Jacek Salij OP Szukającym Drogi


Jacek Salij OP

SZUKAJĄCYM DROGI

 

Wydawnictwo W drodze

 

Rozum i objawienie
Dlaczego tak wielu ludzi nie wierzy jeszcze w Chrystusa?
Czy wiara jest wynikiem arbitralnej decyzji?
Łaska wiary
Czy możliwe jest kumoterstwo w zakresie dóbr duchowych?
Opatrzność
Wszechmogący
Co nam dała śmierć Chrystusa na krzyżu?
Chrystus Bóg 
Narodzenie Syna Bożego z Dziewicy 
Chrześcijaństwo a inne religie
"Poza Kościołem nie ma zbawienia"
Skąd się wzięła dusza?
Problem reinkarnacji
W jaki sposób Pan Bóg wysłuchuje naszych modlitw?
Aby ci się dobrze powodziło na ziemi
Boża Opatrzność a sprawy materialne 
Czy w niebie nie będzie nudno? 
Potępienie wieczne
Grzech pierworodny
Opętanie przez szatana
Prawo natury
Dlaczego w nas tyle złych namiętności?
Czy przykazania Boże wszystkich obowiązują jednakowo?
Czy tak trudno popełnić grzech śmiertelny?
Czy etyka religijna jest interesowna?
Czy etyka religijna jest heteronomiczna?
Dwie części dekalogu
Co Kościół ma do tego?
Nie człowiek decyduje
Ślub kościelny z osobą niewierzącą
Chrześcijańskie wdowieństwo
Celibat
Moralna ocena technik antykoncepcyjnych
Czy onanizm jest grzechem?
Czy człowiek ma prawo do szczęścia?
Czy Ewangelia dopuszcza rozwód?
Czy wolno katolikowi zgodzić się na rozwód?
Przerywanie ciąży i tolerancja
Problem karalności spędzania płodu
Widmo niefachowych babek
Czy ten grzech może być odpuszczony?
Symboliczne wymiary samobójstwa
Władza pochodzi od Boga
Czy Pan Bóg jest związany wyrokami władzy kościelnej?
Nikogo na ziemi nie nazywajcie swoim ojcem
Nieomylność następcy Piotra
Dlaczego chrzcimy niemowlęta?
Czy ksiądz może odmówić ochrzczenia dziecka?
Nasz stosunek do ciężko chorych i umierających
Wierzący niepraktykujący
Perswazja, żeby nie opuszczać niedzielnej Mszy świętej
Miłość nieprzyjaciół
O prześladowaniu Kościoła
Grzechy przeciw Duchowi Świętemu
Nauka o odpustach
Stosunek do zwierząt
Węgle ogniste na głowę nieprzyjaciela
Koniec świata
Tysiąc lat królowania wybranych Bożych
Nadsens, który niekiedy wydaje się bezsensem
"Czy kobieta ma duszę?"
Dlaczego dziś tak mało cudów?

SŁOWO WSTĘPNE

 

Nie jest tak, żeby katolik umiał odpowiedzieć sobie na wszystkie pytania religijne, które mu się nasuwają, i na wszystkie zarzuty przeciwko wierze, które do niego dochodzą. Nie da się jednak być wierzącym na serio, jeśli komuś nie zależy na ciągłym pogłębianiu swej wiedzy religijnej i jeśli ktoś w ogóle nie szuka odpowiedzi na przynajmniej najbardziej gorące pytania i zarzuty, które przed nim stają.

Już ćwierć wieku -- dokładnie od roku 1973 -- odpowiadam w miesięczniku W drodze na nadchodzące od czytelników pytania, dotyczące wiary, Kościoła, Pisma Świętego, sensu życia, poszczególnych zagadnień etycznych itp. Opublikowane tam listy wydałem następnie w czterech książkach (oprócz książki niniejszej są to: Pytania nieobojętne,Poszukiwania w wierze oraz Nadzieja poddawana próbom). Ponieważ odnośna rubryka w miesięczniku W drodze wciąż żyje i podejmuję tam coraz to nowe pytania, z którymi różni ludzie się do mnie zwracają, zapewne za jakiś czas ukaże się jeszcze piąty tomik w tej serii.

Sądzę, że nie da się obiektywnie ustalić stopnia ważności poszczególnych pytań. Pytanie, które komuś wyda się nieważne lub czysto akademickie, dla kogoś innego może mieć znaczenie kluczowe w odkrywaniu logiki wiary, a nierozwiązanie może stać się przeszkodą nie do pokonania w drodze do Boga. Odpowiadając od wielu lat na pytania, dotyczące wiary i moralności, nauczyłem się podejmować z całą powagą również te pytania, które na pierwszy rzut oka mogą wydać się błahe lub tylko luźno związane z wiarą.

Być może ta lub inna moja odpowiedź wyda się zupełnie niezadowalająca, a na pewno żaden z tych listów nie zawiera odpowiedzi wyczerpującej. Z drugiej jednak strony ufam, że w książce tej (jak i w trzech pozostałych) można znaleźć nie tylko próbę odpowiedzi na niektóre pytania, jakie każdy z nas rzeczywiście sobie stawia. Mam nadzieję, że przedstawia ona pewien styl myślenia religijnego, który pogłębia umiejętność radzenia sobie z rozmaitymi problemami religijnymi i moralnymi, jakie mogą się w naszym horyzoncie pojawić. Było bowiem moim zamiarem podejmować poszczególne pytania w sposób twórczy i samodzielny, a zarazem w jak największej łączności z naszymi ojcami w wierze. Jest to styl myślenia religijnego i moralnego typowo katolicki. Do Czytelnika należy osąd, w jakim stopniu zamysł ten udało mi się zrealizować.

Przede wszystkim jednak nie zapomnijmy o tym, że pogłębianie swojej wiedzy religijnej jest wprawdzie czymś bardzo ważnym, ale to tylko środek do celu. Celem wiary jest Jezus Chrystus. Być chrześcijaninem znaczy szukać bliskości z Chrystusem, który żyje, otwierać się na Jego światło i moc. Być zaś chrześcijaninem-katolikiem znaczy szukać Chrystusa w Kościele, który, jak zakochana małżonka, wprowadza nas w głębię nauki swojego Oblubieńca i Mistrza, umożliwia nam dotarcie do Jego potężnej miłości, a nawet bezpośrednie uczestnictwo w Jego Najświętszej ofierze i karmienie się Jego Ciałem. Żyjący Chrystus jako towarzysz i Pan mojego codziennnego życia jest ostateczną odpowiedzią na różne pytania religijne, jakie przed nami stają.

Dlatego nie bójmy się pytań, dotyczących naszej wiary. Różne religijne trudności, a nawet wątpliwości, zawierają bowiem w sobie obietnicę większego zbliżenia do Chrystusa.

Jacek Salij OP

ROZUM I OBJAWIENIE

 

Ktoś w trakcie rozmowy na tematy religijne użył następującego argumentu: "Ja nie uznaję żadnego objawienia, kieruję się wyłącznie rozumem" -- niedwuznacznie dając do zrozumienia, że jego postawa jest lepsza, bo bardziej racjonalna. Kto przyjmuje objawienie -- zdaniem tego pana -- postępuje irracjonalnie, gdyż przyjmuje jakieś źródło prawdy, niezależne od swojego rozumu. Czuję się zupełnie sterroryzowana takim stwierdzeniem, bo choć jest ono gołosłowne, zupełnie nie wiadomo, co na nie odpowiedzieć.

Widzę dwa grube nieporozumienia w przytoczonym przez Panią poglądzie. Po pierwsze, pogląd Pani rozmówcy zdaje się bazować na założeniu, jakoby rozum był źródłem prawdy. Czy tak jest rzeczywiście? Rozum jest raczej władzą poznawczą, szukającą prawdy i rozróżniającą prawdę od fałszu, ale przecież rozum prawdy nie ustanawia. Rozum jedynie odczytuje prawdę zawartą w rzeczywistości, przy czym może się nawet pomylić. Rzecz jasna, rozum nie jest martwym ekranem, odbijającym rzeczywistość biernie i bezdusznie; jest władzą poznawczą żywej osoby ludzkiej, która otwiera się na rzeczywistość w sposób aktywny. Sytuacja ta rodzi wprawdzie skomplikowane problemy filozoficzne, nie zmienia jednak faktu zasadniczego: że źródłem prawdy jest rzeczywistość, nie rozum.

Toteż trzeba zdecydowanie stwierdzić, że miarą racjonalności naszego poglądu na świat jest otwarcie się na możliwie wszystkie wymiary rzeczywistości. Powinniśmy się otwierać zwłaszcza na te wymiary rzeczywistości, które wydają się w niej najistotniejsze.

Tymczasem częstokroć nie tylko zamykamy się na te najistotniejsze wymiary rzeczywistości, ale więcej jeszcze: nazywamy taką postawę racjonalną. Skąd się to bierze? Zapewne stąd, że racjonalność mylimy z klarownością i całkowitą zrozumiałością. A przecież w pełni klarowne i zrozumiałe może być dla nas tylko to, co jest mniejsze od naszego rozumu; albo nawet więcej: tylko to, co jest wytworem naszego rozumu. Przecież nawet nieożywiona materia -- a więc ta sfera rzeczywistości, która jest niewątpliwie niższa od człowieka -- jedynie dla dziewiętnastowiecznych pozytywistów była w pełni zrozumiała; przestała być taka, kiedy fizycy zaczęli się uważniej przypatrywać temu, jaka ona jest naprawdę. Jeśli więc w rzeczywistości istnieją takie sfery, które przewyższają człowieka i jego rozum, siłą swojej natury muszą się nam one jawić jako coś przepastnie tajemniczego, czym się można zachwycić i co niekiedy chciałoby się pokochać, ale czego nie da się do końca zrozumieć ani nazwać. Żądanie, aby ograniczony ludzki rozum zrozumiał do końca coś, co go nieskończenie przekracza, jest żądaniem nieracjonalnym. Podobnie czymś nieracjonalnym jest z góry zakładać, jakoby rzeczywistość nie miała wymiarów, przekraczających ludzki rozum.

I jeszcze jedno nieporozumienie dostrzegam w poglądach Pani rozmówcy. Mianowicie zdaje się on sądzić, że my, chrześcijanie, traktujemy objawienie jako źródło prawdy niezależne od rozumu: że pewne prawdy o sobie i o świecie czerpiemy dzięki rozumowi, inne zaś dzięki objawieniu. Co sądzić o takim poglądzie, wedle którego przedmiotem objawienia są określone prawdy nadprzyrodzone, których nie bylibyśmy w stanie poznać swoim rozumem? Trudno powiedzieć, żeby był to pogląd nieprawdziwy, jest on wszakże mocno niepełny. To tak jakby powiedzieć, że przedmiotem miłości małżeńskiej są wzajemne wyznania miłości: przecież istotnym jej przedmiotem, do którego wszystko w tej miłości się sprowadza, jest to, że małżonkowie starają się oddać sobie wzajemnie całych siebie!

Co to jest Boże objawienie? Co to znaczy, że Bóg objawił się ludziom? Bóg objawił się nam, to znaczy -- otworzył przed nami swe wnętrze, ujawnił nam swe osobowe oblicze, przemówił do nas, wyznał nam swoją miłość. Czy to naprawdę takie nieracjonalne wierzyć, że Bóg objawił się człowiekowi i że w ten sposób poznaliśmy najistotniejszą prawdę o Nim? Przecież nawet wnętrza drugiego człowieka nie jesteśmy w stanie poznać, jeśli ktoś nie zechce się przed nami otworzyć. Co się dzieje we wnętrzu drugiej osoby, możemy się domyślać po jej zachowaniu, po jej czynach i dziełach, ale tylko ona sama może nam swe wnętrze udostępnić. Rozum nasz musi uszanować osobową strukturę drugiego człowieka, a miałby nie liczyć się z tym, że Bóg jest Kimś Żywym, Osobowym?

Rozumem wiele możemy poznać o Bogu: z Jego obecności w różnych wydarzeniach naszego życia, z Jego dzieł, które jak każde wielkie dzieło świadczą o Artyście, od którego pochodzą. Ale nie jest w mocy naszego rozumu poznać wnętrze Bóstwa, dowiedzieć się o Bożych względem nas zamiarach, wejść z Nim w kontakt osobowy. Jest to możliwe tylko pod warunkiem, że sam Bóg zechce się przed nami otworzyć.

Otóż my, chrześcijanie, wierzymy, że Bóg rzeczywiście objawił nam samego siebie. "Wielokrotnie i wieloma sposobami przemawiał niegdyś Bóg do ojców przez proroków, w końcu zaś przemówił do nas przez Syna" (Hbr 1,1n). "Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, ażeby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Istotę objawienia się Boga ludziom pięknie streścił ostatni Sobór, w Konstytucji o Objawieniu Bożym (w cytacie pomijam liczne odnośniki biblijne): "Spodobało się Bogu w swej dobroci i mądrości objawić siebie samego i ujawnić nam tajemnicę swojej woli, dzięki której ludzie mają przez Chrystusa, Słowo Wcielone dostęp do Ojca w Duchu Świętym i stają się uczestnikami boskiej natury. Otóż przez to objawienie niewidzialny Bóg w nadmiarze swej miłości zwraca się do ludzi jak do przyjaciół i obcuje z nimi, aby ich zaprosić do wspólnoty z sobą i przyjąć ich do niej" (nr 2).

Proszę teraz zobaczyć, jakie konsekwencje dla naszej wiary wynikają z faktu, że Boga znamy nie tylko z tego, co poznajemy o Nim dzięki naszej naturalnej aktywności poznawczej, ale przede wszystkim z tego, co On sam nam o sobie objawił. Co nam o Bogu mówi rozum? Bóg, jeżeli istnieje, jest samym Korzeniem rzeczywistości, Kimś Wszechobecnym, Podtrzymującym wszystko w istnieniu. Zatem rozum podpowiada nam, że aby w ogóle odpowiedzieć na pytanie, czy Ktoś taki istnieje, nie wystarczy pytać o Jego istnienie czysto teoretycznie; trzeba Go szukać całym sobą, swoimi czynami, całą swoją życiową postawą. Żeby zobaczyć Kogoś tak nieskończonego, trzeba oczyszczać swoje duchowe oczy i wyzbywać się pychy. Tę metodę szukania Boga podpowiada sam tylko rozum. Rozumem, jeśli słuchamy tych wskazówek, można stwierdzić istnienie Boga, rozpoznać Jego dobroć i miłość, zatęsknić za tym, aby Go poznać więcej i jakoś się do Niego zbliżyć.

W momencie jednak, kiedy przez wiarę rozpoznaliśmy w nowinie chrześcijańskiej autentyczne objawienie się Boga ludziom, nasza sytuacja względem Boga ulega radykalnemu pogłębieniu. Jeśli bowiem Bóg otworzył przed nami wnętrze, to -- rzecz jasna -- tylko w takim stopniu jesteśmy w stanie przyjąć Boże objawienie się nam, w jakim sami potrafimy się przed Nim otworzyć. Przecież Bóg, otwierając się przed nami -- jako Ojciec, który dał nam Jednorodzonego Syna, przez którego wzywa nas do jedności z sobą i Synem w Duchu Świętym -- chce nas obdarzyć samym sobą. Czy można więc przyjąć tak nieskończony Dar, jeśli sami nie zapragniemy oddać się w darze nawzajem? Rzecz jasna, naprawdę oddać się Bogu możemy jedynie mocą tej miłości, którą On pierwszy nas umiłował.

Gdyby Bóg pierwszy nam się nie objawił, bylibyśmy zdolni jedynie do tego, żeby Mu służyć. Nasza służba Bogu mogłaby mieć co najwyżej jakieś cechy miłości, nie bylibyśmy jednak zdolni do prawdziwej miłości Boga. Bo jakżeż stworzenie może prawdziwie kochać Boga, wejść w partnerstwo z Nim, jeśli On się przed nami nie otworzy w swojej osobowej tajemnicy? "Nikt nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić" (Mt 11,27).

Nie ma więc innej drogi otworzenia się i coraz głębszego otwierania się na objawienie Boże niż droga kontaktu osobowego: przez modlitwę, przez sakramentalne zjednoczenie z Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym Synem Bożym, przez wierność Bożym przykazaniom, przez radosne przebywanie w Jego wszechobecności.

Zarazem -- jeśli nasze sprawy z Bogiem nie podlegają determinizmowi, bo są to sprawy z Kimś Żywym -- musimy zrozumieć, że Bóg każdego z nas kocha odrębnie, Jego miłość nie jest stereotypowa. Toteż nie zawsze człowiek łatwo rozpozna Bożą miłość, nie zawsze też łatwo nam pojąć, że Boże postępowanie wobec nas jest znakiem Jego miłości. Ponadto właśnie dlatego, że chodzi tu o naszą odpowiedź na prawdziwą, osobową Miłość -- musimy niepokoić się, czy jesteśmy dostatecznie wierni Temu, który pierwszy nas ukochał; czy obdarzamy Go całkowitą, nieograniczoną ufnością. W ogóle cały nasz stosunek do Boga powinien być otwarciem się na Tego, który żyje, kocha, czegoś od nas oczekuje, do czegoś nas wzywa, przed czymś ostrzega, przebacza, obdarza.

DLACZEGO TAK WIELU LUDZI NIE WIERZY JESZCZE W CHRYSTUSA?

 

Rozwój chrześcijaństwa osiągnął pewne bariery praktycznie nieprzekraczalne. Trudno sobie wyobrazić, żeby dobra nowina o Chrystusie mogła szerzyć się na większą skalę wśród muzułmanów czy Hindusów. Z kolei w krajach tradycyjnie chrześcijańskich zmniejsza się liczba wierzących w Chrystusa. Jakie przyczyny leżą u podłoża tych zjawisk? Jeśli wierzymy, że Chrystus jest Zbawicielem wszystkich ludzi, to muszą istnieć sposoby na przekroczenie tych barier i na odnowę wiary w krajach chrześcijańskich. Przecież to jest argument przeciwko wierze chrześcijańskiej, że dwa tysiące lat po przyjściu Chrystusa tak wielu ludzi jeszcze w Niego nie wierzy!

Przynajmniej nie muszę się tłumaczyć z tego, że moja odpowiedź nie będzie dorastała nawet do kostek tak wielkiemu problemowi, jaki Pan postawił! Pański list nadszedł do mnie akurat w momencie, kiedy przygotowywałem się do kazania o powołaniu do głoszenia słowa Bożego. W czytaniach mszalnych przewidziany był opis powołania proroka Izajasza (6,1-8), wyznanie św. Pawła o swoim apostolskim powołaniu (1 Kor 15,1-11) oraz opis obfitego połowu ryb, po którym Pan Jezus powołał Szymona Piotra i jego towarzyszy (Łk 5,1-11). Podaję skrupulatnie odnośniki, ponieważ właśnie w tych tekstach znalazłem podstawową, najważniejszą odpowiedź na Pańskie pytanie.

Dlaczego tak wielu ludzi nie wierzy jeszcze w Chrystusa? Bardzo powierzchowną (chociaż skądinąd prawdziwą) byłaby odpowiedź: Bo w przeciętnych chrześcijanach za mało jest entuzjazmu wiary i potrzeby apostolskiej. Równie powierzchowny byłby wniosek: A więc próbujmy się mobilizować, rozbudzajmy apostolstwo świeckich, przestańmy wreszcie traktować wiarę jako sprawę czysto prywatną! Nie mówię, że są to wezwania niesłuszne, twierdzę tylko, że wydają się one zbyt powierzchowne, a jako takie nie przyniosą pożądanych skutków.

Bo zamiast gołosłownie wzywać ludzi do apostolstwa, dobrze będzie zastanowić się, skąd się to bierze, że oto w zwykłym człowieku rodzi się żarliwy apostoł. Przypatrzmy się, co Pismo Święte mówi o tej tajemnicy, że kapłan Izajasz przemienił się w proroka Izajasza, że zwykli rybacy zostali apostołami, a prześladowca Szaweł stał się naczyniem wybranym i apostołem narodów. Okazuje się, że chociaż konkretne okoliczności powołania ich na głosicieli zbawienia były różne, wszyscy oni zostali powołani zasadniczo w ten sam sposób.

Zacznijmy od Izajasza. Kapłan Izajasz składał prawdopodobnie w świątyni ofiarę kadzenia. I oto nieoczekiwanie, bez żadnej jego zasługi, objawia mu się po trzykroć Święty, w otoczeniu składających mu hołd serafinów. Izajasz jest przerażony: przecież jest grzesznikiem, niewątpliwie niegodnym takiego spotkania. Lecz nie byłoby to prawdziwe spotkanie z Bogiem, gdyby człowiek nie wyszedł zeń przemieniony. Oto jeden z serafinów bierze z ołtarza rozpalony węgiel i dotyka nim ust Izajasza, na znak oczyszczenia z grzechów. W tym właśnie momencie narodził się prorok. Izajasz, napełniony Duchem Bożym, sam zgłasza się do pracy, chce głosić innym wielkie sprawy Boże: "Oto ja, poślij mnie!"

Dokładnie tak samo dokonało się powołanie rybaków na apostołów. Pracowali całą noc i nic nie ułowili. Lecz oto przychodzi Jezus, Syn Boży. Po wygłoszeniu nauk do tłumu każe Szymonowi wypłynąć na głębię i zarzucić sieci. Był to rozkaz po ludzku mało sensowny, jako że nie pora była na łowienie ryb, a nawet połów przeprowadzony we właściwej porze nic im nie przyniósł. Szymon jednak zaufał Jezusowi. Połów okazał się tak obfity, że ryb starczyło jeszcze dla synów Zebedeusza: sieci aż się rwały, a obie łodzie prawie się zanurzały od mnóstwa ryb. Obraz ten ma również swoje głębsze znaczenie. Życie tych ludzi, dopóki się nie spotkali z Jezusem, było uczciwe może, ale sensu było w nim zaledwie tyle, ile ryb w owym całonocnym chudym połowie. Spotkanie z Jezusem przemieniło radykalnie tych ludzi: ich życie zaczęło aż się przelewać od sensu. Szymon, podobnie jak Izajasz, jest przerażony: "Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny!" Człowiek czuje się niegodnym spotkania z Bogiem, dary Boże wydają mu się zbyt drogocenne, żeby je wlewać w tak marne naczynie. Jednak właśnie z doświadczenia tych darów, z praktycznej wiedzy, jak nieskończenie wiele może dać człowiekowi Jezus, wynika logicznie powołanie do apostolstwa: "Nie bój się, odtąd już ludzi łowić będziesz!"

Analogiczne elementy odnajdziemy w powołaniu św. Pawła. Również tutaj początkiem powołania jest spotkanie z Jezusem. Spotkanie zupełnie niezasłużone: Paweł właśnie "dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich" (Dz 9,1). Zarazem jest to spotkanie radykalnie przemieniające: dotychczasowy prześladowca utracił stare oczy i otrzymał oczy nowe. Stare oczy były w nim źródłem fałszu, który go nieustannie zatruwał; dzięki nowym oczom patrzenie Pawła będzie prawdziwe, Boże, Chrystusowe. Do końca życia Paweł będzie przerażony wielkością daru Bożego, sam będzie nazywał siebie "poronionym płodem"; "jestem najmniejszy ze wszystkich apostołów i niegodzien zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół Boży". Ale zarazem właśnie dlatego, że sam tak głęboko, tak płodnie spotkał się z Chrystusem, musiał głosić Chrystusa innym. "Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii!"

I oto znaleźliśmy już podstawową odpowiedź na pytanie, dlaczego tak wielu ludzi nie wierzy jeszcze w Chrystusa. Bo my, którzy w Niego wierzymy, wierzymy w Niego za mało. Nasze spotkania z Nim za mało nas przemieniają, zamykamy się na Bożą moc, która zawiera się w Chrystusowych przyjściach do człowieka. Izajasz spotkał się z Bogiem i został oczyszczony, rybacy zetknęli się z Chrystusem i ich życie zaczęło przelewać się od sensu, Szawłowi objawił się Zmartwychwstały i dotychczasowemu prześladowcy spadły łuski z oczu. Z nami również Chrystus się spotyka i to niejednokrotnie: jesteśmy przecież ochrzczeni, spożywamy Jego Ciało, słuchamy Jego słowa. I przeważnie nie wpadamy w przerażenie, jakie ogarnęło Izajasza, Szymona Piotra czy Pawła, że może coś strasznego jest w tym, iż marny człowiek otrzymuje tak wielkie dary. Bo niewiele się wysilamy, aby pojąć wielkość tych darów, i w gruncie rzeczy niewiele obchodzi nas to, żeby dary te prawdziwie w nas owocowały. Czy należy się więc dziwić, że tak mała w nas potrzeba dzielenia się swoją wiarą?

Trzeba samemu zaznać mocy wiary, żeby chcieć pomagać innym do spotkania z Chrystusem. Jeśli więc spostrzegam w sobie brak potrzeby apostołowania, pierwszą moją refleksją niech będzie lęk, że może wiarę moją przygłuszył jakiś egoizm, troski doczesne lub fałszywe poglądy. Dopiero na drugim miejscu należy sobie postawić pytanie o konkretne formy mojego apostołowania: przy czym nie należy sobie lekceważyć nawet form bardzo skromnych, takich jak postawienie kwiatka przy krzyżu przydrożnym albo zachęcenie przyjaciela do coniedzielnej mszy. Nie należy też zapomnieć o modlitwie za tych, którym chce się przybliżyć Chrystusa. "Modlę się o to, aby miłość wasza doskonaliła się coraz bardziej i bardziej" -- zwierzał się Apostoł Paweł Filipianom (1,9).

W każdym razie to wydaje się pewne, że nie wypada martwić się o przyszłość chrześcijaństwa w krajach muzułmańskich, jeśli nie martwię się dostatecznie o wiarę moich najbliższych, jeśli nie zastanawiam się nad tym, co ja mogę zrobić dla przybliżenia innych do wiary w Chrystusa.

Pisze Pan, że trudno sobie wyobrazić, żeby wiara chrześcijańska mogła ogarnąć kiedyś kraje muzułmańskie. Rzeczywiście trudno. Ale Najwyższy Pan ludzkich dziejów już niejednokrotnie w historii dał dowody, że potrafi przeprowadzić rzeczy, przekraczające ludzką wyobraźnię. Jeśli więc tylko zechce i kiedy zechce, wiara w Chrystusa zacznie się szerzyć również poza różnymi, wydawałoby się, nieprzekraczalnymi barierami.

Najważniejsze, żebyśmy my, konkretni chrześcijanie, starali się dawać świadectwo we wszystkich środowiskach, w jakich Opatrzność Boża nas stawia. Nawet jeśli -- po ludzku sądząc -- jakieś środowisko wydaje się kompletnie zamknięte na wiarę.

CZY WIARA JEST WYNIKIEM ARBITRALNEJ DECYZJI?

 

Ta sama rzeczywistość jednych rozumnych ludzi (o innych nie mówię) prowadzi do wiary, innych do niewiary (bo powstrzymanie się od sądu jest chyba również niewiarą). Istnieje wiele racjonalnych argumentów zarówno za wiarą, jak za niewiarą. Po której stronie się człowiek opowie, zależy ostatecznie od osobistych upodobań, tradycji rodzinnych, a w końcu -- od arbitralnej decyzji. Dlaczego tak jest? Czy Pan Bóg nie mógłby nam rzucić choć odrobinę światła więcej, tak, żebyśmy nie musieli wybierać drogi po ciemku? Co winien taki człowiek, który wybrał drogę fałszywą, jeśli musiał wybrać w ciemności?

Proszę mi tylko oszczędzić odpowiedzi w tym kierunku, że wiara zależy od dobrych czynów człowieka. Istnieją przecież niewierzący bardzo szlachetni, a przecież niewierzący.

Cały problem leży chyba w tym: Czy Pan ma naprawdę rację, stawiając po jednej stronie rzeczywistość, a po drugiej rozpoznający ją rozum? Bo takie jest przecież -- świadome albo nieświadome -- założenie, zawarte w Pańskim poglądzie. Otóż nie sądzę, żeby rozum był (i żeby w ogóle mógł być) zewnętrznym obserwatorem i sędzią rzeczywistości. Ponadto rozum nigdy nie działa jako wyizolowana z reszty naszego człowieczeństwa władza poznawcza. Rozumu używa człowiek jako istota niezmiernie bogata i dla siebie samego nie we wszystkim zrozumiała, istota -- o tym również nie zapominajmy -- zawsze jakoś, więcej lub mniej, pozamykana na rzeczywistość lub próbująca ją przekręcać (w języku religijnym określamy to krótko: "Wszyscy jesteśmy grzeszni!")

Słowem, jest to nieprzekraczalna sytuacja naszego rozumu. Poznający rozum jest zawsze zanurzony w człowieku i stanowi jego nie dającą się w żaden sposób odizolować od reszty cząstkę; człowiek zaś jest zanurzony w zewnętrznej rzeczywistości i stanowi cząstkę całej rzeczywistości.

Jednak człowiek może sobie wyobrazić poznawanie rzeczywistości "czystym rozumem" i z pozycji zewnętrznego obserwatora. I wielokrotnie próbujemy poznawać rzeczywistość, opierając się na tym modelu poznania. Dzięki takiej metodzie wzbogaciliśmy zresztą bardzo swoją wiedzę o świecie. Rzeczywistość jest bowiem naprawdę bardzo bogata i spojrzenie z każdego punktu widzenia -- byleby tylko wystarczająco uważne -- odkrywa nie przeczuwane dotąd bogactwa. Jednak tu właśnie ulegamy własnej ograniczoności: zafascynowani osiągnięciami tej metody, zapominamy że to tylko metoda i wydaje się nam już, że naprawdę jesteśmy zewnętrznymi obserwatorami i sędziami rzeczywistości.

Spróbuję pokazać to na przykładzie. Wiele razy rozmawiałem z młodymi ludźmi, którzy zwątpili w bezinteresowność. Wątpliwości na ten temat -- wiedzą o tym wszyscy wychowawcy -- nawiedzają młodzież częściej, niż można by przypuszczać. Taki młody człowiek kwestionuje czasem wszystko: nawet bezinteresowność macierzyńska sprowadza mu się do działania hormonów i instynktu stadnego, a cóż dopiero, jeśli zaobserwuje u matki jakiś rzeczywisty egoizm. Takiego ogarniętego programową podejrzliwością młodzieńca nie przekona nawet ofiara ojca Beyzyma, który całe życie poświęcił pielęgnowaniu trędowatych. Odpowie, że może ten człowiek kierował się jakąś chorobliwą potrzebą oryginalności, uznania, a może po prostu całe jego tak zwane poświęcenie wypływało z dewiacji masochistycznej. Niekiedy w rozmowach na ten temat spotykam się z klasycznym stanowiskiem agnostycznym. Rozmówca mówi mi wówczas tak: "Być może bezinteresowność istnieje, ja nawet bardzo bym chciał, żeby istniała, ale ja tego nie wiem i nie mam sposobu na przekroczenie swojej niepewności, zaś intelektualna uczciwość nie pozwala mi na uwierzenie w bezinteresowność tylko dlatego, że to zgadzałoby się z moimi pragnieniami".

Zbyt wiele rozmawiałem z młodymi ludźmi na tak zwane zasadnicze tematy, bym mógł sobie nie uświadamiać, że trzeba wierzyć nawet w istnienie tak wydawałoby się oczywiście istniejących i realizowanych wartości jak bezinteresowność, dobro, miłość itp. Jeśli się bowiem zajmie wobec tych wartości pozycję zewnętrznego obserwatora, nie ma sposobu, żeby udowodnić, iż empirycznie stwierdzalne przejawy bezinteresowności czy miłości rzeczywiście są przejawami bezinteresowności czy miłości. Nie mówię, że jest błędem albo nieporozumieniem spojrzeć niekiedy nawet na bezinteresowność również z tej pozycji. Przeciwnie, takie spojrzenie może niejedno w naszych poglądach oczyścić, niejedno nam uświadomić. Niemniej twierdzić w oparciu o takie spojrzenie, że wiara lub niewiara w bezinteresowność jest wynikiem arbitralnej, irracjonalnej decyzji, to nie tylko przesada, ale po prostu nieprawda.

Zresztą bardzo łatwo się przekonać, że bezinteresowność nie jest obłudnym wymysłem, ale istnieje naprawdę. Wystarczy wstać z dyskusyjnego fotela i samemu starać się czynić bezinteresownie dobro tam, gdzie to potrzebne. Nasze uprzednie -- zdawałoby się nieprzezwyciężalne -- wątpliwości nawet nie znikną, ale ulegną cudownej przemianie: przerodzą się w wiedzę o tym, jak głęboko to, co duchowe, splata się z tym, co cielesne; dawne wątpliwości będą nas ponadto pobudzały do tego, żeby oczyszczać i uszlachetniać swoją bezinteresowność. Sam jednak sens i istnienie bezinteresowności będzie dla nas czymś oczywistym i nie wymagającym dowodu.

Zastosujmy te uwagi do wiary w Boga. Zajmowanie się pytaniem o istnienie Boga z pozycji zewnętrznego obserwatora ma oczywiście sens jako jedna z ważnych metod ludzkiego poznania. Wszakże nie można zapomnieć, że to tylko metoda krańcowo jednostronna, jako że człowiek jest przede wszystkim uczestnikiem rzeczywistości, zaś naprawdę zewnętrznym jej obserwatorem nie będzie nigdy. Najważniejszą postawą poznawczą człowieka w poszukiwaniu Boga jest więc postawa uczestnika rzeczywistości, nie obserwatora. Słowem, Boga należy szukać przede wszystkim życiem. Ponieważ zaś Bóg, jeśli istnieje, to jako źródło wszystkiego, co istnieje, więc trzeba Go szukać naprawdę całym sobą, tym, co w nas najgłębsze i najcenniejsze.

Ewangelia powiada, że aby zobaczyć Boga, trzeba mieć czyste serce. "Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą" (Mt 5,8). Zaś w listach apostolskich czytamy, że ludzie "przez nieprawość nakładają prawdzie kajdany" (Rz 1, 18) oraz że "Bóg pysznym się sprzeciwia" (Jk 4,6). Osobiście nie widzę powodu, aby nie powiedzieć moim przyjaciołom niewierzącym, że ta metoda szukania Boga -- poprzez czynienie dobra i walkę z własnym złem -- z punktu widzenia wiary jest najważniejsza.

Ale przecież -- i słusznie Pan o tym przypomina -- niektórzy niewierzący są stokroć szlachetniejsi od niektórych wierzących! Jednak fakt ten naprawdę w niczym nie kwestionuje powyższego spojrzenia na sprawę poznania Boga. Powiem krótko, co mi z tego faktu wynika, a co nie wynika. Wynika mi mianowicie z tego faktu to, że my, chrześcijanie, powinniśmy nieustannie sprawdzać wartość swojej wiary, żeby -- nie daj Boże -- nie usłyszeć w dniu Sądu strasznych słów: "Nie znam was, idźcie precz!" To przecież stara prawda, że można się podawać za wierzącego, a w rzeczywistości nie znać Boga.

Natomiast z faktu, że istnieją bardzo szlachetni niewierzący, nie wynika przecież, że są oni ludźmi bez reszty doskonałymi. Naprawdę wszyscy jesteśmy grzesznikami, wszyscy moglibyśmy i powinniśmy być lepsi, niż jesteśmy. Ci bardzo szlachetni również są tylko ludźmi, tak jak wszyscy są podatni na zło i niedoskonałość. Ale dlaczego jedni -- choć chyba lepsi -- Boga nie widzą, drudzy -- często chyba gorsi -- Go rozpoznali? Otóż, po pierwsze, podkreśliłbym bardzo to słówko -- "chyba" -- serce ludzkie, takie, jakie ono jest w samym swoim wnętrzu, znane jest tylko Bogu, naprawdę Jemu zostawmy ostateczny sąd o tym, kto z nas jest lepszy, a kto gorszy. Nam niech wystarczy świadomość, że wszyscy powinniśmy starać się być lepszymi, niż jesteśmy.

Po wtóre zaś: Znając od środka swoje własne serce, mogę z całą pewnością powiedzieć, że istnieją niewierzący dużo lepsi ode mnie. Dlaczego więc ja widzę Boga, a oni nie widzą? Myślę sobie czasem, że zapewne Bóg każdemu z nas wyznaczył inny próg widzialności siebie. Niezbadane są drogi Boże w stosunku do ludzi. W każdym razie mojemu przyjacielowi niewierzącemu, dla którego mam dużo szacunku, mówię bez ogródek: "Zapewne ty jesteś dziesięć razy lepszy ode mnie, niemniej jeśli chcesz zobaczyć Boga, musisz jeszcze więcej czynić dobra i oczyszczać swoje serce".

Bo to jest naprawdę tak, że dopiero miłość, wierność dobru i czystość serca otwierają nas na głębsze widzenie rzeczywistości. Pismo Święte jednak ma rację, kiedy poucza nas: "Przystąpcie bliżej do Boga, to i On zbliży się do was" (Jk 4,8).

ŁASKA WIARY

 

Mówi się, że wiara jest łaską. Wobec tego dlaczego Pan Bóg jednym tej łaski udziela, a drugim nie? Albo co ktoś jest winien temu, że Pan Bóg mu tej łaski odmówił?

Pytanie to jest oparte na nieporozumieniu. Weźmy rzecz poglądowo. W Kościele wierzymy, że bez pomocy Bożej nie jesteśmy nawet w stanie zachować całkowicie Bożych przykazań. Gdyby zastosować logikę, zawartą w Pana pytaniu, mógłbym winę za swój grzech zrzucić po prostu na Pana Boga: czy to moja wina, że popełniłem ciężki grzech? Jeśli wierność przykazaniom jest darem Bożym...

Absurd takiego stanowiska jest zbyt widoczny, żeby ktoś mógł je poważnie zajmować. Po prostu ja to sam głęboko odczuwam, że mój grzech jest niestety moim dziełem. I nie widać powodu, dlaczego miałbym całą tę sprawę stawiać do góry nogami, odwrotnie, niż to odczuwam. Wiem też z własnego doświadczenia, jak bardzo modlitwa oczyszcza myśli, prostuje pożądania, daje siłę do dobrego. To tylko w teorii problem jest skomplikowany, a jego klasyczne rozwiązanie jakby trudne do pogodzenia z logiką. W moim doświadczeniu jest to czymś oczywistym, że moje zło jest moim dziełem, a moje dobro jest wprawdzie moim dziełem również, ale w ostatecznej płaszczyźnie jest darem Bożym.

Jak widać, nie unikniemy pytania o stosunek łaski do naszej wolnej woli. Niewłaściwe założenie na ten temat jest podstawowym nieporozumieniem Pańskiego pytania. Pan bowiem zdaje się zakładać, jakoby łaska była jakąś siłą determinującą, zawieszającą działanie naszej woli, przychodzącą do człowieka od zewnątrz. A to nie jest tak.

Kiedy mówimy o stosunku między człowiekiem a Bogiem, zawsze trzeba pamiętać, że Bóg pierwszy nas ukochał, że inicjatywa zawsze należy do Niego. Nie myśmy Go wybrali, ale On nas. Jeśli my Go szukamy, to dlatego, że On pierwszy zaczął nas szukać. To prawda, że człowiek niekiedy czuje odwrotnie: wydaje mu się, że to on zaczął szukać Boga. Jednak skoro tylko Go znajdzie, sam widzi -- patrząc na drogę, którą przeszedł -- że przecież cały czas był prowadzony. Potężną, dobrotliwą, a zarazem dyskretną ręką Boga.

Rzeczywistość łaski co najmniej w dwóch punktach jest inna od tego modelu łaski, na którym Pan oparł swoje pytanie. Po pierwsze, to Bóg stworzył człowieka jako istotę rozumną i zdolną do wolności. Wobec tego nasza natura w żadnym razie nie jest czymś konkurencyjnym dla łaski, bo jedno i drugie pochodzi od Boga. Wręcz przeciwnie, Bóg przychodzi do nas z łaską właśnie jako do istot rozumnych i wolnych. Nie wbrew ani obok, ale w oparciu o naszą rozumność i wolność, i wewnątrz nich. Łaska Boża naszą rozumność i wolność oczyszcza, poszerza i pogłębia. To jest jakoś tak: Bóg ogarnia człowieka swoją łaską, człowiek zaś -- już ogarnięty łaską -- przyjmuje łaskę świadomie, dobrowolnie i z radością. Jeśli jest wierny, trudzi się, współpracuje z łaską -- zawsze opierając się na łasce, ogarnięty łaską. Opis ten może się komuś kojarzyć z sytuacją człowieka ubezwłasnowolnionego jakimiś środkami chemicznymi, który tylko na pozór wybiera świadomie i dobrowolnie, bo w rzeczywistości jest do tego zdeterminowany. Jednak z łaską jest dokładnie odwrotnie. Łaska nie paraliżuje naszych władz duchowych, ale właśnie wyzwala z paraliżu, który sprowadził na nas grzech. Łaska nie ogranicza w nas rozumności i wolności, ale je pogłębia. Nie tylko nie odbiera mi mojej tożsamości, ale czyni mnie bardziej sobą.

Wszystko to jest możliwe dlatego -- to jest różnica między łaską rzeczywistą a Pańskim modelem łaski -- że nieskończenie kochający Bóg (właśnie dlatego, że nieskończenie kochający) ma pełny dostęp do mojego wnętrza i swoją łaską działa we mnie właśnie od wewnątrz. Chodzi tu o to, co tak pięknie nazwał św. Augustyn, że Bóg jest nam bliższy niż my sami sobie. I to jest prawda: bo Bóg kocha nas bardziej nawet, niż my sami siebie kochamy.

Jeśli zaś łaska jest dziełem miłości, to mówić o niej jako o czymś determinującym byłoby szczytem nieporozumienia. Miłości obce są jakiekolwiek naciski zewnętrzne. Jedyny nacisk, któremu miłość się poddaje i który znosi z najgłębszą akceptacją i radością, to nacisk prawdy, dobra, wszystkiego, co absolutne. Wolność w miłości polega bowiem nie tyle na możliwości jakichkolwiek wyborów, ale na w pełni chcianych i dobrowolnych wyborach tego, co twórcze, napełnione sensem, absolutne. Jeśli więc w ogóle można mówić o "nacisku", jaki na człowieka wywiera łaska, to jest to "nacisk" Kogoś, kto jest wewnątrz mnie, "nacisk" charakterystyczny dla miłości, "nacisk" pogłębiający moją wolność, wkorzeniający mnie w sens.

Gdzieś tu leży również tajemnica naszej niewierności łasce. Ktoś nie zakorzeniony w miłości ostatecznie, którego pragnienia są skierowane zarówno w stronę dobra, jak przeciw niemu -- a na tej ziemi niestety wszyscy tacy jesteśmy -- może nie poddać się "naciskowi" łaski i podjąć wybór mniej autentyczny lub nawet wprost przeciwny dobru. Zwłaszcza że wierność łasce często wymaga od nas ofiary, przezwyciężenia siebie. Oczywiście, że każdy dzisiejszy wybór przeciwny łasce zmniejsza moją otwartość na łaskę jutrzejszą. Pan Jezus ostrzega nas nawet, że swoją niewiernością człowiek może się zupełnie zamknąć na łaskę: można popełnić grzech przeciwko Duchowi Świętemu, który nie będzie odpuszczony ani w tym, ani w przyszłym życiu.

Podsumowując: Moja wierność łasce jest to mój wolny wybór, który dokonuje się dzięki łasce i w przestrzeni łaski, a więc jest to całkowicie mój własny wybór, ale zarazem w ostatecznym wymiarze -- jest on dziełem Bożym. Moja zaś niewierność łasce jest to mój wolny wybór, który się dokonuje wbrew łasce, a więc również w ostatecznym wymiarze jest on tylko moim własnym wyborem.

Z darem łaski jest podobnie jak z darem istnienia. Pan Bóg obdarzył mnie istnieniem nie tylko w tym sensie, że kiedyś mnie do istnienia powołał: On mnie nieustannie podtrzymuje w istnieniu, całe moje życie dokonuje się w obrębie Bożego daru istnienia. Ja jestem rzeczywiście wolny, ale moja wolność dokonuje się wewnątrz daru istnienia. Czyny przeze mnie spełniane są moimi czynami, ale zarazem ja je spełniam dzięki temu, że od Boga otrzymuję istnienie. Otóż podobnie jest z naszymi czynami, które nas otwierają na życie wieczne. Są to moje czyny, ale ja je spełniam wewnątrz Bożego daru łaski i dzięki łasce.

Zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, jeśli ktoś odrzuca dar istnienia i popełnia samobójstwo. On własnowolnie opuszcza obszar Bożego daru. Utracił życie nie dlatego, że Bóg odmówił mu tego daru (choć życie jest oczywiście darem Bożym), ale dlatego, że on sam nie chciał żyć. Otóż niewierność łasce ma właśnie coś z duchowego samobójstwa.

Po prostu taka jest logika rzeczywistości, że dobro i zło, życie i śmierć nie są bynajmniej wartościami równorzędnymi, tyle że sobie przeciwstawnymi. Rzeczywistość jest jednobiegunowa, nie ma w niej wartości i antywartości. Są tylko wartości pełne i wartości okaleczone, wartości pozytywne i brak wartości.

Na wierność i niewierność łasce trzeba patrzeć w tych właśnie kategoriach. "Bóg chce wszystkich zbawić" -- powiada Pismo Święte (1 Tm 2,4). Chce oczywiście na sposób boski, to znaczy, rzeczywiście obejmuje wszystkich swoją zbawczą mocą. Jeśli ktoś się znajdzie poza zbawieniem, to w każdym razie nie można za to winić Pana Boga.

A teraz parę słów o samej łasce wiary. Na postawione przez Pana pytanie odpowiedziałbym w trzech punktach:

1. Nasza wiara jest darem Bożym. To wielki dar Boży, że pomimo naszych grzechów umiemy rozpoznawać obecność Boga w świecie i w naszym życiu. Większym jeszcze -- nieskończenie większym -- darem Bożym jest powołanie nas na dzieci Boże, na uczestników Bożej natury.

2. Ludzie, którzy po latach oddalenia wracają do Pana Boga, często przeżywają wdzięczność, że Bóg ich w końcu do siebie przyprowadził, ale jednocześnie poczucie winy, że kiedyś od Niego odeszli. Nie trzeba lekceważyć takich świadectw. Sądzę, że można sobie wyobrazić parę modelowych odejść od wiary, które ocenimy jako moralnie naganne. Na przykład, jeśli ktoś porzuca wiarę tylko ze względu na wygodę albo jakieś spodziewane korzyści. Albo jeśli ktoś kompletnie zamknął się na głębsze wymiary rzeczywistości i prowadzi życie duchowo puste. Albo jeśli czyjeś oddalenie od wiary jest następstwem niezgodnych z wiarą czynów i postaw: już dawno odkryto prawdę, że jeśli nie postępujesz tak, jak wierzysz, zaczynasz wierzyć tak, jak postępujesz.

3. Choć Bóg wszystkich powołuje do wiary, nie naszą rzeczą jest sądzić konkretnych niewierzących. Powinniśmy raczej cieszyć się z tego dobra, które czynią niewierzący, oraz szanować tych wszystkich, którzy uczciwie i w pocie czoła szukają prawdy. Sąd zaś należy wyłącznie do Boga. Zamiast sądzić niewierzących, musimy sobie raczej stawiać pytania, do jakiego stopnia my sami -- swoim niezgodnym z wiarą postępowaniem, swoją duchową małością -- przyczyniamy się do niewiary naszych bliźnich. Musimy prosić Boga, żeby przebaczył nam nasze winy i raczył naprawić to, co zepsuliśmy. Dodajmy jeszcze dla porządku, że "nie sądźmy" znaczy nie tylko: "nie wolno nam potępiać", ale również: "nie wolno nam usprawiedliwiać". Sąd naprawdę zostawmy Panu Bogu.

CZY MOŻLIWE JEST KUMOTERSTWO W ZAKRESIE DÓBR DUCHOWYCH?

 

Spotkałem się z zarzutem, że Kościół, ustanawiając instytucję odpustów, przyznaje tym samym, że Pan Bóg jest przekupny, ponieważ ci, którzy mają "znajomości" na ziemi, krócej odsiadują czyściec niż ci, którzy ich nie posiadają.

Proszę mi wierzyć, że pomógł mi Pan uświadomić sobie, dlaczego raz jestem bardzo chętny do rozmowy na tematy religijne, a kiedy indziej ucinam taką rozmowę, jak się tylko da najszybciej. Otóż próbuję sobie wyobrazić Pańskiego rozmówcę i dochodzę do wniosku, że gotów byłbym mu poświęcić na rozmowę nawet wiele godzin, ale dopiero pod warunkiem, że udałoby mi się zakomunikować mu, iż samym swoim pytaniem zadał mi aż dwa bóle.

Bo rzeczywiście, krótkie pytanie, przesłane mi przez Pana, aż dwa razy zakłuło mnie w samo serce. Po pierwsze, ta nonszalancja, z jaką się formułuje hipotezę o przekupności Pana Boga, a to w tym celu, aby zasugerować wniosek, że wiara w odpusty jest jakoby absurdalna i nie przystoi człowiekowi myślącemu. Po wtóre, zabolało mnie samo sformułowanie o odsiadywaniu czyśćca: bo w ten sposób prawda, która bardzo wiele mi wyjaśnia z tajemnicy człowieka również tu, na ziemi, jednym nonszalanckim słówkiem została zredukowana do obrazu jakiegoś prymitywnego pozaziemskiego więzienia.

Toteż chciałbym Pana przekonać do następującej postawy. Niezależnie od tego, czy Pański rozmówca jest wierzący czy niewierzący, niech Pan nigdy nie da sobie narzucić obowiązku wykazywania mu, iż to, w co Pan wierzy, nie jest brednią. Bo weźmy nawet z czysto ludzkiego punktu widzenia: Jakaś brednia może się znaleźć w moich poglądach albo w Pana poglądach -- to zgoda. Ale jeśli jakiś pogląd wyznawały całe pokolenia, jeśli tysiące wyznawców poddawało go wnikliwej refleksji, to każdy człowiek kulturalny -- niezależnie od tego, wierzący czy niewierzący -- będzie z góry wiedział, że jest to pogląd dużego kalibru, o wielowarstwowym znaczeniu; i jeśli nawet nie będzie podzielał tego poglądu, to w każdym razie nie powie, że jest to pogląd prymitywny.

O tym, czym są odpusty, piszę w rozdziale pt. "Nauka o odpustach" (ss. 294-298). Zresztą zarzut o przekupności Pana Boga wydaje się związany z nauką o odpustach bardzo luźno. Pański znajomy mógłby przecież to samo powiedzieć, że Pan Bóg jest przekupny, bo w ogóle wysłuchuje modlitw. Wymodelujmy sobie na przykład taką sytuację: Dwóch ludzi w identycznych okolicznościach odeszło od Boga, ale za jednym z nich matka modliła się żarliwie i przez długie lata, aż w końcu do Boga wrócił; za tamtym drugim nie zanoszono tak gorących modlitw i wiary nie odzyskał. Czy wynika stąd, że Pan Bóg jest niesprawiedliwy, bo dał się przekupić modlitwami pobożnej matki? Absurd.

Albo inna sytuacja: Jakaś parafia miała szczęście do proboszcza, który miał nadzwyczajny dar zbliżania ludzi do Boga; w innej parafii trzej kolejni proboszczowie byli raczej leniwi do służby Bożej, a jeden z nich swoim zachowaniem wręcz odpychał ludzi od Kościoła. W rezultacie w pierwszej parafii życie religijne kwitnie, w drugiej wyraźnie podupadło. Jak to więc jest? Przecież to, że człowiek mieszka w jakiejś określonej miejscowości, nie jest ani jego zasługą, ani winą. Dlaczego więc łaska wiary została obficiej wylana na jedną miejscowość niż na inną?

Dość jednak już tych wstępnych refleksji i przystąpmy do odpowiedzi bardziej metodycznej. Po pierwsze, sądzę, że Pański znajomy nie zastanowił się dostatecznie nad znaczeniem słów "przekupstwo", "kumoterstwo", "załatwianie czegoś po znajomości". Słowa te opisują rozmaite sytuacje, kiedy ilość jakiegoś dobra jest ograniczona, ktoś zaś -- żeby je osiągnąć -- nie waha się sięgnąć po środki brudne, mimo że wówczas nie starczy już tego dobra komuś innemu, komu by się ono słuszniej należało. Drogą przekupstwa lub kumoterstwa ktoś próbuje więc załatwić sobie przyjęcie na studia, posadę, korzystną sprzedaż swoich wyrobów itp.

Natomiast słowa te są zupełnie nieprzydatne do opisu sytuacji, kiedy ilość jakiegoś dobra jest nieograniczona. Bo z natury rzeczy znika wówczas problem sprawiedliwego podziału tych dóbr, a tym samym nie ma groźby zakłócenia sprawiedliwości podczas podziału -- w ogóle bowiem nie ma podziału tych dóbr, każdy bierze z nich, ile chce. Szczególnie odnosi się to do dóbr duchowych, których zasoby są do tego stopnia nieograniczone, że im więcej dzielimy się nimi z innymi, tym więcej sami ich nabywamy. Z faktu na przykład, że ktoś stara się rzetelnie kochać bliźnich, nie wynika nigdy, że komuś innemu będzie trudniej rzetelnie kochać bliźnich, raczej wręcz przeciwnie. Fakt, że pogłębiam swoją wiedzę, nie stanowi zagrożenia dla wiedzy mojego bliźniego (co najwyżej -- jeśli jest on małoduszny albo jego wiedza jest nazbyt dyletancka -- może to mu popsuć samopoczucie).

Jednak nawet w zakresie dóbr materialnych termin "kumoterstwo" może stracić swoją przydatność, jeśli wzajemne udzielanie sobie dóbr płynie z prawdziwej miłości. Ważne jest tu słówko "prawdziwej" -- bo miłość jest prawdziwa tylko wówczas, kiedy nie łączy się z czyjąkolwiek krzywdą. Wyobraźmy sobie sytuację, że mamy tylko jeden bochen chleba, którego nie wystarczy, aby wszyscy mogli najeść się do syta. Trzeba go więc sprawiedliwie podzielić. Gdybym odkroił swojemu znajomemu większą pajdę, byłoby to kumoterstwo. Ale chleb można nie tylko dzielić, chlebem można się dzielić: mogę komuś bliskiemu odstąpić część swojej porcji. Nazwać to kumoterstwem byłoby naigrywaniem się z sensu słów. Ten mój gest można nazwać aktem życzliwości, miłości, ofiary, ale nigdy kumoterstwem. Kumoterstwo jest tylko tam, gdzie ktoś niesprawiedliwie otrzymuje jakieś dobro, które mu się nie należy.

I tak doszliśmy do odpowiedzi na Pańskie pytanie. Zarzucać Panu Bogu, że różnych dóbr użycza ludziom "po znajomości", "przez kumoterstwo", to zarzucać Mu, że w świecie przez Niego stworzonym obowiązują prawa miłości. Jeśli dziecko dobrych rodziców ma większe szanse wkorzenienia się w dobro niż dziecko takich rodziców, dla których rzeczą najważniejszą są pieniądze i kariera, to nie wynika stąd, jakoby Pan Bóg był niesprawiedliwy, wynika stąd jedynie, że ci drudzy rodzice za mało kochają swoje dziecko. Jeśli moi bliscy modlą się za mnie serdecznie, a ktoś inny nie ma takich bliskich, to w każdym razie nie można stąd wyciągać wniosku, że lepiej by było, żeby nikt się za nikogo nie modlił. Trzeba wyciągnąć raczej inne wnioski: że ja, który tak namacalnie znalazłem się w kręgu miłości nadprzyrodzonej, powinienem ten krąg możliwie jak najbardziej rozszerzać; że ludzie, którzy bez własnej winy znaleźli się w pustyni duchowej, mają szczególne prawo do naszej pomocy.

OPATRZNOŚĆ

 

Kiedy czytam Ewangelie, wydaje mi się, że Bóg czasem z nas szydzi. Choćby te słowa, że wszystkie włosy na naszych głowach Bóg ma policzone i że żaden nie spadnie bez Jego wiedzy. Co mi z tego, że Bóg wie, jeśli to nie zmienia faktu, że ja po prostu cierpię? Albo to wezwanie Pana Jezusa: Nie troszczcie się o to, co będziecie jeść i pić, albo w co się przyodziewać; przypatrzcie się ptakom niebieskim i liliom polnym.

Oba te teksty odnoszą się w gruncie rzeczy do jednego problemu: oba mówią o Bożej Opatrzności.

Czy przypadkiem Bóg sobie z nas nie szydzi, dając nam takie pouczenia? Sądzę, że optykę Ewangelii trzeba by zubożyć o dwa istotne elementy, aby hipoteza szyderstwa stała się jako tako prawdopodobna. Tymczasem, po pierwsze: Szukając sensu tych pouczeń, trzeba koniecznie pamiętać, że ewangeliczne orędzie o Bogu to przede wszystkim nowina o Bogu, kochającym człowieka. Po wtóre: Oba cytowane tu pouczenia Pan Jezus sformułował w języku obrazowym, a więc wskazującym na jakąś inną rzeczywistość, wobec której obraz jest tylko pośrednikiem. Paradoksalność obrazu nie jest wobec tego autonomiczna, wskazuje jedynie na paradoksalność obrazowanej rzeczywistości. Sens, zawierający się w pouczeniu, dotyczy oczywiście tej drugiej paradoksalności, a nie pierwszej.

A prawda o Opatrzności jest rzeczywiście paradoksalna. Spróbujmy ją sformułować w kilku zdaniach: Nad dziejami świata i nad każdym z nas czuwa Bóg, który jest kochającym Ojcem. Nie trzeba więc się lękać, należy patrzeć z ufnością w nieznaną przyszłość, nawet jeśli rysuje się ona w ciemnych barwach: Bo wszystkie nasze włosy są policzone, bo ważniejsi jesteśmy niż ptaki niebieskie i lilie polne. Ale jednocześnie uwierzenie w kochającego Ojca niczego doraźnie nie zmienia w naszej sytuacji. Nadal podlegamy nieszczęściom, niesprawiedliwościom, nieoczekiwanym utrapieniom.

Niełatwo i nie od razu człowiek odkryje, że ta paradoksalność Opatrzności jest świadectwem tajemnicy, która -- jeśli raz zacznie się ją dostrzegać -- staje się jednocześnie coraz bardziej zrozumiała i coraz więcej niezgłębiona. Jeśli jednak ktoś osobiście nie przeżywa prawdy o Opatrzności jako tajemniczego światła, dostępnego tylko w miarę pogłębiania naszej duchowej pojętności, nie trzeba się dziwić, że w pewnych sytuacjach bluźnierstwa same cisną się na usta: Gdzież jest ten kochający Bóg, jeśli nie broni nas przed niesprawiedliwością? Cóż mi z tego, że wszystkie moje włosy są u Niego policzone, jeśli ja po prostu cierpię?

Czy jest odpowiedź na to pytanie? Owszem, ale trzeba ją najpierw przeżyć, a dopiero potem można ją formułować. Trzeba uwierzyć Chrystusowi, że naprawdę Kochający Ojciec czuwa nad każdym naszym krokiem. Wówczas człowiek przekona się namacalnie, że jest właśnie tak, a każdy dzień będzie przynosił kolejne dowody Bożej Opatrzności. Wówczas pewność miłosiernej opieki Boga nad nami nie opuści człowieka nawet w chwilach nieszczęścia. To prawda, czasem ulegnie zachwianiu, czasem jakiemuś oczyszczeniu, ale w sumie w takich momentach człowiek jeszcze wyraźniej dostrzega obecność Ojca. Cierpienie przez to nie zniknie, jest nadal boleśnie realne, ale człowiek jest pewien, że jeśli Bóg je dopuszcza, niewątpliwie ma ono jakiś sens.

Sceptyk może powie, że jest to narkotyzowanie się wiarą. Czasem może bywa i tak. Ale jeśli wiara dotkniętego nieszczęściem w obecność Ojca przyśpiesza wzrost duchowy, daje siły do poświęcenia? Może już nawet nieładnie powoływać się na ojca Kolbego -- tak często przytacza się go za przykład -- ale w końcu reprezentuje on w sposób szczytowy postawę, która cechuje wszystkich, choć w różnym stopniu, przeżywających mądrze swoje nieszczęścia i przeciwności życiowe. Jak wyjaśnić takie fenomeny? Dla mnie są to sytuacje dotykalnej wręcz obecności Niewidzialnego w widzialnym świecie.

Słowa Chrystusa o włosach policzonych na naszych głowach należy rozumieć dosłownie, a nie tylko jako przenośnię. Aby jednak zrozumieć rzeczywisty, dosłowny właśnie, sens tych słów, warto przypomnieć sobie, że Bóg, daleko bardziej od zewnętrznych ingerencji, woli działanie we wnętrzu człowieka, przemienianie jego duszy. Toteż zapewnienie, że żaden nasz włos nie spadnie na ziemię bez woli Ojca, nie ma w Ewangelii nic z taniej i nieprawdziwej obietnicy, jakoby Bóg zobowiązał się chronić nas przed cierpieniami. Przeciwnie, słowa o tak nadzwyczajnym czuwaniu Boga nad nami padają w ramach proroctwa, że wierzący w Chrystusa będą cierpieć szczególnie (Mt 10,24-31).

Jednak "nie bójcie się tych, którzy zabić mogą ciało, lecz duszy zabić nie mogą". Chrystus Pan zapewnia, że Bóg czuwa nad każdym naszym włosem, bo chce nas nauczyć, że prześladowaniami i cierpieniem nie należy przejmować się ponad miarę. Mimo bowiem złej woli, która wznieca prześladowania, mimo całej dramatyczności cierpienia, nie są to doświadczenia, które muszą zaszkodzić człowiekowi. Albowiem warstwy ciemności, bólu i złej woli, które naniósł w ludzkie dzieje grzech, nie są w stanie unicestwić obecności Ojca. Nie tylko włosy, czasem nawet głowy spadają ludziom niesprawiedliwie. Chrystus jednak powiada: Nie bójcie się! Chmury mogą co najwyżej przesłonić słońce, nie mogą go zagasić. Kiedyś nadejdzie Dzień Bezchmurny, ale już teraz, mimo chmur, które nad nami zwisają, nie brak nam światła, przenikającego nawet najgroźniejsze ciemności.

Według tej samej zasady należy rozumieć słowa: Nie troszczcie się o to, co będziecie jeść i pić, i w co się będziecie ubierać. Naukę tę należy rozumieć dosłownie, ale nie można naiwnie mieć Bogu za złe, że uczynił nas odpowiedzialnymi za nasz los. On jest pierwszym, który ma dla nas szacunek jako dla istot rozumnych i wolnych -- zresztą nie mogłoby być inaczej, skoro właśnie takimi nas stworzył. Toteż zachęta do bezgranicznej ufności w Bożą Opatrzność -- owo "nie troszczcie się" -- na pewno nie zawiera, bo nie może zawierać, żadnych obietnic, jakoby Bóg miał nas wyręczać w obowiązkach wobec samego siebie. Chodzi tu o coś głębszego: Ponieważ Bóg jest naprawdę Panem świata i ostatecznym Celem historii, wobec tego również w sytuacjach zawikłanych i tragicznie ciemnych należy Mu zaufać i za wszelką cenę starać się zachować wierność temu, co absolutne: "Szukajcie najpierw Królestwa Boga i Jego sprawiedliwości".

A o tym, że Bóg rzeczywiście jest bliższy nam niż my sami sobie, może najbardziej świadczy fakt, że słuszność takich trudnych wyborów ujawnia się już tutaj. Nie trzeba na to czekać aż do przyszłego życia.

 

WSZECHMOGĄCY

 

Zdaję sobie sprawę, że moje pytanie brzmi śmiesznie, a nawet mogę być posądzony o to, że próbuję z Was zażartować. Mianowicie spytał ktoś niedawno, czy Bóg mógłby stworzyć kamień, którego nie mógłby podnieść. Zdaniem mojego rozmówcy -- był dość agresywny -- pytanie to ujawnia sprzeczność samego pojęcia Boga. Jeśli bowiem Wszechmocny czegoś nie może, to już nie jest Wszechmocnym; Wszechmocny zaś nie może nie być Wszechmocnym, a więc jest to pojęcie wewnętrznie sprzeczne.

Proszę wybaczyć, że odpowiedź zacznę okrężnie. Mianowicie spróbuję wyliczyć szereg rzeczywistych sytuacji, w których Bóg czegoś nie może. A więc Bóg nie może być kłamcą, nie może być niesprawiedliwy, nie może czynić zła. Czy to Go ogranicza? Sądzę, że jest wręcz przeciwnie. Weźmy przykład. Są rzemieślnicy czy artyści tak doskonali w swojej dziedzinie, że praktycznie nigdy nie wypuszczają fuchy. Nie sądzę, żeby można ich było z tego powodu uważać za mniej wartościowych, no bo oni nie potrafią partaczyć.

Czy nie jest z tym raczej jakoś tak: O ile brak doskonałości jest niedoskonałością, to brak braku doskonałości jest pojęciem czysto logicznym. Tworzymy je sobie na skutek niedomogów naszej wyobraźni, która częstokroć nie jest w stanie zrozumieć radykalnej różnicy między tym, co doskonałe i co niedoskonałe, między tym, co dobre i co złe. Nasza wyobraźnia chciałaby dobro i zło traktować równoważnie, podczas gdy w rzeczywistości zło jest przecież okaleczonym lub zwyrodniałym dobrem, a niedoskonałość jest stanem nie osiągniętej jeszcze doskonałości.

Zestawmy naszą ludzką sytuację z sytuacją Boga. Człowiek może mówić i czynić prawdę, ale może też kłamać; Bóg nie może być kłamcą. Człowiek bywa dawcą i bywa zaborcą, Bóg jest wyłącznie dawcą; człowiek może kochać i może być obojętny, Bóg nie może być obojętny wobec nikogo. Czyżby więc Bóg był jeszcze bardziej ograniczony w swoich możliwościach niż człowiek? Oto do czego prowadzi nasza logika, jeśli oderwiemy ją od rzeczywistości! Przecież dobro jest wartością realną, nie można go odrywać od rzeczywistości i czynić zeń jakiejś abstrakcyjnej kategorii logicznej.

Tymczasem w rzeczywistości nasza zdolność do czynienia zła jest chorobą, a przynajmniej niedoskonałością. Wyobraźmy sobie dwóch ludzi, którzy mają bardzo złe teściowe, a zarazem ich sytuacja, łącznie ze wszystkimi imponderabiliami, jest pod każdym względem taka sama. Załóżmy, że jeden z nich przeżywa ciężkie pokusy zamordowania nieznośnej teściowej, drugi zaś jest tak głęboko przeświadczony o świętości życia, że taka możliwość nie przyjdzie mu nawet do głowy. Przecież nie ma wątpliwości, że ten drugi jest mocniejszy. I bardziej wolny. Na tym modelu widać aż nadto wyraźnie, że zło nie jest równoprawnym partnerem dobra, a sama możliwość czynienia zła świadczy o niedoskonałości, o nie dość głębokim wkorzenieniu w dobro. Na tym w ogóle polega m.in. droga do doskonałości, że człowiek coraz mniej jest zdolny do zła; jeśli owa niezdolność płynie nie z braku okazji czy zewnętrznego zakazu, ale z naszego coraz większego uczestnictwa w Dobru Absolutnym.

Dobrze jest o wszechmocy Boga nie myśleć abstrakcyjnie. Przede wszystkim zaś wszechmocy Boga nie można abstrahować od dobra. W jednej z modlitw niedzielnych znajduje się formuła, że Bóg "wszechmoc swoją najbardziej objawia przez swe miłosierdzie". A bardzo popularne ambonowe twierdzenie głosi, że zbawienie jednego grzesznika jest większym i wspanialszym dziełem Bożym niż stworzenie całego kosmosu.

Jeśli w ten sposób popatrzymy na Bożą wszechmoc, prawda ta zaczyna się mieć jakoś bardzo realnie do nas samych. Jeśli bowiem wszechmoc Boga polega na niewyobrażalnie intensywnym dzieleniu się prawdą i dobrem, jeśli Bóg przez to zwłaszcza jest wszechmocny, że kocha, przy czym Jego miłość uzdrawia i jest twórcza -- to my Boga możemy naśladować w Jego wszechmocy. Niestety, możemy również parodiować. Człowiek ma moc budować siebie i swoje otoczenie, ale może też -- jeśli jego moc jest rozwiedziona z prawdą i dobrem -- niszczyć. Moc wynaturzona jest zwykle hałaśliwa, jest przy tym niesłychanie zaborcza: pozostawia po sobie krzywdę, krew, niewolę. Ale nie jest żadnym partnerem mocy duchowej, ta przewyższa ją o całe niebo, jest bowiem bezpośrednim uczestnictwem w mocy Bożej. Cały straszliwy system obozu koncentracyjnego okazał się bezsilny wobec mocy duchowej ojca Kolbego i jemu podobnych.

W życiu codziennym zdarza się nam naśladować moc Bożą, ale zdarza się też, że ją parodiujemy. Każdy z nas jest kuszony do tego, żeby zawładnąć drugim człowiekiem albo nawet żeby go zniszczyć. W tych sprawach nigdy dość czuwania nad samym sobą, nigdy dość pracy. Właśnie w ten sposób rośnie w nas moc duchowa, zwiększa się nasze podobieństwo do Wszechmogącego.

A co do pytania, czy Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie mógłby podnieść: W ogóle co to za Bóg, który podnosi kamienie?! Przecież Bóg nie jest istotą materialną ani nie jest w ten sposób zewnętrzny wobec swoich stworzeń, żeby w nich nie przebywał. Bóg nie podnosi żadnego kamienia ani nawet ziarnka piasku nie podnosi. Natomiast wszystko, co istnieje, On nieustannie podtrzymuje w istnieniu; jest nieustannie źródłem wszystkiego, co istnieje. On jest obecny wszędzie: w każdym człowieku, w każdym kamieniu i w każdym ziarnku piasku. Ale zarazem jest Kimś Absolutnie Innym, Absolutnie Odrębnym od swoich stworzeń. Jest obecny w czasie i w przestrzeni, ale zarazem jest transcendentny wobec czasu i przestrzeni. Czas i przestrzeń nie są w stanie Go ogarnąć nawet częściowo, za to On ogarnia cały czas i całą przestrzeń. Jednym słowem, w pytaniu, czy Bóg mógłby stworzyć ów kamień, pojęcie "Bóg" jest abstrakcyjne i ma się nijak do Boga rzeczywistego. Bóg rzeczywisty jest zupełnie inny.

CO NAM DAŁA ŚMIERĆ CHRYSTUSA NA KRZYŻU?

 

Po co Pan nasz, Jezus Chrystus podjął śmierć na krzyżu? Mógłbym sobie sam odpowiedzieć: aby nas wybawić z niewoli grzechu, zabezpieczyć przed piekłem, potępieniem, czyli "na krzyżu zawisło nasze zbawienie". Po co jednak tenże Chrystus z takim naciskiem pouczał nas w przypowieściach i bezpośrednio, że bardzo poważnie będziemy sądzeni z naszego postępowania, uczynków, stosunku do bliźnich. W wyroku usłyszymy: "Pójdźcie, wybrani, do domu Ojca mego" albo: "Idźcie precz!" Pytam ponownie i bezradnie: po co męka i krzyż Chrystusa, skoro ode mnie zależy moje zbawienie?

Śmierć Pana Jezusa na krzyżu budzi często inne jeszcze problemy: Dlaczego Bóg Ojciec zażądał od swojego Syna tak krwawej ofiary? Niekiedy ludziom nasuwają się nawet myśli bluźniercze, że może było to żądanie okrutne. Czyżby Pan Bóg był aż tak małostkowy, że nie chciał dać się przebłagać zwykłym ludzkim prośbom, ale potrzebna Mu była krew własnego Syna?

Zarówno Pańskie pytanie, jak problem, który ja dodałem od siebie, wymaga zastanowienia się nad istotą ofiary Chrystusa. Jeśli powiemy, że Chrystus Pan złożył swoją ofiarę przez śmierć na krzyżu, jest to oczywiście święta prawda, ale w sformułowaniu tym nie oddano ducha Jego ofiary. Oddanie życia było niejako materią ofiary Chrystusa, ale dopóki nie wejdziemy w jej ducha, będziemy poza możliwością uchwycenia, na czym polegała jej moc przebłagalna oraz dlaczego przez nią zostaliśmy odkupieni.

Otóż Syn Boży po to stał się człowiekiem, żeby jako pierwszy z ludzi oddać się całkowicie i bez reszty Ojcu Przedwiecznemu. Że było to wielkie dzieło miłości, o tym za chwilę. Na razie spróbujmy sobie uświadomić, że na skutek grzechu pierworodnego oraz wszystkich późniejszych naszych niegodziwości całkowite oddanie człowieka Bogu stało się absolutną niemożliwością: o tym nie trzeba chyba nikogo przekonywać, bo każdy doświadcza przecież swojej osobistej grzeszności; wiemy ponadto, jak bardzo grzechem mogą być zatrute społeczne struktury, zbiorowa mentalność i obyczaje, i jak potężny może być nacisk zła z zewnątrz na moje postawy.

Syn Boży był oczywiście człowiekiem doskonale bezgrzesznym, jednakże żył w naszym środowisku, tzn. w środowisku głęboko zatrutym grzechem. Przyszedł do nas, żeby dać nam przykład całkowitego oddania Ojcu, ale w grzesznym świecie nie było to rzeczą łatwą: robiliśmy wszystko, żeby Mu w tym przeszkodzić. Zbrodnia, jakiej dokonano na Kalwarii, polegała nie tylko na tym, że zabito tam kogoś całkowicie niewinnego: czyniono ponadto wszystko, aby Go tej niewinności pozbawić lub przynajmniej ją nadszarpnąć; czyniliśmy wszystko, aby Mu przeszkodzić w całkowitym oddaniu się Ojcu. Na szczęście nie udało nam się to: Jezus Chrystus był do końca, nawet w strasznych godzinach swojej męki, człowiekiem nieskazitelnie sprawiedliwym i bez reszty należącym do Ojca.

I to jest podstawowym sensem Jego ofiary. Kiedy mówimy, że złożył Ojcu ofiarę z samego siebie, znaczy to po prostu, że nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach był bez reszty oddany Ojcu. Był bez reszty oddany Ojcu nawet w tym huraganie zła, który przeszedł przez Kalwarię. Oto pierwszy człowiek, który na ziemi zatrutej grzechem zdołał przejść przez swoje życie i ustrzec się najmniejszego nawet skażenia złem, był doskonale posłuszny Ojcu "aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej" (Flp 2,8). To przekraczało możliwości zwykłego człowieka. Tak całkowite oddanie Ojcu było możliwe tylko dlatego, że ten człowiek był Synem Bożym.

Jego heroiczne oddanie Ojcu przyniosło wszystkim ludziom odkupienie z grzechów. Co to znaczy? Proszę sobie uprzytomnić, że podobnie jak złe czyny powiększają zatrucie naszego środowiska duchowego, tak każdy dobry czyn ma w sobie jakąś moc oczyszczającą. Nasze dobre czyny nieco uzdrawiają duchową atmosferę naszych środowisk i ułatwiają ludziom czynić dobro, mimo że wszystkie bez wyjątku naznaczone są nieusuwalnie dwiema niedoskonałościami: po pierwsze, wszystkie są w większym lub mniejszym stopniu nadpsute ludzką grzesznością; po wtóre, wszystkie mają wartość tylko skończoną, są bowiem czynami istot skończonych.

Otóż sprawiedliwość Jezusa Chrystusa, którą wypełnił On na Kalwarii, wolna jest od obu tych niedoskonałości. Jego wierność Ojcu nie tylko nie była skażona najmniejszym nawet złem, ale wartość jej jest nieskończona: był to przecież -- wykonany w ludzkiej naturze -- czyn Syna Bożego, prawdziwego Boga równego Przedwiecznemu Ojcu. Toteż oczyszczająca moc, jaka płynie z krzyża Chrystusa, jest nieskończona zarówno pod względem zakresu, jak intensywności. Ogarnia (może ogarnąć, jeśli człowiek się na nią nie zamyka) wszystkich ludzi wszystkich pokoleń i zdolna jest uwolnić nas od grzechu całkowicie. To, co było absolutnie niemożliwe i co nadal przekraczałoby nasze możliwości, gdyby ktoś do tego dążył własnymi siłami, stało się możliwe dzięki temu, że przez ziemię przeszedł Syn Boży: proces przywracania naszej naturze jej pierwotnego piękna już się zaczął; i więcej jeszcze: ziarno przebóstwienia już teraz wzrasta w każdym, kto otwiera się na promieniowanie sprawiedliwości Chrystusa.

W ten sposób Jego całkowite oddanie Ojcu było zarazem dziełem największej miłości do ludzi. Każde zresztą prawdziwe oddanie Bogu przysparza dobra ludziom. Jeśli ja, grzeszny, więcej oddam się Bogu, zło się będzie we mnie wysuszać i wzrośnie moja życzliwość do ludzi, oczyszczą się i ożywią moje sprawności do czynienia dobra.

Nie odchodźmy jednak od tematu. Myślę, że rozumie Pan już teraz jednoczesną prawdziwość obu tych zdań: że tylko przez łączność z Chrystusem człowiek może być zbawiony oraz że warunkiem zbawienia jest nasze dobre postępowanie. Nie za nasze czyny będziemy zbawieni, bo zbawienie nie jest towarem, który można by nabyć za to lub za tamto. Zbawieni będziemy przez łączność z Chrystusem. Ale myśleć o zbawieniu, które polegałoby jedynie na jakimś szczęściu, a nie uwalniałoby od zła i nie uzdalniało do dobrych czynów -- to myśleć coś absurdalnego. To tak jakby więzień marzył o wolności, a nie przyszło mu do głowy, że nie ma wolności bez zrzucenia kajdan. Łączność z Chrystusem nie zwalnia od pracy moralnej. Przeciwnie, kto jest naprawdę otwarty na zbawcze promieniowanie Chrystusa, czuje się tym więcej wezwany do moralnego wysiłku.

Jeśli moje czyny będę wykonywał w przestrzeni łaski Chrystusowej, będą one przynosiły owoce na życie wieczne: będę przez nie autentycznie rósł w miłości Bożej i stawał się coraz czystszym człowiekiem. Będzie się to dokonywało nie mocą moich dobrych czynów, ale mocą Chrystusa, w którym je wypełniam. Zarazem nie istnieje łaska bez uczynków. Łaska Chrystusa nigdy nie jest bezpłodna, można ją co najwyżej odrzucić. Jeśli rzeczywiście jestem otwarty na potężną łaskę Chrystusa, to uzdolnia mnie ona do ofiary (tzn. do oddania się Bogu i ludziom nawet w warunkach wysoce trudnych), do pracy nad sobą i do dobrych czynów.

Powtarzam, nie ma czegoś takiego jak otwarcie się na łaskę, które nie rodziłoby uczynków. Może istnieć co najwyżej wiara bez uczynków. Ale taka wiara -- jak powiada słowo Boże -- "martwa jest". "Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków" (Jk 2,26).

Tutaj właśnie leży tajemnica, dlaczego Kościół tak zabiega o to, aby wszystkie swoje dzieci gromadzić wokół ołtarza Chrystusa przynajmniej raz na tydzień, w każdą niedzielę. Podczas Mszy świętej uobecnia się bowiem realnie ta ofiara Chrystusa, która ma moc wyzwolić nas z grzechów i doprowadzić do życia wiecznego. Rozumiemy również, dlaczego Kościół tak zachęca swoje dzieci do słuchania słowa Bożego i uczestnictwa w sakramentach. Bo słowo Boże i sakramenty wprowadzają człowieka w przestrzeń łaski i mocy Chrystusa, a tylko w przestrzeni łaski, tylko mocą Chrystusa człowiek zdolny jest naśladować Go w Jego całkowitym oddaniu Ojcu.

Zarazem bardzo trzeba zważać na to, żeby słuchać słowa Bożego, uczestniczyć w jedynej ofierze Chrystusa, przyjmować sakramenty w prawdziwej wierze, a nie po dewociarsku. Wiarę od dewociarstwa po tym można odróżnić, że rodzi postawy i czyny godne dzieci Bożych. Nawet bardzo wzniosłe przeżycia religijne są tylko dewociarstwem, jeśli nic z nich nie wynika.

CHRYSTUS BÓG

 

Świadkowie Jehowy twierdzą, że Pan Jezus nie jest Bogiem. Kiedyś zwrócili mi uwagę na tekst z Listu do Koryntian: "A gdy już wszystko zostanie Mu poddane, wtedy i sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko, aby Bóg był wszystkim we wszystkim". Byłem zupełnie oszołomiony, bo tekst wydaje się przecież jednoznaczny.

Nie wierzyć w boskość Chrystusa to tyle samo, co wyrzucić z chrześcijaństwa samą jego istotę. Bo jeśli Chrystus nie jest Bogiem, to oczywiście nie było nigdy Bożego Wcielenia, nigdy Bóg nie przyjął ludzkiej natury. Jeśli Chrystus nie jest Bogiem, to przecież Jego krzyż wcale nie jest tym, za co my go uważamy, wcale nie ma wartości nieskończonej. Jeśli Chrystus nie jest Bogiem, to i my nie jesteśmy powołani do przebóstwienia. Jednym słowem, cała wiara chrześcijańska rozsypuje się wówczas w gruzy.

Wszakże prawda o boskości Chrystusa Pana -- tak podstawowa dla chrześcijaństwa -- jest w Nowym Testamencie udokumentowana wielokrotnie i różnorodnie. W Ewangeliach i pismach apostolskich znajdziemy na ten temat wiele świadectw bezpośrednich, ale również wiele świadectw ukrytych. Na przykład św. Paweł napisał kiedyś, że gdyby ludzie pojęli tajemnicę mądrości, "nie ukrzyżowaliby Pana chwały" (1 Kor 2,8). Otóż "Pan chwały" to starotestamentalna nazwa Boga. Podobnej nazwy użyto na przykład w przepięknym Psalmie 24: "Któż to jest ten Król chwały? Pan zastępów, On sam jest Królem chwały!"

Jest w Nowym Testamencie szereg tekstów, w których mówi się wprost o Jezusie Chrystusie jako o Bogu. Choćby na przykład w scenie z niewiernym Tomaszem, kiedy przekonany apostoł powiada Chrystusowi: "Pan mój i Bóg mój!" (J 20,28) Stwierdzeniem boskości Chrystusa rozpoczyna się Ewangelia św. Jana: "Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo". Zaś pierwszy list tegoż apostoła analogicznym stwierdzeniem się kończy: "On jest prawdziwym Bogiem i Życiem Wiecznym". Św. Paweł napisze, że "w Nim mieszka cała pełnia Bóstwa -- ucieleśniona" (Kol 2,9). A w Liście do Tytusa znajdziemy formułę, że "oczekujemy błogosławionej nadziei i objawienia się chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa" (2,13).

Istnieje ponadto w Nowym Testamencie niezmiernie interesujący typ cytatów starotestamentalnych, które dotyczą naszego tematu. Chodzi mianowicie o te przytoczenia ze Starego Testamentu, w których jakby utożsamia się Jezusa Chrystusa z Bogiem Starego Testamentu. Św. Paweł odnosi na przykład do Chrystusa słowa wyjęte z proroka Joela (3,5), że "każdy, kto wezwie imienia Pańskiego, będzie zbawiony" (Rz 10,13). Otóż w Księdze Joela słowa te brzmią następująco: "Każdy, kto wezwie imienia Jahwe, będzie zbawiony". Podobny cytat znajdziemy na początku Ewangelii św. Marka. Chodzi o wezwanie, aby przygotować drogę dla Pana i prostować ścieżki na Jego przyjście -- Ewangelista ma tu niewątpliwie na myśli przygotowanie dróg dla Jezusa Chrystusa. Tymczasem u Izajasza, z którego św. Marek cytuje te słowa, przytoczone zdanie brzmi nieco inaczej: "Drogę dla Jahwe przygotujcie na pustyni, wyrównajcie na pustkowiu gościniec naszemu Bogu" (40,3).

Po tej samej linii idą tajemnicze sformułowania Pana Jezusa, w których stosuje do samego siebie starotestamentalne imię Boga. Imię tamto znaczyło: Jestem, Który Jestem. Otóż wydaje się, że Pan Jezus nawiązuje do tego imienia wtedy na przykład, kiedy powiada o sobie: "Jeżeli nie uwierzycie, że JA JESTEM, pomrzecie w grzechach swoich" (J 8,24). Nie jest to zresztą jedyna Jego wypowiedź tego typu (por. J 8,59; 13,19). Jeden z tekstów podkreśla nawet wyraźnie jedność Syna z Ojcem, Ich odrębność oraz to, że Syn został posłany przez Ojca jako nasz Zbawiciel: "Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że JA JESTEM i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego mnie Ojciec nauczył" (J 8,28).

Ale właściwie nieustannie natrafiamy w Nowym Testamencie na świadectwa boskości Zbawiciela. Zresztą, jak to wynika wielokrotnie z Ewangelii, On sam uważał się za Boga i przypisywał sobie rzeczy, przysługujące wyłącznie Bogu. Weźmy taki oto szczegół: Najwięksi z proroków pamiętali, że są jedynie sługami Boga i żaden z nich nie odważył się głosić słowa Bożego swoim własnym autorytetem. Swoje nauki poprzedzali obwieszczeniem, że "to mówi Pan", że taka jest "wyrocznia Pańska". Inaczej Chrystus. On jedyny spośród proroków głosi słowo Boże swoim własnym autorytetem: "Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj... A J a w a m p o w i a d a m: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi" (Mt 5,21n); "Uczył ich jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie" (Mt 7,29).

Chrystus Pan przypisuje sobie atrybut wszechobecności, a przecież tylko sam Bóg może być wszechobecny: "Gdzie dwaj lub trzej zbiorą się w imię moje, tam Ja jestem pośród nich" (Mt 18,20); "Oto Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata" (Mt 28,20). Dalej, jest Panem wszechrzeczy: "Kimże On jest, skoro nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne?" (Mt 8,27) On obdarza życiem, odpuszcza grzechy, będzie sądził żywych i umarłych itd., itd. -- te prawdy stanowią przecież istotę nowiny ewangelicznej i ciągle powracają na karty Ewangelii. Doprawdy, trudno zrozumieć ludzi, którzy uznają w Piśmie Świętym słowo Boże, a nie chcą uwierzyć, że Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem, Synem Bożym równym Ojcu Przedwiecznemu, który stał się człowiekiem dla naszego zbawienia.

Co jednak znaczy ów przytoczony przez Pana tekst z 1 Kor 15,28? Zacytujmy go raz jeszcze: "A gdy już wszystko zostanie poddane Synowi, wtedy i sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko, aby Bóg był wszystkim we wszystkim".

Otóż ciągle się na tym przyłapujemy, że najtrudniej nam uświadomić sobie prawdy oczywiste. Prawdopodobnie nie mielibyśmy żadnych trudności z tym tekstem, gdybyśmy nie przeoczyli pewnej oczywistości. Tej mianowicie, że Pisma Świętego nie należy czytać po pogańsku, ale po Bożemu. Jak mi się wydaje, główna Pańska trudność wiąże się ze znaczeniem słowa "poddać". Pierwsze skojarzenia, jakie nam się nasuwają w związku z tym słowem, są właśnie pogańskie. "Poddać" rozumiemy w sensie: "podporządkować swej władzy", "narzucić komuś swoją wolę", "zmusić do posłuchu".

Ale przecież grzech nawet pomyśleć, żeby Bóg chciał w tym znaczeniu poddać sobie kogokolwiek, a tym bardziej swojego Syna, z którym stanowi jedno (J 10,30) i który zawsze pełni Jego wolę (J 4,34; 5,30; 6,38). Nie przyrównujmy Boga do potęg tego świata! O Bogu trzeba mówić i myśleć zawsze w kategoriach miłości. Co więc znaczy w odniesieniu do Boga słowo "poddać"?

Zanim zastanowimy się, co znaczy poddanie Syna Ojcu, zapytajmy może przedtem o sens tego słowa w odniesieniu do nas samych. Jeśli Bóg pragnie nas sobie poddać, to dlatego, że nas kocha. On chce nas w ten sposób wzbogacać. Bóg jest przecież Źródłem wszelkiego istnienia, prawdy i dobra -- kocha nas, więc pragnie, abyśmy z Niego czerpali. Nie jest to miłość zaborcza, bo Bóg do takiej jest niezdolny. Jest to miłość obdarzająca, nie ogranicza wolności, ale jest jej źródłem. Bóg nie umie uszczęśliwiać na siłę, wbrew naszej woli. Dlatego też i nasze poddanie się Bogu jest przeciwieństwem przymusu. Prawdziwe poddanie się Bogu jest poddaniem z miłości: kochamy Go i z radością Mu się poddajemy, ponieważ Go kochamy. Poddanie w miłości nie oznacza też wyższości ani niższości, ale jedynie kierunek przepływania daru. Mimo że przecież Bóg obiektywnie jest nieskończenie od nas wyższy. Właśnie w tych wspaniałych kategoriach widzi św. Paweł zjednoczenie ludzkości i całego świata z Chrystusem: "wszystko zostanie poddane Synowi". Co jednak znaczy to słowo, że również "sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko"? Przecież Syn jest prawdziwym Bogiem, jakżeż więc można mówić o Jego poddaniu Ojcu?

Jednak tak właśnie jest, jak to napisał św. Paweł: Syn naprawdę jest poddany Ojcu. Ojciec jest pierwszą Osobą Przenajświętszej Trójcy, On rodzi Syna i przekazuje Mu od wieków wszystko, czym jest. On też stworzył świat przez swojego Syna, a kiedy się wypełniły czasy, posłał Go do nas, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Toteż trzeba, aby wszystko, co od Ojca wyszło, do Ojca ostatecznie wróciło: aby On był wszystkim we wszystkim. Ojciec przez swojego Syna wszystko stworzył, wszystko też więc wraca do Ojca poprzez Syna. Również my, ludzie, przez Syna wracamy do Ojca Przedwiecznego jako już przemienieni, przeduchowieni, przebóstwieni.

I zamiast się trapić, czy przypadkiem poddanie Syna Ojcu nie oznacza Jego niższości -- oprzyjmy się raczej na słowie Bożym, które tylokrotnie mówi o Jego rzeczywistym bóstwie, i spróbujmy się zachwycić wspaniałością tego poddania. Syn przecież jest tak doskonale i tak nieskończenie poddany Ojcu, że przekracza to wszelkie nasze wyobrażenia. Wszak Oni są związani tak nieskończoną miłością, że istnieją w jednej Bożej naturze. I pomyśleć, że ta zachwycająca i niepojęta miłość Syna Bożego do Ojca, Jego poddanie Ojcu, tak odbiegające od wszelkiego poddania poniżającego, jest wzorem dla nas, którzy jesteśmy przecież jedynie stworzeniami!

NARODZENIE SYNA BOŻEGO Z DZIEWICY

 

Czy musi się wierzyć, że Pan Jezus urodził się z Dziewicy?

Zastanówmy się najpierw, czy w ogóle do prawd wiary można stosować słowo "musi się"? Problem ten dotyczy zresztą również zachowania przykazań.

Jest w takim podejściu do prawd wiary i zachowania przykazań coś obraźliwego dla Pana Boga. Przecież w ten sposób czynimy sobie z Niego jakiegoś potężnego magnata, którego stać na przeprowadzenie swojej woli i który potrafi się srogo zemścić nad takimi, co nie chcą Go słuchać.

Bo przypatrzmy się dobrze takim na przykład zdaniom: "Musisz wierzyć w Trójcę Świętą, jeśli chcesz być zbawiony", albo "Musisz uszanować cudzą żonę, bo inaczej czeka cię potępienie wieczne". Są to zdania prawdziwe, a przecież jakieś bezduszne i zimne. Jakby przeziera z nich przeświadczenie, że do spraw duchowych najskuteczniej można przekonać człowieka groźbą. Jakby nieważne było, że prawda i dobro mają wartość same w sobie, a im większa prawda, tym większa jej wartość i moc bogacenia. Zdania te jakby sugerują, że o prawdzie i dobru decyduje arbitralna decyzja Pana Boga. I aż się tu prosi o zarzut, że Pan Bóg -- mając w swym ręku decyzję o wiecznym losie człowieka -- ograbia nas z wolności. A przecież Bóg jest Miłością, jakżeż więc tak można o Nim myśleć i mówić?

Owszem, miłość zna słowo "musisz", ale jest ono pełne życia i ciepła, bo wcale nie ogranicza naszej wolności, ale wręcz przeciwnie. Oczywiście, że musisz uszanować cudzą żonę, bo nie tylko twoje małżeństwo, lecz również małżeństwo twojego bliźniego otoczone jest świętością i duchową godnością, których nie wolno ci podeptać. Bo nakazuje ci to Bóg, który cię kocha i chce twojego dobra. Bo jeśli nie posłuchasz tego przykazania, skrzywdzisz ją, jej męża i dzieci, a na siebie sprowadzisz wewnętrzne rozbicie, które może się zakończyć twoją wieczną niezdolnością do szczęścia.

Oczywiście, że musisz wierzyć w Trójcę Świętą, bo tak wierzy nasza Matka Kościół -- najlepsza, natchniona przez Ducha Świętego czytelniczka Ewangelii. Bo bez tej prawdy zupełnie się wypacza i spłyca nowina o Chrystusie Odkupicielu i o naszym Bożym synostwie. Słowem, bez tej prawdy zagubilibyśmy samą istotę chrześcijaństwa.

Pyta Pan, "czy musi się wierzyć, że Pan Jezus urodził się z Dziewicy?" Spróbuję pokazać, jak wiele Bożej treści zawiera w sobie ten dogmat wiary. Że zaś nie jest to prawda dla chrześcijaństwa drugorzędna, niech świadczy fakt, że umieszczono ją w wyznaniu wiary, a więc wśród najbardziej istotnych prawd wiary.

Cóż więc wyraża ta prawda, że Zbawiciel ludzi przyszedł na świat z dziewiczej Matki, bez udziału mężczyzny? Najlepiej przeczytać o tym wprost z Ewangelii. Otwórzmy pierwszy rozdział Ewangelii św. Łukasza, opis zwiastowania. We fragmencie tym bardzo uwypuklono fakt, że Pan Jezus nie miał ludzkiego ojca. I wyjaśniono duchowe znaczenie tego faktu: Dziecko Maryi "będzie Synem Najwyższego... to, co się narodzi, Święte, będzie Synem Bożym".

Zatem sprawa jest jasna: Pan Jezus nie miał ludzkiego ojca, bo Jego ojcem jest Ojciec Przedwieczny. Narodził się z Dziewicy, bo nie był zwykłym człowiekiem. Jego istnienie nie zaczęło się -- tak jak istnienie każdego z nas -- w chwili poczęcia. On jest odwiecznym Synem Bożym, który dla naszego zbawienia stał się człowiekiem.

Opis zwiastowania pokazuje inny jeszcze sens dziewiczego poczęcia naszego Zbawiciela. Proszę zauważyć, że Ewangelista zestawia okoliczności przyjścia na ten świat Pana Jezusa z takimiż okolicznościami, dotyczącymi Jana Chrzciciela. Otóż Jan Chrzciciel urodził się z niepłodnych i starych rodziców, którzy utracili już nadzieję, że mogą mieć dziecko. W podobnych okolicznościach urodziło się wielu wielkich mężów Bożych Starego Testamentu. Izaak urodził się z niepłodnej Sary; Jakub, protoplasta Izraela -- z niepłodnej Rebeki; sprawiedliwy Józef -- z niepłodnej Racheli; z niepłodnych matek urodzili się Samson, pogromca Filistynów, i wielki sędzia Samuel. W Starym Testamencie fakty te wyrażały sens duchowy. Mianowicie Pan Bóg przypominał w ten sposób swojemu ludowi, że wielcy przewodnicy narodu, wielcy obrońcy czy wielcy prorocy są Jego szczególnym darem dla narodu. Oni narodzili się z ludzi, ale w pierwszym rzędzie są darem Bożym.

Otóż spodobało się Bogu, aby w podobnych okolicznościach przyszedł na świat Jan Chrzciciel. Bo ten człowiek był naprawdę wielkim darem dla ludu Bożego, większym nawet niż tamci mężowie ze Starego Testamentu: "Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy nad Jana Chrzciciela" (Mt 11,11). I oto narodzenie Jana jest zaledwie tłem dla wyjaśnienia wspaniałości narodzin Pana Jezusa. Narodzenie z rodziców niepłodnych przekracza nadzieje natury, ale dokonuje się w sposób zgodny z naturą. Tymczasem Syn Boży narodził się z Dziewicy! Bóg raczył posłużyć się tym znakiem, aby pouczyć nas, że Jego Syn jest zupełnie najszczególniejszym Jego Darem dla ludzi. "Z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło" -- jak wyjaśnia inny fragment Ewangelii, w którym też szczególnie podkreślono dziewiczość poczęcia Pana Jezusa (Mt 1,20).

Jeśli jest to tak ważna prawda wiary, to oczywiście musi mieć swoje bezpośrednie odniesienia do naszego życia. Otóż po pierwsze -- i to jest najgłębsza, choć tak przekraczająca naszą wyobraźnię, konsekwencja tej prawdy -- każdy z nas jest wezwany do tego, żeby narodzić się podobnie jak Chrystus. Każdy z nas jest powołany do synostwa Bożego, a z Boga można się urodzić tylko w sposób dziewiczy. "Wszystkim, którzy przyjęli Słowo, udzielił mocy, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego -- którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili" (J 1,12n); "Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa Bożego" (J 3,3).

Po raz pierwszy narodziliśmy się z naszych rodziców, Bóg jest więc naszym Stwórcą. Poprzez naszych rodziców powołał nas do istnienia i nieustannie nas w istnieniu podtrzymuje. Ale Pan Bóg chce być dla nas więcej niż Stwórcą, chce być naszym Ojcem: chce, abyśmy byli podobni do Jego Syna Jednorodzonego, chce nas uczynić uczestnikami swojej Boskiej natury. Powtórne nasze narodziny to narodziny z Boga. Do tych narodzin też potrzebna jest matka i, podobnie jak przy narodzeniu Chrystusa, jest to matka dziewicza. Matką, która nas rodzi dla Boga, jest Kościół: "Mężowie, miłujcie żony, jak i Chrystus umiłował Kościół i wydał zań samego siebie, (...) aby samemu stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś takiego, lecz aby był święty i nieskalany" (Ef 5,25-27); "Górne Jeruzalem cieszy się wolnością i ono jest matką naszą" (Ga 4,26).

Dziewicze macierzyństwo Kościoła jest rodzeniem z Boga i dla Boga. Kto zaś jest synem Bożym, tym więcej oczywiście będzie pożyteczny dla ludzi i tym głębiej będzie bratem wszystkich. Nic też dziwnego, że Kościół od samego początku bardzo się troszczył o to, żeby nie zabrakło zewnętrznego znaku jego dziewiczej płodności. Znakiem tym są chrześcijanie -- mężczyźni i kobiety -- którzy "stali się bezżenni dla Królestwa Niebieskiego" (Mt 19,12). "Tym, którzy nie wstąpili w związki małżeńskie, oraz tym, którzy owdowieli dobrze będzie, jeśli pozostaną jak i ja" -- pisze Apostoł Paweł (1 Kor 7,8). Zaś Apostoł Jan: "Ci, co z kobietami siebie nie splamili, bo są dziewicami -- ci Barankowi towarzyszą, dokądkolwiek idzie: ci spośród ludzi wykupieni jako pierwociny dla Boga i dla Baranka" (Ap 14,4).

Dziewictwo niektórych członków Kościoła jest znakiem, że cały Kościół chce być bez reszty oddany Bogu. Toteż prawdziwe dziewictwo jest zawsze płodne. Tyle że jest to płodność wyższa, ponadnaturalna, duchowa, płodność z Boga. Dziewictwo bezpłodne to żadne dziewictwo, to zwyczajne starokawalerstwo (staropanieństwo). Dziewictwo bezpłodne nie ma w sobie żadnego podobieństwa do dziewictwa Matki Bożej.

W jakimś sensie wszyscy chrześcijanie są wezwani do dziewictwa. W tym mianowicie sensie, że wszyscy powinni całe swoje serce oddać Bogu. Zwłaszcza małżonków Kościół poucza, że powinni przestrzegać czystości, właściwej ich stanowi. Przez małżonków bowiem nowi ludzie przychodzą na świat. A przecież człowiek jest istotą godną tego, żeby okoliczności jego przyjścia na świat były naprawdę ludzkie. To się chyba rozumie samo przez się.

Również w wychowaniu dziecka ludzkie ojcostwo i macierzyństwo powinno być spełniane w atmosferze czystości. Chodzi nie tylko o czystość w sensie ludzkiego, zgodnie z prawem Bożym, przeżywania swojej płciowości, ale również o tę czystość, która polega na tym, że w ogóle staramy się nie mieszać dobra ze złem.

Słowem, niezależnie od tego, czy chrześcijanin żyje w małżeństwie czy w stanie bezżennym, powołany jest do naśladowania dziewiczego macierzyństwa Bożej Matki. Małżonkowie winni starać się o to, żeby ich małżeńska wspólnota i rodzicielstwo miały w sobie coś czystego. Nie związani zaś małżeństwem niech się starają, aby ich czystość była duchowo płodna.

Podsumowując: Dogmat wiary o dziewiczym poczęciu Pana Jezusa nie jest jakąś tylko prawdą teoretyczną, on bardzo głęboko dotyczy naszego chrześcijańskiego życia.

CHRZEŚCIJAŃSTWO A INNE RELIGIE

 

Chrześcijaństwo rości sobie pretensje do tego, że jest lepsze od innych religii, że jest najlepszą religią na świecie, "jedynie prawdziwą". Powiem otwarcie, że obdarzyłbym je większą sympatią, gdyby nie było tak fanatyczne, tak zaborcze, tak niesprawiedliwe wobec innych. Czy Kościół nie mógłby uznać wreszcie równorzędności wszystkich religii?

Wczytując się w Pański list, widzę w nim dwa wątki, ściśle się z sobą splatające. Spróbuję je rozdzielić, choćby z tego względu, że z jednym się bardzo solidaryzuję, a do drugiego proponowałbym wprowadzenie istotnej korekty.

Czy chrześcijaństwo jest lepsze od innych religii? Czuję -- wraz z Panem -- jakiś fałsz ukryty w samym postawieniu tego problemu. Podam przykład. Jeśli my, Polacy, zastanawiamy się nad swoimi narodowymi zaletami, to bardzo dobrze: taka refleksja zwykle sprzyja utrwaleniu i pobudzaniu owych zalet. Sens autorefleksji zmienia się jednak zupełnie, jeśli, aby uwydatnić blask naszych cnót, próbujemy umieścić je na tle negatywnym wad któregoś z narodów ościennych. Nasze rozważania pobudzają nas teraz nie tyle do pracy nad sobą, co raczej do samozadowolenia i pogardy innych. Wszelka autoafirmacja czerpana z porównania się z innymi ma w sobie jakąś skazę, trąci pospolitością, brakuje jej szlachetności. Otóż chrześcijaństwo jest dla nas zbyt wielkim skarbem, żebyśmy mieli je wywyższać kosztem poniżania innych religii.

Postawę zasadniczego szacunku Kościoła dla innych religii wyraził ostatni Sobór w Deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich. To stanowisko Soboru dalekie jest od postawy lekceważenia, pogardy lub wrogości, jakie niestety po dziś dzień zdarzają się chrześcijanom w ich stosunku do innych religii. "Ludzie oczekują od różnych religii -- mówi Sobór we wspomnianym dokumencie -- odpowiedzi na głębokie tajemnice ludzkiej egzystencji, które jak niegdyś, tak i teraz do głębi poruszają ludzkie serca: czym jest człowiek, jaki jest sens i cel naszego życia, co jest dobrem, a co grzechem, jakie jest źródło i jaki jest cel cierpienia, na jakiej drodze można osiągnąć prawdziwą szczęśliwość, czym jest śmierć, sąd i sprawiedliwość po śmierci, czym wreszcie jest owa ostateczna i niewysłowiona tajemnica, która ogarnia naszą egzystencję, z której bierzemy początek i ku której dążymy.

Od pradawnych czasów aż do naszej epoki znajdujemy u różnych narodów jakieś rozpoznanie owej tajemniczej mocy, która obecna jest w biegu spraw świata i wydarzeniach ludzkiego życia; nieraz nawet uznanie Najwyższego Bóstwa lub też Ojca. Rozpoznanie to i uznanie przenika życie owych narodów głębokim zmysłem religijnym. Religie zaś, związane z rozwojem kultury, starają się odpowiedzieć na te same pytania za pomocą coraz subtelniejszych pojęć i bardziej wykształconego języka. Tak więc w hinduizmie ludzie badają i wyrażają boską tajemnicę poprzez niezmierną obfitość mitów i wnikliwe koncepcje filozoficzne, a wyzwolenia z udręk naszego losu szukają albo w różnych formach życia ascetycznego, albo w głębszej medytacji, albo w miłującej i ufnej ucieczce do Boga. Buddyzm, w różnych swych formach, uznaje zasadniczą niewystarczalność tego zmiennego świata i naucza sposobów, którymi ludzie w duchu pobożności i ufności mogliby albo osiągnąć stan doskonałego wyzwolenia, albo dojść, czy to o własnych siłach, czy z wyższą pomocą, do najwyższego oświecenia. Podobnie też inne religie, istniejące na całym świecie, różnymi sposobami starają się wyjść naprzeciw niepokojowi ludzkiego serca, wskazując drogi, jakimi są doktryny oraz nakazy praktyczne, jak również obrzędy sakralne" (nr 1-2).

W Pańskim liście widzę jednak jeszcze drugi wątek. Jest to jakby pretensja o to, że chrześcijaństwo jest misyjne, że chciałoby się rozszerzyć na cały świat. Być może nie miałby Pan nic przeciwko temu, że każda religia -- a więc również chrześcijaństwo -- chce propagować siebie samą, pragnie dzielić się swoją, wydeptaną przez pokolenia, drogą do Boga. W chrześcijaństwie jednak denerwuje Pana -- jeśli użyć terminologii pozareligijnej -- zamiar opanowania całego świata, a więc chyba i wyrugowania pozostałych religii. Co więc wart jest -- pozwolę sobie wczuć się w Pański punkt widzenia -- deklarowany przez ostatni Sobór szacunek dla innych religii, jeśli zarazem tenże sam Kościół marzy o tym, aby odebrać owym religiom możliwie wszystkich wyznawców? Pańskie stanowisko zapewne zbiega się z pretensją owego Japończyka, który zarzucał misjonarzom: "Na Fudżijamę prowadzi wiele dróg, tymczasem wy, chrześcijanie, sądzicie, że tylko wasza droga jest dobra".

Na to powiem od razu: W gruncie rzeczy żąda Pan, żeby chrześcijanie przestali być chrześcijanami, żeby wyrzekli się tego, co w ich wierze najbardziej istotne; otóż nie jestem pewny, czy jest to żądanie sprawiedliwe.

Proszę mnie uważnie (i życzliwie) posłuchać: W swojej istocie chrześcijaństwo jest to wiara, że Bóg tak umiłował świat, iż Syna swego Jednorodzonego nam dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne. Wierzymy, że Chrystus jest naprawdę naszym Zbawicielem, a nie tylko dzięki naszym poglądom: wierzymy, że nie naszą wiarą kreujemy Go na Zbawiciela, ale wiarą przyjmujemy Tego, który jest Zbawicielem niezależnie od naszej wiary lub niewiary. Wierzymy więc, że jest On Zbawicielem wszystkich ludzi, a nie tylko chrześcijan. Jak mówił Apostoł Piotr przed Sanhedrynem: "Nie dano ludziom pod niebem innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni" (Dz 4,12).

Otóż jeśli chrześcijanie wierzą tak, jak to w tej chwili wyłożyłem, z wiary ich logicznie wypływa obowiązek (w sensie raczej radosnej wewnętrznej potrzeby niż zewnętrznego nakazu) dzielenia się z innymi tą największą z wszystkich nowin: nowiną o jedynym Zbawicielu wszystkich ludzi. Jeśli chrześcijanie wierzą tak, jak wierzą, to doprawdy trudno mieć im za złe, że chcieliby rozprzestrzeniać tę nowinę na cały świat, że pragnęliby, aby wszyscy bez wyjątku ludzie poznali naszego Zbawiciela po imieniu. Nakaz ewangeliczny: "Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego" (Mt 28,19) jest konieczną konsekwencją wewnętrznych treści zawartych w Ewangelii. Z Pańskiego listu wynika, jakoby Pan miał za złe chrześcijanom ich wiarę w Chrystusa Zbawiciela wszystkich ludzi. Proszę Pana, przecież właśnie na tym polega chrześcijaństwo!1

Wiele dróg prowadzi na Fudżijamę -- to też prawda. Ale przecież zbawienia nie osiągniemy żadną duchową wspinaczką, zbawienie jest darem Bożym. Zapewne skierowanie się ku świętej górze Bożej -- że pozostaniemy przy tym symbolu -- przygotowuje człowieka szczególnie do przyjęcia daru zbawienia, ale przecież zbawienie to wprowadzenie w głębsze jeszcze wymiary inne od tych, które możemy osiągnąć wytrwałą pracą ducha (choć z nimi związane). Zarzut owego Japończyka jest o tyle słuszny, o ile chrześcijanie nie rozróżniają nowiny o Chrystusie Zbawicielu od swoich europejskich tradycji duchowych, od swojej specyficznej drogi na Fudżijamę. Być może -- nie znam się na tym -- buddyści czy hinduiści, przyjmując wiarę w Chrystusa i łącząc się z Nim przez sakramenty, mogliby zachować, a nawet rozwijać, najistotniejsze wartości swoich tradycji duchowych. Być może Opatrzność Boża właśnie dlatego jakby zatrzymała w pewnym momencie przestrzenny rozwój chrześcijaństwa, że byliśmy raczej nastawieni na rugowanie innych wielkich tradycji duchowych niż na obdarowanie ich wiarą w Chrystusa Zbawiciela. Być może tamte duchowe tradycje są drogocenną wodą, która -- przemieniona mocą Ewangelii -- może stać się wspaniałym winem.

Krótko mówiąc, jeśli ktoś żąda od chrześcijan, aby porzucili swoje nastawienie misyjne, zawołam: Ludzie, błagam was, pozwólcie nam być chrześcijanami! Osobiście cierpię raczej z tego powodu, że duch misyjny wśród chrześcijan jest tak słaby. Tu naprawdę nie chodzi o jakąś ambicję opanowania całego świata, z wewnętrznych przesłanek chrześcijaństwa wynika nawet nasz obowiązek zwalczania takich ambicji. Nam chodzi, powinno chodzić tylko o to, żeby cały świat mógł się radować nowiną o przyjściu Zbawiciela.

 

1 Może inne religie również czują się powołane do spełnienia jakiejś misji uniwersalnej? Odpowiem krótko: Również jeśli w przesłankach wewnętrznych jakiejś innej religii zawarta jest jakaś jej misja uniwersalna -- niezależnie od tego, co sądzimy na temat jej prawdziwości lub nieprawdziwości -- należy ją uszanować. Nikt nie może domagać się -- i to jeszcze, o ironio!, w imię tolerancji -- od jej wyznawców, żeby zmienili swą wiarę, dlatego że jemu się ona nie podoba.

"POZA KOŚCIOŁEM NIE MA ZBAWIENIA"

 

Chodzi mi o zasadę: "Poza Kościołem nie ma zbawienia". W moim mniemaniu sugeruje ona podział ludzi na dobrych (katolików) i złych (niekatolików). Człowieka współczesnego bardziej przekonuje inna zasada: że zbawiony będzie każdy, kto żyje uczciwie.

Ciężar odpowiedzi spróbuję skierować na pytanie, czym jest zbawienie. Wspomina Pan o człowieku uczciwym, a więc o kimś, kto sumiennie wypełnia swoje obowiązki, jest sprawiedliwy i życzliwy wobec bliźnich, stara się mieć oczy otwarte na cudze potrzeby, nie hańbi się kłamstwem ani łapówkami, nie jest pijakiem ani rozpustnikiem, nie zdarzyło mu się słowem ani czynem wystąpić przeciw nie narodzonemu życiu, gotów jest raczej przyjąć na siebie biedę i prześladowanie niż odejść od tego, co słuszne. Jeśli ktoś tak postępuje, szczerze mu gratuluję. I życzę mu, żeby był jeszcze bardziej uczciwy.

Uczciwość da temu człowiekowi wiele satysfakcji już w tym życiu. Dobro, nawet jeśli człowieka kosztuje, nawet jeśli się czasem dla niego pocierpi, przynosi z sobą jakąś dziwną nagrodę. Kto zna to z doświadczenia, nie może się nadziwić ludziom -- a i samemu sobie: w chwilach, kiedy "nie czynię dobra, którego chcę, ale czynię zło, którego nie chcę" (Rz 7,19) -- którzy zdradzają dobro dla jakichś innych korzyści. Przecież wszelkie korzyści w porównaniu z tą nagrodą, jaka zawiera się w czynieniu dobra, są pozorne, są tak zwodnicze!

Może więc naprawdę uczciwość zapewni człowiekowi zbawienie wieczne? Przypuszczenie takie wydaje mi się zupełnie niezgodne z naszym codziennym doświadczeniem moralnym. Mianowicie doświadczenie życia uczciwego ujawnia przedziwny paradoks uczciwości: im więcej czynię dobra, im bardziej panuję nad swoimi namiętnościami, tym wyraźniej dostrzegam ułomność i robaczywość mojej, pożal się Boże, uczciwości. Owszem, są ludzie bardzo zadowoleni ze swojej uczciwości, uważający się za nieskazitelnych. Czujemy przecież coś nieprawdziwego w takiej uczciwości, która nie wie o tym, że jest ułomna, albo swoją ułomność dostrzega jedynie w jakichś mało ważnych drobiazgach -- taką uczciwość nazywa się pospolicie faryzeizmem.

Niestety, niemożliwością jest dla człowieka przestać być grzesznym, największym nawet wysiłkiem moralnym tego nie dokonam. Mało tego: wysiłek moralny, czyniąc człowieka nieco lepszym i dając mu sporo satysfakcji, sprowadza zarazem dwie dotkliwe boleści. Prawda, są to bóle zdrowe, bogacące, ale przecież bóle, i to dotkliwe. Po pierwsze, pod wpływem czynionego dobra spada z naszych oczu część bielma, a prawda o sobie, jaką w ten sposób zdobywamy, nie należy niestety do najprzyjemniejszych. Człowiek zaczyna odczuwać potrzebę -- niekiedy gwałtowną -- wyzwolenia się ze zła, uwolnienia w sobie tych wszystkich dobrych mocy, jakimi obdarzył go Stwórca, a które w dużym stopniu są we mnie jakby sparaliżowane. I tutaj natrafiam na nieprzekraczalną granicę swoich moralnych możliwości: w czynieniu dobra człowiek może się niekiedy zdobyć nawet na heroizm, a przecież nikt z nas -- nawet jeśli bardzo żywo odczuwa taką potrzebę -- nie osiągnie tego, żeby był dobrym bez reszty.

To jest źródłem drugiej boleści. Człowiek, który poznał smak dobra, w pewnym momencie zaczyna pragnąć jego smaku czystego, nieskażonego, chciałby zaspokajać swoje pragnienie jakby z samego źródła. Otóż dopóki będą we mnie takie czy inne -- choćby trudne do nazwania -- niedobre mroki, jest to niemożliwe. Tymczasem nie jest w mocy człowieka przestać być grzesznikiem. Satysfakcja z czynienia dobra, chociaż tak wzniosła i szlachetna, zawsze jest jakby zmącona, zawsze jest otwarta na coś więcej, na coś, co przekracza nasze możliwości.

Powiem otwarcie: ja nie umiem mówić o zbawieniu ludziom, którzy nie wiedzą o tym, że są grzeszni, którym nie znana jest tęsknota, aby być lepszym, którzy nie dostrzegają różnych nieczystych mroków, jakie każdy z nas w sobie nosi. Jeśli zaś ktoś tę prawdę o sobie jakoś czuje, to wie zarazem, że zbawienie -- osiągnięcie swojej pełnej tożsamości, pełne duchowe wyzwolenie -- jest ludzkimi siłami nieosiągalne. Nie ma żadnej proporcji między naszą uczciwością a zbawieniem. Zbawienie może być tylko darem Bożym.

Chrześcijanie wierzą, że Bóg naprawdę udziela ludziom daru zbawienia. Wierzymy, że w Jezusie Chrystusie dar ten będzie nawet czymś nieskończenie więcej niż całkowitym wyzwoleniem z grzechu: przy końcu naszej drogi nie tylko staniemy się nieskazitelnie bezgrzeszni, ale -- jako uczestnicy Bożej natury, jako synowie Boży -- będziemy oglądali Boga twarzą w twarz! Wiara chrześcijańska głosi więc obietnice po ludzku zupełnie nieprawdopodobne. Realnego kształtu nabierają one dopiero wówczas, jeśli człowiek stara się kochać Chrystusa, jak potrafi, wypełniać Jego przykazania, karmić się Jego ciałem.

Jak więc Pan widzi, w świetle wiary chrześcijańskiej albo osiągniemy zbawienie w Chrystusie i przez Chrystusa, albo w ogóle go nie osiągniemy. Nie ma zbawienia poza Chrystusem. Zbawienie bowiem nie jest nagrodą za nasze dobre czyny. Jest przekraczającym możliwości człowieka wyzwoleniem z wszelkiego duchowego paraliżu i darem przebóstwienia. O tyle tylko można powiedzieć, że zbawienie jest nagrodą za nasze dobre czyny, o ile nasze dobro spełniamy w przestrzeni zbawczej mocy Chrystusa (w łasce uświęcającej).

Proszę zauważyć, że w Ewangelii raz mówi się o niemożliwości zbawienia bez realnej łączności z Chrystusem: "Kto uwierzy i ochrzci się, będzie zbawiony; kto nie uwierzy, będzie potępiony" (Mk 16,16). Innym razem powiada Ewangelia, że będziemy sądzeni z naszych czynów i w zależności od tego wejdziemy do chwały wiecznej albo zostaniemy odrzuceni (Mt 25). Nie ma sprzeczności między tymi dwoma spojrzeniami: Ludzka uczciwość nie może sama z siebie przybliżyć nam zbawienia, możemy je otrzymać tylko od Chrystusa. Ale zarazem nie będą zbawieni ludzie czyniący zło. Tylko człowiek uczciwy może osiągnąć zbawienie: jeśli swoją uczciwość i samego siebie otworzy na moc Chrystusa, jeśli ogarnie go -- wraz z jego dobrymi czynami -- przemieniająca moc łaski.

Otóż w świetle wiary jest rzeczą ponad wszelką wątpliwość, że dzieła zbawienia i uświęcenia człowieka Chrystus dokonuje w Kościele: tutaj głosi się słowo Boże, w sakramentach otrzymujemy realny przystęp do Chrystusa Zbawcy, w Eucharystii zaś możemy wejść w najściślejszą komunię z Chrystusem. On sam każe nam zapraszać do Kościoła wszystkie narody: głosić im Ewangelię i chrzcić je, mówiąc krótko, wprowadzać je na drogę zbawienia. Jeśli wobec tego poważnie myślę o swoim zbawieniu, nie jest rzeczą obojętną, czy wierzę w Chrystusa czy nie, jestem w Kościele czy poza nim. Tylko tym, którzy wierzą w Chrystusa i starają się pełnić Jego wolę, można głosić radosną pociechę: "Cieszcie się i radujcie, bo imiona wasze zapisane są w niebie" (Łk 10,20).

Czyżby więc nie było zbawienia poza Kościołem? Na ten temat nie trzeba za dużo filozofować. Być może z granicami Kościoła jest podobnie jak z granicami życiodajnej oazy: oaza nie jest odgrodzona od pustyni, ona po prostu przestaje istnieć tam, gdzie nie ma życia. W tej perspektywie Kościół istniałby wszędzie tam, gdzie zbawcza moc Chrystusa przemienia ludzi, choćby oni sami o tym nie wiedzieli, granicę zaś Kościołowi wyznaczałby jedynie grzech, brak życia Bożego. Są dane biblijne, które dopuszczają takie spojrzenie. Na przykład w Apokalipsie napisano, że bramy Miasta Bożego będą wiecznie otwarte, ale zarazem "nic nieczystego do niego nie wejdzie ani ten, co czyni ohydę i kłamstwo, lecz tylko zapisani w księdze życia Baranka" (21,27). Paweł zaś Apostoł naucza, że Chrystus "jest Zbawcą wszystkich, a zwłaszcza wierzących" (1 Tm 4,10) -- zauważmy słowo "wszystkich", ale zauważmy też słowo "zwłaszcza".

Na pewno nie można interpretować zasady "poza Kościołem nie ma zbawienia" w taki sposób, żeby przestała ona cokolwiek znaczyć. Nie wolno więc nam zagubić tej prawdy wiary, że zbawienie człowiek może otrzymać wyłącznie od Chrystusa. Nie wolno też nam zagubić wezwania misyjnego do wszystkich narodów: wszyscy ludzie są zaproszeni do wiary w Chrystusa i do radowania się Jego darami, nas zaś, wierzących, Chrystus wzywa do przekazywania dalej Dobrej Nowiny. Natomiast sprawę zbawienia wiecznego ludzi niewierzących w Chrystusa zostawmy po prostu Panu Bogu: On z całą pewnością jest i sprawiedliwy, i miłosierny, a łaska Chrystusa zapewne dociera tajemniczo również poza widzialne granice Kościoła. Wszakże "zbawienie poza Kościołem -- jak trafnie zauważył pastor Bonhoeffer -- jest dla wiary zasadniczo niepoznawalne i dlatego nie może stanowić punktu doktryny. Zbawienie jest rozpoznawalne po Obietnicy, a Obietnicę otrzymało głoszenie czystej Ewangelii."1

I jeszcze dwa dopowiedzenia. Niebezpieczeństwo rasizmu duchowego u chrześcijan, o którym Pan wspomina w swoim liście, zapewne istnieje, ale wystarczy wczytać się nieco w Ewangelię, żeby odeszła człowiekowi ochota dzielenia ludzi na dobrych i złych. Powiedziano nam przecież: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" (Mt 7,1). Wiemy też, że nie wystarczy być w Kościele, żeby dostąpić zbawienia, każdy z nas może -- strach o tym pomyśleć -- zmarnować swoje życie. Zaś w Ewangelii św. Łukasza znajdują się słowa jakby wprost dotyczące naszego tematu: "Sługa, który zna wolę swego Pana i nie uczynił zgodnie z Jego wolą, wielką chłostę otrzyma. Ten zaś, który nie zna Jego woli i uczynił coś godnego kary, małą chłostę otrzyma. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie, a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą" (12,47n).

I drugie dopowiedzenie. Wydaje mi się, że istnieje jedna sytuacja, w której mogę powiedzieć bliźniemu: Pomyśl o swoim zbawieniu, bo poza Kościołem go nie znajdziesz. Mianowicie jeśli ktoś dla jakichś niskich, niegodnych racji porzuca Kościół lub go rozbija, albo boi się do niego przystąpić. "Nie mogliby być zbawieni tacy ludzie -- powiada ostatni Sobór w Konstytucji o Kościele (nr 14) -- którzy wiedzą, że Kościół założony został przez Boga za pośrednictwem Jezusa Chrystusa jako konieczny, mimo to nie chcieliby bądź do niego przystąpić, bądź też w nim wytrwać".

 

1 Dietrich Bonhoeffer, Wybór pism, Więź, Warszawa, 1970, s. 90.

SKĄD SIĘ WZIĘŁA DUSZA?

 

Chodzi mi o teorię ewolucyjnej genezy duszy ludzkiej. Nie znam szczegółów, ale teoria ta "zakłada ciągłość ewolucyjną psychizmu zwierzęcego i ludzkiego oraz próg przekroczenia, na którym psychizm zwierzęcy został podniesiony w procesie hominizacji na psychizm ludzki". Gdyby do takiej teorii dołączyć jedną z materialistycznych koncepcji powstania życia na ziemi (np. Oparina), to otrzymalibyśmy łańcuch, w którym trudno byłoby umiejscowić stwórczą ingerencję Boga.

Zacznijmy od wyjaśnienia, czym jest Boże działanie stwórcze. Łatwo bowiem dać się zmylić naiwnemu wyobrażeniu, że Stwórca jest wobec tego, co stwarza, czynnikiem zewnętrznym, że dokonuje jakiejś ingerencji, działając spoza tego świata. Tymczasem Bóg jest oczywiście transcendentny wobec świata, tzn. żadne miejsce ani czas nie może Go w sobie zmieścić, żadne stworzenie nie może Go sobą ogarnąć; ale zarazem Bóg nie jest wobec świata kimś z zewnątrz, On jest przecież wszechobecny. Jest wszechobecny w sensie dosłownym. Jak powiada św. Augustyn, stosując prawdę o wszechobecności Bożej do człowieka, Bóg jest nam bliższy niż my sami sobie.

Nie można więc sobie wyobrażać stworzenia świata w taki sposób, jak gdyby Bóg -- istniejący w jakiejś niewyobrażalnej dla nas przestrzeni pozakosmicznej -- rzucał świat w nieskończenie od Niego odległą przestrzeń kosmiczną, zachowując tylko sobie możliwość zewnętrznej ingerencji w jego dzieje. Pan Bóg jest bowiem wobec świata transcendentnie immanentny, stwarza go niejako od wewnątrz, jako Wszechobecny, tzn. jako Ten, który zawsze jest wszędzie, ale zarazem absolutnie przekracza wszelkie miejsce i czas. Jego działanie stwórcze nie ogranicza się bynajmniej do pierwszego momentu, w którym powołuje do istnienia coś, czego dotychczas nie było. Wszechobecny jest nieustannym źródłem istnienia wszystkiego, co istnieje. Wprawdzie świat jest w jakimś sensie autonomiczny, tzn. istnieje i rozwija się zgodnie ze swoją, otrzymaną od Boga naturą, ale zarazem dzieje się to w przestrzeni Bożej mocy stwórczej, która nieustannie obdarza wszystko istnieniem.

Zastosujmy powyższy opis do stworzenia duszy ludzkiej. Oczywiście, nie można sobie wyobrażać, że Pan Bóg stwarza gdzieś tam "u siebie" duszę, którą następnie "wtyka" w ludzką zygotę, rozpoczynającą swój rozwój w łonie matki. Stwórcza moc Boża działa wewnątrz tego, co jest zadatkiem na ciało ludzkie. To nie jest tak, że Bóg "składa" człowieka z dwóch elementów, z duszy i ciała. Raczej trzeba powiedzieć, że w pewnym momencie -- w wyniku miłości rodziców, która dzieje się w przestrzeni stwórczej mocy Boga -- pojawia się nowy człowiek: i nie ma nawet chwili, w której by dusza istniała przed zaistnieniem ciała albo ciało czekało na przyjście duszy. Pan Bóg stwarza ludzką duszę nie gdzieś w zaświatach, ale jako Wszechobecny, który jest przecież także we wnętrzu procesów biologicznych, przygotowujących powstanie ludzkiego ciała.

W świetle powyższych uwag spójrzmy na problem pojawienia się na ziemi gatunku homo sapiens. Papież Pius XII, w wydanej w roku 1950 encyklice Humani generis, tak pisze na ten temat: "Magisterium Kościoła nie zakazuje, żeby nauka ewolucjonizmu, o ile bada powstanie ciała ludzkiego, z jakiejś już istniejącej żywej materii -- co do dusz bowiem, wiara katolicka każe nam przyjąć, że one bezpośrednio stwarzane są przez Boga -- była dyskutowana według obecnego stanu nauk i świętej teologii przez fachowców z obu stron".

Otóż co to znaczy, że dusza pochodzi bezpośrednio od Boga? Na pewno stworzenia duszy nie można sobie wyobrażać jako zewnętrznej ingerencji Boga (w takim sensie, że kiedy w wyniku ewolucyjnego rozwoju wykształciło się już ciało zdolne do przyjęcia pierwiastka duchowego, Bóg wówczas stworzył duszę i "włożył" ją w owo ciało). Było to raczej bezpośrednie odwewnętrzne działanie Boga Stwórcy: w pewnym momencie -- w wyniku długiego procesu ewolucyjnego, który przecież dokonywał się w przestrzeni stwórczej mocy Boga -- pojawił się na ziemi pierwszy człowiek. Duszę pierwszego człowieka Bóg stworzył zapewne analogicznie, jak stworzył duszę każdego z nas -- jako Wszechobecny działający w tej cząsteczce żywej materii, która z chwilą stworzenia w niej duszy stała się ludzkim ciałem.

Prawda, że duszę każdego człowieka Bóg stwarza bezpośrednio, jest bardzo ważna z punktu widzenia religijnego. Wynika z niej, że Bóg każdego człowieka z osobna, każdego z nas po imieniu, wzywa do życia wiecznego. Już zostaliśmy stworzeni jako istoty transcendentne wobec tego życia doczesnego, w którym zaczęło się nasze istnienie.

Jak wiadomo, Kościół przez długie lata sprzeciwiał się nauce Darwina o ewolucyjnym pochodzeniu człowieka. Nasi ojcowie obawiali się bowiem, że darwinizm zagraża chrześcijańskiej nauce o ponadbiologicznym sensie życia ludzkiego. Zresztą darwiniści rzeczywiście dość często wyrażali się w taki sposób, jak gdyby kwestionowali transcendencję człowieka w stosunku do materii i biologii. Osobiście sądzę, że ta długa nieufność Kościoła wobec darwinizmu była czymś błogosławionym (nie usprawiedliwiam, oczywiście, tych polemistów, którzy zwalczali teorię ewolucji w sposób jawnie obskurancki). Świętym bowiem obowiązkiem Kościoła jest czuwanie nad prawdą Bożą, a pierwsze interpretacje teorii ewolucji rzeczywiście zagrażały chrześcijańskiej nauce o człowieku. Trzeba było dopiero czasu, żeby sobie uświadomić, iż jedno nie wyklucza drugiego, że teoria ewolucyjnego pochodzenia gatunku homo sapiens nie musi się sprzeciwiać prawdzie wiary, że każdy z nas nosi w sobie wymiar ponaddoczesny i jest powołany do nieśmiertelności.

Teraz parę słów o owym procesie hominizacji, o którym Pan czytał. Chodzi tu o teorię Teilharda de Chardin, w której całą ewolucję biologiczną przedstawia się paradoksalnie jako część ogólnokosmicznego procesu przeduchawiania materii duchową energią drzemiącą w niej samej. Jest to teoria tak nowa w stosunku do tradycyjnych ujęć tej problematyki, że trudno się jeszcze wypowiadać zbyt arbitralnie na temat jej zgodności z wiarą: jak wiadomo, zarówno asymilacja, jak odrzucenie nowych ujęć jest w Kościele -- i chyba w każdej ludzkiej społeczności -- procesem zwykle długim, tym dłuższym, im więcej oryginalności i nowego w nowo proponowanych ujęciach.

Otóż Teilhard de Chardin wychodzi z założenia, że dzieje wszechświata toczą się według programu z góry założonego przez Boga. Zdaniem Teilharda, cała materia jest zanurzona i przesycona tym, co duchowe, a jej ogólnokosmiczna ewolucja polega na coraz większej aktywizacji tego, co w niej duchowe. Również ewolucję biologiczną traktuje Teilhard jako integralną część owego procesu spirytualizacji materii. Istotnym etapem tego procesu było pojawienie się zwierząt, oznaczało to bowiem wydobycie z materii jej zdolności do życia świadomego. Pojawienie się człowieka -- to jest szczególnie kontrowersyjny punkt Teilhardowskiej teorii -- ujawniło nieporównanie większe jeszcze możliwości materii niż jej zdolność do samoświadomości. W zjawisku pod tytułem homo sapiens kumuluje się bowiem taka energia duchowa (dusza), która już nigdy nie ulegnie unicestwieniu, a jej samoświadomość będzie trwała już zawsze. Pojawienie się człowieka bynajmniej nie kończy -- zdaniem Teilharda -- procesu ogólnokosmicznej ewolucji, ono dopiero otwiera jej najbardziej interesujący etap: drogę ludzkości ku punktowi Omega, ku powszechnemu uwielbieniu w Chrystusie.

Osobiście mam znaczny dystans wobec całej tej wizji. Szczególnie trudno zgodzić się z poglądem, jakoby materia miała w sobie aż tak wielką moc duchową, żeby była w stanie wydać z siebie, niejako zrodzić, duszę ludzką. Wszakże chciałbym bardzo mocno podkreślić, że Teilhard miał głęboką i szczerą wolę umieszczenia swojej teorii wewnątrz wiary katolickiej. Cały jego pogląd ożywia przekonanie, że wszechkosmiczna ewolucja dokonuje się w przestrzeni stwórczej mocy Bożej. A co do duszy ludzkiej, Teilhard głosił z naciskiem, że jej istnienie i samoświadomość nigdy nie zginie ani nie ulegnie rozproszeniu.

Tyle w odpowiedzi na Pański list. Wykorzystam jeszcze tę okazję, że mówiliśmy o transcendentnej immanencji Boga, i spróbuję sprostować parę innych -- niestety częstych -- fałszywych wyobrażeń, wynikłych z przeoczenia tej prawdy, że transcendentny Bóg jest zarazem Wszechobecnym. Nie trzeba na przykład wyobrażać sobie, jakoby Bóg "wlewał" człowiekowi łaskę, tak jak -- za przeproszeniem -- wlewa się benzynę do baku. Łaska Boża jest mocą, która absolutnie przekracza możliwości naszej natury, ale Bóg nam jej udziela, pracując w naszym wnętrzu. Właśnie dlatego tęsknota za łaską i wierność łasce polega przede wszystkim na pracy wewnętrznej, na duchowym skupieniu się i wydawaniu z siebie owoców ducha.

Tak samo trzeba prostować niektóre wyobrażenia na temat cudów. Przecież sprawcą cudów jest Wszechobecny, a więc upraszczamy sobie pojęcie cudu, jeśli mówimy, że stanowi on zewnętrzną ingerencję Boga w naturalny tok świata.

Mitologizujemy też prawdę o Wcieleniu, jeśli zdanie, że Syn Boży "zstąpił" z nieba, rozumiemy literalnie. W rzeczywistości przecież to Wszechobecny stał się człowiekiem. Wszechobecny przyjął nowy -- tak nikczemny (w sensie staropolskim) sposób istnienia: przyjął ludzką naturę wraz z wszystkimi jej ograniczeniami (z wyjątkiem grzechu), żeby stać się dosłownie jednym z nas. To jednocześnie straszliwe i wspaniałe: Wszechobecny stał się jednym z nas!

PROBLEM REINKARNACJI

 

Znajoma z dużym zaangażowaniem wyznaje teorię reinkarnacji. Dezorientuje mnie fakt, że jest gorliwą katoliczką i często przystępuje do komunii św. Czy wiara w wędrówkę dusz nie jest sprzeczna z chrześcijaństwem?

Chciałbym Panu pokazać, do jakiego stopnia hinduską teorię reinkarnacji oraz chrześcijańską naukę o zmartwychwstaniu cechuje zupełnie inne widzenie świata, zupełnie inny stosunek do rzeczywistości. Spotkał się Pan może kiedyś z takim popularnym rozróżnieniem, że chrześcijaństwo rozumie czas jako ciągle biegnącą naprzód i nigdy nie wracającą linię, podczas gdy hinduizm nie zna idei nieodwracalności czasu, czas według tamtej koncepcji biegnie raczej ruchem kolistym i raz po raz powtarza drogę wielokrotnie już przebytą. Otóż sądzę, że są to nie tylko różne koncepcje czasu, są to dwa bardzo różne widzenia rzeczywistości.

Mianowicie hinduizm w gruncie rzeczy chce usunąć czas z ludzkiego przeżywania rzeczywistości. Nic dziwnego też, iż rzeczywistość -- pozbawiona w ten sposób jednego z istotnych swoich wymiarów -- jawi się hindusowi czy buddyście jako coś mało realnego, właściwie nie istniejącego, pozornego. Bo usunąć czas z naszego widzenia świata to tak jakby trójwymiarową przestrzeń widzieć jedynie dwuwymiarowo. Hinduista twierdzi, że doświadczenie pozorności świata umieszczonego w czasie jest warunkiem wejścia w rzeczywistość daleko prawdziwszą, duchową. Nie zamierzam kwestionować wartości jego doświadczeń duchowych, kwestionuję jednak słuszność negacji tego, co czasowe i materialne.

Chrześcijańska droga do rzeczywistości duchowej jest inna (abstrahuję na razie od tego, co w chrześcijaństwie najistotniejsze: od wiary, że Syn Boży naprawdę -- że nie jest to tylko jakaś idea -- stał się człowiekiem i jest naszym Zbawicielem). Mianowicie chrześcijaństwo chce przyjąć człowieka i świat w całym ich realizmie. A więc nie tylko nie chce pomniejszać faktu, że czas jest istotnym wymiarem świata, w którym żyjemy, że cielesność jest istotnym wymiarem człowieczeństwa -- ale nawet szczególnie podkreśla, że czas jest zupełnie nieodwracalny, a życie jest jedynym darem Bożym, którego nie otrzymuje się dwukrotnie, że ciało jest otwarte na przeduchowienie i tak samo potrzebuje zbawienia jak dusza. Przeszkodą do wejścia w rzeczywistość duchową i zaprzyjaźnienia się z Bogiem jest zło, grzech, a nie czasowość, materialność czy cielesność naszej obecnej egzystencji.

O tym, że życie ludzkie jest niepowtarzalne, że zostało nam dane tylko raz i że można je nieodwracalnie zmarnować oraz że Bóg chce nas obdarować sobą w sposób absolutnie nieutracalny -- mówi Pismo Święte wielokrotnie. Przecież to jest podstawowy sens Bożej nauki o sądzie Bożym, o zbawieniu i potępieniu. "Postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd" -- pisze autor Listu do Hebrajczyków (9,27). Zaś syn Syracha: "Nie zapominaj, że nie ma powrotu" (38,21). Albo św. Paweł: "W czynieniu dobra nie bądźmy opieszali, bo gdy pora nadejdzie, będziemy zbierać plony, o ile w pracy nie ustaniemy. A zatem, dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza naszym braciom w wierze" (Ga 6,9n).

"Jednorazowość życia ziemskiego nadaje katolickiej eschatologii piętno szczególnie poważne. Memento mori, jakie ona nieustannie powtarza, ma w sobie coś z dzwonu bijącego na trwogę: nagli do pośpiechu celem ratowania swej duszy. Dopięcie celu ostatecznego ma w chrystianizmie charakter <wyratowania>, <zbawienia>, salussoteria;wszelkie, nawet najmniejsze spóźnienie może tu być fatalne w następstwa; przypowieść Chrystusa o dziesięciu pannach tak wstrząsająco tę prawdę maluje."1

Proszę jeszcze zobaczyć, jak różne będzie samo rozumienie osoby ludzkiej, zależnie od tego, czy w naszym widzeniu świata czas będzie czymś ważnym czy też mało ważnym. Jeśli odbieramy światu jego tak istotny wymiar jak czas i zaczynamy dzięki temu doświadczać rzeczywistości materialnej, jak gdyby była czymś tylko pozornym, to w konsekwencji zaczyna się traktować jako pozorne również takie przeżycia jak szczęście i cierpienie, miłość i nienawiść, a więc przeżycia, które przecież nas tworzą i wyrażają. Ideałem tego światopoglądu będzie -- tak charakterystyczna dla hinduizmu i buddyzmu -- bierna życzliwość wobec wszystkiego (inna sprawa, że jakaś cząstka tej postawy nam, Europejczykom, bardzo by się przydała), natomiast czymś prawie nieznanym będzie tu przyjęcie cierpienia jako czegoś realnego, co jednak nie musi niszczyć człowieka, a może go wręcz budować. Podobnie czymś obcym będzie dla hinduizmu wezwanie do aktywnej miłości bliźniego czy do nienawiści zła. Wobec ludzkiej aktywności -- nie tylko tej duchowo pustej -- hinduizm jest podejrzliwy, boi się bowiem, że ona wyodrębnia człowieka, indywidualizuje go, a więc wiąże w świecie pozorów. Logika tego światopoglądu będzie domagała się, aby cel ostateczny człowieka widzieć jako całkowite roztopienie się w Duchowym Absolucie, ten zaś jest pojmowany raczej jako dobry, lecz bezosobowy Korzeń Istnienia niż jako osobowa i niewyobrażalnie aktywna Miłość.

Otóż chrześcijaństwo również ostrzega człowieka przed aktywnością bezpłodną, która prowadzi człowieka do zagubienia się w świecie. Zarazem jednak ostrzega przed zaniedbaniem aktywności osobotwórczej. Zbawienie w świetle wiary chrześcijańskiej to zjednoczenie się z Bogiem w miłości, a miłość nie odbiera przecież osobowości ani tożsamości, przeciwnie, pogłębia je. Zbawienie będzie więc polegało na uzyskaniu najgłębszej osobowej tożsamości, będzie bowiem wyzwoleniem z grzechu, który więzi nasze moce duchowe, oraz darem Bożego synostwa, przez który wszystko, co w nas dobre, doznaje -- strach wypowiedzieć to słowo -- przebóstwienia. Logika wiary chrześcijańskiej domaga się więc, aby świat oraz samego siebie -- również swoje ciało, swoje cierpienia i swoją miłość -- przeżywać jako coś rzeczywistego.

Owszem, chrześcijaństwu nie jest obce pojęcie powtórnych narodzin, ale nie tylko nie ma ono nic wspólnego z wędrówką dusz, lecz właśnie podkreśla jedyność naszego życia. Chodzi mianowicie o te narodziny, o których Pan Jezus mówił Nikodemowi, że "jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa Bożego" (J 3,3). Mianowicie człowiek, który się narodził tylko cieleśnie, a nie narodził się duchowo, dla Boga, marnuje nie tylko swoje życie, ale samego siebie marnuje: bo tylko w tym życiu -- mamy je tylko jedno jedyne! -- można znaleźć Boga, a przecież nasze życie ma sens tylko w odniesieniu do Tego, który jest Miłością. Kto zmarnuje to życie, które ma obecnie, już nigdy tego nie naprawi.

Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jedno niebezpieczeństwo, które nam, Europejczykom, grozi dużo więcej niż Hindusom (Hindusi są narażeni z kolei na inne niebezpieczeństwa). Powiedzieliśmy, że dla chrześcijaństwa czas jest niezmiernie istotnym wymiarem rzeczywistości, w której obecnie żyjemy. Otóż nie sposób nie zauważyć, że czas, dany nam do przeżycia, jest krótki. Ponieważ zaś utraconego czasu nigdy już nie odzyskamy, łatwo rodzi się pokusa, żeby uciekający czas chwytać za mankiet. Stąd tak charakterystyczny dla cywilizacji europejskiej pośpiech, jedna z wielu chorób tej cywilizacji. Pośpiech polega na skąpieniu czasu, na nerwowym pragnieniu, żeby nie zmarnować ani chwilki. Otóż jest to postawa, która wynika z pozbawienia chrześcijańskiej koncepcji czasu jej odniesień transcendentnych. Zauważmy, że rodzoną siostrą pośpiechu jest obojętność na drugiego człowieka, a nawet na swoje własne dobro ostateczne. Toteż nie należy się dziwić, że pośpiech łatwo przeradza się w swoje przeciwieństwo, w nudę, kiedy nie wiadomo co z czasem zrobić, bo człowiek, gdzieś ciągle się śpiesząc, zapomniał w końcu, po co czas został mu dany. Jak to głęboko napisał Norwid: "Nam co zawsze niezupełnie święci: wciąż mało czasu i wciąż nadto życia". (Podobną myśl znajdziemy w Brandstaetterowym tłumaczeniu Psalmu 78,33: "Bóg uczynił grzesznikom, że ich dnie bezużytecznie mijały, a ich lata w trwożnym pośpiechu").

Prawdziwe przeżywanie czasu, który został nam dany, powinno raczej odtwarzać ideał Jana XXIII, który chciał "być zawsze zajęty i nigdy się nie śpieszyć". Nie trzeba marnować czasu, bo mamy go za mało, ale właśnie dlatego nie wolno nam się śpieszyć: żeby nie przeoczyć tego, co naprawdę ważne. W ten sposób nasz czas stanie się początkiem wieczności, bo wieczność będzie przecież polegała właśnie na tym, co Jedynie Ważne.

 

1 Paweł Siwek SJ, Wędrówka dusz. Reinkarnacyjne utopie, Warszawa 1937, s. 38.

W JAKI SPOSÓB PAN BÓG WYSŁUCHUJE NASZYCH MODLITW?

 

Nie wiem, jak pomóc mojej kuzynce. Modliła się niemal aż do szaleństwa o zdrowie dla synka. Dziecko jednak umarło. To ją załamało. Ma ogromny żal do Pana Boga, chyba nawet przestała już wierzyć.

Jeśli zdarza mi się czasem pomóc człowiekowi ciężko doświadczonemu, to przede wszystkim współczującym milczeniem. Niekiedy wystarczy tylko słuchać, nie dziwić się nawet bluźnierstwom, a człowiek cierpiący sam powoli zacznie dostrzegać tajemniczy sens doświadczeń, które go spotkały. Z tego też powodu boję się udzielać Pani konkretnych rad, niech się Pani zda raczej na swoją religijną intuicję.

Poruszyła wszakże Pani problem, który skądinąd wart jest zamyślenia: mianowicie, w jaki sposób Bóg wysłuchuje naszych modlitw? Pan Jezus uczył na ten temat rzeczy niewiarygodnej i jakby nie znajdującej potwierdzenia w doświadczeniu: "Wszystko, o cokolwiek prosicie w modlitwie -- wierzcie, że otrzymacie, a stanie się wam" (Mk 11,24). Tymczasem jak jest w rzeczywistości? Weźmy choćby przypadek Pani kuzynki. Z drugiej zaś strony słowa Chrystusa trzeba przecież brać na serio i rozumieć je dosłownie. Są to bowiem słowa życia wiecznego.

Sądzę, że problem postawiliśmy wystarczająco ostro. Postawmy jeszcze jasno metodę odpowiedzi. Otóż nie zamierzam adwokatować Panu Bogu. Nawet gdyby ktoś formułował przeciw Niemu zarzuty. Jakoś nie przystoi uczestniczyć w sądzeniu Pana Boga, nawet na etacie adwokata. Cóż bowiem z tego, choćby adwokat sprawę nawet i wygrał, i zarzuty odparł jako bezzasadne? Takie filozofowanie do Boga zapewne nikogo nie przybliży. Nie wypada pytać, czy Bóg naprawdę jest kochającym Ojcem. Zapytajmy raczej, w jaki sposób jest kochającym Ojcem. Wówczas łatwiej dostrzeżemy Bożą miłość i potrafimy się nią zachwycić. Jednym słowem, umówmy się, że pytanie, w jaki sposób Bóg wysłuchuje naszych modlitw, interesuje nas głównie pod tym kątem, żeby pogłębić swój własny stosunek do modlitwy.

Nadspodziewanie wiele refleksji na temat nie wysłuchanej modlitwy znajdziemy w Piśmie Świętym: "Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swoich żądz" (Jk 4,3). Te słowa Apostoła Jakuba prowokują do postawienia dwóch pytań: o co mamy się modlić i w jaki sposób się modlić?

O co mamy się modlić? Dlaczego jakoś nie wypada modlić się o wygraną w totolotka, a wydaje się rzeczą zupełnie na miejscu modlić się o zdrowie czy choćby o zdanie egzaminu? Sprawa przedstawia się jakoś tak: Modlitwa jest wyrazem, owocem i narzędziem naszej miłości do Boga, w żadnym zaś razie nie jest handlowaniem z Bogiem ("ja Ci ofiaruję pacierze, a Ty mi daj zdrowie"), a tym bardziej nie jest sposobem wymuszania od Boga upragnionych korzyści. Otóż ten tylko miłuje Boga, kto rzeczywiście i przede wszystkim szuka Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości.

Wierność Bogu, czynienie miłości, życie wieczne jest oczywiście czymś najważniejszym. Nie znaczy to przecież, żebyśmy nie mogli polecać Bogu z ufnością również spraw doczesnych, choćby naszego zdrowia czy zbliżającego się egzaminu. Byleby na dnie każdej modlitwy znalazła się (przynajmniej milcząco) prośba najważniejsza: o Królestwo Boże i jego sprawiedliwość. Bo niestety możliwa jest również zła modlitwa: człowiek myśli tylko -- użyjmy słów św. Jakuba -- o zaspokojeniu żądz, zależy mu wyłącznie na wypełnieniu swoich małych pragnień.

Zapamiętajmy sobie to: modlitwa jest sprawą miłości, a nie kontraktu. Gdybym ja handlował z Panem Bogiem, mógłbym mieć pretensje o niewysłuchanie. Jeśli jednak ja swoją modlitwę staram się zanosić w miłości, to również na niewysłuchanie powinienem reagować jak ktoś kochający. A w miłości pierwszą rzeczą, kiedy się czegoś nie rozumie, jest zaufać.

Rzecz, o którą prosiłem, znaczyła dla mnie wiele. A jednak Bóg mnie nie wysłuchał. Dlaczego? Zapewne dlatego, że Bóg patrzy na nasze dobro z perspektywy ostatecznej, ja je oceniam tylko z mojej małej perspektywy. Można śmiało powiedzieć, że modlitwa prawdziwa, modlitwa kochającego, jest zawsze wysłuchana. Natomiast niekiedy Bóg wysłuchuje nas inaczej, niż to sobie zaplanowaliśmy. Ale przecież udziela nam wówczas więcej, niż prosiliśmy. Tak jak ów żebrak przed świątynią prosił Apostołów o jałmużnę i nawet do głowy mu nie przyszło prosić o coś innego. Jałmużny nie otrzymał, ale otrzymał zdrowie. Tak samo bywa między Bogiem a nami. Zdarza się, że człowiek modli się o coś bardzo ważnego i w ludzkiej perspektywie nie zostaje wysłuchany, a przecież otrzymał więcej niż to, o co prosił. Zresztą po tym w ogóle poznać modlitwę miłości, że nawet jeśli po ludzku biorąc człowiek nie został wysłuchany, przecież nie oddala to go od Boga; przeciwnie -- jeszcze bardziej przybliża.

Pismo Święte mówi jeszcze o warunkach skuteczności modlitwy. I tak u proroka Izajasza Bóg mówi na ten temat coś, co budzi wręcz zgrozę: "Gdy wyciągniecie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, Ja nie wysłucham. Bo ręce wasze pełne są krwi" (1,15). Jednak też naprawdę nie wolno człowiekowi naigrawać się z Boga. Trzeba znacznej bezczelności, żeby stawać przed Bogiem ze swoimi prośbami (które co najmniej w swoim ostatecznym wymiarze powinny przecież dotyczyć Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości), a zarazem nie chcieć się odwrócić od swoich grzechów. Ta sama myśl pobrzmiewa w cytowanym zdaniu św. Jakuba: cóż może być warta modlitwa człowieka pogrążonego w pożądliwościach? Zresztą podpowiada nam to samo proste wyczucie wiary i jeśli modlimy się o coś, na czym nam bardzo zależy, zwykle przystępujemy wówczas do sakramentów, rewidujemy swe życie, zwiększamy wysiłki w czynieniu dobra.

Pan Jezus, kiedy mówił na ten temat, podkreślał szczególnie potrzebę pojednania z bliźnimi: "Kiedy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie coś przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam grzechy wasze" (Mk 11,25). Bogu nie może być miła modlitwa kogoś, kto trwa w nienawiści. Powiedzmy to jeszcze inaczej: modlitwa takiego, który trwa w nienawiści, nie może przybliżyć do Boga. Ze zrozumiałych względów.

W Ewangelii podkreślono jeszcze bardzo, że modlitwa powinna być wytrwała. Przypomnijmy sobie choćby przypowieść o natrętnym przyjacielu, który chciał pożyczyć chleba, i konkluzję tej przypowieści: "Proście, a otrzymacie, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone" (Łk 11,5-9).

Poganin od razu zapyta: Dlaczego Pan Bóg każe się tak długo prosić? Przecież mógłby udzielić od razu! Chrześcijanin jednak, który sprawę między Bogiem a człowiekiem widzi w przestrzeni miłości, inaczej będzie rozumiał zachętę do wytrwałości w modlitwie. Gdyby celem modlitwy miało być jedynie uzyskanie pewnych profitów zewnętrznych, to w gruncie rzeczy w ogóle nie potrzebowalibyśmy się modlić: bo Bóg i bez naszej modlitwy wie, czego nam potrzeba, a ponadto, jak wiadomo, źle nam nie życzy.

Ale przecież modlitwa jest przede wszystkim dziełem miłości, szczególnie uprzywilejowanym sposobem łączności człowieka z Bogiem. Modlitwa wiąże nas z Bogiem coraz więcej, otwiera na mądrość Bożą, napełnia duchową mocą. A więc z natury rzeczy modlitwa musi być wytrwała. Do końca życia winniśmy się modlić o miłość, o życie wieczne, o wytrwanie w dobrym, o pokorę, o moc przyszłego wieku.

Nie bójmy się jednak modlić również w naszych sprawach powszednich. Nie tylko dlatego, że Bóg jest Ojcem całego człowieka, a Jego miłość do nas nie ogranicza się przecież wyłącznie do spraw ostatecznych. Módlmy się także o zdrowie i o zdanie egzaminu, bo dobra modlitwa pomoże nam również na nasze sprawy powszednie patrzeć okiem Bożym.

ABY CI SIĘ DOBRZE POWODZIŁO NA ZIEMI

 

Napiszcie w swoim miesięczniku, że to pogaństwo dopatrywać się związku między religijnością a pomyślnością na tej ziemi. Bardzo często spotykam się z poglądem, że jeśli człowiek stara się wiernie służyć Bogu, to i Pan będzie mu błogosławił. Tak chyba nie można. Przecież religia jest czymś dużo więcej niż sposobem zasłużenia sobie na doczesne powodzenie.

Ma Pan rację, ale i jej nie ma. W ogóle sprawa wydaje się złożona. Proponuję następujące podejście do tego zagadnienia: Najpierw spróbujmy sobie wyliczyć obiegowe poglądy, jakie na ten temat kursują, później postaramy się rozwikłać zawarte w nich dwuznaczności, oddzielić elementy słuszne i niesłuszne, znajdujące się w tych poglądach.

Otóż doliczyłem się pięciu owych obiegowych poglądów na temat związku między wiernością Bogu a ziemskim powodzeniem:

1. Jeśli sprawiedliwemu się powodzi, ludzie widzą w tym nagrodę za jego uczciwość i pobożność. Podobnie, jeśli złodzieja kradzione nie tuczy, a egoisty wcale jego sobkostwo nie bogaci.

2. Kiedy sprawiedliwego spotyka nieszczęście albo trapią go ciągłe niepowodzenia, mogą w człowieku zrodzić się pretensje do Pana Boga. Czasem nawet z tego powodu człowiek bluźni Panu Bogu lub nawet od Niego odchodzi.

3. Ale bywa i tak, że wówczas swoje nieszczęścia i niepowodzenia człowiek przyjmuje z pokorą jako próbę i powtarza za Hiobem: "Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione". Przy takim nastawieniu często nawet w samym środku nieszczęścia człowiek dostrzega dobrotliwą i wspomagającą obecność Boga w swoim życiu.

4. Kiedy zaś niesprawiedliwemu się powodzi, nie zdezorientowani tym, powiadamy czasem: "Pożyjemy, zobaczymy", i nigdy nie zabraknie nam przykładów -- jeśli tylko ich szukamy -- że ludziom nieuczciwym wiodło się tylko do czasu.

5. Albo też mówi się czasem w takim wypadku, że pomyślność doczesna ludzi, czyniących zło, jest złowieszczym znakiem potępienia wiecznego: tacy bowiem już na tej ziemi otrzymują całą nagrodę za to niewiele dobra, jakie uczynili.

Co sądzić o takich poglądach? Co jest w nich pogaństwem, a co najrzetelniejszą prawdą? Otóż trudno byłoby zaprzeczyć, że naprawdę istnieje jakiś związek między wiernością Bogu a pomyślnością. Jeśli świat, w którym żyjemy, rzeczywiście wyszedł z ręki Boga, to po prostu tak jest i nie może być inaczej, że miłość, braterstwo, uczciwość buduje, a nienawiść, egoizm niszczy. Szczęście, osiągnięte kosztem innych, z natury rzeczy jest jakimś pseudoszczęściem, ma w sobie skazę, coś wątpliwego. Prawdziwym szczęściem jest tylko takie, które jest cząstką szczęścia powszechnego: szczęście bowiem w ostateczności pochodzi od Boga, a Bóg jest miłością.

Jeśli zaś ów związek między uczciwością i pobożnością a pomyślnością jest rzeczywisty, to musi się również jakoś objawiać na zewnątrz. Ale właśnie dlatego również, że jest rzeczywisty, nie może się objawiać szablonowo. A także dlatego, że jest rzeczywisty, związek ten nie może być rozpoznawalny do końca. Po tym bowiem m.in. odróżnia się rzeczywistość od jej karykatur, że ma ona w sobie coś dla człowieka niezgłębionego. Nawet najniższego wymiaru rzeczywistości -- materii -- nie da się poznać do końca, a cóż dopiero mówić o rzeczywistości ludzkiej, zwłaszcza o sferze powiązań człowieka ze Stwórcą!

Spróbujmy bardziej szczegółowo spojrzeć na powyższe twierdzenia. Bałbym się twierdzić, że pomyślność doczesna ma się nijak do naszego moralnego i duchowego życia. Weźmy przykład: Jakieś małżeństwo obawiało się, że trudno im będzie z wychowaniem drugiego dziecka, a w końcu przyjęli od Boga pięcioro i jakoś dają sobie radę, przy czym twierdzą, że doświadczają namacalnej pomocy Bożej. Ja głęboko szanuję to ich doświadczenie i dziwiłbym się chrześcijanom, którzy chcieliby je tłumaczyć jako czysto subiektywne doznanie. Tacy chrześcijanie zapewne też sami, w swoim codziennym życiu, nie doświadczają pomocy Bożej, a wobec tego -- co z nich za chrześcijanie?

Jeszcze więcej dziwią mnie chrześcijanie, którzy występują wobec Pana Boga z pretensją, że nie wynagradza dostatecznie ich wierności. Trzeba być bardzo topornym duchowo, żeby nie dostrzegać, że już na tej ziemi każde dobro jest wynagradzane, że już tutaj otrzymujemy nieustannie zadatki pomyślności wiecznej. Bo jeśli człowiek rzeczywiście czyni dobro, zyskuje najcenniejszą rzecz, jaką na tej ziemi można osiągnąć: pokój, którego świat dać nie może. Nad nami czuwa Bóg i dlatego rzadko sprawiedliwemu zabraknie chleba, czasem jednak -- na skutek ludzkich grzechów i zaniedbań -- zabraknie; jeszcze rzadziej sprawiedliwemu zabraknie przyjaciół, ale czasem nawet tych nie stanie; pokoju Bożego jednak nigdy nam nie zabraknie.

To prawda, że chociaż nosimy w sobie pokój Boży, nasze kłopoty i nieszczęścia mogą być nadal bardzo bolesne, czasem nie będą nam oszczędzone nawet udręki duchowe. Przecież pokój Boży jest ponad to wszystko. Taki m.in. sens ma słowo Chrystusa: "Szczęśliwi, którzy prześladowanie cierpią dla sprawiedliwości!" Bo i naprawdę: nawet prześladowany może być szczęśliwy. A poznać to choćby po tym, że nigdy by się nie zamienił miejscem ze swoim prześladowcą.

Pretensje do Pana Boga o swoje niepowodzenia zdradzają, że karykaturalnie Go sobie wyobrażam. Albo -- sam mając handlarskie usposobienie -- i w Panu Bogu chciałbym widzieć handlarza. Chciałbym w zamian za czynione dobro i pobożność otrzymywać dobra tego świata, chciałbym więc, żeby Bóg udzielał pomyślności w zamian za to, że żyję według przykazań. Albo też wyobrażam sobie, że zadaniem Pana Boga jest ingerować każdorazowo, kiedy naruszana jest sprawiedliwość.

W pierwszym wypadku nie rozumiem, że pomyślność doczesna związana jest z moją bogobojnością nie na mocy umowy handlarskiej, ale organicznie, przyczynowo. A nie rozumiem tego, bo jestem gruboskórny, bo pomyślność doczesną pojmuję wyłącznie jako dostatek dóbr materialnych. W drugim zaś wypadku nie rozumiem, że Bożej Opatrzności nie można sprowadzać do ingerencji szczegółowych, dlatego że Bóg nieustannie czuwa nad światem i nad losem każdego z nas. Również tutaj zdradzam swoją duchową gruboskórność: trudno mi się pogodzić z tym, że Bóg działa dyskretnie, z szacunkiem dla rzeczywistości, nie naruszając na ogół normalnego toku wydarzeń. Ponieważ Bóg działa bez hałaśliwości i nie lubi objawiać swej obecności natrętnie, więc duchowy barbarzyńca wnioskuje stąd, że nie działa w ogóle. Zupełnie zaś wymyka się jego widzeniu ten wspaniały fakt, że Bóg dopuszcza zło, bo szanuje do końca poszczególne stworzenie, ale zarazem też umacnia pokrzywdzonych, tak aby nawet zło owocowało dla ich dobra. Nieustanne czuwanie Boga nad światem w tym m.in. się objawia, że Bóg nie dopuści na nikogo krzywdy ostatecznej.

Nie rozumieć czegoś w Bożym postępowaniu z nami ma prawo każdy z nas. Człowiek wierzący powinien przecież Jemu zaufać, uznać, że On jest od nas mądrzejszy i że naprawdę nas kocha: że chce mojego dobra bardziej nawet, niż ja go chcę. Pretensje do Pana Boga zdradzają brak zaufania. Natomiast zaufanie Bogu w momentach, kiedy trudno nam zrozumieć Jego opatrzność nad nami, człowiek może wyrażać różnorodnie. Na przykład przeświadczeniem, że jest to moment próby, czas ognia, w którym oddziela się złoto od blichtru. Otóż jest rzeczą znamienną, że kto w ten sposób zawierzył Bogu, otrzymuje od Niego łaskę głębszego widzenia i pokój duchowy.

Nie ustosunkowaliśmy się jeszcze do ostatnich z wyliczonych na początku obiegowych opinii, mianowicie tych, które komentują pomyślność człowieka, czyniącego zło. Sądzę, że obie są prawdziwe, wszakże pod warunkiem, że zawarte w nich ostrzeżenia stosujemy przede wszystkim do siebie (bo któż z nas jest bez grzechu?); jeśli zaś do innych -- to tylko pod warunkiem, że ich kochamy (bo tylko wówczas taka opinia będzie miała sens nie potępienia, ale ostrzeżenia). Należy ponadto oczyścić obie opinie z popularnej, a zupełnie fałszywej sugestii, jakoby Bóg karał człowieka w zamian za jego zło.

W rzeczywistości sprawa zdaje się przedstawiać następująco: każde zło, które człowiek czyni, ma w sobie coś niszczycielskiego, w pierwszym zaś rzędzie pustoszy i sprowadza pustkę na samego sprawcę. Zależność między złem a zniszczeniem jest raczej organiczna, niż wynika z arbitralnej odwetowej decyzji Boga. Otóż z faktu, że taka natura zła nie zawsze ujawnia się w sposób jaskrawy, wcale nie wynika, że zło ma jakąś łagodniejszą naturę. Zło niszczy zawsze, nawet jeśli tego bezpośrednio nie widać.

Bo i cóż z tego, że człowiekowi, czyniącemu zło, dobrze się powodzi? Po pierwsze, nie znamy tego strasznego ciężaru pustki i bezsensu, jaki złoczyńca już teraz w sobie nosi. Po wtóre, nie znamy swojej przyszłości, nie wiemy, co jeszcze człowieka spotka. Wiemy natomiast, że trudniejsze sytuacje weryfikują wartość człowieka, a także wartość jego szczęścia: objawia się wówczas zarówno wewnętrzne piękno człowieka, jak jego wewnętrzna brzydota. Mówi się czasem o kimś, że złamało go nieszczęście, tymczasem należałoby raczej powiedzieć, że nieszczęście ujawniło i pogłębiło to spustoszenie, które on nosił w sobie już od dawna. Ale może się też zdarzyć, że złoczyńcy nie trapią wyrzuty sumienia i do końca życia nic nie zamąci jego zadowolenia z siebie. Tutaj postawmy sobie pytanie zasadnicze: Czy to naprawdę jest pomyślność? Przecież taki nawet nie wie, co to naprawdę znaczy być człowiekiem! On już na tej ziemi nosi w sobie potępienie wieczne. Bo jego życie obraca się w bezsensie. Czymże zaś jest potępienie wieczne, jeśli nie bezsensowną egzystencją? Czy więc naprawdę mamy powody, żeby takiemu zazdrościć jego rzekomej pomyślności?

BOŻA OPATRZNOŚĆ A SPRAWY MATERIALNE

 

Jest takie powiedzenie: Pan Bóg daje dzieci, da i na dzieci. Czy można sobie wyobrazić, żeby ktoś mówił to na serio? Czy faktycznie są to słowa prawdziwej wiary? Chyba bardziej świadczą one o nieodpowiedzialnej niefrasobliwości! A może istotnie ktoś może mieć wiarę tak wielką, że wpływa ona nawet na jego sytuację materialną?

Zastanówmy się nad następującą sytuacją. Ktoś walczy z jakąś swoją słabością. Spotykają go jednak ciągłe upokorzenia: czyni sobie mocne postanowienie poprawy, obmyśla sposoby przezwyciężenia swojej słabości, ale skutki są mizerne. Spowiednik powiada mu: "Człowiecze, zacznij wreszcie tak naprawdę prosić Boga o pomoc, bo więcej tu zależy od Bożej pomocy niż od twojej silnej woli!" Czy spowiednik radzi dobrze? Czy Pan Bóg ma zastępować człowieka w pracy nad sobą? Albo czy Pan Bóg jest taką instancją uzupełniającą, wkraczającą cudownie, kiedy człowiek nie radzi sobie sam?

Otóż ani jedno, ani drugie, a przecież rada spowiednika jest mądra i słuszna. Pomoc Boża ani nie zastępuje pracy człowieka, ani nie jest jej uzupełnieniem. Kiedy bowiem modlimy się o pomoc Bożą, prosimy Boga o to, żeby naszą pracę i w ogóle całą naszą sytuację zechciał umieścić w tej przestrzeni, w której wszystkie sprawy człowieka uzyskują swój najgłębszy sens i najgłębszą moc. Wprawdzie to ja pracuję nad sobą, to ja pokonuję trudności, przeżywam nieszczęście itp. -- a jednak z Boga to jest, że wszystkie te konkretne sytuacje nie są ode mnie większe, ale ja nad nimi panuję i właśnie przez nie zbliżam się do życia wiecznego.

Bo zauważmy: Swoją Opatrzność rozciąga nad nami ten sam Bóg, który nas stworzył. Należy więc z góry wykluczyć, że Bóg chciałby kierować nami w taki sposób, by nasza odpowiedzialność i wolność stała się czymś tylko pozornym. To przecież Bóg stworzył nas jako istoty rozumne, zdolne do podjęcia odpowiedzialności za siebie i za wszystko, co zostało nam powierzone. Nie byłby więc naszym Stwórcą, gdyby swoją Opatrznością nie chciał pomagać nam do tego, żeby nasze postawy i postępowanie były bardziej rozumne, wolne, odpowiedzialne. Przecież nawet człowiek człowiekowi może pomóc w bardziej rozumnym i odpowiedzialnym podejmowaniu życia. Cóż dopiero Bóg! On nie tylko może i chce nam pomóc, On może nas uzdolnić do tego, że nawet sytuacje bezsensowne i nierozumne będziemy przyjmowali w sposób głęboko sensowny i rozumny.

Jest na przykład rzeczą bezsensowną i nierozumną, że człowiek krzywdzi człowieka. A przecież Bóg rozciąga swoją Opatrzność zarówno nad krzywdzicielem, jak nad pokrzywdzonym. Krzywdziciela Bóg wzywa do opamiętania i naprawienia krzywd oraz obiecuje mu możliwość pokuty. Pokrzywdzonego zaś umacnia, aby nie uległ nienawiści, ale zarazem aby nie dał się skrzywdzić w tym, co najistotniejsze. I Bóg naprawdę skutecznie potrafi bronić człowieka przed krzywdą najistotniejszą. Nie przeszkadza prześladowcom w zadawaniu tortur swoim ofiarom (On szanuje naszą wolność nawet wówczas, kiedy jej źle używamy), zarazem ogarnia męczenników swoją Obecnością i Mocą, tak że wrogowie nie mają dostępu do ich dusz. I więcej jeszcze: tak ich umacnia, że swoją krzywdę przeżywają jako czyn męczeński, oczyszczający, otwierający na życie wieczne.

Zarówno krzywdziciel, jak pokrzywdzony mogą się zamknąć na dobrotliwą moc Opatrzności lub na nią otworzyć. Krzywdziciel zwykle jest zamknięty na Bożą Opatrzność i właśnie dlatego jest krzywdzicielem. Jeśli jednak da się ogarnąć dobrotliwej mocy Wszechobecnego, przestanie zadawać krzywdy i rozpocznie pokutę. Również pokrzywdzonemu może nie starczyć wiary, żeby oddać się w obronę Bogu -- wówczas zadawana krzywda osłabi go, wypaczy lub nawet złamie. Ale na szczęście bywa i tak, że pokrzywdzony staje się świadkiem wielkiej mocy Bożej, żywym dowodem, że nie ma takiej sytuacji, w której człowiek musiałby zrezygnować ze swojej godności. Nie zapominajmy jednak, że męczeństwo to wielka praca ducha: Opatrzność uzdalnia do wykonania tej pracy, ale to człowiek musi ją wykonać, mimo że jest tak straszliwie trudna.

Opatrzności Bożej nie należy więc rozumieć w taki sposób, jak gdyby to była siła działająca obok naturalnych układów przyczynowo-skutkowych, ingerująca niekiedy w te układy, zawieszająca ich działanie itp. O Opatrzności trzeba myśleć raczej jako o Kochającym Bogu, który przenika swoją transcendentną wobec wszystkiego wszechobecnością wszystko, co istnieje, z całą pieczołowitością dla natury wszelkiego bytu (do tego stopnia, że Wszechmocny znosi, jak nadużywamy swojej wolności, nawet jeśli krzywdzimy bezbronne dzieci). Zarazem jednak Opatrzność jest ostatecznym dnem wszystkiego, co istnieje, jest więc również ostatecznym dnem wszelkich układów przyczynowo-skutkowych, w jakie jesteśmy zanurzeni: nie uwalnia nas z nich, ale pozwala nam je wspaniale przekraczać, nawet jeśli są nam one wrogie. Do nas należy takie kształtowanie struktur przyczynowo-skutkowych, żeby pracowały one raczej na naszą korzyść niż przeciwko nam; ale nawet jeżeli jakieś przyczyny działają przeciwko nam i nie jesteśmy w stanie tego zmienić, z każdego miejsca i w każdym momencie człowiek ma bezpośredni dostęp do Opatrzności, która ma moc tak nas uzdolniać, że w ostatecznym wymiarze wszystko, nawet najbardziej złowrogie siły, będzie pracowało dla naszego dobra ostatecznego.

Podam przykład. Od wieków ludzkość trapią zarazy, głód i inne klęski żywiołowe. Od wieków też staramy się usuwać przyczyny tych klęsk: stworzyliśmy nowoczesną medycynę, rozwijamy rolnictwo itp. Postawmy sobie pytanie następujące: Jak się mają te wysiłki do naszej wiary w Opatrzność, do której przecież ludzie prawie instynktownie zwracają się w momentach różnych klęsk? Otóż po pierwsze, nasze starania, aby przyroda była nam bardziej życzliwa, to jakaś współpraca z Bożą Opatrznością: przecież w ten sposób więcej ujawnia się Boże pochodzenie ziemi, na której żyjemy. Po wtóre -- i to jest daleko ważniejsze -- niezależnie od tego, czy siły przyrody są nam aktualnie życzliwe czy nie, w każdym momencie możemy i powinniśmy otwierać się na Boga, "bo miłującym Go wszystko pomaga ku dobremu" (Rz 8, 28).

Jakże nietrafne więc są zarzuty, jakoby wiara w Opatrzność była świadectwem ludzkiej bezsilności. Ileż pychy w przechwałkach, że bardziej opłaca się człowiekowi zdawać na siebie niż na Boga, bo dopóki człowiek zwracał się do Boga o oddalenie zarazy lub obronę przed głodem, pomagało mu to bez porównania mniej, niż kiedy sam zakasał rękawy i wynalazł szczepionki oraz nawozy sztuczne. Doprawdy bardzo wiele pychy jest w tym spojrzeniu. Bo po pierwsze, cóż to za przeciwstawianie siebie Bogu, skoro przecież jesteśmy Bożymi stworzeniami i to właśnie On, Stwórca, obdarzył nas rozumem, a naszą ziemię zdolnością owocowania. Po wtóre, wcale nie wiadomo, czyja sytuacja jest korzystniejsza: czy tych trapionych przez zarazy i głód, ale otwartych na Boga; czy też tych, którym niczego nie brakuje, bo zamknęli się w swojej pysze. Wreszcie po trzecie, to jednak nie bardzo przyzwoite chwalić się nadmiernie takimi sukcesami (choć to są bardzo realne sukcesy) w momencie, kiedy tyle milionów ludzi przymiera z głodu, a medycyna nie może sobie poradzić ze specyficznie dwudziestowiecznymi chorobami. Kto wie, może dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek musimy modlić się o wyzwolenie z klęski głodu: a Pan Bóg być może w ten sposób będzie nas wysłuchiwał, że będzie usuwał z naszych serc nienawiść, egoizm i obojętność. Bo to są przecież główne przyczyny tego, że tylu ludzi umiera dzisiaj z głodu.

Pyta Pani, co myśleć o powiedzeniu: "Pan Bóg dał dzieci, da i na dzieci". Skąd się wzięło takie powiedzenie? Czuję w tych słowach ciężkie troski wielu małżonków, którym trudno było przyjąć następne dziecko i którzy prawie już nie wiązali końca z końcem. Słowa te wyrażały ich wiarę, że -- jakby na przekór faktom -- świat jest naprawdę Boży i jego ostatecznym dnem jest jasność, a nie ciemność. Słowa te wydają mi się bardzo dalekie od pustej niefrasobliwości, przebija z nich głęboka wiedza o znojnej pracy na chleb powszedni. Człowiek, który w wierze wypowiedział takie słowo, nie chciał się wymigiwać od tej pracy. On tylko wierzył, że jego praca oraz sprawiedliwość, jaką Bóg wzbudza w ludzkich sercach, wystarczą, żeby jego dzieciom nie zabrakło chleba.

Tego ostatniego motywu nie podkreśliliśmy jeszcze w naszym opisie, czym jest wiara w Opatrzność. Mianowicie -- jednym z elementów wiary w dobrotliwą opiekę Opatrzności jest wiara w naszych bliźnich: Jeśli świat jest Boży, a wszyscy ludzie są Bożymi stworzeniami, to przecież egoizm, kłamstwo i przemoc na pewno nie są ostatecznymi zasadami, którymi rządzi się ród ludzki. Chociaż wiele jest w nas grzechu, przecież wiele też w nas dobrej woli, poświęcenia, pragnienia sprawiedliwości. To jest znak naszego pochodzenia od Boga, że jesteśmy zdolni do dobroci i solidarności. Bóg swoją Opatrzność nad nami sprawuje również przez innych ludzi: przecież od Boga to mamy, że jesteśmy zdolni do dobrego.

Wobec tego jednak człowiek może również zamącić obraz Opatrzności, działającej w świecie: jeżeli nie czyni tego dobra, które powinien czynić.

CZY W NIEBIE NIE BĘDZIE NUDNO?

 

Chodzi mi o małą atrakcyjność chrześcijańskich opisów życia wiecznego. Wieczne chodzenie za Barankiem -- jak opisuje Apokalipsa -- i śpiewanie "Alleluja". Wieczna uczta, co do której wiadomo, że żadnych smakołyków tam podawać nie będą. Wieczne królowanie -- właśnie, co to znaczy "wieczne królowanie"? Oczywiście, że nie jestem naiwny i rozumiem, że są to opisy symboliczne. Jestem też daleki od tego, żeby wybrzydzać na ich nieatrakcyjność. Niemniej proszę się zgodzić, że to jednak jest problem.

Proszę Pana, spróbujmy przenieść tę obawę, czy przypadkiem w niebie nie będzie nudno, na ziemię. Można się czasem spotkać z poglądem, że gdyby wszyscy ludzie na ziemi byli dobrzy i gdyby nikt z nas nigdy nie popełniał grzechów, to byłoby jakoś monotonnie, nieciekawie, nudnie. Zło bowiem, grzech i różne niedoskonałości -- głosi ten pogląd -- wprowadzają urozmaicenie, życie dzięki temu jest ciekawe i bardziej bogate.

Boję się, że jeśli ktoś tak mówi, to albo nie wie, co mówi, albo sądzi według siebie: sam jest wewnętrznie pusty i nie wyobraża sobie życia bez ciągłego szukania sposobów na oderwanie się od swojej pustki.

Bo co to jest nuda? Przypominają mi się tu dwie szczególnie godne uwagi odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze, nuda jest znakiem wewnętrznej pustki, osobowego rozproszenia, nieskrystalizowanej tożsamości. W tym aspekcie opisuje nudę oraz wiecznie nieudane ucieczki od nudy m.in. Artur Schopenhauer. Pisze on o "pustce wewnętrznej, której piętno wyryte jest na niezliczonych twarzach i o której świadczy uwaga stale skoncentrowana na wszystkich, choćby najbłahszych zdarzeniach w świecie zewnętrznym. Ta pustka, która jest istotnym źródłem nudy, stale wymaga bodźców zewnętrznych, aby byle czym wprawić w ruch umysł i uczucia. Jest więc ona niewybredna w wyborze środków, o czym świadczą żałosne rozrywki, do jakich uciekają się ludzie, charakter ich stosunków towarzyskich i konwersacji, a także liczni ludzie, którzy ustawicznie stoją w otwartych drzwiach lub wyglądają przez okno. Ta właśnie pustka wewnętrzna jest głównym powodem pogoni za towarzystwem, za rozrywką, za przyjemnościami".

Ucieczki od nudy muszą oczywiście być nieudane. Bo nie napełniają człowieka wewnętrznie, tylko zagłuszają pustkę. Działają jak narkotyk, który oszałamia, ale niczego nie zmienia pozytywnie; przeciwnie, utrwala stan pustki i czyni człowieka coraz mniej zdolnym do zmiany na lepsze.

Tymczasem nuda -- a któż z nas jej nie podlega? -- jest darem Bożym i nie wolno nam tego daru marnować. Bo to naprawdę dar Boży, że pustka człowieka niepokoi, budzi niesmak, przymusza do działania. Nuda to jest ból duszy. Tak jak ból ciała alarmuje organizm o stanie zagrożenia, podobnie nuda jest jednym z dzwonków, alarmujących o zagrożeniu duszy. Niedobrze jest zabijać nudę, bo w ten sposób usuwam dzwonek alarmowy i pozwalam, aby wewnętrzne spustoszenie dokonywało się dalej już bez przeszkód. Głos dzwonka wzywa nie do dalszego rozpraszania się, przeciwnie, do skupienia, do szukania tożsamości, do stawania się coraz więcej sobą. Trzeba szanować głos tego dzwonka, tymczasem my zwykle próbujemy go wyłączać.

Druga odpowiedź na pytanie, co to jest nuda, wydaje się nie mniej trafiać w sedno rzeczy. Mianowicie nuda jest znakiem braku miłości. Pisał o tym Antoni Kępiński: "Miłość jest antytezą nudy; nuda jest uczuciem, które powstaje wówczas, gdy chcemy uciec z jakiegoś środowiska, ale nie możemy. Nuda męczy, gdyż mobilizujemy się do ucieczki, ale zrealizować jej nie jesteśmy w stanie. Nigdy człowiek nie nudzi się z osobą, którą kocha, gdyż miłość przyciąga, a nuda odpycha. Uczucie nudy jest czułym wskaźnikiem stosunku uczuciowego do otoczenia".

Zresztą w gruncie rzeczy oba ujęcia sprowadzają się do tego samego. Bo przecież tym więcej jesteśmy sobą, im bardziej i prawdziwiej kochamy drugich; tym więcej rozpraszamy się i rozmieniamy na drobne, im mniej chcemy albo umiemy kochać. Skupienie bowiem to nie tylko zamknąć czasem oczy (choć to bardzo potrzebne), to przede wszystkim otworzyć oczy na bliźniego. Z drugiej jednak strony można mieć oczy, a nie widzieć, można patrzeć, a nie dostrzegać: ja tym prawdziwiej będę widział i kochał innych, im sam będę bogatszy wewnętrznie.

Moja odpowiedź na Pańskie pytanie zmierza więc w następującym kierunku: trzeba prawdziwie zobaczyć problem nudy na ziemi, a wówczas okaże się cała niedorzeczność obawy, że może w niebie będzie nudno. Zresztą proszę się dobrze przypatrzeć tym trzem symbolom życia wiecznego, które Pan wymienił w swoim liście. Ciągłe przebywanie z Barankiem, a więc niebo będzie wiecznie trwającą miłością. Tam, gdzie jest miłość, tam nie ma nudy i nie może być nudy. Miłość usuwa nudę, tak jak światło ciemność. A przecież tu chodzi o miłość Kogoś Niezgłębionego, Kogoś Nieskończenie Bogatego, przy czym w tej miłości nie ma obawy braku wzajemności, gdyż On pierwszy nas ukochał i Jego miłość jest niezmienna. W życiu wiecznym będziemy do maksimum wypełnieni miłością, dlatego szczęście życia wiecznego przekracza aktualne możliwości naszej wyobraźni. Zaczątkowo jednak możemy doświadczać tego stanu już na tej ziemi. Ale też rzecz ciekawa, że ludzie, którzy już na tej ziemi doświadczają, ile szczęścia daje człowiekowi przebywanie z Bogiem i życie według Boga, nie obawiają się, że w niebie będzie nudno.

Wymienia Pan jeszcze symbol uczty -- toż to symbol wypełnienia, obraz stanu, w którym człowiekowi nic nie brakuje. Nie chodzi tu oczywiście o kategorie konsumpcyjne. Życie wieczne to stan pełni człowieczeństwa, człowiek będzie wreszcie i ostatecznie KIMŚ: Bo tak naprawdę tworzy nas miłość, zjednoczenie z Bogiem, Dawcą Miłości, a w Bogu -- z wszystkimi godnymi miłości i z wszystkim, co jest godne miłości.

Albo symbol wiecznego królowania, czyli wiecznej wolności. Życie wieczne to stan wyzwolenia z tych wszystkich więzów zewnętrznych i wewnętrznych, które obecnie paraliżują w nas różne nasze dobre moce. Na tej ziemi nie jesteśmy w stanie nawet wyobrazić sobie, co to znaczy być zupełnie wolnym od grzechu, jakie wspaniałe krainy ducha to przed człowiekiem otwiera. Przeczuwać to mogą jedynie ci, którzy doświadczają, ile satysfakcji daje człowiekowi nawet to nie dokończone zwycięstwo nad grzechem, jakie jest możliwe na tej ziemi.

Jednak najważniejszym wnioskiem niniejszych refleksji niech będzie ten oto: Starajmy się prawidłowo reagować na nudę -- nie zagłuszać jej, ale zwyciężać.

POTĘPIENIE WIECZNE

 

Rekolekcjonista mówił bardzo pięknie o miłosierdziu Bożym. Ale pomyślałem sobie wtedy, że Ewangelia uczy również o piekle. Jak pogodzić ze sobą obraz Boga przebaczającego z obrazem Boga mściciela, który wymierza straszliwą karę grzesznikowi? To raz. A po drugie: ja nie wyobrażam sobie, żebym mógł być szczęśliwy w niebie, mając świadomość, że choćby jeden człowiek jest skrajnie nieszczęśliwy. Bo jak mi wiadomo, o karze potępienia wiecznego uczy Kościół, że skrajnie unieszczęśliwia człowieka. Zresztą i Ewangelia mówi, że będzie tam "płacz i zgrzytanie zębów".

Chciałbym Panu pokazać, jak bardzo prawda o tym, że ja mogę zmarnować swoje życie i potępić się na wieki, wzbogaca moją wiarę. Wydaje mi się bowiem, że bez tej prawdy moja wiara chrześcijańska byłaby o coś bardzo istotnego zubożona.

Taki punkt widzenia jest chyba bardziej słuszny niż teoretyczne argumenty, którymi mógłbym bronić Pana Boga przed zarzutem mściwości czy okrucieństwa. Bo to w końcu jednak jakaś bezczelność stawiać Pana Boga w roli oskarżonego, nawet gdybyśmy w ostatecznym werdykcie chcieli Go uniewinnić.

Zresztą nie tylko sądzić Pana Boga nie przystoi człowiekowi, nie wypada również sądzić słowa Bożego. Ewangelia uczy przecież wyraźnie i wielokrotnie o tym, że człowiek może ściągnąć na siebie wieczne nieszczęście: "Idźcie precz, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i aniołom jego... I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego" (Mt 25,41.46). Byłaby to nielojalność wobec Ewangelii, gdyby chcieć przycinać jej naukę o potępieniu wiecznym do naszych wyobrażeń o Bożym miłosierdziu. To raczej my powinniśmy ukrócić pewność siebie i bez zastrzeżeń otworzyć się na Ewangelię, bo ona jest słowem zbawienia. Poprawianie Ewangelii na pewno nie jest właściwą drogą, żeby doznać jej przemieniającej mocy i zobaczyć jej ponadziemską prawdę. Stwierdzenia te nie nawiązują oczywiście do Pańskiego listu, stanowią jedynie przygotowanie do odpowiedzi na postawione przez Pana pytania.

I jeszcze jedna uwaga, przygotowująca klimat, w którym chciałbym mówić o poruszonym przez Pana temacie. O prawdach Bożych powinniśmy rozmawiać nie jako dyskutanci, lecz jako szukający mądrości. Jak to rozumiem? Pisze Pan: "Nie wyobrażam sobie, żebym mógł być szczęśliwy w niebie, mając świadomość, że choćby jeden człowiek jest skrajnie nieszczęśliwy". Uważam, że słowa takie brzmią rzetelnie tylko w ustach takiego człowieka, któremu różne ludzkie biedy rzeczywiście spędzają sen z oczu. Zbyt pięknie one brzmią, żeby miał prawo tak mówić zwykły człowiek, w miarę zresztą uczciwy, a nawet i trochę miłosierny, któremu jednak ogrom ludzkich nieszczęść -- doczesnych i duchowych -- nie psuje specjalnie dobrego samopoczucia.

Przejdźmy teraz do refleksji zasadniczej. Po pierwsze, prawda o możliwości potępienia wiecznego przypomina mi o pewnych budzących trwogę właściwościach naszej ludzkiej natury. Chodzi tu mianowicie o tajemniczą nieodwracalność naszych czynów już tu, na ziemi. Czyny ludzkie nie są w stosunku do samego człowieka czymś tylko zewnętrznym. To nie jest tak, że mogę sobie czynić dobro lub zło zależnie od aktualnego upodobania. Czynione dobro tworzy człowieka, zło nas niszczy. To są procesy o wysokim stopniu nieodwracalności. Człowiek zakłamany nie może z dnia na dzień stać się synem prawdy, a rozpustnikowi niełatwo porzucić grzechy, a nawet jeśli to mu się udało, musi się jeszcze długo napracować, zanim się stanie człowiekiem czystym. Co więcej, możemy wejść w sytuacje -- sprawiedliwości lub grzechu -- które w ludzkiej perspektywie wydają się zupełnie nieodwracalne. Przez długie trwanie w dobrym lub złym nastawieniu, a niekiedy nawet przez jakiś jeden, ale szczególnie intensywny, czyn bohaterski lub zbrodniczy.

Otóż pytanie, czy to jest zgodne z Bożym miłosierdziem, że zło niszczy człowieka, niekiedy nieodwracalnie, wydaje mi się bezsensowne. Po prostu taka jest natura zła. Nie zarzucamy na ogół okrucieństwa Panu Bogu, jeśli ktoś skoczył z piątego piętra i złamał sobie kręgosłup. Mimo że jest to kalectwo wyjątkowo ciężkie i w zasadzie już nie do uleczenia.

Po wtóre, prawda o tej złowieszczej naturze grzechu, który nieodwracalnie niszczy człowieka i może mnie nawet zniszczyć zupełnie, pomaga mi zobaczyć we właściwym świetle, kim jest dla nas Jezus Chrystus i dokonane przez Niego odkupienie. Pan Jezus -- dlatego że jest Bogiem -- dokonał rzeczy po ludzku niemożliwej: Jego mocą możemy wyleczyć się z najcięższego nawet kalectwa, ba, możemy nawet odzyskać życie (a że ktoś umarł duchowo, łatwo poznać po tym, iż zjada go robak samolubstwa, nienawiści, nieczystości, pijaństwa, pychy, chciwości i tym podobne robactwo, którego żerowiskiem są duchowe trupy). Chrystus otworzył przed nami perspektywę zbawienia wiecznego. Proszę spróbować zrozumieć przepastny sens tej prawdy, bo na ogół się nad tym nie zastanawiamy: przecież zbawienie wieczne jest to naprawienie nieodwracalnego zepsucia, przecież jest to przywrócenie utraconego życia. My wszyscy jesteśmy grzesznikami. Grzesznikami są nawet ci spośród nas, którzy rzetelnie pracują nad sobą i nie oszczędzają się w czynieniu dobra. I oto Chrystus wyzwoli nas całkowicie od zła, mimo że w ludzkiej perspektywie jest to niemożliwe. Chrystus obdarzy nas przechodzącym wyobraźnię pięknem duchowym, będziemy nieskazitelnie czyści, przepełnieni dobrem. Nie będzie w nas nawet cienia duchowej choroby, kalectwa czy innej deformacji. Mimo że obecnie zło jest nawet w najlepszych spośród nas; nie tylko zresztą zło, również jego skutki, też w zasadzie nieodwracalne.

Niestety, mimo dokonanego odkupienia, można się zmarnować na wieki. Jednak w jakiż sposób fakt ten może rzucać cień na miłosierdzie Boże? Taka przecież jest natura zła, że niszczy ono człowieka. Jeśli chory nie przyjął Lekarza, który sam się do niego zapraszał, to czy ów Lekarz jest winny temu, że chory pogrążył się w śmierci wiecznej, gdzie"robak nie umiera, a ogień nie gaśnie?" Kto odważy się źle myśleć o Bogu, dlatego że przy końcu czasów powie do niektórych: "Idźcie precz ode Mnie!" Czy rzeczywiście Źródło Życia jest właściwym miejscem dla duchowych trupów?

Wręcz przeciwnie, prawda o potępieniu wiecznym pomaga nam głębiej zachwycić się miłosierdziem Bożym. Popadliśmy przecież w zło, ulegliśmy wielkiej katastrofie -- śmierć wieczna była sprawiedliwym losem nas wszystkich (bynajmniej nie na zasadzie odwetu, bo niegodziwie byłoby coś takiego Bogu przypisywać, ale z samej natury zła). I oto Bóg w swojej nieskończonej miłości dokonał rzeczy nieprawdopodobnej: Odwieczne Słowo stało się jednym z nas i w rodzinie ludzkiej zajaśniało Światło, mające moc przemieniać ludzi, przywracać im życie i leczyć z kalectwa.

Po trzecie, wszystko, co mówi nam Chrystus w Ewangelii, jest słowem miłości. Również jeśli grozi nam potępieniem wiecznym, to dlatego, że nas kocha. Proszę cierpliwie doczytać do końca tę myśl, bo ja tu naprawdę niczego nie naciągam. Miłość zna bowiem twarde słowa, a nawet słowa groźne. Jeśli nie ma innego sposobu, żeby doprowadzić do opamiętania tego, kogo się kocha. Serce ludzkie może bowiem obrosnąć tłuszczem albo przemienić się w kamień. Może do tego stopnia utracić wrażliwość, że nie rozumie nawet moralnego i duchowego elementarza. Pan Jezus próbował dotrzeć nawet do takich serc i używał wówczas środków różnych. Potrafił w oczy powiedzieć faryzeuszom, że są plemieniem żmijowym i grobami pobielanymi, ostrzegał nas wszystkich, abyśmy sobie nie przygotowywali ognia wiecznego. Są to środki ostateczne, którymi próbował dotrzeć do zatwardziałych serc, niewrażliwych już na inne argumenty. Sięgał po nie dlatego, że nas kocha, że nie jest Mu obojętny los faryzeuszy ani los kogokolwiek. Dlatego zamiast filozofować, czy przypadkiem prawda o potępieniu wiecznym nie sprzeciwia się Bożemu miłosierdziu, przyjmijmy ją jako realne ostrzeżenie skierowane do każdego z nas, zwłaszcza do tej najbardziej zatwardziałej części mojej duszy. I bądźmy wdzięczni Panu Bogu za to, że się nam nie przypochlebia, ale -- okazawszy nam nieskończone miłosierdzie -- przyznaje się zarazem, On, Wszechmogący Bóg, do swojej bezsilności wobec tych, którzy nie chcą Go kochać i czynią zło.

Jeszcze dygresja na temat ognia. Orygenes, wielki teolog starożytnego chrześcijaństwa (ok. 185-254), tak pisał na ten temat: "Być może jest to ogień niewidzialny. Niewidzialny ogień może rzeczywiście palić. Przecież już teraz doświadczamy wewnętrznego ognia, który nam zadaje niemało bólu". Niestety, jest to ogień straszliwy, bardziej rzeczywisty niż zwykły ogień materialny, bo wnikający nawet w duszę. Jakieś przeczucie tego ognia możemy mieć wówczas, jeśli zdarza nam się wejść w przedsionek piekła. Jeśli wyłączamy się z krwiobiegu miłości i próbujemy budować swe szczęście wbrew prawdzie i dobru. Jest to ogień straszny, bo człowiek nosi go w sobie. I słusznie mówią mistycy, że choćby potępiony znalazł się w samym środku nieba, nadal pozostanie nieszczęśnikiem, bo po prostu jest do szczęścia niezdolny.

Wszakże nigdy sobie nie myślmy, że piekło jest alternatywą nieba. "Bóg bowiem nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, żeby świat został przez Niego zbawiony" (J 3,17). Bóg nie przypatruje się obojętnie, którą drogą człowiek pójdzie. On gorąco chce, abyśmy wybrali drogę życia. Dlatego "cieszcie się i radujcie, bo wasze imiona zapisane są w niebie" (Łk 10,20). Trzeba tylko przylgnąć do Chrystusa i wypełniać Jego przykazania. A prawda o potępieniu wiecznym niech będzie dla nas tylko groźnym ostrzeżeniem, żeby nie zboczyć z drogi życia. Dobrze, jeśli droga na szczyt zaopatrzona jest w tablice, ostrzegające przed przepaścią.

GRZECH PIERWORODNY

 

Jestem katechetką. Kiedy jest lekcja o grzechu pierworodnym, dzieci zawsze stawiają takie pytanie: Dlaczego my musimy cierpieć za to, że pierwsi rodzice zgrzeszyli? Odpowiadam jak umiem, ale nie jestem zadowolona ze swoich odpowiedzi. Proszę mi pomóc.

Wyjdźmy od konkretu. Od zła, które czynię ja sam. Zło, które czynię, pogłębia we mnie ten smutek i bezsens, jakim podlegają ludzie od czasu pierwszego grzechu, który się zdarzył na ziemi. Okoliczność ta decyduje istotnie o rzetelności pytania, które mi Siostra postawiła. Pytanie to można bowiem stawiać bardziej lub mniej rzetelnie. Chodzi oczywiście o rzetelność nie tylko intelektualną, ale przede wszystkim życiową. Krótko mówiąc, mamy tym większe prawo pytać: "Dlaczego ponosimy konsekwencje cudzego grzechu?", im bardziej staramy się o to, żeby nie ponosić dodatkowo konsekwencji swoich własnych grzechów.

Po drugie. Nie tylko pierwszy ludzki grzech, ale w ogóle każdy grzech wywiera fatalny wpływ na innych. Nie ma grzechów, które moglibyśmy popełnić wyłącznie na swój prywatny rachunek. Po prostu nasz grzech -- choćby popełniony tylko myślą -- powiększa ogólną sumę zła, a im więcej zła na świecie, tym trudniej w ogóle wszystkim żyć sensownie, tzn. kochać wszystko, co jest warte miłości, i nie kochać niemądrze. Przy czym, rzecz jasna, najwięcej swoim złem krzywdzimy naszych najbliższych. Jak się wydaje, zatrucie środowiska duchowego dokonuje się w sposób dość analogiczny do zniszczenia środowiska naturalnego, tzn. im bliżej się jest źródła zatrucia, tym groźniejsze mogą być skutki.

Zatem pytanie, czy to sprawiedliwe, że cierpimy z powodu grzechu pierwszych rodziców, ogromnie nam się rozrosło. Trzeba by raczej zapytać: Czy to sprawiedliwe, że w ogóle ponosimy konsekwencje cudzych grzechów? Czy to sprawiedliwe, że inni cierpią z powodu mojego zła? Otóż na każde z tych dwóch pytań odpowiedziałbym inaczej, mimo że wydają się one -- a chyba i są -- jedynie innymi sformułowaniami tego samego problemu. Co do pytania pierwszego, uważam, że ono w ogóle nie ma sensu. Nie ma sensu pytać, czy to sprawiedliwe, że tworzymy ludzkie wspólnoty i w najrozmaitszy sposób wzajemnie na siebie oddziałujemy. Po prostu tak jest, taka jest natura naszego ludzkiego bytowania.

Natomiast niezmiernie sensowny wydaje mi się drugi sposób podejścia do tego samego problemu: Czy to sprawiedliwe, że inni cierpią z powodu mojego zła? Odpowiedź jest jasna: Naturalnie, jeśli moim złem krzywdzę innych (a każde zło łączy się z cudzą krzywdą, co najmniej pośrednio), to również z tego powodu -- nie tylko dlatego, że zło mnie niszczy i że w ogóle jest bezsensowne -- powinienem go unikać. Przypomnijmy sobie specyficzne znaczenie słowa "sprawiedliwy" w Piśmie Świętym. Sprawiedliwy to nie tylko ten, kto oddaje każdemu, co mu się należy, i nie szuka cudzej krzywdy. Sprawiedliwy -- według Pisma Świętego -- to taki człowiek, który w ogóle stara się żyć według przykazań Bożych.

Zastosujmy teraz oba spojrzenia do tych pytań z lekcji religii: "Dlaczego my musimy cierpieć za to, że pierwsi rodzice zgrzeszyli?" Odpowiem krótko: nie "za to", tylko "dlatego". Jeśli żaden człowiek nie czyni zła wyłącznie na własny rachunek, to również zło pierwszego człowieka nie mogło się skończyć na nim samym. Tamto zło ogarnęło nawet ludzi w sposób szczególny, gdyż grzech pierwszego człowieka był zapewne szczególnie ciężki: przecież człowiek, który wyszedł bezpośrednio z ręki Boga, nie był jeszcze zraniony złem, był istotą wewnętrznie uporządkowaną.

Spójrzmy jeszcze na cały ten problem w jego pełniejszym kontekście. Jeśli nie jesteśmy odizolowanymi wzajemnie od siebie monadami, ale tworzymy ludzkie wspólnoty, wynika stąd nie tylko to, że promieniujemy na siebie swoim złem. Przede wszystkim oddziałujemy na siebie wzajemnie swoim dobrem. Każde dobro się tu liczy, nawet podany bliźniemu kubek zimnej wody. Historia ludzkości to nie tylko -- choć niestety również -- dzieje grzechu, to przede wszystkim dzieje dobra. Otóż nie we wszystkich ludzkich środowiskach ludziom jest jednakowo łatwo czynić dobro, w dużym stopniu zależy to od samych ludzi. To ludzie stwarzają atmosferę, która skłania raczej ku sprawiedliwości i wzajemnej życzliwości albo raczej ku egoizmowi i obojętności. W sferze ducha obowiązuje analogiczne prawo jak w przyrodzie: tutaj nic nie ginie. Nasze dobro i zło przetrwa nawet nas samych, mianowicie w swoich skutkach.

Fatalne następstwa pierwszego ludzkiego grzechu mają w sobie jeszcze coś szczególnego, coś, co wyróżnia ten grzech od wszystkich innych grzechów. Jeśli to sobie uświadomimy, łatwiej nam będzie zrozumieć szczególny sens Chrystusowego odkupienia.

Rozważanie na ten temat zacznę od pytania, które może się wydawać bez związku z powyższym problemem. Mianowicie: Co znaczy moja przynależność do ludzkości? Dlaczego odczuwamy fałsz w -- niewątpliwie logicznym przecież --obrazie koncentrycznych kręgów naszej przynależności? Bo to przecież nie jest tak, że najściślejszym kręgiem naszej przynależności jest rodzina podstawowa, następnie krewni, potem -- mieszkańcy naszego regionu, w dalszej kolejności -- przynależność do narodu polskiego, do cywilizacji europejskiej, aż wreszcie -- jak najbardziej luźna -- nasza przynależność do ludzkości. Być czyimś ojcem lub matką, siostrą lub bratem bardzo głęboko określa nasze miejsce na ziemi. Niemniej być człowiekiem jest czymś jeszcze ważniejszym. Do tego stopnia, że jeśli ktoś kocha swych najbliższych w sposób ubliżający swojemu człowieczeństwu, jeśli na przykład w trosce o najbliższych nie cofa się przed cudzą krzywdą -- jest złym ojcem i matką.

Krótko mówiąc, nasza przynależność do rodziny ludzkiej znaczy po prostu bycie człowiekiem. Podstawą tej przynależności jest sama nasza ludzka natura. Można porzucić swój naród, można się wyprzeć rodzonego dziecka, ale nikt z nas nie może przestać być człowiekiem, nie może się wyłączyć z ludzkiej rodziny. Co najwyżej można się stać wyrodnym dzieckiem tej rodziny.

Oczywiście, nie chodzi o to, by wzniośle gadać, że ponieważ należymy do jednej rodziny, więc jesteśmy odpowiedzialni za los duńskich Eskimosów czy dokerów z Hongkongu. Za dużo abstrakcji w tym obrazie. Bo co znaczy taka mowa, jeśli przeważnie brak nam nawet energii na głębsze zainteresowanie się losem dalszych krewnych? Otóż sądzę, że wywiążę się wystarczająco z obowiązków, wynikających z mojej przynależności do rodziny ludzkiej, jeśli staram się być naprawdę człowiekiem. Wystarczy, że staram się czynić prawdę i sprawiedliwość, bronić słabych i pocieszać upadłych na duchu zawsze, kiedy wymagają tego ode mnie konkretne okoliczności.

Proszę w tym świetle zobaczyć szczególność pierwszego ludzkiego grzechu: Pierwszy grzech zranił ludzką naturę. Ludzkość jest organiczną całością, złączoną jednością natury. Otóż na skutek grzechu pierwszych rodziców wszyscy rodzimy się z osłabioną naturą, każdemu z nas trudniej teraz być człowiekiem w naszych konkretnych życiowych okolicznościach.

Głęboko pisze o tym św. Tomasz z Akwinu: "Wszystkich ludzi, którzy rodzą się z Adama, można uważać jakby za jednego człowieka, łączy ich bowiem natura, jaką otrzymują od swojego praojca. Wszyscy pochodzący od Adama są jak gdyby licznymi członkami jednego ciała. Otóż dobrowolną decyzję odnośnie do czynów części ciała, np. ręki, podejmuje nie ręka, ale wola ludzka. Zabójstwo, jakiego dopuściła się ręka, nie będzie grzechem ręki, ale grzechem człowieka. Podobnie też wewnętrzny bałagan, z jakim rodzą się potomkowie Adama, nie jest skutkiem ich własnej decyzji, lecz decyzji naszego praojca. Grzech pierworodny nie jest grzechem osobistym osoby, która się w nim rodzi. Jest jej grzechem o tyle, o ile ta osoba bierze naturę od pierwszego rodzica. W tym właśnie sensie w Liście do Efezjan (2,3) mówi się o nim jako o grzechu natury: byliśmy potomstwem z natury zasługującym na gniew" (Suma teologiczna 1-2, q. 91, a 1).

Przypatrzmy się jeszcze, jak głęboko prawdziwe są słowa św. Pawła: "Tam, gdzie obfitował grzech, jeszcze obficiej rozlała się łaska" (Rz 5,20). Zbawczy czyn Pana Jezusa jest Bożą odpowiedzią na oba wymienione wyżej aspekty grzechu pierworodnego. Po pierwsze, jest rzeczą w świetle wiary oczywistą, że dobre promieniowanie Czynu Sprawiedliwego, jaki wypełnił Pan Jezus przez swoją śmierć na krzyżu, nieskończenie przewyższa złe promieniowanie czynu Adama. Adam był tylko człowiekiem, Chrystus Pan jest człowiekiem również -- On jest naprawdę jednym z nas -- ale zarazem jest Synem Bożym, a więc Jego czyn -- choć spełniony w ludzkiej naturze -- ma moc nieskończoną. W bezpośrednim zasięgu jego zbawczego promieniowania mogą -- i powinni -- się znaleźć wszyscy ludzie wszystkich pokoleń.

Po wtóre, Chrystus Zbawiciel nie tylko nas umacnia ku dobremu, On leczy naszą zranioną naturę, a nawet więcej: przemienia naszą naturę swoją przebóstwiającą łaską. "Jak przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich ludzi wyrok potępiający, tak czyn sprawiedliwy Jednego sprowadza na wszystkich ludzi usprawiedliwienie dające życie. Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi" (Rz 5,ln).

Punktem przełomowym w naszym powrocie do Boga był sakrament chrztu. Przez chrzest staliśmy się dziećmi Bożymi i uzyskaliśmy możliwość pełnego powrotu do duchowego zdrowia. Wprawdzie następuje to w nas powoli i nie bez zakłóceń, niemniej korzeń zła został już z nas wyrwany. To prawda, chrzest nie usunął magicznie z naszego wnętrza różnych grzesznych pożądliwości. Ale -- jak pięknie uczy Sobór Trydencki -- "ta pożądliwość jest nam zostawiona dla walki, nie może ona szkodzić tym, którzy jej nie dają przyzwolenia i mężnie opierają się jej z pomocą łaski Jezusa Chrystusa" (Sesja V, kan. 5).

OPĘTANIE PRZEZ SZATANA

 

Tyle czyta się w Ewangelii o opętanych przez diabla. Dlaczego dzisiaj ich nie widać? Czy nie należałoby więc przedstawionych w Ewangelii przypadków opętania odnieść do zwykłych chorób psychicznych? Może w ogóle nie ma czegoś takiego jak opętanie szatańskie?

Podejmując tematy bardzo przekraczające empirię, lubię wychodzić właśnie od empirii. Bo proszę zauważyć, że terminu "opętanie" używamy do opisu różnych negatywnych zjawisk, całkiem powszednich. Mówimy na przykład o kimś, że opętała go nienawiść albo że jest opętany żądzą władzy lub duchem zemsty.

Zjawisko, że coś owładnie człowiekiem i pozbawi go (przynajmniej częściowo) jego podmiotowości, musi być stosunkowo częste i zauważalne, skoro nasz język rejestruje je również w wielu innych terminach i zwrotach. Mówi się więc, że jakieś ciemne siły albo złe uczucia lub ślepe żądze pchają kogoś w jakimś niedobrym kierunku. Dziewczyna, która rozbija cudze małżeństwo i odbiera dzieciom ich ojca, powiada: "To jest silniejsze ode mnie" (czasem starczy jej nawet odwagi, żeby owo "to" nazwać miłością). Niekiedy uczyni człowiek jakieś bardzo wielkie zło i powie: "Sam nie wiem, jak to się stało" (niektóry, żeby się jakoś usprawiedliwić, wyznaje wówczas wiarę w ciemny fatalizm: "Widocznie tak mi było przeznaczone").

Opętać człowieka może również drugi człowiek albo jakaś zatruta ideologia. Hitler -- tyle razy słyszeliśmy to określenie -- magnetyzował tłumy. Przypatrzmy się, jakich używamy przymiotników na określenie tych zjawisk: ciemny wpływ, jaki człowiek wywiera na człowieka, może być magnetyczny, czarodziejski, nieograniczony, wszechwładny, zniewalający, przemożny itp. Wszystkie te przymiotniki wskazują na jakieś tajemnicze zniewolenie człowieka przez człowieka.

Człowiek może dać się zaprogramować ("mówi, jakby był nagraną płytą", "zachowuje się jak nakręcony pajac"), dać się używać jak bezwolne narzędzie, utracić swoją podmiotowość (aż do jakiejś karykatury heroizmu; Mickiewicz w Przeglądzie wojska tak mówi o bezsensownej śmierci niewolnika: "O biedny chłopie! heroizm, śmierć taka, Jest psu zasługą, człowiekowi grzechem").

Na szczęście człowiek może się również ze złego wpływu wyzwolić, otrząsnąć, uwolnić, wyłamać, wyrwać itp. Warto się krótko zastanowić nad sensem każdego z tych czasowników.

Jeśli człowiek może być w większym lub mniejszym stopniu opętany przez drugiego człowieka, przez jakąś ideologię, przez nałogi lub ciemne namiętności, to dlaczego z góry wykluczać, że może dać się opętać również szatanowi? Może właśnie szatan jest ojcem tych wszystkich sytuacji, w których człowiek traci swoją fundamentalną wolność? Nasz język aż roi się od wyrażeń w rodzaju "niepojęta lekkomyślność", "tajemnicza siła", "ciemna siła", "ślepa, wściekła, zaciekła, zacięta nienawiść" itp. Wyrażenia te wskazują, że język ociera się tu o granice swoich możliwości, że nie jest w stanie opisać jednoznacznie przedstawianej rzeczywistości, bo ona jest jakby większa od niego.

Jak Pan widzi, głoszę tezę, że większe lub mniejsze opętanie przez szatana stanowi codzienne zagrożenie każdego z nas. "Cały czas odnosiłem wrażenie, że mam do czynienia z człowiekiem opętanym przez diabła" -- powiedział kanclerz Schuschnigg, wychodząc od Hitlera. Dla mnie nie jest to wypowiedź metaforyczna. Równie dosłownie przyjmuję zwierzenia pokutujących grzeszników, którzy mówią: "szatan mnie opętał", "szatan we mnie siedział", "diabeł mnie zaślepił".

Na czym polega istota opętania? Przypomina mi się parę rzeźb Józefa Lurki, znanego ludowego rzeźbiarza, który opętanie przedstawia następująco: Ogromny wąż oplata człowieka, zwłaszcza jego ręce, i usiłuje go śmiertelnie ukąsić. To jest właśnie istota opętania: ograbienie z wolności, prowadzące do śmierci duchowej.

Pan jednak zwraca uwagę na to, że opisane w Ewangelii przypadki opętania są bardzo specyficzne: dotyczą tylko niektórych ludzi i odznaczają się znaczną spektakularnością. W dwojaki sposób się je wyjaśnia. Niektórzy Ojcowie Kościoła widzieli w nich małpowanie przez szatana tajemnicy Wcielenia. Mianowicie szatan, przeczuwając w Chrystusie głównego swego wroga i domyślając się tajemnicy Wcielenia, próbował wówczas dawać również spektakularne popisy swojego panowania nad ludźmi i na swój szatański sposób wcielał się w ludzi. Idąc po tej linii, niektórzy współcześni publicyści wyjaśniają, dlaczego nie słyszy się praktycznie dzisiaj o przypadkach analogicznych opętań: Szatanowi obecnie udało się doprowadzić do tego, że wielu ludzi w niego nie wierzy, jest to dla niego optymalny model postępowania z ludźmi, gdyż wówczas najłatwiej mu wciągnąć nas do swej służby: powstrzymuje się więc od takich działań, które byłyby przeciwne tej przyjętej obecnie przez niego linii postępowania.

Drugie wyjaśnienie, nieco racjonalistyczne i zapewne w jakimś stopniu redukcjonistyczne, jest łatwiejsze do przyjęcia dla współczesnej mentalności. Mianowicie w ewangelicznych przypadkach opętania dostrzega się chorobę psychiczną albo epilepsję, zaś główną uwagę zwraca się na samą istotę tamtych opisów: że przedstawiają one Chrystusa jako Tego, który ma moc nas wszystkich wyzwolić z niewoli szatańskiej.

Możemy tak czy inaczej interpretować opisane w Ewangelii opętania. Nie wolno nam tylko przeoczyć tego, co w tamtych opisach najważniejsze: że Chrystus jest większy od szatana; że szatan może nam szkodzić tylko o tyle, o ile jesteśmy zamknięci na obecność Chrystusa; że Chrystus ma moc wyzwolić nas z wszelkiej zależności od szatana.

W Ewangelii wielokrotnie czytamy, że szatan boi się Chrystusa. Boi się również wszystkich, którzy są napełnieni mocą Chrystusową. O ile szatan może opętać człowieka żyjącego poza Chrystusem, to mocą Chrystusa człowiek Boży może dokonać czegoś jakby przeciwnego: może spętać, unieszkodliwić szatana. Wspaniale przedstawia tę prawdę Mickiewicz w trzeciej scenie III części Dziadów. Liczne świadectwa tej prawdy znajdziemy w żywotach świętych. Najpełniejszym wyrazem tej prawdy jest postać Maryi depczącej Węża.

I tak znaleźliśmy odpowiedź na pytanie, którego Pan nawet nie postawił w swoim liście, które jednak znajduje się w jego podtekście: Dlaczego Pan Bóg pozwala szatanowi, aby nastawał na naszą wolność? Bo Pan Bóg nie ma zwyczaju stosować przemocy wobec swoich stworzeń, nawet jeśli one tak radykalnie nastawiły się na zło, jak to uczynił szatan. Bóg wolał raczej, żeby na naszej ziemi zajaśniała taka wolność, wobec której szatan jest całkowicie bezsilny. Wolność ta objawiła się w Jezusie Chrystusie. I objawia się w każdym, kto jednoczy się z Chrystusem: w stopniu, w jakim się z Nim jednoczy.

Mówi się czasem, że miłość jest większa niż nienawiść, że pragnienie służenia bliźnim ma większą moc niż żądza władzy, że duch przebaczenia przewyższa ducha zemsty. To jest prawda i nieprawda. Bo miłość dopiero wtedy jest większa niż nienawiść, jeżeli została oczyszczona i przemieniona w Chrystusie; inna miłość nierzadko ulega nienawiści, a zawsze jest naznaczona śmiercią. Podobnie nie każde pragnienie służenia bliźnim jest jednakowo wzniosłe: naprawdę potężne jest ono dopiero wówczas, jeśli oczyści je i przemieni Chrystus. I nie każde przebaczenie jest wielkim czynem duchowym, bo jego źródłem może być na przykład strach albo wygoda: dopiero w Chrystusie duch przebaczenia jest większy od ducha zemsty.

Postawmy kropkę nad "i": Jeżeli czuję się zagrożony jakimś opętaniem, jeśli ulegam ciemnym namiętnościom albo popadłem w jakiś nałóg, tym bardziej powinienem szukać Chrystusa! On jeden ma moc doprowadzić mnie do najgłębszej wolności.

PS. List powyższy został napisany w latach siedemdziesiątych. Sam fakt, że decyduję się na jego przedruk, świadczy o tym, że również dziś się pod nim podpisuję. Dziś jednak radziłbym swojemu korespondentowi sięgnąć jeszcze do książki René Laurentina Szatan -- mit czy rzeczywistość?, (Pax, Warszawa 1997). Wartościowa dla omawianego w niniejszym liście tematu wydaje mi się ponadto książka Gabriela Amortha Wyznania egzorcysty (Wydawnictwo Świętego Pawła, Częstochowa 1997).

PRAWO NATURY

 

Czy istnieje coś takiego jak wszczepione nam przez Boga prawo natury? Przecież kodeksy moralne, które wypracowały sobie różne ludy i kultury, różnią się czasem nawet w sprawach istotnych. Na przykład u Eskimosów starcy, żeby nie być ciężarem dla swoich najbliższych, popełniają samobójstwo, topiąc się w przerębli. W tamtej kulturze jest to czyn nie tylko dopuszczalny, ale chwalebny, ponieważ podjęty z motywów altruistycznych. Tymczasem u nas wszelkie samobójstwo, nawet altruistyczne, jest surowo zakazane. Analogiczne różnice w pojmowaniu moralności można by mnożyć chyba bez końca.

Zarówno pytanie o prawo natury, jak podany przez Panią konkretny przykład różnic w ocenie tego, co jest dobre, a co złe, sprowadzają się -- jak mi się wydaje -- do pytania o charakter wartości moralnych: czy wartości moralne mają charakter absolutny, czy też może są czymś względnym, zależnym od umowy społecznej? Czy przykład Eskimosów nie jest jakimś dowodem -- jednym z wielu -- że wartości moralne są tylko czymś względnym?

Zostawmy chwilowo Eskimosów i spróbujmy uświadomić sobie podstawowe opory, jakie budzi koncepcja względności wartości moralnych. A więc czymś bezsensownym, a w każdym razie tylko relatywnym, byłoby doskonalenie pojęć i postaw moralnych. Konkretny przykład: Jeśli chorych psychicznie traktowano niekiedy jak wściekłe zwierzęta, zakuwano ich w kajdany itp., ale w pewnym momencie uświadomiono sobie, jak wielkie bogactwa wewnętrzne mogą nosić w sobie ci ludzie, uświadomiono sobie ponadto, że niezależnie nawet od tego, co dzieje się w ich wnętrzu, są to po prostu prawdziwi ludzie -- była to oczywista zmiana na lepsze. Jeśli ktoś powstrzymał się od kradzieży, bo bał się więzienia, ale oto dokonała się w nim przemiana wewnętrzna i zrozumiał wreszcie, że jest czymś niegodziwym krzywdzić bliźniego -- nie można nie widzieć, że osiągnął on wyższy poziom moralny. Otóż z punktu widzenia konsekwentnego relatywizmu moralnego byłoby rzeczą bezsensowną mówić, że jakieś postawy są lepsze od innych, że ktoś się rozwija moralnie, a ktoś inny uległ demoralizacji. Samo bowiem stosowanie tych pojęć zakłada, że uznajemy, iż w strukturach rzeczywistości zakodowany jest jakiś idealny wzorzec, od którego ludzie i całe społeczeństwa mogą być bliżej lub dalej. Również całe społeczeństwa -- chyba że nasze gadanie o postępie moralnym, jaki dokonuje się poprzez stulecia, albo o demoralizacji całych społeczeństw jest pustą mową, nie wyrażającą niczego.

Gdy opowiemy się za relatywizmem moralnym, wyrzekamy się w gruncie rzeczy oceny pojęć i postaw moralnych, zwłaszcza w zakresie moralności całych społeczeństw, wolno nam wówczas jedynie je opisywać. Nie kwestionuję metodologicznej przydatności takiego pomysłu, to znaczy ambicji ograniczenia się do samego tylko opisu cudzych poglądów i postaw moralnych. Sądzę jednak, że nawet na gruncie teorii ambicji tej nie da się zrealizować konsekwentnie, natomiast w tak zwanym prawdziwym życiu powstrzymywanie się od ocen moralnych w pewnych okolicznościach byłoby czystym szaleństwem.

"Zakaz sądów wartościujących w socjologii -- pisze Leo Strauss -- doprowadziłoby w konsekwencji do tego, że moglibyśmy dać zgodny ze stanem faktycznym opis czynów popełnionych w obozach koncentracyjnych, ...ale nie wolno by nam było nic mówić o okrucieństwie."1 Nie wolno by nam było powiedzieć złego słowa o Dżyngis-chanie i różnych jego następcach, musielibyśmy uznać prawo narodów do arbitralnego tworzenia sobie własnych kodeksów etycznych (jak to uczynili Niemcy lat trzydziestych naszego wieku, co jednakże zostało tak surowo podsumowane później w Norymberdze).

Ale spójrzmy i na drugą stronę medalu. Wiadomo, ile spustoszeń moralnych poczynili Europejczycy wśród ludów innych kultur, narzucając im swoje własne pojęcia moralne. Na przykład u niektórych ludów Afryki zbyt pochopnie -- jak się wydaje -- usiłowano zastąpić poligamię zasadą jedyności współmałżonka. Spowodowało to niewyobrażalne wprost zachwianie równowagi społecznej, jaka tam istniała od pokoleń. Wielu ludzi -- kobiet przede wszystkim, które dawniej znalazłyby swoje miejsce w tradycyjnej rodzinie poligamicznej -- wypadło z ustalonych trybów społecznych, nie znana tu dotychczas w ogóle prostytucja przybrała rozmiary formalnej katastrofy, pojawił się problem samotnych matek, na który ludy te były zupełnie nie przygotowane. Nie mówiąc już o licznych zakłóceniach ekonomicznych, bo przecież ekonomiczne wymiary poligamii były w tej instytucji, jak się wydaje, czymś najważniejszym.

Jak to więc jest? Czyżby monogamia nie była wyższa od poligamii? A może monogamia jest lepsza dla Europy, natomiast dla Afryki lepsza byłaby poligamia? Ktoś mógłby mi zarzucić: Przed chwilą ostro zwalczałeś moralny relatywizm, a teraz go bronisz?

Otóż nie. Również dla Afryki monogamia jest lepsza. Godność, osobowość i podmiotowość męża i żony, a także miłość wzajemna daleko prawdziwiej mogą się rozwijać w związku monogamicznym niż w jakimkolwiek innym. I to jest fakt obiektywny, transcendentny wobec takich czy innych uwarunkowań kulturowych, chociaż zarazem domagający się zakorzenienia w konkretnych kulturach. "Przecież jednak sam mówiłeś -- powie mi może Pani zniecierpliwiona -- że wprowadzanie monogamii poczyniło wiele szkód moralnych". Otóż rzecz w tym, że wartości moralne muszą być przyjęte od wewnątrz, nie mogą być narzucane siłą. Jeśli zaś jakąś wartość chce się zaproponować całemu ludowi, który nie był dotychczas na nią wrażliwy, należy podjąć żmudny trud zakorzeniania jej w kulturze tego ludu. Do tak wielkich inicjatyw nie można się zabierać w końskich okularach i z batem w ręku.

Podała Pani przykład Eskimosów: motywy o typowych cechach wzniosłości moralnej doprowadziły ich do usankcjonowania postawy, którą my uważamy za moralnie niedopuszczalną. Otóż proszę zauważyć, że ów obyczaj eskimoski oparty jest na niepełnym rozeznaniu obiektywnej sytuacji moralnej człowieka starego i społeczności, do której ów stary człowiek należy. Mianowicie dostrzega się tam jedynie (lub przede wszystkim) fakt, że starzec jest ciężarem dla swoich najbliższych. Natomiast nie docenia się tak istotnych elementów owej sytuacji moralnej, jak świętość życia ludzkiego, wartość cierpienia czy społeczny sens szacunku i troski o ludzi fizycznie"zużytych".

Proszę też zauważyć, że nie twierdzę, jakoby stosunek Europejczyków do starców był tym modelem, który powinni przyjąć Eskimosi. Nasze grzechy przeciw ludziom starym też są wielkie: potrafimy być okrutni nawet wobec własnych rodziców, a rozgrzeszyć się nam tym łatwiej, że najczęściej czynimy to w sposób "kulturalny."2 Twierdzę natomiast, że w sumieniach wszystkich ludzi zakodowany jest jakiś model idealny stosunku do starców, który winniśmy odkrywać i realnie się do niego przybliżyć. I to jest właśnie prawo naturalne. Nie jest ono kodeksem, choć wyraża się w różnych, całkiem konkretnych nakazach i zakazach, zachętach i ostrzeżeniach. Prawo naturalne jest raczej złożoną w naszych wnętrzach możliwością czynienia we wszystkich sytuacjach życiowych tego dobra, które jest transcendentne wobec naszej psychiki, układów społecznych i kulturowych, bo ma ono swe źródło w samym Sprawcy ludzkiej natury. Czasem jest ono tak głęboko ukryte i nie uświadomione, że trzeba by samego Sokratesa, żeby je swoją akuszerską metodą z duszy ludzkiej wydobył. Ale ono zawsze jest, w każdym człowieku.

Według określenia św. Tomasza, prawo naturalne jest uczestnictwem stworzenia rozumnego w prawie wiecznym, czyli w Boskim Rozumie. Toteż nikt nie może powiedzieć, że zna prawo naturalne do końca, a zarazem nikt nie może w dobrej woli powiedzieć, że prawo naturalne jest niepoznawalne (chyba że przez prawo naturalne rozumie co innego niż to, o czym tutaj mówimy). Znamy je wystarczająco dużo, żeby odróżnić dobro od zła, ale zarazem tak mało, że ciągle powinniśmy oczyszczać i pogłębiać naszą praktyczną wiedzę na temat dobra i zła.

Spotkać się można niekiedy z fałszywym mniemaniem, że jeśli istnieje prawo natury, to powinno się ono jawić wszystkim ludziom jako coś oczywistego. Toteż niezgodność poglądów moralnych na sprawy nieraz podstawowe bierze się za argument przeciwko istnieniu prawa natury. Otóż nie widać powodu, dlaczego prawo naturalne mielibyśmy poznawać inaczej niż poznajemy wszelką w ogóle prawdę, zakodowaną w rzeczywistości, a zwłaszcza tak zwaną prawdę egzystencjalną. Po pierwsze, człowiek -- i całe grupy ludzkie -- może okazać się jeszcze niedojrzały do poznania danej prawdy. Po wtóre, nasz stosunek do prawdy (i do prawa natury) może być wypaczony, zafałszowany grzechem. O tym, jak bardzo grzech zmienia perspektywę na sprawy najważniejsze, warto zresztą pomyśleć niezależnie od naszego tematu. Warto też pamiętać, że jakieś istotne odejścia od dobra mogą się przydarzyć nawet całym społecznościom.

Niekiedy zaś -- i to zapewne częściej, niż mogłoby się wydawać -- niezgodność poglądów moralnych jest czymś tylko pozornym. Znaczenie sądów moralnych może na przykład istotnie modyfikować odmienna kultura i odmienne warunki życiowe. Słowność czy punktualność -- żeby ograniczyć się do przykładów oklepanych -- mają inne znaczenie praktyczne w cywilizacji przemysłowej niż wiejskiej, zaś czerpanie wody z cudzej studni czym innym jest w krajach arabskich niż u nas. Częstokroć znów, jak trafnie zauważa prof. Tatarkiewicz, "to, co bywa brane za różnicę w wartościowaniu rzeczy, jest nieraz różnicą w ich pojmowaniu... W wielu wypadkach różnice między przekonaniami pochodzą stąd, że szczep jakiś podlega przesądom, że żyje w błędzie nie moralnym, lecz intelektualnym."3

 

1 Władysław Tatarkiewicz, O bezwzględności dobra, w: Droga do filozofii, t. 1, Warszawa 1971, s. 244.
2 Niestety, w ciągu dwudziestu kilku lat od napisania niniejszego listu pojawiła się w naszej Europie społeczna akceptacja eutanazji. Wstrząsający obraz tego, do czego doprowadziło akceptowanie i praktykowanie eutanazji w Holandii, można znaleźć w książce Ryszarda Fenigsena Eutanazja. Śmierć z wyboru? (W drodze, Poznań 1997).
3 Prawo naturalne w świetle historii, Warszawa 1969, s. 54.

DLACZEGO W NAS TYLE ZŁYCH NAMIĘTNOŚCI?

 

Tyle jest w człowieku różnych złych namiętności. Może nawet niekoniecznie, nie zawsze złych, ale niskich, które łatwo mogą upokorzyć człowieka, pozbawić go godności, uczynić zwierzęciem. Wkradnie mi się czasem do duszy myśl podejrzliwa, niedobra, bluźniercza, jakiś żal do Pana Boga: przecież nie musiał nas stwarzać takimi, jakimi jesteśmy, istotami pełnymi namiętności. Przecież chyba widzi, że chcemy tego, co wzniosłe, a jednak czynimy to, co niskie i brudne. Czasem mówię Panu Bogu tak: "Panie Boże, czy Ty jesteś tak obojętny, nieczuły, okrutny? Przecież nie musiałeś nas takimi stwarzać! Dlaczego zachciało Ci się poddawać nas takim ciężkim próbom?"

Gdy czytałem Pana list, przyszła mi na myśl opisana niedawno jednostka chorobowa, którą Viktor Frankl nazwał melancholia anaestetica. Choroba polega na tym, że pacjent prawie wcale nie odczuwa bólu. Chory może być na przykład (sytuacja autentyczna, opisana przez Frankla) ogromnie nieszczęśliwy z tego powodu, że nic go nie bolało wyrwanie zęba. Okazuje się, że wrażliwość na ból jest nie tylko systemem alarmowym organizmu, ale -- choć trudno te sprawy sobie uświadomić i opisać -- wzbogaca nas daleko głębiej.

Analogicznie jest z ludzką płciowością. Fakt, że człowiek jest mężczyzną albo kobietą, bardzo głęboko przenika naszą osobowość. Płciowość człowieka jest skierowana nie tylko -- choć to jest szczególnie oczywiste -- ku przekazywaniu życia. Ludzie zresztą wiedzieli o tym już od dawna. Jest na przykład rzeczą oczywistą, że ojciec i matka potrzebni są nie tylko do zaistnienia dziecka. Żeby dziecko w ogóle mogło się prawidłowo rozwijać, potrzebna mu jest przez całe lata zarówno opieka kobieca, jak opieka mężczyzny. To jednak zupełnie co innego być wychowywanym przez ojca i matkę, a spędzić dzieciństwo pod opieką mamy i cioci.

Odwołam się jeszcze do przykładu nieco drastycznego. W niektórych kulturach praktykowano kastrację. Otóż rzucało się wówczas w oczy, że tego rodzaju interwencja chirurgiczna powoduje głębokie okaleczenie osobowości. W starożytnym chrześcijaństwie głośny był wypadek, że ktoś poddał się kastracji ze względów religijnych: żeby się uwolnić od trapiących go pokus. Kościół zareagował wówczas bardzo stanowczo, zwracając uwagę, że jest to kompletne zanegowanie pracy duchowej. Czystość przecież polega nie na tym, żeby zniszczyć swoją płciowość, lecz żeby ją podporządkować duchowi.

Podobnie jest chyba ze wszystkimi naszymi niższymi uczuciami, popędami, namiętnościami. Istnieją operacje mózgu, polegające na przecięciu połączeń kory mózgowej z ośrodkami podkorowymi. Otóż skutek udanej leukotomii jest zawsze ambiwalentny: operacja przynosi ulgę w cierpieniu albo usuwa nerwicę, ale zarazem odcina w jakimś stopniu od rzeczywistości. Proszę zauważyć, że małą aktywność życia uczuciowego nasz język klasyfikuje jako ubóstwo, jako niedorozwój. "Ciepłe kluchy", "człowiek bez ikry", "ślamazara" -- to jednak epitety, a nie komplementy. Z drugiej zaś strony, bogata, ale nie uporządkowana popędliwość to również nic zaszczytnego: słowa "żarłok", "zabijaka", "chciwiec", "rozpustnik" niewątpliwie nie budzą skojarzeń pozytywnych.

Myślę więc, że zasadniczo odpowiedziałem już na Pańskie pytanie: Wielowarstwowość naszej natury jest naszym bogactwem. Nieszczęściem jest nie to, że zostaliśmy tak bogato wyposażeni, ale to, że duch jest za słaby, żeby cale to bogactwo do siebie przyciągnąć i sobą przeniknąć. Człowiek jest podobny do wspaniałego państwa, mogącego się rozwijać pod wszystkimi względami, w którym władza uległa zgnuśnieniu i demoralizacji. Św. Tomasz z Akwinu powie, że pękł w człowieku "węzeł pierwotnej sprawiedliwości", który koordynował w nas działanie różnych sił i czynił człowieka istotą doskonale zharmonizowaną. Odtąd różne siły działają w różnych kierunkach, każda po swojemu i nierzadko wzajemnie przeciw sobie.

Sytuacja ta woła oczywiście o naprawę. Że nie jest to takie proste, dowodem choćby Pański list. Że to przynajmniej częściowo możliwe -- świadczą o tym doświadczenia tych wszystkich, którzy zdecydowali się żyć według ducha. Że rokowania ostateczne są takie, jakie są, to znaczy idealnie wspaniałe -- zawdzięczamy to Chrystusowi, który dla nas umarł i zmartwychwstał.

Potrzeba nam naprawy, ale zarazem grozi nam coraz głębsze zniszczenie. Posłużę się jeszcze jednym obrazem, wziętym z medycyny. Mianowicie istnieje cała grupa jednostek chorobowych, które polegają właśnie na tym, że jakieś części organizmu usiłują się uniezależnić od całości, pociągając niekiedy za sobą analogiczny bunt następnych organów. Chodzi oczywiście o raka. Rak jest chorobą, w której jakieś komórki "postanawiają" żyć nie dla organizmu, ale dla siebie. I rzeczywiście, początkowo wiedzie im się znakomicie, rosną daleko szybciej, niż gdyby się trzymały rygoru, narzuconego przez potrzeby całości. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie parę wątpliwości, jakie budzi ta sytuacja:

1. komórki rakowate naciskają na przyległe tkanki zdrowe i osłabiają je lub nawet degenerują je i niszczą;

2. nadal żywią się kosztem organizmu, a więc sytuacja świadczeń obustronnych zmienia się tu w jednostronne żerowanie na organizmie;

3. komórki rakowate rozwijają się wprawdzie bujnie, ale za cenę radykalnego uprymitywnienia;

4. bunt kończy się żałośnie, bo śmierć organizmu oznacza oczywiście również śmierć dla zbuntowanych komórek.

I to jest właśnie obraz buntu naszych niższych władz, popędów i uczuć przeciw duchowi. Rak jest bodaj najczęstszą chorobą duszy. Instynkt posiadania, instynkt znaczenia, pragnienie przyjemności itp. zajmują ważne miejsce w naszej wewnętrznej dynamice. Ale nie daj Boże, jeśli zrakowacieją, jeśli nie poddadzą się rygorowi dobra całościowego. Chciwość, nienawiść, despotyzm, konsumpcjonizm czy rozpusta to prawdziwy rak duszy, który powoduje takie samo zniszczenie, jest takim samym pasożytnictwem i prymitywizmem, i tak samo sprowadza śmierć jak rak ciała. Rak duszy różni się jednak istotnie od choroby ciała. Po pierwsze, człowiek sprowadza go na siebie świadomie i dobrowolnie. Po wtóre -- jeśli się tego naprawdę chce, zawsze go można skutecznie zwalczyć.

Widzimy więc jak na dłoni sens zachowania Bożych przykazań, sens powściągliwości, sens uszanowania swojej wewnętrznej dynamiki -- jakkolwiek byśmy to nazwali. Chodzi o to, żeby te wszystkie, rozbrykane w różnych kierunkach siły człowiecze -- cielesne, psychiczne, duchowe -- skupiać ku jednemu: na służbę prawdzie, dobru, ludzkiej godności, jednym słowem -- w kierunku Boga, bo On jest Źródłem tego wszystkiego, co naprawdę ma sens. Chodzi o to, żeby nie cofać się nawet przed dużą ofiarą, nawet przed trudną walką, jeśli alternatywą miałaby być niewierność dobru. Chodzi o to, żeby również w naszym ciele wyrastały te ziarna, które zasiał w nim Prawdziwy Rolnik, żeby moje ciało nie było ugorem, na którym działa siewca nocy.

Pięknie pisał o tym (szesnaście wieków temu!) św. Ambroży: "Jeśli ciało sprzeciwia się duchowi i nie jest podległe jego kierownictwu i rozkazom rozumu, to jest ono ziemią obcą, nie opanowaną przez Tego, kto ją powinien uprawiać, toteż nie może wydawać owoców: miłości, cierpliwości, pokoju".

CZY PRZYKAZANIA BOŻE WSZYSTKICH OBOWIĄZUJĄ JEDNAKOWO?

 

Mówi się, że wszyscy ludzie powinni zachować Boże przykazania, a przecież nasze szanse są tak różne. Być może jest prawdą, że swoje pierwsze małżeństwo zawarłem lekkomyślnie. Ale przecież tylu innym, którzy równie lekkomyślnie wstępowali w związki małżeńskie, jednak udało się. Mnie nie. Teraz mnie nieskończenie trudniej niż tamtym żyć w zgodzie z Bogiem. Albo co winien syn pijaka, że odziedziczył skłonność do alkoholu? Co winien mój ojciec, że na skutek ciężkich przeżyć i starości stał się strasznie nerwowy? Co winien człowiek z wrodzoną skłonnością homoseksualną? Wobec tego: Czy naprawdę przykazania Boże wszystkich obowiązują jednakowo?

Istnieją dwie zupełnie różne perspektywy w ocenie zagadnień moralnych, mianowicie perspektywa obserwatora oraz zaangażowanego. Obie ważne, obie wzajemnie się dopełniają. Perspektywa obserwatora to odczytywanie i ocena prawd moralnych "w ogóle", z czystej potrzeby poznawczej. Tylko z tego punktu widzenia może nas zajmować moralność "tych trzecich", z którymi nie mam możności nawiązać głębszego kontaktu osobowego. Otóż na tej perspektywie nie można poprzestać ani w stosunku do siebie, ani w stosunku do tych, którzy są moimi bliźnimi aktualnie, to znaczy tych, z którymi znalazłem się w relacji "ja -- ty". Tutaj obowiązuje postawa zaangażowanego, która polega na tym, że zawsze i we wszystkich okolicznościach powinniśmy starać się czynić dobro raczej niż zło.

Pan przedstawia problem z perspektywy pierwszej. Bo rzeczywiście, jednemu dobro czynić łatwiej, drugiemu trudniej, a niekiedy wymaga to już praktycznie bohaterstwa. Zwyczajna ludzka wrażliwość każe nam to widzieć. Jeśli zaś ktoś nie umie tego współczująco dostrzegać, można słusznie podejrzewać go o bezduszność, doktrynerstwo, brak poczucia rzeczywistości. Chrześcijanin zaś, jeśli się zastanawia nad złożonością różnych ludzkich układów, przypomina sobie zwykle Chrystusowe: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni", i lepiej zaczyna rozumieć, dlaczego sąd o ludziach należy zostawić Bogu.

Jednak jest jeszcze perspektywa druga, bardziej konkretna, perspektywa mojego i twojego stosunku do dobra. W tej perspektywie ważne jest przede wszystkim to, żeby dobro czynić, niezależnie od tego, czy to łatwe czy trudne. Weźmy przykład skrajny, a zarazem oklepany. Ktoś jest torturowany, aby wydał przyjaciół. Jeśli się załamie i ludzie będą go potępiać, ja w każdym razie się do nich nie przyłączę. Niemniej jeśli to -- nie daj Boże -- ja albo ty znajdziemy się w takiej sytuacji, wiem z całą pewnością, że powinniśmy wytrwać. Nie wiem, czy wytrwam, ale wiem, że powinienem wytrwać. Na ten temat nie mam żadnej wątpliwości.

Powiem wprost: Jeśli ktoś usprawiedliwia swoje złe czyny, dlatego że czynić dobro jest mu trudniej niż innym, jest faryzeuszem. Bo istota faryzeizmu polega nie na tym, że ktoś się uważa za lepszego od innych, ale na tym, że się porównuje z innymi. To jest kompletne wypaczenie moralności. Owszem, moralność domaga się porównań, ale zupełnie innego rodzaju. Powinienem ustawicznie porównywać siebie z sobą. Tego człowieka, jakim jestem, z tym, jakim powinienem być. (A ponieważ chrześcijanin powinien stać się drugim Chrystusem, więc porównuję siebie, jakim jestem, z Chrystusem).

Każdy człowiek ma swój los do wygrania. Każdy może -- i powinien -- wygrać, ale zarazem każdemu wydaje się, że warunki gry mogłyby być dla niego korzystniejsze. Jeden narzeka, że miał fatalny start życiowy: miał rodziców analfabetów, a środowisko nie rozbudziło w nim aspiracji odpowiednich do jego zdolności. Drugi miał rodziców wprawdzie wykształconych, ale za to analfabetów moralnych. Inny miał idealne dzieciństwo, ale natura poskąpiła mu zdolności albo daru zdobywania sobie ludzkiej sympatii. Jeszcze inny miał jedno i drugie, cóż jednak, skoro zapada na zdrowiu. U innego wszystko byłoby idealnie, gdyby się urodził dwadzieścia lat później. I tak można wyliczać bez końca: skaza psychiczna albo nie ten temperament, fatalny zbieg okoliczności, jakiś fałszywy wybór, który potem się ciągnie za człowiekiem przez całe życie itd., itd.

Oczywiście żadna w tym pociecha, że nie tylko ja, ale każdy -- dosłownie każdy -- ma swój własny krzyż do dźwigania, że każdy również ma swoje własne trudności z czynieniem dobra. Nam z innego powodu nie wolno porównywać się z innymi -- wierzymy bowiem, że z każdego miejsca jednakowo blisko do Pana Boga. Naprawdę każdy -- bez względu na takie czy inne uwarunkowania -- może i powinien zachować Boże przykazania.

Przypomina mi się tu zupełnie skrajna sytuacja, opisana przez Viktora Frankla w jego Homo patiens. "Przed laty pewien schizoidalny psychopata dokonał zamachu na jednego z wybitnych akademików. Zamach ten spowodował śmierć uczonego. Stanowisko, jakie zajął w tej sprawie biegły psychiatra, prof. dr O. Pätzl, trafiło, jak się zdaje, w sedno sprawy. Wskazał on bowiem na to, że nawet w przypadku tak wyraźnego chorobliwego kwerulanctwa (pieniactwa) czy zgoła obłędu, na jakie cierpiał zamachowiec, nie może być mowy o jego niepoczytalności. Albowiem nie chodzi wcale o to, czy idee, w związku z którymi popełniono jakiś mord, należy uważać za idee obłędne, a więc powstałe na podłożu chorobliwym i wobec tego niesłuszne, czy też sądzić, że jako <idee nadwartościowe> jedynie wywodzą się z chorobliwego podłoża, ale same w sobie są słuszne, lub też dojść do wniosku, że w ogóle nie wywodzą się z chorobliwego podłoża, lecz są tylko przejawem fanatyzmu -- wszystko to ostatecznie, pod względem moralnym, jest zupełnie nieważne. Albowiem nie ze względu na swoją psychopatię kwerulant jako osoba decyduje się na morderstwo. Mordercą staje się człowiek nie wskutek psychofizycznej degeneracji, lecz w rezultacie duchowo-moralnej decyzji. W danym wypadku decyzja ta brzmi: wolno zabić swego wroga. Wobec tej decyzji jednak jest zupełnie nieważne, czy jest to rzekomy, czy faktyczny wróg, czy to przypuszczenie jest rezultatem obłędu, czy też jest rzeczowo uzasadnione i czy odnosi się ono do osobistego wroga, czy do politycznego przeciwnika. Gdyby to wszystko nie było obojętne, to również każdy podburzony fanatyk polityczny miałby takie samo prawo moralne jak psychopata do zabicia swego przeciwnika".

Trafia mi do przekonania powyższy sposób myślenia. Synowi pijaka, który jest obarczony jakimiś niedobrymi skłonnościami, albo człowiekowi o wynaturzonych skłonnościach seksualnych mogę serdecznie współczuć. Nie będę jednak usprawiedliwiał jego złego postępowania i nie powiem mu nigdy: "Mam cię za wymówionego od zachowania Bożych przykazań!" Będę go raczej zachęcał do przekraczania swoich fatalnych skłonności.

Podobnie, jeśli chory psychicznie uległ w końcu myślom samobójczym i rzeczywiście targnął się na swoje życie, nie będę przecież go potępiał, bo tego ciężaru, jaki musiał dźwigać, nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić. Zarazem jednak w swoich rozmowach z ludźmi, których trapią obsesyjne myśli samobójcze, zawsze cierpliwie staram się tłumaczyć, że to zależy od ich osobowej decyzji, czy pójdą za tymi myślami, czy też im się przeciwstawią. I nie mam wątpliwości, że powinni im się przeciwstawiać.

Streśćmy to wszystko, co dotychczas sobie powiedzieliśmy: W zło człowiek może być wplątany bardzo głęboko. Do zła może nas skłaniać atmosfera środowiska, własna biografia, rozmaite układy życiowe, ba, skłonność do zła może być wmontowana nawet w nasz genotyp. Niemniej żaden człowiek do zła nie jest zdeterminowany.

Bóg zezwala na to wszystko, dlatego że jest miłośnikiem dobra i kocha ludzi. Zło powinno być przecież przezwyciężone siłą ducha, a nie cudowną ingerencją w garnitur genetyczny. Jeśli ktoś mi zarzuci, że nakreśliłem obraz piękny może, ale zbyt jaskrawie optymistyczny, a więc urągający naszemu zmysłowi rzeczywistości, odpowiem mu, że ma oczywiście rację. Gdyby bowiem ten obraz mógł być prawdziwy bez Chrystusa, oczywiście Syn Boży nie przychodziłby na ten świat. Nie musiałby przychodzić. Ja kreśliłem powyższy obraz dla wierzących w Chrystusa, a więc dla tych, którzy ubiegają się o Jego moc. Którzy wierzą i doświadczają (a chcą doświadczać coraz więcej) tego, że "wszystko mogę w tym, który mnie umacnia" (Flp 4,13). My, chrześcijanie, wierzymy -- i prosimy Chrystusa, żeby wzmocnił naszą wiarę -- że "miłujących Boga wszystko prowadzi ku dobremu" (Rz 8,28). Przepraszam, że piszę z takim patosem, ale to przecież prawda! Tak samo jak prawdziwa -- bo Boża! -- jest ta oto obietnica: "Pokusa nie nawiedza was większa od tej, która zwykła nawiedzać ludzi. Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać" (1 Kor 10,13).

CZY TAK TRUDNO POPEŁNIĆ GRZECH ŚMIERTELNY?

 

Ksiądz, żeby zachęcić do częstej komunii, mówił na kazaniu, że niełatwo jest popełnić grzech śmiertelny, że grzechy takie zdarzają się ludziom bardzo rzadko. Na katechizmie uczono mnie inaczej. Czuję się tak, jakby mnie któryś z tych dwóch księży oszukał. Czy nauka Kościoła na temat grzechów śmiertelnych ostatnio się zmieniła?

Nauka Kościoła, w swojej istocie, nie mogła się zmienić, bo przecież słowo Boże powiada wyraźnie: "Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący ze sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego" (1 Kor 6,9n; por. Ga 5,21; Ef 5,5). W Apokalipsie wśród tych, którzy nie zostaną dopuszczeni do Miasta Bożego, został ponadto wymieniony "każdy, kto kocha kłamstwo i nim żyje" (22,15).

W kazaniu, o którym Pan wspomina, ksiądz -- w zbożnym zamiarze przekonania do praktyki częstej komunii -- mógł się zagalopować. Ale jego argumentacja mogła być również jak najbardziej zgodna ze słowem Bożym. Mógł mówić -- pozwalam sobie na różne domysły, bo przecież nie słyszałem tego kazania -- na przykład tak: "Słuchajcie, jeśli ktoś karmi się Ciałem Pańskim i stara się, aby ten sakrament naprawdę był źródłem jego postawy życiowej, to właściwie jest rzeczą niemożliwą, aby zdarzył mu się grzech śmiertelny. Taki człowiek jest zbyt głęboko związany z Chrystusem, aby dopuścić się jakiejś istotnej niewierności".

Mógł ów ksiądz chcieć rozproszyć niesłuszne lęki, powstrzymujące ludzi przed komunią i mówić choćby oto tak: "Nie może przystąpić do komunii żaden krzywdziciel, cudzołożnik, siewca niepokoju, dopóki nie porzuci swego złego postępowania i nie oczyści się w sakramencie pokuty. Jednak my często dopatrujemy się grzechu śmiertelnego tam, gdzie go nie ma. Czasem człowiek powie jakieś <psiakrew> albo przyjdzie mu nie chciana i nie aprobowana myśl nieczysta, i już mu się wydaje, że nie wolno mu przystąpić do komunii".

Ewangelia uczy nas, że tylko w jednym wypadku można jakby bagatelizować swój grzech: jeśli to jest sposób, dzięki któremu rozpoznamy w sobie grzech daleko większy, na który dotychczas byliśmy zaślepieni. Każdy z nas winien sobie stawiać pytanie: czy przypadkiem w swoich rozliczeniach z własnym sumieniem nie zatrzymuję się na komarach, podczas gdy nie zauważam wielbłądów? I trudno się dziwić, że w takim kontekście raczej się lekceważy owe komary. Wszakże sądzić o sobie, że w mojej studni na pewno żaden wielbłąd się nie utopił, że nic niedobrego na pewno mojej duszy nie zatruwa, świadczy jednak o nadmiarze dobrego samopoczucia. To tak jakby powiedzieć Chrystusowi, że gdyby na świecie wszyscy byli tak sprawiedliwi jak ja, wówczas nie musiałby On przychodzić na ten świat ani umierać na krzyżu.

Załóżmy jednak, że ktoś nigdy nie dopuścił się żadnego z tych czynów śmierci, które niestety popełniamy w skali masowej. Że nie nadużywa alkoholu i w żaden sposób nie przyczynia się do rozpijania innych, że nie wykorzystuje swojego stanowiska do osiągnięcia korzyści materialnych ani dla siebie, ani dla swoich znajomych, zwłaszcza kosztem ludzi biednych, że nigdy i w żaden sposób nie przyczynił się do zniszczenia życia ludzkiego w łonie matki, że nigdy nie dał się przymusić do czynów wbrew sumieniu, że nie milczał, gdy w jego kręgu kogoś krzywdzono, że nie obciąża go niewierność małżeńska i nie usprawiedliwiał swoich bliskich, kiedy ci wyraźnie łamią prawo Boże. Jeśli znajdzie się ktoś taki, kłaniam mu się ze czcią.

Otóż nawet takiemu człowiekowi nie miałbym odwagi powiedzieć: "Człowiecze, ty jesteś święty! Ty na pewno nie nosisz w sobie śmierci!" Bojowaniem bowiem jest życie ludzkie, a zbawienia musimy szukać z bojaźnią i drżeniem. Takiemu człowiekowi pokażę raczej tekst Pisma: "Przyjrzyj się dobroci i surowości Bożej. Surowości wobec tych, co upadli, a dobroci Bożej wobec ciebie, jeśli tylko w tej dobroci wytrwasz. W przeciwnym razie i ty będziesz wycięty" (Rz 11,22). Korzeń zła tkwi w każdym z nas niestety głęboko i nawet jeśli -- patrząc na dobre czyny człowieka -- wydaje się, że korzeń ów już obumarł, należy zachować czujność. Czasem wystarczy jakaś nieoczekiwana zmiana okoliczności, żeby korzeń ten zaczął wypuszczać pędy i wydawać swoje niedobre owoce.

Zresztą cóż to znaczy, że ktoś jest uczciwy? Czyż znaczy to, że nie jest grzeszny? Trzeba być pozbawionym samokrytycyzmu, żeby nie zauważać, jak bardzo nasze dobre czyny są robaczywe egocetryzmem, lenistwem, takim czy innym wyrachowaniem. A ileż dobra już nigdy nie pojawi się na tej ziemi, gdyż to właśnie ja miałem je spełnić, a nie spełniłem? Owszem, uczciwość to wielka rzecz, za mało jej na ziemi, ale nawet nasza uczciwość nosi w sobie jakieś znamiona śmierci.

Nie sądzę, żebym się mijał z tematem. Pyta mnie Pan, jakie zło jest grzechem śmiertelnym albo też jakie czyny zamykają człowiekowi dostęp do komunii. Odpowiedziałem na to słowami Pierwszego Listu do Koryntian. Zarazem jednak rozwijam myśl, że w gruncie rzeczy każdy z nas nosi w sobie groźny zarodek śmierci. Niekiedy śmierć buszuje sobie w moim wnętrzu, jej pustoszące skutki widać w moim postępowaniu, a ja się tym niewiele przejmuję, no bo przecież nie jestem pijakiem ani cudzołożnikiem, ani nie porzuciłem starych rodziców.

Nie, nie zmierzam do tego, aby zniechęcać do częstej komunii. Wręcz przeciwnie, nam wszystkim jest bardzo potrzebny ten Pokarm, mocą którego wychodzi się z krainy śmierci i otrzymuje się uczestnictwo w życiu Bożym, które już śmierci nie podlega. My niestety o wiele za mało żywimy się Chlebem Bożym.

Zarazem jednak bardzo nam potrzebna jakaś święta bojaźń, powstrzymująca przed komunią. O tym za mało się mówi na dzisiejszych ambonach. Nie o to chodzi, żeby do komunii przystępować mniej, bo trzeba przystępować więcej. Chodzi o to, żeby przystępować z bojaźnią: przecież ja jestem tak niegodny, taki leniwy w wypełnianiu woli Bożej, dopuszczam się tylu niewierności! Bojaźń, o której mówię, nie powinna paraliżować nas w drodze do Stołu Chrystusa, ona ma nas mobilizować do duchowego wysiłku, aby do tego Stołu przystępować z całą uczciwością. Przepraszam, że użyję nieco drastycznego porównania: Eucharystia jest źródłem życia, a więc powinniśmy się zbliżać do tego źródła, żeby z niego pić, a nie żeby się w nim chlapać i je zanieczyszczać.

Bardzo głęboką intuicję tej świętej bojaźni, o której tu mówimy, miała św. Małgorzata Maria Alacoque (1647-1690). Kogo jak kogo, ale tej zakonnicy nie można posądzać o żaden jansenizm ani o zamiar powstrzymywania ludzi przed komunią. Jest ona, jak wiadomo, wielką promotorką częstej komunii, właśnie od niej wywodzi się praktyka dziewięciu pierwszych piątków miesiąca. Otóż św. Małgorzata tak oto opisywała swój głód komunii, a zarazem lęk przed jej przyjęciem: "Odczuwałam tak wielki głód, by przyjmować Pana, że nie wiedziałam, co czynić, chyba zaprosić swoje oczy do płaczu, co znów powiększało tylko moją udrękę... Mimo tego palącego pragnienia, które mnie trawiło, mój Boski Mistrz dawał mi poznawać, jak bardzo jestem niegodna przyjmować Go w gościnę do swego serca. Była to dla mnie nie mniejsza udręka aniżeli pierwsza, która mię przynaglała, by się do Niego zbliżać. Ta druga kazała mi zapominać o swoich interesach, a oglądać się tylko na chwałę Boga mojego. Toteż pragnęłam raczej tysiąc razy być rzucona pod nogi Lucyfera, aniżeli być dla Pana świątynią, w której miałby być znieważony. Były to dwa cierpienia, które mię ustawicznie dręczyły... Nieraz ten Boski Mistrz zasłaniał obraz mojej nędzy, by mi ukazać obraz swej miłości. Wówczas pragnęłam, by mi pozwolono przyjąć Go w komunii świętej, choćbym musiała iść bosymi nogami po rozpalonych węglach... Taką czułam udrękę, by ten Chleb Żywota nie był pożywany niegodnie. Odtąd zwłaszcza, kiedy Pan mi pokazał, jak był źle traktowany przez pewną duszę. Widziałam Go w niej jakby skrępowanego, deptanego nogami i znieważanego, i mówiącego do mnie: Patrz, jak się grzesznicy ze mną obchodzą!"1

Zastanawiam się, jak rozróżnić zdrowy, natchniony przez Ducha Świętego lęk przed komunią od lęku fałszywego. Kryterium rozróżnienia jest chyba następujące: Jeśli wskutek owego lęku człowiek zaczyna przystępować do komunii coraz rzadziej, jest to lęk fałszywy. Słuszny lęk przed komunią po tym poznać, że im więcej człowiek boi się swoją niegodnością bezcześcić Ciało Pańskie, tym bardziej widzi, jak mu jest potrzebny ten duchowy pokarm i stara się go przyjmować jak najczęściej.

Taka właśnie jest logika liturgii. Mówimy: "Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie" -- nie po to, aby uciec od komunii, ale właśnie żeby do niej przystąpić.

 

1 Pamiętnik duchowny, Kraków 1947, ss. 135-137.

 

CZY ETYKA RELIGIJNA JEST INTERESOWNA?

 

Czy etyka religijna jest rzeczywiście interesowna? Pod tym względem ludzie niewierzący są jakby w lepszej sytuacji. Jeśli czynią dobro, to nie oglądają się na nagrodę po śmierci, a jeśli unikają łotrostwa, to nie dlatego, że się boją piekła, ale po prostu dlatego, że brzydzą się łotrostwem. Czy wiara w życie pozagrobowe nie wprowadza w nasze moralne postępowanie elementu handlu, interesu? Czy nie utrudnia nam czynić dobra dla samego dobra? Często można się spotkać z takim zarzutem.

Ale przecież nie można życia wiecznego tak rozumieć, jakby ono było zewnętrzną nagrodą za dobre czyny! Przecież nawet jeśli rodzic przyrzeka synkowi scyzoryk w nagrodę za przejście do następnej klasy, jest to coś dużo więcej niż czysty układ handlowy. W każdym razie jest to sytuacja głębsza od tej, kiedy pies otrzymuje kawałek cukru za wypełnienie rozkazu tresera. Ojciec jest bowiem związany z dzieckiem miłością.

Obietnica scyzoryka jest tu bodźcem, jakiego używa miłość rodzicielska, żeby zachęcić do wysiłków, których sensu dziecko nie bardzo jeszcze rozumie. Również synek przyjmuje scyzoryk nie jako zapłatę, ale również jako znak ojcowskiej życzliwości. Warto pod tym kątem przypomnieć sobie choćby to, co socjologowie piszą na temat wymiany społecznej: że "wymiana społeczna rozbudza uczucia osobistego zobowiązania, wdzięczności i zaufania; zaś czysta wymiana ekonomiczna jako taka nie."1

Toteż nie wyśmiewałbym nawet takich postaw, kiedy ktoś w sensie dosłownym rozumie życie wieczne jako zapłatę za dobre życie. Wprawdzie świadczy to, że człowiek taki nie przekroczył jeszcze stadium duchowej dziecinności, ale przecież byłoby uproszczeniem i niesprawiedliwością widzieć w takiej postawie czystą interesowność albo chęć handlowania dobrem. Wystarczy nieco uważniej rozejrzeć się wokół siebie, żeby się przekonać, iż można jednocześnie spodziewać się zapłaty życia wiecznego, a zarazem czynić dobro i poświęcać się wcale nie z wyrachowania. Jeśli mam być szczery: zarzut interesowności etyki chrześcijańskiej niepokoi mnie swoim faryzeizmem. Nie zrodziła go troska o to, żeby ludzie czynili dobro dla samego dobra, ale chęć wykazania swojej rzekomej wyższości nad wierzącymi. O faryzeizmie świadczy mi tu kompletna abstrakcyjność zarzutu, nieliczenie się z rzeczywistymi postawami moralnymi ludzi wierzących.

Wszakże związek między dobrem, jakie czynimy na tej ziemi, a życiem wiecznym, nie jest natury zewnętrznej, ale wewnętrznej. Wartości wyższe mają to do siebie, że człowiek, czyniąc je, tym samym się wzbogaca wewnętrznie; depcząc zaś je, człowiek wewnętrznie się kaleczy i wynaturza. Jeśli czynię dobro, sam -- chcę czy nie chcę, wiem o tym czy nie -- staję się lepszy; jeśli się świnię, chcę czy nie chcę, pustoszy to mojego ducha. Otóż byłoby kompletną aberracją powiedzieć sobie, że ja w czynieniu dobra chcę być absolutnie bezinteresowny i nie zależy mi na tym, aby to mnie pogłębiało, albo wręcz nie chcę tego wzbogacenia.

Czym innym jest oczywiście porządek intencji: że czynię dobro dla niego samego, a nie dlatego, że to mnie pogłębia. Bo jeśli ktoś czyni dobro tylko dlatego, żeby się duchowo wzbogacić, prawdopodobnie i jego dobro jest robaczywe i sam on niewiele się wzbogaca. Jeśli kto chce zyskać życie, traci je; dopiero jeśli je traci, zyskuje je. Bogactwo duchowe, szczęście, niebo nawet zyskuje się jakby mimochodem. Jeśli czynię dobro, nie oglądając się nawet na moje duchowe korzyści, ale po prostu dlatego, żeby czynić dobro -- wówczas chcę czy nie chcę; myślę o tym czy nie, staję się przez to lepszy. Po prostu świat, w którym żyjemy, jest Bożym światem i dlatego niemożliwe jest, żeby czynienie dobra w ostatecznym wymiarze człowieka nie wzbogacało. Tym bardziej niemożliwe, żeby wierność dobru sprowadziła na człowieka szkodę ostateczną.

Życie wieczne to oczywiście coś dużo więcej niż stan wypełnienia całej naszej potencjalności na dobro. To przede wszystkim dar przebóstwienia: będziemy jakby bogami, synami Bożymi, podobnymi swoją przebóstwioną naturą do Syna Jednorodzonego, który jest Bogiem prawdziwym równym Ojcu. Wszakże życie wieczne również na tym będzie polegało, że z grzechu będziemy już wyleczeni zupełnie, że nasza natura będzie dobra aż do ostatniego włókna. Oczywiście, że naszymi dobrymi czynami -- jeśli znajdziemy się w przestrzeni Bożej łaski -- zasługujemy na niebo. Ale co to ma wspólnego z handlem albo interesem? Po prostu przez czyn moralny już tu, na ziemi, stajemy się lepsi, coraz bliżsi zbawienia. Dobro i zło, które rośnie w nas w ciągu całego naszego życia, które teraz jest zakryte rozmaitymi zasłonami lub maskami, tam ujawni się w całej swojej prawdzie. Ujawni i dopełni.

Jednak ani niebo nie jest zewnętrzną nagrodą, ani piekło nie jest zewnętrzną karą. Już tu, na ziemi, człowiek nosi w sobie niebo albo piekło, one się w niego coraz więcej wkorzeniają. Człowiek wypełniony nienawiścią już tutaj uczestniczy w losie potępionych. Ma bowiem zatrutą duszę i nie jest zdolny do prawdziwej radości. Jeśli kręcę się w kółko i nie wiem, po co żyję, to przecież piekło jest we mnie, bo jestem wypełniony bezsensem. Podobnie jeśli żyjemy według zasad Bożych, już teraz doświadczamy Bożego pokoju, piękna i wspaniałości Bożego świata, już teraz zaczynamy być obywatelami nieba.

Na problem bezinteresowności etyki spójrzmy jeszcze z innej strony. Wydaje się nieporozumieniem, a może nawet obłudą, głosić, że tylko dobro absolutnie bezinteresowne jest coś warte. Zazwyczaj motywy, dla których czynimy dobro, są wielorakie, wyższe i niższe. Czynimy dobro dla samego dobra, ale jednocześnie dlatego, żeby zarobić na chleb powszedni, z poczucia obowiązku, dla przyjemności, która się z tym łączy, w trakcie robienia kariery, w obawie przed złą opinią, z solidarności rodzinnej czy narodowej. Czy jest w tym coś złego albo czy przez to zmniejsza się wartość dobra? Nie sądzę. Byleby tylko motywy niższe były podporządkowane motywowi najważniejszemu. Wówczas bowiem i one doznają jakiejś promocji, jakiegoś przeduchowienia i uszlachetnienia.

Bywają jednak sytuacje, kiedy załamuje się harmonia motywów wyższych i niższych i człowiek musi się opowiedzieć za jednym albo za drugim. W takich wypadkach mamy obowiązek wybrać wbrew naszym interesom doraźnym i opowiedzieć się po stronie dobra. Tego rodzaju próby są nam zresztą bardzo potrzebne: musimy przecież ciągle się sprawdzać, czy dobro jest rzeczywiście pierwszym motywem, dla którego je czynimy. Sam jednak fakt, że w takich przypadkach prawidłowego wyboru dokonujemy z pewnym trudem, że musimy się do tego dopiero jakby przełamać, jest świadectwem, że motywy niższe nie są bynajmniej dla nas mało ważne, toteż nie można ich lekceważyć, jeśli na temat moralności chce się myśleć realistycznie.

Streszczając: Sądzę, że zarzut interesowności w czynieniu dobra winniśmy stawiać sobie i bliźnim w rozmaitych konkretnych sytuacjach moralnych. Bo zdarza się, lub może się zdarzyć, że czynimy dobro, odzierając je z jego naturalnej dostojności: używamy je za środek do celów, które są od niego niższe. Takie sytuacje prowadzą do wynaturzeń najdziwniejszych: jesteśmy wówczas równie uczciwi jak faryzeusze, a zarazem potrafimy sprawiedliwego zadeptać na śmierć; przecedzamy komara, a nie dostrzegamy wielbłąda, który rozkłada się w naszej studni. Jest czymś naprawdę bardzo ważnym, żeby dobro czynić dla samego dobra.

Zarazem jednak nie mam wyrozumiałości dla ludzi, którzy z problemu bezinteresowności dobra chcieliby odciąć dla siebie jakieś kupony w światopoglądowych polemikach. Nawet jeśli sami nie są obłudnikami, to przecież niemal każda litera formułowanego przez nich zarzutu pełna jest faryzeizmu.

 

1 P. M. Blau, "Wymiana społeczna", w: Elementy teorii socjologicznych, pr. zbior., Warszawa 1975, s. 125.

CZY ETYKA RELIGIJNA JEST HETERONOMICZNA?

 

Jedną z kluczowych cnót chrześcijańskich jest posłuszeństwo wobec Boga. Otóż obowiązek posłuszeństwa kojarzy mi się -- chyba słusznie? -- z brakiem wolności, a co najmniej z małoletniością. Bóg mi daje przykazania, jak mam postępować. Do mnie należy tylko tyle, żeby się podporządkować rozkazowi Bożemu. Zakładam (słusznie czy niesłusznie -- to w tej chwili nieważne), że przykazania Boże są całkowicie rozsądne i wymagają ode mnie wyłącznie dobra. Ale przecież to nie zmienia faktu, że przykazania okradają mnie z prawdziwie ludzkiego, twórczego, wolnego poszukiwania tego, co dobre. Bardzo proszę uczciwie potraktować ten zarzut, bo nie jest on głupi ani demagogiczny. To nie jest obojętne, czy ja czynię dobro dlatego, że mi je nakazano, czy też dlatego, że go szukam, że ono mnie pociąga, a ja mam wewnętrzną potrzebę, by je czynić.

Zacznę przekornie. Choć Pan ustawił -- zapewne w najlepszej wierze -- etykę religijną na pozycjach nie do obrony, spróbuję trochę bronić nawet tych pozycji. Po prostu wydaje mi się, że w nas wszystkich -- aż do późnej starości -- jest sporo małoletniości i niedojrzałości. Częstokroć czynimy dobro dla różnych powodów drugorzędnych (np. spodziewam się, że ktoś mnie za to pogłaska). Również niejeden raz unikamy zła nie dlatego, że odpycha nas od niego jego wewnętrzna brzydota, ale dlatego, że powstrzymuje nas wstyd przed ludźmi, obawa przed taką czy inną karą itp. Czy to jest źle? Oczywiście, trudno się tym chlubić, należy się wyzbywać swojej niedojrzałości, niemniej pełnoletniość prawna ani deklaracja o własnej dojrzałości nie czyni jeszcze człowieka naprawdę dojrzałym.

Jeśli zaś tak się rzeczy mają, to trzeba ustosunkować się do następującej alternatywy. Co lepiej: czynić dobro (unikać zła), chociażby z motywów niedoskonałych, czy też -- jeśli motywy istotne okazały się za słabe -- nie czynić go w ogóle? To prawda, że alternatywa jest trochę sztuczna, niemniej coś w niej chyba jest. Sformułujmy ją inaczej: czy mam wspinać się na szczyt z ubezpieczeniem czy bez? Myślę, że bardziej "wzniosłego" rozwiązania mogą bronić tylko ludzie, którzy nie mają pojęcia o taternictwie. Taternik -- właśnie dlatego, że chce szczyt osiągnąć -- woli jednak nie zrezygnować z "małodusznych" ubezpieczeń. Myślę, że mogę oszczędzić Panu i sobie zastosowań powyższego obrazu do naszego tematu.

Wszakże przede wszystkim trudno mi się zgodzić z Pańskim opisem funkcji, jaką w etyce religijnej pełnią przykazania Boże. Czy rzeczywiście posłuszeństwo jest odwrotnością wolności? Przecież istnieją liczne sytuacje, kiedy jedynie godną postawą człowieka dojrzałego jest właśnie posłuszeństwo, natomiast nieposłuszeństwo sygnalizuje jakiś infantylizm albo nawet coś jeszcze gorszego. Jeśli chcę na przykład udowodnić jakąś tezę, ale w trakcie poszukiwań zorientowałem się, że fakty świadczą przeciw niej, nieposłuszeństwo faktom i uparte obstawanie przy swoim byłoby po prostu czymś dziecinnym albo świadczyłoby nawet o złej woli. Jeżeli na dworze dzisiaj jest zimno, to rzecz jasna powinienem okazać posłuszeństwo tej sytuacji i ubrać się odpowiednio ciepło. Jeśli zaś psuje mi się ząb, to nie ma co uciekać dentyście z fotela, trzeba otworzyć usta i posłusznie poddać się niemiłym zabiegom. Życie nieustannie i w daleko ważniejszych sprawach żąda od nas posłuszeństwa: jeżeli urodziły mi się dzieci, mam obowiązek je wychowywać; jeśli zboże dojrzało, trzeba je skosić i zebrać, jeśli żyję w jakiejś społeczności, powinienem przyczyniać się do jej dobra.

Bywa również posłuszeństwo infantylne, a nawet karygodne, urągające ludzkiej godności. Mody w myśleniu i działaniu są niewątpliwie -- tak jak wszystko, co ludzkie -- naznaczone co najmniej niedoskonałością, a przecież ulegamy im masowo, stadnie i bezkrytycznie. Aż nazbyt często okazujemy posłuszeństwo nawet wówczas, kiedy ktoś domaga się od nas jakiejś niemoralnej przysługi, jakiegoś niedobrego milczenia, jakiegoś niezgodnego z moim sumieniem uczestnictwa. Bezkrytycznie powtarzamy slogany, z lenistwa naśladujemy nienajlepsze wzory postępowania itd. itd.

Krótko mówiąc, jest jakimś nieporozumieniem przeciwstawiać posłuszeństwo wolności. Przeciwieństwem wolności jest niewola (niewola jest to stan uniemożliwiający mi lub utrudniający normalny rozwój), posłuszeństwo zaś może być wyrazem zarówno wolności, jak niewoli. Tak samo w posłuszeństwie może przejawiać się zarówno infantylizm, jak dojrzałość. Po prostu nie jest obojętne, kogo słuchamy. Chodzi o to, żeby człowiek był posłuszny tylko temu, co słuszne, i żeby był posłuszny na sposób ludzki, tzn. w sposób rozumny i wolny.

Otóż jeśli posłuszeństwo -- dobre lub złe -- jest w ogóle naszym ludzkim losem, to, rzecz jasna, posłuszeństwo Bogu jest ze swej natury najwznioślejszym rodzajem posłuszeństwa. Jeśli posłuszeństwo rzeczywistości jest czymś rozumnym i słusznym, to cóż dopiero posłuszeństwo Temu, który jest Źródłem rzeczywistości! Zamiast więc abstrakcyjnych obaw, czy posłuszeństwo Bogu nie zmniejsza przypadkiem naturalnej szlachetności czynionego przeze mnie dobra, trzeba raczej troszczyć się o to, żeby być naprawdę posłusznym Bogu i żeby nie słuchać różnych ciemnych sił, wrogich człowiekowi.

Nie zapominajmy przy tym, że jest to posłuszeństwo Komuś, kto kocha i komu naprawdę zależy na naszej godności i wolności. Otóż należy do natury miłości, że związuje ona ze sobą kochających się, uzależnia ich wzajemnie od siebie. Oczywiście, są to więzy, ale nie tylko dobrowolnie wybrane (niestety, można się dobrowolnie zgodzić również na więzy niewoli), lecz -- co ważniejsze -- te więzy rozszerzają wolność. Prawdziwa miłość nie jest bowiem zaborcza, ona chce obdarzać. Prawdziwa miłość nigdy też się nie narzuca, ona chce być przyjęta w sposób wolny. Dlatego nawet grzech pomyśleć o tym, żeby posłuszeństwo Bogu miało ograniczyć naszą wolność. Znaczyłoby to kwestionować fundamentalny fakt wiary: że Bóg człowieka naprawdę kocha.

Posłuszeństwo Bogu powinno być oczywiście rozumne i wolne. Proszę zauważyć, że przykazań Bożych jest tylko dziesięć, życie zaś stwarza nieskończoną ilość sytuacji, a w każdej z nich powinienem się zachować jak człowiek prawy i sługa dobra. Nie jest więc tak, jak Pan zdaje się sugerować, że człowiek wierzący w każdej sytuacji z góry wie, jak ma postąpić. Nieraz trzeba dobrze pomyśleć, radzić się bliźnich i prosić Boga o światło, żeby nie zbłądzić -- a w końcu człowiek i tak nie zawsze jest pewien, czy wybrał dobrze.

Oczywiście, że przykazania -- słowo kochającego Boga -- ogromnie nam ułatwiają dobry wybór (ułatwienie zresztą paradoksalne, bo nieraz przykazania zwracają nas ku wyborowi trudniejszemu), chronią przed błędem i nieszczęściem, wzywają do nawrócenia. Ale zauważmy, że przecież od wyboru nas nie zwalniają. Przeciwnie, znajomość przykazań mobilizuje nas do ciągłego szukania i przynagla do podejmowania słusznych decyzji.

Proszę sobie przeczytać chociażby długi Psalm 119. Ciągle powtarza się tam modlitwa: "Naucz mnie swoich ustaw", "nie pozwól mi zboczyć od Twoich przykazań", "daj mi zrozumieć drogę Twoich przykazań", "pozwól mi przejrzeć, abym mógł się nauczyć Twoich przykazań". Znajdziemy tam nawet zaskakującą -- a przecież tak głęboką -- prośbę: "Panie, nie ukrywaj przede mną swoich przykazań". Dekalog naprawdę nie jest kodeksem, nie można się go nauczyć raz na całe życie, musimy się do niego przystawiać po wielekroć każdego dnia. Zachować go może tylko człowiek myślący i czujący. Bo żeby zachować dekalog, trzeba myśleć i rozwijać w sobie tęsknotę do tego, co dobre, trzeba odkryć jego ducha, trzeba prosić Boga o pomoc w naszym szukaniu dobra.

Zarzuca się czasem etyce religijnej, że jest heteronomiczna. Z zarzutem tym trudno dyskutować, bo opiera się na wyjątkowo licznych i grubych nieporozumieniach. Zwrócę uwagę tylko na te nieporozumienia, któreśmy ujawnili w niniejszym liście:

1. Nie można mówić, że Bóg nam swoje prawo narzuca, bo sprawy między Bogiem a człowiekiem dokonują się w miłości.

2. Nie można mówić, że Bóg jest wobec człowieka prawodawcą zewnętrznym, bo On jest Twórcą naszej natury, a swoją wszechobecnością przenika aż do ostatniej nitki wszystko, co istnieje, jest więc -- żeby użyć słów św. Augustyna -- bliższy nam niż my sami sobie.

3. Nie można mówić, że prawo Boże zastępuje naszą osobistą inicjatywę w podejściu do dobra, dekalog bowiem nie jest kodeksem, ale oznacza przestrzeń moralną, w której możemy czynić dobro i poza którą znajduje się jedynie bezsens i spustoszenie.

Natomiast z całą pewnością można powiedzieć, że prawo Boże chroni naszą wewnętrzną energię etyczną przed marnotrawstwem, bo po prostu zwraca ją w dobrym kierunku.

 

DWIE CZĘŚCI DEKALOGU

 

Spotkałem w pociągu adwentystę. Zarzucał Kościołowi sfałszowanie tekstu przykazań: że Kościół usunął przykazanie drugie, zakazujące sporządzania obrazów i oddawania im czci.

Tekst dziesięciu przykazań Bożych podaje nam Pismo Święte w dwóch redakcjach: w Księdze Wyjścia (20,2-17) oraz w Księdze Powtórzonego Prawa (5,6-21). Owszem, w obu wersjach znajduje się tam zakaz sporządzania obrazów Boga. Brzmi on następująco: "Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią. Nie będziesz się kłaniał przed nimi i nie będziesz im służył, ponieważ Ja, Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. Okazuję zaś łaskę aż do tysiącznego pokolenia tym, którzy Mnie miłują i strzegą moich przykazań" (Wj 20,4-6).

Dla porządku podam jeszcze informację, że jest rzeczą dyskusyjną, czy zakaz ten stanowił pierwotnie odrębne przykazanie, czy też był uzupełnieniem przykazania "Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną". Faktem jest, że tradycja żydowska po dziś dzień w zakazie tym widzi jedynie dopowiedzenie do przykazania o wyłączności kultu Jednego Boga. Numeracja żydowska różni się zresztą zarówno od numeracji katolickiej, jak od numeracji Filona, którą stosują m.in. adwentyści. Mianowicie jako pierwsze przykazanie przyjmuje sie tam wstęp do dekalogu: "Jam jest Pan, Bóg twój...". Zakaz sporządzania obrazów Boga potraktowali zaś jako odrębne przykazanie dwaj hellenizujący Żydzi, Józef Flawiusz oraz Filon z Aleksandrii, ogromnie zasłużeni propagatorzy judaizmu w kręgu kultury greckiej.

W starożytnym chrześcijaństwie do numeracji przykazań nie przywiązywało się większego znaczenia -- jedni stosowali numerację Filona, inni numerację powszechnie dzisiaj przyjętą w Kościele katolickim (a także luterańskim). Za odmiennością tą nie stały bowiem wówczas żadne różnice dogmatyczne. Warto bowiem wiedzieć, że dekalog nie miał w starożytnym chrześcijaństwie tej rangi teologicznej, co dzisiaj: wzorem Ewangelii, wydobywano z niego głównie przykazania moralne, a co ważniejsza, nie podejmowano prób całościowego wykładu chrześcijańskiej myśli moralnej właśnie na kanwie dekalogu (jak to się czyni w chrześcijaństwie zachodnim od czasów średniowiecza).

Powyższe informacje podaję jedynie dla porządku, a nie w celach polemicznych. Punktem wyjścia mojej odpowiedzi będzie bowiem stwierdzenie, że faktycznie w obu starotestamentowych redakcjach dekalogu znajduje się zakaz sporządzania obrazów Boga i oddawania im czci. Pański rozmówca wyciągnął stąd wniosek: a więc Kościół sfałszował dekalog!

Ciężki to zarzut i głęboko niesprawiedliwy. Bo w gruncie rzeczy zarzuca się w ten sposób Kościołowi, że stara się czytać dekalog -- i w ogóle cały Stary Testament -- już oczyma Chrystusa. Tymczasem jest to jeden z podstawowych obowiązków Kościoła: troszczyć się o to, żeby wiara w Chrystusa przemieniała wszystko, również naszą lekturę Starego Testamentu, również znaczenie Tory Mojżeszowej, łącznie z jej najcenniejszym klejnotem -- dekalogiem. Stary Testament przygotował przecież ludzkość na przyjście Syna Bożego i Zbawiciela świata, jego funkcja musiała się zmienić w chwili, kiedy zapowiadane odkupienie ludzkości zostało już dokonane.

W czym wiara w Chrystusa zmienia naszą lekturę Starego Testamentu? Najpierw zwróćmy uwagę na aspekt tych zmian dość wprawdzie powierzchowny, ale bardziej rzucający się w oczy. Mianowicie, na mocy samego uwierzenia w Chrystusa wiele przepisów starotestamentalnych uległo dezaktualizacji. Przypomnijmy sobie stosunek Apostoła Pawła do prawa obrzezania. Prawo to było przecież nakazane przez samego Boga: obrzezanie stwierdzało przynależność do ludu Bożego. Chrystus jednak dał początek ludowi Nowego Przymierza: uczestnikiem tego ludu czyni człowieka już nie obrzezanie, ale przyjęcie -- poprzez chrzest -- Chrystusa Zbawiciela.

Po śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa straciły również swoją ważność prawa -- znajdujące się przecież w Pięcioksięgu, a więc Boże prawa -- zakazujące spożywania niektórych pokarmów, określające dni świąteczne oraz sposób ich obchodzenia itp. "Niechaj więc nikt z was -- pisze św. Paweł -- nie wydaje sądu co do jedzenia i picia, bądź w sprawie święta czy nowiu, czy szabatu. Są to tylko cienie rzeczy przyszłych, a rzeczywistość należy do Chrystusa" (Kol 2,16n). Proszę zauważyć, jak Apostoł argumentuje wygaśnięcie ważności dotychczasowych przepisów: cień powinien ustąpić rzeczywistości, którą zapowiadał. Argument ten szczególnie często pojawia się w Liście do Hebrajczyków.

Ale czymś szczególnie frapującym w przytoczonym wyżej zdaniu z Listu do Kolosan jest stwierdzenie, że nawet szabat utracił swoją dotychczasową ważność. Wszak nakaz święcenia szabatu stanowił jedno z przykazań dekalogu, najświętszego prawa Żydów! Przecież Bóg przekazał ludowi to prawo w sposób szczególnie uroczysty, w dniach pamiętnego objawienia na górze Synaj! Czyżby nawet dekalog utracił swoją ważność w erze chrześcijańskiej?

Żeby odpowiedzieć na te pytania, trzeba zbadać problem dekalogu w Nowym Testamencie. Otóż łatwo zauważyć, że wypowiedzi ewangeliczne na temat dekalogu dotyczą jedynie przykazań, określających nasze obowiązki wobec bliźniego, natomiast pomijają milczeniem przykazania, mówiące o obowiązkach względem Boga. Jeśli odwołać się do tradycyjnego podziału, gdzie rozróżnia się dwie tablice (Pwt 5,22), to Ewangelia mówi jedynie o obowiązywaniu przykazań drugiej tablicy. "Jeśli chcesz wejść do życia, zachowaj przykazania" -- mówi Jezus bogatemu młodzieńcowi. Młodzieniec oczekuje jednak odpowiedzi bardziej precyzyjnej, wobec tego Pan Jezus wyjaśnia mu, które przykazania ma na myśli: "Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, czcij ojca i matkę oraz miłuj bliźniego swego jak siebie samego" (Mt 19,16-19). Ani słowa o przykazanich pierwszej tablicy.

Podobnie Apostoł Paweł w Liście do Rzymian 13,9. Podobnie w Kazaniu na Górze, kiedy Chrystus pokazuje swoim wyznawcom głębszy sens Bożego prawa. Mówi kolejno o przykazaniu "Nie zabijaj" (Mt 5,21-26), "Nie cudzołóż" (5,27-32), "Nie przysięgaj fałszywie" (5,33-37); kiedy indziej znów broni Chrystus przykazania "Czcij ojca i matkę" (Mt 15,4-8). Ani razu zaś nie nawołuje do zachowywania szabatu ani nie wypowiada się -- choćby po to, żeby go pogłębić -- na temat zakazu sporządzania obrazów Boga. O naszych obowiązkach względem Boga mówi Nowy Testament często, ale bez odwoływania się do dekalogu.

Jak rozumieć milczenie Chrystusa Pana na temat pierwszych przykazań dekalogu? Spróbujmy zobaczyć to na przykładzie przykazania o święceniu szabatu. Żydowski szabat miał ogromny sens religijny: był świętem wdzięczności za stworzenie świata, upamiętniał również wyzwolenie ludu Bożego z niewoli egipskiej. Otóż jeśli uważnie się wczytać w ewangeliczne opisy łamania praw szabatu przez Chrystusa Pana, okaże się, że było to coś dużo więcej niż walka o przywrócenie czcigodnemu świętu bardziej ludzkiego oblicza. Zbawiciel raz po raz daje do zrozumienia, że przynosi z sobą coś nieskończenie więcej, niż wyraża instytucja szabatu.

Szabat był pamiątką stworzenia świata, swoim odpoczynkiem świętujący naśladowali samego Stwórcę, który po sześciu dniach dzieła stworzenia odpoczął. Otóż Chrystus właśnie w szabat uzdrawia chorego, żeby ogłosić prawdę jakby zupełnie przeciwną powyższej symbolice: "Ojciec mój aż do tej chwili działa i Ja działam" (J 5,17). Krótko mówiąc, On przyszedł na ten świat, aby dać początek nowemu stworzeniu: to tylko stare stworzenie zostało zakończone, nowe stworzenie -- nasze przebóstwienie, przemiana zwykłych ludzi w synów Bożych -- właśnie się przez Niego dokonuje.

Szabat był pamiątką wyzwolenia z niewoli egipskiej. Otóż Chrystus uzdrawia w szabat i łamie w ten sposób przepisy żydowskie, żeby objawić się nam jako Wyzwoliciel z niewoli najgorszej, groźniejszej nawet niż niewola polityczna i społeczna, z niewoli grzechu i szatana. On nie tylko walczył ze skostniałymi przepisami, bo to czynili również niektórzy rabini: On ogłosił się wówczas Wyzwolicielem, przywracającym wolność więźniom już nie faraona, ale szatana: "A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, czy nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?" (Łk 13,16) Szabat był więc tylko cieniem, który powinien ustąpić nadchodzącej oto rzeczywistości. Jeden z ewangelicznych tekstów szabatowych zaczyna się nawet aluzją -- i nie jest to aluzja zbyt cienka -- że sam Chrystus jest naszym Szabatem. Szabat to tyle, co odpoczynek. Otóż sam Chrystus stał się naszym Odpoczynkiem: "Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo i przyjmijcie moją naukę, bo jestem łagodny i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie" (Mt 11,28-30). I zaraz po tych słowach następuje opis sporów szabatowych.

Nie można się więc dziwić, że przykazanie święcenia szabatu -- chociaż znajdowało się w dekalogu -- zostało już przez Apostołów uznane za nie obowiązujące (por. Kol 2,16n). Już wówczas na "łamanie chleba" Kościół zaczął się zbierać nazajutrz po szabacie (por. Dz 20,7), gdyż to był dzień zmartwychwstania, dzień, który zapoczątkował nowe stworzenie i w którym została nam ogłoszona radosna nowina o dokonanym odkupieniu.1

Podobnego pogłębienia -- choć w skromniejszym wymiarze -- doczekał się starotestamentalny zakaz sporządzania obrazów. W swoim czasie miał on ogromny sens praktyczny: był namacalnym znakiem przepastnej różnicy między kultem Boga a kultem rozmaitych sił, którym cześć boska się nie należy; zakaz ten ułatwiał więc Żydom ochronę przed bałwochwalstwem. Ale zakaz ten oznaczał coś więcej: przypominał, że nieskończony Bóg przekracza nasze możliwości wyrazu. I więcej jeszcze: że nieskończony Bóg przekracza nasze możliwości percepcji -- "Nie będziesz mógł oglądać mojego Oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego Oblicza i pozostać przy życiu" (Wj 33,20).

I oto niespełna dwa tysiące lat temu stała się rzecz niemożliwa: Bóg objawił ludziom swój Obraz i nie tylko z tego nie pomarliśmy, ale wydarzenie to stało się dla nas źródłem życia. Obrazem Boga jest Jednorodzony Syn, który dla naszego zbawienia stał się człowiekiem. "On jest Obrazem Boga Niewidzialnego, Pierworodnym wobec każdego stworzenia" (Kol 1, 15). "On jest Odblaskiem chwały i Odbiciem istoty Jego, podtrzymuje wszystko słowem swej potęgi, a dokonawszy oczyszczenia z grzechów, zasiadł po prawicy Majestatu na wysokościach" (Hbr 1,3).

Otóż Najprawdziwszy Obraz Boży po to zstąpił do ludzi, Jednorodzony Bóg po to ukazał nam swoje cielesne, ludzkie oblicze, aby całej ziemi nadać oblicze bardziej Boże. Odtąd ciało i materia nie muszą być przeszkodą w naszym dążeniu do Boga. Więcej, również ciało i materia są otwarte na tę przemieniającą moc, która płynie od Chrystusa. Materia, która służyła dawniej m.in. do sporządzania szkaradnych posągów bałwochwalczych, w Chrystusie może stać się narzędziem, którym posługuje się Bóg, aby nas zbliżyć do siebie. Materialną wodą zostaliśmy ochrzczeni na życie wieczne, materialny pokarm i napój są przemieniane w Ciało i Krew Syna Bożego, materialne ikony i figury pomagają nam jednoczyć się z Bogiem i przybliżają nam Jego obecność. Zbawcza moc Chrystusa może bowiem przeniknąć wszystko, zdolna jest wypełnić swoim światłem nawet ciemności materii.

Zresztą wielu z nas z własnego doświadczenia wie, jak bardzo święte obrazy pomagają nam otworzyć się na światło Chrystusa, aby nas ono przenikało. Jak to dobrze, że Kościół czyta Stary Testament nie zawsze według litery, ale przede wszystkim stara się odkrywać jego ducha! Bo przecież Stary Testament jest prawdziwym słowem Bożym, a więc przepełniony jest duchem Chrystusowym. Żeby go jednak odkryć, trzeba czytać Stary Testament już z perspektywy Ewangelii. Okazuje się wówczas, że nawet te teksty, których litera niewątpliwie straciła swoją aktualność, a nawet budzi zgorszenie

-- na przykład nakaz eksterminacji ludów kananejskich --pełne są ducha Chrystusowego. Bo Chrystus nie przyszedł znieść Starego Prawa, przyszedł jednak, aby je wypełnić(por. Mt 5,17).

 

1 Problematykę tę omówiłem szerzej w artykule: "Teologiczny sens odpoczynku niedzielnego", Collectanea Theologica 39 (1969) nr 3, ss. 5-18.

CO KOŚCIÓŁ MA DO TEGO?

 

Moje pytanie może się wydać agresywne, ale ja nie chcę być napastliwa: po prostu tylko pytam. Mianowicie Kościół tak szczegółowo wypowiada się na temat życia małżeńskiego, etyki seksualnej itp. Pytanie samo ciśnie się na usta: A co Kościół ma do tego? Czy to nie jest prywatna sprawa poszczególnych ludzi?

Proszę się nie obrazić, ale wydaje mi się, że Pani fałszywie postawiła problem. Sądzę, że Pani chodzi nie tyle o to, jakoby w dziedzinie etyki małżeńskiej Kościół naruszał sferę prywatności. Nie podoba się Pani raczej to, że Kościół ocenia moralnie różne zachowania i praktyki, które Pani wydają się moralnie neutralne.

Zarzut, jakoby Kościół, głosząc na przykład niemoralność używania środków antykoncepcyjnych, wchodził w dziedzinę ludzkiej prywatności, wydaje mi się bowiem zupełnie absurdalny. Weźmy przykład najbardziej skrajny: Kościół głosi niemoralność myśli nienawistnych, podstępnych, rozpustnych a przecież nikomu nie przychodzi do głowy dopatrywać się w tym obrazy cudzej prywatności, mimo że co jak co, ale myśli są z całą pewnością najbardziej prywatną sprawą każdego człowieka.

Albo weźmy taki grzech łakomstwa. Dotyczy on w końcu sprawy prywatnej, rzadko kiedy łączy się z widomą krzywdą drugiego człowieka. Wiadomo, że powinniśmy się spowiadać z tego grzechu. A przecież nie odczuwamy, że oto Kościół wdziera się w naszą prywatność. Nasza prywatność zostałaby naruszona dopiero wtedy, gdyby za jednorazowe zjedzenie sześciu jajek z szynką policjant wypisywał mandat albo gdyby ksiądz imiennie piętnował grzechy łakomstwa z ambony.

Bo cóż oznacza stwierdzenie, że to albo tamto stanowi czyjąś sprawę prywatną? Oznacza, że dana dziedzina nie podlega kontroli publicznej. W żadnym razie nie oznacza jednak wyłączenia spod norm moralnych. Każdy nasz czyn, każde nasze słowo, ba, każda nasza myśl podlega normom moralnym. Zarówno to, co publiczne, jak to, co prywatne, może być dobre albo złe.

Pan Bóg będzie nas sądził z całego naszego życia, również z tego, co w nim najbardziej prywatne: "A powiadam wam: Z każdego bezużytecznego słowa, które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu" (Mt 12,36). Dekalog zakazuje nam złego pożądania -- a przecież nawet najgorsze pożądania, dopóki nie ujawniają się w czynach krzywdzących drugiego, są sprawą całkowicie prywatną. Prywatną, ale zarazem moralnie złą i jako taką podległą sądowi Bożemu. Sam Chrystus potępi człowieka, który by sądził, że nasze złe myśli mają się nijak do moralności. "Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się z nią cudzołóstwa dopuścił w sercu swoim" (Mt 5,28). Mało tego, będziemy sądzeni nawet z zaniedbań w czynieniu dobra i nic nam nie pomoże tłumaczenie, że nie mieliśmy publicznego obowiązku opieki nad chorymi albo troski o więźniów: "Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom. Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić; byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie" (Mt 25,41-43).

Spójrzmy teraz w świetle powyższego na życie małżeńskie. Są w nim dziedziny, które stanowią szczególną, najściślej prywatną sprawę samych małżonków. Z tych dziedzin nie ma prawa rozliczać małżonków żadna władza publiczna ani świecka, ani kościelna. Rozliczać ich będzie z tego wyłącznie Bóg. Bóg jednak będzie ich z tego rozliczał, dlatego sprawy te podlegają zarówno trybunałowi sumienia, jak konfesjonału. Zwłaszcza cała -- tak przecież intymna -- dziedzina związana z przekazywaniem życia podlega sądowi Bożemu: gdzie jak gdzie, ale w tej dziedzinie miłość małżonków winna być szczególnie czysta i szczególnie przeduchowiona. "We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem -- poucza słowo Boże -- i łoże nieskalane, gdyż rozpustników i cudzołożników osądzi Bóg" (Hbr 13,4).

Lecz co Kościół ma do tego? -- pyta Pani. Czy nie należałoby tych spraw pozostawić po prostu sumieniu małżonków? Zanim popatrzymy na to pytanie z pozycji wiary, warto może wziąć je tak na chłopski rozum. Otóż sam zdrowy rozsądek podpowiada, że to nie jest tak, żebyśmy nosili swoje sumienia w celofanowym woreczku, i oto Kościół wchodzi nam do tego woreczka ze swoimi wskazówkami. Nasze sumienia wystawione są na najrozmaitsze wpływy. W każdym z nas jest jakieś naturalne pragnienie dobra i jakaś naturalna zdolność rozpoznawania tego, co dobre. Zarazem jednak jesteśmy grzeszni, również bliźni, z którymi i wśród których żyjemy, są grzeszni. My nie tylko potrafimy czynić coś wbrew sumieniu, my potrafimy więcej: potrafimy zagłuszać głos sumienia, a nawet go wypaczać.

Żyjemy w świecie, w którym wygłasza się mnóstwo rozmaitych opinii na temat dobra i zła, częstokroć sobie przeciwstawnych. Niektóre z tych opinii odzwierciedlają sumienia zagłuszone lub wypaczone. Kościół, głosząc zasady etyki małżeńskiej, nie wchodzi bynajmniej w przestrzeń, w której panuje wyłącznie sumienie: takiej przestrzeni w ogóle nie ma. Kościół wchodzi w przestrzeń, w której sumienia ludzkie poddane są najrozmaitszym wpływom, nie zawsze najszczęśliwszym. Jakżeż można mieć za złe Kościołowi, że wypowiada się na tematy moralne, które skądinąd są przedmiotem licznych opinii, kształtujących przecież -- niekiedy wbrew duchowej godności małżeństwa -- ludzkie sumienia?

Jeśli natomiast spojrzeć na ten problem z perspektywy wiary, głosowi Kościoła należy się, rzecz jasna, uwaga szczególna. Przecież to właśnie Kościół jest naszą Matką, która prowadzi nas do Chrystusa. Przecież nie komu innemu, ale Apostołom zlecił Chrystus pouczanie ludzi, co należy czynić, aby osiągnąć życie wieczne: "Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi" (Łk 10,16). Przecież jeśli ktoś jest chrześcijaninem, tym samym wezwany jest szczególnie, aby wszystko, co czyni, na chwałę Bożą czynił: "Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie" (1 Kor 10,31).

Czy można więc mieć za złe nauczycielom Kościoła ich troskę o to, żeby chrześcijanie chwalili Boga również swoim życiem małżeńskim?

NIE CZŁOWIEK DECYDUJE

 

W zasadach etyki seksualnej, jakich naucza Kościół, jest wiele norm, których moralnego sensu ja nie rozumiem. Dla mnie bowiem moralność zaczyna się i kończy tam, gdzie wchodzi w grę dobro lub krzywda drugiego człowieka. Dlaczego wobec tego onanizm miałby być czymś złym, skoro nie łączy się on przecież z niczyją krzywdą? Albo dlaczego zakochanym Kościół zabrania dostępu do wiadomych uroków miłości, skoro oboje tego chcą i skoro przez to staliby się sobie jeszcze bardziej bliscy?

Ustalmy sobie na początku, że zaprawdę nie człowiek decyduje o tym, co jest dobrem, a co złem. Choćbym na przykład doszedł do przekonania, że w niektórych przypadkach można i trzeba nienawidzić drugiego człowieka, i choćbym miał na poparcie swojego stanowiska mocne argumenty -- nie są one w stanie zmienić rzeczywistości, i nienawiść, którą noszę w sercu, chcę czy nie chcę, po prostu mnie niszczy.

Wynikają stąd ważne wnioski, w jaki sposób można nam się zastanawiać nad sprawami moralnymi, a w jaki nie można. Biorąc z grubsza, bezpieczniejsza wydaje się refleksja moralna, wypływająca z pragnienia bycia lepszym, aniżeli refleksja, dążąca jedynie do usprawiedliwienia swojego postępowania. Podobnie czymś ważniejszym wydaje się szukać dobra i czynić je, aniżeli o nim dyskutować i je osądzać.

Owszem, dyskusje -- formułowanie pytań, zarzutów, argumentów -- są częstokroć czymś koniecznym, jeśli dobra szuka się na serio. Rozum jest przecież pierwszym naszym oknem na rzeczywistość, a dyskusja jest częstokroć najwłaściwszym sposobem patrzenia przez to okno. Wszakże należy pamiętać, że szyby tego okna nie są doskonale przezroczyste, a miejscami są krzywe. Toteż sam fakt używania rozumu nie zapewnia nam automatycznie prawdziwego obrazu rzeczywistości. Więcej: nawet jeśli mój pogląd na rzeczywistość w zasadzie oddaje ją prawidłowo, przecież nie rodzi to automatycznie zgodnych z poglądem czynów.

Słowem, praca rozumu w sferze moralności jest ważna i nie do zastąpienia, wszakże trzeba się troszczyć o to, żeby rozum nie utracił kontaktu z moralną rzeczywistością. Ma on bowiem chorobliwą zdolność tworzenia pseudorzeczywistości, co do których o tyle łatwiej się pomylić, że parodiują rzeczywistość, a więc w niejednym są do niej podobne. Po wtóre, trzeba się troszczyć o to, aby nasza praca moralna nie ograniczała się do pracy rozumu, dobro bowiem trzeba nie tylko wyznawać, ale je czynić.

Otóż przyznam się, że niechętnie przystępuję do dyskusji na tematy związane z moralnością seksualną. Boję się, że zbyt często dyskutuje się na te tematy nie po to, żeby dobra szukać, ale raczej żeby je różnymi argumentami zagłuszyć. Czasem też wydaje mi się, że nad argumentami pracują ci zwłaszcza, którzy niewiele pracują nad sobą. To ostatnie zdanie napisałem oczywiście nie po to, żeby powiększyć repertuar demagogii, w zakresie tej problematyki już i bez tego obfity. Użyć takiego argumentu w dyskusji byłoby czymś nie fair.

Wszakże trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że taka możliwość istnieje, warto też pytać -- przede wszystkim siebie, ale także innych, jeśli prowadzę z nimi rozmowę duchową -- czy przypadkiem ten zarzut nie odnosi się do nas. Może to właśnie ja albo ty więcej pracujemy nad usprawiedliwieniem swojego postępowania aniżeli nad tym, ażeby nasze postępowanie było sprawiedliwe.

Tyle co do warunków, żeby rozmowa na te tematy była przedsięwzięciem sensownym. Teraz przejdźmy do meritum. Trzy następujące tematy wiążą mi się z Pańskim pytaniem:

1. Czy nigdy nie ma krzywdy tam, gdzie jest dobrowolność?

2. Czy grzech jest tylko tam, gdzie dzieje się cudza krzywda?

3. Sakralność ludzkiej płciowości.

Zacznijmy od problemu pierwszego. Istnieje takie adagium prawne, że volenti non sit iniuria -- "chcącemu nie dzieje się krzywda". Na terenie prawa jest to zasada niezmiernie sensowna. Prawo bowiem z założenia zajmuje się jedynie tym, co namacalnie dotyczy stosunku człowieka do społeczności oraz do współobywateli, nie wnika zaś -- na szczęście -- w sprawy ściśle indywidualne. Celem prawa jest zachowanie porządku społecznego i z tego względu często musi ono reagować na zło. Wszakże jest ono reaktorem wysoce nieadekwatnym, jako że dysponuje jedynie środkami zewnętrznymi. Toteż powinno reagować jedynie wtedy, kiedy to niezbędne, i z tego punktu widzenia zasada niewtrącania się prawa w sytuacje, w których uczestnicy biorą udział dobrowolnie, a które nie zagrażają w widomy sposób społecznemu porządkowi, jest ze wszech miar słuszna.

Z moralnością przecież jest inaczej. Zasady moralne obejmują całego człowieka, wszystkie dziedziny jego życia, łącznie nawet z całą sferą myśli i przeżyć wewnętrznych. Dlatego nie sposób na płaszczyznę moralną przenosić pojęcia krzywdy z płaszczyzny prawa. Tutaj krzywdą jest wszystko, co niszczy człowieka. Weźmy przykład najbardziej jaskrawy: Na terenie prawa byłoby czymś nie do pomyślenia oskarżyć kogoś o to, że krzywdzi samego siebie, w moralności zaś ten typ argumentu jest czymś zgoła powszednim. Tutaj sam fakt dobrowolności czynu nie przesądza jeszcze, że nie łączy się on z cudzą albo moją własną krzywdą. Czyż z tego na przykład, że ktoś sam chce być niewolnikiem albo dobrowolnie zgadza się być użytym do jakichś machinacji, wynika, że ja mogę spokojnie mieć go za niewolnika albo posługiwać się nim do niecnych celów? Dobrowolność może tu zmieniać stopień odpowiedzialności prawnej, ale nie dokonuje moralnej nobilitacji złego czynu. Sama zresztą dobrowolność czynów moralnie złych nie jest zjawiskiem prostym. Przypomnijmy choćby ewangeliczny temat gorszenia maluczkich. Na tym przecież w ogóle polega zgorszenie: gorszyciel doprowadza drugiego człowieka do tego, iż zaczyna on chcieć jakiegoś zła całkiem dobrowolnie. A przecież trudno nie zgodzić się z tym, co na temat zgorszenia mówił Pan Jezus: "Kto by się stał powodem upadku jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, takiemu lepiej byłoby kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w otchłani morskiej. Biada światu z powodu zgorszeń. Muszą wprawdzie przyjść upadki, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się upadek" (Mt 18,6n).

Następny nasz problem: czy grzech istnieje tylko tam, gdzie dzieje się cudza krzywda? Sądzę, że każdy grzech w ostatecznym rachunku sprowadza krzywdę innych, ale zarazem twierdzenie, jakoby grzechem było tylko to, co w widomy sposób krzywdzi innych, wydaje mi się groźne. Sądzę zresztą, że w znacznej mierze są to oczywistości zdroworozsądkowe. Przecież czyny ludzkie -- dobre lub złe -- nie biorą się z powietrza: takie są czyny, jaki jest człowiek; czyny nasze wypływają z naszego wnętrza. "Z wnętrza bowiem pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, nierząd, kradzieże, fałszywe świadectwa, przekleństwa. To czyni człowieka nieczystym" (Mt 15,19n).

Toteż nie wydaje mi się, by można było sobie powiedzieć, że na przykład wybujałe przywiązanie do pieniądza dopiero wtedy staje się niemoralne, kiedy sprowadza cudzą krzywdę. W tym momencie zło owej namiętności już się uzewnętrznia i pogłębia, ale ona była zła, zanim się jeszcze w ten sposób ujawniła. Judasz nosił w sobie ziarno grzechu, zanim jeszcze przyszedł mu do głowy pomysł zdrady, a prawdopodobnie zanim jeszcze zaczął podkradać ze wspólnego trzosa. Kradzieże i zdrada były jedynie kolejnymi etapami jego grzechu, sam grzech zaczął się wcześniej. Jeśli zaś tak się rzeczy mają, to praca nad swoim wnętrzem jest obowiązkiem moralnym. Nawet jeśli tylko pośrednio dotyczy naszego stosunku do bliźnich. Powie ktoś może: owszem, ale tylko o tyle, o ile da się stwierdzić istnienie rzeczywistej relacji między jakością mojego wnętrza a dobrem lub krzywdą moich bliźnich. Otóż obawiam się, że jest to abstrakcjonizm. W końcu każdy z nas ma jakieś doświadczenia w pracy nad sobą i wie, że nie da się zapewne wyodrębnić tej sfery mojego wnętrza, która wyraźnie odnosi się do stosunków z bliźnimi. Nie ma bowiem takiej sfery, nasze wnętrze jest organiczną całością. Jeśli noszę w sobie jakieś niepanowanie nad sobą, lepiej nie pocieszać się tym, że ja przez to nikogo nie krzywdzę. Moja zła namiętność stanowi bowiem co najmniej potencjalne zagrożenie dla moich bliźnich. Objawić się ono może w sposób nawet dla mnie nieoczekiwany. To wynika z samej definicji tego zjawiska: wszak ja na tym oto odcinku nie jestem panem siebie.

Oto dlaczego boję się takiego stawiania sprawy, że zło moralne jest tylko tam, gdzie się krzywdzi drugiego. Takie podejście wydaje się krótkowzroczne i wbrew deklarowanym intencjom może sprowadzić wiele ludzkiej krzywdy, której przy innej postawie życiowej dałoby się uniknąć.

Zresztą czy w ogóle to podejście nie polega na pomieszaniu porządku moralnego z porządkiem prawnym? Właśnie w prawie pojęcie krzywdy jest jednym z najbardziej fundamentalnych i właśnie prawo świadomie nie wkracza w te uwarunkowania czynów ludzkich, które nie są dostępne zewnętrznej obserwacji. Tylko że prawo nie wyklucza moralności, przeciwnie, ją postuluje. Gorzej, jeśli ktoś chciałby samą moralność upodobnić do prawa i twierdzi, że dotyczy ona jedynie, podobnie jak prawo, sfery stosunków międzyludzkich. Obawiam się, że tego typu moralność wypływa z antyduchowej wizji człowieka, gdzie zapomina się o tym, co najważniejsze: że jesteśmy zakorzenieni w transcendencji, że jakkolwiek jesteśmy głęboko uwarunkowani prawami naszej psychiki czy prawami społecznymi, przecież przede wszystkim jesteśmy istotami duchowymi i jesteśmy więksi od tych wszystkich uwarunkowań. Toteż trudno się zgodzić, żeby celem moralności było jedynie znośne ułożenie naszego wzajemnego współżycia.

Tak jest, prawdziwa moralność z natury rzeczy broni przed krzywdą i owocuje dobrem bliźniego, ale to zupełnie co innego. Posłużmy się tutaj dość analogicznym przykładem z terenu nauki. Dobra nauka bardzo często owocuje praktycznością. Wszakże nie można głosić zasady, że korzyść praktyczna -- a nie szukanie prawdy -- jest głównym celem badań naukowych. Byłoby to stawianie rzeczy do góry nogami. W rezultacie zresztą ucierpiałaby na tym sama praktyczność nauki. Jak wiadomo, zwłaszcza najdonioślejsze praktyczne osiągnięcia nauki zaczynały się od czysto bezinteresownego poszukiwania prawdy.

Proszę nie brać mi za złe, że nie odpowiadam na Pańskie konkretne zapytania. Wydaje mi się, że czymś ważniejszym było zamyślić się nad zasadami ogólnymi. Jeśli bowiem Pan przyjmie za swoje owe zasady ogólne, zapewne prędzej czy później uzna Pan słuszność chrześcijańskich norm szczegółowych. Oczywiście, można też było odwrotnie. Być może nawet ten czy ów argument, jakiego bym użył, trafiłby Panu do przekonania. Czy jednak nie byłoby to budowanie bez fundamentów? -- zapewne sensowne, bo i naprędce sklecona buda bywa lepsza niż nic, wszakże lepiej jest zbudować sobie coś bardziej trwałego.

Jeszcze dwie rady ogólne chciałbym Panu zostawić. Po pierwsze, dobrze jest, jeśli chrześcijanin udziela Panu Bogu kredytu zaufania. Sensu przykazań Bożych można w tym czy owym nie rozumieć, warto przecież zdobyć się na to ryzyko i raz wreszcie zacząć je we wszystkim wiernie zachowywać. Okaże się wówczas, jak bardzo myliliśmy się, widząc w nich jedynie to, że ograniczają człowieka. Bo osobiście doświadczymy, że przykazania Boże są przede wszystkim kluczem do takich sfer rzeczywistości, których istnienia przedtem może nawet nie przeczuwaliśmy. Człowiek zachowujący Boże przykazania otrzymuje jakby nowe oczy, którymi dużo wyraźniej niż dotychczas widzi Pana Boga; staje się jakby bardziej przezroczysty na dobro i prawdę, czuje się jakby więcej zakorzeniony w rzeczywistości, jego życie nabiera jakby większego sensu.

Druga moja rada dotyczy podejścia do swojej płciowości. Mianowicie dobrze jest, jeśli człowiek nie zapomina o sprawie najbardziej elementarnej: że nasza płciowość to tajemnicza, niepojęta zdolność przekazywania życia. Ponieważ zaś tą drogą przychodzą na świat nowi ludzie i ponieważ są oni tym, kim są -- istotami obdarzonymi niesłychaną godnością, powołanymi do uczestnictwa w rzeczywistości duchowej oraz do miłowania samego Boga -- więc ludzka płciowość jest i musi być czymś świętym, a nieuszanowanie jej świętości sprowadza na człowieka szczególnie groźne spustoszenie.

ŚLUB KOŚCIELNY Z OSOBĄ NIEWIERZĄCĄ

 

Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Wyszłam za mąż za człowieka niewierzącego, a więc nie mogłam wziąć z nim ślubu kościelnego. Ponieważ zaś żyję bez ślubu kościelnego, nie wolno mi przystępować do sakramentów. Niech mi Ksiądz coś poradzi. Tak bardzo chciałabym przystąpić do spowiedzi i do komunii świętej.

Niezależnie od tego, co tutaj powiem, radziłbym Pani porozmawiać ze swoim duszpasterzem. Zresztą nie tylko dlatego, że konkretne rozwiązanie Pani problemu będzie zależało od różnych okoliczności (choćby ta istotna okoliczność, czy żadne z Was dwojga nie jest związane jakimś poprzednim małżeństwem). Chodzi tu przecież o sprawy duchowe, a nie tylko o pokonanie zewnętrznych formalności. Toteż jakaś głębsza rozmowa duchowa wydaje mi się tutaj niezbędna.

Dlatego proszę mi nie mieć za złe, że ustosunkuję się jedynie do problemu ogólnego, jaki zawarty jest w Pani liście. Mianowicie zajmę się pytaniem: Czy można wziąć ślub kościelny z osobą niewierzącą? Zakładam przy tym oczywiście, że chodzi o przypadek, kiedy ta druga strona jest rzeczywiście osobą wierzącą i wiara jest dla niej sprawą ważną.

Możliwość ślubu kościelnego w takim wypadku budzi zwłaszcza dwie wątpliwości. Po pierwsze, czy ślub w kościele nie gwałci sumienia strony niewierzącej; czy nie stawia jej w sytuacji nieszczerej, przymuszając do udawania wiary. Po wtóre, czy ślub kościelny, udzielany niewierzącemu, nie narusza godności sakramentu: przecież sakramentów z natury rzeczy udziela się wyłącznie ludziom wierzącym. Jednym słowem, udzielenie takiego ślubu tylko pod tym warunkiem będzie możliwe, jeśli obie te wątpliwości da się pozytywnie usunąć.

Stanowisko Kościoła co do małżeństwa katolika z niewierzącym jest następujące: Kościół raczej odradza zawierania takich małżeństw, a czyni to w przeświadczeniu, że strona wierząca narażona jest wówczas na zobojętnienie w wierze, zaś dzieciom w takiej rodzinie może zabraknąć należytej atmosfery religijnej. Jeśli jednak katolik zdecydował się na takie małżeństwo, Kościół pragnie, aby było ono zawarte sakramentalnie. Małżeństwo bowiem jest czymś tak ważnym, że byłoby to wbrew samej naturze wiary, gdyby człowiek wierzący chciał je przeżywać niezależnie od swojej wiary. Jeśli wiara z istoty swojej ma ogarniać całe życie człowieka, to oczywiście małżeństwo -- jeden z najważniejszych wyznaczników naszego życia -- powinno być przeżywane w wierze.

Jak wobec tego Kościół usuwa obie wyrażone wyżej wątpliwości? Odpowiedź na pierwszą naszą wątpliwość znajduje się w samym rytuale małżeństwa, który przewiduje możliwość ślubu kościelnego z osobą niewierzącą i w takim wypadku każe jej przekonanie traktować z całym szacunkiem. Strona niewierząca nie musi -- i nie powinna -- podczas liturgii ślubnej wypowiadać ani jednego słowa, które byłoby niezgodne z jej przekonaniami. Do tego stopnia, że nawet w wypowiadanej przez nią przysiędze małżeńskiej można pominąć wezwanie Boga i świętych.

Sakrament jest zawierany ze względu na stronę wierzącą. Strona niewierząca przystępuje więc do ślubu kościelnego dlatego, że dla drugiej strony jest to sprawa bardzo ważna -- i to wydaje się motywem zupełnie wystarczającym. Również i Kościół udziela ślubu ze względu na stronę wierzącą, dlatego nie może tu być mowy o jakiejś zniewadze sakramentu, mimo że jedna ze stron jest niewierząca. I to jest odpowiedź na drugą naszą wątpliwość.

W tym miejscu chciałbym wystąpić jak gdyby z obroną interesów strony niewierzącej. Z rozmów duszpasterskich, jakie miewam z parami tego typu, wynika, że strona niewierząca ma niekiedy duże opory psychiczne przeciwko takiemu rozwiązaniu. Przeważnie chodzi o -- chyba zrozumiały -- brak ochoty do tak czynnego udziału w obrzędzie, który człowieka "ani grzeje, ani ziębi". Toteż nawet argument, że jest to sprawa ważna dla przyszłego współmałżonka, wydaje się jakby niewystarczający.

Powtarzam, mam duże zrozumienie dla takich oporów. Więcej, sądzę, że są to opory słuszne. Rzeczywiście, przystąpienie do ślubu kościelnego bez żadnego zaangażowania, jako do obrzędu, który "ani grzeje, ani ziębi", wyłącznie na zasadzie ofiary na rzecz drugiej strony, miałoby chyba w sobie coś nierzetelnego. Sądzę jednakże, że strona niewierząca może -- w ramach swoich przekonań -- przeżyć ślub kościelny z prawdziwym zaangażowaniem. Jednym słowem, jeśli człowiek niewierzący przystępuje już -- ze względu na wierzącego partnera -- do ślubu kościelnego, ślub taki może go naprawdę wzbogacić.

Co najmniej w dwóch momentach. Po pierwsze, podczas ślubu kościelnego składa się przysięgę na absolutną dozgonność małżeństwa. To jednak zupełnie co innego niż dozgonność traktować warunkowo i liczyć się z możliwością rozwodu. Jest w tej przysiędze na nierozerwalność małżeństwa akt wiary, że nasza miłość nie jest czymś relatywnym, że jest większa niż zewnętrzne uwarunkowania. Jest również w tej przysiędze zobowiązanie do pracy nad pogłębianiem naszej miłości i do obrony naszego małżeństwa w chwilach zagrożenia. Dla strony niewierzącej ślub kościelny może być okazją do przeżycia i zaakceptowania tych -- sądzę, że bezdyskusyjnych, a przecież nie zawsze dostrzeganych -- aspektów związku małżeńskiego.

Po wtóre, ślub kościelny dla strony wierzącej jest sakramentem: Chrystus przyjmuje wówczas moją miłość małżeńską i zaprasza, abym poprzez swoje życie małżeńskie uczestniczył w Jego krzyżu i zmartwychwstaniu. Ale dla strony niewierzącej ślub kościelny może być co najmniej celebracją tajemnicy miłości: że miłość jest jakby większa od człowieka, że jakby nie od nas pochodzi, że jest tak, jakbyśmy byli w niej zanurzeni. Wydaje mi się, że strona niewierząca może przeżyć ślub kościelny jako wezwanie do otwierania się na miłość. W liturgii ślubnej również strona niewierząca może usłyszeć ostrzeżenia, aby miłości nie zdradzać, i otuchę, że nie ma takich przeciwności, których nie dałoby się pokonać.

Jednym słowem, sytuację, kiedy do ślubu kościelnego przystępuje człowiek niewierzący, można -- i trzeba -- oczyścić z wszelkich elementów nierzetelności lub groteski. I wówczas ślub kościelny angażuje głęboko, choć każdą ze stron na inny sposób, zarówno małżonka wierzącego, jak niewierzącego.

CHRZEŚCIJAŃSKIE WDOWIEŃSTWO

 

Czy według Kościoła wierność zmarłemu małżonkowi jest jakąś wartością? Proszę mi uwierzyć, że nie pytam z ciekawości. Jest to dla mnie sprawa życiowo ważna.

Spójrzmy najpierw na to całkiem zdroworozsądkowo. Niewątpliwie istnieją tacy wdowcy i wdowy, którzy mają wszelkie dane po temu, aby myśleć o powtórnym małżeństwie, a jednak rezygnują z tego ze względu na pamięć o zmarłym małżonku, któremu chcą zachować wierność nawet po śmierci. Niezależnie od tego, czy jest to dla nich decyzja łatwa czy trudna, ludzie ci na ogół nie wątpią w jej sens. Oni w ogóle nie mają potrzeby uzasadniania swojej postawy, jej sens staje przed nimi jako coś oczywistego, oni go takim po prostu doświadczają. Społeczność na ogół szanuje takie wybory, widzi w nich coś wzniosłego, pięknego i rzeczywiście sensownego. Historia zaś i literatura przekazuje nam mnóstwo konkretnych potwierdzeń tej prawdy, która bodaj najpiękniej i najtrafniej została sformułowana w Piśmie Świętym: "miłość mocniejsza jest niż śmierć".

Z drugiej strony sytuacja życiowa częstokroć jakby zmusza owdowiałych małżonków do powtórnego małżeństwa. Powodem będzie tu zwykle wzgląd na wychowanie dzieci, lęk przed samotnością, jakieś racje ekonomiczne, a czasem ta po prostu okoliczność, że ktoś sobie nie wyobraża możliwości innego życia niż w małżeństwie.

Jak na sprawę powtórnego małżeństwa patrzy Kościół? Sympatie Kościoła zdecydowanie stoją po stronie dobrowolnie wybranego wdowieństwa, choć zarazem Kościół dopuszcza wdowców do sakramentu małżeństwa, a więc uważa takie małżeństwo za w pełni godziwe i dopuszczalne. Takie stanowisko jest dokładnie zgodne z regułą apostolską, która ogólnie biorąc zaleca wytrwanie we wdowieństwie: "Mówię zaś nie poślubionym oraz wdowom: dobrze będzie, jeśli pozostaną jak ja" (1 Kor 7,8), w wypadkach szczegółowych jednak dopuszcza, a niekiedy nawet zaleca, powtórne małżeństwo: "Chcę, żeby młodsze wdowy wychodziły za mąż, rodziły dzieci, były gospodyniami domu, żeby stronie przeciwnej nie dawały sposobności do rzucania potwarzy" (1 Tm 5,14). To ostatnie zalecenie wypowiada zresztą św. Paweł z ciężkim sercem, mianowicie w związku z tym, że jakieś młode owdowiałe chrześcijanki prowadziły dość gorszący tryb życia (por. 1 Tm 5,10-13).

Kościół zaleca wytrwanie we wdowieństwie przede wszystkim ze względów religijnych. Tu warto przypomnieć, że religijne wartości wdowieństwa wysoko ceniono już w Starym Testamencie. Wdową, która poświęciła się bez reszty Bogu, była młoda i piękna Judyta: "Wielu pragnęło ją pojąć za żonę, ale żaden mężczyzna nie poznał jej przez wszystkie dni jej życia, począwszy od dnia, w którym zmarł jej mąż Manasses i połączył się z ludem swoim" (Jdt 16,22). Święty autor mówi o tym postanowieniu Judyty z głębokim podziwem i aprobatą, a z całego obrazu bohaterki, jaki rysuje, wynika jednoznacznie, że wybór takiego stanu życia umożliwił jej całkowite oddanie się Bogu (por. Jdt 8,4-8).

To samo trzeba powiedzieć o innej wdowie, wspomnianej w Ewangelii, ale należącej przecież jeszcze do Starego Testamentu: "Była tam również prorokini Anna, córka Fanuela z pokolenia Asera, bardzo podeszła w latach. Siedem lat żyła z mężem od czasu swego panieństwa, i pozostawała wdową aż do osiemdziesiątego czwartego roku życia. Nie rozstawała się ze świątynią, gdzie dniem i nocą służyła Bogu w postach i modlitwie" (Łk 2,36n). Św. Hieronim pięknie zauważa, że dzięki swojemu pobożnemu wdowieństwu Judyta stała się figurą Kościoła, który odcina głowę szatanowi, Anna zaś dostąpiła tej łaski, że pierwsza z kobiet przyjęła w świątyni Zbawiciela świata.

Wymieniliśmy na razie tylko jeden motyw religijny, jaki Kościół przedstawia swoim owdowiałym wiernym, proponując im dozgonny celibat ze względu na Boga. Dodajmy do tego głęboki argument psychiczny. Mianowicie małżeństwo chrześcijańskie -- o ile jest rzeczywiście chrześcijańskie -- jest obrazem tego nieskończenie wspaniałego małżeństwa, jakie Chrystus zawarł ze swoim Kościołem. Jeśli małżonków łączy prawdziwa, ofiarna miłość, jeśli są zjednoczeni w Bogu i w Bożych przykazaniach -- ich życie małżeńskie jest prawdziwą cząstką tej odpowiedzi, jaką Chrystusowi na Jego miłość daje Kościół. Otóż Chrystus ma tylko jedną Małżonkę nawet bramy śmierci nie ograniczają miłości Kościoła do Chrystusa: Chrystus jest przecież Zwycięzcą śmierci!

Rzecz jasna, że ludzka miłość małżonków jest zawsze niedoskonała, toteż Kościół w swej wyrozumiałości nie odmawia wdowcom sakramentu małżeństwa. Niemniej Kościół bardziej się cieszy, jeśli wdowcy -- ze względów religijnych -- decydują się na bezżenność. Bo wówczas pełniej odzwierciedlają w sobie tę Najwyższą Miłość, do uczestnictwa w której zostaliśmy powołani. Pani w swoim liście pisze o wierności zmarłemu małżonkowi. Ojcowie Kościoła znacznie pogłębili ten -- i tak już głęboki -- argument. Argument ten jest oczywiście znany od bardzo dawna. Zapewne spontanicznie pojawia się zawsze, kiedy śmierć wkracza w prawdziwą miłość małżeńską. Przypomnijmy choćby Wergiliusza:

 
Ten, co mnie pierwszy kochał, mą miłość dla siebie 
Na zawsze wziął: niech ma ją i pośród mogiły.
(Eneida 4,28n)
 

W czym Ojcowie pogłębili ten argument? Powołam się na św. Hieronima, choć rozprawy na ten temat pisali również św. Ambroży, św. Jan Złotousty, św. Augustyn i inni. Otóż zdaniem św. Hieronima, istnieje głęboki związek między wiernością zmarłemu małżonkowi a wiarą w życie wieczne. Łatwiej jest wdowie wytrwać w wierności zmarłemu mężowi, jeśli wierzy, że nie tyle utraciła męża, co on ją wyprzedził w drodze do wieczności. Wdowieństwo zaś nie jest wówczas tylko bólem, bo jest przeniknięte radością nadziei (por. np. List 123,10). Ponadto wdowa -- dzięki specyfice swojego stanu -- zaczyna rozumieć, że "powinna zachować swoją czystość nie tylko dla tego, który umarł, ale i dla Tego, z którym ma królować" (List 79,7). To doświadczenie wdów jest również pouczeniem dla tych, którzy aktualnie żyją w małżeństwie: że ich miłość może -- i powinna -- swego ostatecznego wypełnienia szukać w Miłości Nieskończonej.

To jest właśnie charakterystyczne dla chrześcijańskiej pochwały wdowieństwa, że wygłasza się ją z całym szacunkiem dla stanu małżeńskiego, uświęconego przecież specjalnym sakramentem. Szczególnie piękne jest pod tym względem dzieło św. Augustyna O dobru wdowieństwa. Autor poświęca całe strony, żeby przekonać czytelników, że "dobrem jest małżeńska skromność, zaś wdowia wstrzemięźliwość jest dobrem większym" (PL 40,434).

Niekiedy w Kościele zachęcano wdowców i wdowy do składania prywatnych ślubów czystości. Przytoczę wypowiedź św. Franciszka Salezego na ten temat: "Prawdziwa wdowa powinna być wdową nie tylko ciałem, ale i sercem. Chodzi o to, by miała niezłomną wolę pozostać w stanie czystego wdowieństwa. Wdowy bowiem tymczasowe, czekające sposobności powtórnego zamążpójścia, odłączone są od mężów tylko ciałem, lecz wolą serca są z nimi złączone. Jeżeli prawdziwa wdowa dla umocnienia się w stanie wdowieństwa zechce uczynić Bogu ślub czystości, przyozdobi bardzo swoje wdowieństwo, a postanowienie swoje mocno zabezpieczy. Wiedząc bowiem, że po takim ślubie już jej nie wolno tracić czystości bez utraty nieba, tak zazdrośnie będzie strzegła swego postanowienia, iż nie pozwoli ostać się w swym sercu ani na chwilę najlżejszej nawet myśli o małżeństwie. Tym sposobem ślub ten święty wzniesie mocną przegrodę między jej duszą a wszelkim zamiarem przeciwnym jej postanowieniom" (Filotea 3,40).

Oczywiście, niech nikt takiego ślubu nie składa zbyt pochopnie. Kto jednak złoży ten ślub, niech pokornie modli się o wytrwanie i cieszy się swoją szczególną bliskością z Bogiem. Wszakże religijna decyzja na dozgonne wdowieństwo jest piękna nawet wówczas, kiedy nie jest potwierdzona żadnym ślubem.

CELIBAT

 

Sądzę, że celibat uboży człowieka, zamyka go na miłość. Przypuszczam, że przynajmniej niektórzy spośród tych, co żyją w celibacie, są innego zdania. Spróbujcie napisać w Waszym piśmie jakąś apologię celibatu. Jestem jej ogromnie ciekaw.

Zamiast apologii może jedynie parę faktów. Zatem po pierwsze: Wydaje mi się po prostu faktem, że w zawodach wymagających szczególnego oddania się drugiemu człowiekowi procent ludzi nie związanych małżeństwem jest wyższy od przeciętnej. Sądzę, że nie jest rzeczą przypadku, iż spotyka się więcej niezamężnych pielęgniarek niż na przykład pracownic handlu. Zawód pielęgniarki z natury rzeczy polega na oddawaniu siebie drugim, toteż stosunkowo często zdarza się, że kobieta tak całkowicie oddaje się swym chorym, że niejako "zapomina" o małżeństwie. Czy odważyłby się Pan powiedzieć, że taki celibat zamyka na miłość?

Z decyzją na celibat jest podobnie jak z decyzją na małżeństwo: powinna wypływać z miłości. A że nie zawsze tak jest? Że pierwsze zakochanie się w Bogu i potrzeba całkowitego oddawania się ludziom może księdzu czy pielęgniarce minąć? Przecież nie powie Pan, że małżeństwo jest wolne od takich niebezpieczeństw. Niestety, również w tym wypadku z celibatem jest podobnie jak z małżeństwem: może być udany lub nieudany.

Po wtóre: Jestem zwolennikiem funkcjonalizmu socjologicznego. Jeśli obserwuję, że wielu ludzi doskonale realizuje się w celibacie, nie tylko wnoszę stąd, że celibat może być formą pełnienia miłości. Sądzę więcej: że społeczeństwo ma zapotrzebowanie na tego rodzaju bezżennych, podobnie jak ma zapotrzebowanie na dobre rodziny.

Pierwszym naturalnym środowiskiem człowieka jest oczywiście rodzina, stąd życie małżeńskie jest w całym tego słowa znaczeniu powołaniem religijnym. W żadnym społeczeństwie nie brak jednak ludzi, których trzeba otoczyć opieką specjalną. Nie tylko o chorych tu chodzi. Szczególnej troski domagają się ludzie w taki czy inny sposób upośledzeni, zagrożeni demoralizacją, sieroty, samotni starcy; w każdym społeczeństwie potrzebni są ludzie oddani służbie na rzecz ludzkiej godności, szczególnie uwrażliwieni na prawdę, sprawiedliwość.

Oczywiście, tysiące żonatych mężczyzn i zamężnych kobiet znalazło tutaj swoje powołanie i spełnia je z całym oddaniem i wiernością. Potwierdzają wówczas zasadę, że prawdziwa miłość rodzinna i małżeńska musi promieniować na zewnątrz. Niekiedy znów trudno im takie zaangażowanie zharmonizować z obowiązkami rodzinnymi. Nie można pomniejszać znaczenia żadnego z tych faktów. Sądzę jednak, że działają tu określone mechanizmy psychiczne i społeczne -- i duchowe -- iż właśnie w dziedzinach wymagających specjalnego poświęcenia spotykamy znaczną ilość osób bezżennych. Widocznie istnieje społeczne zapotrzebowanie na ludzi, dla których jedyną rodziną będzie sierociniec, dom poprawczy czy ci, którzy cierpią niesprawiedliwość.

Po trzecie: Korzystam z tego, że Pan nie pytał o celibat księży, ale o celibat w ogóle, i poruszę jeszcze problem ludzi żyjących w celibacie przymusowym. Chodzi mi o ludzi samotnych, którzy z różnych względów nie założyli rodziny, mimo iż tego chcieli. Człowiek samotny nie musi być starym kawalerem czy starą panną. Staje się nim dopiero wówczas, kiedy żyje tylko dla siebie, bo nie odkrył swojego specyficznego powołania do miłości. Jest zapewne rzeczą trudną zaakceptować pozytywnie swą sytuację celibatu, jeśli się jej nie wybierało, ale przyniosły ją okoliczności zewnętrzne. Jednak od tego, czy znajdę teren, na którym jestem potrzebny innym i czynię dobro, zależy udana lub nieudana mojego życia.

A tak nawiasem: Nie sądzę, aby Pan absolutyzował swoje twierdzenie, że celibat zamyka na miłość. Byłoby to szczególnie okrutne w odniesieniu do osób, które nie wybierały stanu bezżennego, ale nie mogły założyć rodziny w wyniku okoliczności losowych. "Celibat zamyka na miłość" znaczy bowiem: celibat skazuje na niezrealizowanie siebie. Fakt, że w stanie bezżennym może się plenić egoizm i dziwactwo, nie może na szczęście wymazać innego faktu: że dziesiątki tysięcy osób bezżennych wzniosło się na szczyty poświęcenia i ofiary albo "przynajmniej" przeszło po prostu przez życie, dobrze czyniąc.

MORALNA OCENA TECHNIK ANTYKONCEPCYJNYCH

 

Zmianę swego stanowiska w sprawie środków antykoncepcyjnych uzależniam od tego, czy otrzymam dostateczną odpowiedź na dwa pytania: 1) Jeżeli jest wolą Bożą, abyśmy czynili sobie ziemię poddaną, to dlaczego miałoby się sprzeciwiać woli Bożej uniezależnienie się (np. za pomocą środków antykoncepcyjnych) od determinizmów, rządzących naszym ciałem? 2) Doktrynerski -- proszę wybaczyć mocne słowo -- sprzeciw wobec środków antykoncepcyjnych naraża ludzi na pokusę przerwania ciąży. Gdyby więc nawet używanie środków antykoncepcyjnycb było czymś złym, to czy rzeczywiście należy walczyć ze złem mniejszym (antykoncepcja) po to tylko, żeby narażać ludzi na zło bez porównania większe (przerwanie ciąży)?

Niech mi Pan wybaczy, ale dość sceptycznie zapatruję się na możliwość zmiany poglądów moralnych pod wpływem argumentów. Nasze poglądy wynikają -- jak sądzę -- nie tyle z takich czy innych argumentów, ale raczej z fundamentalnych naszych przeświadczeń na temat człowieka, podstawowego sensu życia, małżeństwa itp. Poszczególne argumenty jedynie potwierdzają te nasze fundamentalne przeświadczenia lub je osłabiają, rzadko jednak zdarza się, żeby mogły je zmienić. Na szczęście zresztą. Przecież fundamentalne przeświadczenia wynikają z naszych osobowych zaangażowań w wartości lub antywartości, w wartości prawdziwe lub pozorne, i cóż by to było, gdyby tak wielkie zaangażowania istotnie zależały od aktualnie posiadanych argumentów. Zmiana zaangażowań i przeświadczeń fundamentalnych wymaga dużo poważniejszych powodów niż taki czy inny argument: wymaga nawrócenia lub zdrady, a więc głębokiej -- dobrej lub złej -- przemiany w samym wnętrzu człowieka.

Owszem, niektórzy ludzie sprawiają wrażenie, jakby ich przeświadczenia fundamentalne nie miały głębszego korzenia, i każdy nieco inteligentniejszy argument może wiele zmienić w ich poglądach. W Liście do Efezjan znajduje się znamienne ostrzeżenie przed taką sytuacją i wezwanie do jej przekroczenia: "Abyśmy już nie byli dziećmi, którymi miotają fale i porusza każdy powiew nauki na skutek oszustwa ze strony ludzi i przebiegłości w sprowadzaniu na manowce fałszu" (Ef 4,14). Rzecz jasna, nam, chrześcijanom, nie wolno przyłączać się do walki o dusze takich ludzi za pomocą samych argumentów. Jeśli zapraszamy ich do wspólnoty wiary -- bo przecież wszystkich powinniśmy zapraszać -- to czyńmy to zwłaszcza poprzez świadectwo o najistotniejszych bogactwach wiary; chodzi przecież o to, żeby każdy, kto wyznaje wiarę chrześcijańską, zakorzenił się w Chrystusie możliwie jak najgłębiej.

Domyśla się już Pan zapewne, w jakim duchu spróbuję odpowiedzieć na postawione mi pytania. Mianowicie interesują mnie nie tyle argumenty przeciwko stosowaniu technik antykoncepcyjnych, co sama chrześcijańska wizja małżeństwa, z której logicznie wynika sprzeciw wobec takich technik.

Otóż wiara chrześcijańska patrzy na małżeństwo przede wszystkim w jego odniesieniu do samego Boga. "Miłość małżeńska -- pisze Paweł VI w encyklice Humanae vitae -- najlepiej objawia nam swą prawdziwą naturę i godność dopiero wtedy, gdy pamiętamy o tym, że początek swój czerpie ona, jako z najwyższego źródła, z Boga, który jest Miłością (1 J 4,8) i Ojcem, <od którego bierze swe imię wszelkie ojcostwo na niebie i na ziemi> (Ef 3,15)".

Toteż miłość małżeńska dopiero wtedy jest miłością pełną, nie okaleczoną, jeżeli małżonkowie pragną się oddać sobie nawzajem całkowicie, a nie tylko jakąś cząstką siebie. Pan Bóg bowiem stworzył człowieka osobą, istotą rozumną, zdolną do wolności, a więc zdolną do składania daru z samej siebie. Toteż wszystko, co w człowieku jest cielesne, dopiero wtedy będzie prawdziwie ludzkie, kiedy zostanie umieszczone w wymiarze osobowym: w wymiarze wolności i miłości. Miłość ludzka wyraża się w różnych cząstkach naszego człowieczeństwa, a więc w sferze nie tylko seksualnej, również psychicznej, społecznej, ekonomicznej itp., ale jest wobec wszystkich tych sfer transcendentna".

Spróbujmy to samo powiedzieć nieco inaczej. Miłość małżeńska na pewno na tym polega, że małżonkowie świadczą sobie wzajemnie różne usługi, znoszą swoje wady i odmienności, pomagają sobie wzajemnie i okazują życzliwość, starają się zbudować przestrzeń materialną, psychiczną i duchową, która będzie chroniła i pogłębiała ich wspólnotę. A zarazem miłość małżeńska do tego wszystkiego się nie sprowadza, miłość małżeńska jest czymś daleko więcej: jest wzajemnym darem z samego siebie, jest wzajemnym oddawaniem się sobie dwóch ludzkich osób. "Człowiek jest jedynym na ziemi stworzeniem -- naucza ostatni Sobór (KDK 24) -- którego Bóg chciał dla niego samego, toteż nie może się w pełni odnaleźć inaczej, jak poprzez bezinteresowny dar z siebie samego".

Tutaj uwaga! Bo bardzo łatwo zgodzić się z ostatnimi sformułowaniami, w ogóle nie przyjmując ich treści. Albo -- co gorsza -- łatwo uznać, jakoby najpełniejsze oddanie się wzajemne dokonywało się w zjednoczeniu cielesnym. Co więc znaczy oddawać kochanej osobie samego siebie? Przede wszystkim muszę zważać na to, żeby dar, który składam kochanej osobie, był rzeczywiście cenny przynajmniej na tyle, na ile mnie stać. Muszę więc pozbywać się swojej małości, nie zaniedbywać dobra, jakie mogę czynić, oczyszczać swoje intencje, otwierać się na to, co w życiu najważniejsze, co najgłębiej człowieka bogaci: wszak chcę złożyć dar z samego siebie! Muszę też odzyskiwać swoją wewnętrzną wolność, uwolnić swoje wyższe dynamizmy spod władzy namiętności, nauczyć się panowania nad sobą w możliwie wszystkich dziedzinach mojego jestestwa. Przecież dar, który pragnę złożyć z siebie osobie kochanej, powinien być jak najprawdziwszy; osoba, którą kocham, warta jest tego, aby dar ten był możliwie jak najmniej okaleczony.

Zjednoczenie cielesne powinno być wyrazem tej integralnej, całoosobowej miłości małżonków. Tymczasem bywa niekiedy jedynie wyrazem jakiejś miłości cząstkowej, na przykład: kocham ciebie, bo jesteś atrakcyjny, bo jest nam ze sobą dobrze. Oto przyczyna, dla której Kościół sprzeciwia się stosowaniu technik antykoncepcyjnych: Kościół broni w ten sposób integralności miłości małżeńskiej. To stanowisko Kościoła głęboko uzasadnia kardynał Wojtyła, w artykule napisanym tuż przed wybraniem go na papieża: "Nad umysłowością nowożytną ciąży rozbicie typu kartezjańskiego, które przeciwstawia w człowieku umysł-świadomość i ciało. W wyniku takiego rozbicia szczególnie łatwo rozpatrywać to wszystko, co dotyczy ciała, tylko i wyłącznie w granicach samych procesów somatycznych. (...) Człowiek nie może sprawować władzy nad własnym ciałem przy pomocy takich zabiegów czy technik, które równocześnie podważają jego autentyczne panowanie nad sobą, poniekąd nawet to osobowe samoopanowanie unicestwiają. Wówczas bowiem taki sposób wykonywania władzy nad swoim ciałem, nad jego naturalnymi funkcjami, chociaż dokonuje się metodą wypracowaną przez rozum ludzki na podstawie szczególnej wiedzy o funkcjach somatycznych, o procesach zachodzących w ludzkim organizmie, równocześnie sprzeciwia się głębszemu i <całościowemu> zrozumieniu tego, że człowiek jest sobą, czyli osobą, poprzez samoopanowanie, a owo samoopanowanie wchodzi w integralną definicję jego wolności (...) Jest rzeczą jasną, iż w ustaleniu granic władzy człowieka nad własnym ciałem musimy wnikać w struktury bytu osobowego i na nich się opierać.1

Wydaje się, że w niektórych małżeństwach stosowanie technik antykoncepcyjnych przyczynia się do głębszej jeszcze, niż wskazano wyżej, degradacji miłości małżeńskiej. Mianowicie może się zdarzyć, że zbliżenie małżeńskie przestanie być nawet wyrazem miłości cząstkowej. "Współżycie płciowe -- czytamy w encyklice Humanae vitae --narzucone współmałżonkowi bez liczenia się z jego stanem oraz z jego uzasadnionymi życzeniami nie jest prawdziwym aktem miłości i dlatego sprzeciwia się temu, czego słusznie domaga się ład moralny we wzajemnej więzi między małżonkami. (...) Należy również obawiać się tego, że mężczyźni, przyzwyczaiwszy się do stosowania praktyk antykoncepcyjnych, zatracą szacunek dla kobiety i lekceważąc ich psychofizyczną równowagę, sprowadzą je do roli narzędzia, służącego zaspokajaniu swojej egoistycznej żądzy, a w konsekwencji przestaną je uważać za godne szacunku i miłości towarzyszki życia. (...) Rozumne i wolne kierowanie popędami wymaga ascezy, ażeby znaki miłości, właściwe dla życia małżeńskiego, zgodne były z etycznym porządkiem. (...) Opanowanie to przynosi życiu rodzinnemu obfite owoce w postaci harmonii i pokoju oraz pomaga w przezwyciężaniu innych jeszcze trudności, sprzyja trosce o współmałżonka i budzi dla niego szacunek, pomaga także małżonkom wyzbyć się egoizmu, sprzeciwiającego się prawdziwej miłości oraz wzmacnia w nich poczucie odpowiedzialności. A wreszcie dzięki opanowaniu siebie rodzice uzyskują głębszy i skuteczniejszy wpływ wychowawczy na potomstwo. Wówczas dzieci i młodzież, w trakcie dojrzewania, właściwie oceniają prawdziwe ludzkie wartości i spokojnie oraz prawidłowo rozwijają swoje duchowe i fizyczne siły".

Nieuniknioną -- jak się wydaje -- konsekwencją zgody na środki antykoncepcyjne jest wypaczenie poglądów na temat ludzkiej płciowości. Dzisiaj w poczuciu wielu ludzi sfera płci prawie nie łączy się z tajemnicą przekazywania życia. Wielu ludzi szuka tu raczej zabawy albo ucieczki od szarej rzeczywistości, czy nawet łatwego sukcesu i zrekompensowania sobie w ten sposób swojego nieudacznictwa. Obawia się Pan, czy stanowczy sprzeciw Kościoła wobec środków antykoncepcyjnych nie przyczynia się do zwiększenia zamachów na życie dzieci nie narodzonych. Ale niech Pan zwróci uwagę na to, że najgłośniej zaczęto domagać się legalizacji sztucznych poronień właśnie w momencie, kiedy moralna akceptacja środków antykoncepcyjnych osiągnęła swój punkt szczytowy. Jest to logiczne. Jeśli bowiem ktoś zaczął sądzić, że zbliżenie małżeńskie wolno odizolować od samej nawet możliwości poczęcia nowego życia, taki człowiek na pojawienie się dziecka zareaguje przeważnie zdumieniem, które rychło przerodzi się w agresję: przecież to dziecko pojawiło się "bezprawnie", a więc należy je usunąć.

Jeszcze raz sięgnijmy po encyklikę Humanae vitae. Czytamy tam: "Człowiek nie posiada nieograniczonej władzy nad swoim ciałem. Tak samo, i to w zgoła szczególniejszy sposób, nie ma on jej nad zdolnością rozrodczą, ponieważ z natury swojej odnosi się ona do przekazywania życia ludzkiego, którego początkiem jest sam Bóg". A więc obowiązek szczególnego szacunku dla natury ludzkiej płciowości wynika stąd, że tą drogą przychodzą przecież na świat ludzie, istoty obdarzone przez Boga najszczególniejszą godnością.

Otóż prawa natury nie da się naruszać bezkarnie. Proszę na przykład zwrócić uwagę na niepokojący wzrost niewierności małżeńskich. Nie chcę prymitywnie tłumaczyć, że małżonkowie dopuszczają się zdrady, bo środki antykoncepcyjne technicznie im to ułatwiają, choć być może i ten wzgląd nie jest praktycznie bez znaczenia. Chodzi mi raczej o to, że poczucie sensu ludzkiej płciowości uległo przerażającemu spłyceniu. Jeśli bowiem zapomniało się o związku płciowości z tajemnicą przekazywania życia, to rzecz jasna, że znaczenia pierwszorzędnego zaczyna nabierać sprawa doboru płciowego, poznanie technik erotycznych, osiągnięcie seksualnej satysfakcji itp. Nie mówię, że sprawy te należy zupełnie lekceważyć, niewątpliwie jednak nie są to sprawy pierwszorzędne w miłości małżeńskiej. Kto zaś właśnie na tym postanowi budować swoje małżeństwo, niech zechce liczyć się z tym, że być może buduje na piasku.

Naucza papież Paweł VI, że "prawa biologiczne są częścią osoby ludzkiej". Mentalność antykoncepcyjna nie chce tego przyjąć do wiadomości, dla niej prawa biologiczne są jedynie prawami ciała ludzkiego, mającymi się nijak do praw duchowych, rządzących małżeńską miłością. Ale przecież nasze poglądy nie mają mocy zmieniać rzeczywistości, co najwyżej mogą spowodować, że nasze postawy wobec rzeczywistości będą fałszywe. Chcemy czy nie chcemy, taka jest nasza ludzka natura, że to, co cielesne, jest otwarte na to, co duchowe, że oba te wymiary wzajemnie się przenikają. Nie możemy na przykład sprawić tego, żeby jedzenie podlegało odrębnie prawom fizjologicznym, odrębnie zaś prawom duchowym. Toteż na szczęście nie budujemy womitoriów, mimo że też można by sobie całkiem "przekonująco" wytłumaczyć, że przybytki takie wyzwalałyby człowieka od podległości prawom biologicznym i pozwalałyby skoncentrować się na wymiarach wspólnotowych i estetycznych czynności jedzenia.

CZY ONANIZM JEST GRZECHEM?

 

Proszę o jednoznaczną odpowiedź na pytanie: Czy onanizm jest grzechem śmiertelnym czy nie? Udzielając odpowiedzi, proszę nie zapomnieć o tym, że niektórzy ludzie grzech ten popełniają nałogowo: nie chcieliby grzeszyć, ale wola odmawia im posłuszeństwa, jest słaba.

Odpowiem Panu tylko tyle, że jako kapłan bardzo proszę penitentów, żeby mając taki grzech na sumieniu, nie przystępowali do komunii świętej, zanim nie otrzymają rozgrzeszenia w sakramencie pokuty. Zarazem bardzo staram się o to, żeby nie podawać tego rozstrzygnięcia w sposób bezduszny. Człowiek, który przychodzi z takim problemem do księdza, często jest człowiekiem bardzo znękanym; wielokrotnie podejmował "ostateczne postanowienia" w walce z nałogiem, tymczasem nałóg za każdym razem okazywał się jakby drwić z takich postanowień. Niekiedy w całym tym utrapieniu nawiedzają człowieka myśli, że widocznie taka już jest nasza fizjologia, że są to całkiem naturalne sposoby rozładowania seksualnego napięcia, że naukę o grzeszności onanizmu wymyślili zarażeni manicheizmem zakonnicy.

Ludziom uwikłanym w ten nałóg współczuję serdecznie również z tego względu, że zwykle są oni ofiarami współczesnej atmosfery, dalekiej od uszanowania tego wszystkiego, co w ludzkiej płciowości jest jakby święte, co domaga się czystości i pracy duchowej. Banalna to prawda, że człowiek ma prawo do tego, żeby społeczność mu raczej ułatwiała, niż utrudniała dobre postępowanie. Tymczasem modele postępowania w zakresie moralności seksualnej, z jakimi spotykamy się nieustannie w kinie czy telewizji, odbiegają niekiedy daleko od wzorca chrześcijańskiego.

Ale największe współczucie wobec ludzi, którymi zawładnął nałóg, budzi to, że w tej sytuacji ujawnia się szczególnie wyraźnie niszczycielskie działanie grzechu. Grzech jest czymś więcej niż tylko złym czynem, on dokonuje jakichś niedobrych zmian we wnętrzu człowieka: zmniejsza w nas naturalną skłonność ku temu, co dobre, zmniejsza zarazem nasze naturalne opory wobec zła. W ten sposób grzech tworzy w człowieku jakby drugą naturę. Natura pierwsza, która wyszła z ręki Stwórcy, była całkowicie zwrócona ku dobru, a choć uszkodził ją poważnie grzech pierworodny, przecież zachowała jeszcze sporo z tej swojej fundamentalnej intencjonalności ku dobru, a co ważniejsze: w Chrystusie otrzymaliśmy nadzieję całkowitego uzdrowienia naszej pierwszej natury. Tymczasem nasze grzechy osobiste działają w kierunku dokładnie odwrotnym: dopełniają zniszczenia zapoczątkowanego przez grzech pierworodny, budują w człowieku jakby naturę drugą, zwróconą zasadniczo ku złu.

Tajemnica grzechu jest naprawdę groźna. Grzech jest to -- powiada katechizm -- świadome i dobrowolne złamanie prawa Bożego. Ale każdy popełniony grzech zwiększa naszą niewolę: coraz trudniej człowiekowi postępować zgodnie z prawem Bożym; ta moja druga, niedobra natura naciska coraz więcej, abym popełniał grzechy następne. Grzech rodzi grzech; jak często powtarzał św. Augustyn: szczególnie ciężką karą za grzech jest to, że człowiek prawie nie może już powstrzymać się od grzechów następnych. Tę groźną tajemnicę grzechu opisuje dramatycznie św. Paweł: tych, którzy postępują bezbożnie, "Bóg wyda na łup ich własnych namiętności, aby dopuszczali się nieczystości i bezczeszczenia własnych ciał" (Rz 1,24). Na tajemnicę zniewolenia do grzechu wskazują również biblijne pojęcia zatwardziałości serca i zaślepienia. Apostoł Paweł poucza, że człowiek może "doprowadzić siebie do zatwardziałości i oddać się rozpuście, popełniając zachłannie wszelkiego rodzaju grzechy nieczyste" (Ef 4,19). Są tacy, których umysły zaślepił bóg tego świata, aby nie olśnił ich blask Ewangelii chwały Chrystusa, który jest obrazem Boga" (2 Kor 4,4).

Człowiek, który popadł w nałóg, tej groźnej tajemnicy grzechu doświadcza szczególnie namacalnie. Nie znaczy to oczywiście, żeby był człowiekiem gorszym od innych, którzy są wolni od takiego nałogu; z nałogu wynika tyle tylko, że trzeba się z niego wyzwolić. Bo z grzechem jest jak z chorobą; są choroby jawne i są choroby ukryte, i te ostatnie mogą być groźniejsze od tych pierwszych. Każdy grzech pustoszy człowieka duchowo, raz jednak spustoszenie to widać (jak w przypadku nałogu) gołymi oczami, kiedy indziej jest ono ukrytym rakiem, który drąży nasz duchowy organizm i -- jeśli nie uleczy nas łaska Chrystusa -- ujawni się w najbardziej nieoczekiwanym momencie.

Jak walczyć z nałogiem samogwałtu? Przede wszystkim nie egocentrycznie. To, że "dorobiłem się" jakiegoś nałogu, ogromnie upokarza moją miłość własną. Człowiek postanawia więc -- kierując się bardziej miłością własną niż pragnieniem duchowej czystości -- wykorzenić z siebie swój nałóg. Ponieważ zaś takie egocentryczne postanowienie bywa zwykle nieskuteczne, więc ogarnia mnie przygnębienie, rozpacz, zniechęcenie albo też przeciwnie: zaczynam sobie bagatelizować nałóg, tłumaczyć sobie, że wszyscy ludzie mają jakieś nałogi, wmawiać sobie, że jest to sprawa czysto fizjologiczna, nie zaś moralna.

Otóż walka z nałogiem winna być jednocześnie przezwyciężaniem swojego egocentryzmu. Trzeba uczyć się pokornej radości z każdego drobnego sukcesu w tej walce: bo drobne sukcesy pracują na postawę ostateczną, choćby tego nie było widać, choćby nawet chwilami wydawało się, że drobne sukcesy niczego nie posuwają naprzód. Muszę też porzucić wszelkie lęki, czy sobie poradzę w chwili pokusy albo czy w ogóle zdołam się z tego nałogu wyzwolić. Są to lęki egocentryczne: niepokoi mnie to, czy ja sobie poradzę, czy ja odniosę zwycięstwo.

Tymczasem zawsze, kiedy przychodzi nam zmagać się ze złem, powinniśmy pamiętać o tym, że tylko Chrystus może nas skutecznie i raz na zawsze od zła uwolnić. Nałóg czy nawet sama tylko świadomość, że mogę nie oprzeć się pokusie (a któż z nas może za siebie ręczyć?), jest świadectwem, że trzeba nam szukać coraz głębszej, prawdziwszej więzi z Chrystusem. Niestety, nawet tutaj człowiek może zachowywać się egocentryczne: bo przecież nie chodzi o to, że to ja mam pogłębić więź z Chrystusem, nadać jej większą prawdziwość. To, co ja mogę tu zrobić, to pokornie szukać Chrystusa, prosić Chrystusa o łaskę Jego nawiedzenia i Jego mocy, przepraszać Go za to, że się przed Nim zamykam, choć najczęściej -- na skutek swojego zaślepienia -- nawet o tym nie wiem.

Chrystusa szuka się przez modlitwę i pragnienie zachowywania Bożych przykazań, przez przystępowanie do sakramentów, świadczenie dobra innym. Dlaczego jednak skuteczność tych środków, jeśli je stosujemy w walce z naszymi nałogami, jest tak różna? Dlaczego jedni doświadczają ich skuteczności w sposób wręcz cudowny, a innym nawet te środki -- a lepszych środków do walki ze złem Kościół już nie ma -- nie pomagają? Odpowiedź wydaje się prosta. Jedni, stosując te środki, dostąpili łaski zjednoczenia z Chrystusem, łaski cudownie przemieniającej człowieka. Drudzy wciąż jeszcze o tę łaskę muszą się ubiegać: oby tylko nie zwątpili w moc Chrystusa, oby tylko zawsze pamiętali, że łaska Chrystusa jest jednocześnie darem, a zarazem trzeba jej szukać w pocie czoła; oby tylko nie zrazili się niepowodzeniami, ale ciągle na nowo podejmowali walkę ze swoim złem, choćby chwilami wydawała im się ona beznadziejna. Chwila wyzwolenia przyjdzie na pewno, może już wkrótce, a przeważnie wcześniej, niż się tego spodziewamy.

Jest to bardzo charakterystyczne dla doświadczeń ludzi, którzy przezwyciężyli nałóg mocą wiary, że opuścił on ich właściwie nie wiadomo kiedy. Walczyli z nim i nie bardzo im się to udawało, popadali w zwątpienie i nabierali nowej nadziei, mnożyli modlitwy, a Chrystus jakby ich nie wysłuchiwał: aż pewnego dnia ze zdumieniem stwierdzili, że są wolni. Teraz sami sobie się dziwią, że mogli kiedyś trwać w nałogu; wierność Bożemu prawu wydaje im się taka prosta!

I jeszcze trzy wskazówki szczegółowe. Po pierwsze, nie trzeba na trudnościach z przezwyciężeniem nałogu koncentrować swojej głównej moralnej uwagi. Dobrze jest czasem modlić się jakoś tak: "Panie Boże, wiem, że moje grzechy są wielkie. Może większe, niż zdaję sobie z tego sprawę. Ale przecież Ty widzisz, że jestem nie tylko grzesznikiem, że sporo jest we mnie dobrego. Wiem, moje dobro jest Twoim darem, ale jest ono zarazem świadectwem, że nie jestem Tobie tak zupełnie niewierny. Zapewne czynione przeze mnie dobro jest skażone grzechem, ale jednak trochę tego dobra we mnie jest. Pomóż mi wyrwać się z moich grzechów, a zarazem dziękuję Ci za to wszystko dobro, które już teraz czynię!"

Każdego, kto nie może sobie poradzić ze swoim nałogiem, bardzo zachęcam do takiej modlitwy. Chodzi o to, żeby nie pozwolić szatanowi, aby narzucił nam nieprawdziwą perspektywę w spojrzeniu na mój grzech. Nie wolno mi bagatelizować grzechu, ale nie wolno mi również patrzeć na siebie wyłącznie przez pryzmat mojego grzechu. Źle jest, jeśli nie tęsknię za wyzwoleniem z mojego grzechu, ale również jest źle, jeśli straciłem nadzieję na wyzwolenie.

Po wtóre, zdarza się, że ktoś, udręczony nałogiem, zaczyna mieć żal do Pana Boga, że dał nam takie trudne przykazania. Tego rodzaju pretensje do Pana Boga zdradzają, że nie rozumiemy sensu Jego prawa, że przykazania traktujemy jako arbitralne nakazy lub zakazy. Toteż różne takie żale do Boga należy przezwyciężać modlitwą o dar rozumienia Bożych przykazań i o dar tęsknoty za tym dobrem, którego Boże przykazania bronią. Bo wydaje się, że większość naszych kłopotów z opanowaniem płciowości bierze się zarówno z niedostatku naszego przeświadczenia o sensie czystości, jak z wątłości naszych tęsknot, aby te sprawy ułożyć sobie naprawdę po Bożemu. Tu wydaje się leżeć główna przyczyna tego, że normy moralne, wchodzące w zakres szóstego przykazania dekalogu, uważamy za trudne. A przecież "przykazania Boże nie są trudne" (1 J 5,3). To my je czynimy trudnymi, jeśli na przykład zaczniemy kierować się niezdrową ciekawością albo będziemy zbyt leniwi, żeby od pokusy odwrócić się w samym jej początku.

Po trzecie, w walce z nałogiem nie trzeba chyba przeceniać potrzeby tzw. silnej woli. Czymś ważniejszym wydaje się mieć dostatecznie wielki cel. Ktoś może na przykład całymi latami walczyć z nałogiem palenia: raz po raz podejmował wielkie postanowienia, z najwyższym trudem osiągał jakieś nieznaczne sukcesy, wielokrotnie rezygnował z walki i znowu podejmował postanowienia. I oto pewnego dnia przyszedł zawał, choremu powiedziano, że palenie byłoby samobójstwem. Wówczas jakby nożem uciął: nałóg po prostu zniknął, bez wielkich postanowień, bez szczególnego przezwyciężania się. Chory bardzo egzystencjalnie zrozumiał, że nałóg jest czymś szkodliwym. Pojawił się wielki cel: ratowanie zagrożonego życia.

Podobnie bywa z wszystkimi nałogami. Jeśli ktoś popadł w jakiś nałóg i trudno mu się z niego wydobyć, niekoniecznie świadczy to o słabej woli. Sytuacja ta jest raczej świadectwem słabej wiary. Toteż nam wszystkim, ale zwłaszcza tym, którzy mają jakieś szczególne trudności z zachowaniem Bożych przykazań, trzeba często się modlić: "Wierzę, Panie, ale zaradź memu niedowiarstwu!" (Mk 9,24)

CZY CZŁOWIEK MA PRAWO DO SZCZĘŚCIA?

 

Czy człowiek ma prawo do szczęścia? To znaczy: tutaj, w tym życiu i na tej ziemi. Chodzi mi o stosunek Kościoła do rozwodów. Wygląda na to, że według nauki Kościoła szczęście jest przewidziane dla człowieka dopiero w życiu przyszłym, a tutaj, na ziemi, mamy być posłuszni Bożym przykazaniom, nawet jeśli one są skierowane wprost przeciwko naszemu szczęściu. Właśnie w stosunku do rozwodów widać to wyraźnie, że dla Kościoła prawo Boże jest ważniejsze niż ludzkie szczęście. Kościół każe się męczyć ze sobą małżonkom niedobranym, natomiast potępia szczęście osiągnięte przez człowieka w nowym małżeństwie, po rozwodzie. Trudno obronić taką postawę skądinąd piękną (na zimno) w swojej surowej niezłomności przed zarzutem niehumanitarności.

Najpierw przypomnę parę realiów. Są to sprawy powszechnie znane i zapewne nikt ich nie kwestionuje, jednak kiedy zaczyna się jakaś dyskusja na temat rozwodów, zwykle się o nich zapomina.

A realia są, niestety, następujące. Po pierwsze, wielka liczba małżeństw rozchodzi się po prostu lekkomyślnie. Jeśli nawet prawdą jest, że niedojrzałość ludzi dorosłych stała się zjawiskiem o nasileniu, nie znanym poprzednim pokoleniom to wydaje się, że decyzja na rozwód jest w wielu wypadkach jeszcze bardziej niedojrzała niż ci, którzy ją podejmują.

Po wtóre, mitem jest, jakoby nowe gniazdo rodzinne, założone po rozwodzie, było przeważnie szczęśliwe. Tak oczywiście się zdarza, ale regułą to z całą pewnością nie jest. Wystarczy sięgnąć do opracowań czy ankiet na temat "życie po rozwodzie" -- a najlepiej rozejrzeć się po znajomych -- żeby się przekonać, jak często następny związek pozostawia nie mniej do życzenia niż pierwszy. Bywają niestety ludzie, którzy noszą w sobie jakąś niedobrą zdolność unieszczęśliwiania innych i czynią to dość skutecznie w stosunku do swoich kolejnych współmałżonków. Krótko mówiąc, jeśli małżeństwo jest "nieudane", to przeważnie nie dlatego, że małżonkowie się źle dobrali: prawdziwa przyczyna niepowodzenia leży zwykle w ich ogólnym stosunku do życia.

Po trzecie, dzisiaj w ogóle ludzie jakby mało rozumieją, że wierność jest powinnością moralną. Weźmy przykład pomocy chorym czy starcom. Ktoś pod wpływem dobrego uczucia udzieli choremu sąsiadowi pomocy, potem drugi raz i trzeci, i najczęściej na tym się kończy. Takiemu "dobroczyńcy" nawet do głowy nie przyjdzie, że istnieją zaangażowania, które zobowiązują do następnych. Miłosierdzie nie jest sportem, nie można rozbudzać w bliźnim oczekiwań, których potem nie ma się zamiaru spełniać. Takie "miłosierdzie" pogłębia tylko w chorym człowieku poczucie nieprzydatności i odtrącenia przez społeczeństwo. Otóż wydaje się, że wielość kontaktów międzyludzkich -- przeważnie mało angażujących osobowo -- utrudnia współczesnemu człowiekowi rozpoznanie tych, z konieczności rzadszych kontaktów, które z natury swojej domagają się głębokiego zaangażowania w drugą osobę. Gdzieś tu znajduje się również jedno ze źródeł współczesnego kryzysu małżeństwa.

Przejdźmy do tematu, który porusza Pani w swoim liście. Sam nie wiem, jak zacząć. Przypomina mi się tu aforyzm Czechowa, że "jeden tylko Pan Bóg potrafi odróżnić szczęściarzy od pechowców i nie pomylić się". Nie chodzi oczywiście o to, żeby bagatelizować potoczne wyznaczniki szczęścia. Trudno się z tym nie zgodzić, że lepiej być małżeństwem zgodnym i kochającym się niż małżeństwem niedobranym, albo że lepiej mieć gdzie mieszkać, niż nie mieć dachu nad głową, lepiej być zdrowym, niż chorym lub kaleką, lepiej żyć w spokoju, niż być prześladowanym. Ale byłoby jeszcze trudniej nie zgodzić się z tym, że szczęście nie jest przypisane do tych wyznaczników. Człowiek chory może być szczęśliwszy od zdrowego, prześladowany może być szczęśliwszy nie tylko od swojego prześladowcy, ale nawet od człowieka sprawiedliwego, któremu los oszczędził nieprzyjaciół. Może się również zdarzyć -- i na pewno się zdarza -- że ludzie, którym małżeństwo idzie jak po grudzie, są szczęśliwsi od małżonków świetnie dobranych.

Nie jestem aż tak zarozumiały, żeby się kusić o definiowanie szczęścia. Wszakże jedno wiem z całą pewnością: szczęście zależy bardziej od tego, kim człowiek jest, niż od tego, co posiada albo jakie spotykają go przypadki. Nie trzeba zresztą doktrynersko przeciwstawiać jednego drugiemu. Wiadomo przecież, że przestrzeń, w jakiej człowiek żyje -- bliskie mu osoby, warunki bytowania, klimat społeczny -- jakoś go współtworzy. Niemniej, istotne źródło szczęścia leży w samym człowieku, a nie poza nim. Od samego też człowieka zależy, czy niekorzystne warunki zewnętrzne okażą się czymś poniżej czy też powyżej minimum, które jest konieczne człowiekowi do tego, żeby jego życie było sensowne.

Nie unikniemy jednak pytania o to, czym jest szczęście. Powiem krótko: życie uważam za szczęśliwe, jeżeli jest sensowne. W możliwość różowego życia na tej ziemi trudno w dobrej woli wierzyć, ale też przecież do szczęścia nie jest konieczne, żeby życie było różowe. Nasz los jest nieodłącznie związany z różnymi utrapieniami, wszakże nie muszą one osłabiać w nas poczucia, że warto żyć; mogą nawet dodawać -- choć takich twierdzeń nie trzeba wypowiadać zbyt łatwo -- smaku naszemu życiu.

W każdym razie, jeżeli ktoś sądzi, że szczęście polega na tym, żeby człowiekowi dobrze się powodziło i niczego mu nie brakowało -- muszę z przykrością stwierdzić, że mój pogląd na ten temat jest zupełnie inny. Oczywiście, lepiej jest, jeżeli człowiekowi powodzi się dobrze niż źle. Wierzę jednak, że życie każdego człowieka może być sensowne i szczęśliwe. Ma się rozumieć, wierzę w to ze wszystkimi zastrzeżeniami: sensowność naszego życia i osiągane w nim szczęście zawsze jest nie dokończone i otwarte na coś więcej, zwykle też splecione jest z cierpieniem czy nawet bezsensem.

I właśnie dlatego, że tak wierzę, groźna wydaje mi się opinia, jakoby w małżeństwie niedobranym życie nie mogło być sensowne (a więc w jakimś znaczeniu również szczęśliwe). Bo natychmiast trzeba by przypomnieć tysiące równie i bardziej dramatycznych i tragicznych ludzkich sytuacji, z którymi w żaden sposób nie można wziąć rozwodu. Czyżby życie tych wszystkich, aż nadto udręczonych ludzi nie mogło być sensowne, czyżby szczęście (choćby inne, byleby jakoś prawdziwe) było dla nich zupełnie nieosiągalne?

Ale tutaj można postawić takie oto pytanie. Jeżeli ktoś od dziesięciu lat leży sparaliżowany w łóżku, a obsługująca go rodzina nie wytrzymuje już tego nerwowo i wręcz go znienawidziła, można powiedzieć, że ten człowiek nie ma wyjścia, słusznie więc robi, że szuka sensu w takiej sytuacji, jaką ona jest. Niedobrani małżonkowie wyjście jednak mają, rozwód leży przecież w zasięgu ręki.

O właśnie, dopiero na to pytanie podejmuję się odpowiadać: Jaki jest sens podtrzymywać małżeństwo jawnie niedobrane? Żeby dobrze postawić zarzut, sformułujmy go jeszcze tak: Czy kontynuowanie takiego małżeństwa nie przypomina fanaberii chorego, który łatwo mógłby wrócić do zdrowia, tylko że nie chce się leczyć, twierdzi bowiem, że przecież chorobę można przeżywać sensownie?

Na pytanie odpowiem pytaniem: Czy żonę (męża) się ma, czy też żona (mąż) mnie współtworzy? Czy małżeństwo jest spółką dwojga ludzi, którzy się polubili i przyrzekli sobie nawzajem pomagać i ze sobą mieszkać, czy też małżeństwo pociąga za sobą tak głębokie zaangażowanie osobowe, że współmałżonek staje się częścią mnie samego?

Proszę zbyt łatwo nie przyklejać temu, co mówię, łatki, że to "drętwa mowa" albo "trzeci stopień abstrakcji". Nie jest wykluczone, że nudzę albo że argumentuję nieprzekonująco. Wszakże zasadniczy tok mojego rozumowania wydaje się wart uwagi. Mianowicie kwestionuję Pani argumentację na rzecz rozwodów w dwóch kluczowych punktach:

1. Pogląd Pani na temat szczęścia wydaje się powierzchowny, bo szczęście opisuje Pani raczej w kategoriach konsumpcjonistycznych niż personalistycznych, raczej w kategoriach rzeczowych niż osobowych. I tylko dlatego -- jak sądzę -- pojawiło się u Pani zupełnie chybione przeciwstawienie prawa Bożego i ludzkiego szczęścia.

2. Powierzchowny wydaje się również Pani pogląd na temat małżeństwa. Jakby się nie liczyło dla Pani to, że w małżeństwie nie tylko można się wzajemnie w siebie zaangażować: to leży w samej naturze małżeństwa, że ono głęboko angażuje.

Pani dostrzega tylko to, że oto teraz mąż i żona żyją ze sobą jak pies z kotem. Proszę jednak uznać również to, że oni byli kiedyś ze sobą związani "na śmierć i życie": stwierdzili to nawet przysięgą i należy przypuszczać, że nie odstawiali wówczas komedii. Otóż nie wydaje się, żeby tak głębokie zaangażowanie można było wymazać ze swojej biografii. Ono może się zmieniać: utwierdzać się, więdnąć, można je przegrać i można je obronić przed klęską. Jednak małżeńskie zaangażowanie -- niezależnie od tego: udane czy nieudane -- jest zawsze bardzo istotną częścią ludzkiego losu. Dlatego każda zgoda na rozwód -- uznanie jakiegoś rzeczywistego małżeństwa za niebyłe -- wydaje się zniewagą godności małżeństwa. Nie tylko tego konkretnego małżeństwa (to oczywiste), ale małżeństwa w ogóle. Bo każdy rozwód to niezmiernie mocne -- zwykle poparte bólem i nieszczęściem -- świadectwo, że nie ma na tej ziemi rzeczy nieprzemijalnych, bo nawet coś tak głęboko związującego ludzi jak miłość małżeńska może wyparować jak kamfora.

Otóż nie wierzę w prawdziwość tego świadectwa. Wierzę, że każde małżeństwo może -- i powinno -- się kochać miłością nieprzemijalną. Fakt, że ludzie się rozwodzą, przypomina tylko, że nieprzemijalność nie jest z miłością małżeńską związana automatycznie, wynika z niej raczej jako konsekwencja, jako zadanie nałożone przez samą naturę miłości małżeńskiej. Podobnie jak z faktu, że zacząłem budować dom, nie wynika automatycznie, że pokryję go dachem, wynika jednak, że powinienem tak uczynić. I chociaż budowanie własnego domu jest wielką życiową przygodą, może przecież się zdarzyć, że okoliczności sprzysięgną się przeciw człowiekowi, żeby pracy zaniechał, i trzeba wówczas ogromnego samozaparcia, aby budowy dokończyć.

Pominąłem w tych rozważaniach mnóstwo problemów szczegółowych. W ogóle nie wspomniałem o tak istotnym dla naszego tematu problemie dzieci i odpowiedzialności rodziców za ich los. Nie mówiłem o tym, jak negatywnie oddziałuje każdy rozwód na moralną wyobraźnię społeczeństwa. A przede wszystkim pominąłem całą argumentację nadprzyrodzoną, tak przecież istotną dla każdego chrześcijanina.

Jednej refleksji nie chciałbym jednak pominąć. Mianowicie wielokrotnie rozmawiałem z ludźmi, których małżeństwo było -- jak to się mówi -- "w stanie rozkładu". Nieraz ogarniała mnie myśl, może nawet pewność, że tego małżeństwa już się nie da uratować. Ale nigdy się z taką myślą nie zdradziłem. Zawsze starałem się dodawać otuchy, zachęcałem do przetrwania trudności, próbowałem wlać wiarę w to, co mi samemu wydawało się niemożliwe. I okazywało się nieraz dowodnie, jak bardzo obraziłbym Boga, gdybym wówczas zgodził się z nieszczęśliwym mężem czy żoną, że tego małżeństwa nie da się już uratować: ostatecznie małżeństwo wcale się nie rozpadło.

Otóż dzisiaj namnożyło się ponad miarę różnych doradców i sędziów w sprawach cudzego małżeństwa. Często najbliżsi -- brat, siostra, ojciec, matka -- zamiast podtrzymywać na duchu w chwilach kryzysu, jeszcze przyczyniają się do rozwodu. Nawet my, chrześcijanie, wyrzuciliśmy z naszego sumienia tę niezawodną busolę, jaką jest prawo Boże, i w rezultacie -- sądząc, że doradzamy uczciwie i rozumnie -- potrafimy ciężko skrzywdzić nawet najbliższych.

CZY EWANGELIA DOPUSZCZA ROZWÓD?

 

Zakaz rozwodów, ogłoszony przez Pana Jezusa, zawiera jeden wypadek szczególny, ową słynną klauzulę "poza przypadkiem nierządu". O ile mi wiadomo, w Kościele katolickim nawet zdrada małżeńska nie upoważnia strony niewinnej do rozwodu i do nowego małżeństwa. Ja pytam naiwnie, ale stanowczo: Tamte słowa -- "poza przypadkiem nierządu" -- jednak w Ewangelii się znajdują, a więc muszą coś oznaczać. Nie można ich interpretować więc w takim kierunku, żeby uznać je za nie istniejące. Pytam: Jeśli słowa te nie oznaczają pozwolenia na rozwód w tym szczególnym wypadku, to co w takim razie oznaczają?

Zacznijmy od początku. Jak wiadomo, Pięcioksiąg Mojżesza zezwala na rozwód. "Jeśli mężczyzna -- czytamy w Księdze Powtórzonego Prawa (24,1) -- pojmie kobietę, aby być jej mężem, lecz ona nie pozyska łaski w jego oczach, gdyż on znalazł u niej coś odrażającego, napisze jej list rozwodowy, wręczy go jej, potem odeśle ją od siebie". Warto sobie uświadomić, że w tamtych czasach pewne okoliczności rozwód ułatwiały. Rozwód na pewno nie oznaczał wówczas rozbicia rodziny: nawet jeżeli małżeństwo było monogamiczne (bo praktykowano również wielożeństwo), rodzina podstawowa była jedynie cząstką wielkiej rodziny, ewentualny rozwód nikogo więc nie pozostawiał bez rodziny. Ponadto trzeba pamiętać, że przy ówczesnym patriarchalizmie żona była raczej służebnicą męża niż jego towarzyszką.

Jak wiadomo, Pan Jezus wyraźnie stwierdził, że starotestamentalne pozwolenie na rozwód było jedynie złem koniecznym. Według Jego nauki, nie ma takich okoliczności, w których rozwód nie sprzeciwiałby się godności małżeństwa. Małżeństwo ze swojej natury i z woli Bożej powinno być nierozerwalne. "Przez wzgląd na zatwardziałość waszych serc pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było" (Mt 19,8).

Wszakże -- i to chciałbym bardzo przypomnieć -- już w Starym Testamencie obserwujemy coraz większe zbliżanie się do ideału nierozerwalności małżeństwa. I tak w Księdze Przysłów (5,15-20) znajdziemy pełen czystej erotyki tekst, wychwalający wierność małżeńską i nakazujący "zadowolić się żoną młodości". Podobne wezwanie znajdziemy u Koheleta (9,9): "Używaj życia z niewiastą, którąś ukochał, po wszystkie dni marnego twego życia". Szczególnie ostro potępia rozwód prorok Malachiasz (2,13-15), powołuje się przy tym na Abrahama, który nie porzucił bezpłodnej Sary, mimo że tak bardzo pragnął mieć własnego syna i dziedzica: "Sprawiliście też, że łzami, płaczem i jękiem okryto ołtarz Pański, tak że On więcej nie popatrzy na dar ani nie przyjmie z ręki waszej ofiary, której by pragnął. A wy się pytacie: Dlaczegóż to tak?! Dlatego że Pan był świadkiem pomiędzy tobą a żoną twojej młodości, którą przeniewierczo opuściłeś. Ona była twoją towarzyszką i żoną twego przymierza. Czyż ów Jeden [Abraham] nie dał przykładu, ten, którego ducha wyście spadkobiercami? A czegóż ten Jeden pragnął? Potomstwa Bożego! Strzeżcie się więc w duchu waszym: wobec żony młodości twojej nie postępuj zdradliwie!"

I oto przychodzi na ten świat Chrystus, Syn Boży i Zbawiciel rodziny ludzkiej. Obu Jego wystąpieniom antyrozwodowym towarzyszą jednoznaczne stwierdzenia, że nowe prawo jest w stosunku do obyczaju starotestamentowego radykalnie nowe: "Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Kto chce oddalić swą żonę, niech jej da list rozwodowy. A Ja powiadam wam: Każdy, kto oddala swą żonę -- poza wypadkiem nierządu -- naraża ją na cudzołóstwo. A kto by oddaloną pojął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa" (Mt 5,31n; por. 19,3-9).

A musimy wiedzieć, że niespełna pół wieku przedtem działał w Palestynie wielki rabbi Szammaj, który zdecydowanie zakazywał rozwodu, z jednym wszakże wyjątkiem: pobożny Żyd może rozejść się z żoną, jeśli ta okazała się cudzołożnicą. Jeśli więc Pan Jezus powtarza jedynie naukę rabbiego Szammaja, to przecież Jego prawo małżeńskie nie jest tak radykalnie nowe, jak je przedstawia Ewangelia. Jak to więc w końcu jest: czy Pan Jezus opowiada się za Szammajem, czy też "uczy jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie"? (Mt 7,29) Żeby odpowiedzieć na to pytanie, koniecznie trzeba rozważyć, co znaczy owo dopowiedzenie "poza wypadkiem nierządu". Niewątpliwie ma Pan rację, że te słowa coś przecież znaczą, a więc nie można ich ignorować.

Otóż według odwiecznej praktyki Kościoła katolickiego, klauzula ta odnosi się do dwóch konkretnych sytuacji. Po pierwsze, Pan Jezus dopuszcza, nawet zaleca rozejście się mężczyzny i kobiety, jeśli żyją oni na sposób małżeństwa, ale małżeństwem nie są. Chodziłoby tu o taki związek, o którym Chrystus wspomniał w rozmowie z Samarytanką: "Ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem" (J 4,18). Po wtóre, w słowach tych Kościół dopatruje się obowiązku bezwzględnej niezgody na cudzołóstwo współmałżonka. Nie wolno chrześcijaninowi tolerować sytuacji trójkąta małżeńskiego: jeśli niewinny małżonek nie może sytuacji zmienić, powinien raczej współmałżonka opuścić i w modlitwie i pokucie czekać na jego nawrócenie, niż godzić się na bezczeszczenie małżeństwa.

Proszę uważnie wczytać się w oba teksty św. Mateusza i sądzę, że sam Pan przyzna, iż taka właśnie interpretacja leży w duchu obu wypowiedzi Pana Jezusa. Dopatrywanie się w słowach "poza wypadkiem nierządu" furtki, umożliwiającej rozwód, jest niezgodne z zasadniczym sensem nauki Chrystusa o małżeństwie. Przecież Chrystus wyraźnie stwierdza, że przywraca pierwotną czystość prawa małżeńskiego, a przeciwstawiając stare prawo nowemu, jednoznacznie daje do zrozumienia, że chodzi Mu o istotną reformę, a nie tylko o jakiś retusz w zwyczajach starotestamentalnych. Chrystus uczy jednak czegoś więcej i głębiej niż pobożny rabbi Szammaj.

Zresztą zobaczmy, co na ten temat mówią listy apostolskie i najstarsze świadectwa chrześcijańskie. Słowa są tu jasne i dalekie od rozmiękczającej kazuistyki: "Tym zaś, którzy trwają w związkach małżeńskich, nakazuję nie ja, lecz Pan: żona niech nie odchodzi od swego męża. Gdyby zaś odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem. Małżonek również niech nie oddala się od żony" (1 Kor 7,l0n). Można się czasem spotkać z twierdzeniem, że Żydzi współcześni Chrystusowi nie znali pojęcia separacji, tzn. takiego rozejścia się małżonków, które nie uprawnia do następnego małżeństwa, ale jest raczej oczekiwaniem na ponowne zejście się. Nie wiem, może instytucja separacji była i nie znana ówczesnym Żydom, wszakże z powyższego tekstu wynika, że niewątpliwie znał ją św. Paweł (jej istnienie stwierdza również cytowany niżej tekst z połowy II wieku).

Albo o czym mówiłyby te oto teksty, gdyby rozwód był w pewnych okolicznościach chrześcijanom dozwolony? "Żona związana jest tak długo, jak długo żyje jej małżonek. Jeśli mąż umrze, może poślubić kogo chce, byleby w Panu" (1 Kor 7,39). Zaś w Liście do Rzymian: "Kobieta zamężna na mocy Prawa związana jest ze swoim mężem, jak długo on żyje. Gdy jednak mąż umrze, traci nad nią moc prawo męża. Dlatego to uchodzić będzie za cudzołożną, jeśli za życia swego męża współżyje z innym mężczyzną. Jeśli jednak umrze jej mąż, wolna jest od prawa, tak iż nie jest cudzołożnicą współżyjąc z innym mężczyzną" (7,2n).

Proszę Pana, nacisk społeczny, żeby Kościół -- przynajmniej w niektórych przypadkach -- pozwalał na rozwód, jest dzisiaj tak duży, że Kościół uczyniłby to już dawno, gdyby to tylko było w jego mocy. Jeśli Kościół nie zgadza się na rozwód, to dlatego, że nie może. Po prostu nauka słowa Bożego na ten temat jest zbyt wyraźna.

Warto tu przytoczyć jeszcze bardzo stare, pochodzące mniej więcej ze 150 roku, świadectwo, mówiące, jak pierwsi chrześcijanie rozumieli opuszczenie współmałżonka "na wypadek nierządu". Autorem tekstu jest Hermas, jego zaś dzieło -- Pasterz -- jest jednym z najważniejszych pism starochrześcijańskich:

 
"Panie -- powiedziałem --
Jeśli kto ma żonę, która wierzy w Pana,
I przekonał się, że ona popełnia cudzołóstwo,
Czy grzeszy mąż, jeśli dalej z nią żyje razem?"
"Tak długo, póki nie wie -- odpowiedział -- nie grzeszy.
Jeśli się jednak mąż dowie o jej grzechu, 
A niewiasta nie pokutuje,
Ale trwa w swym porubstwie,
I mąż dalej z nią żyje razem,
Staje się współwinny jej grzechu,
I bierze udział w jej cudzołóstwie".
"Jakżeż tedy, o panie -- pytałem -- ma postąpić mąż, 
Jeśli żona trwa w swej namiętności?"
"Niechże ją oddali -- odrzekł
A mąż niech żyje samotnie,
Jeśli zaś oddali swą żonę i pojmie inną,
Tedy i on cudzołoży".
"A jeśli, o panie -- pytałem -- niewiasta po swym 
oddaleniu pokutuje,
I chce powrócić do swego męża,
Czy on jej nie powinien przyjąć z powrotem?"
"Z pewnością -- odrzekł --
Jeśli mąż jej nie przyjmie,
Grzeszy i wielką na siebie ściąga winę.
Powinno się przecie przyjąć tego, który zgrzeszył, 
a czyni pokutę.
A zatem dla tej pokuty mężowi żenić się nie wolno. 
Oto jak się żona i mąż powinni zachowywać"1 
 

Można by jeszcze wskazywać na -- tak to chyba trzeba nazwać -- absurdy, jakie pociąga za sobą twierdzenie, że cudzołóstwo rozwiązuje nierozerwalny z natury związek małżeński. Krótko i trafnie wskazał je św. Augustyn, w swoim dziele O małżeństwach cudzołożnych: "Zobacz, co to byłby za absurd. Ktoś dlatego nie byłby cudzołożnikiem, że poślubił cudzołożnicę. I co budzi jeszcze większą zgrozę: owa kobieta, dlatego że popełnia cudzołóstwo, nie byłaby już cudzołożnicą: bo dla następnego męża nie byłaby już cudzą żoną, lecz jego własną... Gdyby cudzołóstwo rozwiązywało związek małżeński, co znaczyłyby słowa Apostoła: uchodzić będzie za cudzołożną, jeśli za życia swego męża współżyje z innym mężczyzną (Rz 7,3)?" (PL 40,472)

Albo że przypomnę zjawisko "cudzołóstwa hotelowego", praktykowanego niekiedy w krajach protestanckich, które "polega na tym, że działając w zmowie z żoną, mąż spędza noc w hotelu w towarzystwie kobiety innej, a następnie żona na tej podstawie wytacza powództwo o rozwód."2

My przede wszystkim pamiętamy o tym, że nauka Chrystusa o bezwzględnej nierozerwalności małżeństwa jest trudna. Zapewne mamy rację, ale przyznajmy również, że nasze patrzenie jest tu jednostronne: bo nauka Chrystusa na temat małżeństwa i jego nierozerwalności przede wszystkim zachwyca swoją głęboką mądrością i pięknem. Opiera się ona na wierze w człowieka i wierze w ludzką miłość. W skrajnym przypadku może się oczywiście zdarzyć, że współmałżonek okaże się kimś prymitywnym, zdemoralizowanym, albo -- jeśli nawet jest człowiekiem porządnym i niezłym -- po prostu bardzo trudnym we współżyciu. Są to przypadki, kiedy wspaniała nauka chrześcijańska -- że każdy człowiek, nawet nieprzyjaciel, jest wart miłości -- ujawnia to, co w niej trudne, a nawet (po ludzku) niemożliwe. Ale przecież w swojej istocie jest to nauka wspaniała: że każdy z nas jest stworzony na obraz Boży i nawet w człowieku zdawałoby się kompletnie zepsutym i przegranym znajduje się coś zasługującego na szacunek. Łatwo śpiewać w piosence, że "każdy człowiek to mój brat", ale dopiero w różnych sytuacjach trudnych (ktoś ma leniwą lub głupią żonę, któraś -- męża pijaka i brutala, inny nieprzyjaznego sąsiada albo szefa grającego na nerwach) okazuje się, czy naprawdę wierzymy w to, że "każdy człowiek to mój brat".

W nauce Chrystusa o nierozerwalności małżeństwa znajduje się również wezwanie do wiary w niezniszczalność miłości małżeńskiej. My, księża, niestety często popełniamy tu błąd, bo mówimy o tym dopiero ludziom, których małżeństwo się rozpada. Tymczasem trzeba mówić o tym wszystkim małżonkom. Również tym, których miłość jest świeża i gorąca i którzy mają subiektywne poczucie jej wiecznotrwałości. Bo wszystko, co ludzkie, podlega niestety dewaluacji i śmierci, i nawet taka miłość, której niezniszczalności ludzie są pewni, może umrzeć, a wówczas jady, wynikające z jej rozkładu, będą zatruwać wzajemne współżycie. Chrześcijańska wiara w niezniszczalność miłości małżeńskiej opiera się na Bogu: tylko Bóg może nas uzdolnić do tego, żeby nasza miłość była wiecznie żywa.

Ludzie pytają jednak: Co mamy robić, jeśli miłość już umarła? Byliśmy zapewne niewierni Bogu -- powiadają -- ale w tej chwili tego nie da się już odwrócić: Co mamy robić teraz? Odpowiedź Kościoła jest tutaj jasna, choć trudna: Jeśli niewierność Bogu spowodowała zło, trzeba ją naprawić wiernością. Nie można do dawnej niewierności dodawać niewierności nowej -- w ten sposób człowiek tylko zejdzie na jeszcze dalsze manowce. Otóż jeśli ludzie zdecydują się na drogę wierności Bożym przykazaniom, częstokroć okazuje się, że ich miłość jeszcze nie umarła, ona jest tylko ciężko chora. A jak wiadomo, nie każda choroba kończy się śmiercią, zwłaszcza jeśli chory bardzo pragnie wrócić do zdrowia.

 

1 Hermas, Pasterz, Przykazanie 4,1,4-8 (Pisma Ojców Apostolskich, tłum. A. Lisiecki, Poznań 1924, ss. 320n).
2 Państwo i prawo, 1963, s. 508.

CZY WOLNO KATOLIKOWI ZGODZIĆ SIĘ NA ROZWÓD?

 

Czy wolno katolikowi zgodzić się na rozwód? Chodzi o następującą sytuację: Żona mnie opuściła i przeprowadziła się do innego. Ja sam drugiego małżeństwa w ogóle nie biorę pod uwagę. Żonie zależy na uzyskaniu rozwodu, bo chciałaby usankcjonować prawnie swoją nową sytuację. Brak mojej zgody utrudni jej uzyskanie rozwodu, ale zarazem będzie odczytany jako małostkowa zemsta urażonego w swojej męskiej dumie jelenia, jako jałowa i nikomu niepotrzebna złośliwość. Z jednej strony mam ochotę zgodzić się na ten rozwód, żeby już raz na zawsze mieć to wszystko poza sobą, z drugiej strony mam mnóstwo wewnętrznych oporów. Jest we mnie (właściwie irracjonalna) nadzieja, że żona jeszcze do mnie wróci; i jest (chyba egoistyczny) lęk przed rozdrapywaniem bolących ran na sali sądowej.

Proszę z wyrozumiałością przyjąć mój wykład, który nie będzie bezpośrednią odpowiedzią na Pański list, ale raczej ogólnym przedstawieniem problemu. Pana i Pańskie nieszczęście znam wyłącznie z listu. Może konkretniej potrafiłbym Panu doradzić w bezpośredniej rozmowie. W rozmowie wiele można sobie wyjaśnić jakimś pytaniem, łatwiej rozpoznać trafność lub nietrafność rady, można radzić nie tylko słowem, ale milczeniem, obecnością, obietnicą modlitwy. Również ta okoliczność, że odpowiedź na Pański list jest publikowana, każe mi ją potraktować bardziej ogólnie. Krótko mówiąc: proszę o wyrozumiałość, choć zarazem mam odrobinę nadziei, że jednak pisanie to coś Panu pomoże.

Zacznę od banalnego stwierdzenia, że trudno spotkać człowieka, który by twierdził, że rozwód jest czymś dobrym. Zwolennicy prawa rozwodowego zawsze bardzo głośno podkreślali, że leży im na sercu trwałość związków małżeńskich, że rozwód jest zawsze czymś złym i że jego dopuszczenia domagają się jedynie w tych wypadkach, kiedy jest on -- jak przekonywali -- mniejszym złem. Właśnie ta argumentacja jest powodem, że rozwodu nie wystarczy po prostu zarejestrować w urzędzie stanu cywilnego, ale wyrokuje o nim sąd.

Otóż do tego banalnego stwierdzenia, że rozwód jest zawsze jakimś złem, przyłóżmy inne banalne stwierdzenie: że zło na ogół zaczyna się w naszych myślach. Spróbujmy się zastanowić, do jakiego stopnia nasze poglądy na temat dopuszczalności rozwodów stanowią jedną z głównych przyczyn, że rozwody są u nas tak częste.

Z rozwodami jest podobnie jak z każdą inną plagą społeczną: krąg winnych sięga daleko poza bezpośrednie ofiary tej plagi. Weźmy dla przykładu plagę pijaństwa. Bardzo wielu ludzi przyczynia się do żywotności poglądu, że takie czy inne wydarzenia i dokonania trzeba "oblać"; masowo podtrzymujemy stereotypowe sposoby wymuszania kupna alkoholu lub jego wypicia; powtarzamy jak papugi arcyniemądre poglądy, jakoby picie wódki było miarą dzielności albo życzliwości dla kolegi itp. Tylko niektórzy, co się w ten sposób zachowują, kończą w rynsztoku, ale winę za ich wykolejenie w jakimś bardzo realnym sensie ponosimy wszyscy. Gdyby w naszym społeczeństwie nie było atmosfery, sprzyjającej alkoholizmowi, wielu z dzisiejszych pijaków żyłoby dziś pięknie i sensownie.

Czy w naszym społeczeństwie da się zaobserwować jakieś poglądy i stereotypy zachowań, które zwiększają liczbę rozwodów? Otóż sam pogląd, jakoby rozwód był dopuszczalnym rozwiązaniem kryzysu małżeńskiego, pracuje na rzecz rozwodu! Ileż rozbitych par mogłoby do dziś stanowić całkiem udane małżeństwa, gdyby w momencie kryzysu rozwód w ogóle nie wchodził w rachubę jako rozwiązanie. Zupełnie inaczej podchodzi do nauki uczeń, któremu nawet do głowy nie przychodzi myśl, że mógłby szkoły nie ukończyć, aniżeli jego kolega, któremu tylko trochę zależy na uzyskaniu końcowego świadectwa. Ten drugi ma obiektywnie o wiele mniejsze szanse ukończenia szkoły. Jemu przecież na tym nie bardzo zależy, skąd więc weźmie energię i wytrwałość w chwilach, kiedy trzeba się całemu zmobilizować, żeby uporać się z jakimś trudniejszym przedmiotem lub nadrobić zaległości?

Istnieje coś takiego jak moralna wyobraźnia. Może ona być nie rozbudzona lub otępiała -- kiedy na przykład sąsiada spotkało nieszczęście, a mnie nawet na myśl nie przyjdzie, że może powinienem mu pomóc lub w jakiś sposób być przy nim.

Jednak moralna wyobraźnia może być również chora -- jeśli podsuwając mi złe rozwiązania, dodatkowo utrudnia i tak już niełatwą drogę ku dobru. Otóż również moralna wyobraźnia całych społeczeństw może być dotknięta tępotą lub zwyrodnieniem -- przykładów tego historia dostarcza bez liku. Całe społeczeństwa mogą w jakiejś dziedzinie -- żeby użyć wyrażenia Księgi Rodzaju -- "znać dobro i zło".

Mogłoby się wydawać, że lepiej jest znać dobro i zło, niż znać samo tylko dobro. Otóż nie. Jeśli znamy również zło, znaczy to, że niedostatecznie poznaliśmy dobro. Gdybyśmy więcej znali dobro, zło by się w ogóle nie pojawiało w naszej wyobraźni jako realna alternatywa. Gdybyśmy więcej rozumieli, czym jest, czym powinno być małżeństwo, nie przychodziłaby nam do głowy nawet możliwość rozwodu, myślelibyśmy raczej nad sposobami uratowania zagrożonej wspólnoty życia. W naszym społeczeństwie nie działałoby tyle mechanizmów, ułatwiających rozwód, pojawiłoby się natomiast więcej mechanizmów przeciwnych.

Powiedział Jan Paweł II w Limerick w Irlandii: "Już sama możliwość uzyskania rozwodu w sferze prawa cywilnego czyni trwałe i stabilne małżeństwo trudniejszym dla każdego". Sytuacja jest jeszcze trudniejsza, jeśli prawo rozwodowe uzyskało żywą akceptację społeczną. Bo małżeństwu, które przeżywa jakieś problemy, trudno opędzić się wówczas od życzliwych krewnych i przyjaciół, podpowiadających, że nie ma sensu tak się męczyć przez całe życie. Bywa i gorzej: że małżonkowie nawet nie próbują się od takiej życzliwości opędzać, bo i sami nie myślą inaczej.

Każdy rozwód ma w sobie coś z zabójstwa. Rozwód to zabicie miłości -- chorej zwykle, czasem bardzo chorej, czasem -- biorąc pod ludzku -- beznadziejnie chorej. Oczywiście, że zabicie chorego byłoby najprostszym i najskuteczniejszym sposobem usunięcia choroby -- tylko czy najlepszym? Czy w ogóle dobrym? Jeśli nawet nie ma nadziei (znów tylko po ludzku mówię, bo przecież Pan Bóg w sprawach tak istotnie dotyczących naszego duchowego dobra chętnie czyni cuda: jeśli tylko się o nie ubiegamy) na pełne uzdrowienie, to czyż wynika stąd, że leczenie nie ma sensu? Nie mówmy zaś pośpiesznie nawet o bardzo skłóconym małżeństwie, że ich miłość już umarła. Miłość to coś duchowego, dlatego nie umiera łatwo, ostatecznie umiera dopiero w piekle.

Czy katolikowi wolno zgodzić się na rozwód? Dotychczas mówiłem tylko o tym, żeby katolik -- i w ogóle żaden człowiek -- nawet nie myślał o rozwodzie. Ale przecież może się zdarzyć (jak to się niestety zdarzyło w Pańskim małżeństwie), że ktoś wprawdzie nigdy nie pomyślał o rozwodzie, ale z propozycją taką występuje druga strona. Co robić wówczas?

Najpierw chciałbym przestrzec przed pewnym rodzajem niedobrej tolerancji. Wyobraźmy sobie, że ktoś powiada wówczas współmałżonkowi mniej więcej tak: "Żałuję bardzo, że tak się stało. No, ale jeżeli pragniesz ułożyć sobie życie inaczej -- ja jestem człowiekiem kulturalnym, nie będę ci przeszkadzał". Ten model zachowania uznawany jest w niektórych środowiskach za obowiązujący. Jak gdyby była to jedyna kontrpropozycja dla rozwodowej pyskówki na sali sądowej.

Owszem, w jakimś sensie, nawet wobec zła, należy być tolerancyjnym, tzn. należy raczej tolerować zło niż sięgać przeciwko niemu po środki niemoralne. Ale przecież w opisanej wyżej sytuacji istnieje cały szereg środków nie tylko moralnie dopuszczalnych, ale ze wszech miar pożądanych, za pomocą których być może udałoby się jeszcze uratować małżeństwo (w każdym razie próbować trzeba!) Fałszywa to tolerancja, która prowadzi do moralnego rozbrojenia. Jeśli współmałżonek dąży do rozbicia małżeństwa, to przecież nie ma takiego moralnego prawa, które zakazywałoby mi sygnalizować mu, że czuję się jego postępowaniem bardzo skrzywdzony, że bardzo mi zależy na odbudowie naszego małżeństwa, że gotów jestem do gruntownej rewizji swojej własnej postawy, że można sobie przebaczyć wzajemnie w taki sposób, iż przyjęcie przebaczenia nie będzie niczym upokarzającym itd., itd. To żadna tolerancja, to tylko jej karykatura, jeśli zakazuje ludziom nawet okazywania zdziwienia z powodu dokonywanego zła, jeśli przymusza do udawania, jakoby zło było czymś równie szacownym jak dobro.

Dopiero teraz spróbuję powiedzieć parę słów bezpośrednio na temat Pańskiej sytuacji. Kiedyś wiele nauczyła mnie na ten temat pewna kobieta, którą mąż rzucił osiem lat przed naszą rozmową. Pierwszy pozew rozwodowy sąd oddalił z powodu jej sprzeciwu. Kiedy przyszła do mnie, sprawa toczyła się po raz drugi. Sprzeciw jej nie miałby już praktycznego znaczenia, bo trudno się było spodziewać, żeby sąd odmówił zalegalizowania sytuacji, która faktycznie trwała już tak długo. Sprzeciw jej -- i tak nieskuteczny -- zburzyłby tylko jej spokój, utrudniłby pracę sądowi i zrozumiano by go wyłącznie jako złośliwość albo upór fanatycznej dewotki.

I proszę sobie wyobrazić, że ona w tej sytuacji, mimo wszystko, nie wyraziła zgody na rozwód. "Nie mogę się zgodzić -- mówiła mi. -- Dla mojego męża orzeczenie rozwodu to jakby rozgrzeszenie. On chciałby sobie wreszcie powiedzieć: Teraz to już wszystko w porządku! Otóż nie wszystko jest w porządku: nasz syn nie miał ojca, ja mam zmarnowane życie. Jeśli otrzyma rozwód mimo mojego sprzeciwu -- to może jednak łatwiej mu przyjdzie kiedyś taka myśl, że jeszcze nie wszystko w porządku, że jeszcze jest mu potrzebne prawdziwe rozgrzeszenie".

Myślę, że ten punkt widzenia wart jest Pańskiej uwagi. A jeśli zdecydowałem się odpowiadać publicznie na Pański list, to głównie w nadziei, że czytelnicy W drodze pomodlą się za Pana.

PRZERYWANIE CIĄŻY I TOLERANCJA

 

Spotkałem się z takim poglądem: Wy, katolicy, w sprawie przerywania ciąży jesteście nietolerancyjni. Jeżeli sami uważacie to za grzech -- wszystko w porządku, wolno wam nie brać tego grzechu na swoje sumienie. Ale wy chcielibyście swój pogląd narzucić wszystkim, również tym, którzy uważają przerywanie ciąży za rzecz moralnie dopuszczalną.

Spróbuję wkorzenić nieco cały problem w tak zwane życiowe realia.1 Czytając Pański list, w pierwszym odruchu pomyślałem sobie: Nie czas kłócić się o miedzę, kiedy powódź zalewa wszystko. Ktoś niepokoi się tym, że my, katolicy, uradowalibyśmy się całą duszą z uchylenia ustawy o przerywaniu ciąży. Jeśli temu panu rzeczywiście tak droga jest tolerancja, to niechby swój niepokój zwrócił najpierw przeciwko tej nietolerancji wobec kobiet ciężarnych, która obecnie jest faktem, i to niestety faktem w skali masowej, niemal nowym obyczajem.

Jakże często ciąża wywołuje u otoczenia -- niestety, również wśród katolików -- poczucie jakby zagrożenia i agresję. Wystarczy, że w jakiejś rodzinie jest dwoje dzieci, żeby następna ciąża budziła nie ukrywane wzruszenie ramion, uśmiechy politowania czy nawet szyderstwa. Jeśli zaś się zdarzy, że kobieta spodziewa się dziecka, kiedy jej najmłodsza pociecha ma dopiero roczek... Zresztą czyż trzeba szczegółowo opisywać, jak reagują wówczas rozmaici znajomi, koleżanki, ba, niekiedy nawet rodzeni rodzice? Czyż trzeba szczegółowo przedstawiać te wszystkie zarówno wulgarne, jak i subtelne naciski, jakie ta ciąża wywołuje? Niektórzy biorą sobie jakby za punkt honoru doprowadzenie do tego, żeby dziecko się nie urodziło. Terror moralny stosujemy również, jeśli dowiedzieliśmy się o ciąży kobiety, naszym zdaniem zbyt starej, żeby zostać matką niemowlęcia: no bo jej najmłodsze dziecko ma już trzynaście lat! Agresję otoczenia wywołuje ciąża kobiety niezbyt zdrowej, ciąża w małżeństwie niezbyt -- naszym zdaniem -- zgranym itd., itd. Albo ile niechęci spotyka kobiety ciężarne w niejednym zakładzie pracy: one raz po raz biorą zwolnienia lekarskie, blokują etaty itp.!

Jeśli zaś w ciąży znalazła się dziewczyna bez perspektywy rychłego małżeństwa, wówczas ludzie dosłownie się sprzysięgają, żeby dziecko nie mogło się urodzić. Począwszy od lekarki i rodziców, niemal wszyscy "życzliwie" radzą jej, żeby sobie nie zamykała drogi do małżeństwa, do zdobycia zawodu itp. Tłumaczą jej jeden przez drugiego, że to, co nosi w sobie, nie jest jeszcze dzieckiem, ale zaledwie płodem; przestrzegają, że nie da sobie rady; perswadują, żeby nie robiła wstydu rodzinie; grożą wyrzuceniem z domu i pozostawieniem jej samej sobie. Żebyż to przynajmniej jedną dziesiątą tej energii użyto przedtem, aby przekonać młodych, że nie wolno ze swojej płciowości czynić przedmiotu zabawy. Jeszcze nie tak dawno obronę dzieci nieślubnych przed nietolerancją włączano do rozmaitych programów postępowych, dzisiaj osiągnęliśmy już taki postęp, że tylko za cenę narażenia się na zarzut zacofania można bronić samego prawa dzieci nieślubnych do życia.

Albo inny przykład nietolerancji: Przypomina mi się wypowiedź pewnego znanego publicysty -- nb. autora broszury o tolerancji -- który lekarzowi ginekologowi pozwalał łaskawie wyznawać pogląd, że to, co kobieta nosi w swoim łonie, jest istotą ludzką; pozwalał też owemu lekarzowi wykluczyć absolutnie, stosownie do swoich przekonań, przerywanie ciąży w swoim małżeństwie. Natomiast ów obrońca tolerancji zakazywał temuż lekarzowi odmówić przerwania ciąży, jeśli jest to jego obowiązkiem służbowym: odmowa ze strony lekarza byłaby bowiem, zdaniem owego szermierza tolerancji, naruszeniem zasad współżycia społecznego. Niestety, nie powtarzam zasłyszanej gdzieś plotki, tekst jest wydrukowany czarną farbą na białym papierze.

Jeśli dobrze rozumiem ten sposób myślenia o tolerancji, to wolno ginekologowi wierzyć, że kobieta nosi w sobie istotę ludzką, ale tylko tak długo, jak długo ta wiara nie sprzeciwia się jego "obowiązkom służbowym". Ginekolog zaś, który miałby taką fanaberię, żeby bez względu na okoliczności wierzyć, że życie ludzkie od momentu poczęcia jest święte, po prostu źle wybrał zawód; swoimi społecznymi poglądami wprowadza tylko zaburzenia w funkcjonowaniu zasad społecznego współżycia. Krótko mówiąc, zawód ginekologa powinien być zamknięty przed tymi, którzy -- zgodnie z przysięgą Hipokratesa -- konsekwentnie wierzą w nietykalność życia ludzkiego od momentu poczęcia.

Oto druga dziedzina, gdzie Pański rozmówca mógłby skierować swoje zatroskanie o tolerancję. Zamiast teoretycznie niepokoić się możliwością przyszłych nietolerancji, lepiej zwrócić się przeciw tym nietolerancjom, które dzieją się obecnie. Przecież nie jest to normalna sytuacja, że student medycyny czy lekarz, który chce zostać ginekologiem, musi uczestniczyć w zabiegach przerywania ciąży lub nawet je wykonywać. Nie ma żadnych racjonalnych powodów, dlaczego konsekwentni wyznawcy poglądu o absolutnej nietykalności życia ludzkiego mieliby zostać praktycznie odsunięci od możliwości wykonywania zawodu ginekologa. Zwłaszcza że wyznawców tego poglądu znajdziemy doprawdy niemało wśród najwybitniejszych przedstawicieli ginekologii zarówno dawniejszej, jak i obecnej.

Czy dążenie do wprowadzenia prawnego zakazu przerywania ciąży wypływa z postawy nietolerancji? Proszę Pana, prawo PRL dopuszcza, jak wiadomo, przerywanie ciąży tylko do trzeciego miesiąca. Zatem -- próbuję wejść w tok rozumowania Pańskiego rozmówcy -- jest nietolerancyjne wobec tych ludzi, którzy uważają również przerywanie ciąży późniejszej za rzecz dopuszczalną. Można sobie też bez trudu wyobrazić, że istnieją ludzie, którzy uważają za rzecz moralnie dopuszczalną zabicie dziecka nowo narodzonego: zwłaszcza jeśli dziecko jest niechciane, dziedzicznie obciążone lub fizycznie czy psychicznie upośledzone (przepraszam za brutalność, ale próbuję jedynie wejść w pewien -- niestety rozpowszechniony -- sposób mówienia). A więc prawo, które zakazuje tego, co oni uważają za rzecz moralnie dopuszczalną, jest wobec nich nietolerancyjne.

Spróbujmy może wniknąć w powody, dla których słowo tolerancja kojarzy nam się na ogół pozytywnie. Mianowicie, tolerancją nazywamy poszanowanie cudzych odmienności, nawet jeśli się nam one nie podobają lub nie rozumiemy ich sensu.

Człowiek jest często egocentrykiem i chciałby widzieć świat urządzony na swoją modłę, nie ma ochoty wchodzić w cudzy punkt widzenia; nawet najbardziej autentyczne wartości, jeśli ich nie rozumie, skłonny jest w ogóle nie uważać za wartości. Zasada tolerancji stawia tamę temu naszemu egocentryzmowi i chroni wartości cenione przez grupy słabsze przed zniszczeniem. I przed czymś gorszym jeszcze niż zniszczenie -- mianowicie przed pogardą.

Jednak -- jak wskazują choćby podane wyżej przykłady -- tolerancja ma swoje granice. Granicą tolerancji jest na pewno krzywda wyrządzona jakiejś ludzkiej istocie. Nie wolno nam tolerować na przykład postępowania rodziców, którzy maltretują swoje własne dzieci. Ba, nawet sadyzm wobec zwierząt jest w kodeksach wielu cywilizowanych państw ścigany jako przestępstwo.

Otóż wyobraźmy sobie, że ktoś pociągnięty do odpowiedzialności za okrucieństwo wobec zwierząt, tłumaczy się, że według jego poglądów zwierzęta są jedynie wysoko zorganizowanymi maszynami, które reagują w sposób sprawiający wrażenie, iż przeżywają ból, podczas gdy w rzeczywistości bólu wcale nie odczuwają, bo w ogóle niczego nie odczuwają. Ów oskarżony mógłby się jeszcze powołać na to, że różni myśliciele -- począwszy od La Mettrie -- wyznawali taki pogląd. Pytam: Czy miałby on rację, zarzucając prawu, piętnującemu jego okrucieństwo wobec zwierząt, nietolerancję wobec jego poglądów? Przecież według jego poglądów w ogóle nie można być okrutnym wobec zwierząt! Dlaczego więc prawo zabrania mu czynów, które może są niemoralne, ale dopiero z punktu widzenia innych poglądów? Dlaczego prawo narzuca mu kryteria moralne, które są obce jego poglądom?

I tak doszliśmy do pytania zasadniczego; czy prawo moralne kształtuje się jedynie w sferze naszych poglądów, czy też może ma jakieś, niezależne od ludzkich poglądów i decyzji, odniesienia do rzeczywistości?

Otóż żeby odpowiedzieć wreszcie wprost na Pańskie pytanie, postawmy sobie dwa inne pytania: Czy prawo moralne, zakazujące zabijania ludzi, jest jedynie wynikiem umowy społecznej (a więc normą, która w wyniku nowej umowy społecznej może się zmienić), czy też jest może czymś niezależnym od jakichkolwiek ludzkich decyzji? Oraz pytanie drugie: Czy przeświadczenie, że płód w łonie matki już od momentu poczęcia jest istotą ludzką, jest czysto arbitralną i subiektywną decyzją czyjejś wiary, czy też może ma jakieś podstawy empiryczne?

Co do pierwszego pytania, powiem tylko tyle, że bardzo bałbym się ludzi, którzy sądziliby, że człowiek jest uprawniony zmieniać normy moralne, chroniące ludzkie życie. Również odpowiedź na drugie pytanie jest oczywista i -- zwłaszcza z punktu widzenia współczesnej nauki -- nie podlega dyskusji. Każdy maturzysta świetnie o tym wie, że już zapłodnione jajo jest oddzielnym organizmem biologicznym, wyposażonym we własny kod genetyczny, mającym swoją własną dynamikę rozwoju. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że płód, który kobieta nosi w swoim łonie, jest istotą ludzką, odrębną od swego ojca i matki. Prawda ta nie jest jakimś pomysłem wiary chrześcijańskiej, tutaj chodzi po prostu o fakt sprawdzalny empirycznie. "Wiara chrześcijańska -- mówił Paweł VI do lekarzy belgijskich w przemówieniu z 23 kwietnia 1977 roku -- wyjaśnia jedynie swoim światłem nadprzyrodzonym postawę moralną, która jest powszechnie obowiązującym podstawowym wymogiem każdego prawego sumienia. Postawa ta odnosi się bowiem do samej istoty człowieczeństwa, do natury ludzkiej w filozoficznym sensie tego terminu. Trzeba więc umieć docenić tę wyższą rzeczywistość moralną, to niepisane prawo umieszczone w samym sercu człowieka. Jedynie ono może służyć za podstawę prawdziwej zgody społecznej oraz prawodawstwa, które byłoby godne tego imienia".

I właśnie dlatego, że płód w łonie matki jest prawdziwym organizmem ludzkim, żaden człowiek nie ma władzy nad jego życiem. Może on umrzeć jeszcze przed urodzeniem, bo człowiek może umrzeć w każdym momencie swego życia, ale nie wolno go zabijać. "Istnieje cały szereg praw -- czytamy w Deklaracji o dokonywaniu poronień, jaką 18 listopada 1974 roku wydała Kongregacja Nauki Wiary -- których ludzka społeczność nie może sama przez się nadawać, szczególnie zaś te, które są od niej wcześniejsze, a które ona powinna zabezpieczyć i uczynić skutecznymi. Są to najczęściej prawa, które dzisiaj nazywa się prawami człowieka, a z których wyraźnego sformułowania chlubi się nasza epoka. Pierwszym prawem osoby ludzkiej jest prawo do życia... Prawo do życia w całości przysługuje nawet najbardziej upośledzonemu starcowi, nie traci go ten, kto cierpi na nieuleczalną chorobę, tak samo pozostaje dla dziecka dopiero co zrodzonego, jak i dla człowieka dojrzałego. Niewątpliwie wszelkie życie ludzkie domaga się poszanowania już od momentu poczęcia. Skoro tylko jajeczko ulega zapłodnieniu, rozpoczyna się życie, które nie należy już ani do ojca, ani do matki, ale do nowej, żyjącej istoty ludzkiej, która rozwija się dla siebie samej".

A świadkiem, że nasze społeczne sumienie nie czuje się w tej sprawie czyste, jest nawet nasz język. Dokonywanie poronień nazywamy eufemistycznie przerywaniem ciąży. Znaczy to, że nawet przed samymi sobą staramy się ukryć, że chodzi tu o zniszczenie czyjegoś życia; udajemy, że chodzi nam jedynie o przerwanie jakiegoś stanu, w którym znalazła się kobieta. Nasze zachowanie ma więc wszystkie cechy mentalności magicznej. Chcemy wierzyć -- mówię o całym społeczeństwie, bo przecież wszyscy zabicie nie narodzonej istoty ludzkiej nazywamy przerwaniem ciąży -- że za pomocą takiego magicznego zabiegu zabójstwo przestanie być zabójstwem. Wydaje nam się, że przez sztuczkę językową uda nam się zmienić rzeczywisty stan rzeczy i nadać dokonywaniu poronienia takie znaczenie, które byłoby nam wygodne. Analogicznie postępowały niektóre prymitywne plemiona, które sądziły, że dopóki nowo narodzone dziecko nie otrzyma imienia, nie jest jeszcze człowiekiem i wobec tego można je zabić.

 

1 Tekst ten, w roku 1980 zdjęty przez cenzurę państwową, nigdy nie ukazał się w miesięczniku W drodze, dla którego był pisany. Znalazł swe miejsce dopiero w pierwszym wydaniu Szukającym drogi.Nie wprowadzam do tego tekstu żadnej korekty, pozostawiam wszystkie anachroniczne już dziś nawiązania do ówczesnych okoliczności i ówczesnego prawa. Niech ten tekst pozostanie świadectwem działania ówczesnej cenzury.

PROBLEM KARALNOŚCI SPĘDZANIA PŁODU

 

Czuję odrazę na samą myśl wsadzania kogoś do więzienia za to, że brał udział w spędzaniu płodu. To byłby powrót do średniowiecza. Jeśli zaś jestem przeciwko karalności spędzania płodu, to muszę być konsekwentny: Chociaż uważam ten czyn za niemoralny, jestem przeciwko ustawowemu jego zakazywaniu.

Osobiście bardzo bliska mi jest Pańska niechęć do karania ludzi więzieniem.1 Jeśli jednak nie chcemy tej postawy doprowadzić do absurdu, musimy znaleźć dla niej takie sposoby wyrazu, aby nie utożsamiała się ona z propagowaniem bezkarności przestępstw i zbrodni. Jest Pan przeciw karaniu za zabicie płodu. Czy również przeciw karaniu (jak to przewidują ustawy niektórych państw, gdzie zezwala sie na aborcję) za zabicie płodu pięciomiesięcznego? Czy również przeciw karaniu za zabicie noworodka? Prawo rzymskie szło jeszcze dalej: zezwalało ojcu bezkarnie zabić dziecko nawet kilkuletnie. Czyżby to świadczyło o większej humanitarności tego prawa w porównaniu na przykład z ustawodawstwem średniowiecznym?

Jak Pan widzi, nie ominiemy pytania podstawowego dla tego problemu: Czy istotą ludzką można być więcej lub mniej? Bo nie podlega dyskusji, że ludzki embrion jest prawdziwą istotą ludzką, odrębną od obu organizmów rodzicielskich; jest to po prostu fakt, który musimy przyjąć do wiadomości, niezależnie od tego, czy nam się podoba, czy nie. I jeśli niektórzy dopuszczają zabicie ludzkiego embrionu, to dlatego, że albo próbują zapomnieć o tym fakcie, albo też wydaje im się, jakoby embrion był jeszcze "bardzo mało" istotą ludzką.

Powtarzam więc pytanie: Czy istotą ludzką można być więcej lub mniej? Czy laureat nagrody Nobla jest "więcej" istotą ludzką niż upośledzony, którego nie sposób nauczyć zawiązywania sznurówek? Tak myśleli hitlerowcy, ale w Norymberdze im to wyperswadowano. A może osiągnięcie samoświadomości jest tym istotnym progiem, za którym istota ludzka staje się "bardziej" człowiekiem niż przedtem? Ale wobec tego -- jeśli kiedyś utracę świadomość albo doznam głębokiego zaniku pamięci -- czy będę wówczas "mniej" człowiekiem? Czy będę miał wówczas mniejsze prawo do życia? A zresztą: kiedy się osiąga ową samoświadomość, po której rzekomo istota ludzka staje się "bardziej" człowiekiem? Przy wypowiedzeniu pierwszego "mama", czy może jeszcze później?

Proszę Pana, to nie jest przypadek, że zwolennicy dopuszczalności tzw. przerywania ciąży unikają podejmowania powyższej problematyki! Wskazują raczej na liczne dramatyczne sytuacje, w których mogą się znaleźć małżeństwa i kobiety, spodziewające się dziecka. Próbują ośmieszać działania przeciwko dokonywaniu poronień, zbagatelizować sam problem, a ludziom, którzy go podnoszą, przykleić etykietkę obskurantów lub fanatyków. Pojawia się również zarzut, że dążąc do zniesienia ustawy, zezwalającej na sztuczne poronienia, tym samym dąży się do zapełnienia więzień kobietami i lekarzami, którzy się nowemu prawu nie podporządkują: jak gdyby za mało było jeszcze więźniów w naszym kraju.

Otóż ten ostatni zarzut jest zbitką paru postaw słusznych i niesłusznych, spróbujmy więc rozdzielić jedne od drugich.

Na pewno słuszna jest niechęć do karania ludzi więzieniem. Natomiast bardzo niesłusznie niechęć ta jest wyrażona w sposób tak emocjonalny i bezrefleksyjny. Nie wolno bowiem do tego stopnia dać się ponieść swojej awersji do represjonowania za jakiś czyn, że w ogóle odmawia się podjęcia refleksji na temat istoty tego czynu. Nie wolno, na przykład -- wypowiadając się na temat sztucznych poronień -- unikać pytania, czy istotą ludzką można być więcej lub mniej i czy od tego zależy jej prawo do życia.

W zbitce postaw, którą tu krytykuję, dostrzegam również postawę moralnej łatwizny. Jeśli się jest przeciwnikiem wsadzania ludzi do więzienia, to najłatwiej byłoby postulować zniesienie wszystkich ustaw, zawierających sankcje karne. Najłatwiej, tylko czy najmądrzej? Czuję się zwolniony z obowiązku szczegółowego wykazywania, dlaczego nie byłby to postulat zbyt mądry. Ale wobec tego mimowolnie przychodzi myśl następująca: Czy rzeczywiście najwłaściwszą formą przezwyciężania wysokiej represyjności naszego prawa jest zniesienie sankcji karnej za czyny wymierzone przeciwko istotom najsłabszym, które same bronić się nie mogą?

Wydawałoby się, że należy raczej myśleć nad takimi sposobami zmniejszenia represyjności, które -- po pierwsze -- obejmowałyby całość naszego prawodawstwa i struktur penitencjarnych; po drugie zaś -- nie niszczyłyby istniejących dotychczas barier, powstrzymujących przed popełnieniem przestępstwa. Bardzo łatwo jest zmniejszać represyjność prawa poprzez proste zwiększanie bezkarności przestępstw. Rzeczą trudniejszą jest znalezienie takich sposobów, aby jednocześnie zmniejszyły się nie tylko kary, ale również ilość przestępstw.

Co natomiast myślę o prawnym represjonowaniu za spędzanie płodu? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sobie uświadomić, jaki jest sens sankcji prawnej. Otóż nie jest ona jedyną ani nawet najważniejszą zaporą przeciwko przestępstwu. Na ogół dotyczy ona przestępstwa skądinąd już przez społeczeństwo potępianego i ma na celu zniechęcenie do tego czynu marginesów społeczeństwa, które do danego przestępstwa są zdolne. Jeśli natomiast sankcją opatrzone są czyny przez znaczną część społeczeństwa akceptowane, to choćby obiektywnie były one głęboko niemoralne i szkodliwe społecznie, sankcja będzie poczytywana jako nałożona arbitralnie i niesprawiedliwa, zaś praktycznie będzie się ją sabotować; ponadto dotknie ona jedynie niewielką część tych, którzy naruszają dane prawo, co wzmocni jeszcze przekonanie o jej niesprawiedliwości.

"Ale ty przecież -- mógłby mi ktoś przerwać powyższy wywód -- argumentujesz teraz przeciwko zniesieniu obecnej ustawy, argumentujesz przeciwko wprowadzeniu sankcji karnej za zabicie płodu: boć przecież sankcja taka spotkałaby się z niezrozumieniem, a nawet ostrymi protestami znacznej części naszego społeczeństwa!"

Otóż nie. Twierdzę stanowczo, że prawa do zabijania niewinnych istot ludzkich ktoś może z dobrej woli bronić tylko pod warunkiem, że nie uświadomił sobie dostatecznie, o co tu faktycznie chodzi, uległ opiniom jakiegoś środowiska, dał się pochłonąć jakiemuś spojrzeniu cząstkowemu itp. Niemożliwe jest, żeby jakikolwiek człowiek, mając fundamentalne rozeznanie stanu faktycznego, w dobrej woli domagał się bezkarności dla zabijania niewinnych istot ludzkich. Kiedy na przykład Andrzej Frycz Modrzewski podjął propagandę na rzecz wprowadzenia sankcji karnej za zabicie nieszlachcica, wielu ze szlachty -- a więc tej części społeczeństwa, która miała wpływ na stanowienie praw -- przeciwstawiało mu się nie dlatego, żeby było za bezkarnością zabijania: obawiano się raczej, że wprowadzenie takiej sankcji będzie zamachem na wolność szlachecką, na ustalone tradycje prawne itp. Wystarczyło zaś nazwać rzecz po imieniu i poprosić przeciwników, żeby nie uciekali przed spojrzeniem prawdzie w oczy -- że istniejące prawo broni nie tyle wolności szlacheckiej, co bezkarności morderstw -- żeby przywiązanie do wolności okazało się względem cząstkowym, który bezwzględnie musi ustąpić przed obowiązującym powszechnie szacunkiem dla życia ludzkiego.

Otóż twierdzę stanowczo, że istnieją tylko trzy powody, dla których ludzie dobrej woli mogą bronić sztucznych poronień: ignorancja, nie uświadomione zakłamanie oraz takie zamknięcie się w problemach cząstkowych (skądinąd ważnych i nierzadko dramatycznych), iż człowiek zapomina o tym, co najważniejsze, że chodzi tu o życie istniejącej już istoty ludzkiej. Patrzmy, ile zakłamania w samym terminie "przerwanie ciąży": przecież głównym celem tej nazwy jest stłumienie naszej wiedzy o tym, że zabija się poczętą już istotę ludzką! Przypatrzmy się najpoważniejszym nawet argumentom za legalnością sztucznych poronień: w każdym z nich ucieka się od pytania fundamentalnego: czy wolno zabijać niewinną istotę ludzką? Zauważmy nierzetelność i obskurantyzm licznych argumentów, którymi próbuje się zdezawuować działania w obronie życia nie narodzonych: ileż tam usiłowań zastąpienia argumentu szyderstwem, rzeczowej polemiki -- inwektywą, ileż tam irracjonalnych haseł na temat postępu i średniowiecza itp.

Przypomnienie tego faktu oczywistego, że nóż ginekologa zabija poczętą już istotę ludzką, ma w sobie coś z czynu Chrystusa, który przyszedł "na upadek i na powstanie wielu" (Łk 2,34). Większość ludzi, którzy dotychczas myśleli o tym jako jedynie o "przerwaniu ciąży", po prostu zrozumie wówczas potrzebę prawnej ochrony życia tych najsłabszych, którzy sami bronić się nie potrafią. Inni, którzy dotąd zapewne w dobrej woli bronili prawa kobiet do przerwania ciąży", nie zmienią swojego stanowiska, ale odtąd będą go mogli bronić jedynie w złej woli: bo niemożliwe jest, żeby ktoś w dobrej woli i mając świadomość stanu faktycznego, bronił prawa do zabijania niewinnych istot ludzkich. Podobnie jak w czasach Frycza Modrzewskiego można było w dobrej woli bronić bezkarności morderstw popełnionych na nieszlachcie, ale tylko tak długo, jak długo można było w dobrej woli nie dostrzegać tego faktu oczywistego, że stanowiskiem takim broni się nie tyle wolności szlacheckiej, co bezkarności morderstw.

Można paradoksalnie powiedzieć, że nam wcale nie chodzi o wprowadzenie sankcji za "przerywanie ciąży". Nam chodzi o prawny zakaz zabijania poczętych już istot ludzkich. To nie jest tylko spór o słowa. Prawo, które bez zakłamań i eufemizmów nazywa przestępstwo po imieniu, budzi zarazem zrozumienie dla sankcji, którą zakazuje tego przestępstwa.

Zresztą sankcję karną można tak modelować, żeby raczej wychowywała społeczeństwo, niż zapełniała więzienia. Wystarczyłaby zapewne sankcja tak niska, że nie sięgająca nawet celi więziennej: bo istotnie ważna wydaje się nie tyle surowość sankcji, co sam fakt, że prawo dany czyn piętnuje.

Zarazem jednak nie wolno ograniczyć się do samych postulatów prawnych. Tym, co wydaje się nie mniej ważne, jest praca na rzecz przemiany społecznego stosunku do dziecka poczętego, rozwój różnych inicjatyw, mających na celu powstrzymywanie rodziców od decyzji przeciwko dziecku, a także moralna mobilizacja środowiska lekarskiego.

 

1 Tekst opublikowany w miesięczniku "W drodze" w maju 1981 roku. Tutaj -- oraz w następnym rozdziale -- opuszczono fragmenty dziś już nieaktualne.

WIDMO NIEFACHOWYCH BABEK

 

Słyszy się czasem o możliwościach całkowitego lub częściowego zniesienia ustawy o przerywaniu ciąży. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja sama nie jestem zwolenniczką przerywania ciąży, widzę jednak argumenty, przemawiające za częściowym przynajmniej utrzymaniem tej ustawy. Są takie kobiety, które zdecydowały się poddać temu zabiegowi, i jeśli uniemożliwi im się uczynić to legalnie, pójdą do niefachowych babek. W czyim to leży interesie, żeby te kobiety narażać na kalectwo, a nawet na śmierć? A ponadto: kobiety nie pozbywają się przecież dziecka chcianego. Czy mamy więc prawo domagać się utrzymania przy życiu dzieci, które przyszłyby na świat nie chciane, skazane na wieczną poniewierkę?

Bardzo pesymistycznie patrzy Pani na ludzką naturę. Bo proszę zauważyć, że podane przez Panią argumenty bazują na założeniu, jakoby złe postawy były w nas nieuleczalne, złe postanowienia -- nieodwracalne. Czyżby tak było naprawdę? Pozwalam sobie w to wątpić. W rzeczywistości tylko w przypadkach głęboko patologicznych kobieta podejmuje decyzję zniszczenia własnego płodu bez zmrużenia oka. Każda normalna kobieta przeżywa wówczas dramat. Jej ostateczna decyzja -- urodzić dziecko czy spowodować poronienie -- w wielkim stopniu zależy od tego, czy spotka się z ludzką życzliwością i gotowością pomocy, czy też koleżanki i znajomi radzić jej będą iść po linii najmniejszego oporu. Wprawdzie każdą decyzję przeciwko poczętemu dziecku podejmują przede wszystkim matka i ojciec, ale również jest to w jakiejś mierze decyzja kręgów społecznych, do których rodzice dziecka należą. Dramat matki bywa niekiedy tak głęboki, że w nieszczęsnej kobiecie rośnie jednocześnie gotowość do obu decyzji (objawia się to na przykład w ten sposób, że w ciągu jednego tygodnia potrafi ona trzykrotnie zmieniać swoją decyzję "ostateczną"). Szalę ostateczną przechylić wówczas może jakiś drobiazg: czyjeś słowo otuchy, bezduszność lekarza itp.

Oto dlaczego nie jest rzeczą obojętną dla konkretnych ludzkich decyzji, jakie prawo aktualnie obowiązuje. Prawo, które utrudnia dokonywanie poronień, niejedną kobietę ustrzeże przed zamachem na własny płód. Czymś jeszcze ważniejszym będzie to, żeby prawo nie stwarzało wrażenia, jakoby przerwanie ciąży było czynem moralnie neutralnym. Prawo kształtuje przecież ludzkie poglądy. Jeśli więc prawo stoi na stanowisku, że spędzania płodu nie należy oceniać moralnie albo że należy je oceniać w kategoriach mniejszego zła, pokusa takiego rozwiązania będzie nawiedzała kobiety ciężarne częściej niż wówczas, kiedy prawo nie pozostawia wątpliwości, że zniszczenie ludzkiego płodu zawsze jest czymś moralnie złym; zwiększa się też wówczas społeczny nacisk na ciężarne kobiety w kierunku takiego rozwiązania.

Oczywiście, prawo nie przymusza żadnej kobiety do działań przeciwko ludzkiej istocie, która kształtuje się w jej łonie. Jeśli więc ktoś dopuszcza się tego grzechu, niech się nie usprawiedliwia, że prawo go zwiodło. Ale zarazem nie wolno demagogicznie twierdzić, jakoby -- ponieważ ostateczna decyzja zawsze należy do zainteresowanej osoby -- było rzeczą obojętną, jakie prawo w tej dziedzinie obowiązuje. Po prostu prawo, chcemy czy nie chcemy, wpływa na konkretne ludzkie postawy i decyzje.

Spróbujmy teraz przypatrzeć się bliżej samemu widmu babek, które rzekomo zaczęłyby grasować, gdyby doszło do całkowitego lub przynajmniej częściowego zniesienia ustawy o przerywaniu ciąży. Uświadomiliśmy już sobie, że straszenie nas niefachowymi babkami wynika z przeoczenia psychiki kobiet, decydujących się na zniszczenie ciąży. Zbyt pośpiesznie troszczymy się o szpitalny komfort tych kobiet, zamiast więcej pomyśleć o tym, że może niejednej z nich moglibyśmy pomóc w zaakceptowaniu swojego macierzyństwa. Zbyt wiele w nas fałszywej i ciemnej wiary, że istnieją sytuacje, kiedy kobieta "musi" odrzucić swoje -- zaistniałe już przecież -- macierzyństwo; to właśnie na gruncie tej fałszywej wiary problemem najważniejszym staje się zapewnienie kobietom, które "muszą" wyrzucić z siebie zaczynające się życie, jak najlepszych warunków sanitarnych.

Zresztą pomyślmy chwilę, skąd się w ogóle wziął ten obraz niefachowych babek, przywoływany w roli straszaka w różnych dyskusjach na temat legalizacji poronień. Dlaczego na przykład straszak ten prawie nie pojawił się w bardzo ostrych dyskusjach, jakie w ostatnich latach prowadzono na ten temat w krajach zachodnich? Odpowiedź jest prosta. Owe niefachowe babki była to pozostałość z czasów, kiedy różne potrzeby lekarskie w niektórych środowiskach -- zwłaszcza na wsi i wśród biedoty miejskiej -- załatwiano sobie we własnym zakresie: funkcjonowali wówczas różni samorodni dentyści, nastawiacze złamanych kończyn, znachorzy itp. Dzisiaj już nie te czasy i nie ci ludzie. Nie ma już ani kandydatów do spełniania takich zadań, ani chętnych do korzystania z ich usług. Doprawdy czas już najwyższy przestać straszyć się wzajemnie wyciągniętym z lamusa widmem babek-aborterek. Można by co najwyżej rozważać problematykę ginekologicznego podziemia, które zapewne powstałoby w wyniku uchylenia ustawy, pozwalającej na przerywanie ciąży.

A co do argumentu, że kobiety marnują tylko dzieci nie chciane, błagam Panią, niech Pani nigdy tego argumentu nie używa. On jest głęboko nieprawdziwy i nieludzki. Nie wolno dzielić dzieci na chciane i nie chciane; zgodzić się na taki podział to znaczy stanąć na gruncie jednego z najgorszych rodzajów rasizmu. Każde bez wyjątku dziecko ma prawo do tego, żeby było chciane i kochane. Winniśmy sobie wzajemnie pomagać do zrozumienia tej prawdy. Kobieta może początkowo nie chcieć dziecka, może pojawiło się ono nieoczekiwanie, nie było pożądane itp. Ale jeśli matka jest żywym człowiekiem i ma serce, dziewięć miesięcy na pewno jej wystarczy, żeby całkowicie zmienić swój stosunek do dziecka, żeby oczekiwać go z miłością i radością. My możemy jej w tym pomóc. Dużo to lepsze niż sankcjonowanie niemoralnych podziałów na dzieci chciane i nie chciane.

Zresztą życie dowodzi, że rodzice mogą bardzo płytko "chcieć" lub "nie chcieć" dziecka. Rodzicom może minąć miłość do dziecka poprzednio bardzo upragnionego (co oczywiście jest ich wielką winą moralną): jeśli na przykład dziecko nie spełnia ich oczekiwań albo stanowi przeszkodę w ich nowych planach matrymonialnych. Z drugiej strony, dziecko początkowo nie chciane może stać się skarbem szczególnie umiłowanym. Któż z nas nie zna przypadków, że dziewczyna albo kobieta zgodziła się oddać dziecko zaraz po urodzeniu do adopcji i wystarczyło jej parę dni zajmowania się noworodkiem, żeby nie chcianego bachora pokochać tak bardzo, że za żadne skarby go nikomu nie odda!

Naprawdę błagam Panią, proszę nigdy nie mówić, że lepiej nie pozwolić dziecku urodzić się, niż gdyby miało być nie chciane. Jeśli Pani zobaczy, że ktoś nie chce swojego dziecka, niech to raczej obudzi w Pani jakieś przerażenie, a zarazem potrzebę przyjścia z pomocą, aby człowiek ten zaakceptował swoje macierzyństwo lub ojcostwo i starał się przyjąć dziecko z radością.

CZY TEN GRZECH MOŻE BYĆ ODPUSZCZONY?

 

Niestety, to już się stało. Wszystko dałabym za to, żeby móc jeszcze raz ten wybór podjąć. Życie nawet bym za to oddała. Tego jednak już się nie da odwrócić. I nie mogę uwierzyć, żeby sam Bóg mógł mój grzech unieważnić. Wierzę, że Pan Bóg jest nieskończenie miłosierny. Proszę jednak zrozumieć moją rozpacz: przecież zabiłam niewinną istotę, która była mi powierzona. Tego się już nie da cofnąć, miłosierdzie Boże nie może chyba dokonywać rzeczy absurdalnych. Życie straciło dla mnie sens. Gdyby mieć iskierkę nadziei, że ten grzech da się choć trochę naprawić, unieważnić, odwrócić, wymazać -- żeby on mnie tak nie obciążał. Patrzę, jak matki prowadzą swoje wózki, patrzę z płaczem na rówieśników mojego dziecka, ale ono już nie żyje. Z mojej winy.

Niech Pani sobie przypomni, jak odnosił się do grzeszników Pan Jezus. Nigdy nie próbował pocieszać ich nieprawdziwie. Nie przekonywał na przykład cudzołożnicy, że jej grzech nie jest wielki -- byłaby to nieprawda: jej grzech był przecież bardzo ciężki. Nie mówił też jej, że On jej grzech unieważnia. On tylko pochylił się nad nią miłosiernie i powiedział, że jej nie potępia. Powiedział jej ponadto, żeby więcej nie grzeszyła. Ona zaś z pewnością nie tylko już więcej nie dopuściła się tego grzechu, ale jej życie stało się odtąd zupełnie inne, przemienione.

Toteż bardzo dobrze, że nie daje Pani posłuchu nierzetelnym pocieszycielom, których zapewne Pani nie brak. Że nie szuka Pani żadnych usprawiedliwień swojego czynu. Grzech nazywa Pani po imieniu. I ma Pani niestety rację. Choć niejedno usprawiedliwienie zapewne by się znalazło. Zapewne przed podjęciem swojej nieszczęsnej decyzji przeżyła Pani wielki dramat, zapewne istniały jakieś wielkie powody, dla których Pani na ten krok się odważyła. Cóż, kiedy te powody -- i teraz Pani to dobrze rozumie -- zupełnie nie usprawiedliwiają zamachu na życie własnego dziecka. Zapewne ma Pani żal -- jakżeż słuszny! -- do różnych osób, które w taki lub inny sposób przyczyniły się do tego, że stało się to, co się stało. Cóż, kiedy to właśnie Pani podjęła tę decyzję, a przecież -- i słusznie Panią to gnębi -- dramat swój mogła Pani i powinna rozwiązać inaczej.

Ciężko mi pisać te słowa, Pani ciężko będzie je czytać, ale z tym zgadzamy się zapewne oboje: że prawdziwą pociechę można znaleźć tylko na gruncie prawdy, nawet jeśli to prawda bardzo gorzka.

Pierwsze słowo, jakie mam Pani do powiedzenia, tylko pośrednio jest słowem pociechy, przede wszystkim jest ono słowem przestrogi: Niech Pani nie da się zagryźć wyrzutom sumienia! Nie po to Pan Bóg dał nam sumienie, żeby nas dręczyło, ale po to, żeby przestrzegało przed złem oraz żeby przynaglało nas do naprawy zła już popełnionego (w tym wszystkim, co się jeszcze da naprawić). Sumienie ma swoją naturalną celowość, jest skierowane ku życiu: chroni przed upadkiem lub z niego dźwiga, wzywa do wejścia na lepszą drogę i zachęca do wytrwania na niej. Sumienie, które tylko człowieka gnębi i rozsnuwa czarne chmury nad jego życiem, jest sumieniem zbłąkanym, pozbawionym swojej naturalnej celowości.

Powiem Pani otwarcie: Niech Pani stara się nie dopuścić diabła do swoich wyrzutów sumienia. Diabeł jest ojcem śmierci. To on popchnął Panią do tego grzechu, a teraz chce jeszcze zagarnąć dla siebie ten wielki dar Boży, jakim są wyrzuty sumienia; chce Panią przygnieść smutkiem, rozpaczą, duchowo sparaliżować. Proszę za żadną cenę nie dopuścić do tego, że wyrzuty sumienia zamkną Panią w bezpłodnym bólu z powodu popełnionego grzechu. To prawda, trzeba płakać nad swoim grzechem, i dobrze Pani robi, że płacze -- ale niech ten płacz Panią przemienia, pomoże Pani odnaleźć się, prowadzi do życia.

Teraz Pani już wie, że tego grzechu nigdy więcej Pani nie popełni. Ale owocem wyrzutów sumienia powinno być coś więcej niż postanowienie, że to się już więcej nie powtórzy. Straszny grzech, którym obciążyła Pani swoje sumienie, miał przecież głębsze źródła: zabrakło Pani utrwalonego przeświadczenia, że życie ludzkie zawsze i bez względu na okoliczności jest święte; nie było w Pani stanowczej wiary, że nie ma takiej sytuacji, w której człowiek musiałby popełnić zło; zbyt słabe okazało się Pani zaufanie do Bożej Opatrzności, która wprawdzie dopuszcza na nas różne doświadczenia, ale nigdy nie zostawia nas samym sobie. Wyrzuty sumienia dopiero wtedy spełnią swój cel, kiedy zacznie Pani pracować nad usunięciem tych niedobrych źródeł grzechu. Niech zacznie Pani prosić Boga o prawdziwą ufność w Bożą Opatrzność, ufność na co dzień, o głębokie pragnienie zachowywania wszystkich Bożych przykazań, o wewnętrzną przemianę.

Życia dziecku Pani już nie przywróci, ale niech naprawia Pani przynajmniej to, co się jeszcze da naprawić. Los dziecka proszę zostawić miłosiernemu Bogu. Jak wiadomo, niektóre dzieci również bez winy swoich rodziców umierają jeszcze przed urodzeniem -- i na pewno Pan Bóg żadnego z nich nie skrzywdzi. Ufajmy, że nie skrzywdzi też tego dzieciątka, przeciwko któremu Pani tak ciężko zawiniła. Nie otrzyma ono od Boga tych darów, które zapewne otrzymałoby, gdyby mogło żyć, ale Pan Bóg na pewno okaże mu w jakiś sposób swoją dobroć. Teraz od Pani zależy, czy jego śmierć niewinna będzie miała przynajmniej ten sens pozytywny, że stanie się bodźcem do duchowej przemiany w Pani, jego pokutującej matce.

Męczy Panią świadomość, że popełniła Pani grzech nie do naprawienia. Proszę mnie teraz posłuchać uważnie, bo to jest najważniejsza część tego listu. Proszę popatrzeć na Ukrzyżowanego Chrystusa i szczególnie zauważyć rany w Jego ciele: te rany sprowadziły na Niego śmierć. I proszę sobie przypomnieć, że rany te wcale nie zniknęły w ciele Zmartwychwstałego: niewiernemu Tomaszowi kazał przecież Chrystus włożyć rękę w swój bok i palec w miejsce gwoździ. Jednak w ciele Zmartwychwstałego rany te doznały najgłębszego przemienienia: już nie były źródłem śmierci, stały się źródłem życia dla nas wszystkich!

Proszę uwierzyć, proszę uwierzyć całą duszą, że Chrystus ma moc przemienić tę ranę, którą Pani w sobie nosi. Ta rana wprawdzie nigdy nie zniknie, do końca życia będzie Panią nawiedzała świadomość, że dopuściła się Pani kiedyś tak wielkiego grzechu. Jednak Chrystus tę ranę śmierci może przemienić w źródło życia. Po dwóch znakach rozpozna Pani, że to już się stało -- i wówczas nie tylko wróci Pani spokój i radość życia, ale ogarnie Panią taki pokój i radość, jakich przedtem Pani może nie znała. Warunkiem, żeby to się stało, jest oczywiście uzyskanie Chrystusowego przebaczenia w sakramencie pojednania. Znakami zaś, że nie stawia Pani przeszkód łasce przebaczenia, jest -- po pierwsze -- owa wewnętrzna przemiana, o której już napisałem; i po drugie to, że każdy grzech przeciwko poczętemu życiu, o którym Pani się dowie, będzie Panią napełniał bólem i smutkiem i będzie się Pani starała za wszelką cenę ustrzec inne kobiety przed tym, przed czym Pani nie ustrzeżono.

I kto wie, może nadejdzie kiedyś dzień, kiedy o swoim grzechu -- przecież tak strasznym -- odważy się Pani powiedzieć: "błogosławiona wina". Rozpozna Pani wówczas, że właśnie do Pani odnoszą się słowa, które Chrystus wypowiedział o Marii Magdalenie: "Umiłowała wiele, albowiem wiele jej odpuszczono". Jeśli bowiem Chrystus przebacza nawet tak wielki grzech -- a na pewno przebacza każdemu, kto o to prawdziwie prosi -- zobowiązuje nas to do nowego, głębszego życia. I do gorącej troski, żeby innych ludzi przed takim grzechem powstrzymywać.

Bo niestety praktycznie bywa różnie. Otrzyma czasem ojciec czy matka rozgrzeszenie z winy dzieciobójstwa, a jednocześnie sprawia im jakąś złą satysfakcję, że inni ludzie w analogicznej sytuacji postępują podobnie jak oni. Wydaje im się, że ich własna wina jakby się pomniejsza przez to, że inni też podobne winy popełniają. Często właśnie ci ludzie, którzy sami mają ten grzech na sumieniu, wręcz doradzają kobiecie, znajdującej się w trudnej sytuacji, żeby przekreśliła swoje macierzyństwo. Dokładają swoją niedobrą cząstkę do tej atmosfery nietolerancji, jaką w naszym społeczeństwie otoczona jest ciąża kobiety chorej, niezamężnej, zbyt starej, zbyt młodej, wielodzietnej, materialnie nieustabilizowanej itp.

Co powiedzieć o takich ludziach, którzy w sakramencie pokuty prosili Chrystusa o przebaczenie ich grzechu przeciw życiu własnego dziecka, a zarazem nie przeraża ich ani nie smuci to, że grzechy takie nadal są popełniane, i to masowo? Co warta była ich skrucha, jeśli nie ruszą nawet palcem, żeby innych przed podobnym grzechem powstrzymać? Czy oni naprawdę żałowali za swój grzech, jeśli innych do takiego samego grzechu namawiają?

Powiem tylko jedno: Miłosierdzie Boże jest wprawdzie nieskończone, ale Pan Bóg nie pozwoli się ze swojego miłosierdzia naigrawać. "Nie łudźcie się: Bóg nie dozwoli z siebie szydzić!" (Ga 6,7) "Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żywego" (Hbr 10,31). Jeśli w ogóle do kogoś te słowa się odnoszą, to na pewno skierowane są one przeciw tym ludziom, którzy splamili się niewinną krwią i nieprawdziwie wyspowiadali się z tego grzechu. Bo gdyby wyspowiadali się prawdziwie, otrzymaliby od Boga łaskę przerażenia i staraliby się ratować każde poczęte życie ludzkie, o którym dowiedzieliby się, że jest zagrożone.

Pani jednak niech się podniesie na duchu. Proszę się tylko otwierać na miłosierną wszechmoc Boga, który nawet ranę grzechu potrafi przemienić w źródło życia. Przy takiej postawie dotyczyć będzie Pani inny tekst święty, tekst skierowany właśnie do ludzi splamionych, ale prawdziwie pokutujących: "Choćby grzechy wasze były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją; choćby były czerwone jak purpura, staną się białe jak wełna" (Iz 1,18).

SYMBOLICZNE WYMIARY SAMOBÓJSTWA

 

Prawie bezrefleksyjna zgroza -- to zasadnicza postawa Kościoła wobec samobójstwa. Czasem tylko słyszy się argument, że człowiek nie jest właścicielem swojego życia, tylko użytkownikiem, a więc nie może nim dysponować. Pewnie to słuszne, ale brzmi to tak, jakby się odmawiało człowiekowi autonomii, możności decydowania o sobie samym.

Zamiast uzasadniać, że samobójstwo słusznie budzi zgrozę, powiem raczej parę słów o postawach samobójczych, bo one, choć stosunkowo rzadko kończą się zamachem na swoje życie, prawie zawsze są źródłem takich zamachów. Proszę sobie na przykład przypomnieć ten popularny motyw naszej myśli patriotycznej, że samobójstwo, rozpicie się lub obłęd stanowią logiczne zakończenie zdrady oraz innych ciężkich przestępstw przeciwko sprawiedliwości. Adam Mickiewicz w słynnym wierszu o samobójstwie więźnia, wierszu, który umieścił w ramach przyjacielskiej usługi w poemacie Garczyńskiego Zdrajca, tak oto przedstawia powody tego nieszczęsnego czynu:

 
Bo żeby cara zyskać przebaczenie,
On narodowym stał się winowajcą
I dawszy braci swych na umęczenie,
Był wolnym -- zdrajcą.
 

Równie marnie skończył Krzyżak, morderca Danusi -- postać, która w Krzyżakach Sienkiewicza symbolizuje samobójcze postawy zaszczepione Niemcom przez hakatystów. Ze zgrozą powtarzali Polacy wieści o marnym końcu targowiczan, którym udało się uniknąć szubienicy. Czytamy w Pamiętnikach Niemcewicza: Zdrajcę Adama Ponińskiego "marnotrawstwo i pijaństwo do tego przywiodło ubóstwa, iż w roku 1802 znaleziono go bez duszy w jednym z rynsztoków ulic warszawskich... Szczęsny (Potocki), dziesięć milionów liczący dochodu, umarł w najcięższych zgryzotach, świadek kazirodztwa syna swego z powtórną żoną, Wittową. Rzewuski, cel wzgardy świata, umarł nędznie, a żona jego rozproszyła złym rządem dwudziestomilionowy majątek i dzieci zostawiła w ubóstwie. Branicki pijaństwem nie mógł oddalić zgryzot ani się pocieszyć z powszechnej wzgardy".

Najczęstsza chyba postawa samobójcza to brak poczucia sensu życia. I nigdzie tak jasno nie widać, że istnieje społeczna odpowiedzialność za fałszywe ludzkie nastawienia. Jeden Bóg wie, ile są winni młodzi ludzie, głęboko rozczarowani do życia, nie wiedzący, jak wypełnić swoją wewnętrzną pustkę -- jeżeli nie pokazano im tego jedynego, co w życiu ważne, ani nie dano im doświadczyć, że są potrzebni i kochani; jeżeli dorośli dają im jedynie przykład, jak swoją pustkę i poczucie bezsensu zagłuszać. Psychologowie sygnalizują, że wiele zamachów samobójczych wśród młodzieży to raczej desperackie wołanie o pomoc niż rzeczywiste targnięcie się na swoje życie. Ci młodzi ludzie to najczęściej ofiary postaw samobójczych pokolenia ich rodziców; główną ich winą jest to, że -- wrażliwsi od nas, dorosłych -- ostro sobie uświadomili, iż życie bezsensowne nie ma sensu, zarazem okazali się zbyt słabi i nieporadni, żeby odnaleźć prawdziwy sens życia.

Brak sensu życia może się zresztą ujawniać rozmaicie. Postawa ta nie musi nawet wykluczać zasadniczej akceptacji życia. Ktoś na przykład może mieć ugruntowane przekonanie o sensie swego życia, ale tylko tak długo, jak długo jest zdrowy, twórczy, społecznie użyteczny. Niepokojąco wysoka liczba samobójstw wśród starych mężczyzn to tragiczny dowód, że dla wielu ludzi życie ma sens tylko względny i że społeczeństwo współczesne daje zbyt mało oparcia ludziom chorym i starym, aby mogli odnaleźć głęboki sens swojej szczególnie trudnej sytuacji. Za mało w nas wiary, że życie człowieka zawsze ma sens, zaś okresy najtrudniejsze mogą stanowić jedyną szansę dotarcia do tego głębokiego sensu życia, który w normalnych sytuacjach jest nam prawie niedostępny. W tym miejscu warto przypomnieć słowa Księdza z IV części Dziadów, wypowiedziane do zrozpaczonego Gustawa:

 
Sługa Boży pracuje do późnego lata,
Gnuśnik tylko zawczasu zamyka się w grobie,
Nim go Pan trąbą straszliwą przebudzi.
 

Postawą bezsensowną, a więc samobójczą -- na szczęście tylko niekiedy kończy się ona zamachem na samego siebie -- jest każdy radykalny egoizm. Nie zapomnę, co powiedziała moja mądra matka, kiedy mówiliśmy w jej obecności o samobójczej śmierci pewnego studenta: "Tyle się matka przy nim napracowała, a on w jednej chwili to wszystko zniszczył!" Bo i rzeczywiście: samobójstwo potwornie krzywdzi tych wszystkich, którzy mają do mnie prawo, którzy mają prawo do mojej miłości, do mojej obecności. Ale przecież każdy egoizm ma w sobie coś z takiej krzywdy.

Starożytni Grecy podkreślali moment tchórzostwa w samobójstwie. Pisał o tym Arystoteles w trzeciej księdze Etyki nikomachejskiej (rozdz. 7), ideę tę znajdziemy u Plutarcha, w Żywotach sławnych mężów, na przykład w żywocie Kleomenesa. Wszyscy pamiętamy, jak gorąco przeciwko temu ujęciu protestowała Zapolska w Moralności pani Dulskiej: twierdziła wręcz, że niektórych ludzi właśnie tchórzostwo od samobójstwa powstrzymuje. Nie kłóćmy się jednak o szczegóły. Faktem jest, że samobójstwo może stanowić ucieczkę przed odpowiedzialnością, przed trudem życia, przed samym sobą -- i faktu tego nie zmienia okoliczność, że warunkiem takiej ucieczki jest akt desperackiej odwagi. My podkreślmy raczej co innego: że każde tchórzostwo w sytuacjach istotnych, każda nieuprawniona ucieczka powoduje jakieś samounicestwienie.

Krótko mówiąc: Moralny wymiar samobójstwa nie ogranicza się do samego tylko zakazu podnoszenia ręki na samego siebie. Coś z samobójcy ma każdy, kto żyje bezsensownie, kto zdradza największe wartości i czyni niesprawiedliwość, kto zamknął się w swoim egoizmie lub boi się stawić czoło sytuacjom trudnym i wymagającym odwagi. Niekiedy atmosfera społeczna -- w wymiarze zarówno makro, jak mikro -- stymuluje rozwój i ujawnianie się takich samobójczych postaw.

Toteż nie trzeba wstydzić się tej zgrozy, z jaką wielu chrześcijan reaguje na samobójstwo. Bo wszystkie motywy samobójstwa są jednakowo przerażające. Przerażająca jest utrata wiary w sens życia, a niemniej przerażające jest przeświadczenie, że człowiek może znaleźć się w sytuacjach zamkniętych na sens. Przerażające jest, jeśli zbrodniarzowi zabraknie wiary w możliwość pokuty, i przerażające jest nieliczenie się z ciężkim bólem, w jakim śmierć samobójcza pozostawi najbliższych. Przerażająca jest ta nieumiejętność stanięcia ponad swoją dramatyczną sytuacją, i przerażająca jest niewrażliwość otoczenia, które często nawet nie zauważa ludzkich dramatów. (Pomijam tu skomplikowaną problematykę psychiatryczną, dotyczącą samobójstwa: przypomina nam ona, że nie wolno sądzić ani potępiać konkretnych ludzi, a zarazem trzeba zdecydowanie głosić, że nikomu nie wolno podnosić ręki na samego siebie).

Dwa teksty biblijne wydają się szczególnie warte przypomnienia w związku z naszym tematem: "Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając próbę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać" (1 Kor 10,13). Oraz tekst z Listu do Rzymian, przypominający nam, że po to otrzymaliśmy życie, aby je przeżyć na chwałę Bożą: "Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie. Jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana" (Rz 14,7n).

A co do argumentu, że człowiek powinien mieć prawo decydowania o sobie samym -- bardzo abstrakcyjny to argument; nie bierze się w nim pod uwagę, że człowiek jest istotą zdolną do dobra i zła, istotą, która potrafi kochać i krzywdzić. Przypomina mi się tutaj odpowiedź na zupełnie inne pytanie, jakiej Ojciec Święty udzielił na Błoniach Krakowskich: "Czy można odrzucić Chrystusa i wszystko to, co On wniósł w dzieje człowieka? Oczywiście, że można. Człowiek jest wolny... Ale -- pytanie zasadnicze: czy wolno?" My zapytajmy podobnie: Czy może człowiek odebrać sobie życie? Oczywiście, że może. Jednak czy mu wolno? Czy kiedykolwiek mu wolno?

WŁADZA POCHODZI OD BOGA

 

Czy władza zaborców również pochodziła od Boga? Czy ustroje niesprawiedliwości społecznej, w których ludzi traktowano jak robocze zwierzęta, również pochodziły od Boga? Czy władza ojca sadysty, który tyranizuje swoje dzieci, również pochodzi od Boga? Przecież Pismo Święte uczy, że wszelka władza pochodzi od Boga!

Owszem, źródłem władzy jest sam Bóg. Kościół wierzył tak zawsze i prawda ta -- jeśli w nią naprawdę uwierzymy -- może nas bardzo wzbogacić. Fakt zaś, że budzi ona nieporozumienia albo że jest nadużywana, wydaje się wobec jej wewnętrznego sensu czymś drugorzędnym, a w każdym razie bylibyśmy małoduszni, gdybyśmy z powodu nadużycia prawdy chcieli odrzucać albo przemilczać samą prawdę.

Choć jest to prawda niezmienna, zawarte w niej wezwania mogą być bardzo różne, zależnie od konkretnej sytuacji. Przypomnijmy sobie na przykład, jak różnie objawiała się ta prawda dla Kochanowskiego i dla Mickiewicza. Obaj poeci przyjmowali ją równie dosłownie, żyli jednak w krańcowo odmiennych okresach naszej ojczystej historii, praktyczne znaczenie tej prawdy wiary siłą rzeczy było więc dla nich inne.

Kochanowski w Odprawie posłów greckich pisał:

 
Wy, którzy pospolitą rzeczą władacie,
a ludzką sprawiedliwość w ręku trzymacie,
Miejcie to przed oczyma zawżdy swojemi,
Żeście miejsce zasiedli Boże na ziemi.
 

Kochanowski pisze tak, żeby uzasadnić swoje postulaty pod adresem rządzących. Celem władzy jest służba dobru wspólnemu. Taki cel wyznaczył jej Bóg, m.in. przez posługę sprawujących władzę chce obdarzać nas dobrem i czynić nas uczestnikami swojego Boskiego porządku, który jest zawsze po stronie dobra, a przeciwko złu. Otóż poeta nie żywi nawet cienia wątpliwości co do tego, że władza w ówczesnej Rzeczypospolitej jest prawowita, nie zarzuca jej również istotnego sprzeniewierzenia się swoim obowiązkom. Poeta lęka się tylko, że rządzący nie dostrzegają pewnych określonych zagrożeń dobra wspólnego i zwraca im na to uwagę. A czyni tak w imię tego, że ich władza pochodzi od Boga, a więc winni się starać spełniać swoje obowiązki jak najlepiej.

Zupełnie inaczej Mickiewicz. Dla niego zasada, że wszelka władza pochodzi od Boga, jest oskarżeniem przeciwko zaborcom: "Bo Chrystus zmartwychwstał i wypędziwszy imperatorów zatknął krzyż swój na stolicy ich; a wtenczas panowie uwolnili niewolników swoich i poznali w nich braci, a królowie, pomazani w imię Boga, uznali nad sobą prawo Boże, i wróciła na ziemię sprawiedliwość...

Ale królowie zepsuli wszystko. Bo królowie stali się źli i szatan wstąpił w nich...

Na koniec w Europie bałwochwalskiej nastało trzech królów: imię pierwszego Fryderyk drugi pruski, imię drugiego Katarzyna druga rosyjska, imię trzeciego Maria Teresa austriacka.

I była to trójca szatańska, przeciwna Trójcy Bożej, i była niejako pośmiewiskiem i podrzyźnianiem wszystkiego, co jest święte. Fryderyk, którego imię znaczy przyjaciel pokoju, wynajdywał wojny i rozboje przez całe życie, i był jako szatan wiecznie dyszący wojną, który by przez pośmiewisko nazwał się Chrystusem, Bogiem pokoju".

Myśl, zawarta w Księgach narodu polskiego, jest więc prosta: Wszelka władza pochodzi od Boga. Otóż zaborcy swoim postępowaniem jawnie depczą prawo Boże. Nie są więc władcami naszego narodu, tylko bezczelnymi rozbójnikami. Swoimi czynami naigrawają się jeszcze z rządów Bożych nad światem i je bluźnierczo przedrzeźniają. Bóg przecież jest Władcą Najsprawiedliwszym i szanującym każdego człowieka.

Sięgnijmy teraz do Pisma Świętego. W czasach apostolskich nawoływanie do lojalności wobec władzy świeckiej miało sens bardzo szczególny. Mianowicie pierwsi chrześcijanie byli ścigani za wyznawanie swojej wiary. Doznawana niesprawiedliwość łatwo mogła ich popchnąć do buntu przeciw państwu. Chrześcijaństwo utraciłoby oczywiście w ten sposób swoją tożsamość, bo społeczność religijna przemieniłaby się w ruch polityczny. Toteż apostołowie z największą troską bronią religijnej natury chrześcijaństwa. Ciągle powtarzają swoim gminom: Bądźcie lojalnymi obywatelami! Nawet gdy was prześladują, nie sięgajcie po polityczne środki obrony!

Proszę zauważyć, że słynny tekst z Listu do Rzymian o posłuszeństwie władzy świeckiej następuje bezpośrednio po wezwaniu do cierpliwości w prześladowaniach: "Błogosławcie tych, którzy was prześladują. Błogosławcie, a nie złorzeczcie... Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj" (Rz 12,14-21).

Jedynym powodem, dla którego chrześcijaninowi wolno sprzeciwić się władzy, jest sprawiedliwość, jedynym zaś środkiem sprzeciwu -- trwanie przy tym, co się uważa za sprawiedliwe, nawet jeśli ściągam w ten sposób na siebie prześladowania, a nawet męczeństwo. Wytyczne apostołów są tu wyjątkowo jasne: "Ale jeżelibyście nawet coś wycierpieli dla sprawiedliwości, błogosławieni jesteście... Nikt z was niech nie cierpi jako morderca albo złodziej, albo złoczyńca, albo jako nieuczciwy nadzorca obcych dóbr. Jeśli zaś cierpi jako chrześcijanin, niech się nie wstydzi, ale niech wychwala Boga w tym imieniu" (1 P 3,14; 4,16n).

W ogóle całą Biblię cechuje głęboki szacunek dla władzy, która służy dobru wspólnemu i chroni ludzką godność. Zarazem Pismo Święte wielokrotnie przypomina, że król nie jest bynajmniej uosobieniem Boga na ziemi, jest Jego sługą, swoją władzę powinien więc sprawować w oparciu o prawo Boże: "Będzie miał przy sobie odpis Prawa i będzie go czytał po wszystkie dni swego życia, aby się nauczył czcić Boga swego, Pana, strzegąc wszystkich słów tego Prawa i stosując jego nakazy, by uniknąć wynoszenia się nad swych braci i zbaczania od przykazań na prawo czy też na lewo, aby długo królował on i synowie jego w Izraelu" (Pwt 17,19-20; por. 1 Sm 13, 8-15; 2 Sm 12,1-12).

Zresztą ideał nieskrępowanego niczym absolutyzmu władzy jest zwodniczą fikcją. Królowie izraelscy, którzy ulegli jego urokowi i próbowali rządzić, nie licząc się z prawem Bożym, nieuchronnie osiągali przeciwieństwo tego, do czego zmierzali: zamiast umocnić panowanie, tracili swój tron.

Pan Jezus pouczał swoich uczniów, że "kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą, a kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym" (Mt 20,26n). Jednak już Stary Testament bardzo wyraźnie uczy, że władza powinna służyć narodowi i nie może ograniczać jego wolności. Proszę sobie przeczytać choćby przepiękną mowę Jotama (Sdz 9). Jotam przeciwstawia prawego władcę Gedeona, który "walczył za was i życie swoje narażał, aby was wybawić z rąk Madianitów" (9,17), jego niegodziwemu synowi Abimelekowi, dążącemu do zapanowania nad narodem. Obawa, że władza królewska pociągnie za sobą, na wzór państw pogańskich, ograniczenie wolności, była najważniejszym argumentem Samuela przeciwko proklamowaniu Izraela monarchią: przecież sam Bóg obdarza naród wolnością i jest Królem Izraela (1 Sm 8,6-22).

Pismo Święte lubi przypominać władcom, że ich władza pochodzi od Boga, a więc powinni ją spełniać sprawiedliwie. Zresztą zdadzą kiedyś sprawę ze swoich czynów. Żeby się nie bić w cudze piersi, warto sobie uświadomić, że w jakimś sensie słowa te odnoszą się do wszelkiej władzy, również do tej mojej mikroskopijnej władzy w zakładzie pracy czy do władzy rodziców nad dziećmi:

 
Słuchajcie więc, królowie, i zrozumiejcie (...)
bo od Pana otrzymaliście władzę,
od Najwyższego panowanie:
On zbada uczynki wasze i zamysły wasze rozsądzi.
Będąc bowiem sługami Jego królestwa, nie sądziliście uczciwie
aniście prawa nie przestrzegali,
aniście poszli za zamysłem Boga,
przeto groźnie i rychło natrze On na was, 
będzie bowiem sąd straszny nad panującymi.
Najmniejszy znajdzie litościwe przebaczenie, 
ale mocnych czeka sroga kara.
Nie ulęknie się osoby Władca wszechrzeczy
ani się nie będzie oglądał na wielkość.
On bowiem stworzył małego i wielkiego
i jednakowo o wszystkich się troszczy,
ale możnym grozi sąd surowy.
Do was więc zwracam się, władcy,
byście się nauczyli mądrości i nie upadli (Mdr 6,1-9).
 

Istnieje jeden jedyny wypadek, kiedy dopuszczalne jest opowiedzenie się przeciwko władzy, mianowicie jeśli wymaga tego wierność Bogu. Powszechnie znana jest zasada apostolska, że "Boga należy więcej słuchać niż ludzi" (Dz 4,19). Mniej pamiętamy o analogicznym tekście z opisu męczeństwa braci Machabejczyków: "Następnie przyprowadzono piątego i poddano katuszom. On zaś, wpatrując się w króla, powiedział: Śmiertelny jesteś, choć masz władzę nad ludźmi i czynisz to, co zechcesz. Nie myśl jednak, że nasz naród jest opuszczony przez Boga. Ty zaś zaczekaj, a zobaczysz wielką Jego moc, jak ciebie i twoje potomstwo podda katuszom.

Po nim przyprowadzono szóstego, ten zaś konając powiedział: Nie oszukuj sam siebie! My bowiem z własnej winy cierpimy, gdyż zgrzeszyliśmy przeciwko naszemu Bogu. Dlatego też przyszły na nas tak potworne nieszczęścia. Ty jednak nie przypuszczaj, że pozostaniesz bez kary, skoro odważyłeś się prowadzić wojnę z Bogiem" (2 Mch 7,15-19).

Myślę, że doprawdy wystarczy już tych świadectw, aby się przekonać, ile głębi i prawdy zawiera w sobie zasada, że władza pochodzi od Boga. Streszczając: Wiara chrześcijańska uczy szacunku wobec władzy, ale zarazem każe nam szanować sprawiedliwość i ludzką godność; bardzo przestrzega przed buntem przeciw władzy,1 ale zarazem przed oddawaniem władzy czci należnej Bogu.

Europa -- pomimo wszystkich nadużyć -- jakoś jednak zawsze pamiętała o tych zasadach. Jeśli zechce się Pan dokładniej zainteresować tym problemem, proszę na przykład przeczytać piękny artykuł prof. W. Sawickiego "Rytuał sakry-koronacji królewskiej jako źródło prawa i ustroju państw średniowiecznej Europy."2 Okazuje się, że liturgia koronacyjna niezmiernie wyraźnie przypominała monarchom ich obowiązki względem poddanych (szczególnie zaś obowiązek obrony ubogich, wdów i sierot), uświadamiała im, że są tylko śmiertelnymi ludźmi i że władza ich powinna być służbą. Zasady te, nawet jeśli bywały łamane, stanowiły podstawę europejskiego myślenia o władzy. Otóż trudno byłoby zaprzeczyć, że jednym z głównych źródeł takiego myślenia jest słowo Boże, pouczające nas, iż władza pochodzi od Boga.

 

1 Nasze powstania narodowe z całą pewnością nie były buntem przeciwko władzy. Bunt bowiem z definicji jest wystąpieniem przeciwko dobru wspólnemu w imię jakiegoś dobra partykularnego. Tymczasem powstania były właśnie wystąpieniem w imię dobra wspólnego całego narodu. Z tego punktu widzenia interesująca wydaje się następująca uwaga św. Tomasza z Akwinu: "Władza tyrańska nie jest sprawiedliwa, gdyż nie kieruje się ku dobru wspólnemu, ale ku prywatnemu dobru rządzących. Dlatego sprzeciw wobec tej władzy nie jest buntem -- chyba że byłby to sprzeciw tak nieuporządkowany, iż społeczność więcej utraciłaby na skutek samego sprzeciwu niż na skutek rządów tyrana. Raczej bowiem tyran jest buntownikiem, gdyż podtrzymuje niezgody i bunty, aby bezpieczniej mógł rządzić. Na tym właśnie polega tyrania, że celem jej jest własne dobro rządzących ze szkodą dla społeczności (Suma teologiczna 2-2, q.42, a.2 ad 3).
2 Archiwa, Biblioteki i Muzea Kościelne 1972, t. 24, ss. 279-293.

CZY PAN BÓG JEST ZWIĄZANY WYROKAMI WŁADZY KOŚCIELNEJ?

 

Cóż mógł mieć Pan nasz na myśli, kiedy mówił: "Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16,19). Cóż można rozumieć pod słowem "cokolwiek"? Cnoty, grzechy, sakramenty, ekskomuniki, wyroki Roty? Wszystkie te ziemskie sprawy wcale nie przedstawiają sankcji, obowiązujących Trój-Jedynego w niebie. Wiadomo przecież, jak bardzo ludzka sprawiedliwość różni się od Boskiej!

Zauważmy najpierw, że w Ewangeliach nie jest to tekst wyjątkowy. Takich stwierdzeń, w których Chrystus utożsamia się ze swoimi uczniami i w ich decyzjach każe widzieć swoją wolę, znajdziemy w Ewangeliach więcej. Cytuje Pani słowa, jakie Chrystus powiedział Piotrowi, chociaż analogiczną obietnicę otrzymali wszyscy apostołowie (Mt 18,18). Św. Łukasz notuje inne, równie nieprawdopodobnie brzmiące słowa: "Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał" (Łk 10,16). W tym samym tonie przekazuje Zbawiciel swoim uczniom władzę odpuszczania grzechów: "Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone; którym zatrzymacie, są im zatrzymane" (J 20,23).

Pani ma rację: Te pełnomocnictwa są doprawdy niesłychane! Przecież Bóg chyba się nie wiązał ludzkimi decyzjami?! Bóg jest samą sprawiedliwością, a ludzkie wyroki mogą być niesprawiedliwe! On jest samą prawdą, a ludzie -- nawet jeśli kierują się najlepszą wolą -- są omylni! Czyżby więc Bóg miał wystawiać ludziom carte blanche i firmować ich -- nieuniknione przecież chyba -- niesprawiedliwości albo nieprawdę?

Badania biblijne jeszcze pogłębiają tę trudność. Mianowicie istniała w Izraelu instytucja "szaliah". Nie ma ona odpowiednika w naszych instytucjach prawnych. "Szaliah" było to pełnomocnictwo absolutne; dokonania takiego pełnomocnika ipso facto uznawane były za akty samego mocodawcy i nie wymagały już żadnego potwierdzenia ani ratyfikacji. Jeśli taki pełnomocnik podjął decyzję, mocodawca nie mógł już jej w żaden sposób unieważnić. Przypomnijmy sobie, że kiedy Eliezer wybrał Izaakowi żonę, ani on, ani Rebeka nie mieli cienia wątpliwości, że Abraham oraz Izaak ten wybór zaakceptują. Cytowane tu słowa Chrystusa o władzy kościelnej niewątpliwie nawiązują do owej instytucji. Jest to dodatkowy argument, że przytoczone wyżej teksty ewangeliczne należy rozumieć dosłownie.

Jednak tu właśnie jest największy szkopuł. Dosłowność tych tekstów w żadnym wypadku nie może oznaczać, jakoby wyroki władzy kościelnej miały wiązać Pana Boga. Bo z całą pewnością jest odwrotnie: władza w Kościele z samej swojej natury winna być podporządkowana słowu Bożemu. Co wobec tego znaczy, że "cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie" -- jeśli te słowa mamy rozumieć dosłownie, a zarazem nie w tym sensie, żeby ludzkie rozstrzygnięcia związywały Pana Boga?

Zatrzymajmy się jeszcze nad tym aksjomatem, że żaden człowiek nie ma -- i nie może mieć -- władzy nad Panem Bogiem. Weźmy sakrament pokuty. Pan Jezus powiedział bezwarunkowo: "Komu odpuścicie grzechy, są im odpuszczone". A zarazem w Kościele niezmiennie się naucza, że słowa rozgrzeszenia nie działają automatycznie, że w pewnych okolicznościach rozgrzeszenie może okazać się nieważne, a spowiedź świętokradzka. Sprawą istotną w sakramencie pokuty jest bowiem postawa grzesznika wobec Pana Boga: spowiednika można oszukać pozorem skruchy, Pana Boga oszukać się nie da. Żaden też spowiednik -- nawet biskup, nawet papież -- nie ma władzy rozgrzeszyć kogoś, kto nie żałuje za swoje grzechy albo kto nie zamierza porzucić okazji do złego. Władza odpuszczania grzechów, którą otrzymali pasterze Kościoła, została bowiem dana dla naszego zbawienia i byłoby naigrawaniem się ze słowa Bożego używać jej albo korzystać z niej wbrew jej celowi.

Tak samo w Kościele zawsze się pamięta o tym, że nawet papież nie może nikogo zwolnić od jakiegoś przykazania Bożego i nawet papież nie ma mocy unieważnić małżeństwa, gdyż "kogo Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza". Pięknie odpisali biskupi niemieccy Bismarckowi, kiedy ten pienił się, iż dogmat nieomylności uczynił papieża władcą absolutnym: "Nie można stosować do papieża pojęcia monarchy absolutnego nawet w odniesieniu do praw kościelnych, gdyż podlega on prawu Bożemu i zarządzeniom, które Chrystus dał swojemu Kościołowi jako jego Boski założyciel, w przeciwieństwie do prawodawcy świeckiego, mogącego zmienić konstytucję państwową. Ustrój Kościoła opiera się we wszystkich swoich istotnych punktach na ustanowieniu Bożym i nie podlega ludzkiej samowoli". Pius IX oficjalnie podziękował niemieckiemu Episkopatowi za autentyczny wykład nauki katolickiej o prymacie papieża (breve z 2 marca 1875).

"Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie". Zastanówmy się, dlaczego Abraham mógł dać Eliezerowi tak nieograniczone pełnomocnictwo i to w tak ważnej sprawie? Po prostu mu ufał. Otóż właśnie tu leży klucz do zrozumienia, czym jest władza w Kościele. Po prostu Chrystus zaufał ludziom, których uczynił pasterzami swojej owczarni. Zaufał im -- mimo że są grzesznikami, tak jak wszyscy -- iż władzy odpuszczenia grzechów będą używali tylko w służbie ludzkiego zbawienia, że będą prawdziwie głosili Ewangelię i nie będą jej przykrawali do ludzkich oczekiwań i wyobrażeń, że dyscyplinę kościelną będą starali się budować na prawie Bożym i zasadzie miłości.

Bóg oczywiście okazuje zaufanie w sposób nieskończenie głębszy niż człowiek. Okazując zaufanie, zarazem obdarza mocą, abyśmy mogli temu zaufaniu sprostać. Tą mocą jest sam Duch Święty, który nieustannie ożywia Kościół i nie tylko chroni go przed niewiernością radykalną, ale pozytywnie sprawia, że Kościół głosi prawdziwą Ewangelię Chrystusa i rzeczywiście prowadzi ludzi do zbawienia. Przekazanie władzy odpuszczania grzechów Chrystus zaczął od słów: "Weźmijcie Ducha Świętego". Duch Święty czuwa również nad tym, aby w Kościele Ewangelia była wyznawana i głoszona nieomylnie: "A Pocieszyciel, Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, Ten was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co wam powiedziałem" (J 14,26).

Jak wiadomo, w obietnicy danej Piotrowi -- "cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie" -- Kościół katolicki odczytuje m.in. zapowiedź nieomylności papieża jako nauczyciela wiary. Celowo przypomniałem, że analogiczną obietnicę otrzymali wszyscy apostołowie. Bo nieomylnie naucza Ewangelii nie tylko papież, ale również złączone z nim kolegium biskupów, nieomylna jest również wiara całego Kościoła, złączonego ze swoimi biskupami i papieżem. Prawdę tę przypomniał -- warto o tym wiedzieć -- ostatni Sobór. Następca Piotra jest bowiem znakiem jedności Kościoła, przez niego szczególnie ujawnia się nieomylna wiara Kościoła; wszakże jest to nie tylko jego wiara -- wiara, której naucza papież, jest wiarą całego Kościoła.

Oto odnośne teksty Soboru Watykańskiego II: "Ogół wiernych, mających namaszczenie od Świętego, nie może zbłądzić w wierze i tę szczególną swoją właściwość ujawnia przez nadprzyrodzony zmysł wiary całego Ludu, gdy poczynając od biskupów aż po ostatniego z wiernych świeckich, ujawnia on swą powszechną zgodność w sprawach wiary i obyczajów" (Konstytucja o Kościele, nr 12); "Choć poszczególni biskupi nie posiadają przywileju nieomylności, to jednak głoszą oni nieomylnie naukę Chrystusową, wówczas gdy nawet rozproszeni po świecie, ale z zachowaniem więzów łączności między sobą i z Następcą Piotra, nauczając autentycznie o rzeczach wiary i obyczajów, jednomyślnie zgadzają się na jakieś zdanie, jako mające być definitywnie uznane" (tamże, nr 25).

Takie spojrzenie na prymat papieża jest zgodne z naturą Kościoła. Jeśli bowiem Kościół jest wspólnotą miłości, to nie można przeciwstawiać papieża innym biskupom, a biskupów przeciwstawiać owczarni. W Kościele jest inaczej niż w wojsku, rozkaz nie zastępuje tu miłości, ale sam winien być nią przeniknięty. Trzeba raczej patrzeć na Kościół jako na wiernych, skupionych wokół pasterzy, którzy z kolei są zjednoczeni ze sobą. Widomym zaś tego znakiem jest Następca Piotra, który z natury swego powołania symbolizuje tę jedność Kościoła w wierze i miłości.

Może nie wszyscy wiedzą, że ostatni Sobór w swojej nauce o papieżu jako szczególnym nauczycielu wiary poszedł dużo dalej niż Sobór Watykański I. Dogmat tamtego Soboru jest sformułowany niesłychanie ostrożnie, mówi tylko o nieomylności papieża, kiedy ten naucza ex cathedra. Sobór Watykański II poucza zaś, że "zbożną uległość woli i rozumu w sposób szczególny okazywać należy autentycznemu urzędowi nauczycielskiemu Biskupa Rzymskiego nawet wtedy, gdy nie przemawia on ex cathedra; trzeba mianowicie ze czcią uznawać jego najwyższy urząd nauczycielski i do orzeczeń przez niego wypowiedzianych stosować się szczerze, zgodnie z jego myślą i wolą, która ujawnia się szczególnie przez charakter dokumentów bądź przez częste podawanie tej samej nauki, bądź przez sam sposób jej wyrażania" (Konstytucja o Kościele, nr 25).

Oczywiście, że właśnie tak powinno być. Jeśli bowiem Kościół jest -- chce być -- wspólnotą miłości, to nie można się targować o to, do jakiego punktu winniśmy posłuszeństwo ustanowionym przez Chrystusa pasterzom. Miłość ze swej natury przekracza prawa, nie łamiąc ich. Ewentualne trudności w osiągnięciu zgody miłość rozwiązuje raczej przez pogłębienie niż przez odwrócenie się albo rozejście.

Sądzę, że w tym, co dotychczas powiedziałem, znajduje się już odpowiedź na szczegółowe pytania, jakie Pani postawiła. Czy na przykład niesprawiedliwa ekskomunika -- bo przecież taka może się zdarzyć -- związuje Pana Boga? Oczywiście, że nie: tak samo jak rozgrzeszenie, udzielone komuś, kto naigrawa się z Bożego miłosierdzia, nie uwalnia z grzechów. Akurat ten problem, problem niesprawiedliwej ekskomuniki ma w teologii bogatą (i trzeba powiedzieć: bardzo sympatyczną) tradycję. Ale tutaj nie ma chyba potrzeby wgłębiania się w to zagadnienie: dzisiaj jest to problem raczej tylko historyczny.

NIKOGO NA ZIEMI NIE NAZYWAJCIE SWOIM OJCEM

 

Teraz, kiedy paieżem jest Polak, odmienia się przez wszystkie przypadki wyrażenie "Ojciec Święty", odnowiła mi się dawna, ciągle nie rozwiązana trudność. Przecież Chrystus Pan powiedział: "Nikogo na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem, jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie" (Mt 23,9).

Proszę Pani, spróbujmy z góry założyć, że Panu Jezusowi chodziło wówczas o coś więcej niż o słowa. Bo wyobraźmy sobie następującą sytuację: Oto jakiś chrześcijanin postanawia sobie w pewnym momencie żadnego człowieka nigdy nie nazywać ojcem i rzeczywiście dochowuje tego postanowienia. W końcu chyba to nie takie trudne, zwłaszcza jeśli podjęta w ten sposób decyzja nie obejmuje -- przepraszam, że zwracam na to uwagę -- ojca rodzonego. Czyżby ów chrześcijanin miał wówczas już "z głowy" słowo Chrystusa, żeby nikogo nie nazywać ojcem? Czy w ogóle istnieją w Ewangelii takie przykazania, które da się wypełnić bez reszty i bez zarzutu?

Osobiście -- w oparciu o swoje, bardzo ułomne, doświadczenie życia według Ewangelii -- skłonny jestem z góry założyć, że każde przykazanie ewangeliczne, w miarę jak je spełniamy, napełnia człowieka jakimś dziwnym pokojem i światłem, ale zarazem jakimś niepokojem i niepewnością, że może przykazanie to rozumiemy wciąż jeszcze zbyt płytko. Toteż spróbuję odpowiedzieć na Pani list w duchu następującym: zostawmy na razie na boku pytanie, czy można papieża nazywać ojcem, czy nie, a zastanówmy się po prostu, co ważniejszego wynika dla nas z tego Chrystusowego przykazania: Nikogo na ziemi nie nazywajcie ojcem, bo jednego tylko macie Ojca.

Przypomina mi się tutaj inna scena. Zwrócił się do Chrystusa bogaty młodzieniec: "Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Na to Chrystus: "Czemu nazywasz mnie dobrym? Sam tlko Bóg jest dobry!" (Mk 10,18) Czyżby On nie był dobry? Przecież sam o sobie mówi: "Jam jest Pasterz dobry. Dobry pasterz daje życie za swoje owce" (J 10,11). Albo czyżby On nie był prawdziwym Bogiem? Przecież nie poprawia niewiernego Tomasza, kiedy ten adoruje Go słowami: "Pan mój i Bóg mój!" (J 20,28) Zresztą o zwykłych ludziach też uczył, że mogą i powinni być dobrzy: "Dobry człowiek z dobrego skarbca wydobywa rzeczy dobre, zły człowiek ze złego skarbca wydobywa rzeczy złe" (Mt 12,35).

Co więc znaczy Jego słowo: "Sam tylko Bóg jest dobry"? Oczywiście, że sam tylko Bóg jest dobry! On jest Dobrem Nieskończonym i źródłem wszelkiego dobra. Nasza zdolność do czynienia dobra jest darem Bożym. Jeśli chcemy, żeby czynione przez nas dobro było rzeczywiście dobrem, winniśmy je czerpać z tego jedynego Źródła. Bo istnieje też coś takiego jak dobro pozorne, jak miłość fałszywa, kiedy człowiek, myśląc, że świadczy dobro, potrafi ciężko skrzywdzić nawet najbliższego sobie człowieka.

Chrystusowe żachnięcie się: "Dlaczego nazywasz mnie dobrym?" było więc zapewne zwróceniem uwagi na głęboki sens tego słowa. Jeśli spojrzeć religijnie na znaczenie słowa "dobry", okaże się, że w gruncie rzeczy nigdy nie zgłębimy jego treści. I oto słowo "dobry" -- pod wpływem spojrzenia Pana Jezusa -- nabiera typowo ewangelicznej ambiwalencji: zaczyna jaśnieć jakimś nadprzyrodzonym światłem, a zarazem zaczyna nas niepokoić, że o wiele za mało je rozumiemy. Bo gdybyśmy je więcej rozumieli -- nie tyle umysłem, co duchem -- nasze czyny byłyby lepsze, bliższe Boga.

Sądzę, że analogicznie Chrystus Pan zwraca nam uwagę na przepastny, i tak często przez nas nie dostrzegany, sens słowa "ojciec". W każdym razie nie wydaje się, żeby zakazywał nam nazywać ojcami naszych ojców rodzonych albo żeby zaprzeczał istnieniu czegoś takiego jak ojcostwo duchowe. Św. Paweł -- a mamy powody wierzyć, że jego nauka jest w pełni zgodna z Ewangelią -- wprost mówił Koryntianom, że czuje się ich ojcem: "Choćbyście mieli dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców: ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie" (1 Kor 4,15).

Co więc znaczy Jego słowo: "Nikogo na ziemi nie nazywajcie ojcem"? Ależ bo tak właśnie jest! Naprawdę nikt nie będzie prawdziwym ojcem, jeśli jego ojcostwo nie wyrasta z jedynego ojcostwa Bożego. Po prostu spodobało się Bogu -- taka jest rzeczywistość -- aby jedni dla drugich byli ojcami i matkami. Otóż jeśli spojrzeć na swoje ojcostwo i macierzyństwo religijnie, winno ono być możliwie jak najwięcej i jak najczyściej naśladowaniem i uczestnictwem w jedynym ojcostwie Bożym. "Jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie", i -- jak napisze św. Paweł -- "od Niego bierze nazwę wszelkie ojcostwo1 w niebie i na ziemi" (Ef 3,15).

To tylko łatwo powiedzieć, że wszyscy ojcowie i matki winni naśladować Jedynego Ojca i starać się o to, aby cała ich posługa rodzicielska w Nim miała swoje źródło. Faktem jest, że Pan Jezus mówił niekiedy ludziom również i tak: "Wy jesteście z ojca diabła i chcecie pełnić pożądania waszego ojca" (J 8,44). A mówił to do ludzi, którzy chcieli Go zabić, krótko mówiąc, do nas wszystkich, bo przecież wszyscy winni jesteśmy Jego śmierci. Otóż jeśli w każdym z nas -- dopóki jesteśmy grzesznikami -- diabeł ma swoją cząstkę, to niestety odzwierciedla się to również (i nie można o tym zapominać, jeśli kochamy nasze dzieci) w naszej posłudze rodzicielskiej.

Toteż wszyscy rodzice są jednoznacznie wezwani do tego, żeby byli rodzicami możliwie jak najprawdziwiej. Bo w rzeczywistości bywa różnie. Bywa przecież i tak, że diabeł nie tylko ma swoją cząstkę w jakimś ojcu czy matce, ale w gruncie rzeczy ów ojciec czy matka cali do niego należą. Otóż to już nie jest sprawa osobista tego ojca lub matki: przecież swoje rodzicielstwo spełnia każdy stosownie do tego, kim jest.

Tamte słowa Chrystusa, że jednego tylko mamy Ojca, znajdują się we fragmencie, który zaczyna się tak oto: "Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie". Bardzo łatwo jest powiedzieć sobie, że słowa te odnoszą się dzisiaj do księży (ale im Pan Jezus przygadał!), i przestać się interesować tym tekstem. Rzecz jasna, ten tekst dotyczy również księży: każdy ksiądz winien sprawdzać samego siebie, czy postępuje tak, jak uczy innych. Ale przecież nie tylko księża uczą innych, jak się powinno żyć. O księdzu, jeśli uczy według nauki Kościoła, można przynajmniej powiedzieć, że nawet jeśli źle postępuje, to jednak dobrze uczy. A co powiedzieć, jeśli ktoś odpowiedzialny za formowanie innych nie tylko sam źle żyje, ale nawet źle uczy?

Istnieje w Kościele ugruntowana, wywodząca się z Ewangelii, tradycja, że rodzice właściwie tylko o tyle są rodzicami, o ile ich rodzicielstwo wypływa z Boga. Świadkiem tej tradycji jest na przykład św. Małgorzata, królewna węgierska. Kiedy rodzice namawiali ją do złamania ślubów zakonnych, tak im odpowiedziała: "Ilekroć nakazujecie mi to, co się Bogu podoba, będę wam posłuszna jako swoim rodzicom i panom. Ale jeśli mi nakażecie coś, co się sprzeciwia nakazowi Boga, nie uznam w was ani rodziców, ani panów, ani że teraz nimi jesteście, ani żeście nimi byli". Mocno to powiedziane, ale w końcu Pan Jezus wyraźnie uczył, że lepiej popaść w niezgodę z własnymi rodzicami, niż szukać z nimi zgody przeciwnej prawu Bożemu: "Przyszedłem poróżnić człowieka z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową" (Mt 10,35).

Myślę, że gdzieś właśnie w tych kierunkach należy szukać sensu Chrystusowego słowa, że jednego tylko mamy Ojca. Natomiast czy jest to zgodne z Ewangelią, że nauczycieli wiary nazywamy w Kościele ojcami? Przecież tytuł ten niesie z sobą nie tyle zaszczyty, co obowiązki! Że ktoś może z tego tytułu czerpać powód do próżnej chwały? Cóż, tacy już jesteśmy, że człowiek nie uszanuje czasem nawet najświętszych spraw, byleby tylko pokazać bliźnim, że w czymś jest od nich lepszy. Choć nie sądzę, żeby był to dzisiaj zbyt wielki problem. Jeśli już ktoś jest nastawiony na te kategorie, to w końcu istnieje tyle innych możliwości, gdzie można zaspokoić swoje nie najmądrzejsze ambicje!

Na koniec jeszcze dwie refleksje. Jak wiadomo, w Kościele wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami. Naszymi braćmi są również ci, którzy spełniają wobec nas posługę duchowego ojcostwa, tzn. ci, którzy -- głosząc Ewangelię, sprawując sakramenty, odprawiając Najświętsze Tajemnice -- rodzą nas dla Chrystusa. Są naszymi ojcami, o ile spełniają te posługi, ale przede wszystkim są naszymi braćmi. Największą bowiem godnością, jaką człowiek może otrzymać, jest godność dziecka Bożego. A tę wszyscy otrzymaliśmy na chrzcie. Posługa ojcowska, nawet jeśli chodzi o urząd papieża, jest raczej służbą niż godnością. Papieża nazywamy Ojcem Świętym, bo spełnia wobec nas posługę najszczególniejszą, ale zarazem przecież jest on naszym bratem. Razem ze wszystkimi pielgrzymuje on do życia wiecznego, tak jak wszystkich obowiązują go Boże przykazania i -- tak jak my wszyscy -- u końca swojej pielgrzymki zda on sprawę Bogu ze swojego życia.

I refleksja druga. Zastanawiam się, dlaczego zarówno w Kościele katolickim, jak i prawosławnym przewodników duchowych nazywa się ojcami, natomiast w Kościołach protestanckich raczej się unika tego tytułu. Sądzę, że wynika to z różnicy w rozumieniu, czym jest Kościół. W Kościele katolickim oraz prawosławnym wierzy się, że -- jakkolwiek Kościół ma oczywiście również swoje wymiary niewidzialne -- to przecież istnieje i działa widzialnie: wierzymy, że nauka, którą głosi się w Kościele, jest naprawdę słowem Bożym, że sakramenty naprawdę obdarzają nas zbawczą mocą Bożą, że Eucharystia naprawdę uobecnia jedyną ofiarę Chrystusa i gromadzi swoich uczestników w jeden święty Kościół. Stąd też nie mamy wątpliwości, że ci, którzy nam tych posług udzielają, naprawdę rodzą nas dla Chrystusa, że przez nich Jedyny Ojciec spełnia wobec nas swoje ojcostwo.

Toteż, być może, zgodzi się Pani ze mną, że problemem jest nie tyle to, czy należy przewodników Kościoła nazywać ojcami, ale raczej to, czy my nie unikamy ich posługi, której przecież całym sensem jest rodzenie nas dla Chrystusa.

 

1 Przekłady polskie różnie oddają ten zwrot. W oryginale greckim: pasa patria.

NIEOMYLNOŚĆ NASTĘPCY PIOTRA

 

Sam nie mam żadnych zastrzeżeń do dogmatu o nieomylności papieża, ale jestem właśnie świeżo po dyskusji na ten temat i byłem w niej raczej słaby. Proszę mi pomóc odpowiedzieć na dwa zarzuty: 1. dogmat ten jest przejawem pychy i żądzy władzy, 2. jednoznacznie wymaga się tu wyrzeczenia się własnego rozumu na rzecz decyzji władzy kościelnej.

Zastanówmy się nad sensem zdania: "Ludzie są omylni". Zdanie to na pewno nie wyraża twierdzenia, jakobyśmy byli niezdolni do poznania prawdy. Nie jest też ono równoznaczne z tezą, jakoby niemożliwe było osiągnięcie pewności w poznaniu prawdy. Zdanie to mówi jedynie o tym, że nasze poznanie prawdy bywa zawodne, że osiągnięta pewność niekiedy nie odpowiada obiektywnemu stanowi rzeczy.

Zarazem jest w człowieku jakiś pęd do nieomylności. Na szczęście ujawnia się on nie tylko w aroganckiej pewności siebie, jaką zwykle przejawiają ideologie i ludzie mający najmniejsze po temu powody. Pragniemy na przykład, żeby nieomylne były wyroki sądowe: stąd skrupulatne trzymanie się reguł prawa, adwokat i prokurator u boku sędziego, system apelacji itp. Ideał nieomylności przyświeca nauce, a służy mu starannie opracowywana metodologia, dyskusje między badaczami, postulat weryfikacji lub falsyfikacji osiągniętych wyników. Najłatwiej zaś o stan bliski nieomylności w technice: dowodem choćby loty kosmiczne, czy -- przykład pierwszy z brzegu -- historia kolejnych postępów w mierzeniu temperatury wielkich pieców.

A przecież -- mimo wszystkich sukcesów, jakie można zapisać na konto naszego pędu do nieomylności -- nie mamy wątpliwości, że zdanie: "Ludzie są omylni" zawsze będzie prawdziwe. Zwłaszcza dwie okoliczności zwiększają możliwość naszego błędu w poznaniu prawdy:

1. jeśli poznawana prawda jest trudno dostępna naszym władzom poznawczym,

2. jeśli jest ona jakby większa od człowieka, jeśli należy do gatunku tych prawd, których nie można posiąść, lecz raczej ona sama bierze człowieka w posiadanie.

Krótko mówiąc, łatwiej o nieomylność w poznawaniu rzeczy niż osób, łatwiej o nieomylność w działaniu technicznym niż moralnym.

Powyższe uwagi pomogą nam zastanowić się nad drugim zdaniem, nad zdaniem: "Bóg jest nieomylny". Bóg jest nieomylny, bo żadna prawda nie jest Mu ani trudno, ani nawet łatwo dostępna, po prostu wszystkie prawdy są w Nim bezpośrednio i bez reszty. Pan Bóg nie musi stwierdzać prawdy poprzez rekonstrukcję poszczególnych jej elementów, wyciąganie wniosków itp.: On widzi prawdę samą w sobie. Rzecz jasna, widzi całkowicie i bez reszty całą prawdę, bo żadna prawda nie jest większa od Niego. Nie trzeba chyba nadmieniać, że byłoby głupotą i bluźnierstwem przypisywać jakiemukolwiek stworzeniu nieomylność właściwą Bogu.

Wprowadźmy teraz do naszych rozważań najbardziej podstawowy dogmat wiary chrześcijańskiej: że Syn Boży, prawdziwy Bóg równy Ojcu Przedwiecznemu, dla naszego zbawienia stał się człowiekiem. Czy Jezus Chrystus, również w swojej naturze ludzkiej, był nieomylny? Oczywiście. Przecież człowiek Jezus jest tą samą Osobą, która odwiecznie jest nieskończenie zjednoczona z Ojcem i Duchem Świętym. Ponieważ jest Bogiem, więc nie tylko chciał nas nauczyć prawdy o Bogu i o drodze naszego życia, ale nauczył nas tego rzeczywiście. Jego nauka jest bez reszty prawdziwa, nieomylna. Mimo że ludzie są omylni, w człowieku Jezusie Chrystusie nie ma nawet cienia omylności. Zarazem Jego nieomylność jest niezwykle pokorna. Nie wykorzystuje jej do okazywania innym swojej przewagi; przeciwnie, On przyszedł służyć i szukać tego, co zginęło, i Jego nieomylność jest całkowicie temu celowi podporządkowana.

Ale oto następny dowód nieskończonej pokory Syna Bożego: On zwykłych ludzi -- rzecz trudna do uwierzenia, ale wyraźnie stwierdzona w Ewangelii -- czyni uczestnikami swojej nieomylności. Powiedział bowiem do swoich uczniów: "Kto was słucha, Mnie słucha, kto wami gardzi, Mną gardzi, lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał" (Łk 10,16). Powiedział im to jednak nie dlatego, żeby ich wywyższyć i usatysfakcjonować, ale dlatego, że chciał zostawić w Kościele żywych pełnomocników swojej nauczycielskiej obecności. Jeśli więc "Kościół żyjącego Boga jest kolumną i podporą prawdy" (1 Tm 3,15), to chodzi tu nie tyle o tę prawdę, która rozszerza jedynie rozum, ile raczej o tę, która rozszerza duszę, przynosi zbawienie. Nieomylność, jaką Chrystus obdarzył swój Kościół, z istoty swojej służy ludzkiemu dążeniu do Boga, wyzwoleniu człowieka z grzechów.

Może łatwiej nam będzie teraz zobaczyć absurdalność zarzutu, jakoby zasada nieomylności Kościoła domagała się od człowieka ofiary z rozumu. Przecież zasada ta odnosi się nie do prawdy teoretycznej, ale do prawdy żywej, która tworzy człowieka, z braku której człowiek może zmarnieć. Podam przykład. Rozmawiam z kimś na temat świętości życia ludzkiego i staram się go doprowadzić do uznania zasady, że życie ludzkie jest bezwzględnie warte szacunku. Dopóki nie uznamy wspólnie tej zasady, jesteśmy jedynie panami, którzy lubią sobie podyskutować, w naszej dyskusji będzie wiele rzeczy próżnych, dużo hałasu i ciemności. Trzeba dopiero stanąć na gruncie zasady, że życie ludzkie jest czymś świętym i nietykalnym, żeby nasza dyskusja przemieniła się w rzeczywiste poszukiwanie prawdy. Dziwny paradoks: Dopóki nie znaleźliśmy prawdy, właściwie tylko udawaliśmy, że jej szukamy; tak na serio zaczęliśmy szukać prawdy dopiero wówczas, kiedyśmy ją znaleźli. Dopiero wówczas zaczęły się przed nami otwierać nieprzeczuwane przedtem głębie na temat ludzkiego przeznaczenia, ludzkiej godności, transcendencji osoby ludzkiej wobec czasu i przestrzeni, wobec praw biologii czy socjologii, a nawet wobec świadomości i inteligencji.

Analogicznie jest z prawdami wiary i moralności. Trzeba ich oczywiście szukać, jeżeli się ich nie zna, jeżeli, stawiając sobie najważniejsze pytania, jestem pogrążony w ciemności. Prawdy te będą jednak stopniowo otwierały przed nami swój sens dopiero wówczas, kiedy już je znajdziemy i twardo staniemy na ich gruncie. Celem dogmatów Kościoła jest wprowadzenie człowieka na te tereny, gdzie można znaleźć szczególnie wiele prawdy. I to prawdy ostatecznej, tej prawdy, która wyzwala człowieka z grzechów i jednoczy z Bogiem. Poszukiwanie prawdy nie kończy się z chwilą uznania dogmatów, właściwie ono się dopiero teraz tak naprawdę zaczyna. I -- rzecz jasna -- nie jest to zwykłe ludzkie poszukiwanie. Człowiek wierzący wpatruje się w prawdy wiary w Duchu Świętym: otrzymaliśmy bowiem obietnicę: On "was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co wam powiedziałem" (J 14,26).

Dziękujmy więc Panu Jezusowi, że raczył udzielić swojemu Kościołowi daru nieomylności. Dziękujmy Mu za to, że wiara Kościoła nie jest pogrążona w ciemnościach niewiedzy ani w hałasie przeciwstawnych opinii: że podstawowe dogmaty wiary i moralności są jasne i wyraźne. Nasze dziękczynienie będzie tym prawdziwsze, im więcej dzięki tym dogmatom będziemy szukać i znajdować Boga i samego siebie.

Oto dlaczego Kościół tak boi się obojętności i herezji, dlaczego tak ceni sobie udzielony mu przez Chrystusa dar nieomylności w nauczaniu wiary. Gdyby szukać analogii do tej postawy Kościoła: jest w niej coś z tego lęku, z jakim słuchamy lekkomyślnych wypowiedzi przeciwko najświętszym zasadom moralnym; a ten nasz lęk jeszcze się zwiększa, jeśli owe wypowiedzi przybrane są w szaty naukowości lub troski o dobro wspólne.

Ja tu mówię ogólnie o nieomylności Kościoła, Pan zaś pyta mnie szczegółowo o nieomylność papieża. Zauważmy jednakże, iż jednego nie da się oddzielić od drugiego: pierwszy z biskupów, następca Piotra, jest tylko szczególnym sługą nieomylnej wiary Kościoła. Żeby zrozumieć, czym jest nieomylność papieża, przedtem trzeba sobie bardzo cenić to, że Kościół jest nieomylny w wierze, że ucząc nasze dzieci o Chrystusie Zbawicielu i jego Niepokalanej Matce, możemy mieć niewzruszoną pewność -- jeśli czynimy to w wierze Kościoła -- iż uczymy je zbawczej prawdy. Oto co na temat nieomylnej wiary całego Kościoła mówi ostatni Sobór: "Ogół wiernych, mających namaszczenie od świętego, nie może zbłądzić w wierze i tę szczególną swoją właściwość ujawnia przez nadprzyrodzony zmysł wiary całego Ludu, gdy poczynając od biskupów aż po ostatniego z wiernych świeckich ujawnia on swą powszechną zgodność w sprawach wiary i obyczajów" (Konstytucja o Kościele, nr 12).

Nieomylność ludu Bożego bierze się więc stąd, że wspólnotę Kościoła ożywia sam Duch Święty. Kościół nie może utracić swojej nieomylnej wiary, bo nigdy nie utraci Ducha Świętego: nie mogą przecież bramy piekła przemóc kiedykolwiek Kościoła Chrystusowego. Zarazem jednak obecność Ducha Świętego w Kościele jest przyćmiona przez nasze grzechy. Zatem i jedność Kościoła, w tym również jedność naszej nieomylnej wiary, jest zaciemniona naszymi grzechami. Wszakże nasze grzechy nie są w stanie zniszczyć jedności Kościoła ani pozbawić jej znamienia widzialności. Jedność Kościoła, mimo naszych grzechów, jest faktem i to faktem w znacznej mierze widzialnym.

Szczególnym znakiem i widzialnym węzłem jedności Kościoła jest biskup Rzymu, następca Piotra. Wokół niego gromadzą się wszyscy biskupi wraz ze swymi owczarniami i wszyscy razem wyznajemy tę samą wiarę, co on. O to zaś, żeby wiara Piotra była prawdziwa, troszczy się sam Chrystus: "Szymonie, Szymonie -- mówił do Piotra, zapowiadając jego niedługą apostazję -- oto szatan domagał się, żeby was przesiać jak pszenicę. Ale Ja prosiłem za tobą, żeby nie ustała wiara twoja. Ty więc, kiedy się nawrócisz, utwierdzaj braci swoich" (Łk 22,31); "Tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego: cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16,19).

To z woli Chrystusa Piotr jest w Kościele pierwszym nauczycielem nieomylnej wiary. Jemu powierzono klucze Królestwa, sam Chrystus nakazał mu utwierdzać braci w wierze. Zatem dar szczególnej nieomylności w nauczaniu wiary otrzymał Piotr ze względu na nas wszystkich: łączność z wiarą Piotra jest znakiem nieomylności wiary każdego z nas, jest świadectwem, że nie popełniamy błędu w rozumieniu bezbłędnego słowa Bożego.

Nie z siebie ma to omylny człowiek, że wierzy nieomylnie. Jest to dar Boży, owoc działania Ducha Świętego w grzesznym człowieku. Jeśli zaś kogoś gorszy ta nieomylność, dana Piotrowi (i nieomylność każdego z nas, na ile w łączności z Piotrem wyznajemy jedną wiarę katolicką), niech zechce przynajmniej zauważyć, gdzie umieszczamy korzeń dogmatu o nieomylności papieża. Korzeniem tego dogmatu jest nasza wiara, że Jednorodzony Syn Boży dla nas stał się człowiekiem, nauczał nas nieomylnie drogi zbawienia i było Jego wolą, aby w Kościele po wszystkie czasy znano nieomylnie drogę zbawienia: mimo przeciwstawnych sobie opinii, jakie w kolejnych pokoleniach budzi Jego Ewangelia.

DLACZEGO CHRZCIMY NIEMOWLĘTA?

 

Rozważamy możliwość, żeby wstrzymać się z udzieleniem chrztu św. naszemu dziecku do chwili osiągnięcia przez nie 9 -- 10 roku życia. Praktyka udzielania chrztu św. noworodkom pozbawia te dzieci świadomości niepowtarzalnego oraz (co należy podkreślić) najważniejszego w życiu wydarzenia i przeżycia osobistego. Piękna praktyka odnawiania przyrzeczeń złożonych na chrzcie św. oraz bierzmowanie -- sakrament chrześcijańskiej dojrzałości -- nie zastąpią temu dziecku, temu człowiekowi sakramentu chrztu, który -- będąc samym Nawróceniem, Metanoią i Zwróceniem się ku Chrystusowi -- dzieje się bez udziału świadomości (bez zaangażowania intelektu, uczuć i woli) neofity. Z punktu widzenia psychologii rozwojowej i wychowawczej praktyka obecna, uświęcona wprawdzie powagą poapostolskiej Tradycji, nie wykorzystuje potencjalnych możliwości, które stwarza katechumenat.

Być może nasz sposób rozumowania i myślenia jest zbyt racjonalistyczny i indywidualistyczny. Z drugiej strony, w naszym odczuciu groźniejszym zjawiskiem jest kapitulacja intelektu wobec wiary, często i nagminnie występujące niezrozumienie motywów wczesnego chrzczenia dzieci ("ochrzcić -- aby dziecko nie zmarło bez chrztu") oraz poprzestawanie na odwoływaniu się do tradycji ojców (tradycji przez małe "t"). (...) Przesunięcie terminu chrztu św. naszego dziecka do Wielkiej Soboty 1987 roku, związane z pełnym uczestnictwem w Eucharystii w niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, a następnie przystępowanie do sakramentu pokuty wespół z dziećmi przygotowanymi do uroczystej komunii św. stanowiłoby zakończenie okresu katechumenatu, o którego wybitnie chrześcijańskim znaczeniu i pedagogicznej roli jesteśmy przekonani.

Warto się nauczyć patrzenia na prawdy wiary jako na organiczną całość. Chodzi zresztą nie tylko o to, by zauważyć, iż usunięcie lub zakwestionowanie jednej z nich z konieczności prowadzi do spłycenia i wypaczenia całej wiary. Istnieje również zjawisko przeciwstawne: kto zobaczy wewnętrzny sens jakiejś poszczególnej prawdy wiary, zwykle w ogóle pogłębia się w wierze i zaczyna lepiej rozumieć również inne Boże prawdy.

Spróbujmy właśnie w tym duchu przypatrzyć się zwyczajowi chrztu niemowląt. Otóż w chrzcie małych dzieci szczególnie wyraźnie widać, czym jest miłość Boża do człowieka i jak wielka jest ludzka godność. Oczywiście, że do nas wszystkich -- nie tylko do dzieci -- odnosi się prawda, że Bóg pierwszy nas ukochał, że nie myśmy Go wybrali, ale On nas wybrał. Jednak w wypadku chrztu niemowląt prawda ta objawia się w sposób szczególnie czysty. Dorosły człowiek zwykle ma poczucie, że szuka Boga; dopiero kiedy Go znajdzie, zaczyna rozumieć, iż w gruncie rzeczy to Bóg szukał go od samego początku. Dziecko zaś otrzymuje chrzest, dar rzeczywistej przyjaźni z Bogiem, po prostu dlatego, że się urodziło i że ma chrześcijańskich rodziców.

Jest coś wspaniałego w tym, że Bóg kocha wszystkich ludzi bez wyjątku i że każdego kocha takim, jakim jest. Jeśli Pan Bóg przychodzi z darem przyjaźni do człowieka dorosłego, Jego dar może być przyjęty tylko zgodnie z sytuacją człowieka dorosłego, to znaczy świadomie i w sposób wolny. Jeśli Bóg ogarnia swoją miłością niemowlę (które przecież w swojej ludzkiej godności jest całkowicie równe człowiekowi dorosłemu), przychodzi do niego właśnie jako do niemowlęcia. Jeśli zaś zdarzy się tak, że utracimy kiedyś przytomność lub nawet używanie rozumu, również nie będzie to powodem, aby odmówiono nam darów sakramentalnych. Sklerotyk nie jest przecież mniej człowiekiem niż człowiek w pełni używający władz umysłowych: jeśli więc był wyznawcą Chrystusa, nie widać powodu, aby mu odmówić rozgrzeszenia czy nawet komunii.

Reguła, że Bóg kocha każdego człowieka, reguła, od której nie ma wyjątków, odnosi się zresztą do wszystkich innych ludzkich sytuacji. A więc grzesznika Pan Bóg kocha jako grzesznika, a swojego przyjaciela jako przyjaciela: grzesznika Bóg wzywa do nawrócenia (bo nie ma takiego miejsca na ziemi, z którego nie można by wrócić do Boga), przyjaciela zaś umacnia w wierności i wzywa do oczyszczenia i pogłębiania przyjaźni. Matkę Bóg kocha właśnie jako matkę, człowieka chorego jako człowieka chorego, cierpiącego niesprawiedliwość jako cierpiącego niesprawiedliwość, a krzywdziciela jako krzywdziciela: każdego inaczej, każdego odrębnie, każdego stosownie do jego sytuacji. Raz miłość Boża jest jakby naoczna, kiedy indziej bardzo dyskretna, jedni ją przyjmują, inni odrzucają. Jedno tylko w miłości Boga do ludzi jest stałe: jest ona zawsze skierowana ku człowiekowi i przeciwko złu.

Popatrzmy jeszcze z innej strony na chrzest niemowląt. Przez chrzest Kościół przyjmuje tego oto nie umiejącego jeszcze myśleć człowieka do swojej wiary. W miarę dorastania, ucząc się myśleć i kochać samodzielnie, będzie on również Chrystusa poznawał i kochał coraz bardziej świadomie i samodzielnie. Ale jedno w jego życiu nie powinno zmienić się nigdy: jego wiara powinna zawsze wyrastać z wiary Kościoła, być wiarą w Kościele i razem z Kościołem. Sam Chrystus tak właśnie chce, abyśmy byli Kościołem, a nie tylko gromadą wierzących w pojedynkę ludzi.

Czy nie tu leży następna przyczyna naszych trudności co do chrztu małych dzieci? Każdy -- niezależnie od tego, jak sam postępuje -- rozumie, że nad wiarą trzeba rzetelnie pracować; inaczej zaniknie lub zostanie zapomniana. Otóż można tak bardzo zapatrzyć się na tę konieczność pracy nad swoją wiarą, że zapomina się o tym, iż:

1. wiara jest darem Bożym,

2. wyrasta z określonego podłoża, jakim jest Kościół.

Tak jak umiejętny i pracowity rolnik, który naocznie doświadcza ogromnego wpływu pracy na ilość i jakość plonów, może przeoczyć niemal ten oto fakt fundamentalny, że plony są przede wszystkim darem Boga i matki ziemi.

Chrzest niemowląt jest więc wyrazem przeświadczenia, że człowiek musi być najpierw wszczepiony w Kościół, aby następnie umacniać się w wierze i w niej rosnąć. Tak jak ziarno musi być najpierw włożone w ziemię i dopiero na tej podstawie może rosnąć i wydać owoce. Oczywiście, ziarno mogą wydziobać ptaki, młoda roślina może uschnąć, można ją wyrwać albo nie dość pielęgnować. Ale przecież z tych negatywnych możliwości nie można wyciągać wniosku, żeby pozwolić najpierw roślinie wyrosnąć (na czym?), a dopiero później włożymy ją w ziemię.

Zauważmy jeszcze jedno. Przecież w ogóle świat jest tak urządzony, że największe wartości człowiek najpierw otrzymuje, a dopiero potem -- już je posiadając -- wybiera. W ten sposób zostało nam dane życie, miłość rodzicielska, zasady moralne. Kiedy nam -- od najwcześniejszego dzieciństwa -- przekazywano miłość ojczyzny i wszczepiano nas w ojczyste tradycje, to przecież byliśmy wtedy nie kandydatami na Polaków, ale prawdziwymi, choć jeszcze bardzo małymi, Polakami. Dlaczego więc dzieci chrześcijan nie miałyby być chrześcijanami już od najwcześniejszego dzieciństwa? To wprawdzie paradoks, ale to jest właśnie tak: żeby opowiedzieć się za wartościami absolutnymi, przedtem trzeba je już posiadać.

Słowem, prosta mądrość Ewangelii okazuje się jednak ponadczasowa: "Pozwólcie dzieciom przyjść do Mnie i nie przeszkadzajcie im: do takich bowiem należy Królestwo Niebieskie" (Mt 19,14). Mądrość Ewangelii i mądrość Kościoła jest zawsze warta kredytu, zaś argumenty przeciwne, choć trzeba je rozpatrywać poważnie i starannie, należy -- tak uważam -- traktować z założenia nieufnie.

Oczywiście, jeśli chrzcimy niemowlęta, przyjmujemy na siebie obowiązek troszczenia się o wiarę, złożoną przez chrzest w duszy dziecka. (O tym zresztą nie trzeba Pani przekonywać, bo stanowisko Pani jest pod tym względem szczególnie sympatyczne). Dziecko bowiem jest wprawdzie człowiekiem pełnoprawnym, ale bezsilnym i bezradnym, toteż łatwo je skrzywdzić, zwłaszcza przez zaniedbanie swoich wobec niego obowiązków. Z tego zapewne względu Pan Jezus mówił do krzywdzicieli dzieci w sposób wyjątkowo ostry: "Kto by się stał powodem upadku jednego z tych małych, którzy we Mnie wierzą, takiemu lepiej byłoby kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w otchłani morskiej" (Mt 18,6).

Poruszyłem tylko jeden problem, zawarty w Pani liście. Mam przecież nadzieję, że niniejsze refleksje jakoś Panią zainspirują w szukaniu odpowiedzi również na pozostałe podniesione przez Panią problemy. Jeszcze tylko do jednej kwestii chciałbym wtrącić swoje dwa grosze. Nie rozumiem mianowicie, dlaczego obawa, aby dziecko nie zmarło bez chrztu, miałaby być czymś niewłaściwym. Kościół nigdy nie twierdził, że dziecko zmarłe bez chrztu nie będzie zbawione. Twierdził natomiast zawsze, że dziecko ochrzczone, jeśli umrze, jest zbawione na pewno. Dziecko ochrzczone należy bowiem niewątpliwie do Kościoła. O tym zaś, czy dziecko nie ochrzczone jest członkiem Bożego ludu, wie tylko Bóg, natomiast niewątpliwie nie należy ono do Kościoła widzialnie. Sądzę, że jest to wystarczający powód, aby z największą starannością troszczyć się o to, żeby żadne dziecko, mające chrześcijańskich rodziców, nie zeszło z tego świata nie ochrzczone.

CZY KSIĄDZ MOŻE ODMÓWIĆ OCHRZCZENIA DZIECKA?

 

Miałam być chrzestną matką dziecka koleżanki, ale ksiądz nie chce ochrzcić dziecka, dlatego że koleżanka żyje tylko na ślubie cywilnym. Jesteśmy wszyscy oburzeni. Czy dziecko ma pokutować za winy rodziców?

Najpierw, zupełnie jeszcze nie nawiązując do opisanej przez Panią sytuacji, spróbuję odpowiedzieć na pytanie: Czy dziecko ma pokutować za winy rodziców? Pani je postawiła czysto retorycznie, ale myślę, że jest ono warte większego zastanowienia, niż zwykliśmy poświęcać pytaniom retorycznym.

Czy dziecko ma pokutować za winy rodziców? Na pewno jest to wielka krzywda, ale niestety dzieci często pokutują za winy rodziców. Nie trzeba nawet sięgać do przykładu ojca pijaka, kiedy pokuta dziecięca może być tak ciężka, że dziecko powie nawet: "Wolałbym, żeby tatusia nie było". Czasem dziecko może nawet nie wiedzieć, jak wiele traci z winy rodziców. Jeśli na przykład rodzice lekceważą to, co w życiu najważniejsze -- sprawiedliwość, prawdę, swoją godność -- przecież to musi się jakoś odbić na dziecku.

Dlatego na pytanie: "Czy dziecko ma pokutować za winy rodziców?", odpowiedziałbym: "Należy się starać, żeby pokutowało jak najmniej". Oczywiście, przede wszystkim winni się o to starać sami rodzice. Niekiedy osoby postronne mogą realnie wpłynąć na rodziców, aby swoim mało rzetelnym sposobem życia nie zaciągali winy wobec własnego dziecka. Z drugiej strony, przyjście dziecka na świat często mobilizuje rodziców do pracy nad sobą, a niekiedy jest nawet powodem prawdziwych nawróceń. (Oto jeszcze jeden przyczynek do prawdy, że dziecko jest wspaniałym darem Bożym i nie tylko wymaga poświęceń, ale samo -- już od pierwszej chwili swojego istnienia -- obdarza swoich rodziców).

Oczywiście, nie inaczej rzecz się przedstawia na płaszczyźnie religijnej. Dziecku rodziców mało wierzących trudno będzie pokochać Chrystusa i odnaleźć w Nim pierwszy i najpiękniejszy cel życia. Dziecko więc siłą rzeczy ponosi konsekwencje tego, że rodzice są mało wierzący.

Przejdźmy teraz do podanej przez Panią sytuacji. Oto rodzice żyjący bez ślubu kościelnego przynoszą dziecko do chrztu. Czy ksiądz ma prawo chrztu odmówić?

Postawmy inne pytanie: Co ksiądz ma w takiej sytuacji zrobić? Udzielanie sakramentów to nie są, jak wiadomo, "usługi dla ludności", tutaj nie można stosować zasady "ja płacę, ja żądam". Kapłan z racji samego powołania powinien troszczyć się o dobro duchowe przyjmujących sakrament, ale także o godność sakramentu. Zresztą jedno ściśle łączy się z drugim. Jeśli naruszona zostanie godność sakramentu, można wątpić, czy sakrament służy wówczas dobru przyjmującego. I przeciwnie, im głębiej godność sakramentu zostanie uszanowana, im rzetelniej przyłożymy się do jak najlepszego przyjęcia łaski sakramentalnej, tym więcej sakrament przyniesie nadprzyrodzonych owoców.

Otóż przy chrzcie dziecka, jak przy żadnym innym sakramencie, widać, do jakiego stopnia bliźni mogą nam pomóc albo przeszkodzić w otwarciu się na łaskę Bożą. Swoje pierwsze odpowiedzi na dar chrztu dziecko będzie przecież dawało Bogu zależnie od tego, jak rodzice je do tego przygotują. Kapłan ma więc oczywisty obowiązek troszczenia się o to, aby pierwsi bliźni dziecka, którymi są rodzice, byli raczej strażnikami łaski chrztu niż jej niszczycielami. Toteż chrzest dziecka zawsze stanowi dla jego rodziców rodzaj wezwania, aby oni sami pogłębiali się w wierze. Nie można bowiem innych prowadzić do Boga, jeśli samemu jest się od Niego daleko. Trudno zaś sobie wyobrazić bardziej nienormalną sytuację od tej, kiedy dziecko rodziców wierzących ma z winy tychże rodziców utrudniony dostęp do Chrystusa.

Weźmy teraz sytuację, kiedy o chrzest dziecka proszą rodzice nie związani sakramentem małżeństwa. W tym wypadku Kościół czuje się jakby szczególnie zobowiązany wezwać tych ludzi do odnowy duchowej. Punktem wyjścia jest tu religijne dobro dziecka, o którego chrzest proszą przecież sami rodzice. Otóż interes duchowy dziecka leży m.in. w tym, żeby jego rodzice byli możliwie blisko Chrystusa, bo tylko wówczas mogą dawać swojemu dziecku prawdziwe świadectwo wiary. Tymczasem rodzice, nie mający ślubu kościelnego, znajdują się w sytuacji niewątpliwie niezgodnej z wolą Chrystusa. Kościół ma więc prawo oczekiwać od nich, że przybliżą się do Chrystusa przynajmniej tyle, na ile ich aktualnie stać. Jeśli ludzie ci nie mają istotnych przeszkód do zawarcia sakramentu małżeństwa, Kościół ma wówczas prawo oczekiwać od nich, że wzgląd na duchowe dobro dziecka skłoni ich ostatecznie do przyjęcia tego sakramentu.

Z drugiej strony wydaje mi się, że zasada odmawiania chrztu dzieciom urodzonym z małżeństw niesakramentalnych gdyby ją ktokolwiek gdziekolwiek stosował -- byłaby jakimś koszmarnym nieporozumieniem. Kościół może i niekiedy powinien robić "trudności" z ochrzczeniem dziecka, żeby możliwie jak najlepiej zabezpieczyć mu duchową przyszłość, zwłaszcza zapewnić religijne wychowanie. W zasadzie jednak każde dziecko przyniesione przez rodziców do chrztu powinno być ochrzczone. Toteż Kościół jedynie zupełnie wyjątkowo odmawia ochrzczenia dziecka: jeśli rodzice proszą o chrzest z powodów jawnie i wyłącznie pozareligijnych, a zwłaszcza jeśli okazują lekceważenie dla samego sakramentu.

Wypadek przedstawiony przez Panią skłania do pytania, skąd się bierze to najzupełniej niesłuszne mniemanie -- bo spotkałem się z nim już niejednokrotnie -- jakoby księża nie chcieli ochrzcić dzieci, których rodzice nie mają ślubu kościelnego. Myślę, że rozmowa księdza z takimi rodzicami jest wyjątkowo trudna, bardzo tu łatwo o niezrozumienie i nieporozumienia. Staram się wczuć w dość częstą zapewne reakcję rodziców: "Chcemy ochrzcić dziecko, a ksiądz nie wiadomo dlaczego zaczyna interesować się naszym życiem religijnym". Taka rozmowa wymaga -- obustronnie -- wiele taktu, delikatności, wczucia się w cudzy punkt widzenia. Wystarczy, jeśli jedna strona zawiedzie, aby rozmowa nie osiągnęła swego celu lub nawet spowodowała jakieś nieporozumienia.

Podsumowując: Nie mogę uwierzyć, żeby jakiś ksiądz mógł odmówić ochrzczenia dziecka, jeśli rodzice proszą o to w dobrej woli, nawet jeśli są to ludzie w jakimś stopniu religijnie obojętni. Z drugiej jednak strony, kapłan sprzeniewierzyłby się swoim obowiązkom, gdyby w związku z chrztem dziecka nie próbował rodziców -- a takich rodziców szczególnie -- jakoś do Pana Boga przybliżyć.

NASZ STOSUNEK DO CIĘŻKO CHORYCH I UMIERAJĄCYCH

 

Jeśli miłosierdzia nie da się pogodzić z prawdą, to czy należy iść za głosem prawdy, czy też za głosem miłosierdzia? Mam na myśli konkretną sprawę: Czy mówić ludziom umierającym o zbliżającej się śmierci? Sama opowiadam się raczej po stronie miłosierdzia. Kwestię ostatnich sakramentów można by przecież rozwiązać w taki sposób, że udzielałoby się ich w każdej chorobie i wówczas przestałyby się kojarzyć z nadchodzącą śmiercią.

Opowiem Pani na początku anegdotę. Znajduje się ona we wspomnieniach znanego zakopiańczyka, doktora Andrzeja Chramca: "Wezwano mnie do ciężko chorej starszej kobiety -- Czarniakowej -- koło młyna Pęksy. Stwierdziłem zapalenie płuc i powiedziałem mężowi, że kobieta może umrzeć, trzeba na wszelki wypadek poprosić księdza. Przychodzę na drugi dzień, aby się dowiedzieć, czy pacjentka jeszcze żyje, w sieni spotkałem męża z synami przy zbijaniu trumny, a w izbie chorą leżącą na słomie, ubraną w śmiertelną koszulę, ręce złożone jak u trupa i związane sznurkiem żeby się nie rozchyliły, sama zaś chora stęka i dość swobodnie patrzy na mnie. Zapytuję, jak się czuje. <Dobrze -- odpowiada -- byli Jegomość, wyspowiadałam się i czekam końca. Ułożyli mnie na słomie, abym porządnie, prosto zastygła>. Kazałem kobietę ułożyć na powrót na łóżku, a za kilka dni chora poczuła się lepiej, wyzdrowiała i żyła jeszcze kilka lat, w trumnie jadły owce obrok".

Przed przystąpieniem do rozważań na podniesiony przez Panią temat warto więc sobie uprzytomnić tę banalną prawdę, że ludzki stosunek do śmierci może być różny. Ludzie mogą sobie różnie odpowiadać na pytanie o sens śmierci, ale odpowiedź, jakiej sobie udzielamy, chyba zawsze jest jakoś związana z naszymi poglądami na temat sensu życia. Jeśli zaś w ogóle uciekamy od pytań o sens śmierci, jeśli nawet śmierć naszych najbliższych chcemy pozbawić wszelkiego sensu, świadczy to zapewne o tym, że w życiu jesteśmy bardziej jeszcze zagubieni, niż to nam się wydaje.

Pani postawiła mi jednak konkretne pytanie: Czy mówić umierającym o zbliżającej się śmierci? Gdybym odpowiedział: "Tak, byleby to czynić z całą delikatnością i miłością" -- byłaby to odpowiedź nazbyt uproszczona. Boć przecież w chorobie, nawet bardzo ciężkiej, nie wszystko jest zdeterminowane; bardzo wiele zależy od samopoczucia chorego, od jego woli życia. Zbyt jednoznaczna informacja na temat zbliżającej się śmierci, choćby podana jak najdelikatniej, może w chorym stłumić wolę życia. Zresztą lekarze też są omylni: ileż to razy zdarza się, że lekarz prorokuje komuś rychłą śmierć, a niedoszły nieboszczyk weźmie jeszcze udział w pogrzebie swojego lekarza.

Niemniej gdybym odpowiedział Pani: "Lepiej ukryć prawdę przed umierającym i udawać, że nic poważnego się z nim nie dzieje" -- byłaby to odpowiedź już nie tylko uproszczona, ale z gruntu zła. Bo nie oszukujmy się: Nasz dzisiejszy stosunek do śmierci jest głęboko nieludzki; zniszczyliśmy lekkomyślnie naturalną powagę i wzniosłość ludzkiego umierania; czynimy wszystko, żeby człowiek przestał być podmiotem umierania, żeby sprowadzić go tylko do roli przedmiotu.

Nasz stosunek do osób ciężko chorych i umierających powinien być możliwie jak najgłębiej oparty na prawdzie. Pani przeciwstawiła prawdę miłosierdziu. Myślę, że jest dokładnie odwrotnie: że prawda jest z natury miłosierna, że miłosierdzie okazywane wbrew prawdzie jest nieprawdziwe. Myślę, że nie da się drugiemu człowiekowi okazywać miłosierdzia inaczej, jak tylko w prawdzie. Bylebyśmy starali się otworzyć na całą prawdę.

A prawda w stosunku do człowieka umierającego wydaje się następująca: Przede wszystkim człowiek wówczas bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje bliźnich, ich współczującej obecności i miłości.

Tymczasem powiedzmy sobie szczerze: My uciekamy przed umierającymi! Czytałem kiedyś komunikat socjologiczny, w którym sygnalizowano, że nawet lekarze i pielęgniarki podświadomie unikają umierających i z większym ociąganiem reagują na ich wezwania niż na wezwania chorych, rokujących powrót do zdrowia. Może też jest coś prawdy w popularnym zarzucie, że my oddajemy naszych ciężko chorych bliskich do szpitala nie tylko po to, żeby tam mieli fachową opiekę, ale również dlatego, żeby oddalić trochę od siebie ich umieranie.

Podejrzewam, że w wielu przypadkach udawanie przed ciężko chorym, że jego choroba to w gruncie rzeczy nic poważnego, jest w swojej istocie próbą magicznej ucieczki przed człowiekiem umierającym. Nie umiemy się zachować w obliczu cudzego umierania, więc staramy się nie przyjąć tego faktu do wiadomości. Żeby zaś tę niezręczną dla siebie sytuację zakłamać do końca, wmawiamy samym sobie, że zachowujemy się tak nie z pobudek egoistycznych, ale że wymaga tego miłosierdzie wobec człowieka, znajdującego się w niedoli. Nie przyjdzie nam nawet na myśl, że może swoim udawaniem -- proszę przeczytać choćby nowelę Tołstoja Śmierć Iwana Iljicza -- zwiększamy jeszcze naszym bliskim ból umierania, a zwiększamy tym więcej, im bardziej komedianckie, im mniej delikatne jest to nasze udawanie.

Słowem, na pytanie, czy umierającemu należy się prawda o powadze jego sytuacji, staram się odpowiedzieć głębiej niż przez proste "tak" albo "nie". Człowiekowi, który umiera, należy się przede wszystkim ludzka obecność i miłość. Nie uciekajmy przed umierającymi, nie uciekajmy ani ciałem, ani poprzez akty magiczne. I starajmy się, żeby nasza miłość była prawdziwa. Miłość potrafi osiągać również takie cele, które na pierwszy rzut oka wydają się z sobą sprzeczne -- jeśli tylko cele te zgodne są z prawdą rzeczywistości. Miłość, prawdziwa miłość, znajdzie sposoby, żeby w człowieku ciężko chorym, również jeśli jego stan jest po ludzku beznadziejny, podtrzymywać wolę życia, a zarazem uszanować powagę umierania i godność chorego.

W tym miejscu chciałem napisać zdanie: Ci, którzy zostają jeszcze na tej ziemi, mają obowiązek pomagać w umieraniu tym, którzy odchodzą. Ale przecież dzisiaj zdanie to łatwo może się skojarzyć z eutanazją. Oto jeszcze jeden przykład -- wyjątkowo drastyczny -- ucieczki przed człowiekiem umierającym: odbiera się wręcz życie człowiekowi umierającemu, byleby nie mieć z nim do czynienia. A sam fakt, że stara chrześcijańska zasada pomocy w umieraniu człowiekowi, który odchodzi, może się dziś skojarzyć z eutanazją, świadczy o tym, że nawet o miłosierdziu możemy myśleć zupełnie opacznie, a nawet przewrotnie.

Wspomniałem już, że nieprzyjmowanie do wiadomości faktu naszej śmiertelności, głęboka niechęć, aby szukać w śmierci jakiegoś sensu -- świadczy o naszym egzystencjalnym zagubieniu. Tezę tę potwierdza pogląd stosunkowo często powtarzany dzisiaj przez psychologów, że współczesna eksplozja seksualizmu jest m.in. ceną za zagłuszenie prawdy o naszej śmiertelności. "Obsesja seksu -- pisze Rollo May -- służy współczesnemu człowiekowi do ukrycia lęku przed śmiercią. W XX wieku mamy mniej możliwości obrony przed tym uniwersalnym lękiem; brak nam wiary w nieśmiertelność, która uzbrajała naszych przodków, brak nam dzielonego z innymi przekonania o sensie życia. W rezultacie świadomość śmierci jest powszechnie represjonowana... Represja śmierci równoważona jest obsesją seksu. Przez seks najprościej można udowodnić sobie witalność, przekonać się, że jest się ciągle młodym, atrakcyjnym, męskim, dowieść sobie, że się jeszcze nie umarło".

Paniczny lęk przed śmiercią, takie patrzenie na śmierć, jakby była ona złem ostatecznym, sprowadza na nas szereg innych jeszcze wypaczeń moralnych. Przestajemy na przykład rozumieć, że istnieją wartości większe od życia. Trafnie zauważył to w jednej ze swoich książek Paweł Jasienica, a przecież nie wspomina on tam jeszcze o wartościach zupełnie najwyższych: "Wieśniak, człowiek na co dzień obcujący z przyrodą, miewa naturalną skłonność do poważnego traktowania życia, to znaczy do niezbyt nerwowego zapatrywania się na zjawisko śmierci. Wiele jest znaczenia w powszechnym dawniej obyczaju wczesnego zaopatrywania się we wszystko, co potrzebne jest w ostatniej wędrówce. Człowiek statecznie odnoszący się do życia nie będzie się przecież ośmieszać, stroniąc od myśli o sprawie absolutnie pewnej, nieuniknionej. Mniej zatem niż kogo innego przeraża go możliwość przekroczenia progu w obronie wartości, ważnych dla organicznie istniejącego zespołu, którego część składową on sam stanowi". Warto jeszcze dodać, że te mądre słowa napisał pisarz, który sam był wówczas śmiertelnie chory.

Jak więc Pani widzi, chrześcijański stosunek do człowieka umierającego nie koncentruje się bynajmniej wokół pragnienia Kościoła, aby żaden katolik nie zszedł z tego świata bez sakramentów świętych. Mimo że sakramentalne zaopatrzenie chorych powinno być dla katolików sprawą niezwykłej wagi. Ma Pani oczywiście rację, że przyjęcie przez chorego sakramentów powinno się kojarzyć raczej z jego chorobą niż ze zbliżającą się śmiercią. Niemniej jeśli ktoś zbliża się do kresu, a nie przyjął jeszcze sakramentów, tym więcej trzeba się o nie zatroszczyć.

Gdyby zaś zapytać, dlaczego dzisiaj tak wielu wierzących umiera bez sakramentów świętych, i co robić, żeby było inaczej, odpowiedziałbym następująco: Sami nie mamy zbyt wielkiego pragnienia, aby w chorobie i przy śmierci nie zabrakło nam sakramentów Chrystusa, toteż mało troszczymy się o to w chorobie i śmierci naszych bliskich. Co robić, żeby było inaczej? Musimy więcej modlić się o to, żeby nasza własna śmierć była prawdziwie chrześcijańska. A może i o to, żebyśmy więcej pragnęli, aby nasza śmierć była prawdziwie chrześcijańska.

WIERZĄCY NIEPRAKTYKUJĄCY

 

Czy można być katolikiem, jeśli się nie chce należeć do Kościoła, jeśli kontakt z Bogiem przeżywa się w sferze indywidualnej, bez udziału instytucji kościelnych?

Pytanie Pana skojarzyło mi się z dwiema całkiem konkretnymi osobami. Mam znajomego, który doznał kiedyś krzywdy od jakiegoś księdza. Człowiek skądinąd nawet ponadprzeciętnie religijny, zaniechał odtąd chodzenia do kościoła i uczestnictwa w sakramentach. Wiem na pewno, że dużo się modli, często razem z rodziną. Sam uważa się za katolika.

Inna moja znajoma rzadko chodzi do kościoła. Twierdzi, że nie umie modlić się w tłumie. Zadowolenie daje jej modlitwa w ciszy, kiedy nie musi dostosowywać się do odprawiającego nabożeństwa i nikt jej nie przeszkadza w modlitwie. Toteż dość często wstępuje do kościoła na krótkie sam na sam z Bogiem.

Myślę, że cały szereg innych jeszcze sytuacji może się kryć za postawionym przez Pana pytaniem. Są ludzie, którzy ograniczają swój kontakt z Kościołem, gdyż uczestnictwo w niedzielnej Mszy i przyjmowanie sakramentów jest m.in. społeczną deklaracją wiary, a im z takich czy innych względów zależy, aby takiej deklaracji nie składać. Ktoś inny może twierdzić o sobie, że nie uznaje Kościoła, ceni jednak indywidualny kontakt z Bogiem -- ale tak naprawdę jego postawa jest tylko parawanem, którym zasłania swoją religijną ospałość czy nawet obojętność. Jednym słowem, z bardzo różnych powodów można być katolikiem stroniącym od Kościoła.

Nie będę ukrywał, że wiarę unikającą Kościoła uważam za wiarę niepełną -- dlaczego, o tym za chwilę. Staram się jednak życzliwie wczuć w powody, które odsuwają ludzi od Kościoła, i uważam, że to, co w nich słuszne, winni uznać wszyscy, zarówno sami zainteresowani, jak i my, bardziej związani z Kościołem. My -- żeby zbyt łatwo nie potępiać, zresztą może nawet my sami jesteśmy faryzeuszami, którzy nie wchodzą do Królestwa i innym wejść przeszkadzają. Natomiast oni żeby rezygnowali z tego tylko, co w ich racjach niesłuszne. Okaże się bowiem wówczas, że to, co słuszne, nie jest siłą odśrodkową, ale dośrodkową; jeśli naprawdę jest słuszne, to nie oddala od Kościoła, ale jest wezwaniem do pogłębienia.

Dlaczego postawę katolika, który próbuje obyć się bez Kościoła, uważam za niesłuszną? Po pierwsze, jest to postawa, która jednostronnie odcina kupony wypracowane przez Kościół. Gdyby nie Kościół, wiara nie doszłaby do takiego katolika, nie znałby on wielu wartości religijnych, którymi aktualnie żyje: to Kościół przechowuje wiarę, stara się ją pogłębiać i przekazywać następnym pokoleniom. Człowiek wierzący, umieszczający siebie poza Kościołem, korzysta z tego dorobku, sam jednak nie przyczynia się do jego podtrzymania i powiększenia.

Codzienne doświadczenie zdaje się dowodzić, że zarzut ten jest słuszny. Wiara przeżywana bez oparcia o Kościół najczęściej bywa tylko stopniem do zupełnej obojętności religijnej. Okazuje się to szczególnie wtedy, gdy powstaje problem przekazania wiary następnemu pokoleniu. Niepowodzenia w przekazywaniu wiary są tu o tyle zrozumiałe, że rodzice niepraktykujący ukazują swym dzieciom wiarę, w której ożywiający kontakt z wiarą Kościoła został osłabiony i rozluźniony.

Po wtóre, wiara przeżywana poza Kościołem jest pozbawiona czegoś więcej niż tylko wspólnoty wierzących. Brak jej także mocy łaski, jaka płynie z uczestnictwa w sakramentach, a zwłaszcza w Eucharystii. Nie można zaś być pełnym chrześcijaninem, jeśli wierzy się w Chrystusa jedynie jako Nauczyciela. Chrystus jest także i przede wszystkim Synem Bożym i naszym Zbawcą.

PERSWAZJA, ŻEBY NIE OPUSZCZAĆ NIEDZIELNEJ MSZY ŚWIĘTEJ

 

Na początku postawmy sprawę na nogach, bo często zachowujemy się tak, jakbyśmy ją stawiali na głowie. To nie my robimy Panu Bogu łaskę, że się modlimy i przystępujemy do sakramentów. Jest to wielki przywilej i dar Boży, że możemy się do Niego zbliżać.

To prawda, człowiek, który nie żałuje czasu dla Pana Boga, ma poczucie zadowolenia i dobrze spełnionego obowiązku. Ale byłoby też czymś nienormalnym, gdyby człowiek, przystępując do modlitwy, nigdy nie poczuł, że jest niegodny stawać przed Bogiem. Przynajmniej od czasu do czasu trzeba nam podczas modlitwy mieć świadomość Księdza Piotra:

 
Panie! czymże ja jestem przed Twoim obliczem? 
Prochem i niczym:
Ale gdym Tobie moją nicość wyspowiadał,
Ja, proch, będę z Panem gadał.
 

Już w Starym Testamencie ludzie wiedzieli, że możliwość przychodzenia do świątyni jest zaszczytem i darem Bożym. "Uradowałem się, bo mi powiedziano: Pójdziemy do domu Pana!" (Ps 121) Jest to zresztą zaszczyt, który zobowiązuje:

 
Kto będzie przebywał w przybytku Twym, Panie,
kto na górze Twej świętej zamieszka?
Ten, kto postępuje bez skazy, działa sprawiedliwie,
a w sercu żywi prawe myśli (Ps 15).
 

Cóż dopiero powiedzieć o przychodzeniu na Mszę św.! Msza św. jest to Tajemnica wiary, wobec której obrzędy starotestamentalne były tylko cieniem.

Kościół nie ukrywa, że bardzo zależy mu na tym, abyśmy się modlili, przyjmowali sakramenty, uczestniczyli we Mszy św. Ale z drugiej strony do praktyk religijnych zachęcać można tylko w prawdzie. Msza św. czy modlitwa nie są towarem, który można wciskać ludziom za pomocą skutecznej reklamy. Można i trzeba zachęcać gorąco -- i daj Boże, żeby częściej były to zachęty skuteczne -- ale niech to będzie z uszanowaniem dla samej natury stosunków między człowiekiem a Bogiem. Zwłaszcza należy unikać schlebiania ludziom, żeby raczyli przychodzić do kościoła. Bo Pan Bóg nie jest żebrakiem, który czeka na jakieś odczepne.

Przypomnę najstarsze napomnienie do chrześcijan, aby nie opuszczali świętych zebrań: "Troszczmy się o siebie wzajemnie, by się zachęcać do miłości i do dobrych czynów. Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak się to stało zwyczajem niektórych, ale zachęcajmy się nawzajem, i to tym bardziej, im wyraźniej widzicie, że zbliża się dzień. Jeśli bowiem dobrowolnie grzeszymy po otrzymaniu pełnego poznania prawdy, to już nie ma dla nas ofiary przebłagalnej za grzechy, ale jedynie jakieś przerażające oczekiwanie sądu i żar ognia, który ma trawić przeciwników" (Hbr 10,24-27). Ton jest tu twardy, nie ma nawet śladu podlizywania się. Natomiast pod twardymi słowami bez trudu odnajdziemy rzetelną miłość, której bardzo zależy na dobru tych, którzy są napominani.

Argumenty, których używa się dzisiaj, powinny być jakoś podobne. Zauważmy, że przyczyną zaniedbania się w chodzeniu do kościoła nie jest na ogół ignorancja. Katolicy dzisiejsi są na ogół świadomi nieskończonej wartości Mszy św. Ktoś może wiedzieć, czym jest Msza św., a jednak do kościoła chodzić rzadko. Wątpliwe, żeby takiego można było przekonać prostym przypomnieniem, o jak wielką rzecz tu chodzi. Trzeba raczej szukać argumentów sformułowanych w języku miłości. Nie sugeruję tu, broń Boże, jakiegoś sentymentalizmu -- to byłoby zupełne nieporozumienie. Chodzi tu o zwyczajną miłość, niekiedy ukrytą, czasem nawet twardą, taką, jaką czasami przejawiają ojcowie wobec swoich dzieci.

Przypomnę tutaj parę starych argumentów, które, jak mi się wydaje, spełniają powyższe warunki. Osią każdego z nich jest jakiś symbol i może dlatego są one tak odporne na przemijanie. Bo dzisiaj wydają się one równie przekonujące jak dawniej: ciągle mają coś w sobie, co człowieka porusza jakby od wewnątrz. Symbolizm ich nie jest, oczywiście, umowny, ale jak najbardziej realny, głęboko zakorzeniony w nadprzyrodzonej rzeczywistości Mszy św. Zresztą są to nie tyle argumenty, raczej perswazje. Ale osądźmy sami, albo raczej: niech one nas osądzą.

Symbol rodziny. Kościół jest rodziną. Ojcem w tej rodzinie jest sam Bóg. Najstarszy Brat, Jezus Chrystus, życie swoje za nas oddał. Dla siebie wzajemnie jesteśmy braćmi i siostrami. Do rodziny tej należy Matka Boska, aniołowie i święci, a także nasi bliscy i przyjaciele, którzy odeszli już z tego świata, żeby na zawsze być z Chrystusem.

Otóż więź rodzinna ma to do siebie, że trzeba ją podtrzymywać. W przeciwnym razie słabnie, a może nawet zaniknąć w ogóle. Nie inaczej jest w rodzinie Bożej: trzeba odwiedzać dom Ojca, spotykać się z braćmi i siostrami, odetchnąć rodzinną atmosferą. Żeby się nie wyobcować. Ta rodzina jest warta tego, żeby się z nią głęboko związać.

Symbol zaproszenia. Ten symbol stosuje się najczęściej do takich sytuacji, kiedy komuś obiektywne trudności nie pozwalają regularnie chodzić do kościoła. Może to być nadmiar obowiązków rodzinnych lub zawodowych, odległość do kościoła, przemęczenie itp. Wątek podstawowy tego symbolu zaczerpnięty jest z Ewangelii o zaproszonych na ucztę. Zwróćmy uwagę, że ci wszyscy, którzy się wymówili od przyjścia na ucztę, mieli naprawdę obiektywne przeszkody. Ktoś kupił woły, trudno więc mieć mu za złe, że chciał je wypróbować. Jeżeli zaś ktoś zajęty był właśnie kupnem pola, przecież nie w głowie mu było chodzić na uczty; zrozumiałe też, że młodożeniec chciał pierwsze tygodnie po ślubie spędzić przede wszystkim z żoną. A jednak żaden z nich nie został usprawiedliwiony. Wszyscy ci ludzie popełnili ten sam błąd: jakąś rzecz bardzo ważną postawili ponad rzecz najważniejszą.

Symbol zakochania. Jest to modyfikacja poprzedniego symbolu. Wyobraźmy sobie, że chłopiec powtarza swojej dziewczynie: "kocham cię", ale zarazem trudno znaleźć mu czas dla niej i w ogóle ją zaniedbuje. Ma mnóstwo zajęć, a wszystkie są bardzo ważne i pilne. Dziewczyna dobrze o tym wie, że jego zajęcia są naprawdę ważne. A mimo to wyciąga wniosek, że on jej po prostu nie kocha. I ma rację. Gdyby kochał, na pewno znalazłby czas dla ukochanej, nie mógłby się obyć bez spotykania z nią.

Podobnie bywa z naszym chodzeniem do kościoła. Opuszczamy niedzielną Mszę, bo nie mamy czasu. Naprawdę nie mamy czasu. Albo jesteśmy bardzo zmęczeni. I to wszystko jest prawda. Ale prawdą jest niestety również to, że nie ma w nas miłości Bożej.

Symbol drogi. Życie chrześcijanina jest drogą. Dążymy do różnych celów, ważnych i mniej ważnych. Celem bezwzględnie najważniejszym jest życie wieczne. Żeby je osiągnąć, należy -- tak jak Chrystus -- iść swoją drogą, dobrze czyniąc. Wbrew pozorom nie jest to droga łatwa. Szybko można się na niej zmęczyć i zniechęcić. Można ulec urokowi jakiejś fatamorgany i nastawić swoje życie na osiąganie celów zupełnie fałszywych. Można w ogóle zejść z tej drogi na manowce i zacząć kręcić się w kółko, to znaczy żyć sobie z dnia na dzień i w ogóle zrezygnować z dążenia do jakichś wielkich celów. Rozmaicie zresztą można kręcić się w kółko, można w kieracie i można na karuzeli, zależnie od życiowych okoliczności. W jednym i drugim wypadku człowiek żyje bez celu.

Otóż jest sposób na to, żeby życie chrześcijanina nie przestało być drogą. Trzeba od czasu do czasu, przynajmniej raz na tydzień, zatrzymać się w drodze, odświeżyć, pokrzepić, nabrać sił do dalszej drogi. Przy okazji człowiek spotka się z współtowarzyszami w drodze do tego samego celu, sprawdzi, czy idzie prawidłowo, czy nieopatrznie nie zboczył z właściwej drogi itp.

Symbol szkoły. Ten symbol pokazuje wartość niedzielnej Mszy św. od jeszcze innej strony. Chodzi o to, że z mądrością jest zupełnie inaczej niż z wiedzą: nie można nauczyć się jej raz na zawsze, trzeba się jej uczyć przez całe życie. W przeciwieństwie do wiedzy, mądrości nie da się posiąść. To ona bierze człowieka w posiadanie, kształtuje go, jest źródłem jego dobrych postaw i czynów. Najlepszą szkołą mądrości jest samo życie, a zwłaszcza te ważne chwile, w których tworzy się jakieś szczególne dobro. Czasem wymagają one od nas przekroczenia samego siebie lub nawet zatraty samego siebie; czasem znów przynoszą one z sobą to szczęście i pokój, jakimi tylko miłość może człowieka obdarzyć; kiedy indziej człowiek mądrzeje przez sam fakt, że poparzył się złem. Oczywiście, zdarza się również -- niestety często -- że życie człowieka niczego nie nauczy albo że ktoś wywnioskuje z życia, zamiast prawdziwej mądrości, tylko jakąś wątpliwą filozofię.

Toteż ucząc się mądrości, warto mieć jakiś układ odniesienia, który będzie człowieka inspirował w szukaniu mądrości, a zarazem sprawdzał wartość mądrości już zdobytej. Dla chrześcijanina takim probierzem, z którym człowiek powinien się nieustannie porównywać, jest oczywiście Ewangelia, a mówiąc głębiej -- Chrystus. Ewangelia to jest niewielka książeczka, czytamy ją ciągle, przynajmniej raz na tydzień, a przecież nigdy jej nie poznamy do końca. Pod zasłoną słów i zdań jest w niej bowiem ukryta mądrość Boża. Ewangelia uczy nas, co robić, żeby życie nasze było mądre, żeby mądrość brała nas coraz więcej w swoje posiadanie. Zasady Ewangelii są proste, a przecież trzeba je poznawać ciągle, odkrywamy w nich coś nowego i wspaniałego. Są niekiedy trudne, ale jeśli ktoś raz się do nich przekonał, pociągają go one jak wspinaczka taternika.

Otóż czytanie Ewangelii podczas niedzielnej Mszy św. jest zupełnie niezwykłe. Po pierwsze, czytamy ją w wyjaśniającym kontekście Starego Testamentu i listów apostolskich. Po wtóre, jest to czytanie w Kościele, wśród braci w wierze, a jeden z braci, szczególnie ustanowiony przez Kościół do głoszenia słowa Bożego, wyjaśnia znaczenie tej Ewangelii dla nas tu, obecnie. Czyni to bardziej lub mniej udolnie, zawsze przecież w dobrej wierze.

Przede wszystkim jednak Ewangelia, czytana w czasie Mszy świętej, przychodzi do nas w mocy Chrystusa: sam Chrystus staje wówczas wśród zebranych i ogarnia ich swoją zbawczą mocą. Po wysłuchaniu Ewangelii uczestniczymy bowiem w samym misterium odkupienia i możemy zjednoczyć się z Chrystusem tak ściśle, jak to w obecnej naszej sytuacji tylko możliwe: przez spożycie Jego prawdziwego Ciała.

Toteż doprawdy szkoda, jeśli katolik zaniedbuje się w uczęszczaniu do tej cudownej szkoły.

Symbol owczarni. Osią tego symbolu są słowa Chrystusa, że owce znają głos Pasterza i słuchają Go (J 10,3-5). Owca, która nie reaguje na nawoływanie Pasterza i odłącza się od owczarni, naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Chodząca bowiem samopas, błąkająca się owca łatwo staje się ofiarą wilków. Tak jak pastwą wilków stał się Judasz, skoro tylko odłączył się od owczarni, opuścił Pasterza i wyszedł z Wieczernika.

Opuszczenie niedzielnej Mszy św. jest jakby wyłączeniem się z Kościoła. Niedzielna Msza św. gromadzi bowiem cały Kościół wokół ołtarza. Nawet chorzy, którzy nie mogą w niej uczestniczyć ciałem, łączą się z nią duchowo, a często jest im zanoszona, szczególnie w tym dniu, komunia święta. Toteż jeśli ktoś z własnej winy nie przychodzi w niedzielę do kościoła, jest to znak, że nie zależy mu zbytnio na przynależności do owczarni Chrystusa.

Pięknie, ale i groźnie, mówi na ten temat jeden z tekstów starochrześcijańskich, pochodzący jeszcze z okresu prześladowań: "Rozkazuj i zachęcaj lud, aby był wierny w gromadzeniu się: aby nikt nie zmniejszał Kościoła nie przychodząc i nie pozbawiał ciała Chrystusowego jednego członka" (Didaskalia -- PG 1,1021). To jest niesamowite. Jeśli nie przychodzę na niedzielną Mszę św., Kościół jest przez to jakby mniejszy. Więcej: jakbym przez to przestał już być członkiem Kościoła.

Symbol świętego czasu. Ten symbol ma nam ułatwić zrozumienie, że człowiek nie powinien być niewolnikiem czasu. Czas dany nam do przeżycia jest krótki, a mamy tak wiele do zrobienia, do poznania, do przeżycia. Ogarnia nas pokusa, żeby rzucić się bez reszty w wir naszych powszednich zajęć i zainteresowań. Jest to pokusa groźna. Kto jej ulegnie, zostanie zamknięty bez reszty w ramach czasoprzestrzeni. A przecież człowiek jest stworzony do wyższych rzeczy, a i sama nasza powszedniość ma swoje wyraźne otwarcia ponad doczesność.

Dlatego człowiekowi jest potrzebny czas święty. Chwila oderwania się od doczesności, aby wrócić do niej pogłębionym. Uświadamiamy sobie wówczas, że nie samym chlebem, nie samą karierą, nie samą zabawą i nie samym trudem człowiek żyje. Że zarówno praca na chleb, jak zabawa i cierpienie mają -- powinny mieć -- swoje sensy głębsze.

A że Msza św. jest nie tylko świętem, ale świętem szczególnego rodzaju -- to sam Chrystus pracuje wówczas w nas, aby nas głębiej wkorzenić w rzeczywistość -- tego chrześcijaninowi nie trzeba chyba przypominać ani dowodzić.

MIŁOŚĆ NIEPRZYJACIÓŁ

 

Nietzsche interpretował zasadę miłości nieprzyjaciół jako odwet pokonanych Żydów na swych zwycięzcach, Rzymianach. Nie umieli sobie inaczej poradzić z okupantem, więc przybrali się w skórę jagniąt, pełnych oburzenia na drapieżność wilków, a sami byliby tacy sami, gdyby tylko mogli. Zdaniem Nietzschego, miłość nieprzyjaciół jest podłym i obłudnym szantażem, którego próbują tchórze i słabeusze wobec mocniejszych od siebie. Co o tym sądzić?

Cóż, w XIX wieku wygłoszono wiele poglądów, które może nawet brzmiały prawdopodobnie, tyle tylko, że brak im było uzasadnienia faktograficznego. Jeśli idzie o tezę Nietzschego, proszę zwrócić uwagę, że jest to teza ideologiczna, nie historyczna. Wygłaszając ją, Nietzsche niewątpliwie nie był badaczem, pragnącym ustalić prawdę historyczną. On po prostu zwalczał zasadę miłości nieprzyjaciół, a odwołanie się do historii -- bardzo ogólne i nie udokumentowane -- było dla niego wygodnym narzędziem w tej walce. Wydaje mi się, że taką tezą można by się przejmować dopiero wówczas, gdyby była głoszona na gruncie historii.

Pogląd Nietzschego budzi jednak sprzeciw daleko głębszy. W oczach tego filozofa przebaczenie i miłość nieprzyjaciół są wyrazem słabości czy nawet podłości i obłudy. Otóż taki pogląd urąga faktom. Fakty konkretnej miłości nieprzyjaciół świadczą o czymś zupełnie przeciwnym: ci, którzy potrafili posunąć się aż do tego, żeby kochać swych nieprzyjaciół, byli duchowymi mocarzami, promieniowała z nich godność i prostolinijność. Czy jest jakaś słabość w modlitwie Chrystusa za morderców? Przeciwnie, to było świadectwo niesłychanej potęgi duchowej! Albo co jest podłego lub obłudnego w przebaczeniu, którym rycerz Jan Gwalbert zakończył -- niespodziewanie dla samego siebie -- ściganie swojego bratobójcy? Dlaczego szacunek, który Władysław Jagiełło okazał krzyżackim trupom na grunwaldzkim pobojowisku, budzi z kolei w nas tyle szacunku? Dlaczego w scenie spowiedzi Jacka Soplicy nie dostrzegamy odrobiny fałszu? Przeciwnie, opis pojednania i przebaczenia daje nam prawdziwą satysfakcję i doświadczenie moralnego piękna. Czy śmierć Waleriana Łukasińskiego zyskałaby na wartości, gdyby umierał z przekleństwem na ustach? Zostawmy jednak Nietzschego, bo i niezależnie od jego teorii warto się zastanowić nad duchowym sensem przykazania miłości nieprzyjaciół.

Wstępem do tego przykazania jest zasada Chrystusa, że "jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu jeszcze drugi" (Mt 5,39). Łatwo ośmieszyć ten nakaz, łatwo mu zarzucić, że ubliża ludzkiej godności. Ale jeśli się wgłębić w te słowa, okazują się one niesłychanie mądre. Wskazują bowiem, jak przezwyciężać nasze spontaniczne -- niekoniecznie najsłuszniejsze -- reakcje na krzywdę.

Pierwszym naturalnym odruchem człowieka wobec krzywdy jest -- zależnie od okoliczności -- oddać albo uciekać. Oddać, jeśli czuję się na tyle silny; albo uciekać, bo tu biją. Otóż Pan Jezus zakazuje jednego i drugiego. Najpierw zakazuje odwetu, bo odwet przecież nie wyrównuje krzywdy (sam pomysł o wyrównaniu krzywdy zdradza myślenie magiczne), rodzi tylko krzywdę następną i nowy odruch zemsty. Mechanizm odwetu jest z natury śmiercionośny i jeśli się go uruchomi, w krótkim czasie wszyscy stają się jednocześnie i coraz głębiej krzywdzicielami i pokrzywdzonymi. Kołowrót zemsty będzie się toczył coraz szybciej, niszcząc wszystkich, którzy w nim uczestniczą. Pan Jezus zakazuje odwetu, bo chce nas uchronić od samozniszczenia. Szkoda by było, gdyby nasze dobre energie wysysała z nas chęć zemsty.

Ale Zbawiciel zakazuje też ucieczki. Bo niedobrze by było, gdyby nasze dobre energie miał sparaliżować strach. Wytrzymaj policzek, nie bój się takich czy innych represji, bądź gotów na drugie tyle: niech nic nie zamąci twojej służby dobru. Nie bójcie się, choćby nawet ciała miano wam zabić, bo duszy zabić nie mogą.

W nakazie, aby nadstawić drugi policzek, widzę wezwanie do przezwyciężenia naszych zwierzęcych odruchów: odruchu zemsty oraz odruchu ucieczki za wszelką cenę, choćby za cenę porzucenia dobra. Dopiero jeśli staniemy ponad naszym zwierzęctwem i napełnimy się miłością, mamy prawo i bronić się przed policzkiem, i wymierzać karę złoczyńcy, i uciekać przed prześladowaniem. Miłość bowiem będzie wówczas stała na straży, aby nie ucierpiało przy tym dobro.

Tu warto sobie przypomnieć, że sam Chrystus, kiedy został uderzony w policzek, bynajmniej nie nadstawił drugiego, ale z całą godnością zapytał: "Czemu mnie bijesz?" Byłoby w tym zresztą coś sztucznie teatralnego i niepoważnego, gdyby nadstawił wówczas drugi policzek, ale nie sposób nie zauważyć, że Jego odpowiedź na krzywdę była wówczas kryształowo czysta. W swojej wierności Ojcu wszelkiego dobra On był wówczas gotów nie tylko drugi policzek odcierpieć, ale i życie oddać.

Przejdźmy już jednak do samego przykazania miłości nieprzyjaciół. Oczywiście nie za to każe nam Chrystus kochać wrogów, że nas prześladują. W żadnym też razie nie chodzi o niezgodne z prawdą pomniejszanie ich niegodziwości, nie chodzi też o to, żeby wrogów uważać za przyjaciół. Tu również Chrystus zostawił nam przykład i aż trudno uwierzyć, że chodzi tu o sprawy tak proste i wydawałoby się oczywiste. Mianowicie Pan Jezus modlił się za swoich morderców: "Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią". A więc nie ukrywa prawdy: ma głęboką świadomość, że tu dokonuje się zbrodnia i że spotyka Go straszliwa krzywda. On jednak widzi całą prawdę. Dostrzega nie tylko to, że zbrodniarze najniewinniej Go mordują. Zbrodnia nie wyczerpuje całej prawdy o tych ludziach. Prawdą jest, że dokonują zbrodni, ale prawdą jest również, że nie wiedzą, co czynią.

I to jest chyba najistotniejsza przeszkoda w miłowaniu nieprzyjaciół, że trudno nam zobaczyć całą prawdę o naszych wrogach, że ograniczamy się zazwyczaj do tej części prawdy, którą najbardziej odczuliśmy na swojej skórze.

Wymieniliśmy już trzy elementy, składające się na zasadę miłości nieprzyjaciół: zakaz zemsty, potrzeba przezwyciężania zwierzęcego strachu wobec przemocy oraz obowiązek przekroczenia swojej prywatnej perspektywy w ocenie nieprzyjaciela. Nie powiedzieliśmy jeszcze o tym, co chyba najważniejsze: w przykazaniu miłości nieprzyjaciół zawarta jest prawda, iż sam fakt człowieczeństwa czyni istotę ludzką godną miłości.

Na ogół zbyt wiele podkreśla się moralne trudności kochania nieprzyjaciół, nie zawsze dostrzegamy, że w tym przykazaniu zawiera się naprawdę boska wizja na temat ludzkiej godności. W wizji tej przywiązuje się bardzo dużą wagę do czynów ludzkich -- wszak z takim naciskiem mówi się o potrzebie miłowania i zachęca do porzucenia zemsty i strachu -- ale zarazem twierdzi się, że człowiek jest godzien miłości, nawet jeśli jego czyny są zdecydowanie złe. A więc jest w nas wszczepiona jakaś niepojęta godność, wobec której coś tak ważnego, jak nasze czyny, jest czymś jakby tylko drugorzędnym.

Oto dlaczego nie wolno nienawidzić ludzi. Jeśli nienawidzę choćby tylko jednego człowieka, tym samym nie szanuję ludzkiej godności w ogóle, również swojej własnej. Bo wówczas siebie i innych szanuję przede wszystkim za dobre czyny, za odpowiadający mi sposób myślenia, za temperament, za pokrewieństwo lub przynależność do tego samego narodu; pomijam zaś to, co w gruncie rzeczy najistotniejsze, to znaczy samo człowieczeństwo. Przykazanie miłości nieprzyjaciół niesłychanie poszerza nasze pojęcia na temat ludzkiej godności. Teoretycznie biorąc, jest ono wprawdzie tylko konieczną konsekwencją wiary w rzeczywistość ludzkiego ducha. Praktycznie jednak ono tę wiarę ożywia i weryfikuje. Bazuje bowiem na przeświadczeniu, że w każdym człowieku jest coś głębszego niż jego przeżycia psychiczne, funkcje społeczne, kultura, czy nawet moralność.

Zwróćmy jeszcze uwagę na spójność, z jaką Chrystus połączył w przykazaniu miłości nieprzyjaciół rzeczy, zdawałoby się, sobie przeciwstawne. Można by sądzić, że jeśli nie uważa się dobrych lub złych czynów człowieka za coś najważniejszego, to tym samym pomniejsza się znaczenie czynów. Tymczasem w Ewangelii dzieje się jakby odwrotnie: nasze czyny stają się w takim ujęciu czymś jakby jeszcze ważniejszym.

Da się to wytłumaczyć dość prosto. Zbawiciel odkrywa mianowicie pewne prawo, dotyczące dobra i zła, a czyni to wskazując na cierpliwość Ojca Niebieskiego: "On sprawia, że słońce wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych" (Mt 5,45). Wezwanie do naśladowania cierpliwości Bożej ma tu sens nie tylko moralny, ono jest twierdzeniem na temat natury dobra i zła. Bóg patrzy jakby obojętnie na dobro i zło bynajmniej nie dlatego, żeby był niesprawiedliwy albo żeby wobec dobra i zła był neutralny. Po prostu zło samo w sobie nosi karę, a dobro samo w sobie nosi nagrodę. Ludzie czyniący zło są ukarani przez sam fakt, że czynią zło. Zło ze swej natury niszczy człowieka, tak jak dobro człowieka buduje: tu nie jest potrzebna zewnętrzna nagroda czy kara. Rozmaite zasłony, które ukrywają prawdziwy stan każdego z nas, zostaną zerwane w chwili śmierci i wówczas ujawni się nasza sytuacja w całej prawdzie: i na tym prawdopodobnie będzie polegał sąd Boży, który podzieli ludzi na zbawionych i potępionych, na wiernych i niewiernych łasce Bożej.

Toteż karanie złoczyńców będzie zawsze czymś niedopuszczalnym i bezbożnym, jeśli się zapomina o tym, że istotną karę wymierzyli już oni sobie sami. Złoczyńcom należy przede wszystkim współczuć i modlić się za nich. Karać ich można i trzeba. Ale kara musi naśladować karanie Boże: należy uszanować ludzką godność złoczyńcy i pragnąć jego nawrócenia.

Dopiero w tej perspektywie można zrozumieć zdumiewające ostrzeżenie: "Bo jeśli nie przebaczycie ludziom, to i Ojciec wasz nie przebaczy wam wykroczeń waszych" (Mt 6,15). Czyżby zasada odwetu wkradła się do Ewangelii boczną furtką? Rzecz przedstawia się dużo prościej. Wrogość zubaża i wynaturza. Kto żyje w nienawiści, już przez to samo jest ukarany: jest zubożony i wynaturzony. Utracił więc jedność z Ojcem Niebieskim, jest niezdolny do wiecznego z Nim uczestnictwa.

O PRZEŚLADOWANIU KOŚCIOŁA

 

Czytam w Ewangelii św. Jana: "Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować" (J I5, 20). A św. Paweł pisze: "Wszystkich, którzy chcą pobożnie żyć w Chrystusie Jezusie, spotkają prześladowania" (2 Tm 3,12). Zgadzam się, że takie słowa mogą przynieść doraźną pociechę komuś, kto akurat jest prześladowany. Ale tak w ogóle to twierdzenia te wydają mi się wysoce kontrowersyjne: 1) Łatwo je potraktować jako pochwałę cierpiętnictwa albo nawet jako wezwanie do masochizmu. Tymczasem sądzę, że jest interesem nas wszystkich, aby możliwie jak najmniej ludzi cierpiało za prawdę. Również dla Kościoła jest chyba lepiej, jeśli może sobie działać w spokoju. To prawda, trudne sytuacje tworzą bohaterów, ale tworzą również szubrawców. Najtrudniej zaś wtedy zwykłym ludziom (zwykły człowiek jest przeważnie słaby): jedni są wtedy przymuszani do zdrady, a inni do udziału w prześladowaniach. Jeden tylko szatan ma z tego uciechę. Tego jestem najzupełniej pewien, że lepiej, żeby prześladowań nie było, niż żeby były. 2) Nauka Nowego Testamentu o nieuchronności prześladowań jest nadużywana przez różnych sekciarzy. Kiedyś takiego natrętnego agitatora wyprosiłem z domu, a ten mi otwiera Ewangelię i czyta: "Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladować was będą" (Mt 5,11). Jak oceniam całą tę rozmowę, nie ja byłem niekulturalny wobec niego, ale on wobec mnie, bo zawracał mi głowę, mimo że sobie tego wyraźnie nie życzyłem. Ale jest faktem, że Ewangelia dostarczyła mu argumentu, z którym nie wiadomo jak polemizować (przecież nie powiem takiemu, że złodzieje również są prześladowani i że nic wzniosłego z tego nie wynika).

Sam Pismo Święte czytam często i staram się nie być od niego mądrzejszym. Zwracam się do Waszego miesięcznika z prośbą o poruszenie tego tematu. Zawsze, jeśli ktoś drugi spojrzy na interesujący mnie problem, jakoś to człowiekowi pomoże samemu się z nim uporać.

Zacznijmy od tego faktu, że Kościół ma już za sobą prawie dwa tysiące lat, znajdował się więc w sytuacjach najprzeróżniejszych. Ponieważ zaś Kościół jest niewątpliwie najlepszym czytelnikiem Pisma Świętego, warto sobie przypomnieć, jak odczytywał on przytoczone przez Pana teksty w różnych --często diametralnie -- sytuacjach.

Otóż w okresie prześladowań obowiązywała zasada, że nie można narażać się lekkomyślnie na więzienie czy śmierć. Przypominano sobie wówczas słowa Chrystusa: "Gdy was prześladować będą w jednym mieście, uciekajcie do drugiego" (Mt 10,23). Powtarzano sobie ku przestrodze wypadki lekkomyślności, które źle się skończyły. Słynny na przykład był przypadek Frygijczyka Kwintusa, chrześcijanina z II wieku, który "na widok bestyj oraz innych grożących katuszy stracił ducha, poddał się trwodze, aż wreszcie zaprzepaścił swe zbawienie. Kwintus niebacznie i nierozważnie, sam z własnego popędu, razem z drugimi stawił się przed sądem, a gdy go razem z nimi przytrzymano, stał się dla wszystkich odstraszającym przykładem, że na takie niebezpieczeństwa nie wolno się narażać zuchwale i nieroztropnie" (Euzebiusz z Cezarei, Historia kościelna IV, 15,8). Synod w Elwirze z roku 303 ustanowił nawet prawo, że chrześcijanin, który znieważy świętości pogańskie i w ten sposób sprowokuje swoją śmierć, nie może być uznany za męczennika (kan. 60).

Właściwie tylko w dwóch sytuacjach znoszenie prześladowań było jednomyślnie uznawane za cierpienie dla Chrystusa: jeśli alternatywą było zaparcie się wiary oraz jeśli ktoś wystawiał się na prześladowanie, żeby w ten sposób bronić osłabłych w wierze i narażonych na odstępstwo.

Jak wiadomo, koniec prześladowań Kościół przyjął entuzjastycznie. Do prześladowań Kościół ma bowiem podobny stosunek jak w ogóle do cierpień: wiadomo, że cierpienia mogą nas bardzo zbliżyć do Boga, ale to nie powód, żeby ich szukać albo żeby się martwić, kiedy ich nie ma.

Od razu jednak pojawiło się pytanie: Co w obecnej sytuacji, kiedy Kościół nie jest prześladowany zewnętrznie, znaczy słowo Chrystusa, że "jeżeli Mnie prześladowali, to i was prześladować będą"? Otóż trzeba przyznać, że Kościół dawał sobie na to pytanie odpowiedzi bardzo głębokie. Zatem przypominano sobie najpierw słowa św. Pawła, że "nie walczymy przeciw ciału i krwi", ale przeciw mocom ciemności i podstępom szatana (Ef 6,12). Tych prześladowań, niestety, nigdy nam na tym świecie nie zabraknie i trzeba nam dobrze mobilizować się w wierze, żeby znieść je zwycięsko. Jak wiadomo, powyższa idea dała początek m.in. życiu zakonnemu.

Św. Augustyn pisze o innych jeszcze prześladowaniach, których "nie może zabraknąć w żadnym okresie. Gdy bowiem zewnętrzni nieprzyjaciele przestają się srożyć, gdy zdaje się panować i istotnie panuje pokój, przynoszący bardzo wiele pociechy przede wszystkim ludziom słabym, to i wtedy jednak wewnątrz Kościoła znajdzie się nawet znaczna liczba takich, którzy dręczą swymi występnymi obyczajami serca pobożnie żyjących. Oni to przecież bluźnią imieniu chrześcijańskiemu i katolickiemu, a im droższe jest ono tym, którzy chcą żyć pobożnie w Chrystusie, tym więcej boleją, że obecność złych we wnętrzu Kościoła przeszkadza umiłowaniu tego imienia w takiej mierze, w jakiej pragną je miłować dusze pobożnych... Te i inne tego rodzaju złe obyczaje i błędy sprawiają, że ludzie, którzy chcą żyć pobożnie w Chrystusie, czują się prześladowani nawet wtedy, kiedy nikt ich nie napastuje i nie dręczy ich ciała. Cierpią bowiem to prześladowanie nie w ciele, ale w sercach" (Państwo Boże XVIII, 51,2).

Wreszcie nigdy, niestety, nie znikną z tej ziemi sytuacje, kiedy człowiek przymusza swojego bliźniego do udziału w złym albo prześladuje go za czynienie dobra. Jest to smutne świadectwo, jak mało otworzyliśmy się na moc Chrystusa, ale taka niestety jest prawda. Takie prześladowania trapiły Kościół nawet w okresach, kiedy wydawało się, że chrześcijaństwo ogarnęło bez reszty całe społeczeństwa. Przypomnę chociażby jeden z problemów Kościoła średniowiecznego: "Gdy zły lekarz przykłada od razu tylko maść do rany, nie wypaliwszy jej przedtem, wtedy całe ciało zakaża się i gnije. To samo dotyczy prałatów i innych dostojników, którzy widzą, że poddany ich zakażony jest zgnilizną grzechu śmiertelnego; jeśli poprzestaną na przyłożeniu maści pochlebstwa, nie uciekając się do nagany, chory człowiek nie ozdrowieje nigdy, lecz zakazi inne członki (...). Gdyby natomiast byli prawdziwymi i dobrymi lekarzami (...), użyliby maści dopiero po wypaleniu rany ogniem nagany. (...) Lecz oni nie postępują tak: udają raczej, że nic nie widzą. Wiesz czemu? Bo korzeń miłości własnej żyje w nich i wydaje złą odrośl służalczej bojaźni. Boją się utracić stanowisko, dobra doczesne i wysokie urzędy, więc milczą."1

Obawia się Pan, czy w nowotestamentalnej nauce na temat prześladowań nie ma czegoś z cierpiętnictwa. Osobiście widzę w tej nauce jeden z elementów wyzwalającego orędzia Ewangelii: "Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować". Słowa te rozumiem następująco: Niech was obchodzi wyłącznie to, żeby być wiernym Bogu. Resztą się nie przejmujcie. Nie czyńcie dobra ze względu na chwałę u ludzi ani nie porzucajcie dobra z obawy prześladowań czy szyderstwa. "Bądźcie odważni: Ja zwyciężyłem świat!" (J 16,33) "Nikt z was niech nie cierpi jako morderca albo złodziej, albo złoczyńca, albo jako (nieuczciwy) nadzorca obcych dóbr. Jeśli jednak cierpi jako chrześcijanin, niech się nie wstydzi, ale niech wychwala Boga w tym imieniu" (1 P 4,15n).

Tutaj należy szukać wyjaśnienia paradoksu, dlaczego uczniowie Chrystusa starają się unikać prześladowań i cieszą się, kiedy one ustają, ale zarazem cieszą się, jeśli potrafią godnie znieść prześladowania (por. Dz 5,41; Kol 1,24; 1 P 4,13). Prześladowań nigdy nie zabraknie, bo grzechu na tej ziemi jest ciągle aż nadto. Pytajmy więc siebie, czy przypadkiem my sami nie prześladujemy kogoś za to, że jest dobry. Jeśli zaś mnie spotyka jakaś niesprawiedliwość z powodu mojego dobra lub mojej wiary, warto sobie wówczas przypomnieć, że cierpienie z takich powodów jest darem Bożym: "Wam bowiem z łaski dane jest to dla Chrystusa: nie tylko w Niego wierzyć, ale i dla Niego cierpieć" (Flp 1,29). Kto przyjmie ten dar zgodnie z wolą Bożą, będzie mógł jeszcze lepiej służyć swoim bliźnim: "Błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa, Ojciec miłosierdzia i Bóg wszelkiej pociechy, Ten, który nas pociesza w każdym utrapieniu naszym, byśmy sami pocieszać mogli tych, co są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, której doznajemy od Boga. Jak bowiem obfitują w nas cierpienia Chrystusa, tak też wielkiej doznajemy przez Chrystusa pociechy" (2 Kor 1,3-5).

Zakończę niniejsze uwagi głębokimi refleksjami na nasz temat dwóch polskich mędrców. Henryk Elzenberg przypomina prześladowanym, że są tak samo grzesznikami jak ich prześladowcy i może się zdarzyć, że nawet prześladowanie nie oczyści człowieka z grzechu, ale zło się w nim jedynie przyczai: "Zło w człowieku chowa się, gdy człowiek jest bity; wychodzi na jaw w pomyślności. Dla bitych i zwyciężonych ostatnim sojusznikiem jest dobra o nich opinia; toteż, chcąc ją zachować, wystrzegają się złego tam nawet, gdzie by im doraźnie pomogło. Powetują to sobie z nawiązką, gdy znowu się znajdą na wozie!"2

Zaś Cyprian Norwid, w swoim Promethidionie, ujmuje problematykę prześladowań i męczeństwa w perspektywie eschatologicznej: "Cała tajemnica postępu ludzkości zależy na tym, aby coraz więcej stanowczo, przez wcielanie dobra i rozjaśnianie prawd, broń największa, jedyna, ostateczna, to jest męczeństwo, uniepotrzebniało się na ziemi". I to tak właśnie chyba ma być: Im więcej ludzkość otworzy się na Chrystusa Zbawiciela, tym mniej -- już na tej ziemi -- będzie prześladowców i prześladowanych. W każdym razie, nie daj Boże, żebym ja miał kogokolwiek prześladować za to, że jest dobry i postępuje sprawiedliwie.

 

1 Św. Katarzyna ze Sieny, Dialog o Bożej Opatrzności, czyli Księga Boskiej Nauki, rozdz. CXIX, tłum. L. Staff, W drodze, Poznań 1987, s. 211.
2 Elzenberg, Kłopot z istnieniem, Kraków 1963, s. 259.

GRZECHY PRZECIW DUCHOWI ŚWIĘTEMU

 

Co to są grzechy przeciwko Duchowi Świętemu? Zimny pot człowieka oblewa, kiedy sobie pomyśli, że można popełnić taki grzech, który nie będzie odpuszczony ani w tym, ani w przyszłym życiu. Jak to pogodzić z prawdą, że Bóg jest nieskończenie miłosierny?

Takich groźnych tekstów, które nas ostrzegają, że już na tej ziemi można się definitywnie odwrócić od Boga, jest w Nowym Testamencie więcej. Proszę wczytać się uważnie w takie na przykład sformułowania z Listu do Hebrajczyków: "Nie podobna bowiem, aby ci, którzy raz zostali oświeceni, zakosztowali daru niebiańskiego i stali się uczestnikami Ducha Świętego, zakosztowawszy słodyczy słowa Bożego i mocy przyszłego wieku, kiedy odpadną, dali się odnowić znowu przez pokutę, oni, którzy po raz wtóry krzyżują w sobie Syna Bożego i wystawiają Go na urągowisko" (6,4-6). Albo: "Bo dla rozmyślnie grzeszących, kiedy mają znajomość prawdy, już nie ma ofiary za grzechy, ale straszne oczekiwanie sądu i potęga ognia, który pożre wrogów" (10,26n).

W Pierwszym Liście św. Jana (Apostoła miłości!) znajdziemy nawet dziwne słowa, wyrażające jakby zwątpienie w sens modlitwy za jawnie zatwardziałych grzeszników: "Kto widzi, że jego brat dopuszcza się grzechu nie wiodącego do śmierci, niech prosi, a On da mu żywot -- chodzi o tych, którzy nie grzeszą śmiertelnie. Istnieje grzech wiodący do śmierci i nie mówię, aby w takim wypadku się modlić" (5,16).

Co znaczą wszystkie te teksty? Co znaczy słowo Pana Jezusa o grzechach przeciw Duchowi Świętemu? Czyżby miłosierdzie Boże nie było nieskończone? Ten trop porzućmy od razu, jest on zupełnie fałszywy, zbyt wyraźnie sprzeciwia się temu, co w nauce o miłosierdziu Bożym najistotniejsze.

Cytowane tu teksty wyrażają zupełnie co innego. Przypominają mianowicie, że choć miłosierdzie Boże jest nieskończone, nie jest przecież absurdalne. Bóg pragnie nawrócenia nawet największych grzeszników. Może się jednak zdarzyć, że człowiek prosi Go o pojednanie, ale zarazem pojednać się nie chce. Albo w ogóle nie zależy mu na pojednaniu. Albo w możliwość pojednania nie wierzy. Słowem, z miłosierdzia Bożego nie można się naigrawać; ani nie można go sobie lekceważyć, ani nie można się na nie zamykać.

Spróbujmy opisać jeszcze inaczej trzy wymienione sytuacje. Kto jest owym szydercą, który udaje, że zależy mu na pojednaniu z Bogiem, ale jednocześnie nie chce się pojednać? Mogę być nim ja, jeśli wyznaję wzniosłe zasady, a zarazem je depczę: jeśli moje życie jest zakłamane, jeśli znaczę swoją drogę cudzą krzywdą, jeśli hańbię swą ludzką godność. A może jestem nie tyle faryzeuszem, co cynikiem? To jest sytuacja druga. Albo może jestem takim wielbłądem, który nawet i chciałby, żeby dobro, braterstwo, bezinteresowność, wierność prawdzie miały sens. Ale jestem tak przygnieciony różnymi ciężarami tego świata, że nie wierzę, aby na tym świecie było to możliwe.

W każdej z tych sytuacji łatwo się zadomowić. Faryzeusz, cynik oraz człowiek bez wyższych nadziei, choć tak od siebie różni, jedną cechę mają wspólną: nie tęsknią za prawdziwym dobrem, a czyniąc zło, nie mają poczucia, że czynią zło. Jakże więc mogą być zbawieni? Jest to stan dużo bardziej niebezpieczny niż u największego nawet grzesznika, jeśli ten zdaje sobie sprawę z istnienia wartości wyższych i tęskni za nimi. Taki bowiem jest na drodze do przebaczenia i zapewne dostąpi w końcu daru przyjaźni z Bogiem. Ale jeśli ktoś starannie w sobie pozamykał wszystkie wyjścia ponad doczesność, zagłuszył w sobie poczucie grzechu i potrzebę otwarcia się na Boga?

Tradycyjnie katechizm katolicki wymienia sześć grzechów przeciw Duchowi Świętemu:

l. o łasce Bożej rozpaczać;

2. przeciwko miłosierdziu Bożemu grzeszyć zuchwałością;

3. uznanej prawdzie chrześcijańskiej się sprzeciwiać;

4. bliźniemu łaski Bożej zazdrościć;

5. na zbawienne napomnienia być zatwardziałym;

6. rozmyślnie trwać w niepokucie.

Kardynał Piotr Gasparri, ostatni wielki autor katechizmu, opatrzył ten katalog krótkim, lecz bardzo trafnym wyjaśnieniem: "Trzeci grzech popełnia ten, kto przeczy uznanej prawdzie wiary, aby móc swobodniej folgować grzechom. Czwarty -- kto nie tylko zazdrości bratu osobiście, lecz zazdrości także łaski Bożej rosnącej w świecie. Piąty -- kto sobie postanowił trwać w grzechu. Szósty -- kto sobie postanowił nie czynić pokuty".

Zwróćmy jeszcze uwagę na niezmiernie ważny aspekt naszego tematu. Mianowicie Pan Jezus uczy nas o grzechach przeciw Duchowi Świętemu, żeby wzbudzić w nas czujność i niepokój o swoje zbawienie. Zdarza się jednak czasem, że w związku z tą nauką ludzie popadają w niepokój szkodliwy, który niczego nie daje, a rodzi tylko zamęt w duszy i smutek. Taki niepokój należy odrzucić, bo świadczy on o wypaczonym rozumieniu nauki Chrystusa.

Proponuję tu następujące rozróżnienie. Grzechu przeciw Duchowi Świętemu należy się szczerze obawiać wówczas, kiedy człowiekowi przychodzi ochota do złego czynu lub kiedy trwa w grzechu. Należy sobie również od czasu do czasu stawiać z niepokojem pytanie, czy ja przypadkiem nie trwam w grzechu, a tak już do tego przywykłem, że już nawet nie zdaję sobie z tego sprawy. Biada bowiem człowiekowi, który naigrawa się z Bożego miłosierdzia i zapomina o tym, że zbawienie winniśmy sprawować z bojaźnią i drżeniem. Jeśli jednak grzech już mi się zdarzył -- choćby wielki i choćby nawet miał jakieś zewnętrzne znamiona grzechu przeciw Duchowi Świętemu -- ale ja pragnę się z niego wyzwolić i tęsknię za pojednaniem z Bogiem, należy po prostu z Bogiem się pojednać, odrzucić niepotrzebne niepokoje i cieszyć się otrzymaną od Boga radością, bo świat takiej dać nam nie może.

Na koniec jeszcze parę zdań na temat przytoczonego wyżej tekstu św. Jana. Czyżby naprawdę modlitwa za wielkich grzeszników nie miała sensu? Zamiast filozofować na ten temat, zwróćmy uwagę, że w Starym Testamencie parokrotnie zdarzyło się, iż Bóg zakazywał modlitwy za grzeszników, a przecież święci Go nie słuchali, lecz mimo wszystko modlili się za przestępców. Okazywało się wówczas, że Bogu podobała się taka modlitwa i jej wysłuchiwał. Jest to jedyny wypadek, kiedy "nieposłuszeństwo" Bogu jest nie tylko dozwolone, ale jest czymś wręcz chwalebnym. Zakaz modlitwy jest tu bowiem szczególnie dramatycznym sposobem pokazania, jak straszliwe zniszczenie niesie z sobą grzech i że nasza wiara w Boże miłosierdzie nie powinna osłabiać naszej czujności. Wysłuchanie zaś takiej modlitwy jest jeszcze jednym potwierdzeniem prawdy, że u Boga nie ma nic niemożliwego i że Jego miłosierdzie jest naprawdę nieskończone.

Sięgnijmy jednak do samych tekstów: "Powiedział Pan do Mojżesza: Widzę, że lud ten jest ludem o twardym karku. Zostaw Mnie przeto w spokoju, aby rozpalił się gniew mój na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem. Mojżesz jednak zaczął usilnie błagać Boga swego, Pana, i mówić: Dlaczego, Panie, płonie gniew Twój przeciw ludowi Twemu, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej wielką siłą i przemożnym ramieniem?... Odwróć zapalczywość Twego gniewu i zaniechaj zła, jakie chcesz zesłać na Twój lud. Pamiętaj na Abrahama, Izaaka i Izraela... Wówczas Pan zaniechał zła, jakie zamierzał zesłać na swój lud" (Wj 32,9-14).

Jeszcze wyraźniej wątek ten wystąpi u proroka Jeremiasza. Bóg powiada do proroka: "Nie wstawiaj się za tym ludem, nie zanoś w ich sprawie błagania ni prośby i nie nastawaj na Mnie, bo cię nie wysłucham" (7,16). Prorok przecież się modli: "Choć grzechy nasze przeciwko nam świadczą, działaj, o Panie, przez wzgląd na Twe imię. Przeliczne bowiem są nasze występki, którymi zgrzeszyliśmy przeciw Tobie" (14,7). Na to Bóg jeszcze raz odpowiada: "Nie proś o łaskę dla tego ludu! Gdy będą pościć, nie wysłucham ich błagania, gdy składać będą całopalenie i ofiarę z pokarmów, nie będę w nich miał upodobania, lecz mieczem, głodem i zarazą ich wytępię... Choćby Mojżesz i Aaron stanęli przede Mną, nie mam upodobania w tym narodzie. Wypędź ich ode Mnie, niech sobie idą!" (14,11n; 15,1)

Są to słowa straszne, ale przecież wbrew pozorom nie są to słowa odrzucenia, lecz miłości. Bóg bowiem chce w ten sposób skłonić swój lud do prawdziwego nawrócenia, chce go zniechęcić do fałszywych proroków, którzy głosili nawrócenie zbyt łatwe, czysto uczuciowe, dlatego tylko pozorne. Toteż nie jest bynajmniej brakiem logiki, że niemal zaraz po tych strasznych słowach Bóg zwróci się do swojego ludu ze słowami pociechy: "Dlatego nadchodzą dni -- wyrocznia Pana -- gdy nie będzie się więcej mówiło: Na życie Pana, który wyprowadził synów Izraela z Egiptu; lecz: Na życie Pana, który wyprowadził synów Izraela z kraju północnego i z wszystkich krajów, do których ich wypędził. I przywrócę ich do kraju, który dałem ich ojcom" (16,14n).

0x01 graphic

NAUKA O ODPUSTACH

 

Czy nauka o odpustach jest w Kościele nadal aktualna?

Ponad 30 lat temu Paweł VI poświęcił sprawie odpustów specjalną konstytucję apostolską, zaczynającą się od słów Indulgen tiarum doctrina.1 Tekst ten jest pięknym świadectwem naszej wspólnoty w wierze z pokoleniami, które odeszły. Zmienia się mentalność, starzeją się dawne formy wyrazu i kształtują nowe, a wiara pozostaje przecież ta sama.

Człowiekowi współczesnemu zwłaszcza dwie rzeczy trudno zrozumieć w tradycyjnej nauce o odpustach: Zbyt prawnicze wydają mu się rozróżnienia kary wiecznej i kar doczesnych, jakie pociąga za sobą grzech. Ponadto nauka o skarbcu Kościoła, z którego są rozdzielane dobra duchowe, wydaje mu się jakby zbyt materialna w stosunku do tego, co duchowe.

Może nie wszyscy jednak pamiętają, jak naukę o odpustach formułowało się dotychczas. Katechizm Katolicki kardynała Gasparriego mówił: "Odpust jest to darowanie wobec Boga -- udzielone przez Kościół poza sakramentem pokuty -- kary doczesnej, należnej za grzechy, już odpuszczone co do winy. Kościół dokonuje go w ten sposób, że żywym przez zwolnienie, a umarłym przez modlitwę przydziela nieskończone zadośćuczynienia Jezusa Chrystusa oraz przeobfite zadośćuczynienia błogosławionej Dziewicy Maryi i świętych, które stanowią duchowy skarbiec Kościoła" (nr 462-463).

Paweł VI z pietyzmem przejmuje tę naukę naszych ojców w wierze, ale zarazem stara się ją uczynić bardziej zrozumiałą i żywą dla dzisiejszej mentalności.

Skąd wzięło się owo rozróżnienie kary wiecznej i kar doczesnych jako konsekwencji grzechu? Źródłem tego rozróżnienia jest chrześcijańska wiedza na temat grzechu. Istotą grzechu jest -- cytuję Pawła VI -- "wzgardzenie i zlekceważenie osobowej przyjaźni z Bogiem, prawdziwa choć nigdy w pełni nie pojęta obraza Boga, niewdzięczne odrzucenie miłości Bożej ofiarowanej nam w Chrystusie". Ale zarazem grzech niesie z sobą zakłócenia powszechnego porządku, jaki Bóg ustanowił w swej niewysłowionej mądrości i nieskończonej miłości grzech niszczy wiele dóbr zarówno w samym grzeszniku, jak w ludzkiej wspólnocie".

Stosownie do tego istotą odpuszczenia grzechów jest "odnowienie przyjaźni z Bogiem przez szczere nawrócenie umysłu i ekspiację zniewagi wyrządzonej Jego mądrości i dobroci". Wszakże odpuszczenie grzechów nie przynosi automatycznie naprawy tego zniszczenia, jakiego mój grzech dokonał we mnie i wokół mnie. Naprawa dokonuje się przez "cierpienia, dolegliwości i trudy tego życia, a zwłaszcza przez śmierć, a również przez ogień i męki <oczyszczające> w przyszłym świecie. Wierni zawsze byli przekonani, że na złej drodze spotyka człowieka wiele bólu i że jest ona przykra, ciernista i szkodliwa dla tych, którzy nią kroczą". Innymi słowy, Bóg w swoim miłosierdziu odpuszcza nam grzechy, mimo że doczesne konsekwencje grzechu nie są jeszcze w pełni usunięte i domagają się przemieniającej pokuty.

Nauka zaś o skarbcu Kościoła to -- sformułowana na sposób średniowieczny -- biblijna prawda, że Kościół stanowi z Chrystusem jedno ciało. "Na podstawie tajemniczego i łaskawego Bożego zrządzenia -- mówi Paweł VI -- ludzie łączą się z sobą nadprzyrodzonym węzłem, na skutek czego grzech jednego szkodzi również innym, tak jak świętość jednego staje się dobrodziejstwem dla pozostałych (...) <Skarbiec Kościoła> nie jest zbiorem dóbr na podobieństwo bogactw materialnych, gromadzonych przez wieki. Jest nieskończoną i niewyczerpaną wartością, jaką mają u Boga ekspiacje i zasługi Chrystusa Pana (...) modlitwy i dobre czyny błogosławionej Dziewicy Maryi i wszystkich świętych, którzy wstępując w ślady Chrystusa Pana, dzięki Jego łasce, uświęcili samych siebie i wykonali dzieło zlecone przez Ojca. W ten sposób, sprawując własne zbawienie, przyczynili się także w jedności Mistycznego Ciała do zbawienia swoich braci (...) Łączność bowiem pielgrzymów z braćmi, którzy zasnęli w pokoju Chrystusowym, bynajmniej nie ustaje. Przeciwnie, według stałej wiary Kościoła, umacnia się jeszcze dzięki wzajemnemu udzielaniu sobie dóbr duchowych".

I wreszcie najtrudniejszy chyba dla współczesnego katolika element prawdy o odpustach: odpustów udziela Kościół. Nie wystarczy samemu zbliżyć się do tego wspaniałego nadprzyrodzonego "skarbca", potrzebne nam tu jest pośrednictwo Kościoła. "W odpuście bowiem Kościół, korzystając ze swojej władzy służebnicy Chrystusa Pana, nie tylko modli się, lecz odpowiednio przygotowanemu chrześcijaninowi w sposób autorytatywny otwiera skarbiec zadośćuczynień Chrystusa i świętych dla odpuszczenia kary doczesnej".

Zauważmy przecież, że ten element prawdy o odpustach jest prostą konsekwencją słów Chrystusa: "Tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego: cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16,19). To jest również bardzo trudna prawda. Ale przecież jest to prawda.

W podsumowaniu jeszcze raz niech przemówi Paweł VI, następca Piotra: "Również i dziś Kościół zachęca wszystkich swoich synów, ażeby rozważyli i zastanowili się, jak wielkie znaczenie ma praktyka odpustów dla życia poszczególnych wiernych, a również dla rozwoju całej wspólnoty chrześcijańskiej.

Najpierw uczy ta zbawienna praktyka, jak <źle jest i gorzko opuścić Pana Boga> (Jr 2,19). Wierni bowiem, kiedy zyskują odpusty, rozumieją, że nie można własnymi siłami wynagrodzić zła, które grzesząc wyrządzili sobie samym, a nawet całej społeczności, i w ten sposób są zachęceni do zbawiennej pokory.

Następnie, praktyka odpustów uczy, jak ściśle łączymy się z sobą w Chrystusie i jak wiele może przynieść innym nadprzyrodzone życie każdego z nas, aby i oni mogli łatwiej i ściślej zjednoczyć się z Ojcem. Stąd korzystanie z odpustów skutecznie zachęca do miłości i w specjalny sposób jest jej praktyką: jeśli w ten sposób udzielamy pomocy braciom odpoczywającym w Chrystusie.

Wreszcie praktyka odpustów wzmacnia ufność i nadzieję pojednania z Bogiem Ojcem. Sprawia to jednak w ten sposób, że nie daje okazji do jakiegokolwiek zaniedbania i w żaden sposób nie osłabia gorliwego starania się o postawy, potrzebne do pełnej wspólnoty z Bogiem. Odpusty bowiem, chociaż są darmowymi dobrodziejstwami, jednak są udzielane zarówno dla żywych, jak i za umarłych, tylko w zależności od wykonania pewnych warunków. Dla ich uzyskania wymaga się, aby z jednej strony były wypełnione przepisane dobre czyny, a z drugiej strony, aby wierny posiadał odpowiednie dyspozycje: mianowicie -- aby miłował Boga, miał nienawiść do grzechu, pokładał nadzieję w zasługach Chrystusa Pana i wierzył mocno, że wspólnota świętych jest dla niego bardzo pożyteczna (...).

Opierając się więc na tych prawdach, święta Matka Kościół bynajmniej nie zamierza pomniejszać innych sposobów uświęcenia i oczyszczenia, przede wszystkim najświętszej ofiary Mszy i sakramentów, zwłaszcza sakramentu pokuty, następnie licznych pomocy, które ogólnie określa się sakramentaliami, jak wreszcie uczynków pobożności, pokuty i miłości. Tym wszystkim pomocom to jedno jest wspólne, że tym pewniej sprawują uświęcenie i oczyszczenie, im ściślej łączy się ktoś z Chrystusem Głową i z ciałem Kościoła. Naczelne miejsce miłości w życiu chrześcijańskim zostaje wzmocnione również odpustami. Odpustów bowiem nie można uzyskać bez szczerej wewnętrznej przemiany i połączenia się z Bogiem, do których dopiero dochodzi wypełnienie przepisanych uczynków. Zostaje przeto zachowany porządek miłości, w który włącza się odpuszczenie kar przez skorzystanie ze skarbca Kościoła".

 

1 Tekst konstytucji można znaleźć w: Posoborowe prawodawstwo kościelne, Warszawa 1968, t. 1, z. 2, ss. 3-41. Tłumaczenie polskie opublikował ponadto Ruch Biblijny i Liturgiczny, 20/1967 nr 1.

STOSUNEK DO ZWIERZĄT

 

Dlaczego w Kościele tak mało się mówi o dobroci dla zwierząt? W porównaniu, na przykład, do religii hinduskiej chrześcijaństwo jest pod tym względem bardzo prymitywne. Cechuje nas niewrażliwość na los zwierząt, przechodzimy obojętnie obok faktów okrucieństwa wobec zwierząt.

O tym, że okrucieństwo wobec zwierząt, wszelkie niepotrzebne zadawanie im bólu, jest czymś moralnie nagannym, nie trzeba chyba nikomu przypominać. To wiedzą na ogół wszyscy, niezależnie od tego, jak sami postępują. Powody zaś krzywd wyrządzanych przez człowieka zwierzętom bywają zwykle głębsze i bardziej skomplikowane niż brak wystarczającego uświadomienia.

Tutaj ograniczę się może tylko do paru refleksji teologicznych. Wydaje mi się to tym bardziej potrzebne, że teologiczne stereotypy, popularyzowane od wielu dziesiątków lat przez różnych przyjaciół zwierząt, oparte są na kompletnym nieporozumieniu. Pierwszy bodaj Michelet wygłosił tezę, że Pismo Święte jest najzupełniej obojętne na los zwierząt. Kluczowym świadectwem tej obojętności są, jego zdaniem, słowa z opisu stworzenia, w których świat zwierzęcy został poddany człowiekowi jako swojemu panu. Stosownie do tego stanowiska, jeszcze dziś można spotkać się z mniemaniem, że protestantyzm, jako że trzyma się ściśle litery Pisma, jest zupełnie nieczuły na problem zwierzęcych cierpień, katolicyzm zaś okazuje zwierzętom nieco więcej ciepła ze względu na swą otwartość wobec różnych apokryfów, legend i w ogóle źródeł pozabiblijnych. Słynna anegdota Schopenhauera opowiada o zacnym skądinąd pastorze, który nie chciał wygłosić kazania o dobroci dla zwierząt, gdyż w Biblii nie znalazł na ten temat żadnego pouczenia.

Jeszcze zupełnie ostatnio powtarza te poglądy Leszek Prorok w swoich sympatycznych Zapiskach psubrata. Ciekawe, że również publicyści o aspiracjach teologicznych przyjęli bezkrytycznie ten szablon. Opiera się na nim na przykład wybitny świecki myśliciel katolicki, prof. Marian Zdziechowski, w pełnym namiętności eseju O okrucieństwie.Mieczysław Skrudlik napisał nawet całą książkę (Chrystianizm a świat zwierzęcy), w której postawił sobie za cel wytropienie owych pozabiblijnych źródeł katolickich mówiących o naszym obowiązku życzliwości dla zwierząt.

Co naprawdę mówi Pismo Święte na temat naszego stosunku do zwierząt? Weźmy właśnie ten, tylekroć krytykowany, a nawet wyszydzany tekst z Księgi Rodzaju: "Na końcu rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na nasz obraz, podobnego Nam, aby panował nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad całą ziemią i nad wszelkim płazem pełzającym po ziemi!... Po czym błogosławił im, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną: abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszelką istotą żywą, która chodzi po ziemi" (1,26-28).

Prof. Zdziechowski gniewa się, że w tym tekście Bóg przyznał "człowiekowi prawo do nieograniczonej i nieodpowiedzialnej władzy nad całym stworzeniem". Szalenie pochopna to interpretacja, a przede wszystkim wyprana z wszelkiego sensu religijnego.

Słowo "panować" jest w Piśmie Świętym słowem z istoty swojej religijnym. Pierwszym Panem wszystkiego, co istnieje, jest Bóg. Otóż panowanie Boże nad stworzeniem nie ma w sobie nawet cienia bezsensownej czy uciążliwej wyższości. Jest to panowanie łaskawe, opiekuńcze. Mało tego, Bóg w tym sensie panuje nad całym światem, że wszystkim stworzeniom udziela nieustannie istnienia i obdarza je rozmaitym dobrem. Bóg panuje przez dawanie, a nie przez odbieranie; On jest Królem stworzenia, nie jego tyranem; Jego panowanie obdarza istnieniem i sensem i nie ma w sobie nic nierozumnego czy niszczycielskiego.

Otóż jeśli Bóg powołał człowieka do panowania nad stworzeniami nierozumnymi (odnosi się to nie tylko do świata zwierząt, ale w ogóle do całej przyrody), znaczy to, że oczekuje od nas i chce, abyśmy w miarę możności naśladowali Jego własne panowanie. Człowiek ma jak gdyby pogłębić rozumność i dobroć dzieła Bożego, ma stać się jakby starszym bratem stworzeń niższych od siebie. Jeśli więc wydaje się mu, że panowanie polega na tym, żeby siać wokół siebie spustoszenie i ból, to jest naśladowcą diabła niszczyciela, a nie Boga Dawcy i Opiekuna. Bóg bowiem powołał człowieka do panowania nad stworzeniem, a nie do tyranii.

Toteż Pismo Święte jednoznacznie wskazuje, że zakłócenia w nasze współżycie ze światem niższym od nas wprowadził grzech. W opisie raju mówi się o doskonałej harmonii w stosunkach człowieka ze zwierzętami i całą przyrodą. W opisach zaś świata odkupionego zapowiada się przywrócenie owej harmonii: "Wtedy wilk zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będzie, cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał. Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. Zła czynić nie będą ani zgubnie działać, po całej świętej mej górze. Bo kraj się napełni znajomością Pana, na kształt wód, które przepełniają morze" (Iz 11,6-9). Rzecz ciekawa, że właśnie w tym fragmencie Ewangelii, w którym podkreślono absolutną wolność Pana Jezusa od wpływów szatana, wspomniano, że "żył [On na pustyni] wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu" (Mk 1,13).

Wniosek moralny, jaki stąd płynie, jest jasny. Jeśli nasze niewłaściwości w stosunku do zwierząt i całej przyrody są owocem grzechu, to program walki z grzechem winien obejmować uzdrowienie również tej sfery naszego życia. "Stworzenie gorąco oczekuje objawienia się chwały synów Bożych. Całe stworzenie zostało poddane marności -- nie z własnej chęci, ale z woli Tego, który je poddał -- w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych. Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia" (Rz 8,19-22).

Powtarzające się od ponad stu lat oskarżenia Pisma Świętego o obojętność wobec losu zwierząt -- poza tym, że nie wiadomo, czemu służą -- są po prostu niesprawiedliwe. Przypomnę choćby ten oto, głęboko przepojony mądrością i dobrocią, fragment z Księgi Wyjścia: "Jeśli spotkasz wołu twego wroga albo jego osła błąkającego się, odprowadź je do niego. Jeśli ujrzysz, że osioł twego wroga upadł pod ciężarem, nie ominiesz, ale razem z nim przyjdziesz mu z pomocą" (23,4n). Sens tych dwóch wierszy omawia znakomicie Tadeusz Żychiewicz w Tygodniku Powszechnym z 13 czerwca 1976 roku.

Chciałbym jeszcze ustosunkować się do klasycznego dla naszego tematu porównania: hinduizm a chrześcijaństwo. Jak wiadomo, wszystko, co na tym świecie czyni człowiek, jest więcej lub mniej naznaczone niedoskonałością i grzechem. Zarazem człowiek nosi w głębi duszy tęsknotę do czynów i postaw absolutnie pięknych. Tęsknota ta owocuje często bardzo twórczo, ale nierzadko też dajemy jej wyraz w sposób prawie zupełnie bezpłodny. Jedną z najczęstszych form takiej bezpłodnej tęsknoty za światem idealnym jest przeświadczenie, że są na tym świecie idealne kultury, kraje, formy życia, zawody, instytucje itp. Wszystkie te zrealizowane rzekomo ideały mają jedną cechę wspólną: istnieją tam, gdzie nas nie ma.

Tym, co w hinduizmie budzi częstokroć podziw Europejczyków, a nawet poczucie niższości, jest jego niebywały pietyzm dla wszelkiego życia, nie tylko dla życia ludzkiego. Europejczyk gotów przy tej okazji rzucać gromy potępienia na swoje własne dziedzictwo duchowe, przy czym nie żenuje go bynajmniej okoliczność, że hinduizmem zachwyca się najczęściej tylko z pozycji kibica.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby sobie cenić wartości innych, podejrzane wydaje mi się jednak lekceważenie lub nawet niedostrzeganie wartości własnych. Otóż jeśli porównać Europę z Indiami, sprawa przedstawia się chyba jakoś tak: O ile Indie zwróciły główną uwagę na szacunek dla życia w ogóle, o tyle w Europie podkreślono przede wszystkim wartość osoby ludzkiej, jej jakościową wyższość nad wszelkim istnieniem zwierzęcym i jej absolutną bezcenność. W obu postawach kultywuje się niezmiernie ważne, choć różne, wartości, obie też noszą w sobie niebezpieczeństwa wypaczeń. Nie jest wykluczone, że obie postawy dałoby się powiązać w organiczną całość. W każdym razie gdybym musiał wybierać, nie mam wątpliwości, że bliższy i droższy jest mi światopogląd europejski. Po prostu nie wyobrażam sobie życia w świecie, w którym nie odkryto tej elementarnej prawdy o człowieku, że jest on osobą. Zresztą jeśli Europa uświadomi sobie tę prawdę do końca, również jej stosunek do przyrody stanie się dużo mądrzejszy i życzliwszy. Czy zaś Indie są w stanie drogą organicznego rozwoju uświadomić sobie prawdę o ludzkiej osobie? Być może. Wszakże nie wiem.

Wiem natomiast, że szacunek dla wszelkiego życia nie może być bezwzględny. Zauważył to -- niepodejrzany chyba o europejską stronniczość -- Albert Schweitzer: "Zajmowanie się losem wszystkich istot żyjących, z którymi mamy do czynienia, stwarza w istocie konflikty jeszcze bardziej różnorakie i pogmatwane niż te, które pociąga za sobą ofiarność ograniczona wyłącznie do ludzi. Występuje tu czynnik nowy i tragiczny: w tej dziedzinie ustawicznie musimy się decydować albo na zabijanie, albo na pozostawianie przy życiu. Chłop nie może wyhodować wszystkich zwierząt zrodzonych w jego trzodzie. Zachowa tylko te, które może wyżywić i których wyhodowanie zapewni mu dochód. W wielu wypadkach jesteśmy też zmuszeni do zabijania pewnych istot w celu ratowania innych przez tamte zagrożonych. Kto podnosi pisklę, które wypadło z gniazda, musi, chcąc je nakarmić, zabijać inne małe stworzenia. Jest to całkowicie samowolne postępowanie. Jakim prawem poświęca on dużą liczbę istnień dla jednego stworzenia? Podobnie samowolnie postępuje ten, kto unicestwia niesympatyczne sobie zwierzęta, aby uchronić przed nimi inne".

Co zaś do ludzkiego życia, jest dla mnie aksjomatem, że ma ono wartość bezwzględną. Życie ludzkie jest nieskończenie cenniejsze niż życie jakiegokolwiek zwierzęcia. Tego, kto sądzi inaczej, ja się po prostu boję.

I już ostatnia uwaga. Dotyczyć ona będzie ludzkiej przyjaźni dla zwierząt. Jest coś niezmiernie pięknego w tym, że człowiek stara się otaczać niższe od siebie stworzenia opieką i sympatią. Wszakże ludzka przyjaźń do zwierząt staje się natychmiast czymś wypaczonym, jeśli ktoś przeciwstawia ją swojemu stosunkowi do ludzi. Kiedy ktoś twierdzi, że tylko pies jest jego przyjacielem, wystawia w ten sposób świadectwo nie tyle swoim bliźnim, co samemu sobie. Odpowiem takiemu, że po prostu przyjaźń z psem jest łatwa, tanim kosztem zapewnia człowiekowi przywiązanie innej istoty i poczucie ważności. Ale przecież nie można jej nawet porównywać do przyjaźni z drugim człowiekiem.

WĘGLE OGNISTE NA GŁOWĘ NIEPRZYJACIELA

 

Jestem świeżo pod wrażeniem książki Maxa Schelera "Resentyment a moralność". Wprost genialnie wykazuje Scheler bezpodstawność zarzutów Nietzschego przeciwko etyce chrześcijańskiej, jakoby była to etyka przebiegłych słabeuszy. Scheler przyznaje jednak rację Nietzschemu, że coś z takiej postawy można znaleźć u św. Pawła (ss. 71-72). Przytacza słynny tekst, nakazujący na zło odpłacać nieprzyjacielowi dobrem, "tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na głowę jego": typowa postawa chytrego słabeusza, który nie potrafi albo nie ma odwagi sprzeciwić się wrogowi, więc znajduje wykrętny sposób, żeby okazać się niby to wyższym od owego wroga. Ten tekst -- jak pamiętam -- bardzo drażnił również Konińskiego, wielokrotnie wypomina go św. Pawłowi w swoim dzienniku (być może też pod wpływem Nietzschego). Korzystam z tego, że w Waszym piśmie prowadzicie rubrykę odpowiedzi na pytania czytelników i uprzejmie proszę o ustosunkowanie się do tego problemu.

Przeczytajmy sobie najpierw spokojnie ów tekst z Listu do Rzymian: "Błogosławcie tych, którzy was prześladują. Błogosławcie, a nie złorzeczcie. Weselcie się z tymi, którzy się weselą, płaczcie z tymi, którzy płaczą. Niech was ożywia to samo wzajemne uczucie. Nie gońcie za wielkością, lecz do tego się stosujcie, co pokorne. Nie uważajcie sami siebie za mądrych. Nikomu złem za złe nie oddawajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi. Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi. Umiłowani, nie wymierzajcie sprawiedliwości sami sobie, lecz pozostawcie to pomście Bożej. Napisano bowiem: Do mnie należy pomsta, Ja wymierzam zapłatę -- mówi Pan -- ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód -- nakarm go. Jeżeli pragnie -- napój go. Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj" (12,14-21).

Powyższy tekst dzieli się wyraźnie na dwie części. Część pierwsza to wezwanie do powszechnej miłości, miłości naprawdę powszechnej, to znaczy nie wykluczającej nawet prześladowców. Warunkiem takiej miłości jest pokora. W części drugiej szczególną uwagę zwraca konkretna wskazówka, jak się zachować wobec nieprzyjaciela, który znalazł się w potrzebie: trzeba wówczas po prostu pomóc mu i porzucić wszelką Schadenfreude.

O ile część pierwsza zawiera wezwanie specyficzne tylko dla chrześcijaństwa, o tyle kanon zachowania się wobec będącego w potrzebie nieprzyjaciela znany był już w Starym Testamencie. "Jeśli spotkasz wołu twego wroga albo jego osła błąkającego się -- czytamy w Księdze Wyjścia -- odprowadź je do niego. Jeśli ujrzysz, że osioł twego wroga upadł pod ciężarem, nie ominiesz, ale razem z nim przyjdziesz mu z pomocą" (23, 4n). Zaniechanie agresji wobec przeciwnika, który osłabł, spotyka się nawet w świecie zwierzęcym, można więc sądzić, że powstrzymanie się od ataków w momencie klęski nieprzyjaciela, a nawet przyjście mu z pomocą, stanowi naturalny człowieczy odruch. No, powiedzmy sobie: nasz naturalny odruch może pójść również w tym kierunku, bo niestety możemy również zareagować dużo mniej sympatycznie.

Słowem, tekst św. Pawła stanowi klasyczny przykład budowania tego, co nadprzyrodzone, na tym, co przyrodzone. Wezwanie do miłości nieprzyjaciół, którego nie jesteśmy w stanie udźwignąć bez szczególnej pomocy łaski, autor oparł na naszej naturalnej zdolności do szlachetnych zachowań wobec nieprzyjaciela w taki czy inny sposób pokonanego. Przykładów podobnego włączania natury w służbę łaski, uszlachetniania natury poprzez poddanie jej łasce, znajdziemy w Piśmie Świętym więcej. Teologowie ukuli nawet takie adagium, że łaska nie niszczy natury, ale na niej bazuje, ją uszlachetnia i przemienia. Bo przeciwieństwem łaski jest nie natura, lecz grzech.

Teraz przystąpmy do Pańskiego pytania: Czyżby św. Paweł, przedstawiając tak pięknie, a zarazem tak trzeźwo i realistycznie, prawdę o miłości nieprzyjaciół, nagle się zapomniał i pokazał nam mroczną część swojej duszy? "Węgle ogniste zgromadzisz na głowę jego!" -- nakarm głodnego nieprzyjaciela, niech poczuje, jaki jest nikczemny!

Otóż fakt, że ta kompletnie bałamutna interpretacja znalazła posłuch nawet u bardzo poważnych myślicieli, świadczy jedynie o tym, że niestety wszyscy jesteśmy omylni. Tymczasem droga do stwierdzenia rzeczywistego sensu owych "żarzących się węgli" jest niezwykle prosta. Mianowicie "węgle ogniste na głowę nieprzyjaciela" to biblijny motyw literacki, który w Piśmie Świętym pojawia się niejednokrotnie, toteż nie sposób wypowiadać się odpowiedzialnie na temat tekstu św. Pawła, nie wnikając w znaczenie samego motywu.

Motyw ten występuje przede wszystkim w modlitwach o uwolnienie od nieprzyjaciół: modlący się proszą Boga o obronę przed krzywdą, a zarazem o unieruchomienie panoszącego się wroga. Oto fragment Psalmu 140:

 
Z rąk grzesznika wybaw mię, Panie,
strzeż mnie od gwałtownika.
Ci, którzy poderwać chcą moje stopy,
ci pyszni sidło na mnie skrycie zastawiają: 
jak sieć rozciągają powrozy,
umieszczają pułapki na mojej drodze. 
Mówię do Pana: Tyś Bogiem moim; 
usłysz, o Panie, głos mego błagania.
Panie Boże, potężna moja pomocy, 
w dniu walki moją głowę osłaniasz.
Nie dopuszczaj, Panie, pragnień niegodziwca, 
nie spełniaj jego zamiarów.
Podnoszą głowę, którzy są wokół:
niech złość własnych warg ich przywali. 
Niech spadnie na nich deszcz węgli ognistych;
niech zwali ich do dołu, by się nie dźwignęli.
 

Znów przeciw oszczercom Psalmista woła: "Cóż tobie Bóg uczyni, podstępny języku? Ostre strzały mocarza i węgle z janowca" (Ps 120,3n). W Psalmie 18 zaś opis przyjścia Boga z pomocą udręczonemu ma wymiary wręcz kosmiczne i przypomina biblijne obrazy przyjścia Najwyższego na Sąd Ostateczny (Ps 18,8-20 = 2 Sm 22,8-20). Pan Bóg -- czytamy w tym wspaniałym opisie -- natarł na niegodziwców, tak że "od blasku Jego obecności rozżarzyły się węgle ogniste". Nie gorszmy się zbyt pośpiesznie tymi tekstami. Sądzę, że nawet chrześcijanin mógłby się nimi modlić, i to nie tylko przeciw największemu z naszych wrogów, tzn. szatanowi. Rzecz jasna, byłoby czymś całkiem nie na miejscu sięgać po te teksty, kiedy nie znosimy się wzajemnie z sąsiadem albo jeśli ktoś zachował się wobec mnie w sposób szczególnie złośliwy. Zbyt wielkie to teksty wobec tak małych i niejednoznacznych spraw (nawet jeśli my sami osądzamy je jednoznacznie). Ale nie widziałbym nadużycia, gdyby w ten sposób modlili się na przykład Polacy w okresie okupacji albo zaborów. Przecież nie ma nic zdrożnego w zwróceniu się do Boga z prośbą o pomoc przeciw nieprzyjaciołom, którzy niby drapieżne zwierzęta wykorzystują swoją biologiczną przewagę i swoimi czynami urągają wszelkiej sprawiedliwości.

Sam motyw węgli ognistych został zaczerpnięty z opisu zniszczenia Sodomy oraz poskromienia Egiptu. ,Spuścił Pan na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia" (Rdz 19,24); "I wyciągnął Mojżesz laskę swoją do nieba, a Pan zesłał grad i grzmot, i spadł ogień na ziemię. Pan spuścił również grad na ziemię egipską. I powstał grad i błyskawice z gradem na przemian tak ogromne, że nie było takich na całej ziemi egipskiej od czasu, gdy Egipt stał się narodem" (Wj 9,33n). Jak widzimy, strasznie odpowiedzialna to rzecz modlić się o węgle ogniste na głowę nieprzyjaciela: nieprzyjaciel musiałby rzeczywiście być podobny Sodomie i Egiptowi, żeby modlitwa taka nie była bezbożną zuchwałością. Toteż kiedy z pewnego miasteczka samarytańskiego przepędzono apostołów i ci urażeni zapragnęli, "żeby ogień spadł z nieba i zniszczył jego mieszkańców" (Łk 9,54), Pan Jezus zareagował zupełnie inaczej, niż oczekiwali tego uczniowie.

Otóż już w Starym Testamencie motyw węgli ognistych na głowę nieprzyjaciela doczeka się wspaniałego przeduchowienia. Modyfikacji tej dokonano w oparciu o biblijną ideę, że ogień Boży niszczy tylko to, co złe, natomiast to, co dobre -- choćby było nadpsute złem -- ogień Boży oczyszcza i uszlachetnia. Wystarczy przypomnieć żarzący się węgiel, którym serafin oczyścił wargi Izajasza (Iz 6,6), albo ogniste węgle, którymi obsypane zostało święte miasto na znak szczególnej i błogosławionej obecności Bożej (Ez 10,2-7). Właśnie opierając się na tej idei Salomon (bo tekst pochodzi z tej części Księgi Przysłów, której autorem jest sam Salomon) napisze te słowa, które powtórzy później św. Paweł: "Gdy wróg twój łaknie, daj chleba; gdy pragnie, podaj mu wody. Żar ognia mu skupisz na głowie, a Pan ci za to zapłaci" (Prz 25,21n).

Interpretacja, jakoby chodziło tu po prostu o zawstydzenie nieprzyjaciela, jest żenująco powierzchowna. "Żar ognia", "węgle ogniste" to doprawdy żaden rumieniec wstydu na twarzy nieprzyjaciela. Proszę zważyć: węgle ogniste są w Piśmie Świętym symbolem działalności Bożej. Symbol ten występował dotychczas w dwu wątkach, które właściwie ze sobą się nie wiązały: ogień Boży niszczy wszystkie złe moce, dobrych natomiast ogień ten napełnia sobą i oczyszcza. Otóż Salomon po raz pierwszy oba te wątki powiązał. "Węgle ogniste na głowę nieprzyjaciela" dotyczyły dotychczas zawsze nieprzyjaciela srożącego się, a więc oznaczały gniew Boży, niszczący to, co złe. Salomon po raz pierwszy mówi o gromadzeniu węgli ognistych na głowę nieprzyjaciela bezbronnego, znajdującego się w potrzebie. Z samej logiki tej sytuacji wynika więc, że węgle ogniste oznaczają tu działanie Boże raczej oczyszczające niż niszczące, prowadzące raczej do wzajemnego pojednania niż do czegokolwiek innego. Na tym właśnie polega pomsta Boża, o której wspomina św. Paweł, że ogień Boży unicestwia zło, dobro zaś wyzwala z jego powiązań ze złem. Krótko mówiąc, sens tekstu, o którym tu mówimy, jest taki: Jeśli świadczę dobro nieprzyjacielowi, przyczyniam się do tego, że coraz więcej ogarnia go błogosławiona, oczyszczająca obecność Boża.

Żeby zaś postawić kropkę nad "i": Warto czasem modlić się o węgle ogniste na nasze głowy. Niech obecność Boża spali w nas to, co złe, oczyszcza, co brudne, uszlachetnia i przemienia, co w nas dobre. Za nieprzyjaciół zaś módlmy się taką samą modlitwą, co i za siebie.

KONIEC ŚWIATA

 

W Ewangelii św. Mateusza jest napisane: "Słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku, gwiazdy zaczną spadać z nieba i moce niebieskie zostaną wstrząśnięte". Ostatnio znajomy zwrócił mi uwagę, że przecież to czysta mitologia, ot takie astronomiczne rojenia ludzi z epoki przednaukowej.

Jak bardzo cywilizacja zmniejsza nasze zrozumienie dla symboliki naturalnej! My czas mierzymy za pomocą kalendarza i zegarka, i chyba tylko astronomowie wiedzą jeszcze, że podstawowym miernikiem czasu jest obrót ciał niebieskich. Banalna to prawda, że ruchy ciał niebieskich wyznaczają noc i dzień, miesiące i pory roku. Ale nie jest już ona dla nas prawdą potrzebną w życiu (bo mamy zegarki i kalendarze) i dlatego ruchu słońca czy gwiazd nie przeżywamy już jako symbolu czasu i przemijania, jak to przeżywali ludzie ze wszystkich chyba dotychczasowych epok i cywilizacji.

Ewangelijny obraz zamierającego słońca i spadających gwiazd jest oczywiście ekspresywnym przekazaniem prawdy, że w określonym momencie skończy się czas i ludzkie dzieje, aby ustąpić ponadczasowemu teraz i życiu wiecznemu. Dlatego obraz, choć poważny, jest dogłębnie optymistyczny. Św. Łukasz, opisując "koniec świata", zanotował wręcz, że "gdy się to dziać pocznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się odkupienie wasze" (21,28). A wszyscy trzej synoptycy wspomną o podobieństwie nadchodzącego końca czasu do drzewa figowego, wypuszczającego pąki. Przecież jest to porównanie radosne: jeśli drzewo pączkuje, znaczy, że blisko jest lato!

Może zanik naszej wrażliwości na naturalny symbolizm ciał niebieskich przyczynił się do tego, że o końcu świata zwykliśmy myśleć jako o katastrofie, o czymś, co wywołuje jedynie drżenie? A swoją drogą, obraz drzewa figowego w Ewangeliach stanowi ciekawe pogłębienie analogicznego obrazu z proroctwa Izajasza (34,4), pogłębienie w kierunku właśnie optymistycznym. Obraz ten odnajdujemy jeszcze w Apokalipsie św. Jana: "Stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a księżyc cały stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię, jak kiedy drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce, a niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija" (6,12-14).

Za to Apokalipsa zawiera inne, pasjonujące w swoim bogactwie pogłębienie obrazu zaćmionego słońca i spadających gwiazd. Oto fragment z opisu Wiekuistego Miasta wybranych Bożych: "I Miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetliła, a jego lampą -- Baranek. I w jego świetle będą chodziły narody" (21,23-24).

I jeszcze jedno: Również zbawcza śmierć naszego Pana została opisana w scenerii dnia i sądu ostatecznego: "Ziemia zadrżała, a skały popękały i groby się otworzyły, i wiele ciał świętych, którzy byli posnęli, powstało" (Mt 27,51-52). Jest w tych słowach zawarta bardzo wielka teologia:

l. Z chwilą krzyżowej śmierci Syna Bożego wieczność wtargnęła w czas, życie wieczne zaczęło się dla nas już tutaj: chrzest, Eucharystia, łaska Boża -- wszystko to są już rzeczywistości życia przyszłego, prawdziwy zadatek Przyszłości.

2. Krzyż Chrystusa jest dla nas sądem. Kto naprawdę stanie w obliczu Krzyża, musi wyznać swoje grzechy: "I cała rzesza tych, którzy się zeszli na to widowisko, widząc, co się działo, powracała bijąc się w piersi" (Łk 23,48).

Wbrew pozorom, ta nowina o sądzie Bożym jest nowiną radosną. Bo sąd Boży, odbywający się teraz, jest sądem usprawiedliwiającym. Kto teraz da się osądzić Chrystusowi, nie musi się obawiać sądu ostatecznego.

TYSIĄC LAT KRÓLOWANIA WYBRANYCH BOŻYCH

 

Jak rozumieć słowa Apokalipsy, że koniec świata zostanie poprzedzony tysiącletnim okresem panowania na ziemi wybranych Bożych? Przecież czytamy tam wyraźnie:
Ujrzałem anioła zstępującego z nieba,
który miał klucz od Czeluści
 
i łańcuch wielki w swej ręce.
I pochwycił Smoka,
 
Węża storodownego,
którym jest diabeł i szatan,
 
i związał go na tysiąc lat.
 
I wtrącił go do Czeluści,
i zamknął, i pieczęć nad nim położył,
by już nie zwodził narodów,
aż tysiąc lat się dopełni.
A potem ma być na krótki czas uwolniony.
I ujrzałem trony
 
-- a na nich zasiedli,
i dano im władzę sądzenia --
i ujrzałem dusze ściętych dla świadectwa Jezusa i dla Słowa Bożego,
i tych
1, którzy pokłonu nie oddali Bestii ani jej obrazowi
i nie wzięli znamienia na czoło swe ani na rękę.
I żyć poczęli,
i tysiąc lat królowali z Chrystusem,
a nie ożyli inni ze zmarłych, aż tysiąc lat się skończyło.
 
To jest pierwsze zmartwychwstanie.
Błogosławiony i święty, kto ma udział w pierwszym zmartwychwstaniu:
nad tymi nie ma władzy śmierć wtóra,
 
lecz będą kapłanami Boga i Chrystusa
 
i tysiąc lat z Nim będą królowali (20,1-6).

List Pani przymusił mnie do uważniejszego wczytania się w ten -- przecież tak znany -- opis, i właściwie dopiero teraz zauważyłem wspaniały sens tego tekstu: Toż to przecież opis tego, czym jest Kościół! Opis niebanalny, rzadko spotykany, a jakżeż trafny!

Weźmy od razu pierwszy motyw: związanie szatana. Pan Jezus mówił kiedyś o sobie, że przyszedł na ziemię, aby go pokonać: "Gdy zbrojny mocarz strzeże domu swego, bezpieczne jest to, co ma. Ale jeżeli mocniejszy od niego nadejdzie i zwycięży go, zabierze wszystką jego broń, w której ufał, a łupy jego rozda" (Łk 11,21n). Swoją walkę z szatanem Chrystus stoczył zresztą w sposób przedziwny. Zwyciężył szatana, bo nawet poniżenie i krzyż nie zgasiły w Nim ani nawet nie przytłumiły miłości, nie naruszyły Jego jedności z Ojcem. Wobec takiej potęgi miłości i prawości, jaką Syn Boży objawił na krzyżu, szatan okazał się absolutnie bezsilny.

I tak jest zawsze: szatan jest mocny tylko tam, gdzie nie ma miłości albo gdzie jest ona słaba lub spaczona. Im większa miłość, tym szatan wobec niej bardziej bezsilny. Jeśli zaś ktoś jest ostatecznie ugruntowany w miłości -- tak jak aniołowie i święci -- szatan nie ma do niego absolutnie żadnego dostępu. Proszę sobie przypomnieć chociażby słynny opis walki w niebie dobrych aniołów ze złymi: "I nastąpiła walka na niebie: Michał i jego aniołowie mieli walczyć ze Smokiem. I wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł. I już się miejsce dla nich w niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż Starodawny, który się zwie diabeł, i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię. Został strącony na ziemię, a z nim straceni zostali jego aniołowie" (Ap 12,7-9).

W niebie szatan nie ma nic do roboty -- za dużo tu miłości -- ale na ziemi, niestety, jest inaczej. Już pierwsi rodzice go tutaj zaprosili, zapraszamy go i my -- i to na różny sposób. Kręgi miłości, którymi staramy się otoczyć ziemię, są zbyt słabe, aby szatana odstraszyć.

I w tym właśnie punkcie zaczyna się tajemnica Chrystusa i Kościoła. Ewangelia przekazuje nam radosną nowinę, że również na ziemi szatan został związany. Nie miał on najmniejszego dostępu do Ukrzyżowanego: zrobił wszystko, żeby znaleźć w Nim jakąś swoją cząstkę, ale nie znalazł. Nie ma on również dostępu do tych wszystkich, którzy stanowią jedno z Chrystusem, którzy gromadzą się wokół Jego krzyża, którzy czerpią z Jego miłości. Chrystus właśnie po to umarł na krzyżu, żeby szatan nie miał do nas dostępu. Szatan już jest związany, nasze królowanie razem z Chrystusem już się zaczęło! Jeśli tylko naprawdę należymy do Chrystusa...

Nowy Testament często mówi o tej radykalnej zmianie, jaką przynosi z sobą -- powinno przynosić -- przyjęcie Chrystusa. "Trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek żądz fałszu, a odnawiać się duchem w waszym umyśle i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy... Niegdyś byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu" (Ef 4,22n; 5,8). "Umarliście dla grzechu, żyjecie zaś dla Boga w Chrystusie Jezusie. Niechże więc grzech nie króluje w waszym śmiertelnym ciele" (Rz 6,11n).

Otóż jeśli szatan nie czuje się onieśmielony naszą wiarą w Chrystusa i nie tylko nas kusi, ale potrafi się nawet wedrzeć do mojego wnętrza, to muszę się naprawdę zatrwożyć: "Badajcie samych siebie, czy trwacie w wierze. Siebie samych doświadczajcie. Czyż nie wiecie o samych sobie, że Jezus Chrystus jest w was? Chyba żeście odrzuceni" (2 Kor 13,5). W takiej sytuacji trzeba przede wszystkim gorąco modlić się o moc Chrystusową, aby mnie otoczyła i uczyniła niedostępnym dla szatana.

Słowem, "tysiącletnie królestwo" to epoka Kościoła, w której miłość Chrystusowa ogarnia narody i usuwa w ten sposób szatana z naszej ziemi.

Taką interpretację potwierdza od razu obraz następny: "I wtrącił go do Czeluści, i zamknął, i pieczęć nad nim położył, by już nie zwodził narodów, aż tysiąc lat się dopełni". Dokładnie to samo chciał uczynić szatan z Chrystusem: chciał usunąć z powierzchni ziemi wcieloną Miłość, wcisnąć Ją do grobu, opieczętować potężnym kamieniem, nie dopuścić Jej na ziemię. Ale nie udało mu się: Chrystus zmartwychwstał, zaś Jego śmierć na krzyżu nie była klęską, a zwycięstwem. Czeluść grobowa jest właściwym miejscem nie dla Chrystusa, ale dla szatana. W miarę jak narody otwierają się na moc Chrystusową, przed szatanem nie tylko już niebo będzie zamknięte, ale i ziemia. Strącony zaś do grobowej czeluści przez potężną miłość, jaka z Chrystusa rozlewa się na wszystkie narody, z całą pewnością nie zmartwychwstanie już nigdy.

Również pozostałe motywy przytoczonego przez Panią tekstu rozjaśniają się, jeśli rozumieć "tysiącletnie królestwo" jako epokę Kościoła:

1. Wspomniano w tym opisie wyraźnie, że "związanie" szatana nie jest jeszcze ostateczne: ostateczne zwycięstwo nastąpi dopiero w dniu Sądu.

2. Wybrani Boży występują tu w roli sędziów. Bo to naprawdę tak jest: im kto głębiej napełniony miłością, tym prawdziwiej potrafi rozróżniać między dobrem i złem.

3. Wybrani Boży znajdują się po obu stronach śmierci cielesnej: z jednej strony "dusze ściętych dla świadectwa Jezusa i dla Słowa Bożego", z drugiej "ci, którzy pokłonu nie oddali Bestii ani jej obrazowi". Kościół bowiem obejmuje zarówno obecne pokolenie wierzących, jak i tych, którzy odeszli, żeby już na zawsze być z Chrystusem.

4. W cytowanym przez Panią tekście rozróżnia się dwie śmierci i dwa zmartwychwstania, przy czym pierwsze zmartwychwstanie obejmuje jedynie wybranych Bożych. Bo pierwsza śmierć to ta, którą sprowadza na nas grzech -- wybrani Boży podnoszą się z tej śmierci przez zmartwychwstanie dla Boga, przez łaskę. Wszyscy -- również umarli duchowo --zmartwychwstaniemy dopiero na Sąd, niemniej tylko taki jest "błogosławiony i święty, kto ma udział w pierwszym zmartwychwstaniu: nad tymi nie ma władzy śmierć wtóra". Tacy, nawet jeśli ich spotka śmierć ciała, przecież i tak żyć będą dla Boga.

Z Pani listu wywnioskowałem, że skłania się Pani do materialnego rozumienia "tysiącletniego królestwa". Sądzę, że taka interpretacja pozbawia tylko słowo Boże jego mocy. Przecież chodzi przede wszystkim o to, żebyśmy już teraz ubiegali się o królowanie razem z Chrystusem i otwierali się na Jego łaskę. Przecież już teraz Ojciec "uwolnił nas spod władzy ciemności i przeniósł do królestwa umiłowanego swego Syna, w którym mamy odkupienie -- odpuszczenie grzechów" (Kol 1,13n). Już teraz jesteśmy "wybranym plemieniem, królestwem kapłaństwa, świętym narodem, ludem na własność przeznaczonym, abyśmy ogłaszali dobroć Tego, który nas wezwał z ciemności do swojego przedziwnego światła -- my, którzyśmy byli nie-ludem, teraz zaś jesteśmy ludem Bożym" (por. 1 P 2,9n).

 

1 Zgodnie z greckim oryginałem słowo "tych" należy tutaj rozumieć jako biernik, nie jako dopełniacz.

NADSENS, KTÓRY NIEKIEDY WYDAJE SIĘ BEZSENSEM

 

Jest w Kościele wiele przeżytków średniowiecza, kłócących się ze zdrowym rozsądkiem. Na przykład klasztory karmelitanek, gdzie kobiety zamykają się na dziesięć spustów i odgradzają od świata. Po co to wszystko? Przecież modlić by się mogły również gdzie indziej. A tak to tylko marnują swoje życie. Przecież takie zakonnice mogłyby pielęgnować chorych albo uczyć religii, byłby przynajmniej z nich jakiś pożytek. A i Kościół by na tym skorzystał, bo gdyby takie pobożne panie nie uciekały od ludzi, mogłyby swoją pracą i słowem propagować wiarę.

Przepraszam, że będę odrobinę niegrzeczny. Cóż, okazuje się jeszcze raz, że człowiek jest istotą wiecznie nietolerancyjną. Sądzę, że nawet gdyby zamknięcie się w klasztorze kontemplacyjnym rzeczywiście nie miało sensu, nie widzę powodu, aby zabraniać takiego sposobu życia ludziom, którzy mieliby na to ochotę. Wydaje mi się, że należy być tolerancyjnym wobec różnych dziwnych ludzkich wyborów, jeśli tylko nie powodują cudzej krzywdy i nie naruszają publicznego porządku. Jeśli zaś jakiś "dziwny wybór" łączy się z dużym poświęceniem -- wtedy już trzeba się zastanowić dziesięć razy, zanim się powie na jego temat jedno złe słowo.

Sądzę, że zakonnicom klauzurowym należy się przynajmniej tyle tolerancji, ile mają ludzie prości dla turystów udających się w góry. Nie mogą oni pojąć, jak człowiek przy zdrowych zmysłach może ładować na siebie ciężki plecak i drapać się na szczyty, mimo że nikt go do tego nie zmusza -- bo czyż nie lepiej byłoby odpocząć sobie w ogródku albo pójść na spacer na łąkę czy do lasu? Prości ludzie mogą nie rozumieć uroków górskich wędrówek, ale dziwią się ich amatorom w sposób życzliwy i bynajmniej nie uważają ich za głupców.

Jaki ma sens zamknięcie się w klasztorze kontemplacyjnym? W każdym razie tego pytania nie rozpatrywałbym z punktu widzenia korzyści, jakie życie klasztorne może przynieść zakonnikowi, innym ludziom czy całemu Kościołowi. Wyprawy górskie podejmuje się, jak wiadomo, bezinteresownie, i chociaż przynoszą one wiele korzyści (również społecznych), są to korzyści, po pierwsze, osiągane jakby mimochodem, a po wtóre -- zupełnie swoiste, mieszczące się raczej w kategorii być niż mieć. Na szczytach gór nie należy raczej szukać bogactw naturalnych, a nawet formy życia są tu uboższe (choć szczególnie piękne). Tutaj można raczej znaleźć trochę hartu, głębszego poznania siebie, rozszerzyć swoją wyobraźnię, spojrzeć w zupełnie nowy sposób na różne skądinąd całkiem banalne szczegóły swojego ludzkiego żywota, jak również świata, w którym ten żywot przyszło nam spędzać. Ponadto, wyprawy górskie po prostu wzmacniają zarówno fizycznie, jak psychicznie.

Pytanie o korzyść jest oczywiście ważne, ale biada nam, gdybyśmy chcieli wszystko oceniać przez jego pryzmat. Życie stałoby się żałośnie ubogie i smutne. Wartości mieszczące się w kategorii mieć są bardzo ważne i po wielekroć łączą się z wartościami typu być, ale te ostatnie nie są bynajmniej pochodną tych pierwszych. Dlatego zarówno poszczególny człowiek, jak i społeczeństwa odczuwają potrzebę działań nie przynoszących żadnych wymiernych korzyści. Co komu przyszło z tego, że jakiś uczony poświęcił mnóstwo energii i czasu, aby odczytać pismo starożytnych Sumerów? Albo co za korzyść z kwiatów, które przyniosłeś mi na imieniny? Czy nie lepiej, gdybyś mi kupił bombonierę? Po co nadstawiasz głowę w obronie pokrzywdzonego? Nic nie zdziałasz, a jeśli coś zyskasz, to najwyżej nieprzyjaciół. Rzecz jasna, że trzeba być barbarzyńcą, aby w ten sposób myśleć -- i sądzę, że na szczęście niewielu jest takich barbarzyńców.

Niestety, miliony ludzi cierpi głód. Ale czy trzeba wobec tego domagać się, aby zaprzestano uprawy kwiatów i całą ziemię, przeznaczoną dotąd na kwiaty, obsadzić kartoflami? Absurd, oczywiście. Ziemi jest dość, żeby rodziła wszystkim zarówno chleb, jak i kwiaty. To tylko nam brakuje rozumu i miłości, aby ziemię odpowiednio wykorzystać. Ziemia, na której zakazano by rosnąć kwiatom, dlatego że musi rodzić kartofle, byłaby koszmarem.

Podobnie jest z międzyludzką solidarnością. Od upadku pierwszych rodziców ciągle brakuje dobrych rąk, które niosłyby pomoc i pociechę chorym, sierotom, starcom i wszystkim, których dotknęło jakieś nieszczęście. Ale czyżby stąd wynikało, że wszystkich bez wyjątku, którzy nastawili się na życie bezinteresowne, należy kierować do dzieł miłosierdzia? Zawsze najłatwiej domagać się czegoś od innych, innych poprawiać, innymi zatykać dokuczliwe dziury. A może należałoby raczej uszanować bogactwo ludzkich powołań, zaś bezinteresowność i postawy braterstwa wobec potrzebujących krzewić wśród wszystkich, od siebie zaczynając?

W każdym razie z punktu widzenia Ewangelii Pański pogląd na temat klasztorów klauzurowych wydaje się fatalny. Bo czymże jest ta obawa, że dobre energie, kierowane bezpośrednio ku Bogu, marnują się, podczas gdy można by je zużytkować na korzyść ubogich? Właśnie tak zareagował jeden z uczniów -- nie wymieniajmy go po imieniu -- na "zmarnowanie" drogocennego olejku, który Maria z Betanii wylała na stopy Jezusa (J 12,1-8). Uczeń ten był zdrajcą. Również dzisiaj wydaje się swego rodzaju zdradą zapomnieć, że źródłem naszej miłości braterskiej, również miłości ubogich i potrzebujących, jest prawdziwa miłość Boga. Kościół, który by zapomniał, że Boga należy kochać "z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił i ze wszystkich myśli", nie umiałby już pełnić dzieł miłosierdzia.

Właśnie to jest jednym z głównych sensów klasztoru kontemplacyjnego: przypominanie Kościołowi, że Bóg wart jest miłości ponad wszystko, bezinteresowne wylewanie drogocennego olejku na stopy Jezusa.

Jeszcze jeden obraz biblijny kojarzy mi się szczególnie z zakonami kontemplacyjnymi. Mianowicie targowanie się Abrahama z Panem Bogiem o los Sodomitów. Gdyby było w Sodomie choćby dziesięciu sprawiedliwych, ze względu na nich Bóg zachowałby od zagłady całe bezbożne miasto. Oczywiście, naszą Głową jest sam Najsprawiedliwszy, dlatego bramy piekielne nie zwyciężą Kościoła. Niemniej Chrystus nie przyszedł przecież po to, aby nas zastąpić w dziele sprawiedliwości, ale żeby nas do niego wezwać i uzdolnić. Toteż deficyt sprawiedliwych wydaje się dzisiaj chyba tak samo palący jak wówczas w Sodomie.

Otóż mam takie ciche przekonanie, że ta niezmiernie trudna (bo w swojej zewnętrznej formie tak dokuczliwie monotonna) ofiara, jaką składają Bogu siostry i bracia z zakonów kontemplacyjnych, bardzo nam poprawia ten nie najlepszy bilans sprawiedliwości (a że nie najlepszy, to widać gołymi oczami). Oczywiście, niedostępne są człowiekowi drogi Boże ani nie poznamy do końca tajemnicy spełniania się obcowania świętych, ale tak jakoś czuję.

W każdym razie nie sądzę, abyśmy błądzili, jeśli -- grzeszni, choć ciągle starający się podnosić i dążyć do Boga -- spodziewamy się, że ci, którzy poświęcili swoje życie wyłącznie Bogu, służą Mu również w naszym imieniu.

"CZY KOBIETA MA DUSZĘ?"

 

Podobno teologowie prowadzili kiedyś zażarte dyskusje, czy kobieta ma duszę.

Ręce człowiekowi opadają. Wydawałoby się, że mistyfikacja, fałszowanie prawdy, zwłaszcza jeśli szyte grubymi nićmi, jest z góry skazane na kompromitację. Wydawałoby się, że wystarczy je zdemaskować, żeby zwróciło się przeciw swoim twórcom i użytkownikom. Okazuje się jednak, że tak nie jest. Mistyfikacja może być kompletnie wyssana z palca, można ją dziesiątki razy demaskować i kompromitować, a ona i tak sobie co jakiś czas -- jak gdyby nigdy nic -- odżywa.

Proszę Pana, literatura starochrześcijańska (w sensie: pisma chrześćijańskie pochodzące z pierwszego tysiąclecia) liczy sobie setki tysięcy stron druku. Otóż nie znajdzie tam Pan ani jednej stroniczki, która świadczyłaby o jakichś wątpliwościach -- cóż dopiero mówić o "zażartych dyskusjach"! -- że może kobieta nie ma duszy albo że może nie jest w pełni człowiekiem. Nie mogło zresztą być inaczej. Przecież Chrystus wzywał do tego samego zarówno prostytutki, jak celników. Według Ewangelii i kobiety, i mężczyźni powinni porzucić grzechy i wejść do Królestwa Bożego.

Co do owej słynnej, choć mitycznej dyskusji teologów na temat, czy kobieta ma duszę, mistyfikacja ma następujące źródło. W potocznej łacinie, używanej we wczesnym średniowieczu w Galii, wyraz "homo" zaczął jednocześnie znaczyć "człowiek" i "mężczyzna" (w języku francuskim, wyraz homme zachował po dziś dzień to podwójne znaczenie). Otóż na synodzie w Macon w roku 585, jeden z 62 uczestników synodu podniósł bardziej językowy niż teologiczny problem, czy kobietę można nazywać homo.Widocznie słowo to w jego odczuciu znaczyło raczej mężczyznę niż człowieka. Ponieważ problem był głównie językowy, więc odpowiedziano mu takimiż argumentami.

Na synodzie w Macon był to epizod na tyle mało znaczący, że nie znalazł żadnego śladu w uchwałach synodalnych (a te zachowały się w całości -- J. D. Mansi, Conciliorum collectio, t. 9, 947-961). Przytacza go jako ciekawostkę św. Grzegorz z Tours, ojciec historiografii francuskiej, w swojej Historii Franków. Odnośny tekst pozwolę sobie przytoczyć w całości. Należy jednak pamiętać, że wyraz homo jest tu właściwie nieprzetłumaczalny, polskie słowo "człowiek" nie oddaje bowiem jego podwójnego znaczenia:

"Powstał na tym synodzie jeden z biskupów, który powiedział, że kobiety nie można nazywać homo. Lecz, przekonany przez biskupów, uspokoił się jednak. Święta księga Starego Testamentu uczy bowiem, że kiedy na początku Bóg stworzył człowieka, powiedział: <Mężczyzną i niewiastą stworzył ich i dał im nazwę Adam> (Rdz 5,2), to znaczy człowiek ziemski. A więc oboje nazwał człowiekiem (homo), zarówno niewiastę, jak męża. Lecz i Pan Jezus Chrystus dlatego jest nazywany Synem Człowieczym, że jest synem Dziewicy, a więc niewiasty. Kiedy bowiem gotował się do przemiany wody w wino, powiedział: <Cóż mnie i tobie, niewiasto?> (J 2,4) itd. Podano i liczne inne przekonujące świadectwa, tak że sprawa ustała" (Historia Francorum 8,20 -- PL 71,462).

Krótko mówiąc, wśród paruset tysięcy stron literatury starochrześcijańskiej ktoś znalazł tę jedną stronicę z Historii Franków. A na tej jednej stronicy jest mowa nie tyle o ścieraniu się poglądów, co o wątpliwościach jednego człowieka, który "uspokoił się jednak", gdyż gremium zareagowało jednoznacznym zdziwieniem. Na dodatek problem dotyczył czegoś zupełnie innego, niż twierdzi się w owej mistyfikacji, która Pana tak zaniepokoiła. Całą zaś sprawę uczestnicy synodu uznali za tak błahą, że nie zaszczycili jej nawet wspomnieniem w aktach synodalnych.

Tyle na temat Pańskiego pytania. Chciałbym przy okazji ustosunkować się do dwóch innych, raz po raz stawianych chrześcijaństwu zarzutów o mizoginizm. Po pierwsze, jakoby św. Paweł był antyfeministą. Po wtóre, jakoby Kościół stosował -- zwłaszcza w sprawach etyki małżeńskiej -- podwójną moralność, dla mężczyzn inną niż dla kobiet. Zdaję sobie sprawę z tego, że rodzaj literacki jest nie najlepszy: jeżeli ktoś się broni, łatwo o podejrzenie, że w zarzutach musi być coś słusznego. Trzeba by raczej pozytywnie pokazywać, jak bardzo chrześcijaństwo wywyższyło kobietę. Wszakże apologetyczny charakter wypowiedzi narzucił mi Pan swoim pytaniem.

Mianowicie, niekiedy panie -- i nie tylko panie -- mają za złe św. Pawłowi, że stawiał kobietę niżej mężczyzny: "Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam ani też przewodzić nad mężem, lecz niech żyje w cichości" (1 Tm 2,12): "Żony niechaj będą poddane swym mężom jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus Głową Kościoła" (Ef 5,22). Raz nawet św. Paweł -- żeby powstrzymać chrześcijanki przed odrzuceniem tradycyjnego nakrycia głowy -- napisał, że mężczyzna "jest obrazem i chwałą Boga, kobieta zaś jest chwałą mężczyzny" (1 Kor 11,7).

Chciałbym bardzo, aby odpowiedź na pytanie o rzekomy mizoginizm św. Pawła była zarazem skromną lekcją poglądową, że jeśli pragniemy zachować wobec kogoś sprawiedliwość, wówczas koniecznie należy go osądzać z życzliwością. Surowe fakty zdają się świadczyć przeciw św. Pawłowi, zdają się potwierdzać zarzut antyfeminizmu. Spróbujmy jednak spojrzeć na całą tę sprawę życzliwie, a później osądźmy sami, które podejście jest bardziej obiektywne.

Rzeczywisty stosunek św. Pawła do kobiet wydaje się następujący: Podstawowym aksjomatem była dla niego prawda, że wszyscy ludzie -- bez względu na narodowość, płeć i pozycję społeczną -- zostali jednakowo odkupieni przez Chrystusa i wezwani do nawrócenia i życia wiecznego. "Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie" (Ga 3,28). Kobieta jest więc istotnie -- w tym, co najważniejsze -- równoprawna mężczyźnie.

Otóż świadomość równoprawności spowodowała wśród pierwszych chrześcijanek pewne dążności emancypacyjne (na przykład zrzucały one nakrycia głowy, co musiało szokować zwłaszcza ludność pochodzącą ze Wschodu). Św. Paweł zdecydował się ingerować w tę sytuację. Wydaje mi się, że słusznie. W Liście do Tytusa (2,5) wskazuje wprost na jeden z istotnych powodów, dlaczego kobiety mają być poddane mężom: "aby nie urągano słowu Bożemu". Jest to zgodne z jego ogólnym stanowiskiem, że dobro Ewangelii jest czymś najważniejszym i należy raczej odstąpić od swojej racji w sprawach drugorzędnych, niż przez upieranie się przy swoim stawiać Ewangelii przeszkody (por. 1 Kor 8,9-13; 9,19-23).

Sądzę, że dla Kościoła ta rezerwa św. Pawła wobec kobiecych tendencji emancypacyjnych była czymś błogosławionym. Kościół nie powinien się bowiem bezpośrednio angażować w reformy struktur społecznych. Odwodziłoby to Kościół od tego, co najważniejsze, od misji religijnej. Postulaty społeczne mogą z wiary chrześcijańskiej wypływać pośrednio -- i rzeczywiście wypływają -- ale po pierwsze, w rzeczywistości nie ma struktur idealnych, po wtóre, ze swoją istotną misją chrześcijaństwo zmieści się w strukturach bardzo różnych.

Owszem, Kościół reformuje obyczaje i społeczeństwa. Wszakże istotny kierunek reformy chrześcijańskiej idzie nie tyle w stronę zewnętrznych przemian, co w stronę wewnętrznego pogłębienia. I właśnie w tym kierunku szukał rozwiązania problemu równoprawności kobiety św. Paweł. Weźmy choćby cytowany wyżej -- zwłaszcza jeśli przeczytamy go w swoim kontekście -- fragment Listu do Efezjan. Poddanie żony mężowi jest tam opisane w tych samych kategoriach, w jakich Kościół jest poddany Chrystusowi! Przy takim rozumieniu terminu "poddanie", słowa "wyższy -- niższy" tracą cały swój niedobry sens: tutaj wchodzimy już w rzeczywistość miłości, nazwaną zresztą przez św. Pawła po imieniu.

Niezmiernie sympatycznego rozwiązania doczekało się -- przyznajmy, że zaskakujące -- stwierdzenie św. Pawła, że mężczyzna "jest obrazem i chwałą Boga, kobieta zaś jest chwałą mężczyzny" (1 Kor 11,7). Apostoł użył tego argumentu, żeby powstrzymać chrześcijanki przed obnażaniem głowy, co budziło zgorszenie również wśród chrześcijan. Argument nawiązuje do idei rabinackiej, że Adam został stworzony na podobieństwo Boga, Ewa zaś na podobieństwo Adama. Św. Paweł jednak najwyraźniej nie przywiązuje wagi do argumentu, chodzi mu po prostu o to, żeby przywołać przedwczesne sufrażystki do porządku. Bo natychmiast pragnie sprostować niewłaściwe wrażenie, jakie mógłby wywołać jego rabinacki argument: "Zresztą u Pana ani mężczyzna nie jest bez kobiety, ani kobieta nie jest bez mężczyzny. Jak bowiem kobieta powstała z mężczyzny, tak mężczyzna rodzi się przez kobietę. Wszystko zaś pochodzi od Boga" (1 Kor 11,11n).

I to jest właśnie to, o co Pawłowi chodzi: głosi istotną równoprawność kobiet, ale zabrania Kościołowi angażować się w ich społeczną emancypację, bo to zadaniem Kościoła nie jest.

Jeśli idzie o zarzut drugi, zarzut podwójnej moralności, innej dla kobiet i innej dla mężczyzn, powstał on zapewne z opacznego utożsamienia moralności chrześcijańskiej z moralnością, jaka mogła panować w niektórych środowiskach chrześcijańskich. Ponieważ stanowisko Kościoła na ten temat jest jednoznaczne i wymaga raczej informacji niż wyjaśnień, przytoczę po prostu teksty trzech wielkich doktorów Kościoła.

Św. Hieronim: "U nas czego nie wolno niewiastom, tego nie wolno także mężczyznom; służba jest taka sama i odbywa się na tych samych warunkach" (List 77,3).

Św. Augustyn: "Niewierność mężczyzn tym więcej godna jest nagany, im bardziej powinni oni górować cnotą i kierować kobiety swym przykładem. Mówię do chrześcijan, którzy z wiarą słuchają, że <mąż jest głową żony> (Ef 5,23). Mężowie więc mają prowadzić, żony zaś są towarzyszkami. Mąż musi się strzec, żeby swoim życiem nie iść tam, gdzie bałby się, żeby tam za nim nie poszła żona" (O małżeństwach cudzołożnych -- PL 40,475).

Św. Grzegorz z Nazjanzu: "Dlaczego niewiasta, która targnęła się na wierność małżeńską, jest uważana za cudzołożnicę i ponosi ciężką karę przewidzianą przez prawo, podczas gdy mąż niewierny żonie jest wolny od odpowiedzialności? Z takim prawem nie mogę się pogodzić ani takiego zwyczaju pochwalić... Jeden jest Stwórca mężczyzny i kobiety, z jednej gliny oboje. Dla obojga jeden Obraz, jedno prawo, jedna śmierć, jedno zmartwychwstanie... Jak ty możesz domagać się czystości od żony, jeśli w zamian sam jej nie stosujesz? Jak możesz żądać tego, czego nie dajesz? Jak ty możesz identycznym ciałom nierówne prawo ustanawiać?... Lecz spójrz także od strony łaski: oboje doznali zbawienia przez cierpienia Chrystusa. Czy Chrystus tylko dla mężczyzny stał się ciałem? Również dla kobiety. Poniósł śmierć tylko za mężczyznę? Również kobieta dzięki Jego śmierci dostępuje zbawienia" (Mowa 37).

DLACZEGO DZIŚ TAK MAŁO CUDÓW?

 

Dzisiaj cudy praktycznie się nie zdarzają. Odnoszę wrażenie, że wielu współczesnych katolików cudy żenują. Chętnie uznaliby wiarę w cudy za pozostałość prymitywnego pojmowania świata. Powstrzymuje ich tylko to, że sam Chrystus czynił cudy. Ja sam mam dwa pytania: 1) Obraz Boga, który nie zagrzmiał swoją potęgą wobec nieprawości i zbrodni Oświęcimia, a który ingeruje w sytuacjach dużo mniej poważnych, mnie nie tylko nie przekonuje, ale odstręcza. W tym obrazie nie ma żadnej głębi, takie wyobrażenia o Bogu budzą moje zażenowanie. 2) Być może dzisiaj jakieś cudy nawet się i zdarzają, ale jeśli nawet -- to bardzo rzadko. Dawniej cudów było bez porównania więcej. Dlaczego? Najbardziej narzucająca się hipoteza: cudy są wytworem braku krytycyzmu, a więc zjawiskiem raczej subiektywnym.

Jakby w odpowiedzi na twierdzenie, że w naukowym obrazie świata nie ma miejsca na cudy, natrafiłem niedawno na głęboką uwagę Poincarégo, że "największym cudem na świecie jest to, że cudy się nie zdarzają". Wielki fizyk wyraził w ten sposób swoje zdumienie i podziw, że prawa przyrody są takie właśnie, jakie są, i że są niezmienne. To zdumienie, że świat jest taki właśnie, jaki jest, paradoksalnie wyraził mój przyjaciel fizyk. Czuł się obrażony w swoim racjonalizmie opisem ewangelicznym, że Zmartwychwstały Jezus przyszedł do apostołów mimo zamkniętych drzwi. Otóż pewnego razu powiedział mi: "A czy to nie jest coś równie niepojętego, że ja natrafiam na ścianę i ona mnie zatrzymuje?"

Już św. Augustyn głosił, że cały świat jest jednym wielkim cudem i to, co my pospolicie uważamy za cud, nie jest bardziej cudem od tego, co nam się wydaje zwyczajne. Jest cudem, w naszym odczuciu, ze względu na swoją nadzwyczajność i wyraźny kontekst religijny. Toteż nie z racji rzeczowych, ale jedynie psychologicznych, zjawisko nadzwyczajne może nam więcej powiedzieć o Bogu niż otaczające nas cudy zwyczajne.

Ma Pan chyba rację twierdząc, że wielu współczesnych katolików cudy jakby żenują. Bierze się to stąd, że nasze poglądy na temat Opatrzności Bożej są w znaczej mierze oparte na modelu deistycznym. Wydaje nam się często, że Bóg stworzył świat, nadał mu swoje prawa i jakby stanął z boku: tylko od czasu do czasu ingeruje w naturalny bieg rzeczy i wtedy właśnie następuje cud. Jest to oczywiście obraz naiwny i słusznie można wówczas -- tak jak Pan -- pytać: dlaczego Pan Bóg powstrzymał się od cudownej ingerencji w Oświęcimiu, mimo że na pewno wielu ludzi błagało Go wówczas całą swoją duszą o koniec koszmaru? Umieszczenie nauki o cudach na tle prawdy o Opatrzności Bożej będzie główną częścią mojej odpowiedzi na Pańskie pytanie, przedtem jednak chciałbym rzucić parę uwag na temat cudów Pana Jezusa.

Przyjście, życie, śmierć i zmartwychwstanie Zbawiciela było oczywiście najwspanialszym dziełem Bożej Opatrzności względem ludzi. Zbawiciel przyszedł uwolnić nas z paraliżu duchowego, z zaślepienia, przyszedł nas obdarzyć życiem Bożym. Był człowiekiem tak prawdziwym, że to przekracza wszelkie nasze wyobrażenia: każdy z nas jest bowiem więcej lub mniej pokrzywiony, przygaszony, niedowidzący, nie rozumiejący, zasklepiony w sobie. On był w pełni Prawdziwym Człowiekiem, bo był maksymalnie -- jak to się tylko da pomyśleć -- zjednoczony z Bogiem: On sam jest Prawdziwym Bogiem, równym Ojcu Synem Bożym. Rzecz jasna, ten Człowiek był przepełniony duchową mocą, moc Boża przelewała się z Niego obficie na innych i uwalniała z grzechów, otwierała na ukrytą w świecie prawdę Bożą itp. Była to moc tak potężna, że bez trudu przebijała się niejako przez to, co niewidzialne, i ujawniała się również widzialnie.

Proszę zauważyć, że cudy ewangeliczne zawsze objawiają jakąś głębszą rzeczywistość, a zarazem pracują na rzecz tego głębszego wymiaru. Zanim Pan Jezus uzdrowi ślepego, przedtem zajaśnieje wśród ludzi jako Światłość świata, dzięki której ujawnia się prawda o człowieku i właściwy kierunek naszej życiowej drogi (J 1,9-11; 3,19-21; 8,12; 9,4n). Moc tej Światłości jest tak wielka, że niejako mimochodem uzdrawia nawet wzrok cielesny. Zarazem cud cielesny promieniuje na sferę ducha: przywrócenie wzroku było dla uzdrowionego początkiem wiary w Jezusa (J 9,38).

Znów w wskrzeszeniu Łazarza Chrystus objawił się jako Życie, które ma moc wszystkich wyrwać od śmierci: "Ja jestem zmartwychwstanie i życie. Kto wierzy we Mnie, choćby i umarł, żyć będzie" (J 11,25). Albo cud uzdrowienia z paraliżu: Chrystus uczynił go dlatego, żeby nas przekonać, iż przedtem już dokonał cudu daleko większego -- uwolnił tego, którego ciało było związane chorobą, z więzów grzechu. "Cóż łatwiej jest powiedzieć: Twoje grzechy są ci odpuszczone, czy też: Wstań i chodź? Otóż żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma władzę na ziemi odpuszczać grzechy -- rzekł do paralityka: Wstań, weź łoże i idź do domu!" (Mt 9,5n)

I taki jest sens wszystkich Jego cudów. Uzdrawiał opętanych, bo ma moc nas wszystkich wyzwolić spod panowania szatana. Pochylał się nad trędowatymi, bo po dziś dzień nie brzydzi się żadnym grzesznikiem i każdego chce uwolnić z trądu grzechów. Przywracał słuch i mowę, bo i dziś przywraca słuch duchowy, tak abyśmy mogli słyszeć słowo Boże i rozpoznawać Jego obecność w naszym życiu, a także abyśmy mogli świadczyć o Nim wobec innych.

Wszystkie widzialne cudy Jezusa były zakorzenione w rzeczywistości głębszej i niewidzialnej, wiele zaś swoich cudów dokonał Jezus wyłącznie niewidzialnie (taki na przykład byłby Jego cud odpuszczenia grzechów sparaliżowanemu, gdyby nie małoduszna reakcja świadków). Natomiast Pan Jezus nigdy nie uległ pokusie dokonywania takich cudów, które byłyby jedynie zewnętrzną manifestacją mocy, nie miałyby w sobie sensu duchowego. Nie poszedł więc za podszeptem szatana, i nie rzucił się dla widowiska z świątynnego szczytu, nie dał faryzeuszom znaku z nieba, jakiego oni żądali, nie zstąpił z krzyża, mimo że szydercy obiecywali uwierzyć w Niego. To sobie zapamiętajmy: Chrystus nie uczynił ani jednego cudu, który nie miałby w sobie wewnętrznej duchowej treści, który byłby jedynie zewnętrznym dowodem Jego mocy.

Czy przez swoje cudy Chrystus łamał albo zawieszał prawa natury? Otóż nie. Nawet kiedy wskrzesił rozkładającego się już Łazarza, nie działał wbrew prawom natury ani obok nich. On wówczas objawił nową naturę: tę naturę, która już nie będzie panowała nad człowiekiem ani go sobą przygniatała, dlatego że człowiek -- wyzwolony z grzechu i potężny swoją jednością z Bogiem -- będzie panował nad nią, a ona przez to będzie wywyższona i uszlachetniona. Również inne cudy Chrystusa objawiały tę naturę czasu eschatologicznego, naturę nowego stworzenia: zarówno cud chodzenia po wodzie, jak cud przyjścia pomimo zamkniętych drzwi. I to także sobie zapamiętajmy: Cud nigdy nie łamie praw natury ani ich nie zawiesza, cud jedynie bardziej lub mniej ujawnia ostateczną sytuację natury, sytuację natury w świecie bez reszty zwróconym ku Bogu.

Spróbujmy sobie teraz, w świetle powyższych ustaleń, odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego dziś tak mało cudów? Otóż współczesny Europejczyk uznaje właściwie tylko dwa wymiary rzeczywistości, materię i kulturę, zamknął się zaś na wymiar duchowy, czyli akurat ten, który przekracza ramy czasoprzestrzeni. W tej dwuwymiarowej rzeczywistości cud jest faktycznie czymś niezrozumiałym, nielogicznym, niepotrzebnym i równie kiczowatym jak trójwymiarowy obrazek dla dzieci. Żeby zrozumieć, czym naprawdę są cudy, trzeba być dobrze wkorzenionym w rzeczywistość, trzeba żyć w rzeczywistości trójwymiarowej.

Czym jest cud dla człowieka duchowego? Człowiek duchowy nieustannie obraca się w kręgu cudów. Ta sama materia, którą wszyscy dotykamy, ważymy, mierzymy i używamy, jest prześwietlona światłem Bożym, niewidzialnym jednak dla ludzi nieduchowych, ale dopiero w tym świetle ujawnia swoją niezwykłą wspaniałość. Dopiero w tym świetle możemy doświadczyć, że Boża Opatrzność ogarnia dosłownie każdą chwilę naszego życia, że Najlepszy Ojciec opiekuje się nami bez reszty. Nawet choroby, cierpienia i prześladowania, którym na równi podlegają wszyscy ludzie, są przeniknięte mocą Bożą, na którą ludzie nieduchowi są zamknięci. Każdy szczegół naszego życia -- dobry i zły -- ma swoje korzenie w świecie niewidzialnym i dopiero kiedy to widzimy i w tamtym kierunku poszukujemy, zaczynamy rozumieć, jak cudowne jest życie i świat, w którym żyjemy.

Otóż kto żyje w tym świecie cudownym (albo przynajmniej przez jakiś okruch doświadczenia przekonał się, że ma prawo jego istnienie przeczuwać), nie będzie się dziwił, że ta cudowność raz po raz przebija się aż do sfery zjawiskowej i objawia się jako potężniejsza nawet niż prawa fizyki czy biologii. Jeśli ktoś poprzez swoje cierpienie odbywa pracę duchową i namacalnie doświadcza mocy Bożej, oczyszczającej i uszlachetniającej jego ducha, ten nie zdziwi się, jeśli ta moc -- niejako mimochodem, niejako ze swego nadmiaru -- uzdrowi również jego ciało. Wystarczy sobie uświadomić, że wśród cudów, stwierdzanych przez Kościół w procesach kanonizacyjnych, szczególnie często spotyka się cudy doznane przez siostry zakonne. To nie jest przypadek.

Kto w ten sposób patrzy na cudy, nie będzie się gorszył tym, że Bóg nie sparaliżuje podnoszącej się do ciosu ręki zbrodniarza ani nie roztrzaska piorunem strażników Oświęcimia. Po prostu Bóg nie lubi naruszać naturalnego biegu rzeczy -- ani praw fizyki i biologii, ani praw rządzących dobrem i złem. Nie lubi nie dlatego, że ma takie widzimisię, ale dlatego że jest Miłością i drogą cierpliwej miłości -- bez zewnętrznych nacisków -- prowadzi świat do zbawienia. Ostateczne jednak dno bytu należy bezwzględnie do Boga i dlatego żaden zbrodniarz, nawet szatan, nie może bez mojego współudziału wyrządzić mi krzywdy ostatecznej, nie może zabić mojej duszy. To jest nieskończenie dużo, choć rozumiem, że z pozycji człowieka udręczonego może się to wydawać bardzo mało. Ale moc Boża działa jeszcze potężniej: dzięki niej nawet cierpienie i prześladowania mogą stać się dla mnie drogą do odnalezienia się i oczyszczenia. Czy to nie jest cud? I cóż w tym dziwnego, jeśli owa potężna moc Boża ujawni się niekiedy widzialnie, wyzwalając prześladowanych nawet z widzialnych więzów? Ale przecież nawet w takim wypadku Pan Bóg nie działa jako zewnętrzny ingerent.

Dlaczego dziś tak mało cudów? Zależy, dla kogo mało. Jeżeli ktoś żyje tylko w swoich dwóch wymiarach, to choćby wierzył w cudy i ich pożądał, przecież on nie cudów pragnie, ale nadzwyczajnej zewnętrznej ingerencji Boga. Taki człowiek, nawet jeśli jest świadkiem cudu, to go przeważnie nie zauważy. Dla tego jednak, kto żyje w wymiarze duchowym, cudy są niemal chlebem powszednim. Taki rozpoznaje palec Boży również w rozmaitych widzialnych wydarzeniach, choć zapewne tylko nieliczne spośród tych wydarzeń można by określić jako "niewytłumaczalne z punktu widzenia współczesnej nauki".

Słowem, na Pańskie pytanie, dlaczego dziś tak mało cudów, odpowiedziałbym po prostu słowami Ewangelii: "Bo kto ma, temu będzie dane, a kto nie ma, temu zabiorą i to, co mu się wydaje, że ma" (Łk 8,18). Cudów jest mało tylko dla tych, którzy nie dostrzegają w rzeczywistości jej najważniejszego wymiaru.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jacek Salij OP Szukającym drogi
O Jacek Salij OP Poza Kościołem nie ma zbawienia
Jacek Salij OP
JACEK SALIJ OP
Jacek Salij OP Ewangelie i Apokryfy
Jacek Salij OP Dzieci nieślubne
5 Jacek Salij OP Dyskusja
Jacek Salij OP Matka Boża Aniołowie Święci
Jacek Salij OP Czego oko nie widziało (Rozmowy o sprawach ostatecznych)
2 Jacek Salij OP Co to znaczy, że Kościół jest katolicki
Jacek Salij OP Pytania nieobojętne
Jacek Salij OP Rzekomy rygoryzm katolickiej etyki seksualnej
Jacek Salij OP Początek i koniec świata 2
Jacek Salij OP Czy w różnych religiach wyznawany jest ten sam Bóg
Jacek Salij OP Poszukiwania w wierze
Jacek Salij OP Egzorcyzmy
Jacek Salij OP Dlaczego księża o tym nie mówią
4 Jacek Salij OP Świętość i zło w Kościele
Jacek Salij OP Odnówmy w sobie prawdę o Trójjedynym Bogu 2

więcej podobnych podstron