Antykomunizm dzisiaj


ANTYKOMUNIZM DZISIAJ

I. WPROWADZENIE

Ze zdefiniowaniem pojęcia współczesnego antykomunizmu jest kłopot, bo trudno zdefiniować komunizm. Jako doktryna polityczna komunizm, jak się zdaje, dokonał żywota, stając się wspomnieniem tego, czym zawsze był: naiwną, dość prymitywną wersją materializmu, pełną sprzeczności parareligijną ideą, zdolną porwać niewykształcone masy obietnicą raju na ziemi. Porwać na krótko. Komunizm to przede wszystkim historia połowy globu, która dostała się pod panowanie „komunistów" w drodze zbrojnego przewrotu i doświadczyła komunizmu praktycznego. Ten różnił się od teorii, co przyznawali nawet sami komuniści. Nie mógł być z nią zresztą zgodny, bo zaprowadzanie komunizmu jest zadaniem podobnym do zaprowadzania porządków społecznych rodem z bajek braci Grimm, a w praktyce udało się zaprowadzić jedynie przerażającą i mroczną stronę tych bajek.

Komunizm to więc przede wszystkim jego realne, historyczne skutki, odczuwane do dziś w postaci nieodwracalnych przemian społecznych; to odziedziczona po epoce czerwonego bandytyzmu struktura społeczna, jej hierarchia, oraz ukształtowana przez lata nowa świadomość i tożsamość. Kształtowana dwojako: „za" i „przeciw" systemowi, przy czym i jedno i drugie, wobec całkowitego zniszczenia tradycyjnie narosłej społecznej tkanki, może wywoływać przeszkody na drodze do restytucji normalności.

Kluczem do zrozumienia groźby dzisiejszego komunizmu (zwanego niewłaściwie postkomunizmem, jakby komunizm właściwy, a więc teoretyczny, kiedykolwiek zaistniał w praktyce), jest zrozumienie normalności. Komunizm dzisiejszy jest normalności wypaczeniem, choć lubi ubierać się w jej szaty.

Komunizm w praktycznym działaniu najtrafniej opisuje chyba rosyjska anegdota: przed rewolucją na szczycie był car, potem długo, długo nic. Poniżej cara była Cerkiew i carscy urzędnicy, aż do najniższego szczebla. Potem policjanci, kupcy, rzemieślnicy, chłopi. Dalej kościelne dziady, żebracy... Potem drobni złodzieje, prostytutki i ich alfonsi, bandyci, mordercy i wsja swołocz. Po rewolucji wszystko przewróciło się do góry nogami: na szczycie byli mordercy, bandyci, prostytutki...

Wbrew rewolucyjnym sztandarom, plakatom, całej tej obrazkowej mitologii, rewolucja sowiecka wyglądała tak, jak zawsze wygląda rewolucja, tyle że w przerażającej skali. Carski, a przez chwilę czerwony oficer - Stanisław Ignacy Witkiewicz - opisywał rewolucję jako rozlewającą się falę zbrodni, napędzaną wódką, przerażeniem, kacem i strachem. Oddziały zbuntowanego żołdactwa wsparte lokalnymi bandytami obierały sobie za cel gorzelnie. Po ich zdobyciu i spożyciu zapasów mordowały, dopóki nie padły nieprzytomne; po ocuceniu popadały w śmiertelne przerażenie przed karą i walczyły dalej, by zdobyć kolejną gorzelnię, zabić alkoholem strach i szerzyć rewolucyjne spustoszenie na coraz to nowych połaciach zrujnowanego wojną kraju.

Rewolucyjny komunizm nigdy nie był spełnieniem teoretycznej wizji szlachetnego buntu mas. Był acywilizacyjnym szaleństwem, a przyniósł głód, ludożerstwo, mordy na skalę dotychczas niespotykaną w historii. Zamienił powierzchownie zokcydentalizowaną, azjatycką w swojej istocie monarchię w „spaloną ziemię" rządzoną terrorem kryminalnych hord, a po wyczerpaniu się szału (wytrzeźwieniu), w czym dużą rolę odegrały spadające na zamroczone pyski konnarmistów szable polskiej kawalerii, zamienił się w to, czym musiał się stać - megawięzieniem a rebours, bo z bandytami w roli strażników. Wielkim obozem koncentracyjnym dla zamienionych w niewolników, byłych carskich poddanych. I tylko chorobie cywilizacji zachodniej - zwątpieniu, zawdzięczamy pomysł dokarmiana potwora w czasie NEP-u, gdy było jasne, że potwór musi się rozrastać, by przetrwać; a chorobie o wiele groźniejszej - zidioceniu, wycieczki Bernardów Shaw'ów z radością konstatujących fakt, że ich własne dzieła sowiecki system kazał wykuć szwaczkom „na blachę" i „na wyrywki" w języku oryginału.

Jak doszło do powszechnego przekonania, że system sowiecki pozostaje w jakiejś moralnej opozycji do niemieckiego narodowego socjalizmu nie wiem - wiem, że złoto ściągane z burżuazyjnych palców lub odrąbywane wraz z nimi, znajduje w cywilizacjach wschodu swoje zastosowanie dla kupowania poparcia tzw. zachodniej opinii publicznej. Jeżeli w czasach nowożytnych obserwujemy zadziwiającą nobilitację kultury plebejskiej, to jest jeden zawód przynależny tej sferze, który komunizmowi zawdzięcza szczególnie dużo, że można by zastanawiać się, czy nie powinien pozostawać pod wezwaniem świętego sierpa i młota jako znaku cechowego. Mowa o dziennikarzach, którzy sowietom przysłużyli się szczególnie, przykrywając obraz krwawej sowieckiej satrapii bajkowymi opisami miraży produkowanych za godziwe kapitalistyczne pieniądze.

Zmierzch zachodu, przez co rozumiem tak niemoc liberalnej myśli, jak i szaleństwa pruskiego bizantynizmu, doprowadził do eksportu komunizmu na kraje przynależące do Europy Zachodniej od początku, to jest na kraje i terytoria Europy Środkowej: Polskę, Węgry, Chorwację, Słowenię, Czechy, Słowację. Odrębnym zagadnieniem jest sowiecka dominacja na Bałkanach, ale tu nie sposób nie zauważyć faktu, że sowietyzm spotkał się z inną niż zachodnioeuropejską cywilizacją i był często naturalną kontynuacją panslawizmu, a to, co zabójcze dla kultury polskiej, mogło nie mieć aż tak niszczącego wpływu na kultury Serbów, Rumunów czy Bułgarów.

W Polsce komunizm nie miał sprzymierzeńców, pogarda dla „dziczy ze Wschodu" była powszechna, a obcość wobec sowietów pogłębiały doświadczenia pierwszej okupacji sowieckiej na ziemiach wschodnich i eksterminacja przeprowadzona o wiele skuteczniej niż pod okupacją niemiecką, bo prowadząca do zupełnej anihilacji polskiej kultury, a nawet jej śladów.

Komunizm w Polsce nie mógł się „układać", bo nie było w Polsce normalnych środowisk (nie: patologii społecznych), które byłyby do tego chętne. Jeśli podejmowano się tworzenia zrębów administracji polskiej, to czyniono tak w nadziei, że Polska przy politycznym wsparciu Zachodu będzie w stanie uzyskać jakąś odmianę finlandyzacji z prawem głosu w sprawach wewnętrznych. Złudzenia trwały przez kilka pierwszych lat powojennych, a ich celowe podsycanie pozwalało sowietom na skuteczne wyeliminowanie coraz to bardziej rozproszonych ognisk oporu. Realia powojenne wyznaczały części polskich elit drogę przez próbę pokojowego i spontanicznego udziału w administracji (rok 1944, 1945) ku emigracji, powrotu do zbrojnego oporu bądź do piachu.

Byłoby fałszem stwierdzenie, że sowieci znaleźli się w Polsce w zupełnej pustce. Sprawdzoną, rewolucyjną metodą oparli się na elemencie kryminalnym; na marginesie, który w każdym społeczeństwie istnieje stanowiąc opozycję wobec normalności, a który był wytworem degeneracji czasów wojennych. Pierwsze PPR-owskie organizacje partyjne opierały się na przedwojennym i wojennym marginesie kryminalnym, czego malowniczym przykładem robotnicza Łódź, której komunistyczne biuro polityczne wywodziło się w swojej polskiej części z osiedla, zwanego precyzyjnie „Kurwim Dołkiem".

Nie istnieje pojęcie narodu biologicznego; istnieje pojęcie narodu politycznego, w którym ewolucja ku elitarności odbywa się na drodze poświęcenia, kształcenia, nauki, cech charakteru. Sowietyzm kształtował społeczeństwo w oparciu o mechanizmy zgoła odmienne: oportunizm, tchórzostwo, chęć dorobienia się, chamstwo jako norma kulturowa (świadcząca o „prawym" pochodzeniu), donosicielstwo.

Tu wypada zająć stanowisko wobec tezy o „żydokomunie". Teza ta jest używana przez niewielką, niewykształconą część społeczeństwa w formie balsamu pozornie kojącego polskie „ego" i znajduje oparcie w fakcie dominacji osób żydowskiego pochodzenia w aparacie komunistycznej represji. Podobnie jednak jak w polskim przypadku, żydowski „zaciąg" nie był zaciągiem żydowskich elit, ale marginesu. Komunistą zostaje się przez całkowite odrzucenie tradycji, w której się wyrasta. Każdej tradycji. „Nowy człowiek" to człowiek zdziczały i wszelkie kulturowe odniesienia tracą sens. Komunista jest tworem acywilizacyjnym i jego korzenie przestają być istotne, gdyż niezależnie od nich wypełnia swoją funkcję w systemie. Nie znam przypadków błogosławienia (wyrażania poparcia) skomunizowanych białoruskich czy ukraińskich żydów przez rabinów bądź cadyków; Lechoń wolał samobójczą śmierć, niż powrót do komunistycznej Polski, Tuwim dał się uwieść, ale tuż po powrocie napisał: „tak mi dobrze, że aż dobrze mi tak”, a jeśli władzę ludową „sławił", to z powodów oportunistycznych, nie z przekonania.

Żydowscy nacjonaliści wybrali Palestynę i po krótkim, taktycznym flircie z Ojczyzną Światowego Proletariatu przestawili zwrotnicę na dolary Wuja Sama, co świadczyć może tylko o tym, że odrobili dobrze polską, antykomunistyczną lekcję.

Jest faktem socjologicznym fascynacja komunizmem części żydowskiej młodzieży w latach 20. i 30. XX wieku, co miało swoje skutki w postaci jej postawy podczas pierwszej sowieckiej okupacji wschodniej części Rzeczpospolitej, ale tu również warto przypomnieć, że fascynacja ta szerzyła się nie wśród żydowskich elit (religijnych bądź asymilujących się), ale wśród zacofania, biedy i braku perspektyw żydowskich sztetli; wśród tych, dla których religijna tradycja żydowska straciła swój powab (najlepsze znane mi studium tej utraty, to trylogia F. Kafki: „Ameryka", „Proces", „Zamek"), a braki w europejskim wykształceniu uniemożliwiały asymilację i szybki awans. Komunizm, ze swoją obietnicą egalitaryzmu, był złudzeniem szansy na „podpalenie świata" i swoistą drogą na skróty. Brak entuzjazmu dla „Izraelskiej Republiki Rad" w Palestynie może świadczyć, że sowiecka rzeczywistość leczyła skutecznie z fantazji.

Motyw żydokomuny jest popularny w Polsce, a szczególną estymą cieszy się wśród spadkobierców sowieta. Pozwala on komunistom bądź na ustawianie swoich przeciwników wśród wygodnych do bicia „antysemitów", bądź do mobilizowania niezorientowanej opinii publicznej, która w szlachetnym proteście staje w obronie ludzi, którzy tak Żydów jak i Polaków mają gdzieś, zgodnie z acywilizacyjną normą, a to, o co dbają, to przyziemne interesy własne i własnego środowiska, bez nadzwyczajnego grzebania w metrykach.

Doskonałym przykładem strachu komunistów przed zdjęciem z ich politycznych wrogów odium „antysemityzmu" jest manipulacja, jakiej czołowe komunistyczne periodyki dopuściły się wobec wypowiedzi prof. B. Wolniewicza; manipulacji ordynarnej i oczywistej, według najgorszych sowieckich i goebbelsowskich wzorów, które, nawiasem mówiąc, prasa komunistyczna twórczo i z powodzeniem rozwija.

Z oczywistego ostrzeżenia wysłanego przez człowieka rozumnego, z ostrzeżenia o szkodliwości powielania popularyzowanej przez skomunizowane mass media kalki „żydokomuny", wobec niemożliwości manipulacji precyzyjnie wyrażonym sądem, czołowy komunistyczny dziennik a tuż za nim rezonatory, wybiły tłustym drukiem opis treści przesłania, przed którym profesor przestrzegał, przypisując mu pogląd, przeciw któremu dobitnie i jasno występował.

Mit „osaczonego Żyda" jest mitem tworzonym, podsycanym i podtrzymywanym przez komunistów. Jego celem jest konsolidacja kryminalnego środowiska, wymuszenie przestrzegania mafijnej omerty, mobilizacja szlachetnych choć naiwnych, oraz ukrycie oczywistego faktu, że komuniści nie mają ojczyzny ani narodowości; kiedyś mieli ideologię - po jej bankructwie zostały już tylko osobiste interesy.

Manipulacją była podejmowana przez komunistów akcja ochrony ludzi wywodzących się z KPP; próba ratowania jej historycznego wizerunku, utrzymującą się solidarność środowiska rodzinnie z KPP związanego.

Ludzi tych łączy nie pochodzenie etniczne czy poczucie przynależności do żydowskiej wspólnoty w tradycyjnym, czy nowoczesnym (nacjonalistycznym) rozumieniu przynależności.

Poczucie wyobcowania w narodzie, w którym pełniło się złowrogą funkcję sowieckiego funkcjonariusza, zostało przekazane nie po „nacji" ale po „legitymacji" partyjnej. Upraszczając nieco: na londyński pogrzeb Wolińskiej nie przyszli Żydzi, ale jej koledzy - komunistyczni słudzy, oprawcy, manipulatorzy, denuncjatorzy i prowokatorzy; antycywilizacyjny margines postaci wyniesionych w historii wiatrem rewolucyjnej patologii i zmierzchu cywilizacji łacińskiej.

III RP nie przyniosła Polsce kresu komunizmu. Rok 1989 to zmiana sposobu redystrybucji dóbr, wywołana bankructwem systemu socjalistycznego. Zmiana zaprojektowana i przeprowadzona przez komunistów, z ich woli i w ich interesie. Komunizm się w Polsce nie skończył, bo nie doszło do wymiany elit; co więcej - zachowały się komunizmu istotne fundamenty, przez co należy rozumieć mechanizmy awansu społecznego i materialnego, kontrolę świata mediów, antynarodową politykę historyczną, brak wizji modernizacji i rozwoju, sprawowanie władzy w interesie wąskiej grupy społecznej, wbrew interesowi państwa i społeczeństwa, jako całości.

Nieporozumieniem jest teza, że kolejne polskie rządy były nieudolne. One były piekielnie udolne i z porażającą precyzją realizowały plan hamowania rozwoju. Niezwykłemu wybuchowi przedsiębiorczości postawiono szczelną tamę w postaci jednego z najbardziej zagmatwanych i kosztownych systemów fiskalnych, rozwojowi eksportu - promującą miejsca pracy za granicą politykę celną, akumulację kapitału - złodziejską wersję prywatyzacji - w miejsce uwłaszczenia i reprywatyzacji. W nieczęstych przypadkach, w których zaradni Polacy potrafili pomimo utrudnień osiągnąć sukces, do akcji wkraczały urzędy skarbowe, a w szczególnie groźnych (dla komunizmu) sytuacjach - służby specjalne.

Aparat państwa, podobnie jak każdy aparat państwa okupacyjnego, służył promowaniu swoich i niszczeniu konkurencji. Nie jest przypadkiem, że mainstreamowe media nienawidzą wszystkiego, co powstało w realnej opozycji wobec planów komunistów. Estymą nie cieszą się SKOK-i, faszystowskie jest Radio Maryja, wszelkie społeczne inicjatywy są bojkotowane, domiar wymierzono przekazującemu chleb domom opieki społecznej piekarzowi, Jurek Owsiak do wykonywania koncesjonowanej dobroczynności ma do dyspozycji utrzymywaną z podatku zwanego abonamentem publiczną telewizję. Ale nawet i ten szlachetny cel, jakim jest pomoc dzieciom, musi dokonywać się przy udziale zaplanowanych działań propagandowych.

Wielu poczciwcom, których naiwności zawdzięczają swoje zwycięstwa wszystkie zamordyzmy, teza o polskim komunizmie XXI wieku wydawać by się mogła szalona; ja jednak ją postawię, trzymając się rozróżnień poczynionych w pierwszej części tekstu. Polska jest wciąż krajem zarażonym komunizmem w sensie skutków, które praktyka komunizmu spowodowała w tkance i strukturze społecznej. Jest krajem komunistycznym w tym sensie, że wszelkie istotne z punktu widzenia charakteru państwa instytucje, przy fasadowej demokracji, obsadzają ludzie wywodzący się bądź wprost z komunistycznego chowu, bądź ukształtowani na miarę Szmaciaka pod presją rodzin lub środowiska.

II. „NIE MÓW, ŻE BYŚ NIE KRADŁ"

Jednym z pierwszych życiowych tropów, naprowadzających na postawienie śmiałej tezy o skomunizowaniu współczesnej Polski, było wydarzenie pozornie błahe. Oto zdarzyło mi się odbyć długą podróż samochodową w towarzystwie młodego, bo urodzonego w połowie lat siedemdziesiątych, biznesmena. Człowieka, który wkraczał w gospodarczą rzeczywistość po roku 1989 i po którym można było spodziewać się swoistego „nowego" spojrzenia na sposób działania w biznesie. Długie podróże bywają nudne, a ta była arcyciekawa, bo dwadzieścia kilka godzin pozwoliło na dokładną wiwisekcję poglądów młodego człowieka.

Wywodził się z rodziny pierwszych polskich przedsiębiorców, zakładających swoje prywatne inicjatywy jeszcze w latach osiemdziesiątych i zwanych w owym czasie pogardliwie „prywaciarzami" bądź „badylarzami", od pierwszej wolnej gospodarczo sfery w komunizmie, jaką była działalność ogrodniczo-sadownicza. Dla wielu gospodarczych liberałów ludzie ci stanowili „sól ziemi" i „zaczyn", na bazie którego miał kształtować się odrodzony polski kapitalizm. Nic bardziej błędnego. Kapitalizm zachodnioeuropejski kształtował się w warunkach wolnej konkurencji i państwa minimum. Jego drapieżność brała się z minimalnej ingerencji rządów, jego dynamika z łatwości, z jaką niegdysiejszy plebejusz mógł wspiąć się na społeczne szczyty dzięki pomysłowości, zaradności, oszczędności i pracowitości. Społeczny szczyt kusił luksusem, ale też wymagał, w drodze nieformalnego nacisku ówczesnych salonów, nabycia ogłady. Drugie pokolenia nuworyszy kończyły ekskluzywne szkoły, dokonując cywilizacyjnego skoku i uzupełniając (demokratyzując), pochodzące jeszcze z królewskich nadań i tytułów elity, materiałem o podobnym kodzie cywilizacyjnych zachowań.

Inaczej powstawał kapitalizm w carskiej i współczesnej, postkomunistycznej Rosji, gdzie nieprzerwanie od czasów carskich po dzień dzisiejszy wszelka działalność gospodarcza o skali większej niż bazarowy handel czy rzemiosło, podlegała czujnej obserwacji państwa i jego służb. Mało kto zdaje sobie sprawę, że handel międzynarodowy i w carskiej, i w komunistycznej Rosji był objęty surową koncesją państwową, a sprzedawcy foczych skór na Alasce występowali w imieniu cara, podobnie jak dzisiaj wielkie rosyjskie biznesy realizują zadania rosyjskiej polityki zagranicznej, a los tych, którzy uwierzyli w swoją niezależność bywa ciężki, jak los więźnia zakładu karnego o zaostrzonym rygorze.

Istotą komunizmu, który przejął azjatycką metodę rozwoju gospodarczego, jest kontrola i zależność praktycznie każdego podmiotu gospodarującego od widzimisię urzędnika szczebla proporcjonalnie odpowiadającego wielkości produkcji bądź jej znaczenia.

Mój podróżny interlokutor był przykładem człowieka znakomicie zorientowanego w gospodarczej rzeczywistości III RP późnych lat dziewięćdziesiątych. Jego powodzenie, a w zasadzie bezkarność niepowodzeń w biznesie, wyznaczała pajęczyna nieformalnych i wywodzących się jeszcze z PRL-u znajomości, zaciągniętych przez jego rodziców i dziadków. Pajęczyna obejmowała średni i niższy szczebel urzędniczy. Wbrew pozorom mafie nie tworzą się koniecznie na wysokich poziomach władzy. W jego przypadku „pajęczynka" obejmowała byłego, negatywnie zweryfikowanego ubeka, sekretarkę w biurze podawczym sądu, zastępcę naczelnika lokalnego urzędu skarbowego, „kogoś" w VAT-cie, kilku funkcjonariuszy miejscowego urzędu celnego, pracownicę urzędu miasta.

Ten zestaw osobistych znajomości dawał przede wszystkim przewagę czasu nad niezorientowanymi, zapewniał wiedzę o kontrahentach (dzięki informacjom od byłego ubeka dysponującego dostępem do systemów rejestracji danych osobowych i gospodarczych), faktyczną bezkarność w zakresie niewywiązywania się z umów (biuro podawcze sądu - czas!), zwolnienia z podatku VAT, szybsze i „nieuważne" odprawy celne, informacje o pozornie publicznych przetargach.

Te, wydawałoby się drobne, „udogodnienia" skutkowały przewagą nad naiwniakami, usiłującymi realizować obiecane przez państwo lassez faire!, a w dalszej kolejności wywoływały apatię i odwrót od podejmowania ryzyka wobec niepewności co do oceny warunków prowadzenia biznesu, po stronie „uprzywilejowanych" rodziły poczucie bezkarności i skłonność do zwykłego ograbiania kontrahentów w drodze zaplanowanych bankructw kolejnych spółek. Przypomnijmy, że przez kilka lat w Polsce funkcjonował model spółki z ograniczoną odpowiedzialnością z nieodpowiedzialnym zarządem! Jeśli chcecie głów mafijnych think tanków na tacy, doszukajcie się nazwisk projektodawców polskiego prawa gospodarczego! Oto głowy złoczyńców.

Nie drobiazgowa jednak analiza celowo implementowanych w system wypaczeń prawa gospodarczego, ale rozważania nad ludźmi systemu są celem niniejszego szkicu. Nasza długa i przeprowadzona w atmosferze sympatii rozmowa zakończyła się wymianą uwag o polityce. Mój rozmówca był dosyć dobrze zorientowany w korelacji pomiędzy popularnymi metodami grabieży dokonywanych na Skarbie Państwa i skrótami partyjnych nazw. Masowy przemyt tanich tekstyliów z Azji, poprzez fałszowanie dokumentacji celnej (obniżenie zaporowego cła), „unaradawiających" się w sieci hurtowni, których jedynym zadaniem było pozyskanie dla wyrobów uszytych w Chinach „obywatelstwa" polskiego, wiązał na przykład ze stołeczną organizacją partyjną jednej z partii lewicy, innego rodzaju działalność przemytniczą i quasi-gangsterską kojarzył z partiami opozycji. Może; nie było jednak świadków takich i podobnych procederów. Zalew przykładów i dojmujące, postępujące zrozumienie skali zawłaszczenia państwa, spowodowało u mnie nieostrożnie wyrażony sprzeciw, który mój rozmówca najpierw skwitował pełnym oburzenia potwierdzeniem, po dłuższej chwili namysłu uzupełnionym refleksją: „No tak, ale nie mów, że jakbyś nie miał ich możliwości, to byś nie kradł!" Pozostawiłem pytanie (retoryczne) bez odpowiedzi, w obawie przed gwałtownym zakończeniem podróży w środku nocy w wielkopolskich lasach.

Raz jeszcze spotkałem się z podobną szczerością, a było to całkiem niedawno. Podczas mojej ostatniej, greckiej wycieczki, nawiązałem intelektualny kontakt z obsługującym nasz nadmorski hotel menedżerem restauracji, który pochodził z Rumunii. Było przed sezonem, więc chłopak miał niewiele roboty, a wiele chęci do rozmowy. Ponieważ pochodził z mieszanej rumuńsko-greckiej rodziny, wydawał się być kompetentnym źródłem obiegowych opinii na tematy polityczne z obydwu krajów. Żywo, jako osobę w pewnym sensie związaną z czymś, co mądrze nazywa się gospodarką nieruchomościami, interesowała mnie zupełnie chaotyczna i niewyobrażalna w Zachodniej Europie, widoczna samowola budowlana, przejawiająca się w trudnym do wyjaśnienia bałaganie organizacji przestrzeni architektonicznej. Jak łatwo sobie wyobrazić, rozmowa najpierw dotyczyła bizantynizmów współczesnej Grecji, dzięki którym państwo to jako chyba jedyne nie skorzystało z europejskich funduszy (czytaj: rozkradło rękami demokratycznych przedstawicieli pieniądze swoich własnych obywateli przesyłane do Unii i zwracane, po potrąceniu kosztów administrowania nimi, z brukselskiej centrali), a później, co szczególnie bolesne, zeszła na tematy podobieństw rumuńskiej i polskiej polityki wewnętrznej, których dominantą były terminy: „łapówka", „złodziejstwo", „układ", „znajomości", „bezsilność". Na moje słabe próby obrony wyobrażenia etyki władającej życiem publicznym, usłyszałem dokładnie to samo, znane mi już, retoryczne pytanie.

Jak widać, kraje europejskie dzieli kurtyna, choć tworzywo się zmieniło i miast żelaza i stali pancerzy, dzieli nas dzisiaj niewidzialna i przenikalna dla ludzi i towarów kurtyna cywilizacyjna. Nieprzypadkowo po tej smutniejszej stronie pozostały kraje, które nie przeprowadziły rzeczywistego zerwania z komunizmem, bądź w których partia komunistyczna i pozostające przez lata pod sowieckim wpływem partie socjalistyczne zapewniły sobie pozycję, pozwalającą na wpływanie na kształt życia publicznego.

Trzy państwa z byłego bloku komunistycznego, jak się wydaje, odgrodziły się od komunistycznej przeszłości. Te kraje to Niemiecka Republika Demokratyczna, która zniknęła wraz z aparatem, Republika Czeska, w której przygotowany przez StB scenariusz demokratyzacji nie wypalił, i zachowana od wojennej pożogi Słowenia.

III. NIE-JAKUBOWA DRABINA - MECHANIZMY AWANSU SPOŁECZNEGO

W bogatej judeochrześcijańskiej tradycji (Genesis) istnieje przypowieść o Jakubowej drabinie, po której podróżują boży posłańcy na swojej drodze od nieba ku ziemi i w przeciwnym kierunku. Jakubowa drabina jest więc prawzorem awansu i degradacji społecznej. Wbrew demokratycznym bajaniom, wszystkie społeczeństwa są hierarchicznie uporządkowane, nie wszystkie jednak są uporządkowane według tego samego klucza, a klucz ten decyduje właśnie o jakości życia społecznego. Przyrównajmy życie społeczne do orkiestry. Jak brzmiałaby, dajmy na to, „Oda do radości", gdyby członków orkiestry wyłaniano w drodze losowania? To oczywiste, że zasady udziału w orkiestrze powinny być oparte o kryteria talentu, pracowitości, indywidualności, choć z dużym ukłonem w kierunku umiejętności współpracy. Gdyby jednak do kryteriów oczywistych dodać jeszcze kilka innych, niejawnych? Na przykład gotowość do szpiegowania i donoszenia na innych, służalczość wobec dyrektora filharmonii, łapownictwo i skłonności do nepotyzmu? Wtedy mielibyśmy PRL, śmiem sądzić, że i III RP.

Jeśli prawdziwa byłaby teza, że III RP (również i obecnie nam panująca) była ostrym zerwaniem z PRL-em, zmianie musiałyby ulec metody tworzenia hierarchii społecznej. Dramatycznie. A nie uległy, co pozwolę sobie skrótowo uzasadnić poniżej.

1. CIĄGŁOŚĆ

O ciągłości pomiędzy PRL-em i III RP można mówić wieloaspektowo. Pierwszy to ciągłość prawna. Podobnie jak twórcy Bundesrepubliki, uznający ciągłość państwową z III Rzeszą Niemiecką, tak i budowniczowie III RP uznali, że państwo prawa (jak uwielbiali nazywać swój twór), jest ciągłe w sensie prawnomiędzynarodowym z PRL-em. Respektuje zawarte umowy, wywiązuje się z zaciągniętych umów finansowych, respektuje przynależność do organizacji międzynarodowych i sojuszy (sic!). W ten sposób zaprzepaszczona została raz na zawsze szansa podkreślenia oczywistości okupacji Polski przez obcą armię i narzucony siłą ustrój! W ten sposób autoryzowaliśmy nielojalność zachodnich sojuszników i daliśmy zielone światło dla uznania ewentualnych okupacyjnych rządów w przyszłości (bo niby dlaczego nie mamy tak domniemywać; świat nam się zmienił deontycznie, czy co?) Ciągłość prawna miała swoje zalety oprócz potężnych wad, a było nią założenie, że w ten sposób respektujemy wytworzony po wojnie układ granic. Pozostaje pytanie, czy restytucja II RP nie mogła dokonać się z jednoczesnym przystąpieniem do międzynarodowych traktatów dotyczących granic, w drodze jednostronnej deklaracji, w miejsce nielegalnej PRL? Wydaje się, że druga strona - mocarstwa decydujące o powojennym kształcie granic, przyjęłyby taką deklarację z entuzjazmem, w świetle zachodnioeuropejskich obaw, że blok wschodni może rozpadać się krwawo.

Również ciągłość prawna wywarła daleko idące skutki na wewnętrznym kształcie Rzeczypospolitej. To, że nie staliśmy się drugą Białorusią, zawdzięczamy nie tyle dalekowzroczności naszej pookrągłostołowej klasy przywódczej (proszę poczytać, co o wystąpieniu z Układu Warszawskiego pisali nasi drodzy przywódcy w roku chociażby 1989 czy 1990, do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych; w związku z czym mam w zwyczaju nazywać ich przedstawicielami klasy „przywódecznej"), co sytuacji międzynarodowej, a w szczególności popadnięciu Rosji w długo trwający okres „jelcynowskiej smuty", kiedy to kontrola rosyjskich służb nad krajami „bliskiej zagranicy" osłabła, a cały wysiłek tych służb został skierowany na odzyskanie sterowalności tym, co po Sojuzie pozostało, aż do pomyślnego (dla służb, nie dla nas) finału, jakim było przywrócenie władzy nad Rosją KGB/GRU, choć już pod innymi nazwami, za to w tym samym (odmłodzonym z konieczności) składzie personalnym.

Najdonioślejszym (choć historycznie niekoniecznym) skutkiem umiłowania ciągłości było jej zaimplementowanie jako najważniejszej zasady ustrojowej w polityce wewnętrznej. Ten stan trwa do dziś. By rzecz sprowadzić do konkretu: mamy ciągłość prawną, konstytucyjną (bo nowe akty rangi konstytucyjnej powstawały w ramach prawnych wywiedzionych z PRL-u w sposób, w zgodzie i przy udziale komunistów, jako dopuszczonej do współrządzenia siły politycznej), wymiaru ścigania i sprawiedliwości, edukacji i szkolnictwa wyższego, aparatu administracyjnego. Trochę to tak, jakby strażników w łagrze od piątku nazwać Gwardią Demokracji, surowo nakazując zaprzestania znęcania się nad więźniami pod groźbą kary klapsa w pupę, bo jak stara-nowa administracja ma skutecznie karać starych-nowych strażników (teraz: Gwardię)?

Trzymając się łagrowego porównania, nowa-była administracja dobrała sobie do współrządzenia 35% reprezentacji spośród łagierników. Pytanie, czy ona chciała, by w drodze kooptacji dołączyli do niej łagiernicy szczególnie dla niej niebezpieczni? Czy też miała interes w tym, by u jej boku znaleźli się w większości obozowi donosiciele, prowokatorzy i oficerowie pod łagierniczym przykryciem?

A po cóż, zapyta ktoś rozsądnie, administracja obozowa miała sobie w ogóle dobierać owe 35% i biedzić się odsiewaniem ziarna więźniów im powolnych od wrogich plew?

Ano po to, by zalegalizować trwające dwa lata działania zabezpieczające jej stan posiadania i uwiarygodniające ten stan w oczach opinii publicznej Zachodu. Potem, po udanej transplantacji nowotworu w powstałe, pozornie zdrowe, ciało, można już było „sztandary wyprowadzać" w świetle jupiterów, a nawet przystąpić do europejskiej socjaldemokracji.

Rzecz w tym, że zachodni bankierzy nie chcieli pożyczać partiom komunistycznym złamanego centa. Cierpiał na tym system, ale system to abstrakt i cierpi też abstrakcyjnie; rzeczywiście i głęboko cierpieli systemu funkcjonariusze, boleśnie dostrzegając, że ich osobisty status materialny jest porównywalny ze statusem amerykańskiego czy zachodnioniemieckiego robotnika.

2. RYS PSYCHOLOGICZNY

Rys psychologiczny komunistycznego aparatczyka to zadanie dla psychologa klinicznego i aż dziw bierze (albo i nie bierze), że w oparciu o tak ponętny temat nie namnożyło się doktoratów. Z braku fachowej analizy spróbuję sam, posiłkując się narzędziami zdrowego rozsądku, obserwacjami własnymi i doświadczeniem historii.

Pierwsza cecha, która przychodzi do głowy przy rekonstruowaniu wzorca, to bliskie związki działaczy komunistycznych z kryminalnym marginesem. Tak było w carskiej Rosji, tak było u zarania PRL-u, kiedy to szeregi PPR-u zasilali ludzie bądź obawiający się powrotu przedwojennych porządków (być może z racji przestępstw popełnionych przed czy w trakcie wojny), bądź ci, którzy niezawodnym instynktem kryminalisty wyczuwali w komunizmie ustrój zalegalizowanego bezprawia. Drugą charakterystyczną cechą funkcjonariusza komunistycznego aparatu był brak poczucia przynależności cywilizacyjnej, jego swoista azjatyckość, wynikająca już to z braku edukacji, już to z długoletniego członkostwa w organizacjach terrorystycznych (KPP, KPZB, KPZU). Przypomnijmy, że znany wśród komunistów fakt wymordowania towarzyszy z KPP przez Stalina nie stał się powodem do masowej dezercji. Wręcz przeciwnie, jak we wszystkich organizacjach bandyckich, stał się bodźcem motywującym do zajęcia opuszczonych, w drodze dekapitacji członków aparatu, stanowisk.

Dzięki bandyckiemu naborowi partia komunistyczna mogła osiągnąć dwa cele: po pierwsze szerzyć terror przy pomocy ludzi pozbawionych skrupułów, po drugie wynagradzać funkcjonariuszy zagrabionym, przetrwać pierwsze lata, okrzepnąć i wzbogacić swoje szeregi o ludzi o nieco innym rysie psychologicznym: oportunistów w pierwszej kolejności i naiwnych, słowem: kolaborantów. Przy okazji wynagradzania zagrabionym warto podkreślić jeszcze jedną cechę aparatu: chciwość, a więc aspekt osiągania materialnych korzyści z faktu przystąpienia do „band".

Naiwnych nie brakuje w żadnym społeczeństwie. Ludzie prości mają naturalną skłonność do podporządkowywania się władzy; ludzie w Europie wybierają często nie „za", ale przeciw anarchii, stając po stronie silniejszego. Przypadki wspierania rządu lubelskiego zdarzały się i polskim patriotom, żeby przypomnieć postać Józefa Kurasia, który wstąpił wraz ze swoim oddziałem do nowotarskiego UB w nadziei, że administracja powojenna to jednak polska administracja. Nie potrzebował jednak dużo czasu, by dostrzec istotę nowej władzy, jej acywilizacyjny charakter i szybko opuścić jej szeregi, co więcej - wydać jej bezpardonową walkę na śmierć i życie.

Wielu podzieliło naiwność Kurasia, nie wszyscy mieli dość siły charakteru i inteligencji, by z łap aparatu się wyrwać. Wraz z krzepnięciem ludowej władzy pojawiała się znana w historii nuta samousprawiedliwiająca, pozytywistyczna, nawijająca wątki wokół osnowy budowy dróg i przedszkoli, elektryfikacji i „kołchoźnika w każdej zagrodzie". Jeśli trudno mieć pretensje do wiejskiej klasy chłopskiej czy też małomiasteczkowego i wielkomiejskiego proletariatu o brak odporności na agitację potężniejącej z dnia na dzień komunistycznej propagandy, o tyle w stosunku do polskiej inteligencji, wspierającej oportunistycznie komunizm, pretensje już mieć można. O ile w skład tej pierwszej grupy wchodzili przedwojenni PPS-owcy czy ludowcy, którym komunizm oszukańczo obiecywał realizację ideałów zachodniej socjaldemokracji, o tyle wśród ludzi oczytanych złudzeń być raczej nie powinno. Świadczą o tym dobitnie przykłady takich tuzów intelektu jak Czesław Miłosz, który wsparł nowe władze do czasu, kiedy pojawiła się szansa ucieczki.

Arcyciekawą a równie słabo spenetrowaną przez psychologów grupą, zawdzięczającą sukces i wzrost komunizmowi, są zawodowi donosiciele i prowokatorzy. O ile o donosicielach co nieco wiemy, o tyle w sprawie o wiele groźniejszego gatunku - prowokatorów - cicho, jakby ich nie było. Rzecz jasna, prowokator to kategoria dla systemu szczególnie istotna i rzadka, można więc zakładać, że o ile dokumentacja działań donosicieli, choćby z powodu objętości i zasady wielostopniowej archiwizacji zachowała się w dużej mierze w całości, o tyle w przypadku prowokatorów stosowano o wiele dalej idące środki ostrożności, tym bardziej, że dobrze umocowany prowokator z czasów komunistycznych jest nieocenionym skarbem dzisiaj, a to za sprawą pięknej, opozycyjnej legendy.

Donosiciel nosi w sobie większość cech komunisty oprócz jednej: odwagi. Jeśli istnieje jakaś grupa, która w szczególny sposób zasługuje na obrzydzenie, to jest nią właśnie grupa donosicieli. Można, rzecz jasna, szukać przykładów nieszczęśliwców zmuszonych do donosicielstwa pod lufą pistoletu, szantażem lub groźbą; zachowane dokumenty dobitnie jednak świadczą, że donosicielstwo opierało się najczęściej na niskich pobudkach, a propozycje przyjmowano wraz z biegiem lat coraz bardziej entuzjastycznie w zamian za ułatwienia w karierze, możliwość wyjazdów zagranicznych, mieszkanie z puli MSW bądź pieniądze.

Osobna kategoria to prowokatorzy. Komuniści, jako się rzekło, nie byli wykształceni (a jeśli byli, to źle, bo komunistyczna nauka to stek bzdur; śmiesznych, gdyby nie były narzędziem indoktrynacji), ale jak każda grupa kryminalna posiadali w wysokim stopniu instynkt pozwalający zachowywać władzę. Mieli też przejęte od towarzyszy radzieckich doświadczenie operacyjne, które ci z kolei rozwinęli twórczo w oparciu o doświadczenia carskiej jeszcze Ochrany. O ciągłości doświadczeń wspaniałe, a dziś niesłusznie zapomniane (albo celowo!) dzieło, napisał Jan Kucharzewski: „Od białego do czerwonego caratu", tomy I-VII.

Istotą wiedzy komunistycznych bezpieczniaków było założenie, że ich władza nie wszystkim się podoba i że znajdą się tacy, którzy będą przeciwko władzy spiskować. Spiski i organizacje powstałe spontanicznie są trudne do wykrycia, a ich wykrywanie jest czaso- i kapitałochłonne. Zamiast więc tropić spiski spontaniczne, lepiej jest samemu je organizować w oparciu o prowokatorów. Im głośniejsze nazwisko, tym większa szansa, że przyłączą się do niego inni nieprawomyślni; im bardziej spektakularny opór, tym większe zasoby naśladowców znajdzie w podbitym społeczeństwie i tym skuteczniej będzie kontrolował niepokornych, którzy, gdyby nie prowokator, popełnialiby myślozbrodnie samotnie, a systemowi nie udało się wyprodukowanie skanera myśli społeczeństw.

Zło wyrządzane przez prowokatorów było olbrzymie, o wiele większe, niż zło wyrządzane przez donosicieli. Dostarczali oni Polakom, zwłaszcza młodzieży, złudnego przykładu na to, że można przeciwstawiać się systemowi jawnie, nie ponosząc konsekwencji albo ponosząc konsekwencje możliwe do zniesienia. Prowadzili do dekonspiracji nieprawomyślnych, wystawiając ich tym samym na śmiertelne niebezpieczeństwo, czego los Przemyka dobitnym przykładem, sami ponosząc ryzyko pozorne.

Szczególna rola przypadła prowokatorom w czasie przemian. Uzbrojeni w opozycyjną legendę i lata kazamatów (nota bene: trudno znaleźć w memuarystyce III RP świadków tych kazamatów) pomogli, jak nikt inny, przeprowadzić operację „Wybierz przyszłość" w roku 1989.

Kim byli? Mogę podejrzewać, dowodów nie mam, więc zamilczę. Na pewno można ich znaleźć wśród czołowych architektów okrągłego stołu. Wobec braku dowodów trzeba przyjąć, że jest z nimi tak, jak z elektronem w przestrzeni Heisenberga. Wiemy, że jest i wiemy w jakim obszarze powinien się znajdować, ale nie potrafimy precyzyjnie wskazać, gdzie. Pozostaje właśnie przestrzeń prawdopodobieństwa.

Nie jest zadaniem niniejszego szkicu rys historyczny, dlatego po wypunktowaniu cech charakterologicznych komunistów różnych odmian, roli i zasług, przenieśmy się w czasy III RP, by sprawdzić, czy opisane przy okazji powstawania PRL-u mechanizmy działają nadal, czy może szczęśliwie odeszły do lamusa historii.

Ale zanim przejdziemy do egzegezy współczesności, zbierzmy cechy charakteryzujące współczesnego komunistę:

a) Bliskie związki z kryminalnym marginesem bądź skłonność do sympatyzowania z nim.

b) Nabyty środowiskowo bądź rodzinnie brak patriotyzmu (brak poczucia wspólnoty).

c) Oportunizm.

d) Materializm wyradzający się w łapownictwo i nepotyzm.

e) Intelektualne tchórzostwo i idący za tym brak indywidualności.

f) Brak poglądów przy werbalnym poparciu poglądów wygodnych.

g) Związki z byłymi służbami specjalnymi (wywiad, kontrwywiad, urząd i służba bezpieczeństwa).

h) Odziedziczony po komunizmie antyklerykalizm.

3. CIĄGŁOŚĆ PO RAZ DRUGI

Nie ma innej drogi, jak tylko raz jeszcze powrócić w naszych rozważaniach do motywu ciągłości. Ponieważ przy okazji „wychodzenia" z komunizmu nie dokonała się zmiana aparatu (w szerokim rozumieniu słowa: „aparat"), tak nie mogło dojść do zmiany mechanizmów kooptacji i awansu. Znane są w historii przykłady nagłych i dramatycznych nawróceń, ale większość wiąże się z nadprzyrodzoną interwencją, a ta nie występuje często i na masową skalę. Komunizm pozostawił ponadto aparatowi swoiste memento, mordując w trakcie kształtowania się nowego porządku dwóch księży, których zabójstwa nie wydawały się ani konieczne, ani nawet wskazane (mogły wszak zaszkodzić procesowi oswajania komunistów z narodem). Mogłyby się takimi wydawać, gdyby komunizm zamierzał oddać władzę, są zrozumiałe, jeśli przyjmiemy, że komunizm chciał władzę zachować. Obydwa mordy poprzedzone tym najgłośniejszym, „prototypowym" morderstwem księdza Jerzego, były mordami rytualnymi. Łączyły tajemnicą i omertą „trzon" nowej władzy, i to co najmniej na lat 25, a wobec nieprzedawniania się zbrodni komunistycznej - na zawsze; dyscyplinowały niższą część aparatu wskazując, co czeka niepokornych. Wiadomo, że MSW miało swoich specjalistów od mokrej roboty; gdyby III RP była choć w dziesiątej części tym, czym głosiła się być, ludzie ci trafiliby do więzień dożywotnio, jako szczególnie niebezpieczni bandyci.

Morderstwo księdza Jerzego było preludium do zmian, morderstwa księży Suchowolca i Zycha ostatnim napomnieniem przed podjęciem ryzyka kontrolowanego otwarcia się na społeczeństwo.

Nikt nie mógł zagwarantować, że się uda, a późniejszy przykład Czech wskazywał, że sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Dlaczego w czasie Praskiej Wiosny tłum wygwizdał sprowadzonego przez StB z Wiednia przywódcę opozycji niedokładnie wiadomo (to zadanie dla LeBona), dlaczego Vaclav Havel ujawnił swoje uwikłanie we współpracę ze służbą bezpieczeństwa wiemy; był postacią znacznie większego formatu niż Lech Wałęsa i popełnił wobec swojego narodu znacznie mniej grzechów niż ten ostatni. Opory wobec dekonspiracji tajnych współpracowników bezpieki były głośne i płynęły ze wszystkich środowisk i mediów, włącznie z wytartym zarzutem „polowań na czarownice", ale ustały jak nożem uciął, gdy bez mała wszyscy krzyczący okazali się krzyczącymi we własnej sprawie. Przykład Czech pokazuje, że przeciwnicy lustracji są w 90% byłymi agentami, 10% zostawmy litościwie dla idiotów (choć to i tak nadmiar miłosierdzia graniczący z naiwnością).

Jako cechę wspólną komunistom a jednocześnie konieczną dla awansu, uznaliśmy ich związki, a w dużej mierze tożsamość, z kryminalnym marginesem. Jeśli komunizm przetrwał, to i ta cecha powinna się potwierdzić w historii III RP. Tutaj powinny nastąpić przykłady potwierdzające tezę wraz z opisem, ale skromny szkic zamieniłby się w opasłe tomisko, więc skonstatujmy, że tak było i jest zakładając, że czytelnik nie jest ślepy, głuchy i głupi.

Warto być może zaznaczyć, że przestępcza organizacja PZPR oraz jej zbrojne, służbowe, specjalne ramiona, rozpełzła się w dwóch kryminalnych kierunkach, w zależności od szarży. Wyższe szarże, wśród których szczególną rolę odegrały służby wojskowe, zajęły się transferami pieniędzy na poziomie państwowym; pomniejszy płaz stworzył udany mariaż nowopowstałych służb i grup przestępczych, zajmujących się przestępczością pospolitą. Związki Baranin, Dziadów, Salcesonów i Kaszanek z byłymi PRL-owskimi resortami siłowymi nie ulegają wątpliwości, a ujawnione zdjęcia czołowych bandziorów w czułych objęciach członków obozu nowej władzy, członków nowej władzy żon i kochanek, to tylko czubek góry lodowej grubego jak Corpus Iuris Civilis albumu ze zdjęciami.

Tylko przy przyjęciu powyższego założenia za udowodnione, można wytłumaczyć jakim cudem z Polski wywoziło się fizycznie miliony dolarów, co przy założeniu najwyższych, dostępnych nominałów i tak dawało ciężarówki wypełnione po brzegi papierem, tylko w ten sposób można wytłumaczyć bezkarność różnych ekonomicznych cudotwórców, którzy i dzisiaj, zamiast gnić w kryminale, są wysyłani na odpowiedzialne placówki za granicą.

Przynajmniej częściową odpowiedzialnością za zagadkowe morderstwa, porwania, zastraszania, „samobójstwa" w więziennych celach oraz egzekucje młodych, niedoświadczonych policjantów w starciu ze starymi wyjadaczami z polskich i sowieckich służb specjalnych (Magdalenka), można obarczyć kretynów z naukowymi tytułami, którym nie da się udowodnić bezpośredniego związku z aparatem przemocy (przynajmniej dopóty, dopóki nie otworzy się archiwów), a którzy swoją krótkowzrocznością, brakiem wiedzy i kompetencji, wynagradzanymi częstokroć brakiem skromności i rozbujałym ego, przeprowadzili w Polsce akcję „humanizowania" prawa karnego wzorem krajów, w których policja jeździła najszybszymi a nie najwolniejszymi samochodami, a do komunikacji używała najnowocześniejszych a nie najbardziej przestarzałych środków.

Nie tylko żywa gotówka stała się w postpeerelowskiej rzeczywistości spoiwem przeszłego z nowym. Nowe państwo zakonserwowało, ze szkodą dla społeczeństwa, system rozległych synekur i serwitutów, pozostawiając przy życiu najbardziej bezużyteczne pozostałości po PRL-u. Jednym z najlepszych przykładów jest tutaj Zakład Ubezpieczeń Społecznych, firma, która przehulała dobre kilkadziesiąt lat ludzkich oszczędności i, pomimo wprowadzenia zasad gospodarki rynkowej, pozostaje mega kosztownym przekaźnikiem pieniędzy z i do budżetu państwa. Samolikwidacja tej instytucji i przekazanie jej zadań wprost do budżetu, przyniosłyby kolosalne oszczędności, tym bardziej, że indywidualne konta emerytalne pozostają fikcją. Ma jednak ZUS niezwykłą zaletę. Z punktu widzenia komunistycznego państwa jest fantastycznym zbiorem nieźle płatnych stanowisk, do rozdania w nagrodę za współpracę lub choćby tylko posłuszeństwo.

Podobno obrodziło w Polsce ekonomicznymi talentami wartymi nagród Nobla; jeśli tak jest, to stan polskiej gospodarki, jej niedorozwinięcie, niekonkurencyjność i marnotrawstwo dowodzi po raz kolejny, że może to i genialni, ale funkcjonariusze systemu, bo nie społeczni słudzy.

Ponieważ jeden ze sztandarowych geniuszy wyciągnięty wprost z podstawowej organizacji partii komunistycznej mawiał, że szkoda marnować środki na rozwój nauki, skoro nauka jak wszystko inne jest towarem i można ją kupić (obniżenie z 0,76% do 0,48% PKB nakładów na naukę w roku 1991, rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego i Leszka Balcerowicza), przejdźmy do zwięzłego omówienia tej dziedziny narodowej aktywności.

Jest źle i z roku na rok coraz gorzej. Szkolnictwo wyższe i oświata to drugi, obok organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, obszar nietknięty dekomunizacją. Do wiwisekcji ciągłości szkolnictwo wyższe nadaje się, jak mało która dziedzina życia społecznego. Polskie uczelnie doznały negatywnej weryfikacji dwukrotnie. Najpierw, przetrzebione i zniszczone przez hordy dzikusów zza wschodniej i zachodniej granicy, zostały poddane powojennej, komunistycznej weryfikacji; później dodatkowej w roku 1968, kiedy to dokonano stalinowskiego naboru i usunięto pozostałych niewygodnych. Dzisiejsze kadry to w najlepszym razie uczniowie marcowych docentów. Łatwo zauważyć, że mechanizm kooptacji, zwłaszcza na kierunkach humanistycznych, odbywał się nie w drodze rzeczywistych osiągnięć naukowych, ale oportunizmu. W warunkach wolności taki model weryfikacji przydatności będzie miał naturalną skłonność do autoodtwarzania, bo dla ustabilizowanego w poprzednich latach środowiska każdy ambitny i zdolny młody naukowiec będzie oznaczał faktyczną weryfikację wiedzy i dorobku. A więc zagrożenie.

W Polsce głucho o korupcji na uczelniach wyższych. Tymczasem życie akademickie wyznacza ograniczona ilość miejsc przy dużej popularności kierunków kształcących w zawodach elitarnych i dobrze płatnych. Brak opłat dla studentów studiów dziennych, brak zewnętrznej weryfikacji programów nauczania, autonomia uniwersytetów, która, słuszna z punktu widzenia autonomiczności nauki, w sytuacji skomunizowania utrudnia walkę państwa z patologiami.

Rzecz jasna, w polskiej nauce doby komunizmu zdarzały się przypadki jednostek wybitnych, z osiągnięciami na światowym poziomie, o godnym szacunku dorobku. Tyle że te osiągnięcia dokonywały się nie dzięki, ale wbrew systemowi, a stan polskiej nauki, jej chroniczne niedofinansowanie, obniżanie poziomu kształcenia powoduje, że nie wytrzymuje ona żadnego porównania z przedwojennym kształceniem naukowym.

Etat na wyższej uczelni był w przeszłości nagrodą za oportunizm, tak też bywa i obecnie, choć o ile w przeszłości oportunizm wymuszany był stojącą za wszelką władzą siłą jedynie słusznej ideologii, a autonomia uniwersytetów była fikcją, o tyle dzisiaj zjawisko to ma swoje „miękkie" oblicze. Środowisko naukowe jest w zasadzie homogeniczne, jeśli chodzi o poglądy polityczne i sympatie. W swojej masie jest zdecydowanie przeciwne zmianom. Uczelnia, dla wielu osób niewidzących siebie w wolnorynkowym sprawdzianie własnych kwalifikacji, stanowi ubogi, ale jednak życiowy „przetrwalnik".

Siłą spajającą środowisko jest, jak wspomniałem, wspólna przeszłość. W wielu przypadkach niechlubna. Symptomatyczna jest wręcz zapiekła nienawiść wielu asów naukowego świata do pomysłu środowiskowej lustracji.

Trudności z praktyczną weryfikowalnością „metody" kształcenia i określeniem zależności wynagrodzenia od pracy dydaktycznej, rodzą swoisty przerost struktur; katedry dzielą się i pączkują, a wraz z nimi ilość kierowników katedr; programy nauczania w dziedzinach kształcących praktycznie porażają przeładowaniem teorią, co nie znajduje żadnego uzasadnienia metodologicznego, nie znajduje również odpowiedników w uczelniach Zachodu, a jedyną współczesnej metodologii zaletą jest zwiększanie etatów „niezbędnych" w procesie kształcenia prawników, medyków czy informatyków.

Nagłośnione przykłady korupcji i nepotyzmu są rzadkie, a moje osobiste doświadczenie wskazuje, że jest to, niestety, zjawisko powszechne. Kilka lat temu, w prywatnej rozmowie, usłyszałem od osoby niezwykle kompetentnej, o cenniku za staż i otwarcie przewodu doktorskiego w klinice akademickiej. Opłaty za egzaminy w trakcie studiów były tajemnicą poliszynela do czasu, kiedy uczelnia zdecydowała się usunąć ze swoich szeregów jedną „czarną owcę", nota bene osobę, która przez lata nie uczestniczyła w powszechnym procederze, a złamała się dopiero pod wpływem osobistych kłopotów finansowych (co jej [tejże osoby] rzecz jasna nie usprawiedliwia, upodabnia jedynie sposób działania środowiska do działań mafijnych, zgodnie z którymi raz na jakiś czas trzeba, dla uspokojenia nastrojów, odstrzelić „zająca").

Rozwój szkolnictwa wyższego jest dodatkowo hamowany obniżeniem się poziomu kształcenia na poziomie podstawowym i średnim. Wprowadzenie gimnazjów okazało się mieć tragiczne dla poziomu edukacji następstwa, skutkiem czego uczelnie wyższe otrzymują „materiał" coraz gorzej przygotowany do samodzielnego rozwoju, co przecież winno być celem studiowania.

Skutki są aż nadto widoczne, a wyższe uczelnie zamieniają się w „szkółki", w których relacje student - kadra naukowa przypominają koszary, a masowe kształcenie technokratów wyklucza wdrażanie młodych ludzi do samodzielnej pracy naukowej.

Środowisko naukowe w swojej masie broni się przed zmianami tak przed lustracją, jak i weryfikacją dorobku naukowego. Trzeba pamiętać, że uczelnie wyższe z założenia winny kształcić elity, jest więc konieczne, by elity owe kształcili ludzie prezentujący najwyższy poziom naukowy i etyczny. „Płatny donosiciel komunistycznej policji politycznej", tak jak donosiciel gestapo, jakbyśmy nie uprawiali sofistyki najwyższych lotów, elitarności takiej nie zapewnia.

IV. NOWE SZATY CESARZA - STRACH PRZED NIEZINDOKTRYNOWANYM UMYSŁEM

Jest w Polsce nurt publicystyki politycznej, który dla własnych potrzeb nazywam publicystyką żałobną.

Idą panny żałobne: jedne, podnosząc ramiona

Ze snopami wonnymi, które wiatr w górze rozrywa,

Drugie, w konchy zbierając łzę, co się z twarzy odrywa,

Inne, drogi szukając, choć przed wiekami zrobiona...

Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia,

Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia.

Cytat z klasyka mogliby przedstawiciele nurtu publicystyki żałobnej wypisać jako motto swoich dzieł, gdyby nie to, że klasyk konkretną żałobę miał na myśli, oni zaś w żałobnych barwach widzą cały łez padół, a grzebią wszelką nadzieję. Do nurtu żałobnego należy wielu zacnych, utytułowanych i prawych filozofów, pisarzy i publicystów, a łączy ich niewiara w jakąkolwiek odnowę, odrzucenie społecznej polskiej współczesności przeradzające się niekiedy w cynizm, oraz łzawe wspomnienie czasów, gdy trawa była zieleńsza, a elitarny blask bił na całą Polskę z uniwersytetów Krakowa, Wilna, Lwowa, Warszawy i Poznania.

Jakkolwiek podzielając trafność uwag o „Umarłej Klasie", pesymizm aż tak skrajny, jest mi obcy. Pan Bóg pisze prosto na liniach krzywych, może i napisać coś istotnego, używając naszego współczesnego, pokręconego, cywilizacyjnego kodu.

Są objawy trzeźwienia, są pierwsze jaskółki wiosny myśli, kilka dokonujących się procesów w sferze społecznej pozwala żywić umiarkowaną i ostrożną, ale jednak nadzieję. Prawda, że Polacy ulegli przemożnemu wpływowi haseł samozwańczych elit okrągłostołowych i wybrali przyszłość, pozostawiając przeszłość niedopraną i butwiejącą, w szafie razem z kilkoma przysłowiowymi trupami. W miarę umacniania się naszej młodej fasadowej demokracji, paradygmat polskich pokojowych przemian - wzorca przemian w ogóle - jak chcieliby przemian funkcjonariusze i entuzjaści, poddawany zostawał w wątpliwość coraz powszechniej. Mamy skłonność do zapominania, nikt jednak chyba nie zaprzeczy, że obszar naszej wiedzy poszerzył się w ciągu dwudziestu lat znacznie, a postulaty, którym kiedyś przypinano łatkę oszołomskich, faszystowskich i nieodpowiedzialnych, znalazły się w mainstreamie polskiej debaty publicznej w czasie, gdy to, co było absolutnie mainstreamowe w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zsuwało się w obszary coraz to bardziej egzotycznego marginesu.

Polska lat dziewięćdziesiątych, przypomnijmy, była krajem jednej partii, jednej gazety i jedynie słusznego oglądu rzeczywistości, którego osią było wpojone przekonanie, że pookrągłostołowy sojusz komunistów ortodoksyjnych z reformowanymi (nieskutecznie) stanowi właściwy i jedyny hamulec przed stoczeniem się kraju w acywilizacyjną krwawą łaźnię znaczoną datami i miejscami pogromów.

W latach dziewięćdziesiątych postulat lustracji był powszechnie odczytywany jako postulat zemsty, odwetu i wykluczenia; potrzeba było jednak niewiele, by przez nawet wrogie mu początkowo środowiska uznany został za postulat nieuchronnego. Wielka w tym zasługa IPN-u, olbrzymia kilku odważnych i niezależnych historyków, którzy wyznaczają dzisiaj standardy dyskusji o PRL-u. Duża zasługa publicystów, którzy jak Ziemkiewicz, Wildstein, Michalkiewicz, Korwin-Mikke od lat powtarzali to samo: Polski nie da się zbudować w oparciu o kłamstwo i amnezję. Polski nie da się zbudować o zupełnie niezakotwiczone w historii, tradycji i psychologii społecznej, trockistowskie fantasmagorie i utopie, które po raz kolejny zamiast raju na ziemi, nektaru i ambrozji, zrodziły banany w formie republikańskiej. Niedoceniana bywa także rola Radia Maryja, która jakkolwiek powinna być widziana przez pryzmat jego duchowej i formacyjnej misji, stała się, z braku alternatywy, platformą prezentacji poglądów niepasujących do ówczesnego głównego nurtu debaty publicznej, wzbudzając wściekłość „liberalnych ironistek" zupełnie niesłusznie, skoro przez „liberalizm światopoglądowy" uznawały one (ironistki) rządy intelektualnego terroru, nadającego prawo do różnicy poglądów, byle pod jeden, ten sam, monotonny strychulec. Dzięki katolickiemu radiu Polacy dowiedzieli się, że nie wszyscy profesorowie sprzeciwiają się lustracji i winią Polskę za holocaust europejskich Żydów, nie każdy bez wyjątku historyk dopuszcza tezę o wojnie domowej z lat 1944-1956 za uprawnioną, nie wszyscy pisarze „piszą Putramentem", a są dziennikarze nielubiący powtarzać za Michnikiem i Łuczywo. Jakkolwiek dzisiaj nie różnilibyśmy się w wizji modernizacji kraju, nie sposób nie dostrzec, że dyskutujemy w gronie, które jeszcze dziesięć lat temu nie miałoby szansy na publiczną wymianę poglądów.

Rzecz jasna, salon protestuje, krzyczy i złorzeczy. Taka już uroda salonu, któremu ktoś ośmielił się oświadczyć, że przypomina kurnik po eksplozji puszki z karbidem, albo golenie kota, czyli dużo wrzasku, ale wełenki (czyli sensu golenia) mało.

Normalność przedzierała się powoli przez zatabaczone, komunistyczne złogi medialnego przekazu, a pierwszymi reakcjami salonu na pojawiające się jak diabeł z pudełka przykłady nieortodoksyjnego myślenia o państwie i społeczeństwie, było niedowierzanie, wściekłość i oburzenie. I kłamstwo, manipulacja, prowokacja, szyderstwo. Pamiętam zaskoczone twarze uczestników programu Jacka Żakowskiego, który zaproszonej Jadwidze Staniszkis usiłował wmówić, że Wildstein zrobił z niej agentkę SB. Grubo szyte kłamstwo zostało zdemaskowane tylko dzięki opanowaniu samej zainteresowanej; program z „tezą" nie wypalił, wielu otworzył oczy na medialne manipulacje.

W miarę upływu czasu i obalania kolejnych barykad wzniesionych przez komunistów na drodze ku restytucji normalności, z wylansowanych medialnie atrap inteligenckich środowisk opadały kolejne maski, a spod nich wyzierała coraz bardziej oczywista maska komunistycznego chama, który mógł uchodzić za inteligenta tylko w otoczeniu ludzi jeszcze mniej intelektualnie sprawnych niż on sam, najchętniej wśród klakierów. Ironistki zgubiły swój zagadkowy uśmieszek, a pustce myśli coraz częściej zaczął towarzyszyć pseudointelektualny bełkot przerywany rechotem.

Pisanie historii PRL-u i gruntowne prześledzenie losów komunizmu - ciała obcego w polskiej kulturze, nie zostało jeszcze zakończone, choć szczęśliwie zostało rozpoczęte. Jeśli można ubolewać, że w ciągu dwudziestu lat nie dokonaliśmy ostatecznego rozrachunku z przeszłością, to nie sposób nie dostrzec pozytywnego faktu, że nie udało się jednak najnowszej historii zakłamać aż tak, jak chcieli tego komuniści. A trzeba przyznać, że mało co zapowiadało ich klęskę.

Próba zakłamania historii miała kilka aspektów, mniej istotnym było podjęcie akcji wybielania swojej własnej politycznej przeszłości, bardziej - realizacja znanej dobrze komunistom tezy, że kto kontroluje przeszłość, włada teraźniejszością, a władztwo nad teraźniejszością daje klucze do przyszłości. Dlaczego ta próba - narzucenia Polakom własnej wizji historii i dyrygowania teraźniejszością, nie zakończyła się powodzeniem?

Bo była zbyt prymitywna. Uparte lansowanie jakichś ponoć powstających jak grzyby po deszczu organizacji nazistowskich, podsuwanie zachodnim żurnalistom marginalnych zjawisk z życia chuliganerii okołostadionowej i prezentowanie ich jako immanentnej cechy polskiej kultury, okazało się być zajęciem jałowym, choć w jakiś sposób kreującym negatywny i niesprawiedliwy wizerunek Polski za granicą. Próbą wplecenia współczesnej, onirycznej narracji w szczególnie ważne dla pamięci i doniosłe wydarzenia historyczne, był artykuł Cichego (dzisiaj uznanego przez środowisko za wariata) o Powstaniu Warszawskim. „Nowa historiografia" wykazywała słuszność komunistycznej tezy o zaostrzaniu się walki klasowej w tym sensie, że wraz z upływem czasu komuniści stają się coraz bardziej bezczelni i wściekli. W porównaniu z orwellowskimi zakłamaniami najnowszej historii, Andrzejewski z pisanym na zamówienie ubecji „Popiołem i diamentem" mógłby stanowić wzór propagandowej subtelności.

Problemem salonu zaczyna być upływ czasu. W starszym pokoleniu, urodzonym i wychowanym w PRL-u, salon mógł liczyć na stutysięczną armię byłych TW plus drugie tyle jawnych sierot po PRL-owskich organach i armii. Głównym narzędziem, służącym utrzymaniu w karności, był straszak lustracji. Gwarantem układu byli generałowie Jaruzelski i Kiszczak, którzy zaświadczali danym słowem o braku kwitów, wystawiając tym samym drugiej stronie porozumienia świadectwo „niepokalanego poczęcia". Coś się jednak musiało stać z wiarą w słowo generałów, bo jeśli na początku przemian uzyskali certyfikat honoru nadany rękami środowiska „Gazety Wyborczej", o tyle ostatnio, expresis verbis, został im on odebrany przez Lecha Wałęsę, zapewne w związku z faktem, że kwity jednak tak łatwo nie płoną.

V. ZMOTORYZOWANE ODDZIAŁY LIBERALNYCH IRONISTEK (ZOLI)

Ten typ czeka i na swojego Moliera, Mrożka i Bareję, i pewny jestem, że się doczeka; jest zbyt malowniczy i wzruszająco zabawny, by odszedł w kulturowy niebyt bez komediowego komentarza. Filogeneza gatunku sięga jeszcze lat przedwojennych, choć to dla Zolich prehistoria, prawdziwe znaczenie i rozwój nastąpił wraz z zainstalowaniem się na dobre państwa robotników i chłopów. O ile w KPP i środowiskach pokrewnych dominował raczej typ bezpaństwowca, o tyle Zoli są w większości rodzimego chowu. Przaśna w swojej autochtonicznej części władza ludowa potrzebowała inteligenta. Z kilku powodów. Jednym było zupełnie nierewolucyjne marzenie, by wreszcie uzyskać pewną wiedzę czy atrament się pije, czy nie, oraz jak działa winda; drugim - konieczność wykonywania w państwie robót kancelaryjnych, a z nagana marny pożytek przy czytaniu i pisaniu. Wraz z „normalizowaniem" się sytuacji narodowej, a więc uznaniem przez rządy zachodnie Europy Środkowej za obszar stracony dla cywilizacji, powstała potrzeba występowania na forach międzynarodowych; palącą sprawą były działania na „odcinku kultury", oświaty i szkolnictwa wyższego. Również i propaganda, jeśli miała być skuteczna, wymagała przyswojenia sobie polskiej ortografii, a wobec pokoleniowych zaniedbań nie szło to łatwo.

Tak na komunistycznych salonach zarekwirowanych pałaców, podmiejskich willi i miejskich kamienic, pojawił się intelektualista. Wspomnieliśmy o przedwojennym rodowodzie i ten certyfikat prawości pochodzenia (w sensie: gatunek pospolity, lokalny) trzeba, niestety, powtórzyć. Część przedwojennej inteligencji, marginalna w sensie kontrybucji składanych narodowej kulturze, o różnym pochodzeniu etnicznym, lgnęła do bolszewizmu jak mucha do plastra miodu, co było tym łatwiejsze, że nie doświadczyła tego na własnej skórze. Sympatie miały swój efekt w postaci entuzjastycznie podjętej kolaboracji na odcinku kultury i propagandy w zajętych przez armię sowiecką obszarach Rzeczpospolitej, co żywo kontrastowało z brakiem chętnych pod okupacja niemiecką. Otrzeźwienie przyszło wraz z doświadczeniem raju, marksistowski idealizm został jednak szybko zastąpiony instynktem przetrwania.

Objętość szkicu nie pozwala na podjęcie pogłębionej wiwisekcji środowiskowej, „Hańba domowa" jest jednak nieźle opracowana, a udział intelektualistów w komunistycznej propagandzie powszechnie znany, nie ma więc powodu powtarzać tez udowodnionych olbrzymią ilością wzruszających cytatów, owoców dobrze wykonanej roboty na odcinku „nowej świadomości".

Będzie truizmem potwierdzenie historycznego faktu, że komunizm doświadczył w swojej historii utraty wiary we własne credo. On się najzwyczajniej falsyfikował w zderzeniu z rzeczywistością. Wobec braku chęci materii do podporządkowania się komunistycznemu ideałowi, zaczął w coraz bardziej oczywisty sposób przypominać zewnętrznie to, czym w istocie był: azjatycką, siermiężną satrapią.

Po przełomowej dacie, jaką było opublikowanie referatu Chruszczowa, zwątpienie w rzeczywistą immanentność wpisanych w nurt historii obiektywnych praw nią rządzących, zaczęło zataczać coraz szersze kręgi. Nastąpił proces oczyszczania szeregów „kompartii" z idealistycznych złogów, a sama partia powoli przekształcała się w aparat podporządkowanej sowieckiemu imperium, aideologicznej administracji, wykonującej okupacyjne funkcje dzięki sile. Początkowo sile propagandy, później sile policyjnej pałki, w miarę jak robotnik z nowo wytworzonej, wielkomiejskiej klasy przemysłowej, tracił złudzenia.

Chamski pragmatyzm władzy zastąpił chamski idealizm wczesnej fazy komunizmu, a rozłam pomiędzy pragmatykami a idealistami miał odtąd wyznaczać kurs najnowszej, polskiej historii.

Wielką przysługą komunistów pragmatycznych, wyświadczoną odtrąconym idealistom z pięknymi, KPP-owskimi nierzadko rodowodami, było wynagrodzenie ich ciężkiej pracy prawem do opuszczenia najweselszego, jak już wkrótce mieliśmy się przekonać, baraku. To, co było marzeniem milionów - wyjazd na coraz bardziej mitologizowany Zachód, stało się przywilejem najbardziej gorliwych i zasłużonych w budowie stalinizmu. Żałosne pienia nad koniecznością pozostawienia w Polsce majątku i dorobku włóżmy między pienia żałosne właśnie, bo może i majątek, ale nie ojcowizna, skoro zarekwirowany zaledwie dwadzieścia lata wcześniej, i cóż to za dorobek, skoro zawdzięczany sowieckiemu władztwu na Polską? Pan dał, pan wziął, proste i bez nienależnego współczucia.

Biorąc pod uwagę kształt komunistycznej rzeczywistości, pragmatycy zachowali się wyjątkowo fair, jeśli porównamy ich zachowanie chociażby ze zwyczajami teraz przegranych KPP-owców. Zwycięzcy, zamiast członków przegranej, poststalinowskiej frakcji zakopać w dołach z wapnem, pozwolili im na wyjazd do dowolnego kraju przeznaczenia.

Inna, ciekawa teoria głosi, że dowództwo sowieckie przygotowujące właśnie III wojnę światową, zdecydowało się na oczyszczenie szeregów MON i MSW ze znienawidzonej przez szeregowych członków tych formacji kadry dowódczej, co w sytuacji frontowej miało niebagatelne znaczenie i było zabiegiem często stosowanym w azjatyckich (a więc i sowieckiej) armiach.

W Europie, która opiera siły zbrojne na lojalności i rzeczywistym, emocjonalnym związku z narodem i państwem (co do zasady); w Europie, o czym tak często nie chcemy pamiętać, gdzie doszło do wykształcenia pojęcia narodu politycznego, patriotyzmu i honoru, strategia zarządzania armiami azjatyckich stepów wzbudzała często niezrozumienie. Tam armię wprawiano w stan gotowości bojowej przy pomocy pałki i knuta, strachu, poniżenia i głodu. Rozróżniano więc etap przygotowań od etapu, w którym poniżani, głodzeni i bici dostawali broń do ręki. Pomiędzy jednym i drugim etapem musiało dojść do wymiany kadr, inaczej każda wojna zaczynałaby się od wyrżnięcia własnych dowódców, od szczebla starsziny w górę.

Żołnierz azjatyckich armii rozpoczynał swoją przygodę wojenną po tym, jak zaspokojono jego żądzę zemsty, wbijając jego do niedawna przełożonych na pal (poźniej: pod stienku) i zastępując ich drugim, wcześniej przygotowanym rzutem dowódców, który realizował już wojskowe zadania taktyczne związane z czasem wojny. Pozostałości wściekłości i bólu żołnierz, z braku obiektu zemsty, miał realizować na wrogu, wraz z zaspokojeniem głodu i potrzeby posiadania innych łupów, wliczając w to kobiety podbitych terytoriów.

Jak widzimy, czystka w komunistycznym aparacie w roku 1968, odbyła się w zupełnie cywilizowany sposób być może dlatego, że w społeczeństwie, kształtującym się przez wieki w ramach cywilizacji zachodu, rozstrzelania nie były konieczne; banicja zaspokajała lokalne potrzeby odwetu w wystarczającym stopniu.

Rzecz jasna, jakikolwiek taktyczny element ekspediowania na Zachód nie przeważałby, całość przykryto hasłem „antysemickich czystek", co o tyle sensu nie ma, że jak już wspomniałem, sowiecki funkcjonariusz jest tworem acywilizacyjnym i trudno mu zarzucić przedrewolucyjną tożsamość jakiegokolwiek bądź typu.

Wskazywanie przez niektóre środowiska żydowskie na antysemicki charakter marcowych rozliczeń sowietów, jest zabiegiem raczej groźnym dla samych Żydów, ponieważ w ten sposób, pośrednio legitymizują mit żydokomuny, bo skoro wypędzeni mieliby być Żydami w trakcie wypędzania, to musieliby być nimi również przed, a rozum nakazywałby nie przyznawać się do ich osiągnięć i dokonań bez długiego i rozważnego namysłu.

W każdym razie, po raz pierwszy w historii, w Europie Zachodniej pojawił się wyhodowany w komunistycznym kraju „inteligent" w dużych ilościach. Czy pojawienie się sowieckiego propagandysty w Europie, w gorącym dla Zachodu roku 1968, miało jakiś związek z planowaną inwazją wojskową - nie wiem, fakt, że zbiegiem okoliczności, ewentualny najazd zbrojny następowałby równolegle z pacyfistycznymi manifestacjami spowitymi w oparach marihuany. Pewnie snop światła rzucą na rok 1968 sowieckie archiwa, o ile kiedykolwiek zostaną otwarte.

Z naszego punktu widzenia, to jest rozważań nad filogenezą liberalnych ironistek, istotne jest, że w pamiętnym roku 1968, który można uznać za datę dla ironistek najważniejszą z ważnych, doszło do spotkania dwóch środowisk, które - niczym biblijni Adam i Ewa - zdecydują o ideowym charakterze formacji. Z jednej strony w kawiarniach Paryża, Londynu i Rzymu pojawił się nieco siermiężny aparatczyk (często z tytułem naukowym nadanym przez komunistyczną uczelnię), z drugiej masowo produkowane mesjasze wyzwolenia z przymusu, konsekwentnie prowadzonego kształcenia na rzecz opiatów i wolnej miłości.

Ideowe prostactwo spotkało się ze zdegenerowanym dobrobytem i odurzonym umysłem, toporna materialistyczna ideologia z początkami postmodernistycznego bełkotu (dzieci czegoś gorszego niż brak edukacji - złej i długotrwałej edukacji), chęć podpalenia świata i prawdziwej rewolucji z chęcią podpalenia świata i prawdziwej rewolucji!

To musiało wydać jakieś niesamowicie rzadkie owoce!

Tu na chwilę odejdę od skrótowego z konieczności prezentowania tez na rzecz jednego z moich marzeń, które, dodajmy, ma szansę urzeczywistnienia. Marzy mi się oto wielki prozaik, realista albo wybitny filmowiec, który nakręci film o zderzeniu tych dwóch pozornie odległych, a jakże bliskich światów! Oczyma wyobraźni widzę... Zarośniętego niczym Che paryskiego hippiso-komunarda z Sorbony, przełamującego pierwsze lingwistyczne lody z byłym funkcjonariuszem jakiegoś ważnego odcinka ideologicznego rażenia totalitarnego państwa; dokonujących pierwszej wymiany wódki wyborowej na jedną z nałożnic... Ech, to byłby obraz!

Przepraszam za ten wizjonerski wtręt, samodyscyplinując się już powracam do istoty, czyli do próby naszkicowania obiecanej filogenezy.

Takie wyimaginowane spotkania musiały się odbyć, bo wiemy, że zrodziły owoce w postaci zadzierzgniętych więzów pomiędzy jednym i drugim środowiskiem. Zachodni rewolucjoniści otrzymali dawkę wiedzy o konieczności połączenia opiatów i seksu z terrorem, co już w niedługim czasie przyniosło efekty na ulicach zachodnich miast, komuniści relegowani z PRL-u, a za ich pośrednictwem ci, którzy zdecydowali się zostać, otrzymali nowy propagandowy język, łączący siermiężność sowieckiej ideologii z najnowszymi owocami upadku zachodniej myśli filozoficznej. Nie zmieniało to istoty przekazu, który pozostawał tradycyjnie mętny, odświeżało jednak język, dodając mu poloru zachodniej nowinki i dynamikę jazzu i rock'n'rolla.

W społeczeństwach zachodnich zderzenie przyniosło już wkrótce skutki w postaci nowego sposobu wyrażania lewackich (czytaj: komunistycznych) poglądów. 29 września 1970 roku miały miejsce trzy napady na niemieckie banki. Łupem komunistów padło dwieście czterdzieści tysięcy dojczemarek. Niemiecka młodzież odrobiła lekcję, a zachodnioeuropejski komunizm przyswoił sobie terrorystyczne formy działania, wyhodowane jeszcze w carskiej Rosji.

Tu nie mogę sobie nie pozwolić na kolejne en passant, dotyczące pozornego przeciwieństwa komunistycznego państwa i organizacji terrorystycznej. Różnica nie jest jakościowa, ale czasowa: to różnica etapu. Terroryzm trwa do czasu, kiedy stróże praworządności są w większości i stosowanie terroru ma sens, zdobycie aparatu państwowego kończy etap partyzancki a zaczyna etap terroryzmu państwowego. Jest on krwawy do czasu, do kiedy trwa opór, pozornie łagodnieje w czasie, gdy wszyscy wrogowie są już w piachu, więc ustaje konieczność mordu. Pomiędzy członkami niemieckiego RAF-u a sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej w Pcimiu nie ma różnic; ich nieco odmienne sposoby działania wynikają z innych okoliczności i awansu na drodze do ostatecznego celu, jakim jest przeistoczenie niegdyś wolnych narodów w bydło.

Komuniści pragmatyczni (rezydujący po wschodniej stronie żelaznej kurtyny) testujący tymczasem wersję komunizmu, którą ortodoksi nazywali odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym, też musieli przy okazji realizować własne interesy, o czym może świadczyć pełne rezerwy przyzwolenie na wzajemne przenikanie się idei. Brak represji w komunizmie, o czym często zdajemy się zapominać, nie jest zjawiskiem częstym, a jeśli się pojawia, to może oznaczać tylko jedno: zielone światło, choć bez ostentacji.

Niewątpliwie zwolennicy rozwiązań siłowych, których w sferach koszarowych musiało być aż nadto, widzieli w „turystach" środek do infiltracji baraniejących akademickich ośrodków Zachodu, prawie na pewno wśród rzeszy emigrantów ulokowano pokaźną ilość komunistycznej agentury, nie można jednak wykluczyć, że już wtedy, w końcu lat sześćdziesiątych (a mamy świadectwa w postaci chociażby archiwum Mitrochina), liczono się z koniecznością przebudowy komunizmu w sposób, dzięki któremu do złudzenia przypominać miał wzorowe państwa zachodniej demokracji, przy jednoczesnym zachowaniu władzy w rękach aparatu.

Ponieważ do planowanej militarnej inwazji na Zachód nie doszło, można przyjąć, że w zakamarach biur politycznych ostatecznie zdecydowano się na inną opcję. Liberalne ironistki miały odegrać w przemianach niebagatelną rolę.

VI. OBWOŹNY HANDEL PODRÓBKAMI WOLNOŚCI

Wolność to rzadki ptak. Już pobieżny przegląd ludzkiej historii pozwala na konstatację, że jest to historia niewolnictwa. Wolność to dar unikalny i kruchy; jej istota, zgodnie z poglądami największych umysłów, to nie tyle stan zewnętrzny (ten dostał w darze od losu Robinson Cruzoe zasiedlając mimowolnie bezludną wyspę), ale stan wewnętrzny, kategoria duchowa. „Po cóż woźnicy haszysz?" zawołał kiedyś Boudelaire i było w tym wołaniu wiele z pierwotnego i trafnego przeczucia istoty wolności. Człowiek o zniewolonym umyśle będzie się rozkoszował smakami swojego niewolnictwa mniemając, że jest w najdoskonalszym stopniu wolny; człowiek wolny dostrzeże i wystąpi przeciwko najsubtelniejszym próbom jej ograniczenia. Rousseau był jednym z prekursorów nowożytnej metody zniewalania, pisząc w swoim edukacyjnym dziele Émile ou de l'éducation, że w systemie edukacji pierwszoplanową rolę grają emocje, dzięki którym kształtuje się prawidłowe rozumienie otaczającej rzeczywistości i formułując naczelną zasadę edukacji totalnej, zgodnie z którą wykształcenie społecznych nawyków musi następować w taki sposób, by kształcony uznał je za swoje własne, naturalne potrzeby.

Paradoksalnie na dziele, któremu sam autor przypisywał kluczowe znaczenie w procesie wyzwolenia człowieka, oparły się wszystkie nowożytne systemy manipulacji i kontroli.

Tyran może rządzić przy pomocy siły, azjatycki model ludów zamienionych w pułki zmiatał z kart historii mniej zmilitaryzowane i gorzej zorganizowane społeczności; losy militarnych cywilizacji okazywały się jednak równie nietrwałe, jak losy ludów podbitych. Aleksander Macedoński mijał budowle wzniesione przez Asyryjczyków, wokół których kręcili się biedni hodowcy kóz, spadkobiercy budowniczych.

Imperium rządzone jedynie siłą rozpadnie się przy pierwszym kryzysie, kiedy tylko osłabnie na tyle, by niewolnicy uznali, że bunt ma szanse powodzenia. Wróg zewnętrzny nie napotka oporu, jeśli stanowiący zbrojną siłę obronną niewolnicy uznają, że najeźdźcy reprezentują siłę potężniejszą niż dowodzący nimi za pomocą knuta generałowie. Pizzaro ze swoimi ludźmi nie napotkał oporu, gdyż mieszkańcy zajmowanych terytoriów nie mogli już oczekiwać pogorszenia swojego losu; każda zmiana mogła go tylko poprawić.

Współcześni tyrani rozpoznali istotę zniewalania o wiele dokładniej, niż ich antyczni protoplaści. Idąc za wskazówkami mistrzów skupiają się na edukacji, dzięki której kolejne ograniczenia wolności zostaną przyjęte jako wyzwolenie, a kolejne uzależnienia jako jej istotne przejawy.

W procesie kształcenia wielka rola przypada emocjonalnemu, a nie racjonalnemu rozwojowi osobowości. Kaprys, przelotne upodobanie, zaspokajanie instynktów staje się treścią wolności; samodyscyplina, zdolność do narzucania sobie duchowych i materialnych ograniczeń przykładem zniewolenia.

„Łatwość i przyjemność" są probierzem wyboru dóbr właściwych, poświęcenie i trud, konsekwencja i cierpliwość odrzucane jako świadectwo zabobonu i „opresji".

Jednym z łatwo rozpoznawalnych atrybutów wolności jest korzystanie z owoców własnej pracy z jednej strony, z prawem każdego wolnego człowieka do zagłodzenia się na śmierć (bądź zdania na łaskę i niełaskę dobroczynności) w sytuacji braków tych owoców.

Współcześni szermierze wolności bez zbędnych skrupułów odbierają człowiekowi obydwa naturalne następstwa korzystania z wolności, zastępując je „prawem" do świadczonego przez państwo minimum socjalnego, co jest cechą oczywistą relacji pan - niewolnik.

Wraz z upływem lat ludzie są zmuszani do coraz wydajniejszej pracy, a owoce ich pracy są konsumowane przez państwa w coraz większym zakresie jawnie (zwiększanie podatków), bądź niejawnie (dewaluacja wartości pieniądza).

Postępującemu, rzeczywistemu zawężaniu się praw i wolności człowieka towarzyszy nachalna sprzedaż jej namiastek; istotnym osiągnięciem hunwejbinów kultury jest przekonanie społeczeństw, które miały szczęście dożyć etapu przepoczwarzania się komunizmu, że wolność polega na tym, co w rzeczywistości jest jej marginesem, nadużyciem, wypaczeniem i patologią.

Epatowanie ułomnością w każdej sferze ludzkiego życia czy to fizycznego kalectwa, czy psychicznych skrzywień, nie jest prawem, ale poniżeniem godności i nie zmienia tego fakt, że niedokonywanym pod presją, ale ochotniczo.

Zachwaszczanie życia publicznego ekshibicjonistycznym przekazem promującym nienormalność, a zwłaszcza przekonanie społeczeństw, że w ten sposób realizują wolność, jest największym zwycięstwem komunizmu na drodze do ponownego ich zniewolenia.

Ujmując rzecz obrazowo; jeśli komunistom uda się recydywa, opanowane przez nich państwa zaludniać będą ubodzy, poddawani indoktrynacji, niewykształceni pornofile.

Dla tej swojej cechy, to jest zastąpienia elektryfikacji deprawacją, zasadne jest określenie tej fazy komunizmu jako pornokomunizm.

VII. RODZINA

Wielu współczesnych Polaków kojarzy obrońców rodziny z katechezą Radia Maryja czy politycznymi sloganami partii, które z takich bądź innych powodów uznały za skuteczne politycznie podeprzeć się religijnym (chrześcijańskim) propagowaniem modelu monogamicznej rodziny, związku kobiety, mężczyzny i ich niepełnoletnich dzieci. Nie odejmując zasług Radiu, które ma wielkie dokonania w powstrzymywaniu komunizmu w drodze realizacji swojej religijnej misji, nie odrzucając w całości partyjnych nawiązań do chrześcijańskiego wzorca, nawet jeśli byłyby koniunkturalne, trzeba zauważyć, że europejska rodzina jest tworem historycznym, ale historycznym n i e k o n i e c z n i e w tym sensie, że istnienie rodziny nie jest warunkiem niezbędnym istnienia społeczeństw.

Model europejskiej rodziny oparty o dobrowolny i dozgonny związek monogamiczny kobiety i mężczyzny pojawia się w związku z oparciem europejskiej cywilizacji o antyczne i chrześcijańskie podstawy i to pojawia się dość nagle, zastępując model organizacji plemiennej oparty o ród, z dominującym rodem książęcym, z powszechną, choć zależną rozmiarami od społecznej pozycji poligamią bądź zalegalizowanym konkubinatem.

Rodzina europejska jest tworem wyjątkowym, choć opartym na w ł a ś c i w y m rozpoznaniu kondycji osoby ludzkiej i warunków jej rozwoju. Emancypacja rodziny z rodu była wydarzeniem doniosłym w wielu aspektach życia zbiorowego; zmieniając gwałtownie strukturę społeczną europejskich ludów doprowadziła do ich przekształcenia się w narody (największe liczebnie i terytorialnie zrzeszenie ludzi oparte nie na sile, ale na poczuciu wspólnoty), co skutkowało p r z e w a g ą Europy nad zrzeszeniami opartymi o inne metody organizacji życia zbiorowego w k a ż d e j dziedzinie ludzkiej aktywności.

Abstrahując od religijnych fundamentów ustanowienia rodziny w najbardziej znanym nam kształcie, jako podstawy życia społecznego, możemy zasadnie powiedzieć, że europejska rodzina jest społecznym wynalazkiem ludzkości dokonanym na drodze konkurencji cywilizacyjnej, i to tym, który spowodował absolutną dominację jednej cywilizacji nad pozostałymi w drodze dobrowolnego bądź nie, narzucenia im własnego modelu nauki, oświaty, kultury, prawa i administracji. To jest fakt.

Rodzina z punktu widzenia skuteczności antykomunizmu jest jednym z kluczy do osiągnięcia sukcesu. Decyduje o tym cecha wywodząca się z oczywistego faktu bliskich więzi emocjonalnych pomiędzy jej członkami, jaką jest bardzo wysoka odporność na indoktrynację oraz naturalne przekazywanie wzorców ponad kontrolą państwa. Komunizm nie osiągnął w Polsce wszystkich swoich celów, mimo dysponowania rozbudowanym systemem indoktrynacji, armią służb jawnych i tajnych, nadzorem nad miejscami pracy.

Rodzina jest jednak jeszcze czymś więcej, niż tylko odizolowanym bunkrem, którego nigdy nie zdobył komunizm. Jest również liczonym w miliony systemem umocnień i twierdz, na którym opiera się istnienie i supremacja cywilizacji łacińskiej. Ten system jako całość nazywa się narodem politycznym, stąd komuniści przypuszczają atak dwutorowo: atak na rozbicie rodzin i atak na ośmieszenie i zohydzenie społecznego bytu, jakim jest naród. Ten sam naród, który potrafił przeciwstawić się niemieckiemu nazizmowi i przetrwać, choć nie bez olbrzymich strat, pięćdziesiąt lat świadomego i planowego rozmontowywania cywilizacji.

Komuniści to również dostrzegli i ocenili jako jeden z największych powodów swojej klęski. Wiedzą dobrze, że jeśli chcą odnieść zwycięstwo w kolejnym etapie, muszą przypuścić atak na rodzinę od wewnątrz, bo mogą zwyciężyć jedynie tam, gdzie zamiast rodzin napotkają zbiorowisko jednostek. Jednostka niczym, jednostka zerem pisał Majakowski i miał ten komunistyczny bard dar niezwykłej intuicji. Bez oparcia w najbardziej naturalnym środowisku, od którego może oczekiwać pomocy i wsparcia, człowiek jest bezbronny. Wielu z uczestników pamiętnej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski wspominało jej wagę również dlatego, że wcześniej nie wiedziało, że ludzi myślących podobnie jak oni jest tak wielu. A ludzi myślących podobnie, bez możliwości wzajemnej komunikacji było aż tak wielu, bo wspólne poglądy przetrwały w domach, gdzie komunizm miał ograniczony dostęp, i gdzie wątpliwości i debata polityczna, mogły odbywać się otwarcie.

Wszystkie środowiska i ich samozwańczy liderzy, którzy podejmują dziś atak na tradycyjną, europejską rodzinę, przygotowują nam prostą drogę do niewolnictwa. Nachalna promocja „związków zboczeńców" z istoty swojej nietrwałych i niewytwarzających naturalnych więzi, propagowanie samotnego stylu życia, podważanie trwałości małżeństwa i zamiana jego charakteru w zwykłą umowę cywilną ma prowadzić do jednego - do rozbrojenia ewentualnego oporu. Jeśli kiedyś uda się „postępowcom" zrealizować choć część planu ogłupiania i demoralizowania wciąż jeszcze wolnych społeczeństw Zachodu, to ten dzień będzie ostatnim dniem przed inwazją i ostatnim dniem wolności jednocześnie.

VIII. WIZJE MODERNIZACJI

Wizji modernizacji jest w Polsce kilka, dla realizacji potrzebują poparcia, a o to w medialnej atrapie wolnych mediów trudno.

Najatrakcyjniejszą społecznie (dysponującą największym poparciem) wizją modernizacji Polski, zawierającą w sobie postulat zerwania z komunistyczną teraźniejszością, postulat swoistego rodzaju rewolucji antykomunistycznej, choć dokonywanej w ramach istniejących struktur, jest wizja powstała w środowiskach antykomunistycznych po 1989 r., reprezentowana w różnych okresach przez takie osoby, jak L. i J. Kaczyńscy, A. Macierewicz czy J. Olszewski.

Tym środowiskom, w szczególny sposób narażonym na niechęć komunistycznego establishmentu i wrogość mediów, zawdzięczamy polski zwrot na Zachód, wstąpienie do NATO, zbliżenie z USA i akces do Unii Europejskiej. Bez tych środowisk względna niepodległość Polski nie byłaby możliwa, a obecność rosyjskich służb specjalnych byłaby realizowana w postaci enklaw pozornie przynależnych do organizacji prawa handlowego.

Tylko i wyłącznie uporowi tych środowisk zawdzięczamy, że lustracja w Polsce nie została pogrzebana i jest wciąż tematem politycznym, a działalność IPN-u jej realizację w znaczny sposób przybliża. Lustracja w Polsce zapewne się dokona, co będzie milowym krokiem na drodze ku normalności przez konieczną i, jak sądzę - społecznie akceptowalną - po szoku ujawnienia dokumentów PRL-owskiej policji politycznej, dekomunizację.

Strategia zinstytucjonalizowanych ruchów antykomunistycznych jest jasna: uzyskać poparcie umożliwiające pełną dekomunizację państwa bądź, w przypadku braku takiego poparcia, realizować postulaty dekomunizacyjne w ramach koalicji, która to w jakimś zakresie umożliwia.

Strategia komunistów jest również jasna. Powstrzymywać lustrację jak długo się da i wykorzystywać ciągle funkcjonującą (bo podatną na szantaż) agenturę do wywierania presji na media, organy władzy sądowniczej, organy ścigania, by do dekomunizacji nie dopuścić.

W celu powstrzymania dekomunizacji komuniści rękami służb specjalnych kreują powstawanie nowych partii politycznych, by przy ich pomocy kanalizować niezadowolenie społeczne i użyć, w razie potrzeby, do zatamowania niekorzystnych dla nich procesów.

Na opracowanie ciągle czeka rola wojskowych służb specjalnych przy tworzeniu Samoobrony, która walnie przyczyniła się do upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego.

O ile zabiegom zmierzającym do pozbawienia komunistów władzy łatwo przyklasnąć, o tyle nikt nie powinien zabraniać nam rozważać (w poszukiwaniu alternatywy) właściwości programu modernizacyjnego najsilniejszego obozu antykomunistycznego. Nic tak nie hamuje rozwoju jak komunizm, nic tak nie hamuje go też jak monotonia i bezalternatywność rozwiązań.

Jest jasne, że wszelkie rozważania programowe nabierają sensu dopiero po dokonaniu dekomunizacji Polski i dopóki to nie nastąpi, wszelkie rozdrabnianie sił służy wyłącznie komunistom, czyli kryminalnemu marginesowi.

Tego nie zrozumieli spadkobiercy endecji, można mieć również zastrzeżenia do ułożenia priorytetów w środowiskach konserwatywnych i konserwatywno-liberalnych.

Nie ma innej drogi realizacji naszych różnych postulatów politycznych, jak przez rozbicie komunizmu i zablokowanie mu szansy na jakąkolwiek recydywę kiedykolwiek. Do tego czasu obowiązkiem każdego antykomunisty jest popieranie tego ugrupowania, które ma największą szansę na osiągnięcie tego celu, a na dzień dzisiejszy jest to Prawo i Sprawiedliwość.

Musimy jednak pamiętać, że ani lustracja (ujawnienie), ani dekomunizacja (odsunięcie od władzy) nie zapewnią pomyślnej transformacji patologii w normalność. Jak zaznaczyłem w pierwszych rozdziałach, kluczem do zrozumienia współczesności jest ciągłość; komuniści okrzepli i wyhodowali, a w zasadzie zdeprawowali, kolejne pokolenia, odtwarzając, a w wielu dziedzinach życia pogłębiając, komunistyczne patologie społeczne. Właściwie wszystkie ważne dziedziny życia społecznego wymagają odbudowy od podstaw. Nie uda się „naprawić" polskich organów ścigania, skoro zostały zbudowane przez ludzi o kompetencjach, których prezentacje mogliśmy w osłupieniu oglądać przy okazji przesłuchań przed kolejnymi komisjami śledczymi; jak naprawić sądy, skoro środowisko sędziowskie w swoim stylu życia, obyczaju, morale, wykształceniu, nie zbliża się nawet do średniej, a tym umiejscowieniem w społecznej hierarchii i tak robimy mu nienależną przysługę. Skąd wziąć te tysiące potrzebnych do właściwego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości adwokatów, skoro wybijającą się cechą, z krzywdą dla nielicznych wyjątków, jest lenistwo, brak wiedzy, brak lojalności wobec klienta wynikający z ekskluzywności dostępu do pomocy prawnej? W jaki sposób odbudować naukę polską, skoro kontynuowane są w jej ramach instytucjonalne patologie i negatywna selekcja?

Musimy mieć świadomość, że pierwszoplanowe postulaty środowisk niepodległościowych ograniczają się z powodów strategicznych do dekonstrukcji istniejącego porządku (nieładu), przy braku wizji modernizacyjnej.

Wydaje się, że dzisiaj dysponujemy taką wizją i jest to wizja tkwiąca korzeniami w solidaryzmie społecznym, społecznej gospodarce rynkowej, wizja budowy państwa dobrobytu na wzór zachodnioeuropejskiej chadecji z licznymi koncesjami na rzecz socjaldemokratycznej redystrybucji dóbr, przy umiarkowanie konserwatywnych i opartych o naukę Kościoła poglądach etycznych.

Brak w Polsce przeciwwagi wobec tej wizji wynika z różnych przyczyn. Istnienie i ciągła dominacja komunistów w polskim życiu publicznym wywołuje stan, w którym wizje modernizacji schodzą na plan dalszy wobec konieczności zahamowania destrukcyjnej działalności komunizmu. Polaryzacja sceny politycznej, która właśnie się dokonuje, ma swoje zalety. Siłą komunizmu było wytworzenie fikcji pluralizmu. Na scenie politycznej pozornie, choć zaciekle, konkurowały ze sobą różne wylansowane medialnie organizacje polityczne, realizujące niezależnie od wyników wyborów zawsze ten sam program: konserwację patologii, dzięki której mogą żyć i się rozwijać.

Polska SLD nie różniła się niczym od Polski PO, tak jak Polska AWS-UW nie odstawała jakościowo ani od poprzedników, ani od następców.

SLD-owskie reformy urządzeń państwowych nie były w niczym bardziej socjalne od liberalnych (wedle haseł), reform PO czy AWS-UW. Jeśli spojrzymy na kształt państwa polskiego w dwudziestoleciu, to jego cechą jest trwałość. Trwałość patologii. A jest tak dlatego, że pomiędzy pozornie różnymi stronami politycznej barykady jest konsensus co do jej konserwacji i ten konsensus znajduje poparcie w otoczeniu międzynarodowym.

Dlatego dobrze, że obóz komunistyczny ujednolica się; zmierzch postpezetpeerowskiej „lewicy" powoduje zniknięcie jednej z fałszywych alternatyw. Służby i byli agenci postawili na jednego konia i zwarli szeregi po strachu, jakiego napędziły im krótkotrwałe rządy koalicji, w której wciąż mieli swoje „oczy i uszy", ale którą nie do końca mogli sterować.

Musimy założyć, że w bliższej lub dalszej przyszłości brak obiecanych reform i modernizacji państwa, trwanie przy zupełnie niekonkurencyjnym modelu gospodarczym, konserwacji korupcji i nepotyzmu, dojdzie do przesilenia i przejęcia władzy przez PiS w sposób pozwalający na stworzenie rządu większościowego.

Wyniki wyborów pokazują, że w Polsce szanse powodzenia ma również inna modernizacyjna wizja, której istnienie duża część narodu dostrzegła w programie PO (a w zasadzie przy braku programu, w deklaracjach jej członków). Ten program to program republikański na wzór amerykański. Duża część narodu poparła liberalizację regulacji gospodarczych, zniesienie barier w prowadzeniu przedsiębiorczości, ograniczenie administracji.

Duża część narodu popełniła więc błąd, lokując swoją sympatię w organizacji, która takiego programu nie zamierza realizować, bo tym samym odcięłaby od przysłowiowego „żłoba" ludzi, którym zawdzięcza powstanie i istnienie: komunistów.

Jest duża szansa na to, że jakaś część byłych wyborców dostrzeże swój błąd, ale pozostanie w domu przy okazji kolejnych wyborów, nie znajdując na scenie politycznej ugrupowania bliskiego ich przekonaniom.

Z punktu widzenia przyszłości Polski byłoby dobrze, gdyby ugrupowanie takie powstało, odbierając komunistycznej PO elektorat, tworząc alternatywę dla wizji modernizacyjnej Prawa i Sprawiedliwości i podzielając jednocześnie przekonanie o konieczności współdziałania na etapie likwidacji kryminalnej hydry. Byłaby to realizacja planu koalicji POPiS z tym, że w miejsce opanowanego przez komunistyczne służby środowiska pojawiłaby się organizacja anty- a nie pro- komunistyczna.

Taki scenariusz jest jednak obarczony olbrzymim ryzykiem. Partie wytwarzane przez komunistyczny establishment są jak wydmuszki; puste w środku i łatwe do odtworzenia; zużyte wyrzuca się, zapełniając polityczną pustkę nowym tworem w zgodzie ze scenariuszem już raz przećwiczonym przy okazji założenia PO: kilku popularnych politycznych outsiderów, oficer prowadzący i grono naiwnych, których po kolei, stopniowo, eliminuje się wraz z umacnianiem się partii na politycznym rynku notowań.

Wobec kryzysu zaufania społecznego komuniści musieli podjąć ryzyko postawienia na nastroje antykorupcyjne i sanacyjne, w przeciwnym razie antysystemowcy zgarnęliby w wyborach 2005 roku sumę głosów, która ostatecznie przypadła do podziału pomiędzy PO i PiS. Przeliczyli się o tyle, że zwyciężył antysystemowy PiS, zrealizowali swoje cele o tyle, że nie mógł rządzić samodzielnie, a tym samym nie mógł doprowadzić do zmian systemowych. Jedyne co mógł, to uzyskać pełniejszą wiedzę o mechanizmach i o strukturze pasożyta, co zapewne się udało, skoro jeszcze istnieje, a komuniści muszą tolerować przyczółki własnych śmiertelnych wrogów w postaci jednej, niezależnej od nich służby specjalnej i Instytutu Pamięci Narodowej, który, jakkolwiek byśmy nie chcieli zauważyć tego faktu, pełni dzisiaj rolę politycznego instrumentu przywracania pełnej niepodległości nie z powodu chęci swoich pracowników do zaangażowania politycznego, ale dlatego że każde ujawnienie prawdy o historii i teraźniejszości komunizmu działa na jego niekorzyść.

Dla osiągnięcia najważniejszego politycznego celu, jakim jest ostateczne pożegnanie się z komunizmem i postawienie tamy jego recydywie, istotne jest działanie na rzecz powszechnego zrozumienia, że polska scena polityczna dzieli się na dwa obozy: obóz komunistyczny, który zawsze, niezależnie od zmieniających się szyldów, dążył będzie do konserwowania polskich patologii, co będzie skutkowało niedorozwojem we wszystkich dziedzinach życia, i na obóz antykomunistyczny, który powinien skupiać możliwie największą ilość środowisk reprezentujących różne wizje modernizacji. Otwarcie obozu antykomunistycznego na środowiska wolnorynkowców i antyetatystów pozwoliłoby być może na wytrącenie obozowi komunistycznemu „liberalnego" szyldu, którym dziś ochoczo wymachuje. Że jest to tylko szyld, powinni zorientować się nawet najbardziej naiwni, skoro przez ostatni rok nie zmieniło się w Polsce dokładnie NIC, a głoszony przez PO program przebudowy państwa sprowadził się do administrowania, którego jedynym efektem jest powrót do bezpośredniego zaplecza politycznego ludzi, których afera Rywina miała być początkiem końca.

Wielka, nasza rola (ludzi piszących), polega na podjęciu się wykazania, że antykomunizm jest atrakcyjny, nowoczesny i bezalternatywny dla tych wszystkich, którzy chcą żyć we własnym i nowocześnie urządzonym państwie.

Rolex

24



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
POMYŚL DZISIAJ, Polska dla Polaków, Antykomuna
Fronda Kampania antykościelna trwa Generał o Księdzu Jerzym dzisiaj Hitler o Polakach Jak to jes
Antykoncepcja
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
Doustne antykoagulanty stosowanie
Studenci antykoncepcja
Czy Bóg dzisiaj uzdrawia
Nowoczesne metody antykoncepcji dla kobiet i mezczyzn
ANTYKONCEPCJA I MENOPAUZA ZALECANE METODY TERAPII, HTZ, OTC, SUPLEMENTY DIETY
Dzisiaj w Betlejem
Czy protestanci akceptują środki antykoncepcyjne
Co jest dzisiaj spoiwem
wracałem dzisiaj z kucbudy do domu i stanąłem na przystanku
problematyka antykorupcyjna
ANTYKONCEPCJA aktualna
dzisiaj teoria, astronawigacja, astro, Przykładowe kolokwia z astronawigacji, Kolokwium nr 1, Testy

więcej podobnych podstron