Higgins Jack Nick Miller 01 Parszywa zmiana (Przerwany urlop)


Jack Higgins

Parszywa zmiana

Przełożył: WINCENTY ŁASZEWSKI

nefryt

Tytuł oryginału: THE GRAYEYARD SHIFT

Jak zawsze - dla Amy

Kiedy zmieniają się czasy, wszyscy ludzie zmieniają się wraz z nimi. Tymczasem wielu zarówno spośród sympatyków, jak i krytyków policji wypowiada się tak, jakby szeregowi policjanci nie byli ludźmi.

Świadkowie, Królewska Komisja Sił Policyjnych Dla zwykłego żołnierza mała bitwa stanowi jego własną cząstkę walki na froncie.

GENERAŁ GRANT

Indeks Główny

DEPARTAMENT POLICJI Nr form. 272 30/3B/112 Nr akt 372/1/6

KARTA OFICERA SŁUŻBY CZYNNEJ

NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles

NUMER 982 MIEJSCE ZAMIESZKANIA: - Four Winds, Fairview Avenue

DATA URODZENIA: 27 lipca 1939

WSTĄPIŁ DO SŁUŻBY W WIEKU: 21

UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student

WYKSZTAŁCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna

UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy, Uniwersytet Londyński, 1959

KARTA SŁUŻBY: Wstąpił do służby, 1/2/60

Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60

Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61

Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61 Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji „E”, 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd., 21/12/62 Odroczony od złożenia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i skierowany do Bramshill, 2/12/63 (zob. Akta Dale-Emmet Ltd., 3/10/63)

Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyróżnieniem i otrzymał awans na stopień z-cy detektywa sierżanta, Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65.

POCHWAŁY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R.

5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R. T.

4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd.

5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid 21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd.

3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale-Emmett Ltd.

DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji. Duże potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada, to tendencja do niezależnego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto zaznaczyć, że posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę samoobrony, za pomocą której można zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków służbowych.

I

Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto żółtawym, złowieszczym całunem. Dyżurny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mężczyzn. Przekroczyli ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie.

Ostatnim z nich był Ben Garvald - wielki, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna, którego potężne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc kołnierz. Dyżurny oficer pchnął go ku wyjściu.

- Co, nie chcesz nas opuścić?

Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie.

- Co ty sobie myślisz, ty świnio? Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu.

- Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się.

Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mężczyzna siedzący za kierownicą starej, niebieskiej furgonetki, stojącej na samym końcu, obrócił się w kierunku swego towarzysza i skinął głową.

Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch uliczny, płynący wolnym strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy.

Dwaj inni byli tam już przed nim. Stali przy kontuarze. Blondyna o nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku świeżą herbatę.

Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawężniku. Wyszli z niej dwaj mężczyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mężczyzna miał co najmniej sześć stóp wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce.

Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda, powiedział szybko z miękkim irlandzkim akcentem:

- Dwie herbatki, kochanie.

Spojrzał przy tym wyzywająco na Garvalda. Jego twarz wykrzywił lekceważący, szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potężny mężczyzna nie dał się jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną deszczem szybą.

Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego przy narożnym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Garvalda.

- Co o nim myślisz, Terry?

- Tysiąc lat temu może to i była gorąca sztuka, ale wyżęli go tam do sucha. - Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czeka nas chyba tak spokojne spotkanie, jakiego nie mieliśmy już od długiego, bardzo długiego czasu.

Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Garvaldowi herbatę do filiżanki. Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich ludzi. Prawie każdego ranka ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie określić.

Posunęła filiżankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy opadające na twarz.

- Coś jeszcze?

- A co masz?

Jego oczy były szare, jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła. Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz.

- O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mężczyźni.

- Czego chcesz? To trwało tak długo. Rzucił jej monetę na kontuar.

- Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują.

Wyciągnął sobie papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mężczyźni w rogu sali obserwowali go w lustrze. Garvald zignorował ich. Podał jej ogień.

- Było się tam długo, prawda? - powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym.

- Wystarczająco długo. - Spojrzał przez okno. - Spodziewam się, że zaszło tu wiele zmian.

- Wszystko się ostatnio pozmieniało - potwierdziła.

Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego palce przesunęły po włosach dziewczyny. Poczuła, że zaczyna brakować jej tchu.

- Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same.

Owładnął nią niepokój. Nagle zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, że jest całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta.

- Zobaczymy się jeszcze.

Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak dużego mężczyznę, przemknął przez drzwi i wydostał na zewnątrz.

Dwaj mężczyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli się na chodniku, znikł już we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego żwawym krokiem w dół ulicy. Za rogiem skręcił w wąską, boczną uliczkę. Irlandczyk wyszczerzył zęby i trącił łokciem niepozornego człowieczka.

- Zobacz, sam się o to prosi.

Minęli narożny dom i zaczęli iść wąskim chodnikiem między walącymi się domami zbudowanymi w stylu wiktoriańskim, obramowanymi żelaznym ogrodzeniem. Nagle Irlandczyk zatrzymał się, chwytając towarzysza za rękę. Zaczął nadsłuchiwać. Ale jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jego uszu był dziwnie przytłumiony w gęstej mgle huk porannego ruchu ulicznego, idący od głównej drogi.

Przez jego twarz przemknął grymas. Zrobił do przodu kilka niepewnych kroków. W tej samej sekundzie zza ich pleców wysunął się ze swej kryjówki Garvald. Okręcił małego człowieczka twarzą ku sobie i z całych sił uderzył go kolanem w podbrzusze.

Ten upadł na chodnik, a rozwarte usta daremnie próbowały schwytać powietrze. Irlandczyk odwrócił się. Przed nim stał Garvald - dzieliło ich wijące się z bólu ciało małego. Trzymał ręce w kieszeni płaszcza. Ironiczny uśmieszek pojawił się na jego twarzy.

- Szukamy kogoś?

Irlandczyk rzucił się do przodu, ale jego wielkie ręce schwytały tylko puste powietrze. Nogi, kopnięte dokładnie tam, gdzie należało, straciły podłoże.

Zwalił się głucho na mokry bruk i zaraz zaczął gramolić się, klnąc głośno. W ten samej chwili Garvald chwycił go oburącz za prawe przedramię, wykręcił je i pchnął w górę zakleszczając w miażdżący uchwyt, jak w potężne imadło.

Irlandczyk krzyknął z bólu, czując, jak mięśnie zaczynają mu pękać. Zachowując wciąż tę straszną pozycję, Garvald pchnął go z całej siły naprzód; głowa uderzyła z impetem w żelazną barierę.

Jego mały kompan przestał wymiotować do rynsztoka i zdołał w końcu stanąć na nogach. Półprzytomny oparł się o ogrodzenie i nagle jego twarz wykrzywił paniczny lęk. Stojący nad Irlandczykiem Garvald zrobił ruch w jego kierunku i niepozorny człowieczek poczuł taki strach, jakiego nigdy jeszcze w swym awanturniczym życiu nie zaznał.

- Na Boga, nie! Zostaw mnie w spokoju! - wybełkotał.

- To już lepiej - powiedział Garvald. - O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał?

- Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Yille, parę lat temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanionej Północy, gdzie teraz mieszka. Mówił, że twój powrót jest złą nowiną. Że nikt nie chce cię z powrotem.

- A wy mieliście mnie o tym przekonać? - uprzejmie odezwał się Garvald. - Ile warte było przekazanie mi tej wiadomości?

Mały człowieczek zwilżył językiem usta.

- Setkę, na spółkę - dodał pośpiesznie.

Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pieciofuntowych banknotów.

- To te?

- Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił. Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach.

- Oto co nazywam miłym porannym zajęciem. Ten drugi kucał już u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i odskoczył.

- Matko Najświętsza, zmiażdżyłeś mu szczękę.

- Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? - odezwał się Garvald i odwrócił się, by odejść.

Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jeszcze jego pogwizdywanie, po czym umilkło w atmosferze wciąż jeszcze trwającej grozy. Niepozorny człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie przemoczone płótno taniego płaszcza.

Ta melodia - ta przeklęta melodia.

Wydawało mu się, że nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku. Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać. Bezradnie, jak małe dziecko.

II

A. potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wiejący od Morza Północnego. Groźny, jak nóż, który wbija się przechodniowi w plecy, zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwiżdżący przeraźliwie w wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w okna z łoskotem rewolwerowych pocisków.

Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. - Centralnego Zarządu Policji - i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich kątach pokoju i przebiegały wzdłuż długich, wąskich biurek, rodząc w niej niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój.

Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący czterdziestokilkuletni mężczyzna dał jej znak ruchem głowy.

- Superintendent Grant czeka na panią, panno Fleming.

Wstała i z pośpiechem udała się we wskazanym kierunku. W pokoju panował półmrok. Jedyne światło padało z osłoniętej, zielonej lampy stojącej na biurku. Pokój był wypełniony szafkami, nad którymi wisiała mapa miasta. Na niej czerwoną kreską oznaczono rejony działania poszczególnych sekcji.

Grant ochłonął z nękającego go uczucia zmęczenia. Jednak uporczywy ból, który wwiercał się w mózg gdzieś pod gałką oczną i ogarniające go raz po raz dreszcze, których nie był w stanie opanować, wszystko to zdawało się świadczyć, że i on stał się ofiarą ataku azjatyckiej grypy, która wciągnęła już na listę chorych jedną piątą sił imperium.

Otworzył szufladę, wyjął z małej fiolki trzy aspiryny i połknął je, popijając szklanką wody. Następnie sięgnął po papierosa i wreszcie spojrzał na dziewczynę po drugiej stronie biurka.

Mogła mieć dwadzieścia siedem, może osiem lat, z urody wyglądała na Irlandkę. Jej ciemne włosy były wygolone tuż przy skórze - według mody, której nie umiał zaaprobować; musiał jednak przyznać, że fryzura ta dodawała jej jakiegoś uroku. Nosiła ciężki płaszcz z owczej skóry, który musiał ją kosztować co najmniej czterdzieści funtów i sięgające do kolan skórzane buty.

Siadła na krześle, które podsunął jej Brady i założyła nogę na nogę. Grant poczuł, że to pierwsza w ciągu tej nocy chwila miłego i spokojnego nastroju. Starannie poprawiła spódniczkę i uśmiechnęła się.

- Pan mnie pamięta, panie Grant?

- A powinienem?

Zmarszczył brwi. Fleming - Jean Fleming. Potrząsnął głową. Jego brzydka twarz rozciągnęła się w uśmiechu pełnym niekwestionowanego uroku; była to jedna z jego najczęściej używanych sztuczek.

- Musiałem się zestarzeć.

- Jestem siostrą Belli Garvald.

Jakby wypowiedziała jakieś magiczne słowo, bo nagle wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Ben Garvald i afera ze Steel-Amalgamated. Osiem, nie, dziewięć lat temu. Jego pierwsza poważna sprawa, którą prowadził jako Naczelny Inspektor. Przeniósł się myślami do domu na Khyber Street, gdzie mieszkały Bella Garvald i jej młodsza siostra.

- Zmieniłaś się - powiedział. - Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar School i wybierałaś się do college'u. Kim chciałaś wtedy zostać - nauczycielką?

- Jestem nią - powiedziała.

- Tu w mieście? Skinęła głową.

- W podstawówce w Oakdene.

- Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem służbę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi już mieć co najmniej siedemdziesiątkę.

- Od dwóch lat jest na emeryturze - powiedziała Jean Fleming. - Szkoła jest teraz moja.

Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny akcent dał się słyszeć wyraźniej.

- Długa droga z Khyber Street - rzekł Grant. - A jak ma się Bel Ja?

- Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mąż.

- Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła.

- To prawda - spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. - I nie chciałabym, żeby cokolwiek się w tym układzie zepsuło.

- Co na przykład?

- Ben - powiedziała. - Zwolniono go wczoraj.

- Jesteś tego pewna?

- Z umorzeniem części kary powinno się to stać już poprzedniego roku. Ale stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor.

Grant dmuchnął dymem w sufit.

- Myślisz, że on może przysporzyć kłopotów?

- Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy zbiec. Powiedział Belli, że nigdy nie dopuści, by związała się z innym.

- Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała?

Jean Fleming pokręciła głową.

- To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała już z Harry'm. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamążpójściu. Że nie ma najmniejszego sensu szukać z nią kontaktu.

- Jak zareagował?

- Był wściekły. Chciał koniecznie wiedzieć, kto to jest, ale nie powiedziałam. Przysięgał, że gdy wyjdzie, to ją dopadnie.

- Czy Faulkner wie coś o tym?

Potwierdziła: - Tak, ale nie wydaje się być tym szczególnie zmartwiony. Myśli, że Ben nigdy nie ośmieli się tu pokazać.

- Najprawdopodobniej ma rację. Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Bella dostała kilka dni temu list, właściwie liścik. Napisano w nim: Do zobaczenia wkrótce - Ben.

- Pokazała go mężowi? Znowu pokręciła głową.

- Wiem, że zabrzmi to głupio, ale Harry ma urodziny i zamierzają na jego cześć zorganizować wielkie przyjęcie. To ma się odbyć dzisiejszej nocy. Zabawa całonocna. Tańce, kabaret i inne atrakcje. Sama tam idę, prosto stąd. Bella włożyła wiele starań w tę uroczystość. Nie chciałaby, żeby Ben wszystko zepsuł.

- Rozumiem - powiedział Grant. - Czego jednak od nas oczekujesz? Odsiedział już swoje. Dopóki nie wetknie w coś swego nosa, jest wolny.

- Moglibyście z nim zamienić kilka słów - powiedziała. - Wytłumaczyć mu, że winien trzymać się od nas z daleka. Nie jest to chyba zbyt wielka prośba?

Grant okręcił się w fotelu, wstał i podszedł do okna. Spojrzał w dół na światła okrytego deszczem miasta.

- Spójrz - powiedział zwracając się do Jean Fleming. - Siedemdziesiąt mil kwadratowych ulic, pół miliona ludzi i ośmiuset dwudziestu jeden policjantów, wliczając w to tego, który siedzi za tym biurkiem. Każda logiczna kalkulacja wskazuje, że potrzeba nam na gwałt przynajmniej następnych dwustu pięćdziesięciu.

- I co, nie możecie ich znaleźć?

- Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak niewielu ludzi chce spędzić resztę swego życia harując na trzy zmiany, co daje im tylko jeden wolny weekend na siedem. Rzadko są w domu wśród swoich, a pieniądze nie są wcale tak ogromne. Szczególnie, gdy się zważy, co trzeba robić, by je dostać. Jeżeli mi nie wierzysz, spróbuj postać pod kantorem około jedenastej w sobotę wieczór, kiedy zamykają bary. Dobry policjant zarabia tam w ciągu jednej godziny swą tygodniową pensję.

- Tym sposobem usiłuje pan powiedzieć, że nie jesteście w stanie mi pomóc.

- Mam pod sobą pięćdziesięciu dwóch detektywów.

Obecnie osiemnastu z nich choruje na grypę, pozostali pracują osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Chyba zauważyłaś, jak tu dziwnie cicho. To dlatego, że jedynymi ludźmi w biurze są detektyw posterunkowy Brady i ja. W najlepszym razie możemy zrobić pokazową rundkę po mieście podczas tej nocnej zmiany, pomiędzy dziesiątą a szóstą. Można by rzec, że dzisiejszej nocy bardzo cienko u nas.

- Ale musi być przecież ktoś w rezerwie. Grant roześmiał się i wrócił na swe miejsce przy biurku.

- Zwykle jest ktoś taki.

Wstała. - A więc załatwione? Zajmiecie się tą sprawą?

- Rozejrzymy się - powiedział Grant. - Nie powinno być zbyt trudną rzeczą znaleźć go, jeśli tylko jest w mieście. Nie mogę obiecać zbyt wiele, ale zrobimy wszystko, na co będzie nas stać.

Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła z niej wizytówkę.

- Przez godzinę, może dwie, będę u Belli, w St. Martin's Wood. Potem będę siedziała w domu. Mieszkam w szkole, w dawnym mieszkaniu panny Van Heflin. Tu jest adres.

Skierowała się ku drzwiom. Gdy Brady rzucił się, by je otworzyć, Grant odezwał się raz jeszcze.

- Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć. Dlaczego ty? Dlaczego nie Bella?

Jean Fleming obróciła się wolno w jego stronę.

- Pan jej już chyba nie pamięta, prawda? Ona nigdy nie była zbyt mocna w działaniu. Gdyby ta sprawa pozostała na jej głowie, udawałaby przed samą sobą, że Ben Garvald nigdy nie istniał i żyłaby nadzieją, że nic złego się nie wydarzy. Ale tym razem to już nie wystarczy. Jeżeli cokolwiek się stanie, mogę stracić więcej nawet niż ona. Zrujnuje mnie skandal, panie Grant, zniszczy wszystko, o co walczyłam. Przebyłyśmy długą drogę z Khyber Street - sam pan to powiedział. Zbyt długą, by ktoś miał ściągnąć nas tam z powrotem.

Kiedy już odwróciła się i wyszła przez pomieszczenie głównego biura, poczuła, że cała drży. Nie troszcząc się o windę zbiegła trzy piętra po marmurowych schodach i wybiegła przez obrotowe drzwi, by znaleźć się w portyku frontowej ściany ratusza.

Oparła się o jeden z wielkich kamiennych filarów, które wspinały się nad nią ku górze, w ciemność nocy. Naraz gwałtowny poryw wiatru plunął jej w twarz deszczem. Jego dziwnie przejmujące lodowate zimno podobne było do strachu, który narastał w jej piersi.

- Niech cię diabli wezmą, Garvald! Niech cię diabli! - wycedziła przez zęby i zbiegła po schodach.

- Niczego sobie dziewczyna - mruknął Brady. Grant skinął głową.

- I naprawdę dzielna. Musiała być mocna, by żyć w takim miejscu, jak Khyber Street.

- Myśli pan, że coś w tym jest, sir?

- Być może. Trudno dziś znaleźć twardszego faceta niż Ben Garvald. Nie wydaje mi się, by dziewięć lat w Parkhurst i w Moor wywarły na niego jakikolwiek wpływ.

- Nie znałem go nigdy osobiście - powiedział Brady. - W tamtych dniach siedziałem na służbie w Sekcji „C”. Czy ma wielu przyjaciół?

- Nie sądzę. Zawsze był czymś w rodzaju samotnego wilka. Większość ludzi po prostu się go boi.

- Typowy nerwus? Grant potrząsnął głową.

- To nie było nigdy w stylu Garvalda. Kontrolowana siła, przemoc, gdy to konieczne, to jego motto. Był komandosem w Korei. Zwolniony w 1951 z powodu postrzału w nogę. Do dziś lekko utyka.

- To wygląda na ciężki przypadek. Mogę wziąć jego papiery?

- Najpierw potrzebujemy kogoś, kto by się nim zajął. - Grant rzucił na stół kartotekę, otworzył ją szybkim ruchem i przebiegł palcem po liście. - Graham jest wciąż zajęty sprawą gwałtu w Moorend. Varley pojechał przed godziną do fabryki Maskę Lane, gdzie dokonano włamania. Gregory chory. Lawrence chory. Forbes udał się do Manchester, jako świadek w sprawie oszustwa i wróci jutro.

- A co z Garnerem?

- Wciąż pomaga w Sekcji „C”. Nie mają tam kompletu ludzi.

- I każdy ma co najmniej trzydzieści albo więcej zaległych spraw, które musi załatwić - powiedział Brady. Grant wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół, w deszcz.

- Ciekaw jestem, co by powiedzieli ci przeklęci cywile, jeśli wiedzieliby, że tej nocy mamy tylko pięciu w całej Centralnej Sekcji.

Brady zakaszlał.

- Jest jeszcze Miller, sir.

- Miller? - mechanicznie powtórzył Grant.

- Detektyw sierżant Miller, sir. - Brady lekko podkreślił tytuły. - Słyszałem, że zeszłego tygodnia skończył kurs w Bramshill.

Nie było niby nic szczególnego w jego tonie, ale Grant wiedział, co on oznaczał. Według nowych przepisów, każdy posterunkowy, który z powodzeniem ukończył roczny kurs specjalny w Police College w Bramshill House, natychmiast po powrocie do swej jednostki otrzymywał awans na stopień zastępcy sierżanta, co było źródłem rozgoryczenia starych policjantów, którzy albo dochrapali się awansu ciężką pracą, albo wciąż jeszcze nań czekali.

- Zupełnie o nim zapomniałem. Ten gość skończył prawo, czyż nie? - powiedział Grant, nie dlatego, że potrzebował informacji, lecz po to, by zobaczyć, jaka będzie reakcja tego drugiego.

- Tak mi powiedzieli - odparł Brady zjadliwym tonem, w którym zawierała się cała pogarda długoletniego policjanta dla „książkowego mola”.

- Tylko raz go spotkałem. To było wtedy, gdy zrobiono mnie członkiem komisji rozważającej jego kandydaturę do Bramshill. Jego papiery wydawały się naprawdę dobre. Trzy lata służby na ulicy w Sekcji Centralnej, więc musiał poznać życie. Jeśli dobrze pamiętam, to on był pierwszy na miejscu po napadzie na bank Leadenhall Street. Właśnie wtedy stary zdecydował się przenieść go do C.I.D. Rok pracował w Sekcji „E” z Charlie Parkerem. Charlie myśli, że posiadł on wszystko, czego potrzebuje dziś dobry policjant.

- Nie wyłączając brata z wystarczającą kupą pieniędzy, by mógł się bawić swymi porcelanowymi wozami - burknął Brady. - Raz pojawił się na defiladzie w swoim sportowym Jaguarze. Słyszał pan o tym?

Grant skinął głową.

- Słyszałem też, że zabrał Dużego Billa McGuire'a na zajęcia treningowe i dał mu niezły wycisk po tym, jak Billy wypuścił mu powietrze z opon tego samochodu. Powiadają, że Billy twierdzi, iż potrafi on sobie dobrze radzić. A to już pochwała z ust mistrza.

- Pokazowe sztuczki, wielkie słówka, - powiedział z zawiścią Brady. - Ważne jest to, czy zna się na łapaniu złodziei.

- Charlie Parker wydaje się sądzić, że tak. Chciał go mieć z powrotem w Sekcji „E”.

Brady zmarszczył na moment brwi. - Dokąd on właściwie idzie?

- Będzie pracował z nami - powiedział Grant. - Stary powiedział mi o tym dziś po południu.

Brady wziął głęboki oddech i przełknął narastającą złość.

- Niektórym droga ściele się różami. Pracuję już dziewiętnaście lat, a wciąż jestem posterunkowym.

- Takie jest życie, Jack - powiedział spokojnie Grant. - Do poniedziałku Miller jest chyba na urlopie.

- Mogę go z niego wyrwać?

- Nie widzę przeszkód. Skoro przychodzi do nas pracować, może równie dobrze zacząć od zaraz. W aktach znajdziesz jego numer telefonu. Powiedz mu, by zgłosił się natychmiast. I żadnych wymówek.

W kącikach ust Brady'ego pojawił się mały, cierpki uśmieszek. Odwrócił się, unosząc z sobą swe małe zwycięstwo. Gdy zniknął za drzwiami, Grant sięgnął po następnego papierosa i podszedł do okna.

Dobry człowiek, ten Jack Brady. Solidny, odpowiedzialny. Daj mu rozkaz, a wypełni go co do joty. Tu właśnie tkwi przyczyna, dlaczego wciąż jeszcze jest detektywem posterunkowym i pozostanie nim do samej emerytury.

Ale Miller, to coś innego. Miller i jego styl, to to, czego potrzebują - potwornie potrzebują, jeśli w ogóle mają stawić czoła sytuacji, która z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wymyka się im z rąk.

III

Domy na Faindew Avenue były typowe dla bogatych mieszkańców angielskiego miasteczka. Szerokie, niemal jak rezydencje, rozłożyły się w znacznej odległości jeden od drugiego pośród oceanu trawników. Świadomość, że Nick Miller mieszka w jednym z nich nie mogła poprawić nastroju Jacka Brady'ego.

„Four Winds” stał na końcu. Był to późno wiktoriański dom z szarego kamienia ze zwieńczoną półksiężycem bramą wjazdową i dwuskrzydłowym wejściem. Brady wjechał do środka, zaparkował swego starego Forda przed drzwiami, wysiadł i nacisnął dzwonek.

Po chwili drzwi otworzył szczupły, siwiejący mężczyzna, mniej więcej w jego wieku. Miał ostre, zdecydowane rysy twarzy i nosił ciężkie, rogowe okulary, które roztaczały wokół niego atmosferę wyższej uczelni.

- Słucham, o co chodzi? - Głos zabrzmiał niecierpliwie i Brady dostrzegł w jego prawej, zwisającej luźno ręce talię kart.

- Jestem z Departamentu Policji. Usiłuję skontaktować się z detektywem sierżantem Millerem, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Czy pański telefon jest w porządku?

Ten drugi pokręcił głową.

- Nick ma swoje własne mieszkanie, nad garażem, tam z tyłu. I podłączony oddzielny telefon. O ile mi wiadomo, powinien być u siebie. Jestem jego bratem - Phil Miller. Potrzebujecie go do czegoś?

- Można by tak powiedzieć.

- Myślałem, że ma wolne do poniedziałku.

- Miał. Mogę do niego zajrzeć?

- Proszę bardzo. Nie może pan zabłądzić. Schody zapasowe przy głównych drzwiach garażu zaprowadzą pana prosto na górę.

Brady pożegnał się, zszedł w dół po schodach i poszedł żwirowaną dróżką wzdłuż domu na tylne podwórze, oświetlone stylową gazową lampą przymocowaną do ściany nad tylnym wyjściem.

Zasuwane drzwi garażu były częściowo odemknięte. Wszedł do środka i zapalił światło. Stały tam trzy wozy, zaparkowane jeden przy drugim. Zodiac, słynny Jaguar typ E i zielony Mini-Cooper.

Nie był w stanie opanować wściekłości. Zakipiał gniewem. Szybko wyłączył światło, wyszedł na zewnątrz i wspiął się na piętro po metalowych schodach.

Millera obudziło ostre, przedłużające się w nieskończoność brzęczenie dzwonka. Leżał jeszcze chwilę wpatrując się w sufit i próbując zebrać myśli. Wreszcie odrzucił koc, wstał i przeszedł przez salon, włączając po drodze lampę na stole. Otworzył frontowe drzwi.

Wzrok Brady'ego zatrzymał się najpierw na czarnej, jedwabnej piżamie ozdobionej rosyjskim kołnierzykiem, złotymi guzikami i monogramem na kieszonce. Po chwili jego oczy przesunęły się ku twarzy. Przystojny mężczyzna, z zaznaczonym ostro niemal arystokratycznym podbródkiem. Miał wystające kości policzkowe i oczy - tak ciemne, że gasło w nich wszelkie światło. W każdym innym czasie te oczy z pewnością powstrzymałyby go. Teraz jednak frustracja i wściekłość, którą kipiał nie dopuściły rozsądku.

- Ty jesteś Miller? - spytał nie dowierzając.

- Zgadza się.

- Detektyw posterunkowy Brady. Zdaje się, że wyjątkowo mile spędzasz czas. - Brady omiótł wzrokiem pokój za jego plecami. - Czyżby główny lokaj miał wolną nockę albo coś w tym guście?

Nick zamknął drzwi i poszedł w stronę kominka. Otworzył srebrne pudełko stojące na bocznym stoliku, wybrał papierosa i zapalił go od stojącej na stole zapalniczki z czasów królowej Anny.

- Jeśli mógłbyś przejść do rzeczy - powiedział cierpliwym głosem. - Mam zamiar wcześnie zacząć dzisiejszą noc.

- Już ją zacząłeś. Inspektor Grant chce cię widzieć w Komendzie Głównej. Zdaje się, że pragnie skorzystać z twych bezcennych usług. - Brady podszedł do telefonu, który był wyłączony z sieci i wcisnął końcówkę do gniazdka. - Nic dziwnego, że za żadną cholerę nie mogłem się dodzwonić. - Obrócił się wściekły. - Próbowałem dokręcić się do ciebie przez pół godziny.

- Rozdzierasz mi serce. - Miller podrapał się pod brodą. - W każdym razie nie ma sensu, byś dłużej tu siedział. Zobaczymy się na miejscu. Wezmę własny wóz.

- Który? Rollsa? - I kiedy Nick chciał go wyminąć, Brady chwycił go za ramię. - Stary powiedział, że masz się zjawić natychmiast.

- Więc będzie musiał poczekać - odpowiedział spokojnie Nick. - Zamierzam wziąć prysznic, a potem się ogolić. Możesz powiedzieć mu, że będę za pół godziny.

Ze zdumiewającą łatwością uwolnił się z jego uścisku i odwrócił się znowu. Wtedy cały gniew i nagromadzone kompleksy znalazły swe ujście w wybuchu niepohamowanej wściekłości. Brady chwycił Nicka i potrząsnął nim z całej siły.

- Za kogo ty się do jasnej cholery uważasz? Wyskakujesz z nikąd po pięciu latach służby ze swym przeklętym naukowym stopniem i tymi cudacznymi wozami, przechodzisz przez egzaminy i robią cię sierżantem. Na Boga, tak wystrojony przypominasz raczej alfonsa.

Rozejrzał się po luksusowo umeblowanym pokoju. Spojrzał na grube dywany, kilimy z barwionej owczej skóry, drogie meble i pomyślał o swym małym, niby jednorodzinnym domku. Mieszkanie policyjne, w jednej z tych mało ciekawych, ubogich dzielnic, wzięte na wyprzedaży po drugiej stronie rzeki, gdzie ludzie tacy jak on żyli ze swymi rodzinami w stanie nieustannego oblężenia.

I już kipiał irracjonalnym gniewem, którego nie był w stanie ani chwili dłużej kontrolować.

- A spójrz na to miejsce. Wygląda bardziej jak poczekalnia w jednym z burdeli na Gascoigne Square.

- Zdaje się, że masz w tych sprawach doświadczenie - powiedział Nick.

Jego twarz zmieniła się zupełnie i zbladła, jakby odpłynęła z niej krew. Kosmyk włosów zsunął mu się na czoło. Patrzył na Brady'ego, jakby go tu w ogóle nie było.

Te oczy powinny go ostrzec, ale Brady był już zbyt daleko od miejsca, gdzie rozum miał cokolwiek do powiedzenia. Wyciągnął rękę, chwycił za czarną piżamę, jedwab w jego dłoni zaczai się drzeć. W tym momencie przez jego ciało przebiegła fala bólu, jak płynny ogień. Zachwiał się, przez gardło przecisnął się krzyk. Spróbował uwolnić prawą rękę, ale bezskutecznie. Nacisk lekko zelżał, gdy Brady ukląkł na jedno kolano. Po chwili ustał zupełnie. Wstał oszołomiony, rozcierając ramię i usiłując przywrócić czucie muskułom i nerwom. Spojrzał w czarne oczy, w twarz diabła. Nick uśmiechnął się pobłażliwie.

- Rozumu należy używać do wszystkiego, nawet przy brudnej robocie. Popełniłeś błąd, tatuśku. Nie byłeś pierwszy i nie jesteś ostatni, ale nigdy już nie mów do mnie w ten sposób. Następnym razem zlecisz ze schodów. A teraz wynoś się - i to jest rozkaz, panie posterunkowy Brady!

Brady odwrócił się bez słowa i potknął we drzwiach. Te zamknęły się za nim. Nick stał chwilę słuchając odgłosu stóp na żelaznych schodach. Westchnął ciężko i poszedł do łazienki. Zdjął podartą piżamę. Przez chwilę stał patrząc w lustro i czekając aż ciało odtaje z zimna. Po chwili parsknął śmiechem, otworzył szklane drzwi kabiny i odkręcił wodę.

Pięć minut później, gdy wyszedł spod prysznica i sięgał po ręcznik, zobaczył, że jego brat wychyla się przez drzwi trzymając w ręku podarty jedwab.

- Co się stało?

- Mała różnica zdań, ot wszystko. Brady jest typem faceta, który długo już siedzi w policji. Trudno mu pogodzić się z tym, że ktoś taki, jak ja przeskakuje go w kolejce.

Phil Miller cisnął w kąt piżamę i zaklął cicho.

- Po co robisz to wszystko, Nick? Od zaraz mógłbym cię wprowadzić w interesy. Rozwijamy się przecież nieźle, wiesz o tym. Po co ty się marnujesz?

Nick przeszedł do sypialni, otworzył drzwi dużej szafy, która zajmowała całą jedną ścianę pokoju i wyjął z niej ciemnoniebieski samodziałowy garnitur oraz świeżo wypraną białą, lnianą koszulę. Położył to wszystko na łóżku i zaczął się ubierać.

- Tak się składa, że lubię to, co robię, Phil. I wszyscy Bradowie w policji razem wzięci nie zmienią mego zdania. Jestem tu i chcę tu pozostać. Im szybciej to zaakceptują, tym lepiej dla nas wszystkich.

Phil wzruszył ramionami i usiadł na rogu łóżka obserwując brata.

- Ciekaw jestem, co by powiedziała stara, gdyby jeszcze żyła. Te wszystkie jej plany, nadzieje, a ty kończysz, jako gliniarz.

Nick spojrzał na niego w lustrze i wyszczerzył zęby zawiązując zręcznie ciemnoniebieski jedwabny krawat.

- Spodobałby się jej ten żart, Phil. Pewnie teraz świetnie się tym bawi.

- Myślałem, że masz mieć wolne do poniedziałku. Nick wzruszył ramionami.

- Coś się musiało wydarzyć. Dziś po południu rozmawiałem z Charlie Parkerem z Sekcji „E”. Mówił, że nabór wciąż się zmniejsza. Mamy co najmniej dwustu ludzi mniej, niż należy. A na dodatek, Bóg jeden wie, jak wielu z nich leży złamanych azjatycką grypą.

- Tak więc oni potrzebują Nicka Millera. Czemu jednak właśnie teraz. Cóż to za pora, żeby człowiek chodził do pracy?

Nick wyjął z szafy ciemnoniebieski szwedzki płaszcz.

- Robimy to w każdym czasie, Phil. Musisz teraz o tym wiedzieć. Godzina od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Parszywa zmiana - roześmiał się, przewiązując płaszcz paskiem. - Co byś zrobił, gdyby ktoś włamał ci się teraz do jednego z twoich sklepów?

Jego brat podniósł rękę w obronnym geście i wstał.

- W porządku. A więc wielki Nick Miller wychodzi w ciemną noc, by bronić społeczeństwa. Pilnuj się, to wszystko, o co proszę. Wszystko może zdarzyć się w tych dniach.

- I zwykle zdarza się - uśmiechnął się Nick. - Nie bój się, Phil. Umiem dbać o siebie.

- Widzę to. Ale nie chcę żadnych telefonów o czwartej nad ranem z prośbą, abym jechał do szpitala. Ruth i dzieciaki przeżyłyby to ciężko. Z niejasnych przyczyn zdają się dużo o tobie myśleć.

- Brakuje mi do szczęścia tylko cygańskiej kapeli. - Nick poprawił ciemnoniebieską, utrzymaną w wojskowym fasonie czapkę. Naciągnął ją na jedno oko i odwrócił się. - Może być?

- Wyglądasz nieźle - powiedział Phil. - Nie bardzo wiem po co, ale wyglądasz całkiem nieźle. Nick uśmiechnął się i klepnął go po ramieniu.

- Przy odrobinie szczęścia powinienem zdążyć do ciebie na śniadanie.

Zwrócił się ku drzwiom. Gdy je otwierał, Phil zawołał ostro:

- Nick!

- Co jest?

Phil westchnął głęboko i jakby zaniechał jakiejś myśli.

- Nie, nic takiego. Po prostu, uważaj na siebie, to wszystko.

- Zawsze uważam.

Odwrócił się i wyszedł w noc. Stukając butami po metalowych schodach przeciwpożarowych, zszedł na brukowane podwórze. Narastało w nim dziwne, nie odstępujące ani na chwilę uczucie podniecenia na myśl, że znowu, po rocznej przerwie, wraca do pracy.

Phil stał na środku pokoju z lekko niezadowoloną miną. Nagle, ze znajdującego się pod nim garażu dopadł go ryk włączanego silnika. Gdy otworzył drzwi, Mini-Cooper wysunął się na podwórze, przemknął przez wjazdową bramę i znikł za rogiem domu.

Stał w deszczu na szczycie żelaznych schodów, słuchając dźwięków, które gasły w oddali na drodze prowadzącej do centrum. Kiedy wreszcie nastała cisza, poczuł niepokój. Po raz pierwszy od czasów, kiedy był chłopcem, był rzeczywiście w strachu.

IV

Wiatr zawodził dziko wokół ratusza, a grad bębnił po szybach biura informacyjnego.

- Niech Bóg ma w swej opiece naszych biednych chłopaków, którzy muszą chodzić po ulicach podczas takiej nocy, jak ta - powiedział Grant, gdy dyżurny inspektor odwrócił się od telefonu.

- Ale innych trzyma w domu, sir - stwierdził inspektor. - To jedyna zaleta tej grypy: nie robi wyjątków. Sporo łotrów cierpi na nią tej nocy, tak samo, jak nasi chłopcy. Potwierdzają to wezwania pod 999. Jak dotychczas, mieliśmy tylko pięć. Zwykle do tej pory mamy ich przynajmniej trzydzieści.

- To nieźle. Przecież mamy tylko cztery wozy, by obsłużyć całe miasto. - Grant spojrzał w dół na wielką mapę rozświetloną zielonymi i czerwonymi żaróweczkami. Było po dziesiątej. Ziewnął. - Ale nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Jeszcze nie wyszli na ulice pijacy. Zdążą narobić trochę szumu.

Wyszedł na korytarz i napotkał Brady'ego, który szedł z pomieszczeń parteru, gdzie umiejscowiony był telex.

- Jakieś wiadomości z C.R.O?

- Potwierdzili, że zwolniono go wczoraj rano. To wszystko.

- Co z Millerem?

- Żadnego znaku życia.

Weszli do głównego biura C.I.D. Grant prychnął ze złością.

- Muszę powiedzieć, że cholernie mało mu się śpieszy. Lepiej wyciągnij dla niego wszystkie rzeczy związane ze sprawą, Jack. Zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu.

- Będę w archiwum, jeśli by mnie pan potrzebował - powiedział Brady i wyszedł.

Grant stanął, by zapalić papierosa i wrócił do swego biura. Nick przy oknie spoglądał w noc. Odwrócił się szybko i uśmiechnął.

- Dobry wieczór, sir.

Wzrok Granta spoczął najpierw na lakierkach, potem na ręcznie szytym płaszczu przeciwdeszczowym, białym kołnierzyku, wreszcie na przeciwdeszczowej, kontynentalnej czapce.

Wziął głęboki oddech.

- Co u diabła masz na tej głowie? Nick zdjął czapkę z lekkim uśmiechem.

- Mówi pan o tym, sir? To to, co Niemcy nazywają Schildmutze. Niedługo wszyscy będą to nosić.

- Niech Bóg nas od tego zachowa - powiedział Grant siadając za biurkiem.

- Coś nie tak, sir?

- Och, nie! Jeżeli chcesz chodzić po mieście wyglądając, jak któryś z tych durniów, co stoją przy ślicznych panienkach na reklamach kobiecych magazynów, to życzę powodzenia.

- Tak naprawdę, to właśnie tak chciałbym wyglądać, sir - odpowiedział spokojnie Nick.

Grant spojrzał na niego ostro, uświadamiając sobie nagle, że ten młody, absolutnie pewny siebie człowiek podkpiwa sobie z niego. W tej samej chwili odkrył coś, co było w tym wszystkim najbardziej zdumiewające - że wcale o to nie dba. Uśmiechnął się. Nick odwzajemnił się tym samym.

- W porządku, niech cię diabli wezmą. Jeden - jeden. Teraz siadaj i zabierajmy się do pracy.

Nick rozpiął płaszcz, zajął krzesło po drugiej stronie biurka, zapalił papierosa. Grant ciągnął dalej:

- Brady dostarczy ci wszystkie akta, które potrzebne będą jako baza do tej sprawy. Ale to tylko zasadnicze dane. Dziewięć lat temu Ben Garvald, jeden z lepiej nam znanych obywateli, poszedł na dziesięcioletnią odsiadkę. Wczoraj rano został zwolniony z więzienia z Wandsworth.

- I spodziewa się pan jego powrotu?

- Jego żona, powinienem raczej powiedzieć: jego była żona, Bella Garvald, rozwiodła się z Benem i wyszła za Harry'ego Faulknera. Pięć lat temu.

- Za Faulknera, tego naciągacza?

- Oby nie doszło do jego uszu, że go tak nazywasz, synu. Fachowiec od wyścigów konnych - to już brzmi lepiej. Przez lata nie pobrudził sobie rąk wkładaniem gotowych pieniędzy w zakłady. Teraz trzyma łapę na wszystkim. Prowadzi nawet interes z własnym boiskiem do piłki nożnej.

- To jeszcze nie wszystko, czym się zajmuje - powiedział Nick. - O ile dobrze pamiętam, gdy byłem jeszcze na chodniku w Sekcji Centralnej, był on właścicielem połowy domków z kociakami na Gascoigne Square.

Grant pokiwał głową:

- Spróbuj mu to udowodnić. Zresztą, nie tym interesujemy się tej nocy. Szukamy Bena Garvalda.

- Jest w mieście?

- Właśnie to masz sprawdzić. I to szybko. Wiemy, że wykrzykiwał pod adresem żony okolicznościowe pogróżki, gdy ta przeprowadzała z nim rozwód. Obawia się, że Ben zamierza się pojawić i zrujnować jej bogate życie. Szczególnie dzisiejszej nocy. Wydaje wielkie przyjęcie na cześć Harry'ego. U siebie, na St. Martin Woods. Dziś są jego urodziny.

- Jakie to wzruszające - powiedział Nick. - Czy złożyła oficjalną skargę?

- Zrobiła to jej siostra. Jean Fleming. To nauczycielka. Prowadzi własną podstawówkę w Oakdene przy York Road, na obrzeżach miasta.

Nick oparłwszy się o biurko Granta notował szybko. W tym momencie spojrzał przenikliwie, marszcząc brwi. - Fleming - Jean i Bella Fleming. Ciekaw jestem, czy to te same...

- Wychowały się na Khyber Street, na południowym brzegu rzeki.

- Zgadza się - odparł Nick. - Moja matka miała sklep na Hull Road, tuż przy rogu Khyber Street. Mieszkałem tam do dziesiątego roku życia. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania w Brentwood.

- Pamiętasz je jeszcze?

- Nie potrafiłbym zapomnieć Belli. Była to najbardziej znana kurewka w całej okolicy. Połowa obywateli nie robiła nic innego, tylko czekała, by zobaczyć, jak idzie ulicą. To jedno z wielkich doświadczeń życiowych. Byłem wtedy zbyt młody i nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się ze mną działo. Teraz co innego.

- Ale nie jesteś też już tym samym chłopaczkiem - powiedział Grant. - Co z Jean? Nick wzruszył ramionami.

- Taki sobie zasmarkany dzieciak mniej więcej w moim wieku. Nie wydaje mi się, by łączyło nas cokolwiek więcej, niż ludzi mijających się na ulicy. Nie korzystali z naszego sklepu. Moja stara nie chciała dawać na kredyt.

Otworzyły się drzwi i wszedł Brady, trzymając pod pachą zbiór akt. Zignorował Nicka i zwrócił się do Granta.

- Gdzie mam to położyć?

- W sąsiednim biurze. - Grant spojrzał badawczo na Nicka. - Potrzebujesz pomocy? Nie mamy zbyt wiele czasu.

- To zależy od pana - odezwał się Nick, lekceważąc obecność Brady'ego.

- W porządku. Jack może pomóc ci przez pół godziny. Jeśli będziesz potrzebował jakiejś rady, pokaż się.

Brady cisnął na biurko trzymaną kartotekę, a Nick wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Gdy zdejmował płaszcz i wieszał go na wieszaku, Brady złożył akta na jednym z biurek.

- Co poleci pan robić? - odezwał się drewnianym głosem.

- To zależy - odparł Nick. - Co tam masz?

- Personalne akta Garvalda i akta wszystkich osób bliżej z nim związanych.

- Świetnie - powiedział Nick. - Ja wezmę papiery Garvalda. Ty przygotuj streszczenia innych.

Brady nie wniósł sprzeciwu. Zostawił akta Garvalda na biurku, zabrał resztę i podszedł do biurka w kącie pokoju. Usiadł przy oknie i natychmiast zabrał się do pracy.

Nick otworzył akta Garvalda i zapoznał się z kartą identyfikacyjną. Wpatrywała się w niego twarda, niemal brutalna twarz. Była w niej siła i inteligencja, a nawet odrobina humoru kryjąca się w grymasie ust.

Jak zwykle, karta zawierała najbardziej zwięzłe dane oraz odnośniki do przestępstw i wykroczeń, za które Garvald został skazany na więzienie, a mianowicie włamanie do fabryki i kradzież 15817 funtów, stanowiących własność Steel Amalgamated Ltd. z Birmingham.

Dane zawarte w aktach poufnych okazały się o wiele bardziej interesujące.

Ben Garvald służył dwa lata jako komandos podczas wojny i został zdemobilizowany w roku 1946. Trzy miesiące później skazano go na rok więzienia za udział w kradzieży.

Zarzut uczestniczenia w wykradaniu poczty został oddalony z braku dowodów w 1949. W 1950 powołano go jako rezerwistę na wojnę w Korei. Z początkiem 1951 został odesłany do domu z powodu postrzału w nogę. Do tej chwili utyka i otrzymuje 33,3-procentową rentę inwalidzką.

Pomiędzy wojną koreańską a ostatnim wyrokiem w czerwcu 1956 przynajmniej dwadzieścia siedem razy przesłuchiwany był przez policję pod zarzutem dokonania przestępstwa.

Otwarły się drzwi. Ze swego gabinetu wyszedł Grant z papierosem przyklejonym do warg.

- Masz ogień? - Nick potarł zapałkę. Inspektor usiadł na brzegu biurka. - Jak idzie?

- To całkiem niezła sztuka - powiedział Nick. - Z tego, co tu widać, usiłowali oskarżyć go o wszystkie znane w kodeksie przestępstwa. Jeśli nie przy jednej, to przy innej okazji.

- Jeżeli dodasz, że z wyjątkiem utrzymywania się z niemoralnych dochodów i tego typu rzeczy, to masz najprawdopodobniej rację - powiedział Grant. Śmieszny typ, ten Ben Garvald. Każdy łotr w mieście boi się go śmiertelnie, ale gdy chodzi o kobiety - ma maniery facetów z tych książek, za którymi one przepadają. Bellę traktował, jak księżniczkę.

- To może tłumaczyć, dlaczego go tak ścięło, gdy zdecydowała się na rozwód. Właśnie zaczynam zapoznawać się z jego ostatnią robotą. Tą, za którą siedział.

- Mogę oszczędzić ci czasu - powiedział Grant. - Zajmowałem się tą sprawą w jej ostatniej fazie. Garvald i trzej towarzysze wyszabrowali ponad piętnaście tysięcy funtów szterlingów z oddziału Steel Amalgamated w Birmingham. To była wypłata na dzień następny. Ci durnie nie docenili Garvalda i jego kumpli. W każdym razie owi kumple nie dość mocno stuknęli nocnego stróża, więc ten podniósł alarm, a miejscowa policja szczelnie zamknęła miasto.

- Ale zbyt późno?

- Niezupełnie. Były dwa wozy. Jeden z nich rozwalił się i spłonął, jak pochodnia, przenosząc do wieczności Jacka Charltona. Wraz z kierowcą.

- A Garvald?

- On i ten drugi facet przełamali obławę i wydostali się z miasta. Garyalda złapano następnego dnia, a stróż nocny bez trudu rozpoznał go podczas identyfikacji.

- A forsa?

- Garvald powiedział, że była w drugim wozie.

- Historia dosyć prawdopodobna.

- Na tyle dziwna, że byłem skłonny w nią uwierzyć. Faktycznie znaleźliśmy ślady czegoś takiego w spalonych szczątkach wozu. To wszystko, co zdołaliśmy osiągnąć. Nigdy nie złapaliśmy tego drugiego faceta.

- Więc Garvald nie puścił pary z ust?

- Ani jednego słówka. Poszedł na odsiadkę zachowując się dzielnie.

- Ten gość, który był w samochodzie tamtej nocy. Czy ma pan jakiekolwiek przypuszczenia, kto to mógł być?

- Mam ich mnóstwo. A wszystkie sprowadzają się do Freda Mantona.

- Manton? - Nick zmarszczył brwi. - Czy to nie ten, który prowadzi „Flamingo Club” na Gascoigne Square?

Grant skinął głową.

- On i Garvald byli wspólnikami. W czasach tamtej kradzieży prowadzili mały klub po drugiej stronie rzeki. Cały kłopot w tym, że przyszło zbyt wielu klientów, którzy chcieli pod przysięgą poświadczyć, iż Fred Manton był tamtej nocy w klubie. Jeden czy dwóch spośród nich, to naprawdę szanowani obywatele.

- Czy Manton ma swoją kartotekę? Brady przeszedł przez pokój i położył przed nim arkusz kancelaryjnego papieru.

- Tu jest wyciąg z jego akt.

Nick przejrzał go szybko. Fryderyk Manton, lat czterdzieści cztery, właściciel klubu, Gascoigne Square, Manningham. Czterokrotnie skazany, w tym na trzydzieści miesięcy za udział w kradzieży i włóczęgostwo. Osiemnaście razy przesłuchiwany przez policję, ale zawsze zdołał się ze wszystkiego wykręcić i bezpiecznie opuścić posterunek policji w ratuszu.

- Przypuśćmy, że w sprawie Mantona, ma pan zupełną rację - rzekł do Granta. - I że kasa ze Steel Amalgamated wcale nie poszła z dymem. Interes taki, jak „Flamingo” musiał już na wejściu kosztować majątek. Jest rzeczą zrozumiałą, że Garvald weźmie się teraz do roboty, by otrzymać swoją działkę.

- Dobrze pomyślane, ale mamy tu pewien słaby punkt. - Grant wstał i ruszył w kierunku swego gabinetu. - Właścicielem „Flamingo Club” jest Harry Faulkner. Natomiast Fred Manton wynajmuje ten klub po to, by nie wciągać bezpośrednio Harry'ego Faulknera w te sprawki. Same jego wozy warte są z piętnaście paczek.

Drzwi zamknęły się za nim, a Nick spojrzał na Brady'ego.

- Co z pozostałymi z tej paczki?

- Jest ich dziewięciu. Wszyscy byli blisko z nim związani - powiedział Brady. - Pięciu było razem z nim w jakiejś akcji. Czterech nadal kręci się w pobliżu. Ich nazwiska znajdują się na początku listy.

Położył wyciągi na biurku Nicka, podszedł do drzwi Granta, otworzył je i wetknął głowę do środka.

- Czy nic się nie stanie, jeśli zrobię sobie krótką przerwę?

Grant spojrzał na zegarek.

- Dobrze, Jack. Zobaczymy się o północy.

Brady zamknął drzwi, zdjął ze stojaka płaszcz i włożył go na siebie, wychodząc na korytarz. Stanął przy żelaznej kracie windowego szybu, niecierpliwie naciskając guzik.

Jeśli Ben Garvald był w mieście, to istniało miejsce, do którego musiał się udać i osoba, którą z pewnością odwiedzi. Było to oczywiste dla kogoś, kto miał szczyptę doświadczenia. Jeżeli zjawi się tam, to on - Jack Brady - przyprowadzi go w ciągu godziny, podczas gdy ten sprytny skurwysyn Miller będzie tłukł się po chodnikach, szukając go. Ciekawe, co na to powie Grant?

Kiedy wreszcie wskoczył do windy, drżał z podniecenia.

W tym samym czasie, kiedy Jean Fleming rozmawiała z Grantem, Garvald wysiadał z ciężarówki na przystanku autobusowym na północnej obwodnicy miasta, łączącej centrum z autostradą A-l. Dziesięć minut później wsiadł do pierwszego nadjeżdżającego autobusu i wysiadł pół mili od centrum miasta. Resztę drogi przeszedł pieszo.

Podróż z Londynu w wygodnym pulmanowskim wagonie zajęłaby mu nie więcej, niż cztery godziny. Uznał jednak, że w obecnych okolicznościach tego typu wjazd do miasta zanadto rzucałby się w oczy.

Byli tam ludzie, których musiał zobaczyć, sprawy, które musiał załatwić, rachunki, które musiał uregulować - szczególnie z Sammym Rosco. Najpierw jednak potrzebował bazy wypadowej, z której mógłby działać.

Bez większych trudności znalazł to, czego szukał: trzeciorzędny hotel w tylnej uliczce, blisko centrum. Wszedł do środka. Za biurkiem recepcji siedziała kobieta ubrana w niebieską nylonową sukienkę. Czytała gazetę. Mogła mieć jakieś dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat, ciemne, kędzierzawe włosy i śmiałe spojrzenie czarnych oczu.

Garvald oparł łokcie na blacie:

- Aż kimże to mamy przyjemność?

Odłożyła gazetę, iskra zainteresowania błysnęła w jej oczach. Odpowiedziała w tym samym tonie:

- Z biedną irlandzką dziewczyną, która próbuje prowadzić uczciwe życie w tym trudnym kraju.

- Boże, zachowaj nam dobrą pracę - powiedział Garvald. - Na początek możesz dać mi pokój z łazienką.

- Wszystkie pokoje mają łazienkę - odparła przewrotnie. - Znajduje się ona na końcu korytarza, na każdym piętrze.

Zdjęła klucz z tablicy, podniosła blat recepcyjnego biurka i zaczęła wspinać się po schodach.

Pokój nie był ani lepszy, ani gorszy, niż oczekiwał. Stały w nim ciężkie, wiktoriańskie meble, na podłodze leżał podarty dywan. Nowoczesna umywalka ze ścianką wyłożoną kafelkami zajmowała jeden z rogów. Kobieta poprawiła narzutę na łóżku.

- Czy to będzie już wszystko? - zapytała. Garvald odwrócił się.

- Jest jakaś szansa na drinka?

- Nie mamy licencji. Ale na końcu ulicy jest bar. Pokręcił głową.

- Żaden problem. I tak mam zamiar położyć się wcześnie.

Zostawiła klucz na toaletce.

- Jeśli będzie pan czegokolwiek potrzebował, proszę po prostu zadzwonić. Jestem pod telefonem całą noc.

Garyald uśmiechnął się.

- Świadomość tego faktu, to chyba więcej, niż ciało i krew są w stanie wytrzymać.

Roześmiała się w odpowiedzi i drzwi zamknęły się za nią. Uśmiech znikł z twarzy Garvalda. Zapalił papierosa i usiadł na skraju łóżka. Zaczai wertować książkę telefoniczną. Nie znalazł w niej numeru Sammy'ego Rosco. Siedział przez chwilę marszcząc brwi i usiłując przypomnieć sobie kogoś, komu mógłby zaufać. Kogoś ze starych czasów, kto nadal byłby pod ręką.

Jedno po drugim odrzucał kolejne nazwiska przywoływane w pamięci. W końcu pozostał tylko Chuck Lazer, spokojny Amerykanin, zatrudniony jako pianista w „One-Spot” w czasach, gdy Garvald i Fred Manton prowadzili razem tę knajpę.

Ale Chuck mógł być poza Anglią. Nawet powinien być. Z pewnością wrócił już dawno do Stanów. A jednak, kiedy Garvald zajrzał do książki telefonicznej, wpadło mu w oko jego nazwisko. Chuck Lazer - 15, Baron's Court.

Sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się i zmienił zamiar. Tę sprawę lepiej było załatwić osobiście. Nałożył kapelusz i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Podszedł do szczytu schodów, zawahał się, potem ruszył korytarzem i spróbował otworzyć znajdujące się na jego końcu drzwi. Otwarły się, ukazując ciemne, schody ewakuacyjne, biegnące stromo w dół. Zatęchły kuchenny zapach buchał z ciemności. Na dole był oświetlony bladym światłem krótki korytarzyk i drzwi. Otworzył je i wydostał się na alejkę z boku hotelu.

By zaoszczędzić czasu, wziął jedną z taksówek stojących na City Square. Mieszkanie Lazera znajdowało się niedaleko uniwersytetu, w dzielnicy wysokich, chylących się ku upadkowi wiktoriańskich domów, które w większości zamieniono na tanie domy czynszowe.

Garvald szedł wąską ścieżką przez zarośnięty ogródek i wspiął się po kilku stopniach szerokiego ganku.

Gdzieś z wnętrza domu dolatywał głośny śmiech i muzyka. Przyjrzał się liście nazwisk umieszczonej poniżej dzwonków. Chuck Lazer mieszkał pod piątym na trzecim piętrze. Garvald znalazł się na obszernym korytarzu. Nagle drzwi z prawej otworzyły się. Buchnęło śmiechem i muzyką. Wyłonił się z niego rozczochrany, brodaty młodzieniec dźwigający skrzynkę pustych butelek.

Garvald zatrzymał się przy schodach.

- Nie ma tam przypadkiem Chucka Lazera?

- Dobry Boże, skądże - odpowiedział młody człowiek. - Stary, wszystko, co możemy tu zaoferować, to wódka i dziwki. To zupełnie nie w stylu Chucka. Pewnie siedzi w swej dziurze i tam go znajdziesz.

Zniknął na końcu korytarza, a zaniepokojony Garvald, marszcząc twarz, szybko wspiął się na schody. Zastanawiał się, co to wszystko może znaczyć.

Na trzecim piętrze wszystko wydawało się dziwnie oddalone od rzeczywistości, a muzyka brzmiała słabo i nierealnie, jakby docierała tu z innego świata. Garvald przeczytał nazwisko na drzwiach, nasłuchiwał przez chwilę, a potem zapukał. Nikt się nie odezwał. Wtedy chwycił za klamkę. Drzwi otwarły się.

Wewnątrz panował obezwładniający smród: mieszanina potu, moczu i kuchennych zapachów. Wszystko to tworzyło w sumie trudny do zdefiniowania odór, który przez moment poderwał go do ucieczki.

Zapalił światło i rozejrzał się po zapuszczonym, brudnym pokoju. Wzrok zatrzymał się na wąskim, stojącym pod ścianą łóżku na którym twarzą do ziemi leżał roznegliżowany mężczyzna. Garvald otworzył okno i wciągnął głęboko w płuca wilgotne, przesycone mgłą powietrze. Potem sięgnął po papierosa, zapalił i podszedł do łóżka.

Nocna szafka była zaśmiecona rzeczami, które opowiedziały mu całą historię. Strzykawka i parę igieł, w większości brudnych i tępych. Buteleczki po heroinie i kokainie - obie puste. Filiżanka do polowy wypełniona wodą. Mała szklana buteleczka, której dno zmieniło barwę od podkładanego płomienia. Wreszcie garść zużytych zapałek.

Ramię zwisające z łóżka upstrzone było znakami po ukłuciach igieł. Niektóre z nich nabrzmiewały w strupy w miejscach, gdzie zalęgła się infekcja. Garvald westchnął i obrócił Lazera na plecy.

Twarz Amerykanina wydawała się bez życia, wymizerowana niedożywieniem. Czarna broda przydawała mu aparycji wycieńczonego ascezą świętego. Poruszył się, a Garvald poklepał go po twarzy. Powieki zatrzepotały, jakby w niekontrolowanym spazmie mięśni, potem otworzyły się szeroko. Niewidzące spojrzenie tkwiło gdzieś w otchłani piekła.

- Chuck, to ja - powiedział. - Ben Garvald.

Lazer przesunął na niego swój niewidzący wzrok. Garvald wcisnął mu w usta zapalonego papierosa. Lazer zaciągnął się głęboko i nagle chwycił go potworny kaszel, skręcający go w spazmach, jakby chciał rozedrzeć jego ciało. Wreszcie zdołał go jakoś opanować. Drżał na całym ciele, ciekło mu z nosa.

Garvald otulił go kocem.

- To ja, Ben Garvald - powtórzył.

- Czytam cię, jak książkę, głośno i wyraźnie, tatuśku. Głośno i wyraźnie. - Znów owładnęły nim drgawki, naciągnął wyżej koc. - Chryste, dajcie mi moją działkę. Słodki Jezu, dajcie mi moją działkę. - Wziął głęboki, urwany oddech, jakby chciał zdobyć się na ostateczny wysiłek, by zapanować nad sobą. Spojrzał prosto na Garvalda.

- Nie widzieliśmy się długo, Ben.

- Dzięki za listy.

- Nie było o czym pisać.

- No, nie jestem pewien. Co z Bellą?

- To kurwa, Benny, mój chłopcze. Słodka dziwka tańcząca przy brzęczących cymbałach tak, jak chce ten, co ma największą forsę.

- Mówili mi, że ponownie wyszła za mąż?

- To garnek pełen złota, Benny, mój chłopcze. To kres kolorowej tęczy. Nie wiedziałeś?

- Kto jest tym szczęściarzem?

- Harry Faulkner.

- Harry Faulkner? - Ben zmarszczył brwi. - Przecież on jest już dobrze po sześćdziesiątce.

- Ale obecnie, to wielki człowiek, Ben. Macza palce we wszystkim, co daje forsę. A nie jest zbyt wybredny. On i Bella żyją w pałacu, który jest kopią siedziby Haroun al Raschida na St. Martin's Wood. Świat dżinem i tonikiem płynący.

- Czy Fred Manton nadal się tu kręci?

- Pewnie. Teraz pracuje dla Harry'ego. Prowadzi klub zwany „Flamingo”, na Gascoigne Square. Gram u niego, jeśli dobrze pamiętam. - Nagle jęknął i jego ciało znów wpadło w kleszcze niepohamowanych drgawek. - Chryste, dajcie mi działkę, - Z trudem łapał oddech, dzwonił zębami. - Która godzina?

- Jakieś piętnaście po dziesiątej. Lazerowi wydłużyła się twarz.

- Za późno na wieczorną wizytę u doktora, a to oznacza, że nie dostanę recepty aż do rana.

- Jesteś rejestrowanym narkomanem? Lazer skinął głową.

- To jedyny powód, dla którego nie wróciłem przed laty do Stanów. Tam zamknęliby mnie do puszki.

Tutaj przynajmniej pozwalają mi egzystować dzięki uprzejmości służby zdrowia.

- Ja długo już to bierzesz? - zapytał Garvald podnosząc pustą butelkę po heroinie.

Lazer obnażył zęby w krzywym uśmiechu.

- Zbyt długo, by móc przeżyć noc bez mojej działki, Benny, mój chłopcze.

- Wiesz, gdzie możesz to dostać?

- Jasne, przed nocną apteką na City Square. Mnóstwo ćpunów da ci tam swoją wieczorną receptę, ale chcą za to pieniędzy, czegoś z czego jestem totalnie spłukany.

Garvald wyciągnął z kieszeni na piersi portfel i zaczai uważnie odliczać jednofuntowe banknoty, kładąc je jeden po drugim na nocnym stoliku.

- Wystarczy?

- W zupełności. - Oczy Lazera płonęły, gdy wyciągnął rękę po pieniądze.

Garvald przykrył je szybko swą potężną dłonią.

- Sammy Rosco, Chuck. Gdzie mogę go znaleźć?

- Sammy? - Lazer wyglądał na zdziwionego. - Pracuje dla Mantona, w jego klubach.

- We „Flamingo”?

- Z tą jego gębą? - Lazer potrząsnął przecząco głową. - Fred robi dla Faulknera gdzie się da, zwykle w spelunkach. Wiesz, pijacy i dziwki niższej kategorii. Rozumiesz, te rzeczy. Sammy idzie tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. Barman i wykidajło, to w jego stylu. Zdaje się, że w tym tygodniu pracuje w klubie „Eleven”.

- Nadal jest z Wilmą?

- Nie poradziłby sobie bez niej. Wyobraź sobie, że sprawy nie wyglądają już tak dobrze od chwili, gdy wydano ustawę, która wymiotła je wszystkie z ulicy.

Zwykle pracuje teraz w domu. - Zmarszczył brwi, usiłując sobie z trudem przypomnieć adres. - Carver Street. Tak, zgadza się, Carver Street. Nie pamiętam numeru. Ale to gdzieś w połowie drogi, następne drzwi za sklepem z oknem zabitym deskami. Cała ulica jest już przeznaczona do rozbiórki.

Garvald szybkim ruchem zgarnął banknoty i wcisnął je w otwartą dłoń Lazera zaciskając mu delikatnie dłoń.

- Do zobaczenia, Chuck, dobry człowieku.

- Na czyim pogrzebie?

Ben Garvald zwrócił się ku niemu od drzwi. Przez twarz przemknął uśmiech.

- Jeszcze się nie zdecydowałem. Kiedy będę wiedział, dam ci znak. Byłby z ciebie niezły karawaniarz.

Drzwi zamknęły się za nim. Chwilę później Lazer kucnął na łóżku, owijając się szczelnie kocem. W ręku ściskał zwitek banknotów. Nagle jednym szybkim ruchem, który miał spowodować łańcuchową reakcję czynności, wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać.

VI

Warver Street, to szereg rozpadających się parterowych domków w pobliżu rzeki, w uboższej części miasta. Tak, jak mówił Chuck Lazer, właśnie je wyburzano.

W połowie długości ulicy Garvald odnalazł sklep z oknem zabitym deskami. Dom sprawiał wrażenie, że za chwilę runie. Wszedł przez ciasną bramę i dostał się na zaśmiecone tylne podwórze, na którym panował nieład nie do opisania.

Wspiął się na cztery stopnie schodów i zapukał do drzwi. Po chwili dały się słyszeć kroki i w drzwiach pojawiła się wąska szpara, a kobiecy głos zapytał:

- Kto tam?

- Szukam Samma - powiedział Garvald. - Sammy'ego Rosco. Jestem jego starym przyjacielem.

- Nie ma go w domu.

W jego uszach zadźwięczał wyczuwalny niemiecki akcent, który wówczas, gdy spotkał ją po raz pierwszy, uznał za jedną z największych atrakcji tej kobiety. Przysunął się bliżej do drzwi.

- Jestem Ben, Wilmo, Ben Garvaid.

Ktoś stojący za drzwiami zachłysnął się powietrzem i po chwili zabrzęczał łańcuch. Drzwi otworzyły się. Gdy wkroczył do ciemnego korytarza, ręka wyciągnęła się ku jego twarzy, ramiona objęły go mocno.

- Ben, Liebling, nie mogę uwierzyć. To naprawdę ty?

Przeszła z nim przez mroczny korytarz i wprowadziła do znajdującego się dalej pokoju. Było tam umiarkowanie czysto i wygodnie. Na podłodze leżał dywan. Przy dłuższej ścianie stało małżeńskie łoże.

Zwróciła ku niemu swą twarz. Była mocno zbudowana, w wieku, kiedy kobieta zaczyna się już powoli sypać. Miała zbyt mocny makijaż, a ciało na podbródku uwidaczniało tendencję do zmarszczek. Jedynie nieprawdopodobna szopa farbowanych włosów była wciąż ta sama. Taka, jaką pamiętał. Uśmiechnął się.

Zaczerwieniła się i odrzuciła w tył głowę.

- Cóż, wyglądam starzej. Minęło tyle czasu.

- Masz wciąż najpiękniejsze włosy, jakie kiedykolwiek widziałem.

Coś zapaliło się na dnie jej oczu i przez chwilę była znowu tą młodą, szczupłą Niemką, którą Sammy Rosco przywiózł po wojnie do domu. Przysunęła się bliżej, zarzuciła Garvaldowi ręce na szyję i pocałowała prosto w usta.

- Dla ciebie oddałabym je co do jednego.

Garvald przytulił ją, przez moment wdychając z przyjemnością zapach kobiecego ciała, które po raz pierwszy od tylu lat znajdowało się tak blisko. Potem odsunął ją delikatnie.

- Interesy, Wilmo, interesy. Macie w tym domu coś do picia?

- Jeszcze nie nadszedł dzień, w którym braknie tu czegoś do picia.

Ruszyła do kredensu, wyciągnęła butelkę dżinu i dwie szklanki. Garvald usiadł na krześle przy stole i rozejrzał się po pokoju.

- Wciąż w swojej branży?

Wzruszyła ramionami i usiadła na przeciwległym krześle.

- Co innego mogę robić?

- Nadal myślisz o powrocie do domu?

- Do Bawarii? - Wstała, podeszła do rogu przy oknie, odchyliła dywan i wyciągnęła białą kopertę. Otworzyła ją i wyjęła ze środka paszport. Rzuciła go na stół. - Dobrze to chowam przed oczyma Sammy'ego. Ostatnim razem, gdy próbowałam go użyć, tak mnie zbił, że tydzień spędziłam w szpitalu.

- Nie dostajesz żadnej zapłaty?

- Zrób coś dla mnie. - Wzruszyła ramionami. - Wiesz, od tamtego czasu nie zdołałam uskrobać nawet pięciofuntówki. Wszystkiego pilnuje. Czeka, aż klienci wyjdą, po czym natychmiast zjawia się po kasę.

Garvald chwycił paszport i otworzył go.

- Jak widzę, nadal ważny.

- I cóż z tego? To równie dobre, jak bilet na księżyc. - Wychyliła swój dżin i ponownie napełniła szklankę. - Co sprowadza cię z powrotem, Ben? Nie ma tu już miejsca dla ciebie. Chyba wiesz, że Bella wyszła ponownie za mąż.

- Mówiono mi o tym. Gdzie jest teraz Sammy?

- W „Grosvenor Taps”. To taka knajpa na końcu ulicy.

- Spodziewasz się jego powrotu?

Rzuciła okiem na zegarek i potwierdziła głową.

- Zamykają za pięć minut. Zwykle zagląda tu przed wyjściem do roboty.

- To znaczy dokąd tym razem? Wzruszyła ramionami.

- Chodzi w różne miejsca. W tym tygodniu do klubu „Eleven”. To taka buda pół mili stąd, którą Fred prowadzi dla Faulknera.

- Kto jest tam szefem?

- Molly Ryan.

- Dziewczęta są także, co? Wilma wzruszyła ramionami.

- Znasz te miejsca. Znajdziesz tam wszystko. Potrzebujesz Sammy'ego do jakiejś specjalnej robótki?

Garvald zapalił kolejnego papierosa, dmuchnął dymem w ocienioną lampę.

- Kiedy wyszedłem z Wandswoth wczoraj rano, próbowała mnie przyskrzynić dwójka nieprzyjemnych typów, Wilmo. Popełnili duży błąd. - Uśmiechnął się kwaśno. - Popełnił go też Sammy.

Drzwi od podwórza otwarły się z łoskotem i dało się słyszeć kroki kogoś idącego korytarzem. Chwilę później do pokoju wtoczył się Sammy Rosco. Był to krępy byczek, z ramionami zwisającymi mu do kolan. Miał ponurą twarz, obrzmiałą od nadmiaru whisky. Stał, lekko zataczając się, groźne błyski zapaliły mu się w oczach.

- Co tu się właściwie dzieje?

- Ktoś chce cię widzieć, Sammy, kochanie - powiedziała Wilma gardłowym głosem, w którym pobrzmiewała nuta zadowolenia. - Twój stary przyjaciel.

Garvald odwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się łagodnie.

- No więc jak, Sammy, ty skurwysynie?

Twarz Garvalda pozostawała zupełnie spokojna, ale szare oczy nieustannie zmieniały barwę, jakby gnały przez nie jesienne chmury. One to powiedziały Rosco wszystko, co powinien był wiedzieć. Okręcił się na pięcie i rzucił do drzwi, ale Garvald był szybszy. Jego ręka chwyciła Rosca za kołnierz i z niewiarygodną siłą cisnęła na środek pokoju.

Rosco zerwał się z pośpiechem na równe nogi. Garvald z zimną krwią ocenił odległość i kopnął go w brzuch. Rosco wywinął kozła, jęknął i upadł na łóżko, zwijając się z bólu.

Wilma nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła bez cienia litości. Garvald przelał resztę zawartości butelki do szklanki, usiadł i czekał. Po chwili Rosco obrócił się. Jego twarz była blada, jak kreda.

- Lepiej ci, Sammy?

- Odpieprz się, ty skurwysynie - zdołał wydusić z siebie Rosco.

- Już lepiej - powiedział Garvald. - Znacznie lepiej. A teraz powiedz, dlaczego nasłałeś wczoraj rano tych dwóch gnojków?

- Za cholerę nie wiem, o czym mówisz.

Jednym szybkim ruchem Garvald chwycił pustą butelkę po dżinie za szyjkę i uderzył nią o kant stołu. Nachylił się nad Rosco i przyłożył mu pod brodę postrzępione, ostre szkło.

- Może zapomniałeś, Sammy, ale ja nigdy nie lubiłem się bawić.

Gęste krople potu wystąpiły na skronie Rosco. Oczy rozszerzył strach.

- To był Fred, Ben. Fred Manton. Powiedział, żebym to dla niego załatwił. Mówił, że nie chce, byś tu wrócił.

Garvald zrobił niezadowoloną minę, światło zgasło mu w oczach.

- Dlaczego, Sammy? Dlaczego Manton miałby robić takie rzeczy? To się nie trzyma kupy.

Groźnie zbliżył butelkę do szyi Sammy'ego. Ten krzyknął.

- To wszystko, co wiem. Przysięgam, Ben! Garvald machnął ręką i butelka poszybowała w stronę kominka. Chwycił Rosco i postawił go na nogi. Rozpiął mu płaszcz, wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni i otworzył go szybko. Było tam pięćdziesiąt funtów w pięciofuntowych banknotach. Przeliczył je szybko. Z pogardą pchnął Rosco ku drzwiom.

- Ruszaj biegiem i nie wracaj.

Rosco obrócił się w drzwiach, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie. Potknął się w ciemnościach na korytarzu i chwilę później zewnętrzne drzwi zatrzasnęły się za nim.

Garvald położył pięćdziesiąt funtów na stole.

- Myślę, że to wystarczająco dużo, żebyś dostała się do domu, Wilmo. Jeśli od mego wyjazdu nie zaszły zmiany, to wciąż jeszcze kursują nocne ekspresy do Londynu.

Rzuciła mu się w ramiona, przytuliła do niego. Kiedy podniosła wzrok, łzy świeciły jasno w jej oczach, rozmazując makijaż.

- Nigdy ci tego nie zapomnę, Benie Garvald. Nigdy.

Ucałował ją, mocno przycisnął do siebie i wyszedł. Stała słuchając, jak przechodzi przez bramę. Odgłos jego kroków powoli cichł na pustym chodniku.

Rozejrzała się po pokoju, wypełniona nagłą nienawiścią do tego miejsca, do Sammy'ego Rosco, do tych zmarnowanych lat i do tego, co one z niej zrobiły. Z pośpiechem zaczęła pakować rzeczy.

Kiedy skończyła, była prawie północ. Naciągnęła płaszcz, podniosła walizkę, rozejrzała się raz jeszcze po pokoju i ruszyła ciemnym korytarzem.

Gdy podeszła do drzwi, rozległo się pukanie.

O Boże, nie. Boże kochany, nie. Krzyk uwiązł jej w gardle. Rzuciła się z powrotem przez ciemne przejście do pokoju. Za nią otwarły się drzwi.

Padła na kolana przy kominku, ręce rozpaczliwie wyciągnęły się po potłuczoną butelkę. Wreszcie natrafiły na duży odłamek szkła, wykrzywiony i ostry, jak brzytwa. Przeciągnęła nim po gardle, ale potworny ból, który ogniem przeszył jej ręce, sprawił, że z krzykiem upuściła szkło. Czyjeś dłonie postawiły ją na nogi i rzuciły przez pokój na łóżko.

Uniosła ramię, by ochronić twarz przed spodziewanym ciosem i po chwili opuściła je z cichym piskiem. Ten, który stał przy stole i wpatrywał się w nią nie był bowiem Sammy'm Rosco. Miała przed sobą dużo młodszego mężczyznę, ubranego w drogi niebieski płaszcz, którego widziała po raz pierwszy w życiu. Czuła, jak jego ciemne oczy przenikają ją na wylot.

VII

Scharles Edward Lazer, 45, muzyk, 15, Baron's Court. Obywatel amerykański. Wstąpił do R.A.F. w październiku 1939, zdemobilizowany w czerwcu 1946. Szeregowy, awans na porucznika nawigatora. Postawa - znakomita. Odznaczony D.F.C. w maju 1944. Czterokrotnie skazany m.in. za udział w kradzieży, podejrzana postać, włóczęgostwo i nielegalne posiadanie narkotyków. Nie deportowany z kraju ze względu na postawę podczas wojny i fakt, że wszystkie przestępstwa były dokonane w stanie upojenia narkotycznego.

Stojąc przed drzwiami w ciemnym przejściu, Nick raz jeszcze przebiegł w pamięci dane z personalnych akt Chucka Lazera. Nikt nie odpowiadał na jego pukanie. Spróbował nacinać klamkę i drzwi stanęły otworem.

Wiatr wiejący przez otwarte okno poruszał firankami, a rozpylany w nich deszcz unosił się w powietrzu. Nick rzucił szybko okiem na brudny, zaśmiecony pokój. W nozdrzach poczuł oszałamiający smród brudnej pościeli. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Po chwili schodził już po schodach.

Z mieszkania na parterze dochodził okropny hałas. Ogłuszająca, rytmiczna muzyka szczelnie wypełniała noc, jakby rzeczywiście jakiś bluesowy zespół rozpoczynał koncert. Nick zapukał kilkakrotnie do drzwi, a nie uzyskując odpowiedzi, otworzył je i zajrzał do środka.

W pokoju upakowało się co najmniej trzydzieści albo i czterdzieści osób, z wyglądu głównie studentów. Wszyscy jedli, pili, tańczyli przy muzyce granej przez trzyosobową kapelę stojącą w kącie. Jedna parka uprawiała nawet miłość za staromodną sofą.

Przez tłumek przeciskał się młodzieniec z rozwichrzoną czupryną i rzadką brodą, napełniając szklanki z ogromnego, emaliowanego dzbanka. Kiedy obrócił się do kolejnej grupki osób, jego wzrok napotkał spojrzenie Nicka. Ruszył ku niemu.

- Przepraszam, stary, ale nie ma tu miejsca dla gości bez zaproszenia. Tym razem czysto prywatnie.

Nick wyciągnął swą legitymację. Młodemu gospodarzowi stężała twarz.

- Co się stało, na Boga?

Otworzył drzwi i Nick wyszedł z nim na korytarz. Zamknął je za sobą, skutecznie odcinając większość hałasów.

- Nic takiego - powiedział Nick. - Próbuję wpaść na ślad gościa, który mieszka wyżej - Chucka Lazera. Nie ma go przypadkiem tu w środku?

Młody człowiek wyszczerzył zęby, sięgnął po papierosa za uchem i wetknął go w usta.

- Chuck? Muszę powiedzieć - nie. On kręci się we własnym wąskim kółku. Niech Bóg wspiera go swoją łaską.

- Wciąż jedzie na ćpaniu?

- O ile wiem, tak. Ale teraz jest już zarejestrowany. - Młody człowiek zmarszczył nagle brwi. - Powiedz pan, co to wszystko znaczy?

- Nie ma się co podniecać. Nie mam zamiaru oskarżać go o cokolwiek. Potrzebna mi jego pomoc w rutynowym śledztwie, to wszystko.

- Zawsze mówicie w ten sposób. Nick wzruszył ramionami.

- Ubieraj się.

Zwrócił się ku drzwiom. Młody człowiek powiedział szybko:

- A niech to, do diabła. Zaspał i nie zdążył na wieczorną wizytę u lekarza. Ktoś był tu i pytał o niego przed pół godziną.

- Co za ktoś?

- Taki potężny facet: zniszczony płaszcz, z wyglądu Irlandczyk. - Nagle młody człowiek uśmiechnął się. - Ta czapka, to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Gdzie można to kupić?

- W każdym dobrym sklepie z odzieżą męską w Hamburgu. Czy wyszli razem? Młody człowiek pokręcił głową.

- Lazer wyszedł jakieś dziesięć minut temu. Miałem pięciominutowe spotkanie z panienką na końcu korytarza, gdy właśnie schodził po schodach.

- Spieszył się?

- Oni zawsze się spieszą, gdy potrzebna im działka. Pewnie jest teraz w drodze do swego znachora, by dostać receptę.

- Kto nim jest?

- Doktor Das, tu zaraz za rogiem na Baron's Square. To chyba jedyny lekarz w mieście, który przyjmuje narkomanów. Powiedz pan, naprawdę jesteś pan gliniarzem?

- Od lat, kolego.

- Niesamowite! - powiedział młody człowiek ze szczerym podziwem. - Czy jeśli się zgłoszę na policjanta, zagwarantują mi taki mundur jak ten?

- Wspomnę o tym rano szefowi. Będziemy w kontakcie.

- Człowieku, koniecznie.

Otworzył drzwi i powrócił na przyjęcie. Nick ruszył po schodach i wyszedł w deszcz. W powietrzu unosiła się ciężka i kwaśna mgła, która chwytała go za gardło. Siadł za kierownicą Mini-Coopera i pojechał w stronę rogu na Baron's Square.

Doktor Das mieszkał pod numerem dwudziestym. Mosiężna tabliczka ujawniała zdumiewający fakt, że w tej dzielnicy i w takich warunkach zamieszkiwał ktoś mający nie tylko stopień doktora medycyny, ale i będący członkiem Królewskiego Towarzystwa Lekarskiego.

Nick zadzwonił i po chwili usłyszał zbliżające się kroki. Drzwi otworzył wysoki, szczupły Hindus o wystających mocno kościach policzkowych i spokojnych brązowych oczach.

- Doktor Das?

- Zgadza się. Czym mogę służyć?

- Detektyw sierżant Miller z Urzędu Śledczego. Staram się odnaleźć pańskiego pacjenta, pana Lazera. Nie zastałem go w domu, ale jeden z sąsiadów myśli, że zamierzał on wybrać się do pana.

- Proszę wejść, sierżancie.

Nick poszedł za nim długim korytarzem. Hindus otworzył znajdujące się na końcu drzwi i przepuścił gościa przodem. Na wyczyszczonej kracie kominka skakały płomienie, w rogu pokoju stało biurko, ściany były pocięte półkami pełnymi książek.

Das wyciągnął cygaro z wykonanego w sandałowym drewnie pudełka i zapalił je od szczapki wyciągniętej z kominka. Odwrócił się z uśmiechem.

- Musi mi pan wybaczyć, że nie proponuję mu cygara, ale dostawy są ograniczone i z wielkim trudem jestem w stanie je zdobyć. Na biurku, z tyłu za panem, znajdzie pan papierosy.

Nick obsłużył się. Hindus stał oparty o kominek. Jego twarz zachowywała kamienny spokój.

- Pan Lazer ma kłopoty? Nick potrząsnął głową.

- To nie wchodzi w rachubę. Po prostu usiłuję wpaść na czyjś ślad, a rzecz jest raczej pilna. Myślę, że Lazer mógłby mi pomóc. O ile dobrze rozumiem, jest on narkomanem i został zarejestrowany u pana?

- Dokładnie tak - rzekł Das. - Pan Lazer jest moim pacjentem od ponad dwóch lat. Interesują mnie tego typu nieszczęśliwe przypadki. A mogę dodać, że czyni to niewielu lekarzy.

- Na ile poważny jest przypadek Lazera? Das wzruszył ramionami.

- Jego dzienna dawka wynosi obecnie siedem granulek heroiny i sześć kokainy. Kiedy weźmie się pod uwagę, iż jako środek przeciwbólowy podaje się jedną dwunastą granulki, pokazuje to dostatecznie wyraźnie rangę problemu.

- Nie można czegoś zrobić?

- Obawiam się, że w przypadku większości pacjentów jesteśmy bezradni. Mam takich, którzy byli „wysuszeni”, jak to nazywają, z siedemnaście, osiemnaście razy. Wracają do nałogu ze zdumiewającą łatwością. Problem tkwi w tym, że większość z nich ma bardzo wyraźne wady charakterologiczne, co oczywiście wyjaśnia ich początkowe zainteresowanie narkotykami.

- Trudno mi się z tym pogodzić w przypadku Lazera - powiedział Nick. - Przeglądałem jego akta. Świetnie sobie radził w R.A.F. podczas wojny.

- Chuck Lazer jest szczególnie tragicznym przypadkiem. Heroinę i kokainę wziął po raz pierwszy na jakimś przyjęciu przed mniej więcej trzema laty. Zdaje się, że był wtedy zupełnie pijany i nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi.

- I po tym wpadł w nałóg?

- Obawiam się, że tak. Był dwukrotnie „wysuszony”, raz trzymał się prawie pięć miesięcy, a proszę mi wierzyć, że to już jest naprawdę godne uwagi.

- Więc jest wciąż jeszcze jakaś nadzieja? Doktor Das uśmiechnął się lekko.

- Zdaje się pan być tym osobiście zainteresowany.

Nick wzruszył ramionami.

- Widziałem jego akta, spodobał mi się - tak po prostu. Dobrze walczył podczas wojny, doktorze Das. Jestem wystarczająco staroświecki, by to coś dla mnie znaczyło. Czy jest jakaś rzecz, którą mógłby pan dla niego zrobić - coś konkretnego?

Hundus potwierdził ruchem głowy.

- Istnieje nowa metoda, którą mój londyński kolega od ubiegłego roku stosuje z wyraźnym powodzeniem. Zakłada ona podawanie przez kilka miesięcy amorfiny z jednoczesnym odsunięciem od pacjenta narkotyków.

- I rzeczywiście pomaga?

- Przy współpracy ze strony pacjenta. Amorfina, to morfina minus cząsteczka wody. Wstrzyknięta pacjentowi, zaspokaja głód narkotyczny, cofając jednocześnie symptomy towarzyszące próbom zmniejszania dziennej dawki. Może to być jednak kuracja wysoce nieprzyjemna.

- Czy wspomniał pan o tym Lazerowi?

- Zamierzałem zrobić to dzisiaj, ale nie zgłosił się na wieczorną wizytę.

- Czy nie ma takiej możliwości, by przyszedł poza godzinami przyjęć, skoro odczuwa silną potrzebę narkotyku?

Das potrząsnął głową.

- Byłaby to strata czasu. Moja pierwsza zasada polega na niewypisywaniu recept na narkotyk poza wyznaczonymi godzinami. Może brzmi to ostro, ale zapewniam pana: stanowczość i nieustępliwość wymagające od pacjentów dyscypliny, to podstawowa rzecz przy zajmowaniu się takimi przypadkami.

- Czyli Lazer będzie musiał czekać do rannych godzin przyjęć i musi jakoś próbować przeżyć tę noc?

- To mało prawdopodobne - Das pokręcił głową z powątpiewaniem. - Co prawda, mogę się mylić, ale jestem przekonany, że natychmiast udał się pod aptekę na City Square, która jest czynna całą dobę. Z pewnością znajduje się tam jeden albo dwóch narkomanów mających recepty na dzień jutrzejszy, a że wszyscy oni dobrze się znają w mieście, Lazer pożyczy lub kupi kilka pigułek, by przetrwać do rana.

- Myśli pan, że go tam znajdę?

- Jestem tego pewien.

- W takim razie lepiej już pójdę. Nie chciałbym się z nim minąć.

- Powinienem pana ostrzec przed jedną rzeczą - powiedział Hindus, odprowadzając go przez korytarz. - Po pierwszym zastrzyku zauważy pan pewne zmiany dokonujące się w Lazerze. Czasem może on zachować się paranoicznie i ujawnić stany lękowe. Szczególnie gdy próbuje się nim zająć policja. Zwykle rozwiązuje mu się język, coś bełkocze, może też mieć słuchowe lub wzrokowe halucynacje. Wszystko to jest zupełnie nieszkodliwe, ale też wysoce nieprzyjemne, jeżeli nie jest się do tego przyzwyczajonym.

- Będę o tym pamiętał. - Nick wyciągnął rękę na pożegnanie.

- Ilekroć mógłbym służyć pomocą, sierżancie, proszę dzwonić bez obawy. - Uścisk dłoni był zdumiewająco silny.

Drzwi zamknęły się za nim, a Nick zbiegł po schodach, wskoczył do samochodu i popędził przez ulewę.

VIII

Chuck Lazer trzymał się twardo, gdy mrowie zaczęło wędrówkę po jego ciele, rozchodząc się nieskończenie powoli i powodując napięcia mięśni nie do opanowania. Wyszedł z apteki na zewnątrz i zwrócił twarz w nocne niebo. Ukłucia deszczu przyniosły mu chwilową ulgę.

Za jego plecami pojawił się wysuszony człowieczek w starym berecie na głowie i przeciwdeszczowym płaszczu. Zaczął odwijać trzymane w ręku zawiniątko.

Lazer odwrócił się szybko:

- Pośpiesz się, Darko, na miłość Boską. Nie wytrzymam dłużej.

Mały człowiek otworzył fiolkę i wytrząsnął na otwartą dłoń Lazera kilka tabletek heroiny.

- Nie zapomnij, skąd je masz - powiedział. - Przed południem, około jedenastej, będę na kawie w „Red Lizard”. Wtedy mi je zwrócisz.

Oddalił się w pośpiechu. Lazer podszedł do krawężnika, by przejść przez jezdnię. W tej samej chwili zatrzymał się przy nim zielony Mini-Cooper. Drzwi otworzyły się i z auta wysiadł młody mężczyzna w eleganckim płaszczu przeciwdeszczowym.

- Detektyw sierżant Miller, Centralny Urząd Śledczy, Lazer. Chciałbym zamienić z tobą kilka słów. Gdzie możemy porozmawiać?

Lazer spojrzał na jego płaszcz, zajrzał w dziwnie ciemne oczy, przyjrzał się stylowej czapce o wojskowym fasonie i roześmiał dziko.

- Generale! Wyglądasz, jak Aleksander Wielki i Napoleon w jednej osobie. Teraz jednak musisz zająć miejsce w kolejce.

Skoczył na jezdnię wymijając dwa przejeżdżające wozy, dotarł na wysepkę i zniknął na schodach prowadzących do miejskiego szaletu. Nick odczekał chwilę i ruszył za nim.

Okienko kasjera na końcu schodów było ciemne i gdy Nick skręcił do przestronnego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia, zastał je zupełnie puste. Jedynie na jego końcu samotny Lazer szamotał się z drzwiami kabiny.

Gdy Nick zbliżył się do niego, drzwi wreszcie ustąpiły i Lazer wtoczył się do środka. Opuścił siedzenie i ignorując Nicka ukląkł na jedno kolano. Zaczął wykładać z kieszeni różne drobiazgi.

Ściągnął płaszcz i marynarkę, podwinął rękaw i zacisnął na ramieniu brązową, gumową opaskę, napinając mięśnie, by żyły wyszły na wierzch. Małą buteleczką zaczerpnął wody z muszli, wrzucił do środka kilka tabletek i nerwowym ruchem potarł zapałkę, po czym przytknął płomień do flakonika.

Odwrócił głowę, szczerząc zęby w dzikim uśmiechu. W jego oczach tkwiło całe nieszczęście i upokorzenie człowieka.

- Życie jest piękne, jeśli starczy ci sił, Generale.

Sięgnął po drugą zapałkę, ale pudełko upadło na podłogę i wszystko się rozsypało. Jęknął, jak ranne zwierzę. Nick wyciągnął z kieszeni latarkę, zapalił ją i podał bez słowa.

Lazer podgrzewał butelkę nad zapalanymi kolejno zapałkami jeszcze przez parę minut, po czym szybko napełnił strzykawkę.

Cztery lata służby w policji jednego z najbardziej uprzemysłowionych miast Północnej Anglii nauczyło Nicka niejednego, ale kiedy brudna i tępa igła weszła w ramię Lazera, poczuł, jakby wbijała się ona również w jego ciało. Trysnęła krew. Lazer zwolnił uścisk opaski, odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy.

Stał tak przez sekundę, może dwie. Nagle jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Zaczął wyć i drapać ścianę. Zatoczył się i osunął po murze. Nick przykląkł przed nim.

Trwało to wszystko chwilę. Opuszczona głowa Amerykanina podniosła się z wolna. Spojrzał na Nicka i wymusił na swej twarzy grymas upiornego uśmiechu.

- Chwila prawdy, Generale. A teraz, czego właściwie chcesz?

IX

Klub znajdował się zaraz za rogiem. Była to jedna z tuzina podobnych knajp, które w ostatnich kilku latach wyrosły tu jak grzyby po deszczu. Nick dobrze pamiętał to miejsce z czasów, kiedy pracował na ulicy w Sekcji Centralnej.

Zeszli po wąskich schodach. Przy drzwiach powitał ich szeroki uśmiech potężnego Hindusa.

- Cześć, Chuck, co słychać? Jak tam sprawy? Będziesz dziś u nas grał?

- Nie mogę, Charlie - odpowiedział Lazer wpisując do książki swoje nazwisko. - Mam niebawem robotę gdzieś indziej, tylko muszę sobie przypomnieć, gdzie.

Ciemnoskóry podszedł do Nicka. Po jego twarzy przemknął nieokreślony grymas. Nick szybko wyciągnął rękę. - Sama przyjemność, Charlie. Jak interesy?

- Świetnie, panie Miller. Naprawdę świetnie. Długo już pana nie widzieliśmy. Słyszałem, że zrezygnował pan z pracy w policji.

- Brzydki żart, Charlie. Jestem sierżantem w oddziale do spraw kryminalnych. Ujrzysz mnie jeszcze nie raz.

Charlie uśmiechnął się, pokazując wspaniałe zęby.

- Jak się dobrze postaram, to nie ujrzę.

W głównej sali nie było więcej niż pół tuzina ludzi.

Sami kolorowi. Lazer podniósł rękę witając barmana i usiadł przy małym pianinie na podium przy ścianie. Nick zapalił papierosa, przysunął sobie krzesło i usiadł obok.

Ręce Amerykanina przebiegły po klawiszach, szukając czegoś w tonacji molowej i znalazły po chwili pulsującą dźwiękiem rytmiczną muzykę, w której pobrzmiewało jednocześnie coś z tej nocy i z atmosfery miasta.

Nick czekał na odpowiednią chwilę, by uderzyć prawą ręką, wchodząc perfekcyjnie w graną melodię. Amerykanin odwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się z aprobatą.

- Dobrze ci idzie, Generale. Całkiem dobrze.

Zakończyli wspólnym mocnym akordem, który wśród siedzących w barze wzbudził głośny aplauz. Oczy Amerykanina błyszczały, twarz promieniała. Kiedy barman przyniósł na tacy dwie whisky i wypowiedział parę komplementów, jednym haustem wypił swą szklankę i roześmiał się.

- Masz wielką duszę, Generale. Złotą, świetlaną duszę. Widzę ją, jak płynie w obłoku pełnym chwały. Jesteś Tatumem i Garnerem w jednej osobie. Jeżeli Barbeck mógłby cię usłyszeć, obróciłby twarz do ściany i wylewał łzy czystej radości. Tak, Generale. Łzy czystej radości.

- Garvald - powiedział Nick. - Ben Garvald. Lazer zająknął się, rzeka słów w jednej chwili wyschła mu w gardle.

- Ben? - powiedział. - Mój stary brat Ben? Tak, znam Bena. Był dzisiaj u mnie w nocy. - Zamilkł z zakłopotaną twarzą. - Czy to było dzisiaj? Może to było kiedy indziej?

- Czego chciał? - dopytywał się cierpliwie Nick.

- Czego chciał? Czego chciał stary Ben? - Nagle coś się z nim stało. Chwycił szklankę Nicka, opróżnił ją szybko i ze znakomitym wyczuciem zaczął grać preludium Bacha. - Więc powiem ci, Generale. Stary Ben chciał się czegoś dowiedzieć o swojej żonie. Jakie jest jej nowe nazwisko i gdzie mieszka.

- Tylko tyle?

- Potem chciał jeszcze wiedzieć, gdzie mógłby znaleźć Sammy'ego.

- Sammy'ego?

- Sammy'ego Rosco. To taki bramkarz z klubu „Eleven”. Mieszka na Carver Street.

- Dlaczego Garvald chce się z nim zobaczyć? Lazer przeszedł do straussowskiego walca.

- Nie będzie to dobry interes dla Sammy'ego, Generale. To pewne. Przy jego boku stoi Anioł Śmierci. Niech Bóg zlituje się nad duszą Sammy'ego Rosco, nędznego grzesznika. - Roześmiał się dziko. - Wiesz, Generale, co ten dureń zrobił? Nasłał na Garvalda w mgłach Wandsworth dwóch wynajętych facetów. Popełnił duży błąd.

Jego ekstaza sięgała szczytu i mówił, nie zdając już sobie sprawy z tego, co mówi. Nick spróbował swej ostatniej szansy.

- Czego on chce od Belli, Chuck? Czy jest na nią wściekły?

- Na Bellę? Dlaczego miałby być wściekły? - Walc przeszedł w wolny, rozkołysany blues, który poderwał do tańca murzyńską parę z bocznego stolika. - Generale, on kochał tę kobietę. Kochał ją, a ona wyrzuciła go za burtę i wzięła innego.

- Może chce więc dać jej małą nauczkę?

- Masz na myśli: stłuc ją, czy coś w tym stylu? - Palce zawahały się i melodia umilkła w nagłej ciszy. Nie znasz Bena Garvalda, Generale. Nie znasz Bena Garvalda, to jasne jak słońce. - Przechylił się do przodu i położył rękę na ramieniu Nicka. - Gdy chodzi o kobiety, to jest to najdelikatniejszy człowiek w całym mieście.

- To twoje zdanie. - Nick podniósł się z miejsca. Lazer chwycił go mocno za ramię.

- Po co ci to wszystko? Myślisz, że zamierza pójść do Belli?

- Ona tak myśli.

- Złożyła oficjalną skargę?

- Coś w tym rodzaju.

- Wstrętna suka. Po tym wszystkim, co dla niej zrobił. Dziewięć zasranych lat, a ona bierze rozwód i wychodzi za podstarzałego typa z workiem złota na plecach.

- Życie może być piekłem - stwierdził Nick.

Oddalił się szybko, świadom, że za jego plecami Chuck coś krzyczy. Wybiegł po schodach nie oglądając się za siebie i poszedł ulicą w stronę City Square. Z pewnością Carver Street i Sammy Rosco, to kolejny punkt programu. Usiadł za kierownicą Mini-Coopera i odjechał na pełnym gazie.

Gdy Miller ruszał, za jego plecami stał na ścieżce Lazer, trzymając rękę uniesioną w teatralnym geście. W progu baru błysnęła zapałka i z mroku, zapalając papierosa, wyłonił się Ben Garvald.

- Kim jest ten twój przyjaciel, Chuck?

Lazer obrócił się zdumiony. Początkowe działanie narkotyku zaczęło już słabnąć i jego umysł szybko dochodził do stanu normalnych reakcji.

- Skąd się wziąłeś, do licha?

- Chciałem się z tobą jeszcze zobaczyć. Pamiętałem, co mówiłeś o nocnej aptece na City Square. Gdy wychodziłem zza rogu, stałeś właśnie przy krawężniku z tym typem w niebieskim płaszczu i cudacznej czapce. Kto to jest?

- Gliniarz, Ben. Detektyw sierżant. - Lazer próbował sobie coś więcej przypomnieć. - Miller. Zgadza się - Miller.

- Nie żartuj - powiedział Garvald. - Nie widziałem jeszcze policjanta, który by tak wyglądał. Czego chciał?

- Ciebie, Ben - odparł Lazer. - Chciał się dowiedzieć, czy nie wiem, gdzie jesteś.

- Powiedział, dlaczego? Lazer zebrał myśli.

- Bella, tak jest, to Bella. Ona nie chce cię tu widzieć.

- Zrobiła się nerwowa - powiedział Garvald. - Co naopowiadałeś temu gliniarzowi?

Ale Lazer, gdy opuściła go euforia, nie był już w stanie niczego sobie przypomnieć. Garvald pojął to i szybko machnął ręką.

- Zapomnij o tym, Chuck. To bez znaczenia. Jestem czysty, jak śnieg i te skurwysyny z ratusza dobrze o tym wiedzą. W każdym razie, mam ważniejsze sprawy na głowie. Gdzie mogę znaleźć Freda Mantona?

- Na pewno we „Flamingo”.

- Czy nie mógłbyś mnie tam wprowadzić od tyłu? Chciałbym zrobić mu niespodziankę.

- Nic prostszego - powiedział Lazer. - Ma prywatne służbowe schody z drzwiami wychodzącymi na dróżkę z boku budynku. Zaczekasz tam, a ja wejdę od frontu i otworzę ci.

- W takim razie ruszajmy. Nie mam wiele czasu - rzekł Garvald, a gdzieś w oddali zabrzmiał otulony we mgłę i deszcz dźwięk ratuszowego zegara, obwieszczający północ.

X Czterdziestopięcioletni Jack Brady był policjantem od prawie ćwierćwiecza. Miał za sobą dwadzieścia pięć lat pracy na trzy zmiany, niechęć sąsiadów i możliwość spędzenia w domu z rodziną jednego wolnego weekendu na siedem zajętych, co nie pozostawało bez wpływu na jego stosunki z synem i z córką.

Nie był zbyt rozgarnięty, miał jednak dużo cierpliwości i ten rodzaj inteligencji, który pozwalał mu powoli, ale skutecznie dotrzeć do sedna rzeczy. To zaś, poparte szeroką wiedzą o ludzkiej naturze nabytą podczas tysięcy długich sobotnich nocy spędzonych na dyżurach w mieście i przy wielu innych okazjach, uczyniło z niego dobrego policjanta.

Nie miał ani świadomości, ani nawet pragnienia służenia społeczeństwu. Na społeczeństwo składali się cywile, którzy od czasu do czasu włączali się do odwiecznej wojny podjazdowej między policją a światem przestępczym i - jeśli już trzeba było wybierać - wolał przestępców. Przynajmniej wiadomo, z kim się ma do czynienia.

Nie był jednak sentymentalny. Łotr jest łotrem i tyle. I nie istnieje coś takiego, jak dobry złodziej. Jeden rodzaj korupcji, to to samo, co wszelka korupcja. Gdzieś tę myśl wyczytał. Przypomniał ją sobie teraz, idąc ulicami i tuląc głowę przed deszczem. Jego myśl pobiegła w stronę Bena Garvalda.

Ze sposobu, w jaki Miller omawiał tę sprawę z Grantem wynikało, że sierżant ma dość dziwne wyobrażenie o Garvaldzie. Jeżeli takie jest jego nastawienie, to im prędzej dostanie dobrze po gębie i mocnego kopa w tyłek, tym lepiej. Zadaniem policjanta jest złapanie złodzieja, a tego nie nauczy żadna szkoła - jedynie doświadczenie.

Brady westchnął ze smutkiem i zatrzymał się na moment, by zapalić papierosa. Dziwne, ale jego początkowy gniew jakby go opuścił. Więcej, zauważył ze zdumieniem, że ten Miller podoba mu się bardziej, niż mógłby przypuszczać. Z drugiej strony jednak nie był to powód, dla którego miałby sobie odmówić przyjemności dania mu nauczki. Powinno to na przyszłość nauczyć chłopaka rozumu.

Gascoigne Square, to spokojny, cichy zakątek leżący nie więcej niż ćwierć mili od ratusza. Jego przepiękne domy, pamiętające czasy króla Jerzego, wciąż jeszcze były w znakomitym stanie. Zajmowały je głównie biura radców prawnych i różnych ludzi interesu. Jednak jeden czy dwa większe budynki idealnie nadawały się na nocne kluby i kasyna, które po wejściu w życie nowego prawa mnożyły się w całym kraju, jak grzyby po deszczu.

Niektóre z nich dostarczały bardziej podstawowych rozrywek. Przechodząc obok „Club Eleven”, Brady uśmiechnął się złośliwie na widok pół tuzina podstarzałych businessmenów wypakowujących się z taksówki i wspinających po wąskich schodach prowadzących do wejścia.

W tej dziurze dostaną wszystko, czego dusza zapragnie. Już Molly Ryan tego przypilnuje. Jeden czy drugi dostanie nawet ciut więcej niż się spodziewa. Ale takie jest życie i zawsze możesz zacząć od nowa wraz ze świtem kolejnego poranka.

„Flamingo” miało z pewnością lepszą sławę, ale też niezbyt pasowało do starego Square ze swymi prążkowanymi zasłonami i krzykliwym neonem. Kilka metrów od wejścia, na skrzynce po pomarańczach, siedział mały zasuszony człowieczek w tweedowej czapce i wojskowym płaszczu. Obok leżała sterta niedzielnych gazet.

Stary człowiek dobrze znał Brady'ego i Brady dobrze znał starego człowieka. Jednak żaden z nich nie dał tego poznać po sobie. Policjant wspiął się na schody i minął szklane drzwi, które otworzył przed nim usłużny szwajcar w czerwonym uniformie.

Wybiegł mu naprzeciw ciemnowłosy Włoch w białym smokingu. Jego twarz wyrażała niepokój, który bezskutecznie starał się ukryć pod grzecznym uśmiechem.

- Pan Brady? Jakże nam miło. Czym możemy panu służyć?

Brady nie poruszył się. Ręce trzymał w kieszeniach swego taniego płaszcza. Ignorując Włocha, patrzył z niesmakiem na gruby dywan w kremowo-złote wzory i garderobianą w oczkowych pończochach.

- Chcę Mantona. Gdzie on jest?

- Czy może coś nie tak, panie Brady?

- Będzie nie tak, jeśli mi go tu szybko nie dostarczysz.

Grupka trzech, czterech nowo przybyłych gości spojrzała na niego z zaciekawieniem. Włoch podszedł do drzwi oznaczonych napisem „Wstęp wzbroniony” i otworzył je.

- Pan Manton powinien być w barze. Proszę tu zaczekać, zaraz go znajdę.

Brady wszedł do środka i drzwi zamknięto. Pomieszczenie było większe niż zwyczajny pokoik, w którym można skryć się przed hałasem i natarczywością gości. Stało w nim biurko i zielone szafki, które zajmowały większość miejsca. Na księdze rachunkowej leżała niekompletna lista zatrudnionych w klubie. Brady obrócił ją do siebie i przebiegł znudzonym wzrokiem. Kilka nazwisk znał.

Z tyłu zgrzytnęły otwierane drzwi i po chwili zamknęły się. Kiedy Brady obrócił się w tamtą stronę, zobaczył Freda Mantona opartego o framugę i palącego papierosa. Był to wysoki, chudy mężczyzna z dobrze rozbudowanymi ramionami, które uwydatniały się pod znakomicie skrojonym smokingiem. Niebieskie oczy i przystrzyżony wąsik nadawały mu wygląd człowieka ze sfer wojskowych, co odpowiadało bywalcom lokalu. Wielu z nich obdarzało go przydomkiem Major i wyobrażało sobie, że jest on wychowankiem jednej z lepszych szkół prywatnych.

Nic nie było tak dalekie od prawdy, o czym Brady wiedział doskonale. Opuścił listę na książkę rachunkową i omiótł Mantona wzrokiem pełnym pogardy i niesmaku.

Manton stanął za biurkiem i wyciągnął szufladę. Chwycił spis pracowników.

- Ktoś mógłby powiedzieć, że wtykasz nos w nie swoje sprawy.

- Rozdzierasz mi serce - odpowiedział Brady. - Garvald. Ben Garvald. Gdzie on jest?

Manton wydawał się szczerze zdziwiony.

- Musiałeś się zestarzeć. O ile wiem, siedzi w Wandsworth. Wydawało mi się, że wszyscy o tym wiedzą.

- Zwolniono go wczoraj. Ale ty oczywiście o niczym nie wiesz, prawda?

Manton wzruszył ramionami.

- Nie widziałem Bena od dziewięciu lat. Od dnia, w którym poszedł siedzieć za robotę w Steel Amalgamated w Birmingham. A może nie orientujesz się w sprawie?

- W szczegółach - powiedział Brady. - Kierowca Garvalda wyszedł cało z całej tej zabawy. Nigdy nie udało nam się go znaleźć.

- No cóż, nie patrz tak na mnie - odezwał się Manton. - Tamtej nocy siedziałem w domu.

- Któż to zaświadczył, mamusia? - zadrwił Brady.

Manton bez pośpiechu zdusił w popielniczce papierosa, po czym chwycił za telefon.

- Nie wiem, w co chcesz mnie wrobić, ale nie powiem ani słowa, zanim nie zjawi się tu mój adwokat.

Gdy podniósł słuchawkę, Brady wyjął mu ją z rąk i odłożył na widełki.

- W porządku, Manton, skończmy tę zabawę. Chcę Garvalda. Gdzie on jest?

- Skąd mam wiedzieć, na miłość Boską? Wierz mi, to ostatnie miejsce, w którym się pojawi.

- Kiedy przymknęliśmy go za robotę w Steel Amalgamated, byliście wspólnikami w klubie po drugiej stronie rzeki.

- Zgadza się. Stary „One-Spot”. I co z tego?

- Może Garvald myśli, że jesteś mu coś dłużny i nie wyrównałeś jeszcze względem niego swoich długów?

- Wyrównać długi? - Manton wybuchnął śmiechem. - Czym? Popłuczynami? Po tym, jak złapaliście Bena, wasi chłopcy tak skutecznie rozłożyli się w „One-Spot”, że wysadziliście nas stamtąd w ciągu miesiąca. Pożyczałem forsę stąd aż po Londyn. Jeśli już o tym mowa, to samo robił Ben. Tyle, że jego nie było w pobliżu, gdy przyszli przedstawiciele królewskiej władzy. Tak było.

Jego głos był nabrzmiały goryczą, która całej opowieści przydawała wiarygodności. Brady zdał sobie sprawę, że haczyk nie chwycił. Przełknął rozczarowanie i spróbował raz jeszcze.

- Masz na górze własne mieszkanie, nieprawdaż? Chciałbym się po nim rozejrzeć.

- Masz nakaz?

- A jak ci się zdaje? Manton wzruszył ramionami.

- To nie ma znaczenia. Szukaj, gdzie chcesz. A jeśli znajdziesz Bena, daj znać. Powinienem posłać go na dwa lata do roboty, a i tak jeszcze będzie mi dłużny.

- Serce mi krwawi, gdy słyszę takie słowa - powiedział Brady i otworzył drzwi.

Manton uśmiechnął się, odsłaniając zęby pod przystrzyżonym wąsikiem.

- Jeśli już tak sobie rozmawiamy, to ci powiem, że nie powinieneś się zdziwić, gdy pewnego dnia natkniesz się w ciemnej uliczce na jakiegoś przykrego typa. Ile jeszcze brakuje ci do emerytury?

Ręka Brady'ego zacisnęła się mocno na klamce, aż kostki zbielały. W gardle zakipiał mu gniew, który rozrósł się tak, że go zatkało.

Wziął głęboki oddech i kiedy za chwilę wycedził słowa, jego opanowany głos brzmiał sztucznie.

- To była głupia uwaga, jak na tak sprytnego chłopca, Manton. Naprawdę głupia.

I Manton już o tym wiedział. Gdy uśmiech znikł mu z twarzy, Brady uśmiechnął się uprzejmie, zamknął drzwi i ruszył po grubym dywanie ku wyjściu.

Deszcz, który unosił się z wiatrem nad miastem przez większość wieczoru, teraz zaczął padać ciężkimi kroplami. Brady zatrzymał się na moment obok starego gazeciarza, który siedział owinięty w pakowy papier. Wziął do ręki gazetę i otworzył na wiadomościach sportowych.

- Ben Garvald, Micky. Pamiętasz go? Głos starego człowieka był chrapliwy, zniszczony chorobą i pitą przez lata tanią wódką.

- Kogoś takiego nie można zapomnieć, panie Brady.

- Czy nie wchodził dziś do „Flamingo”? Stary zignorował pytanie, usiłując znaleźć drobne w kieszeniach.

- Bez szans. Ale, uważaj pan, jest prywatne wejście Mantona, obok drzwi służbowych od strony bocznej alejki. Schody prowadzą prosto do jego pokojów.

- Dobry z ciebie człowiek, Micky.

Brady wcisnął w dłoń starego pół korony, dla zachowania pozorów wziął pensa reszty i oddalił się. Zatrzymał się na zakręcie alejki biegnącej wzdłuż bocznej ściany „Flamingo” i spojrzał w tył. Przy wejściu nie było śladu szwajcara. Szybko skręcił w wąską ścieżkę.

Stał tam długi szereg wypełnionych po brzegi skrzyń na śmieci. Gazowa lampa, przymocowana do ściany, oświetlała dwoje drzwi. Jedne były oznaczone napisem „Wstęp wzbroniony - wejście służbowe”. Drugie nie miały żadnego napisu i gdy spróbował je otworzyć, stawiły opór.

Na końcu alei widział skrawek głównej ulicy i słyszał przytłumione odgłosy późnego ruchu dobiegające jakby z innego świata. Spojrzał na zegarek. Było kilka minut po jedenastej. Miał jeszcze czas do północy. Wrócił ścieżką w stronę placu, znalazł bramę i ukrył się w jej cieniu.

Było przeraźliwie zimno. Oparł się o ścianę, ręce wcisnął głęboko w kieszenie, a czas wlókł się powoli, minuta za minutą. Nikt nie przychodził. A więc mylił się. Taka była prawda. Musiał się zestarzeć. Powiedział to Manton i chyba rzeczywiście miał rację. Ale czy to mogło być wszystko, czym mógł się pochwalić po dwudziestu pięciu latach?

Chwyciła go dziwna nostalgia. Gdyby tylko mógł zacząć wszystko od nowa. Gdyby mógł wrócić do początku! Jakże inaczej wszystko by się ułożyło.

Zdawało mu się, że gdzieś w oddali słyszy jakieś głosy. Westchnął głęboko i powrócił do rzeczywistości, wściekły na siebie, że omal nie usnął.

Z cienia wynurzyła się jakaś postać. Ktoś stanął przy służbowym wejściu i zapalił papierosa. Brady od razu rozpoznał Chucka Lazera i przypomniał sobie, że Amerykanin jest zatrudniony w klubie w charakterze pianisty.

Kiedy służbowe drzwi zamknęły się za Lazerem, Brady wychylił się z bramy. Zadrżał i podniósł kołnierz, gdy zimny wiatr przeleciał wzdłuż ścieżki. Tracił czas. To było już więcej niż oczywiste.

Uniósł rękę, by odczytać godzinę i ku swemu zdumieniu spostrzegł, że jest już dziesięć po dwunastej. W tej samej chwili otworzyły się drzwi prowadzące na schody do Mantona i ktoś gwizdnął cicho. Z cienia, z głębi alejki wyłonił się Ben Garvald. Na chwilę zatrzymał się pod lampą i zniknął we wnętrzu domu.

Przez moment Brady tkwił w ciemnościach schwytany we własne zdziwienie. Po chwili zebrał się w garść i ruszył ku drzwiom. Chłodne palce podniecenia ścisnęły żołądek.

Drzwi prowadzące do apartamentów Mantona były nadal zamknięte, ale wejście służbowe otwarło się, gdy nacisnął klamkę. Nie zwlekając chwili, wszedł do środka.

XI

Kiedy Lazer otworzył drzwi, Garvald wszedł do środka. Znalazł się w kwadratowym przedsionku u stóp schodów wyłożonych dywanem. Lazer ruszył przodem. Stanąwszy na ostatnim stopniu, ostrożnie uchylił drzwi i zajrzał w głąb wąskiego korytarza.

- Co tu mamy? - dopytywał się szeptem Garvald.

- Prywatne pokoje Mantona. Jego biuro znajduje się na samym końcu. Jest u siebie, właśnie z nim rozmawiałem. Chce, bym wziął ze sobą paru chłopców z zespołu i poszedł do Belli, aby trochę tam pograć i zrobić nastrój. Mają tam dzisiejszej nocy niezłą imprezę.

- Jakaś szczególna okazja?

- Urodziny Harry'ego.

- Musiała się zrobić na starość sentymentalna - powiedział Garvald. - Nie mów jej, że mnie widziałeś. Chcę zrobić jej niespodziankę.

- Jak sobie życzysz - uśmiechnął się złośliwie Lazer. - Może zajrzysz tam później?

- To zależy od tego, jakie karty mi podejdą. Zatrzymałem się w „Regent Hotel” na Gloyne Street. Jeśli się coś wydarzy, tam mnie szukaj.

- Załatwione. - Przeszli przez długi korytarz i Amerykanin otworzył drzwi obite zielonym suknem. Tędy, do diabła - powiedział, gdy głośniej zabrzmiała muzyka i buchnął śmiech. - Tylko mnie nie wydaj.

Garvald ruszył korytarzem i zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami. Zawahał się chwilę, starając się złapać jakiś dźwięk dolatujący przez umieszczone nad drzwiami okienko. Nagle poczuł za plecami jakiś ruch. Odwrócił się szybko.

Przed nim stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Długie, zaczesane za uszy włosy spadały mu poskręcane na kark. Jedno zdrowe oko spoglądało z niechęcią na Garvalda. Drugie, sztuczne, było powleczone ohydnie poczerniałym złotem i srebrem.

- Co jest grane, kolego? - zapytał ostro.

Garvald spokojnie obejrzał go od stóp do głów, odwrócił się bez słowa i otworzył drzwi. Pokój, w którym się znalazł był ozdobiony złotem. W staromodnym, stylowym kominku płonął ogień. Manton siedział za orzechowym biurkiem zawalonym papierami. Podniósł wzrok.

Przez kilka sekund patrzyli na siebie twardo. W końcu Manton westchnął.

- Miałem nadzieję, że tego nie zrobisz, Ben.

- Że niby nie wrócę? - Garvald wzruszył ramionami, otworzył srebrne pudełko stojące na biurku i wziął sobie papierosa. - Po tym wszystkim, co zaszło, człowiek potrzebuje przyjaciół, Fred. Gdzie mógłbym pójść, jak nie tu?

Człowiek ze sztucznym okiem odezwał się spod drzwi.

- Panie Manton, on nie mógł się tu dostać ani przez klub, ani przez kuchnię. To znaczy, że wszedł przez boczne drzwi. Czy mam go przeszukać i wyciągnąć mu z kieszeni klucz?

- Spróbuj tylko, a połamię ci łapska - odezwał się dobrotliwie Garvald.

Jednooki zrobił szybki krok naprzód. Twarz mu pociemniała. Manton podniósł rękę.

- Zostaw go, Donner. Odeśle cię na miesiąc do szpitala, a jesteś mi potrzebny. Wracaj na dół.

Donner stał przez chwilę, jego oko wpatrywało się ostro w Garvalda. Wreszcie odwrócił się na pięcie i wyszedł trzaskając drzwiami.

Manton podszedł do orzechowej szafki, otworzył ją, wydobył butelkę whisky i dwie szklanki. Napełnił je i milcząco wzniósł toast w stronę Garvalda.

- Jak się tu dostałeś, Ben?

- To ja cię zapytam - odparł Garvald. - Czy był mi kiedyś potrzebny klucz, by otworzyć drzwi? Manton zachichotał.

- To prawda, Bóg mi świadkiem. W starych czasach byłeś najlepszym włamywaczem w całej branży.

Wrócił do biurka i zapalił papierosa, pragnąc zyskać na czasie.

- Dlaczego wróciłeś, Ben? Nie ma tu nic dla ciebie.

- Czemu więc tak bardzo zabiegałeś, bym trzymał się z daleka? Zrobiłeś błąd, nasyłając na mnie wczoraj tych dwóch typów we mgle pod Wandsworth. Po tym, co zaszło, nic już nie mogło mnie powstrzymać przed zjawieniem się tutaj.

- Wiele się zmieniło - powiedział Manton. - Nie jest już tak, jak dawniej. Pojawiło się mnóstwo forsiastych facetów. Więcej wyciągniesz z legalnie prowadzonego klubu, niż kiedykolwiek przedtem z lewej roboty. Z twoją opinią, Ben, jesteś zawadą w interesach. To chyba całkiem proste.

- Mówiono mi, że płacą ci pensję. Nigdy bym się nie spodziewał, że doczekani takiego dnia.

- Jeżeli tyle wiesz, to wiesz też, dla kogo pracuję - powiedział uprzejmie Manton. - Dla Harry'ego Faulknera. - Traktuje mnie całkiem dobrze. Poza normalnym wynagrodzeniem, dostaję jeszcze dwa razy do roku niezłą premię. To w sumie więcej, niż mogliśmy sobie wymarzyć harując w starym „One-Spot”.

- Kiedy byliśmy wspólnikami w interesie. Manton odstawił szklankę i kiedy odezwał się, powoli odmierzał każde słowo:

- Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, Ben. Kiedy gliny zamknęły cię za robotę w Steel Amalgamated, zadusili nasz „One-Spot”. Musiałem pracować dwa lata u Faulknera, by wygrzebać się z długów. Nie jestem ci nic winien.

Garyald uśmiechnął się.

- Wcale nie twierdzę, że jesteś.

Manton nie umiał ukryć zdziwienia. Stał za biurkiem unosząc w zdumieniu brwi. Nagle, jakby coś przyszło mu na myśl, usiadł, sięgnął ręką po pęk kluczy i otworzył szufladę.

- A niech tam, do diabła. W takim razie jestem ci winien grzeczność. - Wyciągnął dwa pliki banknotów i rzucił je na księgę rachunkową. - Masz tu, Ben, pięć stów. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić.

Garvald spojrzał na pieniądze, w kącikach ust zapalił mu się dziwny uśmieszek. Podszedł do barku i nalał sobie drugą whisky. Gdy obrócił się z powrotem, twarz nie wyrażała niczego.

- Nie, Fred, dziękuję. Manton podskoczył ze złości.

- Czego ty właściwie chcesz? Pewnie Belli?

- Ona jest moją żoną, Fred.

- Chciałeś chyba powiedzieć: była - uśmiechnął się kwaśno Manton. - Takie gadanie donikąd cię nie zaprowadzi. Zanudzisz ją, zaś Harry Faulkner ukróci twoje zapędy tak szybko, że nawet nie zdążysz rozpoznać tego, który cię załatwi.

Garvald uśmiechnął się w odpowiedzi.

- I ty mi mówisz, że teraz wszystko jest załatwiane legalnie?

Manton zmarszczył brwi. Iskry zainteresowania zapaliły się w jego oczach.

- Nie, to nie Bella cię interesuje, nieprawdaż? To kasa - kasa ze Steel Amalgamated.

- Która poszła z dymem razem z Jacky Charltonem.

- Czy aby na pewno? - powiedział cicho Manton. - Może zdążyliście ją przedtem podzielić?

- Przyznaję, że to interesująca myśl.

Na korytarzu rozległy się szybkie kroki. Drzwi otwarły się i wszedł Donner. Nachylił się przez biurko w stronę Mantona, ignorując obecność Garvalda.

- Zaczynają się kłopoty, szefie. Ten przeklęty gliniarz, Brady.

- Czego chce?

- Naszego przyjaciela, tego tutaj. Jango próbuje go zagadywać na dole, ale długo nie uda mu się go zatrzymać.

Manton spojrzał wściekle na Garvalda.

- W co ty nas wpakowałeś, do cholery! Wielki Irlandczyk był już w drodze ku drzwiom.

- Szuka mnie, ale ja mam zamiar złapać inną rybkę. Złóż mu ode mnie ukłony, Fred. Ja się ulatniam.

Kiedy zniknął na końcu korytarza, Donner chciał puścić się za nim. Ale Manton chwycił go za rękaw.

- Niech idzie. Nie było go tutaj, jasne?

Siadł za biurkiem i zapalił papierosa. Chwilę później usłyszał na korytarzu głosy i do pokoju wpadł Brady, odsuwając na bok małego, czarnobrodego człowieka w smokingu, którego włosy ostrzyżone były przy samej skórze.

Ten stanął przed biurkiem Mantona z twarzą wezbraną gniewem. Zaczai mówić z silnym greckim akcentem.

- Wpadł, jak szalony przez wejście służbowe, szefie - powiedział, żywo gestykulując przed twarzą Mantona. - Kiedy próbowałem go zatrzymać, niemal złamał mi rękę.

- Nie słuchaj tego bufona - powiedział ostro Brady. - Chcę mieć Garvalda. Gdzie on jest? Manton z pewnym trudem uniósł brwi.

- Bena Garvalda? Musiało ci się coś pomieszać w tym maleńkim móżdżku.

Jednym skokiem Brady obszedł biurko i nagłym szarpnięciem ręki postawił Mantona na nogi rozrywając jedwabne wyłogi kosztownego smokinga.

- Nie próbuj takich sztuczek, Manton. Byłem w alejce, gdy ktoś wpuścił go prywatnym wejściem.

Tylko na jedną sekundę Manton stracił nad sobą kontrolę. Rzucił zdziwione spojrzenie Donnerowi, a Brady roześmiał się szorstko.

- Czytam w tobie, jak w otwartej księdze, Manton, ty świnio. Gadaj, gdzie on jest?

Manton wyzwolił się z uchwytu i zrobił krok w tył.

- Nie wiem za bardzo, o co ci chodzi, ale chcę najpierw zobaczyć twoją legitymację. Jeśli jej nie masz, to idź lepiej do diabła, bo zaraz zadzwonię po prawdziwych stróżów porządku.

- Nie boję się twoich pogróżek - powiedział pogardliwie Brady.

- Być może - odparował mu Manton. - A Harry Faulknera?

Ale Brady już przekroczył strefę, w której działanie było podporządkowane rozumowi. Nigdy zresztą cnota rozsądku nie była jego mocną stroną.

Spojrzał na Mantona oczami nabiegłymi krwią.

- Ben Garvald jest tutaj. Widziałem, jak wchodził. I, na Boga, znajdę go.

Okręcił się na pięcie, odtrącił Jango jednym machnięciem ręki i wypadł na korytarz. Otworzył pierwsze drzwi po lewej, zapalił światło i ujrzał przed sobą łazienkę.

Kiedy odwrócił się, by wyjść, trzej mężczyźni stali na korytarzu i obserwowali go. Na twarzy Mantona pojawił się lekki, uprzejmy uśmieszek.

- Znaleźliśmy coś?

- Może myśli, żeśmy go spłukali? - odezwał się Donner.

Brady zignorował obie uwagi i otworzył następne drzwi.

- Bawialnia - pośpieszył z informacją Manton. - Obok znajduje się moja sypialnia.

Brady przeszukał oba pomieszczenia. Bez skutku. Wychodząc z sypialni zauważył lekko uchylone drzwi na końcu korytarza. Pobiegł szybko w ich stronę, otworzył je i spojrzał w dół schodów wejściowych.

Odwrócił się, a jego twarz zalała się gniewem.

- Więc to tak?

- Na miłość Boską, szefie, jak długo mamy znosić tę farsę? - To Donner zwrócił się do Mantona. - Nie można by mu dać kilku pięciofuntówek lub czegoś w tym guście? Kto wie, czy nie po to właśnie przyszedł.

Pomruk wściekłości wydostał się z zaciśniętego gardła i Brady chwycił Donnera za ramię, potrząsając nim ze złością. Wtedy cała tłumiona nienawiść zakipiała w Donnerze i eksplodowała, rozrywając wszelkie tamy.

- Trzymaj swe zasrane łapy z daleka - powiedział przez zęby. Obrócił się, chwytając rękę, którą Brady trzymał jego ramię i w tym samej chwili błyskawicznie przysunął się ku niemu, uderzając kolanem w odsłonięte krocze. Gdy Brady skręcił się wpół, kolano uderzyło w twarz, odrzucając go w tył. Przez sekundę wielki policjant starał się utrzymać równowagę i stojąc w drzwiach próbował uczepić się ściany, po czym runął głową w tył w studnię klatki schodowej.

XII

Kiedy trzej mężczyźni stali w martwej ciszy, tłocząc się przy drzwiach, coś zaskrzypiało za ich plecami i z bieliźniarki wyłonił się Garvald.

- Robisz się na starość nieostrożny, Fred. - Pokręcił głową. - Pamiętasz jedenaste przykazanie? Nie rób nic złego glinie, bo odpłacą ci stokrotnie.

Rozepchnął ich i zszedł po schodach. Na dole leżał Brady. Nogi rozwaliły się na stopniach w nienaturalnej pozycji, głowa i plecy były wciśnięte w ścianę. Krew zlepiała mu włosy i ściekała na twarz, zalewając oczy. Głowa poruszyła się lekko.

Garvald odwrócił się i spojrzał na Mantona, który zatrzymał się kilka stopni wyżej.

- Nie wygląda dobrze, Fred. Życzę powodzenia.

Otworzył drzwi i jednym szybkim ruchem znalazł się na zewnątrz. Gdy zamknęły się, Manton popchnął w dół stojącego obok Jango.

- Idź za nim. Jeśli go zgubisz, obetnę ci uszy.

Drzwi otworzyły się i zamknęły za Cypryjczykiem, a Manton ukląkł przy Bradym. Policjant podniósł powieki i spojrzał na niego. Z gardła doszedł dziwny, zduszony dźwięk. Krew trysnęła z nosa i głowa opadła na bok.

- Boże, wykitował - wyszeptał Donner. Manton podniósł się.

- Paskudna sprawa.

- To był wypadek - powiedział z rozpaczą Donner. - Pierwszy się na mnie rzucił. Sam widziałeś.

- Już widzę, jak sąd wierzy moim zeznaniom - powiedział z goryczą Manton. - Spójrz prawdzie w oczy, Donner. Zabiłeś gliniarza, a to najgorsza rzecz na świecie.

Donner pogroził mu wskazującym palcem.

- Jeśli mnie wsadzą, to razem z tobą. Wspólnie w to wdepnęliśmy. Nie miej co do tego złudzeń.

- Nie musisz mi tego przypominać - rzekł Manton. - Nawet jeśli te świnie z ratusza nie będą mogły mi nic udowodnić, to sami coś wymyślą.

- Musimy się go pozbyć - powiedział Donner. - To jedyne rozsądne wyjście. Może wrzucimy go do kanału Graigner Wharf? To niedaleko stąd.

- Będzie to bardziej niż kiedykolwiek wyglądało na morderstwo - powiedział Manton. - Trzeba zrobić to sprytniej. Wypadek, oto co jest nam potrzebne. Zwyczajny wypadek. Ktoś przejechał go i uciekł.

Donner przytaknął skwapliwie.

- Nieźle. Całkiem nieźle.

- Szczególnie, gdy weźmiemy obcy wóz i gdzieś go potem porzucimy. Jest tylko jeszcze jeden kłopot. Kto widział go poza nami?

- Tylko Jango - odpowiedział Donner. - Na szczęście była przerwa przed głównym przedstawieniem i cały personel siedział w kuchni. Jango zatrzymał Brady'ego na dole i zawołał mnie. - Zawahał się. - Pozostaje jeszcze Garvald.

- Zajmiemy się nim później. Najpierw musimy pozbyć się tego tutaj. Weźmiemy go i zaciągniemy alejką do Stank's Yard. Potem skoczysz po jakiś wóz. Nie traćmy czasu.

Ścieżka była pusta. Ruszyli w ciemności, dźwigając bezwładne ciało Brady'ego. Stank's Yard znajdowało się na końcu, tuż przy głównej ulicy. Furtka wychodząca na zewnątrz nie była nigdy zamknięta.

Było to ciemne miejsce. Studnia między wysokimi magazynami, które przeznaczono do rozbiórki. Większość z nich zajmowali śmieciarze. Cuchnęło stamtąd gromadzonymi od lat odpadkami. Szeroka brama otwierała się na wąską uliczkę biegnącą do głównej drogi.

Manton oparł się o mur, próbując schronić się przed deszczem. Dłonią przykrył papierosa. Sam był zdziwiony faktem, że nie odczuwał lęku. Jeżeli już coś czuł, to podniecenie. To tak, jakby znów zaczął żyć, pierwszy raz od wielu lat. Na myśl o tym uśmiechnął się ponuro. Tak, to by ubawiło Garvalda, nie ma co.

Ktoś wszedł w alejkę od strony głównej ulicy i kroczył szybko po nierównym bruku. Echo stóp odbijało się o wysokie, ceglane mury. Manton cofnął się i czekał. Chwilę później Jango minął bramkę. Manton widział wyraźnie jego twarz oświetloną przyćmionym blaskiem gazowej lampy, która wisiała przy wejściu.

Zawołał cicho i Jango szybko cofnął się w jego stronę. Uważnie wpatrywał się w mrok.

- Co się dzieje?

- Brady nie żyje. Musimy się go pozbyć. Czekam na Donnera, ma podjechać wozem.

Oddech Cypryjczyka stał się nagle świszczący.

- To niedobrze, panie Manton. Nie jestem pewien, czy chcę w tym maczać palce.

- Już siedzisz w tym po uszy, chcesz tego czy nie - odpowiedział brutalnie Manton. - A może chcesz, bym komuś przypomniał twoje wszystkie morderstwa? Przestań paplać brednie i mów, co z Garvaldem.

- Zatrzymał się w miejscu zwanym „Regent Hotel” na Gloyne Street. Nie dalej, niż pięć minut drogi stąd, idąc pieszo. Zawszona dziura. Nie mają nawet nocnego portiera. Dyżuruje sama pokojówka.

- Rozmawiałeś z nią?

- Pewnie - zachichotał Jango i oczy zaświeciły mu w ciemnościach. - To dziwka, panie Manton. Znam to miejsce. Trzymają ją tam dla obsługi klientów. Wsuń jej jednofuntowy banknot pod pończochę, a da ci pięćdziesiąt siedem pozycji.

- Interesujące - powiedział cicho Manton. - A jak dalece będzie chętna za dwadzieścia funtów?

- Cały drżę na samą myśl - odparował Jango.

W wąskim gardle murów rozległ się warkot silnika i po chwili z mroku wyłoniły się światła reflektorów. Przez główną bramę przejechał samochód.

Była to niebieska furgonetka. Kiedy podeszli, z wozu wyskoczył Donner.

- Nic lepszego nie mogłem znaleźć. Wrzućcie go do tyłu i zjeżdżajmy stąd.

Na ulicach panował wciąż jeszcze niewielki ruch, ale późna pora i ciężki, nieustanny deszcz prawie do cna oczyściły miasto. Donner przejechał przez podwórze i skręcił w główną ulicę.

- Nie traćmy czasu na głupstwa - powiedział do niego Manton. - Nadaje się do tego każda boczna uliczka.

- Może nie będzie za dobrze, jeśli zrobimy to tak blisko klubu - odezwał się Jango.

- Rusz swoim móżdżkiem - odpowiedział mu Manton. - Brady pracuje w Sekcji Centralnej, nie? Zresztą, pokazał się wcześniej w klubie. To musiało stać się gdzieś tutaj.

Donner skręcił kierownicą przeskakując przez podwójny przejazd kolejowy i wjechał w wąską uliczkę, która łagodnym łukiem biegła ku rzece wzdłuż wysokich magazynów. Padało coraz mocniej i w samochodzie stało się przejmująco zimno.

- Tu będzie dobrze - powiedział Donner i zahamował na środku opustoszałej ulicy, aż zarzuciło wozem na mokrym asfalcie.

Manton otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. W tym miejscu ulica wchodziła w zakręt. Tam, gdzie stanęli, niewidoczni z głównej drogi i od strony magazynów, było ciemno i pusto.

- Nie wyłączaj silnika - Manton zwrócił się do Donnera. - Poradzimy sobie sami z Jango.

Podszedł do tyłu furgonetki, otworzył drzwi i chwycił Brady'ego za kostki. Cypryjczyk ujął policjanta za ręce. Wspólnymi siłami za taszczy li go przed wóz i rzucili na maskę.

Cofnęli się, patrząc jak Brady osuwa się na ziemię, a krew z jego twarzy i koszuli zostawia ślady na masce furgonetki. Manton kopnął w bok reflektora. Deszcz szkła posypał się na skręcone ciało Brady'ego.

- Tak być powinno - mruknął i wgramolił się z powrotem do środka furgonetki popychając przed sobą Jango.

- Może należałoby go przejechać, albo coś w tym guście? - zapytał Donner. - Żeby lepiej wyglądało...

Gdy Manton wahał się, rozważając zalety poddanej propozycji, światła jakiegoś samochodu omiotły ścianę stojącego przed nimi budynku.

- Ruszaj - powiedział chrapliwym głosem.

Donner rzucił wozem na wstecznym i gdy skręcił kierownicą, tylne koła odbiły się od krawężnika. Ruszyli do przodu. Jedno koło podskoczyło, przejeżdżając po prawym bucie Brady'ego. Odjechali w pośpiechu, a za chwilę zza zakrętu wyłoniła się elegancka limuzyna.

- Nie chcę go mieć ani kroku bliżej - powiedział Donner, gdy szybko mijali przejazd i wjeżdżali w inną uliczkę.

- Co teraz robimy?

- Wyrzuć mnie i Jango na następnym skrzyżowaniu - powiedział Manton. - Potem wjedź w Canal Street i wrzuć tę maszynkę w Grainger's Wharf. Nie ułatwiajmy im roboty. Spotkamy się w klubie. Załatw to szybko. Nie zapominaj, że musimy się jeszcze zająć Garvaldem.

- Nie mogę się doczekać tej chwili - powiedział Donner. - Naprawdę nie mogę.

Człowiek za kierownicą eleganckiego wozu nie wyglądał na ubogiego, zaś siedząca obok dziewczyna z pewnością nie była jego żoną, co wysoce komplikowało sprawę. Spojrzał na leżące na środku drogi ciało wzrokiem zmartwiałym z przerażenia. Nerwowo rzucił okiem na cienie błąkające się po murach.

- A to świnie - odezwała się dziewczyna. - Nawet się nie zatrzymali.

Jej towarzysz przytaknął. Otworzył drzwi i podszedł do Brady'ego. Kiedy wrócił, był blady jak papier.

- Cała twarz we krwi. Myślę, że nie żyje.

- Więc lepiej zmykajmy stąd - powiedziała szybko.

Odwrócił się, a w jego oczach pojawił się strach. - Nie możemy go tak zostawić.

- Niby dlaczego? - odparła brutalnie. - Nie możemy mu pomóc, to pewne. Jeśli ma ci to poprawić nastrój, możemy się zatrzymać przy pierwszej napotkanej budce telefonicznej. Zadzwonisz pod 999, ale nie podawaj nazwiska. - Spojrzała na niego i wzruszyła ramionami. - Chyba, że chcesz zobaczyć swe nazwisko w gazecie...

Akurat to było mu potrzebne! Zapalił silnik i szybko odjechał, zostawiając za sobą przerażający widok wycięty z ciemności przez mdłe światło staroświeckiej lampy gazowej.

Po chwili ciało się poruszyło i jakiś nieludzki szloch wydobył się z gardła Jacka Brady'ego. Obrócił się twarzą do ziemi i spróbował podnieść, ale miał złamaną rękę. Zaczął się czołgać, a krew znaczyła jego ślad na asfalcie. Wiedział, że mogą tu jeszcze wrócić. Włączył ostatnią rezerwę, która tkwi w każdym człowieku i nie pozwala umrzeć.

Sygnał nadjeżdżającego wozu patrolowego napełnił go ciepłem i przyniósł ulgę. To był ostatni dźwięk, jaki usłyszał, nim znów ześliznął się w ciemność.

Ben Garvald leżał na łóżku i gapiąc się w sufit palił papierosa. Miał w tej materii sporo doświadczenia nabytego w ciągu minionych lat. Teraz jednak było inaczej; stąd mógł wyjść w każdej chwili, gdyby mu na to przyszła ochota.

Zastanawiał się, co Manton zrobi z tym gliną i w kącikach ust zapalił mu się maleńki uśmieszek. Właśnie pojawił się problem, ale - z drugiej strony - on w całą tę sprawę nie wtykał nosa. Spojrzał na zegarek. Była pierwsza. Zmarszczył brwi, próbując obmyślić plan na dalszą część nocy.

Jeżeli miało to być takie przyjęcie, jak myślał, to nie skończy się przed świtem. Jasne jest, że najlepiej próbować złapać Bellę przed czwartą czy nawet piątą, kiedy to większość gości albo wróciła już do swoich łóżek, albo jest w takim stanie, że nie połapie się, w czym rzecz. Uśmiechnął się do siebie, próbując wyobrazić sobie jej twarz, gdy go zobaczy.

Ktoś cicho zapukał do drzwi i po chwili je odemknął. Do pokoju weszła irlandzka dziewczyna, trzymając w ręku szklankę i spodek.

- Zrobiłam herbatę.

- Wspomnę cię w moich modlitwach. Podała mu herbatę i stojąc nad nim, roześmiała się głośno.

- Co za dzień.

Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Kiedy skończył pić, cofnęła się, by usiąść na skraju łóżka.

- Mogę zapalić?

- Proszę.

Wzięła papierosa, a Garvald podał jej ogień. Gdy nachyliła się w jego stronę, nylonowa sukienka rozchyliła się aż do talii. Miała pod spodem halkę, ale nie nosiła biustonosza. Jej piersi były białe i jędrne. Gdy zapalał jej papierosa, chwyciła go mocno za nadgarstek. Garvald wsunął lewą rękę pod sukienkę i dotknął jej piersi. Poczuł, jak pod dotykiem jego dłoni twardnieje sutek.

- Nie masz ochoty? - zapytała miękkim głosem. Odłożył zapalniczkę, wyciągnął jej z ust papierosa i zdusił go w popielniczce leżącej przy łóżku.

- Minęło dużo czasu - powiedział. - Ostrzegam, cholernie dużo.

Jej ręce objęły go za szyję, a on zsunął jej z ramion sukienkę nie przerywając pocałunku. To dziwne, ale cały drżał. Był jak młody dzieciak, który robi to po raz pierwszy. Miał wrażenie, że światło przygasa.

Położyła się na plecach i rozsunęła lekko nogi.

98

Przyciągnęła go w swą miękkość i ciepło. Jednak jego ciało było, jak z waty. Nie wiedząc czemu, znalazł się na podłodze, ona zaś siedziała na brzegu łóżka i patrzyła w dół na niego. Na kolanach trzymała zmiętą sukienkę, a jej nogi, które miał przed oczami, były najdłuższą i najpiękniejszą rzeczą na świecie.

Po drugiej stronie łóżka otworzyły się drzwi i wszedł Donner. Uśmiechał się, choć jego twarz wyrażała coś więcej i gdy otworzył usta nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Ruszył w stronę łóżka. Garvald próbował zerwać się na nogi, ale było za późno. Poczuł potężne kopnięcie butem. Krzyk dziewczyny był ostatnim odgłosem, jaki usłyszał, opadając w ciemność.

XIII

Nick zapalił papierosa i przysiadł na brzegu stołu. Patrzył na Wilmę. Ta opróżniła szklankę jednym haustem. Wzdrygnęła się. Spojrzała na niego nieprzytomnymi oczyma. Płynące po twarzy łzy rozmazały makijaż.

- Muszę fatalnie wyglądać. Mogę jeszcze jednego?

- To twój dżin.

Sięgnął po butelkę i napełnił do połowy szklankę.

- Sprawy muszą naprawdę źle wyglądać, skoro próbujesz od nich uciec w taki sposób.

Szybko wychyliła dżin, odgarnęła włosy i chwyciła butelkę.

- Myślałam, że to mój mąż...

- Musisz o nim strasznie dużo myśleć.

- Nie pozbędę się go nawet, gdy go powieszą. - Roześmiała się nieprzyjemnie. - Opowiem ci, panie, o moim mężu. Opowiem wszystko, co można wiedzieć o Sammy'm Rosco. Niech go piekło pochłonie. Kiedy w 1945 wziął mnie z ulicy w Hamburgu i ożenił się ze mną, myślałam, że to cud. W tamtych dniach nie przestawałam się modlić. Miałam piętnaście lat, ale skłamałam, że jestem starsza.

- I co się stało?

- Kiedy go zdemobilizowano, wróciliśmy do domu. Do domu, znaczy tutaj. - Rozejrzała się z obrzydzeniem po pokoju. - Miodowy miesiąc trwał tak długo, jak długo uważał, że należy mu się ode mnie napiwek. Potem przyprowadził pierwszego mężczyznę.

- I od tamtej pory go utrzymywałaś?

- Coś w tym rodzaju. Przychodził jeden, przychodziło wielu, pijany i trzeźwy, czarny i biały. Nigdy nie mogłam odmówić. Gdy raz spróbowałam, zbił mnie do nieprzytomności. Życie pełne róż.

- Nigdy nie próbowałaś zostawić tego wszystkiego?

- Łatwo powiedzieć. - Opróżniła szklankę i przetarła oczy. - Muszę złapać pociąg. Nie mam pojęcia, kto dał ci mój adres, ale ja się już w to nie bawię.

- Nie po to przyszedłem.

Nie jadła nic od obiadu i dżin uderzył jej mocno do głowy. Musiała się bardzo skupić, aby zobaczyć wyraźnie jego twarz.

- Kim jesteś? - zapytała, marszcząc brwi. I nagle dodała z niepokojem: - Nie jesteś chyba przyjacielem Sammy'ego, co?

- To nie wchodzi w rachubę - powiedział Nick. Spróbował pociągnąć ją za język. - Nazywam się Nick Miller. Jestem kumplem Bena Garvalda.

- Przyjaciel Bena? - Spojrzała na niego oszołomiona. - Kiedy o nim mówisz, wydaje mi się, że gdzieś cię już widziałam. - Z niewyjaśnionych powodów po plecach przebiegł ją dreszcz.

- Nie mogłaś - odrzekł Nick. - Jestem nowy w tym mieście. Ben i ja siedzieliśmy razem w Parkhurst. Zwolniono mnie w październiku.

- Minąłeś się z nim - powiedziała. - Był tu przed małą chwilką.

- Myślałem, że uda mi się go spotkać przy wyjściu z Wandsworth, ale coś się stało. Słyszałem, że miał jakieś kłopoty.

- Czekali na niego we mgle - powiedziała gapiąc się w pustą szklankę.

Nick szybko napełnił ją dżinem.

- Kto, Wilmo?

- Och, jakieś szczury ze światka Sammy'ego. - Parsknęła głośnym śmiechem i łyknęła dżinu. - Mój Boże, nie powiedział im chyba zbyt wiele o Benie.

- To twardy facet.

- Mógłby załatwić ich wszystkich jedną ręką - Uśmiechnęła się rozmarzona. - Ale gdy idzie o kobiety... - Potrząsnęła głową zamroczona alkoholem, łzy powoli pociekły po policzkach. Sięgnęła po torebkę. - Widzisz to? - Zamachała mu przed oczami pięćdziesięcioma funtami. - To od Bena. - Wracam do domu, rozumiesz? Wracam do domu!

- A co z Sammy'm? Zaśmiała się pogardliwie.

- Ben dał mu dobrą nauczkę i wyrzucił za kołnierz.

- Miło z jego strony - Nick podszedł do kominka i odwrócił się do niej plecami.

- Jednej rzeczy nie rozumiem. Dlaczego Sammy chciał załatwić Bena, gdy tylko ten wyszedł z Wandsworth? Wydaje mi się, że jest to zupełnie pozbawione sensu.

- Nie myślisz chyba, że robił to na własny rachunek, prawda? - Urwała w pół słowa, ujrzawszy jego spojrzenie w lusterku zawieszonym nad kominkiem.

- Mów dalej, Wilmo - powiedział Nick odwracając się w jej stronę. - Na czyje zlecenie to zrobił?

Nagle przeczuła, że coś w tym wszystkim nie gra. Energicznie pokręciła głową.

- Nie wiem, nie pamiętam. Muszę już iść. Muszę zdążyć na pociąg.

Chwyciła walizkę, ale Nick zagrodził jej drogę. Czy to Fred Manton?

Patrzyła na niego. Wytrzeźwiała już niemal zupełnie. W głowie zaświtała jej jakaś myśl.

- Wcale nie jesteś przyjacielem Bena.

Przysunęła się bliżej wpatrując się uważnie w jego twarz. Nick wolno pokiwał głową. - Zgadza się co do joty, Wilmo. Jestem z policji.

W jej oczach pojawił się strach i natychmiast otrzeźwiała. Chwyciła za walizkę próbując prześliznąć się koło niego.

- Nie zrobiłam nic złego. Nie możesz mnie tu trzymać. Muszę złapać pociąg. Nick przytrzymał ją z całej siły.

- Dokąd poszedł Ben, Wilmo? Powiedz mi, a osobiście zawiozę cię na dworzec.

Przez moment zdawało się, że odjęło jej mowę. Wreszcie podniosła ku niemu wskazujący palec i wyrzuciła z siebie:

- Wiem już, dlaczego się tak bałam. Przypominam sobie, gdzie widziałam cię przedtem. Kiedy byłam dzieckiem i była wojna, mieszkałam w Hamburgu. Miałam kuzyna, który wyglądał tak samo, jak ty. Ta sama biała twarz, takie same oczy patrzące przez ciebie na wylot. Pracował w Gestapo. Kiedy skończyła się wojna, tłum powiesił go na latarni, koło poczty, na końcu naszej ulicy.

- Ben - odezwał się Nick. - Gdzie on teraz jest, Wilmo? Chcę tylko z nim pogadać. Nie zrobił nic złego, jak dotychczas.

- Możesz mnie przypalać rozżarzonym żelazem, a nie pisnę nawet słówka. To jedyny mężczyzna, który potraktował mnie po ludzku.

Nick wzruszył ramionami.

- To niedobrze. Znaczy to, że muszę cię zabrać do komisariatu na przesłuchanie. Nie zdążysz na pociąg.

Jej twarz zrobiła się trupio blada, rozdziawiła usta patrząc na niego głupkowato.

- Ale, jeśli nie zdążę na pociąg, Sammy złapie mnie i ściągnie tu z powrotem.

Wolno kręciła głową, a Nick powtórzył cierpliwie:

- Wszystko, co musisz zrobić, to powiedzieć, gdzie Ben zamierzał stąd pójść.

Dziwna rzecz, ale ona naprawdę tego nie wiedziała, zresztą wewnętrzna duma i jakaś moc, z której istnienia nigdy nie zdawała sobie sprawy, nie pozwalały jej zdradzić człowieka, który jej pomógł.

Przełknęła łzy i zacisnęła usta.

- W porządku, ruszajmy na stację. Nick odetchnął z ulgą i skinął głową.

- Dobrze, Wilmo. A więc na stację kolejową. Zbieraj się. Podrzucę cię moim wozem.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem, potem chwyciła walizkę i przepchnęła się ku drzwiom.

- Wolałabym raczej jechać z diabłem.

Poszedł za nią ciemnym korytarzem, zeszli w dół po schodach i wydostali się na podwórze. Gdy minęła zaparkowany samochód, złapał ją szybko za ramię.

- Nie wygłupiaj się, Wilmo. Zawiozę cię tam w parę minut. Masz pociąg o zero dwadzieścia. Akurat zdążymy.

- Weź te łapy. - Odsunęła się. - Od tego miejsca idę sama. - W świetle latarni jej twarz wydawała się żółta i pełna nienawiści. - Angielska policja, Gestapo, cóż za różnica? Nie cofniecie się przed najgorszym, dopóki nie dopniecie swego. Mam nadzieję, że Ben Garvald rozwali ci łeb.

Tupnęła nogą, odwróciła się i odeszła. Walizka uderzała o nogi, wysokie obcasy stukały po pustyni chodniku, ich echo gasło w oddali. Nick stał i patrzył w ciemność. Po chwili wrócił do Mini-Coopera i odjechał.

Wysiadł z samochodu i wspiął się po schodach ku gładkim, białym drzwiom prowadzącym do wnętrza klubu „Eleven”. Skulił głowę chroniąc się przed deszczem. Nacisnął dzwonek i spojrzał w stronę „Flamingo” bryzgającego jasnym światłem pośrodku nocy. Na tamto przyjdzie jeszcze czas. Obecnie nie było dlań ważniejszej sprawy, jak chwila spokojnej rozmowy z Sammy'm Rosco.

Otwarto drzwi i Nick przeszedł obok szwajcara ubranego w uniform. Znalazł się w niewielkim foyer wyłożonym grubym dywanem. Płaszcz odebrała młodziutka dziewczyna ubrana w czarne pończochy i w niewiele więcej. Po chwili zbliżył się do niego siwy typ o wojskowej twarzy i uprzejmym uśmiechu.

- Karta członkostwa, sir?

- Nie mam, chcę tylko zobaczyć się z panną Ryan. Proszę powiedzieć, że szuka jej Nick Miller.

- Osobisty przyjaciel, sir?

- Myślę, że tak można to określić. Nawet razem obrywaliśmy po głowie. - Ten drugi zmarszczył brwi. Nick wyciągnął legitymację i rzucił ją na blat recepcyjnego biurka. - Proszę przekazać jej ode mnie ukłony.

Twarz mężczyzny wydłużyła się, sięgnął jednak po telefon i przycisnął guzik. Po paru chwilach szeptanej rozmowy odłożył słuchawkę na widełki. Gdy obrócił się znowu, na twarz powrócił przylepiony uśmiech.

- Panna Ryan zjawi się za moment, panie Miller. Może zechciałby pan zaczekać w barze? Zaraz zacznie się przedstawienie.

- Poradzę sobie - powiedział Nick.

Przeszedł przez drzwi na końcu korytarza i stanął na szczycie krótkich schodów prowadzących do zatłoczonej sali. Nad stołami wisiał wąski podest, na którym tańczyły skąpo odziane dziewczyny.

Wszystkie stoliki były zajęte. Gośćmi lokalu byli wytwornie ubrani panowie. Większość z nich miała przy sobie panienki, których klub zatrudniał wystarczająco wiele, by dogodzić wszystkim klientom.

Nick zamówił drinka i stanął w kącie zatłoczonego baru. Po chwili zabrzmiał werbel i po podwyższeniu zaczął skakać gruby, łysy komik. W ręku trzymał mikrofon.

Jego gwara była mieszaniną plugawych sprośności i insynuacji przeplatanych niesmacznymi dowcipami, które kierowane były zwykle w stronę samych gości. Nie wydawało się jednak, by ktokolwiek na sali zwracał na to uwagę.

Wreszcie komik usunął się na bok i zajął drugoplanową rolę komentatora „wydarzenia wieczoru”, na które, jak wskazywały brawa, czekała większość gości.

Była to banalna zabawa: słynne piękności w historii świata. Za każdym razem, kiedy komik ogłaszał imię, podnosiła się kurtyna na końcu sali i ukazywała podium na którym uwijały się młode panienki odgrywające rolę Heleny Trojańskiej, Ewy w rajskim ogrodzie i tak dalej.

Wielokrotnie dziewczęta wyruszały na spacer po podeście, prezentując hojnie swe wdzięki w sposób, który Lordowi Chamberlainowi z pewnością nie przypadłby do gustu. Przez cały czas konferansjer nie ustawał w prawie nieprzyzwoitych docinkach.

W półmroku, poniżej oświetlonego podestu jaśniały pełne zachwytu twarze siedzących przy stołach gości, a pełne pożądania ręce wyciągały się w górę, by uchwycić za nogę przechodzące dziewczę.

Przy ostatnim numerze wszystkim zaparło dech w piersiach. Zza kurtyny wyszła zupełnie naga kolorowa dziewczyna i zaczęła stąpać wolno, stawiając z rozmysłem kroki. Salę wypełniła cisza i jakiś lęk. Odwróciła się lekko i salę ogarnął mrok. Nagle między pośladkami dziewczyny zapaliło się światełko żarówki.

- Dziesięć tysięcy woltów - wrzasnął komik, a gdy włączono światła, sala tarzała się ze śmiechu.

Nick odwrócił się, by sięgnąć po drinka i ujrzał stojącą od niego nie dalej, jak o kilka kroków i przyglądającą mu się Molly. Miała gdzieś pod trzydziestkę, krzykliwie rude włosy, ubrana była w zieloną sukienkę, która dobrze podkreślała walory jej wciąż ponętnej figury. Na jej twarzy malowała się siła i odrobina lekceważenia. Kiedy jednak spojrzała w oczy Nicka i uśmiechnęła się, nie było w nich nic, prócz kobiecego ciepła.

- Minęło wiele czasu, Nick.

- Nawet zbyt wiele. - Wziął ją za ręce i ścisnął mocno. - Nie było mnie przez rok; byłem na kursie.

- Słyszałam. Mówią, że teraz jesteś detektywem sierżantem.

- Zgadza się. W Sekcji Centralnej. Pozwól, że postawię ci drinka. Pokręciła głową.

- Nie tutaj. Tu jest wyłącznie dla frajerów. Zresztą, sprzedajemy im marne trunki. Chodźmy do mego biura.

Zaczęła torować sobie drogę między stolikami, tu i tam zamieniając słowo. Wreszcie wspięła się po paru stopniach obok sceny i przeszła przez drzwi z napisem „Wstęp wzbroniony”. Za nimi znajdowała się chyba garderoba. Przeszli przez nią i stanęli przed następnymi drzwiami. Molly otworzyła je i znaleźli się w małym, raczej skromnie urządzonym pokoju z szafami, biurkiem i kilkoma telefonami.

Otworzyła barek i wyciągnęła butelkę whisky. Napełniła szklankę. Podała mu ją z lekkim uśmiechem.

- Irlandzka, destylowana. Pamiętam, co lubisz.

- Nie nalejesz sobie?

- To czysta trucizna. W życiu nie spróbuję jej po raz drugi. - Uśmiechnęła się. - Zresztą, za bardzo człowieka rozkłada.

Z ciekawością rozejrzał się po pokoju i potrząsnął głową.

- To jakoś nie w twoim stylu.

- To moje biuro - powiedziała spokojnie i usiadła na krześle za biurkiem. - Wyłącznie do interesów. Czy nie po to tu jesteś?

- Czytasz we mnie, jak w otwartej książce.

- Powinnam to umieć. Znam cię wystarczająco długo. - Zachichotała. - Pamiętasz, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy? Byłeś młodym adeptem wydeptującym chodniki. Ja zaś byłam adeptką w innym zawodzie.

- Druga w nocy i deszcz, że psa z domu nie wygonisz.

- Oboje mieliśmy dosyć, więc wzięłam cię do siebie. - Roześmiała się. - Myślałeś, że jestem nierządnicą w każdym calu.

Potrząsnął głową.

- Nigdy tak nie myślałem, Molly. Naprawdę nigdy.

Zapaliła papierosa i kiwnęła się w tył na krześle.

- Czego chcesz, Nick?

- Na początek Bena Garvalda. Nie widziałaś go dzisiejszej nocy?

Wydała się szczerze ubawiona.

- Czy widziałam Bena? O ile wiem, nadal odsiaduje wyrok.

- Już nie. Wyszedł wczoraj. Podobno wrócił tutaj i szuka Belli.

Molly roześmiała się nieprzyjemnie.

- Mam nadzieję, że ją znajdzie.

- Nie lubisz jej zbytnio?

- Nie jest godna czyścić mu butów. Natomiast Ben jest na czele mojej listy. O, to twardy facet - twardy jak stal, ale gdy chodzi o kobiety...

Westchnęła, twarz jej złagodniała. Nick powiedział:

- Więc stoisz po jego stronie?

- Powinnam tak powiedzieć. Kiedy przyjechałam z Irlandii, miałam osiemnaście lat i byłam całkiem zielona. Nie znałam się na tutejszych obyczajach. Zanim się połapałam gdzie jestem, już byłam pod pantoflem u jakichś szumowin, którzy zrobili mnie na czysto. Wyciągnął mnie z tego Ben Garvald. Tak za nic, gratis. To jego słaba strona - nie może się oprzeć i nie pomóc kobiecie, która znalazła się w kłopotach.

- W porządku - powiedział Nick. - Więc nie widziałaś go tej nocy?

- Tak się złożyło, że nie. Czy Bella złożyła skargę?

- Coś w tym guście.

- Stara krowa. Wiem, gdzie chciałabym ją spotkać. Nick postanowił zmienić temat.

- Może jest tu przypadkiem Sammy Rosco? Skinęła głową.

- Pracuje piętro wyżej. Nie mów mi, że i jego szukasz.

- Tylko kilka pytań. Normalna procedura. Możemy tam zajrzeć?

Wzruszyła ramionami.

- Nie widzę przeszkód.

Wyszli z biura, przeszli korytarzem i zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi informacją „Sekcja Zdrowia - tylko dla członków klubu”.

- Nowa nazwa dla starej rzeczy - powiedział Nick, ale przemilczała jego uwagę. Otworzyła drzwi i weszli do środka.

Ruszyli cichym korytarzem. Za wahadłowymi drzwiami znaleźli się w wyłożonym kafelkami pokoju tonącym w kłębach pary. Przed nimi wyłonił się gruby i raczej mało przystojny jegomość w średnim wieku, owinięty tureckim ręcznikiem. Towarzyszyła mu młoda dziewczyna ubrana w biały, nylonowy fartuszek. Weszli do jednej z kabin i zasunęli kotarę.

Pokój był pocięty szeregiem podobnych do siebie kabin, a kotara jednej z nich była nie dość dokładnie zasunięta. Gdy Nick mijał ją, rzucił do środka przelotne spojrzenie i zobaczył innego podstarzałego grubasa leżącego na kozetce, podczas gdy młoda dziewczyna masowała jego ciało. W panującym upale, długie czarne majtki zdawały się jej w zupełności wystarczać za całe odzienie.

Gdy Molly otwierała przed nim drzwi do wyjścia, uśmiechnęła się i powiedziała:

- W pełni zgodne z prawem, Nick. Wszystkie dziewczyny mają dyplom ukończenia instytutu kultury fizycznej i masażu w Londynie.

- Ciekawy instytut.

Pokój, w którym się teraz znaleźli był wyłożony białymi kafelkami. W jednym rogu stała kabina z prysznicem, na środku ustawiono obity ceratą stół. W kącie siedział Sammy Rosco i czytał gazetę. Ubrany był w białą podkoszulkę i szerokie spodnie.

- Bardzo dekoracyjny strój - powiedział Nick. - Co on właściwie robi?

Rosco spojrzał spode łba marszcząc brwi, odłożył gazetę i podniósł się z krzesła.

- Kim jest ten śmieszny facet, Molly? Nick zwrócił się do niej szybko. - A teraz mogłabyś zostawić nas samych.

- Hej, chwileczkę - zaprotestowała zdumiona.

- Powiedziałem, zostaw nas samych. - Jego głos zabrzmiał twardo i był ostry jak brzytwa. Odwróciła się i wyszła pośpiesznie z twarzą czerwoną od gniewu. Nick wyciągnął swą odznakę.

- Nie mam za wiele czasu, odpowiadaj więc krótko, Rosco. Wynająłeś dwóch facetów, by wczoraj rano napadli na Bena Garvalda, gdy opuszczał Wandsworth. Mów, dlaczego?

Rosco spojrzał mu przez ramię oczyma schwytanego zwierzęcia.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Nie traćmy czasu - powiedział zmęczonym głosem Nick. - Widziałem się z twoją żoną. Opowiedziała mi o tym, co się wydarzyło u ciebie w mieszkaniu i jak Ben Garvald cię załatwił. - Dotknął palcem świeżego siniaka na lewym policzku Sammy'ego. - To musi być dobry kowboj.

- A to parszywa suka. Doczeka się, niech tylko złapię ją w swoje ręce. Będzie żałować, że w ogóle przyszła na świat.

- Będziesz musiał długo czekać na tę okazję - powiedział Nick. Jakieś dziesięć minut temu wsiadła do londyńskiego pociągu. Sam ją odwiozłem. - Uśmiechnął się czule. - Pojechała do domu, Sammy.

Rosco oszołomiony potrząsnął głową.

- Nie mogła tego zrobić. Nie miała pieniędzy.

- Garvald zatroszczył się o to. Mile z jego strony, prawda?

Rosco wymierzył w Nicka potężny cios. Z jego gardła wydobył się krzyk nabrzmiały wściekłością. Ale Nick nie miał żadnych kłopotów, by uchylić się przed uderzeniem. W pamięci stanął mu obraz Wilmy. Zrobił szybki ruch i lewym sierpowym grzmotnął Sammy'ego poniżej pasa, zaś prawą rękę skierował na spotkanie pochylającej się twarzy. Posypały się zęby. Rosco poleciał w tył, runął na obity ceratą stół i osunął na wykafelkowaną podłogę.

Leżał i jęczał, krew ściekała na biały podkoszulek. Nick przykucnął.

- To za Wilmę, Sammy. I nie próbuj wnosić żadnych skarg o pobicie. Zaprowadzi cię to donikąd, możesz mi wierzyć. Nie masz szans po tym, co zdążyłeś już zebrać w swoich aktach.

Gdy wstał, otwarły się drzwi i weszła Molly.

- Potknął się i upadł - powiedział Nick. - Lepiej zorientuj się, czy nie ma tu gdzieś lekarza. Spojrzała mu twardo prosto w oczy.

- Nie wracaj tu, Nick. Nie przychodź już nigdy jako przyjaciel. Chcę wiedzieć, na czym stoję.

- Cóż to takiego?, powiedział. - Mur Berliński? Ja z jednej strony, a ty z drugiej?

- Coś w tym rodzaju.

- Rób, jak chcesz. Do zobaczenia.

Przecisnął się obok niej, przeszedł przez kabiny i korytarz. Buty tonęły mu w grubych dywanach. Dziwne, ale jakoś nie czuł żalu. A tak naprawdę, to jego myśli zaprzątała już całkiem inna sprawa.

Czysta ciekawość zaprowadziła go na schody wiodące do „Flamingo”. Oczywiste, że Manton może wyprzeć się jakiegokolwiek udziału w napadzie na Garvalda po jego wyjściu z Wandsworth. Wyparłby się też tego, że widział się z Garvaldem, nawet jeśli byłoby inaczej. Może jednak warto rzucić na niego okiem.

Manton był właśnie w sypialni swego prywatnego apartamentu, gdzie pośpiesznie zmieniał przemoczone ubranie. Zadzwonił telefon. Wysłuchał tego, co mówił człowiek na dole. W końcu przytaknął.

- Zaprowadź go do frontowego biura. Będę tam za pięć minut.

Ubrał się szybko w białą, czystą koszulę i ciemne ubranie spacerowe. Umysł pracował na przyśpieszonych obrotach. Detektyw sierżant Miller? Jakiś nowy. Na pewno nikt z tych, o których słyszał, że pracują w Sekcji Centralnej. Czego może chcieć, co go przyniosło? Jedyną pocieszającą myślą, jaką unosił ze sobą z pokoju, było to, że nie może to mieć nic wspólnego z Brady'm - mieli na to z pewnością za mało czasu.

Nick przyglądał się wiszącej na ścianie historycznej mapie Północnej Anglii. Kiedy wszedł Manton, obrócił się ku niemu i uśmiechnął uprzejmie.

- Pan Manton? Przepraszam za kłopot, sir. Nazywam się Miller. Detektyw sierżant, Sekcja Centralna. Staram się znaleźć pańskiego znajomego, Bena Garvalda. Mam powody podejrzewać, że powrócił dziś do miasta i pomyślałem, że mógł chcieć skontaktować się z panem.

Manton postanowił grać szlachetnego, ale i przebiegłego businessmana.

- Wszyscy szukają Bena Garvalda. Co właściwie się dzieje, sierżancie? Jak już powiedziałem pan Brady'emu, nie wiedziałem nawet, że już wyszedł z więzienia.

Nick zmarszczył brwi.

- Jack Brady był tutaj?

- Jakąś godzinę temu. - Manton zawahał się chwilę. - Mam nadzieję, że nie powiedziałem nic niewłaściwego. Wszedł tu przez główne wejście, tak jak pan. Wszyscy go widzieli.

- Wszystko w porządku, panie Manton - powiedział Nick. - Małe nieporozumienie, nic więcej. A więc nie może mi pan pomóc w sprawie Bena?

- Jak już powiedziałem Brady'emu, nie wiedziałem nawet, że wyszedł.

- To mi w zupełności wystarczy. Nie będę już panu sprawiał dłużej kłopotu. - Nick ruszył ku drzwiom, zawahał się i odwrócił do Mantona. - Jeszcze jedno. Czy Sammy Rosco pracuje dla pana?

Manton zmarszczył brwi.

- Zgadza się, jest po drugiej stronie ulicy. Dlaczego pan o niego pyta? Coś jest nie tak?

- Nie, nie, wszystko w porządku - odezwał się uprzejmie Nick. - Ale na pana miejscu pozbyłbym się tego typa.

- Niby dlaczego?

- Kłamie, panie Manton. I to głównie na pański temat.

Nick uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę Manton stał jeszcze za biurkiem. Oczy zwęziły mu się w szparki. Chwycił za telefon i wykręcił numer.

Xiv Dom Harry'ego Faulknera stał przy St. Martin's Wood, w dzielnicy ekskluzywnych rezydencji, niedaleko domu Nicka. Był to późno wiktoriański pałac odgrodzony od drogi kilkoma akrami gruntu. Wszystko wokół niego zalane było światłem, zaś na drodze dojazdowej stało tak wiele samochodów, że Nick z trudnością znalazł miejsce, by zaparkować.

Wspiął się po szerokich schodach i stanął w portyku. Zadzwonił, ale nie doczekał się odpowiedzi. Po chwili spróbował nacisnąć ozdobną klamkę z brązu. Drzwi otwarły się przed nim i wszedł do środka.

Dom zdawał się być przepełniony ludźmi. Hali był ich pełen, a na wszystkich stopniach klatki schodowej siedziały pary. Większość ze szklankami w dłoniach.

I każde łóżko zajęte, pomyślał z niesmakiem.

Zdjął kapelusz i płaszcz, powiesił je na przenośnym wieszaku w portyku i zaczął przepychać się przez tłum w stronę dziwnie znajomego dźwięku pianina, któremu akompaniowała perkusja.

Znalazł się przy wejściu do długiego, wąskiego pomieszczenia, oskrzydlonego po obu stronach francuskimi oknami wybiegającymi na taras.

Podłoga lśniła ślicznie wypolerowanym parkietem, z pewnością przeznaczonym do tańca. Pokój był nie mniej zatłoczony niż hali.

Chuck Lazer siedział w kącie sali naprzeciw baru. Nick zamierzał właśnie ruszyć ku niemu, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Obrócił się szybko.

Stał przed nim wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po trzydziestce. Na twarzy błąkał się uprzejmy uśmiech. Ubrany był w smoking, który musiał mu szyć ktoś naprawdę dobrze znający swój fach. Jednak haczykowaty nos i zimne oczy nakazały Nickowi mieć się na baczności.

- Widziałem, jak pan wchodził, sir. Czy mogę panu w czymś pomóc?

- Aż kim mam przyjemność?

- Craig, szef służby pana Faulknera. Nick opanował śmiech.

- Chciałbym widzieć się z panią Faulkner. Wie pan, gdzie mógłbym ją znaleźć?

- Jest raczej zajęta, sir. Czy to coś ważnego? Nick wyciągnął swą odznakę.

- Myślę, że przybiegnie tu, gdy dowie się, kto na nią czeka.

Uśmiech zniknął, spojrzenie stało się jeszcze bardziej zimne, niż dotąd.

- Jeśli pan pozwoli...

Nick poszedł za nim przez tłum zebrany w hallu. Craig zatrzymał się przed drzwiami, które otworzył wyjętym z kieszeni kluczem.

- Pracownia pana Faulknera, sierżancie. Jeżeli zechce pan tu zaczekać, poproszę panią Faulkner. Powinna być w kuchni, gdzie pilnuje przygotowań do kolacji.

Był to miły pokój, od podłogi do sufitu wypełniony książkami. W pobliżu adamowego kominka stało wspaniałe biurko wykonane z orzechowego drewna, w rogu barek troskliwie dopasowany do wystroju wnętrza. Od ciężkich welwetowych zasłon po perski dywan ścielący się na podłodze, wszystko było tu doskonałe. Zbyt doskonałe. Wyglądało to tak, jakby ktoś sprowadził firmę dekorującą pomieszczenia i polecił zrobić pracownię ściśle według wzoru z katalogu.

Wyjął papierosa z pudełka. Były tam papierosy tureckie i amerykańskie - kolejny anachronizm. Podszedł do półek. Już na pierwszy rzut oka książki wydawały się stać tak, jak je ułożono po wypakowaniu ze skrzyń. Wziął jedną do ręki, przyjrzał się jej i uśmiechnął: nawet kartki nie były porozcinane. Właśnie zdążył wstawić ją na miejsce, gdy otworzyły się drzwi i weszła Bella.

To było niewiarygodne. Nie postarzała się nawet o dzień i w niczym nie różniła od tego miłego kociaka, którego podziwiał jako mały chłopak, kiedy kręcił się na rogu Khyber Street, by zobaczyć, jak idzie ulicą.

Oczywiście, jej ubranie było o wiele kosztowniejsze. Czerwona suknia na pewno kosztowała Faulknera całą paczkę, a diamentowa broszka na szyi wyglądała na prawdziwą.

Ale to były tylko nieistotne szczegóły. Miała włosy tak samo czarne, oczy tak samo świecące, usta duże i pełne. A kiedy podeszła, by go przywitać, wciąż była w niej owa magia ze starych lat, coś, co trudno mu było określić. Jakaś doskonała, głęboka wrażliwość, która przyciągałaby do niej mężczyzn nawet wtedy, gdyby posiwiały jej włosy.

- Miller? - odezwała się. - Nick Miller? Czy my się znamy?

- To było dawno temu - powiedział. - Przy rogu, niedaleko waszego starego domu na Khyber Street. Moja matka miała tam sklep.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, który wypłynął na wierzch, jak bańka powietrza z wodnych głębin.

- Tak, przypominam sobie. Jesteś bratem Phila Millera. Spotkałam go na przyjęciu w zeszłym tygodniu. Opowiadał mi o tobie.

- Dziwi mnie, że wspomniał o mnie w towarzystwie.

Sięgnęła po papierosa z pudełka, a on podał jej ogień. - Więc teraz jesteś detektywem sierżantem? - Pokręciła głową. - A ja, gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie widzę te telewizyjne sklepy Phila. To nie ma sensu. Dlaczego nie pracujesz razem z nim?

- Phil ma dryg do robienia pieniędzy - uśmiechnął się Nick. - Ja mam czarne talenty. W każdym razie, jestem rodzajem cichego wspólnika.

- Czy nie jest to przypadkiem niezgodne z prawem, jakoś nielegalne? Mam na myśli, dla policjanta.

- Na takie tematy się nie rozmawia. - Rzucił papierosa do kominka. - Od dwóch, trzech godzin usiłuję złapać Bena, ale bezskutecznie. Jest w mieście, ale to wszystko, co dotychczas wiem.

- Ben? - powiedziała ostrożnie. Uśmiech zgasł. - O czym ty mówisz?

- Twoja siostra złożyła wieczorem skargę. Powiedziała, że otrzymałaś od niego wiadomość, że cię chce odnaleźć. Prosiła, abyśmy go powstrzymali i ostrzegli, by cię nie zanudzał.

- Dlaczego, do diabła, nie zajmie się własnymi Bella była wściekła.

- Nie widziałem jej osobiście - powiedział Nick. - Ale wszystko wskazuje na to, że boi się o ciebie. O to, co może się zdarzyć, jeśli pojawi się tu Ben.

- Raczej boi się o siebie i swą cenną szkółkę - wypaliła Bella, przechodząc w jednej chwili do ostrego akcentu z młodości. Po chwili opanowała się. - Nie, to naprawdę nie jest w porządku. Martwi się o mnie!

sprawami?

Zawsze się martwiła. - Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Idiotyczne, gdy na to spojrzeć z boku. Jest ode mnie pięć lat młodsza, ale już wiele lat temu zaczęła myśleć za nas obie.

- Mogę zobaczyć ten list?

- Mam go w szufladzie w sypialni. Zaraz wrócę.

Podeszła do drzwi - jedynych poza wejściowymi - otworzyła je i Nick zobaczył luksusowo umeblowaną sypialnię w kolorach czerwieni i złota; na środku stało łóżko z baldachimem. Wysunęła szufladę toalety i wróciła niosąc list. Był to niewielki arkusz służbowego papieru więziennego, złożony do wielkości koperty. Nosił datę sprzed kilku dni. Był zwięzły i mówił jasno: Do zobaczenia wkrótce - Ben. Nawet dyżurny oficer cenzurujący pocztę nie mógł dopatrzeć się niczego niewłaściwego w tej niewinnej wiadomości.

- Kiedy go dostałaś?

- Przedwczoraj.

- I nie pokazałaś go mężowi?

- Przy jego charakterze? - Pokręciła głową, dłonie niespokojnie zacisnęły się na brzegu biurka. - Niby po co? Może w ogóle się nic nie zdarzyć. Jeżeli się nawet pokaże, zrobi to tylko ze względu na stare czasy. Ben nigdy nie wyrządziłby mi krzywdy.

- Więc o co się martwisz? Zaśmiała się.

- Zdaje się, że to raczej zmartwienie Jean. Może byś z nią pogadał?

- Bardzo chętnie.

- Zobaczę, czy uda mi się ją odnaleźć. Może być jeszcze w kuchni. Pomaga mi w przygotowywaniu kolacji. Nie możesz ufać tym dostawcom, jeżeli cały czas nie patrzysz im na ręce.

Drzwi zamknęły się za nią i Nick przysunął się do kominka. Oparł jedną nogę na wypolerowanej żelaznej kracie i patrząc w ogień myślał o Benie Garvaldzie. Po raz kolejny otworzyły się drzwi.

Istnieją w życiu okoliczności, które wywołują nieodwołalne skutki, niszczące wszystko do tego stopnia, że potem nic już nie jest tak, jak przedtem. Nick Miller został schwytany w taką właśnie bezczasową chwilę w momencie, gdy odwrócił się od ognia i spostrzegł stojącą w drzwiach Jean Fleming.

Nosiła buty na wysokim obcasie, ciemne pończochy, prostą suknię z czarnego jedwabiu sięgającą powyżej kolan i odsłaniającą nagie ramiona. Gdy tak stała w progu i patrzyła na niego, był w niej jakiś przemożny spokój i obojętność.

Wydawało się, jakby na coś oczekiwała. Nie można powiedzieć, by była piękna. Ciemne włosy, przycięte przy samej skórze, nadawały jej raczej chłopięcy wygląd, a ziemista twarz irlandzkiej wieśniaczki ujawniała przede wszystkim siłę. A jednak nigdy w życiu nie odczuwał tak nagłego i nieodpartego pociągu do kobiety.

- Już się kiedyś spotkaliśmy - powiedziała. Skinął głową.

- Dawno temu.

Podsunęła się bliżej, a on ujął jej dłonie. Zadrżała.

- O czym myślisz?

- Że chciałbym cię stąd zabrać - w tej chwili - gdzieś w zaciszne miejsce, gdzie nikt by nam nie przeszkadzał.

- Jest takie miejsce?

- Tylko w snach.

Roześmiała się niepewnie, uwolniła dłonie i sięgnęła po papierosa. Podsunął zapalniczkę. Uśmiechnęła się.

- Wydawało mi się, że jesteś o jakieś dziewięć lat starszy, kiedy po raz pierwszy się w tobie zakochałam.

- Czy to jest aktualne?

- Och, tak. - Potwierdziła zupełnie poważnie. - Miałam w zwyczaju kręcić się koło sklepu twojej matki, czyhając na okazję, by cię zobaczyć.

- Zawsze myślałem, że mnie nie cierpisz.

- Nie ciebie - Belli. Wszyscy mężczyźni w okolicy, od dziecka wzwyż, myśleli, że Bella jest gwiazdą. Nie dbałam o to do dnia, w którym przyłączyłeś się do nich i ty.

- Wydawało mi się, że jest o co zabiegać - powiedział cicho i gdy odwróciła się, by spojrzeć na niego, jej oczy były podobne do zielonych wód oceanu. Tak głębokich, że człowiek mógłby w nich utonąć.

Westchnęła głęboko, jakby za wszelką cenę chciała znów wrócić do rzeczywistości.

- Bella mówiła, że chcesz zamienić ze mną słówko na temat Bena.

- Zgadza się. Nie wydaje się zbytnio zadowolona z tego, że przyszłaś do nas.

- Bella zawsze odkładała na jutro to, co powinna zrobić dzisiaj. Było tak zawsze, jak daleko sięgam pamięcią - powiedziała Jean Fleming. - Gdyby zostawić jej tę całą sprawę, stwarzałaby pozory, że Ben nigdy nie istniał. To źle. Bardzo źle.

- Natknąłem się na kilku jego przyjaciół - powiedział Nick. - Na pewno jest w mieście. Twarz jej stężała.

- Nie masz pojęcia, gdzie może teraz być?

- Żadnego. Pomyślałem, że może zjawi się tutaj.

- Nie daj Boże.

Odsunęła się od niego z wyraźnym niepokojem. Nick zmarszczył brwi.

- Co on może wam zrobić? Może jakąś awanturę, może będzie trochę nieprzyjemny, nic więcej. W każdym innym przypadku zajmiemy się nim.

- To samo powiedział Harry. Urwała w pół słowa, próbując cofnąć to, co się jej wymknęło, ale Nick już się dopytywał.

- A więc powiedziałaś mu o liście? Skinęła głową.

- Bella nie chciała, zrobiłam więc to za jej plecami. Wciąż jeszcze nie ma pojęcia o tym, że Harry wie. Właśnie dlatego nie byłam do końca szczera wobec inspektora Granta. Pomyślałam, że wystarczy jeżeli policja weźmie go na rozmowę, gdy Ben wróci do miasta.

- Co powiedział Faulkner, kiedy opowiedziałaś mu o liście?

- Śmiał się tylko. Powiedział, że zawsze może zagwarantować Belli opiekę. Dodał, że martwię się bardziej o siebie samą, niż o Bellę.

- A nie jest tak?

- Chyba tak, jeśli mam być szczera. Jeżeli Ben teraz wróci, narozrabia i policja go zamknie. Bella otrząśnie się ze skandalu w tydzień. A mnie to zniszczy.

- Masz na myśli szkołę? Skinęła głową.

- Już widzę artykuły w gazetach: Dyrektorka szkoły i jej szwagier zwolniony po dziesięcioletniej karze więzienia za napad z bronią w ręku. Urządzą sobie niezłe polowanie.

- Zdaje się, że szkoła wiele dla ciebie znaczy.

- Oakdene? - Zaśmiała się. - Ona nawet nie jest moja. A przynajmniej nie całkiem moja. Kiedy panna Van Heflin odchodziła niespodziewanie na emeryturę i zaproponowała mi kupno szkoły, nie miałam wystarczającego kapitału.

- Faulkner nie mógł ci pomóc? Drgnął jej mięsień na lewym policzku.

- Nie potrzebuję tego rodzaju wsparcia. W każdym razie nie od niego. Panna Van Heflin zaproponowała mi spłacanie procentów z rocznych dochodów przez określony umową czas.

- I rzecz posuwa się do przodu?

- Jeszcze pięć lat i szkoła będzie moja. Jej twarz promieniała dumą. Uśmiechnął się.

- Masz za sobą długą drogę z Khyber Street.

- To samo powiedział inspektor Grant. - Roześmiała się. - Mamy ją za sobą oboje. Wziął ją za ręce i ścisnął mocno.

- Chciałbym lepiej cię poznać, Jean. O wiele lepiej. Przytuliła się do niego i delikatnie dotknęła jego twarzy.

- Nie wydaje mi się, by teraz udało ci się mnie pozbyć. Nawet jeślibyś próbował.

Stali tak przez chwilę, wreszcie Jean łagodnie wymknęła się z jego objęć.

- Chciałabym zamienić parę słów z Bella, a potem możesz mnie zawieźć do domu. Nie jestem samochodem. A może ty zostajesz?

Pokręcił głową.

- Nie mam ochoty. Jednak przed wyjściem chcę jeszcze zobaczyć Chucka Lazera. Znasz go?

- Grał kiedyś w klubie Bena. Jest najlepszy w swoim fachu. Pójdę teraz do Belli. Jakoś cię potem odnajdę. Skierowała się ku drzwiom, lecz schwycił ją za rękę.

- Nie chciałbym odpowiadać za to, co się może stać, gdy odwiozę cię do domu.

Jej twarz była spokojna, oczy bez dna.

- Więc ja będę odpowiadać.

Drzwi zamknęły się cicho. Stał przez dłuższą chwilę patrząc w ślad za nią. W końcu poruszył się. Życie może być bardzo skomplikowane, a to przecież dopiero przygrywka do tego, co miało niebawem nastąpić.

Kiedy wszedł do Dużego Pokoju, Chuck Lazer był w transie i siedział na skraju obłoku w jakimś chłodnym, zacisznym miejscu, niedostępnym dla innych. Po chwili zaczai powoli wracać na ziemię, palce biegały po klawiaturze budząc zawiłe harmonie. Wreszcie otworzył oczy.

Nikt go nie słuchał, kilka par dalej kręciło się po parkiecie, jakby muzyka wcale nie przestała grać. Lazer rozpoznał go i Nick wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Grasz sam dla siebie. Nikt nie słucha.

- To zależy od punktu widzenia, Generale. Są tu ze mną wszyscy: żywi i umarli. Zresztą, co za różnica. Fats i Bix, Jack Teagarden, Charlie Parker, Goodman, Billy Holiday. Każdy z nich był tu lub będzie.

Nick podsunął mu papierosy i podał ogień.

- Co powiesz na drinka?

Amerykanin potrząsnął głową i otarł ręką pot z czoła.

- Potrzeba mi czegoś mocniejszego, niż najmocniejszy drink, Generale, i to mnie boli.

- Rozmawiałem dziś wieczór z twoim lekarzem - powiedział ostrożnie Nick. - Myśli, że jest dla ciebie szansa.

- Zawsze tak mówią.

- Nowa metoda - powiedział Nick. - No, nie całkiem nowa, ale leczenie skutkuje.

- Z czym się to wiąże? Z odstawką?

- Przy wsparciu lekiem, który nazywa się amorfina. Chroni przed symptomami odstawienia narkotyku i gasi głód normalnej dawki.

- Zbyt pięknie to brzmi, by mogło być prawdziwe.

- Jak się na to złapałeś? Lazer wzruszył ramionami.

- Rodzaj nieodpowiedniego przyjęcia i zbyt wielkie pijaństwo. Ktoś dał mi porcję dla zabawy i wpadłem. Tak to wygląda.

Spoczywająca na pianinie ręka Nicka zacisnęła się w pięść tak silnie, że kostki zrobiły się białe. Lazer uśmiechnął się.

- Wiem, Generale, czuję dokładnie to samo. - Nagłym ruchem zerwał się z krzesła. - Posiedź tu kilka minut, zgoda? Muszę wziąć swoją działkę.

Przecisnął się przez tłum w kierunku drzwi obok baru. Nick usiadł, skinął na basistę i człowieka przy perkusji i zaczai grać dowolną przeróbkę „St. Luis Blues”. Właśnie wchodził w refren, gdy powrócił Lazer. Zaczai zwalniać, ale Amerykanin pokręcił głową, usiadł przy nim na brzegu taboretu i włączył się do grania.

Dźwięk narastał proporcjonalnie do przyśpieszanego tempa. Lazer świetnie wyczuwał długość każdej przerwy, a Nick wtórował mu na niskich klawiszach. I nagle coś zaczęło żyć w tej muzyce. Coś zupełnie innego, co sprawiło, że kilka par na parkiecie zatrzymało się w zdumieniu i przysunęło w stronę pianina, gdzie po chwili zebrał się spory tłumek przyciągany czymś, co było namacalną rzeczywistością, jak samo życie.

Nie zmieniając tempa, Lazer przeszedł do „How High the Moon” i Nick, wyzwany przez cudowną frazę, zaczai grać rytm, który zachwycił Amerykanina. Cmoknął z zadowolenia i odchylił w tył głowę.

Jego palce znalazły bogatszy temat i Nick grał po chwili serię akordów rozciągniętych w całej oktawie tak, że poczuł ból rąk. Zaczął zwalniać i Lazer poszedł jego śladem. Zstępowali z górskich szczytów w dół doliny, do cichych miejsc, gdzie muzyka ucichła wreszcie w tonacji molowej.

Ludzie zaczęli wokół klaskać, a Lazer uśmiechnął się szeroko. Oczy świeciły mu, jak w gorączce.

- Dobry jesteś, Generale. Naprawdę dobry.

Przez tłum przecisnęła się Jean, na jej twarzy malowało się zdumienie. Kiedy wstawał, wyciągnęła rękę, by pochwycić jego dłoń.

- To jedna z moich słabostek - powiedział z uśmiechem Nick. - Jesteś gotowa?

Ktoś dotknął jego ramienia. Nick odwrócił się i zobaczył stojącego przed nim Craiga. Na jego niedostępnej twarzy błąkał się grzeczny uśmieszek.

- Pan Faulkner przesyła wyrazy szacunku, sir. Jeśli będzie pan tak uprzejmy i pójdzie za mną, zaprowadzę do niego. Pan Faulkner chciałby zamienić z panem parę słów.

XV

Chociaż Nick nie spotkał się nigdy z Harry Faulknerem osobiście, widział go wielokrotnie. Wiedział też, że jego brat spotyka go raz po raz w klubach, gdzie bywają miejscowi bogaci businessmani.

Powszechnie szanowany businessman o szerokich zainteresowaniach, filantrop, sportsmen, przewodniczący kilku towarzystw dobroczynnych. Oto wizerunek, o który zabiegał. Harry Faulkner przebył długą drogę ze slumsów za rzeką, gdzie po raz pierwszy ujrzał światło dzienne. Teraz obnosił się ze swym bogactwem, by wszyscy mogli się nim zachwycać tak, jak musieli podziwiać zawsze świeżą gardenię noszoną w butonierce, jego dom na St. Matrin's Woods, jego wozy czy prześliczną młodą żonę.

Cały swój majątek i swą pozycję społeczną zdobył na drodze łamania prawa lub przynajmniej stosowania go do własnych celów. Przez całe życie pracował na pograniczu przestępczego podziemia, używając swego umysłu do tego, by inni robili to, czego on sam robić nie chciał. Był zawsze tak bardzo ostrożny, że cokolwiek złego się nie stało, nigdy nie dotykało to Faulknera.

Gdy Nick wszedł, zobaczył siedzącego za biurkiem krępego, mężczyzny średniego wzrostu, który bez większego trudu dźwigał na karku swoje sześćdziesiąt parę lat. Nawet siwe włosy dodawały mu w jakiś sposób siły i żywotności.

Craig zniknął, a Faulkner wstał i wyszedł zza biurka wyciągając rękę na powitanie. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- To ty jesteś Nick? Wiele o tobie słyszałem. Grywam w klubie w golfa z twoim bratem.

- Naprawdę? - powiedział Nick.

- Co byś powiedział na drinka? Może być whisky?

- Jeśli pan ma, proszę irlandzką.

Przysiadł na krawędzi biurka, a Faulkner podszedł do baru. Miał na sobie jeden z najpiękniejszych smokingów, jakie Nick widział w życiu. Doskonale skrojony, modny, ale bez zbytniej przesady. Jego plisowana na przodzie koszula połyskiwała w świetle płonącego w kominku ognia. Spinki od mankietów były wystarczająco wysunięte z rękawów, by zwracały na siebie uwagę.

Serwował drinka z absolutnie nienaganną etykietą. Mucha nie siada. Wyglądał na kogoś reklamującego dobrą whisky w którymś z lepszych magazynów. Był zbyt doskonały. Odnosiło się wrażenie, że ktoś wręczył mu listę zawierającą wszystkie cechy gentlemana i teraz realizuje je punkt po punkcie.

Podał Nickowi szklankę i ponownie usiadł za biurkiem. To była whisky Jamiesona i Nick delektował się jej niepowtarzalnym zapachem.

- Wyborna - powiedział.

- Cieszę się, że smakuje. - Faulkner z namaszczeniem wetknął papierosa do srebrnego ustnika i przechylił się w tył na krześle. - Właśnie miałem krótką rozmowę z Bellą na temat całej tej sprawy. Przykro mi, że ta przeklęta szwagierka nie potrafi trzymać nosa z daleka od nie swoich spraw.

- Ona myśli, że to jej sprawa.

- Całkiem możliwe - powiedział Faulkner. - Nie potrafi myśleć o niczym innym, tylko o swojej szkole.

- A więc pan nie boi się, że Ben Garvald zjawi się tutaj i przysporzy kłopotów?

- Nie będzie takim głupcem - odparł szorstko Faulkner zaciągając z lekka prowincjonalnym akcentem. - Potrafię dbać o swoje sprawy. Jeśli Garvald jeszcze o tym nie wie, to czas by się o tym przekonał.

- Interesujący punkt widzenia - Nick skosztował swego Jamiesona. - Ktoś usiłował dać Benowi nauczkę pod Wandsworth, gdy zwolniono go wczoraj rano. Z tego, co wiem, ci goście wyszli z tego dobrze potłuczeni.

- Takie rzeczy zawsze mogą się przydarzyć - powiedział z ironią Faulkner. - Wszystko, czego potrzeba, to odrobina mgły i już wszystkie szumowiny w mieście próbują się na coś załapać.

- Dziwnie brzmi to, co pan mówi - powiedział Nick. - Przecież nie mieliśmy tu nawet śladu mgły, zaś rzeczywiście wczoraj rano wokół Wandsworth leżała gruba mgła.

Faulkner przestał się uśmiechać.

- Co miałoby z tego wynikać?

- Wynikałoby z tego, że ten niezdara Sammy Rosco zorganizował pod Wandsworth małą bójkę. Zrobił błąd. Podobnie Fred Manton.

Twarz Faulknera była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.

- A co ma z tym wspólnego Manton?

- To interesujący temat. Z tego, co wiem, działał w charakterze pośrednika na rzecz swego przyjaciela. Zastanawiam się, kto mógł nim być?

Kiedy Faulkner odpowiedział, jego język wrócił znów w obszary rzecznych doków. Oczy zwęziły mu się złowrogo.

- Jeśli masz coś do powiedzenia, wypluj to z siebie i możesz być pewien, że wepchnę ci to z powrotem do gardła.

Nick dopił swego Jamiesona i podszedł do baru, by nalać sobie jeszcze jedną szklankę.

- W porządku. Wygląda to mniej więcej tak. Kiedy Bella otrzymała od Bena list, nie chciała o tym mówić, bo jest tego typu człowiekiem, który myśli, że jeżeli zamknie się oczy i będzie się żyć jakby nigdy nic, sprawa może sama się rozwiązać. Ale jej siostra postępuje inaczej. W odróżnieniu od Belli, zdecydowała, że lepiej będzie, jeśli pan się o tym dowie.

- I?

- Powiedział pan słówko Mantonowi i polecił, by przygotował Benowi odpowiednie przyjęcie, gdy wyjdzie z Wandsworth. Jedyny rodzaj powitania, który powinien właściwie zrozumieć. - Nick uśmiechnął się szeroko. - W tym miejscu pan popełnił błąd.

- Skończyłeś?

- Zastanawiam się, czego on może chcieć od Belli? - powiedział Nick. - Mogłaby pewnie nawet z nim odejść. Z tego co słyszałem, w starych czasach było im ze sobą bardzo dobrze.

Wściekłość Faulknera wybuchła z niego, jak gorąca lawa. Uderzył w przycisk leżący na biurku.

- Jak myślisz? Z kim ty, do diabła, rozmawiasz?

- Z wielkim Harry Faulknerem, przyjacielem graczy na wyścigach konnych - odpowiedział Nick. - Z businessmanem, filantropem, corocznym bożonarodzeniowym snem biednych sierot. A także złodziejem, alfonsem i rajfurem. - Wysączył resztę whisky i odstawił szklankę na barek. - Powiedz mi coś, Faulkner. Wiem, że te twoje burdele na Gascoigne Street mogą spełnić wszystkie marzenia związane z kobietami, ale czy prawdą jest, że zorganizowałeś także specjalną sieć dla pedałów?

Otwarły się drzwi i wszedł Craig. Zbliżył się do biurka. Twarz Faulknera była szara jak popiół. Podniósł drżącą rękę.

- Wyrzuć go stąd!

Craig wolno obrócił twarz w stronę Nicka.

- Wiesz, od samego początku nie podobała mi się twoja gęba.

Wydawał się bardzo pewny siebie. Kiedy był od niego jakieś trzy kroki, zamierzył się potężnym ciosem, w który włożył całą swoją siłę.

Nick przyskoczył do niego, lewą ręką blokując uderzenie techniką karate. Z premedytacją kopnął dryblasa w goleń i wysoko podniósł prawe kolano uderzając w odsłoniętą twarz zginającego się wpół Craiga.

Ten upadł z jękiem na plecy, spod przytkniętej do ust ręki ciekła krew.

- Wstawaj, Craig! Wstawaj! - krzyczał rozkazująco Faulkner.

- Nie myślę, by był aż tak głupi. - Nick skierował się ku drzwiom. Otwierał je już, gdy spojrzał na Faulknera ciemnymi oczami, które przeszywały zimnym dreszczem. - Więcej rzeczy kryje się pod powierzchnią niż widać na zewnątrz, Faulkner. Dużo więcej. Wrócę, gdy przekonam się, co to jest.

Jean stała przy wejściu do Długiego Pokoju. Przez ramię przewiesiła wieczorowy płaszcz, w drugiej ręce machała torebką.

- Czego chciał Harry?

- Niczego specjalnego. Gotowa? Zanim zdążyła odpowiedzieć, przez tłum przepchał się Chuck Lazer.

- Wychodzimy, Generale? Nick skinął głową.

- Było nam tu słodko, ale postanowiliśmy wyjść.

- Nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli się dołączę? Mam dość tego bałaganu.

Nick zwrócił się do Jean z uśmiechem.

- Przyzwoitka. To załatwia wszystko.

- Nie byłabym taka pewna - powiedziała, kiedy odbierał od niej płaszcz. Śmiali się idąc w stronę drzwi.

Faulkner wyszedł zza biurka i kopnął leżącego Craiga.

- Wynoś się!

Craig próbował się od niego odczołgać, by uniknąć kolejnych ciosów, w końcu wstał i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Gdy te zamknęły się za nim, Faulkner stanął przy barku i nalał sobie drugą szklankę whisky. Opróżnił ją dwoma haustami i zakaszlał, gdy palący płyn torował sobie drogę do żołądka.

Z trudnych do wyjaśnienia powodów, Miller przypominał mu jego nauczyciela z Dock Road Elementary, starego Waltera Streeta, który uczestniczył w ciężkich walkach na pierwszej linii frontu. Po powrocie z wojny utykał na jedną nogę.

Przypomniał sobie, jak spotkał Streeta po raz pierwszy po skończeniu szkoły. Miał dziewiętnaście lat i już wtedy utrzymywał się z pracy trzech kobiet. Szedł ubrany, jak spod igły, najlepiej, jak tylko mógł sobie pozwolić. Był głupcem, to prawda, usiłował grać kogoś wielkiego. Stary Street idący w swym znoszonym wojskowym płaszczu spojrzał na niego, jak na grudkę łajna, którą chciałby zdrapać ze swego buta.

Cisnął szklankę w ogień, podszedł do drzwi sypialni i otworzył je. Bella stała przed lustrem przy łóżku i ściągała przez głowę czerwoną suknię. Kolorowa, ognista halka, którą nosiła pod spodem, uniosła się powyżej bioder odkrywając nad czarnymi pończochami lśniąco białe ciało.

- Co robisz? - zapytał chrapliwie.

- Zmiana kostiumu. Teraz będę w czerni. Możesz mi pomóc? Ten przeklęty zamek się zaciął.

Stanął przy niej wyciągając ręce, by uchwycić zdejmowaną suknię. Poczuł jej ciepło i słodycz. Wsunął ręce pod jej pachy i przykrył dłońmi piersi. Przyciągnął ją mocno do siebie.

- Na miłość Boską, Harry - powiedziała niecierpliwie. - Tam czeka sto dwadzieścia osób.

Odsunęła się od niego, a wtedy zakipiał niepohamowanym gniewem i uderzył ją w twarz.

- Nie mów mi, co mam robić! - wrzasnął. - Jestem Harry Faulkner, zrozumiano? A ty jesteś moją żoną i masz robić wszystko, co ci każę.

Zaczęła się cofać, na jej twarzy malował się lęk. Gdy dostrzegł jej strach, zawrzała w nim krew. Chwycił za halkę i rozdarł od góry do dołu. Upadla na łóżko.

Rzucił się na nią, ręce błąkały się po jej ciele, usta odnalazły jej usta. Odpowiedziała namiętnym pocałunkiem, a jej ręce zaczęły głaskać go po głowie.

Ale nie było dobrze. Było tak, jak już wiele razy. Opuściły go siły i pożądanie. Wstał i spojrzał na nią z wyrazem oszołomienia. Kiedy odwrócił się do lustra, zobaczył w nim spoglądającego nań starego człowieka.

- Czy mogę się już ubrać? - spytała cicho.

Podszedł do drzwi, jak umarły, otworzył je i zwrócił się do niej, zwilżając suche wargi.

- Przepraszam, Bella. Nie wiem, co mnie naszło.

- W porządku, Harry.

Stała, patrząc na niego, cudowna, w rozdartej halce. Ale w jej oczach była tylko litość, a to nie było to, czego potrzebował. Zaniknął drzwi, podszedł do biurka i nacisnął przycisk. Było w nim jeszcze dość siły, by rozkazywać, była władczość. Lepsze to, niż nic.

Po chwili drzwi otwarły się i wszedł Craig. Miał obrzękłą i posiniaczoną twarz.

- Tak, panie Faulkner?

- Czy Miller wyszedł?

- Jakieś pięć minut temu. Wygląda mi na to, że odwiózł do domu pańską szwagierkę.

- Jest w jej typie. - Faulkner z gniewem zdusił papierosa. - Czas, by go załatwić, Craig. Rozumiesz? Załatwić. Jesteś ze mną?

- Absolutnie - powiedział Craig. Jego twarz nie wyrażała niczego. - Zajmę się tym, panie Faulkner.

- Na twoim miejscu nie traciłbym czasu. Może zbyt długo nie zabawić w tej szkole.

- Zajmie mi to piętnaście minut, panie Faulkner.

Craig oddalił się, a Faulkner podszedł do barku i nalał sobie dużą szklankę toniku. Pił wolno, delektując się jego orzeźwiającym smakiem. Po chwili otworzyły się drzwi od sypialni i ukazała się Bella.

Wyglądała naprawdę ślicznie, z delikatnie wymalowaną twarzą, w sięgającej nieco za kolana sukni z czarnej koronki, która podkreślała jej wspaniałą figurę.

- Jesteś gotów, Harry? - zapytała wesoło. Wziął ją za ręce i pokręcił głową.

- Boże mój, jaki jestem z ciebie dumny. Bella, jesteś najpiękniejszą kobietą dzisiejszej nocy.

Pocałowała go mocno w szyję, a on wziął ją pod rękę. Otworzyli drzwi i powrócili uśmiechnięci na przyjęcie.

XVI A pokój miał okna wychodzące na szkolny dziedziniec. Kiedy Nick odchylił zasłonę i spojrzał w noc, deszcz tłukł bezlitośnie o asfalt, a mgła, żółta w blasku ulicznych latarni, kłębiła się na ostrych zakończeniach żelaznego płotu.

- Ile masz dzieciaków? - zawołał. Z łazienki dobiegł go głos Jean Fleming:

- Sto pięćdziesiąt trzy. Bez trudności mogłabym podwoić ich liczbę, ale niełatwo teraz o personel.

Gdy odwrócił się od okna, mignęła mu w uchylonych drzwiach obok łóżka. Kiedy od wiązy wała pończochy, dostrzegł, jak jej jędrne ciało rysuje się wyraźnie pod nylonową bielizną.

Patrzył, jak się rozbiera, zaciekawiony każdym szczegółem. Całkiem zapomniał o pożądaniu, które jeszcze przed chwilą brało go w swoje posiadanie.

Tajemnicze wdzięki kobiecego ciała. Coś absolutnie zasadniczego w życiu, ciche miejsca, gdzie mężczyzna może odnaleźć spokój. Czy tego właśnie szukał?

Odwrócił się i znów spojrzał w deszcz. Z sali muzycznej piętro niżej wznosił się pośród mroku dźwięk melodii granych przez Chucka. Lazer wędrował przez wszystkie przeboje. Berlin, Cole Porter, Rogers i Hart. Gromada ludzi, z których nikt już nic nie pisał.

Budzenie lata, które odeszło i pozostało tylko we wspomnieniach.

Jean weszła do pokoju ubrana w ciemne kraciaste spodnie i pikowany żakiet. Ze zmytym z twarzy makijażem wyglądała nagle młodo i niewinnie.

- Czego się napijesz - kawy czy herbaty?

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, herbaty. Potem będę musiał iść. Miejsce uśmiechu zajął grymas zdziwienia.

- Musisz? Skinął głową.

- Jestem jeszcze na służbie.

Poszła do kuchni i nastawiła wodę. Stanął w progu i patrzył jak przygotowuje tacę i wsypuje herbatę do starego, brązowego czajniczka. Wreszcie usiadła na taborecie, podkurczyła nogi i czekała, aż zagotuje się woda.

Zgubili coś, co ich łączyło. Jakiś podstawowy kontakt, który mieli wcześniej. Nick usiłował znaleźć szybko temat do rozmowy.

- Jest o wiele większa, niż myślałem.

- Szkoła? Na początku był tylko ten jeden dom, potem panna Van Heflin zaczęła go rozbudowywać. Mamy teraz dodatkowe klasy na tylnym dziedzińcu. Kiedy jest widno, dobrze je stąd widać.

- Jak długo już tu jesteś?

- Pięć lat. Od czasu otrzymania dyplomu. Kiedy aresztowano Bena, myślałam, że nie dam sobie rady z dalszą nauką. Dyrektor szkoły nauczycielskiej, do której zamierzałam wstąpić, napisał mi, że nie może zaproponować mi miejsca.

- Co więc zrobiłaś?

- Najpierw płakałam, potem dostałam szalu. - Uśmiechnęła się, - Wiesz, śmieszne, jak dobrze może ci zrobić cios w szczękę. Jakoś po tym wszystkim szkoła nauczycielska nie wydawała mi się już ciekawa. Zdecydowałam się więc pójść na uniwersytet. Bella nie mogła mi pomóc, miała dość własnych kłopotów. Udało mi się dostać niewielkie stypendium od pewnej lokalnej fundacji. Uzupełniałam je pracą w wakacje. Jednego roku pracowałam nawet nocami - jako barmanka.

- Musiało być ci ciężko.

- Nie było aż tak źle, jak zdaje się to wszystko wyglądać. Gdy otrzymałam dyplom, przyjechałam tutaj i zaczęłam pracować u panny Van Heflin. Była cudowna.

- Wszystko zawsze kończy się dobrze, jeżeli człowiek żyje dobrze.

Woda zabulgotała. Podeszła do kuchenki i zaczęła napełniać czajniczek z herbatą.

- A co działo się u ciebie?

- Żadnych życiowych komplikacji. Phil zadbał o to, bym poszedł na studia, a że interes się rozwijał, nie musiałem martwić się o pieniądze. Zapisałem się do Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej i studiowałem tam prawo.

- A potem przekonałeś się, że nie masz ochoty zostać prawnikiem?

- Mniej więcej.

- Ale dlaczego akurat policja?

- A dlaczego nie?

- Wiesz, co mam na myśli.

- Doskonale. Słyszę to od Phila co najmniej dwa razy dziennie. Noszenie munduru, praca trzyzmianowa. Wielcy ludzie o małych móżdżkach. Czy to nie tak brzmi?

- Tego nie powiedziałam.

- Nikt tego nie mówi, ale, z grubsza rzecz biorąc, to właśnie wszyscy mają na myśli.

Zatrząsł się ze złości, przeszedł do innego pokoju, otworzył okno i wychylił w deszcz. Ruszyła za nim, postawiła tacę na stole i przysunęła się do niego.

- Przepraszam, Nick. Naprawdę, przepraszam. Uśmiechnął się sztucznie.

- Ludzie są śmieszni. Radca prawny sprzeniewierza pieniądze swego klienta, nauczyciel bije dziecko do utraty przytomności; dostają to, na co zasługują. Ni mniej, ni więcej. A jednak nikt nawet nie pomyśli, by atakować ich profesję jako taką. Co innego, gdy w grę wchodzi policja.

- Powiedziałam, że przepraszam.

- Ludzie zawsze przepraszają, jak kurz już opadnie. Gdy potrzebują pomocy, nigdy nie dość prędko chwytają za telefon.

Położyła rękę na jego ramieniu. Kiedy zaczęła mówić, jej głos był dziwnie łagodny.

- Wiele to dla ciebie znaczy, prawda? Spojrzał na nią. Jego oczy nie wyrażały niczego, ale głos stał się ostry i zdecydowany.

- Nie chcę być nikim innym. Ani teraz, ani nigdy, Jean.

Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by dotknąć jego twarzy gestem znaczącym więcej niż pocałunek.

- A więc już dobrze, zgoda? Chodź, wypijemy herbatę.

Usiedli w milczeniu przy kominku. Nick popijał herbatę i patrzył na Jean. Przymknęła powieki i ułożyła głowę na oparciu krzesła. Wydawała się dziwnie bezbronna.

- Opowiedz mi coś - powiedział - o Benie. Boisz się go. Naprawdę się go boisz?

Otworzyła oczy i był w nich lęk. Nie musiała nawet próbować ująć go w słowa.

- Przez całe życie marzyłam o tym, by wyrwać się z Khyber Street. I udało mi się, Nick. Jestem tu, gdzie chciałam: w spokojnym, uporządkowanym świecie. A teraz Ben wraca, by zburzyć to wszystko. - Splotła ręce tak silnie, że pobielały jej palce. - Jeden Bóg wie, jak go nienawidzę.

Nick pochylił się do przodu. Zmarszczył brwi.

- Czy to prawda Jean?

- Zawsze go nienawidziłam. - Wstała i podeszła do okna. - Gdy ożenił się z Bellą, miałam czternaście lat. Od chwili, kiedy Bella sprowadziła go do domu, moje życie stało się koszmarem.

Nagle odwróciła się ku niemu.

- Nie, to nie całkiem tak. Chodzi mi to, że gdziekolwiek bym się nie zwróciła, wydawało mi się, że wciąż mnie obserwuje. Kiedy ubierałam się i rozbierałam, zawsze stał w drzwiach z uśmiechem na twarzy.

Wzdrygnęła się. Nickowi zaschło w gardle.

- Mów dalej.

- Nic więcej się nie działo. W każdym razie nie to, co masz na myśli. Był na to za cwany. Ale były inne rzeczy. - Zapatrzyła się w przeszłość. - Kiedy kładł na mnie swe wielkie łapy, nic nie mogłam zrobić - zupełnie nic.

- Nie próbowałaś powiedzieć o tym Belli?

- Groziłam mu, że to zrobię, ale on się śmiał. Mówił, że nie uwierzy ani jednemu słowu. I miał rację.

Nick wstał i objął ją delikatnie ramionami. Kiedy przycisnął ją do siebie, zaczęła drżeć.

- To było dawno temu. Wszystko minęło. Ben Garvald już nigdy nie będzie cię męczył, obiecuję.

Spojrzała mu w oczy i wtedy jej ręce chwyciły go za szyję, przyciągając jego głowę ku otwartym ustom.

Nick poczuł, jak krew bije mu w skroniach. Zsunął ręce na jej pośladki i mocno przycisnął ją do siebie.

Wśród burzy zmysłów słyszał, jak powtarza jego imię. Znowu i jeszcze. Zamknął oczy i trzymał ją kurczowo czekając, aż minie szum, który huczał mu w głowie. Po chwili otworzył je znowu i uśmiechnął się.

- Ciekaw jestem, co napisałby o tym dodatek niedzielny. Już widzę nagłówki: Sprawa detektywa - bawidamka.

Odpowiedziała mu uśmiechem, oczy jej błyszczały.

- Niech diabli wezmą niedzielne dodatki.

- Masz rację - powiedział. - Ale muszę już iść. Westchnęła głęboko i odsunęła się od niego.

- Nie ma szans na rychły powrót?

- Obawiam się, że nie. Zadzwonię do ciebie jutro. Może moglibyśmy zjeść razem obiad?

- Dam ci mój numer.

- Nie ma go w książce?

- Tylko do gabinetu dyrektora szkoły, nie do mieszkania. - Uśmiechnęła się. - Chwyt zawodowy. Gdyby był, każdego wieczoru miałabym tuzin telefonów od rodziców. Nie zaznałabym chwili spokoju.

Pogrzebała chwilę w szufladzie, znalazła kawałek złożonego na czworo papieru i szybko napisała na nim swe imię i telefon. Złożyła go znowu, włożyła mu do wewnętrznej kieszeni i uśmiechnęła się.

- Teraz już nie ma wymówki.

- W żadnym wypadku.

- Szczególnie, jeśli masz to. - Wyciągnęła z kieszeni klucz od patentowego zamka i podała mu go. - Jeżeli uda ci się wrócić przed śniadaniem, otwórz sobie.

- Nie będziesz w łóżku?

- Pewnie będę.

Uśmiechnęła się rozmarzona. Przyciągnął ją do siebie i raz jeszcze pocałował.

- A teraz pozwól mi już iść, zanim się do reszty nie skorumpuję.

Chuck wciąż siedział przy ustawionym w kącie sali pianinie i grał w blasku ulicznej lampy, której światło wlewało się przez okno.

- Koniec koncertu - zawołał półgłosem Nick stając w drzwiach.

Chuck zakończył serią szybkich, mocnych akordów, okręcił się i wstał z krzesełka.

- Jestem z tobą, Generale. Gdzie teraz?

- Chcę wpaść do Komendy Głównej - powiedział Nick. - Jeśli ci to odpowiada, mogę wyrzucić cię gdzieś po drodze.

Stanęli na małym ganku, kilka kroków od bocznej furtki tkwiącej w żelaznym ogrodzeniu. Deszcz wciąż zacinał w gęstej mgle. Jean wzdrygnęła się.

- Współczuję ci.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Pożałuj biednego policjanta. Zobaczymy się niebawem.

Przeszli przez podwórko i otworzyli furtkę. Wyszli na niewielką boczną uliczkę. Po drugiej stronie wznosił się wysoki kamienny mur.

Mini-Cooper stał pod staroświecką lampą gazową. Nick ruszył ku niemu wyciągając po drodze kluczyki z kieszeni. Zszedł z chodnika i zaczął już iść przez jezdnię, gdy nagle Jean krzyknęła przeraźliwie jego imię.

Chciał się ku niej odwrócić, gdy kątem oka zobaczył wymierzoną w niego pięść i tylko niewytłumaczalny refleks pozwolił mu schylić na czas głowę. Cios przemknął obok, muskając policzek. Poczuł ostry ból, gdy metal rozciął skórę na policzku. W tej samej chwili jego ręka uderzyła z precyzją, zadając potężny cios w bok szyi napastnika.

Atakujący zdołał zniknąć w ciemnościach tam, gdzie nie sięgało światło starej latarni. Ale Nick czuł, że jest ich kilku. Trzech, może czterech, trudno mu było określić, bo wyłaniali się z mgły z taką szybkością, jakby byli pierwszą linią drużyny rugby.

Jeden z nich trzymał w obu rękach żelazną szynę. Kiedy był już wystarczająco blisko, rozkołysał ją z wyraźnym wysiłkiem. Nick schylił się i szyna poleciała ze świstem ponad dachem samochodu. Z całej siły kopnął go w krocze. Żelazo potoczyło się po bruku, a mężczyzna upadł, wyjąc z bólu.

Nie było czasu na słowa. Stanęło przed nim dwóch następnych, a jeden z nich ściskał w ręku kościaną rękojeść brzytwy, której ostrze błyszczało mętnie w padającym deszczu. Nick chwycił go za przegub dłoni, a równocześnie uchylił głowę przed ciosem jego koleżki. I wtedy zobaczył Jean. Stała za plecami tego drugiego z wykrzywioną wściekłością twarzą i z obnażonymi zębami.

Wyciągnęła rozczapierzone palce ku długim, tłustym włosom napastnika i szarpnęła jego głowę do tyłu. Nick zajął się tym od brzytwy. Nacisnął mocniej i ostre narzędzie odsunęło się od jego ciała. Założył dźwignię, a człowiek jęknął i upuścił brzytwę. Nick wymierzył z ćwierć obrotu cios łokciem. Rozległ się śmiertelny krzyk.

Napastnik upadł na plecy. Po chwili zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. Nick rozejrzał się i zobaczył Lazera tarzającego się w rynsztoku, splecionego w mocnym uścisku z jakimś typem w starym wojskowym płaszczu. Pod murem wściekle walczyła Jean.

Nick rzucił się do przodu, chwycił człowieka za kołnierz i pchnął go w ciemność. W tej samej chwili napastnik Lazera znalazł się na wierzchu, zerwał się i ruszył pędem w ślad za swym towarzyszem.

Nastała cisza. Tylko deszcz bił o uliczny bruk. Jean z trudem łapała powietrze. Słychać było ciche pojękiwanie tego od żelaznej szyny.

Lazer usiadł na krawężniku, a po chwili wstał chichocząc z cicha.

- Co napadło tych drani?

- Zdaje się, że musiałem zranić czyjeś uczucia - Nick zwrócił się do Jean: - Wszystko w porządku? Roześmiała się niepewnie.

- W porządku, do diabła. Co to wszystko znaczy?

- Nie wiem, Jean. W każdym razie jest w tym wszystkim coś więcej, niż widać gołym okiem.

Za nimi rozległ się jakiś dźwięk. Nick obrócił się szybko i ujrzał, że człowiek, który leżał przy samochodzie twarzą do ziemi, chwycił sztangę i zaczął gramolić się na równe nogi. Lazer dopadł go w jednej chwili i cisnął nim bez trudu o samochód. Ten rozpłaszczył się na masce wozu.

- Jeszcze raz się poruszysz, a rozwalę ci tym czaszkę.

Człowiek leżał na Mini-Cooperze usiłując uchwycić się dachu wozu, a Nick wziął Jean za ramię i odprowadził do furtki.

- Zrób sobie mocnego drinka, należy ci się. Potem połóż się spać.

Spojrzała na niego z niepokojem, w świetle lampy jej twarz wydawała się bardzo blada.

- A co z tobą?

- Zawiozę tego typa do Centrali, choć nie spodziewam się, że wiele uda się z niego wyciągnąć.

Z drugiej strony, możemy go jednak wpakować za kratki na parę dobrych lat, a to już coś.

- Zajrzysz tu później?

- Spróbuję, naprawdę. - Chwycił jej ręką i uścisnął. - Nieźle sobie radzisz.

- Khyber Street dała mi szkołę - odparła. - Tego się nie zapomina.

Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i spróbowała zatamować krew ściekającą mu z rany na policzku.

- Nie wygląda to ładnie. Trzeba ją obejrzeć.

Chwycił ją delikatnie za nadgarstek i przytulił. Pocałował ją i było to coś, czego nigdy jeszcze nie zaznał. To coś przeniknęło gdzieś w głąb duszy z siłą i łagodnością zarazem.

Spojrzała na niego z wyrazem podziwu w oczach, a potem uśmiechnęła się. Było to tak, jakby gdzieś w jej wnętrzu zapalono latarnię. Podniosła rękę i raz jeszcze dotknęła jego twarzy, po czym pobiegła przez deszcz w stronę ganku.

XVII

Nagie, zielono pomalowane ściany pokoju, w którym dokonywano przesłuchań obiegły cienie zbudzone przez silną lampę zawieszoną pod sufitem. Przy stole siedział Charles Foster, trzymając twarz w dłoniach. Całe ciało wypełniał jeden wielki ból.

Nick stał przy oknie i spoglądał na opustoszałą ulicę zmywaną deszczem. Rana na policzku paliła niemiłosiernie. Mocował się zawzięcie z szerokim samoprzylepnym plastrem.

Było nieco po drugiej piętnaście. Ziewnął i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów. Wytrząsnął z niej ostatniego. Właśnie go zapalał, kiedy wszedł dyżurny inspektor.

- Wypełniłem za ciebie formularz o zatrzymaniu tego typa.

- Nie zapomnę ci tego.

- Myślę, że następną rzeczą, którą powinieneś zrobić, to udać się do szpitala. Masz paskudną ranę. Najprawdopodobniej trzeba założyć ze dwa szwy.

Foster podniósł głowę.

- Nie martw się o tego skurwysyna. Raczej pomyśl, co ze mną? Jeśli ktokolwiek potrzebuje lekarza, to po tym, co ten tutaj mi zrobił, jestem nim z pewnością ja. Poczekaj, niech tylko przyjdzie mój adwokat.

- Co on ci właściwie zrobił, Charlie? - spytał superintendent stając w drzwiach.

Foster zrobił minę, którą można by uznać za mieszaninę udanej niewinności i zranionej dumy.

- Kopnął mnie w krocze, panie Grant. Mówię panu, ma pan tu niezłego gagatka.

Bez słowa inspektor podał Grantowi formularz o zatrzymaniu Fostera.

- Oczywiście, tych paru łobuzów nie ma z twoją sprawą nic wspólnego?

Grant podszedł do bocznego stolika, na którym pieczołowicie ułożono kolejno: żelazną szynę, brzytwę z kościaną rączką i długi rowerowy łańcuch - narzędzia, które przyjaciele Fostera porzucili na miejscu walki.

Foster zamilkł, a Grant spojrzał pytająco na Nicka.

- Z tobą wszystko w porządku?

- Jeśli pan by mnie pytał - odezwał się dyżurny oficer - to uważam, że trzeba mu założyć parę szwów. Grant skinął głową.

- Niech ktoś zabierze na dół tego kowboja. Zrobisz to, Jack? Potem z nim pogadam.

Inspektor kiwnął na znak zgody, chwycił Fostera za ramię i wyprowadził z pokoju. Grant usiadł na brzegu stołu i zapalił fajkę.

- Słyszałeś o Brady'm?

- Tak. Gdy przywiozłem Fostera. Co się właściwie stało?

- Wygląda na potrącenie i ucieczkę z miejsca wypadku. Otrzymaliśmy anonimowy telefon pod 999, ale to jeszcze nic nie mówi. To mógł być jakiś szanowany obywatel, który nie chciał robić sobie kłopotów przez wplątanie się w nasze policyjne interesy. - Westchnął. - Co za noc. Włamanie do fabryki na Maskę Lane; przestępcy zabrali ze sobą co najmniej siedem tysięcy funtów. Jeden Bóg raczy wiedzieć, ile było w tej mgle bójek i kradzieży. Wiemy o trzech napadach z pobiciem, najprawdopodobniej przez tego samego artystę. Była też jedna próba gwałtu. Na szczycie wszystkich tych spraw jest jeszcze wypadek Brady'ego.

- Co z nim?

- Mamy wstępne wyniki, jeśli cię to interesuje.

- Nie wygląda to zbyt pięknie, prawda? - rzekł Nick, oddając Grantowi sprawozdanie z miejsca wypadku.

- Sprowadzono fachowca do konsultacji. Rozmawiałem z nim chwilę po zakończeniu badania. Wygląda na to, że jedyną poważną rzeczą jest pęknięcie czaszki. Reszta to drobiazgi. W obecnym stanie rzeczy nie widzi on powodów, dla których Jack miałby zejść z tego świata. - Westchnął i przytknął do fajki kolejną zapałkę. - Chciałbym wiedzieć, co on takiego robił na Canal Street.

Nick zdusił papierosa.

- Czy wie pan, że po wyjściu stąd Brady poszedł szukać Bena Garvalda?

Grant spojrzał na niego bezmyślnie, a po chwili na jego twarzy odmalowało się szczere zdumienie.

- O czym mówisz, do diabła? Ben Garvald, to twoje zadanie.

- Co jednak nie powstrzymało Brady'ego przed odwiedzeniem „Flamingo”, by wypytać Mantona o Garvalda. Był tam przede mną.

- Jesteś tego pewien?

- Sam Manton mi mówił - Nick wzruszył ramionami. - Nie widzę powodu, dla którego miałby kłamać.

Grant zmarszczył w zamyśleniu brwi i zacisnął zęby na cybuchu fajki.

- Ciekaw jestem, co on takiego kombinował?

- Myślę, że to dosyć proste - odezwał się Nick.

- Nie za bardzo był mną zachwycony. Może myślał, że coś zyska, jeśli pierwszy złapie Garvaida? Grant westchnął ciężko.

- Najprawdopodobniej masz rację. W każdym razie niczego się nie dowiemy, dopóki Brady nie odzyska przytomności.

- Co z wozem, który go potrącił?

- W taką noc, to igła w stogu siana. Ale znajdziemy go, nie ma obawy. - Grant przyłożył następną zapałkę do fajki. - Lepiej zreferuj mi, co zdążyłeś zrobić. Musiałeś nieźle nadepnąć komuś na odcisk, skoro napuścił na ciebie Charlie'go Fostera i jego wspaniałą bandę.

Nick szybko opowiedział całą historię, nie pomijając żadnego szczegółu. Gdy skończył, Grant usiadł, marszcząc zmęczoną twarz.

- Co pan o tym myśli? - zapytał po chwili Nick.

- Myślę, że coś tu śmierdzi - powiedział Grant.

- Za wysokie sfery. Kiedy łapiesz tak zawsze ostrożne ptaszki, jak Fred Manton i Harry Faulkner, to musi być jakaś poważna przyczyna. - Zerwał się nagle. - Miller, znajdź Bena Garvalda. To jest klucz.

Nick wziął kapelusz i przewieszony przez krzesło płaszcz. Uśmiechnął się szeroko.

- Życie, to wielka rzecz, jeśli sił nie braknie.

- Ale nie o pół do trzeciej w nocy, kiedy ta pieprzona grypa łamie ci kości - powiedział Grant.

- Jeżeli wezmę jeszcze jedną aspirynę, to wyjdzie mi uszami. Bądź ze mną w kontakcie. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, znajdziesz mnie w tej fabryce na Maskę Lane.

Odszedł korytarzem w stronę swego biura, a Nick wciągnął płaszcz, nacisnął na głowę czapkę i zszedł po schodach ku głównemu wyjściu. W rogu, oparty o ścianę, z zamkniętymi oczyma, stał Chuck Lazer.

Nick kiwnął na pożegnanie dyżurującemu za biurkiem sierżantowi i dotknął ramienia Lazera.

- Ameryka, czas ruszać.

Przeszedł przez szklane drzwi i zatrzymał się na szczycie schodów pod wysokim filarem. Podniósł kołnierz, by ochronić się przed deszczem.

- Co teraz? - dopytywał się Lazer, który był już obok niego.

Nick wyszczerzył zęby. - Ty, do łóżka. Podrzucę cię pod dom. Ja zaś pracuję do szóstej, albo i dłużej, jeśli nie znajdę Garvalda.

- Czy to takie ważne? - Chuck Lazer zdawał się wahać. - Posłuchaj, pamiętasz, co mówiłeś wcześniej, prawda? O tym, że chcesz z Benem tylko pogadać? Rozumiesz, on nic złego nie zrobił, prawda?

- Nic, o czym bym wiedział. Widzisz, Ben może wyjaśnić nam pewne sprawy. Tylko mi nie mów, że wiesz, gdzie on jest?

Lazer zaczął coś rozważać. Westchnął.

- Mówił coś o „Regent Hotel”, Generale. To niedaleko od City Square. Ale to nie znaczy, że on tam jest, rozumiesz?

- Może go nie być, ale warto tam zajrzeć - powiedział Nick i szybko zbiegli po schodach do zaparkowanego Mini-Coopera.

Kiedy weszli do foyer „Regent Hotel”, było tam zupełnie pusto. Nick nacisnął dzwonek i po chwili otwarły się drzwi biura. Wyszła ku nim jakaś zaspana irlandzka dziewczyna. Poprawiła nylonową sukienkę i ziewnęła.

- Czym mogę panom służyć?

- Policja - powiedział Nick. - Szukam człowieka o nazwisku Garvald - Ben Garvald. O ile wiem, zatrzymał się tutaj. Najprawdopodobniej wynajął pokój minionego wieczoru.

Coś przemknęło w jej oczach, ale po chwili zgasło. Zrobiła zakłopotaną minę. - To musi być jakaś pomyłka. Nie mamy tu nikogo o takim nazwisku.

- Może używać innego. Wysoki, dobrze zbudowany Irlandczyk. Jakieś czterdzieści lat.

- Nie. Nie mamy nikogo takiego - pokręciła głową. - Tak naprawdę, to w ostatnich trzech dniach mieliśmy tylko dwóch gości. Dwaj gentlemani z Indii.

- Czy mogę zobaczyć listę gości?

Bez zmrużenia oka wyciągnęła spod lady książkę i otworzyła ją. Ostatni wpis mieścił się na wysokości połowy strony i pochodził sprzed trzech dni - mówił o Hindusach. Jeżeli księga gości była jedyną wskazówką, mówiła rzeczywiście prawdę.

- Zadowolony pan, sierżancie? Nick uśmiechnął się i zaniknął książkę.

- Przepraszam za najście. To musiał być jakiś inny hotel.

Podczas rozmowy Lazer nie odzywał się ani słowem, kiedy jednak wyszli na zewnątrz, chwycił Nicka za rękaw.

- „Regent Hotel”, Gloyne Street. Tak powiedział, Generale.

- Wiem, wiem - odrzekł Nick. - Ona kłamie. Czuć to na milę. Dajmy jej kilka minut, potem wrócimy.

Zapalił papierosa. Stali na dole schodów, pod krytym gankiem i patrzyli w deszcz. Nick poczuł się zmęczony. Nie złapał jeszcze wiatru w żagle, oto cały kłopot. Cisnął zapalonego papierosa w mrok. Skinął na Lazera i ostrożnie pchnął szklane drzwi prowadzące do środka.

Holi był znowu pusty, jednak drzwi prowadzące do biura stały lekko uchylone. Nick zbliżył się cicho i podniósł blat recepcyjnego biurka.

Irlandka stała przy stole, przed nią leżała otwarta torebka. Szybkim ruchem wyciągnęła z niej plik banknotów, postawiła nogę na krześle, podwinęła sukienkę i wepchnęła pieniądze pod pończochę.

Lazer zaczai cichutko klaskać.

- A to ci dopiero przedstawienie.

Irlandka okręciła się w miejscu i wygładziła sukienkę. Na jej twarzy pojawił się lęk. Przez moment stała niepewnie, ale po chwili wyraźnie zdecydowała się odegrać cyniczną rólkę.

- Ej, ładnie to tak podglądać dziewczynę?

- Och, nie myśleliśmy, że będzie ci to przeszkadzało. - Nick wziął ją za ręce. - Jak ci na imię, ślicznotko?

- A co, masz ochotę?

Przycisnął ją do stołu, a ona objęła go za szyję.

- Ciekawa jestem, co by na to powiedział twój szef.

- Lubi, kiedy się nieco zabawimy. W końcu dodaje to nam sił do pracy.

Nachylił się, by pocałować ją w usta i w tym samym momencie jego prawa ręka szybko przesunęła się po ciepłej nodze dziewczyny. Zaczęła się szamotać, ale znalazł to, czego szukał. Uśmiechnął się trzymając w dłoni zwitek banknotów.

- Oddaj to, do jasnej cholery - powiedziała wyciągając ku niemu ręce i usiłując złapać jego dłoń. - Co ty sobie, do diabła, myślisz?

Odepchnął ją od siebie i szybko przeliczył pieniądze.

- Dwadzieścia, wszystkie w jednofuntówkach - pokręcił głową. - Założę się, że nigdy w życiu nie miałaś naraz tyle pieniędzy.

- Oddaj mi moje pieniądze - wybuchnęła i łzy pociekły jej po twarzy.

Podniósł szybko rękę, a ona rzuciła się z krzykiem w tył. Chwycił ją za ramię i mocno potrząsnął.

- Daję ci dziesięć sekund, nie więcej. Czy Garvald był tutaj, czy nie?

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma wypełnionymi grozą. Podniosła ręce, by zasłonić twarz przed spodziewanym ciosem.

- Na miłość Boską, nie bij. Powiem wszystko! Powiem wszystko!

Nick zrobił krok w tył i czekał. Po chwili posypały się słowa:

- Przyszedł dziś wieczór, około dziewiątej. Nie wpisał się do książki. Zapomniałam go o to poprosić.

- Wychodził?

- Nie, o ile wiem, nie. Był w domu, kiedy tamci przyszli o pierwszej.

- Jacy tamci?

Zawahała się, a on natychmiast zrobił ruch w jej stronę. Wycedził:

- Pytałem, jacy tamci?

- Jeden z nich, to taki facet, którego spotkałam na zabawie parę tygodni temu. Grek, Cypryjczyk, czy coś w tym rodzaju. Nazywają go Jango. Nie wiem, kim był ten drugi. Miał sztuczne oko, to wszystko, co mogę o nim powiedzieć.

- Max Donner - wtrącił Lazer. - To para ciężkich łajdaków. Manton trzyma ich przy sobie, jako obstawę.

Nick pokiwał głową i ponownie zwrócił się do dziewczyny.

- A więc to oni dali ci te dwadzieścia funtów. Za co?

- Miałam zanieść panu Garvaldowi filiżankę herbaty. Jango coś do niej dosypał. Myślę, że to były jakieś rozwalające człowieka krople. Zdaje się, że się go bali.

- Poskutkowało? Potwierdziła.

- Zabrali go z sobą samochodem. Nie wiem dokąd.

Nick spojrzał na Lazera. Amerykanin wzruszył ramionami.

- Może do „Flamingo”?

- To mało prawdopodobne - powiedział Nick. - Ale możemy sprawdzić.

Skierowali się w stronę drzwi. Irlandzka dziewczyna chwyciła go za rękaw.

- Nie chciałam nic złego. Powiedzieli, że są jego kumplami i że chcą mu zrobić dowcip.

- Czy wyglądam, jakbym się urwał z choinki? Nick poklepał ją po twarzy. - Masz tu swoje dwadzieścia funtów. Około szóstej jest pociąg do Liverpoolu. Radzę ci wsiąść do niego.

Wyszedł, zostawiając ją na środku pokoju. Stała przez chwilę patrząc w otwarte drzwi z wyrazem oszołomienia na twarzy. Po chwili schyliła się i zaczęła na czworakach zbierać powoli rozrzucone banknoty.

Przed „Flamingo” panował ożywiony ruch. Większość samochodów właśnie odjeżdżała, gdy Nick zatrzymał Mini-Coopera naprzeciwko wejścia. Palił papierosa i czekał, aż wróci Chuck Lazer.

Miał do czynienia z jakąś zmową i próbą zemsty. To już było oczywiste. Przyczyna tego wszystkiego pozostawała jednak niejasna. Jedno było pewne: ktoś, kto chciał usunąć z drogi Bena Garvalda, musiał mieć ku temu bardzo poważne powody.

Zza rogu domu wynurzył się Amerykanin i podszedł do drzwiczek samochodu. - Ani śladu po nich. Nie ma także Mantona.

- Jesteś pewien?

- Absolutnie. Poszedłem nawet na piętro i przeszukałem jego prywatne pokoje. Wszedłem bocznymi drzwiami. Może on pływa już w rzece? Oczywiście, myślę o Benie.

- Nie ma jakiegoś innego miejsca, dokąd mogliby go zabrać? Jakieś zaciszne miejsce albo coś na odludziu?

Lazer zmarszczył brwi i nagle zaświeciły mu się oczy:

- Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Jest taki stary gregoriański dom na rogatkach, blisko Ryescroft. Nazywają go „Stodoła”. Stoi samotnie na terenie paru akrów.

- Własność Maritona? Lazer potrząsnął głową:

- To kolejny zakup Faulknera. Zamierza zrobić z niego elegancki klub w stylu country. Jak na razie, mieszka tam tylko stróż. Dziwak imieniem Bluey Squires. Pilnował drzwi „Flamingo” póki nie złamał nogi.

Ryescroft. To jakieś pół mili poza granicami miasta, a więc, ściśle rzecz biorąc, już pod jurysdykcją policji z okręgu administracyjnego. Nick rozważył ten fakt. Pomyślał o jeszcze paru innych i szybko podjął decyzję. - Ruszamy - powiedział i pognał w kierunku Mini-Coopera.

XVIII

Stodoła, to rodzaj posesji, którą zbudowano z szarego kamienia z Yorkshire w okresie dobrobytu epoki wiktoriańskiej. Był to budynek podkreślający megalomanię jego mieszkańców. Szerokie gotyckie kominy strzelały wysoko w niebo ponad spadzistym dachem. Dom stał otoczony murem wysokości dziesięciu stóp.

Nick zaparkował na wąskiej drodze jakieś trzydzieści, czterdzieści jardów od bramy wjazdowej. Otworzył drzwi i wysiadł z wozu.

- Wygląda to, jak mroczna scena z „Wichrowych wzgórz”.

Lazer przesiadł się na miejsce przy kierownicy. Uśmiechnął się.

- Życz mi szczęścia. Generale. Może dadzą mi jakiś medal albo coś w tym stylu?

- Nadstawiaj dobrze uszu - powiedział do niego Nick. - Jeśli jest tam Manton, wiesz, co masz mówić. Będę tu na ciebie czekał.

Amerykanin zatrzasnął drzwiczki i szybko odjechał. Główna brama była otwarta. Pojechał aleją obsadzoną topolami, które wyrastały ponad zarys majaczącej w mroku budowli. Nigdzie nie było widać zapalonego światła. Skręcił na boczną dróżkę biegnącą wzdłuż domu i zajechał na brukowane podwórze.

W tylnym oknie paliło się światło oświetlające Jaguara Mantona. Lazer wyłączył silnik. Kiedy warkot ucichł, wewnątrz domu rozległo się szczekanie psa. Ten głuchy i groźny dźwięk dotknął w nim jakiejś ukrytej struny. Lazer zadrżał.

Gdy wyszedł z Mini-Coopera, drzwi otwarły się i ostre światło wydobyło go z mroku.

- Kto tam? - zakrakał chrapliwy głos.

- Chuck Lazer, Bluey - odpowiedział Amerykanin. - Szukam Freda. Myślałem, że może go tu znajdę.

Squires miał sześćdziesiąt lat, a wyglądał na jeszcze więcej. Na szerokie czoło zsuwały się tłuste, siwe włosy. Twarz miał nie ogoloną. W lewej ręce trzymał strzelbę, prawą zaś ujął mocno obrożę ślicznego, czarno-srebrnego alzackiego owczarka. Pies rwał się wściekle w jego stronę, a z gardła dobywał się głuchy pomruk. Przypominał on wulkan mający lada chwila wybuchnąć.

- Manton jest bardzo zajęty. Czy to coś ważnego?

- Ty mi to mówisz? - Lazer zrobił krok w jego stronę. - Czy Donner i Jango też są tutaj? Stary spojrzał na niego zdziwiony.

- Nie wydaje ci się, że chcesz wiedzieć trochę za dużo?

- Po co te sekrety? Przecież mnie znasz. Nie jestem tu po raz pierwszy.

- Już dobrze, dobrze - powiedział stary. - Lepiej wejdź do środka.

Weszli do pomieszczenia, które za dobrych czasów było z pewnością główną kuchnią. Był to duży pokój wyłożony kamienną posadzką z czarnym piecem kuchennym zajmującym jedną ścianę. Panował tu nieład, wszystko lepiło się od brudu. Stół na środku zawalony był nie umytymi talerzami, pośród których tkwiły dwie butelki mleka, pół bochenka chleba i kilka otwartych konserw. Stojące w rogu wąskie łóżko było niezasłane. Squires kazał psu siedzieć i ten rozłożył się przy kominku, wpatrując się z niechęcią w Amerykanina.

- Poczekaj tu, znajdę Mantona.

Oparł strzelbę o ścianę i wyszedł. Lazer usiadł na brzegu stołu. Po chwili otworzyły się drzwi i wszedł Manton, a za nim Donner.

Manton miał zarzucony na ramiona płaszcz, musiało mu być chłodno. Zmarszczył brwi.

- Zdawało mi się, że miałeś grać na przyjęciu u Faulknera?

- Ale wyszedłem - powiedział z prostotą Chuck. - Jakiś wszawy gliniarz dostał się tam i zaczai wypytywać o Bena Garvalda. Sierżant z C.I.D. Nazywa się Miller.

- O Bena Garvalda? - spytał Manton. - Przecież on siedzi.

- Już nie. Zwolnili go wczoraj. Z tego co mówi ten Miller, Ben jest gdzieś w mieście.

- Po co go szukają?

- Zwykłe przesłuchanie. Tak przynajmniej mówi ten facet. Sądzę jednak, że się domyślasz, o co chodzi, Fred. Byłeś kiedyś z Benem w dobrych układach. Kto wie, czy ten gliniarz nie będzie niedługo szukał także ciebie.

- Dobrze zrobiłeś, żeś tu zajrzał, Chuck. Stokrotne dzięki. - Manton zawahał się. - Ten facet, Miller, czy wspomniał może moje nazwisko?

Lazer pokręcił głową.

- Wypadł stamtąd w diabelnym pośpiechu. Zdaje się, że załatwiono jakiegoś detektywa, czy kogoś podobnego. Ktoś go potrącił i uciekł. Odwieźli go do szpitala, jego życie wisi na włosku.

Stojący w drzwiach Donner stłumił przekleństwo, zaś na twarzy Mantona widać było rosnące napięcie. Zdobył się na blady uśmieszek.

- Sprawa tego pokroju powinna zaprzątnąć im łby przynajmniej do rana. Do tego czasu nie będą zajmować się byle jakim głupstwem. Dzięki za informacje, Chuck. Dobrze, że wpadłeś.

- A więc załatwione - Lazer podniósł się z miejsca. - Będę śledził bieg wydarzeń. To uchroni mnie od drzemki.

Gdy otwierał drzwi, obrócił się jeszcze z uśmiechem.

- To jak: do zobaczenia w klubie?

Drzwi zamknęły się za nim. Schwytany w pułapkę podmuch wiatru przeleciał przez pokój szukając gorączkowo drogi wyjścia, by po chwili umrzeć w którymś z kątów. Pierwszy przerwał milczenie Donner.

- Jeśli Brady wyliże się z tego i zacznie mówić...

- Dla każdego piętnaście lat - powiedział szeptem Manton. - Nie ma w tym kraju sądu, który dałby mniej.

- Rano możemy być w Liverpoolu - powiedział Donner. - Szybki skok do Szwajcarii i nie ma sprawy. Znam odpowiednich ludzi.

- Na to potrzeba pieniędzy.

- Jest ich całe mnóstwo w sejfie we „Flamingo”. Siedem, może nawet osiem tauzenów.

- To forsa Faulknera, nie moja.

- Będziemy wystarczająco daleko.

Manton pomyślał chwilę, wreszcie skinął głową.

- Jest tylko jeden problem. Co będzie, jeśli gliny już nas szukają? Mogą zaczaić się wokół klubu i czekać, aż sami wpadniemy im w ręce.

- Żaden kłopot - wzruszył ramionami Donner. Na jego twarzy malował się beznamiętny spokój. Poślemy tam Jango. Niech się o tym przekona. My poczekamy sobie bezpiecznie tu na miejscu.

- Ale czy on się zgodzi?

- Czemu nie? - Donner wyszczerzył zęby. - Szczególnie jeśli nie powiemy mu o całej sprawie. Manton zachichotał i pokręcił głową.

- Jesteś cholernym skurwysynem, Donner.

- To jedyne wyjście - odpowiedział. - Co zrobimy z Garvaldem?

- Nie ma sensu trzymać go dłużej. Powinien być wciąż jeszcze zimny. Weźmiemy go ze sobą i wyrzucimy po drodze, gdzieś na wrzosowiskach.

Z korytarza wynurzył się Squires.

- Jango poszedł zobaczyć, co się dzieje z tym facetem na górze. Jak długo on tu będzie z nami, panie Manton?

Zanim Manton zdążył otworzyć usta, gdzieś z głębi domu rozległ się piskliwy, urwany nagle krzyk.

- To wygląda na Jango!

Donner porwał bez słowa strzelbę i rzucił się w ciemny korytarz.

TV Ben Garvald wypłynął spoza ściany mroków i otworzył oczy. Pokój był ozdobiony girlandami pajęczyn - gigantycznych rozmiarów sieci, które falowały z wolna.

Zamknął oczy i wziął w płuca głęboki oddech, próbując przełamać ogarniający go paniczny strach. Gdy otworzył je ponownie, pajęczyny już niemal zupełnie rozpłynęły się w powietrzu.

Leżał na wąskim łóżku przy ścianie. Pokój był niewielki. Nikłe światło padało spod sufitu, zasłony na oknie były zasunięte.

Zsunął nogi na podłogę i usiadł na skraju łóżka. Przez chwilę próbował się podnieść. Język miał suchy i spuchnięty. Cokolwiek dodali do tej herbaty, było to niezłe - cholernie niezłe.

Wreszcie wstał i zatoczył się po pokoju. Odzyskał równowagę opierając się o ścianę, przekręcił się i wrócił na łóżko. Za chwilę pajęczyny bezpowrotnie zniknęły i wszystko wróciło na swoje miejsce.

Pokój w hotelu, irlandzka dziewczyna z filiżanką herbaty, przypominał to sobie. A potem wszedł Donner. To mogło oznaczać tylko jedno: gliniarz, który spadł ze schodów, musiał wykorkować.

Ciekawa sytuacja. Znów wstał, sprawdził drzwi. Były mocne i zamknięte na amen, nie było nawet klamki. Przeszedł do okna i odsłonił kotary. Otworzył jedno skrzydło i wyjrzał na zewnątrz.

Znajdował się na najwyższym piętrze, ciemny ogród leżał jakieś czterdzieści stóp niżej. Do najbliższego okna po lewej było co najmniej dziesięć stóp, nie zdołałby go dosięgnąć.

Zamknął okno i wrócił na łóżko. Zastanawiał się, co zrobić, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Zawahał się przez moment, po czym szybko położył się z powrotem i zamknął oczy.

Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł do środka. Garvald czekał. Kiedy jakaś ręka dotknęła jego koszuli i delikatnie potrząsnęła, otworzył oczy i spojrzał na przerażonego Jango. Cypryjczyk zdążył jeszcze krzyknąć, zanim Garvald uderzył go prawą pięścią w brzuch. Jango przewrócił się nie mogąc złapać oddechu. Garvald zerwał się na nogi i wypadł z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi.

Zbiegł po schodach na niższe piętro. Z dołu dobiegł go głos Donnera:

- Co tam się dzieje, Jango?

Garvald otworzył najbliższe drzwi i wsunął się w ciemność pokoju. Czekać. Po chwili rozległy się kroki. Ktoś szedł po drewnianej podłodze. W polu widzenia Garvalda ukazał się Donner ze strzelbą trzymaną przy biodrze. Garvald wyskoczył na korytarz i z całą siłą zdrętwiałej ręki uderzył kantem dłoni w prawe ramię Donnera. Ten jęknął i upuścił broń.

- Uważaj Manton! Garvald się wydostał! - wrzasnął Donner i rzucił się na potężnego mężczyznę, mierząc lewą ręką w oczy Garvalda.

Z hallu na dole dał się słyszeć mrożący krew w żyłach skowyt psa. To Squires spuścił owczarka. Przez chwilę Donner i Garvald stali niezdecydowanie i nagle na korytarz wypadł pies. Na zakręcie poślizgnął się na tylnych łapach.

Z nieprawdopodobną siłą Garvald pchnął Donnera w stronę klatki schodowej, sam przyklęknął i chwycił za strzelbę. Odciągnął kurek. Pies był już w połowie korytarza, kiedy zaczął do niego mierzyć. Gdy był już blisko, wypalił. W powietrzu rozległ się huk wystrzału. Owczarek wydał przeraźliwy skowyt, cisnęło nim pod ścianę. Padł na podłogę, coraz słabiej rozdrapując łapami powietrze. Rozległ się chrapliwy krzyk wściekłości. Na końcu korytarza pojawił się Squires i stanął obok Donnera. Za jego plecami dostrzegł Mantona. Kiedy wszyscy trzej ruszyli do przodu, Garvald cisnął w nich strzelbę, obrócił się na pięcie i popędził korytarzem.

Wąskie schody dla służby tonęły w mroku. Rzucił się w dół i po chwili znalazł się na kamiennej posadzce parteru. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi i wypadł na podwórze.

Padające z kuchni światło ukazało mu wysoki na dziesięć stóp mur wznoszący się za wyłożonym kostką dziedzińcem. Dostrzegł w nim niewielką furtkę. Przez chwilę mocował się z zardzewiałą zasuwą, potem pobiegł w stronę przylegającej do muru stajni. Z pomocą rury drenowej i okiennego parapetu, który posłużył mu jako stopień pośredni, dostał się na stromy dach. Spuścił się po murze, przez moment zawisł na rękach, a wreszcie padł na mokrą trawę.

Chciał wstać, kiedy czyjeś ramię zacisnęło się na jego szyi. Próbował się poruszyć, ale nacisk stał się jeszcze silniejszy. Nie mógł wziąć w płuca oddechu.

Zaświeciła zapałka. Chuck Lazer powiedział:

- Puść go, Generale. To Ben.

Nick zwolnił uścisk. Garvald przysiadł na jednym kolanie i potrząsnął głową. Rękę trzymał na gardle. Wreszcie podniósł się.

- Gdzie macie wóz?

- Na końcu alejki.

- Więc zwiewajmy stąd.

Nick chwycił Garvalda za ramię.

- Nie tak prędko, Garvald. Przed minutą słyszeliśmy jakby wystrzał z pistoletu.

- Masz zupełną słuszność. Te skurwysyny poszczuli na mnie psa. Załatwiłem go. Czy masz może zamiar aresztować mnie za to?

- Może. Zależy od tego, jak odpowiesz na moje pytania. Ruszajmy.

Ruszyli z pośpiechem alejką w kierunku głównej drogi. Mini-Cooper stał zaparkowany pod drzewami. Światła miał zgaszone. Nick otworzył drzwi.

- Siadaj do tyłu.

Garvald wsiadł bez chwili wahania, ale jego umysł pracował, jak szalony. Stracił już potwornie dużo czasu i wszystko coraz bardziej wymykało mu się z rąk. Lepiej wziąć to, po co przyjechał i zmykać z miasta. Najpierw jednak musi się pozbyć Millera. Ale z tego, co widać, nie będzie to takie proste.

- Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? Amerykanin odwrócił się na siedzeniu i spojrzał na niego.

- Pamiętam, że mówiłeś o pokoju w „Regent Hotel”. Irlandka, która tam miała nocną zmianę, wyjaśniła nam resztę. Oczywiście pod wpływem małej perswazji.

- Ja też chciałbym jej coś wytłumaczyć, suka jedna. Garvald zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie.

- Co to wszystko znaczy, Chuck? Zajmujesz się pomaganiem C.I.D. czy coś w tym rodzaju?

- Ben, na miłość Boską. Próbowałem ci pomóc.

- Co do mnie, nie bardzo mi to odpowiada. - Garvald zwrócił się do Nicka. - Po co to polowanie na czarownice? Jestem czysty, jak łza. Dopiero co zjawiłem się w mieście.

- Kiedy zacząłem cię szukać, Garvald, chodziło tylko o to, by ostrzec cię, żebyś trzymał się z daleka od Belli.

- A więc ona za tym stoi? - Garyald zaśmiał się z cicha. - Jest wystarczająco bezpieczna, panie policjancie. Nie interesuje mnie ona ani ciut-ciut.

- W takim razie przyjechałeś po forsę - powiedział spokojnie Nick. - Po swoją część ze Steel Amalgamated. Co najmniej osiem tysięcy. Mniej nie wchodzi w rachubę.

Garvald szukał zdesperowany jakiegoś wyjścia. Zmienił szybko temat.

- A co z Brady'm?

- Na rany Chrystusa, Ben. Wiesz coś o Bradym? Wtrącił się Nick. Jego głos był twardy, brzmiał chłodno.

- Co z Brady'm, Garvald?

- Szukał mnie i zajrzał do „Flamingo”. Była jakaś awantura i Donner zrzucił go ze schodów. To było przy prywatnym wejściu do pokojów Mantona.

- Znaleziono go na ulicy, niedaleko rzeki - powiedział Nick. - Wyglądało na to, że ktoś go potrącił i zbiegł z miejsca wypadku.

- To się nazywa czysta robota - uśmiechnął się półgębkiem Garvald. - To musiał być pomysł Mantona. Trzeba mieć taki łeb jak on, by wymyślić taką sztuczkę.

- Jesteś pewien, że tak było?

- Widziałem całe zajście. Siedziałem schowany w szafie z bielizną w tym samym korytarzu. - Garvald roześmiał się ostro. - Jak myślisz, po diabła Manton i jego chłopcy odnaleźli mnie w „Regent Hotel”? Zabili gliniarza, a ja byłem jedynym świadkiem. Mogę sobie wyobrazić, co mieli zamiar ze mną zrobić.

- Jak na ironię, Brady nie umarł - powiedział Nick. - Jest wprawdzie wciąż jeszcze nieprzytomny, ale ma wszelkie szansę, by się z tego wylizać.

- A Manton o tym nie wie?

- Teraz już wie. - Lazer zwrócił się do Nicka. - Rozmawiałem z nim w kuchni. Próbowałem zachowywać się naturalnie. Wspomniałem o tym, że Brady jest w szpitalu i tak dalej. Jeśli o tym mówimy, Manton i Donner nie mieli zbyt pewnych min.

- Będą musieli stąd wiać - powiedział cicho Garvald. - Nie mają innego wyjścia.

Zadowolony odchylił się do tyłu i zapalił papierosa. Policjanci skoncentrują się na sprawie, która dotyczy ich samych. Teraz wszystko inne będzie musiało zejść na drugi plan. Nie spoczną, nim nie zakują Mantona i jego kumpli w kajdanki. Zresztą, fakt ten wcale go nie martwił. Manton, to kawał świni. Ma wreszcie to, co należało mu się od lat.

Nick miał bardziej palący problem. Nie dysponował radiotelefonem i nie mógł skontaktować się z Centralą. Tymczasem bez pomocy niemożliwe było złapanie Mantona i jego dwóch koleżków.

Ale problem rozwiązał się sam. Z bocznej alejki wyskoczył Jaguar Mantona, przemknął koło nich w odległości nie większej niż dwadzieścia jardów i popędził w kierunku miasta. Nick nie zastanawiał się ani przez moment. Włączył starter i Mini-Cooper wystrzelił, jak z procy. Koła zapiszczały na mokrym asfalcie.

- Masz duże szansę - zaśmiał się Garvald.

- Nie jesteś na bieżąco - powiedział Nick. - To prawdziwy wilk w owczej skórze.

W kilkanaście sekund Mini-Cooper osiągnął siedemdziesiąt mil na godzinę. Wskazówka szybkościomierza wychylała się coraz dalej. Przy dwupasmowej drodze prowadzącej do obwodnicy mieli już niemal dziewięćdziesiąt.

- Boże wszechmogący, co to za maszyna? - krzyknął Garvald.

Nick uśmiechnął się. Całą uwagę skupił na połyskujących w ulewnym deszczu światłach jadącego przed nimi Jaguara.

- To najlepsze odkrycie od czasu wynalezienia konia.

Kiedy skończyła się droga szybkiego ruchu, zahamował, by po chwili przyśpieszyć na łagodnym zakręcie. Mini-Cooper wyskoczył do przodu, opony trzymały się jezdni, jak przyklejone.

Jaguar znajdował się teraz nie więcej niż pięćdziesiąt jardów przed nimi i pędził z zawrotną szybkością. Garvald wychylił się przez siedzenie i dotknął ramienia Nicka.

- Pomyślałeś o tym, że jesteś sam, glino? Trzy do jednego, i w dodatku ten Donner, który byłby gotów sprzedać własną siostrę, gdyby zabrakło mu na piwo.

Nick zignorował tę uwagę i skupił się na Jaguarze. Zwolnił do tej samej szybkości, co jadący przed nim wóz, zsynchronizował wszystko, co do ułamka sekundy. Siedział już na ogonie wielkiego samochodu i nagle zredukował bieg do trójki, skręcił kierownicą i nadepnął do deski pedał gazu. Mini-Cooper przesunął się wzdłuż Jaguara. Po chwili maleńki samochód zajechał mu drogę i zaczął hamować.

Gdy kręcił kierownicą w prawo i w lewo, rzucił okiem do tyłu. W drugim wozie siedział tylko jeden człowiek - kierowca, który zahamował zbyt ostro i Jaguar wpadł w poślizg. Prawe koła spadły z asfaltu i potoczyły się po rosnącej na poboczu trawie. Wóz stanął. Nick zatrzymał Mini-Coopera przed Jaguarem, wyłączył silnik i wyskoczył na drogę.

Jango był o sekundę wolniejszy. Wygramolił się z Jaguara i zaczął uciekać. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię, okręciła i cisnęła o samochód.

Zareagował w sposób typowy dla przestępców. Była to mieszanina dotkniętej do żywego niewinności i gniewu:

- Zaraz, co to ma znaczyć?

Na jego gardle zacisnęła się dłoń. Uchwyt był tak silny, że jęknął z bólu. Spojrzał dzikimi oczyma na rozmazaną w ciemnościach twarz.

Po raz drugi w ciągu tej nocy pięść wylądowała na jego żołądku. Upadł twarzą w mokrą trawę, ktoś chwycił z tyłu jego ręce. Po chwili trzask nałożonych kajdanków oznajmił mu koniec. Poczuł, jak strach skręca mu kiszki.

Lazer wysiadł z wozu i stanął w otwartych drzwiach Mini-Coopera, wypatrując przez mrok Jaguara. Nagle usłyszał jakiś ruch wewnątrz wozu. Obrócił się szybko. Ben Garvald zajmował miejsce przy kierownicy.

Ben uśmiechnął się do niego i położył rękę na starterze.

- Są rzeczy, które trzeba załatwić, Chuck. Może się jeszcze zobaczymy, ale to mało prawdopodobne. Pozdrowienia dla Millera. W innych okolicznościach szczerze bym go nienawidził.

Ryknął silnik. Garvald położył dłoń na twarzy Lazera i pchnął go silnie. Lazer zachwiał się i poleciał w tył. Zanim odzyskał równowagę, trzasnęły drzwiczki i Mini-Cooper zniknął w ciemnościach.

XIX

Było już po trzeciej. Dwudziestu, może trzydziestu gości nie chciało jeszcze wracać do domu i przyjęcie trwało nadal. Harry Faulkner przejął obowiązki barmana w Długim Pokoju. Z pół tuzina par tańczyło do muzyki płynącej z gramofonu.

Bella już dawno osiągnęła stan, w którym wlewany do gardła dżin wywoływał grymas wstrętu. Nagle dostrzegła, że wokół niej dzieją się dziwne rzeczy: każda oglądana twarz była mierna, zła i samolubna, kiedy jednak obróciła się w stronę lustra, zobaczyła coś, co wzbudziło w niej największą odrazę.

Za dużo piłam, oto przyczyna, pomyślała. Teraz potrzeba jej było wymoczenia się w gorącej wannie i dobre dwanaście godzin snu. Przeszła przez hali, weszła do biblioteki i przekręciła klucz.

Łazienka wykonana była w złocie i wyłożona czarnym żyłkowanym marmurem. Odkręciła wodę i wróciła do sypialni, gdzie rozebrała się pośpiesznie, starannie składając ubranie na łóżku.

Pełną minutę stała przed lustrem i przyglądała się badawczo swemu wspaniałemu ciału. Piersi były wciąż jędrne i mocne, ciało bez skazy. Jednak wyczuwalne zgrubienie na biodrach i sposób, w jaki skóra pod brodą zaczynała wiotczeć przyprawiało ją o chorobę.

Skierowała się do łazienki i weszła w gorącą wodę, rozkoszując się poczuciem psychicznego odprężenia, jakie dawała jej zawsze dobra kąpiel. Leżała wygodnie i spoglądając w sufit przebiegała w myślach wydarzenia wieczoru. Pomyślała o Benie. Dziwne, ale nie potrafiła odtworzyć sobie w pamięci jego wyglądu. W końcu, minęło przecież tyle czasu. Usiadła i sięgnęła po mydło. Wtedy poczuła lekki przewiew, jakby ktoś otworzył drzwi. Kiedy obróciła się, stał przed nią Ben i uśmiechał się. Wetknął w usta papierosa i wyszczerzył zęby.

- Kopa lat, mój aniołku. Ale wciąż mi się podobasz.

Nie odczuwała wcale lęku, co było dziwne, bo myślała, że będzie się go bać. Spojrzała na niego i nagle coś obudziło się w niej. Może wspomnienie młodości, kiedy nie liczyło się nic poza używaniem życia. A potem przyszedł Ben, ten przystojny, irlandzki diabeł, który budził strach w każdym, kto stanął na jego drodze, a był wszystkim, co pragnie mieć kobieta.

Podparła się o krawędź wanny i wstała, woda ściekała z jej piersi, kłębki pary unosiły się z jej bioder.

- Lepiej podaj mi ręcznik.

Wciąż się uśmiechał. Jej widok wyraźnie nie zrobił na nim wrażenia. Rzucił papierosa na podłogę, zdjął z wieszaka kąpielowy ręcznik i podaj jej.

- Co chcesz, abym zrobił, aniołku? Wytrzeć ci plecy?

- Nie byłby to pierwszy raz - powiedziała cicho.

Zarzucił jej ręcznik na plecy, po czym jednym ruchem porwał ją z wanny i uniósł w ramionach. Poczuła pustkę w żołądku, a serce zaczęło bić szybciej. Spojrzała na niego i leniwe ciepło rozlało się po jej ciele.

Otoczyła go swymi wilgotnymi ramionami za szyję, ręcznik zsunął się na biodra, a nagie piersi naparły na jego ciało. Gdy odwrócił się i ruszył do sypialni, jej usta odnalazły jego. Z dziką namiętnością wepchnęła w nie język.

Wreszcie odsunęła się od niego i przytuliła twarz do jego policzka.

- Ben, och Ben - wyszeptała.

- Tak, aniołku. Miłość to wielka rzecz, prawda?

- Położył ją na łóżko, a sam stał obok i uśmiechał się.

- Na Boga, i ty musisz grzać tego starego Harry'ego Faulknera?

Leżąc na pościeli, podniosła się lekko na łokciu. Ręcznik osłaniał nie więcej niż połowę jej pięknego ciała. Patrzyła na niego płomiennymi oczyma.

- W porządku, mów czego chcesz?

- Moich pieniędzy, aniołku, nic więcej. Siedem tysięcy osiemset pięćdziesiąt funtów. To żaden majątek, ale - jak mawiała moja babunia z hrabstwa Antrim - sumka godna uwagi. Nie jest to wiele po dziewięciu latach za kratkami, ale wystarczy na początek.

Leżała spoglądając na niego. Na czole pokazała się maleńka zmarszczka. Przestał się uśmiechać.

- Masz je przecież, prawda?

Kiwnęła głową i usiadła. Owinęła się ręcznikiem.

- Tylko, że nie tutaj. Zmarszczył brwi.

- To niedobrze. Miałem nadzieję zniknąć z miasta jeszcze przed śniadaniem. Myślałem, że i tobie będzie to odpowiadać.

- Na rzece, w Hagen's Wharf stoi przycumowana motorowa łódź - powiedziała. - Harry kupił mi ją przed rokiem na urodziny. Tam są pieniądze. Dobrze zrobisz, jak je sobie wreszcie zabierzesz.

- Wspaniale - powiedział Garvald. - Mam tu wóz. Myślę, że nie potrzeba ci więcej niż dziesięć minut, byśmy mogli wyruszyć.

Wstała, wciąż trzymając przy ciele ręcznik.

- Gdybyś był tak uprzejmy i wyniósł się stąd, mogłabym się wreszcie ubrać. W drugim pokoju znajdziesz coś do picia.

- Należy mi się - z takiej okazji - powiedział i wybuchnął śmiechem. Wciąż śmiejąc się przeszedł do biblioteki.

W chwili, gdy zamknęły się za nim drzwi, Bella siedziała już na brzegu łóżka i sięgała po telefon. Szybko wykręciła numer. Ktoś z tamtej strony niemal natychmiast podniósł słuchawkę.

- Jest tutaj - powiedziała. - Wyjeżdżamy za dziesięć minut.

Po tamtej stronie natychmiast rozłączono rozmowę. Bella rzuciła słuchawkę na widełki i zaczęła się szybko ubierać. Marynarskie spodnie, długie do kolan kozaki i ciepły barani kożuszek. Stanęła przed lustrem, by zawiązać na głowie lnianą chustę peasant - fashion.

Na koniec podeszła jeszcze do biurka. Małym kluczykiem otworzyła zamek i wyciągnęła szufladę. Sięgnęła po automatyczny pistolet Smith & Wesson, kaliber 38. Długo przyglądała się trzymanej broni, którą ściskała tak mocno, że pobielały kostki jej palców. Wreszcie wrzuciła pistolet do torebki i ruszyła w stronę biblioteki.

lir Bluey Squires siedział na kuchennym stołku i patrzył martwym wzrokiem w przestrzeń. W jednej ręce trzymał szklankę, w drugiej butelkę. Myślał o swoim psie. Skierował spojrzenie w stronę przykrytych starym workiem zwłok leżących w rogu koło kominka.

Dziwna rzecz, ale nie obwiniał za to Garvalda. To była sprawka Mantona. Mantona i tego jednookiego skurwysyna, Donnera. Gdyby nie przywieźli Garvalda do „Stodoły”, cała historia nigdy by się nie wydarzyła.

Usłyszał samochód wjeżdżający na podwórze. Wstał i podszedł do okna. Spojrzał w deszcz. Parę stóp od głównego wejścia zatrzymał się Jaguar. Otworzył pośpiesznie drzwi.

To, co się potem wydarzyło, było jak ze złego snu. Boczne drzwiczki Jaguara stanęły otworem i z zadziwiającą szybkością wyskoczył z nich jakiś człowiek o zmęczonej, pokrytej zmarszczkami twarzy. Squires rozpoznał go natychmiast.

Stał z otwartymi ustami, gdy wielka jak bochen chleba łapa zacisnęła się na jego gardle, a Grant powiedział cicho:

- Gdzie oni są, Bluey? Chcę ich dostać i to szybko. Zwolnił uścisk, a Squires wziął głęboki oddech w płuca.

- Na górze, panie Grant. Gabinet Mantona jest na piętrze. To jedyne umeblowane pomieszczenie w całym domu.

Cofnął się, gdy pokój wypełnił się policjantami. Grant powiedział:

- W porządku, Bluey. Jeśli dalej będziesz grzeczny, masz szansę ocalić swoją skórę.

Manton wychylił whisky i po raz kolejny w ciągu ostatnich paru minut spojrzał na zegarek.

- Jakoś długo się bawi. Donner zaśmiał się złośliwie.

- Może go przyskrzynili?

Siedział na skraju biurka, trzymając na kolanach strzelbę. Papieros tlił się w kąciku ust. Zamknął zdrowe oko. To drugie patrzyło nieruchomo w przestrzeń. Był więcej niż lekko pijany, a wciąż sięgał po butelkę, by napełnić opróżnioną szklankę.

- Zostaw to - powiedział rozwścieczony Manton. - Będziesz musiał użyć całego swego sprytu, jeśli chcesz jeszcze zobaczyć ranek.

- Czas, kiedy mi pan rozkazywał bezpowrotnie minął, panie Manton - powiedział Donner, nalewając sobie kolejną whisky.

Manton zrobił krok do przodu i już podnosił rękę, gdy ktoś zapukał do drzwi. Podbiegł do nich szybko.

- Kto tam?

- To ja, panie Manton - zawołał Bluey Squires. - Jango wrócił.

Manton poczuł, jak ogarnia go poczucie ulgi i zwolnił zamek. W tej samej chwili drzwi poleciały na niego. Zobaczył przed sobą Granta wyglądającego, jak Bóg zemsty. Obok niego stał Miller - czarnooki, z bladą twarzą. A za nimi byli inni potężni mężczyźni w niebieskich mundurach. Rzucili się naprzód, jak fala przypływu. I ta fala pochłonęła go.

Donner nie zdążył wymierzyć ze strzelby. Wprawdzie podniósł ją, ale Nick cisnął weń taboretem i bezużyteczna broń upadła na ziemię ze zgiętą lufą. Grant jednym susem przeskoczył ostanie dziesięć stóp i jego potężna pięść wylądowała na szczęce Donnera.

Chwilę później Donner walczył na podłodze, mając na sobie ciężar czterech potężnych chłopców. Trzeba było jeszcze dwóch następnych, by sprowadzić go do policyjnego furgonu.

XX

Kiedy zbliżali się do centrum miasta, mgła jeszcze bardziej zgęstniała. Garvald zjechał z głównej ulicy i skierowali się w stronę rzeki, trzymając bocznych uliczek.

- Skąd masz wóz? - zapytała Bella.

- Pożyczył mi jeden z przyjaciół. Jechali dalej w milczeniu. Po chwili odezwała się znowu.

- To było tak dawno, prawda Ben? Myślę o byciu razem, sam na sam, jak teraz.

- Zbyt dawno, aniołku - odparł, a w jego głosie zabrzmiała nuta zamykająca rozmowę.

Wydawało się, że to zauważyła. Wyciągnęła złotą papierośnicę i włożyła do ust papierosa.

- Co potem zamierzasz?

- Kiedy będę miał pieniądze? - Uśmiechnął się szeroko. - Wracam do domu, Bello. Z powrotem w moje stare strony. Mój wuj ma farmę w Antrim i nie ma kto jej przejąć. Mam dosyć miasta.

Spojrzała na niego ze szczerym zdumieniem, a potem parsknęła śmiechem.

- Jaki z ciebie farmer? Uwierzę w to, jak zobaczę.

- Na świecie dzieją się dziwniejsze rzeczy.

- Na przykład?

- Sprzedałaś się staremu facetowi, jako ogrzewacz do łóżka - powiedział brutalnie. Zamilkła.

Kiedy znaleźli się w pobliżu rzeki, wszystko wyglądało, jak uśpione. Wjechali na teren oskrzydlony przez wysokie magazyny. Wszystkie okna były na noc pozasuwane, drzwi zamknięte na metalową kratę. Zgodnie ze wskazówką Belli, Garvald zatrzymał samochód pod lampą na małej alejce, przy bramie. Przez żelazną kratę dostrzegł otulone mgłą chybotliwe światełka statków zacumowanych po drugiej stronie rzeki. Jedyny dźwięk, jaki dochodził do jego uszu, to fale bijące o umocnienia nabrzeża.

- Stąd musimy już iść pieszo - powiedziała do niego.

Wysiadł z samochodu i poszedł za nią. Wprawdzie główna brama była zamknięta, ale mała furtka z boku otwarła się pod naciskiem jej ręki. Weszli na teren przyćmi.

Dwie lampy przymocowane do ścian magazynów dawały odrobinę światła, jednak idąca od rzeki mgła bardzo ograniczała widoczność.

Przeszli obok drzwi z napisem „Hagen's Wharf - Biuro Zarządu” i szli dalej po połyskującym ciemnym bruku, aż doszli na wysokość ostatniej lampy świecącej na murze starego magazynu. Dalej balustrada i drewniane deski nabrzeża tonęły we mgle i w ciemnościach idących od rzeki.

- Cholera! - zaklęła Bella. - Wyłączyli światła na całej przystani. Nie można ufać tym przeklętym stróżom, jeśli oddalisz się na dłużej jak dziesięć minut.

- Tam stoi twoja łódź? Skinęła głową.

- Zaczekaj tu. Pójdę do biura po latarkę. Mam klucz.

Odeszła tak szybko, że odgłos jej skórzanych butów uderzających o bruk ustał niemal natychmiast. Garvald wyciągnął papierosa, zapalił i ponuro zapatrzył się w mgłę.

Powinien czuć się wybornie - po raz pierwszy w życiu próbuje z czymś skończyć. Zamiast tego opanował go dziwny smutek. Lampa zawieszona nad jego głową i próbująca pokonać mrok wydawała mu się nierzeczywista i ulotna. Miał wrażenie, że zaraz rozpłynie się gdzieś we mgle.

Lata, które pożarła szarańcza. Kiedy przyszedł mu na myśl ten cytat, wróciło wspomnienie starej babki, która siadała w piątkowe wieczory, by czytać wnukowi rozłożoną na kolanach Biblię. Był wtedy chłopcem, przed którym otwierało się całe życie z jego nadziejami, marzeniami i zachwytem wstrzymującym oddech.

Znowu usłyszał jej kroki na kamiennej kostce. Zaczął obracać ku niej swe potężne ciało.

- Nie zajęło ci to dużo czasu.

W ostatniej, zamierającej sekundzie życia, kiedy czas zaczął zwalniać i cichnąć, zdążył dostrzec jedną tylko rzecz - lufę pistoletu, która trysnęła w jego stronę ogniem. Zachwiał się i poleciał w tył na drewnianą balustradą. Wpół obrócony, uchwycił się jej rękami, a ta trzasnęła i pękła. W tej samej chwili druga kula usiadła mu na plecach i zepchnęła z brzegu w wieczną ciemność.

XXI

Kiedy Harry Faulkner wszedł do biura C.I.D w Głównej Komendzie Policji, było dokładnie piętnaście po czwartej. Pierwszą osobą, którą zobaczył był Chuck Lazer, który siedział przy wolnym biurku i popijając z kubka kawę grał sam ze sobą w chińczyka.

- Co ty tu robisz, do diabła? - spytał zdumiony.

- Nazywają to pomocą dla C.I.D. - powiedział Lazer. - Fantastyczna robota, tylko nie śmierdzi forsą.

Drzwi do biura Granta otwarły się i wyszedł z nich młody policjant.

- Proszę wejść, panie Faulkner. Inspektor Grant pragnie zamienić z panem kilka słów.

Grant siedział przy swoim biurku w narzuconym na ramiona płaszczu. Pot perlił mu się na czole. Wytarł go rękawem, po czym wyciągnął z kieszeni listek aspiryny i wpakował do ust dwie tabletki. Popił odrobiną herbaty z półlitrowego garnuszka, który miał na podorędziu i skrzywił twarz.

- Napełnij to, chłopcze, czymś zdatnym do picia.

Posterunkowy wziął garnek i wyszedł, a Faulkner usiadł na krześle po drugiej stronie biurka. Zmarszczył brwi.

- O co właściwie chodzi?

- Aresztowaliśmy Freda Mantona - powiedział Grant, przykładając do fajki zapaloną zapałkę. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć, w końcu pracuje u pana.

Faulkner był zbyt starym lisem, aby dać się złapać. Wyciągnął papierosa i przytknął mosiężną zapalniczkę.

- Jaki zarzut?

- Jak na razie, oskarżam go o zabójstwo policjanta.

Faulknerowi zszarzała twarz.

- Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan robi?

- Cholernie dobrze - odpowiedział Grant. - Jeśli to pana interesuje, zamierzał on zwiać z całą forsą, na jakiej mógł położyć swoje łapy. Pańską forsą, oczywiście.

- Skurwysyn - powiedział Faulkner. - Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem.

- Wysyłam właśnie paru oficerów do „Flamingo” - odezwał się Grant. - Mają nakaz rewizji upoważniający do przeszukania biura Mantona i jego prywatnych pomieszczeń. Myślę, że winien pan tam być jako właściciel. Chodzi o potwierdzenie, że wszystko jest w porządku. Szczególnie chciałbym zapoznać się ze spisem zawartości sejfu.

- Służę pomocą - powiedział cicho Faulkner. - Przecież pan mnie zna.

- Oczekiwałem takiej właśnie odpowiedzi. Przy drzwiach na dole znajdzie pan detektywa posterunkowego Cartera i jednego mundurowego.

Faulkner ruszył ku drzwiom. Kiedy je otworzył, stanął twarzą w twarz z młodym policjantem niosącym herbatę.

- Jeszcze jedna rzecz, panie Faulkner - powiedział Grant. - Gdyby pan mógł tu wrócić z obydwoma oficerami po skończeniu rewizji... Chciałbym usłyszeć od pana ogólną opinię na temat Mantona.

- Czy to naprawdę konieczne?

- Będę wdzięczny za wszelką pomoc, jakiej nam pan udzieli. Za każdą formę pomocy.

Faulkner spojrzał na niego i zmarszczył lekko brwi, jakby nie bardzo mógł pojąć, do czego to wszystko zmierza. Wzruszył ramionami.

- A więc do zobaczenia.

Drzwi zamknęły się za nim, a Grant sięgnął po garnuszek z herbatą i przyłożył go do ust. Wykrzywił twarz z niesmakiem i szybko odstawił herbatę.

- Jest świeżo parzona, sir - bronił się młody policjant.

- To nie twoja wina, chłopcze - rzekł Grant. - Raczej moja. Jestem już za stary na tę całą zabawę. Ostatni raz widziałem łóżko dwadzieścia godzin temu, mam ze czterdzieści stopni gorączki, a w ustach smak, jakbym lizał pod pachą ruskiego zapaśnika.

- Czy jest coś, co mógłbym zrobić, sir?

- Owszem, znajdź sobie jakieś przyzwoite zajęcie, dopóki jesteś dość młody, by się stąd ulotnić.

Grant wstał, podszedł do drzwi i obrócił się w progu.

- Jeżeli powtórzysz komuś moje słowa, obedrę cię ze skóry.

Gdy przechodził przez sąsiedni pokój dostrzegł go Lazer. Spojrzał na Granta i pokręcił głową.

- Wygląda pan, jak wyciągnięty z grobu.

- To jeszcze nic w porównaniu z tym, jak się czuję.

Przeszedł korytarzem i wszedł do pokoju przesłuchań. Na jego środku stał stół, a przy nim siedział Manton z twarzą ukrytą w dłoniach. Mundurowy policjant przy drzwiach zerwał się z krzesła. Grant skinął mu, podszedł do stołu, usiadł naprzeciw Mantona i zapalił papierosa.

Deszcz tłukł o szybę, a szare ściany zdawały się być pokryte falującą warstwą cieni. Czuć było stary dym tytoniowy i mgłę. Powietrze było ciężkie i kwaśne. Mantona bolała głowa, a kiedy dotykał policzka, czuł pod palcami zadrapanie długie na trzy cale. Skórę miał nabrzmiałą i podrażnioną. Była to pozostałość po walce w „Stodole”, gdy czyjaś pięść wylądowała na jego szczęce.

- W porządku, zacznijmy raz jeszcze - głos Granta zdawał się wydobywać z dna morza. - Od początku.

- Żądam adwokata - powiedział Manton bezbarwnym głosem. - Znam swoje prawa.

- Zapewniam, że będziesz go potrzebował, zanim skończymy naszą rozmowę - odparł Grant. - A teraz, opowiadaj.

- Niech będzie, do diabła. Powtarzam po raz trzeci, że to był Ben Garvald. Odwiedził mnie w klubie i rozmawialiśmy na piętrze, kiedy przyszedł Brady. Garvald chciał wyjść, a Brady próbował go zatrzymać. Tak było.

- Więc to Garvald zrzucił go ze schodów?

- Zaczęli się bić. Nie wydaje mi się, by Ben zamierzał coś takiego. Po prostu stało się.

- Co za głęboka sentencja. Pan Bóg, w dniu, w którym cię stworzył, musiał mieć bardzo złą formę.

- Tak powiedziałem i nie mam zamiaru zmieniać zeznań - powiedział uparcie Manton.

- Do czasu, aż Brady odzyska przytomność. Co stanie się, gdy zacznie mówić coś innego?

- Może się nie wylizać. Upadł paskudnie.

- Powiedz raz jeszcze, co stało się po upadku. Podoba mi się ten kawałek.

- Garvald miał wóz zaparkowany z tyłu domu. Myślał, że Brady nie żyje, więc wyniósł go na plecach.

Powiedział, że chce go gdzieś porzucić i tak wszystko zorganizować, by wyglądało na wypadek.

- A ty, Donner i Stavrou po prostu staliście i patrzyliście?

- Garvald powiedział, byśmy się do tego nie mieszali. Mówił, że może równie dobrze załatwić dwóch zamiast jednego.

- Jestem pewien, że przeraziło was to śmiertelnie. Do pokoju wszedł Nick.

- Co tam u niego? Wciąż ta sama historyjka?

- Słowo w słowo. On i Donner musieli chyba odrabiać razem zadanie domowe.

Nick podał mu bez słowa arkusz papieru. Grant przeczytał szybko i zaczął się śmiać.

- To mi się podoba. Niech to sobie obejrzy nasz przyjaciel. Potem zabierzemy go na dół i zarezerwujemy dla niego jakiś przytulny pokój.

Rzucił papier na stół i wycofał się w milczeniu. Manton chwycił blankiet drżącymi rękami. Twarz ściągnął niepewny grymas.

Policja Miejska OŚWIADCZENIE WIĘŹNIA W przypadku aresztowania więźnia pod zarzutem zabójstwa lub innego poważnego przestępstwa, aresztujący go oficer powinien natychmiast przedstawić więźniowi zarzuty i ostrzec, że nie ma on obowiązku mówienia czegokolwiek, ale wszystko, co powie, może zostać spisane i wykorzystane w dochodzeniu. Po udzieleniu ostrzeżenia, oficer spisze na tym formularzu możliwie wiernie, słowo w słowo, każdą wypowiedź, która dotyczy oskarżenia, a której udzieli więzień. Zeznania te będą następnie dostarczone przez inspektora Sekcji naczelnikowi policji i przechowane u niego aż do zamknięcia procesu...

Nazywam się Alexias Stavrou, znany przez przyjaciół jako Jango Stavrou. Pracuję jako zastępca kierownika w klubie „Flamingo” na Gascoigne Square. Tuż po północy stałem niedaleko służbowego wejścia, kiedy przyszedł pan Brady i powiedział, że chce się widzieć z Benem Garvaldem. Powiedziałem mu, że nawet nie wiem, kim jest Garvald, nie wiedząc, że jest on na górze u pana Mantona. Frank Donner dołączył się do nas i przedłużał rozmowę. Pan Brady siłą wdarł się na piętro, ale Garvald już poszedł, więc zaczął przeszukiwać wszystkie pokoje. Donner powiedział Mantonowi, by dał Brady'emu kilka funtów, aby sobie poszedł. Pan Brady się wściekł. To wystarczyło. Donner kopnął go w krocze i pan Brady zleciał ze schodów prowadzących do prywatnego wejścia. Wtedy Garvald wyszedł z szafy, w której się ukrył. Wyszedł bocznymi drzwiami, a pan Manton polecił mi iść za nim. Poszedłem za Garvaldem do „Regent Hotel” na Gloyne Street. Kiedy wróciłem, znalazłem pana Mantona schowanego przy Stank's Yard, niedaleko klubu. Powiedział mi, że Brady nie żyje i że Donner poszedł pożyczyć furgonetkę. Chcieli porzucić pana Brady'ego gdzieś na ulicy i upozorować wypadek. Powiedziałem panu Mantonowi, że nie chcę być w to wmieszany, ale nastraszył mnie. Wie, że przez pięć lat byłem na Cyprze członkiem EOKA i że jestem w tym kraju na fałszywym paszporcie. Zostawiliśmy pana Brady'ego na ulicy, niedaleko rzeki, pozorując wypadek. Donner chciał go przejechać, by lepiej wyglądało, ale jechał inny wóz i musieliśmy uciekać. Donner zrzucił furgonetkę z Graigner's Wharf. Potem na rozkaz pana Mantona zabraliśmy Garvalda z „Regent Hotel” i zawieźliśmy do „Stodoły” przy Ryescroft, bo był świadkiem tego, co się stało. Ale on uciekł. Pan Manton powiedział, bym wziął Jaguara i pojechał do „Flamingo”, by zabrać to, co jest w sejfie. Powiedział, że jego szef, pan Faulkner, dzwonił do niego przez telefon i mówił, że potrzebuje pieniędzy, bo kończy mu się forsa w jednym z kasyn. W drodze do klubu zostałem aresztowany przez pana Millera, który powiedział mi prawdę i że pan Brady wcale nie umarł. To wszystko, co mogę powiedzieć i to jest prawda, przysięgam na grób własnej matki.

podpisano: Alexias Stavrou Przez dłuższą chwilę Manton siedział patrząc na oświadczenie Jango. Nick wyciągnął rękę i zabrał mu papier.

- Masz może coś do powiedzenia?

- Jeżeli potraficie to udowodnić, bo jeśli nie... Manton wyciągnął papierosa z leżącej na stole paczki, Nick podsunął mu ogień.

- Wystarczająco to jasne, Manton. Tylko jest jeszcze jedna rzecz. Co z Garvaldem? Dlaczego tu wrócił? Czy kasa ze Steel Amalgamated wciąż jest gdzieś w pobliżu?

- Dlaczego miałbym wam ułatwiać robotę? Chyba wystarczająco dużo zarabiacie, nie? - Manton odsunął krzesło. - Zabierzcie mnie na dół i skończmy z tym. Chciałbym się trochę przespać.

- Tam, gdzie idziesz, będziesz miał na to mnóstwo czasu. Nie ma tam zbyt wielu innych zajęć.

Ruszali w stronę drzwi, gdy wszedł Grant. Miał twarz skupioną i poważną, zmarszczki wydawały się bardziej wyraźne. Skinął na posterunkowego.

- Zabierz go na dół, chcę zamienić parę słów z sierżantem Millerem.

Za wychodzącymi zamknęły się drzwi, a Nick pokręcił głową.

- Będzie się trzymał tego kłamstwa, dopóki nie wyjaśni się, co z Brady'm. Myślę, że to zrozumiałe. Nie ma nic do stracenia.

- Znaleźli twój wóz - powiedział Grant.

- Gdzie?

- Hagen's Wharf, nad rzeką. Zaparkowany na ulicy przed samym wejściem. Brama była otwarta, więc nie w ciemię bity policjant pomyślał, że się rozejrzy po przystani, bo może tam być Garvald.

- I znalazł go? Grant skinął głową.

- Leżał w przybrzeżnym mule na końcu przystani. Z tego, co widać, został zastrzelony.

XXII

Kiedy Nick i Grant dotarli na miejsce, duży czarny furgon nazywany w ich wydziale Studiem stał już na nabrzeżu przystani Hagen's Wharf.

Paru policjantów montowało łukową lampę zasilaną z awaryjnego systemu energetycznego mieszczącego się w furgonie. Kierował nimi Henry Wadę, zatrudniony w Studio detektyw sierżant.

Wadę był potężnym, otyłym mężczyzną. Kilka podbródków i rogowa oprawa okularów sprawiały, że wyglądał na człowieka dobrodusznego. Nosił gruby płaszcz i kapelusz, w którym przypominał dobrze prosperującego naciągacza z ciemnych uliczek. Poruszał się powoli, ale w środowisku, w którym się obracał liczyły się tylko szare komórki, a te miał rzeczywiście na wysokim stopniu rozwoju.

- Szybka robota, Henry - powiedział Grant, gdy podeszli.

- Wreszcie coś w miarę ciekawego - odparł Wadę. - Kiedy przyszło wezwanie, zajmowaliśmy się włamaniem do Parson's Foundry. - Spojrzał zaciekawiony na Nicka. - Kto to taki? Jakiś chłopak z college'u?

Nick zignorował go i minąwszy furgon ruszył na brzeg przystani. Nagle ktoś włączył łukową lampę i światło chlusnęło na połamaną balustradę.

Ben Garvald leżał na plecach w mule. Jedna noga skręcona pod ciałem, prawa ręka wyrzucona w bok, palce lekko zakrzywione. Miał szeroko otwarte oczy, które wpatrywały się w wieczność, gdzieś daleko, miliony lat świetlnych stąd. Na jego ustach tlił się lekki uśmieszek zdumienia, jakby nie bardzo mógł uwierzyć w to, co się stało. Wyglądał tak, jakby miał za chwilę wygrzebać się na równe nogi. Nie było to jednak możliwe. Przeczyła takiej ewentualności poszarpana dziura na szyi, tuż pod brodą, oraz oklejone krwią rozdarcie na płaszczu, poniżej piersi, po lewej stronie, w miejscu, gdzie wyszła druga kula.

Nick stał z rękami w kieszeniach i patrzył w dół na martwe ciało. W jego białej twarzy ciemniały pogrążone w myślach oczy. Minęło sześć, najwyżej siedem godzin od chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszał imię Bena Garvalda. Od tamtego czasu stworzył sobie pełny obraz tego człowieka. Najpierw był on niejasny i niekonkretny, bo taki wyłonił się z przeczytanych zapisów. Potem kości oblekły się żywym ciałem, kiedy znający go ludzie mówili mu o nim. Wreszcie spotkanie z nim twarzą w twarz i dziesięciominutowa rozmowa.

W końcu poznał Bena lepiej, niż wszyscy inni. Czy tłumaczyło to dziwne uczucie osobistej straty, jakie opanowało go, gdy patrzył na leżące w dole ciało?

- Nie wygląda zbyt dobrze, prawda? - skomentował Grant.

Nick pokręcił głową.

- Nie mam pojęcia, co się mogło stać, ale z pewnością zasłużył na coś lepszego.

Grant spojrzał na niego zdziwiony, po czym zwrócił się do Wade'a wkładającego gumowce.

- Schodzisz, Henry?

- Za minutkę. Chcesz pewnie dużo danych, co?

- Wszystko, co wymieniają podręczniki. Odciski palców, na wypadek, gdyby morderca zszedł na dół, by upewnić się, że nie żyje, a także zdjęcia wszystkiego wokół. I nie zapomnij o samochodzie Millera. - Obrócił się do Nicka. - Przykro mi, ale musisz go zostawić.

Kiedy Wadę zniknął za krawędzią przystani, Grant skinął palcem na młodego policjanta, który stał cierpliwie obok furgonu w czapce ociekającej deszczem.

- Johnson, sir, 902, Sekcja Centralna.

- Ty jesteś tym chłopcem, który go znalazł?

- Tak jest, sir.

- Więc opowiadaj.

- Otrzymałem wiadomość o samochodzie detektywa sierżanta Millera, kiedy zameldowałem się u mojego sierżanta. To było o trzeciej trzydzieści, sir. Gdy natknąłem się na ten wóz, była dokładnie czwarta piętnaście.

- Czy przyjrzałeś mu się bliżej?

- Sprawdziłem tylko drzwi. Były zamknięte.

- Więc postanowiłeś się rozejrzeć?

- Wydawało się to logiczne, a mała furtka w bramie była otwarta. Pomyślałem, że ktokolwiek by to nie był, powinien być gdzieś w pobliżu. Poszedłem więc na przystań i posprawdzałem drzwi. Wracałem już, kiedy światło latarki padło na połamaną barierkę.

Grant spojrzał na ubłocone nogi.

- Widzę, że zszedłeś na dół.

- Leżał z tak dziwnie otwartymi oczyma, że nie miałem pewności, czy żyje. Wyciągnąłem portfel i znalazłem jego papiery, zwolnienie z więzienia i tak dalej. To mi powiedziało, kim on jest. Poszedłem do najbliższego telefonu i złożyłem raport. Potem wróciłem i czekałem.

Co musiało kosztować cię wiele nerwów, rozważał w duchu Grant, myśląc o mgle i ciemności, i o tym, co leżało w mule przy brzegu.

- Czy kiedykolwiek pomagałeś już w pracy C.I.D., chłopcze?

- Nie, sir.

- Zobaczymy, co da się zrobić, dobrze? Pozostań tutaj, aż cię nie zwolnię. Mogę cię jeszcze potrzebować. Zresztą, jeśli znam tę paczkę ze Studia, za minutę powinna być herbata.

Johnson próbował ukryć zadowolenie, co mu się jednak nie bardzo powiodło. W tej samej chwili Henry Wadę, pochylający się nad ciałem Garvalda, spojrzał w górę. Światło zamigotało na jego szkłach.

- Mogę ci już coś powiedzieć: nie jest tu zbyt długo. Grant zwrócił się w stronę Nicka.

- Nie może być, prawda? O której zabrał ci samochód?

- Około trzeciej.

- Załóżmy, że został zastrzelony pół godziny przed znalezieniem go przez Johnsona. Zostaje czterdzieści pięć minut. Ciekaw jestem, co wtedy robił?

- Był tylko jeden cel jego powrotu - powiedział Nick. - Teraz jestem tego zupełnie pewny.

- Kasa ze Steel Amalgamated? Wciąż jeszcze w to wierzysz?

- Bardziej niż kiedykolwiek. Grant oparł się o furgon i poczęstował Nicka papierosem.

- Przypuśćmy, że masz rację. Jeżeli rzeczywiście istnieje gdzieś ta kasa, to komu mógłby ją Garvald zostawić? Swemu kierowcy, którego nie udało nam się złapać? Jeśli to Manton prowadził wtedy wóz, byłaby to dla nas kolejna wskazówka wyjaśniająca wszystko, co zaszło tej nocy.

Nick pokręcił głową.

- Zanim Ben wyszedł z więzienia, napisał do Belli: „Do zobaczenia wkrótce - Ben”. Dlaczego? Nie kochał jej już. Sam mi powiedział, że nie interesuje go ona ani ciut-ciut i wierzę w to.

- Co oznaczałoby, że chciał ją zobaczyć tylko z jednego powodu?

- By otrzymać z powrotem pieniądze, które ona przechowywała przez te wszystkie lata. Słabym punktem w tym rozumowaniu jest jednak sama Bella. Znając ją, przypuszczam, że już dawno by je wydała.

- Nie miała żadnych szans - powiedział Grant. - Nie spuszczałem jej z oczu przez co najmniej rok od zamknięcia Garvalda. Chciałem zobaczyć, czy nie zacznie nagle wydawać grubych pieniędzy, co oznaczałoby, że kasa wcale nie poszła z dymem. Nigdy tego nie zrobiła. Większość czasu pracowała, jako kelnerka, a potem dostała robotę w którymś z klubów Faulknera. Od tamtej chwili miała wszystko. Wierz mi, Faulkner długo na nią polował i musiał jej dobrze zapłacić za swoje prawa.

Za nimi zatrzymał się jakiś samochód. Wysiadł z niego wysoki, ascetycznie wyglądający mężczyzna w ciemnym płaszczu, z uniwersytecką chustą zawiązaną na szyi. Miał przy sobie starą czarną walizeczkę. Machnął przyjaźnie ręką w stronę Granta.

- Na miłość Boską, nie mogli wybrać jakiejś bardziej normalnej pory?

- Przepraszam, profesorze - powiedział Grant. I dodał: - Tym razem będzie pan potrzebował kaloszy. Zaraz znajdą parę dla pana.

Profesor wychylił się przez barierę i wzdrygnął się.

- Rozumiem, co ma pan na myśli.

Postawił na ziemi walizkę i poszedł w stronę furgonu. Grant ujął Nicka za ramię i odprowadził kilka kroków na bok.

- Zastanawiam się... Tak się składa, że Harry Faulkner może być tylko w dwóch miejscach. We „Flamingo” albo z powrotem w Komendzie Głównej, gdzie czeka na mnie w związku ze sprawą Brady'ego. To znaczy, że Bella jest sama. Może byłoby dobrze, gdybyś złożył jej wizytę?

- Jaką linię mam przyjąć?

- Możesz zacząć od tego, że potrzebujesz jej do identyfikacji zwłok Garvalda. Jako była żona jest jego najbliższą rodziną.

- Wiadomość o śmierci Bena może być dla niej szokiem. Odniosłem wrażenie, że wciąż ma do niego słabość.

- Na to właśnie liczę. Zobacz, jaka będzie jej reakcja. Jeśli się załamie, spróbuj ją rozpracować, póki się da. Nie mów czego się domyślasz. Możesz wziąć mój wóz. Jeśli zdarzy się coś niezwykłego, daj znać przez radio.

Odwrócił się, by odejść. Z furgonu wynurzył się profesor w przydużych gumowcach. Nick odszedł szybko w drugą stronę, zadowolony, że może opuścić to miejsce. Przynajmniej miał coś konkretnego do zrobienia. Coś, co przypuszczalnie mogło gdzieś prowadzić.

Samochód Granta stał po drugiej stronie bramy, kierowca siedział w środku i palił papierosa.

- Inspektor zostaje tutaj - powiedział do niego Nick. - Możesz mnie zawieźć do domu Harry'ego Faulknera na St. Martin's Wood.

Chwytał za klamkę, gdy kierowca zapytał:

- A co z tym Jankesem, sierżancie? Od chwili, gdy tu przyjechaliście, chodzi po ulicy w tę i z powrotem. Wygląda, jak kot na rozżarzonych węglach.

Z mroku wynurzył się Chuck Lazer i stanął w świetle samotnej lampy zawieszonej nad bramą. Wyglądał, jak upiór, z napiętą skórą na wycieńczonej twarzy i z okalającą ją brodą, która podkreślała ziemistą cerę.

Kiedy spojrzał na Nicka pytającymi oczyma, usłyszał: - Obawiam się, że to Ben. Wygląda na dwa strzały z bliska. Chcesz zobaczyć?

Wstrząs był z pewnością olbrzymi. Zdawało się, że z głębokim westchnieniem Lazera coś opuściło jego ciało. Pokręcił głową.

- Po co?

- Może cię podwieźć?

- Dokąd? - Lazer pokręcił głową. - To był dobry facet. Zbyt dobry, by skończyć w ten sposób. Odwrócił się, by odejść. Nick rzucił pytanie.

- Chuck, nie masz zamiaru zrobić jakiegoś głupstwa, prawda?

Lazer wzruszył ramionami.

- Czy to ma jakieś znaczenie, Generale? Czy coś w ogóle ma sens na tym zawszawionym świecie?

- Znajdziemy tego, kto to zrobił. Złapiemy go.

- I co z tego? To nie wróci życia Benowi. Chryste, nigdy nie zadawałeś sobie, Generale, pytania o sens tego wszystkiego?

Zaczai odchodzić. Nick popędził za nim i złapał go za rękaw.

- Jadę zobaczyć się z Bellą, Chuck. Potrzebujemy jej do oficjalnej identyfikacji. Poczekasz na mnie w wozie.

- Co to za pułapka?

- Niech ci wystarczy, że śmierć jednego dobrego faceta, to dosyć na tę noc. Najprawdopodobniej nie zniósłbym śmierci drugiego.

Przez kilka sekund Lazer patrzył na niego posępnym wzrokiem, nic nie mówiąc. Wreszcie kiwnął dwa razy głową, jakby coś zrozumiał. Wrócili razem do wozu.

XXIII

Gdy przyjechali na miejsce, w domu przy St. Martin's Wood wciąż jeszcze płonęły światła, choć na podjeździe stały już tylko cztery samochody. Przez zasłonięte okna Długiego Pokoju dolatywały ciche dźwięki gramofonowej płyty.

- Co byś powiedział, gdybyśmy zajrzeli tam razem? Wygląda na to, że przyjęcie trwa nadal.

- Czemu nie? Może przyda im się jakiś dobry pianista.

Weszli po schodach. Drzwi były zamknięte, więc Nick nacisnął dzwonek. Trzymał przycisk dobre pół minuty.

Wreszcie otworzyły się drzwi i na zewnątrz wyjrzał Craig. Jedna strona jego twarzy była podpuchnięta i nie wyglądała najlepiej ze świeżym siniakiem. Był wyraźnie pijany. Spojrzał na Nicka wzrokiem pełnym nienawiści.

- Czego chcesz, do diabła. Przyjęcie skończone.

- Wcale mi na to nie wygląda.

Nick lekceważącym ruchem ręki odepchnął go na bok i wszedł do środka. Hali był pusty, ale w Długim Pokoju dwie pary kręciły się trochę bez celu po parkiecie. Jakiś pan odziany w elegancki smoking spał nieopodal kominka zwinięty na dywanie, który pamiętał czasy króla Jerzego.

Lazer przeszedł przez pokój i wyłączył gramofon, po czym usiadł przy pianinie i zaczął grać. Craig pojawił się we frontowych drzwiach, złapał Nicka za ramię i obrócił ku sobie.

Nick uwolnił się bez najmniejszych trudności.

- Zrób to raz jeszcze, a przelecisz na wylot przez ścianę. Gdzie jest pani Faulkner?

- Masz nakaz?

- Tak się składa, że go nie potrzebuję. Mów, gdzie ona jest?

- Widziałem, jak jakieś pół godziny temu szła do swego pokoju. Myślę, że ma dosyć.

- Idź i wydostań ją stamtąd. Powiedz jej, że chcę zamienić z nią jedno słowo.

Craig otworzył usta, by powiedzieć coś ordynarnego, pomyślał jednak, że lepiej zrobi, jak będzie cicho. Ruszył przez hali. Nick skierował się wolnym krokiem w stronę pianina.

Lazer uśmiechnął się smutno.

- Byliśmy tu już wcześniej, Generale.

- To długa noc, Chuck. Diabelnie długa noc - powiedział Nick. - Masz ochotę na drinka?

- Chyba wypiłbym jednego.

Nick wszedł za bar, znalazł dwa czyste kieliszki i butelkę szkockiej wódki. Wrócił do pianina. Nalał szczodrze Lazerowi, sam napełnił sobie po brzegi i wychylił jedynym haustem.

- Ostrożnie, Generale, w taki sposób łatwo można wpaść w nałóg - powiedział Lazer.

Odczuł przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele i raz jeszcze napełnił kieliszek, po czy oparł się o pianino i poddał rytmowi muzyki. Była piąta rano, kończyła się wyczerpująca noc. Czuł się zmęczony. Zbyt zmęczony, by myśleć. Nie potrafił się skupić, a gdzieś w podświadomości coś nie dawało mu spokoju.

Brakowało mu jednego kawałka puzlowej układanki, który był kluczem do całej tej sprawy. Za żadną cholerę nie potrafił go jednak odnaleźć.

W pobliżu pojawił się Craig. Nachylił się ku niemu pełen ironii.

- Ona nie czuje się zbyt dobrze, gliniarzu. Będziesz musiał zaczekać do jutra.

- Już jest jutro. - Nick pokręcił głową. - Chcesz mnie wykiwać, Craig. Robisz poważny błąd.

Ruszył przez pokój nie bacząc na okrzyk Craiga. Przeszedł przez hali i stanął u drzwi biblioteki. Kiedy otworzył je i chciał wejść do środka, Craig złapał go z tyłu za ramię. Nick cisnął go przez hali, szybko zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.

Ogień w kominku przygasł, ale na biurku stała włączona lampa. Zbliżył się do drzwi sypialni i zapukał. Nikt nie odpowiedział, więc spróbował otworzyć je. Były zamknięte.

Znowu zapukał.

- Bella, to ja, Nick Miller. Muszę z tobą porozmawiać.

Przez chwilę panowała cisza, potem rozległy się ciche kroki, zatrzeszczał przekręcany klucz. Otworzył drzwi, a Bella przemknęła obok i zatrzymała się w pobliżu kominka.

Miała na sobie jedwabny szlafrok, którego rękawy obrębiało futerko z norek. Twarz była blada, oczy ciemne, bez wyrazu. Sięgnęła po stojącą na bocznym stoliku szklankę i wlała sobie podwójną porcję dżinu. Obróciła ku niemu swą dziwnie wyzywającą twarz.

- W co właściwie chcecie wmieszać Harry'ego? Nie mów mi tylko, że po tylu latach jest coś, do czego możecie się przyczepić.

- Harry? - Nick zmarszczył brwi i za chwilę skojarzył imię. - Mylisz się, Bella. To Fred Manton posunął się za daleko. Chciał zwiać z zawartością sejfu z „Flamingo”. Harry został poproszony o obecność przy sprawdzeniu stanu majątku klubu. Tylko tyle.

Z umieszczonego za jej plecami lustra spoglądała na niego jakaś obca twarz. Człowiek w niebieskim płaszczu, przypatrujący mu się przenikliwie spod nasuniętej na czoło czapki o wojskowym fasonie.

Bella zatrzęsła się na całym ciele i szybko wychyliła dżin.

- Czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?

- Nie, przyszedłem ci oznajmić, że Ben nie będzie cię już więcej niepokoił.

Coś pojawiło się w jej oczach, ale w ułamku sekundy zniknęło. Odchyliła głowę w tył. - Czyżby? Możesz mu powiedzieć, że gdy chodzi o mnie, to niech idzie do diabła.

- Nie usłyszałby tego - powiedział cicho Nick. - Leży w przybrzeżnym mule na końcu przystani Hagen's Wharf. Ktoś wsadził w niego parę kuł.

Do tego momentu był to tylko nocny koszmar sklejony z mgły i ciemności. Coś, co mogło zniknąć w świetle poranka i odejść w niepamięć, jak zły sen.

Ale teraz, w jednym strasznym momencie olśnienia zobaczyła go leżącego w błocie, z zamarłym uśmiechem na ustach. To, co się stało, uderzyło w nią z całą swą siłą.

Upuściła szklankę i wyciągnęła rękę, jakby chcąc odparować cios, zaczęła kręcić głową w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Wykrzywiła twarz, aż wreszcie żołądek podszedł jej do gardła. Z dłonią przy ustach pobiegła do łazienki.

Pochyliła się nad klozetem, plecami wstrząsały konwulsje. Nick patrzył na nią stojąc w drzwiach. Był dziwnie spokojny. Czuł się tak, jakby stał obok siebie, obok nich obojga, ale to musiał być efekt wypitego alkoholu. Stał w cieniu światła dochodzącego z drugiego pokoju, przyglądał się sobie i tej kobiecie, i wiedział z przerażającą oczywistością, że stoi tuż na krawędzi rozwiązania zagadki.

Chwycił ją za ramiona i obrócił ku sobie.

- Dlaczego Ben tu wrócił? Z powodu pieniędzy, prawda, Bella? Pieniędzy, które trzymałaś dla niego przez te wszystkie lata. Chodziło o jego część ze Steel Amalgamated.

Pchnęła go mocno i wybiegła do drugiego pokoju.

- Wynoś się! - krzyknęła. - Wynoś się stąd! Natychmiast!

- Ben był tu tej nocy, prawda?

- Nie, nieprawda! Nie widziałam Bena od dziewięciu lat.

Próbowała go wyminąć, ale on chwycił ją za ramię i rzucił na łóżko. Leżała patrząc na niego przerażonymi oczyma. Pochylił się nad nią.

- Ben powiedział mi, że nie interesujesz go już zupełnie i wierzę, że nie kłamał. Dlaczego więc chciał się z tobą zobaczyć? Musiało chodzić o pieniądze.

Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni i wydobył z niej portfel, a z nim różne papiery. Rozsypał je na łóżku szukając w nich czegoś jedną ręką, podczas gdy drugą trzymał jej nadgarstek.

Znalazł list, otworzył go szybko i podsunął Belli przed oczy.

- Napisał do ciebie z więzienia, ostrzegł, że przyjeżdża. Czyż nie? Tu masz jego list.

Jej twarz wykrzywiła się, jak w stłuczonym lustrze. Puścił jej dłoń i marszcząc brwi spojrzał na pismo. To, co ujrzał, ścięło go z nóg, jakby ktoś z całej siły uderzył go w żołądek.

Gdy Bella zaczęła histerycznie kląć, chwycił ją za gardło i wcisnął głowę w pościel.

- W porządku, ty stara suko, a teraz gadaj całą prawdę.

XXIV

Była prawie szósta, kiedy Jean Fleming otworzyła boczną furtkę i weszła na szkolny dziedziniec. Mgła zaczynała rzednąć w szarym świetle poranka, ale deszcz dalej padał, i jego fale szły jedna po drugiej gnane wiatrem.

Wbiegła na ganek i jedną ręką zaczęła szukać klucza. W drugiej trzymała karton mleka, a pod pachą ściskała gazetę. Gdy wreszcie udało się jej wejść do środka, stanęła na progu marszcząc brwi. W sali muzycznej ktoś grał na pianinie.

Nick był zmęczony, bardziej zmęczony, niż się spodziewał. To była bardzo długa noc. Parszywa zmiana wreszcie dobiegała końca. Rzucił okiem na wchodzącą Jean. Odłożyła karton mleka i gazetę na ławkę, ściągnęła z głowy zmoczoną chustkę i idąc w jego stronę przeczesała palcami włosy.

Miała na sobie ciepły barani kożuszek, kozaki i ręcznie szytą tweedową sukienkę. Stanęła tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Pomyślał, czy coś takiego może zdarzyć się więcej niż jeden raz w życiu. Ta dziwna mieszanina miłości i pożądania, która była niemal namacalna w jego ciele.

- Wyglądasz ślicznie - powiedział nie przerywając gry. - Nie wiedziałem, że kobieta może wyglądać równie pięknie o tak wczesnej godzinie. Czy udało ci się trochę przespać?

- Nie za bardzo. Czekałam na ciebie.

- Przecież mówiłem ci, że nie będę w stanie wpaść przed zakończeniem służby.

- Ale teraz jesteś wreszcie po? Spojrzał na wiszący na ścianie zegar.

- Nie całkiem. Zostało dziesięć minut. Uśmiechnęła się.

- Przyjechałeś zjeść ze mną śniadanie? Pokręcił głową.

- Nie, Jean, przyjechałem zabrać cię do miasta.

- Do miasta? - Uśmiechała się ciągle, ale oczy stały się zimne. - Masz na myśli Komendę Główną Policji?

- Zgadza się. Aresztuję cię pod zarzutem zamordowania Bena Garvalda.

Dziwne, ale nie próbowała zaprzeczyć. Stała patrząc na niego, jakoś zupełnie obojętna, jakby była widzem stojącym na zewnątrz tego wszystkiego, z bladą, opanowaną twarzą wieśniaczki.

Nick przestał grać. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wetknął jednego w usta. Sięgnął po zapałki. Znalazł je, zapalił papierosa i zakrztusił się dymem.

- Czy mogę?

Pchnął paczkę po pianinie i podał jej ogień. Zaciągnęła się głęboko i zupełnie spokojna spojrzała na niego w dół.

- Nie mógłbyś grać dalej?

- W porządku. - Zaczął znowu grać, ręce wolno przesuwały się po klawiszach, budząc sekwencję spokojnych, smutnych akordów, które były połączeniem cech zimy i jesieni. - Przez całą noc kilka rzeczy nie dawało mi spokoju. Na przykład list. Ten, który Ben miałby wysłać do Belli.

- Miałby?

- Musiał iść do Chucka Lazera, by dowiedzieć się, za kogo wyszła. Ben nie miał pojęcia, gdzie mieszka Bella. Więc, do diabła, jak mógłby do niej napisać? Zdaje się, że wzięłaś sobie kawałek więziennego papieru, kiedy byłaś u niego po raz ostatni. Nic trudnego. W pokoju widzeń jest ich zawsze pod dostatkiem.

- Nie będzie ci to łatwo udowodnić.

- Nie wydaje mi się.

Wyciągnął z portfela złożony arkusz niebieskiego papieru i położył na wierzchu pianina. Na górze było wydrukowane:

Odpowiadając na list, proszę napisać na kopercie:

Numer.........

Nazwisko........

Więzienie Ta strona papieru była czysta. Kiedy odwrócił kartkę, na drugiej stronie widniało napisane pracz Jean Fleming jej imię i adres. Wyciągnął list Bena napisany na takim samym papierze i położył obok.

Jean westchnęła.

- To było raczej nieostrożne z mojej strony. Jakoś łatwo przyszło jej się z tym pogodzić. Przeraził go jej zimny spokój.

- To przypadkowy zbieg okoliczności. Chciałabym poznać przyczyny.

- Oto jedna z nich. Ben nie mógł tutaj wrócić, bo nie byłaś pewna, jak się zachowa, gdy dowie się, że nie czekają tu na niego żadne pieniądze. Dowiedziałaś się o dacie jego zwolnienia i podrobiłaś list.

?03

- Aby przestraszyć Bellę?

- Częściowo. Ale przede wszystkim chciałaś mieć coś, co mogłabyś pokazać Harry'emu Faulknerowi. Wiedziałaś, że może on wiele rzeczy załatwić. Może jakiś pokaz siły, który przestraszyłby Bena? Ale w tym miejscu zrobiłaś błąd. Ben Garvald nie był człowiekiem, którego mogłoby coś przestraszyć. Do nas zaś przyszłaś jedynie po to, by cała ta rzecz dobrze wyglądała.

- Byłeś u Belli. Skinął głową.

- Gdy powiedziałem jej to, co już sam wiem, szybko wyśpiewała resztę. Opowiedziała mi nawet o rozwodzie, o tym, jak Ben sam radził jej wystąpienie do sądu. Miało to rozproszyć wszystkie podejrzenia ze strony policji i udowodnić, że nie ma ona żadnych jego pieniędzy.

- Czy powiedziała ci, że była kierowcą Bena podczas kradzieży w Steel Amalgamated?

- Ty byłaś jej alibi. Przysięgłaś na policji, że całą noc nie wychodziła z domu, a potem zaczęłaś ją szantażować. Przycisnęłaś do muru własną siostrę. Wiedziała, że wystarczy ci otworzyć usta, a dostanie pięć lat.

- Potrzebowałam pieniędzy - powiedziała cicho.

- Teraz już to wiem - odparł. - Cztery lata na uniwersytecie. Tak przy okazji, czy naprawdę pracowałaś w nocy jako barmanka? A potem - ta szkoła. Powiedziałaś, że spłacasz pannie Van Heflin procenty z rocznych dochodów. Nie powiedziałaś mi, że zapłaciłaś jej z góry trzy tysiące funtów. Ale ona mi to powiedziała. Pół godziny temu wyciągnąłem ją z łóżka i rozmówiłem się z nią przez telefon. Szalenie miła osóbka. Ma zresztą nadzieje, że nie zrobiłaś nic złego.

Nerwy puściły i trzasnęła pięścią w pianino.

- Musiałam się wydostać z Khyber Street, Nick. Rozumiesz? Musiałam.

- A co z Benem?

- On chciał wszystko zniszczyć. Gdyby miał trochę rozumu, trzymałby się z daleka. Wtedy nic by się nie stało.

- Bella powiedziała mi, jak to wszystko zorganizowałaś. Że jeśli Ben się pojawi, ma mu opowiedzieć tę wyssaną z palca historyjkę o pieniądzach ukrytych w łodzi na przystani Hagen's Wharf. Poleciłaś jej wziąć ze sobą broń, niby na wszelki wypadek. Zamierzałaś przekupić Bena i zmusić go do tego, by zniknął. Tak jej powiedziałaś.

Jean wzruszyła ramionami.

- Biedna Bella, nigdy nie potrafiła sobie poradzić, gdy rzeczy przybierały zły obrót. Zawsze musiałam wszystko za nią robić. Tak było już wtedy, gdy byłam dzieckiem. Czy wiesz o tym, że nigdy nie znajdziecie tego pistoletu?

- To nie ma znaczenia. Poddamy twoje ręce testowi azotanowemu. Wykaże on, czy używałaś broni palnej. Jest jeszcze błoto z przystani - analiza laboratoryjna brudu na twoich butach wykaże to niepodważalnie. Poza tym twój samochód. Jeżeli dłuższy czas stał na ulicy koło przystani, wtedy również możemy to udowodnić. Nie masz żadnych szans.

- Czyżby?

- Wiesz na czym polegał twój największy błąd? Powiedziałaś, że nienawidzisz Bena, że nie odstępował cię na krok od czasu, gdy skończyłaś czternaście lat. - Nick pokręcił głową. - Jeśli czegoś nauczyłem się w ciągu tych ośmiu godzin, to właśnie tego. Gdy chodzi o kobiety, Ben Garvald był oryginalnym gentlemanem. Dałby sobie prędzej uciąć rękę, niżby zranił czternastoletniego podlotka.

- Chciałam go mieć - powiedziała z prostotą Jean. - Rozumiesz to? Całe noce leżałam w łóżku i czekałam na niego, a on nie dotknął mnie nawet palcem.

Wstał, rzucił papierosa na podłogę, a ona przysunęła się i objęła go ramionami za szyję. Przytuliła się do niego.

- Nikt nie musi o tym wiedzieć, Nick. Możesz to jakoś załatwić. Wiem, że możesz.

- Gdybym chciał - odpowiedział cedząc słowa. - W tym cała rzecz. Używając słów faceta, który jest wart tuzina takich jak ty, nie interesujesz mnie ani ciut-ciut, aniołku.

Nagle wszystko w niej pękło, rozwścieczona wyciągnęła pazury, by wy drapać mu oczy. Chwycił ją za przeguby rąk, a wtedy z jej ust popłynęła rzeka przekleństw i sprośności. Cały prymityw Khyber Street, lata wychowania na ulicy, stłumione i zepchnięte gdzieś w ciemne zaułki podświadomości - wszystko to wydostało się teraz na zewnątrz.

Ze zdumiewającą jak na swą tuszę szybkością wyskoczył zza drzwi Grant, a za nim drugi policjant. Chwycił ją za rękę i odciągnął od Nicka.

- W porządku, chłopcze, już ją zabieram.

Posterunkowy wziął ją za drugą rękę i tak poszła między nimi w stronę drzwi. Patrzyła przez ramię, z twarzą wykrzywioną nienawiścią. Rynsztokowe ścieki z Khyber Street dalej płynęły przez jej usta, aż w końcu ucichły w szumie deszczu.

Stał i gapił się w przestrzeń, mechanicznie szukając papierosa. Wsadził go do ust, gdy zapłonęła zapałka. Odwrócił się i przez chwilę widział przed sobą mroczną, umęczoną twarz Chucka Lazera, która po chwili rozjaśniła się w blasku przybliżonej zapałki.

- Długa noc, Generale.

Nick nie odpowiedział. Przeszedł przez pokój, potem przez korytarz. Stanął na ganku i zapatrzył się w zacinający deszcz.

- Długa noc - powtórzył wolno.

- Wiesz, wyobrażam sobie, jak się czujesz - powiedział niezgrabnie Chuck Lazer, - Ale to kobieta, potraktują ją łagodniej.

- Łagodniej? - Nick obrócił się, a oczy zapłonęły mu na bladej twarzy. W jedno krótkie zdanie wlał cały swój gniew, wstręt i zawiedzione nadzieje, - Niech ją diabli porwą, niech powieszą sukę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Nick Miller 01 Parszywa zmiana
Higgins Jack Liam Devlin 01 Orzel wyladowal
Higgins Jack Sean Dillon 01 Hiena
Jack Higgins Parszywa zmiana(1)
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Przerwany urlop
Jack Higgins Przerwany urlop
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack 01 Testament Caspara Schultza
Higgins Jack Orzel 01 Orzel wyladowal
2010 01 Wspolczesna zmiana para Nieznany (2)
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Feniks we krwi (rtf)
Higgins Jack Saba (rtf)
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Odpłać diabł

więcej podobnych podstron