Higgins Jack Sean Dillon 01 Hiena

Jack Higgins



HIENA

Cykl: Sean Dillon tom 1

Przełożyła Małgorzata Socha

Tytuł oryginału Eye ofthe Storm



Wieją wiatry niebios.

Czyńcie swoją powinność.

Niech Bóg będzie z wami.

Wiadomość zakodowana, radio irackie, Bagdad, styczeń 1991


Pamięci mego dziadka Petera Bella,


Atak moździerzowy na Downing Street 10, podczas spotkania sztabu wojennego o dziesiątej rano we wtorek, 71utego 1991, przeszedł do historii. Nigdy nie został całkowicie wyjaśniony. Być może było to tak...



Rozdział I


Zapadł zmrok, gdy Dillon wyłonił się z zaułka i zatrzymał na rogu. Jak na styczeń w Paryżu, było wyjątkowo zimno, padał deszcz ze śniegiem. Dillon miał na sobie dwurzędową kurtkę, czapkę z daszkiem, dżinsy i wysokie buty; wyglądał zupełnie jak marynarz z jednej z rzecznych barek, przebywający na przepustce. Nie był jednak marynarzem.

Zapalił papierosa i przez moment stał w cieniu, spoglądając na drugą stronę wybrukowanego rynku, w kierunku oświetlonej małej kawiarenki. Po chwili cisnął niedopałek, wepchnął dłonie głęboko w kieszenie i ruszył przed siebie.

Dwóch mężczyzn, stojących w ciemnej bramie, obserwowało go. Jeden z nich szepnął:

- To musi być on.

Zrobił krok naprzód, ale drugi mężczyzna przytrzymał go.

- Zaczekaj, aż wejdzie.

Dillon, mając zmysły niezwykle wyczulone przez lata życia pełnego niebezpieczeństw, był świadomy ich obecności, lecz nie dał tego po sobie poznać. Zatrzymał się przy wejściu, włożył lewą dłoń pod kurtkę i namacał walthera, wetkniętego za pasek spodni, następnie otworzył drzwi i wszedł do środka.

Po tej stronie rzeki lokale takie jak ten wyglądały podobnie: kilka stołów i krzeseł, bar z cynkowym blatem, za nim rząd butelek przed popękanym lustrem. Wejście na zaplecze przesłaniała o-zdobna kotara.

Barman, stary mężczyzna z siwymi wąsami, ubrany w kurtkę z alpaki z postrzępionymi rękawami i w koszulę bez kołnierzyka, odłożył gazetę i wstał.

- Słucham pana?

Dillon rozpiął kurtkę i położył czapkę na barze. Nie był wysoki, miał nie więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Był blondynem. Barman nie zauważył, jaki kolor miały jego oczy, ale były tak zimne, że mężczyzna zadrżał przestraszony. Wtedy Dillon uśmiechnął się. Zmiana była zdumiewająca, nagle te oczy wyrażały życzliwość. Odezwał się doskonałym francuskim.

- Znalazłoby się coś takiego jak butelka szampana?

Starzec spojrzał zdziwiony.

- Szampan? Pan chyba żartuje. Mam jedynie dwa gatunki wi na. Czerwone i białe.

Postawił na barze po butelce. Było to kiepskie wino, a butelki miały nakrętki zamiast korków.

- W porządku - odparł Dillon. - Może być białe. Poproszę szklankę.

Założył czapkę i usiadł pod ścianą przy stole, skąd mógł obserwować zarówno wejście, jak i zaplecze. Otworzył butelkę, nalał trochę wina do szklanki i spróbował.

- Kiedy było winobranie? W zeszłym tygodniu? - spytał bar mana.

- Słucham? - Starzec był wyraźnie zakłopotany.

- Nieważne. - Zapalił papierosa, oparł się wygodnie i czekał.

Mężczyzna stojący tuż za kotarą i wyglądający przez szparę przekroczył pięćdziesiątkę. Był średniego wzrostu, a na jego twarzy malowała się rezygnacja. Futrzany kołnierz ciemnego płaszcza postawił dla ochrony przed zimnem. Ze złotym rolexem na ręce wyglądał na cieszącego się powodzeniem biznesmena, którym był w pewien sposób, ponieważ pracował jako attache handlowy w radzieckiej ambasadzie w Paryżu. Był także pułkownikiem w KGB. Nazywał się Josef Makiejew.

Młodszy, ciemnowłosy mężczyzna w eleganckim wełnianym płaszczu, nazywał się Michael Aroun. Spoglądając koledze przez ramię, wyszeptał po francusku:

- Zabawne. To nie może być nasz człowiek. Nie wygląda na to.

- Poważny błąd, który popełniło wielu, Michaelu - odrzekł Makiejew. - Czekaj i patrz.

Kiedy otwarto drzwi, zabrzęczał dzwonek. Razem z deszczem do środka weszło dwóch mężczyzn, tych samych, którzy czekali w bramie, kiedy Dillon przemierzał rynek. Jeden z nich miał ponad metr osiemdziesiąt, brodę i okropną bliznę koło prawego oka. Drugi był niższy; obaj mieli na sobie dwurzędowe kurtki i drelichy. Wyglądali na takich, co sprawiają kłopoty. Stanęli przy barze. Barman wystraszył się.

- Spokojnie - powiedział młodszy. - Chcemy się tylko napić.

Olbrzym odwrócił się w kierunku Dillona.

- Wygląda na to, że mamy już drinka. - Podszedł do stołu i wy pił zawartość szklanki Dillona. - Nasz przyjaciel nie ma nic przeciw temu, prawda?

Nie wstając z miejsca, Dillon lewą stopą kopnął brodacza w kolano. Mężczyzna upadł ze zduszonym krzykiem, chwytając się stołu. Dillon poderwał się. Brodacz usiłował się podnieść, a jego przyjaciel wyjął rękę z kieszeni, otwierając równocześnie nóż o wąskim ostrzu. Dillon uniósł dłoń z waltherem.

- Łapy na bar. Jezu, ludzie tacy jak wy nigdy się niczego nie na uczą, prawda? A teraz postaw tę kupę gnoju na nogi i zjeżdżajcie stąd, póki jestem w dobrym humorze. A propos, będziecie musieli złożyć wizytę na ostrym dyżurze w najbliższym szpitalu. Chyba przestawiłem mu rzepkę.

Niższy mężczyzna podszedł do kumpla i podniósł go z trudem. Stali tak przez chwilę, a brodacz krzywił się z bólu. Dillon podszedł do drzwi i otworzył je. Padał deszcz.

Kiedy wychodzili, powiedział:

- Życzę dobrej nocy. -1 zamknął drzwi.

Trzymając walthera w lewej dłoni, zapalił papierosa zapałką leżącą na barze i uśmiechnął się do przerażonego barmana.

- Nie denerwuj się, tatuśku, to nie twoja sprawa - rzucił, opie rając się o blat. - Dobra, Makiejew, wiem, że tu jesteś, pokaż się!

- zawołał po angielsku.

Zza kotary wyszli Makiejew i Aroun.

- Mój drogi Sean, jak miło znów cię widzieć.

- Czyż to nie dziwne? - powiedział Dillon, a w jego głosie za brzmiał ulsterski akcent. - Najpierw próbujesz mnie zgładzić, a następnie jesteś słodziutki i beztroski.

- To było konieczne, Sean - odrzekł Makiejew. - Musiałem przekonać przyjaciela. Poznajcie się.

- Nie muszę - odparł Dillon. - Napatrzyłem się na jego zdjęcie.

Jeżeli nie ma go na finansowych stronach gazet, można go znaleźć w rubryce towarzyskiej. Michael Aroun - jeden z najbogatszych ludzi na świecie, prawda?

- Niezupełnie, panie Dillon. - Aroun wyciągnął rękę.

Sean zignorował ten gest.

- Pomińmy uprzejmości. Powiedz temu za kotarą, żeby wy szedł.

- Rashid, wyjdź! - zawołał Michael. - To tylko mój pomocnik - wyjaśnił Dillonowi.

Zza zasłony wyszedł młody mężczyzna o ciemnej, skupionej twarzy. Nosił skórzaną kurtkę z podniesionym kołnierzem, ręce trzymał w kieszeniach.

Sean rozpoznawał zawodowca na pierwszy rzut oka.

- Nie graj w bilard kieszonkowy. - Zrobił ruch waltherem.

Rashid uśmiechnął się i wyjął ręce z kieszeni. - Dobrze - powie dział Dillon. - W takim razie wychodzę.

Odwrócił się i otworzył drzwi. Makiejew zatrzymał go:

- Sean, bądź rozsądny. Chcemy tylko pogadać. Jest robota.

- Przykro mi, Makiejew, ale nie podobają mi się twoje interesy.

- Nawet za milion, panie Dillon? - zapytał Aroun.

Sean zatrzymał się i odwrócił, patrząc na niego zimno, po czym uśmiechnął się, znowu pełen ogromnego uroku.

- W funtach czy dolarach? - zapytał i wyszedł w deszcz.

Kiedy trzasnęły drzwi, Michael powiedział:

- Straciliśmy go.

- Nie całkiem - odparł Josef. - On jest dziwny, zapewniam cię.

- Zwrócił się do Rashida. - Czy masz przy sobie telefon?

- Tak, pułkowniku.

- Dobra. Idź za nim i nie spuszczaj go z oczu. Jeśli się gdzieś zatrzyma, zadzwoń. Będziemy przy Alei Victora Hugo.

Rashid wyszedł bez słowa. Aroun wyjął portfel, a z niego banknot tysiącfrankowy, który położył na barze.

- Jesteśmy bardzo wdzięczni - powiedział do oszołomionego barmana, następnie odwrócił się i wyszedł za Makiejewem.

Usiadł za kierownicą czarnego mercedesa i powiedział do Rosjanina:

- On nawet się nie zawahał.

- Ciekawy facet, ten Sean Dillon - rzekł Josef, gdy ruszyli. - Pierwszy raz wziął pistolet do ręki dla IRA w siedemdziesiątym pierwszym. Dwadzieścia lat, Michaelu, i ani razu nie widział więzienia od środka. Zaplątany był w sprawę Mountbattena. Potem stał się niewygodny dla swoich ludzi i przeniósł się do Europy. Jak ci mówiłem, pracuje dla każdego. Dla OWP, Czerwonych Brygad w Niemczech, dla ETA. Na ich zlecenie zabił hiszpańskiego generała.

- AdlaKGB?

- Oczywiście też. Pracował wiele razy. Zawsze używamy naj lepszych, a Sean Dillon właśnie jest taki. Mówi po angielsku i irlandzku, płynnie po francusku i niemiecku, zna nieźle arabski, włoski i rosyjski.

- I nikt go nie złapał przez te dwadzieścia lat? W jaki sposób mógł mieć takie szczęście?

- Ponieważ ma wspaniały dar udawania, przyjacielu. Jest geniuszem, można by rzec. Jako młody chłopak przeniósł się z ojcem z Belfastu do Londynu, gdzie dostał stypendium Królewskiej Szkoły Teatralnej. Pracował nawet w Teatrze Narodowym, kiedy miał dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Nigdy nie znałem nikogo, kto mógłby tak zmieniać osobowość i wygląd. Rzadko się charakteryzuje, chociaż przyznaję, że przy pomocy makijażu osiąga jeszcze lepsze efekty. Dillon jest legendą, o której nie wspominają służby bezpieczeństwa większości państw, ponieważ nie wiedzą, jak naprawdę wygląda.

- A Brytyjczycy? Są ekspertami, jeżeli w grę wchodzi IRA.

- Nawet Brytyjczycy go nie znają. Jak powiedziałem, nigdy go nie aresztowano i w przeciwieństwie do wielu innych z IRA, nigdy nie starał się o rozgłos. Wątpię, czy są jakieś jego zdjęcia, oprócz nielicznych z okresu młodości., - A z czasów, gdy był aktorem?

- Tak, ale to było dwadzieścia lat temu, Michaelu.

- Sądzisz, że podejmie się tej sprawy, jeżeli zaoferujemy mu dość duże pieniądze?

- Nie, pieniądze nigdy nie były dla niego najważniejsze.

Ważna jest robota. Jak ci to powiedzieć? To człowiek, którego żywiołem jest działanie. Zaproponujemy mu nową rolę, którą może grać na ulicy. - Mercedes włączył się do ruchu przy Łuku Triumfalnym. - Zobaczymy. Poczekajmy na wiadomości od Rashida.

W tej właśnie chwili kapitan Ali Rashid znajdował się nad Sekwaną, na końcu małego mola. Padał coraz większy deszcz ze śniegiem. W Notre Damę paliły się światła i wydawało się, że katedra znalazła się za złocistą zasłoną. Rashid obserwował Dillona, skręcającego z wąskiego mola w stronę odległego budynku stojącego na palach. Poczekał, aż wejdzie do środka, i wtedy ruszył.

Wokół starego, drewnianego domu cumowały barki i rozmaite łodzie. Nad drzwiami widniał napis „Czarny Kot”. Rashid ostrożnie zajrzał przez okno. Mieścił się tu bar, a w nim stało kilka stołów, przy których ludzie jedli i pili. Mężczyzna siedzący na stołku pod ścianą grał na akordeonie. Dillon stał przy barze i rozmawiał z młodą kobietą.

Rashid cofnął się i zatrzymał przy poręczy. Na przenośnym telefonie wystukał numer do mieszkania Arouna i w tym momencie usłyszał trzask odbezpieczanego pistoletu, i poczuł jego lufę w prawym uchu.

- A teraz, synu, zadam ci parę pytań - powiedział Sean. - Kim jesteś?

- Nazywam się Rashid - odpowiedział młody mężczyzna. - Ali Rashid.

- Dla kogo pracujesz? OWP?

- Nie, panie Dillon. Jestem kapitanem armii irackiej, wyznaczonym do ochrony pana Arouna.

- AMakiejew?

- Powiedzmy, że on jest po naszej stronie.

- Sprawy w Zatoce tak się mają, że potrzebujecie kogoś po swojej stronie. - W telefonie rozległ się słaby głos. - No, odpowiedz mu.

- Rashid, gdzie on jest? - zapytał Makiejew.

- Przed kawiarenką nad rzeką, blisko Notre Damę - odpowie dział Rashid. - Z lufą walthera wetkniętą w moje ucho.

- Daj mi go - odpowiedział Josef.

Rashid podał telefon Dillonowi.

- No i co, stary draniu?

- Milion, Sean. W funtach, jeśli wolisz.

- I co miałbym zrobić za te pieniądze?

- Zadanie twego życia. Porozmawiamy, gdy Rashid przywiezie cię tutaj.

- Nie - rzekł Dillon. - Wsadź dupę w samochód i sam przyjedź po nas.

- Oczywiście - odrzekł Makiejew. - Gdzie jesteście?

- Lewy brzeg rzeki, naprzeciw Notre Damę, na molo przy „Czarnym Kocie”. Czekamy.

Wsunął pistolet do kieszeni i oddał telefon Rashidowi.

- Przyjedzie?

- Oczywiście. - Sean uśmiechnął się. - A teraz wejdźmy do środka i napijmy się w spokoju.

W salonie na pierwszym piętrze budynku przy Alei Yictora Hugo, którego okna wychodziły na Lasek Buloński, Josef Makiejew odłożył słuchawkę telefonu i podszedł do tapczanu, aby wziąć leżący tam płaszcz.

- To był Rashid? - zapytał Aroun.

- Tak. Jest razem z Dillonem nad rzeką. Jadę ich zabrać.

- Pojadę z tobą.

Makiejew włożył płaszcz.

- Nie ma potrzeby, Michaelu. Zostań tutaj. To nie potrwa długo.

Wyszedł. Aroun wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy, zapalił i włączył telewizor. Akurat trafił na wiadomości, nadawano bezpośrednią relację z Bagdadu, informującą o ataku bombowców Brytyjskich Sił Powietrznych. To go rozzłościło. Wyłączył odbiornik, nalał sobie brandy i usiadł przy oknie.

Michael Aroun miał czterdzieści lat i był interesującym człowiekiem. Urodził się w Bagdadzie z matki Francuzki i ojca Irakijczyka, oficera armii. Babka była Amerykanką, po niej jego matka odziedziczyła dziesięć milionów dolarów i kilka dzierżaw naftowych w Teksasie.

Matka umarła, gdy Aroun ukończył prawo na Harvardzie, i zostawiła mu wszystko. Ojciec, emerytowany generał armii irackiej, szczęśliwie spędzał stare lata w domu rodzinnym w Bagdadzie, wśród swoich książek.

Jak większość wielkich biznesmenów, Aroun nie odebrał wykształcenia ekonomicznego, nie miał pojęcia o planowaniu finansowym czy zarządzaniu interesami. Jego ulubionym powiedzonkiem, jednym z najczęściej przytaczanych, było: „Kiedy potrzebuję księgowego, kupuję go”.

Przyjaźń z Saddamem Husajnem wynikała z faktu, że iracki prezydent był popierany w swoich pierwszych poczynaniach politycznych przez ojca Arouna, ważnego członka partii Baath. To pozwoliło Michaelowi zająć uprzywilejowaną pozycję, dzięki której czerpał korzyści z eksploatacji pól naftowych w Iraku. „Po pierwszym miliardzie przestajesz liczyć” - to inne z jego ulubionych powiedzonek. A teraz stanął twarzą w twarz z katastrofą. Nie dość, że obiecane bogactwa kuwejckich pól naftowych uciekały mu sprzed nosa, to jeszcze złoża irackie wysychały w rezultacie silnych nalotów powietrznych Koalicji, które niszczyły kraj.

Nie był głupi. Wiedział, że gra się skończyła, a nawet nigdy nie zaczęła, i marzenia Saddama Husajna są przeszłością. Jako biznesmen znał się na ryzyku i wiedział, że Irak nie ma dużych szans w wojnie lądowej, która w końcu musi nastąpić.

Osobiście był daleki od bankructwa. Posiadał wciąż pola naftowe w USA, a fakt, że był zarówno obywatelem francuskim, jak i irackim, stanowił problem dla władz amerykańskich. Poza tym miał swoje posiadłości w wielu stolicach świata. Ale nie o to chodziło. Złościł się, gdy włączał telewizor i widział, co działo się w Bagdadzie każdej nocy, gdyż mimo egoizmu był patriotą. Ważnym powodem był również fakt, że jego ojciec został zabity w nalocie bombowym, w trzecią noc wojny.

Aroun nosił w sobie pewną tajemnicę. W sierpniu, krótko po zajęciu Kuwejtu przez siły irackie, został wezwany do Saddama Husajna. Siedząc teraz wieczorem ze szklaneczką brandy w dłoni, patrząc na deszcz padający na Lasek Buloński, przypomniał sobie tamto spotkanie.

Odbywały się ćwiczenia lotnicze, a on jechał wojskowym land roverem przez ciemne ulice Bagdadu. Kierowcą był młody kapitan wywiadu, Rashid. Poznał go już wcześniej; był to jeden z oficerów szkolonych przez Brytyjczyków w Sandhurst. Aroun poczęstował go angielskim papierosem, sam też zapalił.

- Jak myślisz, zrobią jakiś ruch?

- Amerykanie czy Brytyjczycy? - Rashid był ostrożny. - Kto wie? Na pewno będą przeciwdziałać. Wygląda na to, że Bush zajął zdecydowane stanowisko.

- Nie, mylisz się - powiedział Michael. - Spotkałem się z nim twarzą w twarz dwa razy na przyjęciach w Białym Domu. On jest, jak to mówią nasi amerykańscy przyjaciele, miękkim facetem.

Rashid wzruszył ramionami.

- Jestem żołnierzem, panie Aroun, i być może widzę wszystko inaczej. To jest twardy facet, był pilotem marynarki wojennej i widział wiele akcji. Zestrzelono go nad Morzem Japońskim, ale prze żył i został odznaczony. Nie lekceważyłbym takiego gościa.

Aroun zmarszczył brwi.

- Ależ przyjacielu, armia amerykańska nie przybędzie z drugiej półkuli ziemskiej, żeby bronić jakiegoś małego arabskiego państewka.

- A co zrobili Brytyjczycy w czasie wojny o Falklandy? - przypomniał mu Rashid. - W Argentynie nie spodziewali się takiej reakcji. Oczywiście, wszystko dzięki determinacji Thatcher.

- Przeklęta baba - odparł Michael, poprawiając się na siedzeniu. Kiedy wjeżdżali przez bramę pałacu prezydenckiego, nagle ogarnęło go przygnębienie.

Podążał za Rashidem przez marmurowe korytarze. Młody oficer prowadził z pochodnią w dłoni. Było to dziwne i niesamowite wrażenie, iść tak za nikłym blaskiem światła, po posadzce odbijającej ich kroki echem. Przy drzwiach, przed którymi w końcu się zatrzymali, stali wartownicy. Rashid otworzył je i weszli do środka.

Husajn był sam, siedział w mundurze za ogromnym biurkiem, a jedyne światło dawała ocieniona lampa. Pisał coś. Wolno i uważnie spojrzał na nich, po czym uśmiechnął się, odkładając pióro.

- Michael! - Obszedł biurko i uścisnął Arouna jak brata. - Jak się czuje ojciec?

- Jest we wspaniałej kondycji, prezydencie.

- Pozdrów go ode mnie. Ty również wyglądasz dobrze, Michaelu. Paryż ci służy. - Znowu się uśmiechnął. - Zapal, jeśli chcesz. Wiem, że lubisz. Niestety, lekarze zalecili mi, abym rzucił palenie.

Powrócił za biurko, a Aroun usiadł naprzeciw, świadomy tego, że Rashid stoi pod ścianą, w ciemności.

- W Paryżu było miło, ale w tych trudnych chwilach moje miejsce jest tutaj.

Saddam pokręcił głową.

- Nieprawda, Michaelu. Mam wielu żołnierzy, ale tylko kilku ludzi takich jak ty. Jesteś bogaty, sławny, przyjmowany przez naj wyższe warstwy społeczeństw i rządy wszędzie na świecie. Co więcej, dzięki twojej świętej pamięci matce, jesteś także obywatelem francuskim. Chcę, żebyś był w Paryżu.

- Ale dlaczego, panie prezydencie? - spytał Aroun.

- Ponieważ pewnego dnia mogę potrzebować, abyś zrobił coś dla mnie i dla swojego kraju. Coś, co tylko ty możesz zrobić.

- Może pan na mnie całkowicie polegać, wie pan o tym - od rzekł Michael.

Husajn wstał i podszedł do najbliższego okna, otworzył okiennice i wyszedł na taras. Syrena, odwołująca nalot, dźwięczała płaczliwie nad miastem, tu i ówdzie zaczęty się zapalać światła.

- Ciągle mam nadzieję, że nasi przyjaciele w Ameryce i Anglii pozostaną w domach, ale jeśli nie... - Wzruszył ramionami. - Wtedy my będziemy musieli ich zaatakować. Pamiętaj, Michaelu, Koran naucza, że więcej prawdy jest w jednym mieczu niż w tysiącu słów.

Przerwał, a po chwili ciągnął dalej, wciąż spoglądając na miasto:

- Jeden snajper w ciemnościach, Michaelu, z brytyjskiego SAS lub z jakiejś organizacji izraelskiej, i co za wspaniały czyn - śmierć Saddama Husajna!

- Niech Bóg broni - odparł Aroun.

Saddam odwrócił się do niego.

- Jak Bóg chce, Michaelu. Rozumiesz jednak, o co mi chodzi?

To samo można odnieść do Busha albo do Thatcher. Dowód, że moje ramię sięga wszędzie. Czy potrafiłbyś zorganizować coś ta kiego w razie potrzeby?

Aroun nigdy w życiu nie był tak podniecony.

- Oczywiście, panie prezydencie. Wszystko można zrobić, gdy stoją za tym odpowiednie pieniądze. To byłby prezent ode mnie dla pana.

- Dobrze. - Saddam skinął głową. - Natychmiast powrócisz do Paryża. Będzie ci towarzyszyć kapitan Rashid, on zna szczegóły szyfrów, których będziemy używać w audycjach radiowych. Ten dzień może nigdy nie nadejść, Michaelu, ale jeśli nadejdzie... - Wzruszył ramionami. - Mamy przyjaciół w odpowiednich miejscach. - Zwrócił się do Rashida. - Ten pułkownik KGB z radzieckiej ambasady w Paryżu...

- Josef Makiejew, panie prezydencie.

- Tak. - Husajn zwrócił się do Arouna. - Jest niezadowolony ze zmian w Moskwie. Pomoże, już wyraził swoją gotowość. - Uścisnął Michaela jak brata. - Teraz odejdź. Mam dużo pracy.

Światła wciąż nie zapalono i Aroun potknął się w ciemnym korytarzu, podążając za blaskiem pochodni Rashida.

Po powrocie do Paryża poznał Makiejewa, ale celowo utrzymywał ich znajomość wyłącznie na stopie towarzyskiej. Spotykali się głównie na przyjęciach w ambasadzie. Saddam Husajn miał rację. Rosjanin był zdecydowanie po ich stronie, chętny uczynić wszystko, co sprawiłoby kłopoty Stanom Zjednoczonym lub Wielkiej Brytanii.

Wieści z kraju były złe. Zorganizowano tak gigantyczną armię! Kto mógł się tego spodziewać? I potem, we wczesnych godzinach rannych, siedemnastego stycznia, rozpoczęła się wojna powietrzna, a nad Irakiem ciągle jeszcze wisiała groźba ataku lądowego.

Dolał sobie brandy, wspominając rozpaczliwą wściekłość na wieść o śmierci ojca. Nigdy nie był religijny, gdy jednak mijał meczet w jakiejś bocznej uliczce Paryża, wstępował, aby się pomodlić. To niczego nie zmieniało i uczucie bezsilności nadal go paraliżowało. Aż wreszcie nadszedł ranek, gdy Ali Rashid przybiegł do salonu z karteczką w dłoni, blady i podekscytowany.

- Przyszedł sygnał, na który czekaliśmy, panie Aroun. Właśnie usłyszałem w radiu audycję z Bagdadu.

Wieją wiatry niebios. Czyńcie swoją powinność. Niech Bóg będzie z wami.

Michael gapił się na kartkę zdziwiony, ręce mu drżały.

- Prezydent miał rację. Dzień nadszedł - powiedział chrapliwie.

- Tak jest - rzekł Rashid. - Czyńmy swoją powinność. Mamy zadanie do wykonania. Porozumiem się z Makiejewem i umówię na spotkanie.

Dillon stał przy oknie i patrzył na Lasek Buloński, gwiżdżąc cicho jakąś dziwną melodię.

- Agenci nieruchomościami nazywają to doskonałą lokalizacją - rzekł do Arouna.

- Czy mogę poczęstować pana drinkiem, panie Dillon?

- Kieliszek szampana nie byłby zły.

- Co pan woli? - zapytał Aroun.

- Ach, pan jest tym, który ma wszystko - rzekł Dillon. - Doskonale, poproszę kruga, ale nie musi być z dobrego roku.

- Człowiek z wyrobionym smakiem, jak widzę. - Michael skinął na Rashida, a ten otworzył boczne drzwi i wyszedł.

Sean odpiął kurtkę, wyjął papierosa i zapalił.

- Potrzebujecie więc moich usług, jak powiedział ten stary lis.

- Wskazał na Makiejewa, grzejącego się przy kominku. - Robota życia za milion funtów. Cóż miałbym zrobić?

Rashid powrócił z krugiem w wiaderku i trzema kieliszkami na tacy. Postawił wszystko na stole i zaczął otwierać butelkę.

- To musi być coś specjalnego - wyjaśnił Aroun. - Coś, co po kazałoby światu, że Saddam Husajn może uderzyć wszędzie.

- Potrzebuje tego, biedny stary łajdak - odparł wesoło Dillon.

- Zatem sprawy nie mają się dobrze. - Kiedy Rashid skończył na pełniać kieliszki, Irlandczyk dodał: - A co z tobą, synu? Nie przy łączysz się do nas?

Rashid uśmiechnął się, a Aroun powiedział:

- Pomimo szkolenia w Winchester i Sandhurst, kapitan Rashid pozostaje religijnym muzułmaninem. Nie pije alkoholu.

- Za twoje zdrowie. - Sean uniósł kieliszek. - Szanuję ludzi z zasadami.

- To musiałoby być coś wielkiego, Sean, nie ma sensu zadowalać się drobnostką. Nie mówimy o załatwieniu pięciu brytyjskich spadochroniarzy w Belfaście - odezwał się Makiejew.

- Chcecie Busha, prawda? - Dillon uśmiechnął się. - Prezydent Stanów Zjednoczonych z kulą w czaszce?

- Czy to jest takie nieosiągalne? - zapytał Michael.

- Teraz tak, mój drogi - odrzekł Sean. - George Bush nie uwziął się jedynie na Saddama Husajna, on jest zawzięty na Arabów w ogóle. To bzdury, oczywiście, ale właśnie tak to widzi wielu fanatyków arabskich, takie ugrupowania, jak Hezbollah, OWP czy te dzikusy z Gniewu Allaha. Oni mogliby przyczepić sobie bombę do paska i zdetonować ją, gdy prezydent ściskałby kolejną dłoń w tłumie. Znam takich. Wiem, jak myślą. Pomagałem szkolić ludzi z Hezbollahu w Bejrucie. Pracowałem też dla OWP.

- Myślisz, że teraz nikt nie dostanie się blisko Busha?

- Poczytaj gazety. Każdy, kto jest choćby trochę podobny do Araba, nie wychodzi teraz na ulicę w Nowym Jorku i w Waszyngtonie.

- Pan w najmniejszym stopniu nie wygląda na Araba - zauważył Aroun. - Ma pan jasne włosy.

Dillon potrząsnął głową.

- Prezydent Bush ma najlepszą ochronę na świecie, zapewniam, pierścień z żelaza. Nie wychodzi z domu, gdy wrze w Zatoce, zapamiętajcie to sobie.

- A jego sekretarz stanu, James Baker? - spytał Michael. - On bezustannie podróżuje pomiędzy zwaśnionymi krajami w Europie.

- Tak, ale jest pewien problem. Będziesz wiedział, że był w Londynie lub Paryżu dopiero po jego wyjeździe, bo pokażą to w telewizji. Nie, Amerykanów możecie sobie darować.

Zapadła cisza, Michael milczał przygnębiony. Pierwszy przemówił Makiejew.

- W takim razie daj nam dowód swego zawodowstwa, Sean.

Gdzie jest najsłabsza ochrona przywódców państwowych?

Dillon głośno się roześmiał.

- Sądzę, że na to pytanie może odpowiedzieć wasz człowiek z Winchester i Sandhurst.

W tym momencie Rashid uśmiechnął się.

- Ma pan rację. Brytyjczycy są chyba najlepsi na świecie w tajnych operacjach. Sukces ich Special Air Service’u mówi sam za siebie, ale w innych dziedzinach... - Pokręcił głową.

- Ich największym problemem jest biurokracja - wyjaśnił Dillon. - Wywiad brytyjski działa w dwóch głównych sekcjach. Nazywają je MI-5 i MI-6. MI-5 - dokładnie DI-5, specjalizuje się w kontrwywiadzie w kraju. Druga działa głównie za granicą. Jest jeszcze Oddział Specjalny w Scotland Yardzie, który dokonuje aresztowań. Posiada on także brygadę antyterrorystyczną. Wresz cie jest sporo jednostek wywiadu wojskowego. Wszyscy zaczyna ją być aktywni, gdy coś jest nie tak, panowie.

Rashid dolał mu szampana.

- Chce pan powiedzieć, że dlatego źle chronią swoich przywódców? Czy na przykład królową?

- Daj spokój - powiedział Sean. - Obecnie jest inaczej niż kilka lat temu, gdy królowa obudziła się w Pałacu Buckingham i ujrzała intruza siedzącego na łóżku. To było tak dawno - sześć lat te mu - wówczas IRA chciała dopaść Margaret Thatcher i cały gabi net brytyjski w hotelu „Brighton”, podczas konferencji partii torysów. - Odstawił kieliszek i zapalił kolejnego papierosa. - Brytyjczycy są bardzo staromodni. Lubią, żeby policjant miał mundur, bo wtedy wiedzą, kto to jest, i nie lubią, żeby im mówić, co mają robić. To odnosi się także do Rady Ministrów, która przechadza się po ulicach z domów w Westminsterze do siedziby parlamentu.

- Szczęśliwie dla nas - zauważył Makiejew.

- Zgadza się - przytaknął Dillon. - Cackają się nawet z terrorystami, do pewnego stopnia, oczywiście. Nie tak jak wywiad francuski. Jezu, chłopaki z Action Service rozszarpaliby mnie, a mój tyłek posadziliby na krzesło elektryczne, zanim spostrzegłbym, co się dzieje. Ale jeśli popełnią błąd, trzeba go wykorzystać.

- Co masz na myśli? - zapytał Makiejew.

- Masz dzisiejszą popołudniówkę?

- Oczywiście, już ją czytałem - odparł Aroun. - Ali, leży na moim biurku.

Kiedy Rashid powrócił z egzemplarzem Paris Soir, Dillon polecił mu:

- Strona druga. Czytaj głośno. To was na pewno zainteresuje.

Nalał sobie szampana, podczas gdy Rashid zaczął czytać.

- „Pani Margaret Thatcher, była premier Wielkiej Brytanii, za trzyma się na noc w Choisy jako gość prezydenta Mitterranda. Ra no będą kontynuować rozmowy. Margaret Thatcher wyjedzie o drugiej po południu na lotnisko wojskowe w Valenton, skąd samolotem RAF-u odleci do kraju.

- Niewiarygodne, prawda? Pozwolili na wydrukowanie czegoś takiego. Gwarantuję, że jutro główne dzienniki londyńskie prze drukują to.

Zapanowała ciężka cisza, którą przerwał Michael.

- Nie sugeruje pan chyba...?

Dillon zwrócił się do Rashida:

- Macie na pewno jakieś mapy drogowe. Przynieś je.

Ali szybko wyszedł.

- Dobry Boże, Sean, nawet ty nie... - jąkał się Makiejew.

- A dlaczego nie? - zapytał chłodno Dillon i zwrócił się do Arouna: - Mówię poważnie, chcecie czegoś wielkiego. Czy Margaret Thatcher odpowiada wam, czy po prostu żartujemy?

Zanim Michael zdążył odpowiedzieć, wrócił Rashid z mapami drogowymi. Rozpostarł jedną na stole i mężczyźni pochylili się nad nią. Jedynie Makiejew został przy kominku.

- Choisy - wskazał Sean. - Czterdzieści osiem kilometrów od Paryża. Tu jest lotnisko w Valenton, zaledwie jedenaście kilometrów dalej. - Czy macie mapę o większej skali?

- Tak. - Ali rozłożył następną.

- Dobrze - rzekł Dillon. - Tylko jedna droga łączy Choisy z Valenton, a tu, pięć kilometrów od lotniska, znajduje się skrzyżowanie torów kolejowych. Miejsce jest doskonałe...

- Na co? - zapytał Aroun.

- Na zasadzkę. Słuchajcie, wiem, jak to się odbywa. Jeden samochód, najwyżej dwa i eskorta. Sześciu policjantów na motocyklach.

- O Boże! - szepnął Michael.

- No dobrze. Bóg ma tu bardzo mało do powiedzenia. To się musi udać. Szybko, prosto, jak to Brytyjczycy zwykli mówić: pestka.

Aroun popatrzył na Josefa, a ten wzruszył ramionami.

- On mówi poważnie, Michaelu. Powiedziałeś, czego byś chciał, więc teraz zdecyduj się.

Aroun wziął głęboki oddech.

- W porządku.

- Dobrze - spokojnie odparł Dillon. Sięgnął na biurko po notes i długopis i coś szybko napisał. - Tu jest numer mojego konta w Zurichu. Przeleje pan milion funtów jutro rano.

- Z góry? - zdziwił się Rashid. - Czy nie jest pan zbyt pewny swego?

- Nie, synu, to wy raczej wymagacie za wiele. Zasady się zmieniły. Po szczęśliwej realizacji oczekuję następnego miliona.

- Niech pan posłucha - zaczął Ali, lecz Aroun powstrzymał go ruchem dłoni.

- Panie Dillon. Za tę sumę to dobry interes. Co teraz możemy dla pana zrobić?

- Potrzebuję pieniędzy w celach operacyjnych. Domyślam się, że trzyma pan duże ilości tego brudnego towaru w domu?

- Bardzo duże. - Michael uśmiechnął się. - Ile panu potrzeba?

- Ma pan, powiedzmy, dwadzieścia tysięcy dolarów?

- Oczywiście. - Aroun skinął na Rashida, który oddalił się w drugi koniec pokoju i odchylił obraz, odsłaniając sejf. - A co ja mogę zrobić? - zapytał Makiejew.

- Pamiętasz stary magazyn na Rue de Helier, z którego korzy staliśmy kiedyś? Masz jeszcze klucz?

- Oczywiście.

- Dobrze. Mam tam trochę rzeczy, ale do tej roboty chciałbym lekki pistolet maszynowy, Heckler & Koch lub M60. Albo coś podobnego. - Spojrzał na zegarek. - Ósma. Chciałbym to mieć do dziesiątej. Zgoda?

- Oczywiście - powtórzył Makiejew.

Rashid wrócił z małą teczką.

- Tu jest dwadzieścia tysięcy. Banknoty studolarowe.

- Można je w jakiś sposób rozpoznać? - spytał Dillon.

- Nie - odpowiedział Michael.

- Dobrze. Zabieram też mapy.

Podszedł do drzwi, otworzył je i zaczął schodzić po kręconych schodach. Aroun, Rashid i Makiejew podążyli za nim.

- To naprawdę wszystko, panie Dillon? - upewniał się Michael. - Czy coś jeszcze mamy dla pana zrobić? Nie będzie pan potrzebował naszej pomocy?

- Kiedy jej potrzebuję, korzystam z usług kryminalistów - od parł Sean. - Kanciarze, pracujący dla pieniędzy, są zwykle bardziej godnego zaufania niż politycznie motywowani gorliwcy. Nie zawsze, ale w większości przypadków. Nie martwcie się, dam znać w razie czego. Idę.

Ali otworzył drzwi, do środka wleciał deszcz ze śniegiem i Dillon naciągnął czapkę.

- Cholerna noc.

- Jeszcze jedno, Dillon - powiedział Rashid. - Co będzie, jeże li się nie uda? To znaczy, pan będzie miał milion z góry, a my...

- Nie myśl o tym, synu. Zapewnię wam inny odpowiedni cel.

Jest jeszcze nowy brytyjski premier, John Major. Przypuszczam, że jego głowa będzie równie odpowiednia dla waszego szefa w Bagdadzie.

Wyszedł w deszcz i zatrzasnął za sobą drzwi.



Rozdział II


Zatrzymał się przed „Czarnym Kotem” już po raz drugi tej nocy. Knajpa była wyludniona, jedynie jakaś para siedziała w rogu przy stole, trzymając się za ręce, a przed nimi stała butelka. Cicho grał akordeon, a muzyk równocześnie rozmawiał z barmanem. Obaj byli znani jako bracia Jobert, gangsterzy drugiej kategorii z paryskiego półświatka. Ich działalność została ograniczona, w momencie gdy Pierre, ten za barem, stracił lewą nogę w wypadku samochodowym po napadzie z bronią.

Kiedy drzwi otworzyły się i Dillon wszedł do środka, drugi z braci, Gaston, przerwał grę.

- Och, monsieur Rocard. Ileż to czasu...?

- Gaston! - Sean uścisnął jego dłoń i zwrócił się do barmana. - Pierre!

- Widzi pan, ciągle pamiętam tę irlandzką melodię. - Pierre za grał kilka taktów.

- Doskonale - rzekł Dillon. - Prawdziwy z ciebie artysta.

Młodzi podnieśli się zza stolika i wyszli. Pierre wyjął pół butelki szampana z barowej lodówki.

- Myślę, że napijesz się szampana, przyjacielu? Nic specjalne go; jesteśmy biedni.

- Czy mam krzyczeć na cały bar? - spytał Dillon.

- A o co chodzi? - zapytał Pierre.

- Chcę wam zaproponować małą robotę. - Sean skinął w stronę drzwi. - Dobrze by było, gdybyście zamknęli.

Gaston postawił akordeon na barze, podszedł do drzwi, zamknął je i zaciągnął żaluzje; potem znowu usiadł na stołku.

- Tak, przyjacielu?

- To może być duża forsa, chłopcy. - Dillon otworzył teczkę, wyjął jedną z map i pokazał rząd banknotów studolarowych. - Dwadzieścia tysięcy amerykańskich. Dziesięć teraz i dziesięć po skończonej robocie.

- Mój Boże! - wykrzyknął przestraszony Gaston, a Pierre patrzył ponuro.

- Co to za robota?

Dillon w odpowiedzi rozłożył na barze mapę drogową.

- Zostałem wynajęty przez Union Corse - powiedział, świadomie wymieniając najgroźniejszą organizację kryminalną we Francji - aby zająć się niedużym problemem. Sprawa, którą można na zwać współzawodnictwem w interesach.

- Ach, rozumiem - odrzekł Pierre. - I pan ma to wyeliminować?

- Właśnie. Osoby, które mnie interesują, będą przejeżdżać drogą w kierunku Valenton, jutro, zaraz po drugiej. Zamierzam zlikwidować je tutaj na skrzyżowaniu.

- W jaki sposób? - zapytał Gaston.

- To bardzo prosta zasadzka. Wciąż siedzicie w interesie samo chodowym, prawda? Kradzione samochody, ciężarówki?

- Powinien pan wiedzieć. Przecież kupował pan od nas na różne okazje - odparł Pierre.

- Kilka furgonetek. Nie oczekuję zbyt wiele.

- A co potem?

- W nocy pojedziemy w to miejsce. - Spojrzał na zegarek. - O jedenastej. To zabierze godzinę.

Pierre potrząsnął głową.

- Niech pan posłucha, to może być poważna sprawa. Za stary jestem na strzelaninę.

- Coś podobnego! - powiedział Sean. - Ilu zabiłeś w OAS?

- Wtedy byłem młodszy.

- No cóż, to odnosi się do nas wszystkich. Nie będzie żadnej strzelaniny. Wy dwaj wejdziecie i wyjdziecie tak szybko, że nie zorientujecie się nawet, co się dzieje. Drobnostka! - Wyjął kilka pakiecików banknotów studolarowych z teczki i położył na barze. - Dziesięć tysięcy. No więc jak - wchodzicie?

Chciwość, jak zwykle, zwyciężyła. Pierre błyskawicznie zgarnął pieniądze.

- Tak, przyjacielu, wchodzimy.

- W takim razie wrócę tu o jedenastej.

Dillon zamknął teczkę i wyszedł.

Gaston zatrzasnął za nim drzwi.

- Co o tym myślisz?

Pierre nalał dwa koniaki.

- Myślę, że nasz przyjaciel Rocard jest dużym kłamcą.

- Ale jest także bardzo niebezpieczny - odparł Gaston. - Co więc robimy?

- Poczekamy, zobaczymy. - Pierre podniósł kieliszek. - Salut!

Drogę do magazynu na Rue de Helier Sean przebył pieszo, klucząc uliczkami, od czasu do czasu wtapiając się w ciemność, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Już dawno nauczył się, że podstawą wszystkich grup politycznych są frakcje i informatorzy, co było prawdziwe zwłaszcza w odniesieniu do IRA. Z tego powodu, jak powiedział Arounowi, wolał korzystać z usług zawodowych kryminalistów. „Kanciarze pracują dla pieniędzy” - mawiał. Niestety, nie zawsze to się sprawdzało. Teraz też zauważył coś dziwnego w zachowaniu Pierre’a.

Podwójne drzwi magazynu miały zamek. Otworzył go i wszedł do środka. Stały tam dwa samochody, limuzyna Renault i ford escort, a także przykryty płachtą motocykl policyjny BMW. Sprawdził, czy wszystko w porządku, po czym wszedł po drewnianych schodach na strych. To nie była jego jedyna kryjówka. Miał też barkę na rzece, ale używał jej rzadko.

W małym saloniku na stole leżała brezentowa torba z napisem „Zamówiono”. Uśmiechnął się i rozsunął suwak. Wewnątrz spoczywał najnowszy model pistoletu maszynowego Kałasznikow. Statyw był złożony, lufa zdjęta dla łatwiejszego transportu. Obok znajdowało się duże pudło z taśmami nabojów i drugie podobne. Otworzył szufladę w kredensie, wyjął złożone w kostkę prześcieradło i wsadził do torby. Zasunął suwak, sprawdził, czy ma za paskiem walthera, i z torbą w ręce zszedł po schodach.

Zamknął wejście i ruszył wzdłuż ulicy, opanowując podniecenie. Było to najwspanialsze uczucie na świecie - początek gry! Skręcił w główną ulicę. Kilka minut później zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć do „Czarnego Kota”.

Wyjechali z Paryża furgonetkami Renault, dokładnie takimi samymi, z tym że jedna była czarna, a druga biała. Gaston prowadził, Dillon siedział obok, za nimi jechał Pierre. Było bardzo zimno, padał śnieg z deszczem. Mówili niewiele. Sean oparł się i zamknął oczy.

Niedaleko od Choisy furgonetka wpadła w poślizg.

- Chryste Wszechmogący! - krzyknął Gaston, zmagając się z kierownicą.

- Spokojnie, to nie pora na wpadanie do rowu - uspokoił go Dillon. - Gdzie jesteśmy?

- Właśnie przejechaliśmy zakręt. Już niedługo.

Śnieg pokrywał żywopłoty, ale droga była czysta.

- Cholerna noc. Niech pan popatrzy - powiedział Gaston.

- Pomyśl o tych ślicznych banknotach - odparł Sean. - To po winno ci pomóc.

Przestało padać, chmury odsłoniły sierp księżyca. Pod nimi, u stóp wzgórza, paliło się czerwone światło na przejeździe kolejowym. Po jednej stronie stał stary budynek - jego okna były zabite deskami, a podwórko pokryte śniegiem.

- Zatrzymaj się tutaj - polecił Dillon.

Gaston wykonał polecenie i wyłączył silnik. Podjechał Pierre w białym renaulcie, niezgrabnie wysiadł z kabiny i dołączył do nich.

Dillon spojrzał na oddalone o kilkanaście metrów skrzyżowanie i pokiwał głową.

- Doskonale. Daj kluczyki.

Gaston podał mu je. Irlandczyk otworzył tylne drzwi i wydobył torbę. Mężczyźni przyglądali się. Sean rozpiął suwak, wyjął kałasznikowa, wprawnie założył lufę, a potem umieścił pistolet tak, aby był skierowany do tyłu. Napełnił magazynek.

- Wygląda naprawdę groźnie - rzekł Pierre.

- Ma siedmiomilimetrowe pociski plus pociski smugowe i przeciwpancerne - odparł Dillon. - Zabija doskonale. Widziałem kiedyś, jak taki jeden rozbił w perzynę land rovera z brytyjski mi spadochroniarzami.

- No tak - skomentował Pierre, a gdy Gaston zamierzał coś do dać, ostrzegawczo położył dłoń na jego ramieniu. - Co jest w tym drugim pudle?

- Dodatkowa amunicja.

Dillon wyjął z torby prześcieradło, przykrył nim karabin i zamknął drzwi na klucz. Usiadł za kierownicą, zapalił silnik i odjechał furgonetką kilka metrów, po czym ustawił ją pod kątem do skrzyżowania. Wysiadł i zamknął drzwi na kluczyk. Chmury znowu zakryły księżyc, deszcz ze śniegiem padał coraz mocniej.

- Zostawia to pan tak tutaj? - zapytał Pierre. - A jeśli ktoś sprawdzi?

- Jeśli ktoś sprawdzi? - powtórzył Sean, ukląkł przy tylnym kole, wyjął z kieszeni nóż i wbił go w oponę. Rozległ się syk powietrza i koło gwałtownie osiadło.

Gaston pokiwał głową.

- Sprytnie. Ten, kto się zainteresuje, pomyśli, że awaria.

- A co z nami? - spytał Pierre. - Co my mamy robić?

- To proste. Gaston przyjedzie białym renaultem o drugiej po południu. Blokuje drogę na skrzyżowaniu, nie tory kolejowe, tylko drogę, zamyka samochód, zostawia go i wynosi się stąd. - Zwrócił się do Pierre’a. - Ty jedziesz za nim, zabierasz go i walicie prosto do Paryża.

- A pan? - zapytał wyższy z braci.

- Ja już tu będę, czekając na furgonetkę. Wrócę sam. A teraz jedziemy z powrotem do Paryża. Możecie podrzucić mnie do „Czarnego Kota” i na tym koniec. Więcej mnie nie zobaczycie.

- A reszta pieniędzy? - spytał Pierre, siadając za kierownicą re naulta.

- Dostaniecie ją, nie martwcie się - odrzekł Dillon. - Zawsze dotrzymuję słowa i tego samego oczekuję od innych. To sprawa honoru, przyjacielu. Ruszajmy już.

Znowu oparł się wygodnie i zamknął oczy. Pierre spojrzał na brata, włączył silnik i ruszyli.

Było wpół do drugiej, gdy dojechali do „Czarnego Kota”. Obok klubu znajdował się garaż. Gaston otworzył drzwi i Pierre wjechał do środka.

- Idę już - powiedział Dillon.

- Nie wejdzie pan? - zapytał Pierre. - Gaston może potem odwieźć pana do domu.

Sean uśmiechnął się.

- Nigdy w życiu nikt nie odwoził mnie do domu.

Odszedł i skręcił w boczną uliczkę.

- Za nim, nie zgub go.

- Dlaczego? - zapytał Gaston.

- Chcę wiedzieć, gdzie mieszka. To śmierdzi, Gastonie, śmierdzi jak zepsuta ryba, ruszaj więc.

Dillon szedł szybko, skręcając z uliczki w uliczkę, jak zwykle, ale Gaston, złodziej od dzieciństwa i znawca takich metod, szedł za nim w odpowiedniej odległości. Irlandczyk zamierzał wrócić do magazynu przy Rue de Helier, ale zatrzymał się na rogu, aby zapalić papierosa. Obejrzał się i zauważył ruch - to Gaston nurkował w jakąś bramę.

Wystarczyło mu samo podejrzenie. Przez cały wieczór czuł, że coś jest nie tak. Skręcił w lewo, zawrócił w stronę rzeki i przeszedł chodnikiem wzdłuż rzędu obsypanych śniegiem ciężarówek. Wszedł do małego hoteliku, najtańszego z możliwych, wykorzystywanego przez prostytutki i zatrzymujących się na noc kierowców.

Bardzo stary recepcjonista ubrany był w płaszcz i szalik. Odłożył książkę i przetarł wilgotne oczy.

- Słucham pana?

- Kilka godzin temu przywiozłem ładunek z Dijon. Zamierzałem wrócić tej nocy, ale mam kłopoty z ciężarówką. Potrzebuję łóżka.

- Trzydzieści franków.

- Żartuje pan - odpowiedział Sean. - Wyjdę stąd o brzasku.

Stary wzruszył ramionami.

- Dobra, ma pan numer osiemnaście za dwadzieścia franków, ale pościel nie była zmieniana.

- A kiedy to robicie? Raz w miesiącu? - Dillon wziął klucz, za płacił i wszedł na górę.

Pokój wyglądał obrzydliwie, tak jak się tego spodziewał, nawet w rozproszonym świetle z zewnątrz. Sean zamknął drzwi, w ciemnościach ostrożnie podszedł do okna i wyjrzał. Dostrzegł Gastona, odchodzącego wzdłuż chodnika.

- Och, kochany - szepnął.

Zapalił papierosa i położył się na łóżku ze wzrokiem utkwionym w sufit.

Pierre, siedząc przy barze w „Czarnym Kocie” i czekając na powrót brata, wertował dla zabicia czasu Paris Soir. Nagle zauważył wzmiankę o spotkaniu Margaret Thatcher z Mitterandem. Przeszył go dreszcz i przerażony przeczytał notatkę ponownie. W tym momencie do środka wpadł Gaston.

- Co za noc! Jestem przemarznięty na kość. Nalej mi koniaku.

- Proszę. - Pierre nalał trochę do kieliszka. - Przeczytaj sobie interesujący smakołyk w Paris Soir.

Gaston wziął gazetę i za krztusił się koniakiem.

- Mój Boże, ona nocuje w Choisy!

- I wylatuje z lotniska w Yalenton. Wyjeżdża z Choisy o drugiej. De czasu zabierze jej dotarcie do przejazdu kolejowego? Dziesięć minut?

- Och Boże, nie! - jęknął Gaston. - I my w tym maczamy palce. To wykracza poza naszą działkę, Pierre. Jeżeli to się zdarzy, na ulice wylegną wszystkie gliny.

- Ale to się nie zdarzy. Wiedziałem, że sukinsyn przychodzi z czymś niedobrym. Z nim zawsze jest coś nie tak. Śledziłeś go?

- Tak, kluczył ulicami, a potem wylądował w tej pchlej dziurze przy rzece, którą prowadzi stary Francois. Widziałem przez okno.

- Wzdrygnął się. - I co teraz zrobimy? - Prawie szlochał. - To koniec, Pierre. Zamkną nas na amen.

- Nie, nie zamkną - odparł Pierre. - Nie, jeżeli go powstrzyma my. Będą nam wdzięczni. Kto wie, może dostaniemy nagrodę. Jaki jest numer telefonu do inspektora Savary’ego?

- On na pewno jest już w łóżku.

- Na pewno, idioto. Przytulony do swej starej, tak jak przystało na dobrego detektywa. Po prostu będziemy musieli go obudzić.

Zadzwonił telefon, inspektor Jules Savary obudził się przeklinając. Był sam, ponieważ jego żona pojechała na tydzień do Lyonu, do matki. Miał ciężki wieczór. Dwa napady z bronią w ręku i napaść na tle seksualnym na kobietę. Właśnie zdążył usnąć.. Podniósł słuchawkę.

- Savary.

- To ja, inspektorze, Pierre Jobert.

Jules spojrzał na stojący przy łóżku zegarek.

- Na miłość boską, Jobert, jest druga trzydzieści.

- Wiem, inspektorze, ale mam dla pana coś super.

- Jak zwykle, ale to może poczekać do rana.

- Nie sądzę, inspektorze. Proponuję, żeby został pan najsłynniejszym gliną we Francji. Taka gratka trafia się raz w życiu.

- Mów.

- Chodzi o Margaret Thatcher. Zatrzymała się na noc w Choisy, wyjeżdża do Valenton o drugiej. Mogę panu opowiedzieć o pewnym facecie, który chce dopilnować, aby nigdy tam nie dojechała.

Inspektor poczuł, że opuszczają go resztki senności.

- Gdzie jesteś? W „Czarnym Kocie”?

- Tak-odpowiedział Jobert.

- Będę za pół godziny.

Rzucił słuchawkę, wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać.

Dokładnie w tej samej chwili Dillon zdecydował się. Fakt, że Gaston go śledził, oznaczał nie tylko to, że bracia chcieli coś o nim wiedzieć. Musiało być coś jeszcze.

Wyszedł, zamykając drzwi na klucz, znalazł tylne schody i ostrożnie zszedł. Na dole znajdowały się drzwi, przez które wydostał się na podwórko na tyłach hotelu. Alejka wychodziła na ulicę. Przeciął ją, przeszedł wzdłuż linii zaparkowanych ciężarówek, po czym wybrał jedną, stojącą jakieś piętnaście metrów od hotelu. Wyjął nóż i pomajstrował przy bocznym okienku. Chwilę później był już w środku. Usiadł wygodnie, podniósł kołnierz, wsadził ręce do kieszeni i czekał.

Było wpół do czwartej, gdy pod hotel podjechały cztery nie oznakowane samochody. Wysiadło z nich ośmiu mężczyzn, wszyscy bez mundurów, co było interesujące.

Założę się, że to Action Service” - pomyślał.

Z ostatniego samochodu wysiadł Gaston Jobert. Mężczyźni przez chwilę rozmawiali, po czym weszli do hotelu. Sean pomyślał zadowolony, że przeczucie go nie myliło. Wysiadł z ciężarówki, przeszedł na drugą stronę i udał się w kierunku magazynu przy Rue de Helier.

Francuska Secret Service, przez lata powszechnie znana jako SDECE, zmieniła pod rządami Mitterranda nazwę na Direction Generale de la Securite Exterieure, DGSE, w celu poprawienia reputacji podejrzanej, nieczystej i bezwzględnej organizacji o kompletnie zszarganej opinii. Tylko niewiele organizacji wywiadowczych na świecie osiągało tak dobre rezultaty w owej pracy.

Dawniej Secret Service podzielona była na pięć sekcji i wiele departamentów; najlepsza czy też najgorsza, w zależności od punktu widzenia, była Sekcja Piąta, powszechnie znana jako Action Service, odpowiedzialna za zlikwidowanie OAS.

Pułkownik Max Hernu był w to wszystko mocno zaangażowany, tropił OAS tak bezlitośnie jak nikt inny, pomimo iż służył jako spadochroniarz w Indochinach i Algierii. Był to sześćdziesięciojednoletni, elegancki, siwowłosy mężczyzna. Siedział teraz w swoim biurze na pierwszym piętrze, w kwaterze głównej DGSE przy Boulevard Mortier. Była piąta rano i Hernu, w okularach w rogowej oprawie, przeglądał leżący przed nim na biurku raport. Nocował w wiejskim domku sześćdziesiąt kilometrów od Paryża i dopiero co przyjechał. Inspektor Savary przyglądał mu się z szacunkiem.

Hernu zdjął okulary.

- Nienawidzę tej pory dnia. Przywodzi mi na myśl Dien Bienphu i czekanie na koniec. Mógłby mi pan nalać jeszcze kawy?

Savary wziął jego kubek i podszedł do elektrycznego czajnika.

- Co pan o tym sądzi?

- Wierzy pan we wszystko, co mówią ci bracia Jobert?

- Absolutnie, sir, znam ich od lat. Duży Pierre był w OAS i są dzi, że to dodaje mu klasy, ale tak naprawdę są rzezimieszkami drugiej kategorii. Kradną samochody.

- To więc przekracza ich kompetencje?

- Zdecydowanie. Przyznali się, że dawniej sprzedawali temu Rocardowi samochody.

- Kradzione?

- Tak.

- Chyba mówią prawdę. Te dziesięć tysięcy dolarów mówi za nich. A ten Rocard... Jest pan doświadczonym policjantem, inspektorze. Ile lat na ulicy?

- Piętnaście, sir.

- Proszę przedstawić mi swoją opinię.

- Opis tego człowieka jest ciekawy, ponieważ bracia twierdzą, że on właściwie nie ma wyglądu. Jest mały, około metra sześćdziesiąt pięć, kolor oczu nieokreślony, jasne włosy. Gaston mówi, że gdy spotkali go po raz pierwszy, pomyślał, że to jakieś zero. A po tem facet załatwił w pięć sekund jakiegoś gościa dwa razy większego od siebie.

- Dalej. - Hernu zapalił papierosa.

- Pierre mówi, że jego francuski jest za dobry.

- Co ma na myśli?

- On sam nie wie, ale czuje, że coś nie jest w porządku.

- Że nie jest Francuzem?

- Właśnie. I jeszcze dwa fakty. Zawsze gwiżdże jakąś śmiesz ną melodię. Gaston złapał ją, bo gra na akordeonie. Rocard powie dział mu, że to piosenka irlandzka.

- Interesujące.

- Kiedy montował pistolet maszynowy na tyle wozu w Valenton, powiedział chłopakom, że to kałasznikow, ale nie na zwykłe kule, tylko na pociski smugowe i przeciwpancerne. Powiedział, że widział, jak taki zmiótł land rovera pełnego brytyjskich żołnierzy. Pierre nie chciał go pytać, gdzie to było.

- Czuje się tu IRA, co, inspektorze?

- Nasi ludzie poszperali w kartotekach. Przeglądają je teraz Jobertowie.

- Wspaniale. - Hernu wstał i tym razem sam dolał sobie kawy.

- Co pan sądzi o tym, że nie było go w hotelu? Czyżby został za alarmowany?

- Być może, lecz niekoniecznie - odrzekł Jules. - Zawodowiec usiłujący zrobić skok swego życia. Może jest po prostu przesadnie ostrożny, tylko po to, aby upewnić się, że nikt nie będzie go śledził aż do miejsca przeznaczenia. Jednak ani trochę nie ufałbym Jobertom. On też pewnie im nie ufa.

Wzruszył ramionami.

- Proszę mówić - powiedział Heniu.

- Jeśli o niego chodzi, mam złe przeczucie, pułkowniku. My ślę, że jest fachowcem. Mógł skorzystać z hotelu, ponieważ podejrzewał, że Gaston go śledzi. Nie wiem, czy Jobertowie zrobili to tylko z ciekawości, czy kierowało nimi coś więcej.

- Sądzi pan, że mógł obserwować przyjazd naszych ludzi do hotelu?

- Bardzo możliwe. Z drugiej strony, może nie wiedział, że Gaston depcze mu po piętach. Może ten hotel to zwykła ostrożność, stara sztuczka ruchu oporu z czasów wojny.

Pułkownik pokiwał głową.

- Dobrze. Zobaczmy, czy oni już skończyli. Proszę ich przy prowadzić.

Savary wyszedł i powrócił ze zdenerwowanymi braćmi Jobert.

- No i...?-zapytał.

- Bez powodzenia, pułkowniku, nie było go w żadnej z karto tek.

- W porządku - rzekł Heniu. - Poczekajcie na dole. Zostanie cie odwiezieni do domu. Później po was przyjedziemy.

- Po co, pułkowniku? - zapytał Pierre.

- Żeby twój brat pojechał do Valenton, a ty za nim, tak jak wam kazał Rocard. Idźcie.

Pospiesznie wyszli, a pułkownik powiedział do Savary’ego:

- Dopilnujemy, żeby pani Thatcher bezpiecznie pojechała inną drogą i rozczarujemy naszego przyjaciela.

- Jeżeli się w ogóle pojawi, pułkowniku.

- Może się pojawi, może nie. Dobrze się pan spisał, inspektorze. Zaproteguję pana do Sekcji Piątej. Co pan na to?

Savary zakrztusił się z emocji. - To zaszczyt, sir...

- Dobrze. Proszę wziąć prysznic i zjeść śniadanie. Zobaczymy się później.

- Tak jest, pułkowniku.

- Tak, inspektorze. - Max roześmiał się i spojrzał na zegarek. - piąta piętnaście. Zadzwonię do szefa wywiadu brytyjskiego w Londynie. Przerwę sen starego przyjaciela. Jeśli ktokolwiek może nam pomóc w rozwiązaniu tej tajemnicy, to tylko on.

Zarząd Główny Brytyjskich Służb Wywiadowczych zajmuje duży budynek z biało-czerwonej cegły niedaleko hotelu „Hilton”, ale wiele jego departamentów rozmieszczono w różnych miejscach Londynu. Sekcja Specjalna, znana jako Grupa Czwarta, mieści się na trzecim piętrze budynku ministerstwa obrony. Została założona w siedemdziesiątym drugim roku, aby przeciwdziałać terroryzmowi i akcjom wywrotowym na Wyspach Brytyjskich..Podlega bezpośrednio premierowi. Od samego początku kieruje nią ten sam mężczyzna, generał Charles Ferguson.

Spał w swoim mieszkaniu przy Cavendish Square, gdy obudził go dzwonek stojącego przy łóżku telefonu.

- Ferguson - powiedział, natychmiast rozbudzony, domyślając się, że musi to być coś ważnego.

- Paryż, generale - zameldował anonimowy głos. - Pułkownik Hernu.

- Proszę łączyć.

Ferguson usiadł. Był dużym, nieco zaniedbanym, sześćdziesięciopięcioletnim mężczyzną, z potarganymi siwymi włosami i podwójnym podbródkiem.

- Charles? - rzucił Hernu po angielsku.

- Max, mój drogi! Cóż to każe ci dzwonić o tak obrzydliwej porze? Masz szczęście, że jeszcze jestem pod tym telefonem. Nie czyste moce starają się usunąć mnie z Grupy Czwartej.

- Nonsens.

- Wiem, ale dyrektor generalny nigdy nie był zadowolony z mojego statusu wolnego strzelca. Co mogę dla ciebie zrobić?

- Pani Thatcher nocuje w Choisy. Znamy niektóre szczegóły jutrzejszego zamachu na nią w drodze na lotnisko w Valenton.

- Dobry Boże!

- O wszystko już zadbaliśmy. Pani Thatcher pojedzie inną drogą. Mamy wciąż nadzieję, że interesujący nas człowiek pojawi się, chociaż osobiście w to wątpię. Mimo wszystko będziemy czekać.

- Kto to jest? Znamy go?

- Z tego, co powiedzieli nasi informatorzy, wnioskujemy, że jest Irlandczykiem. Kłopot w tym, że nasi ludzie przetrząsnęli wszystkie kartoteki IRA i nie rozpoznali go.

- Macie opis?

Hernu podał go.

- Obawiam się, że nie ma się na czym oprzeć.

- Sprawdzę w komputerze i zadzwonię. Powiedz mi wszystko, co o nim wiesz.

Kiedy Max skończył, Ferguson podsumował:

- Zakładam się o obiad w „Savoyu”, że go straciliście.

- Mam co do niego przeczucie. Sądzę, że jest zawodowcem - rzekł Hernu.

- I jeszcze nie ma go w waszych kartotekach? A przecież my podajemy wam aktualne dane.

- Wiem - odparł pułkownik. - Ale to ty jesteś ekspertem od IRA. Więc co robimy?

- Tu się mylisz - odparł Ferguson. - Największy ekspert od spraw IRA jest w Paryżu; to Martin Brosnan, nasz irlandzko-amerykański przyjaciel. Działał z nimi aż do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego. Słyszałem, że jest profesorem filozofii polityki na Sorbonie.

- Masz rację - rzekł Max. - Zapominałem o nim.

- Bardzo poważany ostatnio. Pisze książki i nieźle żyje z pieniędzy, które zostawiła mu matka. Zmarła w Bostonie pięć lat te mu. Jeżeli borykasz się z jakąś zagadką, może to jest człowiek, który ją rozwiąże.

- Dzięki ci - powiedział Hernu. - Ale najpierw zobaczymy, co się dzieje w Valenton. Będę w kontakcie.

Ferguson odłożył słuchawkę, wcisnął guzik w ścianie i wstał z łóżka. Chwilę później drzwi otworzyły się i wszedł jego służący, Gurkha, otulony szlafrokiem.

- Pilne, Kim. Zadzwonię do kapitan Tanner i poproszę, żeby tu przyjechała, potem wezmę prysznic. Śniadanie podasz, gdy ona już będzie.

Gurkha wycofał się. Charles podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

- Mary? lu Ferguson. Coś ważnego. Bądź u mnie na Cavendish Square za godzinę. Lepiej załóż mundur, bo o jedenastej jedziemy do Ministerstwa Obrony. Zawsze robisz wrażenie w peł nym umundurowaniu.

Rozłączył się i poszedł do łazienki, rześki i wesoły.

Była szósta trzydzieści, gdy obok schodów budynku przy Lowndes Square zatrzymała się taksówka.

Mary Tanner wywarła na kierowcy ogromne wrażenie, tak jak na większości ludzi, ponieważ nosiła mundur kapitana Korpusu Kobiecego Królewskiej Armii. Na jej lewej piersi widniały skrzydełka pilota Korpusu Lotnictwa, pod nimi wstęga Medalu George’a, wysokiego odznaczenia za odwagę, oraz wstęga za kampanię na rzecz Irlandii i za pracę na rzecz Organizacji Narodów Zjednoczonych na Cyprze.

Była niewysoką kobietą o czarnych, krótko obciętych włosach. Miała dwadzieścia osiem lat i dużo doświadczenia. Córka lekarza, ukończyła anglistykę na Uniwersytecie Londyńskim, próbowała uczyć w szkole, ale nie lubiła tego. Wstąpiła więc do wojska, długo służyła w Policji Wojskowej, potem był Cypr, trzy okresy służby w Ulsterze. Za udział w sprawie Derry’ego zdobyła Krzyż George’a i bliznę na lewym policzku, dzięki której zwróciła na siebie uwagę Fergusona. Od dwóch lat pracowała u niego.

Zapłaciła taksówkarzowi, wbiegła po schodach do mieszkania na pierwszym piętrze i otworzyła drzwi swoim kluczem. Ferguson z serwetką pod brodą siedział w salonie na sofie obok kominka, a Kim podawał śniadanie.

- Nareszcie - powiedział. - Co będziesz jadła?

- Poproszę herbatę i grzankę z miodem.

- Musimy uważać na figurę?

- Raczej za wcześnie na takie dowcipy, generale. Co tam mamy?

Opowiadał jej podczas jedzenia; Kim przyniósł herbatę i grzankę i Mary usiadła obok słuchając.

- Nigdy nie słyszałam o tym Brosnanie - powiedziała, gdy skończył.

- Bo to działo się dawno temu, moja kochana. Musi mieć teraz około pięćdziesiątki. Znajdziesz w moim gabinecie jego akta. Urodził się w Bostonie, w jednej z tych obrzydliwie bogatych amerykańskich rodzin z wysokiej sfery. Jego matka pochodziła z Dubli-nu. Poszedł do Princeton, zdobył stopień naukowy, a potem wszystko zepsuł przez ochotnicze zaciągnięcie się do Wietnamu, chyba w sześćdziesiątym szóstym, jako powietrzny zwiadowca. Został zwolniony w stopniu sierżanta, jest wysoko odznaczony.

- Dlaczego to ma być takie niezwykłe?

- Mógł uniknąć Wietnamu pozostając na uniwersytecie, lecz nie zrobił tego. Zaciągnął się, jest to niezwykłe jak na kogoś z taką pozycją społeczną.

- Jest pan po prostu starym snobem. Co działo się z nim potem?

- W college’u Trójcy Świętej w Dublinie zamierzał zrobić doktorat.

Jest protestantem, ale jego matka była zagorzałą katoliczką. W sierpniu sześćdziesiątego ósmego odwiedzał w Belfaście brata matki, księdza.

Wiesz, co się wtedy stało, jak to wszystko się zaczęło.

- Pomarańczowy motłoch palący katolików? - spytała.

- I policja stojąca z boku. Ten motłoch spalił kościół wuja Brosnana i ruszył na Falls Road. Garstka starych z IRA z kilkoma karabinami i pistoletami trzymała tłum na dystans, a gdy jeden z nich został zabity, Brosnan przejął karabin. Instynktownie, jak sądzę. Wiesz, Wietnam i tak dalej.

- I od tamtej pory był zaangażowany?

- I to bardzo. Musisz pamiętać, że w tym okresie w ruchu było dużo mężczyzn takich jak on, wierzących w wolność Irlandii i tego typu rzeczy.

- Przepraszam, generale, ale widziałam zbyt wiele krwi na ulicach Derry, żeby w to uwierzyć.

- Tak. No cóż, nie próbuję go wybielać. Zabijał, ale zawsze był odważny, muszę to przyznać. Stał się nawet sławny. Pojawiła się też francuska fotoreporterka, Anne-Marie Audin, której uratował życie w Wietnamie po katastrofie helikoptera. Całkiem romantyczna historia. Przyjechała do Belfastu i Brosnan wprowadził ją do podziemia. Zrobiła z tego kilka reportaży dla magazynu Life.

Wspaniała irlandzka walka. Znasz to.

- Co było potem?

- W siedemdziesiątym piątym pojechał do Francji na negocjacje. Jak się okazało, to był kocioł: czekała na niego policja. Nieszczęśliwie zabił któregoś, dostał za to dożywocie. Uciekł z więzienia w siedemdziesiątym dziewiątym, za moim przyzwoleniem zresztą.

- Ale dlaczego?

- Chodziło o jeszcze kogoś innego, terrorystę o nazwisku Frank Barry. Wystartował w Ulsterze z grupą nazywaną Synowie Erina, potem przyłączył się do terrorystów europejskich. Bardzo sprytny. Usiłował zrobić zamach na lorda Carringtona, wówczas ministra spraw zagranicznych, podczas jego podróży do Francji.

Francuzi zatuszowali to, lecz premier był wściekły. Kazał mi wy tropić Barry’ego za wszelką cenę...

- Och, teraz rozumiem. Do tego potrzebował pan Brosnana?

- Poszczułem łobuza na łobuza. A on go dla nas złapał. Potem wrócił do Irlandii i zrobił ten doktorat.

- A co z Anne-Marie Audin, pobrali się?

- Nic o tym nie wiem, ale darzyła go dużymi względami. Jej rodzina należy do najstarszych we Francji i posiada ogromne wpływy polityczne. Brosnan został odznaczony Legią Honorową za uratowanie jej życia w Wietnamie. W każdym razie jej wpływy i naciski przyniosły owoce dopiero pięć lat temu. Mitterrand udzielił mu przebaczenia. Zmazał wszystkie grzechy.

- Dzięki czemu znalazł się na Sorbonie? Chyba jest jedynym profesorem, który zastrzelił policjanta.

- Prawdę mówiąc, byli tacy po wojnie, robili to samo, służąc w ruchu oporu.

- Czy można aż tak zmienić swój charakter? - zapytała.

- O, tak, niedowiarku. Jak powiedziałem, znajdziesz jego teczkę w gabinecie, jeżeli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej. - Podał jej kawałek papieru. - A tu jest opis tego tajemniczego mężczyzny.

Niewiele, ale przepuść przez komputer.

Wyszła.

Kim przyniósł egzemplarz Ttmesa. Ferguson rzucił okiem na nagłówki, potem rozłożył gazetę na stronie drugiej, gdzie natychmiast jego uwagę przyciągnęła ta sama notatka o wizycie pani Thatcher we Francji, która pojawiła się w Paris Soir.

- No, Max - powiedział cicho. - Życzę ci szczęścia. -1 nalał sobie kawy.



Rozdział III


Późnym rankiem w Paryżu zrobiło się dużo cieplej, a do obiadu śnieg stopniał prawie zupełnie. Na wsi również leżał jedynie gdzieniegdzie przy żywopłotach. Dillon ruszył w kierunku Valenton, trzymając się bocznych dróg. Jechał na motorze wypożyczonym z garażu. Ubrany był jak policjant: kask, gogle, pistolet maszynowy MAT49 przewieszony przez ramię.

Szaleństwem było tam jechać, ale nie mógł oprzeć się chęci zobaczenia tego widowiska za darmo. Po przejrzeniu mapy zjechał w wąską, wiejską drogę obok jakiejś farmy, przeszedł pieszo przez mały lasek i zatrzymał się na wzgórzu. Jakieś dwieście metrów w dole znajdowało się skrzyżowanie kolejowe, a czarny renault wciąż stał tam, gdzie go zostawił. Wokół nie było żywej duszy. Po kilkunastu minutach przejechał pociąg.

Spojrzał na zegarek. Druga piętnaście. Spojrzał przez lornetkę Zeissa i ujrzał białego renaulta, który podjechał i zablokował skrzyżowanie. Za nim pojawił się peugeot z Pierre’em za kierownicą. Gaston wysiadł i pobiegł w jego kierunku. Samochód był stary, pomalowany na purpurowo i kremowo.

- Ślicznie - cicho powiedział Dillon, gdy peugeot zniknął za zakrętem. - Teraz czas na kawalerię. - Zapalił papierosa.

Może dziesięć minut później na drodze pojawiła się duża ciężarówka i zatrzymała się, nie mogąc jechać dalej. Na brezentowej plandece widniał napis „Steiner Electronics”.

- Gówno, nie Electronics - przeklął.

Z boku ciężarówki w stronę renaulta zaczęto strzelać z ciężkiego karabinu maszynowego. Kiedy przerwano ogień, Sean wyjął z kieszeni czarny, plastykowy, elektroniczny detonator, włączył go i wyciągnął antenę.

Z ciężarówki wyskoczyło kilkunastu mężczyzn w czarnych kombinezonach i hełmach bojowych, każdy z pistoletem maszynowym. Kiedy podeszli do renaulta, Dillon wcisnął detonator. Samo niszczący ładunek znajdujący się w drugim czarnym pudełku, zawierającym dodatkową amunicję, o którym mówił Pierre’owi, natychmiast eksplodował. Pojazd rozpadł się, jego części wzbiły się w powietrze. Na ziemi leżało kilku mężczyzn, inni uciekali, szukając schronienia.

- Proszę bardzo, pogłówkujcie teraz, panowie - powiedział Pillon.

Wrócił przez lasek, uruchomił BMW i odjechał.

Otworzył drzwi magazynu przy Rue de Helier, wsiadł na BMW, wjechał do środka i zaparkował. Kiedy odwrócił się, by zamknąć drzwi, usłyszał z góry głos Makiejewa:

- Nic z tego, jak się domyślam?

Dillon zdjął kask.

- Niestety. Bracia Jobert zdradzili mnie.

Wszedł po schodach.

- To przebranie podoba mi się. Policjant to policjant - rzekł Makiejew.

- Właśnie. Dużo pracowałem z pewnym Irlandczykiem, nazywał się Frank Barry. Słyszałeś o nim?

- Jasne. Istny Carlos.

- Był lepszy od Carlosa. Złapali go w siedemdziesiątym dziewiątym. Nie wiem kto. Właśnie wtedy, gdy przebierał się za glinę.

Listonosze też są dobrzy. Nikt nie zwraca uwagi na listonosza.

Poszedł za Rosjaninem do saloniku.

- Opowiedz mi teraz o naszej sprawie - zażądał Josef.

Dillon zdał relację.

- Wykorzystanie tych dwóch było dla mnie szansą, ale nie uda ło się. To wszystko.

- Co teraz?

- Tak jak powiedziałem wczoraj, mam inny cel. Chodzi mi o te śliczne pieniążki. Muszę myśleć o starości.

- Bzdura, Sean, nie dbasz o pieniądze. To gra cię podnieca.

- Chyba masz rację. - Dillon zapalił papierosa. - Nie lubię być pokonanym. Pomyślę o czymś i spłacę swoje długi.

- Jobertowie? Czy są tego warci?

- Tak - odparł Dillon. - To kwestia honoru, Josefie.

Makiejew westchnął.

- Pójdę do Arouna i przekażę mu te złe wieści. Jaki mamy kontakt?

- Będę tutaj albo na barce. - Dillon uśmiechnął się. - Nie martw się, Josefie. Jeszcze nigdy nikogo nie zawiodłem, gdy się zawezmę, dopnę swego.

Makiejew zszedł po schodach. Jego kroki odbiły się echem w magazynie.

Trzasnęły zamykane drzwi. Dillon odwrócił się i wszedł do drugiego pokoju, cicho pogwizdując swoją melodię.

- Nie rozumiem - mówił Aroun. - W telewizji nie było ani słowa.

- I nie będzie. - Makiejew odwrócił się od okna. - Nic się nie wydarzyło. Francuzi tak to potraktują. Informację, że bezpieczeństwo pani Thatcher mogło być zagrożone na ziemi francuskiej, uznano by za narodowy afront.

Aroun był blady ze złości.

- Nie udało się temu twojemu człowiekowi. Wielkie gadanie, Makiejew, ale bez rezultatów. Dobrze, że ostatecznie nie przelałem tego miliona na jego konto w Zurychu.

- Ale zgodziłeś się na to - powiedział Josef. - W każdym razie on może w każdej chwili zadzwonić do banku i sprawdzić, czy są pieniądze.

- Mój drogi, mam pięćset milionów dolarów w tym banku.

Stojąc przed możliwością wycofania przeze mnie pieniędzy, dyrektor banku zgodzi się na każde oszustwo. Kiedy Dillon zadzwoni sprawdzić konto, depozyt zostanie potwierdzony.

- Masz do czynienia z bardzo niebezpiecznym człowiekiem - rzekł Makiejew. - Jeżeli się dowie...

- A kto mu o tym powie? Na pewno nie ty. A w końcu zapłacę mu tylko wtedy, gdy będą jakieś rezultaty.

Rashid nalał mu kawy i powiedział do Makiejewa:

- Obiecując alternatywne rozwiązania, wspomniał o brytyjskim premierze. Co teraz zamierza?

- Skontaktuje się, gdy podejmie decyzję - odpowiedział Josef.

- Gadanie! - Aroun podszedł do okna, popijając kawę. - Wszy stkoto gadanie.

- Nie, Michaelu - rzekł Makiejew. - Jesteś w błędzie.

Mieszkanie Martina Brosnana znajdowało się nad rzeką, przy Quai de Montebello, a jego okna wychodziły na Notre Damę. Od Sorbony dzieliła go niewielka odległość, którą można było przebyć pieszo, co doskonale odpowiadało Brosnanowi.

Było po czwartej, gdy zbliżał się do domu; wysoki, barczysty mężczyzna w staromodnym płaszczu. Ciemne włosy bez śladu siwizny, pomimo czterdziestu kilku lat, były o wiele za długie i sprawiały, że wyglądał jak jakiś szesnastowieczny zbir. Martin Aodh Brosnan. Aodh było celtyckim odpowiednikiem Hugona; jego irlandzkość zdradzały wystające kości policzkowe i szare oczy.

Znowu robiło się zimno. Brosnan wzdrygnął się, skręcając w Quai de Montebello i spiesząc wzdłuż bloków. Tak się złożyło, że był właścicielem wszystkich tych domów. Mieszkał w apartamencie na rogu na pierwszym piętrze, najlepiej usytuowanym. Róg budynku oplatały rusztowania aż do czwartego piętra, ponieważ wykonywano jakieś roboty budowlane.

Wchodził na stopnie wejścia, gdy usłyszał głos: - Martin?

Zadarł głowę i ujrzał Anne-Marie Audin, wychylającą się przez balustradę tarasu.

- Skąd się tu wzięłaś? - zapytał zdziwiony.

- Z Kuby. Właśnie wróciłam.

Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Anne-Marie stała w drzwiach. Uniósł ją w ramionach w silnym uścisku i wniósł do holu.

- Jak cudownie cię widzieć. Dlaczego Kuba?

Pocałowała go i pomogła zdjąć płaszcz.

- Och, soczysty kawałek dla Timesa. Chodź do kuchni. Zrobię ci herbatę.

Był to stały od lat żart o herbacie. Zaskakujące jak na Amerykanina, ale nie znosił kawy. Zapalił papierosa, usiadł przy stole i patrzył na nią, krzątającą się po kuchni. Przyglądał się krótkim, ciemnym włosom, doskonałej, eleganckiej figurze kobiety. Wyglądała tak młodo, mimo że miała tyle lat co on.

- Wyglądasz cudownie - powiedział, kiedy podała mu filiżankę. Spróbował i pokiwał z zadowoleniem głową. - Pycha! Właśnie taka, jaką nauczyłaś się robić w Południowym Armagu w siedem dziesiątym pierwszym, gdy ja i Devlin pokazywaliśmy ci ciężką pracę IRA.

- Jak się ma ten stary łobuz?

- Ciągle mieszka w Kilrea pod Dublinem. Wykłada coś w college Świętej Trójcy. Twierdzi, że ma siedemdziesiątkę, ale to jest nikczemne kłamstwo.

- On nigdy się nie zestarzeje.

- Tak, ale ty naprawdę wyglądasz cudownie - zapewnił. - Dla czego się nie pobraliśmy?

Było to pytanie rytualne, zadawane od lat, teraz brzmiało jak żart. Kiedyś byli kochankami, ale od kilku lat tylko przyjaciółmi. Nie był to taki sobie, zwykły związek. On oddałby za nią życie, jak mogło się to zdarzyć na bagnach Wietnamu, gdzie po raz pierwszy się spotkali.

- Teraz, kiedy już mamy to z głowy, opowiedz mi o swojej nowej książce - poprosiła.

- Filozofia terroryzmu - odparł. - Bardzo nudna i pewnie nie wielu ją kupi.

- Szkoda. Napisana przez takiego znawcę.

- To naprawdę nie ma znaczenia. I tak nie sprawi, że ludzie się zmienią.

- Cynik. Chodź, napijemy się czegoś dobrego. - Otworzyła lodówkę i wyjęła butelkę kruga.

- Z różnych zbiorów?

- Naturalnie!

Przeszli do wspaniałego, obszernego salonu. Nad kominkiem wisiało lustro w złotych ramach, wszędzie stały doniczki z roślinami. Było też pianino, wygodne sofy i bardzo dużo książek. Martin zamknął uchylone drzwi balkonowe, a Anne-Marie otworzyła kruga i wyjęła z kredensu dwa kieliszki. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek.

Brosnan otworzył drzwi. Stali za nimi Hernu i Savary oraz bracia Jobert.

- Profesor Brosnan? - zapytał Hernu. - Jestem pułkownik Max Hernu.

- Dobrze wiem, kim pan jest - odparł Martin. - Action Service, prawda? O co chodzi? Czy dopadła mnie moja nikczemna przeszłość?

- Niezupełnie. Potrzebujemy pańskiej pomocy. To jest inspektor Savary, a ci dwaj to Gaston i Pierre Jobert.

- W takim razie wejdźcie - zaprosił ich, ciekawy, o co chodzi.

Hernu z Savarym podążyli za Martinem do salonu, a bracia Jobert zostali w holu. Anne-Marie odwróciła się, lekko marszcząc brwi. Brosnan przedstawił ich sobie.

- To wielka przyjemność. - Hernu ucałował jej dłoń. - Jestem pani długoletnim cichym wielbicielem.

- Martin? - Była zdenerwowana. - W nic się nie wpakowałeś?

- Oczywiście, że nie - zapewnił ją. - Co mogę dla pana zrobić, pułkowniku?

- Sprawa narodowego bezpieczeństwa, profesorze. Nie wiem, czy mogę o tym mówić, pani Audin jest dziennikarką...

Uśmiechnęła się.

- Całkowita dyskrecja. Ma pan moje słowo, pułkowniku.

- Przyszliśmy tutaj, ponieważ tak zasugerował nam generał Charles Ferguson z Londynu.

- Ten stary diabeł? Dlaczego przysłał was do mnie?

- Ponieważ jest pan wybitnym znawcą problemów IRA, profesorze. Zaraz wyjaśnię.

Przedstawił sprawę, a na zakończenie dodał:

- Rozumie pan, profesorze, bracia Jobert przeczesali nasze kartoteki IRA i nie poznali go, a Ferguson nic nie wskórał z tym opisem, jaki mu dostarczyliśmy.

- Macie więc poważny problem.

- Przyjacielu, ten człowiek nie wziął się nie wiadomo skąd. To zawodowiec, ale nie wiemy nic więcej ponad to, że jest Irlandczykiem i doskonale mówi po francusku.

- A co ja mam zrobić?

- Porozmawiać z Jobertami.

Brosnan spojrzał na Anne-Marie i wzruszył ramionami.

- Zgoda, niech wejdą.

Usiadł na krawędzi stołu, popijając szampana, a oni stanęli przed nim, bardzo skrępowani.

- Ile może mieć lat?

- Trudno powiedzieć, proszę pana - rzekł Pierre. - Zmienia się z minuty na minutę. Jest jak więcej niż jedna osoba. Ja oceniam go na czterdzieści.

- Jak wygląda?

- Niski, ma jasne włosy.

- Nie wygląda szczególnie - wtrącił Gaston. - Myśleliśmy, że jest nikim, dopóki jednej nocy omal nie zabił wielkoluda w naszej kawiarni.

- Dobra. Jest niski, jasnowłosy, pod czterdziestkę i umie się bronić. Dlaczego sądzicie, że jest Irlandczykiem?

- Kiedy montował kałasznikowa, wspomniał, że widział, jak ta broń rozbijała land rovera pełnego brytyjskich żołnierzy.

- To wszystko?

Pierre zmarszczył brwi. Martin wyjął z pojemnika butelkę kruga.

- Jest coś jeszcze - przypomniał sobie Gaston. - Zawsze gwiżdże taką śmieszną melodię, trochę dziwną. Umiem ją grać na akordeonie. Powiedział, że to melodia irlandzka.

Twarz Brosnana zastygła. Stanął z butelką w jednej dłoni, kieliszkiem w drugiej.

- I lubi ten towar - dodał Pierre.

- Szampana? - zapytał Martin.

- Tak. Szampan jest lepszy niż coś innego, ale krug to jego ulubiony.

- Taki jak ten?

- Tak. Powiedział, że woli mieszankę winogronową - rzekł Pierre.

- Zawsze wolał, sukinsyn.

Anne-Marie położyła dłoń na jego ramieniu.

- Znasz go, Martin?

- Chyba tak. Czy mógłbyś zagrać tę melodię na pianinie? - po prosił Gastona.

- Spróbuję.

Jobert podniósł wieko, lekko uderzył w kilka klawiszy, potem jednym palcem zagrał początek melodii.

- Wystarczy. - Brosnan zwrócił się do Hernu i Savary’ego. - To stara irlandzka piosenka ludowa, „Skowronek na czystym niebie”. Macie kłopoty, panowie, ponieważ szukacie Seana Dillona.

- Dillona? - powiedział Hernu. - Jasne. Człowiek o tysiącu twarzach, jak ktoś go nazwał.

- Lekka przesada - rzekł Brosnan - ale wszystko inne pasuje.

Po wyjściu braci Jobert Brosnan z Anne-Marie usiedli na sofie naprzeciw Hernu i Savary’ego. Inspektor robił notatki, gdy Amerykanin opowiadał.

- Jego matka umarła przy porodzie. Ojciec był elektrykiem, pracował w Londynie, a Dillon chodził tam do szkoły. Miał niewiarygodne zdolności aktorskie, prawdziwy geniusz. Może się zmieniać na naszych oczach, zgarbić, dodać sobie piętnaście lat. To zdumiewające.

- Zatem znał go pan dobrze? - zapytał Max.

- Kiedyś w Belfaście, lecz wcześniej wygrał stypendium do Królewskiej Szkoły Teatralnej. Studiował tylko przez rok. Nie mogli nauczyć go niczego. Grał jedną czy dwie sztuki w Teatrze Na rodowym, nic wielkiego. Był bardzo młody, proszę pamiętać. Potem w siedemdziesiątym pierwszym jego ojciec, wracając do domu w Belfaście, został zabity przez patrol armii brytyjskiej.

Znalazł się w krzyżowym ogniu. To był wypadek.

- Dillon ciężko to przeżył?

- Można tak powiedzieć. Wstąpił do IRA. Spodobał się im.

Myślał, miał zdolności do języków. Wysłali go na kilka miesięcy do Libii, do jednego z treningowych obozów terrorystycznych.

Szybki kurs strzelania. On nigdy się nie waha. Bóg wie, ilu zabił.

- Czy ciągle działa dla IRA?

Martin pokręcił głową.

- Już nie, od lat. Ale ciągle uważa się za żołnierza i sądzi, że dowódcy są zgrają starych bab. Nigdy nie mogli nim manipulować. Zabiłby nawet papieża, gdyby uważał, że to konieczne. Był uwikłany w sprawę Mountbattena.

- I co potem? - spytał Hernu.

- Bejrut, Palestyna. Dużo pracował dla OWP. Większość grup terrorystycznych korzystało z jego usług. - Brosnan potrząsnął głową. - Będziecie mieli kłopoty.

- Dlaczego?

- Ponieważ on wykorzystuje takich rzezimieszków jak bracia Jobert. Zawsze tak robił. Tym razem nie udało mu się, ale on zna wszystkie słabości ruchów rewolucyjnych. To, że mają zarówno gorące głowy, jak i informatorów. Nazwaliście go człowiekiem bez twarzy. To prawda. Wątpię, czy znajdziecie gdziekolwiek jego fotografię. To i tak nie miałoby znaczenia.

- Dlaczego on to robi? - zapytała Anne-Marie. - Nie dla idei politycznej?

- Ponieważ to lubi - odrzekł Martin. - Jest nawiedzony. Pamiętaj, jest aktorem. To dzieje się naprawdę i on jest w tym dobry.

- Odnoszę wrażenie, że nie lubi go pan - zauważył Max. - Mam na myśli kontakty osobiste.

- No cóż, kiedyś usiłował zabić mnie i mojego przyjaciela - odparł Brosnan. - Czy jest to odpowiedź na pańskie pytanie?

- Rzeczywiście, jest to wystarczający powód. - Hernu wstał. Jego przykładem poszedł Savary. - Musimy iść. Chcę to wszy stko jak najszybciej przekazać generałowi Fergusonowi.

- Świetnie - powiedział Martin.

- Mam nadzieję, że możemy liczyć na pańską pomoc w tej sprawie, profesorze?

Martin popatrzył na Anne-Marie, która nie zmieniła wyrazu twarzy.

- Proszę posłuchać - powiedział. - Nie mam nic przeciwko, że byśmy znowu mogli pogadać, ale nie chciałbym w tym uczestniczyć osobiście. Wie pan, jak to jest, pułkowniku. Nigdy do tego nie wrócę. Kiedyś to komuś przyrzekłem.

- Doskonale rozumiem, profesorze. - Max zwrócił się do Anne-Marie. - Miło mi było panią poznać.

- Odprowadzę panów - powiedziała i ruszyła do wyjścia.

Gdy wróciła, Brosnan stał przy otwartym oknie i patrzył na rzekę, paląc papierosa. Podeszła do niego, a on objął ją ramieniem.

- W porządku?

- Doskonale - odparła i przytuliła głowę do jego piersi.

W tym samym momencie Ferguson siedział przy kominku w swoim mieszkaniu. Zadzwonił telefon, który odebrała Mary Tanner w gabinecie. Po chwili weszła.

- To z Downing Street. Premier chce pana widzieć.

- Kiedy?

- Natychmiast.

Charles wstał i zdjął okulary.

- Wezwij samochód. Pojedziesz ze mną i poczekasz.

- Jak pan myśli, generale, o co chodzi?

- Nie jestem pewien. Może chodzi o moją emeryturę albo o twój powrót do bardziej przyziemnych obowiązków. Albo ta sprawa we Francji. W każdym razie pojedźmy i zobaczmy.

Na końcu Downing Street zostali sprawdzeni przez ochronę. Mary Tanner czekała w samochodzie, a Fergusona wprowadzono przez najsłynniejsze drzwi świata. Było cicho i spokojnie w porównaniu z poruszeniem, które panowało, gdy był tu ostatnim razem. Pani Thatcher wydawała wtedy w Sali Kolumnowej przyjęcie wigilijne dla personelu; sprzątaczki, maszynistki, urzędnicy. To było dla niej typowe. Drugie oblicze Żelaznej Damy.

Żałował jej odejścia i westchnął, idąc za adiutantem premiera po głównych schodach. Na ścianach wisiały portrety wielkich ludzi historii. Peel, Wellington, Disraeli i wielu innych. Doszli do końca korytarza. Młody człowiek zapukał i otworzył drzwi.

- Generał Ferguson, panie premierze.

Ostatnim razem, gdy Ferguson był w tym gabinecie, widać było, że kobieta decydowała o jego wystroju, ale teraz wnętrze zmieniło się, było bardziej surowe. Za oknem szybko zapadał zmrok; John Major coś pisał, długopis w jego dłoni szybko się poruszał.

- Przepraszam. To nie potrwa długo - powiedział.

Ta grzeczność zdumiała Charlesa. Od mężów stanu nie zawsze doświadczał zasad dobrego wychowania.

Major podpisał raport, odłożył go i usiadł wygodnie. Był to miły, siwowłosy mężczyzna w okularach w rogowej oprawie, najmłodszy premier dwudziestego wieku, nie znany wcześniej szerszej publiczności. Kierowanie kryzysem w Zatoce wyrobiło mu pozycję przywódcy o otwartej postawie.

- Proszę usiąść, generale. Mam bardzo bogaty plan dnia, przejdę więc od razu do rzeczy. Chodzi o sprawę dotyczącą pani Thatcher we Francji. To bardzo niepokojące.

- Rzeczywiście, panie premierze. Dzięki Bogu, że nic się nie stało.

- Tak, ale tylko dzięki szczęściu, niczemu więcej. Rozmawiałem z prezydentem Mitterrandem i zgodził się, że w interesie nas wszystkich, a zwłaszcza w obecnej sytuacji w Zatoce, leży wzmocnienie bezpieczeństwa.

- Co z prasą, panie premierze?

- Nic nie przedostanie się do prasy, generale - odpowiedział Major. - Francuzi nie złapali niedoszłego zamachowca?

- Według moich ostatnich wiadomości - nie, ale pułkownik Hernu z Action Service jest w bliskim kontakcie ze mną.

- Rozmawiałem z panią Thatcher i to ona powiedziała mi o pa nu. Pańska sekcja wywiadowcza, znana jako Grupa Czwarta, pod lega jedynie premierowi. Jej celem jest zajmowanie się przypadkami terroryzmu.

- Zgadza się.

- A więc służycie pod kierownictwem piątego premiera, jeśli liczyć także mnie.

- Panie premierze - powiedział Charles - właśnie mamy pewne problemy.

- Wiem o tym. Ludziom z bezpieczeństwa nie podoba się wasze istnienie, generale, głównie zaś to, że jesteście niemal prywatną armią premiera. Dlatego pomyśleli, że zmiana gabinetu jest doskonałą porą, aby się was pozbyć.

- Niestety tak, panie premierze.

- Takich obaw nie ma. Rozmawiałem z głównym szefem wywiadu. Już się tym zajęto.

- Jestem bardzo wdzięczny.

- Dobrze. Waszym pierwszym zadaniem jest oczywiście do paść tego, kto kryje się za sprawą we Francji. Jeżeli to IRA, wówczas to nasz problem, zgadza się pan?

- Absolutnie.

- Dobrze. Dziękuję już panu i proszę się tym zająć, a mnie informować o rozwoju wypadków w ściśle tajnych raportach.

- Oczywiście, panie premierze.

Drzwi otworzyły się w sposób niemal magiczny, pojawił się adiutant i wyprowadził Fergusona. Kiedy schodzili na dół, premier pracował już nad następnym plikiem dokumentów.

Limuzyna ruszyła, a Mary Tanner podniosła szybę, oddzielającą ich od szofera.

- Co się stało? O czym mówiliście?

- Chodziło o tę francuską sprawę - Ferguson mówił słabym głosem. - Wiesz, on naprawdę ma coś w sobie.

- Zostawmy to - powiedziała Mary. - Nie uważa pan, że po winna nastąpić zmiana po latach rządów torysów?

- Umiesz cudownie przemawiać do robotników - rzekł. - Twój drogi ojciec, niech Bóg ma go w swej opiece, był profesorem medycyny w Oxfordzie, a twoja matka posiada połowę Herefordshire. Twoje mieszkanie przy Lowndes Square warte jest jakiś milionik, prawda? Dlaczego dzieci bogatych są tak zdecydowanie lewicowe, podczas gdy wciąż stołują się w „Savoyu”?

- Duża przesada.

- Poważnie, moja droga. Pracowałem dla Partii Pracy, jak również dla premierów z Partii Konserwatywnej. Kolor nie ma znaczenia. Markiz Salisbury, Gladstone, Disraeli - oni wszyscy mieli bardzo podobne problemy do tych, jakie mamy dzisiaj. Tajne ligi w Irlandii, anarchiści, bomby w Londynie. Dynamit zamiast semtexu. A ile było prób zamachów na życie królowej Wiktorii? - Patrzył na ruch uliczny przy Whitehall, gdy jechali w kierunku ministerstwa obrony. - Nic się nie zmienia.

- Zgoda, koniec wykładu, ale naprawdę co się stało? - zapytała.

- Przywrócono nas, oto co się stało - odpowiedział. - Będzie my musieli odwołać twój powrót do Policji Wojskowej.

- A niech cię diabli! - wykrzyknęła i rzuciła mu się na szyję.

Okna biura Fergusona w ministerstwie obrony wychodziły na tyły budynku, na Nabrzeże Wiktorii i na rzekę. Zaledwie zdążył usiąść, kiedy wpadła Mary.

- Zakodowany fax od Hernu. Przepuściłam go przez maszynę, niestety, nie będzie się panu podobał.

Tekst zawierał opis przebiegu spotkania Hernu z Martinem Brosnanem i fakty z życia Dillona.

- Boże - jęknął Ferguson. - Nie mogło być gorzej. Ten Dillon jest jak duch. Istnieje czy nie? Zły jak Carlos, mówiąc słowami międzynarodowych terrorystów, lecz całkowicie nieznany. Nie ma się na czym oprzeć.

- Jednak mamy coś.

- Co?

- Brosnana.

- Prawda, ale czy nam pomoże? - Charles wstał i podszedł do okna. - Próbowałem w zeszłym roku namówić Martina, aby coś dla mnie zrobił. Nic z tego. - Odwrócił się i uśmiechnął. - Ta jego przyjaciółka boi się, żeby znów nie stał się tym, kim był.

- Ach, rozumiem.

- Nieważne. Lepiej sporządźmy krótki raport dla premiera.

Wyjęła długopis i zanotowała to, co jej podyktował.

- Coś jeszcze?

- Chyba nie. Zanieś to do przepisania. Jedna kopia do kartoteki, druga dla premiera. Wyślij przez posłańca na Downing Street, z dopiskiem „Ściśle tajne”.

Mary sporządziła szkic raportu dla siebie, a potem poszła do pokoju kopistów i szyfrantów.

Na każdym piętrze znajdował się jeden taki pokój, zatrudnieni w nim urzędnicy zostali dokładnie prześwietleni przez służby specjalne.

Kopiarka stukała, kiedy Mary weszła. Mężczyzna stojący przy urządzeniu był po pięćdziesiątce, miał siwe włosy, okulary w stalowej oprawce i podwinięte rękawy koszuli.

- Cześć, Gordon - powitała go. - Zajmij się tym, to bardzo pilne. Jedna kopia do kartoteki osobistej. Zrobisz to od razu?

- Oczywiście, kapitanie Tanner. - Spojrzał na notatkę. - Przyniosę za piętnaście minut.

Wyszła, a on usiadł przy maszynie do pisania i wziął głęboki oddech. Słowa: „Ściśle tajne, tylko dla premiera” podekscytowały go. Gordon Brown służył w korpusie Intelligence Service od dwudziestu pięciu lat, osiągając stopień chorążego. Godna, lecz nie-widowiskowa kariera, która zakończy się zapewne Orderem Imperium Brytyjskiego i propozycją pracy w Ministerstwie Obrony po przejściu na emeryturę. I wszystko było dobrze, dopóki żona nie umarła na raka w zeszłym roku. Byli bezdzietni. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat został sam na świecie. Wówczas coś się wydarzyło.

W Ministerstwie przez cały czas krążyły zaproszenia na przyjęcia do różnych ambasad w Londynie. Często z nich korzystał. Dzięki temu miał co robić, a na jakimś pokazie w ambasadzie Niemiec poznał Tanie Nowikową, sekretarkę z ambasady radzieckiej.

Zaprzyjaźnili się. Ona miała trzydzieści lat i nie była szczególnie piękna, lecz kiedy poszła z nim do łóżka po ich drugim spotkaniu w jego mieszkaniu przy Camden, oszołomiła go swoimi umiejętnościami. I wtedy zaczęło się. Pytania o jego pracę, o wszystko, co działo się w Ministerstwie Obrony. Nastąpiło ochłodzenie znajomości. Nie widywał jej, był jak oszalały, prawie odchodził od zmysłów. Zadzwonił do jej mieszkania. Z początku była zimna, odległa. Zapytała go, czy robi coś interesującego.

Wiedział, co się dzieje, ale nie dbał o to. Przez jego pokój przeszła seria raportów o zmianach w armii brytyjskiej w świetle zmian politycznych w Rosji. Łatwo było powielić parę kopii. Kiedy przyniósł je do jej mieszkania, Tania dała mu taką rozkosz, jakiej nie zaznał nigdy dotąd.

Od tamtej pory zrobiłby dla niej wszystko. Dostarczał jej kopie wszystkiego, co mogło ją zainteresować. „Ściśle tajne, tylko dla premiera. Czym mu się za to odwdzięczy?

Skończył pisać, odbił dwie dodatkowe kopie - jedną dla siebie. Miał ich już cały plik w szufladzie w sypialni. Drugą przeznaczył dla Tani Nowikowej, która nie była sekretarką w ambasadzie radzieckiej, jak mu powiedziała, lecz kapitanem w KGB.

Gaston otworzył drzwi garażu naprzeciwko „Czarnego Kota”. Pierre usiadł za kierownicą starego, kremowo-czerwonego peu-geota, jego brat zajął miejsce z tyłu i ruszyli.

- Zastanawiałem się - powiedział Gaston - co będzie, jeżeli go nie złapią? Może nas szukać, Pierre.

- Bzdura - odparł Pierre. - Już dawno go tu nie ma, Gastonie Jaki głupiec wałęsałby się tutaj po tym, co się stało? Nie, zapal mi papierosa i zamknij się. Zjemy dobrą kolację, a potem pójdziemy do „Zanzibaru”. Wciąż rozbierają się tam te szwedzkie siostry.

Było po ósmej, ulice ciche i puste, ludzie siedzieli w domach z powodu przeraźliwego zimna.

Dojechali do niedużego placyku i kiedy przejeżdżali go, dogonił ich policjant na motocyklu, błyskając światłami.

- Mamy glinę z tyłu - oznajmił Gaston.

Policjant w kasku i goglach zjechał na bok i pomachał ręką.

- Chyba wiadomość od Savary’ego - stwierdził Pierre i zatrzymał się przy krawężniku.

- Może go złapali - ucieszył się Gaston.

Policjant postawił motor na nóżkach i podszedł bliżej. Gaston otworzył tylne drzwi i wychylił się.

- Złapali tego sukinsyna?

Dillon wyjął spod płaszcza walthera z tłumikiem i strzelił dwa razy, trafiając go prosto w serce. Zdjął gogle i odwrócił się. Pierre przeżegnał się.

- To pan.

- Tak, Pierre. Sprawa honoru.

Walther zakasłał dwa razy. Dillon włożył go z powrotem pod płaszcz, wsiadł na BMW i odjechał. Zaczął prószyć śnieg. Na placyku było bardzo spokojnie. Mniej więcej pół godziny później znalazł braci pieszy patrol.

Mieszkanie Tani Nowikowej mieściło się przy Bayswater Road, niedaleko ambasady radzieckiej. Tania miała dziś ciężki dzień i zamierzała wcześnie pójść do łóżka. Było tuż po wpół do jedenastej, gdy zadzwonił dzwonek przy drzwiach. Wycierała się właśnie po miłej, relaksującej kąpieli. Narzuciła szlafrok i zeszła na dół.

Służba Gordona Browna kończyła się o dziesiątej. Nie mógł się doczekać wizyty u Tani i miał zwykłe trudności z zaparkowaniem swojego forda escorta. Stał pod drzwiami, niecierpliwie dzwoniąc, bezgranicznie podniecony. Otworzyła drzwi, zobaczyła go i rozzłoszczona wciągnęła do środka.

- Powiedziałam, żebyś tu nigdy nie przychodził, Gordonie, w żadnych okolicznościach!

- Ale to coś szczególnego - bronił się. - Popatrz, co ci przyniosłem.

W salonie wzięła od niego dużą kopertę, otworzyła i wyjęła raport. „Ściśle tajne, tylko dla premiera”. Kiedy czytała, jej podniecenie rosło. Niewiarygodne, że ten głupiec mógł dostarczyć jej taki kąsek! Jego ramiona obejmowały jej talię, dłonie dotarły do piersi. Wiedziała, że jest bardzo podniecony.

- Niezłe, co? - zapytał.

- Wspaniałe, Gordonie. Dobrze się spisałeś.

- Naprawdę? - Objął ją mocniej. - Mogę więc zostać?

- Och, Gordonie, taka szkoda. Mam nocną służbę.

- Proszę, kochanie. - Trząsł się jak liść. - W takim razie tylko kilka minut.

Wiedziała, że musi na to pozwolić. Odłożyła raport na stół i wzięła go za rękę.

- Ale tylko kwadrans, Gordonie, potem będziesz musiał pójść.

- I poprowadziła go do sypialni.

Kiedy już się go pozbyła, pospiesznie ubrała się, zastanawiając, co zrobić. Była zagorzałą, zaangażowaną komunistką. Tak została wychowana. Nic nie mogło tego zmienić. Co więcej, służyła w KGB z całkowitą lojalnością. To ono ją wykarmiło, dało edukację i jakąś pozycję w świecie. Jak na młodą kobietę, była zaskakująco staromodna. Nie żywiła sympatii do Gorbaczowa i otaczających go głupców. Niestety, wielu w KGB popierało go, a jednym z nich był jej szef w londyńskiej ambasadzie, pułkownik Jurij Gatow.

Jaki będzie jego stosunek do takiego raportu? - zastanawiała się, wychodząc na ulicę. Jak odniesie się Gorbaczow do nieudanego zamachu na panią Thatcher? Prawdopodobnie będzie to dla niego taka sama zniewaga, jak dla premiera Majora, a jeśli tak czułby Gorbaczow, podobnie będzie myślał pułkownik Gatow. Co więc robić?

Kiedy szła oszronionym chodnikiem, przyszło jej na myśl, że jest ktoś, kto mógłby być bardzo zainteresowany tą wiadomością, nie tylko dlatego, że myśli tak jak ona, ale że sam znajduje się w centrum wydarzeń - w Paryżu. Jej dawny szef, pułkownik Josef Makiejew. To było to. Makiejew wiedziałby, jak najlepiej wykorzystać taką informację. Skręciła w Kensington Pałace Gardens i weszła do ambasady radzieckiej.

Makiejew pracował jeszcze w swoim biurze, kiedy zajrzała jego sekretarka i powiedziała:

- Telefon z Londynu. Kapitan Nowikowa.

Makiejew podniósł słuchawkę czerwonego aparatu.

- Tania - powiedział z pewną dozą ciepła w głosie. Byli kochankami przez trzy lata, kiedy pracowała dla niego w Paryżu. - Czym mogę służyć?

- Wiem, że dzisiaj zdarzył się wypadek dotyczący Imperium. - rzekła.

Było to stare, zaszyfrowane zdanie KGB, aktualne od lat, używane zawsze, kiedy miał miejsce jakikolwiek zamach na wysokim szczeblu rządowym w Anglii.

Makiejew natychmiast stał się czujny.

- Zgadza się. Sprawa w rodzaju „nic-się-nie-stało”.

- Jesteś zainteresowany?

- Bardzo.

- Puszczam zaszyfrowany fax. Zostanę w biurze, jeśli będziesz chciał porozmawiać.

Tania odłożyła słuchawkę. Na drugim biurku stał jej własny fax. Podeszła do niego, wystukała kod, sprawdzając na ekranie poprawność. Dodała osobisty numer Makiejewa, włożyła raport i czekała. Kilka chwil później dostała sygnał potwierdzający odbiór wiadomości. Wstała, zapaliła papierosa i stanęła przy oknie.

Zakodowana wiadomość została odebrana w pokoju łączności w paryskiej ambasadzie. Makiejew niecierpliwił się. Operator podał mu raport, który pułkownik włożył do dekodera, po czym wcisnął swój osobisty klucz. Nie mógł doczekać się ujrzenia zawartości i czytał, idąc korytarzem. Był równie podniecony jak Tania, gdy ujrzał napis głoszący: „Ściśle tajne, tylko dla premiera”. Usiadł za biurkiem i przeczytał całość jeszcze raz. Namyślał się przez chwilę, a następnie sięgnął po czerwony telefon.

- Dobrze się spisałaś, Taniu.

- Miło mi.

- Czy Gatow o tym wie?

- Nie, pułkowniku.

- Dobrze, i niech tak zostanie.

- Czy mogę zrobić coś jeszcze?

- Tak. Podtrzymuj swój kontakt. Natychmiast mnie o wszy stkim zawiadamiaj. Może być coś więcej dla ciebie. Do Londynu przyjedzie mój przyjaciel. Ten szczególny przyjaciel, o którym czytałaś.

- Będę czekać na wiadomość.

Odłożyła słuchawkę, niezwykle podniecona, i poszła do kantyny.

Makiejew siedział przez chwilę w skupieniu, marszcząc brwi, potem zadzwonił do Dillona. Irlandczyk odpowiedział po kilku sygnałach.

- Kto mówi?

- Josef. Zaraz tam będę. Bardzo ważne.

Makiejew rozłączył się, włożył płaszcz i wyszedł.



Rozdział IV


Tego wieczora Martin zabrał Anne-Marie do kina, a potem do małej restauracji na Montmartre, nazywanej „La Place Anglaise”. Była ich ulubioną, ponieważ jedną ze specjalności zakładu była duszona baranina z kartoflami i cebulą. Kiedy kończyli danie główne, pojawił się Max Hernu w towarzystwie Savary’ego.

- Śnieg w Londynie, śnieg w Brukseli i śnieg w Paryżu. - Her nu strzepał białe płatki z rękawa i rozpiął płaszcz.

- Czy dobrze wnioskuję z pojawienia się panów, że śledziliście mnie? - zapytał Brosnan.

- Pudło, profesorze. Zadzwoniliśmy do pańskiego mieszkania, gdzie portier powiedział nam, że właśnie wyszliście do kina. Był również tak miły i wymienił trzy lub cztery restauracje, w których możemy was znaleźć. W jednej już szukaliśmy. Ta jest druga.

- W takim razie proszę usiąść i napić się koniaku lub kawy - powiedziała Anne-Marie. - Wyglądacie panowie na przemarzniętych.

Zdjęli płaszcze, a Brosnan skinął na kelnera, który przyjął zamówienie.

- Przepraszam, mademoiselle, że psujemy pani wieczór, ale to jest bardzo ważne - powiedział Hernu. - Nieoczekiwany rozwój wypadków.

Brosnan zapalił papierosa.

- Proszę mówić.

- Jakieś dwie godziny temu patrol znalazł ciała braci Jobert - odpowiedział Savary. - W samochodzie na małym placyku, nieda leko „Czarnego Kota”.

- Zamordowani, to pan chce powiedzieć? - wtrąciła Anne-Mane.

- Zgadza się, mademoiselle - odrzekł. - Zastrzeleni.

- Dwoma strzałami w serce? - spytał Martin.

- Tak, profesorze. Lekarz stwierdził to podczas badania. Skąd pan wie?

- Dillon, nie ma żadnych wątpliwości. To działanie typowe dla profesjonalisty, pułkowniku. Powinien pan to wiedzieć. Nie jeden strzał, ale dwa, na wypadek, gdyby pierwszy nie był celny.

Hernu zamieszał kawę.

- Spodziewał się pan tego, profesorze?

- Owszem. Wcześniej czy później znalazłby ich. To dziwny człowiek. Zawsze dotrzymuje słowa, nigdy nie wycofuje się z umowy i tego samego oczekuje od tych, z którymi ją zawiera.

Nazywa to sprawą honoru. Przynajmniej kiedyś tak było.

- Czy mogę o coś zapytać? - rzekł Savary. - Przez piętnaście lat pracowałem na ulicy. Znam wielu morderców i to nie tylko gangsterów, którzy uważają to za swój zawód, lecz także biednych łajdaków, którzy zabili żonę, bo była niewierna. Dillon wydaje mi się inny. Mam na myśli to, że jego ojciec został zabity przez brytyjskich żołnierzy. Dlatego wstąpił do IRA. Mogę to zrozumieć, ale wszystko, co zdarzyło się od tamtej pory... To już dwadzieścia lat. Tyle zamachów i żaden w jego ojczystym kraju. Dlaczego?

- Nie jestem psychologiem - odparł Martin. - On podałby pa nu te wszystkie śmieszne nazwy - psychopatia i tak dalej. Poznałem facetów takich jak on w wojsku w Wietnamie, w Siłach Specjalnych. Niektórzy z nich byli naprawdę dobrzy, ale kiedy zaczęli - chodzi mi o zabijanie - byli jak pod działaniem narkotyku. Wariowali. Zaczynali zabijać nawet wtedy, kiedy nie było to konieczne. Robili to bez żadnych emocji. Wyglądało to tak, jakby przestawali być ludźmi, a przeistaczali się w śmiercionośne automaty.

- I sądzi pan, że tak właśnie stało się z Dillonem?

- Tak stało się ze mną, pułkowniku - ponuro powiedział profesor.

Zapadła cisza. W końcu odezwał się Hernu.

- Musimy go złapać, profesorze.

- Wiem.

- Dołączy pan do nas?

Anne-Marie, z przerażeniem widniejącym na twarzy, położyła dłoń na ramieniu towarzysza.

- To wasza sprawa, nie Martina - zwróciła się do dwóch mężczyzn z rozpaczą w głosie.

- W porządku - uspokoił ją Brosnan. - Nie denerwuj się. - Spojrzał na Hernu. - Mogę udzielić rady, podać każdą informację, jaka może się przydać, ale nie oczekujcie ode mnie osobistego zaangażowania. Przykro mi, pułkowniku, tak musi zostać.

- Powiedział pan, że kiedyś próbował pana zabić - rzekł Savary. - Pana i pańskiego przyjaciela.

- To było w siedemdziesiątym czwartym. On i ja pracowaliśmy dla mojego przyjaciela, faceta nazwiskiem Devlin. Liam Devlin był, jakbyście to nazwali, staromodnym rewolucjonistą. Sądził, że wciąż można walczyć jak za dawnych czasów. Trochę jak ruch oporu we Francji podczas wojny. Nie lubił bomb, pocisków i tego rodzaju rzeczy.

- I co się stało? - zapytał inspektor.

- Dillon nie posłuchał rozkazów i bomba, która była przeznaczona dla patrolu policyjnego, zabiła kilkoro dzieci. Devlin i ja po szliśmy za nim. Próbował nas usunąć.

- Bez rezultatu, oczywiście.

- No cóż, nie byliśmy żółtodziobami. - Ton głosu profesora minimalnie się zmienił, stał się twardszy, bardziej cyniczny. - Postrzelił mnie w ramię, ja zrewanżowałem mu się tym samym.

Wtedy właśnie po raz pierwszy zniknął mi z pola widzenia, ukrył się gdzieś w Europie.

- I już więcej go pan nie widział?

- Siedziałem w więzieniu przez cztery lata, począwszy od siedemdziesiątego piątego, inspektorze. Belle Isle. Nie pamięta pan?

Dillon przez jakiś czas pracował z Frankiem Barrym, następnym uciekinierem z IRA, który zwrócił się ku scenie europejskiej. Ten Barry to był kawał drania. Pamięta go pan?

- Tak, oczywiście, profesorze - odrzekł Hernu. - O ile sobie przypominam, próbował zamordować lorda Carringtona, brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, podczas jego wizyty we Francji w siedemdziesiątym dziewiątym. Okoliczności były bardzo podobne do tych sprzed paru dni.

- Dillon prawdopodobnie naśladował tamtą operację. Uwielbiał Barry’ego.

- Którego, o ile pamiętam, zabił pan na zlecenie brytyjskiego wywiadu?

Anne-Marie wstała.

- Przepraszam - powiedziała i poszła do toalety.

- Zdenerwowaliśmy ją - rzekł Heniu.

- Ona martwi się o mnie, pułkowniku. Martwi się, że jakieś okoliczności mogłyby sprawić, że znowu stałbym się tym, kim byłem niegdyś.

- Tak, rozumiem to, przyjacielu. - Hernu wstał i zapiął płaszcz.

- Dosyć już zabraliśmy panu czasu. Proszę przeprosić panią Audin.

- Studenci muszą uwielbiać pańskie wykłady na Sorbonie, profesorze - powiedział Savary. - Założę się, że ma pan pełną salę.

- Zawsze - odpowiedział Brosnan.

Obserwował ich odejście, gdy wróciła Anne-Marie.

- Chyba powinnam iść do domu.

- Nie pójdziesz do mnie?

- Nie dzisiaj. Może jutro.

Kelner przyniósł rachunek, a kiedy Martin go podpisał, pomógł im nałożyć płaszcze i odprowadził do drzwi. Na zewnątrz śnieg zdążył pokryć brukowaną ulicę. Anne-Marie zadrżała i odwróciła się do Brosnana.

- Zmieniłeś się, Martin. Zmieniłeś się podczas rozmowy z ni mi. Stałeś się znowu tamtym człowiekiem.

- Naprawdę? - Wiedział, że tak było rzeczywiście.

- Zawołam taksówkę.

- Może pojechać z tobą?

- Nie, wolałabym nie.

Patrzył, jak idzie ulicą, potem odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Myślał o Dillonie, o tym, gdzie jest i co zamierza.

Barka Dillona była przycumowana w małej zatoczce przy Quay St. Bernard. Stały tu głównie motorowe łodzie, przykryte brezentowymi płachtami do ochrony przed śniegiem. Wnętrze barki zaskakiwało luksusem. Kajuta wyłożona była mahoniem, stały w niej dwie wygodne sofy i telewizor. W oddzielnym pomieszczeniu znajdowała się sypialnia z przylegającą do niej małą łazienką. Kuchnia była po drugiej stronie przejścia, mała, ale nowoczesna, a w niej wszystko, czego życzyłby sobie każdy kucharz. Dillon właśnie czekał, aż zagotuje się woda w czajniku, gdy usłyszał kroki na pokładzie. Wysunął szufladę, wyjął walthera, odbezpieczył i wsunął z tyłu za pasek. Potem wyszedł.

Do kajuty wkroczył Makiejew. Strząsnął śnieg z płaszcza i zdjął go.

- Co za noc! Paskudna pogoda.

- W Moskwie jest gorsza - zauważył Sean. - Kawy?

- Chętnie.

Rosjanin nalał sobie koniaku ze stojącej na kredensie butelki. Dillon wrócił z kawą.

- Co się stało?

- Dostałem z pewnych źródeł informację, że bracia Jobert nie żyją. Czy to było rozsądne?

- Używając nieśmiertelnego zdania z jednego z filmów Jamesa Cagneya, takie było ich przeznaczenie. Co jeszcze się stało?

- Pewien stary przyjaciel z twojej ciemnej przeszłości wyszedł na powierzchnię. Niejaki Martin Brosnan.

- Święta Matko Boża! - Dillon przez moment był jak sparaliżowany. - Martin? Martin Brosnan? Skąd, u diabła, się wziął?

- Mieszka tutaj, w Paryżu, przy Quai de Montebello, w bloku na rogu naprzeciw Notre Damę. Całkiem niedaleko. Bardzo ozdobne wejście, nie sposób go przeoczyć. Przed domem stoją rusztowania. Prowadzone są tam jakieś roboty budowlane.

- Bardzo szczegółowy opis. - Dillon wyjął z kredensu butelkę bushmillsa i nalał sobie. - Skąd o tym wiesz?

- Właśnie tamtędy przechodziłem.

- Co to ma wspólnego ze mną?

Makiejew opowiedział o Maxie Hernu, Savarym i rewelacjach Tani Nowikowej, pracownicy londyńskiej ambasady.

- Zatem - rzekł na koniec - wiemy przynajmniej, co zamierza ją nasi przyjaciele.

- Ta Nowikowa może mi się bardzo przydać - mruknął Dillon.

- Będzie dla nas pracować?

- Bez wątpienia. Pracowała już dla mnie przez kilka lat. Bardzo sprytna młoda dama. Tak jak i ja nie jest zadowolona ze zmian zachodzących w naszej ojczyźnie. Jej szef jest inny. Pułkownik Jurij Gatow. Jeden z tych, co zrobi wszystko dla pierestrojki.

- Tak, ona może być pożyteczna - powtórzył Sean.

- Sądzę, że zechcesz pojechać do Londynu?

- Kiedy będę zamierzał, powiadomię cię.

- A Brosnan?

- Mógłbym minąć go na ulicy i nie rozpoznałby mnie.

- Jesteś pewien?

- Josefie, mógłbym przejść nie rozpoznany nawet obok ciebie.

Jeszcze nigdy nie widziałeś, co potrafię, prawda? Przyjechałeś samochodem?

- Nie. Taksówką. Mam nadzieję, że uda mi się złapać jakąś, by wrócić do domu.

- Wezmę płaszcz i przejdziemy się trochę.

Dillon wyszedł, a Makiejew zapiął płaszcz i nalał sobie jeszcze brandy. Usłyszał za sobą jakiś odgłos. Odwrócił się. Sean stał przed nim w czapce i kurtce, zgarbiony w jakiś dziwny sposób. Wyglądał piętnaście lat starzej. Zmiana była niewiarygodna.

- Mój Boże, zdumiewające! - wykrztusił Josef.

Dillon wyprostował się i uśmiechnął szeroko.

- Gdybym został w teatrze, byłbym już prawdziwym księciem sceny. Dobra, chodźmy.

Śnieg cienką warstwą pokrywał ziemię. Barki płynęły po rzece, a w ciemnościach połyskiwały światła Notre Dame. Dotarli do Quai de Montebello, nie spotykając po drodze żadnej taksówki.

- To miejsce należy do Brosnana - powiedział Makiejew. - Jest właścicielem bloku. Matka musiała mu zostawić pokaźną sumkę.

- Naprawdę?

Dillon przyjrzał się rusztowaniom.

- Apartament numer cztery, ten na rogu, na pierwszym piętrze - poinformował go Makiejew.

- Mieszka sam?

- Nie jest żonaty, ale ma przyjaciółkę, Anne-Marie Audin...

- Tę fotoreporterkę wojenną? Widziałem ją raz, w siedemdziesiątym pierwszym, w Belfaście. Brosnan i Liam Devlin, w swoim czasie mój szef, pozwolili jej poznać życie w IRA.

- Znasz ją?

- Tylko z widzenia. Czy mieszkają razem?

- Najwyraźniej nie.

Zza zakrętu wyjechała taksówka i zbliżała się w ich kierunku. Makiejew uniósł rękę.

- Porozmawiamy jutro.

Taksówka odjechała. Dillon już chciał zawrócić, kiedy zza rogu wyszedł Brosnan. Irlandczyk rozpoznał go natychmiast.

- Martin, ty stary łajdaku - powiedział do siebie.

Brosnan wszedł po schodach do środka. Dillon z uśmiechem odwrócił się i odszedł, pogwizdując z cicha.

Ferguson właśnie przygotowywał się do snu w swoim mieszkaniu przy Cavendish Square, kiedy zadzwonił telefon.

- Złe wieści - usłyszał głos Heniu. - Załatwił braci Jobert.

- Mój Boże - westchnął Charles. - Nie ociąga się, prawda?

- Widziałem się z Brosnanem i prosiłem go, żeby się przyłączył. Niestety odmówił. Powiedział, że służy radą i tak dalej, ale nie chce być bezpośrednio zaangażowany.

- Bzdura - rzekł Ferguson. - Tak nie może być. Kiedy tonie okręt, wszystkie ręce muszą zacząć pompować! A ten okręt tonie naprawdę bardzo szybko.

- Co proponujesz?

- Sądzę, że dobrze by było, gdybym przyjechał do Paryża i sam się z nim zobaczył. Tylko nie jestem pewien, kiedy. Muszę jeszcze coś załatwić. Prawdopodobnie wyruszę jutro po południu.

Powiadomię cię.

- Wspaniale. Cała przyjemność po mojej stronie.

Ferguson siedział, myśląc przez chwilę o tym, co usłyszał, a potem zadzwonił do mieszkania Mary Tanner.

- Przypuszczam, że tak jak i ja po dzisiejszej wczesnej pobudce miałaś nadzieję na stosunkowo spokojną noc? - zapytał.

- Przeszło mi to przez myśl. Czy coś się stało?

Przekazał jej ostatnie wiadomości.

- Myślę, że można by polecieć jutro, pogadać z Hernu, a potem z Brosnanem. Trzeba go przekonać za wszelką cenę!

- Chce pan, żebym pojechała?

- Jasne. We Francji nie mogę odczytać nawet menu, podczas gdy wszyscy wiemy, że jedną z korzyści twojej edukacji jest biegła znajomość francuskiego. Skontaktuj się z oficerem transportowym w ministerstwie i powiedz mu, że potrzebuję na jutro lear-jeta.

- Załatwię to. Coś jeszcze?

- Nie. Zobaczymy się rano w biurze. Nie zapomnij paszportu.

Charles rozłączył się, położył do łóżka i zgasił światło.

Po powrocie na barkę Dillon zagotował wodę, nalał do kubka trochę whisky Bushmillsa, dodał soku z cytryny, cukru i gorącej wody i przeszedł do kajuty, popijając przygotowany grog.

Mój Boże. Martin Brosnan, po tylu latach!”

Zaczął wspominać dawne czasy, Brosnana i Liama Devlina, swojego starego dowódcę. Devlin - żyjąca legenda IRA. Dzikie, ekscytujące dni, wyzwania rzucane wszechmocnej armii brytyjskiej. Te czasy już nigdy nie wrócą.

Na stole leżał plik londyńskich gazet. Kupił je wcześniej przy Dworcu Lyońskim. Najbardziej interesowały go działy polityczne; wszystkie artykuły były podobne. Kryzys w Zatoce, naloty powietrzne na Bagdad, spekulacje, kiedy zacznie się wojna lądowa. I oczywiście zdjęcia. Premier John Major przed Downing Street 10. Prasa brytyjska jest cudowna. Dyskutuje o ochronie, snuje domysły na temat możliwych ataków terrorystów arabskich, a równocześnie publikuje artykuły zawierające nawet mapy i plany ulic, sąsiadujących z Downing Street. A na dokładkę zdjęcia premiera i ministrów zbierających się na codzienne spotkania sztabu wojennego. Londyn! Tam biło serce całej operacji, co do tego nie było wątpliwości. Dilion starannie ułożył gazety, dopił grog i poszedł spać.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Ferguson po dotarciu do biura, było podyktowanie następnego krótkiego raportu dla premiera, informującego o ostatnich wydarzeniach i podróży do Paryża. Mary zaniosła szkic do pokoju kopistów. Nocną służbę miała Alice Johnson, kobieta, której mąż zginął na Falklandach. Natychmiast zajęła się raportem. Właśnie kończyła go kopiować, kiedy wszedł Gordon Brown. Miał podzieloną służbę - trzy godziny, od dziesiątej do pierwszej, i cztery, od szóstej do dziesiątej wieczorem. Postawił teczkę i zdjął płaszcz.

- Idź do domu, Alice. Coś ważnego?

- Tylko raport przeznaczony dla premiera. Obiecałam, że od niosę.

- Zrobię to za ciebie - powiedział Brown. - Ty już idź.

Podała mu obie kopie raportu i zaczęła porządkować biurko.

Nie było żadnej szansy na zrobienie dodatkowej kopii, ale postanowił przynajmniej przeczytać raport. Zrobił to, idąc korytarzem do pokoju Mary Tanner. Gdy wszedł, siedziała za biurkiem.

- Raport, o który pani prosiła. Czy mam zorganizować posłańca?

- Nie, dziękuję, Gordonie. Dopilnuję tego.

- Coś jeszcze?

- Nie. Właśnie porządkuję biurko. Generał Ferguson i ja leci my do Paryża. - Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Odlatujemy z Gatwick o jedenastej.

- Mam nadzieję, że będzie się pani dobrze bawić.

Kiedy wrócił do pokoju, Alice Johnson nadal tam była - Alice, czy mogłabyś zostać jeszcze chwilę? - poprosił. - Muszę coś załatwić. Odwdzięczę się.

- W porządku - odrzekła. - Idź.

Założył płaszcz i pospieszył do kantyny. Wszedł do budki telefonicznej. Tania Nowikowa była jeszcze w domu. Długo zabawiła w ambasadzie zeszłej nocy.

- Mówiłam ci, żebyś tutaj nie dzwonił. Ja zadzwonię do ciebie - powiedziała.

- Muszę się z tobą zobaczyć. Jestem wolny o pierwszej.

- Niemożliwe.

- Widziałem następny raport. Ta sama sprawa.

- Rozumiem. Masz kopię?

- Nie, to było niemożliwe, ale czytałem go.

- Co tam jest?

- Powiem ci w porze obiadowej.

Zdała sobie sprawę, że kontrola z jej strony, surowa kontrola, jest niezbędna. Jej głos był zimny i twardy:

- Nie marnuj mojego czasu, Gordonie. Jestem zajęta. Myślę, że lepiej byłoby zakończyć tę rozmowę. Może kiedyś do ciebie za dzwonię, a może nie.

Przestraszył się.

- Zaraz ci powiem. Nie było tego dużo. Tylko tyle, że ci dwaj francuscy kryminaliści zostali zamordowani. Przypuszczają, że zrobił to Dillon. Aha, jeszcze to, że generał Ferguson i kapitan Tanner lecą dziś po południu do Paryża.

- Po co?

- Chcą namówić tego Martina Brosnana do wzięcia udziału w akcji.

- W porządku - rzekła. - Dobrze się spisałeś, Gordonie. Zobaczymy się wieczorem, u ciebie. O szóstej. I przynieś plan służby na kilka następnych tygodni. - Rozłączyła się.

Brown poszedł na górę, czując, że ogarnia go pożądanie.

Ferguson i Mary Tanner wylądowali tuż po pierwszej na lotnisku imienia Charlesa de Gaulle’a. Przed drugą zostali wprowadzeni do biura Hernu w kwaterze głównej DGSE przy Boulevard Mortier.

Hernu krótko uścisnął Fergusona.

- Charles, ty stary łobuzie, tyle czasu minęło!

- Daj spokój z tą waszą francuską wylewnością - odparł Ferguson. - Zaraz pocałujesz mnie w oba policzki. To jest Mary Tanner, moja prawa ręka.

Mary ubrana była w ciemnobrązowy kostium i eleganckie buty do kostek. W uszach miała kolczyki nabijane diamencikami, na przegubie nosiła małego złotego rolexa. Będąc niezbyt ładną dziewczyną, w tym momencie wyglądała oszałamiająco. Hernu, który znał się na kobiecej urodzie, pocałował ją w rękę.

- Kapitanie Tanner, pani sława poprzedza panią.

- Mam nadzieję, że w dobrym sensie tego słowa - odpowie działa nienagannym francuskim.

- Dobrze - powiedział Ferguson. - Teraz, kiedy prezentację mamy za sobą, przejdźmy do rzeczy. Co z Brosnanem?

- Rozmawiałem z nim dziś rano i zgodził się przyjąć nas w swoim mieszkaniu o trzeciej. Póki co - czas na późny obiad.

Mamy tu wspaniałą kantynę. Każdy do niej przychodzi. - Otworzył drzwi. - Proszę za mną. Może nie będzie to najlepsze jedzenie w Paryżu, ale na pewno najtańsze.

W kajucie na barce Dillon nalał sobie kieliszek kruga i wrócił do studiowania mapy Londynu w dużej skali. Wokół niego, przypięte do mahoniowych ścian, wisiały wycięte z gazet artykuły i sprawozdania, dotyczące Downing Street, wojny w Zatoce i poczynań Johna Majora. Było tam również wiele zdjęć najmłodszego premiera dwudziestego wieku, co robiło wrażenie, że Major obserwuje go.

- Ja też nie spuszczam cię z oczu, brachu - cicho powiedział Dillon.

Intrygowały go regularne spotkania brytyjskiego sztabu wojennego przy Downing Street. Wszystkie te sukinsyny razem w jednym miejscu. To jest cel! Jak Brighton, lecz teraz mógł doprowadzić do usunięcia całego rządu brytyjskiego. Ale Downing Street jako cel? Nie wydawało się to możliwe. Po usprawnieniach ochrony, poczynionych przez Żelazną Damę, nazywano ją fortecą Tha-tcher.

Na górze, na pokładzie rozległy się kroki. Dillon otworzył szufladę, ostrożnie odsłaniając rewolwer Smith & Wesson kaliber trzydzieści osiem; zamknął ją jednak, kiedy wszedł Makiejew.

- Mogłem zatelefonować, ale pomyślałem, że porozmawiam z tobą osobiście - powiedział Rosjanin.

- Co tym razem?

- Przyniosłem ci kilka aktualnych zdjęć Brosnana. A to jest je go przyjaciółka, Anne-Marie Audin.

- Dobrze. Coś jeszcze?

- Kontaktowałem się znowu z Tanią Nowikową. Generał Ferguson i jego pomocnica, kapitan Tanner, lecą tutaj. Wystartowali z Gatwick o jedenastej. - Popatrzył na zegarek. - Myślę, że są już z Hernu.

- W jakim celu?

- Rzeczywistym celem ich podróży jest wizyta u Brosnana.

Chcą spróbować przekonać go, aby pomógł im w poszukiwaniu ciebie.

- Naprawdę? - Dilton uśmiechnął się zimno. - Martin staje się poważną przeszkodą. Muszę coś z tym zrobić.

Makiejew ruchem głowy wskazał wycinki na ścianach.

- Twoja prywatna galeria?

- Właśnie poznaję faceta - odrzekł Sean. - Napijesz się?

- Nie, dzięki. - Nagle Makiejew poczuł się dziwnie. - Mam dużo pracy. Będę w kontakcie.

Wyszedł. Sean dolał sobie szampana, napił się trochę, potem odstawił kieliszek, przeszedł do kuchni i wylał całą butelkę do zlewu. Kosztowna strata, ale musiał tak postąpić. Wrócił do kajuty, zapalił papierosa i znów popatrzył na wycinki, ale jego myśli krążyły wokół Martina Brosnana. Wziął fotografie, które przyniósł Makiejew, i przypiął je do ściany.

Anne-Marie była w kuchni, a Brosnan czytał przy stole, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Kobieta ruszyła w ich stronę, wycierając dłonie w ściereczkę.

- To oni - powiedziała. - Ja otworzę. Pamiętaj, co mi obiecałeś.

Musnęła jego kark i wyszła. W holu rozległy się głosy. Po chwili wróciła z Fergusonem, Hernu i Mary Tanner.

- Zrobię kawę - powiedziała i poszła do kuchni.

- Mój drogi Martinie! - Ferguson wyciągnął rękę. - Miło znów cię widzieć.

- Zdumiewające - odparł Brosnan. - Spotykamy się tylko wtedy, kiedy pan czegoś chce.

- Ktoś, kogo pan nie zna - mój pomocnik, kapitan Mary Tan ner.

Brosnan szybko przyjrzał się jej - małej, ciemnowłosej dziewczynie z blizną na lewym policzku. Spodobało mu się to, co zobaczył.

- Nie mogła pani znaleźć lepszej pracy niż ta, którą oferuje ten stary łajdak? - zapytał.

Dziwne, ale czuła się lekko skrępowana, stojąc przed tym czterdziestopięcioletnim mężczyzną o zabawnie długich włosach i twarzy, która widziała wszystkie najgorsze strony życia.

- Jest recesja. Trzeba brać to, co jest - odparła, witając się z nim.

- Skończyliśmy ten kabaret, zatem przejdźmy do sprawy - po wiedział generał.

Hernu podszedł do okna, Ferguson i Mary zajęli miejsca naprzeciwko gospodarza.

- Max mówi, że rozmawiał z panem zeszłego wieczora, po za mordowaniu braci Jobert?

Anne-Marie przyniosła kawę.

- Zgadza się - odpowiedział Martin.

- I odmówił pan pomocy?

- To niewłaściwe sformułowanie. Powiedziałem, że zrobię wszystko, co będę mógł, ale nie wezmę bezpośredniego udziału w akcji. Jeśli przyszliście, żeby przekonać mnie do zmiany decyzji, to tracicie czas.

Anne-Marie nalała kawę.

- Zgadza się pani, pani Audin? - zapytał Charles.

- Martin nie zajmuje się tym już od dawna, generale - powie działa ostrożnie. - Nie chciałabym, żeby wrócił do tej pracy, bez względu na przyczynę.

- Ale na pewno rozumie pani, że trzeba powstrzymać tego Dillona?

- W takim razie musi to zrobić ktoś inny. Dlaczego Martin, na miłość boską? - Była zmartwiona i zła. - To wasza robota, ludzi takich jak wy! Z tego żyjecie.

Hernu wziął filiżankę.

- Ale profesor Brosnan zajmuje szczególne stanowisko w tej sprawie, musi pani to zrozumieć, mademoiselle. Znał blisko Dillona, pracował z nim przez lata. Mógłby nam bardzo pomóc.

- Nie chcę go widzieć z pistoletem w dłoni - odparła - a do te go w końcu by doszło. Jeśli uczyni krok w tym kierunku, koniec może być tylko jeden.

Ze zmartwioną twarzą odwróciła się i poszła do kuchni. Mary Tanner wyszła za nią i zamknęła drzwi. Anne-Marie opierała się o zlew, obejmując się ramionami, na jej twarzy widoczny był ból.

- Oni nie rozumieją, prawda? Nie pojmują, o co mi chodzi.

- Ja rozumiem - odpowiedziała Mary. - Dokładnie rozumiem, o co pani chodzi.

Kiedy Francuzka cicho zaszlochała, podeszła i przytuliła ją.

Brosnan otworzył okno i stanął na tarasie przy rusztowaniu, głęboko oddychając mroźnym powietrzem. Podszedł do niego Ferguson.

- Przykro mi, że ją zmartwiliśmy.

- Nie, panu nie jest przykro. Wy jedynie chcecie dopiąć swego.

Zawsze tak było.

- On jest niebezpieczny, Martinie.

- Wiem. - Brosnan skinął głową. - Tym razem sukinsyn naro bił prawdziwego bigosu. Muszę zapalić.

Wrócił do pokoju. Hernu siedział przy kominku. Brosnan znalazł paczkę papierosów, zawahał się, a następnie otworzył drzwi do kuchni. Anne-Marie i Mary siedziały naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce. Mary odwróciła się.

- Nic jej nie będzie. Proszę nas zostawić.

Martin wycofał się na taras. Zapalił papierosa i oparł się o balustradę.

- Ta pańska pomocnica to prawdziwa dama, a ma bliznę na lewym policzku. Szrapnel. Jak to się stało?

- Pełniła służbę jako porucznik Policji Wojskowej w Londonderry. Jakiś facet z IRA jechał samochodem-pułapką. Wysiadł silnik. Zostawił wóz na hamulcu i uciekł. Na nieszczęście wydarzyło się to przed domem jakichś ludzi. Mary przejeżdżała land roverem, kiedy ktoś ją zaalarmował. Wsiadła do samochodu, zwolniła hamulec i odjechała w opuszczone miejsce. Eksplodował, kiedy uciekała.

- Dobry Boże!

- Kiedy wyszła ze szpitala, dostała surową reprymendę za ła manie rozkazów oraz Medal George’a za wspaniałą postawę. A ja wziąłem ją do siebie.

- Życie jest takie pogmatwane - westchnął Martin i wyrzucił niedopałek.

Dołączyła do nich Mary Tanner.

- Poszła się położyć - powiedziała.

- W porządku - rzekł Brosnan. - Wracajmy do środka.

Znowu usiedli, a on zapalił następnego papierosa.

- Skończmy z tym. Co chcieliście mi powiedzieć?

- Twoja kolej, moja droga - Ferguson zwrócił się do Mary.

- Przejrzałam kartoteki, sprawdziłam w komputerze. - Otworzyła brązową torebkę i wyjęła fotografię. - Jedyna podobizna DilIona, jaką udało nam się znaleźć. Odbita z grupowej fotografii zrobionej dwadzieścia lat temu.

Zdjęcie było nie podpisane, struktura papieru ziarnista, a twarz całkowicie anonimowa. Po prostu jakiś młody chłopak. Brosnan spojrzał na nie i odłożył.

- Bezużyteczne. Nawet nie jestem pewien, czy to on.

- Och, to na pewno on. Ten po jego prawej ręce pracował w telewizji. Już nie żyje.

- Dillon?

- Och, nie! Tamten, miał raka żołądka. W osiemdziesiątym pierwszym jeden z naszych ludzi dotarł do niego. Facet potwierdził, że obok niego stoi Dillon.

- Jedyne zdjęcie, jakie mamy - powiedział Ferguson. - Tyle, że bezużyteczne.

- Czy wiedział pan, że wyrobił sobie licencję pilota? - zapytała Mary.

- Nie, o tym nie wiedziałem.

- Według naszych informacji zrobił to w Teksasie, kilka lat temu.

- Dlaczego wasi ludzie interesowali się nim w osiemdziesiątym pierwszym? - spytał Martin.

- No właśnie - odparła. - Powiedział pan pułkownikowi Hernu, że Dillon obraził się na IRA, wystąpił z jej szeregów i przyłączył się do terrorystów międzynarodowych.

- Zgadza się.

- Wygląda na to, że zatrudnili go znowu w osiemdziesiątym pierwszym. Mieli kłopoty ze swoimi jednostkami w Anglii. Zbyt wiele aresztowań. Informator w Ulsterze doniósł nam, że przez ja kiś czas działał w Londynie. Przypisuje mu się co najmniej trzy incydenty. Dwa samochody-pułapki i zamordowanie w Ulsterze policjanta-informatora, który został przeniesiony z rodziną do Maida Vale.

- Usiłowaliśmy go schwytać, ale bez żadnego efektu - rzekł Ferguson.

- No cóż - odrzekł Martin. - Musicie uświadomić sobie, że on jest genialnym aktorem. Naprawdę potrafi się zmieniać na wa szych oczach i stać się zupełnie kimś innym. Uwierzylibyście, gdybyście zobaczyli. Wyobraźcie sobie, czego może dokonać z makijażem, z ufarbowanymi włosami. On ma tylko metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Pamiętajcie o tym. Widziałem, jak przebrany za kobietę wyprowadzał w pole brytyjski patrol.

Mary Tanner pochyliła się, słuchając uważnie.

- Niech pan mówi dalej - ponagliła go.

- Chcecie znać jeszcze jeden powód, dla którego nigdy go nie złapiecie? Posługuje się wieloma nazwiskami. Zmienia kolor włosów, używa odpowiedniego makijażu i potem robi sobie zdjęcie.

Wkleja je do fałszywego paszportu lub dowodu. Ma ich całą kole kcję, a kiedy ma zamiar gdzieś się przenieść, „robi się” na człowieka z danej fotografii.

- Pomysłowe - zauważył Hernu.

- Właśnie, nie ma więc nadziei na żadną pomoc ze strony tele wizji lub prasy. Dokądkolwiek pójdzie, zapada się pod ziemię.

Gdyby pracował w Londynie i czegokolwiek potrzebował - po mocy, broni - po prostu udawałby zwykłego kryminalistę i nawiązał kontakt z podziemiem.

- Chodzi panu o to, że w ogóle nie kontaktowałby się z IRA? - zapytała Mary.

- Właśnie. Może z kimś, kto przez lata pozostawał w ukryciu, z kimś, komu naprawdę ufa. Ale takich ludzi jest niewielu.

- Jest jeszcze kwestia, której nikt nie poruszył - powiedział Hernu. - Dla kogo on pracuje?

- Na pewno nie dla IRA - rzekła Mary. - Natychmiast sprawdziliśmy w komputerach, a jesteśmy w sieci zarówno z RUC jak i z brytyjskim wywiadem wojskowym w Lisburn. Żadnych wieści od nikogo na temat próby zamachu na panią Thatcher.

- Naturalnie - powiedział Brosnan. - Chociaż nigdy nie możecie być niczego pewni.

- Są jeszcze Irakijczycy - zauważył Ferguson. - Saddamowi na pewno bardzo zależałoby na zlikwidowaniu jakiejś ważnej osobistości.

- Nie można też zapominać o Hezbollah, OWP, Gniewie Allaha i kilku innych organizacjach. Pracował dla nich wszystkich - przypomniał mu Martin.

- Oczywiście - przyznał Ferguson. - Sprawdzanie naszych źródeł zajmie dużo czasu, a nie sądzę, żebyśmy go mieli.

- Sądzi pan, że uderzy znowu? - spytała Mary.

- Nie wiem, moja droga, ale całe życie w tym siedzę. Zawsze kieruję się instynktem, a tym razem mój instynkt mówi mi, że to nie koniec.

- No cóż, tutaj nie potrafię wam pomóc. Zrobiłem wszystko, co mogłem. - Brosnan wstał.

- To znaczy wszystko, co chciał pan zrobić - podkreślił Char les.

Przeszli do holu. Brosnan otworzył drzwi.

- Przypuszczam, że wrócicie do Londynu?

- Och, nie wiem. Pomyślałem, że moglibyśmy zostać i ode tchnąć paryskim powietrzem. Dawno, na przykład, nie byłem w „Ritzu”.

- To będzie poważnym zagrożeniem dla naszych wydatków - zauważyła Mary i wyciągnęła rękę. - Do widzenia, profesorze Brosnan. Miło było skojarzyć nazwisko z twarzą.

- Mnie także - odrzekł. Ukłonił się Hernu i zamknął drzwi.

Kiedy wrócił do salonu, Anne-Marie wyszła z sypialni. Twarz miała ściągniętą i bladą.

- Czy podjąłeś jakąś decyzję? - zapytała.

- Dałem ci słowo. Pomogłem im tak, jak potrafiłem. Teraz po szli i to już koniec całej sprawy.

Wysunęła szufladę stołu. Wewnątrz leżały długopisy, koperty, papier, znaczki. Znajdował się tam również dziewięciomilimetrowy browning, jeden z najbardziej niebezpiecznych pistoletów na świecie, szczególnie ulubiony przez SAS.

Zamknęła szufladę, spoglądając chłodno na profesora.

- Zrobię kawę - powiedziała i poszła do kuchni.

- Straciliśmy go. Niczego więcej już nie zrobi - stwierdził Her nu w limuzynie.

- Nie byłbym tego taki pewny. Porozmawiamy o tym potem, przy kolacji w „Ritzu”. Mam nadzieję, że dołączysz do nas? Może o ósmej?

- Wspaniale - odparł Max. - Widzę, że Grupa Czwarta jest bardziej szczodra niż mój własny, biedny departament.

- Och, to wszystko dzięki mojej drogiej Mary - powiedział rozmarzonym tonem Ferguson. - Błysnęła mi przedwczoraj tym cudownym kawałkiem plastyku, który przysłał jej American Express! Platynowa Karta. Uwierzyłby pan, pułkowniku?

- Niech cię cholera! - wykrzyknęła Mary.

Hernu odchylił się i zaczął śmiać.

Tania Nowikowa wyszła z łazienki w mieszkaniu Gordona Browna, rozczesując włosy. On nałożył szlafrok.

- Musisz iść?

- Muszę. Chodź do salonu. - Założyła płaszcz i odwróciła się do niego. - Nie przychodź więcej do mieszkania przy Bayswater, żadnych telefonów. Pokazałeś mi plan twoich dyżurów. Przez cały następny miesiąc wszystkie są podzielone. Dlaczego?

- Dzielone służby nie są uwielbiane, zwłaszcza przez ludzi z rodzinami. Dla mnie to nie problem, więc się zgodziłem. I płacą lepiej.

- Zatem zwykle kończysz o pierwszej i zaczynasz znowu o szóstej po południu?

- Tak.

- Masz automatyczną sekretarkę?

- Tak.

- To dobrze. W ten sposób będziemy w kontakcie.

Ruszyła do drzwi. Brown złapał ją za ramię.

- A kiedy cię zobaczę?

- Teraz to będzie trudne, Gordonie. Musimy być ostrożni. Lepiej nic nie rób, w przerwach zawsze przychodź do domu. Zrobię, co będę mogła.

Pocałował ją namiętnie.

- Kochanie...

Odepchnęła go.

- Muszę iść, Gordonie.

Otworzyła drzwi, zeszła po schodach i wyszła na ulicę. Ciągle było bardzo zimno, więc postawiła kołnierz.

- Mój Boże, co ja muszę robić dla Mateczki Rosji - powiedziała do siebie. Skręciła za róg i zatrzymała taksówkę.



Rozdział V


Robiło się coraz chłodniej. Nad Europę nadciągał front z Syberii, jednak nie zanosiło się na opady śniegu.

W apartamencie Brosnana zegar wskazywał kilka minut po siódmej. Martin dołożył kilka polan do ognia. Anne-Marie, wyciągnięta na sofie, poruszyła się i usiadła.

- Wychodzimy coś zjeść?

- Chyba nie - odparł. - Paskudna pogoda.

- Dobrze. Zobaczę, co mamy w kuchni.

Włączył telewizor, żeby obejrzeć wiadomości. Coraz więcej nalotów na Bagdad, ale wciąż żadnych oznak wojny lądowej. Wyłączył odbiornik, a Anne-Marie wyłoniła się z kuchni i wzięła z krzesła płaszcz.

- Twoja lodówka, jak zwykle, jest pusta. Jeżeli nie chcesz, abym przygotowała posiłek z nieświeżego sera, jednego jajka i resztki mleka, będę musiała zejść do sklepu.

- Pójdę z tobą.

- Nie trzeba - odparła. - Dlaczego mamy cierpieć oboje? Na razie.

Posłała mu całusa i wyszła. Martin otworzył okno. Stanął na tarasie drżąc, paląc papierosa i czekając na jej pojawienie się. Po chwili wyszła frontowymi drzwiami i ruszyła chodnikiem.

- Do widzenia, moje kochanie - zawołał dramatycznym głosem. - Rozstanie przysparza takich słodkich cierpień.

- Idiota! - wykrzyknęła. - Wracaj, zanim dostaniesz zapalenia płuc.

Odeszła, ostrożnie poruszając się po oblodzonym chodniku. Wkrótce zniknęła za rogiem.

W tej chwili zadzwonił telefon. Brosnan odwrócił się i wbiegł do pokoju, zostawiając otwarte okno.

Dillon zjadł wczesną kolację w małej kawiarence, którą często odwiedzał. Wracając przechodził obok bloku Brosnana. Zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Czuł przenikliwe zimno pomimo ciepłej kurtki i wełnianej czapki naciągniętej na uszy. Stał, energicznie zacierając ręce i wpatrując się w oświetlone okna apartamentu.

Kiedy z bloku wyszła Anne-Marie, rozpoznał ją natychmiast i cofnął się w cień. Ulica była cicha i pusta, więc kiedy Brosnan wychylił się przez balustradę i zawołał do Anne-Marie, Dillon słyszał wyraźnie każde słowo. Błędnie wywnioskował, że kobieta wychodzi na dłużej. Kiedy zniknęła za rogiem, szybko przeszedł ulicę. Sprawdził walthera za paskiem, rozejrzał się wokół i zaczął wspinać po rusztowaniu.

Gdy Martin podniósł słuchawkę telefonu, usłyszał głos Mary Tanner.

- Generał Ferguson chcę się dowiedzieć, czy moglibyśmy zobaczyć się z panem rano, przed naszym wyjazdem?

- Nic wam to nie pomoże - odrzekł Brosnan.

- Jak mam to rozumieć?

- Zgoda - powiedział niechętnie. - Skoro musicie.

- Rozumiem. Naprawdę. Jak się miewa Anne-Marie?

- Twarda z niej sztuka. Przeżyła więcej wojen, niż zjedliśmy obiadów. Dlatego zawsze zaskakują mnie jej reakcje, zwłaszcza gdy chodzi o mnie.

- Och, Boże! - westchnęła.-Wy, mężczyźni, jesteście czasami niewiarygodnie głupi. Ona pana kocha, profesorze, po prostu. Do zobaczenia rano.

Brosnan odłożył słuchawkę. Naraz powiało lodowatym powietrzem i płomień na kominku zamigotał. Martin odwrócił się i ujrzał Seana Dillona, stojącego w otwartych drzwiach balkonu, z waltherem w lewej dłoni.

- Boże miłosierny - szepnął.

Delikatesy w bocznej uliczce, jak wiele takich sklepów, były prowadzone przez Hindusa.

Pan Patel. Wobec Anne-Marie był zawsze uprzedzająco grzeczny, nosił za nią koszyk, kiedy chodzili wokół półek. Smaczne francuskie bułeczki, mleko, jajka, ser brie, smakowicie wyglądające quiche.

- Moja żona piekła je własnymi rękami - zapewniał ją. - Dwie minuty w kuchence mikrofalowej i wspaniałe danie gotowe.

Annę-Marie roześmiała się.

- W takim razie do kompletu potrzebujemy tylko dużą puszkę kawioru i wędzonego łososia.

Ostrożnie zapakował sprawunki.

- Jak zwykle zapiszę to na konto profesora Brosnana.

- Dziękuję - odrzekła.

Otworzył przed nią drzwi.

- Zawsze do usług, mademoiselle.

Ruszyła z powrotem oblodzonym chodnikiem, czując nagle niewytłumaczalny przypływ radości.

- Martin. Te wszystkie lata wyszły ci na dobre. - Dillon zęba mi ściągnął rękawiczkę z prawej dłoni, po czym z kieszeni wyjął paczkę papierosów. Brosnan, stojący o metr od stołu, wykonał ostrożny ruch w kierunku ukrytego w szufladzie browninga.

- Nic z tego. - Dillon pokiwał waltherem. - Usiądź na oparciu sofy i załóż ręce za głowę.

Brosnan wykonał polecenie.

- Bawisz się, Sean.

- Tak. Jak się ma stary Liam Devlin?

- Żyje i ma się dobrze. Ciągle w Kiltrei pod Dublinem, ale o tym pewnie wiesz.

- Wiem.

- Ta robota w Valenton. To niepodobne do ciebie, Sean. Zadawać się z parą włóczęgów takich jak bracia Jobert...? Naprawdę tracisz wyczucie.

- Tak sądzisz?

- Przypuszczalnie chodziło o wielką forsę?

- Ogromną - odparł Dillon.

- Mam nadzieję, że dostałeś pieniądze z góry.

- Bardzo śmieszne - skrzywił się Irlandczyk.

- Jedno mnie intryguje - powiedział Brosnan. - Czego chcesz ode mnie po tylu latach?

- Och, wiem o tobie wszystko - rzekł Dillon. - Na przykład to, że wyciągają z ciebie informacje na mój temat. Hernu, pułkownik Action Service, ten stary sukinsyn Ferguson i ta jego dziewczyna, kapitan Tanner. Jak widzisz, Martinie, mam wielu dobrych przyjaciół, ludzi, którzy mogą dotrzeć wszędzie.

- Rzeczywiście. Czy byli zadowoleni, kiedy nie udało ci się z panią Thatcher?

- To tylko próba generalna. Obiecałem im inny cel. Wiesz, jaka jest ta gra.

- Oczywiście, i wiem jeszcze jedno, że IRA za to nie płaci.

Nigdy nie płaciła.

- Kto powiedział, że pracuję dla IRA? - Dillon uśmiechnął się szeroko. - Ostatnio pojawiło się sporo ludzi, którzy mają wystarczające powody, aby uderzyć w Brytyjczyków.

Wtedy Brosnan zrozumiał. Tak mu się przynajmniej wydawało.

- Bagdad?

- Przykro mi, Martinie, ale tę zagadkę zabierzesz ze sobą do grobu.

- Zaspokój moją ciekawość. Wielkie uderzenie na zlecenie Saddama. No tak, on rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś sukcesu.

- Jezu, ty zawsze gadasz za dużo.

- Prezydent Bush jest w Waszyngtonie, pozostają więc Brytyjczycy. Nie udało ci się z najsławniejszą kobietą świata. Kto będzie następny? Premier?

- Dla ciebie nie będzie to miało żadnego znaczenia.

- Ale mam rację, prawda?

- Niech cię cholera, Brosnan! Zawsze byłeś sprytnym sukinsynem! - wybuchnął Dillon.

- To ci się nigdy nie uda.

- Tak sądzisz? W takim razie udowodnię ci, że się mylisz.

- Już ci powiedziałem, że tracisz wyczucie, Sean. Ta fuszerka z panią Thatcher! Przypomina mi się robota starego Franka Barry’ego w siedemdziesiątym pierwszym, kiedy próbował zlikwidować brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, lorda Carringtona. Jestem zaskoczony, że działałeś według tego samego planu, ale przecież zawsze uważałeś, że Barry jest wyjątkowy, prawda?

- Był najlepszy.

- A w końcu martwy.

- Tak, ktokolwiek go dostał, musiał to zrobić od tyłu - wysyczał Dillon.

- Nieprawda - zaprotestował Martin. - Staliśmy twarzą w twarz, o ile sobie przypominam.

- Ty zabiłeś Franka Barry’ego? - zdumiał się Sean.

- No cóż, ktoś musiał to zrobić - odparł Brosnan. - Tak zwykle postępuje się z wściekłymi psami. Pracowałem dla Fergusona, tak na marginesie.

- Ty sukinsynu. - Sean podniósł walthera i wycelował w Martina. W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła Anne-Marie z zakupami.

Dillon odwrócił głowę w jej stronę.

- Uważaj! - zawołał Brosnan i rzucił się na ziemię.

Dillon strzelił dwa razy, trafiając w sofę. Anne-Marie krzyknęła, lecz nie z przerażenia, a ze złości, rzuciła torby i ruszyła na niego. Sean próbował się osłonić. Szamocząc się, oboje wydostali się na taras. Brosnan podczołgał się do stołu i sięgnął do szuflady. Anne-Marie podrapała Dillonowi twarz. Ten zaklął i odepchnął ją z całej siły od siebie. Przeleciała przez balustradę i spadła na dół.

Brosnan zdołał otworzyć szufladę, równocześnie przewrócił lampę, stojącą na stole, pogrążając pokój w ciemnościach, i schwycił browninga. Dillon strzelił szybko trzy razy i chyłkiem pobiegł do wyjścia. Martin wystrzelił dwukrotnie, ale za późno. Trzasnęły zamykane drzwi. Podniósł się, wybiegł na taras i wyjrzał. Anne-Marie leżała na chodniku. Odwrócił się i wybiegł do holu. Otworzył drzwi, po czym zbiegł po schodach na łeb, na szyję. Na dworze padał śnieg. Po Dillonie nie został nawet ślad. Przy leżącej nieruchomo kobiecie klęczał portier, który na odgłos kroków podniósł głowę.

- Z domu wybiegł jakiś człowiek, profesorze. Miał w dłoni pi stolet. Przebiegł przez ulicę.

- Nieważne. - Brosnan przykucnął i przytulił leżącą. - Szybko, karetkę.

Śnieg padał coraz mocniej.

Ferguson, Mary i Max Hernu świetnie się bawili we wspaniałej sali jadalnej u „Ritza”. Pili właśnie drugą butelkę szampana. Generał był w znakomitym humorze.

- Kto powiedział, że jeżeli mężczyznę męczy szampan, to oznacza, że zmęczył się życiem? - zapytał.

- Na pewno musiał to być Francuz - odparł Hernu.

- Bardzo prawdopodobne, ale sądzę, że nadszedł czas, abyśmy wznieśli toast za fundatora tej uczty. - Ferguson uniósł kieliszek. - Twoje zdrowie, moja kochana Mary.

Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle w lustrze wiszącym na ścianie ujrzała inspektora Savary’ego, rozmawiającego z kelnerem.

- Jakieś wiadomości, pułkowniku - zwróciła się do Hernu.

Obejrzał się, po czym wstał i torując sobie przejście między stolikami, podszedł do Savary’ego. Rozmawiali przez chwilę, spoglądając w kierunku stołu.

- Nie wiem jak pan, sir, ale ja mam złe przeczucia - stwierdziła Mary.

Zanim zdążył odpowiedzieć, wrócił Max z ponurą twarzą.

- Niestety, przynoszę straszne wiadomości.

- Dillon? - zapytał Ferguson.

- Złożył wizytę Brosnanowi.

- Co się wydarzyło? Czy Martinowi nic nie jest?

- Nie. Była mała strzelanina. Dillon uciekł. - Ciężko westchnął. - Ale mademoiselle Audin jest w szpitalu St.-Louis. We dług informacji Savary’ego nie wygląda to dobrze.

Kiedy przyjechali, Brosnan paląc papierosa chodził tam i z powrotem po poczekalni na drugim piętrze. Spojrzenie miał nieprzytomne. Mary Tanner podeszła do niego pierwsza.

- Tak mi przykro!

- Co się stało? - zapytał Charles.

Brosnan w krótkich słowach opowiedział, co zaszło. Kiedy skończył, podszedł do nich wysoki, siwiejący mężczyzna w białym fartuchu. Profesor zapytał pośpiesznie:

- Co z nią, Henri? - Zwrócił się do pozostałych: - Profesor Henri Dubois, mój kolega z Sorbony.

- Nie jest dobrze, przyjacielu - stwierdził Dubois. - Uszkodzenia lewej nogi i kręgosłupa są dość poważne, ale gorsza sprawa z pęknięciem czaszki. Właśnie przygotowują ją do operacji. Będę operował natychmiast.

Odszedł. Hernu objął Brosnana ramieniem.

- Chodźmy i napijmy się kawy, przyjacielu. Myślę, że to bę dzie długa noc.

- Ja piję tylko herbatę - powiedział Brosnan. W jego bladej twarzy błyszczały ciemne oczy. - Mój żołądek nie przyjmuje kawy. Czy słyszał pan coś równie śmiesznego?

Mała kawiarenka dla odwiedzających znajdowała się na parterze. O tej porze nie było w niej wielu klientów. Savary pojechał na komisariat, pozostała czwórka usiadła przy stole w rogu.

- Wiem, że myśli pan teraz o czym innym, ale muszę spytać, czy jest coś, co chciałby nam pan przekazać? - odezwał się Ferguson. - Czy on coś panu powiedział?

- Tak, i to dużo. Pracuje dla kogoś, ale na pewno nie dla IRA.

Zapłacono mu z góry i ze sposobu, w jaki o tym mówił, wniosku ję, że duże pieniądze.

- Domyśla się pan kto?

- Kiedy zasugerowałem, że to Saddam Husajn, rozzłościł się.

Wygląda na to, że trafiłem. Interesujące, że on wie o was wszystko.

- O nas wszystkich? - zapytał Hernu. - Jest pan pewien?

- O tak, chwalił się tym. - Zwrócił się do Fergusona. - Wie na wet o tym, że pan i kapitan Tanner przyjechaliście tutaj, aby wy ciągnąć ode mnie informacje, jak to określił. Powiedział, że ma odpowiednich przyjaciół. - Zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć sobie dokładnie słowa Seana. - Ludzi, którzy mogą dotrzeć wszędzie.

- Tak, rzeczywiście. - Ferguson popatrzył na Hernu. - Intere sujące.

- Macie też inny problem. Powiedział, że zamach na Thatcher to tylko próba generalna, że ma inny cel.

- Niech pan mówi.

- Zdołałem wytrącić go z równowagi, mówiąc, że Valenton to była straszna fuszerka. Myślę, że on zamierza uderzyć w premiera Anglii.

- Jest pan tego pewien? - zapytała Mary.

- Tak - skinął głową. - Podpuściłem go, powiedziałem, że to nigdy mu się nie uda. Stracił panowanie nad sobą. Odrzekł, że udo wodni, iż się mylę.

Ferguson znowu spojrzał na Hernu i westchnął.

- A więc to tak. Lepiej pójdę do ambasady i zawiadomię na szych ludzi w Londynie.

- Zrobię to samo tutaj - powiedział Hernu. - Przecież kiedyś musi stąd wyjechać. Zawiadomimy wszystkie lotniska i porty. Rutynowa czynność, ale oczywiście zrobię to dyskretnie.

Wstali.

- Tracicie swój czas, panowie - zauważył Brosnan. - Nie zła piecie go zwykłymi sposobami. Nawet nie wiecie, kogo szukać.

- Być może, Martinie - odparł Ferguson - ale zrobimy co w naszej mocy.

Mary Tanner odprowadziła ich do drzwi.

- Generale, jeśli nie potrzebuje mnie pan, chciałabym zostać.

- Oczywiście, moja droga. Zobaczymy się później.

Podeszła do lady i zamówiła dwie filiżanki herbaty.

- Francuzi są rozbrajający - powiedziała. - Myślą, że oszaleliśmy, dolewając mleka do herbaty.

- Są gusta i guściki - odrzekł Brosnan i poczęstował ją papierosem. - Ferguson opowiedział mi o pani bliźnie.

Wzruszyła ramionami.

- Pamiątka ze starej Irlandii.

Nerwowo zastanawiał się, co powiedzieć.

- Jaka jest pani rodzina? Pochodzi pani z Londynu?

- Mój ojciec był profesorem medycyny w Oxfordzie. Umarł jakiś czas temu. Rak. Moja matka żyje. Ma posiadłość w Herefordshire.

- Ma pani rodzeństwo?

- Miałam brata. Był dziesięć lat starszy ode mnie. Został za strzelony w Belfaście w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. Zabił go snajper z Divis Fiat. Był kapitanem komandosów morskich.

- Przykro mi.

- To było tak dawno.

- Nie usposabia to pani dobrze w stosunku do człowieka takie go jak ja.

- Ferguson wyjaśnił mi, jak dostał się pan do IRA po powrocie z Wietnamu.

- Po prostu następny cholerny Jankes wścibiający nos w nie swoje sprawy, to miała pani na myśli? - Westchnął. - W owym czasie to wydawało się słuszne, naprawdę. Siedziałem w tym po same uszy przez pięć długich, cholernych lat.

- A jak pan to widzi dzisiaj?

- Irlandię? - Roześmiał się chrapliwie. - Z przyjemnością bym popatrzył, jak tonie w morzu. - Podniósł się. - Chodźmy, rozprostujmy nogi.

Dillon wrócił na barkę i właśnie siedział w kuchni, gotując wodę, kiedy zadzwonił telefon.

- Ona leży w szpitalu St.-Louis. Musimy być dyskretni, lecz na podstawie zebranych wiadomości mogę stwierdzić, że znajduje się w stanie krytycznym - poinformował Makiejew.

- Niech to cholera! - odparł Dillon. - Gdyby tylko trzymała ręce przy sobie!

- To zdarzenie może przysporzyć nam wielu kłopotów. Lepiej przyjdę do ciebie.

- Czekam.

Dillon nalał wrzątku do miski i poszedł do łazienki. Zdjął koszulkę, a następnie z szafki pod umywalką wyjął teczkę. W niej to, o czym wspominał Brosnan, były paszporty, wystawione na wiele różnych osób, oraz przybory do makijażu.

Przez lata często podróżował na Kontynent i z powrotem przez Jersey, wyspę na kanale La Manche, która należy do Wielkiej Brytanii. Brytyjski obywatel nie potrzebuje paszportu, aby odlecieć stamtąd do Anglii. Zatem niech będzie francuski turysta wypoczywający na Jersey.

Wybrał paszport Henriego Jacauda, sprzedawcy samochodów z Rennes. Znalazł też prawo jazdy na nazwisko Petera Hiltona, zamieszkałego w głównym mieście wyspy, Saint Helier. Prawo jazdy wystawione na Jersey różniło się od brytyjskiego, ponieważ zawierało fotografię. Zawsze dobrze było mieć przy sobie dokument identyfikujący, nauczył się tego już dawno. Ludzie lubią dopasowywać twarz do fotografii, a zdjęcia w prawie jazdy i we francuskim paszporcie były jednakowe. I o to chodziło.

Rozpuścił trochę czarnego barwnika w gorącej wodzie i zaczął nakładać go na swoją jasną czuprynę. Zdumiewające, do jakiego stopnia stawał się innym człowiekiem tylko dzięki zmianie koloru włosów. Wysuszył włosy i ułożył je, potem wyjął z teczki lekko przyciemnione okulary w rogowej oprawie. Zamknął oczy, myśląc o roli, którą będzie grał, i kiedy znowu je otworzył, z lustra spoglądał nań Henri Jacaud. Przemiana była szokująca. Zamknął teczkę, odłożył ją na swoje miejsce, ubrał się i przeszedł do kajuty, trzymając w ręce prawo jazdy.

W tej chwili po schodach zszedł Makiejew.

- Dobry Boże! - wykrzyknął. - Przez moment myślałem, że to ktoś inny.

- Bo to jest ktoś inny - odparł Dillon. - Henri Jacaud, sprze dawca samochodów z Rennes, w drodze na Jersey, na wakacje zi mowe. Promem z Saint-Malo. - Pokazał prawo jazdy. - A to Peter Hilton, księgowy z Saint Helier. Jest mieszkańcem Jersey.

- Nie potrzebujesz paszportu, aby dostać się do Londynu?

- Nie. Jersey jest terytorium brytyjskim. W prawie jazdy jest zdjęcie, to pozwala mnie zidentyfikować. Ludzie to lubią. To sprawia, że bardziej ci wierzą.

- Co dziś się wydarzyło, Sean? Co naprawdę się stało?

- Zdecydowałem, że nadszedł czas, aby zająć się Brosnanem.

Cholera, Josef, on zna mnie zbyt dobrze! Nikt mnie nie zna tak jak on i to może być niebezpieczne.

- Rozumiem. On jest sprytny.

- To coś więcej, Josefie. On rozumie moje posunięcia. Jest taki sam jak ja. Żyliśmy w tym samym świecie. Ludzie nie zmieniają się. Nieważne, co on robi teraz; pochodzi z podziemia, jest tym samym facetem, który kiedyś był budzącym strach strzelcem IRA.

- Postanowiłeś więc pozbyć się go?

- To był impuls. Przechodziłem obok jego domu, zobaczyłem, że ta kobieta wychodzi. Zawołał do niej. Brzmiało to tak, jakby szła do domu, wykorzystałem więc szansę i wszedłem po rusztowaniu.

- I co się stało?

- Miałem go na muszce.

- Ale go nie zabiłeś?

Dillon roześmiał się i wyszedł do kuchni. Wrócił z butelką kruga i dwoma kieliszkami. Otwierając butelkę, powiedział:

- No wiesz, Josefie, stać twarzą w twarz po tych wszystkich la tach... Musieliśmy coś sobie wyjaśnić.

- Nie powiedziałeś mu, dla kogo pracujesz?

- Pewnie, że nie - skłamał beztrosko i nalał szampana. - Za ko go mnie masz?

- Chodzi mi o to, że gdyby dowiedział się, że masz inny cel, że zamierzasz uderzyć w Majora... - Makiejew wzruszył ramionami.

- Na pewno powiedziałby o tym Fergusonowi. Uniemożliwiłoby ci to wykonanie zadania w Londynie. Aroun z pewnością chciałby przerwać całą tę sprawę.

- Brosnan nic nie wie. - Dillon dolał sobie szampana. - Aroun może być spokojny. Poza tym, chcę tego drugiego miliona. A propos, sprawdziłem w Zurychu. Pierwszy milion został przelany na moje konto.

Makiejew poruszył się.

- Oczywiście. Kiedy wyjeżdżasz?

- Jutro albo pojutrze. Zobaczę. W tym czasie możesz coś dla mnie zorganizować. Ta Rosjanka, Tania Nowikowa. Będę potrzebował jej pomocy.

- Jasne.

- Po pierwsze, mój ojciec miał kuzyna pochodzącego z Belfa stu i mieszkającego w Londynie, nazwiskiem Danny Fahy.

- ZIRA?

- Tak, ale pozostaje w ukryciu. To złota rączka. Był mechanikiem. Z niczego potrafi zrobić coś. Korzystałem z jego pomocy w osiemdziesiątym pierwszym, kiedy pracowałem dla pewnej organizacji w Londynie. W tamtych dniach mieszkał w Kilburn, na Tithe Street dziesięć. Chcę, aby Nowikowa go odszukała.

- Coś jeszcze?

- Tak. Muszę się gdzieś zatrzymać. Ona nie mieszka w ambasadzie, co?

- Nie, ma mieszkanie przy Bayswater Road.

- Wolałbym nie zatrzymywać się u niej. Może być pod obserwacją. Oddział Specjalny Scotland Yardu ma zwyczaj brania pod lupę pracowników ambasady radzieckiej, prawda?

- Och, to już nie te czasy co kiedyś. - Makiejew uśmiechnął się. - Dzięki temu głupcowi Gorbaczowowi uważają nas za przyjaciół.

- W każdym razie wolałbym zamieszkać gdzie indziej. Skon taktuję się z nią w jej mieszkaniu i nic poza tym.

- Jest jeden problem - powiedział Makiejew. - Chodzi o materiały wybuchowe, broń i wszystko, czego będziesz potrzebował.

Być może dostarczy pistolet, nic więcej. Jak wspomniałem, jej przełożony, pułkownik Jurij Gatow, szef KGB w Londynie, popiera Gorbaczowa. Jest bardzo przychylny naszym brytyjskim przy jaciołom.

- W porządku - odparł Sean. - Jeśli chodzi o to, mam swoje własne kontakty, ale będę potrzebował więcej gotówki. Podczas lotu z Jersey do Londynu mogę zostać poddany kontroli celnej.

Nie powinni przyłapać mnie z dużą forsą w walizce.

- Jestem przekonany, że Aroun może to załatwić.

- W takim razie w porządku. Chciałbym zobaczyć się z nim, zanim wyjadę. Może jutro rano. Załatw to, dobrze?

- Jasne. - Makiejew zapiął płaszcz. - Będę informował cię o sytuacji w szpitalu. - W drzwiach zatrzymał się i odwrócił. - Jeszcze coś. Obiecałeś, że dokonasz tego. To może spowodować straszliwą jatkę. Jak zamierzasz wydostać się z Anglii?

Dillon uśmiechnął się.

- Właśnie chcę się teraz nad tym zastanowić. Do zobaczenia jutro rano.

Rosjanin wyszedł. Sean nalał sobie szampana i usiadł przy stole, przyglądając się wycinkom na ścianach. Sięgnął po plik gazet i zaczął je przeglądać. W końcu znalazł to, czego szukał. Ubiegłoroczny egzemplarz magazynu Paris Match. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Michaela Arouna. Wewnątrz był siedmiostronicowy artykuł o jego życiu i zwyczajach. Dillon zapalił papierosa i zaczął czytać.

Była pierwsza w nocy. Mary Tanner siedziała samotnie w poczekalni, gdy wszedł profesor Henri Dubois. Był bardzo zmęczony, ramiona miał zgarbione. Ciężko usiadł w fotelu i zapalił papierosa.

- Gdzie jest Martin? - zapytał.

- Anne-Marie jest chyba jedyną żyjącą krewną swojego dziad ka. Martin próbuje skontaktować się z nim. Zna go pan?

- A któż go nie zna, mademoisellei To jeden z najbogatszych i mających największe wpływy przemysłowców we Francji. Jest bardzo stary, ma osiemdziesiąt osiem lat. Był kiedyś moim pacjentem. W zeszłym roku miał wylew. Nie przypuszczam, żeby Martin coś zdziałał. Starszy pan mieszka w posiadłości rodzinnej, Chateau Vercors. To jakieś trzydzieści kilometrów od Paryża.

Wszedł Brosnan. Był bardzo zmęczony, ale kiedy spostrzegł Duboisa, ożywił się.

- Co z nią?

- Nie będę udawał, przyjacielu. Nie jest z nią dobrze. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Teraz czekajmy.

- Mogę ją zobaczyć?

- Później. Zawołam cię.

- Zostajesz?

- Tak. Prześpię się kilka godzin na tapczanie w moim gabinecie. Jak ci poszło z Pierre’em Audinem?

- W ogóle mi nie poszło. Rozmawiałem z Fournierem, jego sekretarzem. Stary jest przykuty do wózka. Nie wie nawet, która jest godzina.

Dubois westchnął.

- Tak właśnie myślałem. Zobaczymy się później.

- Pan też potrzebuje snu - powiedziała Mary po jego wyjściu.

Brosnan uśmiechnął się ponuro.

- Czuję się teraz tak, jakbym już nigdy nie miał zasnąć. To wszystko moja wina. - Na jego twarzy odmalowała się rozpacz.

- Jak pan może tak mówić?

- Gdyby nie moja przeszłość, nigdy by się to nie wydarzyło.

- Nie może pan tak mówić - powiedziała. - Życie nie jest takie proste.

Zadzwonił telefon i Mary odebrała. Po krótkiej rozmowie odłożyła słuchawkę.

- To Ferguson. - Położyła rękę na ramieniu profesora. - Chodźmy, położy się pan na tapczanie. Proszę się odprężyć. Będę tutaj. Jeżeli coś się zmieni, natychmiast pana obudzę.

Niechętnie uległ jej namowie i niespodziewanie szybko zapadł w mroczny sen bez marzeń. Pogrążona w niewesołych myślach Mary usiadła obok, wsłuchując się w jego cichy oddech.

Było po trzeciej, gdy wszedł Dubois. Profesor, jakby wyczuwając jego obecność, natychmiast obudził się i usiadł.

- Co jest?

- Odzyskała przytomność.

- Mogę ją zobaczyć?

- Tak, oczywiście.

Brosnan ruszył do drzwi. Lekarz położył rękę na jego ramieniu.

- Nie jest dobrze, Martinie. Myślę, że powinieneś przygotować się na najgorsze.

- Nie. - Brosnanowi zaparło dech. - To niemożliwe.

Pobiegł korytarzem, otworzył drzwi jej pokoju i wszedł. Przy łóżku siedziała pielęgniarka. Anne-Marie była bardzo blada, głowę miała owiniętą bandażami. Wyglądała jak zakonnica.

- Poczekam na zewnątrz, monsieur - powiedziała pielęgniarka i wyszła.

Brosnan usiadł. Ujął dłoń kobiety i Anne-Marie otworzyła oczy. Popatrzyła na niego pustym wzrokiem, a kiedy w końcu rozpoznała go, uśmiechnęła się.

- Martin, to ty?

- A któżby inny? - Pocałował jej dłoń.

Uchyliły się drzwi i zajrzał Dubois.

- Twoje włosy, Martinie, są za długie. Wyglądasz zabawnie. - Podniosła rękę, aby ich dotknąć. - W Wietnamie, na bagnach, kiedy ci z Vietkongu chcieli mnie zabić, wyszedłeś z trzcin i wyglądałeś jak jakiś średniowieczny wojownik. Miałeś wtedy takie same długie włosy i nosiłeś przepaskę.

Zamknęła oczy.

- Odpocznij teraz. Nic nie mów - poprosił.

- Muszę. - Znowu na niego spojrzała. - Pozwól mu uciec, Martinie. Obiecaj mi. Nie jest tego wart. Nie chcę, żebyś wrócił do tego, co było. - Ścisnęła jego dłoń z zaskakującą siłą. - Obiecaj mi.

- Masz moje słowo - powiedział.

Opadła na poduszki, patrząc w sufit.

- Mój kochany, dziki, irlandzki chłopiec. Zawsze kochałam tylko ciebie, Martinie, nikogo więcej.

Jej powieki powoli opadły. Urządzenie kontrolne przy łóżku zmieniło ton. Dubois natychmiast podszedł do łóżka.

- Wyjdź, Martinie. Poczekaj na zewnątrz.

Wypchnął Brosnana i zamknął drzwi. Na korytarzu stała Mary.

- Martinie? - zapytała.

Spojrzał na nią pustym wzrokiem. Drzwi otworzyły się i wyszedł Dubois.

- Przykro mi, przyjacielu. Ona odeszła.

Dillon obudził się natychmiast, kiedy zadzwonił telefon.

- Niestety, ona nie żyje - powiedział Makiejew.

- Szkoda - odrzekł Dillon. - Nie chciałem tego.

- Co teraz?

- Wyjadę dziś po południu. W tych okolicznościach to chyba najlepszy pomysł. Jak tam Aroun?

- Umówiłem was na jedenastą.

- Dobrze. Czy on wie, co się stało?

- Nie.

- I niech tak zostanie. Zobaczymy się na miejscu tuż przed jedenastą.

Odłożył słuchawkę i oparł się na poduszce. Anne-Marie Audin. Szkoda. Nigdy przedtem nie zabił kobiety, oprócz pewnej informatorki w Derry, ale ona zasłużyła sobie na to. Tym razem to był wypadek, ale miał posmak pecha. Dillon poczuł się nieswojo. Dopalił papierosa i ułożył się wygodniej, próbując zasnąć.

Było po dziesiątej, kiedy Mary Tanner wpuściła Fergusona i Hernu do mieszkania Brosnana.

- Co z nim? - zapytał Charles.

- Cały czas szuka sobie zajęcia. Dziadek Anne-Marie jest chory, więc Martin z jego sekretarzem przygotowują wszystko do pogrzebu.

- Tak szybko? - zdziwił się Ferguson.

- Jutro, na cmentarzu rodzinnym w Vercors.

Weszli do pokoju. Brosnan stał przy oknie. Odwrócił się, aby ich przywitać. Ręce trzymał w kieszeni, twarz miał bladą i ściągniętą.

- No i co? - zapytał.

- Żadnych wieści - odrzekł Hernu. - Sprawdziliśmy wszystkie porty i lotniska, oczywiście dyskretnie. - Zawahał się. - Uważa my, że lepiej nie podawać tego do wiadomości publicznej, profe sorze. Mam na myśli śmierć mademoiselle Audin.

Brosnan był dziwnie obojętny.

- Nie ma go tutaj. Trzeba go szukać w Londynie. Prawdopodobnie już tam jedzie. Będziecie potrzebować mnie w Anglii.

- To znaczy, że pomoże nam pan? Wchodzi pan w to? - zapytał Ferguson.

- Tak.

Brosnan zapalił papierosa, otworzył okno i wyszedł na taras, Mary podążyła za nim.

- Ależ nie może pan, Martinie! Powiedział pan, obiecał pan Anne-Marie dać temu spokój!

- Skłamałem - odparł zimno. - Tylko dlatego, żeby łatwiej było jej odejść. Tam nic nie ma. Tylko ciemność.

Jego twarz była jak wykuta z kamienia, spojrzenie lodowate. Była to twarz kogoś obcego.

- Och, mój Boże - wyszeptała.

- Dostanę go - rzekł Brosnan. - Dostanę go, choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobię w życiu.



Rozdział VI


Dochodziła jedenasta, gdy Makiejew zajechał przed dom Arouna przy Alei Victora Hugo. Szofer zatrzymał samochód przy krawężniku. Kiedy wyłączył silnik, tylne drzwi otworzyły się i wsiadł Dillon.

- Lepiej nie nosić eleganckich butów - powiedział. - Wszędzie błoto.

Uśmiechnął się, a Makiejew podniósł szybę oddzielającą ich od kierowcy.

- Jesteś w niezłym humorze, jeśli zważyć sytuację.

- Dlaczego nie? Chciałem się upewnić, czy nie powiedziałeś Arounowi o tej Audin.

- Nie, oczywiście, że nie.

- Dobrze. Nie chciałbym, żeby cokolwiek popsuło mi szyki.

Teraz chodźmy.

Drzwi otworzył Rashid. W korytarzu służąca wzięła od nich płaszcze. Aroun czekał we wspaniałym salonie.

- Valenton, panie Dillon. Rozczarował mnie pan.

- Nikt nie jest doskonały, powinien pan o tym wiedzieć - od parł Sean. - Obiecałem zlikwidować alternatywny cel i dotrzymam słowa.

- Brytyjski premier? - zapytał Rashid.

- Zgadza się - przytaknął Irlandczyk. - Jeszcze dzisiaj wyjeżdżam do Londynu. Pomyślałem, ze moglibyśmy porozmawiać, za nim odjadę.

Rashid spojrzał na Arouna, który odrzekł:

- Oczywiście, panie Dillon. W czym mogę pomóc?

- Po pierwsze, potrzebuję gotówki. Trzydzieści tysięcy dolarów. Chciałbym, aby pieniądze przekazał mi ktoś w Londynie. Pułkownik Makiejew omówi z panem szczegóły.

- Nie ma problemu - powiedział Aroun.

- Po drugie - powstaje kwestia, jak wydostanę się z Anglii po pomyślnym załatwieniu sprawy.

- Jest pan bardzo pewny siebie, panie Dillon - rzekł Rashid.

- No cóż, trzeba zawsze być optymistą, synu - odparł Sean. - Najważniejsze jest, jak przekonałem się przez te wszystkie lata, nie tyle osiągnięcie celu, co uratowanie własnej skóry. To znaczy, je żeli zabiję brytyjskiego premiera, głównym problemem dla mnie stanie się wydostanie się z Anglii. I tutaj widzę zadanie dla pana, panie Aroun.

Do salonu weszła służąca z kawą. Aroun odczekał, aż naleje do filiżanek.

- Proszę jaśniej - powiedział, gdy wyszła.

- Jestem całkiem niezłym pilotem, zresztą, o ile wiem, pan również. W starym numerze Paris Matcha wyczytałem, że kupił pan posiadłość na wybrzeżu Normandii. Nazywa się Chateau Saint-Denis i leży jakieś trzydzieści kilometrów na południe od Cherbourga.

- Zgadza się.

- W artykule wspomniano, że bardzo pokochał pan to miejsce, jego dzikość i odosobnienie. Jest podobno jakby żywcem przeniesione z osiemnastego wieku.

- Do czego pan zmierza, panie Dillon? - zapytał Rashid.

- Napisano także, że jest tam pas startowy i nie jest tajemnicą, iż pan Aroun lubi przylatywać z Paryża, pilotując swój własny samolot.

- To prawda - potwierdził milioner.

- Dobrze. Więc kiedy będę blisko, jakby to powiedzieć, załatwienia sprawy, powiadomię pana. Przyleci pan do Saint-Denis. Ja wylecę z Anglii i dołączę do pana po wykonaniu zadania. Załatwi pan dla mnie dalszy transport.

- Ale jak? - zapytał Rashid. - Gdzie pan znajdzie samolot?

- Jest wiele aeroklubów, synu, i wiele samolotów do wynajęcia. Nie będę leciał uczęszczanymi trasami. Nie znajdą mnie. Po prostu zniknę. Jako pilot, musisz wiedzieć, że największym problemem władz jest przestrzeń powietrzna, która znajduje się poza ich kontrolą. Kiedy wyląduję w Saint-Denis, możecie spalić ma szynę. - Przeniósł wzrok z Rashida na Michaela. - Zgoda?

- Zgoda - odrzekł Aroun. - Co jeszcze możemy zrobić dla pana?

- O wszystkim będzie was informował Makiejew. Teraz muszę iść. - Dillon ruszył w stronę drzwi.

Na zewnątrz stanął na chodniku przy samochodzie Makiejewa. Prószył śnieg.

- No więc tak. Nie zobaczymy się, przynajmniej przez jakiś czas.

Makiejew podał mu kopertę.

- Adres i numer telefonu Tani. - Spojrzał na zegarek. - Nie złapałem jej rano. Zostawiłem wiadomość, że chcę z nią rozmawiać w południe.

- Świetnie. Odezwę się do ciebie z Saint-Malo. Zanim dostanę się na prom do Jersey, chcę upewnić się, czy wszystko w porządku.

- Podrzucę cię - zaproponował Makiejew.

- Nie, dzięki. Chcę się przejść. - Dillon wyciągnął rękę. - Do naszego następnego wesołego spotkania.

- Powodzenia, Sean.

Dillon uśmiechnął się.

- Ty też tego potrzebujesz. - Odwrócił się i odszedł.

W południe Makiejew zatelefonował do Tani.

- Mój przyjaciel zadzwoni do ciebie, żeby się umówić-powie dział. - Możliwe, że jeszcze dziś, późnym wieczorem. To ten, o którym mówiliśmy.

- Zajmę się nim, pułkowniku.

- Nigdy przedtem nie brałaś udziału w równie ważnej sprawie - ciągnął. - Będzie potrzebował mieszkania. Zorganizuj mu je gdzieś w pobliżu twojego.

- Oczywiście.

- I chcę, żebyś odszukała pewnego człowieka.

Podał jej szczegóły dotyczące Danny’ego Fahy.

- Z tym nie będzie problemu - odparła, gdy skończył. - Coś jeszcze?

- Tak. On lubi walthery. Zajmij się tym, moja droga. Będziemy w kontakcie.

Kiedy Mary Tanner weszła do apartamentu u „Ritza”, Ferguson, stojąc przy oknie, pił właśnie popołudniową herbatę.

- Ach, już jesteś - powiedział. - Zastanawiałem się, co cię za trzymało. Musimy jechać.

- Dokąd? - zdziwiła się.

- Z powrotem do Londynu.

Zaczerpnęła powietrza.

- Ja nie, generale. Ja zostaję.

- Zostajesz? - zapytał.

- Na pogrzeb w Chateau Vercors, jutro rano o jedenastej. Poza tym on zrobi to, czego od niego chcecie. Czyż nie jesteśmy mu winni jakiegoś wsparcia?

Ferguson uniósł dłonie w obronnym geście.

- W porządku, przekonałaś mnie. Mimo to ja muszę wracać.

Możesz zostać, jeśli chcesz. Przylecisz jutro po południu. Załatwię, aby przyleciał po ciebie Lear. Po was oboje. Czy to wystarczy?

- Pewnie, że tak. - Uśmiechnęła się do niego i sięgnęła po czajniczek. - Jeszcze filiżankę, generale?

Dillon złapał ekspres do Rennes i przesiadł się na pociąg do Saint-Malo o trzeciej. Podróżowało nim niewielu ludzi, ponieważ nie był to sezon turystyczny, poza tym pogoda w Europie była okropna. Na prom do Jersey czekało nie więcej niż dwudziestu pasażerów. Wysiadł w Saint Helier tuż przed szóstą, złapał taksówkę i pojechał na lotnisko.

Już płynąc na wyspę, wiedział, że będą kłopoty, ponieważ im bardziej się zbliżali, tym gęstsza mgła panowała. W okolicach Jersey było to normalne.

Upewnił się, że oba loty do Londynu zostały odwołane, wyszedł z budynku lotniska, wziął taksówkę i polecił zawieźć się do hotelu. Pół godziny później zadzwonił do Makiejewa do Paryża.

- Przepraszam, nie miałem okazji zadzwonić z Saint-Malo.

Pociąg był opóźniony. O mały włos nie spóźniłem się na prom.

Skontaktowałeś się z Nowikową?

- Tak - odpowiedział Makiejew. - Wszystko w najlepszym po rządku. Czeka na twój przyjazd. Gdzie jesteś?

- W hotelu „UHorizon” w Jersey. Na lotnisku jest mgła. Mam nadzieję, że odlecę rano.

- Odezwij się.

- Jasne.

Sean rozłączył się, założył kurtkę i zszedł do baru. Po chwili podszedł do niego przystojny, energiczny Włoch, który przedstawił się jako główny kelner. Dillon wziął od niego menu, zamówił butelkę kruga i odprężył się.

Mniej więcej w tym samym czasie przy drzwiach apartamentu przy Quai de Montebello zadźwięczał dzwonek. Profesor otworzył i stanął twarzą w twarz z Mary Tanner.

- Cześć - powitał ją, popijając z trzymanej w dłoni szklanki wypełnionej szkocką. - Nie spodziewałem się ciebie.

Wzięła od niego szklankę i wylała zawartość do doniczki, stojącej przy drzwiach.

- To nie jest ci potrzebne.

- Skoro tak twierdzisz...

- Pomyślałam, że czujesz się samotny. Nie sądzę, żeby to było przyjemne. Rozmawiałeś z Fergusonem, zanim odjechał?

- Tak. Powiedział, że zostajesz. Zaproponował, żebyśmy przy lecieli jutro rano.

- Na pewno cały dzień nic nie miałeś w ustach. Proponuję pójść gdzieś na kolację. Nie próbuj oponować.

- Nawet nie mam zamiaru, kapitanie. - Zasalutował.

- Na pewno gdzieś w pobliżu jest jakiś twój ulubiony lokal.

- Tak. Wezmę płaszcz i idziemy.

Było to typowe, małe bistro w bocznej uliczce, urządzone prosto i bezpretensjonalnie. Parawany dawały poczucie prywatności. Z kuchni dolatywały smakowite zapachy. Brosnan zamówił szampana.

- Krug? - zapytała, gdy przyniesiono butelkę.

- Znają mnie tutaj.

- Zawsze pijasz szampana?

- Przed laty zostałem ranny w brzuch. Z tego powodu mam problemy. Doktor zabronił mi picia mocnych napojów i czerwone go wina. Szampana wolno. Zauważyłaś, jak nazywa się to miejsce?

- „La Belle Aurore”

- Tak samo jak knajpa w Casablance. Humphrey Bogart, Ingrid Bergman... - Podniósł kieliszek. - Twoje zdrowie.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Przerwała je Mary.

- Możemy pogadać o sprawie?

- Czemu nie? Co cię interesuje?

- Co będzie dalej? Dillon znikł, sam tak powiedziałeś. Jak, u diabła, zamierzasz go odnaleźć?

- Znam jego słaby punkt - odparł Brosnan. - On nie zbliży się do IRA z obawy przed zdradą. To pozostawia mu tylko jedno wyjście. Zwróci się do podziemia. Po wszystko, czego potrzebuje - po uzbrojenie, materiały wybuchowe, nawet po ludzi - pójdzie w pewne miejsce. Wiesz dokąd?

- Londyński East End?

- Tak. To dzielnica prawie tak romantyczna jak Little Italy albo Bronx w Nowym Jorku. Bracia Kray, najgroźniejsi gangsterzy, ja kich miała Anglia, gang Richardsonów. Dużo wiesz o East Endzie?

- Myślałam, że to wszystko jest już historią.

- Wcale nie. Ci najważniejsi, nazywani zarządcami, stali się spokojniejsi, lecz wszystkie te przestępstwa - napady na banki, furgonetki ochrony - wciąż popełniane są przez mniej więcej tę samą grupę. Członkowie rodzin, dla których jest to po prostu interes, zastrzelą cię, jeśli wejdziesz im w drogę.

- Miła perspektywa.

- Wszyscy wiedzą, kim oni są, łącznie z policją. U tego właśnie bractwa Dillon będzie szukał pomocy.

- Wydaje mi się, że to musi być raczej zamknięta społeczność.

- Oczywiście, ale ja mam tam kogoś znajomego.

- Naprawdę? Kto to jest?

Nalał jej szampana.

- W Wietnamie, w sześćdziesiątym ósmym, w czasach mojej dzikiej i głupiej młodości, byłem spadochroniarzem, zwiadowcą lotniczym. Sformowałem oddział sił specjalnych. Chciałem działać na terenie Kambodży. Muszę dodać, że całkowicie nielegalnie.

Byli w nim faceci ze wszystkich służb. Ludzie ze specjalnymi kwalifikacjami. Skaptowaliśmy nawet kilku marines. W ten sposób poznałem Harry’ego Flooda.

- Harry’ego Flooda? - Zmarszczyła brwi. - Nie wiem dlaczego, ale nazwisko wydaje mi się znajome.

- Całkiem możliwe. Harry jest w moim wieku, urodził się w Brooklynie. Jego matka umarła przy porodzie. Wychowywał go ojciec, który zmarł, gdy Harry miał osiemnaście lat. Wstąpił do marines, pojechał do Wietnamu i tam spotkaliśmy się. - Brosnan roześmiał się. - Nigdy nie zapomnę tego pierwszego razu. W delcie Mekongu, po szyję w cuchnącym błocie.

- Interesujące.

- Harry został odznaczony Srebrną Gwiazdą i Krzyżem Marynarki Wojennej. W sześćdziesiątym dziewiątym, kiedy wychodziłem, miał przed sobą jeszcze rok służby. Odesłali go do Londynu, gdzie pracował jako strażnik ambasady. Wtedy to się stało.

- Co?

- Pewnej nocy poznał dziewczynę, niejaką Jean Dark. Była to miła, ładna, dwudziestoletnia panna w wełnianej sukience. Ale coś różniło ją od innych dziewczyn. Jej rodzina to byli gangsterzy, jak to mówiono w East Endzie, prawdziwe łotry. Jej stary posiadał swoje własne małe imperium nad rzeką, był na swój sposób sławny, niemal tak jak bracia Kray. Umarł w tym samym roku.

- I co dalej? - zapytała zaciekawiona Mary.

- Matka Jean próbowała przejąć interes. Wszyscy nazywali ją Ma Dark. Nie było to proste. Gangi rywalizowały ze sobą. Harry ożenił się z Jean, został w Anglii i... po prostu wciągnął się. Wykolegował rywali.

- To znaczy został gangsterem?

- Kimś znacznie ważniejszym. Stał się jednym z największych zarządców na East Endzie.

- Mój Boże, teraz sobie przypomniałam! On ma te wszystkie kasyna! To on robi te inwestycje nad Tamizą.

- Zgadza się. Jakieś pięć czy sześć lat temu Jean umarła na raka. Jej matka dużo wcześniej. Więc wszystko prowadzi samodzielnie.

- Czy ma obywatelstwo brytyjskie?

- Nie, nigdy nie zrezygnował z amerykańskiego. Władze nie mogły go ruszyć, ponieważ nie jest notowany. Nie spędził w więzieniu nawet jednego dnia.

- I ciągle jest gangsterem?

- To zależy od tego, kogo uważasz za gangstera. Miał z tym do czynienia, on i jego chłopcy, w przeszłości. Z tym, co mogłabyś nazwać staromodnymi zbrodniami.

- Nie masz chyba na myśli czegoś tak okropnego jak narkotyki czy prostytucja? Po prostu napady zbrojne, korupcja i tym podobne?

- Nie bądź złośliwa. On ma kasyna, udziały w elektronice i handlu. Połowa Wapping należy do niego. Działa jak najbardziej legalnie.

- Ale nadal jest gangsterem?

- Powiedzmy, że wciąż jest rządcą większości East Endu. Ma pseudonim Jankes. Polubisz go.

- Polubię? - Była zaskoczona. - A kiedy go poznam?

- Jak tylko załatwię spotkanie z nim. Harry i jego chłopcy wiedzą o wszystkim, co dzieje się na East Endzie. Jeżeli ktokolwiek może mi pomóc schwytać Dillona, to tylko on.

Pojawił się kelner i postawił przed nimi talerze z zupą cebulową.

- Dobra, a teraz jedzmy, umieram z głodu.

Flood skulił się w rogu klatki i objął ramionami, aby zachować resztki ciepła. Był nagi do pasa, bez butów, miał na sobie jedynie spodnie od munduru. Klatka miała kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych. Przez bambusową kratą nad jego głową bez przerwy padał deszcz. Czasami pojawiał się jakiś żółtek, by pokazać innym tego jankeskiego psa, który kuca w swoich własnych odchodach.

Wydawało mu się, że jest tutaj od zawsze. Czas przestał mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Nigdy dotąd nie był pogrążony w takiej rozpaczy. Deszcz padał coraz bardziej. Czuł się tak, jakby znalazł się pod wodospadem. Poziom wody gwałtownie się podnosił. Flood wstał. Sięgała mu do piersi. Zaczął się szamotać. Deszcz padał i padał, a on nie miał już oparcia pod nogami i machał nimi, aby utrzymać się na powierzchni, walcząc o oddech, bijąc rękami 0kraty. Nagle jakaś silna dłoń chwyciła go, wyciągnęła z wody 1zaczął znowu oddychać.

Obudził się i usiadł. Od lat śnił mu się ten sam sen. Dokładnie od czasów Wietnamu, a było to już diabelnie dawno. Zwykle kończył się jego utonięciem. Ta wyciągająca go dłoń była czymś nowym.

Sięgnął po zegarek. Prawie dziesiąta. Zawsze ucinał sobie drzemkę wczesnym wieczorem, przed wizytą w jednym z klubów. Tym razem zaspał. Założył zegarek, pospieszył do łazienki i wziął prysznic. Jego czarne włosy poprzetykane były siwizną. Przy goleniu przyjrzał się im uważnie.

- To spotka nas wszystkich, Harry - powiedział cicho i uśmiechnął się.

Uśmiech gościł na jego twarzy niemal bez przerwy, aczkolwiek dociekliwy obserwator zauważyłby na niej pewne znudzenie światem. Był to uśmiech człowieka, dla którego życie okazało się jednym wielkim rozczarowaniem. Był przystojny, dobrze zbudowany, jak na czterdziestosześciolatka prezentował się nieźle. Powtarzał to sobie co najmniej raz dziennie. Założył czarną jedwabną koszulę zapinaną pod szyję i luźny garnitur od Armaniego z ciemnobrązowego jedwabiu. Ocenił swój wygląd w lustrze.

- Czas na zabawę, skarbie - powiedział i wyszedł.

Jego ogromne mieszkanie było częścią magazynu przy Cable Wharf. Ceglane ściany salonu pomalowano na biało, drewnianą podłogę polakierowano. Wszędzie rozrzucone były indyjskie pledy. Wygodne sofy, barek, a w nim butelki wszelkich istniejących trunków, przeznaczone tylko dla gości. On sam nie pił alkoholu. Pod ścianą stało duże biurko, a nad nim wisiały półki z książkami.

Flood otworzył okno i wyszedł na balkon, by popatrzeć na rzekę. Było bardzo zimno. Po jego prawej ręce widniał Tower Bridge, za nim oświetlona londyńska Tower. Od strony Pool of London przepłynął statek, jego światła oświetlały wyraźnie pokłady, więc Harry mógł dostrzec kręcącą się po nim załogę. Taki widok zawsze podnosił go na duchu. Nabrał głęboko w płuca lodowatego powietrza.

W drugim końcu salonu otworzyły się drzwi i wszedł Mordecai Fletcher. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, siwe włosy i przystrzyżone wąsy, nosił doskonale skrojony blezer i krawat. Ogólnie dobre wrażenie psuły jednak blizny wokół oczu i kilkakrotnie złamany nos.

- Wstałeś - zauważył beznamiętnie.

- Owszem - mruknął Flood.

Mordecai od piętnastu lat był jego prawą ręką. Swego czasu był bokserem wagi ciężkiej. Miał dość rozsądku, aby zejść z ringu, zanim jego mózg stał się bezużyteczny.

Podszedł do barku, nalał wody mineralnej, dodał lodu i cytryny i podał szklaneczkę Floodowi.

Ten przyjął ją bez słowa podziękowania.

- Boże, jak ja kocham tę starą rzekę. Jest coś nowego?

- Dzwonił twój księgowy. Ma jakieś dokumenty do podpisania, dotyczące tego przedsięwzięcia handlowego. Powiedziałem, żeby zostawił je rano.

- To wszystko?

- Dzwonił też Maurice. Mówił, że Jack Harvey ma zamiar wejść w interes razem z tą swoją siostrzenicą.

- Myrą? - Flood pokiwał głową. - Coś się stało?

- Maurice przekazał, że Harvey pytał, czy przyjdziesz. Powie dział, że chce wejść w stoły. - Mordecai zawahał się. - Wiesz dobrze, że nie odczepisz się od tego sukinsyna.

- Nic mu nie sprzedamy, Mordecai. I oczywiście nie wchodzimy w żadną współpracę. Jack Harvey jest najgorszym łotrem na całym East Endzie. Przy nim bracia Kray to przedszkolaki.

- Myślałem tak o tobie, Harry.

- Nigdy nie siedziałem w narkotykach, Mordecai, i nie zajmowałem się dziewczynkami. Wiesz o tym. To prawda, byłem nie złym łobuzem przez kilka lat. Obaj byliśmy. - Podszedł do biurka i podniósł stojącą na nim fotografię w srebrnej ramce. - Kiedy Jean umierała, przez te wszystkie wszawe miesiące... - Potrząsnął głową. - Wszystko inne stało się nieważne. Wiesz, co jej mu siałem obiecać. Że się wycofam.

Mordecai zamknął okno.

- Wiem, Harry. Jean była niezwykłą kobietą.

- Dlatego działamy zgodnie z prawem i wychodzi to nam na dobre. Wiesz, jakie są zyski firmy netto? Prawie pięćdziesiąt milionów. Pięćdziesiąt milionów! - Uśmiechnął się szeroko. - Pozwól więc Jackowi Harveyowi i jemu podobnym brudzić sobie łapy, skoro tego chcą.

- Ale dla większości ludzi z End wciąż jesteś rządcą, Harry.

Wciąż jeszcze jesteś Jankesem.

- Może to i dobrze. - Flood otworzył szafę i wyjął z niej ciem ny płaszcz. - Nieraz to pomaga. Wiem o tym. A teraz chodźmy.

Kto dzisiaj prowadzi?

- Charlie Salter.

- W porządku.

Mordecai zawahał się.

- Czy mam wziąć spluwę, Harry?

- Na miłość boską, Mordecai, jesteśmy już legalni! Ciągle ci to powtarzam.

- Ale problem w tym, że Harvey nie.

- Jacka Harveya zostaw mnie.

Windą towarową zjechali do magazynu. Tam czekał na nich mercedes. Charlie Salter opierał się o niego, czytając gazetę. Był to niewysoki, muskularny mężczyzna w uniformie szofera. Na ich widok złożył gazetę i otworzył drzwi.

- Dokąd, szefie?

- Do „Embassy”. jedź ostrożnie, mgła dzisiaj. Wezmę gazetę.

Salter usiadł za kierownicą i otworzył elektronicznie sterowane drzwi magazynu. Skręcili w stronę nadbrzeża. Flood otworzył gazetę, oparł się wygodnie i zagłębił w lekturze artykułu omawiającego przebieg wojny w Zatoce.

Klub „Embassy” znajdował się kilkaset metrów dalej, tuż za Wapping High Street. Działał dopiero od sześciu miesięcy i był jednym z lokali, które Harry Flood otworzył w starych magazynach. Parking przy bocznej uliczce był pełen. W budce siedział stary Murzyn.

- Pańskie miejsce jest wolne, panie Flood - powiedział wychodząc.

Flood i Mordecai wysiedli. Kiedy Salter parkował wóz, Harry wyjął portfel, a z niego banknot pięciofuntowy. Podał go staremu.

- Nie szalej, Freddy.

- Za te pieniądze? - Stary uśmiechnął się. - Teraz nawet nie kupiłbym za nie kobiety na tyłach pubu. Inflacja to okropna rzecz, panie Flood.

Harry i Mordecai, śmiejąc się, ruszyli uliczką. Salter dogonił ich, kiedy skręcili i dochodzili do wejścia. W klubie było ciepło. Wnętrze urządzone zostało luksusowo, podłogę wyłożono białymi i czarnymi kafelkami, ściany dębową boazerią. Wisiały na nich olejne obrazy. Kiedy dziewczyna w szatni odebrała ich płaszcze, na spotkanie wyszedł niewysoki mężczyzna w wieczorowym ubraniu. Mówił z wyraźnym francuskim akcentem.

- Pan Flood, co za zaszczyt. Będzie pan coś jadł?

- Chyba tak, Maurice. Najpierw się rozejrzymy. Pokazał się Harvey?

- Jeszcze nie.

Zeszli po schodach do głównego pomieszczenia. Tutaj stoły po-oddzielane były parawanami. Na małym podium w rogu grało jazzowe trio, przed nim wygospodarowano nieduży parkiet do tańca.

Maurice utorował sobie drogę wśród stołów i otworzył drzwi pokryte pikowaną skórą, prowadzące do kasyna. Panował tu ścisk, ludzie tłoczyli się przy ruletce, większość miejsc była zajęta.

- Dużo tracimy? - zapytał Flood.

- I tak i nie, panie Flood. Jak zwykle wyjdziemy na zero.

- Spory ruch dzisiaj - I ani śladu Arabów - zauważył Mordecai.

- Trzymają głowy w piasku - odrzekł Maurice. - Przez tę hecę w Zatoce.

- A ty postąpiłbyś inaczej? - Harry uśmiechnął się szeroko. - Dobra, chodźmy coś zjeść.

Miał swoje miejsce w rogu, z widokiem na salę. Zamówił wędzonego łososia i jajecznicę oraz wodę mineralną. Ze starej srebrnej papierośnicy wyjął camela. Nie mógł przyzwyczaić się do angielskich papierosów. Mordecai podał mu ogień i oparł się o ścianę. Flood siedział pogrążony w myślach, obserwując lokal i doświadczając jednego z tych ponurych momentów, w którym człowiek zastanawia się, czym jest życie. Wszedł Charlie Salter i szybko podszedł do stolika.

- Harvey i Myra, szefie. Właśnie weszli.

Harvey był pięćdziesięcioletnim mężczyzną średniego wzrostu. Miał nadwagę, czego nie mógł ukryć granatowy garnitur, mimo iż został skrojony w Savile Row. Łysiał, a jego rozpustna twarz przywodziła na myśl rzymskiego imperatora.

Jego siostrzenica, Myra, nie wyglądała na swoje trzydzieści lat. Czarne włosy upięła w kok, podtrzymywany przez diamentowy grzebień. Miała delikatny makijaż, tylko usta pomalowała na karminowo. Ubrana była w żakiet z cekinami i czarną spódniczkę mini od Gianniego Vercase’a oraz buty na bardzo wysokich obcasach, które miały uczynić ją wyższą, miała bowiem niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Wyglądała bardzo atrakcyjnie, mężczyźni oglądali się za nią. Była prawą ręką swego wuja. Ukończyła studia menedżerskie na uniwersytecie w Londynie i miała opinię tak bezwzględnej i pozbawionej skrupułów jak on.

Flood nie podniósł się z miejsca. Po prostu siedział i czekał.

- Harry, mój drogi - powiedział Harvey i usiadł. - Możemy się przyłączyć?

Myra pochyliła się i pocałowała Flooda w policzek.

- Podobają ci się moje nowe perfumy, Harry? Kosztowały majątek, ale Jack twierdzi, że pachną jak afrodyzjak.

- To duży komplement dla ciebie, prawda? - odrzekł Flood.

Usiadła po drugiej stronie stołu. Harvey wyciągnął cygaro.

Przyciął je i spojrzał na Fletchera.

- Hej, gdzie ta twoja cholerna zapalniczka?

Mordecai wyjął zapalniczkę i podał mu ogień bez mrugnięcia okiem.

- Dostaniemy coś do picia? - zapytała Myra. - Wiemy, że ty nie pijesz, Harry, ale pomyśl o nas.

W jej głosie pobrzmiewał lekki akcent z londyńskiej dzielnicy robotniczej, co nawet dodawało jej atrakcyjności. Położyła dłoń na jego kolanie.

- Lubisz szampana, prawda? - zapytał Flood.

- Niech będzie.

- Ja nie lubię, nie pijam takich szczyn - rzucił Harvey. - Szkocka z wodą. Duża.

Maurice, który kręcił się w pobliżu, powiedział coś do kelnera, a potem szepnął Floodowi na ucho:

- Pańska jajecznica, panie Flood.

- Poproszę - odrzekł Amerykanin.

Maurice dał znak i po chwili pojawił się kelner ze srebrną tacą. Zdjął pokrywę i postawił talerz przed Floodem, który nie zwlekając, ujął widelec i zabrał się do jedzenia.

- Jeszcze nie widziałem, żebyś jadł coś przyzwoitego, Harry - stwierdził Harvey.

- Po prostu nie przywiązuję wagi do jedzenia - wyjaśnił Flood.

- W Wietnamie przez jakiś czas byłem więźniem Vietkongu. Na uczyłem się wtedy, że można przeżyć, nie jedząc niemal nic.

Później zostałem ranny w brzuch. Straciłem czterdzieści pięć centymetrów jelita.

- Kiedyś będziesz musiał pokazać mi swoją bliznę - powie działa Myra.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdybym nie został ranny, Marinę Corps nie odesłałoby mnie na tę miłą posadkę strażnika w londyńskiej ambasadzie.

- I nie poznałbyś Jean - dodał Harvey. - Pamiętam rok, w którym się pobraliście, Harry. Rok, w którym umarł jej stary, Sam Dark. - Pokręcił głową. - Był jak niekoronowany król East Endu, następca braci Kray. A Jean... - Znowu pokręcił głową. - Była niezła. Chłopaki ustawiali się do niej w kolejce. Kręcił się tam na wet jakiś lord. - Zwrócił się do Myry - Wyprostuj się.

- A poślubiła mnie - powiedział Flood.

- Mogła wylądować gorzej, Harry. Wiele dla niej zrobiłeś, zwłaszcza po śmierci jej matki. Wszyscy o tym wiemy.

Flood odstawił talerz i wytarł usta serwetką.

- Wieczór komplementów, Jack? Po co naprawdę przyszedłeś?

- Wiesz, czego chcę, Harry. Chcę wejść w cztery kasyna. I w kluby. W ile klubów, Myra?

- Sześć - odpowiedziała.

- No i te interesy nad rzeką - ciągnął Harvey. - Musisz podzielić się ciastkiem.

- W tym jest jeden szkopuł, Jack - powiedział Flood. - Jestem uczciwym biznesmenem. Jestem nim od dłuższego czasu, podczas gdy ty... - Potrząsnął głową. - Łotr zawsze pozostanie łotrem.

- Ty jankeski sukinsynu - warknął Harvey. - Nie możesz mó wić do mnie w ten sposób.

- Właśnie to zrobiłem, Jack.

- Wejdziemy w to, Harry, czy tego chcesz, czy nie.

- Spróbuj - rzekł Flood.

Pojawił się Salter i oparł się o ścianę obok Mordecaia. Ten szepnął coś do niego i szofer odszedł.

- On mówi poważnie, Harry, więc bądź rozsądny - odezwała się Myra. - Wszystko, czego chcemy, to mały kawałeczek.

- Wchodzicie w mój interes, więc macie udziały w kompute rach, budownictwie, klubach i hazardzie - rzekł Flood. - To oznacza, że ja siedzę u was w stręczycielstwie, dziwkach, narkotykach i korupcji. Trzy razy dziennie biorę prysznic, kochana, i jeszcze nie jestem czysty.

- Ty cholerny draniu! - Podniosła rękę, ale Flood złapał ją za nadgarstek.

Harvey wstał.

- Daj spokój, Myra. Zobaczymy się jeszcze, Harry.

- Mam nadzieję, że nie - odrzekł Flood.

Kiedy wyszli, Mordecai pochylił się nad stołem.

- Obrzydliwy śmierdziel. Chce mi się rzygać na widok jego i tych jego chłopaczków.

- Nie przebiera w środkach - powiedział Flood. - Nie okazuj swoich uprzedzeń, Mordecai, i przynieś mi filiżankę kawy.

- Świnia - warknął Harvey, idąc z Myrą do samochodu. - Wy ślę go do piekła, jeśli będzie mówił w ten sposób.

- Mówiłam, że tylko tracimy czas - powiedziała.

- Jasne. - Poprawił rękawiczki na swych olbrzymich dłoniach.

- Musimy mu pokazać, że podchodzimy do tego poważnie, pra wda?

Przy końcu ulicy parkowała furgonetka. Kiedy podeszli bliżej, jej światła zapaliły się. Z okienka wychylił się młody, może dwudziestopięcioletni mężczyzna ubrany w czarną skórzaną kurtkę i czapkę z daszkiem.

- Panie Harvey! - zawołał.

- Dobry z ciebie chłopak, Billy. W samą porę. - Harvey zwrócił się do siostrzenicy: - Nie znasz chyba Billy’ego Watsona, Myra.

- Nie, chyba nie - odrzekła, taksując go wzrokiem.

- Dumasz ze sobą? - zapytał Harvey.

- Czterech, panie Harvey. Słyszałem, że ten Mordecai Fletcher to prawdziwe zwierzę. - W ręce Billy’ego pojawił się kij basebal lowy. - To powinno go uspokoić.

- Pamiętajcie - nie życzę sobie strzelaniny!

- Tak jest, panie Harvey.

- Bądźcie gotowi. On wyjdzie wcześniej czy później. Załatw cie to bez hałasu.

Harvey i Myra ruszyli dalej chodnikiem.

- Pięciu? - zapytała. - Myślisz, że to wystarczy?

- Czy wystarczy? - Roześmiał się chrapliwie. - A co on myśli, że kim jest, Samem Darkiem? To był prawdziwy mężczyzna, ale ten cholerny Jankes... Unieruchomią go. Włożą go w gips na pół roku. To twardzi chłopcy, Myro.

- Naprawdę? - zapytała.

- Chodźmy. Cholernie zimno dzisiaj. - Skręcił w stronę par kingu.

Godzinę później Flood był gotowy do wyjścia.

- Gdzie jest Charlie? - zapytał, zakładając płaszcz.

- Poszedł nagrzać samochód. Jest zimno jak na biegunie - od parł Mordecai. - Teraz powinna jeszcze zamarznąć ta cholerna Tamiza.

Harry roześmiał się. Zeszli po schodach i ruszyli chodnikiem.

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Tylne drzwi furgonetki, zaparkowanej po drugiej stronie ulicy, otworzyły się, po czym wypadło z niej kilku mężczyzn i przecięło im drogę. Wszyscy trzymali kije baseballowe. Najbliższy zamachnął się. Mordecai zrobił unik, zablokował cios i rzucił napastnika na ziemię.

Pozostała czwórka zatrzymała się. Utworzyli koło i czekali, trzymając kije.

- Dość żartów - powiedział Billy Watson. - Czas na łamanie nóżek.

Za nimi rozległ się strzał, głośny w mroźnym powietrzu. Po chwili następny. Z ciemności wyłonił się Charlie Salter, ładując pistolet.

- Rzućcie to - powiedział - jeżeli nie chcecie, żeby została po was marmolada.

Wykonali polecenie i czekali. Mordecai podszedł bliżej i przyjrzał się im, potem złapał najbliższego za włosy.

- Dla kogo pracujecie, synku?

- Nie wiem, proszę pana.

Mordecai odwrócił go, pchnął w stronę żelaznego płotu i przytrzymał jego twarz tuż przy ostrych szpikulcach.

- Pytałem, dla kogo pracujecie?

Chłopak zmiękł natychmiast.

- Dla Jacka Harveya. Zapłacił nam. Billy nas w to wciągnął.

- Ty sukinsynu - warknął Billy. - Pożałujesz tego.

Mordecai spojrzał na Flooda, który skinął głową. Bokser zwrócił się do Billy’ego:

- Ty zostajesz. Reszta spływać.

Odwrócili się i uciekli. Billy patrzył za nimi z wściekłością.

- Ten mały potrzebuje niezłego lania - stwierdził Salter.

Chłopak podniósł nagle kij i stanął w pozycji obronnej.

- Dobra, teraz twoja kolej! Harry Flood - wielki ważniak! Jaki jesteś naprawdę, kolego?

Mordecai postąpił krok naprzód.

- Nie - zatrzymał go Flood i ruszył w stronę chłopaka. - Dalej, synu.

Billy zamachnął się. Flood wykonał unik, złapał go za prawy nadgarstek i wykręcił mu ramię. Chłopak krzyknął i wypuścił kij, a w tej samej chwili Amerykanin zrobił półobrót, jednocześnie uderzając go łokciem w twarz. Billy upadł na kolana. Mordecai podniósł upuszczony przez niego kij.

- Nie, on ma dosyć. Chodźmy - powstrzymał go Flood i ruszył, zapalając papierosa.

- A co z Harveyem? Dołożymy mu? - zapytał Mordecai.

- Zastanowię się - odparł Flood, idąc w stronę parkingu.

Billy wstał i oparł się o parkan, starając dojść do siebie. Po chwili odwrócił się i pokuśtykał do furgonetki. Gdy dochodził do szoferki, z wąskiej alejki wyszła Myra Harvey.

- Nie poszło dobrze, co?

- Pani Harvey! Myślałem, że pani poszła.

- Jack odwiózł mnie, ale przyjechałam z powrotem. Chciałam zobaczyć to przedstawienie.

- O rany! - powiedział. - Czy chce pani powiedzieć, że tego właśnie się pani spodziewała?

- Niestety tak, słoneczko. Jack czasami popełnia błędy. Naprawdę sądzisz, że pięciu takich smarkaczy jak wy mogło pokonać Harry’ego Flooda? - Doszli do samochodu. Otworzyła drzwiczki i wepchnęła go do środka. - Dalej, jedziemy. Ja prowadzę.

Siadła za kierownicą. Jej futro rozchyliło się, ukazując podwiniętą spódniczkę mini.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Billy, gdy uruchomiła silnik.

- Do mnie. Potrzebujesz odprężającej kąpieli, słoneczko. - Ru szyła, lewą dłonią ściskając jego udo.



Rozdział VII


Samolot z Jersey wylądował na lotnisku Heathrow tuż po jedenastej. Walizkę Dillon odebrał po półgodzinie, którą spędził, czytając gazetę. Wojna w Zatoce rozwijała się po myśli koalicji. Irakijczycy zestrzelili kilka maszyn, ale naloty powietrzne poważnie nadwątliły ich siły.

Wziął swój bagaż i wszedł do holu dworca. Panował tu spory ruch, gdyż kilka samolotów przyleciało w tym samym czasie. Celnicy tego ranka nie zatrzymywali nikogo. I tak nie znaleźliby przy nim niczego podejrzanego. W jego walizce znajdowała się bielizna i przybory toaletowe, w teczce miał tylko gazety, w portfelu dwa tysiące dolarów w studolarowych banknotach. Francuski paszport zniszczył jeszcze w hotelu w Jersey. Będzie wracał do Francji zupełnie inną trasą, a do tego prawo jazdy z Jersey powinno mu wystarczyć.

Wjechał windą na wyższy poziom i stanął w kolejce do jednego z okienek bankowych, by wymienić pięćset dolarów na funty. To samo zrobił w trzech innych okienkach, po czym zjechał na dół, wyszedł na zewnątrz i złapał taksówkę, cichutko gwiżdżąc swoją melodię.

Kazał się zawieźć na Dworzec Paddington, gdzie zostawił w schowku walizkę. Zadzwonił do Tani Nowikowej, pod numer, który dał mu Makiejew na wypadek, gdyby była w domu, ale odezwała się automatyczna sekretarka. Nie zadał sobie trudu i nie zostawił wiadomości. Wyszedł, przywołał taksówkę i kazał się zawieźć na Covent Garden. Okulary, krawat w paski i granatowy trencz nadawały mu wygląd budzący szacunek.

- Okropna pogoda, szefie - odezwał się taksówkarz. - Myślę, że wkrótce spadnie naprawdę niezły śnieg.

- Nie byłbym zdziwiony. - Angielski akcent Dillona był nie skazitelny.

- Mieszka pan w Londynie, szefie?

- Nie, przyjechałem na kilka dni w interesach. Przez jakiś czas mieszkałem za granicą - odrzekł Dillon. - W Nowym Jorku. Nie byłem w Londynie od lat.

- Wiele się tutaj zmieniło.

- Na pewno. Czytałem na przykład, że nie można chodzić po Downing Street.

- Zgadza się, szefie. Pani Thatcher zainstalowała nowy system ochrony. Bramy przy obu końcach ulicy.

- Naprawdę? - zdziwił się Sean. - Chciałbym to zobaczyć.

- Możemy tam pojechać, jeśli pan chce. Najpierw do Whitehall, a później z powrotem do Covent Garden.

- Dobrze.

Sean oparł się wygodnie, zapalił papierosa i wyjrzał przez okno. Jechali w stronę Whitehall, mijając po drodze strażników konnych w ciepłych płaszczach, z obnażonymi szablami w dłoniach.

- Koniom musi być cholernie zimno - zauważył taksówkarz i dodał: - Jesteśmy, szefie. Downing Street. - Nieznacznie zwolnił.

- Nie mogę się zatrzymać. Jeśli ktoś to zrobi, od razu pojawiają się gliny i pytają, czego tutaj szuka.

Dillon spojrzał na drugi koniec ulicy.

- A więc to są te sławne bramy?

- Kaprys TTiatcher, jak mówią niektórzy, ale moim zdaniem ona miała rację. Ta cholerna IRA nieźle narozrabiała w Londynie w ostatnich latach. Wybiłbym ich wszystkich do nogi. Może wysadzę pana na Long Acre, szefie?

- Świetnie - odparł Sean, myśląc o bramach na końcu Do wning Street.

Taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Dillon podał kierowcy banknot dziesięciofuntowy.

- Reszta dla pana - powiedział.

Wysiadł i żwawym krokiem ruszył wzdłuż Langley Street. Było tu jak zwykle tłoczno, ludzie szli opatuleni, chroniąc się przed mrozem, co przywodziło na myśl Moskwę, nie Londyn. Dillon przecisnął się przez tłum i po krótkich poszukiwaniach znalazł to, czego szukał - w alei blisko NeaFs Yard znajdował się mały sklepik z rekwizytami teatralnymi; w oknie leżały stare maski, kostiumy i przybory do makijażu. Kiedy wszedł, zadźwięczał dzwoneczek. Z zaplecza wyszedł starszy, siwowłosy mężczyzna o okrągłej twarzy.

- W czym mogę pomóc? - zapytał.

- Chciałbym kupić przybory do makijażu.

- Mam coś dla pana - odparł staruszek. Zdjął z półki kasetkę i postawił ją na ladzie. Otworzył. - Używają tego w Teatrze Narodowym. Pan jest aktorem?

- Grywam amatorsko. Występuję w przedstawieniach kościelnych. - Dillon przejrzał zawartość kasetki. - Wspaniale. Wezmę jeszcze szminkę, czarną farbę do włosów i trochę rozpuszczalnika.

- Nazywam się Clayton. Dam panu moją wizytówkę na wypadek, gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze. - Stary zebrał rekwizyty, włożył je do kasetki i zamknął ją. - Trzydzieści funtów gotówką. Proszę o mnie pamiętać, gdyby pan czegoś potrzebował.

- Oczywiście - odparł Sean i wyszedł pogwizdując.

W Vercors padał śnieg. Orszak pogrzebowy szedł od strony dworku. Pomimo niepogody wzdłuż ulic ustawili się wieśniacy, mężczyźni pozdejmowali czapki. Anne-Marie udawała się na miejsce wiecznego spoczynku. Za karawanem sunęły tylko trzy samochody. W pierwszym jechał stary Pierre Audin i jego sekretarz, w drugim służba. Brosnan, Mary Tanner oraz Max Hernu wysiedli z trzeciego wozu, przeszli między grobami i zatrzymali się, podczas gdy starca przenoszono z samochodu na wózek.

Kościół był bardzo stary, typowy dla wsi francuskich. Na pomalowanych na biało ścianach widniały obrazy przedstawiające drogę krzyżową. Było bardzo mroźno. Brosnan usiadł, drżąc z zimna, prawie nieświadomy tego, co się dzieje, powstając i klękając wraz z innymi. Kiedy skończyła się msza i czekali, aż grabarze wyniosą trumnę przez boczną nawę, uświadomił sobie, że Mary trzyma go za rękę.

Przeszli przez cmentarz do mauzoleum rodziny Audin. Wyglądało jak mała kaplica. Zbudowano je z szarego granitu i marmuru, miało stromy gotycki dach. Dębowe drzwi były otwarte. Ksiądz zatrzymał się i udzielił ostatniego błogosławieństwa. Trumnę włożono do środka. To było wszystko. Obok nich przeszedł sekretarz, popychając przed sobą wózek, na którym siedział opatulony kocem starzec.

- Żal mi go - powiedziała Mary.

- On nawet nie ma pojęcia, która jest godzina - odparł Brosnan.

- Nie możemy tego wiedzieć na pewno.

Podeszła do samochodu, położyła rękę na ramieniu staruszka i powiedziała doń kilka słów.

- No, przyjaciele, z powrotem do Paryża - zarządził Hernu.

- A potem do Londynu - dodał Brosnan.

Kiedy szli do samochodu, Mary wzięła go pod rękę.

- Jutro, Martinie. Jutro rano. Nie przyjmuję do wiadomości twojej odmowy.

- Dobrze - odrzekł. - Jutro. - Usiadł na tylnym siedzeniu i za mknął oczy. Czuł się całkowicie wyczerpany.

Mary usiadła obok i Hernu ruszył.

Minęła szósta, kiedy Tania Nowikowa usłyszała dzwonek u drzwi. Zeszła na dół i otworzyła. Na zewnątrz stał Dillon z walizką w jednej ręce i teczką w drugiej.

- Josef przesyła pozdrowienia.

Zdumiała się. Po rozmowie z Makiejewem odszukała w kartotece KGB akta Dillona i była zaskoczona tym, co w nich znalazła. Oczekiwała kogoś z wyglądu przypominającego Rambo. Zamiast tego za drzwiami stał niewysoki mężczyzna w trenczu, okularach i pasiastym krawacie.

- Pan jest Sean Dillon? - zapytała.

- Od urodzenia.

- Proszę wejść.

Kobiety nigdy nie odgrywały w życiu Dillona większej roli. Od czasu do czasu były potrzebne, by go zaspokoić, lecz nie czuł najmniejszej więzi uczuciowej z żadną z nich. Idąc za Tanią po schodach, patrzył na jej doskonałą figurę, podkreśloną przez czarny kostium. Włosy miała związane na karku aksamitną kokardą. Kiedy odwróciła się do niego w pełnym świetle, zdał sobie sprawę, że jest raczej przeciętna.

- Miał pan dobrą podróż? - zapytała.

- Wczoraj w nocy na Jersey nastąpiło opóźnienie z powodu mgły.

- Napije się pan czegoś?

- Herbaty.

Otworzyła szufladę, wyjęła walthera, dwa zapasowe magazynki i tłumik.

- Josef mówił, że woli pan taką broń.

- Zdecydowanie.

- Myślę, że to również może się przydać. - Podała mu małe zawiniątko. - Podobno zatrzymuje kulę kalibru czterdzieści pięć z niedużej odległości.

Dillon rozwinął paczuszkę. Kamizelka kuloodporna, wyglądająca jak szeroki pas i zawiązywana welurowymi tasiemkami.

- Wspaniale - rzekł i włożył ją do teczki razem z pistoletem i tłumikiem. Rozpiął trencz, zapalił papierosa, po czym stanął w drzwiach kuchni, przyglądając się, jak Tania przygotowuje herbatę.

- Mieszka pani niedaleko waszej ambasady?

- O, tak, chodzę do pracy pieszo. - Wyniosła filiżanki na tacy.

- Załatwiłam dla pana pokój w małym hoteliku, tu niedaleko, przy Bayswater Road. Zwykli zatrzymywać się tam podróżujący hand lowcy.

- Świetnie. - Napił się herbaty. - Co z Fahym?

- Jak dotąd nie znalazłam go. Kilka lat temu przeprowadził się z Kilburn do domu w Finchley. Mieszkał tam przez rok i znów się wyprowadził. Tu ślad się urywa. Ale znajdę go. Ktoś jest na jego tropie.

- Musi pani. To sprawa zasadnicza. Czy w KGB wciąż istnieje komórka zajmująca się fałszerstwami?

- Oczywiście.

- To dobrze. - Wyjął prawo jazdy z Jersey. - Chcę mieć licencję prywatnego pilota na to nazwisko i adres. Będzie potrzebna fotografia. - Zza plastykowej okładki wyjął kilka zdjęć. - Zawsze dobrze mieć jakieś przy sobie.

Wzięła jedno z nich.

- Peter Hilton, Jersey. Czy mogę zapytać, dlaczego jest to konieczne?

- Bo gdy nadejdzie odpowiednia chwila, czas, aby się stąd wy nieść, mam zamiar odlecieć, a nie wynajmą mi samolotu, jeśli nie będę miał licencji, wydanej przez odpowiednie władze. - Dolał sobie herbaty. - Niech pani powie waszemu ekspertowi, że chcę mieć licencję z wszystkimi kategoriami i na dwusilnikową maszynę.

- Zapiszę to. - Otworzyła torebkę, wyjęła kopertę, do której włożyła fotografię, i wszystko na niej zapisała. – Coś jeszcze?

- Tak. Chciałbym znać wszystkie szczegóły dotyczące obecnej ochrony na Downing Street.

Zatkało ją.

- Czy mam rozumieć, że to jest pański cel?

- Nie całkiem. Czy można się zorientować w planie dnia premiera?

- Zależy, co pan chce wiedzieć. Niektóre punkty są stałe, na przykład wizyta w Izbie Gmin. Oczywiście czasami to się zmienia z powodu sytuacji w Zatoce. Sztab wojenny zbiera się każdego ranka o dziesiątej.

- Przy Downing Street?

- Tak, w sali Gabinetu. Ale premier codziennie bywa w wielu miejscach. Wczoraj, na przykład, wziął udział w audycji dla żołnierzy w Zatoce.

- W BBC?

- Nie, w kwaterze głównej sił brytyjskich w Bridge House. To blisko Dworca Paddington, niedaleko stąd.

- Interesujące. Zastanawiam się, jaką miał ochronę?

- Niewielką, proszę mi wierzyć. Zaledwie kilku ludzi. Brytyjczycy są nieostrożni.

- Są cholernie dobrzy. Ten pani informator, ten, który dostarczył informacji o Fergusonie. Niech mi pani o nim opowie.

Kiedy skończyła, pokiwał głową.

- Nieźle go pani przyparła do muru.

- Można tak powiedzieć.

- Tylko tak dalej. - Wstał i zapiął płaszcz. - Lepiej pójdę i za melduję się w tym hotelu.

- Jadł pan coś?

- Nie.

- Mam propozycję. Niedaleko hotelu jest wspaniała włoska restauracja. Jedna z tych, którymi rządzą te słynne włoskie rodziny.

Ulokuje się pan w hotelu, a ja pójdę do ambasady. Sprawdzę, co mamy na temat ochrony Downing Street i zobaczę, czy jest coś o Fahym.

- A licencja pilota?

- Zajmę się tym jak najszybciej.

- Daję pani na to dwadzieścia cztery godziny.

- W porządku.

Wzięła płaszcz i szal. Zeszli na dół i wyszli na zewnątrz. Chodniki były oblodzone. Niosła jego teczkę, trzymając go pod rękę aż do hotelu.

- Zobaczymy się za godzinę - powiedziała i odeszła.

Było to jedno z tych miejsc, które prosperowało jako pub i hotel już w czasach wiktoriańskich. Obecni właściciele starali się utrzymać fason, ale nie bardzo im się to udawało. Jadalnia, znajdująca się na lewo od holu, przedstawiała smętny widok. Siedziało w niej zaledwie kilka osób. Recepcjonistą był stary mężczyzna o trupio bladej twarzy, ubrany w wyblakły brązowy uniform. Poruszając się w żółwim tempie, zameldował Dillona i wręczył mu klucz. Boya nie było; każdy musiał sam nieść swoje bagaże.

Pokój był dokładnie taki, jakiego Sean się spodziewał. Podwójne łóżko, marna kołdra, łazienka, telewizor na monety, czajnik, obok niego mały koszyczek z torebkami kawy, herbaty i mleka w proszku. Nie miało to dla niego większego znaczenia. I tak nie zatrzyma się tu na długo. Otworzył walizkę i rozpakował ją.

Jednym z przedsięwzięć Jacka Harveya był zakład pogrzebowy przy Whitechapel. Był to spory interes i dobrze prosperował, ponieważ, jak lubił żartować Jack, „martwi są zawsze z nami”. Zakład mieścił się w ogromnym, trzypiętrowym wiktoriańskim budynku, który Harvey odnowił. Myra zajmowała przybudówkę na ostatnim piętrze i miała swój udział w prowadzeniu interesu. Biuro Harveya znajdowało się na pierwszym piętrze.

Jack polecił szoferowi zaczekać, a sam wszedł po schodach i nacisnął dzwonek. Otworzył mu nocny portier.

- Czy jest moja siostrzenica?

- Jest, panie Harvey.

Przeszedł przez główny sklep z trumnami na wystawie, a następnie korytarzem obok kaplicy, w której krewni mogli po raz ostatni spojrzeć na swoich zmarłych. Wszedł na górę i zadzwonił do drzwi Myry.

Była przygotowana na jego przybycie, ponieważ portier zawiadomił ją telefonicznie, jednak kazała mu czekać. Dopiero po chwili otworzyła drzwi.

- Proszę, wejdź.

Przeszedł koło niej. Ubrana była w złotą spódniczkę mini wyszywaną cekinami i czarne rajstopy.

- Wychodzisz? - zapytał, włoz Do dyskoteki.

- Dobra, na razie zapomnij o tym. Widziałaś się z księgowymi?

Czy jest jakiś sposób, abym mógł wejść w interes Flooda legalnie?

Jakieś kłopoty z dzierżawami? Cokolwiek?

- Nie ma żadnej szansy - odrzekła. - Przeczesaliśmy wszystko dokładnie. Nie ma nic.

- Dobrze, w takim razie zrobię to inaczej.

- Nie powiodło się wczorajszego wieczora, co?

- To przez tych cholernych frajerów. Po prostu użyłem nieodpowiednich ludzi.

- Co planujesz?

- Pomyślę nad tym. - Kiedy zmierzał do wyjścia, usłyszał jakiś dźwięk w łazience. - Hej, kto tam jest? - Otworzył drzwi i zobaczył przestraszonego Billy’ego Watsona. - Jezu! - westchnął, patrząc na Myrę. - Ty myślisz tylko o jednym.

- Przynajmniej robię to legalnie - odcięła się.

- Pieprzę cię!

- On to zrobi.

Harvey wyszedł i popędził na dół po schodach.

- Nie popuścisz nikomu, prawda? - stwierdził Billy.

- Billy, kochanie, to jest dom umarłych - powiedziała, biorąc futro i torebkę. - Leżą na dole w trumnach. Ale my jesteśmy żywi.

Trzeba wykorzystać to, póki się da. No, a teraz chodźmy.

Dillon siedział w ustronnym miejscu w rogu restauracji Luigich, popijając jedynego dostępnego tutaj szampana, niezłego Bollingera, kiedy weszła Tania. Stary Luigi przywitał ją osobiście jak ulubionego klienta. Usiadła.

- Szampana? - zapytał Dillon.

- Czemu nie? - Popatrzyła na Włocha. - Zamówimy później.

- Nie wspomnieliśmy jeszcze o pieniądzach dla mnie. Trzydzieści tysięcy dolarów. Aroun miał to załatwić - powiedział Dillon.

- Już się tym zajęłam. Odpowiedni człowiek skontaktuje się ze mną jutro. Jakiś księgowy Arouna w Londynie.

- OK. Co mi pani przyniosła? - zapytał.

- W sprawie Fahy’ego cisza. Przekazałam zamówienie na licencję pilota.

- A Downing Street?

- Przejrzałam kartoteki. Ludzie zawsze mogli chodzić po Do wning Street. Nieudana próba wysadzenia budynku podczas obrad Konferencji Partii Torysów w Brighton kazała pomyśleć o ochronie. Zamachy bombowe w Londynie i ataki na znane osobistości przyspieszyły sprawę.

- No i?

- Ludzie do tej pory stali po przeciwnej stronie ulicy i obserwowali przyjazdy i odjazdy wielkich i wspaniałych. Obecnie jest to niemożliwe. W grudniu osiemdziesiątego dziewiątego pani Thatcher wydała nowe rozkazy. W efekcie to miejsce jest teraz prawdziwą fortecą. Stalowe sztachety mają trzy metry wysokości.

Bramy w stylu neo-wiktoriańskim zostały ufundowane przez Żelazną Damę.

- Tak, widziałem je wczoraj.

Luigi krążył wokół niespokojnie, przerwali więc i zamówili zupę fasolową, kotlety cielęce, smażone ziemniaki i zieloną sałatę. Tania wróciła do relacji.

- Odezwały się głosy, że Thatcher padła ofiarą manii prześladowczej, niezdrowych urojeń. To bzdura. Ta kobieta nigdy nie miała żadnych urojeń. Po drugiej stronie bram znajdują się stalowe zapory, skonstruowane tak, aby zatrzymać każdy niezidentyfikowany pojazd, próbujący wjechać do środka.

- A sam budynek?

- We wszystkich oknach znajdują się szyby pancerne. Siatko we zasłony to prawdziwe cudo nowoczesnej nauki. Zmniejszają skutki wybuchu.

- Udało się pani zebrać sporo wiadomości.

- Może to zabrzmi niewiarygodne, ale wszystko, co panu po wiedziałam, zostało wydrukowane w brytyjskich gazetach. Prasa brytyjska sama decyduje o tym, co wolno jej publikować, a czego nie. W bibliotece, w katalogu każdej większej gazety znajdzie pan szczegóły dotyczące Downing Street czy też wiejskiej posiadłości premiera, a nawet Pałacu Buckingham.

- Czy można się tam dostać w charakterze zwykłego personelu?

- To nie będzie łatwe. Zatrudnieniem personelu zajmują się dokładnie sprawdzone firmy. Ale... opowiem panu anegdotę. Pewien hydraulik, dokonujący jakichś napraw w Kancelarii Ministerstwa Skarbu pod numerem jedenastym, pewnego dnia przez pomyłkę wszedł do numeru dziesięć. Klucz pasował.

- Wydarzenie jak z francuskiej komedii omyłek.

- Niedawno jedna z firm zatrudniła jako sprzątaczy ludzi, którzy podobno byli sprawdzeni przez ochronę, a nawet przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Okazało się, że mieli sfałszowane papiery.

- Takie błędy zdarzają się wszędzie.

- Zgoda. - Zawahała się. - Czy ma pan coś szczególnego na myśli?

- Nie, nie! W tej chwili nie mam żadnego sprecyzowanego po mysłu, ale coś znajdę. Zawsze mi się to udaje.

Kelner przyniósł zupę.

- No, to pachnie dość apetycznie. Jedzmy.

Po posiłku odprowadził ją do domu. Prószył śnieg, ciągle było bardzo zimno.

- Ta pogoda chyba pani przypomina dom? - zagadnął Dillon.

- Dom? - Przez chwilę nie potrafiła ukryć zaskoczenia, potem roześmiała się. - Chodzi panu o Moskwę? - Wzruszyła ramiona mi. - Minęło już dużo czasu od mojej ostatniej tam wizyty. Wejdzie pan na górę?

- Nie, dziękuję. Jest późno, chciałbym się wyspać. Jutro rano będę w hotelu. Powiedzmy, do południa. Wrócę po drugiej.

- Świetnie - odparła.

- Dobranoc.

Zamknęła za sobą drzwi. Dillon odwrócił się i odszedł. Kiedy skręcił za róg, z cienia wyłonił się Gordon Brown. Popatrzył w okna, w których właśnie zapaliło się światło. Postał jeszcze chwilę, po czym odwrócił się i odszedł.

Następnego ranka w Paryżu temperatura podniosła się o cztery stopnie. Zaczęła się odwilż. Mary Tanner i Hernu w czarnym citroenie pułkownika podjechali pod dom Brosnana. Czekał na nich w wejściu. Ubrany był w trencz, na głowie miał tweedową czapkę, w ręce trzymał walizkę. Kierowca włożył ją do bagażnika i Brosnan wsiadł do samochodu.

- Jakieś wieści? - zapytał.

- Żadnych - odrzekł pułkownik.

- Jak powiedziałem, on już prawdopodobnie tam jest. Co z Fergusonem?

Mary spojrzała na zegarek.

- Prawdopodobnie rozmawia teraz z premierem i uświadamia mu powagę sytuacji.

- Tylko to może zrobić - odparł Brosnan. - Albo zasypać cały świat ochroniarzami.

- A jak pan by to załatwił, przyjacielu? - spytał Hernu.

- Wiemy, że Dillon pracował w Londynie dla IRA w osiem dziesiątym pierwszym. Jak już mówiłem Mary, jeśli czegoś potrze buje, musi korzystać z kontaktów z podziemiem. Zawsze tak robił.

Dlatego muszę zobaczyć się ze swoim starym przyjacielem, Harrym Floodem.

- Ach tak, niezłomny pan Flood. Kapitan Tanner opowiadała mi o nim. A co będzie, jeśli on nam nie pomoże?

- Jest inny sposób. Mam w Irlandii przyjaciela. Mieszka pod Dublinem, w Kilrei. To Liam Devlin. Wie wszystko o IRA i akcjach, które przeprowadziła w ostatnich latach. - Zapalił papierosa i usiadł wygodniej. - Dostanę sukinsyna, tak czy inaczej. Dostanę go.

Szofer podwiózł ich do terminalu, gdzie stały samoloty prywatne. Lear już czekał. Nie musieli załatwiać żadnych formalności. Szofer zaniósł ich bagaże do pomieszczenia, w którym czekał drugi pilot.

- Kapitanie, jeśli mogę sobie pozwolić... - Heniu pocałował Mary lekko w oba policzki. -1 pan, przyjacielu. - Uścisnął dłoń profesora. - Proszę zawsze pamiętać, że kiedy wyrusza się w po dróż, której końcem ma być zemsta, najpierw konieczne jest wy kopanie dwóch grobów.

- Filozofia? - zapytał Brosnan. - W pana wieku? Do widzenia, pułkowniku.

Zapięli pasy. Drugi pilot wciągnął schodki, zablokował drzwi i usiadł obok kolegi.

- Hernu ma rację, wiesz? - powiedziała Mary.

- Wiem - odparł Brosnan - ale nic na to nie poradzę.

Kiedy wprowadzono Fergusona do gabinetu przy Downing Street, premier stał przy oknie, pijąc herbatę. Odwrócił się i uśmiechnął.

- Filiżanka herbaty orzeźwia, generale.

- Niektórzy mówią, że to herbata pomogła nam wygrać wojnę, panie premierze.

- Tak samo, jak pomaga mi przetrwać kolejny dzień urzędowania. Mam narady sztabu wojennego codziennie rano o dziesiątej.

Trzeba rozpatrywać również wszystkie inne ważne sprawy, dotyczące Zatoki.

- No i sprawy krajowe - powiedział Ferguson.

- Tak, robimy, co w naszej mocy. Nikt nigdy nie powiedział, że polityka jest łatwa, generale. - Major odstawił filiżankę. - Prze czytałem ostatni raport. Sądzi pan, że to prawdopodobne, żeby ten Dillon znajdował się w Londynie?

- Z tego, co powiedział Brosnanowi, myślę, że musimy tak przypuszczać, panie premierze.

- Zaalarmował pan wszystkie oddziały służby bezpieczeństwa?

- Oczywiście, ale niestety nie znamy jego twarzy. Dysponuje my tylko ogólnym opisem. Niewysoki, jasne włosy i tak dalej, ale Brosnan mówi, że w tej chwili może wyglądać zupełnie inaczej.

- Zasugerowano mi, że być może pomogłyby notatki w prasie.

- Myśleliśmy o tym, ale wątpię, czy cokolwiek osiągnęlibyśmy w ten sposób. Co można napisać? Policja chciałaby skontaktować się z mężczyzną nazwiskiem Sean Dillon, który tak już się nie nazywa? Nie mamy pojęcia, jak on wygląda, a nawet gdybyśmy to wiedzieli - i tak w niczym by nam to nie pomogło.

- Nie ma co, optymistyczna perspektywa - uśmiechnął się premier.

- Mogłyby się ukazać nagłówki innego rodzaju. Na przykład „Szakal z IRA poluje na premiera”.

- Nie, nie chcę takich bzdur - odparł stanowczo Major. - A propos, jest sugestia, że za tym wszystkim stoi Saddam Husajn.

Muszę panu powiedzieć, że pańscy koledzy z Intelligence Service nie zgadzają się z tym. Są stanowczy w swojej opinii, że to sprawka IRA i ich działania zmierzają w tym kierunku.

- No cóż, skoro ludzie z Oddziału Specjalnego sądzą, że znajdą Dillona, odwiedzając irlandzkie puby w Kilburn, to ich sprawa.

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł adiutant.

- Jesteśmy umówieni za piętnaście minut w „Savoyu”, panie premierze.

Major uśmiechnął się.

- Następny z tych nie kończących się lunchów, generale. Na początek koktajl z krewetek...

- A dalej sałatka z kurczęcia - dopowiedział generał.

- Znajdźcie go, generale - powiedział premier. - Znajdźcie go dla mnie.

Adiutant wyprowadził Fergusona.

Tania miała dla Dillona dobre wieści. Wiedziała, że nie ma sensu dzwonić do hotelu przed drugą, poszła więc do siebie. Stała przed domem i gdy szukała klucza w torebce, drogę zastąpił jej Gordon Brown.

- Miałem nadzieję, że cię złapię - powiedział.

- Na miłość boską, Gordonie, chyba oszalałeś!

- A co mam zrobić, gdy przychodzi jakaś ważna wiadomość, a ty powinnaś ją otrzymać? Nie mogłem czekać, aż się skontaktujesz. Mogło być za późno, więc postanowiłem przyjść.

- Nie mam czasu. Za pół godziny muszę być w ambasadzie.

Mogę się z tobą napić, to wszystko.

Zanim zdążył zaoponować, odwróciła się i ruszyła do pubu na rogu. Usiedli w zacisznym kącie, oddaleni od gwaru przy barze. Brown zamówił piwo, Tania wódkę z cytryną.

- Co masz dla mnie? - zapytała.

- To raczej ja powinienem o to zapytać.

Natychmiast wstała, lecz on położył dłoń na jej ramieniu.

- Przepraszam. Nie odchodź.

- Daruj sobie te uwagi. - Ponownie usiadła. - Teraz mów.

- Ferguson tuż przed dwunastą spotkał się z premierem. Wrócił? do biura pół godziny później, zanim skończyłem pierwszą część służby. Podyktował raport Alice Johnson. To jedna z zaufanych maszynistek, które ze mną pracują. Raport poszedł do akt.

- Masz kopię?

- Nie, ale zrobiłem to samo, co poprzednim razem. Zaniosłem go do jej biura i przeczytałem po drodze. Kapitan Tanner została w Paryżu z Brosnanem na pogrzebie tej Francuzki.

- Anne-Marie Audin? - podsunęła.

- Przylatują dzisiaj. Brosnan obiecał pełną współpracę. Aha, powiadomiono o Dillonie wszystkie oddziały Intelligence Service.

Premier polecił, by informacje o tym nie przedostały się do prasy.

Odniosłem wrażenie, że kazał Fergusonowi zająć się tą sprawą.

- Dobrze - powiedziała. - Bardzo dobrze. Tak trzymać, Gordonie.

Zaczęła zbierać się do wyjścia, lecz on złapał ją za rękę.

- Widziałem cię zeszłej nocy. Było około jedenastej. Wracałaś do domu z mężczyzną.

- Obserwujesz moje mieszkanie?

- Przystaję tu często w drodze do domu.

Ogarnęła ją złość, lecz zdołała się opanować.

- W takim razie, skoro tam byłeś, wiesz, że ten mężczyzna, ko lega z ambasady, nie wszedł na górę. Po prostu odprowadził mnie.

A teraz puść mnie, Gordonie.

Uwolniła rękę i wyszła, a Brown, załamany, podszedł do baru i zamówił jeszcze jedno piwo.

Zapukała do pokoju Dillona tuż po drugiej. Otworzył od razu. Weszła do środka.

- Wygląda pani na zadowoloną - powiedział.

- Nic dziwnego.

Dillon zapalił papierosa.

- Proszę mówić.

- Po pierwsze, rozmawiałam ze swoim informatorem z Grupy Czwartej. Ferguson właśnie spotkał się z premierem. Wiedzą, że pan tu jest. Zawiadomiono wszystkie oddziały Intelligence Service. Brosnan i Tanner przylatują z Paryża. Brosnan zgodził się na współpracę.

- A Ferguson?

- Premier zabronił przekazywania informacji prasie. Po prostu polecił złapać pana za wszelką cenę.

- Miło jest być poszukiwanym.

- Po drugie... - Otworzyła torebkę i wyjęła małą książeczkę. - Oto licencja pilota, wydana na nazwisko Peter Hilton.

- Świetnie.

- Osoba, która robi te rzeczy, poszła na całego. Przekazałam pańskie żądania. Powiedział, że da panu licencję komercyjną. Wygląda na to, że został pan również instruktorem.

Dillon popatrzył na fotografię i przewertował dokument.

- Wspaniale. Nie mogło być lepiej.

- To jeszcze nie wszystko - powiedziała. - Chciał pan wiedzieć, gdzie przebywa Fahy?

- Znaleźliście go?

- Owszem. Nie mieszka w Londynie. Przyniosłam mapę drogową. - Rozłożyła ją. - Ma w Sussex farmę, która nazywa się Cadge End. Jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów od Londynu. Jedzie się drogą przez Dorking w kierunku Horsham, a potem przez bezdroża.

- Skąd pani to wszystko wie?

- Mój informator znalazł go wczoraj po południu. Obejrzał to miejsce, a potem wstąpił do miejscowego pubu i wypytał o to i owo. Zrobiło się bardzo późno, nie wrócił do Londynu przed północą. Jego raport dostałam dziś rano.

- I?

- Mówi, że farma stoi na uboczu, w pobliżu rzeki Arun. Wioska nazywa się Doxley. Farma znajduje się półtora kilometra na południe od niej. Jest tam skrzynka pocztowa.

- Ten pani człowiek jest bardzo spostrzegawczy.

- Tak, jest młody i stara się. Z tego, co usłyszał w pubie, wynika, że Fahy hoduje owce i remontuje maszyny rolnicze.

Dillon skinął głową.

- To do niego podobne.

- Jedno może być dla pana zaskoczeniem. Mieszka z nim dziewczyna, chyba bratanica. Mój człowiek ją widział.

- Na farmie?

- Przyszła do pubu po piwo. Ma około dwudziestu lat. Nazywa się Angel, Angel Fahy. Powiedział, że wygląda jak wieśniaczka.

- Świetnie - Dillon wstał i sięgnął po marynarkę. - Muszę tam natychmiast pojechać. Ma pani samochód?

- Tak, mini-coopera. Łatwiejszy do parkowania w Londynie.

- Może być. Jak pani powiedziała, to najwyżej pięćdziesiąt kilometrów. W takim razie mogę go pożyczyć?

- Oczywiście. Stoi w garażu, na końcu mojej ulicy. Pokażę panu.

Założył trencz, otworzył teczkę i wyjął walthera. Załadował magazynek i schował pistolet do lewej kieszeni. Tłumik ukrył w prawej.

- Na wszelki wypadek - powiedział.

Samochód Rosjanki był czarny, z zieloną tapicerką.

- Świetnie - rzekł Dillon, siadając za kierownicą - Ruszam.

- Dlaczego Fahy jest tak ważny? - zapytała Tania.

- To złota rączka. Potrafi wszystko. Umie konstruować bomby i od lat nie jest aktywny. Pomógł mi podczas mojej ostatniej akcji w osiemdziesiątym pierwszym. Jestem z nim spokrewniony. Znałem go już jako dzieciak. Aha, jeszcze jedno. Nic pani nie wspo mniała o gotówce od Arouna.

- Mam ją odebrać dziś po południu, o szóstej. Wszystko zostało starannie wyreżyserowane. Mercedes zatrzymuje się na rogu Brancaster Street i Town Drive. To niedaleko stąd. Ja mówię: „Zimno, na wet jak na tę porę roku” i kierowca wręcza mi walizeczkę.

- On musi oglądać za dużo filmów - zauważył Sean. - Będę w kontakcie - dodał i odjechał.

Ferguson po wizycie przy Downing Street został w ministerstwie obrony, aby uaktualnić sprawozdanie na temat Dillona i uporządkować biurko. Wolał pracować w mieszkaniu, wrócił więc na Cavendish Square i polecił Kimowi przygotować późny lunch, składający się z jajecznicy na bekonie. Przeglądał właśnie papiery, gdy do drzwi ktoś zadzwonił. Chwilę potem Kim wprowadził Mary i Brosnana.

- Drogi Martinie! - Generał podniósł się, wymienili uściski dłoni. - A więc jesteśmy razem.

- Na to wygląda.

- Wszystko w porządku na pogrzebie?

- Jak to na pogrzebie - odrzekł Brosnan i zapalił papierosa. - No i jak tam? Co się dzieje?

- Ponownie spotkałem się z premierem. Nie będzie żadnych informacji w prasie.

- Słuszna decyzja - zauważył Martin. - To byłoby bezcelowe.

- Wszystkie agencje wywiadowcze, oraz oczywiście Oddział Specjalny, zostały powiadomione. Zrobią, co w ich mocy.

- Czyli niewiele.

- Niewiele można zrobić - odezwała się Mary. - Wiemy, że Dillon zagraża premierowi, ale nie mamy pojęcia, co zamierza i kiedy. Może uderzyć nawet dzisiejszego wieczora.

Martin pokręcił głową.

- Nie. Nie sądzę, aby tak zrobił. Takie sprawy wymagają czasu.

Trzeba TZCTĄĆ działać.

- Od kogo zaczniesz? - spytał Ferguson.

- Od mojego starego przyjaciela, Harry’ego Flooda. Gdy Dillon rozrabiał tutaj w osiemdziesiątym pierwszym, prawdopodobnie wykorzystał swoje kontakty z podziemiem. Harry może coś wiedzieć na ten temat.

- A jeśli nie?

- Wtedy pożyczę od was samolot, polecę do Dublina i pogadam z Liamem Devlinem.

- Ach, tak. Kto lepszy?

- Kiedy Dillon przyjechał do Londynu w osiemdziesiątym pierwszym, musiał działać na czyjeś rozkazy. Jeśli Devlin dowie się na czyje, będziemy mieli wskazówkę.

- Brzmi to logicznie. Zobaczysz się z Floodem jeszcze dzisiaj?

- Chyba tak.

- Gdzie się zatrzymałeś?

- U mnie - powiedziała Mary.

- Na Lowndes Square? - Ferguson uniósł brwi. - Naprawdę?

- Generale, niech pan nie będzie staromodny. Proszę pamiętać, że mam cztery sypialnie, każda z osobną łazienką, a profesor Brosnan dostał tę z zamkiem od wewnątrz.

Martin roześmiał się.

- Dobra, chodźmy już. Do zobaczenia, generale.

Pojechali samochodem Fergusona. Mary podniosła szybę oddzielającą ich od szoferki i zapytała:

- Nie lepiej zadzwonić teraz do twojego przyjaciela i powiadomić go o wizycie? - spytała.

- Chyba tak zrobię. Muszę sprawdzić jego numer.

Wyjęła z torebki notes.

- Mam go tutaj. Znalazłam w książce telefonicznej.

- Bardzo sprytnie.

- A tu jest telefon - podała mu aparat.

Odebrał Mordecai Fletcher.

- Proszę z Harrym Floodem - powiedział Brosnan.

- Kto mówi?

- Martin Brosnan.

- Profesor? Tu Mordecai. Nie widzieliśmy się od... od trzech lat? Chryste, ależ on się ucieszy!

Po chwili odezwał się inny głos.

- Martin?

- Harry?

- Nie mogę uwierzyć! Wróciłeś, żeby mnie prześladować, ty sukinsynu?



Rozdział VIII


Jazda z Londynu nie nastręczała Dillonowi kłopotów. Pomimo śniegu, leżącego na polach i żywopłotach, drogi były czyste i nie zatłoczone. Po półgodzinie był w Dorking. Minął je i ruszył w kierunku Horsham. Przejechawszy jakieś osiem kilometrów, zatrzymał się na stacji benzynowej. Podczas gdy obsługujący napełniał bak, Dillon rozłożył mapę.

- Daleko jeszcze do Doxley?

- Kilometr stąd na skrzynce pocztowej widnieje nazwa Grimethorpe. To lotnisko. Przed nim zobaczy pan znak wskazujący drogę do Doxley.

- De to jeszcze kilometrów?

- Myślę, że z pięć, ale równie dobrze mogłoby to być na końcu świata. - Obsługujący zaśmiał się, biorąc banknot od Dillona. - To prawdziwe zadupie.

- Przyjaciel powiedział mi, że w Doxley jest domek letnisko wy. Chciałbym tam zajrzeć.

- Jeżeli jest jakiś, to o nim nie słyszałem.

Sean odjechał. Po kilku minutach ujrzał znak do Grimethorpe. Skręcił w wąską drogę i ruszył w kierunku Doxley. Po jakimś czasie droga zwęziła się, wysokie wały po obu jej stronach zaczęły ograniczać widoczność. Wreszcie dojechał do niewielkiego wzgórza. Przez chwilę spoglądał na wyludniony, pokryty śniegiem krajobraz. Rósł tam mały lasek okolony ogrodzonymi polami, bliżej rzeki - była to chyba Arun - rozciągały się bajora. Półtora kilometra dalej spostrzegł kilkanaście domów z czerwonymi dachami oraz mały kościół. Ruszył w dół wzgórza, w kierunku zalesionej doliny. Kiedy tam dotarł, zobaczył otwartą bramę i zniszczony drewniany znak głoszący: „Cadge End Farm”.

Droga wiodła przez las. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów znalazł się na farmie. Została zbudowana w ten sposób, że dom i przylegające doń dwie duże stajnie otaczały z trzech stron podwórze. Budynki wyglądały na całkowicie zrujnowane, jakby nie remontowano ich od lat, ale Dillon wiedział, że wielu wieśniaków mieszka w ten sposób. Wysiadł z samochodu i podszedł do frontowych drzwi. Zapukał i nacisnął klamkę. Były zamknięte na klucz. Odwrócił się i skierował do pierwszej stajni. Drewniane drzwi były otwarte. Wewnątrz stała furgonetka Morrisa i ford bez kół, ustawiony na cegłach. Wokół walał się sprzęt rolniczy.

Wyjął papierosa. Kiedy go zapalał, za jego plecami odezwał się czyjś głos.

- Kim pan jest? Czego pan chce?

Odwrócił się. W drzwiach stała dziewczyna. Miała na sobie spodnie wpuszczone w gumiaki, gruby golf pod starą kurtką i beret zrobiony na drutach, taki, jakie nosi się w wioskach rybackich na zachodnim wybrzeżu Irlandii. W dłoniach trzymała dwururkę. Kiedy zrobił krok w jej kierunku, odciągnęła kurek.

- Ani kroku dalej. - Mówiła z silnym irlandzkim akcentem.

- Ty jesteś Angel Fahy? - zapytał.

- Angela, jeśli to pana interesuje.

Informator Tani nie mylił się. Miała typową wiejską urodę. Szerokie kości policzkowe, zadarty nos i nieufne spojrzenie.

- Naprawdę strzeliłabyś do mnie?

- Gdybym musiała.

- Szkoda, bo ja chcę tylko zobaczyć się z kuzynem twojego oj ca, z Dannym Fahy.

Zmarszczyła brwi.

- A kim, u diabła, pan jest?

- Nazywam się Dillon. Sean Dillon.

Roześmiała się chrapliwie.

- To cholerne kłamstwo. Nie jest pan nawet Irlandczykiem, a Sean Dillon nie żyje, wszyscy to wiedzą.

- Wiadomość o mojej śmierci była, nazwijmy to, niezupełnie zgodna z prawdą - odparł z wyraźnym irlandzkim akcentem.

Opuściła dwururkę.

- Matko Boska, pan rzeczywiście jest Dillonem?

- Od urodzenia.

- Och, Boże! - powiedziała.-Wujek Danny często o panu mówił, ale to były takie tam opowieści, a tymczasem... zjawił się pan tutaj!

- Gdzie on jest?

- Reperował samochód właściciela pubu i jakąś godzinę temu pojechał nim do wioski. Powiedział, że wróci piechotą, ale nie zdziwiłabym się, gdyby został tam i napił się jeszcze.

- O tej porze? Czy puby nie są zamknięte aż do wieczora?

- Może gdzie indziej, ale nie w Doxley. Oni nigdy nie zamykają.

- W takim razie jedźmy tam i przywieźmy go z powrotem.

Odłożyła strzelbę na ławkę i wsiadła posłusznie do mini-coopera.

- Opowiedz coś o sobie - poprosił, kiedy ruszyli.

- Wychowałam się na farmie w Galway. Mój tatuś był siostrzeńcem Danny’ego. Miał na imię Michael. Umarł sześć lat te mu, gdy miałam szesnaście lat. Po roku moja matka znowu wyszła za mąż.

- Niech zgadnę - wtrącił Dillon. - Pewnie nie lubiliście się z ojczymem, co?

- Nie cierpiałam go. Wujek Danny przyjechał na pogrzeb mo jego ojca. Wtedy poznałam go i polubiłam. Kiedy zrobiło się na prawdę nie do wytrzymania, uciekłam z domu i przyjechałam tu taj. Napisałam do matki i zgodziła się, żebym została. Była zadowolona, że się mnie pozbyła.

Nie słyszał żalu w jej głosie i poczuł do niej sympatię.

- Mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

- Zastanawiałam się nad czymś - powiedziała. - Skoro jest pan kuzynem Danny’ego, a ja jego bratanicą, to jesteśmy spokrewnieni, prawda?

Dillon roześmiał się.

- Ja, Angel Fahy, spokrewniona z największym bandytą, jaki kiedykolwiek działał w IRA! - wykrzyknęła zachwycona.

- No cóż, niektórzy nie zgodziliby się z tym - stwierdził.

Dojechali do wioski i zatrzymali się przed pubem.

Wioska była mała i zaniedbana. Liczyła nie więcej niż piętnaście nędznych chatek. Górował nad nią kościół z wieżą i zarośniętym cmentarzem. Pub „Pod Zielonym Człowiekiem” miał tak niskie wejście, że nawet Dillon musiał się pochylić. Belkowany sufit był również niski, podłoga zaś wyłożona kamiennymi, wytartymi płytami. Ściany pomalowano na biało. Człowiek za barem miał co najmniej osiemdziesiątkę.

- Czy on tu jest, panie Dalton? - spytała go Angel.

- Przy kominku, pije piwo - odparł staruszek.

Przy szerokim kamiennym kominku, w którym płonął ogień, stał stół i drewniana ława. Danny Fahy czytał gazetę, przed nim stała szklanka. Miał sześćdziesiąt pięć lat, nieporządną, siwą brodę, nosił czapkę z materiału i stary tweedowy garnitur.

- Przyprowadziłam kogoś do ciebie, wujku Danny - powie działa Angel.

Spojrzał najpierw na nią, a potem na Dillona. Zdziwienie odmalowało się na jego twarzy.

- W czym mogę panu pomóc?

Dillon zdjął okulary.

- Boże, błogosław wszystkim - powiedział z akcentem z Belfastu. - A szczególnie tobie, ty stary łajdaku.

Fahy zbladł.

- Boże, zbaw nas! To ty, Sean! A ja myślałem, że od dawna gryziesz ziemię.

- No cóż, nie gryzę i jestem tutaj. - Dillon wyjął pięciofuntowy banknot i podał go dziewczynie. - Napiłbym się irlandzkiej whisky.

Podeszła do baru. Danny Fahy objął Dillona ramionami, nie próbując nawet ukryć wzruszenia.

- Dobry Boże, Sean! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię znów widzę.

Gościnny pokój na farmie wyglądał nieporządnie i był zagracony bardzo starymi meblami. W kuchni Angel przygotowywała coś do jedzenia. Przez otwarte drzwi Dillon obserwował krzątaninę dziewczyny.

- I jak to życie cię traktuje, Sean? - Fahy napełnił fajkę i zapalił. - Dziesięć lat minęło, odkąd namieszałeś w Londynie. Mój Bo że, chłopie, dałeś wtedy Brytyjczykom do myślenia!

- Nie zrobiłbym tego bez ciebie, Danny.

- To były piękne dni. Co się z tobą potem działo?

- Byłem w Europie, na Środkowym Wschodzie. Nie siedziałem w miejscu. Działałem dla OWP. Nawet nauczyłem się pilotażu.

- Naprawdę?

Angel przyniosła talerze z jajkami na bekonie.

- Zjedzcie, dopóki gorące. - Po chwili wróciła z tacą, na której stał czajniczek, dzbanuszek z mlekiem, kubki oraz masło i chleb.

- Przepraszam, że nie ma nic lepszego, ale nie oczekiwaliśmy gościa.

- To mi wystarczy - odparł i zaczął pałaszować.

- A więc przyjechałeś, Sean, i to ubrany jak angielski dżentelmen. - Fahy zwrócił się do Angel. - Mówiłem ci, że jest świetnym aktorem. Przez te lata ani razu nie położyli na nim łapy.

Przytaknęła, uśmiechając się do Dillona. Była podekscytowana.

- Ma pan teraz robotę, panie Dillon? Dla IRA?

- Kaktus mi wyrośnie, jeśli zrobię coś dla tej zgrai starych bab!

- odrzekł.

- Ale pracujesz nad czymś, Sean? - zapytał Fahy. - No, dalej, mów!

Dillon skończył jeść i zapalił papierosa.

- A gdybym tak powiedział ci, Danny, że pracuję dla Arabów, dla samego Saddama Husajna?

- Jezu, Sean! A dlaczegóż by nie? Czego on chce od ciebie?

- On chce czegoś wielkiego. Jakiegoś zamachu. Ameryka jest za daleko. Pozostają Brytyjczycy.

- Mów dalej! - Oczy Fahy’ego błyszczały.

- Thatcher była we Francji z wizytą u Mitteranda. Miałem co do niej pewne plany. Wszystko było dokładnie przemyślane. No wiesz, cicha, wiejska droga... Wtedy ktoś, komu ufałem, zawiódł mnie.

- Tak bywa - powiedział Fahy. - Więc szukasz innego celu?

Kogo, Sean?

- Myślałem o Johnie Majorze.

- Nowym premierze? - przestraszyła się Angel. - Nie ośmieli się pan.

- Dlaczego nie? W Brighton chłopcy o mały włos nie dostali całego cholernego rządu brytyjskiego! – powiedział Danny. - Jaki masz plan, Sean?

- W tym sęk, że jeszcze go nie mam, Danny. Mam za to taką forsę, że nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział.

- To jest powód, dla którego warto pracować. Przyszedłeś do wujka Danny’ego szukać pomocy? - Fahy podszedł do kredensu, wrócił z butelką bushmillsa i dwoma kieliszkami. Napełnił je. - Masz w ogóle jakiś pomysł?

- Jeszcze nie, Danny. Ciągle pracujesz dla Ruchu?

- Pozostawać w ukryciu - taki był rozkaz z Belfastu. To było tak dawno... Od tamtej pory ani słowa. Nudziłem się, więc przeniosłem się tutaj. To mi pasuje. Lubię tę wieś, lubię ludzi. Trzymają się razem. Rozwinąłem mały interes. Naprawiam maszyny rolnicze i hoduję kilka owiec. Jesteśmy tu szczęśliwi, Angel i ja.

- I ciągle znudzeni? Pamiętasz Martina Brosnana?

- Tak. Nie byliśmy przyjaciółmi.

- Miałem z nim niedawno mały zatarg w Paryżu. Prawdopodobnie przyjechał za mną do Londynu. Będzie pracował dla wywiadu brytyjskiego.

- Sukinsyn. - Fahy zmarszczył brwi, napełniając fajkę. - Słyszałem zabawną historyjkę o tym, jak to Brosnan przed laty dostał się na Downing Street 10 jako kelner i niczego nie zrobił.

- Też o tym słyszałem. Ale w dzisiejszych czasach nikt nie do stałby się tam ani jako kelner, ani jako nikt inny. Czy wiesz, że za blokowali ulicę? To miejsce wygląda jak forteca. Tam nie można się dostać, Danny.

- Zawsze znajdzie się jakiś sposób, Sean. Czytałem w jakiejś gazecie, że wielu ludzi z francuskiego ruchu oporu podczas drugiej wojny trzymano w kwaterach gestapo. Ich cele znajdowały się na parterze, biura gestapo na pierwszym piętrze. Facet z RAF-u prze leciał nad budynkiem na wysokości czterech i pół metra i rzucił bombę, która odbiła się na ulicy i wleciała przez okno na pierwszym piętrze. Wszyscy gestapowcy zginęli, a faceci z parteru mogli dać nogę.

- Co, do cholery, chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Dillon.

- Że wierzę w bomby i balistykę. Możesz trafić bombą wszędzie, jeżeli wiesz, jak to zrobić.

- O czym ty mówisz? - zapytał Dillon.

- Dalej, pokaż mu, wujku - zachęciła Angel.

- Pokazać mi co?

Fahy wstał, przykładając następną zapałkę do fajki.

- Chodźmy więc. - Odwrócił się i ruszył do drzwi.

Otworzył drzwi drugiej stajni i wszedł do środka. Była ogromna. Dębowe belki podpierały stromy dach. Na strych zapełniony sianem prowadziła drabina. Znajdowały się tu części maszyn rolniczych, a także traktor. Stał też całkiem nowy land rover oraz stary motocykl BSA w dobrym stanie.

- Piękny - powiedział Dillon ze szczerym podziwem.

- Kupiłem go w zeszłym roku od jakiegoś handlarza. Pomyślałem, że odnowię go i sprzedam, ale teraz, gdy skończyłem, nie potrafię się go pozbyć. Jest tak dobry jak BMW.

Z tyłu w cieniu stał jeszcze jeden pojazd. Fahy zapalił światło i ich oczom ukazała się furgonetka marki Ford.

- No i? - odezwał Dillon. - Co w niej takiego specjalnego?

- Niech pan poczeka, panie Dillon - rzekła Angel. - To jest na prawdę coś.

- Nie to, co widać - dodał Fahy.

Kiedy otwierał drzwi, na jego twarzy malowało się uczucie podniecenia i dumy. Wewnątrz znajdowały się trzy metalowe rurki przymocowane do podłogi, skierowane pod kątem ku górze.

- Moździerze, Sean. Takie, jakich chłopaki używali w UIsterze.

- Zdatne do użytku? - zapytał Dillon.

- Do diabła, nie! Nie mam materiałów wybuchowych. Ale są sprawne, to wszystko, co mogę powiedzieć.

- Jak je zmajstrowałeś?

- Przytwierdziłem do podłogi stalową płytę, taką, która wy trzyma odrzut. Rury przyspawałem do siebie. Te stalowe rzeczy można dostać w każdym sklepie, podobnie zresztą jak elektroniczne zegary.

- Jak to działa?

- Po włączeniu masz minutę na opuszczenie furgonetki. Dach jest wycięty. Dziurę zakrywa poliuretan. Skleciłem też dodatkowe urządzenie podłączane do zegara, które unicestwi furgonetkę po odpaleniu pocisków.

- A gdzie są te pociski?

- Tutaj. - Fahy podszedł do ławki. - Zwykłe butle tlenowe. - Pokazał kilka ułożonych w stos butli ze zdjętymi dolnymi pokrywami.

- I czego do tego potrzebujesz, semtexu? - zapytał Dillon, wymieniając nazwę czechosłowackiego materiału wybuchowego, popularnego wśród terrorystów.

- Po dziesięć kilogramów do każdej, ale semtex jest trudny do zdobycia.

Sean zapalił papierosa i podszedł do furgonetki. Jego twarz była nieprzenikniona.

- Jesteś nieposłusznym chłopcem, Danny. Ruch kazał ci pozo stać w głębokim ukryciu.

- Ile można czekać bezczynnie? - odpowiedział Fahy. - Człowiek może oszaleć od tego.

- Więc znalazłeś sobie robotę dla zabicia czasu?

- To było łatwe, Sean. Wiesz, że byłem inżynierem.

Dillon stał i przyglądał się wszystkiemu.

- O czym pan myśli? - zapytała Angel.

- Myślę, że odwalił niezłą robotę.

- W Ulsterze nigdy nie zmontowali niczego lepszego.

- Możliwe, ale kiedykolwiek używano moździerzy, nigdy nie okazywały się dość dokładne.

- W tym ataku na posterunek policji w Newry, sześć lat temu, działały jak marzenie. Zabiły dziewięciu gliniarzy.

- A co z tymi wszystkimi przypadkami, kiedy okazywało się, że mają za słaby zasięg? Ktoś nawet wysadził się czymś takim w Portadown. Raz działają, a raz nie.

- Nie wtedy, kiedy ja je robię. Zaznaczam cel na mapie o dużej skali, oglądam sobie to miejsce, ustawiam furgonetkę - i do dzieła.

Wyliczyłem, że pewien rodzaj płetwy, przyspawanej do butli tle nowych, wyrówna lot. Ładny, długi łuk - i wszystko diabli biorą.

Nie pomogą wszyscy ochroniarze świata. Na co przydadzą się bramy, skoro możesz przelecieć ponad nimi?

- Mówisz teraz o Downing Street? - spytał Dillon.

- A czemu by nie?

- Spotykają się co rano o dziesiątej w Cabinet Room. Nazywa ją to sztabem wojennym. W ten sposób wyleci w powietrze nie tylko premier, ale cały rząd.

Fahy przeżegnał się.

- Święta Matko Boża, to byłby zamach stulecia!

- Układaliby o tym pieśni, Danny - powiedział Dillon. - Śpiewaliby o Dannym Fahy w barach całej Irlandii co najmniej przez piętnaście lat.

Fahy uderzył pięścią w dłoń.

- Bzdura, Sean. Wszystko zależy od semtexu, a jak już powie działem, tego nie można tutaj zdobyć.

- Nie bądź taki pewny, Danny - odparł Dillon. - Znajdziemy być może jakieś źródło. Teraz chodźmy, napijmy się bushmillsa i porozmawiajmy.

Fahy rozłożył na stole mapę Londynu i oglądał ją przez szkło powiększające.

- Tutaj byłoby dobre miejsce - rzekł. - Horse Guards Avenue biegnie od Nabrzeża Wiktorii aż do Ministerstwa Obrony.

- Zgadza się - przytaknął Dillon.

- Gdybyśmy zostawili forda na rogu, przy Whitehall, myślę, że pociski przeszłyby łukiem nad dachami domów i trzasnęły dokładnie w Downing Street 10. - Położył długopis na stole. - Ale najpierw chciałbym zrobić małe rozpoznanie.

- Załatwię ci to - odrzekł Dillon.

- Uda się, panie Dillon? - zapytała Angel.

- Na pewno - powiedział. - Na pewno się uda. Dziesiąta rano, cały ten cholerny sztab wojenny w jednym miejscu. - Zaczął się śmiać. - Pięknie, Danny, pięknie! - Chwycił starego za rękę. - Wchodzisz w to?

- Pewnie, że wchodzę.

- Dobrze. Wielka, naprawdę wielka forsa, Danny. Zabezpieczę cię na starość. Będziesz żył w luksusie, Hiszpania, Grecja, będziesz mógł jechać, dokąd zechcesz.

Fahy zwinął mapę, a Dillon dodał:

- Zostanę na noc. Jutro pojedziemy do Londynu i wszystko obejrzymy. - Uśmiechnął się i zapalił następnego papierosa. - To wygląda dobrze, Danny. Naprawdę dobrze. Teraz opowiedz mi o tym lotnisku w Grimethorpe.

- To zaniedbane miejsce. Znajduje się tylko pięć kilometrów stąd. O co ci chodzi?

- Mówiłem ci, że nauczyłem się latać na Środkowym Wschodzie. To dobry sposób, aby szybko się skądś wydostać. Powiedz mi coś o tym Grimethorpe.

- W latach trzydziestych był tam aeroklub. W czasie bitwy o Anglię RAF używał go jako lotniska awaryjnego. Dobudowano wtedy trzy hangary. Ktoś próbował kilka lat temu założyć tam klub, ale nie udało mu się to. Trzy lata temu pojawił się w Grimet horpe facet nazwiskiem Bili Grant. Z tego co wiem, ma dwa samo loty. Jego firma nazywa się Granfs Air Taxis. Ostatnio słyszałem, że miał jakieś kłopoty. Odeszło od niego dwóch mechaników. In teres nie idzie. - Uśmiechnął się. - Jest recesja, Sean. Odbija się to nawet na bogatych.

- Czy on mieszka tutaj?

- Tak - odpowiedziała Angel. - Miał przyjaciółkę, ale teraz jest sam.

- Chciałbym się z nim spotkać. Pokażesz mi drogę, Angel?

- Oczywiście.

- Dobrze. Ale najpierw chciałbym zadzwonić.

Zatelefonował do mieszkania Tani Nowikowej. Odebrała natychmiast.

- To ja - powiedział.

- Poszło dobrze?

- Niewiarygodnie. Opowiem jutro. Zdobyła pani pieniądze?

- Tak, bez problemu.

- Dobrze. Będę w hotelu w południe. Nocuję tutaj. Do zobaczenia. - Odłożył słuchawkę.

Brosnan i Mary Tanner wsiedli razem z Charlie Salterem do windy towarowej, pojechali na górę i spotkali tam czekającego na nich Mordecaia. Były bokser chwycił dłoń profesora i mocno nią potrząsnął.

- Miło pana widzieć, profesorze. Brak mi słów. Harry nie może się doczekać.

- To jest Mary Tanner - przedstawił Martin. - Lepiej być dla niej miłym. Ma stopień kapitana.

- Miło mi poznać panią - Mordecai uścisnął jej dłoń. - Służyłem w grenadierach, ale dochrapałem się jedynie kaprala.

Zaprowadził ich do salonu. Harry Flood siedział przy biurku i przeglądał jakieś papiery. Podniósł głowę i zerwał się na równe nogi.

- Martin! - Okrążył biurko i uścisnął Brosnana, uśmiechając się do niego.

- Mary Tanner - zaprezentował Brosnan. - W wojsku jest prawdziwą grubą rybą, uważaj więc, Harry. Pracuję dla generała Charlesa Fergusona z wywiadu, a ona jest jego pomocnicą.

- W takim razie będę uważał. - Flood uścisnął rękę Mary. - Chodźmy i napijmy się, a ty, Martinie, wszystko mi opowiedz.

Usiedli na sofie w kącie. Brosnan opowiedział wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Mordecai z twarzą bez wyrazu oparł się o ścianę i słuchał.

Kiedy profesor skończył, odezwał się Flood.

- Czego ode mnie oczekujesz?

- On zawsze pracuje z ludźmi z podziemia, Harry. Od nich do staje wszystko, czego potrzebuje. Materiały wybuchowe, broń. Te raz będzie działał w ten sam sposób. Wiem o tym.

- Chcesz się dowiedzieć, do kogo się zwróci?

- Właśnie.

Flood spojrzał na Mordecaia.

- Co o tym sądzisz?

- Nie wiem, Harry. Znam wielu handlarzy bronią, ale my potrzebujemy kogoś, kto dostarcza ją IRA.

- Masz jakieś sugestie? - zapytał Flood.

- Na razie nic mi nie przychodzi do głowy. Te łotry z East Endu kochają Maggie Thatcher i noszą majtki uszyte z flagi Wielkiej Brytanii. Nie pójdą na rękę irlandzkim draniom i nie sprzedadzą im niczego. Ale popytać nie zawadzi.

- W takim razie zrób to - rzekł Flood. - Wypytuj, ale dyskretnie.

Mordecai wyszedł, a Flood sięgnął po butelkę szampana.

- Wciąż nie pijesz? - zapytał Brosnan.

- Ja nie, stary kumplu, ale nie ma powodu, dla którego ty miał byś nie pić. Możesz napełnić mnie wydarzeniami ostatnich lat, a potem pójdziemy do „Embassy”, jednego z moich znakomitych klubów, i coś zjemy.

Mniej więcej w tym samym czasie Dillon i Angel jechali ciemną wiejską drogą z Cadge End do Grimethorpe. Światła samochodu oświetlały ośnieżone żywopłoty.

- Pięknie, prawda? - powiedziała Angel.

- Owszem.

- Lubię to miejsce. Wieś i całe to otoczenie. Lubię też wujka Danny’ego. On jest dla mnie naprawdę bardzo dobry.

- Wychowałaś się na wsi, w Galway.

- Tam było inaczej. Byliśmy biedni! Trzeba było ciężko pracować, żeby utrzymać się na powierzchni. Ludzie nie mieli perspektyw. Nie mogli tego znieść, na przykład moja matka.

- Ładnie mówisz - powiedział.

- Moja nauczycielka angielskiego też tak twierdziła. Powie działa, że gdybym poszła na studia, doszłabym do czegoś.

- To musiało być miłe.

- Co z tego? Mój ojczym widział we mnie darmową siłę roboczą. Dlatego odeszłam.

Światła wydobyły z ciemności znak informujący o lotnisku Grimethorpe. Dillon skręcił w wąską, wyboistą drogę. Po chwili dojechali do lotniska. Stały tam trzy hangary, stara wieża kontrolna, kilka chatek. W jednej z nich paliło się światło. Przed nią zaparkowany był jeep i Dillon zatrzymał się obok niego. Kiedy wysiedli, drzwi chatki otworzyły się i stanął w nich mężczyzna.

- Kto tam?

- To ja, panie Grant. Angel Fahy. Ktoś chce się z panem widzieć.

Grant był niski i żylasty jak większość pilotów. Miał czterdziestkę, nosił dżinsy i starą kurtkę lotniczą, taką, jakiej używali Amerykanie podczas wojny.

- W takim razie wejdźcie do środka.

Wewnątrz było ciepło, na środku stał piec opalany koksem. Najwyraźniej był to pokój mieszkalny Granta. Na stole dostrzegli resztki posiłku, przy piecu stare krzesło zwrócone w kierunku telewizora w kącie. Pod oknem, po drugiej stronie pomieszczenia, stało biurko.

- To jest przyjaciel mojego wujka - powiedziała Angel.

- Hilton - przedstawił się Dillon. - Peter Hilton.

Grant ostrożnie wyciągnął rękę.

- Bili Grant. Nie jestem panu winien żadnych pieniędzy, co?

- Nic mi o tym nie wiadomo. - Dillon powrócił do roli absolwenta dobrej szkoły.

- No, w takim razie to zmienia postać rzeczy. W czym mogę pomóc?

- Za parę dni będzie mi potrzebny samolot. Chciałem sprawdzić, czy znalazłoby się coś u pana, zanim spróbuję gdzie indziej.

- No tak. To zależy.

- Od czego? Ma pan przecież samolot.

- Nawet dwa. Pytanie tylko, jak długo bank pozwoli mi je za trzymać. Chce pan je obejrzeć?

- Owszem.

Wyszli na zewnątrz i przeszli do ostatniego hangaru. Grant otworzył prowadzące do niego drzwi. Sięgnął ręką do przełącznika i zapalił światło. W pomieszczeniu stały dwa dwusilnikowe samoloty. Dillon podszedł do bliższego z nich.

- Znam tę markę, Cessna Conąuest. A ten drugi?

- Navajo Chieftain.

- A co z paliwem?

- Moje samoloty zawsze mają pełne baki, panie Hilton. Tkwię wystarczająco długo w tym interesie, żeby wiedzieć, że robota może się trafić w każdej chwili. - Grant uśmiechnął się ponuro. - Wie pan, przy obecnej recesji niewielu stać teraz na czartery. Kiedy mam pana zabrać?

- Prawdę mówiąc, chciałem polecieć sam - odrzekł Sean. - Jeszcze nie wiem, kiedy.

- Posiada pan licencję? - Grant miał niepewną minę.

- Och tak! - Dillon podał mu ją.

Grant szybko przejrzał i oddał.

- Mógłby pan prowadzić oba, ale wolałbym pilotować osobiście.

- Nie ma problemu - odrzekł spokojnie Sean. - Wybieram się do Konwalii. W Land’s End jest lotnisko.

- Znam je dobrze. Trawiasty pas startowy.

- Mam tam przyjaciół. Prawdopodobnie u nich przenocuję.

- To mi pasuje. - Grant zgasił światło i wrócili do chatki. - Czym pan się zajmuje, panie Hilton?

- Och, finanse, księgowość i tym podobne - odparł Dillon.

- Nie wie pan, chociaż w przybliżeniu, kiedy będzie pan chciał polecieć? Powinienem uprzedzić pana, że tego rodzaju czarter jest drogi. Około dwóch tysięcy pięciuset funtów. Gdy zbierze się kilku pasażerów, wychodzi to taniej, ale jak ktoś sam...

- Mam pieniądze.

- No i moje wydatki. Hotel i tak dalej.

- Nie ma problemu. - Sean wyjął z portfela dziesięć pięćdziesięciofuntowych banknotów i położył je na stole. - Pięćset z góry.

Proszę być przygotowanym w ciągu następnych czterech, pięciu dni. Zadzwonię do pana i dam znać.

Twarz Granta rozjaśniła się. Wziął pieniądze.

- Świetnie. Może kawy przed odjazdem?

- Czemu nie?

Grant poszedł do kuchni znajdującej się w drugim końcu chatki. Słyszeli, jak napełnia czajnik. Dillon położył palec na ustach, mrugnął do Angel i podszedł do map, leżących na biurku. Szybko przerzucił je, znalazł jedną, dotyczącą kanału La Manche i francuskiego wybrzeża. Angel stanęła za nim i obserwowała, gdy przesuwał palcem po wybrzeżu Normandii. Znalazł Cherbourg i szukał dalej na południe. Jest. Saint-Denis, z wyraźnie zaznaczonym pasem startowym. Odłożył mapę. Z kuchni Grant obserwował całą scenę zza wpół uchylonych drzwi. Kiedy woda zagotowała się, szybko nalał kawę do trzech kubków i przyniósł je.

- Pogoda daje się we znaki - stwierdził Dillon. - Śnieg.

- Gorzej będzie, jeżeli zrobi się lepki - odparł Grant. - Na tym trawiastym pasie w Land’s End może przysporzyć kłopotów.

- Będziemy trzymać kciuki. - Dillon odstawił kubek. - Musi my już wracać.

Grant odprowadził ich do drzwi. Wsiedli do samochodu i odjechali. Pilot pomachał im, zamknął drzwi, podszedł do biurka i obejrzał mapy. To była trzecia lub czwarta od dołu, był tego pewien. „Kanał La Manche i francuskie wybrzeże”.

Zmarszczył brwi.

- Ciekawe, w co pan gra, panie Hilton?

Kiedy jechali z powrotem ciemnymi, wiejskimi drogami, Angel powiedziała:

- Panu nie chodzi o Land’s End, panie Dillon. Pan chce pole cieć do Saint-Denis w Normandii.

- To nasz sekret - rzekł, kładąc dłoń na jej ręce. - Czy mogę prosić cię, abyś coś mi obiecała?

- Oczywiście.

- Zachowaj to dla siebie, przynajmniej na razie. Nie chcę, żeby Danny wiedział. Prowadzisz samochód, prawda?

- Jasne. Sama wożę furgonetką owce na targ.

- Powiedz, co sądzisz o podróży do Londynu jutro rano? Ze mną i z Dannym?

- Fajnie!

- Dobrze. W takim razie pojedziemy razem.



Rozdział IX


Nastał zimny, rześki ranek. Zima zapanowała na dobre, lecz drogi były przejezdne. Dillon jechał szosą wiodącą do Londynu, za nim, w furgonetce, Angel i Dany Fahy. Angel prowadziła bardzo dobrze. Widział ją w tylnym lusterku. Jechała cały czas w tej samej odległości. Dotarli do Bayswater Road. W umyśle Dillona przez cały czas powstawał plan. Zaparkował samochód przy krawężniku, wysiadł i otworzył drzwi garażu Tani. Furgonetka zatrzymała się przy nim.

- Wjedźcie do środka - polecił.

Angel wykonała polecenie. Kiedy ona i Fahy wyszli na zewnątrz, Sean zamknął drzwi i rzekł:

- Na wszelki wypadek zapamiętajcie ulicę i numer garażu.

- Oczywiście, panie Dillon - odparła Angel.

- Dobrze. To może okazać się ważne. Teraz przejedziemy się trochę.

Harry Flood siedział za biurkiem w swoim mieszkaniu przy Cable Wharf i sprawdzał utarg kasyna z zeszłej nocy. Charlie Sal-ter przyniósł na tacy kawę. Zadzwonił telefon. Charlie odebrał i podał słuchawkę Floodowi.

- Profesor Brosnan.

- Martin! Jak leci? - spytał Harry. - Dobrze się bawiłem w waszym towarzystwie. Ta Mary Tanner to świetna babka!

- Są jakieś wiadomości? Zdołałeś się czegoś dowiedzieć? - za pytał Brosnan.

- Jeszcze nie. Poczekaj chwilę. - Flood odłożył słuchawkę i zwrócił się do Sal tera. - Gdzie jest Mordecai?

- Robi obchód, tak jak mu pan polecił. Dyskretnie się wypytuje.

Flood na powrót ujął słuchawkę aparatu.

- Przepraszam, stary. Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale to zajmie trochę czasu.

- Którego nie mamy - odrzekł Martin. - W porządku, Harry, wiem, że się staracie. Będę w kontakcie.

Stał przy biurku Mary Tanner w mieszkaniu przy Lowndes Square. Odłożył słuchawkę, podszedł do okna i zapalił papierosa.

- Jest coś? - zapytała, podchodząc do niego.

- Niestety nie. Jak powiedział Harry, to zajmie trochę czasu.

Nie miałem racji, myśląc, że będzie inaczej.

- Po prostu zdobądź się na cierpliwość, Martinie. - Położyła dłoń na jego ramieniu.

- Nie potrafię - odparł. - Mam przeczucie, które trudno wytłumaczyć. Jakbym był w środku burzy i czekał na tę piorunującą wiadomość, o której wiem, że musi nadejść. Znam Dillona, Mary.

On się nie cacka. Nie marnuje czasu.

- Więc co chciałbyś zrobić?

- Czy Ferguson będzie dziś na Cavendish Square?

- Tak.

- Jedźmy więc do niego.

Sean zaparkował niedaleko Covent Garden. W księgarni, do której wstąpił, poinformowano go o pobliskim sklepie z mapami. Tam razem z Fahym wybrali mapę okolic Whitehall.

- Bardzo szczegółowa - zauważył Fahy. - Mógłbyś poznać ogród przy Downing Street co do centymetra.

Sprzedawca zrolował mapę i włożył ją do tekturowej tuby. Dillon zapłacił i wrócili do samochodu.

- Co teraz? - spytał Danny.

- Przejedziemy się dookoła. Zbadamy miejsce.

- Dobra.

Obaj mężczyźni usiedli z przodu, Angel za nimi. Ruszyli w kierunku rzeki, potem skręcili w Horse Guards Avenue. Dillon delikatnie przyhamował na rogu, po czym skręcił i ruszył w kierunku Downing Street.

- Wokół mnóstwo glin - zauważył Danny.

- Żeby ludzie nie parkowali.

Jakiś samochód przystanął przy krawężniku. Kiedy go wymijali, ujrzeli kierowcę pochylającego się nad mapą.

- Chyba turysta - zauważyła Angel.

- Patrz, co się stanie.

Odwróciła się i zobaczyła dwóch policjantów, podchodzących do samochodu. Po chwili turysta odjechał.

- Nie tracą czasu.

- Downing Street - oznajmił chwilę później Dillon.

- Popatrz no na te bramy - zdumiał się Danny. - Naprawdę się postarali.

Dillon okrążył Parliament Square, po czym cofnął się do Whitehall i ruszył w kierunku Trafalgar Square.

- Wracamy na Bayswater - powiedział. - Zapamiętajcie trasę, którą wybrałem.

Skręcił z Trafalgar Square, minął Admiralty Arch zostawił za sobą pomnik królowej Wiktorii, Pałac Buckingham i Constitution Hill, aż w końcu dojechał do Marble Arch przy Park Lane i skręcił w Bayswater Road.

- To dosyć proste - stwierdził Danny Fahy.

- To dobrze - odparł Dillon. - Napijmy się herbaty w moim paskudnym hotelu.

W hotelowej kawiarence usiedli przy stole w rogu i popijali herbatę. Fahy rozłożył na kolanach mapę.

- Wspaniała. Jest tu wszystko, każdy szczegół.

- Da się to zrobić, Danny?

- Och, tak, bez kłopotów. Pamiętasz róg Horse Guards Avenue i Whitehall? To miejsce nadawałoby się. Jest delikatnie pod kątem.

Widzę to teraz. Mogę zaplanować wszystko w oparciu o tę mapę.

- Jesteś pewien, że ominiesz te budynki? - zapytał Dillon.

- Jasne. Zapewniam cię, Sean, balistyka to kwestia wprawy!

- Ale tutaj nie można się zatrzymywać - zauważyła Angel. - Widzieliśmy, co się stało z tym facetem w samochodzie. Policja była przy nim w sekundę.

Dillon zwrócił się do Fahy’ego.

- Co ty na to?

- Z tym wszystkim można sobie poradzić. Ja widzę to w taki sposób: wciskam odpowiedni przełącznik, by uruchomić obwód, wysiadam z furgonetki i za minutę zaczynają strzelać moździerze.

Żaden policjant nie zadziała na tyle szybko, aby temu zapobiec.

- A co się stanie z tobą? - zapytała dziewczyna.

- Wszystko już przemyślałem - odezwał się Dillon. - Przyjedziemy rano z farmy. Danny fordem, Angel i ja morrisem. Przywieziemy w nim motocykl. Angel zaparkuje morrisa, tak jak dzisiaj, w garażu na końcu ulicy. Ja pojadę motocyklem.

- Za mną, czy tak? - spytał Fahy.

- Będę deptał ci po piętach. Kiedy dojedziemy do rogu Horse Guards Avenue i Whitehall, włączysz co trzeba, wysiądziesz z for da, wskoczysz na motor i razem odjedziemy. Sztab wojenny spo tyka się codziennie o dziesiątej. Przy odrobinie szczęścia dostanie my ich wszystkich.

- Jezu, Sean! Oni nigdy nie dowiedzą się, kto to zrobił!

- Wracamy prosto na Bayswater, do Angel czekającej w garażu w morrisie, chowamy motor i odjeżdżamy. Będziemy w Cadge End, zanim zdążą ugasić ogień.

- Niesamowite - powiedziała Angel.

- Jeszcze jedno - rzekł Fahy. - Bez materiałów wybuchowych nie zrobimy żadnych cholernych bomb.

- Zostaw to mnie - powiedział Dillon. - Dostarczę ci wszystko, co będzie potrzebne. - Wstał. - No, do roboty. Wracajcie do Cadge End i czekajcie. Odezwę się do was.

- Kiedy to będzie, Sean?

- Już niedługo... niedługo.

Dillon uśmiechał się, kiedy wychodzili. Tania zapukała do drzwi dokładnie w południe. Otworzył i zapytał:

- Masz?

W prawej ręce trzymała walizeczkę. Położyła ją na stole i otworzyła. Wewnątrz znajdowało się trzydzieści tysięcy dolarów, o które prosił.

- Dobrze - powiedział. - Na razie będę potrzebował dziesięciu tysięcy.

- Co pan zrobi z resztą?

- Schowam w kasie. Przetrzymają walizkę w sejfie hotelo wym.

- Widzę, że coś pan już wymyślił. - Była podniecona. - Co pan załatwił w Cadge End?

Przedstawił jej cały plan ze szczegółami.

- I jak? - zapytał na koniec.

- Niewiarygodne! To będzie zamach stulecia! Ale co z materia łami wybuchowymi? Potrzebuje pan semtexu.

- Zgadza się. Kiedy działałem w Londynie w osiemdziesiątym pierwszym, współpracowałem z człowiekiem, który miał dostęp do semtexu. - Roześmiał się. - Tak naprawdę to miał dostęp do wszystkiego.

- Kto to jest? Skąd pan może wiedzieć, czy on jeszcze zajmuje się tymi rzeczami?

- To bandzior nazwiskiem Jack Harvey. Na pewno się tym zajmuje. Odszukałem go.

- Nie rozumiem.

- Między innymi prowadzi zakład pogrzebowy w Whitechapel. Znalazłem w książce telefonicznej. Aha, jeszcze jedno - czy mogę skorzystać z pani samochodu?

- Oczywiście.

- Dobrze. Zaparkuję gdzieś na ulicy. Chcę, żeby garaż był wolny.

Wziął płaszcz.

- Chodźmy coś przegryźć, a potem spotkam się z nim.

- Przypuszczam, że przeczytałaś akta Devlina? - spytał Brosnan.

Jechali przez centrum Dublinu. Minęli właśnie rzekę Liffey przy St. George’s Quay.

- Tak - odpowiedziała Mary. - Ale czy to wszystko prawda? Ta historia o niemieckiej próbie porwania Churchilla w czasie wojny?

- O, tak!

- To ten sam człowiek, który pomógł ci uciec z francuskiego więzienia w siedemdziesiątym dziewiątym?

- Zgadza się.

- Mówiłeś, że ma siedemdziesiąt lat. Według moich obliczeń musi być starszy.

- W jego przypadku te kilka lat nie ma znaczenia. Zapewniam cię, że niedługo spotkasz się z najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego widziałaś w całym swoim życiu. Naukowiec, poeta - i człowiek IRA.

- To ostatnie nie jest dla mnie żadną rekomendacją - powie działa.

- Wiem - odparł. - Ale nie traktuj Devlina na równi z tymi śmieciami, jakie IRA zatrudnia obecnie.

Zamilkł i spochmurniał nagle. Zostawili miasto za sobą i jechali przed siebie, mijając irlandzkie wsie.

Kilrea Cottage znajdowało się na skraju wioski, obok klasztoru. Był to stary, jednopiętrowy budynek zwieńczony gotyckimi szczytami, o ołowianych oknach po obu stronach ganku. Brosnan i Mary ukryli się pod nim przed lekkim deszczem. Profesor pociągnął za ozdobny dzwonek. Rozległy się kroki i drzwi otworzyły się.

- Cead mile failte - powiedział Liam Devlin po irlandzku. - Witam gorąco. -1 uścisnął Brosnana.

Wnętrze domu urządzono w stylu wiktoriańskim. Większość mebli i sprzętów zrobiono z mahoniu. Tapeta była repliką Williama Morrisa, lecz wiszące na ścianach obrazy Atkinsona Grimshawa wyglądały na oryginalne.

Liam Devlin wyniósł z kuchni tacę z herbatą.

- Moja gosposia przychodzi tylko rano. To jedna z tych poczciwych sióstr z sąsiedniego zakonu. Potrzebują pieniędzy.

Mary nie mogła ukryć zdumienia. Spodziewała się ujrzeć starego mężczyznę, a miała przed sobą człowieka w nieokreślonym wieku, ubranego w czarną, włoską, jedwabną koszulę, czarny sweter i szare spodnie o najnowszym kroju. Jego włosy, wciąż czarne, tylko lekko przyprószone siwizną, a twarz wprawdzie blada, ale naturalną, a nie starczą bladością. Błękitne oczy spoglądały badawczo, nie schodzący ani na sekundę z ust gospodarza ironiczny uśmiech sprawiał, że Devlin wyglądał, jakby cały czas śmiał się z siebie i ze świata.

- A więc pracujesz dla Fergusona, dziewczyno? - zapytał, nalewając herbatę.

- Tak jest.

- Ta sprawa w Derry. Ten samochód z bombą. To było niezwykle odważne.

Poczuła, że oblewa się rumieńcem.

- To nic wielkiego, panie Devlin. Na moim miejscu każdy by tak zrobił.

- Mówić można wiele. Liczy się to, co się robi. - Zwrócił się do Brosnana. - Anne-Marie. Źle, synu.

- Ja go dostanę, Liam.

- Z zemsty czy z innego powodu? - Devlin potrząsnął głową.

- Odsuń na bok osobiste porachunki, w przeciwnym razie popełnisz błąd, a na to akurat nie możesz sobie pozwolić, gdy masz do czynienia z Seanem Dillonem.

- Tak, wiem o tym - odrzekł Brosnan. - Wiem.

- Zatem on zamierza uderzyć w Johna Majora, tego nowego premiera?

- Jak pan sądzi, zrobi to, parne Devlin? - spytała Mary.

- Jeśli to, co słyszałem o ochronie Downing Street, jest prawdą, nie oceniałbym jego szans zbyt wysoko. - Popatrzył na Brosnana i uśmiechnął się. - Wiesz co, Mary? Pamiętam pewnego fa ceta nazwiskiem Martin Brosnan, który dostał się na Downing Street, udając kelnera na przyjęciu. To było dziesięć lat temu. Zo stawił różę na biurku premiera. Oczywiście, gabinetem rządziła wtedy kobieta.

- To przeszłość, Liam. Co teraz? - spytał Brosnan.

- On będzie pracował jak zawsze, wykorzystując swoje kontakty z podziemiem.

- Nie z IRA?

- Wątpię, czy IRA ma z tym coś wspólnego.

- Ale miała poprzednim razem, gdy pracował w Londynie dziesięć lat temu.

- No i?

- Pomyślałem sobie, że gdybyśmy wiedzieli, kto go wtedy za trudnił...

- Rozumiem, o co ci chodzi. Mam ci podać jakiś trop. Chcesz wiedzieć, z kim pracował wtedy w Londynie?

- Nie jest to nic pewnego, ale tylko to nam pozostaje, Liam.

- Jest jeszcze Flood. Dotarłeś do niego?

- Uruchomił swoje znajomości, ale na to trzeba czasu, a my go nie mamy.

Devlin pokiwał głową.

- Dobra, synu. Zostaw to mnie, a zobaczę, co będę mógł zrobić. - Spojrzał na zegarek. - Pierwsza. Zjemy razem kanapkę, na pijemy się bushmiusa, a później wrócicie do Londynu. Skontaktuję się z wami, jak tylko będę coś miał.

Dillon zaparkował za rogiem zakładu pogrzebowego Jacka Harveya na Whitechapel i ruszył do drzwi z teczką w ręku. Wszedł do środka i nacisnął dzwonek na ladzie, który dyskretnym dźwiękiem przywołał portiera.

- Pan Harvey czeka na mnie - skłamał.

- Prosto przez Kaplicę Spoczynku i schodami na górę. Jego biuro znajduje się na pierwszym piętrze. Jak brzmi pańskie nazwisko, sir?

- Hilton. - Sean rozejrzał się wokół, spostrzegł na wystawie trumny i kwiaty. - Niewiele się tutaj dzieje.

- Chodzi panu o interes? - Portier wzruszył ramionami. - Wszystko odbywa się za tylnymi drzwiami.

- Rozumiem.

Dillon przeszedł przez hol, zatrzymał się przy Kaplicy Spoczynku i spojrzał na ustawione w niej świece oraz bukiety kwiatów. Wszedł do środka i popatrzył na ciało mężczyzny w średnim wieku, ubrane w porządny ciemny garnitur. Ręce miał złożone, twarz umalowaną.

- Biedny skurczybyk - powiedział i wyszedł.

W recepcji portier podniósł słuchawkę telefonu.

- Pani Myra? Przyszedł pan Hilton. Twierdzi, że jest umówiony.

Dillon otworzył drzwi do biura i wszedł do środka. Nie było tu żadnych mebli, tylko rośliny i kilka krzeseł. Otworzyły się inne drzwi i do pokoju weszła Myra. Ubrana była w obcisły czarny kostium, czarne buty i szkarłatny kaftan. Wyglądała oszałamiająco.

- Pan Hilton?

- Tak jest.

- Jestem Myra Harvey. Powiedział pan, że jest umówiony z moim wujem.

- Czyżby?

Zlustrowała go uważnym spojrzeniem. Za jego plecami otworzyły się drzwi i wszedł Billy Watson. Wszystko to było najwyraźniej zaaranżowane. Billy oparł się o drzwi, groźny w swoim czarnym garniturze, i skrzyżował ręce na piersiach.

- O co panu chodzi? - zapytała Myra.

- Chcę mówić z Harveyem.

- Wyrzuć go, Billy - rzekła i odwróciła się do wyjścia.

Billy położył dłoń na jego ramieniu. Dillon uniósł stopę i nadepnął chłopakowi na nogę, po czym obrócił się i zaciśniętą pięścią zdzielił go w skroń. Billy krzyknął i upadł, przewracając kilka krzeseł.

- Nie jest za dobry, prawda? - zauważył Sean.

Otworzył walizkę, wyjął dziesięć studolarowych banknotów obwiązanych banderolą i rzucił je Myrze. Zaskoczona nie złapała ich i musiała się po nie schylić.

- Popatrz, popatrz! - rzekła. - Zupełnie nowe!

- Tak, nowe pieniądze zawsze ładnie pachną - odparł Sean. - Teraz powiedz Jackowi, że chciałby się z nim widzieć stary przyjaciel, który ma tego więcej.

Przez chwilę patrzyła na niego zmrużonymi oczami, a potem odwróciła się i wyszła. Billy usiłował wstać, ale Dillon go powstrzymał.

- Nie radziłbym - ostrzegł twardym głosem.

Chłopak usiadł na podłodze. Drzwi otworzyły się i Myra ukazała się ponownie.

- W porządku. Przyjmie pana.

Pomieszczenie, do którego wszedł Irlandczyk, okazało się typowym biurem. Ściany wyłożone były dębową boazerią, na podłodze leżał zielony dywan z jedwabiu, a gazowy ogień płonący w kominku wyglądał jak autentyczny. Harvey stał przy masywnym dębowym biurku i palił cygaro. Przed nim leżało dziesięć studolarówek. Chłodno popatrzył na Dillona.

- Mój czas jest ograniczony. Streszczaj się pan. - Podniósł ban knoty. - Więcej tego samego?

- Zgadza się.

- Nie znam pana. Powiedział pan Myrze, że jest moim starym przyjacielem, ale nigdy pana nie widziałem.

- To było dawno, Jack. Dokładnie dziesięć lat temu. Wyglądałem wtedy inaczej. Przyjechałem z Belfastu na robotę. Pracowaliśmy razem, ty i ja. O ile sobie przypominam, nieźle ci poszło. Te wszystkie śliczne dolary od sympatyków IRA w Ameryce.

- Coogan. Michael Coogan - przypomniał sobie Harvey.

Dillon zdjął okulary.

- To ja, Jack.

Harvey skinął głową.

- To stary przyjaciel, pan Coogan z Belfastu - powiedział do siostrzenicy.

- Rozumiem - odrzekła. - Jeden z tych.

Dillon zapalił papierosa, usiadł i postawił walizkę obok siebie na podłodze.

- Nieźle narozrabiałeś wtedy w Londynie. Powinienem był za żądać więcej za tę robotę - rzekł Harvey.

- Podałeś cenę, ja zapłaciłem - odparł Dillon. - Wszystko było w porządku.

- Czego chcesz tym razem?

- Potrzebuję trochę semtexu, Jack. Zadowoliłbym się dwudziestoma kilogramami, ale właściwie wolałbym dostać dwadzieścia pięć.

- Nie żądasz za wiele, co? Ciężko go zdobyć. Ścisłe kontrole rządowe.

- Gówno prawda - powiedział Dillon. - Z Czechosłowacji trafia do Włoch, Grecji, Libii. Jest wszędzie, Jack. Wiesz tym równie dobrze jak ja, nie marnuj więc mojego czasu. Dwadzieścia tysięcy dolarów. - Otworzył walizkę i paczuszka po paczuszce wyrzucił dziewięć tysięcy na biurko. - Dziesięć teraz i dziesięć przy odbiorze.

Walther z tłumikiem przykręconym do lufy leżał gotowy na dnie. Dillon odczekał, nie zamykając walizki. Harvey uśmiechnął się.

- Zgoda, ale to kosztuje trzydzieści.

Dillon zamknął walizkę.

- Nie ma mowy, Jack. Dwadzieścia pięć i koniec.

Harvey skinął głową.

- Dobra. Na kiedy?

- Za dwadzieścia cztery godziny.

- Myślę, że dam radę. Gdzie można cię złapać?

- Nic z tego, Jack. To ja się z tobą skontaktuję.

Dillon wstał. Harvey spytał uprzejmie:

- Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze?

- Chyba tak - odparł Sean. - Okaż dobrą wolę i skombinuj mi jakiś dodatkowy pistolet.

- Nie ma sprawy, stary. - Harvey odepchnął krzesło i otworzył drugą szufladę od dołu, po prawej stronie biurka. - Wybieraj.

Leżały tam: smith & wesson kaliber trzydzieści osiem, czeska cesca i włoska beretta, którą Dillon wybrał. Sprawdził magazynek i wsunął pistolet do kieszeni.

- Damska broń - powiedział Harvey - ale to twoja sprawa.

W takim razie do zobaczenia jutro.

Myra otworzyła drzwi.

- Miło było panią poznać, pani Harvey - powiedział Dillon, minął Billy’ego i wyszedł.

- Chciałbym połamać nogi temu kurduplowi - rzucił Billy.

Myra poklepała go po policzku.

- Zapomnij o tym, słoneczko. Na swoich dwóch jesteś bezużyteczny. Zyskujesz leżąc. A teraz idź i pobaw się swoim motorem - powiedziała i weszła do biura wuja.

Dillon przystanął na dole schodów i przełożył berettę do walizki. Jedyną rzeczą lepszą od pistoletu są dwa pistolety. To zawsze daje dodatkową szansę. Żwawo poszedł do samochodu.

- Nie ufałabym mu ani na jotę - powiedziała Myra.

- Twardy mały sukinsyn - rzekł Harvey. - Kiedy pracował tu dla IRA w osiemdziesiątym pierwszym, zaopatrywałem go w broń, materiały wybuchowe, we wszystko. Chodziłaś wtedy do college’u, prawdopodobnie nie pamiętasz tego.

- Czy Coogan to jego prawdziwe nazwisko?

- Oczywiście, że nie. - Pokiwał głową. - Miałem wtedy trochę kłopotów z George’em Montoya w Bermondsey, z tym, na którego mówili George Hiszpan. Pewnej nocy Coogan zabił go dla mnie, jego i jego brata, przed barem „Flamenco”. Zrobił to za darmo.

- Naprawdę? - zdziwiła się Myra. - Skąd weźmiemy dla niego semtex?

Harvey roześmiał się, wysunął górną szufladę i wyjął pęk kluczy.

- Pokażę ci. - Poprowadził ją korytarzem do zamkniętych na klucz drzwi. - Coś, o czym nawet ty nie wiesz, kochana.

Pokój zabudowany był półkami pełnymi pudełek. Harvey położył rękę na środkowej na tylnej ścianie. Ściana odsunęła się na bok. Zapalił światło. Ich oczom ukazał się magazyn pełen broni wszelkiego rodzaju.

- Mój Boże! - powiedziała.

- Tutaj jest wszystko - rzekł. - Pistolety, karabiny maszynowe.

- Zachichotał. - I semtex. - Na stole stały trzy tekturowe pudła. - Dwadzieścia pięć kilogramów w każdym.

- Więc dlaczego powiedziałeś mu, że to wymaga czasu?

- Żeby potrzymać go w niepewności. - Wyszedł i zamknął po mieszczenie. -1 wydębić od niego więcej forsy.

- Jak sądzisz, co on zamierza? - spytała Myra.

- Nie obchodzi mnie to. Czemu pytasz? Nagle stałaś się jakąś cholerną patriotką, czy co?

- Nie, jestem po prostu ciekawa.

Zapalił cygaro.

- Coś ci powiem. Właśnie przyszło mi to do głowy. Dobrze by było, gdyby ten mały skurczybyk załatwił dla mnie Harry’ego Flooda. - Roześmiał się.

Minęła szósta. Ferguson już miał wyjść z biura w ministerstwie obrony, kiedy zadzwonił telefon.

- Mam dla ciebie wiadomość, ty stary sukinsynu - usłyszał w słuchawce głos Devlina. - W osiemdziesiątym pierwszym w Belfaście Dillona kontrolował niejaki Tommy McGuire. Pamiętasz go?

- Tak, oczywiście. Podobno zastrzelono go kilka lat temu. Ja kieś porachunki IRA.

- Tak mówiono, ale on wciąż żyje pod innym nazwiskiem.

- Coś jeszcze?

- Muszę pogadać z ludźmi w Belfaście. Jadę tam dziś wieczorem. A propos, rozumiem, że wchodząc w to, staję się oficjalnym agentem Grupy Czwartej? Pytam o to, bo nie chciałbym skończyć w więzieniu. Nie w moim wieku.

- Jesteś kryty, masz na to moje słowo. Co mamy robić?

- Gdyby Brosnan i ta kapitan Tanner chcieli, mogliby przylecieć rano tym twoim learem do Belfastu i czekać na mnie w hotelu „Europa” przy barze. Powiedz Brosnanowi, żeby podał swoje nazwisko głównemu portierowi. Skontaktuję się z nim prawdopodobnie w południe.

- Dopilnuję tego.

- Jeszcze jedno. Nie sądzisz, że ty i ja jesteśmy trochę za starzy na taką zabawę?

- Mów za siebie - odparł Ferguson i rozłączył się.

Przez chwilę siedział i rozmyślał, a potem połączył się z sekretariatem. Zatelefonował także do Mary Tanner, do jej mieszkania przy Lowndes Square. Kiedy z nią rozmawiał, weszła Alice Johnson z przyborami do pisania. Ferguson gestem nakazał jej usiąść i kontynuował rozmowę.

- Zatem start wczesnym rankiem. Znowu z Gatwick, jak sądzę.

Będziecie na miejscu po godzinie. Wychodzisz gdzieś wieczorem?

- Harry Flood zaproponował River Room w „Savoyu”. Lubi zespół, który tam gra.

- Zapowiada się niezła zabawa, co?

- Chciałby się pan przyłączyć, sir?

- Chyba tak - odparł generał.

- W takim razie do zobaczenia o siódmej.

Ferguson odłożył słuchawkę i zwrócił się do Alice Johnson.

- Krótka notatka. Ściśle tajne, wyłącznie do wiadomości premiera. - Szybko podyktował raport o najnowszych wydarzeniach, wspominając o rozmowie z Devlinem. - Jedna kopia dla premiera. Proszę ją przekazać przez posłańca. Druga kopia dla mnie i do kartoteki.

Proszę się pospieszyć i przynieść je do podpisu. Chcę już iść.

Szybko poszła do biura. Kiedy siadała do maszyny, przy kopiarce stanął Gordon Brown.

- Myślałem, że już poszedł - powiedział.

- Ja też tak myślałam. Właśnie dał mi jeszcze jeden raport. Dla premiera.

Zaczęła pisać z niesamowitą szybkością. Po dwóch minutach skończyła.

- Będzie musiał zaczekać. Muszę pójść do toalety.

- Skopiuję za ciebie.

- Dzięki, Gordon.

Ruszyła korytarzem, otworzyła drzwi do toalety i wtedy spostrzegła, że zostawiła torebkę na biurku. Odwróciła się i pospieszyła z powrotem do pokoju. Drzwi były uchylone. Ujrzała Gordona, stojącego przy kopiarce i czytającego raport. Ku jej zdumieniu złożył kartkę, wsunął do kieszeni i pospiesznie zrobił jeszcze jedną odbitkę.

Była wstrząśnięta. Nie miała pojęcia, co robić. Poszła do toalety i przez długą chwilę starała się opanować wzburzone nerwy. Gdy wróciła, raport i kopie leżały na jej biurku.

- Gotowe - powiedział Brown. - Już zawołałem posłańca.

Zmusiła się do uśmiechu.

- Pójdę oddać je do podpisu.

- Dobra. Ja idę na dół, do kantyny. Na razie.

Alice udała się do gabinetu Fergusona. Zapukała i weszła. Pisał coś przy biurku, po jej wejściu podniósł głowę.

- Jest pani. Podpiszę to i może pani natychmiast odesłać kopię na Downing Street. - Zauważył, że kobieta drży, i zmarszczył brwi. - O co chodzi, droga pani Johnson?

Opowiedziała.

Słuchał z ponurą twarzą, a kiedy skończyła, sięgnął po telefon.

- Grupa Specjalna? Tu Ferguson. Szukam detektywa inspektora Lane. Sprawa najwyższej wagi. Niech przyjdzie do mojego gabinetu.

Odłożył słuchawkę.

- A pani zrobi tak. Proszę wracać do biura i zachowywać się, jakby nic się nie stało.

- Ale jego tam nie ma, generale. Zszedł do kantyny.

- Naprawdę? - zdziwił się Ferguson. - Po co?

Kiedy Tania usłyszała w słuchawce głos Browna, ogarnęła ją złość.

- Prosiłam cię, Gordonie.

- Tak, ale to pilne.

- Gdzie jesteś?

- W kantynie, w ministerstwie. Mam następny raport.

- Czy jest ważny?

- Bardzo.

- Przeczytaj.

- Nie, przyniosę ci po skończeniu służby.

- Zobaczymy się u ciebie, Gordonie, obiecuję ci to, ale teraz chcę wiedzieć, co tam masz. Jeśli odmówisz, nie zawracaj sobie głowy i nie dzwoń.

- No dobrze, zgoda. Przeczytam.

Gdy skończył, powiedziała:

- Dobry z ciebie chłopiec, Gordonie. Zobaczymy się później.

Odwiesił słuchawkę i odwrócił się, składając kopię raportu.

W tej samej chwili drzwi budki otworzyły się i Ferguson wyrwał kartkę z jego dłoni.



Rozdział X


Dillon siedział w hotelowym pokoju, kiedy zadzwoniła Tania.

- Pański tropiciel jedzie do Belfastu.

- Proszę mówić.

Przekazała mu ostatnie wiadomości. Na zakończenie dodała:

- Czy to wszystko jest logiczne?

- Jak najbardziej - odparł. - Ten McGuire w swoim czasie był kimś ważnym w Tymczasowym Skrzydle IRA.

- Żyje?

- Devlin ma rację. Ogłoszono jego śmierć, lecz to był po prostu podstęp, aby pomóc mu zniknąć.

- Gdyby go odnaleziono, mogłyby być kłopoty, prawda?

- Nie wtedy, gdy ja go znajdę pierwszy.

- W jaki sposób?

- Znam jego przyrodniego brata, faceta nazwiskiem Macey.

Powinien wiedzieć, gdzie on jest.

- To oznacza, że pan sam musi jechać do Belfastu.

- Samolot leci godzinę i kwadrans. Nie wiem, o której odlatuje ostatni, muszę sprawdzić.

- Chwileczkę, mam rozkład - powiedziała i wysunęła szufladę biurka. Znalazła rozkład i sprawdziła loty do Belfastu. - Ostatni samolot odlatuje o ósmej trzydzieści. Nie zdąży pan. Jest za pięt naście siódma. To samobójstwo jechać na Heathrow w popołudniowym ruchu i, co gorsza, przy takiej pogodzie. Zajmie to panu co najmniej godzinę, a może nawet półtorej.

- Wiem - zgodził się Dillon. - A rano?

- Odlot o ósmej trzydzieści, tak samo jak wieczorem.

- Będę musiał wcześnie wstać.

- Czy to rozsądne tam lecieć?

- A czy cokolwiek jest rozsądne? Poradzę sobie, proszę się nie martwić. Będę w kontakcie.

Odłożył słuchawkę. Zastanawiał się przez chwilę, a potem zadzwonił na lotnisko i zarezerwował na poranny lot bilet w jedną stronę. Zapalił papierosa i podszedł do okna. Zapytała, czy to rozsądne. Starał się przypomnieć sobie, co Tommy McGuire wiedział o nim. Nie wiedział nic o Donnym Fahy, ponieważ Fahy nie brał w niczym udziału. To była osobista sprawa. Jack Harvey - to co innego. Poza tym to McGuire polecił Harveya jako dostawcę broni.

Włożył marynarkę, wziął z szafy płaszcz i wyszedł. Pięć minut później zatrzymał taksówkę na rogu i kazał się wieźć na Covent Garden.

Gordon Brown siedział w półcieniu, po drugiej stronie biurka Fergusona. Nigdy w życiu nie był tak przerażony.

- Nie chciałem zrobić nic złego, generale. Przysięgam.

- W takim razie dlaczego wziął pan kopię raportu?

- To tylko taki wybryk. Wiem, że byłem głupi, ale byłem tak zaintrygowany tą notatką „Tylko dla premiera”, że...

- Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan zrobił? I to człowiek pańskiego pokroju? Tyle lat służby w wojsku. To może oznaczać emeryturę.

Inspektor Lane miał koło czterdziestki. W pogniecionym tweedowym garniturze i okularach wyglądał jak dyrektor szkoły.

- Pytam pana jeszcze raz, panie Brown. - Oparł się o biurko. - Czy brał pan już przedtem takie kopie?

- Nie, przysięgam!

- Czy jakaś inna osoba prosiła pana o to?

- Na Boga, inspektorze! - Gordonowi udało się przybrać odpowiedni wyraz twarzy. - To byłaby zdrada! Byłem sierżantem-majorem w Intelligence Service.

- Tak, panie Brown, wszyscy to wiemy - odparł Lane.

Zaterkotał telefon. Ferguson odebrał. Dzwonił człowiek Lane, sierżant Mackie.

- Jestem na zewnątrz, generale, właśnie wróciłem z mieszkania na Camden. Sądzę, że pan i inspektor powinniście coś zobaczyć.

- Dziękuję. - Ferguson odłożył słuchawkę. - Dobrze, myślę, że damy ci trochę czasu na przemyślenie sprawy, Gordonie. Idzie my, inspektorze?

Wstał i ruszył do drzwi. Lane poszedł za nim. Mackie stał w poczekalni w przeciwdeszczowym płaszczu, z plastykową torbą w dłoni.

- Znalazł pan coś, sierżancie? - zapytał Lane.

- Można tak powiedzieć, sir. - Mackie wyjął z torby tekturową teczkę i otworzył ją. - Bardzo ciekawy zbiorek.

Kopie raportów były ułożone chronologicznie. Ostatnia leżała na wierzchu.

- Chryste! On zajmuje się tym od dłuższego czasu! - jęknął Lane.

- Na to wygląda - potwierdził Ferguson. - Ale w jakim celu?

- Myśli pan, że dla kogoś pracuje, sir?

- Bez wątpienia. Operacja, w którą jestem zaangażowany, jest niezmiernie delikatna. W Paryżu zaatakowano pracującego dla mnie człowieka. Zginęła kobieta. Zastanawialiśmy się, skąd ten łotr o wszystkim wie. Teraz sprawa jest jasna. Treść raportów była znana stronie trzeciej.

Lane pokiwał głową.

- W takim razie musimy trochę nad nim popracować.

- Nie mamy czasu. Spróbujmy inaczej. Po prostu pozwólmy mu odejść. To prosty człowiek, myślę więc, że równie proste będzie jego działanie.

- Tak jest, sir. - odparł Lane i zwrócił się do Mackie’ego: - Je żeli go zgubisz, wrócisz szlifować chodniki w Brixton. I ja też, bo pojadę z tobą.

Wyszli, a Ferguson wrócił do gabinetu. Usiadł za biurkiem.

- Smutna sprawa, Gordonie.

- Co się ze mną stanie, generale?

- Będę musiał się zastanowić. - Ferguson wziął do ręki kopię raportu.-Taka niewiarygodnie głupia rzecz. - Westchnął. - Idź do domu, Gordonie, idź. Zobaczymy się jutro rano.

Brown nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Wypadł z gabinetu generała i pobiegł korytarzem do szatni dla personelu. O mały włos, a byłby wpadł. To mogło oznaczać koniec wszystkiego. Koniec nie tylko jego kariery i emerytury. Był przecież o krok od więzienia! Będzie musiał zaprzestać tych numerów. Tania na pewno to zaakceptuje.

Wyszedł na ulicę, zakładając płaszcz, wsiadł do samochodu i kilka chwil później jechał już do Whitehall. Mackie i Lane podążali za nim w nie oznaczonym fordzie capri.

Dillon wiedział, że na Covent Garden znajdzie to, czego szuka. Pomimo kiepskiej pogody i późnej pory wciąż kręciło się tu sporo osób. Jego celem był sklep niedaleko Neal’s Yard. Gdy otwierał drzwi, zadźwięczał dzwonek.

Zza ozdobnej kotary wyszedł Clayton i uśmiechnął się.

- Och, to pan. Czym mogę służyć?

- Perukami - odpowiedział Dillon.

- Mamy piękną kolekcję.

Było tu wszystko: peruki krótkie, długie, we wszystkich kolorach. Dillon wybrał długą do ramion i siwą.

- Rozumiem - rzekł Clayton. - Wygląd babuni?

- Właśnie. Jeszcze strój. Nie chcę niczego wymyślnego. Może być używany.

- Proszę za mną.

Clayton zniknął za kotarą. Dillon poszedł za nim. Znajdowało się tu mnóstwo wieszaków z ubraniami, a w rogu leżał cały ich stos. Przejrzał je pospiesznie i wybrał długą brązową sukienkę oraz wyświechtany płaszcz przeciwdeszczowy, który sięgał mu prawie do kostek.

- Kogo pan gra? - spytał Clayton. - Starą matkę Riley czy żebraczkę?

- Zdziwiłby się pan.

Dillon zauważył dżinsy, leżące na szczycie kupki. Wziął je i przeszukał stos butów, wybierając parę trampek, które pamiętały lepsze czasy.

- To wystarczy - powiedział. - Aha, jeszcze to. - Zdjął z wieszaka używaną opaskę na włosy. - Niech pan to wrzuci do torby. Ile?

Clayton zajął się pakowaniem.

- Prawdę mówiąc, powinienem podziękować panu za zabranie tych szmat, ale przecież wszyscy musimy żyć. Jak dla pana, dziesięć funtów.

Dillon zapłacił i wziął torbę.

- Wielkie dzięki.

Clayton otworzył przed nim drzwi.

- Życzę udanego przedstawienia. Pokaż im pan, co potrafisz.

- Pokażę, na pewno - odparł Sean i wyszedł. Za rogiem złapał taksówkę i kazał się zawieźć do hotelu.

Na dźwięk dzwonka Tania zeszła na dół. Kiedy otworzyła drzwi i ujrzała Browna, od razu instynktownie wyczuła, że coś jest nie w porządku.

- O co chodzi, Gordonie? Powiedziałam, że przyjdę do ciebie.

- Muszę z tobą porozmawiać, Taniu, to niezwykle ważne. Stało się coś strasznego!

- Uspokój się - powiedziała. - Chodź na górę i wszystko mi opowiedz.

Lane i Mackie zaparkowali na końcu ulicy. Inspektor zadzwonił do Fergusona i podał mu adres.

- Mackie był pod drzwiami. Na wizytówce widnieje nazwisko:

Tania Nowikowa.

- Och, Boże-jęknął Ferguson.

- Zna ją pan, sir?

- Rzekomo pełni funkcję sekretarki w ambasadzie radzieckiej, inspektorze. Tak naprawdę jest kapitanem KGB.

- A więc jej zwierzchnikiem jest pułkownik Jurij Gatow.

- To nie takie proste. Gatow jest człowiekiem Gorbaczowa, sprzyja Zachodowi. Ja natomiast sądzę, że ta Nowikowa aprobuje raczej prawa Dżyngis Chana. Nie wydaje mi się, aby Gatow o tym wiedział.

- Zawiadomi go pan, sir?

- Jeszcze nie teraz. Zobaczymy, co ona zrobi. Potem kolej na nas.

- Mamy tam wejść, sir?

- Poczekajcie na mnie. Będę za dwadzieścia minut.

Tania ostrożnie wyjrzała przez szparę w zasłonie. Zobaczyła Mackie’ego, stojącego przy samochodzie na końcu ulicy. To jej wystarczyło. Rozpoznałaby policjanta wszędzie: w Moskwie, Paryżu, Londynie - wszyscy byli tacy sami.

- Powiedz mi jeszcze raz, Gordonie, co dokładnie się stało.

Brown powtórzył wszystko. Słuchała go cierpliwie. Gdy skończył, pokiwała głową.

- Mieliśmy szczęście, Gordonie, naprawdę wielkie szczęście.

Idź do kuchni i zrób nam kawę. Muszę zadzwonić. - Ścisnęła go za rękę. - Potem razem miło spędzimy czas.

- Naprawdę? - Twarz mu się rozjaśniła i wyszedł.

Zadzwoniła do mieszkania Makiejewa w Paryżu. Nikt nie odbierał i już chciała odłożyć słuchawkę, gdy na drugim końcu odezwał się czyjś głos.

- Josef? Tu Tania.

- Brałem prysznic - powiedział. - Zamoczyłem cały dywan.

- Mam mało czasu, Josefie. Chciałam tylko się pożegnać. Jestem spalona. Mój informator został zdemaskowany. W każdej chwili mogą zapukać do moich drzwi.

- Mój Boże! - powiedział. - A Dillon?

- Jest bezpieczny. System działa. To, co zaplanował ten człowiek, poruszy cały świat.

- Ale ty, Taniu?

- Nie martw się. Nie pozwolę, by mnie dostali. Żegnaj, Josefie.

Rozłączyła się, zapaliła papierosa i zadzwoniła do hotelu, prosząc o połączenie z pokojem Dillona. Odpowiedział od razu.

- Tu Tania - powiedziała. - Mamy kłopoty.

Był zupełnie spokojny.

- Jakie?

- Rozpracowali mojego informatora. Puścili go, a ten idiota przyszedł prosto do mnie. Intelligence Service już czeka.

- Rozumiem. Co zamierzasz zrobić?

- Nie martw się, nie zdradzę im niczego. Słuchaj, muszę ci po wiedzieć jedno. Oni wiedzą, że Gordon przekazał mi zawartość dzisiejszego raportu. Był w budce telefonicznej w kantynie ministerstwa, kiedy Ferguson go zaaresztował.

- Rozumiem.

- Obiecaj mi jedno - rzekła.

- Co?

- Załatw ich, wszystkich. - Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach. - Muszę iść - powiedziała. - Powodzenia, Dillon.

Kiedy odłożyła słuchawkę, wszedł Gordon z kawą.

- Ktoś dzwonił, prawda?

- Tak. Bądź tak dobry, Gordonie, i zobacz, kto to.

Brown ruszył do drzwi. Tania wzięła głęboki wdech. Umieranie nie jest trudne. To, w co wierzyła, zawsze było dla niej najważniejsze. Zgniotła niedopałek, otworzyła szufladę biurka, wyjęła pistolet i strzeliła sobie w skroń.

Brown w połowie schodów zawrócił i popędził na górę. Wpadł do pokoju. Na widok Tani, leżącej przy biurku z pistoletem w dłoni, wydał przeraźliwy krzyk i opadł na kolana.

- Tania, moja kochana! - załkał.

Zrozumiał, co się dzieje, kiedy usłyszał ciężki odgłos wyważanych drzwi. Drżącą ręką wyjął z jej dłoni pistolet. Odetchnął głęboko, by się uspokoić, i nacisnął spust w tej samej chwili, w której frontowe drzwi otwarły się z hukiem i Lane z Mackie’em i Fergusonem zaczęli wbiegać na górę.

Na ulicy, jak zwykle w takich wypadkach, zebrał się tłumek ciekawskich. Dillon dołączył do nich. Podniósł kołnierz, ręce wsadził do kieszeni. Kiedy pielęgniarze otwierali drzwi karetki, zaczął prószyć śnieg. Obserwował, jak ładowano do środka dwa przykryte ciała. Karetka odjechała. Na chodniku stał Ferguson i rozmawiał z dwoma mężczyznami. Dillon od razu rozpoznał generała, wiele razy widział go na zdjęciach. Tamci dwaj byli prawdopodobnie policjantami.

Po chwili Ferguson wsiadł do samochodu i odjechał. Mackie poszedł do mieszkania, Lane odjechał w chwilę później. Podstęp był oczywisty. Mackie miał czekać na wypadek, gdyby ktoś się pojawił. Jedno było pewne - Tania Nowikowa i jej kochanek nie żyli. Dillon wiedział, że Rosjanka poświęciła się, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Wrócił do hotelu i zadzwonił do Makiejewa.

- Mam złe nowiny, Josefie.

- Tania?

- Skąd wiesz?

- Telefonowała. Co się stało?

- Została spalona, a raczej jej informator. Popełniła samobójstwo, Josefie. Nie pozwoliła się złapać. Wspaniała kobieta.

- A ten informator? Ten kochanek?

- Zrobił to samo. Widziałem, jak wynosili ciała do karetki. Ferguson tam był.

- Czy to zmieni coś w twoich planach?

- Nie. Rano odlatuję do Belfastu, by odciąć jedyną nić, która mogłaby naprowadzić ich na mój ślad.

- A potem?

- Zadziwię cię, Josefie. Ciebie i twego arabskiego przyjaciela.

Załatwię cały brytyjski sztab wojenny. Co ty na to?

- Dobry Boże! Nie mówisz poważnie!

- Jak najpoważniej. Wkrótce się skontaktuję.

Odłożył słuchawkę, założył marynarkę i zszedł do baru, pogwizdując.

Ferguson siedział przy barze w pubie naprzeciw ambasady radzieckiej i czekał na pułkownika Jurija Gatowa. Rosjanin pojawił się wreszcie, najwyraźniej czymś poruszony. Był to wysoki, siwowłosy mężczyzna, ubrany w płaszcz z wielbłądziej wełny. Dostrzegł Fergusona i podszedł do niego.

- Charles, nie mogę uwierzyć! Tania Nowikowa nie żyje. Co się stało?

- Posłuchaj, Jurij. Znamy się już dwadzieścia pięć lat. Byliśmy przeciwnikami, ale to przeszłość. Powiem ci coś, jeśli zapewnisz mnie, że naprawdę zależy ci na zmianach i na zakończeniu konfliktu między Wschodem a Zachodem.

- Przecież wiesz, że tak jest.

- Niestety, nie wszyscy w KGB są tego zdania, co ty. Taką osobą była Tania Nowikowa.

- Była zwolenniczką komunizmu, to prawda. Ale ty masz na myśli coś więcej, prawda, Charles?

Ferguson opowiedział mu o Dillonie, o próbie zamachu na panią Thatcher, o Gordonie Browue, Brosnanie, o wszystkim.

- Ten Dillon zamierza uderzyć w premiera, to chcesz mi po wiedzieć? A Tania była w to zamieszana? - spytał Gatow.

- Bezpośrednio.

- Charles, przysięgam, że o niczym nie wiedziałem!

- Wierzę ci, stary, ale ona musiała być z kimś związana. Chodzi o to, że zdołała przekazać te niezwykle ważne informacje Dillonowi, gdy był w Paryżu. Stąd wiedział o Brosnanie i tak dalej.

- Paryż - rzekł Gatow. - Czy wiedziałeś, że Tania pracowała trzy lata w Paryżu, zanim przeniesiono ją do Londynu? A wiesz, kto jest paryskim szefem KGB?

- Oczywiście. Josef Makiejew - odrzekł Ferguson.

- On jest ze starej gwardii. Wszystko, tylko nie Gorbaczow.

- To by wiele wyjaśniało - powiedział Ferguson. - Jednak nigdy tego nie udowodnimy.

- To prawda - przytaknął Gatow. - Ale i tak zadzwonię do nie go, żeby go przestraszyć.

Makiejew nie odszedł daleko od telefonu. Odebrał, kiedy tylko rozległ się dzwonek.

- Słucham, Makiejew.

- Josef? Jurij Gatow. Dzwonię z Londynu.

- Jurij! Co za niespodzianka - odrzekł, natychmiast stając się czujnym.

- Mam smutne wieści, Josefie. Tania. Tania Nowikowa.

- Co z nią?

- Popełniła samobójstwo dziś po południu, razem z przyjacielem, urzędnikiem z ministerstwa obrony.

- Niemożliwe! - Makiejew miał nadzieję, że zabrzmiało to przekonywająco.

- Ten Anglik przekazywał jej jakieś ważne informacje. Właśnie spotkałem się z Charlesem Fergusonem z Grupy Czwartej.

Znasz go, prawda?

- Oczywiście.

- Byłem zupełnie wstrząśnięty. Muszę ci powiedzieć, że nic nie wiedziałem o działalności Tani. Pracowała dla ciebie przez trzy la ta, Josefie, znałeś ją więc jak nikt inny. Masz jakąś opinię na ten te mat?

- Obawiam się, że żadnej.

- No cóż, gdyby coś przyszło ci do głowy, daj mi znać.

Makiejew odłożył słuchawkę, nalał sobie szkockiej i wyjrzał przez okno na oszronione paryskie ulice. Przez moment chciał zatelefonować do Michaela Arouna, ale uświadomił sobie, że to nie ma sensu. Tania była taka pewna siebie! Powiedziała o Dillonie, że poruszy cały świat. Uniósł szklankę.

- Za twoje zdrowie, Dillon - rzucił cicho. - Zobaczymy, czy te go dokonasz.

Minęła jedenasta. Zespół wciąż grał, a Flood, Brosnan i Mary siedząc w „Savoyu”, rozmyślali, kiedy w końcu pojawił się Ferguson.

- Nigdy w życiu nie miałem takiego pragnienia. Szkocką, i to bardzo dużą!

Flood przywołał kelnera, a Mary zapytała:

- Co, na Boga, się stało?

Ferguson krótko streścił wydarzenia wieczora.

- To wiele wyjaśnia, ale wkurza mnie, że ani o krok nie przybliżyliśmy się do Dillona - skomentował Martin.

- Chciałbym dodać coś jeszcze - powiedział Ferguson. - Kiedy zaaresztowałem Browna w ministerstwie, telefonował i trzymał raport w ręku. Najprawdopodobniej rozmawiał z Nowikową.

- Wiem, do czego pan zmierza - rzekła Mary. - Sądzi pan, że z kolei ona mogła przekazywać wiadomości Dillonowi?

- Jest to możliwe - odparł Ferguson.

- Co więc pan sugeruje? - zapytał Martin. - To, że Dillon wybiera się do Belfastu?

- Być może - powiedział Ferguson. - To ważne dla niego.

- W takim razie musimy wykorzystać tę szansę. - Brosnan zwrócił się do Mary. - Wyruszamy jutro wczesnym rankiem. Lepiej chodźmy już.

Ruszyli w kierunku wyjścia. Martin i Ferguson wyprzedzili towarzyszy.

- Dużo pan o nim myśli, prawda? - Mary zwróciła się do Flooda.

- O Brosnanie? Owszem. - Skinął głową. - Wietnamczycy trzymali mnie przez kilka tygodni w jamie. Kiedy przyszły de szcze, wypełniła się wodą i musiałem cały czas stać, żeby nie utonąć. Pijawki, robactwo i tak dalej. I wtedy, pewnego dnia, gdy było już bardzo źle, jakaś dłoń wyciągnęła mnie. To był Martin, w tej swojej opasce i włosach do ramion, z twarzą pomalowaną jak u Apacza. To szczególny człowiek.

Mary spojrzała na Brosnana.

- Tak - odrzekła. - To chyba dobre określenie.

Dillon zamówił taksówkę na szóstą. Czekał na nią, stojąc na schodach z walizką w jednej ręce, a teczką w drugiej. Ubrany był w trencz, garnitur, krawat i okulary, tak jak powinien wyglądać człowiek pokroju Petera Hiltona. Jego tożsamość potwierdzały prawo jazdy i licencja pilota. W teczce miał przybory toaletowe i rzeczy zakupione u Claytona w Covent Garden, wszystko porządnie złożone. Dorzucił do tego hotelowy ręcznik, skarpetki i majtki. Wyglądało to zwyczajnie, a obecność peruki łatwo dawała się wytłumaczyć.

Podróż do Heathrow o tej porze dnia nie sprawiała kłopotów. Odebrał bilet w okienku rezerwacji, oddał teczkę i dostał miejscówkę. W obecnej sytuacji przemycenie broni do Belfastu było niemożliwe.

Wziął pełen zestaw czasopism, poszedł do restauracji mieszczącej się na galerii i zamówił angielskie śniadanie, po czym zaczął przeglądać gazety, czytając ostatnie wiadomości z Zatoki.

Lear Fergusona wystartował, wzbijając tumany śniegu.

- Jak się czujesz? - spytała Mary.

- Sam nie wiem - odparł Brosnan. - Minęło dużo czasu, odkąd byłem w Belfaście. Liam Devlin, Anne-Marie... Wiele się wydarzyło.

- ASeanDillon?

- Nie martw się, nie zapomniałem o nim. Nigdy nie zapomnę.

Odwrócił głowę i zapatrzył się w przestrzeń, a lear wzniósł się nad chmury i skierował na północny zachód.

Dillon nie wiedział, że gdy jego samolot wylądował w Aldergrove pod Belfastem, Brosnan i Mary jechali już do hotelu „Europa”. Po półgodzinnym oczekiwaniu na bagaż odebrał walizkę, ruszył do wyjścia i wmieszał się w tłum pasażerów. Celnicy zatrzymywali niektórych, on jednak nie zwrócił ich uwagi. Po pięciu minutach wsiadał już do taksówki.

- Jest pan Anglikiem? - zapytał taksówkarz.

Dillon odpowiedział z akcentem z Belfastu:

- A czemu pan tak sądzi?

- Jezu, przepraszam - odrzekł kierowca. - Dokąd jedziemy?

- Do jakiegoś hotelu na Falls Road - polecił Dillon. - Jak najbliżej Craig Street.

- To nieciekawa okolica.

- Chciałbym odświeżyć wspomnienia z młodości - odparł Dillon. - Od lat pracuję w Londynie. Przyjechałem w interesach, bę dę tutaj nocował. Pomyślałem, że obejrzę stare miejsca.

- Jak pan uważa. Jest tam „Deepdene”, ale to marny hotel.

Obok nich przejechał samochód pancerny, a gdy skręcili w główną ulicę, ujrzeli uzbrojony patrol.

- Nic się nie zmienia - zauważył Dillon.

- Większości tych chłopaków nie było jeszcze na świecie, kie dy wszystko się zaczęło - powiedział taksówkarz. - Zanosi się na to, że będzie następna wojna stuletnia. Nie uważa pan?

- Bóg jeden wie - odparł pobożnie Dillon i rozłożył gazetę.

Taksówkarz miał rację. „Deepdene” był marnym hotelem. Mieścił się w wiktoriańskim budynku, stojącym przy bocznej uliczce za Falls Road. Dillon zapłacił taksówkarzowi, wszedł do środka i znalazł się w zniszczonym holu, wyłożonym wytartym dywanem. Na dźwięk naciśniętego dzwonka pojawiła się otyła matrona.

- Czym mogę służyć, złotko?

- Pokojem - rzekł. - Na jedną noc.

- Świetnie. - Pchnęła w jego stronę książkę meldunkową i po dała klucz. - Numer dziesięć na pierwszym piętrze.

- Płaci się z góry?

- Nie ma potrzeby. Dżentelmena rozpoznam na pierwszy rzut oka.

Wszedł po schodach na górę, znalazł numer i otworzył drzwi. Pokój wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewał. Pojedyncze mosiężne łóżko, szafa. Położył teczkę na stole i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Dotarł do końca korytarza, wyszedł na tylne schody, zszedł na dół i otworzył drzwi, wychodzące na brudną uliczkę. Był to zaułek na tyłach niewiarygodnie zaniedbanych domów. Znał te miejsca jak własną kieszeń, tutaj kiedyś kołował brytyjskie oddziały. Z uśmiechem na ustach ruszył przed siebie. Po chwili skręcał już w Falls Road.



Rozdział XI


- Pamiętam, jak otwierali ten hotel w siedemdziesiątym pierwszym - powiedział Brosnan do Mary.

Stał przy oknie, w pokoju na szóstym piętrze hotelu „Europa” przy Great Victoria Street.

- Przez jakiś czas był to główny cel tych członków IRA, którzy koniecznie musieli coś wysadzić.

- Ale nie dla ciebie, oczywiście.

Zignorował brzmiącą w jej głosie sarkastyczną nutę.

- Oczywiście, że nie. Devlin i ja za bardzo lubiliśmy tutejszy bar. Zawsze tu zachodziliśmy.

Roześmiała się.

- Co ty opowiadasz! Chcesz, abym uwierzyła, że podczas gdy Brytyjczycy szukali was po całym Belfaście, ty i Devlin popijaliście sobie w barze hotelu „Europa”?

- Czasami także w restauracji. Chodź, pokażę ci. Lepiej weźmy płaszcze na wypadek, gdybyśmy dostali jakąś wiadomość, będąc na dole.

- Nie jesteś uzbrojony, prawda? - zapytała, kiedy zjeżdżali windą.

- Nie.

- Dobrze. I niech tak zostanie.

- A ty?

- Ja tak - odrzekła spokojnie. - Ale ja to co innego. Jestem oficerem Sił Królewskich na służbie w strefie działań.

- Co masz?

Otworzyła torebkę i pokazała broń. Pistolet był tak mały, że mógł zostać ukryty w dłoni.

- Co to jest? - zapytał.

- Stary kolt kaliber dwadzieścia pięć. Prawdziwa rzadkość.

Zdobyłam go w Afryce.

- Słonia z niego nie ustrzelisz.

- To prawda, ale spełnia swoje zadanie. - Uśmiechnęła się nie wesoło. - Oczywiście tak długo, dopóki możesz strzelać.

Drzwi windy rozsunęły się i wyszli do holu.

Dillon żwawo maszerował wzdłuż Falls Road. Nic się nie zmieniło, w ogóle nic. Było jak za dawnych czasów. Dwa razy zobaczył patrole RUC osłaniane przez żołnierzy, a raz minęły go dwie u-zbrojone grupy, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W końcu na Craig Street, jakieś półtora kilometra od hotelu, znalazł to, czego szukał. Był to mały lombard z metalowymi żaluzjami na oknach. Nad wejściem wisiały trzy mosiężne kule. Jego właścicielem był Patrick Macey.

Dillon otworzył drzwi i wszedł. Źle oświetlony sklep zawalony był różnymi rzeczami. Telewizory, odtwarzacze wideo, zegary. W kącie stała kuchenka gazowa i wypchany niedźwiadek.

Lada była oddzielona od reszty pomieszczenia. Człowiek siedzący za nią na stołku miał nałożone na oko jubilerskie szkło powiększające i dłubał w zegarku. Podniósł wzrok. Był zniszczonym, sześćdziesięcioletnim mężczyzną o ziemistej twarzy.

- Czym mogę panu służyć?

- Nic się nie zmieniło, Patrick - powiedział Dillon. - Śmierdzi tu jak zawsze.

Macey wyjął z oka szkło powiększające i zmarszczył brwi.

- My się znamy?

- Oczywiście. Pamiętasz tę gorącą noc w czerwcu siedemdziesiątego pierwszego, kiedy podłożyliśmy ogień pod magazyn Stewarda i zabiliśmy jego i jego dwóch bratanków? Było nas trzech.

- Dillon włożył do ust papierosa i zapalił. - Ty, twój przyrodni brat, Tommy McGuire, i ja.

- Święta Matko Boża! Sean Dillon! To ty? - wykrzyknął Macey.

- We własnej osobie.

- Jezu, Sean, nigdy nie sądziłem, że zobaczę cię jeszcze w Belfaście. Myślałem, że byłeś...

Przerwał.

- Myślałeś, że gdzie byłem?

- W Londynie - odrzekł Macey. - Gdzieś tam... - dodał nie pewnie.

- A skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł? - Dillon podszedł do drzwi, zamknął je na klucz i opuścił rolety.

- Co robisz? - przestraszył się Macey.

- Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności, stary kumplu.

- Nie, Sean, nic z tego. Nie jestem w IRA. Już nie.

- Wiesz, co mówią, Patrick. Raz wszedłeś, nigdy nie wyjdziesz. A propos, jak się ma Tommy?

- Ach, Sean, myślałem, że wiesz. Biedny Tommy umarł pięć lat temu. Zastrzelony przez swoich. Głupia kłótnia pomiędzy Tym czasowym Skrzydłem i jedną z oderwanych grup. Podejrzewano INLA.

- Popatrz, popatrz. - Dillon pokiwał głową. - Widujesz czasem kogoś znajomego? Na przykład Liama Devlina?

Macey nie potrafił ukryć przestrachu.

- Liama? Nie widziałem go od lat siedemdziesiątych.

- Doprawdy? - Dillon podniósł klapę na końcu lady i przeszedł na stronę Maceya. - Straszny z ciebie kłamca. - Uderzył go w twarz. - Właź tam. - Pchnął go za kotarę, na zaplecze.

Macey był przerażony.

- Ja nic nie wiem.

- O czym? Jeszcze cię o nic nie pytałem. Powiem ci kilka rzeczy. Po pierwsze, McGuire nie jest martwy. Mieszka gdzieś w tym mieście pod innym nazwiskiem i ty mi powiesz gdzie. Po drugie - Liam Devlin złożył ci wizytę. Mam rację, czy nie? - Macey zaniemówił ze strachu i Dillon uderzył go jeszcze raz. - Mam rację, Pa trick?

Wtedy Macey załamał się.

- Proszę, Sean, proszę. Moje serce. Mogę mieć atak.

- I będziesz, jeśli nie zaczniesz mówić. Obiecuję ci.

- Dobrze. Devlin był tutaj dziś rano i pytał o Tommy’ego.

- Mam ci powtórzyć, co on powiedział?

- Proszę, Sean. - Macey trząsł się. - Jestem chory.

- Powiedział, że ten niedobry Sean Dillon hula po Londynie i że on chce pomóc go wytropić, a któż byłby lepszym źródłem informacji niż stary kumpel Dillona, Tommy McGuire. Zgadza się?

- Tak. - Macey skinął głową.

- Dobrze. Nareszcie do czegoś doszliśmy. - Dillon zapalił jeszcze jednego papierosa i pokazał głową stary sejf w kącie. - Trzymasz tam broń?

- Jaką broń, Sean?

- Nie próbuj mnie wykiwać. Handlowałeś bronią od lat.

Otwórz.

Macey wyjął klucz z szuflady biurka i otworzył sejf. Dillon odepchnął go. Znajdowało się tam kilka sztuk broni. Stary webley, kilka rewolwerów smith & wesson. Jego wzrok przykuł automatyczny kolt armii amerykańskiej kaliber czterdzieści pięć. Zważył go w ręku i sprawdził magazynek.

- Wspaniały. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać. - Położył pistolet na biurku i usiadł naprzeciw Maceya. - Co się stało?

Twarz starca przybrała dziwny kolor.

- Źle się czuję, Sean.

- Poczujesz się lepiej, kiedy odpowiesz. No, dalej.

- Tommy mieszka kilkaset metrów stąd, przy Canal Street. Odnowił stary magazyn na końcu ulicy. Nazywa się teraz Kelly, George Kelly.

- Znam tę okolicę bardzo dobrze. Każdy kamyczek.

- Devlin pytał o telefon Tommy’ego i od razu zadzwonił do niego. Powiedział, że to bardzo ważne i musi się z nim zobaczyć.

Miało to coś wspólnego z tobą. Tommy zgodził się na wizytę o dru giej-, - Świetnie - powiedział Dillon. - Widzisz, jakie to łatwe? Te raz mogę go odwiedzić przed Devlinem i pogadać o starych czasach. Tylko nie zawracaj sobie głowy i nie dzwoń! Zrobię mu ni spodziankę. Tak będzie zabawniej.

- Nie dostaniesz się do środka - rzekł Macey. - Możesz wejść tylko od frontu. Wszystkie drzwi są zaspawane. On zwariował.

Obawia się, że ktoś chce go zabić. A frontowe drzwi są strzeżone.

Zainstalował tam kamery i inne sztuczki.

- Zawsze jest jakiś sposób - odparł Dillon.

- Dla ciebie tak. - Macey rozerwał kołnierzyk i za krztusił się.

- Proszki! - zajęczał i otworzył szufladę. Buteleczka, którą wyjął, wyleciała mu z rąk.

Opadł na krzesło, a Dillon wstał i podniósł flakonik.

- Kłopot w tym, mój stary, że kiedy tylko wyjdę za drzwi, ty zadzwonisz do Tommy’ego, a tego ci nie wolno robić.

Podszedł do pieca i rzucił lekarstwo na rozżarzone węgle. Za nim rozległ się trzask. Odwrócił się i ujrzał Maceya leżącego na podłodze. Stanął nad nim i przyglądał mu się przez chwilę. Twarz staruszka zrobiła się purpurowa, jego nogi konwulsyjnie drżały. Nagle zacharczał, głowa mu opadła i znieruchomiał.

Dillon włożył kolta do kieszeni, przeszedł przez sklep i wyszedł, zamykając za sobą drzwi i zostawiając opuszczone rolety. Chwilę później skręcił w Falls Road i szybko wrócił do hotelu.

Rozłożył zawartość walizki na łóżku i rozebrał się. Potem założył dżinsy, stare trampki i ciężki pulower. Nadeszła kolej na perukę. Usiadł przed lustrem przy toaletce i mierzwił włosy, aż przybrały potargany i niechlujny wygląd. Założył opaskę i przyjrzał się swojemu odbiciu. Następnie ubrał sięgającą mu do kostek sukienkę. O wiele za duży płaszcz przeciwdeszczowy dopełnił całości.

Stał przed szafą, oglądając się w lustrze. Zamknął oczy i przez chwilę wczuwał się w rolę. Kiedy je otworzył, nie był już Seanem Dillonem, lecz zgrzybiałą, przygarbioną żebraczką.

Nie potrzebował mocnego makijażu, tylko podkładu dla uzyskania ziemistego koloru twarzy i odrobiny szkarłatu na usta. Wyglądał okropnie, tak jak powinna wyglądać bezdomna starucha. Z przegródki teczki wyjął pół butelki whisky, nalał trochę w złożone dłonie, przetarł sobie twarz, a resztę wylał na płaszcz. Kolta, kilka gazet i butelkę whisky włożył do plastykowej torby. Był gotów.

Spojrzał na stojącą przed nim w lustrze obrzydliwą staruchę.

- Czas na przedstawienie - szepnął i wyszedł.

Nie zauważony zszedł po schodach i dostał się na podwórze. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i ruszył w kierunku alei. Gdy do niej dochodził, otworzyły się drzwi hotelowe.

- Hej, co tu robisz?

Sean odwrócił się i ujrzał kucharza w połatanym białym fartuchu, wyrzucającego do śmieci kartonowe pudło.

- Odpieprz się - zakrakał.

- Dalej, wynoś się stąd, ty stara szmaciaro! - zawołał portier.

Dillon wyszedł na ulicę.

- Brawo, Sean - powiedział do siebie.

Wlokąc się po Falls Road, zauważył z satysfakcją, że ludzie ustępują mu z drogi.

Dochodziła pierwsza. Brosnan i Mary wybierali się na lunch, kiedy zjawił się młody portier.

- Pan Brosnan?

- To ja.

- Taksówka czeka na pana.

- Taksówka? - zdziwiła się Mary. - Przecież nie zamawialiśmy żadnej.

- Ależ tak - odparł Martin.

Podał jej płaszcz i podążyli za portierem przez hol, a następnie schodami w dół, do głównego wejścia i do czarnej taksówki, czekającej przy krawężniku. Martin dał portierowi funta i wsiedli. Kierowca, odgrodzony od nich szybą, ubrany był w tweedową czapkę i dwurzędową kurtkę. Mary Tanner opuściła przegrodę.

- Przypuszczam, że wie pan, dokąd jedziemy? - zapytała.

- Pewnie, że wiem, moja droga. - Liam Devlin uśmiechnął się do niej przez ramię, wrzucił bieg i ruszył.

Minęła pierwsza trzydzieści, kiedy Devlin skierował taksówkę na Canal Street.

- To tam, na końcu ulicy - powiedział. - Zaparkujemy na podwórzu.

Wysiedli i wróciwszy kilka kroków, stanęli przed wejściem.

- Zachowujcie się jak należy. Jesteśmy w telewizji - rzekł i sięgnął do dzwonka w masywnych, żelaznych drzwiach.

- To nie przypomina domu - zauważyła Mary.

- Z taką przeszłością Tommy potrzebuje fortecy, nie przytulne go „bliźniaka” w jakiejś bogatej miejscowości. - Devlin zwrócił się do Brosnana. - Jesteś uzbrojony, synu?

- Nie - odpowiedział Martin. - Ale ona jest. Ty też, jak sądzę?

- Możesz to nazwać wrodzoną ostrożnością albo życiowym nawykiem.

Z głośnika przy drzwiach rozległ się głos.

- Czy to ty, Devlin?

- A któżby inny, ty stary draniu? Przyprowadziłem Martina Brosnana i jego przyjaciółkę. Zamarzniemy tutaj, jeśli nam nie otworzysz.

- Powiedziałeś, że będziecie o drugiej.

Usłyszeli kroki i drzwi otworzyły się. Stał za nimi wysoki, chudy mężczyzna po sześćdziesiątce, ubrany w ciepły pulower i luźne dżinsy. W ręce trzymał pistolet Sterlinga.

Sevlin prześliznął się obok niego.

- Co zamierzasz z tym zrobić, rozpocząć następną wojnę?

McGuire zamknął drzwi i zasunął zasuwy.

- Jeśli to będzie konieczne... - Przypatrzył się im podejrzliwie.

- Martin? - Wyciągnął dłoń. - Dużo czasu minęło. A co do ciebie, ty stary skurczybyku - zwrócił się do Devlina - cokolwiek trzyma cię z dala od grobu, powinieneś to opatentować. Zbiłbyś na tym majątek. - Spojrzał na Mary. - A kim ty jesteś?

- To przyjaciółka - powiedział Devlin. - Przejdźmy do sprawy, Tbmmy.

- Dobra. Tędy proszę.

Magazyn był pusty, jeśli nie liczyć stojącej pod ścianą furgonetki. Stalowe schody prowadziły na półpiętro, na którym kiedyś znajdowały się oszklone biura. McGuire szedł pierwszy. Skręcił do pierwszego z brzegu pomieszczenia. Stało tam biurko i kilka telewizorów. Jeden monitor pokazywał ulicę, inny wejście. Irlandczyk odłożył pistolet na biurko.

- Tutaj mieszkasz? - zapytał Devlin.

- Na górze. Przebudowałem strych na mieszkanie. Do rzeczy, Devlin. Czego chcecie? Wspomniałeś coś o Seanie Dillonie.

- Znowu hula - powiedział Brosnan.

- Myślałem, że go załatwili. Za długo to trwa. - McGuire za palił papierosa. - W każdym razie, co to ma wspólnego ze mną?

- Próbował zlikwidować Martina w Paryżu. Zabił jego przyjaciółkę.

- Jezu! - powiedział McGuire.

- Teraz jest w Londynie. Chcę go dostać - rzekł Brosnan.

McGuire znowu popatrzył na Mary.

- A ona?

- Jestem kapitanem armii brytyjskiej - powiedziała. - Nazywam się Tanner.

- Na miłość boską, Devlin! Co to znaczy? - zdenerwował się McGuire.

- Wszystko w porządku - uspokoił go Devlin. - Nie przyszła tutaj, żeby cię aresztować, aczkolwiek wszyscy wiemy, że gdyby Tommy McGuire wciąż przebywał w krainie żywych, dostałby jakieś dwadzieścia pięć lat.

- Ty sukinsynu!

- Bądź rozsądny - powiedział Devlin. - Po prostu odpowiedz na kilka pytań i znów będziesz mógł stać się George’em Kelly%

McGuire podniósł ręce w geście obrony.

- Dobrze już, dobrze. Co chcecie wiedzieć?

- Osiemdziesiąty pierwszy, zamachy bombowe w Londynie - powiedział Brosnan. - Kontrolowałeś wtedy Dillona.

McGuire spojrzał na Mary.

- Zgadza się.

- Dillon miał problemy z bronią i materiałami wybuchowymi - rzekła Mary. - O ile wiem, w takich przypadkach zawsze szuka kontaktu z podziemiem, prawda?

- Tak, zwykle tak robił - niechętnie przyznał McGuire siadając.

- Czy domyśla się pan, z czyich usług korzystał wtedy, dziesięć lat temu? - nalegała Mary.

McGuire wyglądał na zakłopotanego.

- Skąd miałbym wiedzieć? To mógł być ktokolwiek.

- Kłamiesz, sukinsynu - rzekł Devlin. Jego dłoń powędrowała do kieszeni płaszcza. Wyjął starego lugera i przystawił go McGuire’owi do czoła. - Mów, i to szybko.

McGuire odepchnął pistolet.

- Dobra, Devlin, wygrałeś. - Zapalił papierosa. - Dillon robił interesy z facetem nazwiskiem Jack Harvey. To niebezpieczny typ, prawdziwy gangster.

- No widzisz. To nie było trudne, co? - powiedział Devlin.

Od drzwi dobiegło potężne walenie. Na ekranie telewizora zobaczyli starą żebraczkę. Po chwili w głośniku rozległ sieje głos.

- Bądź pan człowiekiem, panie Kelly. Wspomóż pan biedną duszę funciakiem.

- Spływaj, starucho - rzucił do mikrofonu McGuire.

- Och, panie Kelly! Umrę tutaj, na pana schodach w tym okropnym zimnie! Zobaczy to cały świat.

McGuire wstał.

- Zejdę i pozbędę się jej. Zaraz wracam. Zszedł po schodach. Dochodząc do drzwi, wyjął z portfela pięciofuntowy banknot. Otworzył drzwi i podał starej pieniądze.

- Bierz to i spływaj.

Dillon wyjął kolta z plastykowej torby.

- Pięć funtów, Tommy! Stajesz się szczodry na stare lata. Właź.

Wepchnął go do środka i zamknął drzwi. McGuire był przerażany.

- Co to znaczy?

- Nemezis - rzekł Dillon. - Zapłacisz za grzechy, Tommy, jak my wszyscy. Pamiętasz tę noc w siedemdziesiątym pierwszym?

Ty, ja i Patrick zabiliśmy Stewardów, kiedy uciekali z pożaru. Pamiętasz?

- Dillon? - wyszeptał McGuire. - To ty? - Odwrócił się. - Devlin! - zawołał.

Dillon strzelił dwa razy, trafiając go w kręgosłup. Gdy otwierał drzwi, na podeście pojawił się Devlin z lugerem w dłoni. Strzelił. Sean odpowiedział ogniem, rozbijając okno biura, wyskoczył na zewnątrz i zatrzasnął za sobą drzwi.

Kiedy biegł ulicą, zaalarmowane strzelaniną dwa land rovery z czterema żołnierzami w każdym skręciły z głównej drogi i ruszyły w jego kierunku. Co za pech! Sean nie zawahał się jednak. Dobiegł do ścieku, udał, że traci równowagę i wrzucił kolta przez kratkę. Gdy się podnosił, ktoś zawołał:

- Nie ruszaj się!

Byli to spadochroniarze w mundurach maskujących, każdy z nich trzymał odbezpieczony karabin. Dillon wiedział, że musi odegrać przed nimi numer swego życia. Zatoczył się do przodu, jęcząc i lamentując, i uczepił się młodego porucznika.

- Jezu, sir! W tym magazynie dzieją się straszne rzeczy. Chcia łam się schronić przed zimnem, przyszli ci faceci i zaczęli strzelać do siebie.

Młody oficer poczuł whisky i odepchnął go.

- Sprawdźcie, co ona ma w torbie, sierżancie.

Sierżant przetrząsnął torbę.

- Butelka whisky i jakieś gazety, sir.

- Dobra. Idź i czekaj tam. - Oficer odepchnął Dillona na bok i wyjął mikrofon z samochodu.

- Wy tam, w środku! - zawołał. - Wyrzucić broń przed drzwi i wyłazić z rękami na karku. Dajemy wam dwie minuty!

Skupieni przy bramie żołnierze zajęli pozycje obronne. Dillon wycofał się na jakieś podwórko, odwrócił się i przemknął obok taksówki Devlina. Odnalazł pokrywę włazu, odsunął ją, zszedł po stalowej drabince i zasunął ją za sobą. W ten sposób nieraz wymykał się armii brytyjskiej, a system kanałów na obszarze Falls Road był mu dobrze znany.

Tunel był mały i bardzo ciemny. Dillon czołgał się, słysząc szmer płynącej wody. Dotarł do głównego ścieku, skąd odchodziły tunele wiodące do kanału, prowadzącego w kierunku Belfast Lough. Tutaj mógł stanąć na nogach. Ściągnął sukienkę i perukę, wyrzucił je do wody, przy pomocy opaski energicznie starł makijaż z ust i twarzy. Idąc szybko, dotarł do następnej stalowej drabinki. Zaczął się wspinać, zbliżając się do światła przenikającego przez dziury w pokrywie. Odczekał moment i uniósł klapę. Znajdował się pod wybrukowaną drogą przy kanale, na tyłach zrujnowanych, zabitych deskami domów. Wydostał się na ulicę, zamknął właz i szybkim krokiem ruszył w kierunku Falls Road.

Młody oficer stał przy zwłokach McGuire’a i oglądał kartę identyfikacyjną Mary Tanner.

- Autentyczna - powiedziała. - Może pan sprawdzić.

- A ci dwaj?

- Są ze mną. Jeśli chce pan dowiedzieć się czegoś więcej, wszystko wyjaśni panu mój szef, generał Charles Ferguson z Ministerstwa Obrony.

- W porządku, kapitanie - powiedział ugodowo. - Ja tylko wykonuję swoje obowiązki. Mamy na karku RUC. Każdy śmiertelny wypadek musi być szczegółowo sprawdzony, inaczej może nas to drogo kosztować.

Podszedł do nich sierżant.

- Pułkownik na linii, szefie.

- Świetnie - powiedział młody porucznik i wyszedł.

Brosnan zwrócił się do Devlina.

- Myślisz, że to był Dillon?

- Gdyby to nie był on, byłby to doprawdy diabelski zbieg oko liczności. Żebraczka! - Devlin pokręcił głową. - Tylko Dillon był by do tego zdolny.

- Myślisz, że przyleciał z Londynu? - zapytała Mary.

- Wiedział o nas dzięki Gordoaowi Brownowi - odrzekł Mar tin. - Jak długo trwa lot z Londynu do Belfastu? Godzinę i kwadrans?

- To oznacza, że musi tam wrócić - powiedziała.

- Być może - zgodził się Liam Devlin. - Niczego na tym świecie nie można być pewnym, dziewczyno. Masz do czynienia z człowiekiem, który przez dwadzieścia lat wymykał się policji niemal wszystkich europejskich krajów.

- W takim razie nadeszła pora, żebyśmy złapali sukinsyna. - Spojrzała na leżącego McGuire’a. - Biedny facet.

- Kto mieczem wojuje, od miecza ginie - rzucił sentencjonalnie Devlin.

Dokładnie o drugiej piętnaście Dillon wszedł tylnymi drzwiami do hotelu i pobiegł do pokoju. Ściągnął dżinsy i bluzę, schował rzeczy do pudełka i wepchnął je na górną półkę w szafie. Szybko umył twarz, a następnie włożył białą koszulę, krawat, ciemny garnitur i niebieski płaszcz. W kilka minut opuścił pokój i zszedł tylnymi schodami. Wydostał się na aleję, skręcił na Falls Road i ruszył żwawym krokiem. W ciągu następnych pięciu minut złapał taksówkę i kazał się wieźć na lotnisko.

Oficerem wywiadu wojskowego odpowiedzialnym za obszar miasta Belfastu był pułkownik McLeod. Sytuacja, w której się znalazł, nie podobała mu się ani trochę.

- Naprawdę nie jest dobrze, kapitanie Tanner - powiedział. - Wasi ludzie nie mogą przyjeżdżać tutaj jak kowboje i działać na własną rękę. - Odwrócił się i spojrzał na Devlina i Brosnana. - Nie mówiąc już o ludziach o dość wątpliwej przeszłości. Sytuacja w Belfaście jest bardzo napięta. Musimy zjednać sobie Królewską Policję Ulsteru. Oni uważają, że to ich pole działania.

- To rzeczywiście kłopot dla pana - odrzekła Mary. - A wracając do sprawy - pański sierżant był na tyle uprzejmy i sprawdził odloty do Londynu. Jeden jest o czwartej trzydzieści, następny dwie godziny później. Nie sądzi pan, że można by sprawdzić dokładnie pasażerów?

- Nie jesteśmy głupi, kapitanie. Zajęliśmy się tym. Jednak z pewnością nie muszę przypominać pani, że nie jesteśmy armią okupacyjną. Prawo wojenne tutaj nie obowiązuje. Nie mogę za mknąć lotniska, nie mam takiej władzy. Wszystko, co mogę zrobić, to zawiadomić policję i ochronę lotniska w trybie zwyczajnym.

Nie wiem nic o tym Dillonie, nie potrafię go ująć. Podobnie zresztą jak wy.

Zadzwonił telefon. McLeod przerwał i podniósł słuchawkę.

- Generał Ferguson? Przepraszam, że niepokoję pana, sir. Pułkownik McLeod, z kwatery głównej w Belfaście. Mamy pewien problem.

Dillon nie miał zamiaru lecieć bezpośrednio do Londynu. Być może udałoby mu się to, ale szaleństwem było ryzykować, skoro istniały inne możliwości. Kilka minut po trzeciej stanął przed rozkładem lotów. Spóźnił się na lot do Manchesteru, ale samolot do Glasgow, odlatujący o trzeciej piętnaście, miał opóźnienie.

Podszedł do okienka.

- Miałem nadzieję, ze złapię samolot do Glasgow - powiedział do młodej urzędniczki - ale zbyt późno przyjechałem. Widzę jednak, że lot jest opóźniony.

Wystukała coś na komputerze.

- Tak, półgodzinne opóźnienie, sir. Jest dużo miejsc. Chciałby pan skorzystać?

- Oczywiście - powiedział z wdzięcznością w głosie i wyjął pieniądze z portfela, podczas gdy urzędniczka wypisywała bilet.

Nie było żadnych problemów z ochroną. Zawartość walizki nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Pasażerowie zostali wezwani na pokład. Dillon usiadł z tyłu samolotu. Tylko jedno się nie powiodło. Devlin, Brosnan i ta kobieta dotarli do McGuire’a przed nim. Szkoda. Rodziło się pytanie, co zdążył im powiedzieć. Na przykład 0Harveyu. Teraz musi działać szybko. Tak na wszelki wypadek.

Kiedy stewardesa zaproponowała mu coś do picia, uśmiechnął się promiennie.

- Byłbym bardzo wdzięczny za filiżankę herbaty - powiedział 1wyjął z teczki gazetę.

McLeod, Brosnan, Mary i Devlin przyjechali na lotnisko tuż przed wezwaniem pasażerów na pokład samolotu odlatującego do Londynu o czwartej trzydzieści. Inspektor RUC zaprosił ich do pomieszczenia odlotów.

- Jak widać, tylko trzydziestu pasażerów. Dokładnie ich sprawdziliśmy.

- To chyba szukanie igły w stogu siana - powiedział McLeod.

Wezwano pasażerów. Brosnan z Devlinem stanęli w drzwiach, przyglądając się każdej przechodzącej osobie.

- Ta stara zakonnica, Martinie. Nie zastanawiałeś się nad rewizją osobistą?

- Och, na miłość boską, chodźmy - odezwał się zniecierpliwiony McLeod.

- Straszny złośnik z niego - rzekł Devlin, gdy pułkownik ruszył przodem. - W szkole musieli często traktować go rózgą. Co teraz? Wracacie do Londynu?

- Tak, musimy się tym zająć - odrzekł Brosnan.

- A pan, panie Devlin? - zapytała Mary. - Co z panem?

- Mówiąc szczerze, Ferguson zabezpieczył mnie kilka lat te mu, wynagradzając za usługi oddane wywiadowi brytyjskiemu.

Nic mi nie będzie. - Pocałował ją w policzek. - Miło mi było poznać cię.

- Mnie również.

- Miej się na baczności. Cholerny spryciarz z tego Dillona.

Uśmiechnął się i nagle zniknął, rozpłynął się w tłumie.

Martin wziął głęboki oddech.

- Wracamy do Londynu - powiedział.

Złapał ją za rękę i zaczął torować sobie drogę przez tłum.

Lot do Glasgow trwał tylko czterdzieści pięć minut. Dillon wylądował o czwartej trzydzieści. Samolot do Londynu odlatywał o piątej piętnaście. Sean kupił bilet i przeszedł do poczekalni, gdzie pierwszą rzeczą, którą zrobił, było zatelefonowanie do Danny’ego w Cadge End. Odebrała Angel.

- Daj wujka. Mówi Dillon - powiedział.

- To ty, Sean? - odezwał się po chwili Danny.

- We własnej osobie. Jestem w Glasgow i czekam na samolot.

Będę w Londynie o szóstej trzydzieści. Czy możesz po mnie wyjechać? Masz wystarczająco dużo czasu.

- Jasne, Sean. Wezmę Angel do towarzystwa.

- Świetnie. Jeszcze coś, Danny. Bądź przygotowany na pracę w nocy. Jutro będzie wielki dzień.

- Jezu, Sean... - zaczął Fahy, ale Dillon rozłączył się, zanim tamten zdążył powiedzieć coś więcej.

Następnie zadzwonił do biura Harveya na Whitechapel. Usłyszał głos Myry.

- Mówi Peter Hilton. Spotkaliśmy się wczoraj. Chciałbym za mienić słówko z twoim wujem.

- Niestety, nie ma go. Pojechał do Manchesteru na jakieś przy jęcie. Wróci jutro rano.

- To niedobrze - odparł Dillon. - Obiecał mi towar w ciągu dwudziestu czterech godzin.

- Och, mam go - rzekła Myra. - Ale oczekuję gotówki przy do stawie.

- Dostaniesz ją. - Spojrzał na zegarek i obliczył, ile zajmie mu jazda z Heathrow na Bayswater po pieniądze. - Będę około siódmej czterdzieści pięć.

- Czekam.

Kiedy odkładał słuchawkę, spiker zapowiedział lot i Dillon przyłączył się do innych pasażerów.

Myra podjęła decyzję, stojąc przed kominkiem w gabinecie wuja. Wyjęła z szuflady biurka klucz do ukrytego pokoju i wyszła na schody.

- Billy, jesteś tam?

Chłopak pojawił się po chwili.

- Jestem.

- Znowu byłeś w pomieszczeniu z trumnami, co? Chodź tu, jesteś mi potrzebny.

Ruszyła korytarzem w stronę ostatnich drzwi. Otworzyła je i pchnęła fałszywą ścianę. Wskazała na jedno z pudeł z semtexem.

- Zanieś to do gabinetu.

Kiedy dołączyła do niego, stawiał właśnie pudło na stole.

- Cholernie ciężkie. Co to jest?

- Pieniądze, Billy. Tylko tyle ci powiem. Teraz słuchaj uważnie. Ten mały facet, który wczoraj potraktował cię tak brutalnie.

- O co chodzi?

- Zjawi się tutaj o siódmej czterdzieści pięć, żeby zapłacić mi wielką forsę za to, co jest w tym pudle.

- No i?

- Chcę, żebyś ubrał tę swoją skórzaną kurtkę i czekał na zewnątrz na swoim BMW o siódmej trzydzieści. Kiedy on stąd wyjdzie, pojedziesz za nim do samego Cardiff, jeśli to będzie konieczne. - Poklepała go po twarzy. - A jeśli go zgubisz, słoneczko, to lepiej będzie, żebyś tu nie wracał.

Kiedy samolot z Glasgow wylądował, padał lekki śnieg. Na Dillona czekała Angel, radośnie machając rękoma.

- Glasgow? - powiedziała. - Co pan tam robił?

- Dowiadywałem się, co Szkoci noszą pod spódniczkami.

Roześmiała się i wzięła go pod rękę. - Jest pan okropny.

Brnąc przez śnieg, dotarli do furgonetki Fahy’ego.

- Miło cię zobaczyć, Sean. Dokąd teraz?

- Do mojego hotelu na Bayswater - odrzekł Dillon. - Chcę się wymeldować.

- Pojedzie pan do nas? - spytała Angel.

- Tak - potwierdził. - Ale najpierw muszę odebrać prezent dla Danny’ego z zakładu pogrzebowego na Whitechapel.

- Co to jest, Sean? - zapytał Fahy.

- Dwadzieścia pięć kilogramów semtexu.

Samochód zatoczył się i wpadł w lekki poślizg. Fahy zapanował nad nim dopiero po chwili.

- Matko Przenajświętsza! - szepnął.

Przy wejściu do zakładu pogrzebowego przywitał Dillona portier.

- Pan Hilton, prawda? Panienka Myra oczekuje pana.

- Znam drogę.

Sean wszedł na górę, korytarzem dotarł do biura i zapukał do drzwi gabinetu. Myra czekała na niego.

- Proszę wejść - powiedziała.

Ubrana była w czarne spodnie i bluzkę. Paliła papierosa. Usiadła za biurkiem i poklepała stojące na nim pudło.

- Oto towar. Gdzie pieniądze?

Dillon położył walizkę na pudle i otworzył ją. Wyjmował pieniądze paczuszka po paczuszce, po czym rzucał je na stół. W walizce pozostało mu pięć tysięcy dolarów, walther z tłumikiem Carswella i beretta. Zamknął walizkę i uśmiechnął się.

- Miło robi się z tobą interesy.

Umieścił walizkę na wierzchu pudła i podniósł je. Myra otworzyła przed nim drzwi.

- Co zamierza pan z tym zrobić, wysadzić budynek parlamentu?

- To chciał zrobić Guy Fawkes - odparł, idąc korytarzem w stronę schodów.

Stąpając ostrożnie po oblodzonym chodniku, skręcił za róg, do furgonetki. Billy, czekający niecierpliwie w cieniu, podprowadził BMW ulicą w stronę zaparkowanych samochodów. Zobaczył Dillona zatrzymującego się przy furgonetce. Widział, jak Angel otwiera tylne drzwi i Dillon wkłada pudło do środka. Później dziewczyna zamknęła drzwi i oboje wsiedli do szoferki.

- Czy to to, Sean? - zapytał Fahy.

- Dokładnie to. Dwudziestopięciokilogramowe pudełko semtexu z firmowymi pieczątkami prosto z Pragi. Jedźmy stąd. Przed nami długa noc.

Fahy zwolnił hamulec, bocznymi uliczkami dojechał do głównej drogi i włączył się do ruchu. Billy podążał za nimi na swoim BMW.



Rozdział XII


Z przyczyn technicznych lear wystartował dopiero o piątej trzydzieści, toteż gdy Martin i Mary wylądowali w Gatwick, dochodziła za piętnaście siódma. Limuzyna z Ministerstwa już czekała na nich. Mary zadzwoniła z samochodu i złapała Fergusona w mieszkaniu przy Cavendish Square. Gdy Kim ich wprowadził, generał stał przy kominku ogrzewając się.

- Okropna pogoda! Po drodze mnóstwo śniegu, co? - Napił się herbaty. - Dobrze, że jesteście cali. To musiało być ciężkie przeżycie.

- Można to tak określić.

- Jesteście absolutnie pewni, że to był Dillon?

- Cóż, ujmijmy rzecz w ten sposób - rzekł Martin. - Gdyby to nie był on, byłby to niewiarygodny zbieg okoliczności. Ktoś postanawia wybrać właśnie ten moment, żeby zastrzelić Tommy’ego McGuire’a? Niezbyt prawdopodobne. No i ta sztuczka ze staruchą.

Zupełnie w stylu Dillona.

- Tak, to prawda.

- On nie odleciał samolotem do Londynu, sir - powiedziała Mary.

- To znaczy uważasz, że go w nim nie było - poprawił Ferguson. - Nie zdziwiłbym się, gdyby odleciał jako pilot. Wydaje mi się, że on jest zdolny do wszystkiego.

- O ósmej trzydzieści odlatuje następny samolot do Londynu, sir. Pułkownik McLeod powiedział, że dokładnie wszystkich skontroluje.

- To strata czasu. - Ferguson zwrócił się do Brosnana. - Podejrzewam, że zgodzisz się z tym, Martinie.

- Niestety tak.

- Przeanalizujmy wszystko jeszcze raz. Opowiedzcie, co się wydarzyło.

Kiedy Mary skończyła, Ferguson rzekł:

- Sprawdziłem rozkład lotów z Aldergrove. Były samoloty do Manchesteru, Birmingham, Glasgow. O szóstej trzydzieści odlatywał samolot do Paryża. Nie jest sztuką przylecieć stamtąd do Londynu. Byłby w Anglii jutro. - Istnieje też droga morska - przypomniał mu Brosnan. - Prom z Larne do Stranraer w Szkocji i stamtąd pociągiem do Londynu.

- Jest też możliwe, że przekroczył granicę irlandzką, dostał się do Dublinu, a stamtąd wyjechał w jakikolwiek sposób - powie działa Mary - co prowadzi nas donikąd.

- Interesuje mnie przyczyna jego podróży - powiedział Ferguson. - O waszych planach odszukania McGuire’a dowiedział się zeszłej nocy, kiedy to Brown wyjawił zawartość raportu Nowikowej, i wtedy jak najszybciej poleciał do Belfastu. Dlaczego?

- Żeby zamknąć usta McGuire’owi - rzekła Mary. - Proszę zauważyć, że umówiliśmy się z McGuirem na drugą, lecz przyjechaliśmy pół godziny wcześniej. Gdybyśmy byli punktualni, Dillon dopadłby go pierwszy.

- Teraz nie może być pewny, co usłyszeliście od McGuire’a, jeśli w ogóle cokolwiek usłyszeliście.

- Ale chodzi o to, sir, że Dillon wiedział, iż McGuire ma coś na niego. Dlatego zadał sobie tyle trudu, by go zabić. Tym czymś była niewątpliwie informacja, że Jack Harvey w osiemdziesiątym pierwszym dostarczał mu broń w Londynie.

- Po waszym telefonie z Aldergrove kazałem sprawdzić tego Harveya. Detektyw Lane z Oddziału Specjalnego mówi, że to zna ny gangster, prawdziwa gruba ryba. Narkotyki, prostytucja, tego typu rzeczy. Policja węszy wokół niego od lat, niestety z miernym rezultatem. Poza tym jest on również znanym biznesmenem. Bu dynki, kluby, totalizatory i tak dalej.

- Do czego pan zmierza, sir? - zapytała Mary.

- To nie jest takie łatwe, jakbyście sobie wyobrażali. Nie możemy zabrać Harveya na przesłuchanie tylko dlatego, że facet, który już nie żyje, oskarżył go o coś, co wydarzyło się dziesięć lat te mu. Bądź rozsądna, moja droga. On siedziałby z gębą na kłódkę, a drużyna najlepszych londyńskich adwokatów wyciągnęłaby go z tego w mgnieniu oka.

- Innymi słowy wystrychnąłby nas na dudka? - spytał Brosnan.

- Dokładnie - odrzekł Ferguson i westchnął. - Od zawsze by łem zdania, że tam, gdzie w grę wchodzi wyeliminowanie groźnych bandziorów, jedynym sposobem na zadośćuczynienie sprawiedliwości byłoby zebranie wszystkich adwokatów na najbliższym rynku i rozstrzelanie ich.

Martin patrzył przez okno na padający śnieg.

- Jest inny sposób.

- Przypuszczam, że ma pan na myśli pańskiego przyjaciela Flooda? - uśmiechnął się Ferguson. - Nie zaszkodzi zasięgnąć je go rady. Jestem pewny, że nie posunie się pan za daleko...?

- Och, na pewno nie, generale. Obiecuję. - Brosnan wziął płaszcz. - Chodź, Mary. Jedźmy do Harry’ego.

Śledzenie furgonetki nie sprawiało Billy’emu żadnego kłopotu. Śnieg leżał na poboczach drogi, asfalt był wilgotny, a tłok na szosie uniemożliwiał rozwinięcie dużej prędkości. Na drodze do Horsham przerzedziło się trochę, ale wciąż jeszcze mógł jechać, nie zwracając ich uwagi.

Poza tym uśmiechnęło się doń szczęście. Kiedy furgonetka skręcała przy znaku wskazującym Grimethorpe, przestało padać i chmury odsłoniły księżyc. Billy wyłączył reflektor i podążał za majaczącymi w oddali światłami samochodu, sam niewidoczny w ciemności. Skręcili w stronę Doxley. Posuwał się dalej ostrożnie, aż w końcu zatrzymał się na wzgórzu i obserwował światła samochodu mijające bramę fermy.

Wyłączył silnik i zszedł ze wzgórza. Dotarł do bramy i drewnianej tablicy z napisem „Cadge End”. Przebiegając pomiędzy drzewami, zobaczył oświetlone wnętrze stajni. Dillon, Fahy i Angel stali przy samochodzie. Dillon odwrócił się, wyszedł na zewnątrz, po czym przeszedł przez podwórze.

Billy błyskawicznie wycofał się, wsiadł na BMW i zjechał ze wzgórza. Zapalił silnik, dopiero oddaliwszy się na bezpieczną odległość. Pięć minut później dotarł do głównej drogi i zawrócił do Londynu.

Sean zadzwonił do Paryża, do Makiejewa.

- To ja - powiedział.

- Denerwowałem się-rzekł Makiejew.-Tania...

- Tarnia odeszła jak chciała - odparł Sean. - Mówiłem ci. Nie chciała, by coś z niej wyciągnęli.

- Aten interes, o którym wspomniałeś? Ta podróż do Belfastu?

- Już się tym zająłem. Wszystko w porządku, Josefie.

- Kiedy?

- Sztab wojenny spotyka się codziennie o dziesiątej rano. Wtedy uderzymy.

- Jak?

- Przeczytasz o tym w gazetach. Teraz ważne jest, żebyś po wiedział Michaelowi Arounowi, by rano udał się do Saint-Denis.

Mam nadzieję przylecieć tam koło południa.

- Tak szybko?

- Na co mam czekać? A co z tobą, Josefie?

- Pomyślałem, że mógłbym polecieć do Saint-Denis z Arounem i Rashidem.

- Dobrze. A więc do miłego zobaczenia. I przypomnij Arounowi o następnym milionie.

Dillon odłożył słuchawkę, zapalił papierosa, po czym znów zadzwonił na lotnisko Grimethorpe. Odpowiedziano po dłuższej chwili.

- Bili Grant. - Sądząc po głosie, pilot był lekko pijany.

- Peter Hilton, panie Grant.

- Ach, tak - rzekł Grant. - Czym mogę służyć?

- Chciałbym odlecieć do Land’s End jutro.

- O której?

- Gdyby tak mógł pan być gotowy od południa...

- Pod warunkiem, że nie pogorszy się pogoda. Jeśli zacznie pa dać śnieg, będziemy mieli kłopoty.

Grant wolno odłożył słuchawkę, sięgnął po stojącą w zasięgu ręki butelkę szkockiej i nalał sobie sporą miarkę. Potem otworzył szufladę. Leżał tam stary rewolwer webley oraz pudełko pocisków kaliber trzydzieści osiem. Naładował broń i schował z powrotem.

- Dobra, panie Hilton, zobaczymy, co pan zamierza.

- Czy znam Jacka Harveya? - siedzący za biurkiem Flood za czął się śmiać i spojrzał na Mordecaia. - Czy ja go znam, Mordecai?

Fletcher uśmiechnął się do Brosnana i Mary, którzy wciąż stali w płaszczach.

- Można powiedzieć, że pan Harvey jest naszym dobrym znajomym.

- Usiądźcie, na miłość boską, i opowiedzcie, co wydarzyło się w Belfaście.

Mary zdała mu relację z całej sprawy.

- Sądzi pan, że Harvey mógł dostarczać broń Dillonowi w osiemdziesiątym pierwszym? - zapytała na zakończenie.

- Jeżeli o niego chodzi, nic mnie nie zaskoczy. On i jego siostrzenica, Myra, prowadzą małe imperium, zajmujące się każdym rodzajem działalności kryminalnej. Prostytucja, narkotyki, korupcja, napady z bronią w ręku... ale broń dla IRA? - Spojrzał na Mordecaia. - Co o tym sądzisz?

- Wykopałby zwłoki babuni i sprzedał je, gdyby to miało przy nieść mu korzyści - odparł były bokser.

- Słusznie. - Flood zwrócił się do Mary. - Oto odpowiedź.

- Świetnie - stwierdził Martin. - Skoro Dillon korzystał z po mocy Harveya w osiemdziesiątym pierwszym, istnieje szansa, że skorzysta z niej ponownie.

- Policja nie zareaguje, nawet jeśli powiecie im waszą historię. Powinniście zdawać sobie z tego sprawę.

- Wydaje mi się, że profesor myślał o innej drodze dojścia do prawdy. Wydusimy to z sukinsyna - powiedział Mordecai i uderzył pięścią w otwartą dłoń.

Mary popatrzyła na Brosnana, który wzruszył ramionami.

- Co innego proponujesz? Będąc miłym, nic nie wskórasz z ta kim człowiekiem jak Harvey.

- Mam pomysł - odezwał się Harry. - Ostatnio Harvey bardzo na mnie naciskał, żeby utworzyć z nim spółkę. A gdybym tak za proponował spotkanie, żeby wszystko przedyskutować?

- Doskonale - rzekł Brosnan - ale jak najszybciej. Nie może my z tym zwlekać, Harry.

Myra siedziała za biurkiem wuja i przeglądała sprawozdania finansowe z klubu, kiedy zadzwonił Flood.

- Harry! - powiedziała. - Co za miła niespodzianka.

- Chciałem pogadać z Jackiem.

- To niemożliwe. Jest w Manchesterze, na przyjęciu w jakimś klubie sportowym.

- Kiedy wróci?

- Mówił, że jak najszybciej. Ma coś jutro do załatwienia w Londynie, wstanie więc wcześnie i złapie samolot z Manchesteru o siódmej trzydzieści.

- Więc będzie w domu około dziewiątej?

- Powiedzmy - około dziewiątej trzydzieści. Przy tym londyńskim ruchu... A o co chodzi, Harry?

- Zastanawiałem się. Może źle zrobiłem... No wiesz, z tą spółką. Jack może mieć rację. Razem moglibyśmy dużo zdziałać.

- Jestem pewna, że ucieszy się, słysząc to - odrzekła Myra.

- Do zobaczenia więc. Punktualnie o dziewiątej trzydzieści rano. Przyjdę ze swoim księgowym - zakończył rozmowę Flood.

Myra przez chwilę wpatrywała się w telefon, a potem podniosła słuchawkę, zadzwoniła do hotelu „Midland” w Manchesterze i poprosiła wujka. Jack Harvey, po szampanie i kilku szklaneczkach brandy, był we wspaniałym humorze. Odebrał telefon, siedząc w fotelu.

- Myra, kochanie, co jest? Pożar czy nagła wędrówka ludów?

- Coś ciekawszego. Dzwonił Harry Flood.

Opowiedziała o rozmowie i Harvey natychmiast wytrzeźwiał.

- Więc chce się spotkać o dziewiątej trzydzieści?

- Zgadza się. Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że to podstęp. Dlaczego tak nagle zmienił decyzję?

Nie, nie podoba mi się to.

- Czy mam zadzwonić i odwołać?

- Nie, w żadnym wypadku! Spotkam się z nim. Po prostu przedsięwezmę pewne środki ostrożności, to wszystko.

- Posłuchaj - powiedziała. - Hilton, czy jak mu tam, zadzwonił i powiedział, że chce towar. Przyjechał, zapłacił gotówką i poszedł sobie. W porządku?

- Dobra dziewczynka. Co do Flooda, bądź gotowa przyjąć go odpowiednio, tak na wszelki wypadek. Wiesz o co mi chodzi?

- Chyba tak, Jack - odrzekła. - Chyba tak.

- Spotkamy się przed zakładem pogrzebowym Harveya tuż przed wpół do dziesiątej rano. - powiedział Flood do Martina. - Wezmę Mordecaia, a ty będziesz udawał mojego księgowego.

- A co ze mną? - zapytała Mary.

- Zobaczymy.

Brosnan wstał, podszedł do okna i przez chwilę patrzył na rzekę.

- Chciałbym wiedzieć, co ten sukinsyn teraz robi - powiedział.

- Jutro, Martinie - rzekł Flood. - Cierpliwi zawsze dostają to, czego chcą.

Dochodziła północ, kiedy Billy zaparkował na tyłach zakładu przy Whitechapel i znużony wszedł po schodach do mieszkania Myry. Słyszała, że przyjechał, otworzyła więc drzwi i czekała na niego. Światło przeświecało przez jej krótką koszulę nocną.

- Cześć, słoneczko. Udało ci się? - przywitała chłopaka.

- Cholernie zmarzłem - odpowiedział.

Wpuściła go do środka, kazała usiąść i zaczęła rozsuwać zamek kurtki.

- Dokąd pojechał?

Billy sięgnął po butelkę brandy, nalał sporo do szklanki i wypił.

- Godzina jazdy z Londynu. Straszne pustkowie.

Opowiedział o drodze, którą przebył w ślad za Dillonem, i o farmie Cadge End.

- Wspaniale, słoneczko. Teraz potrzebujesz gorącej kąpieli.

Poszła do łazienki i odkręciła kurki. Kiedy wróciła do salonu, Billy spał na leżance z rozrzuconymi nogami.

- Och, Boże - westchnęła. Przykryła go kocem, po czym wróciła do łóżka.

Makiejew zastukał do drzwi przy Alei Victora Hugo. Otworzył Rashid.

- Ma pan dla nas jakieś wiadomości?

Makiejew skinął głową.

- Gdzie jest Michael?

- Czeka na pana.

Irakijczyk poprowadził go do salonu. Aroun stał przy kominku. Ubrany był w czarny smoking, ponieważ właśnie wrócił z opery.

- O co chodzi? - zapytał. - Czy coś się stało?

- Dzwonił Dillon z Anglii. Chce, żebyś rano poleciał do Saint-Denis. Mówił, że zjawi się tam po południu.

Aroun zbladł.

- Co on zamierza?

Nalał Rosjaninowi koniaku.

- Powiedział mi, że zamierza uderzyć w sztab wojenny, zbierający się przy Downing Street.

Zapadło milczenie. Na twarzy Arouna odmalowało się zdumienie. Pierwszy odezwał się Rashid.

- Sztab wojenny? To niemożliwe. W jaki sposób chce to zrobić?

- Nie mam pojęcia - odrzekł Makiejew. - Po prostu powtarzam wam, co mi powiedział. Sztab wojenny spotyka się o dziesiątej rano. Wtedy wykona ruch.

- Bóg jest wielki - powiedział Aroun. - Gdyby Dillon tego do konał, w środku wojny, przed ofensywą lądową, w całym arabskim świecie wywołałoby to niewiarygodny oddźwięk.

- Tak przypuszczam.

Aroun postąpił krok naprzód i złapał Makiejewa za klapę marynarki.

- Dokona tego, Josefie? Dokona tego?

- Wydaje się być pewny siebie. - Makiejew uwolnił się z uścisku. - Powtarzam wam tylko jego słowa.

Aroun odwrócił się i popatrzył w ogień, a potem odezwał się do Rashida:

- Odlatujemy o dziewiątej. Citationem. Podróż zajmie nam nie więcej niż godzinę.

- Rozkaz - odrzekł Rashid.

- Zadzwoń do starego Alphonse’a w Chateau. Niech gdzieś wyjedzie. Może wziąć kilka dni wolnego. Nie chcę, żeby się tam kręcił.

Rashid skinął głową i wyszedł do gabinetu.

- Alphonse’a? - zdziwił się Makiejew.

- To dozorca. O tej porze roku mieszka tam sam, dopóki nie każę mu zwołać służących z miejscowej wioski.

- Chciałbym polecieć z wami, jeśli nie sprawiłoby to kłopotu.

- Oczywiście, Josefie. - Aroun znowu nalał koniaku do kieliszków. - Niech Bóg mi wybaczy. Wiem, że piję za dużo, ale przy takiej okazji... - Uniósł kieliszek. - Za Dillona. Niech mu się po wiedzie.

Kiedy Sean wszedł do stajni, minęła właśnie ósma. Fahy, siedząc na ławeczce, pracował nad jedną z butli tlenowych.

- Jak idzie?

- Świetnie - odparł Fahy. - Prawie gotowe. Ta i jeszcze jedna.

Jaka jest pogoda?

Dillon podszedł do drzwi.

- Śnieg przestał padać, ale w telewizji podali, że znowu zacz nie sypać.

Fahy zaniósł butlę do forda, wszedł do wozu i z wielką ostrożnością dopasował ją do jednej z rur. Sean obserwował go. Weszła Angel z dzbankiem i dwoma kubkami.

- Kawy? - zapytała.

- Z przyjemnością. - Danny wziął od niej kubek. Nalała jemu i Dillonowi.

- Tak sobie myślałem - powiedział Dillon. - Ten garaż, w którym masz czekać w furgonetce, Angel. Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł.

Fahy przerwał robotę i spojrzał na niego.

- Dlaczego nie?

- Ta Rosjanka, moja informatorka, trzymała tam samochód.

Skoro obserwują jej mieszkanie, równie dobrze mogą pilnować jej garażu.

- Co więc proponujesz?

- Pamiętacie, gdzie się zatrzymałem? W tym hotelu przy Bayswater Road. Obok znajduje się supermarket z wielkim parkingiem na tyłach. Tam będziesz czekała. To nie zrobi większej różnicy - zwrócił się do dziewczyny. - Wszystko ci wyjaśnię jeszcze raz.

- Tak jest, panie Dillon. - Patrzyła, jak jej wujek kończy mocować swoją zaimprowizowaną bombę i wraca na ławeczkę. - Zastanawiałam się nad tym, panie Dillon, Saint-Denis, tak?

- O co chodzi?

- Pan tam odleci zaraz po akcji?

- Zgadza się.

- A co będzie z nami? - zapytała ostrożnie.

Fahy przestał wycierać ręce.

- Właśnie, Sean. Co z nami?

- Nic wam nie będzie - odparł Dillon. - Nikt nie ma pojęcia o was ani o waszej farmie. Jeżeli zrobimy to jutro, a zrobimy, wrócicie tutaj przed jedenastą trzydzieści - i to będzie koniec całej sprawy.

- Skoro tak twierdzisz - powiedział Fahy.

- Wierz mi, Danny. A jeżeli martwicie się o pieniądze, to zapewniam, że nie ma o co. Dostaniecie swój udział. Człowiek, dla którego pracuję, może zorganizować pieniądze zawsze i wszędzie Możecie dostać je tutaj, albo, jeżeli wolicie, w Europie.

- Pieniądze nigdy nie były dla mnie najważniejsze, Sean - powiedział Fahy. - Wesz o tym. Chodzi o to, że zawsze istnieje możliwość, że coś się nie uda. - Wzruszył ramionami. - Martwię się o Angel.

- Nie ma potrzeby. Gdyby istniało najmniejsze ryzyko, sam za proponowałbym, żebyście polecieli ze mną. - Dillon objął dziewczynę ramieniem. - Jesteś podniecona, prawda?

- Coś nie tak z moim żołądkiem, panie Dillon.

- Idź do łóżka. - Pchnął ją do drzwi. - Odjeżdżamy o ósmej.

- Nawet nie zmrużę oka.

- Spróbuj. Idź już. To rozkaz.

Wyszła ociągając się. Dillon zapalił papierosa i odwrócił się do towarzysza.

- Czy mogę ci w czymś pomóc, Danny?

- Nie. Robota zajmie mi jakieś pół godziny. Idź się położyć, Sean. Co do mnie, jestem w takim stanie jak Angel. Chyba nie będę mógł spać. A propos, znalazłem dla ciebie stare ubranie motocyklisty. - Fahy wskazał głową. - Jest przy BSA.

Leżała tam wysłużona kurtka, skórzane, stare spodnie i buty. Dillon uśmiechnął się.

- Przypominają mi młodość. Pójdę je przymierzyć.

Fahy przerwał pracę i przetarł oczy, jakby był bardzo zmęczony.

- Posłuchaj, Sean, czy to musi być jutro?

- O co ci chodzi?

- Mówiłem ci, że chcę przyspawać trochę płetw do tych butli w celu nadania im większej stabilności podczas lotu. Do tej pory nie miałem czasu tego zrobić. - Rzucił klucz do nakrętek na ławkę.

- Za duży pośpiech, Sean.

- To wina Brosnana i jego przyjaciół, nie moja - wyjaśnił Dillon. - Siedzą mi na karku. O mały włos dostaliby mnie w Belfaście. Bóg jeden wie, kiedy znów się pojawią. Nie, Danny. Jutro al bo nigdy.

Odwrócił się i wyszedł, a Fahy niechętnie podniósł klucz i wrócił do pracy.

Dillon stał przed lustrem szafy i zapinał kurtkę. Mimo że stara, powinna spełnić swoje zadanie.

- Kto by pomyślał? - powiedział cicho. - Osiemnaście lat minęło od czasu, gdy świat był młody i wszystko wydawało się możliwe.

Rozpiął kurtkę, zdjął ją, a potem otworzył walizkę i wyjął kamizelkę kuloodporną, którą dostał od Tani podczas pierwszego spotkania z nią. Nałożył, zawiązał i znowu założył kurtkę.

Usiadł na krawędzi łóżka, z walizki wyjął walthera, przejrzał go i założył tłumik. Następnie sprawdził berettę i położył na szafce w zasięgu ręki. Schował walizkę do szafy, wyłączył światło i wyciągnął się na łóżku, patrząc w ciemnościach na sufit.

Emocje nigdy nie miały doń dostępu. Teraz, w przeddzień zamachu, był spokojny jak zwykle.

- Przejdziesz do historii, Sean - powiedział cicho. - Do historii.

Zamknął oczy i po chwili spał.

W nocy znowu padał śnieg. Tuż po siódmej Fahy poszedł sprawdzić drogę. Po powrocie zastał Dillona, stojącego w drzwiach domu i jedzącego kanapkę z bekonem, z kubkiem herbaty w dłoni.

- Nie wiem, jak to robisz - powiedział do niego. - Nie mógł bym nic przełknąć. Natychmiast bym wszystko zwrócił.

- Boisz się, Danny?

- Jak cholera.

- To dobrze. To cię podkręci.

Przeszli do stajni i stanęli przy fordzie.

- No, wszystko gotowe - rzekł Fahy.

Dillon położył mu dłoń na ramieniu.

- Jesteś cudotwórcą, Danny.

W stajni pojawiła się Angel. Była ubrana w stare spodnie i buty, kurtkę, sweter i czapkę.

- Jedziemy?

- Już niedługo - powiedział Dillon. - Teraz załadujemy BSA do furgonetki.

Otworzyli tylne drzwi morrisa i po pochylni wprowadzili motor do środka. Dillon postawił go na nóżkach, a Fahy schował pochylnię. Podał Seanowi kask.

- To dla ciebie. Dla siebie mam jeden w fordzie. - Zawahał się.

- Jesteś uzbrojony, Sean?

Dillon wyjął zza pazuchy berettę.

- A ty?

- Jezu, Sean! Wiesz, że zawsze nienawidziłem broni.

Dillon włożył pistolet na miejsce i zapiął kurtkę. Zamknął drzwi furgonetki i odwrócił się.

- Wszystko w porządku?

- Już jedziemy? - spytała Angel.

Dillon popatrzył na zegarek.

- Jeszcze nie. Powiedziałem, że wyjedziemy o ósmej. Nie po winniśmy być za wcześnie. Teraz czas na jeszcze jedną filiżankę herbaty.

Wrócili do domu. Angel nastawiła wodę. Dillon zapalił papierosa i oparł się o zlew, obserwując ją.

- W ogóle się pan nie denerwuje? - zapytała go. - Czuję, jak mi wali serce.

- Chodź i zobacz to, Sean - zawołał Fahy.

Dillon przeszedł do pokoju. Danny włączył telewizor. W porannych wiadomościach pokazywali ośnieżony Londyn. Drzewa, skwery, chodniki, wszystko było pokryte grubą, białą warstwą.

- Niedobrze - stwierdził Fahy.

- Nie martw się, drogi są przejezdne - uspokoił go Sean.

Angel przyniosła herb” tę.

- Filiżanka herbaty, Danny, z dużą ilością cukru dla dodania energii - i ruszamy.

Brosnan gotował jajka i doglądał grzanek, gdy zadzwonił telefon. Usłyszał, że Mary podnosi słuchawkę. Po chwili zajrzała do kuchni.

- Dzwoni Harry. Chce pogadać.

Profesor podszedł do aparatu.

- Co się stało?

- Chciałem się tylko dowiedzieć, czy już jedziecie.

- W jaki sposób to rozegramy?

- Będziemy improwizować, ale musimy grać ostro.

- Zgadzam się - rzekł Brosnan.

- Myślisz, że Mary może iść tam z nami?

- Wolałbym nie.

- W takim razie trzeba jej to jakoś wyperswadować. Zostaw to mnie. Porozmawiam z nią w odpowiedniej chwili. Na razie.

Brosnan odłożył słuchawkę i wrócił do kuchni, gdzie Mary wyjęła już jajka i grzanki i nalewała herbatę.

- Co powiedział?

- Nic szczególnego. Zastanawiał się tylko, jak powinniśmy po stępować.

- A ja przypuszczam, że chcecie porządnie wygrzmocić Harveya przy pomocy ogromnej pałki.

- Coś w tym rodzaju.

- Czemu nie użyć śruby do ściskania kciuków, Martinie?

- No właśnie, czemu nie? - Sięgnął po grzankę. - Gdyby to miało poskutkować...

Poranna jazda drogą z Horsham do Dorking i dalej do Londynu dłużyła się z powodu pogody. Angel i Dillon siedzieli w morrisie, Fahy jechał tuż za nimi fordem. Dziewczyna była bardzo spięta, kostki jej dłoni, ściskających kierownicę, były białe, ale prowadziła doskonale. Kiedy dotarli na Bayswater Road i ruszyli w stronę hotelu, dochodziła dziewiąta piętnaście.

- Tutaj - powiedział Dillon. - Tutaj jest ten supermarket.

Wjazd na parking jest z boku.

Dziewczyna zmieniła bieg, skręciła i wolno wjechała na zapełniony parking.

- Tam, na samym końcu - rzekł Dillon. - Widzę wolne miejsce.

Stała tam ogromna, pokryta śniegiem przyczepa. Angel zaparkowała po jej drugiej stronie. Fahy zatrzymał się niedaleko. Dillon wyskoczył z samochodu, założył kask, obszedł wóz i otworzył tylne drzwi. Wyciągnął pochylnię, wszedł do środka i przy pomocy dziewczyny wyprowadził motor. Podczas gdy wsiadał na niego, Angel schowała pochylnię i zamknęła drzwi. Dillon zapalił silnik. Spojrzał na zegarek, zsiadł, postawił pojazd na nóżkach i podszedł do Fahy’ego siedzącego w fordzie.

- Pamiętaj, że musimy być piekielnie dokładni. Nie możemy jeździć w kółko wokół Whitehall, ktoś mógłby nabrać podejrzeń.

Gdybyśmy przyjechali zbyt wcześnie, opóźniaj jak możesz na Nabrzeżu Wiktorii. Udawaj, że coś ci wysiadło, a ja zatrzymam się, jakbym chciał ci pomóc. Jazda z Nabrzeża do Horse Guards Avenue i do rogu Whitehall zajmie najwyżej minutę. Pamiętaj o tym.

- Jezu, Sean! - Fahy był przerażony.

- Spokojnie, Danny, spokojnie - rzekł Dillon. - Uda się, zobaczysz. A teraz ruszajmy.

Wsiadł na motor.

- W nocy modliłam się za pana, panie Dillon - powiedziała Angel.



Rozdział XIII


Flood, Mordecai i Salter czekali przed zakładem pogrzebowym przy Whitechapel, gdy zajechała taksówka; wysiedli z niej Brosnan i Mary. Zaśnieżonym chodnikiem podeszli do mercedesa. Flood otworzył drzwi i zaprosił ich do środka. Spojrzał na zegarek.

- Dochodzi dziewiąta trzydzieści. Moglibyśmy już iść.

Z kieszeni na piersi wyjął walthera i sprawdził bezpiecznik.

- Dać ci coś? - zwrócił się do Brosnana.

- Dobry pomysł.

Mordecai otworzył przegródkę, wyjął browninga i rzucił na siedzenie.

- Może być, profesorze?

- Na miłość boską - odezwała się Mary. - Można by pomyśleć, że zaczynacie trzecią wojnę światową.

- Albo jej zapobiegamy - odparł Brosnan. - Czy pomyślałaś 0tym?

- Chodźmy - rzekł Flood i wysiadł.

Brosnan wyszedł za nim, Mordecai z drugiej strony. Mary próbowała wysiąść, ale Harry powstrzymał ją.

- Nie tym razem, kochanie. Powiedziałem Myrze, że przyprowadzę księgowego. To rola dla Martina. Mordecai chodzi ze mną wszędzie. Oczekują tylko naszej trójki.

- Niech pan posłucha - odparła. - Jestem oficerem armii, reprezentuję mój kraj.

- To świetnie. Zaopiekuj się panią, Charlie - polecił Salterowi 1ruszył do wejścia, gdzie Mordecai właśnie naciskał dzwonek.

Portier, który ich wpuścił, uśmiechał się służalczo.

- Dzień dobry, panie Flood. Pan Harvey przesyła ukłony i prosi, żebyście panowie usiedli na chwilę w poczekalni. Właśnie przyjechał z Heathrow.

- Dobrze - odrzekł Flood i poszedł za nim.

Poczekalnia utrzymana była w stonowanych kolorach. Ciemne krzesła i ściany, dywan w kolorze rdzy. Kinkiety w kształcie świec rzucały rozproszone światło, przez głośniki sączyła się łagodna muzyka.

- Co o tym sądzisz? - zapytał Brosnan.

- Myślę, że rzeczywiście wrócił niedawno - odparł Harry. - Nie martw się.

Mordecai zajrzał do jednej z Kaplic Spoczynku.

- Kwiaty. Pełno ich w takich miejscach. Zawsze kojarzą mi się ze śmiercią.

- Będę o tym pamiętał, kiedy nadejdzie twoja kolej - powie dział Flood. - Żadnych kwiatów dla Mordecaia Fletchera.

Dochodziła dziewiąta czterdzieści, gdy furgonetka wjechała w zatoczkę na Nabrzeżu Wiktorii. Fahy miał spocone dłonie. We wstecznym lusterku zobaczył, że Dillon zatrzymuje się za nim, ustawia motor i idzie w jego stronę. Otworzył okno.

- W porządku?

- Świetnie, Sean.

- Zostaniemy tu tak długo, jak tylko będzie można. Piętnaście minut byłoby idealnie. Jeżeli pojawi się policjant z drogówki, po prostu odjedź. Ja zrobię to samo. Pojedziemy kilkaset metrów wzdłuż nabrzeża, a potem zawrócimy.

- Dobrze, Sean. - Szczęki Fahy’ego drżały.

Dillon wyjął paczkę papierosów, włożył dwa w usta, zapalił je i jednego podał Danny’emu.

- Tak zwykle robią kochankowie na romantycznych filmach - powiedział i roześmiał się ze swego dowcipu.

Kiedy Flood, Brosnan i Mordecai weszli do gabinetu, Myra oczekiwała ich. Ubrana była w czarną bluzkę i spodnie, w ręku trzymała teczkę z dokumentami.

- Wyglądasz jak kobieta interesu, Myro - zauważył Flood.

- Jestem nią, Harry. Mam mnóstwo roboty. - Pocałowała go w policzek i skinęła bokserowi. - Cześć, mięśniaku. - Następnie spojrzała na Brosnana. - A to kto?

- Mój nowy księgowy, pan Smith.

- Naprawdę? - Skinęła głową. - Jack oczekuje panów. - Otworzyła drzwi i wprowadziła ich do gabinetu wujka.

W kominku jasno płonął ogień, było ciepło i przyjemnie. Harvey siedział za biurkiem, paląc jedno ze swoich ulubionych cygar. Billy siedział po lewej stronie, na oparciu sofy, z płaszczem niedbale przerzuconym przez kolano.

- Miło cię widzieć, Jack - powiedział Flood.

- Czyżby? - Harvey zerknął na Brosnana. - Kto to jest?

- Nowy księgowy Harry’ego, wujku. - Myra okrążyła biurko i stanęła za nim. - Pan Smith.

Harvey pokręcił głową.

- Nigdy nie widziałem księgowego wyglądającego tak jak pan Smith, a ty, Myro? - Zwrócił się do Flooda. - Mój czas jest cenny, Harry. Czego chcesz?

- Dillona - odparł Flood. - Seana Dillona.

- Dillona? - Harvey był zdumiony. - A kim, na Boga, jest ten Dillon?

- Niewysoki mężczyzna - powiedział Brosnan. - Irlandczyk, aczkolwiek może uchodzić za kogokolwiek. Sprzedawał mu pan broń i materiały wybuchowe w osiemdziesiątym pierwszym.

- To było nierozsądne, Jack - zauważył Harry. - Wysadził wtedy spory kawałek Londynu. Teraz uważa, że uda mu się znowu.

- A dokąd mógłby pójść po towar, jak nie do starego kumpla, Jacka Harveya? - rzekł Brosnan. - To logiczne, prawda?

Myra silnie ścisnęła wuja za ramię. Harvey poczerwieniał gwałtownie.

- Billy! - zawołał.

Flood podniósł rękę.

- Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli chłopak trzyma pod płaszczem broń, to mam nadzieję, że jest wymierzona.

Billy strzelił spod płaszcza, trafiając Mordecaia w lewe udo, gdy ten wyciągał pistolet. Harry wyjął broń i trafił chłopaka w pierś. Ten zdążył wystrzelić jeszcze dwa razy; jeden pocisk spudłował, drugi ugodził Flooda w lewe ramię.

Jack Harvey otworzył szufladę. W jego dłoni pojawił się smith & wesson. Brosnan strzelił, trafiając go w ramię. Pokój napełnił się dymem i zapachem prochu.

Myra z krzykiem przypadła do wuja, który ciężko osunął się na fotel. Była wściekła.

- Łajdaki! - zawołała.

Harry odwrócił się do Mordecaia.

- W porządku?

- Będzie w porządku, gdy zajmie się mną doktor Aziz. Ten sukinsyn był cholernie szybki.

Flood, wciąż trzymając pistolet, złapał się za lewe ramię. Krew przeciekała mu przez palce. Spojrzał na Brosnana.

- Dobra, skończmy to.

Zrobił dwa kroki w stronę biurka i wycelował Harveyowi prosto w twarz.

- Strzelę ci między oczy, jeżeli nie powiesz tego, co chcemy wiedzieć.

- Niech cię szlag trafi! - zaklął Jack.

Flood przytknął mu pistolet do czoła.

- Na miłość boską, zostaw go! - krzyknęła Myra. - Ten facet, o którego pytasz, nazywa się Peter Hilton. Handlował z Jackiem w osiemdziesiątym pierwszym. Wtedy używał innego nazwiska.

Michael Coogan.

- Czego chciał tym razem?

- Kupił dwadzieścia pięć kilogramów semtexu. Odebrał go zeszłej nocy i zapłacił gotówką. Billy śledził go aż do jego kryjówki.

- Gdzie to jest?

- Tutaj jest adres. - Podniosła z biurka kawałek papieru. - Na pisałam wszystko Jackowi.

Flood rzucił okiem i podał kartkę Brosnanowi. Pomimo bólu uśmiechnął się do niego.

- Cadge End, Martinie. Wynośmy się stąd.

Skierowali się do drzwi. Mordecai szedł pierwszy, utykając 1krwawiąc. Myra podeszła do Billy’ego, który jęczał głośno. Od wróciła się i wycedziła:

- Dopadnę was za to. Wszystkich.

- Nie, Myro, nie dopadniesz - odparł Harry. - Jeżeli jesteś rozsądna, potraktujesz to jako doświadczenie. Zadzwoń teraz do lekarza. - Odwrócił się i wyszedł.

Kiedy wsiadali do mercedesa, mijała właśnie dziesiąta.

- Jezu, Harry, wszędzie krew - powiedział Charlie Salter.

- Jedź, Charlie. Wiesz dokąd.

Mary spoglądała ponuro.

- Co tam się stało?

- To się stało. - Brosnan podał jej kartkę z informacją, jak do jechać do Cadge End.

- Mój Boże - powiedziała czytając. - Chyba zatelefonuję do generała.

- Nie, nie zrobisz tego - rzekł Flood. - To jest nasza sprawa.

Zgodzisz się ze mną, Martinie?

- Całkowicie.

- Najpierw zadzwonimy do małego szpitaliku, prowadzone go przez mojego przyjaciela, doktora Aziza. On zajmie się Mordecaiem i moim ramieniem. Potem jedziemy do Cadge End.

Pomimo zimna Fahy pocił się obficie. Skręcił z Nabrzeża Wiktorii w Horse Guards Avenue, obok budynku ministerstwa obrony. Jezdnia była czysta, ale po obu jej stronach śnieg leżał na chodnikach, drzewach i budynkach. We wstecznym lusterku widział Dillona na motorze, ponurą postać w czarnej skórze. A potem nadszedł moment prawdy i wszystko zdarzyło się w jednej chwili.

Wjechał na skrzyżowanie Horse Guards Avenue i Whitehall. Po drugiej stronie jezdni dostrzegł dwóch żołnierzy z kawalerii, jak zwykle na koniach, z obnażonymi szablami.

Stojący opodal policjant odwrócił się i zauważył furgonetkę. Fahy zgasił silnik, nastawił zegary i założył kask. Kiedy wychodził i zamykał drzwi na klucz, policjant zawołał coś i zaczął biec w jego stronę. Dillon zakręcił, Fahy dopadł go, przerzucił nogę nad siedzeniem i ruszyli, mijając w skręcie zdumionego policjanta. Jechali szybko w kierunku Trafalgar Square. Kiedy Dillon włączył się w ruch, usłyszeli pierwszą eksplozję. Później rozległa się następna i następna, aż wreszcie do ich uszu dobiegł odgłos wybuchu samochodu.

Dillon jechał bez pośpiechu przez Admiralty Arch i wzdłuż Mali. W ciągu dziesięciu minut przejechał Marble Arch, skręcił w Bayswater Road i wjechał na parking supermarketu. Kiedy tylko Angel zauważyła ich, wysiadła z furgonetki. Otworzyła drzwi i wysunęła pochylnię. Dillon i Fahy wprowadzili motor do środka i zatrzasnęli drzwi.

- Jak poszło? - zapytała Angel. - Wszystko w porządku?

- Zostawmy to teraz. Wsiadaj i ruszaj - polecił Dillon.

Zrobiła, co kazał. Fahy usiadł obok niej. Chwilę potem jechali już Bayswater Road.

- Wracaj tą drogą, którą przyjechaliśmy, ale nie za szybko.

Fahy włączył radio i sprawdził kilka stacji BBC.

- Nic - powiedział. - Muzyka i pieprzenie.

- Daj spokój - rzekł Dillon. - Bądź cierpliwy. Usłyszysz o tym już wkrótce.

Zapalił papierosa i oparł się wygodnie, gwiżdżąc cicho.

Mordecai Fletcher leżał na stole operacyjnym w małym pokoiku, w szpitalu przy Wapping High Street, a doktor Aziz, siwowłosy Hindus w okrągłych, drucianych okularach, badał jego udo.

- Harry, przyjacielu, myślałem, że zerwałeś już z tym? - po wiedział. - Czuję się znowu jak podczas tej cholernej nocy w Bom baju.

Flood siedział na krześle. Zdjął marynarkę, a młoda hinduska pielęgniarka opatrywała mu ramię. Rozcięła rękaw i tamponowała ranę. Brosnan i Mary stali, przyglądając się.

- Co z nim? - zapytał Flood.

- Będzie musiał zostać tutaj przez dwa, trzy dni. Wyjmę kulę pod znieczuleniem. Teraz zobaczymy, jak tam twoje ramię.

Ujął ramię Flooda i delikatnie włożył w ranę małe szczypce. Pielęgniarka trzymała aluminiowe naczynie. Aziz rzucił wyjętą z ramienia kulę. Flood krzywił się z bólu.

- To chyba wszystko, Harry, ale powinieneś się prześwietlić.

- Zabandażuj to i daj mi temblak - powiedział Flood. - Przyjdę później.

- Jak chcesz.

Wspomagany przez pielęgniarkę, zręcznie zabandażował ramię, następnie otworzył szafkę i znalazł paczuszkę ampułek morfiny. Podał jedną rannemu.

- Zupełnie jak w Wietnamie, Harry - rzekł Brosnan.

- To uśmierzy ból - wytłumaczył Aziz Floodowi, a pielęgniarka pomogła mu założyć marynarkę. - Radzę przyjść nie później niż dziś wieczorem.

Pielęgniarka założyła Floodowi temblak. Kiedy okrywała go płaszczem, szczęknęły otwierane drzwi i wpadł Charlie Salter.

- Rozpętało się piekło! Właśnie słyszałem przez radio. Atak moździerzowy na Downing Street.

- Na miłość boską! - wykrzyknęła Mary.

Wypadli z pokoju. Za drzwiami Mary zwróciła się do Brosnana:

- Przynajmniej wiemy, dokąd ten sukinsyn pojechał.

Tego ranka w skład sztabu wojennego wchodziło więcej osób niż zazwyczaj. Razem z premierem było piętnaście osób. Spotkanie w Cabinet Room właśnie się rozpoczęło, kiedy pierwszy pocisk zatoczył szeroki, dwustumetrowy łuk. Rozległ się potężny huk, tak głośny, że był wyraźnie słyszalny w biurze generała Fergusona przy Horse Guards Avenue.

- Chryste! - zawołał Ferguson i, tak jak większość osób w bu dynku, popędził do okna.

W Cabinet Room popękały zbrojone szyby, lecz impet wybuchu został powstrzymany przez zabezpieczające zasłony. Pierwsza bomba zrobiła w ogrodzie krater; wyrwała rosnące tam drzewo. Następne dwie chybiły jeszcze bardziej i wybuchły na Mountbatten Green między zaparkowanymi samochodami. Jeden z nich eksplodował, ale w tej samej chwili urządzenie samoniszczące wysadziło też furgonetkę. Członkowie Rady zareagowali w miarę spokojnie. Wszyscy przykucnęli, niektórzy szukali schronienia pod stołem. Z wybitych okien powiało zimnym powietrzem.

Premier wstał i przywołał na twarz niepewny uśmiech.

- Panowie - powiedział spokojnie - sądzę, że będziemy kontynuować rozmowy gdzie indziej.

Powiedziawszy to, wyszedł.

Mary i Brosnan siedzieli z tyłu, Flood zaś obok Saltera, który robił, co mógł, by jechać jak najszybciej.

- Muszę porozmawiać z generałem Fergusonem - powiedziała Mary. - To ważne.

Przejeżdżali przez Putney Bridge. Harry odwrócił się i spojrzał na Brosnana, który skinął głową.

- Dobra - rzekł Flood. - Rób, jak chcesz.

Mary połączyła się z ministerstwem obrony, lecz Fergusona tam nie było. Zostawiła numer telefonu i rozłączyła się.

- Pewnie biega tam, na wpół oszalały - rzekł Brosnan i zapalił papierosa.

- Dobra, Charlie. Epsom, a potem Dorking i Horsham Road - polecił Harry. - Dodaj gazu, chłopie.

Wiadomość nadana przez BBC była jak zwykle lakoniczna i wyprana z emocji. Doniesiono o zamachu bombowym, który miał miejsce na Downing Street około dziesiątej rano. Budynek rządu został nieco uszkodzony, lecz premier i członkowie sztabu wojennego, spotykający się właśnie o tej porze, wyszli bez szwanku. Angel straciła na chwilę panowanie nad kierownicą.

- Och, Boże, nie!

Dillon przytrzymał kierownicę.

- Odpręż się, dziewczyno - powiedział uspokajająco. - Skup się na prowadzeniu.

Fahy wyglądał tak, jakby za chwilę miał zwymiotować.

- Gdybym zdążył założyć te płetwy na butle, byłoby inaczej.

Za bardzo się spieszyłeś, Sean. Przestraszyłeś się Brosnana.

- Może tak było - powiedział Dillon. - Faktem jest, że spudłowaliśmy.

Wyjął papierosa, zapalił i nagle zaczął się niepohamowanie śmiać.

Aroun wyleciał z Paryża o dziewiątej trzydzieści, pilotując samolot. Rashid leciał jako drugi pilot, zgodnie z regulaminem lotniczym. Makiejew, siedzący w kabinie za nimi, czytał poranną gazetę. Aroun wezwał wieżę kontrolną na lotnisku w Cherbourgu i poprosił o pozwolenie lądowania na prywatnym pasie w Saint-Denis.

Kontroler dał mu pozwolenie i dodał:

- Dostaliśmy wiadomość z ostatniej chwili. Zamach bombowy na budynek rządu brytyjskiego na Downing Street w Londynie.

- Jakieś szczegóły? - zapytał Aroun.

- Na razie nie podali niczego więcej.

Aroun uśmiechnął się do Rashida, który także usłyszał wiadomość.

- Przejmij stery i wyląduj.

Przedostał się do kabiny i usiadł obok Makiejewa.

- Wiadomość z ostatniej chwili. Zamach bombowy na Downing Street.

Makiejew wypuścił gazetę z rąk.

- Co się stało?

- Na razie wiemy tylko tyle. - Aroun spojrzał w niebo, rozkładając ręce. - Chwała niech będzie Bogu.

Ferguson, Lane i Mackie stali przy samochodach przy Mountbatten Green. Prószył śnieg. Ekipa dochodzeniowa oglądała dokładnie trzeci pocisk, ten, który nie wybuchł.

- Kiepska sprawa, sir - powiedział Lane. - Używając starego wyrażenia - prosto w serce Imperium. Jak mogło im się to udać?

- Ponieważ mamy demokrację, inspektorze. Ponieważ ludzie powinni móc żyć tak, jak chcą. Nie możemy przekształcić Londy nu w fortecę, jak to zrobiono w Europie Wschodniej.

Podszedł młody policjant z przenośnym telefonem i szepnął coś do Mackie’ego.

- Przepraszam, generale, to pilne - powiedział sierżant. - Pańskie biuro usiłowało skontaktować się z panem. Kapitan Tanner na linii.

- Proszę mi to dać. - Generał wziął telefon. - Tu Ferguson. Ro zumiem. Dajcie mi numer. - Skinął na Mackie’ego, który wyjął notes i długopis i zajął się notowaniem.

Kiedy zadzwonił telefon, mercedes przejeżdżał właśnie przez Dorking. Mary odebrała natychmiast.

- Generale?

- Co się dzieje? - zapytał Ferguson.

- Ten zamach to musi być sprawka Dillona. Dowiedzieliśmy się, że zeszłej nocy kupił od Jacka Harveya dwadzieścia pięć kilo gramów semtexu.

- Gdzie teraz jesteście?

- Właśnie wyjeżdżamy z Dorking, sir. Jedziemy w kierunku Horsham Road. Brosnan, ja i Harry Flood. Mamy adres Dillona.

- Podaj mi go. - Znowu skinął na Mackie’ego i powtórzył głośno dane, aby sierżant mógł je zapisać.

- Drogi nie są najlepsze, sir, dużo tu śniegu, ale powinniśmy być na miejscu za pół godziny - powiedziała Mary.

- Świetnie. Nie ryzykujcie niepotrzebnie, ale nie pozwólcie sukinsynowi uciec. Wysyłamy za wami posiłki. Będę jechał swoim samochodem, więc jakby co, znasz mój numer telefonu.

- Tak jest, sir.

Odłożyła słuchawkę.

- W porządku? - spytał Flood.

- Posiłki w drodze. Nie możemy pozwolić mu uciec.

Brosnan wyjął z kieszeni browninga i sprawdził go.

- Nie ucieknie - powiedział. - Nie tym razem.

Ferguson opowiedział Lane’owi, co się stało.

- Jak pan sądzi, co zrobił Harvey, inspektorze?

- Udał się pod opiekę do jakiegoś doktora w miłym, prywat nym szpitaliku, sir.

- Właśnie. Sprawdź to. Jeśli jest tak, jak mówisz, nie wtrącaj się. Po prostu obserwuj go. Ale najpierw pojedziemy do Cadge End. Zorganizujcie samochody.

Lane i Mackie odeszli szybko. Ferguson ruszył za nimi i na rogu natknął się na premiera, idącego w towarzystwie ministra spraw wewnętrznych i kilku doradców. Major zobaczył Fergusona i podszedł do niego.

- To Dillon, generale?

- Tak, panie premierze.

- Całkiem blisko. - Uśmiechnął się. - Zbyt blisko, żeby to zlekceważyć. Niezły z niego fachowiec.

- Już niedługo nim będzie, panie premierze. W końcu udało mi się dowiedzieć się, gdzie ma kryjówkę.

- Nie mogę więc pana zatrzymywać, generale. Proszę kontynuować akcję. Wszelkie środki są do pana dyspozycji.

Ferguson odwrócił się i odszedł.

Szlak wiodący do Cadge End pokryty był grubszą warstwą śniegu niż parę godzin temu, kiedy odjeżdżali. Angel wjechała na podwórze i skręciła do stajni.

- Co teraz? - zapytał Fahy.

- Napiłbym się herbaty. - Dillon wysiadł, obszedł samochód, otworzył tylne drzwi i wysunął pochylnię. - Pomóż mi, Danny.

Wyprowadzili motor i ustawili go na nóżkach.

- Wykonałeś kawał dobrej roboty, Danny.

Angel ruszyła naprzód, mężczyźni za nią.

- W ogóle się nie denerwujesz, Sean? - zapytał Fahy.

- Zdenerwowanie zakłóca jasność myślenia.

- A ja jestem roztrzęsiony. Nie potrzebuję wcale jakiejś choler nej herbaty, tylko whisky.

Fahy poszedł do pokoju, a Dillon na górę, do swojej sypialni. Znalazł starą torbę i szybko zapakował do niej garnitur, trencz, koszule, buty i pozostałe rzeczy. Przejrzał portfel. Miał jeszcze około czterystu funtów. Otworzył walizkę, gdzie leżało pięć tysięcy dolarów, jakie mu zostały z pieniędzy przeznaczonych na wydatki, oraz walther z tłumikiem. Odbezpieczył broń, po czym włożył ją z powrotem do walizki razem z prawem jazdy z Jersey oraz uprawnieniami pilota.

Rozsunął kurtkę, wyjął berettę, sprawdził ją, a następnie wsunął z tyłu za pasek skórzanych spodni, chowając kolbę pod kurtkę.

Z torbą i walizką zszedł na dół. Fahy oglądał wiadomości telewizyjne. Relacjonowano właśnie przebieg wydarzeń przy Downing Street.

- Przed chwilą pokazali premiera, oglądającego zniszczenia.

Wyglądał, jakby nic się nie stało.

- Miał facet szczęście - rzekł Dillon.

Podeszła Angel i podała mu filiżankę herbaty.

- Co teraz będzie, panie Dillon?

- Dobrze wiesz, co będzie, Angel. Odlecę w siną dal.

- Do Saint-Denis?

- Zgadza się.

- Tobie dobrze, Sean. A my zostaniemy tu, by wypić całe to piwo - powiedział Fahy.

- O co ci chodzi?

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi.

- Nikt nie ma nic na ciebie, Danny. Jesteś bezpieczny aż do dnia sądu ostatecznego. To na mnie poluje Brosnan, ta jego przy jaciółka i generał Ferguson. Oni chcą mnie.

Fahy odwrócił twarz.

- Nie możemy polecieć z panem, panie Dillon? - spytała Angel.

Odstawił filiżankę i położył dłonie na jej ramionach.

- Nie ma potrzeby, Angel. Ja uciekam, wy nie. Oni nie wiedzą nawet o waszym istnieniu.

Podszedł do telefonu i połączył się z lotniskiem w Grimethorpe. Grant odebrał natychmiast.

- Tak, kto mówi?

- Peter Hilton, stary. - Dillon powrócił do swojego nazwiska na użytek publiczny. - Możemy lecieć? Nie za dużo śniegu?

- W powietrzu jest czysto - odrzekł Grant. - Ale mogą być kłopoty ze startem. Kiedy chce pan odlecieć?

- Będę za jakieś pół godziny. Pasuje? - zapytał Dillon.

- Czekam na pana.

Odłożył słuchawkę i nagle do jego uszu dobiegł krzyk Angel.

- Nie, wujku Danny!

Odwrócił się i ujrzał Fahy’ego, stojącego w drzwiach oraz strzelbą w dłoniach.

- Ale mi nie pasuje, Sean.

- Danny, chłopie! - Dillon rozłożył ręce. - Nie rób tego.

- Jedziemy z tobą, Sean. To moje ostatnie słowo.

- Czy martwisz się o pieniądze, Danny? Czy nie mówiłem ci, że człowiek, dla którego pracuję, może zapłacić wam zawsze i wszędzie?

Fahy trząsł się, strzelba drżała mu w dłoniach.

- Nie, nie chodzi o pieniądze. - Załamał się nagle. - Boję się, Sean. Jezu, kiedy zobaczyłem to w telewizji... Jeżeli mnie złapią, spędzę resztę życia w więzieniu. Jestem na to za stary, Sean.

- To dlaczego w to wszedłeś?

- Gdybym to ja wiedział. Siedząc tutaj, przez te wszystkie lata śmiertelnie się nudziłem. Furgonetka, pociski, to była robota - marzenie. I wtedy zjawiłeś się ty i urzeczywistniłeś je.

- Rozumiem.

Fahy uniósł strzelbę.

- A więc tak, Sean. Jeżeli my nie pójdziemy, ty też nie.

Dłoń Dillona namacała kolbę beretty. Nagle wyciągnął broń i strzelił dwa razy. Fahy’ego odrzuciło do tyłu. Uderzył o ścianę i osunął się na podłogę.

Angel krzyknęła, podbiegła i uklękła przy nim. Po chwili podniosła się wolno, wpatrując w Dillona.

- Zabił go pan.

- Nie dał mi wyboru.

Odwróciła się i rzuciła do drzwi. Dillon ruszył za nią. Przebiegła podwórko i zniknęła w jednej ze stajni. Poszedł za nią i stanął w wejściu nasłuchując. Gdzieś na strychu rozległ się szelest. Na dół spadło trochę słomy.

- Angel, posłuchaj mnie. Zabiorę cię ze sobą.

- Nie, nie zabierze pan. Pan mnie zabije, tak jak jego. Jest pan cholernym mordercą.

Jej głos był przytłumiony. Sean przez moment celował z beretty w kierunku, z którego dochodził.

- A czego się spodziewałaś? Myślałaś, że to zabawa?

Cisza. Odwrócił się i skierował do domu. Przestąpił przez ciało Danny’ego, schował pistolet, wziął walizkę i torbę z ubraniami, wrócił do stajni i włożył bagaż do morrisa, kładąc go na siedzeniu pasażera.

Spróbował jeszcze raz.

- Jedź ze mną, Angel. Nigdy bym cię nie skrzywdził, przysięgam. - Nie było odpowiedzi. - Do diabła z tobą - rzucił, wsiadł do samochodu i odjechał.

Jakiś czas potem, kiedy zapanowała całkowita cisza, Angel zeszła po drabinie i poszła do domu. Z twarzą bez wyrazu usiadła obok ciała wujka i nie ruszyła się, nawet wtedy, gdy usłyszała warkot wjeżdżającego na podwórze samochodu.



Rozdział XIV


Pas startowy w Grimethorpe był całkowicie pokryty śniegiem, a drzwi hangarów zamknięte. Dillon podjechał do chatki. Jedyną oznaką życia był dym, wydobywający się z jej komina. Irlandczyk wysiadł, zabrał bagaże i ruszył do drzwi. Kiedy wszedł do środka, Billy Grant stał przy piecu i pił kawę.

- Ach, tutaj pan jest. Miejsce wygląda jak wyludnione - powie dział Dillon. - Zaczynałem się niepokoić.

- Nie ma potrzeby.

Grant, ubrany w stary czarny kombinezon lotniczy i skórzaną kurtkę, sięgnął po butelkę szkockiej i nalał trochę do kubka z kawą.

Dillon położył torbę, ale walizkę ciągle trzymał w prawej dłoni.

- Czy to rozsądne, stary? - zapytał łagodnie.

- Nigdy nie byłem szczególnie rozsądny, stary. - Grant najwyraźniej przedrzeźniał go. - Dlatego skończyłem na takim śmietniku. - Podszedł do biurka i usiadł. Dillon zauważył na nim mapę kanału La Manche, wybrzeża Normandii i Cherbourga, tę samą, którą oglądał z Angel pierwszej nocy.

- Naprawdę chciałbym już ruszać, stary - rzekł. - Jeżeli martwi się pan o resztę wynagrodzenia, mogę zapłacić gotówką. - Pod niósł walizkę. - Na pewno nie ma pan nic przeciwko dolarom.

- Nie, ale mam coś przeciwko robieniu ze mnie głupca. - Grant wskazał na mapę. - Gówno, a nie Land’s End. Widziałem, jak przeglądał pan tę mapę razem z dziewczyną. Kanał La Manche i francuskie wybrzeże. Chciałbym wiedzieć, w co usiłuje mnie pan wciągnąć?

- Naprawdę jesteś bardzo głupi, stary - rzekł Dillon.

Grant odsunął szufladę i wyjął rewolwer.

- Zobaczymy. Teraz postaw walizkę na biurku i cofnij się, a ja zobaczę, co my tu mamy.

- Ależ stary, po co to wszystko?

Dillon podszedł do niego i położył walizkę. W tej samej chwili wyjął pistolet zza paska, przechylił się przez biurko i strzelił do Granta z bliskiej odległości.

Pilot osunął się bezwładnie. Dillon schował pistolet, zwinął mapę, włożył ją pod pachę, podniósł torbę i walizkę i wyszedł. Mozolnie brnął w śniegu w kierunku hangaru. Wszedł bocznymi drzwiami i rozsunął je. Wybrał cessnę z tej tylko przyczyny, że stała bliżej. Schodki prowadzące do kabiny były opuszczone. Wrzucił bagaże do środka i wszedł, zasuwając za sobą drzwi.

Usiadł przy sterach i spojrzał na mapę. Do pasa startowego w Saint-Denis było stąd jakieś dwieście dwadzieścia kilometrów. Jeżeli nie natrafi na wiatr od dziobu, powinien być tam w czterdzieści pięć minut. Jego lot nie jest zarejestrowany, a radary szybko go wyłapią, lecz to nie ma znaczenia. Gdyby doleciał do morza w okolicach Brighton, zniknąłby nad kanałem, zanim ktokolwiek by się zorientował. Pozostawała kwestia lądowania w Saint-Denis, ale jeśli dotrze na wybrzeże na wysokości stu osiemdziesięciu metrów, przy odrobinie szczęścia uniknie namierzenia przez radar w Cherbourgu.

Odłożył mapę na siedzenie obok, tak aby móc ją widzieć, i zapalił najpierw silnik rozruchowy, a potem startowy. Wyjechał z hangaru, zatrzymał się, po czym spojrzał na wskaźnik paliwa. Było tak, jak mówił Grant - pełne baki. Zapiął pas i zaczął kołować do startu.

Skręcił pod wiatr i ruszył. Zdawał sobie sprawę z oporu, jaki powoduje śnieg, zwiększył więc moc, a także poluzował stateczniki. Samolot zaczął się wznosić. Przechylił go, aby skręcić w kierunku Brighton, i w tym momencie ujrzał na dole czarną limuzynę, wyjeżdżającą spomiędzy drzew, i pędzącą w stronę hangarów.

- Nie wiem, kim do cholery jesteście - powiedział cicho - ale jeśli przyjechaliście po mnie, to spóźniliście się.

Skręcił pod dużym kątem i skierował się w stronę wybrzeża.

Angel siedziała w kuchni przy stole, trzymając kubek kawy, który podała jej Mary. Brosnan i Flood z ręką w temblaku stali obok, Salter oparł się o drzwi.

- Przy Downing Street był Dillon z twoim wujkiem, tak? - spytała Mary.

Dziewczyna kiwnęła głową.

- Prowadziłam morrisa. Dillon na motorze jechał za wujkiem, który prowadził forda. Przywiozłam ich z powrotem. Wujek bał się... Bał się tego, co może się stać.

- A Dillon? - zapytała Mary.

- Odleciał z lotniska Grimethorpe. Umówił się z Graniem, pi lotem który je prowadzi. Powiedział, że chce lecieć do Land’s End, ale to nieprawda.

Siedziała, ściskając kubek i bezmyślnie gapiąc się przed siebie.

- A dokąd chciał polecieć, wiesz? - zapytał łagodnie Brosnan.

- Pokazał mi na mapie. To jest we Francji, na wybrzeżu, na południe od Cherbourga. Był tam zaznaczony pas startowy. Saint-Denis.

- Jesteś pewna?

- Całkowicie. Wujek prosił go, żeby wziął nas ze sobą, ale on nie chciał. Wtedy wujek zezłościł się. Wziął strzelbę i... - Zaczęła szlochać.

Mary objęła ją ramieniem.

- Już dobrze. Wszystko jest w porządku.

- Coś jeszcze? - spytał Brosnan.

- Chyba nie. - Angel z trudem się opanowała. - Zaproponował wujkowi pieniądze. Powiedział, że człowiek, dla którego pracuje, może je wypłacić zawsze i wszędzie.

- Powiedział, kto to taki? - zapytał Brosnan.

- Nie. - Nagle coś jej się przypomniało. - Kiedy pierwszy raz tu przyjechał, wspomniał coś o pracy dla Arabów.

Mary spojrzała na Martina.

- Irak?

- Zawsze zastanawiałem się nad taką możliwością.

- Dobra, chodźmy - rzucił Harry. - Sprawdźmy to Grimethorpe.

Charlie, ty zostań tutaj z tym dzieciakiem - polecił Salterowi - do póki nie nadejdą posiłki. My weźmiemy mercedesa. - Odwrócił się i wyszedł.

W Saint-Denis Rashid, Aroun i Makiejew stali, pijąc szampana i czekając na wiadomości telewizyjne.

- Dzień radości w Bagdadzie - powiedział Aroun. - Teraz na rody dowiedzą się, jaka jest siła irackiego prezydenta.

Na ekranie pojawił się spiker, który powiedział parę słów. Potem pojawiły się obrazy. Whitehall w śniegu, straż, budynek przy Downing Street, zasłony zwisające z wybitych okien, Mountbatten Green i premier oglądający zniszczenia.

Trzej mężczyźni stali w milczeniu, wstrząśnięci.

Pierwszy odezwał się Aroun.

- Zawiódł nas - wyszeptał. - Wszystko na nic. Kilka wybitych okien, dziura w ogrodzie.

- Próbował - zaprotestował Makiejew. - Najważniejsze uderzenie w rząd brytyjski, jakiego kiedykolwiek się podjęto. I to w samo siedlisko bestii.

- No i co z tego? - Aroun cisnął kieliszek w ogień. - Potrzebowaliśmy spektakularnego efektu, a on zawiódł. Nie udało mu się z Thatcher i nie udało mu się z brytyjskim premierem. Oprócz twoich wielkich słów, Josefie, nic, tylko niepowodzenia.

Usiadł przy stole, na jednym z krzeseł z wysokim oparciem.

- Dobrze, że nie zapłaciliśmy mu tego miliona funtów - powie dział Rashid.

- To prawda - rzekł Aroun - ale pieniądze akurat nie odgrywa ją największej roli. W grę wchodzi pozycja, jaką mam w Iraku.

- Co więc robimy? - zapytał Makiejew.

- Co robimy? - Aroun spojrzał na Rashida. - Bardzo gorąco przywitamy naszego przyjaciela Dillona w ten mroźny dzień, prawda, Ali?

- Na pana rozkazy, panie Aroun - odrzekł Rashid.

- A ty, Josefie? Jesteś z nami? - zapytał Aroun.

- Oczywiście - odparł Makiejew, bo nic innego mu nie pozo stało. - Oczywiście. - Kiedy dolewał sobie szampana, ręce mu drżały.

Gdy mercedes, prowadzony przez Brosnana, wyjechał zza drzew, samolot zrobił skręt i odleciał. Mary wychyliła się z okna.

- Myślicie, że to on?

- Prawdopodobnie - powiedział Brosnan. - Wkrótce się do wiemy.

Minęli otwarty hangar, w którym stał navajo, i zatrzymali się przy domu. Martin wszedł pierwszy i zobaczył Granta. - Chodźcie! - zawołał. Mary i Flood weszli do środka.

- A więc to Dillon był w samolocie - powiedziała Mary.

- Na to wygląda - ponuro potwierdził Brosnan.

- Co oznacza, że sukinsyn wyniknął się nam - podsumował Flood.

- Nie byłabym taka pewna - odparła Mary. - W tym hangarze stoi jeszcze jeden samolot. - Odwróciła się i wybiegła.

- O co jej chodzi? - zapytał Harry, podążając za Martinem.

- Mary jest pilotem. Była w korpusie lotniczym - wyjaśnił mu Brosnan.

Kiedy doszli do hangaru, kobieta siedziała już w kabinie drugiego samolotu.

- Baki pełne - powiedziała.

- Chcesz za nim polecieć? - zapytał Martin.

- Czemu nie? Przy odrobinie szczęścia dogonimy go. - Wyglądała na zdeterminowaną. Otworzyła torebkę i wyjęła nadajnik. - Nie pozwolę uciec temu człowiekowi po tym, co zrobił. Trzeba go unieszkodliwić raz na zawsze.

Wyszła na zewnątrz, wyciągając antenę telefonu, i wystukała numer Fergusona.

Limuzyna, prowadząca konwój złożony z sześciu samochodów Grupy Specjalnej, właśnie dojeżdżała do Dorking, kiedy zadzwonił telefon. Ferguson wysłuchał Mary i podjął decyzję.

- Zgadzam się całkowicie. Musicie polecieć za Dillonem do Saint-Denis. Jak wam pomóc?

- Proszę porozmawiać z pułkownikiem Hernu. Niech dowie się, kto jest właścicielem tego pasa startowego w Saint-Denis. Mu simy przecież wiedzieć, w co się pakujemy. On pewnie będzie chciał sam tam przyjechać, ale na to potrzeba czasu. Niech porozumie się z władzami lotniska w Cherbourgu. Połączymy się z nimi, kiedy będziemy nad wybrzeżem francuskim, a oni przekażą nam wszelkie wiadomości.

- Dopilnuję tego, a ty zapisz częstotliwość nadawania. - Szyb ko przekazał jej szczegóły. - W ten sposób połączysz się bezpośrednio ze mną w ministerstwie obrony. Znajdą mnie, nawet gdy bym nie zdążył wrócić do Londynu.

- Dobrze, sir.

- Mary, moja droga - powiedział - uważaj. Naprawdę uważaj na siebie.

- Zrobię co w mojej mocy, sir.

Rozłączyła się, schowała telefon do torebki i wróciła do hangaru.

- Lecimy? - zapytał Martin.

- Ferguson porozmawia z Maxem Hemu. On zorganizuje dla nas połączenie z lotniskiem Maupertus w Cherbourgu, żebyśmy wiedzieli, w co się pakujemy. - Uśmiechnęła się lekko. - Ruszajmy już. To byłby wstyd dolecieć tam tylko po to, aby stwierdzić, że nam uciekł.

Wdrapała się do kabiny. Flood wszedł za nią i usiadł z tyłu. Brosnan wsiadł ostatni, zasunął drzwi i usadowił się w siedzeniu drugiego pilota. Mary włączyła najpierw jeden silnik, potem drugi, sprawdziła wszystkie wskaźniki i wyprowadziła maszynę. Właśnie zaczął padać śnieg, lekki wiatr pędził go po pasie, kiedy samolot kołował.

- Gotowi? - zapytała Mary.

Martin skinął głową. Zwiększyła moc. Navajo nabrał szybkości i wzniósł się w sine niebo.

Max Hernu siedział za biurkiem, w swoim biurze w kwaterze głównej DGSE, i w towarzystwie inspektora Savary’ego przeglądał jakieś papiery, gdy zadzwonił Ferguson.

- Charles! Cóż za interesujące rzeczy dzieją się w Londynie od rana?

- Nie śmiej się, przyjacielu, bo cały ten bałagan może prze nieść się na twoje podwórko - odpowiedział Ferguson. - Posłuchaj, w Saint-Denis, na wybrzeżu, na południe od Cherbourga znajduje się prywatny pas startowy. Kto jest jego właścicielem?

Hernu zasłonił dłonią słuchawkę i zwrócił się do Savary’ego:

- Sprawdź w komputerze, kto jest właścicielem prywatnego pasa startowego w Saint-Denis na Wybrzeżu Normandzkim. - Savary wyszedł i Hernu kontynuował rozmowę: - Powiedz, o co chodzi, Charles?

Ferguson przedstawił mu sytuację i na zakończenie dodał:

- Tym razem musimy złapać drania, Max, skończyć z nim raz na zawsze.

- Zgadzam się, przyjacielu. - Przybiegł Savary z kartką i podał ją Hernu, który przeczytał i gwizdnął. - Ten pas startowy jest częścią posiadłości Chateau Saint-Denis, należącej do Michaela Arouna.

- Tego irackiego multimilionera? - Ferguson roześmiał się. - Wszystko staje się jasne! Czy załatwisz Mary Tanner wolną drogę i dopilnujesz, żeby otrzymała tę informację?

- Oczywiście, przyjacielu. Wezmę także samolot i zaraz polecę tam z moimi ludźmi.

- Życzę udanego polowania - powiedział Ferguson i rozłączył się.

Nad wybrzeżem Normandii wisiały niskie chmury. Dillon w odległości kilkunastu kilometrów od brzegu zszedł na wysokość około trzech tysięcy metrów i w dalszym ciągu zniżał lot. Linię wybrzeża osiągnął, lecąc na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad wzburzonym morzem.

Podróż minęła bez żadnych zakłóceń. Nawigacja zawsze była jego mocną stroną. Wkrótce ujrzał Chateau Saint-Denis, znajdujące się na skraju urwiska, a kilkaset metrów dalej pas startowy pokryty warstwą śniegu. Obok hangaru stał samolot Arouna. Dillon przeleciał nad domem, skręcił pod wiatr i opuścił klapy do lądowania.

Aroun i Makiejew siedzieli przy kominku, gdy z zewnątrz dobiegł ich warkot samolotu. Do pokoju wpadł Rashid i otworzył okno. We trójkę wyszli na pokryty śniegiem taras, Aroun z lornetką w ręku. Na pasie startowym, o jakieś trzysta metrów od domu, cessna kołowała właśnie w stronę hangaru.

- Jest już - powiedział Aroun.

Ustawił lornetkę, podniósł ją do oczu i zobaczył w otwartych drzwiach sylwetkę Dillona.

- Pojadę po niego land roverem - zaproponował Rashid.

- Nie, - Aroun pokręcił głową. - Niech sukinsyn przespaceruje się po śniegu. To będzie dla niego odpowiednie przywitanie. Kiedy już tu dotrze, porozmawiamy z nim.

Dillon zostawił torbę i walizkę w samolocie, a sam zszedł na ziemię. Podszedł do citationa, należącego do Arouna, i zapalił papierosa, rozglądając się wokół. Takim samolotem latał wielokrotnie na Środkowym Wschodzie. Bardzo lubił go pilotować. Skończył papierosa i zapalił następnego. Było przeraźliwie zimno i bardzo cicho. Minęło piętnaście minut, ale nikt się nie pojawił.

- A więc to tak? - powiedział do siebie i wrócił do cessny.

Otworzył walizkę, sprawdził walthera i tłumik, odbezpieczył berettę za paskiem. Potem w jedną rękę wziął torbę, w drugą walizkę i ruszył w kierunku domu.

Mary połączyła się z wieżą kontrolną na lotnisku w Cherbourgy, gdy znajdowała się dwadzieścia pięć kilometrów od brzegu. Natychmiast dostała odpowiedź.

- Spodziewaliśmy się was.

- Czy mogę wylądować w Saint-Denis? - zapytała.

- Warunki zmieniają się błyskawicznie. Dwadzieścia minut temu mieliśmy trzy tysiące metrów. Teraz tysiąc osiemset. Radzę spróbować tutaj.

Martin słyszał całą rozmowę. Zaniepokojony zwrócił się do Mary.

- Nie możemy tracić czasu. Nie teraz.

- Mamy dla was wiadomość od pułkownika Hernu - powie dziano z wieży.

- Proszę przeczytać.

- Pas startowy w Saint-Denis jest częścią posiadłości Chateau Saint-Denis, należącej do Michaela Arouna.

- Dziękuję - powiedziała spokojnie. - Bez odbioru. - Zwróciła się do Brosnana. - Słyszałeś? Do Michaela Arouna.

- Jednego z najbogatszych ludzi świata - rzekł Brosnan. - Irakijczyka.

- Wszystko pasuje - powiedziała Mary.

Martin rozpiął pas.

- Powiem Harry’emu.

Dillon brnął w śniegu do tarasu, znajdującego się we frontowej części domu, z którego obserwowali go trzej mężczyźni.

- Wiesz, co robić, Josefie - powiedział Aroun.

- Oczywiście.

Makiejew wyjął z kieszeni automatyczny pistolet Makarowa, odbezpieczył go i schował z powrotem.

- Idź i przyjmij go, Ali - polecił Rashidowi Aroun.

Młody Irakijczyk wyszedł. Aroun podszedł do sofy przy kominku i wziął leżącą tam gazetę. Usiadł przy stole, położył ją przed sobą, wyjął z kieszeni smith & wessona i schował pod gazetą.

Rashid otworzył drzwi, gdy Dillon wchodził po ośnieżonych schodach.

- Panie Dillon - powiedział - a więc dokonał pan tego.

- Wolałbym, żeby ktoś po mnie przyjechał - odrzekł Irlandczyk.

- Pan Aroun czeka. Wezmę pana bagaż.

Sean podał mu torbę.

- Walizkę zatrzymam. - Uśmiechnął się. - Resztki gotówki.

Podążył za Rashidem, stąpając po czarno-białej posadzce, i wszedł do salonu, gdzie przy stole czekał Aroun.

- Proszę wejść, panie Dillon - powiedział Irakijczyk.

- Niech Bóg błogosławi zebranych - przywitał się Dillon, pod szedł do stołu i stanął, nie wypuszczając walizki z ręki.

- Nie spisał się pan - rzekł Aroun.

Dillon wzruszył ramionami.

- Czasami się wygrywa, czasami przegrywa.

- Obiecano mi wspaniałe rzeczy. Miał pan spalić świat.

- Może innym razem.

Sean położył walizkę na stole.

- Innym razem? - Twarz Arouna wykrzywiła się z wściekłości.

- Innym razem? Powiem panu, co pan zrobił. Nie tylko zawiódł pan mnie, ale i Saddama Husajna, prezydenta mojej ojczyzny. Dałem mu moje słowo. Moje słowo! Z powodu pańskiego niepowodzenia mój honor został zszargany.

- Co mam na to odpowiedzieć? Że mi przykro?

Rashid usiadł na skraju stołu, machając nogą.

- W tych okolicznościach nie powinniśmy mu zapłacić ani pensa - powiedział do Arouna.

- O czym on mówi? - spytał Dillon.

- O tym milionie z góry, który miałem zdeponować w Zurychu.

- Rozmawiałem z dyrektorem. Potwierdził, że został przelany na moje konto - rzekł Sean.

- Zrobił to na moje polecenie, głupcze. W tym banku trzymam miliony. Gdyby coś mu nie odpowiadało, mógłbym po prostu za grozić, że przeniosę je gdzie indziej.

- Nie powinien był pan tego robić - spokojnie odpowiedział Dillon. - Ja zawszę dotrzymuję słowa, panie Aroun. Oczekuję tego samego od innych. To kwestia honoru.

- Honoru? Pan mówi mi o honorze! - Michael roześmiał się. - Co o tym sądzisz, Josefie?

Makiejew, który stał za drzwiami, wyszedł teraz zza nich z bronią w ręku. Dillon odwrócił się jego stronę.

- Spokojnie, Sean, spokojnie - rzekł Rosjanin.

- Zawsze jestem spokojny, Josefie - odparł Dillon.

- Ręce na kark - polecił mu Rashid.

Irlandczyk posłuchał. Rashid rozpiął mu kurtkę i poszukał broni ale nic nie znalazł. Jego dłonie powędrowały na plecy Dillona i odkryły berettę.

- Bardzo sprytnie - powiedział, kładąc pistolet na stole.

- Czy mogę zapalić papierosa? - Sean wsadził rękę do kieszeni.

Aroun odrzucił gazetę, chwytając smith & wessona. Dillon wyjął paczkę papierosów.

- W porządku? - Włożył jednego do ust, Rashid podał mu ogień. Irlandczyk stał, papieros zwisał mu z kącika ust. - Co teraz będzie? Josef mnie wykończy?

- Nie, tę przyjemność rezerwuję dla siebie - powiedział Michael.

- Panie Aroun, bądźmy rozsądni. - Dillon nacisnął zatrzask walizki i zaczął ją otwierać. - Oddam panu to, co zostało z gotówki i pożegnamy się. Co pan o tym sądzi?

- Myśli pan, że pieniądze wszystko naprawią? - zapytał Aroun.

- Niezupełnie - odparł Sean i strzelił mu z walthera między oczy. Milioner poleciał do tyłu, przewracając krzesło. Dillon, obracając się, przyklęknął i strzelił dwa razy do Makiejewa. Rosjanin zdołał odpowiedzieć jednym, niecelnym strzałem.

Dillon wyprostował się i odwrócił w stronę Rashida, który pospiesznie podniósł ręce do góry.

- To nie jest potrzebne, panie Dillon. Mogę się panu przydać.

- Masz cholerną rację - rzekł Irlandczyk.

Nagle doleciał do nich warkot samolotu. Sean złapał Rashida za ramię i pchnął w kierunku okna.

- Otwórz - polecił.

- Dobrze.

Rashid wykonał polecenie i razem wyszli na taras, skąd ujrzeli navajo, lądujące pomimo mgły.

- Kto to może być? - zapytał Dillon. - Wasi przyjaciele?

- Nikogo się nie spodziewaliśmy, przysięgam - zapewnił Rashid.

Sean wepchnął go do środka i przyłożył mu lufę pistoletu do szyi.

- Aroun miał ładny prywatny sejf, ukryty w apartamencie przy Alei Victora Hugo w Paryżu. Nie mów mi, że tutaj nie ma czegoś podobnego.

- Znajduje się w gabinecie. Pokażę panu - odrzekł pospiesznie Rashid.

- Pewnie, że pokażesz - rzucił Sean i pchnął go w stronę drzwi.

Samolot kołował wzdłuż pasa i zatrzymał się przy dwóch stojących na nim maszynach. Mary wyłączyła silnik. Brosnan już otwierał drzwi. Szybko wysiadł i podał rękę Floodowi. Mary zeszła za nimi. Nie było słychać nic oprócz wiatru, pędzącego tumany śniegu.

- Citation? - zdziwiła się Mary. - To nie może być Hernu. Miał za mało czasu.

- Musi należeć do Arouna - stwierdził Martin.

Flood wskazał na wyraźnie widoczne w śniegu ślady stóp, prowadzące w kierunku drzew i stojącego za nimi domu.

- Tędy - powiedział i ruszył przodem.



Rozdział XV


Gabinet był zaskakująco mały, wyłożony jasnym dębem. Na ścianach wisiały portrety arystokratów oraz półki zapełnione książkami. Stało tu antyczne biurko i krzesło, telewizor z faksem. Wyposażenie pokoju uzupełniał nieużywany kominek.

- Pospiesz się - powiedział Dillon. Usiadł na krawędzi biurka i zapalił papierosa.

Rashid podszedł do kominka i położył dłoń na boazerii po jego prawej stronie. Najwyraźniej w tym miejscu była ukryta sprężyna. Część boazerii odsunęła się, ukazując mały sejf. Ali pokręcił umieszczoną na środku drzwiczek tarczą, potem ruszył dźwignią. Sejf pozostał zamknięty.

- Postaraj się - rzucił Sean.

- Potrzebuję czasu. - Rashid spływał potem. - Musiałem źle ustawić kombinację. Spróbuję jeszcze raz.

Zaczął kręcić dalej, przerywając co chwila, aby otrzeć rękawem pot z czoła. Nagle rozległ się głośny trzask.

- Gotowe - powiedział Irakijczyk.

- To dobrze - rzekł Dillon. - Otwórz. - Wyciągnął rękę, celując Rashidowi w plecy.

Młody kapitan otworzył sejf, sięgnął do środka i odwrócił się z browningiem w dłoni. Dillon strzelił mu w ramię. Rashid okręcił się. Następny strzał trafił go w plecy. Przypadł do ściany i osunął się na podłogę. Sean stanął nad nim i przyglądał mu się przez chwilę.

- Nigdy się niczego nie nauczycie - powiedział cicho.

Zajrzał do sejfu. W środku leżały równo poukładane paczki banknotów studolarowych, franków francuskich, angielskich funtów w pięćdziesiątkach. Wrócił do salonu i wziął walizkę. W gabinecie położył ją na biurku i napełnił pieniędzmi z sejfu, pogwizdując cicho, po czym zamknął ją z lekkim wysiłkiem. W tej samej chwili usłyszał, że ktoś otwiera frontowe drzwi.

Brosnan pierwszy dotarł do drzwi wejściowych po pokrytych śniegiem schodach. Zawahał się przez moment, a potem nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się.

- Uważaj - powiedział Harry.

Martin ostrożnie zajrzał do środka, omiótł wzrokiem czarno-białe płytki parkietu, kręte, wiodące na piętro schody.

- Cicho jak w grobie. Wchodzę.

- Zostań tu - rzucił Flood do Mary. Podwójne drzwi, prowadzące do salonu, były otwarte na oścież. Brosnan od razu dostrzegł ciało Makiejewa. Zatrzymał się na chwilę i wszedł do środka z gotowym do strzału pistoletem.

- On tu był. Ciekawe, co to za jeden? - wskazał na ciało.

- Następny leży po drugiej stronie stołu - odparł Flood.

Obeszli stół i Martin ukląkł, by obejrzeć zwłoki.

- Patrzcie, patrzcie - rzekł Harry. - Nawet ja wiem, kto to jest.

To Michael Aroun.

Mary weszła do holu, zamknęła za sobą drzwi i obserwowała dwóch mężczyzn, wchodzących do salonu. Po lewej stronie coś skrzypnęło. Odwróciła się i zobaczyła otwarte drzwi do gabinetu. Wyjęła z torebki swego miniaturowego kolta, po czym ruszyła w ich stronę.

Kiedy podeszła do drzwi, dostrzegła biurko i Rashida leżącego obok na podłodze. Cofnęła się odruchowo. W tej samej chwili zza drzwi wypadł Dillon, wyrwał jej pistolet i wsunął do kieszeni.

- Proszę, proszę - powiedział. - Co za miła niespodzianka. - I przytknął walthera do jej boku.

- Ale dlaczego ich zabił? - pytał Brosnana Flood. - Nie rozumiem.

- Ponieważ sukinsyn mnie oszukał. Nie chciał mi zapłacić.

Odwrócili się i w drzwiach zobaczyli Mary, a za nią Seana z pistoletem w lewej dłoni i walizką w drugiej. Martin podniósł browninga.

- Rzuć go i kopnij w moją stronę. Inaczej ona zginie. Wiesz, że nie żartuję - powiedział Dillon.

Brosnan ostrożnie położył pistolet na podłodze i pchnął go w jego kierunku.

- Dobrze - rzekł Sean. - Teraz jest o wiele lepiej. – Popchnął w ich stronę i nogą wypchnął browninga za próg.

- Poznaliśmy Arouna, ale kim jest ten? - Martin wskazał Makiejewa.

- Pułkownik Josef Makiejew, KGB, oddział w Paryżu. To on mnie w to wciągnął. Beton, któremu nie podobał się Gorbaczow i jego pierestrojka.

- W gabinecie jest jeszcze jeden - powiedziała Mary do Brosnana.

- Kapitan irackiego wywiadu nazwiskiem Ali Rashid, pomocnik Arouna - wyjaśnił Dillon.

- Zostałeś płatnym mordercą. Do tego się to sprowadza. - Martin wskazał Arouna. - Właściwie dlaczego go zabiłeś?

- Powiedziałem ci. Ponieważ nie chciał mi zapłacić. Sprawa honoru, Martinie. Ja zawsze dotrzymuję słowa, wiesz o tym. On nie wiedział. Jak, do diabła, mnie znalazłeś?

- Pewna dama, nazwiskiem Myra Harvey, kazała śledzić cię zeszłej nocy. Dzięki temu dotarliśmy do Cadge End. Stajesz się nieostrożny, Sean.

- Na to wygląda. Jeżeli będzie to dla ciebie pocieszeniem, to powiem ci, że nie rozwaliłem domu przy Downing Street tylko dla tego, że ty i twoi przyjaciele deptaliście mi po piętach. Musiałem się spieszyć, a to przynosi pecha. Danny chciał dopasować stabilizujące płetwy do butli, które wykorzystaliśmy. To poprawiłoby ich celność. Ale dzięki wam nie mieliśmy na to czasu.

- Miło mi to słyszeć - odparł Brosnan.

- A jak znaleźliście mnie tutaj?

- Powiedziała nam ta dziewczyna - wyjaśniła Mary.

- Angel? Żal mi jej. Miły dzieciak.

- A Danny Fahy i Grant? Ich też jest ci żal? - zapytał Martin.

- Nie powinni byli się wtrącać.

- Tommy McGuire, to też pańska sprawka? - spytała Mary.

- To był jeden z moich lepszych numerów.

- Nie wrócił pan bezpośrednio do Londynu - ciągnęła. - Nie mylę się?

- Poleciałem do Glasgow, a stamtąd do Londynu.

- Co teraz? - zapytał Brosnan.

- Ze mną? - Dillon podniósł walizkę. - Mam tu pokaźną sumkę gotówką. Wziąłem ją z sejfu Arouna. Świat stoi przede mną otworem. Mogę polecieć wszędzie oprócz Iraku.

- A z nami? - Harry Flood nie wyglądał najlepiej. Jego twarz wykrzywił grymas bólu. Poprawił ramię na temblaku.

- Tak, co z nami? - zapytała Mary. - Zabił pan wielu ludzi. Co znaczą trzy osoby więcej?

- Nie mam innego wyboru - odparł Dillon.

- Masz, ty sukinsynu.

Flood prawą ręką wyjął z temblaka ukrytego tam walthera i strzelił Dillonowi dwa razy prosto w serce. Irlandczyk poleciał na ścianę, wypuścił z ręki walizkę i opadł na podłogę, wijąc się w konwulsjach. Nagle wyprężył się i znieruchomiał. Leżał twarzą do podłogi, ciągle trzymając w dłoni walthera z tłumikiem.

Ferguson był w połowie drogi do Londynu, kiedy w samochodzie odezwał się telefon. Dzwoniła Mary, korzystając z telefonu Arouna.

- Mamy go, sir - powiedziała po prostu.

- Mów.

Opowiedziała o Michaelu Arounie, Makiejewie, Rashidzie, o wszystkim.

- Więc tak to wygląda, sir - zakończyła.

- No tak. Właśnie wracam do Londynu. Zostawiłem w Cadge End inspektora Lane’a.

- Co teraz, generale?

- Wsiadajcie do samolotu i natychmiast startujcie. Pamiętajcie, że jesteście na francuskim terytorium. Teraz skontaktuję się z Hernu. On się tym zajmie. Połączcie się ze mną, gdy będziecie w połowie drogi, a ja przygotuję wam lądowanie.

Kiedy tylko Mary rozłączyła się, Charles zadzwonił do biura Hernu w kwaterze DGSE. Odebrał Savary.

- Mówi Ferguson. Znacie czas przylotu pułkownika Hernu na lotnisko w Saint-Denis?

- Pogoda jest tam fatalna, generale. Wylądują na lotnisku Maupertus w Cherbourgu i pojadą dalej samochodem.

- To, co znajdą, przypomina ostatni akt „Makbeta” - poinformował Ferguson. - Wyjaśnię panu i proszę to przekazać dalej.

Kiedy Mary kołowała na koniec pasa, widoczność była nie większa niż na sto metrów, a od morza nadciągała mgła. Flood zajrzał jej przez ramię.

- Jesteś pewna, że wystartujesz? - zapytał.

- Na tej maszynie problemem jest lądowanie, nie start - odrzekła i przyspieszyła.

Pociągnęła manetkę do siebie. Maszyna zaczęła się wznosić i powoli wychodzić z mgły. Skręcili w kierunku morza, wyrównując wysokość na dwustu siedemdziesięciu metrach. Po chwili Mary włączyła automatycznego pilota i oparła się wygodnie.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Martin.

- Świetnie. Jestem tylko trochę zmęczona. On był taki... taki zasadniczy. Nie mogę uwierzyć, że nie żyje.

- Nie żyje - i dobrze - wesoło dorzucił Harry. W jednej ręce dzierżył butelkę szkockiej, w drugiej trzymał niezgrabnie plastykowy kubek. Właśnie odkrył w samolocie barek.

- Myślałem, że nie pijesz - rzekł Brosnan.

- To wyjątkowa okazja. - Flood uniósł kubek. - Za Dillona.

Niech się smaży w piekle.

Do świadomości Dillona docierały głosy, dźwięk zatrzaskiwanych frontowych drzwi. Kiedy odzyskał przytomność, czuł się tak, jakby powrócił z tamtego świata. Ból w piersiach był trudny do zniesienia, ale to było normalne. Strzał oddany z takiej odległości musiał wywołać podobne skutki. Wymacał dwie wystrzępione dziury w kurtce i rozsunął suwak, kładąc pistolet na podłodze. Kule, które wystrzelił do niego Flood, wbiły się w tytanową kamizelkę kuloodporną, którą dostał od Tani. Zdjął ją, potem podniósł walthera i wstał.

Podszedł do barku i nalał sobie brandy. Popatrzył na leżące w pokoju ciała, na swoją walizkę i kiedy usłyszał warkot silnika navajo, pojął wszystko. To logiczne. Całą sprawę zostawiono Francuzom. Przecież to ich terytorium. Prawdopodobnie Hernu i jego ludzie są już w drodze.

Trzeba uciekać, ale jak? Dolał sobie brandy i zastanowił się. Może wziąć samolot Arouna, ale dokąd można polecieć, nie zostawiając po sobie śladu? Nie, najlepszym wyjściem, jak zwykle zresztą, jest Paryż. Tam łatwo zniknąć. Tam ma barkę i mieszkanie nad magazynem przy Rue de Helier. To jest wszystko, czego potrzebuje.

Dopił brandy, wziął walizkę i spojrzał na tytanową kamizelkę z dwiema wbitymi w nią kulami. Uśmiechnął się do siebie.

- Teraz będziesz miał o czym myśleć, Martinie - powiedział cicho.

Szeroko otworzył okno i zatrzymał się na tarasie, głęboko wdychając mroźne powietrze. Następnie zszedł po schodach na trawnik i pogwizdując ruszył w kierunku drzew.

Mary nastawiła radio na częstotliwość podaną przez Fergusona. Natychmiast połączyła się z ministerstwem obrony i usłyszała głos generała.

- Przelatujemy nad kanałem, sir. Lecimy do domu.

- Do Gatwick - powiedział. - Tam na was czekają. Właśnie za dzwonił Hernu z samochodu. Jest w drodze do Saint-Denis. Stanie się dokładnie tak, jak przypuszczałem. Francuzi nie chcą mieć na swoim terytorium żadnego zamieszania. Aroun, Rashid i Makiejew zginęli w wypadku samochodowym, Dillon zostanie pochowany jako bezdomny. Nazwisko nieznane, tylko numer. Podobnie będzie z Grantem.

- Jak to, sir?

- Nasz lekarz na jego świadectwie zgonu jako przyczynę śmierci podał atak serca. Od drugiej wojny światowej zawsze postępuje my tak w podobnych sprawach. Na cichej uliczce w północnym Londynie znajduje się krematorium. Do jutra z Granta zostanie trochę szarego popiołu. Żadnej autopsji.

- AJackHarvey?

- To trochę inna sprawa. On i młody Billy Watson są wciąż w prywatnym szpitalu w Hampstead. Czuwa nad nim Oddział Specjalny.

- Odnoszę wrażenie, że niczego nie da się zrobić?

- Nie ma potrzeby. Harvey nie chce dostać dwudziestu lat za współpracę z IRA. On i jego banda będą trzymać buzie na kłódkę.

Tak samo zresztą KGB.

- AAngel?

- Pomyślałem, że przez jakiś czas mogłaby zamieszkać z tobą.

Jestem pewien, ze poradzisz sobie z nią, moja droga. Kobieca opieka i tak dalej. - Po chwili dodał: - Nie rozumiesz, Mary, że to w ogóle nigdy się nie wydarzyło?

- Więc to tak, sir?

- Właśnie tak. Do zobaczenia.

- Co powiedział ten stary łajdak? - zapytał Martin.

Powtórzyła im rozmowę. Kiedy skończyła, Flood roześmiał się.

- Nigdy się nie zdarzyło? To niezwykłe.

- Co teraz, Martinie? - spytała Mary.

- Bóg wie. - Usiadł wygodnie i zamknął oczy.

Odwróciła się do Harry’ego, który wzniósł toast.

- Mnie nie pytaj.

Westchnęła, wyłączyła autopilota i przejęła kontrolę nad maszyną.

Ferguson szybko dokończył raport i zamknął teczkę. Wstał i podszedł do okna. Znowu padał śnieg. Popatrzył w kierunku skrzyżowania Horse Guards Avenue i Whitehall, w miejsce, w którym to wszystko się wydarzyło. Był zmęczony, zmęczony bardziej niż kiedykolwiek, ale miał jeszcze jedno do zrobienia. Wrócił do biurka. Telefon zadzwonił w tym samym momencie, kiedy wyciągnął rękę po słuchawkę.

- Charles - odezwał się Hernu. - Jestem już w Saint-Denis. Są kłopoty.

- O co chodzi? - zapytał i nagle poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku.

- Znaleźliśmy tutaj tylko trzy ciała. Makiejewa, Rashida i Michaela Arouna.

- ADillon?

- Ani śladu. Jedynie na podłodze została kamizelka kuloodporna z wbitymi w nią dwiema kulami z walthera.

- Och, mój Boże - westchnął Ferguson. - Ten sukinsyn żyje.

- Obawiam się, że tak, Charles. Oczywiście, zawiadomię policję i odpowiednie agencje, ale nie mam zbyt dużej nadziei.

- A czemu miałbyś ją mieć? - zapiał Ferguson. - Nie zdołaliśmy złapać Dillona przez dwadzieścia lat dlaczego teraz miałoby być inaczej? - Zaczerpnął powietrza. - W porządku, Max. Będzie my w kontakcie.

Znowu podszedł do okna i patrzył na padający śnieg. Nie ma sensu łączyć się z navajo. Mary, Brosnan i FJood i tak wkrótce usłyszą niewesołe wieści. Teraz trzeba zrobić coś jeszcze. Niechętnie wrócił do biurka i podniósł słuchawkę. Wahał się chwilę, aż wreszcie połączył się z Downing Street i poprosił do aparatu premiera.

Zbliżał się wieczór, padał gęsty śnieg. Pierre Savigny, rolnik z wioski St. Just położonej niedaleko Bayeux, jechał powoli główną drogą w kierunku Caen swoją starą ciężarówką. Ledwie zauważył człowieka w stroju motocyklisty, który z podniesionym ramieniem wszedł na drogę.

Citroen zatrzymał się i Dillon, uśmiechając się, otworzył drzwi.

- Przepraszam - powiedział doskonałym francuskim. - Maszeruję już jakiś czas.

- A dokąd to pan idzie w taki paskudny wieczór? - zapytał Savigny.

Dillon wdrapał się na siedzenie.

- Do Caen. Mam nadzieję, że złapię tam nocny pociąg do Paryża. Zepsuł mi się motor. Musiałem zostawić go w warsztacie w Bayeux.

- Ma pan szczęście, przyjacielu - rzekł Savigny. - Właśnie jadę do Caen. Wiozę ziemniaki na jutrzejszy targ. - Wrzucił bieg i ruszyli.

- Wspaniale. - Sean włożył papierosa w usta i zapalił. Siedział bez ruchu z walizką na kolanach.

- Jest pan zatem turystą, monsieuri - zapytał Savigny, przyspieszając nieco.

Dillon uśmiechnął się lekko.

- Niezupełnie - powiedział. - Po prostu przejeżdżałem tędy. - Oparł się wygodnie i zamknął oczy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgin Jack Sean Dillon 14 Zabojcza ziemia
Higgins Jack Sean Dillon 14 Zabójcza ziemia
Higgins Jack Sean Dillon 11 Bez przebaczenia
Higgins Jack Sean Dillon 07 Zdrajca w Białym Domu
Higgins Jack Sean Dillon 07 Zdrajca w Białym Domu
Higgins Jack Sean Dillon 10 Śmierć jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Sean Dillon 05 Napij sie z diablem
Higgins Jack Sean Dillon 09 Niebezpieczna gra
Higgins Jack Liam Devlin 01 Orzel wyladowal
Higgins Jack Nick Miller 01 Parszywa zmiana (Przerwany urlop)
Higgins Jack Nick Miller 01 Parszywa zmiana
Jack Higgins Sean Dillon 08 Odwet
Higgins Jack 01 Testament Caspara Schultza
Higgins Jack Orzel 01 Orzel wyladowal
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu

więcej podobnych podstron