Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Zaklinaczka


ZAKLINACZKA

ROZDZIAŁ 1

Jesteś wyrzucona. To jedne z najgorszych słów, jakie może usłyszeć uczennica liceum. Thei Harman cały czas brzęczały w uszach, gdy samochód babci zbliżał się do budynku szkoły.

- To wasza ostatnia szansa - oznajmiła babcia Harman z fotela pasażera z przodu. - Zdajecie sobie z tego sprawę, prawda?

Szofer podjechał do krawężnika.

- Nie wiem - ciągnęła - dlaczego was wyrzucono z po­przedniej szkoły i nie chcę wiedzieć. Ale niech się pojawi choć cień kłopotów, to się poddaję i wysyłam was do ciotki Urszuli, a tego nie chcecie, prawda?

Dom ciotki Urszuli, zwany klasztorem, był ponurą szarą fortecą na samotnym wzgórzu. Kamienne mury, wszechobecny smutek i ciotka Urszula obserwująca każdy ruch z zaciśniętymi ustami. Thea wolałaby umrzeć, niż tam trafić.

Blaise, kuzynka siedząca obok, też kręciła głową, ale Thea dobrze wiedziała, że nie słucha babki.

Sama z trudem się koncentrowała.

Czuła się nieswojo, była zdezorientowana i rozbita, jakby jakaś jej cząstka nadal znajdowała się w gabinecie dyrektora poprzedniej szkoły w New Hampshire. Ciągle miała przed ocza­mi jego minę, która oznaczała jedno - że zostały dyscyplinarnie usunięte ze szkoły. Znowu.

Tym razem było najgorzej. Nigdy nie zapomni biało-niebiesko-czerwonych policyjnych świateł, dymu unoszącego się nad zgliszczami sali muzycznej i krzyków Randy'ego Marika, gdy zabierali go policjanci.

Ani uśmiechu Blaise. Tryumfalnego, jakby to wszystko było zabawą.

Thea zerknęła na nią z ukosa.

Blaise była piękna i śmiertelnie niebezpieczna. Cóż, nie jej wina. Zawsze tak wyglądała; częściowo to przez oczy jak rozża­rzone węgle i włosy, które przypominają zastygły dym. Różniła się od miękkiej jasności Thei. To uroda Blaise sprowadzała na nie kłopoty, ale Thea i tak ją kochała.

W końcu dorastały jak siostry. A więź siostrzana jest najsil­niejsza między czarownicami.

Ale nie mogą nas znowu wyrzucić. Nie. Wiem, co w tej chwili myślisz - że ciągle możesz to robić, a dobra stara Thea zawsze cię poprze - ale tym razem się mylisz. Tym razem cię powstrzymam.

- I tyle - powiedziała nagle babcia, kończąc wykład. - Mu­sicie być idealne do końca października, inaczej pożałujecie. No, idźcie już. - Walnęła laską w zagłówek szofera. - Do domu, Tobias.

Szofer, chłopak z kręconymi włosami, miał osłupiały wyraz twarzy, typowy dla uczniów babci.

- Tak, proszę pani - mruknął i wrzucił bieg. Thea wysiadła. Blaise za nią.

Wiekowy lincoln Continental odjechał. Thea została sama z Blaise pod gorącym słońcem Nevady, przed dwupiętrowym budynkiem z palonej cegły, liceum Lake Mead.

Zamrugała szybko, usiłując pobudzić mózg do myślenia. Spojrzała na kuzynkę.

- Obiecaj mi, że tutaj nie zrobisz tego samego numeru - za­częła ponuro.

Blaise się roześmiała.

Blaise wydęła usta, pochyliła się i poprawiła sobie but.

- A pytałaś o coś? Thea zamknęła oczy.

- Blaise, kończą się nam krewni. Jeśli to się powtórzy... Słuchaj, chcesz jechać do klasztoru?

Po raz pierwszy Blaise spochmurniała. Po chwili energicz­nie wzruszyła ramionami, aż zafalowała luźna rubinowa ko­szulka.

Thea zaczerpnęła głęboko tchu i spojrzała na budynki z różo­wej cegły, z łukowatymi podcieniami. Znała zasady. Kolejny rok życia wśród nich; będzie chodziła z nimi na zajęcia, świadoma, że jest inna, jednocześnie udając, że niczym się nie wyróżnia.

To nie takie trudne. Ludzie nie są zbyt bystrzy, ale zadanie wymagało koncentracji.

Szła właśnie w stronę sekretariatu, kiedy usłyszała podnie­sione głosy. Grupka uczniów stała na skraju parkingu.

Thea podeszła bliżej. Zobaczyła, co leży na ziemi, i trzema krokami znalazła się przy krawężniku.

Jaki piękny. Długie, silne ciało, szeroki łeb... I grzechoczące zrogowaciałe kręgi na ogonie. Brzmiało to jak grzechot pestek.

Oliwkowa skóra, szerokie romby na grzbiecie. Łuski na py­sku lśnią, jakby mokre. Czarny język porusza się szybko.

Kamień śmignął obok niej, upadł na ziemię za wężem, wzbił obłok kurzu.

Thea podniosła głowę. Chłopak w szortach cofał się, prze­rażony i dumny.

Na twarzach zebranych nie było nienawiści; widziała cie­kawość, strach, fascynację i obrzydzenie. Ale koniec dla węża zapowiadał się taki sam.

Nadbiegł rudowłosy chłopak z gałęzią rozwidloną na koń­cu. Inni sięgali po kamienie.

O nie, nie pozwolę, pomyślała Thea. Grzechotniki są deli­katne, mają kruchy kręgosłup. Dzieciaki mogą zabić tego węża nawet niechcący.

Nie wspominając o tym, że rozdrażniony grzechotnik może przed śmiercią ukąsić kilka osób.

A nie ma przy sobie nic: ani jaspisu na jad, ani korzenia świętego Jana, żeby uciszyć umysł gada.

Nie szkodzi. Musi coś zrobić. Rudzielec krążył, jakby pod­czas bójki szukał odpowiedniej chwili do ataku. Uczniowie do­okoła na zmianę go ostrzegali i zachęcali. Wąż zbierał się w so­bie, język poruszał się tak szybko, że Thea nie zdołała śledzić wzrokiem jego ruchów. Gad był wściekły.

Rzuciła plecak na ziemię i wysunęła się przed rudowłosego. Widziała jego zaskoczenie i słyszała krzyki, ale nie zwracała na to uwagi. Musi się skoncentrować.

Oby mi się udało.

Uklękła pół metra od grzechotnika.

Wąż się sprężył, do połowy uniósł ciało - głowa i górna część tułowia przybrały kształt litery S. Był jak oszczep gotów do rzutu. Nic nie wygląda tak groźnie, jak wąż w tej pozycji.

Spokojnie, spokojnie, zaklinała w myślach, wpatrzona w wąskie, kocie źrenice żółtych oczu. Podniosła ręce, wnętrzem dłoni do węża.

Usłyszała jęki przerażenia za plecami.

Wąż syczał głośno. Thea starała się emanować spokojem.

Kto może pomóc? Oczywiście jej opiekunka, bogini najbliż­sza sercu. Eileithyia ze starożytnej Krety, matka wszystkich zwierząt.

Eileithyio, matko stworzeń, każ temu wężowi się uspokoić. Spraw, żebym wejrzała w jego serce i wiedziała, co robić.

I wtedy to się stało - cudowna transformacja, której sama Thea do końca nie rozumiała. Jakaś jej cząstka przemieniła się w węża. Tożsamość zaczęła się rozmywać - Thea była so­bą, ale jednocześnie leżała skulona na cieplej ziemi, gniewna, rozdrażniona, spragniona powrotu w bezpieczne zarośla. Nie­dawno urodziła młode, jedenaście, i do dzisiaj nie odzyskała w pełni sił. A teraz otaczają ją potężne, gorące, szybkie stwo­rzenia.

Duże, żywe podchodzą za blisko. Nie boją się ostrzeżenia. Lepiej je ukąsić.

Wąż kierował się dwiema zasadami w kontakcie z istotami, które nie nadają się do jedzenia: grzechotać, aż odejdą; jeśli te­go nie zrobią, atakować.

Thea w ludzkim kształcie trwała w bezruchu i starała się za­szczepić w małym gadzim mózgu kolejną myśl. Powąchaj mnie. Posmakuj. Nie jestem człowiekiem. Jestem córą Hellewise.

Język węża musnął jej dłoń leciutko i niezwykle delikatnie.

Ale wyczuła, że grzechotnik się uspokaja, szykuje do od­wrotu. Za chwilę posłucha, gdy każe mu się oddalić. Za jej ple­cami coś się zmieniło w tłumie.

Nie myśl o tym, zaklinała Thea.

Nowy głos, początkowo z oddali, potem coraz bliżej.

- Zostawcie go, chłopaki. To pewnie niegroźny wąż. Podekscytowany szmer niezadowolenia. Thea czuła, jak

więź pęka. Skoncentruj się.

Ale kto by się skupił wobec tego, co nastąpiło potem. Szyb­kie kroki. Poczuła padający na nią cień. Usłyszała sapnięcie.

- Grzechotnik!

Coś ją uderzyło, pchnęło na bok. Działo się to tak szybko, że nie zdążyła uskoczyć. Upadła boleśnie na rękę. Straciła więź z wężem.

I mogła tylko patrzeć, gdy oliwkowy łeb błyskawicznie wy­strzelił do przodu. Otwarta paszcza, zadziwiająco szeroka i kły. Wbiły się w dżinsy i nogę chłopaka, który odepchnął Theę.

ROZDZIAŁ 2

W tłumie wybuchła panika. Wszystko działo się jednocześnie, Thea nie rozróżnia­ła poszczególnych elementów. Połowa uczniów rzuciła się do ucieczki. Druga połowa krzyczała:

Rudzielec zbliżał się z kijem. Inni rozglądali się w poszuki­waniu kamieni. Zanosiło się na lincz.

Wąż grzechotał szaleńczo, wytrwale. Był rozwścieczony, go­tów ponownie zaatakować - Thea nie mogła nic zrobić.

- Ej! - Ten okrzyk ją zaskoczył. Odezwał się Eric, ukąszony chłopak. - Uspokójcie się. Josh, daj mi to. - Mówił do rudzielca z kijem. - Nie ukąsił mnie, tylko straszył.

Thea gapiła się z niedowierzaniem. Czy on oszalał? Ale inni go posłuchali. Dziewczyna w szortach i obcisłej bluzce opuściła rękę z kamieniem.

- Złapię go i wyniosę dalej w krzaki, gdzie nikomu nie zro­bi krzywdy.

Zwariował, na pewno. Mówi spokojnie, ale zaraz spróbuje zatłuc grzechotnika kijem. Ktoś musi działać. I to szybko.

Katem oka dostrzegła błysk rubinu. Blaise stała w tłumie z wydętymi ustami. Thea podjęła decyzję.

Rzuciła się na węża.

Obserwował kij. Thea dopadła umysłu grzechotnika. zanim dosięgła ciała. Unieruchomiła go na ułamek sekundy potrzebny, by zacisnąć dłonie poniżej łba. Trzymała z całej siły, gdy otwo­rzył paszczę i się naprężył.

- Łap za ogon i zabieramy go stąd - sapnęła do wariata Erica.

Erica gapił się na nią oszołomiony.

Posłuchał. Tłum się rozbiegł, gdy Thea się odwróciła, trzy­mając węża na odległość ramienia. Blaise nie uciekła, ale pa­trzyła na grzechotnika z obrzydzeniem.

- Potrzebuję tego - szepnęła Thea, mijając kuzynkę, i szarp­nęła jej naszyjnik. Delikatny złoty łańcuszek pękł. Thea zacis­nęła dłoń na kamieniu.

Skierowała się w stronę zarośli, czując ogromny ciężar wę­ża. Szła szybko, bo Eric ma mało czasu. Za szkołą teren się wznosił i opadał, stawał się coraz dzikszy. Ledwie budynek zniknął im z oczu, zatrzymała się.

- Tutaj - powiedział Eric z wysiłkiem.

Thea spojrzała na niego - był bardzo blady. Dzielny i głupi, pomyślała.

- Dobra, na trzy rzucamy. - Machnęła głową. - W tamtą stronę. Potem szybko się cofamy.

Przytaknął i odliczał razem z nią:

- Raz... dwa... trzy.

Zamachnęli się lekko i rzucili. Wąż leciał zgrabnym łukiem, upadł koło krzaka szałwi. Zniknął w zaroślach, nie okazując nawet odrobiny wdzięczności. Thea czuła, jak zimny gadzi umysł się oddala, wyłapała jeszcze jego myśli: ten zapach, ten cień, bezpieczeństwo.

Odetchnęła głośno. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymała oddech.

Za jej plecami Eric usiadł gwałtownie.

- No, to by było na tyle. - Oddychał szybko, nierówno. Mogę cię o coś prosić?

Siedział z wyprostowanymi nogami, coraz bledszy. Na gór­nej wardze miał kropelki potu.

- Bo widzisz... nie jestem pewien, czy jednak mnie nie ukąsił.

Thea wiedziała - i Eric też - że owszem, ukąsił. Rzeczywi­ście, grzechotniki czasami atakują i nie kąsają, a czasami nawet nie wstrzykują jadu, ale nie tym razem. Nie mieściło jej się tylko w głowie, że człowiekowi tak zależało na bezpieczeństwie wę­ża, że sam ryzykował życie.

Siedział nieruchomo, nie protestował, kiedy podwijała no­gawkę dżinsów.

I jest, malutka podwójna ranka na opalonej skórze. Niedu­żo krwi, ale już pojawiła się opuchlizna. Nawet jeśli teraz po­biegnę do szkoły, nawet jeśli karetka przypędzi na sygnale, nic zdążą, myślała. Och, oczywiście, uratują mu życie, ale noga spuchnie jak balon i czeka go niewyobrażalny ból.

A ona ma w ręku kamień Izydy, krwistoczerwony chalcedon z wygrawerowanym skarabeuszem, symbolem egipskiej bogini Starożytni Egipcjanie składali te kamienie u stóp mumii; Blaise za jego pomocą potęgowała namiętność. Ale to także najsilniej­szy znany środek oczyszczający krew.

Eric jęknął. Zakrył oczy ręką. Thea wiedziała, że chłopako­wi jest niedobrze, słabo, traci orientację. Zawołała go, ale jego oszołomienie działało na jej korzyść.

Przycisnęła dłonie do rany, ściskając chalcedon między pal­cami. Nuciła pod nosem, wizualizowała to, czego chciała. Bo kamień sam działa, to tylko przewodnik siły, koncentruje ją i ukierunkowuje.

Znajdź truciznę, osacz, rozpędź. Oczyść krew. Wspomóż naturalne siły obronne organizmu. Zlikwiduj zaczerwienienie i opuchliznę.

Klęcząc tam, ze słońcem palącym w plecy, nagle zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy tego nie robiła. Leczyła zwierzęta - za­trute szczeniaki, koty pokąsane przez pająki - ale nie człowie­ka. Dziwne, instynktownie wiedziała, co robić. Jakby musiała to zrobić.

Opadła na pięty i wsunęła kamień do kieszeni.

To dobrze, pomyślała.

- Ale jak się teraz czujesz?

Patrzył na nią, próbując się opanować i zachować spokój. Zaraz jej wyjaśni, że ludziom ukąszonym przez grzechotnika jest niedobrze. I nagle wyraz jego twarzy się zmienił.

- Czuję się... Niesamowite... Może noga mi zdrętwiała. -Spojrzał nieufnie na łydkę.

- Nie, po prostu miałeś szczęście. Nie ukąsił cię. Podciągnął nogawkę wyżej. I patrzył. Ciało było gładkie,

nienaruszone, z ledwie widocznym zaczerwienieniem.

- Byłem pewien... Spojrzał na nią.

Dopiero teraz mu się dobrze przyjrzała. Przystojny, szczup­ły, o słodkiej twarzy i jasnych włosach. I jego oczy. Ciemnozie­lone, z plamkami szarości. W tej chwili czujne i zagubione za­razem, jak oczy zaskoczonego dziecka.

- Jak to zrobiłaś? - zapytał. Theę zamurowało.

Nie tak miał zareagować. Co jest?

Pochylił się powoli jak zaczarowany.

Nagle Thea doświadczyła rozdwojenia. Przywykła już do tego, że postrzega samą siebie oczami zwierząt: wielkie stwo­rzenie w bezwłosej skórze. Ale teraz patrzyła na siebie ocza­mi Erica. Klęcząca dziewczyna o złotych włosach, opadających luźno na ramiona, z ciepłymi piwnymi oczami. Twarz bardzo łagodna, zmartwiona.

- Jesteś piękna - powiedział Eric ciągle zdumiony. - Nigdy nie widziałem nikogo tak... Ale otacza cię jakaś mgła... bardzo tajemnicza...

Nad pustynią zapadła cisza. Serce Thei waliło tak mocno, że drżało całe ciało. Co się dzieje?

I wtedy dotknął jej. Nie mocno. Nawet nie zamknął jej nad­garstków w swoich dłoniach, tylko zaledwie musnął i cofnął rę­ce, gdy się szarpnęła.

Nieważne. Nawet lekki dotyk sprawił, że wszystkie włoski stanęły jej dęba. A kiedy znów spojrzała w szaro-zielone oczy, wiedziała, że on też to poczuł.

Bolesna słodycz, zawrót głowy. I poczucie więzi. Jakby ko­munikowali się na głębszym poziomie, poza słowami.

Znam cię. Wiem, czym jesteś.

Niemal bezwiednie uniosła rękę, lekko rozstawiając palce, jakby chciała dotknąć swojego odbicia w lustrze. On zrobił to samo. Patrzyli na siebie.

I nagle, zanim ich dłonie się zetknęły, Theę zalała fala pani­ki. Jak kubeł zimnej wody.

Co ona wyprawia? Oszalała?

Wszystko stało się jasne. Aż za bardzo. Zobaczyła przed sobą przyszłość - wyraźnie, ostro. Śmierć za złamanie zasad świata nocy. Ona w wewnętrznym kręgu; tłumaczy, że wcale nie chciała zdradzać ich sekretów, że nie chciała wiązać się z czło­wiekiem. To wszystko pomyłka, chwila głupoty, tylko go rato­wała. A potem i tak przyniosą jej puchar śmierci.

Wyraźna wizja, niemal proroctwo. Thea zerwała się na rów­ne nogi, jakby ziemia ją parzyła, i zrobiła jedyne, co przyszło jej do głowy.

- Oszalałeś? - rzuciła pogardliwie. - Dostałeś udaru czy

co?

Znowu ta nieszczęśliwa mina.

To człowiek. Jeden z nich, upomniała się w duchu. W jej głosie pojawiło się więcej jadu:

- Jestem częścią wszechświata i coś zrobiłam z twoją nogą, jasne. Pewnie w Świętego Mikołaja też wierzysz.

Jego twarz wyrażała szok - i niepewność. Thea zadała mu ostateczny cios.

Thei kamień spadł z serca. Eric kupił jej wersję. Dzięki Izy-do, że ludzie są głupsi od kur.

Odwróciła się i odeszła. Co innego mogła zrobić? Z pew­nością już z nim nie porozmawia. Choćby miała do końca ży­cia się zastanawiać, dlaczego tak bardzo się przejął losem grzechotnika, nie zapyta o to. Od tej chwili będzie się trzymała od niego z daleka.

Wróciła do szkoły. No tak, już się spóźniła. Na parkingu pu­sto, nikt nie spacerował w podcieniach.

I to pierwszego dnia, pomyślała. Jej plecak leżał tam, gdzie go zostawiła, a obok czyjś zeszyt. Podniosła jedno i drugie i po­biegła do sekretariatu.

Dopiero na fizyce, gdy na oczach pozostałych uczniów poszła do pustej ławki z tyłu sali, zdała sobie sprawę, że to nie jej zeszyt

Otworzył się na stronie zatytułowanej: Dżdżownice - wpro­wadzenie. Poniżej widniały rysunki podpisane: „płazińce i motylica wątrobowa". Bardzo ładne, starannie wykonane, ale au­tor dodał im też szerokie uśmieszki i wielkie oczy. Głupie, ale zabawne. Przewróciła kartkę. Tasiemiec - cykl rozrodczy.

Bomba.

Wróciła na pierwszą stronę. Eric Ross. Zoologia dla za­awansowanych.

Zamknęła zeszyt.

I niby jak mu to oddać?

Po części myślała o tym przez całą fizykę i następne zajęcia -informatykę. Po części robiła to, co zawsze w nowej szkole czy w każdym dużym skupisku ludzkim: analizowała, szufladkowa­ła, szacowała zagrożenie, kalkulowała, jak się wpasować. A we­wnętrzny głos jeszcze od czasu do czasu szeptał: o, mają tu za­jęcia z zoologii.

Jedyne pytanie, którego nie chciała sobie zadać, brzmiało: Co się właściwie wydarzyło tam, na pustyni? Odpychała je, ile­kroć się pojawiło. Pewnie nastąpiło zbytnie otwarcie zmysłów po kontakcie z wężem, uznała w końcu.

Nieważne, to i tak bez znaczenia. Dziwaczny wybryk natu­ry. Jednorazowy.

Na przerwie Blaise dopadła ją w korytarzu, szybka jak lwica mimo wysokich obcasów.

- Jak leci? - zapytała Thea.

Blaise zaciągnęła ją do pustej sali i bez słowa wyciągnęła rękę. Thea sięgnęła do kieszeni po chalcedon.

Blaise przyglądała się jej ciemnymi, dymnymi, podejrzliwy­mi oczami, a potem podniosła je ku niebu i pokręciła głową.

Thea obserwowała ją podejrzliwie.

Blaise zazwyczaj nie była chętna do pomocy. I to pożegna­nie za słodkie. Coś knuje.

Thea poszła w ślad za rubinową koszulą kuzynki do główne­go holu i bez wahania skręciła w korytarz pełen szafek. A tam, przy jednej z nich, stał wysoki szczupły chłopak z długimi no­gami i jasnymi włosami.

Szybko go znalazła, pomyślała kwaśno. Obserwowała ich ukradkiem zza granatowych drzwi zepsutej szafki.

Blaise szła w stronę Erica powoli, kołysząc biodrami. Poło­żyła mu dłoń na plecach.

Drgnął i się odwrócił.

Blaise tylko stała.

To wystarczyło. Przyciągała mężczyzn samą obecnością. Cudowne czarne włosy, żar w szarych oczach, figura, która po­wodowała korki na ulicach. Kształtna, podkreślona szkarłat­nym ubraniem. Inna dziewczyna pewnie wyglądałaby tandet­nie. Ale nie Blaise - ona zapierała dech w piersiach. Faceci, którzy twierdzili, że lubią zupełnie inny typ, szaleli na jej wi­dok. Podobnie jak wielbiciele blondynek.

Eric zamrugał zmieszany. Najwyraźniej go zamurowało.

Nic dziwnego. W towarzystwie Blaise wielu zapominało języka.

- Blaise Harman. - Niski, zmysłowy głos. - A ty jesteś Eric?

Skinął głową. Ciągle tylko mrugał.

No tak, oszołomiony, pomyślała Thea. Co za dupek. Zdzi­wiła ją własna reakcja.

Mruczała zmysłowo. Thea wiedziała, co będzie dalej. Już po Ericu.

ROZDZIAŁ 3

Usidlony, stracony na wieki. Blaise go wybrała; teraz zależy od jej kaprysu, jak to rozegra. W głowie Thei pojawiła się lista nazwisk. Randy Marik. Jake Batista. Kristoffer Milton. Troy Sullivan. Daniel Xiong. I Eric Ross.

Ale Eric spytał wyraźnie ożywiony:

Blaise puściła zeszyt i spoglądała na niego z niedowierza­niem.

Thea zza drzwi też.

Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. On jakby nie dostrze­gał Blaise.

Już to było wystarczająco dziwne, ale Theę jeszcze bardziej intrygowało, dlaczego, na boginię ciekawskich, tak bardzo jej ulżyło, gdy to usłyszała.

Zadzwonił dzwonek. Blaise ciągle stała jak wryta. Eric schował zeszyt do plecaka.

Eric wydawał się zaniepokojony i załamany. Thea widziała, że z trudem przełykał ślinę. A potem, bez słowa, odwrócił się i odszedł.

No cóż, na krukogłową boginię gromu! Blaise zmierzała w stronę Thei, która nawet nie próbowała się ukryć.

- Więc wszystko widziałaś. I pewnie jesteś bardzo szczęśli­wa - rzuciła złośliwie Blaise.

Nieprawda. Thea czuła się przede wszystkim zagubio­na. I jeszcze dziwnie poruszona, i przerażona, bo ciągle miała przed oczami puchar śmierci.

Thea nie mogła się otrząsnąć z szoku.

Idąc na lekcję, Thea nie widziała zbyt wielu przedstawicie­li świata nocy. Dzieciak, pewnie pierwszoklasista, wyglądał na morfa. Jeden z nauczycieli miał w oczach łowiecki błysk lamii, urodzonych wampirów. Żadnych stworzonych wampirów, wil­kołaków. Zero czarownic.

Oczywiście nie ma co do tego pewności. Istoty świata nocy to mistrzowie kamuflażu. Musieli się nauczyć wtapiać w tło, bo to pozwalało im przetrwać w świecie ludzi, którzy z rozkoszą zabijają wszystko, co się od nich różni.

Jednak na literaturze powszechnej Thea zwróciła uwagę na dziewczynę w sąsiedniej ławce.

Była drobna i ładna, miała gęste rzęsy i włosy, miękkie i ciemne jak sadza. W twarzy o konturach serca zaznaczały się dołeczki. Ale co najciekawsze - dziewczyna machinalnie bawiła się czymś wpiętym w klapę kamizelki w biało-niebieskie paski. Broszką w kształcie kwiatu.

Czarnej dalii.

Thea natychmiast otworzyła zeszyt na czystej kartce. Na­uczyciel czytał fragment Rashomona, a ona rysowała czarną dalię, coraz większą - sąsiadka musiała to zauważyć. Thea pod­niosła głowę. Dziewczyna patrzyła na nią uważnie.

Spojrzała na rysunek, potem znów na Theę. Uśmiechnęła się i lekko skinęła głową.

Thea odpowiedziała tym samym.

Po zajęciach poszła za nieznajomą. Dziewczyna rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje.

- Krąg Północy? - zapytała z rezygnacją i smutkiem na twarzy.

Thea zaprzeczyła.

- Krąg Zmierzchu. Ty nie?

Dziewczyna się rozpromieniła. Miała ciemne, aksamitne oczy.

- Tak! - zawołała. - Bo są jeszcze tylko dwie, to znaczy, w naszym roczniku, i obie z Kręgu Północy. Aż się bałam zapy­tać. - Wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się, aż dołeczki stały się bardziej widoczne. - Dani Abforth.

Thei kamień spadł z serca. Śmiech dziewczyny przyniósł ulgę.

Thea się roześmiała.

Thea westchnęła.

- To trochę skomplikowane...

Zadzwonił dzwonek. Obie niechętnie spojrzały na budy­nek, potem na siebie.

- Spotkamy się na dużej przewie? - zapytała Dani.

Thea skinęła głową, zapytała, jak trafić do sali od francu­skiego, i pobiegła na zajęcia.

Przez kolejne dwie lekcje starała się nawet słuchać, co mó­wią nauczyciele. Nie wiedziała, czym innym się zająć, a za wszelką cenę chciała się pozbyć z wyobraźni widoku zielonych oczu z szarymi plamkami.

Na dużej przerwie Dani już czekała na schodach. Thea usiadła koło niej i otworzyła butelkę wody Evian i jogurt czeko­ladowy, które kupiła w bufecie.

- Miałaś wyjaśnić, jakim cudem znasz te okolice. - Dani mówiła cicho, bo dookoła było pełno uczniów, siedzieli na scho­dach i wylegiwali się na trawniku, wyjmując jedzenie z papie­rowych torebek.

Thea wbiła wzrok w rząd palm sago i westchnęła ciężko.

Thea uścisnęła delikatną dłoń. Współczucie koleżanki do­dało jej otuchy.

Danny wydała dziwny odgłos, coś pomiędzy chichotem a prychnięciem. Szybko jednak przybrała poważną minę.

- Przepraszam, to nie było śmieszne. Dla niej? Thea oparła się o ogrodzenie z kutego żelaza.

- To właśnie lubi Blaise - powiedziała cicho. - Mieć wła­dzę nad chłopcami. Igrać z ich umysłami. Doprowadza ich do takiego stanu, że robią rzeczy, o których normalnie nawet by nie pomyśleli. Wiesz, żeby dowieść swojej miłości. Najgorsze, że nie odpuści, póki nie zniszczy ich całkowicie - Pokręciła gło­wą. - Szkoda, że nie widziałaś Randy'ego po tym wszystkim. Oszalał. Wątpię, żeby kiedykolwiek doszedł do siebie.

Dani już się nie uśmiechała.

- Taka moc jak u Afrodyty - wymamrotała cicho. Właśnie, pomyślała Thea. Afrodyta, grecka bogini miłości,

która uczyniła z namiętności broń i cały świat padł na kolana.

- Kiedyś ci opowiem, co spotkało innych. W pewnym sen­sie Randy miał szczęście...

Thea zaczerpnęła tchu.

Thea skinęła głową.

- Tak, ludzie ściągają ze wszystkich stron, żeby się u niej uczyć albo kupić amulety i inne takie. Ale niełatwo się z nią mieszka - dodała ponuro. - Co roku kilku uczniów odchodzi.

Thea straciła wszelką nadzieję. Vivienne i Selene - widy­wała je podczas letnich zlotów. Nosiły najciemniejsze szaty ze wszystkich dziewczyn z Kręgu Północy. One i Blaise to mie­szanka wybuchowa.

Gdy szły do kafejki, nagle zastygła w pół kroku. Na ścia­nie wisiał ogromny plakat z pomarańczowo-czarnymi brzega­mi. Jego centralną część zajmowała groteskowa postać; staru­cha w czarnej sukni, z rozczochranymi włosami i mnóstwem brodawek na twarzy. Siedziała na miotle. Na głowie miała szpi­czasty kapelusz. I napis: „31 października"... Impreza z okazji Halloween.

Thea wzięła się pod boki.

- Czy oni się nigdy nie nauczą, że czarownice nie noszą ta­kich kapeluszy?

Dani się żachnęła. Niespodziewanie wydała się bardzo nie­bezpieczna.

- Może twoja kuzynka wcale nie popełnia błędu.

Thea spojrzała na nią zaskoczona.

- No, to w końcu gorszy gatunek. Sama przyznasz. Wiem, że to co mówię, świadczy o uprzedzeniach, ale oni są w tym mistrzami. - Zmrużyła oczy. - Wiesz, mają uprzedzenia nawet co do koloru skóry. - Wyciągnęła rękę. - Uważają, że jesteśmy przedstawicielkami dwóch różnych ras. - Dani przycisnęła dłoń do jasnej skóry Thei. - I że jedna jest lepsza od drugiej. - Za­milkła i zaprowadziła Theę na patio. - Zobaczysz, na pewno tu są... Ojej.

Ojej, zgodziła się Thea w myślach.

Vivienne i Selene siedziały przy stoliku w cieniu, z dala od reszty. Towarzyszyła im Blaise.

- Mogłam się domyślić, że od razu je znajdzie - wycedzi­ła Thea. Sądząc po tym, jak szeptały pochylone nad stolikiem, kłopoty już nadciągały.

Blaise podniosła głowę.

- Gdzie byłaś? - Pogroziła kuzynce palcem. - Chciałam cię przedstawić.

Dziewczyny się przywitały. Thea usiadła i przyglądała się nowym koleżankom.

Vivienne miała lisio rude włosy i nawet na siedząco wyda­wała się bardzo wysoka. Emanowała energią, jej oczy błysz­czały. Selene była platynową blondynką o sennych niebieskich oczach. Drobniejsza od przyjaciółki, poruszała się z powolnym wdziękiem.

No dobra. I niby co mam powiedzieć? Pomóżcie mi poskro­mić kuzynkę? - zastanawiała się Thea. Tak czy inaczej nie na wiele się to zda. Viv i Selene były już pod urokiem Blaise - spo­glądały na nią co chwila, szukały jej aprobaty. Nawet Dani ob­serwowała ją zafascynowana.

Blaise na wszystkich tak działała.

- Właśnie rozmawiałyśmy o chłopakach - oznajmiła Selene, od niechcenia bawiąc się słomką w butelce mrożonej herbaty.

Thei zrobiło się słabo.

- O chłopakach do zabawy - uściśliła Vivienne pięknym, melodyjnym głosem.

Thea poczuła, że nadciąga migrena.

Nic dziwnego, że Blaise się uśmiecha, stwierdziła. Te dziewczyny są takie same jak ona. Widziała to już w innych szkołach; młode czarownice, które balansowały na krawę­dzi zasad świata nocy, narzucając swoją władzę zwyczajnym chłopcom.

- A naszych tu nie ma? - Chwyciła się ostatniej deski ra­tunku.

Vivienne przewróciła oczami.

- Jest jeden. Rok niżej. Alaric Breedlove, Krąg Zmierzchu. To wszystko. Istna pustynia. Dosłownie i w przenośni.

Thea się nie zdziwiła. Zawsze rodziło się więcej dziewczy­nek niż chłopców, choć nikt nie wiedział dlaczego. Więcej też dożywało dorosłości. W niektórych miejscach równowaga była zaburzona bardziej niż gdzie indziej.

I znowu. Thea poczuła, jak coś ściska ją za gardło.

Więc dlatego tak bardzo przejął się losem węża, pomyślała Thea. I stąd te rysunki robaków w zeszycie.

Żołądek Thei fiknął salto, skronie ściskała obręcz bólu. Zrobiła jedyną rzecz, która przyszła jej do głowy.

- Blaise - zaczęła. Patrzyła kuzynce prosto w oczy, jawnie ją błagała. - Posłuchaj, rzadko cię o coś proszę, prawda? Te­raz właśnie to robię. Zostaw Erica w spokoju. Zrobisz to? Dla mnie? W imię jedności?

Blaise mrugała powoli. Upiła łyk mrożonej herbaty.

Blaise szerzej otworzyła oczy.

Blaise niczego nie rozumie, a Thea nie może tego wyjaśnić, bo wtedy dopiero narobiłoby się bigosu.

Blaise spojrzała na nią z lekkim uśmiechem.

- Nie sądzę. Jeśli robi się to właściwie, nie uciekają. Są przerażeni, zaszokowani i gotowi wracać po więcej.

Dani też była zaszokowana i zafascynowana.

Nic mnie to nie obchodzi, myślała Thea. To nie moja sprawa.

I usłyszała swój głos:

- Nie.

Wbiła wzrok w kłąb pogniecionych chusteczek w dłoni. Ką­tem oka widziała zaskoczenie na twarzy Blaise. Niewykluczo­ne, że pozostałe nie wiedzą, do czego odnosił się sprzeciw Thei, ale kuzynka zawsze ją rozumiała.

- Pytałam przecież, czy go chcesz - zauważyła Blaise. -Stwierdziłaś, że nie jesteś zainteresowana. Czyżbyś zmieniła zdanie? Pobawisz się nim?

Co powiedzieć? - myślała gorączkowo Thea. Nie, bo się bo­ję? Nie, bo dzisiaj rano coś między nami zaszło? Nie, bo się obawiam, że jeśli jeszcze się z nim spotkam, złamię prawo, któ­re mówi, że nigdy nie wolno się nam zakochać w...

Daj spokój.

To w ogóle nie wchodzi w grę, tłumaczyła sobie. Nie chcesz po prostu, żeby skończył jak Randy Marik. I uratujesz go, nie angażując się emocjonalnie.

Przyszły na świat w dwa różne dni, ale różnica była nieza­uważalna. Blaise urodziła się minutę przed północą, Thea mi­nutę po północy. To kolejna przyczyna silnej więzi między nimi. Thea nie znosiła, gdy Blaise odgrywała starszą.

Szare oczy Blaise rozbłysły.

- Popatrz, idzie tam - rzuciła, udając zaskoczenie. Podąży­ły za jej wzrokiem i zobaczyły szczupłą postać o jasnych wło­sach po drugiej stronie patio. - Ale fart. No, podejdź i zaproś na potańcówkę.

ROZDZIAŁ 4

Wtedy Thea niemal znienawidziła kuzynkę. Nie miała wyjścia. Czuła na sobie cztery pary oczu: szare Blaise, szmaragdowe Vivienne, jasnoniebieskie Selene i czeko­ladowe Dani. Czekały.

Wstała i ruszyła przez patio.

Odnosiła wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Usiłowała iść spokojnym, miarowym krokiem, przybrać łagodny wyraz twa­rzy. Nie było łatwo. Im bliżej znajdowała się jasnej czupryny, tym bardziej chciała odwrócić się i uciec. Jej pole widzenia nag­le się ograniczyło: wszystko po bokach straciło ostrość, wyraź­nie widziała jedynie profil Erica.

Chłopak podniósł głowę i ją zobaczył.

Wydawał się zaskoczony. Ich oczy spotkały się na chwilę; miał ciemnozielone, ciemniejsze niż Vivienne, bardziej inten­sywne i niewinne.

A potem bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł alejką między dwoma chodnikami. Zniknął, zanim Thea zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje.

Stała jak wryta. Czuła w sobie ogromną pustkę, którą serce próbowało wypełnić szybkim biciem.

No dobra: nienawidzi mnie. Wcale mu się nie dziwię. Mo­że to i lepiej; Blaise uzna, że nie jest wart zachodu i da sobie z nim spokój.

Ale kiedy wróciła do ocienionego stolika, kuzynka w zadu­mie marszczyła brwi.

Dani ucisnęła jej rękę pod stołem.

I wtedy, ku wielkiej uldze Thei, zadzwonił dzwonek.

- Głóg, krwawnik, arcydzięgiel... - Thea usiłowała dojrzeć zawartość wielkiego słoja z niebieskiego szkła. - Obrzydliwy proszek.

Stała w sklepie babci - pustym, bo już zamkniętym na noc. Samo przebywanie wśród ziół, kamieni i amuletów dawało po­czucie bezpieczeństwa. I siły.

Kocham to, pomyślała, rozglądając się po ciasnym wnętrzu. Półki od podłogi do sufitu uginały się pod ciężarem słojów, bu­telek, pudeł i zakurzonych fiolek. Jedną ścianę zajmowały ka­mienie; oszlifowane i nie, rzadkie i półszlachetne, niektóre po­kryte grawerunkami - wyryto na nich słowa i symbole mocy. Na innych widniał jeszcze brud, bo dopiero co wydobyto je z ziemi Thea lubiła brać je w dłonie i szeptać nazwy: turmalin, ametyst, miodowy topaz, biały jadeit.

Dalej, pięknie pachnące zioła: wszystko co potrzebne, by uleczyć niestrawność czy przyzwać kochanka, złagodzić bóle artretyczne i przekląć zwierzchnika. Niektóre, co prost­sze, działały bez względu na to, kto ich używa. Były to na­turalne środki i babka sprzedawała je nawet ludziom. Ale prawdziwe zaklęcia wymagają zarówno wiedzy tajemnej, jak i mocy nadprzyrodzonej i żaden człowiek nie zdoła ich wy­powiedzieć.

Thea pracowała właśnie nad taką magiczną formułą.

Po pierwsze, fiołek. Nadaje się do każdego miłosnego zaklę­cia. Otworzyła pojemnik, delikatnie wybierała suszone kwiatki, fioletowo-żółte. Wsypała garść do woreczka.

Co jeszcze? Oczywiście płatki róży. Odkorkowała wielki ce­ramiczny dzban i poczuła słodki zapach, wrzucając je do wo­reczka.

Rumianek, tak. Rozmaryn. Lawenda... odetkała fiolkę z esencją lawendową. Odrobina tego też się przyda, i to zaraz. Skropiła dłoń olejkiem z jojoby i wtarła pachnący płyn w skro­nie i nasadę karku.

Płyń, krwi! Zniknij, bólu!

Napięcie w karku ustąpiło niemal natychmiast. Odetchnęła głęboko i się rozejrzała.

Kości ziemi też się przydadzą. Różany kwarc w kształcie serca - dla przyciągnięcia uwagi. Bursztyn - dla uroku. I jeszcze magnetyt dla czaru i kilka drobnych granatów dla ognia.

Załatwione. Jutro rano przygotuje sobie kąpiel, wrzuci do wody woreczek jak gigantyczną herbatę, zapali krąg czerwo­nych świec. Posiedzi w naparze, poczeka, aż jego zapach i siła wnikną w skórę. A kiedy wyjdzie, nikt nie zdoła się jej oprzeć.

Już miała opuścić sklep, gdy jej uwagę zwróciła skórzana sakiewka.

O nie, to nie, tłumaczyła sobie. Twój napar wzbudzi zainte­resowanie i sympatię. Wystarczy, żeby chłopak cię wysłuchał. Nie chcesz nic silniejszego.

Otworzyła sakiewkę i zajrzała do środka. Zobaczyła czerwono-brązowe kawałki drewna, wielkości połowy paznokcia, o silnym drewnianym zapachu.

A jednak sięgnęła po miękką sakiewkę.

Korzeń jemonji. Gwarantowany sukces, jeśli chodzi o wzniecanie uczuć. Środek zakazany dla dziewic.

W przypływie śmiałości, bez namysłu, chwyciła kilka ka­wałków i wrzuciła do swojego woreczka.

- Wiesz już? - Odezwał się głos za jej plecami.

Thea odwróciła się gwałtownie. Babcia stała u stóp wąskich schodów prowadzących do mieszkania nad sklepem.

Thea je uwielbiała. Szczerze mówiąc, kochała wszystko, co wymieniała babcia - ale najbardziej zwierzęta. Tyle że w życiu czarownicy niewiele jest na nie miejsca, odkąd w Czasach Og­nia zakazano trzymania zwierząt domowych.

Oczywiście można się posługiwać częściami ciała zwierząt. Nogi jaszczurki, język słowika. Blaise ciągle usiłowała wyko­rzystać ulubieńców Thei, ale ta skutecznie jej to udaremniała.

Edgith Harman była pomarszczona jak suszona śliwka, zgarbiona i poruszała się o dwóch laskach - ale to i tak nieźle jak na ponad stulatkę, która prowadzi własną firmę i jest postra­chem wszystkich czarownic w kraju.

Babcia głaskała ją po głowie lekką dłonią z wyraźnie zazna­czonymi żyłami i resztki migreny rozpłynęły się bez śladu. Thea ciągle trzymała woreczek za plecami.

Znowu to samo.

Thea skinęła głową oszołomiona.

Thea dyskretnie wsunęła woreczek pod pachę i szła do schodów, gdy babcia dodała:

- Na twoim miejscu wzięłabym jeszcze liści babki, żeby ładnie to wszystko połączyły.

Thea zarumieniła się po korzonki włosów.

- Dzięki, babciu.

Nad sklepem mieściły się dwie malutkie sypialnie i kuch­nia. Babcia zajmowała jeden pokój, Blaise i Thea drugi. Tobias, uczeń, koczował w pracowni.

Blaise leżała na łóżku i czytała grubą księgę w czerwonej okładce. Poezje. Mimo trzpiotowatości nie była głupia.

- Zgadnij, co słyszałam - zaczęła Thea i nie czekając, aż kuzynka otworzy usta, poinformowała o przybyciu Wewnętrz­nego Kręgu.

Była ciekawa, czy ta rewelacja przestraszy Blaise, a przynaj­mniej skłoni do podjęcia pewnych postanowień. Ale ona tylko ziewnęła i przeciągnęła się jak najedzona kotka.

- To dobrze. Może znowu uda się nam podejrzeć, jak przy­zywają przodków. - Znacząco uniosła brwi.

Dwa lata temu ukryły się w Vermont wśród klonów i gdy ludzie straszyli się wzajemnie, one podglądały, jak starszyzna posługuje się magią Hekate, pierwszej czarownicy, bogini księ­życa, nocy i czarów, i przywołuje duchy. Dla Thei to było ekscy­tujące i przerażające. Dla Blaise tylko ekscytujące.

Thea dała sobie spokój z próbami przestraszenia ku­zynki.

Thea wpatrywała się w błękitne kwiatki w kształcie gwiaz­dy, leżące na jej dłoni, i zjadła je po kolei.

- Teraz powiedz: Ego borago guadia semper ago - poleciła Selene. - To znaczy: Ja, ogórecznik, zawsze niosę odwagę.

Thea wymamrotała stare rzymskie zaklęcie. Drugi dzień z rzędu siedziała na patio i wypatrywała jasnej czupryny.

- Dalej, siostro - szepnęła Blaise.

Vivienne i Dani skinęły głowami. Thea wyprostowała się i wstała.

Ledwie ją zobaczył, uciekł w boczną alejkę.

Idioto, pomyślała. Sam nie wiesz, co dla ciebie dobre. Może powinnam zostawić cię na pastwę Blaise.

Ale poszła za nim. Stał za budynkiem wpatrzony w dal. Wi­działa jego profil - ładny, regularny.

Przełknęła ślinę, ciągle miała w ustach słodki smak kwia­tów. Jak zacząć? Nie przywykła do rozmów z ludźmi, a zwłasz­cza z chłopakami.

Rzucę „cześć", będę swobodna, postanowiła. Ale ledwie ot­worzyła usta, powiedziała:

- Przykro mi.

Odwrócił się błyskawicznie. Wydawał się zbity z tropu.

Eric zamrugał i Thei się wydawało, że poczerwieniał pod opalenizną.

Thea omal nie parsknęła śmiechem.

- W porządku. Nie mam nic przeciwko temu - powiedzia­ła. Tak, teraz wyraźnie czuła zapach naparu. Upojny kwiatowy aromat róż i fiołków, korzenny zapach jemonji.

Eric potraktował jej deklarację bardzo dosłownie. I gapił się bez przerwy.

- Wybacz, że okazałem się takim dupkiem. Wtedy z wężem. Naprawdę nie zamierzałem cię poderwać.

Thea poruszyła się niepewnie. Wolała nie myśleć o tamtych chwilach na pustyni.

- Jasne, wiem - mruknęła speszona badawczym wzrokiem Erica. Jego oczy mieniły się zielenią. - Widzisz, chciałam z tobą pogadać, bo... no, w sobotę jest impreza. I pomyślałam, że mo­glibyśmy wybrać się razem.

W ostatniej chwili przypomniała sobie, że w świecie ludzi to chłopak zaprasza dziewczynę. Chyba była zbyt bezpośrednia. Ale on wydawał się bardzo zadowolony.

- Żartujesz! Nie? Pójdziesz ze mną? Skinęła głową.

Może zrobilibyśmy coś jeszcze. To znaczy, no spotkali się, po­szli gdzieś, albo wpadłabyś do mnie.

Przystojny, pomyślała Thea. Poczuła ucisk w sercu. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że jest taki uroczy, nie zauważy­ła, jak słońce odbija się w szarych plamkach jego oczu.

Przestań, upomniała się nagle. To zwykły robak. Zawsty­dziła się, że użyła tego słowa, choćby w myślach. Nie wiadomo kiedy podeszła bliżej, patrzyła mu w oczy. Dzieliły ich zaledwie centymetry. Zakręciło jej się w głowie.

- Muszę już iść. Do zobaczenia. - Cofnęła się o krok.

- Później - powtórzył, ciągle rozpromieniony. Thea uciekła.

Usiłowała go ignorować w środę, czwartek i piątek. Unikała go na przerwach, starała się sprawiać wrażenie bardzo zajętej. Chyba to rozumiał i wcale się nie narzucał. Denerwowało ją tyl­ko, że cały czas wydawał się rozmarzony i szczęśliwy.

Do tego - Blaise. Już zdobyła kilku piłkarzy, którzy towa­rzyszyli jej na każdym kroku, Buck i Duane, ale żadnego nie zaprosiła na imprezę. Miała specyficzne metody. Kazała wszyst­kim dać jej spokój.

- Nie chcesz mnie - poinformowała zabójczo przystojnego chłopca o azjatyckich korzeniach, z kolczykiem w uchu.

Była duża przerwa w czwartek. Czarownice zajęły cały sto­lik. Vivienne, Selene i Blaise usiadły po jednej stronie, Thea i Dani po drugiej. Przystojniak opierał się kolanem o wolne krzesło. Miał bardzo poważną minę.

- Kevin, nie stać cię na mnie. Zrujnuję cię. Uciekaj - mówi­ła Blaise, mierząc go oczami, w których płonął senny ogień.

Kevin drgnął.

Zerknął na pozostałe dziewczyny. Zrobiło mu się głupio, że ktoś tego słucha. Ale nie na tyle, by umilkł.

Kevin znowu drgnął niespokojnie.

- Kupię ci kilka takich.

Thei było go żal. Wydawał się w porządku. Słyszała, jak mó­wił, że chciałby zostać muzykiem. Ale wiedziała, że niczego nie osiągnie, każąc mu uciekać. Tylko go utwierdzi w postanowie­niu.

- Od ciebie nie chcę pierścionka - mówiła Blaise cichym, drwiącym głosem. - Stuart podarował mi go, bo to jedyna pa­miątka po matce. Był dla niego bezcenny.

- Nie. Dla ciebie najważniejszy jest samochód, a z niego nigdy nie zrezygnujesz.

Thea widziała ten wóz. Szaro srebrzyste porsche. Kevin czu­le czyścił je każdego ranka. Zmieszał się.

- Ale., tak naprawdę nie jest mój. Tylko rodziców. Pożycza­ją mi go czasami.

Blaise skinęła głową ze zrozumieniem.

- Widzisz? Mówiłam, że tego nie zrobisz. A teraz odejdź, bądź grzeczny.

Kevin wyglądał, jakby coś w nim pękło. Patrzył na Blai­se błagalnie, nie ruszał się. W końcu Blaise spojrzała na pił­karzy.

- Chodź, stary - mruknął jeden z nich, zdaniem Thei, Duane. Złapali Kevina pod ramiona. Ten ciągle się odwracał.

Blaise energicznie otrzepała dłonie. Selene odgarnęła jasne włosy.

Thea wstała. Dani milczała przez całą przerwę, wpatrzona w Blaise z przerażeniem i podziwem jednocześnie.

ROZDZIAŁ 5

Co? - syknęła Thea. O tym przynajmniej mogła mówić. -

Oszalałaś.

Thei zakręciło się w głowie. To tak, jakby użyć bomby ato­mowej, żeby zabić komara, pomyślała.

Zanim weszły do szkoły, Thea zauważyła, że Dani wzięła probówkę.

Co to niby ma znaczyć? - zastanawiała się Thea niespokoj­nie.

Thea się zawahała. Nie rozmawiała jeszcze z koleżan­ką o Ericu. Z jednej strony tego chciała, z drugiej się bała. Co właściwie sądzi Dani o istotach z zewnątrz?

- Cóż, to tylko ludzie - podsumowała Dani ze spokojem na twarzy.

W sobotni wieczór Thea wyjęła suknię z szafy. Zielonkawą, tak jasną, że niemal białą; fasonem przypominała greckie szaty. Strój czarownicy musi być piękny, ale i wygodny. Lekka, mięk­ka suknia kręciła się cudownie podczas obrotu. Blaise włożyła frak. Z czerwoną jedwabną muchą i lampasami. Wyglądała w nim zabójczo.

Thei przemknęło przez myśl, że prawdopodobnie po raz pierwszy w historii najbardziej rozchwytywana dziewczyna no­si spinki do mankietów.

Eric zjawił się punktualnie. Zapukał do drzwi sklepu, tych, których używali jedynie zwyczajni ludzie. Istoty nocy wchodzi­ły tylnym wejściem, niemal niewidocznym, jeśli nie liczyć ry­sunku - graffiti przedstawiające czarną dalię.

No dobra. Thea głęboko zaczerpnęła tchu, zanim wpuściła chłopaka.

To tylko formalność.

Ale pierwsze chwile wcale nie były tak niezręczne, jak się tego obawiała.

Uśmiechnął się i podał jej bukiecik - białe orchidee. Wzięła je, odwzajemniając uśmiech.

- Bardzo ładnie wyglądasz - powiedziała.

Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, luźny i wygodny.

Dziwne, przy mnie jakoś sobie radzisz, pomyślała Thea. Eric rozglądał się po pomieszczeniu.

I nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo, pomyślała.

Ciszę zakłócił stukot obcasów na drewnianej posadzce. Po schodach szła Blaise. Najpierw pojawiły się jej buty, potem no­gi w obcisłych spodniach i bujne kształty tułowia podkreślone czerwonym jedwabiem. Na końcu ramiona i ciemne włosy oka­lające twarz burzą loków.

Thea z ukosa zerknęła na Erica.

Uśmiechał się do Blaise, ale nie tępo i głupkowato jak owca. Po prostu się uśmiechał.

- Cześć, Blaise - zagaił. - Wybierasz się na imprezę? Mogę cię podrzucić.

Zastygła w pół kroku i zmierzyła go pogardliwym spojrze­niem.

Fiolka leżała w jasnozielonej torebce. Thea co prawda nadal nie miała pojęcia, jakim cudem zdoła ją wypełnić, ale posłusz­nie skinęła głową.

- To dobrze. - Blaise odwróciła się i wsiadła do srebrzyste­go porsche, które czekało na parkingu.

Samochód Kevina, domyśliła się Thea. Ale wiedziała, że kuzynka nie jedzie po niego.

Formalność, to tylko formalność, powtarzała sobie Thea. Weszli do szkolnej stołówki. Wyglądała zupełnie inaczej niż za dnia. Światła i muzyka przyprawiały o dreszcze, wirujące bar­wne plamy na podłodze kusiły do tańca.

Nie jestem tu, żeby się bawić, tłumaczyła sobie po raz kolej­ny, ale jej krew musowała jak szampan. Erie zerknął na nią po­rozumiewawczo. Tak, czuła to samo co on; są jak dwoje dzieci u wrót wesołego miasteczka.

- Właściwie powinienem cię uprzedzić - zaczął Eric. - Nie umiem tańczyć. Poza wolnymi.

Świetnie. Ale zaraz, przecież właśnie po to tu przyszła: uda­wać przed Blaise, że romansuje z Erikiem.

Akurat zaczynała się wolna piosenka. Thea zamknęła oczy i poddała się losowi - co nie było wcale takie straszne, kiedy wyszli na parkiet.

Terpsychoro, muzo tańca, spraw, żebym nie zrobiła z siebie idiotki. Jeszcze nigdy nie brała udziału w ludzkim balu, nie tańczy­ła do ich muzyki. Ale Eric chyba nie zauważył jej nieudolności.

Thea roześmiała się wbrew sobie.

- A dzisiaj nawet nie użyłam fiołków - zaczęła i natych­miast adrenalina obmyła ją falą bolesnych dreszczy.

Oszalała. Wypowiada składniki czarów. Za łatwo, za lekko się z nim rozmawia, w tym rzecz. Co jakiś czas zapominała, że nie jest z jej świata.

- Wszystko w porządku? - zapytał, gdy cisza się przedłuża­ła. Wydawał się przejęty.

Nie, nie w porządku. Z jednej strony Blaise, z drugiej - za­sady świata nocy. Tyle przeszkód. Nie wiem nawet, czy jesteś wart, żeby...

Zmarszczył brwi, jakby usiłował rozwiązać jedną z od­wiecznych zagadek tego świata.

- No tak, ale wydawało mi się to mało ważne. To pewnie głupio brzmi.

Thea nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ani co robić. Z jednej strony pragnęła wtulić się w niego, oprzeć mu głowę na ramie­niu, ale jej umysł protestował na samą myśl.

W tym momencie usłyszała donośne głosy na skraju par­kietu.

Seria przekleństw.

Zaczęła się walka na pięści. Opiekunowie podbiegli do wal­czących.

No, to wiadomo, kto przyszedł, pomyślała Thea. Bez trudu wypatrzyła Blaise. Frak z czerwonymi lampasami i wianuszek chłopców, a dookoła nich grupa porzuconych, rozgoryczonych dziewcząt.

Udało im się przebić przez tłumek fanów. Blaise była w swo­im żywiole, rozkoszowała się uwielbieniem i zamieszaniem.

Kevin zerknął na blondyna. Ten odpowiedział spojrzeniem bez wyrazu.

- Nie zwracaj uwagi na Sergia - mruknęła Blaise. - Tylko dotrzymywał mi towarzystwa. A może nie chcesz tańczyć?

Kevin opuścił wzrok.

- Nie, skądże, bardzo chcę....

Blaise uwolniła się od Sergia. Thea szepnęła jej do ucha:

- Błagam, nie szalej. Już doszło do bójki.

Blaise uśmiechnęła się tylko i wzięła Kevina pod rękę. Po­zostali chłopcy ruszyli za piękną uwodzicielką. Tłum się roz­pierzchł. Thea zobaczyła swoją koleżankę przy małym stoliku. Bez partnera. Dani miała na sobie błyszczącą kreację.

- Usiądźmy - zaproponował Eric, zanim Thea zdążyła co­kolwiek powiedzieć.

Spojrzała na niego z wdzięcznością.

- Gdzie John? - zapytała, gdy dostawili sobie krzesła do stolika Dani.

Dziewczyna wskazała grupę wielbicieli Blaise.

- Ale nic nie szkodzi - zapewniła. - Trochę mnie nudził. Nie znam się na tych tańcach.

Rzeczywiście, tańce w Kręgu są inne, przyznała w duchu Thea. Nikt nie dobiera się w pary; tańczysz z żywiołami i pozo­stałymi uczestnikami, wszyscy tworzą jedną wielką całość.

Eric zaoferował się, że przyniesie więcej ponczu.

Vivienne występowała w czarnej sukni, przy której jej wło­sy wyglądały jak ogień. Ciemnofioletowy strój Selene podkre­ślał jej jasną karnację i włosy. Obie najwyraźniej świetnie się bawiły.

Dani ziewnęła.

- Chyba niedługo pójdę - zaczęła, ale nie dokończyła.

Przy głównym wejściu, po drugiej stronie sali, coś się dzia­ło. Ludzie się usuwali z drogi. Początkowo Thea myślała, że to kolejne drobne zamieszanie wywołane przez Blaise. Ale potem w światłach nad parkietem zjawiła się postać.

- Chcę wiedzieć. - Jękliwy głos zagłuszał muzykę. - Chcę wiedzieć!

Muzycy przestali grać. Wszyscy odwracali się ciekawie. Głos brzmiał niesamowicie. Jakiś szaleniec?

Thea wstała.

- Chcę wiedzieć - powtórzyła postać, zagubiona, gniewna, i się odwróciła.

Thei krew zamarzła w żyłach.

Zamiast twarzy zobaczyła maskę - zwyczajną, dziecinną zamocowaną na gumce. Pasowała do Halloween, ale nie do im­prezy dla licealistów.

Och, Eileithyio.

- Powiesz mi? - zwróciła się postać do niskiej dziewczyny w czarnych koronkach. Ta się wycofała, złapała towarzysza za ramię.

Pan Adkins, fizyk, biegł tak szybko, aż fruwał mu krawat. Pozostałych nauczycieli nie było nigdzie widać - pewnie usiłują zażegnać konflikty o Blaise, domyślała się Thea.

- Spokojnie - zaczął pan Adkins, jakby przemawiał do nie­sfornego ucznia. - Powoli.

Chłopak w masce wyjął coś z kieszeni. Zalśniło w barwnych światłach, odbiło je jak lustro.

- Brzytwa - szepnęła Dani. - Na Izydę, skąd on to wziął? Nie wiadomo, dlaczego ta broń zdawała się groźniejsza niż

nóż. Może dlatego, że była taka staroświecka, nietypowa? Thea wyobraziła sobie, jak głęboko może skaleczyć nawet zwykła ży­letka.

Pan Adkins się wycofywał. Rozkładał ręce, zasłaniając ucz­niów. W oczach miał strach.

Muszę to skończyć, zdecydowała Thea. Tylko jak? W tym cały problem. Gdyby chodziło o zwierzę, spróbowałaby zawład­nąć jego umysłem. Ale człowiek...

I tak ruszyła, wolno, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Prze­mknęła się przez skraj parkietu, aż stała równolegle do chłopa­ka w masce.

- Widzieliście ją? - jęczał chłopak, krocząc przed siebie. Ludzie się rozstępowali. Vivienne i Selene z partnerami

odeszły na bok. Brzytwa zalśniła.

Thea spojrzała na przeciwległą stronę parkietu. Blaise stała tam z Kevinem Imamurą.

Bez Bucka i Duane'a u boku. Ale nie wydawała się przera­żona. To trzeba jej przyznać - cechowała ją imponująca odwa­ga. Doskonale wiedziała, kto się do niej zbliża.

Eric, z trzema filiżankami ponczu, szedł równolegle do chłopaka w masce.

Usiłowała pochwycić jego wzrok, ale między nimi tłoczyło zbyt wiele osób.

- Widzieliście ją? - zapytał zamaskowany szaleniec parę tuż przed Blaise. - Muszę wiedzieć...

Dziewczyna i chłopak odskoczyli od siebie jak oparzeni. Blaise stała się świetnie widoczna, wysoka i elegancka w czar­nym fraku, z iskierkami świateł w ciemnych włosach.

- Tu jestem, Randy - powiedziała. - Co chcesz wiedzieć? Randy Marik zatrzymał się, sapiąc pod plastikową maską.

Zapadła dziwna cisza.

Thea bezszelestnie zakradła się bliżej. Eric nadchodził z drugiej strony. Dopiero teraz ją zobaczył. Pokręcił głową i bezgłośnie powiedział: Trzymaj się z daleka.

Akurat. A ty go położysz na łopatki, uzbrojony w filiżanki ponczu. Łypnęła groźnie. Sam się trzymaj z daleka.

Dłoń z brzytwą drżała. Randy dyszał ciężko.

- Co jest, Randy? - Zniecierpliwiona Blaise tupała lekko.

- Źle mi - wyjęczał. Nagle wydawało się, że głowa zaraz spadnie mu z karku. - Tęsknię.

Theę przeszył dreszcz, gdy usłyszała jego głos. Oto ciało osiemnastolatka i umysł przedszkolaka.

- Ciągle płaczę - mówił.

Lewą ręką ściągnął maskę. Kevin się wzdrygnął. Thei zro­biło się niedobrze.

Po jego policzkach spływały krwawe smugi, zlewały się ze zwykłymi łzami.

Jakieś zaklęcie? - zastanawiała się Thea. Nie, sam się pociął.

Pod jego oczami widniały nacięcia w kształcie półksiężyców.

Wyglądał strasznie, był blady jak trup, miał zarost na twa­rzy. Toczył po sali dzikim wzrokiem. Włosy, dawniej jedwabiste i jasne, sterczały na wszystkie strony jak siano.

- Przyjechałeś taki kawał z New Hampshire, żeby mi to po­wiedzieć? - Blaise przewróciła oczami.

Randy zaszlochał.

Kevin zebrał się na odwagę.

- Słuchaj, stary, daj jej spokój. Wracaj do domu i wytrzeź­wiej, co?

I to był błąd. Szalone oczy nad zakrwawionymi policzkami odnalazły go w tłumie.

Za późno. Dłoń z brzytwą wystrzeliła, szybka jak błyskawi­ca. Z twarzy Kevina trysnęła krew.

ROZDZIAŁ 6

Kevin zawył, złapał się za policzek.

- Pociął mnie! On mnie pociął! - Spomiędzy jego palców płynęła krew.

Randy znów uniósł brzytwę.

Thea zaatakowała go mentalnie. Działała instynktownie; była śmiertelnie przerażona. Zaraz Randy zabije Kevina. I mo­że też Blaise.

Wyczuła ból, rozpacz i wściekłość, która miotała się jak szympans w klatce. Utrzymała więź tylko przez moment, ale to wystarczyło. Eric chlusnął Randy'emu w twarz ponczem. Randy krzyknął i odwrócił się w stronę napastnika.

Thea przeżyła chwilę grozy. Randy chlastał powietrze brzytwą, ale Eric stosował błyskawiczne uniki, usiłował zajść Randy'ego od tyłu. Krążyli jak w upiornym tańcu.

Z każdym ich obrotem w Thei narastał strach. Ale Ericowi udawało się unikać śmiercionośnego ostrza. Nagły ruch na skraju parkietu. To pan Adkins i dwóch innych nauczycie­li. Otoczyli szalonego intruza, zrobiło się zamieszanie. Potem Randy leżał na podłodze.

Na zewnątrz wyły syreny, coraz bliżej. Eric odsunął się od kłębowiska na podłodze.

Dysząc ciężko, spojrzał na Theę. Skinęła głową, że nic jej nie jest, i zamknęła oczy.

Była osłabiona, wyczerpana i smutna. Zaraz zabiorą Randy'ego. Pewnie nie można mu już pomóc. Za daleko zabrnął.

W tej chwili się wstydziła, że jest czarownicą.

- No dobrze, moi drodzy - odezwał się pan Adkins. -Chodźmy stąd. Usuńmy się. - Spojrzał na Blaise, która pochy­lała się nad Kevinem i przyciskała mu chusteczkę do policzka. - Wy możecie zostać. - Położył jej rękę na ramieniu. - Trzymasz się?

Blaise podniosła na niego wielkie, smutne szare oczy.

- Dam radę - odparła dzielnie.

Pan Adkins przełknął ślinę. Zacisnął dłoń na ramieniu Blaise.

- Biedactwo - mruknął.

Litości, pomyślała Thea. ale z czystego egoizmu odetchnęła też z ulgą. Blaise nie wpadnie kłopoty; nie wyrzucą ich ze szko­ły. Nie przyniosą babci wstydu przed Wewnętrznym Kręgiem.

Zresztą kuzynka wyglądała, jakby naprawdę martwiła się o Kevina. Znowu troskliwie się nad nim pochyliła. Czyżby jej na tym chłopaku zależało?

Thea prześliznęła się pod ramieniem nauczyciela.

- Naprawdę w porządku? - spytała szeptem.

Blaise spojrzała na nią tajemniczo. I dopiero wtedy Thea zobaczyła, że kuzynka ukrywa w chusteczce malutką fiolkę Pełną krwi.

- Ty... - Zabrakło jej słów.

Blaise uśmiechnęła się lekko: wiem, wiem, ale nie mogłam się oprzeć takiej okazji.

Thea się cofnęła i wpadła na Erica. Podtrzymał ją ramie­niem.

W drodze do drzwi minęli Selene i Vivienne. Były nieszczę­śliwe, przerażone. Tylko na jak długo?

Dani stała na parkingu z Johnem Finkelsteinem.

- Jadę do domu - powiedziała znacząco do Thei i cisnęła coś w zarośla.

Pustą fiolkę.

Thea odetchnęła z ulgą. Lekko dotknęła ramienia koleżanki.

- Dzięki.

Dani wróciła wzrokiem do budynku.

- Ciekawe, co on tak bardzo chciał wiedzieć? - szepnęła. Dokładnie w tej chwili z oświetlonego korytarza dobiegło

przeciągłe wycie, jakby w odpowiedzi na jej pytanie. Odgłos przypominał skowyt udręczonego zwierzęcia.

Thea odwróciła się na pięcie i niemal na oślep pobiegła do dżipa Erica.

Mknęli ciemnymi ulicami.

- Domyślam się, że to były chłopak - odezwał się cicho Eric po chwili milczenia.

Doskonale to podsumował, pomyślała Thea. Nieźle go tra­fiło. Na zawsze. Biedak.

Spojrzała na niego zdumiona. Patrzył prosto przed siebie, mocno zaciskał palce na kierownicy.

No proszę. A ja myślałam, że jesteś naiwny. Może widzisz więcej, niż mi się zdaje.

Thea opadła na siedzenie. Ciągle była zmieszana i smutna, ale przerażało ją co innego - że bardzo chciała rozmawiać o tym z Erikiem. Wydawało się, że on rozumie... lepiej niż ktokolwiek do tej pory. Nie tylko rozumie. Także współczuje.

- Wiem, czego ci trzeba. - Nagle się rozpromienił. - Miałem zaproponować, żebyśmy wpadli do Harrah na późną kolację, ale przyszło mi do głowy coś fajniejszego.

Thea zerknęła na zegarek - dochodziła jedenasta.

Po prostu się uśmiechnął i zawrócił na południe. Zatrzy­mali się przed małym szarym budynkiem z szyldem: „Szpital zwierzęcy Sun City".

Ładna dziewczyna o ciemnych włosach do ramion podnio­sła głowę znad kontuaru. Thea ją rozpoznała - Pilar Osorio ze szkoły. Spokojna, pewnie dobra uczennica.

- Jak było na imprezie? - zapytała, tęsknie patrząc na Erica.

Wzruszył ramionami.

Eric jej się podoba.

Zamknęła za sobą drzwi. Thea się rozejrzała.

Przeszli przez pokój zabiegowy, długim korytarzem do po­mieszczeń na tyłach. Thea patrzyła dookoła ciekawie. Jeszcze nigdy nie była na zapleczu kliniki weterynaryjnej.

Kilka wybiegów dla psów. Z ostatniego dochodziły radosne piski.

Eric spojrzał na nią z błyskiem w oku.

- Uwaga! Trzy... dwa... jeden...

Otworzył klatkę i ze środka wybiegł szczeniak labradora, szaleńczo wymachując ogonem. Miał piękne umaszczenie, od ciemnozłotego na grzbiecie po delikatnie kremowe na brzuchu i łapach.

- Cześć, Bud - zawołał Eric. - Grzeczny piesek! - Spojrzał na Theę poważnie. - Oto pies przytulanka.

Ukucnęła na winylowej posadzce i ruszyła na czworakach w stronę zwierzaka.

- Uważaj na sukienkę - ostrzegł Eric, ale psiak już skoczył jej na kolana.

Oparł łapy na ramionach, dyszał do ucha.

- Chyba się zakochałam - sapnęła Thea z rękami pełnymi psiej słodyczy.

Otaczało ją szczęście. Nie musiała starać się nawiązać wię­zi z umysłem labradora; maluch od razu przejął kontrolę. Po małym łebku chodziły tylko przyjemne myśli: jak cudownie wszystko pachnie, jak przyjemnie, że drapią mnie za uchem akurat tam, gdzie ugryzła pchła.

Dobrze, tak dobrze, fajny ten duży, łysy pies... ciekawe, który z nas jest górą?

Szczeniak ją ugryzł. Thea żartobliwie odpowiedziała tym samym.

- Mylisz się, kolego. To ja tu rządzę. - Złapała go za pysz­czek.

Dziwne, widziała świat oczami szczeniaka, ale po prawej stronie nie było nic. Ciemność.

Spytał ot tak, po prostu, więc Thea odruchowo odpowie­działa:

I znowu, delikatne pytanie, ale tym razem Thea się zanie­pokoiła. Dlaczego nie może utrzymać języka za zębami w jego towarzystwie? Podniosła wzrok. Eric patrzył na nią badawczo, wyczekująco, czujnie.

Głęboko zaczerpnęła tchu.

- Karmię je i w razie potrzeby zabieram do weterynarza. Czekam, aż wyzdrowieją.

Skinął głową, ale z jego oczu nie zniknęło pytanie.

- Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad pracą wetery­narza?

Thea opuściła głowę. Uciekła w miękką psią sierść.

0 tym.

- Nie byłabym taka pewna - mruknęła Thea. Jej szkolne dokonania miały pewne luki i wady.

Ale przede wszystkim problem w tym, że czarownice nie studiują weterynarii. Koniec, kropka.

Może się zająć ziołami, kamieniami, rytualnymi strojami, zaklęciami, runami, amuletami... Ma mnóstwo rzeczy do wy­boru, ale żadnej z tych dziedzin nie wykładają na uniwersy­tecie.

- Trudno to wytłumaczyć - dodała. Była w szoku, że w ogó­le chce cokolwiek tłumaczyć człowiekowi. - Chodzi o to, że mo­ja rodzina by się nie zgodziła. Mają wobec mnie inne plany.

Eric otworzył usta i znowu je zamknął. Szczeniak kichnął.

- No cóż, w takim razie pomożesz mi wypełniać formularze zgłoszeniowe? - spytał w końcu. - Za nic nie mogę sobie pora­dzić z listem motywacyjnym.

O, ty cwaniaku, pomyślała Thea.

- Zobaczymy - odpowiedziała tylko.

Nagle rozległ się nowy dźwięk. Dochodził z daleka, ale nie ustawał. Bud warknął.

- Co to, dzwonek? - zdziwił się Eric. - O tej porze? - Wstał

1 poszedł do frontowej części.

Thea ruszyła za nim, muskając opuszkami Buda, żeby nie stracić nad nim kontroli.

Eric otworzył drzwi i cofnął się zaskoczony.

- Rosamund... Co ty tu robisz? Czy mama wie, że wy­szłaś?

Do poczekalni wpadła miniaturowa trąba powietrzna. Dziewczynka z burzą jasnych włosów wymykających się spod czapeczki baseballowej. Pod pachą miała niebieski koc. Na jej twarzy malowała się wściekłość.

Bud wspinał się na tylne łapy i obwąchiwał niebieski koc. Thea odepchnęła szczeniaka.

Rosamund nadal toczyła dokoła gniewnym wzrokiem, ale jej podbródek zadrżał niebezpiecznie.

Wróciła do gabinetu. Eric pochylał się nad biało-brązową świnką morską. Był zaniepokojony.

Rosamund obserwowała brata z wiarą w zielonych oczach. Takich samych jak jego, zauważyła Thea.

Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła miękkiego futerka. Jednocześnie zrobiła to samo umysłem.

Rozbiegane przerażone myśli małego ssaka. Śwince tu się nie podoba, chciała wrócić do klatki, trocin, do bezpiecznego schronienia. Drażniły ją zapachy, przerażały wielkie obce palce, które pojawiły się znikąd.

Do domu, do domu, myślała. I nagle coś dziwnego, bardziej zapach i smak niż wizja. Pani Curie myślała o jedzeniu, marzyło jej się coś chrupiącego, trochę kwaśnego. Jeść, jeść, jeść.

- Czy jest coś, co szczególnie lubi? - zapytała niepewnie Thea. - Na przykład kapustę?

Eric zamrugał, wyprostował się nagle, jakby porażony prą­dem. Zielone oczy odnalazły jej wzrok.

Szkorbut? Czy to nie choroba dawnych żeglarzy? Kiedy podczas długich wypraw nie mieli dostępu do owoców i wa­rzyw? A kwas askorbinowy to...

- Zapytała panią Curie - wyjaśniła spokojnie Rosamund. Thea zerknęła na nią uważnie. Czy wszyscy w tej rodzinie

są tak spostrzegawczy?

- Ha, ha, ha - powiedziała od niechcenia.

Rosamund wybiegła. Eric odprowadzał siostrę wzrokiem pełnym miłości.

Thea spojrzała na niego.

Thea patrzyła na Erica składającego niebieski kocyk i słu­chała głosu w swojej głowie, który huczał jak gospodarz telewi­zyjnego teleturnieju.

Spójrz na tego młodzieńca. Czuły, ale silny. Odważny. In­teligentny. Nieśmiały. Dowcipny. Bystry, szczery, lubi zwie­rzęta.

I jest człowiekiem.

Nic mnie to nie obchodzi.

Czuła się niesamowicie. Jakby nawdychała się za dużo jemonji. Powietrze zdawało się słodkie i ciężkie, drżące jak w tro­pikach przed burzą, przesycone elektrycznością.

- Eric...

Niespodziewanie dotknęła jego ręki. Od razu puścił kocyk, zamknął jej dłoń w swojej. Ale ciągle na nią nie patrzył, wbił wzrok w biurko. Oddychał ciężko.

Och, Afrodyto, mamy problem! - pomyślała Thea.

Kłębiły się w niej skrajne uczucia: fascynacja, przerażenie, strach i spokój. A to, czego pragnie, jest tak proste. Jeśli Eric czuje to samo, wszystko będzie dobrze.

- Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, ale boję się, że odejdziesz - mówił wpatrzony w komputer na biurku. W końcu na nią spojrzał. - Jesteś zła?

Pokręciła głową. Serce łomotało jej jak szalone. Kiedy na siebie spojrzeli, zamknął się obieg. Coś ich łączyło, pchało ku sobie, jakby znaleźli się w objęciach samej Afrodyty.

A potem wszystko było ciepłe i cudowne. Jeszcze przy­jemniejsze niż szczeniak w ramionach, bo Eric odwzajemniał pieszczotę. A dreszcz strachu przerodził się w fajerwerki i eks­plodował uniesieniem.

Przywarła do Erica policzkiem Nigdy nie czuła się tak bło­go. Tu jest bezpieczna. Mogłaby tak trwać do końca świata. Wo­kół wszystko falowało jak chłodna woda. Byli niczym dwa ptaki splecione skrzydłami.

Łabędzie łączą się w pary na całe życie i kiedy zobaczą part­nera, wiedzą, że to ten jedyny, przemknęło jej przez myśl. Właś­nie to się stało na pustyni. Rozpoznali się duchowo. A kiedy dusze się dojrzą, powstaje wieczny związek.

A świat nocy ma na to nawet specjalne określenie, podszep­tywał wewnętrzny głos, mącąc spokój. Zasada bratniej duszy. Chcesz powiedzieć, że twoją połówką jest człowiek?

Ale Thea nie będzie się bała, nie teraz. Oba światy, nocy i ludzki, pozostały daleko. Tworzyli z Erikiem własną rzeczywi­stość. Wystarczy, że tu stoi i oddycha, by to poczuła. Nie musi się martwić o przyszłość.

Skrzypnęły drzwi. Do środka wtargnął zimny podmuch.

Thea gwałtownie uniosła powieki. A potem jej serce zabiło szybko, boleśnie, ze strachem.

To nie te drzwi, za którymi zniknęła Rosamund, tylko fron­towe. Erie zapewne zapomniał zamknąć. W poczekalni stała Blaise.

ROZDZIAŁ 7

Wszędzie cię szukałam - wycedziła. - Musiałam zadzwonić do pani Ross, żeby się dowiedzieć, gdzie jesteście.

Czarne włosy, rozwiane przez wiatr, opadały na ramiona niesforną falą. Zdjęła czerwoną muchę, rozpięła górny guzik koszuli. Miała rumieńce na policzkach i iskry w szarych oczach. Była piękna i bardzo magiczna.

Thea i Eric odsunęli się od siebie. Oboje poczerwienieli.

O rany, jest w fatalnym humorze.

Thei zwilgotniały ręce. Nie wiedziała, jak kuzynka zinter­pretuje to, co zobaczyła. Ale przecież miała uwodzić Erica, prawda?

Zatrzymała wzrok na chusteczce higienicznej z krwią Eri­ca. Dyskretnie ją wzięła i ukryła w dłoni.

W drzwiach do dalszej części kliniki stała Rosamund z pa­nią Curie pod pachą. Milczała, ale cały czas czujnie przyglądała się Blaise.

- Chyba czas do domu - włączyła się Thea. Musi porozma­wiać z Erikiem, ale na osobności, nie na oczach naburmuszone­go krasnala i podejrzliwej czarownicy.

Zerknęła na niego onieśmielona. Też miał niewyraźną minę.

Ale kiedy znalazły się na zewnątrz, kuzynka powiedziała tylko:

- Przepraszam, jeśli byłam niegrzeczna, ale naprawdę wszędzie cię szukałam. Fatalnie się bawiłam. No i - z czarują­cym uśmiechem poprawiła czarne włosy - to frajda być wredną, kiedy się tego chce.

Thea westchnęła i nagle zatrzymała się w pół kroku.

- O rany, samochód!

Srebrzyste porsche Kevina wyglądało jak po jakiejś kata­strofie: wgnieciony zderzak, porysowane drzwi od strony pasa­żera, popękana szyba.

Ruszyły. Thea siedziała bez słowa, a kuzynka co chwila zer­kała na nią badawczo.

Thea wyciągnęła rękę z zakrwawioną chusteczką.

Zaskoczona Thea cofała rękę. Papier się rozdarł. Został jej marny skrawek.

Thei nie odpowiadał ton kuzynki. Teraz szczególnie chciała chronić Erica przed Blaise, ale nie wiedziała jak. Wszystko zale­ży od tego, ile Blaise wie.

- Najfajniejszy jest moment, kiedy pękają - ciągnęła Blaise z rozmarzeniem. - Różnią się od siebie, ale ostatecznie wszyscy są tacy sami. I kiedy chłopak ulega ci całkowicie, niemal to sły­szysz. Takie pęknięcie. Trzask, jak po przekłuciu balonu.

Thea przełknęła ślinę wpatrzona w złotego lwa przed hote­lem MGM Grand. Zielone oczy zwierzęcia przywodziły na myśl spojrzenie Erica.

Thea milczała. Wampirzyca, dziewczyna w sukience w czar­ne róże, przebiegała między samochodami. W końcu Thea prze­rwała ciszę:

Thea drżała; ostatnie pytanie zawisło powietrzu.

Thea była zrozpaczona. Już nie tylko Blaise się bała. W świe­cie nocy grozi najsurowsza kara za miłość do człowieka. Śmierć. Dla niej i dla Erica.

Mogła zrobić tylko jedno. Spojrzała kuzynce prosto w oczy.

Thea złapała ją za rękę.

- Wysłuchaj mnie - zaczęła błagalnie. - Kiedy poznałam Erica, coś się wydarzyło. Nie umiem tego opisać, ale połączy­ła nas więź. - Musiała zaczerpnąć tchu. - Wyobraź sobie, że spotkałaś bratnią duszę, drugą połówkę, a jest to ktoś, którego zgodnie z zasadami nie wolno ci kochać.

Urwała znowu, tym razem dlatego, że Blaise znieruchomia­ła. Przez chwilę obie siedziały w milczeniu. W końcu Blaise bar­dzo powoli cofnęła rękę.

- Bratnią duszę? - powtórzyła.

Oczy Thei rozbłysły. Jeszcze nigdy nie czuła się równie samotna.

- Tak mi się wydaje - szepnęła.

Blaise spojrzała przed siebie. W jej włosach odbijały się fio­letowe światła reklam.

Blaise bębniła szczupłymi palcami o kierownicę.

- Oczywiście - odezwała się w końcu. - Muszę. Jesteśmy jak siostry i nie wyobrażam sobie, że mogłabym cię porzucić w kłopocie.

Thei ulżyło tak bardzo, że aż zakręciło jej się w głowie. I, co dziwne, rozpłakała się jeszcze bardziej.

- Tak się bałam. Od pierwszej chwili usiłowałam to zrozu­mieć. - Czknęła.

Blaise przyglądała się jej z dziwnym blaskiem w szarych oczach.

- Pomogę ci - zapewniła z dziwnym uśmiechem. - Zdobę­dę go, a potem zabiję za to, że stanowił zagrożenie dla mojej siostry.

Na ułamek sekundy wszystko w Thei zamarło, by potem wybuchnąć z jeszcze większą siłą.

- Nigdy - zawołała. - Słyszysz, siostro? Nigdy. Blaise zachowała spokój.

Thea dygotała ze złości. Była wściekła, że popełniła błąd. Gdyby w kółko powtarzała swoje argumenty, kuzynka w koń­cu zaczęłaby słuchać, stwierdziła później. Teraz jednak, pełna gniewu i przerażenia, warknęła:

- Nie sądzę, żeby ci się to udało. Nie odbierzesz mi Erica.

Blaise patrzyła w przestrzeń, jakby po raz pierwszy w życiu zabrakło jej słów. Potem odrzuciła głowę do tyłu i się roześmiała.

- Thea, Thea. Odbiorę każdego każdej. Zawsze i wszędzie, kiedy tylko zapragnę. Taka już jestem.

Thea źle spała. Cały czas miała przed oczami twarz Randy'ego Marika, tyle że w jej śnie zmieniał się w Erica, który też tępo patrzył przed siebie i płakał krwawymi łzami.

Obudziła się w pokoju zalanym słońcem.

Ich sypialnia wyglądała jak pomieszczenie osoby cierpiącej na rozdwojenie jaźni. Połowa była schludna, utrzymana w od­cieniach błękitu i zieleni. W drugiej królował chaos i jeden, podstawowy, pierwotny kolor, który budzi emocje, symbolizuje namiętność i nienawiść zarazem. Czerwień.

Zazwyczaj o tej porze Blaise leżała jeszcze pod czerwoną aksamitną narzutą Ralpha Laurena, ale dzisiaj jej łóżko było puste. Zły znak. Wstawała wcześnie, tylko jeśli miała ku temu ważny powód.

Thea ubrała się i zeszła po schodach.

W sklepie zastała tylko Tobiasa. Ze smętną miną siedział jak zwykle za ladą. Burknął coś w odpowiedzi, gdy Thea się przywitała, i uparcie wpatrywał się w ścianę, bawiąc się brązo­wymi lokami. Pewnie żałował, że nie może być teraz na dworze, jak jego rówieśnicy.

Thea przeszła do pracowni.

Blaise siedziała za długim stołem. Miała słuchawki w uszach i nuciła pod nosem. Nad czymś pracowała. Thea się zbliżyła.

Od razu widziała, że powstaje coś pięknego. Blaise genial­nie projektowała biżuterię - zazwyczaj wzorowała się na staro­żytnych motywach. W jej naszyjnikach znajdowały się pszczoły, motyle, pnące kwiaty, skaczące delfiny, węże, a wszystko pełne życia, radości i magii.

I w tym tkwił jej geniusz. Blaise umieszczała każdy element w konkretnym celu. Dobierała kamienie tak, by się wzajemnie dopełniały: rubin dawał pożądanie, czarny opal namiętność, topaz tęsknotę, granat ogień. A szary jak dym rodzaj szafiru to kamień Blaise, w kolorze jej oczu.

Wszystkie te kamienie leżały na stole. Ale magia kryła się nie tylko w klejnotach. W każdym swoim dziele Blaise umieszczała miniaturowe schowki, które można wypełnić ziołami, proszka­mi, miksturami. Jej biżuteria dosłownie ociekała magią.

Nawet sam wzór miał magiczną moc. Wszystkie linie, łuki, koła miały znaczenie, zmuszały wzrok, by śledził wzór równie potężny jak znaki kreślone kredą na podłodze. Wystarczyło po­patrzeć, by poczuć magię.

A teraz tworzyła zabójczy naszyjnik.

Thea widziała jego zarys. Blaise stosowała zapomnianą me­todę woskowania w wyrobie biżuterii - najpierw formowała pożądany kształt z błękitnego wosku, dopiero potem rzeźbiła w złocie, srebrze czy miedzi. To, co teraz robiła, zapierało dech w piersiach. Odbierało rozum. Skomplikowane arcydzieło, któ­re podziała jak pas Afrodyty - żaden mężczyzna nie przejdzie obok obojętnie.

A Blaise miała do tego jeszcze bezcenny składnik - krew Erica. Dlatego czar zadziała na niego szczególnie.

Jedyne pocieszenie, że wykonanie tego trochę potrwa. Ale kiedy Blaise już skończy...

Eric nie ma najmniejszych szans.

Thea wyszła. Nie wiedziała - i nic jej to nie obchodziło -czy Blaise ją zauważyła. Po omacku dotarła do łazienki.

Eric to jej bratnia dusza. Ale Blaise jest niemal ucieleśnie­niem Afrodyty. Kto się jej oprze?

Co robić? - myślała gorączkowo Thea.

Miała odrobinę krwi Erica na kawałku chusteczki, ale w ży­ciu nie pobije kuzynki w zaklęciach miłosnych. Nikt nie dorów­na doświadczeniom i wrodzonemu darowi Blaise.

Trzeba wymyślić coś innego, żeby w ogóle do niego nie do­tarła. Muszę go chronić...

Thea wyprostowała się gwałtownie.

Nie. To zbyt niebezpieczne. Czary przyzywające nie są dla dziewic. Nawet Wewnętrzny Krąg musi przy nich uważać.

Ale babcia ma wszystkie niezbędne składniki. Wiem to na pewno. Widziałam szkatułkę.

Mogę zginąć podczas tych zaklęć.

Ogarnął ją dziwny spokój. Kiedy koncentrowała się na ry­zyku, czuła się o wiele lepiej, niż myśląc, co powie babcia, jeśli się dowie. Dla Erica Thea była gotowa zmierzyć się z niebezpie­czeństwem.

Schodziła po schodach spokojna i zamyślona.

- Toby, gdzie babcia? Minimalnie uniósł głowę.

- Pojechała do Thierry'ego Descouedresa, w sprawie jego gruntów. Mam po nią pojechać wieczorem.

Thierry to wampir, lord nocy. Należał do niego szmat ziemi na północny wschód od Las Vegas - ale po co to babci?

Nieważne. Liczy się tylko to, że jej nie będzie przez cały dzień.

- Może chcesz sobie gdzieś wyskoczyć i się zabawić? Do­pilnuję sklepu.

Spojrzał na nią zamglonymi niebieskimi oczami i nagle się rozpromienił.

- Poważnie? Zrobiłabyś to? Chętnie bym cię za to ucało­wał. Hm, odwiedzę Kishi... nie, lepiej Zoe... albo Sheenę...

Jak wszyscy chłopcy wśród czarowników, miał ogromne po­wodzenie u dziewcząt.

Ciągle mrucząc pod nosem, wziął kluczyki, portfel i szybko ruszył do drzwi, na wypadek gdyby Thea zmieniła zdanie.

- Wrócę na tyle wcześnie, żeby po nią pojechać, obiecuję -zapewnił i zniknął.

Thea natychmiast wywiesiła tabliczkę: „Zamknięte" i po­deszła do lady.

Z dolnej szafki wyjęła metalową szkatułkę, która wyglą­dała, jakby miała co najmniej pięćset lat. Thea dźwignęła ją z wysiłkiem - bardzo ciężka. Zacisnęła zęby i wpatrzona w zasłonę paciorków oddzielającą sklep od pracowni poszła na górę.

Jeszcze dwa razy wracała do sklepu po materiały. Zasłona nie drgnęła ani razu.

W końcu Thea zakradła się do sypialni babci. Na gwoździu przy wezgłowiu łóżka wisiał pęk kluczy. Zabrała je, zamknęła się w swoim pokoju i podłożyła pod drzwi ręcznik, żeby Blaise nie poczuła dymu.

Dobra, teraz trzeba to otworzyć.

Usiadła po turecku na podłodze i postawiła przed sobą skrzynię. Bez problemu znalazła odpowiedni kluczyk - najstar­szy, najbardziej zniszczony. Pasował. Uniosła wieko.

W środku znajdowała się szkatułka z brązu, a w niej - ze srebra.

Tam znalazła wiekową księgę z pożółkłymi, kruchymi stro­nicami, malutką zieloną buteleczkę zapieczętowaną woskiem. I kilkadziesiąt amuletów. Podniosła jeden.

Pukiel jasnych włosów spleciony w supeł, wciśnięty w ka­wałek ciemnoczerwonej gliny, zabarwionej krwią czarowni­cy. Thea dotknęła amuletu z szacunkiem. Zapewne cały Krąg pracował nad nim tygodniami; zaklinano krew, śpiewano zaklęcia, mieszano tajemne składniki, rozpalano rytualny ogień.

Dotykam czarownicy, pomyślała. Cząstki kogoś, kto żył przed wieloma setkami lat.

Kabalistyczny symbol na amulecie miał identyfikować cza­rownicę, ale na mocno wytartej glinie Thea nie mogła go do­strzec.

Nie przejmuj się, znajdziesz opis w książce i dobierzesz do niego amulet.

Ostrożnie przekładała wiekowe stronice, odczytywała wy­płowiałe, pajęcze litery.

Ix U Sihnal, Annie Butter, Markus Klingelsmith... Nie, zbyt niebezpieczni. Lucio Cagliostro... może, ale niepotrzeb­ny mi alchemik. Dew Rath, Omiya Inoshishi... Zaraz, zaraz... Phoebe Garner.

Z ciekawością czytała historię Phoebe. Spokojna dziewczy­na z Anglii, żyła jeszcze przed Czasem Ognia. Miała zwierzęta, umarła młodo na gruźlicę, ale wszyscy uważali ją za istny skarb - nawet ludzie; doceniali jej umiejętność oddalania złych cza­rów od wioski. Oni też ją opłakiwali.

Idealnie, stwierdziła Thea.

Przekładała amulety, szukając symbolu, jaki widniał w księ­dze przy imieniu Phoebe.

Jest! Zamknęła go w dłoni. Włosy Phoebe były rude i cienkie.

No dobrze. Teraz trzeba rozpalić ogień.

Z dębu i jesionu, tych samych gatunków drewna, którymi się posłużono, robiąc amulet, Thea ułożyła gałązki w najwięk­szej brązowej misie babci i zapaliła.

Do tego trochę płatków gorzkni, świętego ostu, korzeń mandragory... te drewna potęgują moc. Prawdziwa magia kry­ła się w buteleczce wyrzeźbionej z jednego kawałka malachitu. Był to eliksir przywołujący zmarłych. Thea nie miała pojęcia, jakie składniki zawiera ta mikstura.

Zdrapywała woskową pieczęć paznokciami, aż zdołała wyjąć korek. Zawahała się, jej dłonie drżały w rytm uderzeń serca.

Do tej pory oglądała przedmioty, których nie powinna doty­kać - niedobrze, ale to można wybaczyć. Ale zaraz rozpali zaka­zany ogień, a tego nikt jej nie daruje. Jeśli Starsi się dowiedzą, co zrobiła...

Odkorkowała buteleczkę.

ROZDZIAŁ 8

Ostry, gorzki zapach uderzył ją w nozdrza. Zamrugała szybko i delikatnie przechyliła buteleczkę.

Jedna kropla, dwie, trzy.

Ogień buchnął niebieskim płomieniem.

Wszystko gotowe. To jedyny sposób, by sprowadzić ducha zza zasłony - chyba że przekroczy ją sama.

Wzięła amulet Phoebe w obie dłonie i złamała pieczęć. Wy­ciągnęła ręce nad ogniem i wyszeptała słowa mocy, które usły­szała z ust Starszych podczas ostatniego święta Samhain.

- Niechaj będzie mi dana moc słów Hekate.

Od razu poczuła, jak słowa nadchodzą, płyną z jej ust. Słu­chała, jakby mówił kto inny:

Zza zasłony... przyzywam cię!

Zza mgły lat... przyzywam cię!

Z wietrznej pustki... przyzywam cię!

Z wąskich bezdroży... przyzywam cię!

Z serca płomienia... przyzywam cię!

Przybądź szybko, lekko, niezwłocznie!

Podłoga zadrżała jak przy trzęsieniu ziemi. Nad ogniem pojawiły się nowe płomienie. Zimne, upiorne, jasnoniebieskie i fioletowe - lizały jej dłonie.

Już je otwierała, już miała upuścić amulet w magiczny ogień... I wtedy rozległ się huk.

Drzwi sypialni stanęły otworem i po raz drugi w ciągu dwu­nastu godzin z przerażeniem patrzyła na Blaise.

Blaise otworzyła usta ze zdumienia. Rzuciła się do przodu.

Dłonie Thei zwilgotniały od potu. Szkatułka się wyśliz­nęła.

I wtedy to się stało.

Srebrna skrzyneczka otworzyła się w dłoniach Blaise i amu­lety się posypały. Pukle włosów - czarnych, siwych, rudych. Większość wylądowała na podłodze - ale jeden wpadł w pło­mień.

Pieczęć pękła z głośnym trzaskiem.

Thea znieruchomiała na ułamek sekundy, potem natych­miast wsunęła rękę w płomienie. Ale glina już płonęła: nie na czerwono, na biało. Thea nie zdołała wydobyć amuletu. Przez chwilę wydawało jej się, że dostrzega niebieski symbol. Z og­nia wystrzeliła biała błyskawica. Thea runęła na łóżko kuzynki, Blaise wpadła na ścianę.

Błyskawica przybrała kształt kolumny.

Thea nie tyle to widziała, ile czuła. Kształt, który omiótł po­kój powiewem lodowatym jak arktyczny wiatr, rozrzucał książ­ki i ubrania. Dotarł do okna, przystanął, jakby zbierał się w so­bie, później przeniknął przez szybę.

I po wszystkim.

- Wielka Matko Życia - sapnęła Blaise spod ściany. Wpa­trywała się w okno wielkimi, rozświetlonymi oczami. Pełnymi strachu. Bała się.

Dopiero wtedy Thea zrozumiała całą grozę sytuacji.

Thea wskazała rozsypane amulety.

Nie zwalaj winy na mnie. To ty odprawiałaś zakazane czary. Przywoływałaś zmarłych. I cokolwiek się stanie - Blai­se wskazała okno - będzie przez ciebie. - Wstała, potrząsnęła włosami, wyprostowała się. - Dostałaś za swoje! Chciałaś mnie poszczuć duchami! - Odwróciła się na pięcie i wyszła.

- Wcale nie! - zawołała Thea, ale Blaise już trzasnęła drzwiami.

Thea opanowała złość. W odrętwieniu spojrzała na srebrną szkatułkę na ziemi, do której na chwilę odłożyła skrawek chu­steczki z krwią Erica.

Chciałam tylko, by ktoś go chronił. Ktoś, kto mu pomoże zwalczać twoje czary, dostrzeże w nim wartościową istotę, choć jest tylko człowiekiem.

Z rozpaczą rozejrzała się po pokoju. Nagle poczuła się starsza niż babcia. Z trudem wstała i jak automat zaczęła sprzątać.

Wysypując popiół z brązowej misy, zobaczyła na dnie lepki osad. Nie zdołała go zmyć ani zeskrobać nożem. Wsunęła misę pod swoje łóżko.

W jej głowie wirowały niespokojne myśli.

Kto przybył? Nie wiadomo. Eliminacja nic nie da, zbyt wie­le amuletów jest nieoznaczonych.

Co robić? Na to pytanie też nie znała odpowiedzi.

Jeśli komuś coś powiem, nawet babci, zapyta, czemu przy­woływałam zmarłych. A jeśli wyznam prawdę, Eric i ja jesteśmy skazani na śmierć.

O zachodzie słońca w zaułku na tyłach sklepu pojawiła się limuzyna. Thea dostrzegła ją z okna i przerażona wybiegła na dwór.

Dwa wampiry o twarzach bez wyrazu pomagały staruszce wysiąść. Słudzy Thierry'ego.

Thea pożegnała wampira skinieniem głowy.

- Po co tam pojechałaś? Staruszka zaniosła się kaszlem.

- Nie twoja sprawa; musiałam ustalić z Thierrym pewne sprawy. Zezwolił, by w Samhain Wewnętrzny Krąg świętował na jego ziemi.

Na pięterku Thea zaparzyła ziołową herbatę w małej kuch­ni i zebrała się na odwagę.

Czyli tylko ja.

Thei zrobiło się słabo.

Thei zaparło dech w piersiach.

- Planujecie coś na Samhain. I to pewnie pomysł Blaise. Jesteście jak Maya i Hellewise. Ale na razie o tych zaklęciach zapomnijcie. Nie są dla panienek. - Zaniosła się kaszlem. - Nie rozumiem, czemu się pchacie do roli Korony. Cieszcie się mło­dością, póki ją macie.

Thea wyszła, nie słuchając gniewnych pomruków babci. Nie stworzyła kręgu, wzywając ducha; nie wiedziała, że to konieczne.

A teraz niby jak ma się zbliżyć do niego na tyle, by go ode­słać?

No cóż, musi pozostać wśród nas, stwierdziła dzielnie. Pech, ale przecież po świecie włóczy się mnóstwo duchów. Mo­że sam wróci, jeśli mu się nie spodoba.

Ale wyrzuty sumienia nie dawały jej spokoju. Do tego mar­twiła się trochę stanem zdrowia babci.

Blaise nie przyszła do sypialni. Do późna w noc pracowała nad naszyjnikiem.

W poniedziałek rano cała szkoła aż huczała od plotek

- Wszystko w porządku? - zapytała Dani po literaturze. -Jesteś bardzo blada.

Thea uśmiechnęła się lekko.

To pytanie zaniepokoiło Theę. Twarz koleżanki była słodka i zatroskana jak zwykle, ale nie można ufać nikomu. Dani po­chodzi ze świata nocy, jest czarownicą, nienawidzi ludzi.

- Coś? Czyli co? - burknęła zdenerwowana Thea. - Roz­waliłam jego samochód? Zmieniłam go w żabę?

Dani, zaszokowana, szeroko otworzyła aksamitne oczy. Thea odwróciła się na pięcie i odeszła. Ale ze mnie idiotka. To było głupie. Przed Blaise nie muszę już udawać, ale przed innymi czarownicami - owszem.

Jak lunatyk szła do szafki Erica. Nie zwracała uwagi na mi­janych ludzi.

Jestem tu zaledwie od tygodnia. Jakim cudem całe moje ży­cie się zawaliło? Kłócę się z Blaise, wypowiadam zakazane za­klęcie, boję się rozmowy z babcią i łamię zasady świata nocy.

- Thea! Szukałem cię.

Głos Erica - ciepły, radosny. Odwróciła się i napotkała po­godne spojrzenie zielono-szarych oczu. Jego uśmiech odmieniał świat.

Może jednak wszystko się ułoży.

- Wczoraj do ciebie dzwoniłem, ale ciągle odzywała się se­kretarka.

Thea nawet nie spojrzała na telefon.

- Przepraszam, sporo się działo. - Jest taki miły; rozpa­czliwie próbowała podtrzymać rozmowę. - Moja babka jest chora.

Spoważniał od razu.

Zamrugał, komicznie poruszył brwiami.

- Cudownie. I nawet wiem, dokąd pójdziemy. Chodź.

Przeszli przez kampus do oddalonego budynku, odrapane­go i zapuszczonego. Wielki transparent zapraszał na imprezę z okazji Halloween.

- Gdzie jesteśmy?

Eric, z dłonią na klamce, położył palec na ustach. Zajrzał do środka i skinął na Theę.

- To stara sala gimnastyczna. Mają ją wyremontować i urzą­dzić tu świetlicę, ale brakuje funduszy. - Żachnął się. - Pewnie dlatego, że wszystko idzie na remont centrum miasta. No do­bra, w czym rzecz?

Thea zaniemówiła, gdy zobaczyła wnętrze. Zupełnie zapo­mniała o woreczku z ziołami.

- Eric - rozglądała się, czując mdłości. - To na Halloween?

- Tak. W ciągu semestru organizują tu przyjęcia dobro­czynne. To nietypowa impreza, ale w zeszłym oku zebrali sporą sumkę.

Nietypowa, pomyślała Thea tępo. To mało powiedziane.

Pomieszczenie było częściowo puste: połamany kosz do ko­szykówki, rury pod sufitem. Ale w głębi wyglądało jak skrzyżo­wanie średniowiecznego lochu i kasyna. Powoli szła w tamtą stronę. Jej kroki niosły się echem.

Drewniane budki udekorowane czarno-pomarańczową krepiną. Sztuczne pająki. Thea czytała transparenty:

Thea wytrzeszczyła oczy. Koło tortury - ruletka z kukłą czarownicy pośrodku. Krwawy black jack. Czarcie rzutki

I wszędzie postaci czarownic. Szmaciane lalki zwisające z rur. Kartonowe figury wyglądające zza stołów. Papierowe wy­cinanki na ścianach. Grube i chude, siwe, zezowate, pryszcza­te, śmieszne, straszne... brzydkie. To jedno je łączyło.

Więc tak o nas myślą ludzie. Wszyscy.

- Thea? Wszystko w porządku? Odwróciła się gwałtownie.

- Nie. Popatrz tylko! Myślisz, że to fajne? Ze przy czymś takim można się bawić? - Półprzytomna odwróciła go przodem do Żelaznej Dziewicy, a raczej drewnianej repliki z gumowymi kolcami. - Po co to ludziom? Zapłacą, żeby na tym usiąść? Nie rozumieją, że to się działo naprawdę? Że wsadzano tu żywe osoby, a po zamknięciu kolce wbijały się w ramiona, brzuchy, oczy... - Nie mogła mówić dalej.

Eric był zaszokowany. Nigdy nie widział Thei w takim stanie.

Albo to. - Thea wskazała kolejne narzędzie tortur. -Wiesz, że czarownice naprawdę łamano kołem? Gruchotano im wszystkie kości, przekładano ręce i nogi między szprychami, a potem nabijano koło na pal i zostawiano na śmierć.

Eric wyciągnął do niej ręce, ale się odsunęła wpatrzona w wyjątkowo paskudną wiedźmę.

- I tu mamy się świetnie bawić? Myślisz, że czarownice tak wyglądają? - Ogarniała ją histeria. - No, przyznaj!

Oczyma wyobraźni zobaczyła świat: Dani, Blaise i inne cza­rownice po lewej; Eric, uczniowie i cała ludzkość po prawej; między rasami morze nienawiści, a ona pośrodku.

Eric złapał ją za ramiona.

- Nie, nie uważam, że to w porządku. Posłuchaj, proszę! -Niemal nią potrząsał, ale w oczach błyszczały mu łzy. - Strasz­nie mi głupio - zaczął. - Nigdy nie traktowałem tego poważnie. To moja wina. Nie pomyślałem. Dopiero teraz widzę, jakie to okropne, i bardzo przepraszam. Niepotrzebnie tu przyszedłem, akurat z tobą...

Thea znów się spięła.

- Co to znaczy: akurat ze mną? - syknęła. Zawahał się, spojrzał jej w oczy i odparł spokojnie:

- Ze względu na sklep twojej babki. Oczywiście, to tylko zioła i pozytywne myślenie, ale w przeszłości ludzie wytykaliby ją palcami i nazywali czarownicą.

Thea odetchnęła z ulgą. Nie szkodzi, że ludzie uważają bab­cię za czarownicę, jeśli przez to rozumieją gadanie do roślin i sporządzanie toniku na porost włosów. I nie mogła nie wie­rzyć Ericowi, patrząc w jego zielone oczy.

Ale wykorzystała okazję.

Pachniała sosną z New Hampshire, bo w środku były jej igły i inne zioła zapewniające ochronę, i jeszcze kryształ Isztar, zło­cisty beryl z imieniem babilońskiej bogini. Thea nie wymyśliła nic lepszego, co chroniłoby przed magią Blaise.

- Ucałowałbym, schował i zawsze nosił przy sobie - powie­dział i tak zrobił. - Pięknie pachnie - dodał.

Thea musiała się uśmiechnąć. Postawiła wszystko na jedną kartę.

- Żeby ci o mnie przypominał.

- Nigdy nie wyjmę go z kieszeni - zapewnił. No, to nieźle wyszło.

- Posłuchaj, pewnie coś się da z tym zrobić. - Eric się rozej­rzał. - Rada szkoły ma dosyć złej prasy. Może skoczę po kame­rę, pstrykniemy kilka zdjęć na zajęcia z dziennikarstwa, zrobi­my reportaż i wyjaśnimy, dlaczego nam się to nie podoba?

Thea zerknęła na zegarek.

Thea przechadzała się między stanowiskami pogrążona w myślach. Mało brakowało, a wykrzyczałabym całą prawdę. A potem... może sam się domyślił.

Czy to takie straszne? I tak ciąży na nim wyrok śmierci, bo go kocham; nieważne, czy wie, czy nie.

A jeśli wie, co powie? Może nie ma nic przeciwko czarow­nicom w ogóle, ale u swojego boku?

Jest jeden sposób, by się przekonać.

Oparła się o drabinę i wbiła niewidzący wzrok w szmatę wi­szącą nieopodal. Oczywiście, to tylko teoretyczne rozważania, bo przecież...

Nagle uświadomiła sobie, na co patrzy.

Spod zasłony wystawał but. Na nodze. Odruchowo założy­ła, że to kolejna kukła czarownicy, ale teraz spojrzała uważniej. Włosy stanęły jej dęba.

Bo niby dlaczego ubrali wiedźmę w czarne buty Nike?

ROZDZIAŁ 9

Był to widok tak nieoczekiwany, że w pierwszej chwili Thea myślała, że wzrok płata jej figle. Może to sprawa otocze­nia - ciemne pomieszczenie, w którym kroki niosą się echem, i te makabryczne ekspozycje. Jeśli tylko zerknie w inną stronę, a potem znów spojrzy... Nadal tam wisiał.

Powinnam zadzwonić po kogoś. Może to coś strasznego. Lepiej przynajmniej zaczekać na Erica. Poruszała się powoli, jak we śnie. Ujęła skraj szmaty w dwa palce i uniosła odrobinę. But tkwił na nodze. W dżinsach.

To nie manekin. Zobaczyła drugi but. Ogarnęło ją przeraże­nie. I, o dziwo, pomogło. Najpierw pomyślała: to człowiek. Mo­że jest ranny. Działała instynktownie, zdusiła strach.

Trzymaj się, zaraz zobaczymy...

Ściągnęła szmatę. Zobaczyła nogi, palce zaciśnięte na ręka­wie szaty plastikowej czarownicy.

I wtedy ujrzała głowę. Odskoczyła, zakryła usta dłońmi. Pa­trzyła tylko chwilę, ale obraz na zawsze zapadł jej w pamięć.

Szaroniebieska twarz, przeraźliwie opuchnięta. Grotesko­wo wybałuszone oczy. Język wystający jak parówka spomiędzy czarnych warg.

Ugięły się pod nią nogi.

Już widziała zmarłych. Uczestniczyła w ceremoniach po­żegnania, gdy szczątki czarownicy wracały do ziemi. Ale tamte osoby zmarły śmiercią naturalną i na ich twarzach malował się spokój, a tutaj...

To chyba chłopak. Krótkie włosy, płaska klatka piersiowa. Nie potrafiła go jednak zidentyfikować; rysy twarzy miał tak zniekształcone, że w ogóle nie przypominał człowieka.

Umarł gwałtowną śmiercią. Oby jego duch był wolny i nie szukał zemsty. Och, na Lwiogłową Sekhmet, boginię Egiptu, Kochankę Śmierci, Strażniczkę Wrót, Sekhmet, która niesie ci­szę...

Promień światła przerwał potok myśli.

- Już jestem! - zawołał Eric od drzwi.

Ledwie trzymała się na nogach. Otworzyła usta, ale z jej gardła wydobył się jedynie szept:

- Eric.

Szedł w jej stronę.

Widziała, jak jego oczy rozszerzają się z niedowierzaniem. Podszedł do ciała na podłodze, zatrzymał się, pochylił, przyglą­dał. Odwrócił się gwałtownie i objął Theę, jakby chciał ją chro­nić przed tym, co zobaczył.

Tulili się do siebie, szukali pociechy w koszmarze.

Rana na policzku - jak ślad po brzytwie. I miękkie ciemne włosy, tak, możliwe, że to Kevin. A to znaczy... Blaise.

- Chodź. Musimy zawiadomić policję - wydusił Eric. Thea pozwoliła się wyprowadzić. Myślami była gdzie in­dziej.

Blaise. Czy ona wie, czy ona... Nie chciała nawet o tym myśleć.

Czyżby Blaise posunęła się aż do tego? Odebrała życie?

To zakazane. Ale w żyłach Harmanów płynie też krew la­mii, a wampiry czasami zabijają, aby zyskać moc. Czyżby mrok aż tak pochłonął Blaise?

Poszli do sekretariatu. Thea niewiele pamiętała, co tam się działo. Wszystko migało jej przed oczami. Sekretarki. Dyrektor­ka. Policjanci. Była wdzięczna losowi za Erica, który odpowia­dał na pytania, a ona mogła milczeć.

Muszę odnaleźć Blaise.

Wrócili do sali gimnastycznej. Policjanci otoczyli budynek żółtą taśmą. Dookoła gromadzili się uczniowie i nauczyciele. Thea przeczesywała tłum wzrokiem, ale nigdzie nie widziała kuzynki.

Powoli docierały do niej głosy.

energicznie, ciemne włosy rozwiewał wiatr.

- Ze względu na Blaise. Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

Eric, zaskoczony i zdezorientowany, powoli skinął głową.

Szła w stronę grupki uczniów, zostawiła Erica samego na wietrze. Wiedziała, że odprowadza ją wzrokiem.

Ktoś machnął dłonią. To Dani, pełna troski i współczucia.

Koleżanka wzięła ją za rękę.

- Pojechały z Vivienne do domu. Do was. Odwiozę cię, je­śli chcesz. Nie powinnaś być sama.

Thea uścisnęła jej dłoń.

Thea się przejęła. Babcia nie wybrała Las Vegas z tych po­wodów co inni. Wampiry osiedlały się tutaj, bo ludzie zjawia ją się na krótko i nikt nie zauważy ich zniknięcia. Czarownice przyciągała liczba punktów mocy na pustyni. Babci jednak za­leżało na suchym, ciepłym klimacie. Od dziecka chorowała na płuca.

Oby to nie było nic poważnego, szeptała bezgłośnie w dro­dze do domu. Czuła, jak napina jej się skóra na całym ciele.

Gdy dotarły do sklepu, babci już nie było. Na dole zastali Tobiasa i Vivienne.

Świetnie. Zaklęcia śpiewane. Akurat to, czego babcia nie­nawidzi. Musiała się naprawdę kiepsko poczuć, skoro zdecydo­wała się na taką terapię.

Thea nie odpowiedziała. Zapytała tylko:

Thea już biegła na pięterko.

Wpadła do ich pokoju. Blaise rozłożyła walizkę na łóżku. Thea nie owijała w bawełnę.

- Zabiłaś Kevina Imamurę?

Blaise upuściła czarną jedwabną koszulkę.

- Został uduszony. Blaise uniosła brwi.

Blaise zmierzyła ją wzrokiem.

- Kiedy chcę jakiegoś chłopaka, to go zdobywam. I nie du­szę, póki nie dopnę swego.

Zatrzasnęła walizkę i wyszła. Thea przysiadła na łóżku.

Wiedziała, że kuzynka nie zamordowała Kevina mimo jej ostrych słów. Blaise była naprawdę zaskoczona.

A Randy? Może to on, jeśli udało mu się wymknąć ze szpi­tala. Miał motyw, nienawidził Kevina. Ale...

Inne wytłumaczenie nasuwało się samo, tak logiczne, że chyba od początku czaiło się w podświadomości.

Duch.

Siedziała jeszcze długo, analizując sytuację. Czuła się, jak­by szukała drogi w gęstej mgle.

Babci nie ma. Zresztą, jest chora, więc nie można jej teraz martwić... Blaise mi oczywiście nie pomoże, ale komuś muszę zaufać.

Dani delikatnie otworzyła drzwi.

Thea głęboko zaczerpnęła tchu.

Kolejny oddech. Thea podjęła decyzję.

- Wypowiedziałam zakazane zaklęcie. Dani opadła szczęka.

Na szczęście Dani nie wrzasnęła z przerażenia, więc Thea wszystko jej powiedziała. O wzywaniu, nie o przyczynach.

Dziesięć minut później siedziały obie na łóżku. Między ni­mi leżały żelazna szkatułka i księga.

Thea przełknęła ślinę - wolała nie myśleć o zasadach świa­ta nocy.

Urwała. Wymieniły z Theą spojrzeniami.

Thea wbiła wzrok w okno i usiłowała sobie przypomnieć. Nabrzmiała twarz... wywalony język... ciemne sińce na szyi.

Thea wpatrywała się w pożółkłe stronice.

- Nie sądzę - odparła cicho. - Widzisz symbol przy jej imie­niu? Poznaję go. Był na amulecie, w ogniu. - Thea odwróciła głowę. - Tak, Dani, to Suzanne. Wypuściłam ją, a teraz ona mor­duje. Przeze mnie ktoś stracił życie. - Dopiero wtedy w pełni dotarła do niej okrutna prawda. Jakby, wypowiadając te słowa, sprawiała, że stały się faktem. Kevin nie żyje. Już nie przyjdzie do szkoły, nie naprawi porsche. Nie uśmiechnie się do żadnej dziewczyny. - A ja czuję się okropnie - wyznała. Ból narastał, podchodził falą do gardła. Popłynęły łzy.

Dani objęła ją czule. Thea trochę się uspokoiła.

ROZDZIAŁ 10

Babcia mówiła, że ducha może odesłać tylko ten, kto go wezwał

- wyjaśniła. - Najgorzej, że trzeba go mieć w zasięgu wzroku, kiedy wypowiada się zaklęcie.

Dani podchwyciła pomysł.

Dani poderwała się z błyskiem w oku.

- Zadzwonię do domu i powiem, że u ciebie nocuję. Dani zatelefonowała do mamy, Thea dała znać Ericowi,

że u niej wszystko w porządku. Teraz jeszcze bardziej się o niego martwiła, wiedząc, że po świecie grasuje szalony duch.

- Na pewno dasz sobie radę? - dopytywał. - Nadal mam wyrzuty sumienia, że cię tam zabrałem. Chciałbym się z tobą spotkać w mniej dramatycznych okolicznościach.

Theę coś ścisnęło za serce.

W pracowni Thea od razu zauważyła, że Blaise zabrała no­wy naszyjnik ze sobą.

A więc niedługo go skończy.

- Zacznę od tej strony. - Dani stała przed regałem pełnym ksiąg. - Niektóre wydają się bardzo stare.

Thea zaczęta od drugiego końca. W pracowni babci by­ły najróżniejsze książki: oprawione w skórę, papier, płótno, zamsz, nieoprawione w ogóle. Drukowane i rękopisy, po angiel­sku i w językach, o których Thea w życiu nie słyszała.

Na pierwszej półce nie znalazła niczego ciekawego, nie li­cząc przepisu na „Eliksir nienawiści, który działa równie do­brze, a może nawet lepiej niż stosowane częściej eliksiry niechę­ci i pogardy, a zarazem jest mniej kosztowny niż eliksir odium, preferowany przez rodziny królewskie i arystokrację. Co więcej, bardzo długo nie traci magicznych właściwości..."

Thea odłożyła tę księgę na bok. Przejrzała kolejną półkę.

- O, znalazłam wasze drzewo genealogiczne - oznajmiła Dani.

Thea podeszła do koleżanki.

- Zrobiła to z wampirem? Straszne. Thea się uśmiechnęła.

- To duża odpowiedzialność.

To samo powiedziała babcia. Thea nagle poczuła się nie­swojo, patrząc na drzewo genealogiczne.

- No tak. Czytamy dalej?

Minęło wiele godzin, zanim Dani odezwała się ponownie.

Thea siedziała obok. Dani przeglądała księgę z księżycem w nowiu i trzema gwiazdami na okładce. Symbol świata nocy oznaczający czarownice.

Dani uśmiechnęła się tryumfalnie.

Dziewczyny wymieniły spojrzenia.

A zatem, jeśli chcę odwrócić jej uwagę, muszę wymyślić coś jeszcze gorszego, co poruszy najbardziej bolesne wspomnie­nia. Potrzebna mi przynęta, człowiek, którego zapragnie zabić. Ktoś, kto będzie ze mną współpracował, kto się zgodzi.

Nie Eric.

Ta myśl pojawiła się nagle. Thea poczuła, jak serce jej zwal­nia, a ręce lodowacieją.

Nie. Nie Eric, po prostu nie. Nawet za cenę życia.

Na pewno jest inne wyjście, trzeba je tylko znaleźć. Mają czas...

Późno w noc, gdy Dani spała smacznie na łóżku Blaise, Thea wpatrywała się w mdły blask księżyca za oknem.

Nie tylko wspomnienie Kevina nie dawało jej spać, także to, co babcia i Dani powiedziały o ciążącej na niej odpowiedzialności.

Nawet jeśli uda mi się odesłać Suzanne, babcia wyzdrowie­je, a Blaise nie zabije Erica, co dalej?

Złamałam zasadę. Jestem wyklęta. Jeśli chodzi o Erica, nie ma dla nas wspólnej przyszłości. Chyba że uciekniemy. Ale to znaczy, że musiałabym na zawsze zostawić rodzinę. I że żyliby­śmy w wiecznym strachu, dokądkolwiek pójdziemy. A ja zdra­dziłabym kobiety ogniska i cały świat nocy.

Zanim zapadła w sen, pomyślała jeszcze: niemożliwe, żeby to wszystko się dobrze skończyło.

Następnego ranka spóźniła się do szkoły. I długo nie mogła znaleźć Blaise - dopiero na dużej przerwie spotkały z Dani cza­rownice z Kręgu Północy na szkolnym podwórzu.

- Jak babcia?- zapytała Thea bez wstępów. Blaise się odwróciła.

Thea odczuła ulgę, jak rześką bryzę. Jeden problem z głowy.

- Dzięki, Viv. Pozdrów mamę.

Blaise uniosła brwi i mruknęła coś pod nosem. Dotknęła podbródka wąskim paznokciem.

- Próba generalna - powtórzyła wpatrzona w dal.

Miała na sobie nietypowy strój: kurtkę z wysokim kołnie­rzem, zapiętą pod szyję. Theę ogarnęło złe przeczucie.

Nawet jeśli uda mi się odesłać Suzanne, babcia wyzdrowie­je, a Blaise nie zabije Erica, co dalej?

Złamałam zasadę. Jestem wyklęta. Jeśli chodzi o Erica, nie ma dla nas wspólnej przyszłości. Chyba że uciekniemy. Ale to znaczy, że musiałabym na zawsze zostawić rodzinę. I że żyliby­śmy w wiecznym strachu, dokądkolwiek pójdziemy. A ja zdra­dziłabym kobiety ogniska i cały świat nocy.

Zanim zapadła w sen, pomyślała jeszcze: niemożliwe, żeby to wszystko się dobrze skończyło.

Następnego ranka spóźniła się do szkoły. I długo nie mogła znaleźć Blaise - dopiero na dużej przerwie spotkały z Dani cza­rownice z Kręgu Północy na szkolnym podwórzu.

- Jak babcia?- zapytała Thea bez wstępów. Blaise się odwróciła.

Thea odczuła ulgę, jak rześką bryzę. Jeden problem z głowy.

- Dzięki, Viv. Pozdrów mamę.

Blaise uniosła brwi i mruknęła coś pod nosem. Dotknęła podbródka wąskim paznokciem.

- Próba generalna - powtórzyła wpatrzona w dal.

Miała na sobie nietypowy strój: kurtkę z wysokim kołnie­rzem, zapiętą pod szyję. Theę ogarnęło złe przeczucie.

- Mam ci pokazać? Na pewno tego chcesz?

Thea podniosła oczy ku niebu. Zatkała kciukiem butelkę. Lukę zmarszczył brwi i wypuścił chmurę dymu. Zmrużył

oczy.

- Przestań się nabijać.

Blaise ujęła suwak w dwa palce i pociągnęła.

Naszyjnik oplatał jej szyję jak obroża, odcinał się od jasnej skóry i czarnej bluzki. Był dokładnie taki, jak Thea się oba­wiała.

Delikatny, elegancki, niesamowity. Gwiazdy i półksięży­ce w magicznych układach. Najróżniejsze klejnoty w tajemni­czych zakolach; granaty, topazy, szafir, szmaragd.

Linie łączyły się i rozdzielały, wciągały w labirynt, otaczały jak włosy rozwiane wiatrem, przykuwały.

Thea z trudem oderwała wzrok. Musiała zamknąć oczy.

A skoro ja tak reaguję...

Lukę się gapił. Thea widziała zmiany w jego twarzy pod wpływem działania naszyjnika. Jak oscarowy zwycięzca, który na ekranie przechodzi transformację i z łobuza staje się wrażliwcem. Rysy mu złagodniały, usta się rozchyliły. Nie mrużył oczu. Wydawał się zaskoczony i bezradny. Szok w niebieskich oczach, poszerzone źrenice. Odetchnął głęboko, jakby brako­wało mu powietrza. Był jak porażony, zahipnotyzowany, zako­chany.

Zaczarowany.

Zmienił się. Całe ciało zmiękło. W wielkich oczach odbijało się światło. Wyglądał, jakby zaraz miał paść na kolana i wielbić Blaise.

A ona siedziała niczym królowa. Czarne włosy spływały na ramiona, oczy błyszczały jak klejnoty. Oddychała powoli.

- Zgaś papierosa, to obrzydliwe - powtórzyła. Lukę wyrzucił i zdeptał niedopałek.

Wrócił wzrokiem do Blaise.

- Jesteś piękna. - Wyciągnął do niej rękę.

- Chwileczkę. - Zrobiła smutną minę. - Najpierw coś ci powiem. Smutną historię. Miałam kiedyś pieska, którego bardzo kochałam. Cocker spaniela. Chodziliśmy sobie na długie spacery...

Thea zerknęła na nią z ukosa. W życiu nie słyszała takich bzdur. I po co Blaise opowiada o psie?

- Ale wpadł pod ciężarówkę - wspominała Blaise. - Od te­go czasu czuję się samotna. Bardzo za nim tęsknię. - Wbiła wzrok w chłopaka. - Lukę, zostaniesz moim pieskiem?

Chłopak całkiem zgłupiał.

- Widzisz. - Blaise wsunęła rękę do kieszeni. - Chciałabym mieć kogoś, kto będzie mi go przypominał, więc gdybyś mógł to założyć...

Trzymała w ręku niebieską obrożę.

Lukę - zupełnie zbity z tropu, zaczerwieniony - miał łzy w oczach.

- Dla mnie? - kusiła Blaise. Pomachała obrożą, zdecydo­wanie za dużą dla spaniela. - Będę ci bardzo wdzięczna.

Lukę toczył wewnętrzną walkę. Oddychał ciężko. Przełknął ślinę. Na policzku zadrgał mu mięsień.

A potem, powoli, wyciągnął rękę. Blaise opuściła dłoń.

Lukę śledził jej ruch. Niezdarnie, jakby wbrew sobie, ukląkł i z kamienną twarzą czekał, aż Blaise założy mu obrożę.

Gdy skończyła, roześmiała się, spojrzała na pozostałe dziewczyny i zadźwięczała metalową przywieszką przy obroży.

Blaise zmarszczyła nos, parsknęła śmiechem i zapięła kurtkę.

Tym razem transformacja na twarzy Luke'a dokonała się

0 wiele szybciej. W pierwszej chwili w jego oczach widnia­ła pustka, potem rozejrzał się zdumiony, jakby dopiero co się obudził.

Podniósł rękę do szyi, poczuł obrożę. Skrzywił się, zły

1 przerażony, wstał.

- Co się dzieje? Co ja robię?

Blaise posłała mu niewinne spojrzenie.

Lukę zerwał i odrzucił obrożę. Choć był wściekły na Blaise, nie pamiętał nic z ostatnich kilku minut.

- Powiesz mi w końcu, o co chodzi czy nie? - warknął. -Nie zamierzam czekać do wieczora.

A kiedy wszystkie milczały, odszedł naburmuszony. Jego kumple po drugiej stronie podwórza zwijali się ze śmiechu.

Koniec świata, pomyślała Thea. Swoją drogą, przemiana Selene i Vivienne nie trwała długo. Były przerażone tym, co spotkało Randy'ego i Kevina, ale najwyraźniej już o tym zapo­mniały.

Thea oddychała głęboko, żeby się uspokoić. Jeszcze nigdy nie mierzyły się z Blaise na magiczne siły. I nikt nie konkurował z Blaise o tego samego chłopaka.

Cóż, nie ma wyboru, a odwlekanie nic nie da.

- Pewnie chcesz go zaskoczyć samego, z dala ode mnie - powiedziała.

Zadziałało. Blaise wstała, wysoka i władcza w jedwabnej kurtce, z rękami w kieszeniach i włosami jak ciemny wodospad. Uśmiechnęła się powoli.

- Nie muszę nikogo zaskakiwać - oznajmiła z przerażają­cą pewnością siebie. - Właściwie umówmy się po szkole. Ty, ja i Eric. Pojedynek. Niech zwycięży lepsza czarownica.

ROZDZIAŁ 11

Nie rozumiem - żalił się Eric, gdy Thea prowadziła go w stronę trybun.

Spojrzała na Erica, na jego uczciwą twarz, wyraziste oczy. Wydaje mu się, że wszystko jest takie proste.

- Więc jej to powiesz - oznajmiła, starając się nadać głoso­wi optymistyczne brzmienie. - I załatwione.

Eric pokręcił głową, ale pozwolił, by poprowadziła go dalej. Blaise czekała niedaleko boiska do baseballa. Thea zatrzymała się i kazała Ericowi iść dalej samemu.

Podszedł do Blaise - wyprostowała się powoli, z gracją wę­ża szykującego się do ataku.

Thea wsadziła palec do butelki po wodzie i potrząsnęła lekko.

Co ona wyprawia? Thea wpatrywała się w kuzynkę. Dlacze­go ta scena wydaje się znajoma?

Nie patrz na naszyjnik, upomniała się Thea. Wbiła wzrok w jasne włosy Erica. Nagle znieruchomiał.

- I wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale większości tych chło­paków wcale nie obchodzę - ciągnęła Blaise niskim, zmysło­wym tonem. - Oni po prostu mnie pragną. Widzą tylko opa­kowanie, nigdy nie usiłują dojrzeć, co jest głębiej. I przez to czasami czuję się bardzo samotna.

Kątem oka Thea widziała, jak gwiazdy i kwiaty tańczą, zmie­niają kształty. Korzeń jemonji i inne rośliny przesycały powie­trze słodkim aromatem. I jeszcze coś, na co wcześniej w ogó­le nie zwróciła uwagi, pochłonięta widokiem wzoru. W uszach rozbrzmiewał delikatny dźwięk, jakby dwie-trzy nutki wibro­wały na granicy słuchu.

Kryształy. Oczywiście. Blaise o niczym nie zapomniała, ata­kowała wszystkie zmysły, a celem był Eric. Jego krew znajdowa­ła się przecież w naszyjniku.

- Zależy mi na chłopaku, który zobaczy coś więcej niż ciało. - W jej głosie pojawiła się nowa, tęskna nuta. - I widzisz, zanim się dowiedziałam, że podobasz się Thei, pomyślałam, że to może właśnie ty. Proszę, powiedz, czy naprawdę jestem bez szans? Czy mam stracić resztki nadziei? Wystarczy jedno twoje słowo...

Stał w dziwnej pozycji, jakby stracił władzę w nogach. Od­dychał coraz szybciej. Thea cieszyła się, że nie widzi jego twa­rzy. Wiedziała, co zobaczyłaby. Pustkę, jak u Luke'a. Zagubie­nie przeradzające się w uwielbienie.

Nic dziwnego. Już po nim.

Thea nagle nabrała pewności. Przestała potrząsać butelką. Jej żałosny eliksir nienawiści niczego nie zdziała w porównaniu z magią Blaise. Eric już uległ.

I to nie jego wina. Nie można przecież oczekiwać, że oprze się potężnym czarom, tak misternie splecionym z psychologią, że nawet Thea omal nie uwierzyła w bajeczkę Blaise.

No nic, musi spróbować. Nie odda Erica bez walki.

Jednym szarpnięciem wyjęła palec z butelki. Bezbarwny płyn rozprysł się na wszystkie strony i skropił Erica. Deszcz nienawiści.

I tylko jedno się nie udało. Kiedy krople spadły, Eric się od­wrócił, ciekaw, skąd się wzięły. I zamiast na Blaise, spojrzał na Theę.

Z przerażeniem patrzyła w zielone oczy. Świetnie. Działał na niego podwójny czar; ma kochać i jed­nocześnie nienawidzić Blaise.

Och, Eileithyio, już po wszystkim...

Pod wpływem emocji Thea zareagowała automatycznie. Wyciągnęła do Erica rękę, chcąc ocalić i jego, i siebie. Zarazem wybiegła ku niemu myślą, tak, jakby podawała dłoń człowieko­wi wiszącemu nad przepaścią.

Eric.

Więź.

Zamknięty obieg. To wystarczyło. Poczuła falę czegoś gorą­cego i słodkiego, bardziej czarodziejskiego niż zaklęcia kuzyn­ki. Powietrze między nią a Erikiem niemal iskrzyło, jakby zna­lazła się na skrzyżowaniu kosmicznych linii mocy.

I dobrze. Eric wyglądał jak zawsze. Na jego twarzy malowa­ły się różne uczucia - do niej. Nie tępe uwielbienie dla Blaise.

Thea.

Niemożliwe, żeby to było aż tak proste. A jednak. Wpatrywali się w siebie w drżącym powietrzu, a kryształowy dźwięk wypełniał cały wszechświat. Jesteśmy razem. I tak ma być.

Nieme zespolenie zakłócił wrzask. Thea odwróciła głowę. Po wrażliwej Blaise nie został nawet ślad.

- Jestem cała mokra - wrzasnęła. - Oszalałaś? Wiesz, co woda robi z jedwabiem?

Thea otworzyła usta i znów je zamknęła. Ulga sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Nie wiedziała, czy kuzynka naprawdę sądzi, że to tylko woda, a nie jakiś eliksir, ale to bez znaczenia. Jedno było jasne. Magia Blaise - nieważne, jak silna - już nie zadziała. I Blaise też o tym wiedziała.

Zaciągnęła suwak pod szyję i odeszła.

Tak. Nawet jeśli eliksir nie zdał egzaminu, przerwał koncen­trację Erica, odwrócił uwagę Blaise. Trzeba potem pomyśleć, co pokonało czary Blaise.

- O rany, sytuacja robiła się bardzo niezręczna - ciągnął Eric. - Nie wiedziałem, jak jej grzecznie powiedzieć, że nie ma szans. I akurat kiedy doszedłem do wniosku, że niestety muszę sprawić dziewczynie przykrość, ty nas ochlapałaś.

Thea zatrzymała się w pół kroku. Przez chwilę mu się przy­glądała.

Mówił poważnie.

- To znaczy... Zdaję sobie sprawę, że i tak ją zraniłem, bo przecież nie wkurzyłaby się bez powodu. Ojej, Thea, teraz ty jesteś wściekła?

Ruszyła z miejsca.

- A co? Nie chciałeś z nią być? Ani odrobinę? Tym razem on się zatrzymał.

- Przecież chcę być z tobą. Mówiłem ci, zanim spotkałem się z Blaise.

Albo jesteśmy bratnimi duszami, albo to przez jego upór. W każdym razie nie powiem tego Blaise. Będzie miała kolejny powód, żeby zabić Erica, gdy się dowie, że jej zaklęcia spływają po nim jak woda po kaczce.

Powiedział to tak tęsknie, że się roześmiała. Poczuła się lek­ka, wolna, pełna energii.

- Jasne. I to nawet teraz. Na przykład do ciebie. Chętnie zobaczę Rosamund i panią Curie.

Eric się skrzywił.

Eric spojrzał na nią ciekawie.

Eric mieszkał w niedużym domu ocienionym ładnymi drze­wami, nie palmami. Zawstydzona Thea weszła do środka.

Na drzwiach pokoju Rosamund wisiały odręcznie wykona­ne tabliczki: „Nie wchodzić", „Ty też, Eric". „Kobiety to także ludzie".

Ledwie Erie uchylił drzwi, w jego stronę poszybowała świnka-skarbonka. Uchylił się. Skarbonka uderzyła w ścianę, ale o dziwo, nie pękła.

Eric szybko zamknął drzwi.

- Chyba na razie odpuścimy. - Pokręcił głową. - Czasami miewa humorki. Chcesz zobaczyć mój pokój?

Ładny, stwierdziła. Mnóstwo książek, niektóre lekko trą­cą pleśnią, bo kupuje je w antykwariatach. Anatomia kręgow­ców. Rozwój płodu u świni. Mały kucyk. Większość traktowała

0 zwierzętach.

I trofea sportowe. Puchary baseballowe, koszykarskie, te­nisowe.

- Przez rok grałem w baseball, przez drugi w tenisa, na zmianę. - Wszędzie poniewierał się sprzęt sportowy, leżał wśród książek i, gdzieniegdzie, brudnych skarpetek.

Zwykły pokój. Jak u nastolatka ze świata nocy.

Na biurku stała fotografia mężczyzny z jasnymi włosami

1 promiennym uśmiechem Erica.

- Ja od dzieciństwa nie mam rodziców - wyznała Thea. - Wiesz, co jest najgorsze? Że w ogóle ich nie pamiętam.

Eric znów spojrzał na fotografię.

- Nigdy o tym nie myślałem, ale cieszę się, że go pamiętam. Przynajmniej tyle mi zostało.

Uśmiechnęli się.

Koło łóżka stało wielkie akwarium, z którego dolatywało przyjemne bulgotanie. Thea usiadła, zgasiła lampkę i wpatry­wała się w błękit.

Zamrugał. Zerknął na łóżko, na którym siedziała, i na swo­je biurko. Oparł się o nie i niby niechcący strącił stertę pa­pierów.

- Ojej.

Thea się roześmiała.

Mało brakowało, a powiedziałaby: jasne. Było jej tak przy­jemnie, że zgodziłaby się na wszystko. Ale po chwili zmieniła zdanie; czasami sprawy układają się aż za dobrze.

0 zoologii dla zaawansowanych. Pan Gasparo to świetny na­uczyciel. Zajęcia na pewno ci się spodobają.

Może, pomyślała. Co mi szkodzi?

- Poza tym doktor Salinger zawsze szuka chętnych do pra­cy w klinice. Pieniądze są marne, ale doświadczenie bezcenne.

No właśnie... Co mi szkodzi? Przecież nie złamię zasad.

1 nie będę czarować, tylko przebywać blisko zwierząt.

Światło z akwarium rzucało niebieskie cienie na ścianę i su­fit, zmieniało pokój w podwodną grotę, tańczyło na skórze Thei.

Eric przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Przełknął ślinę i zamknął oczy.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo - powiedział stłumionym głosem i ponownie na nią spojrzał.

Znowu ta więź. Przyciągała ich do siebie niemal fizycznie. Ekscytujące, ale straszne.

Eric powoli wstał, przeszedł cały pokój. Usiadł koło Thei. Żadne z nich nie odwróciło wzroku.

I nagle wszystko działo się samoistnie. Spletli palce. Thea patrzyła w górę, on w dół. Byli tak blisko, że ich oddechy się łą­czyły. Thea zadrżała.

Bum.

Coś walnęło w ścianę.

- Zobaczę, czy uda mi się ją rozweselić. Zaraz wrócę. Eric zamknął oczy, otworzył, zapalił lampkę. Uśmiechnął

się z trudem.

- Dobra. Muszę podlać kwiatki, nakarmić króliki i takie tam. Daj znać, kiedy uznasz, że jest wystarczająco pocieszona. Czekam niecierpliwie.

Thea zapukała i weszła do pokoju Rosamund, schylając się przezornie.

Powoli zza materacowej barykady ukazał się czubek jasnej czupryny. Zielone oko łypnęło na Theę.

Ludzka historia to problem.

- No właśnie - burknęła Rosamund z goryczą. - Zawsze kończy się tak samo. A teraz sobie idź.

To wszystko przez emocje. Przez upajające poczucie, że cały świat można naprawić. Thea nabrała zbytniej pewności siebie, poczuła nagle, że zasady świata nocy to nieistotny dro­biazg.

Nie rób tego, podpowiadał głos w głowie. Bo pożałujesz. Ale Rosamund jest taka nieszczęśliwa. A Theę nadal ota­czała cudowna mgiełka. Czuła się niezwyciężona. Bezpieczna.

- Posłuchaj, może to niewiele pomoże, ale opowiem ci hi­storię, która mi zawsze poprawiała humor, kiedy byłam mała. Ale musisz obiecać, że nikomu jej nie powtórzysz.

W zielonych oczach błysnęła iskra zainteresowania.

- Prawdziwą?

- Nie mogę powiedzieć, czy jest prawdziwa. - Rzeczywi­ście, nie mogę. - Ale to fajna opowieść o czasach, gdy kobiety stały na czele. O dziewczynie imieniem Hellewise.

ROZDZIAŁ 12

Thea usiadła na niewygodnym posłaniu.

- Wszystko to działo się dawno, dawno temu, gdy jeszcze istniała magia, jasne? Hellewise, córka Hekate znała różne za­klęcia, podobnie jak większość ludzi z jej plemienia.

Rosamund wystawiła zza materaca całą główkę. Słuchała uważnie, choć sceptycznie.

Thea zamrugała zaskoczona. Zapomniała już, że Rosamund widziała Blaise.

Thea westchnęła.

Thea urwała, spojrzała na Rosamund. Może i ludzkie dzieci niewiele wiedzą, ale nie są głupie.

- No tak, piła ich krew. Zadowolona?

Roz rozpromieniła się, skinęła głową i usiadła wygodniej zasłuchana.

Theę zatkało, ale zaraz skarciła się myślach. Oczywiście, że ludzie wiedzą o istnieniu wampirów, tak samo jak o czarowni­cach. Mają głupie legendy, pełne kłamstw i półprawd.

Może więc opowiadać spokojnie i się nie martwić, że Rosa­mund jej uwierzy.

- Zupełnie jak wampir - powtórzyła, patrząc dziewczynce w oczy. - Bo Maya była pierwszym wampirem na świecie. I na wszystkich jej dzieciach ciąży ta klątwa.

Roz się żachnęła.

Rosamund z całej siły uderzyła w materac.

Thea się zamyśliła i wyobraziła sobie starą opowieść tak samo, jak w dzieciństwie. Hellewise w białej szacie czeka na Mayę na skraju ciemnego lasu. Wie, że nawet jeśli zwycięży, za­pewne umrze, ale jest odważna, gotowa poświęcić się za swój lud, w imię pokoju.

Czy ja zdobyłabym się na coś takiego? Może, ale obawiam się, że stchórzyłabym.

I nagle stała się dziwna rzecz. Usłyszała głos, i to nie ten cichutki co zwykle, podpowiadał jej w myślach, ale donośny, oskarżycielski. Zadawał pytanie, choć Thea przecież przed chwilą na nie odpowiedziała:

Poświęciłabyś wszystko?

Poruszyła się niespokojnie.

Pewnie tak myślała Hellewise, usiłowała sobie wytłuma­czyć.

Rosamund przestała tańczyć. Wpatrywała się w nią z nie­dowierzaniem.

- I to miało poprawić mi humor? W życiu nie słyszałam ta­kiej kiepskiej bajki. - Zadrżał jej podbródek.

Thea zapomniała, że ma do czynienia z ludzkim dzieckiem. Wyciągnęła ręce, jak do szczeniaka Buda, jak do każdej cierpią­cej istoty i Rosamund rzuciła się jej na szyję.

- Nie, to nie tak. - Thea głaskała ją po plecach. - Widzisz, lud Hellewise przetrwał. I był wolny. Rósł w siłę. To z tego ple­mienia pochodzą czarownice i wszystkie czczą pamięć Helle­wise. A tę opowieść matki opowiadają córkom.

Rosamund przez chwilę dyszała ciężko.

- A synom?

- Synom też. Po prostu ujęłam to krócej. Spod plątaniny loków wyjrzało zielone oko. Thea wzruszyła ramionami.

Odwróciła się gwałtownie. W uchylonych drzwiach stała kobieta, wysoka, szczupła, o jedwabistych ciemnych włosach, w małych okrągłych okularach. Wyraz jej twarzy przywodził na myśl Erica; malowało się na niej słodkie zdumienie, jakby ko­bietę zaskakiwały tajemnice tego świata. Ale nieważne. To obca. Człowiek.

Thea opowiadała historię czarownic, zdradziła sekret świa­ta nocy, a dorosła osoba spokojnie tego słuchała.

Nagle straciła czucie w rękach i nogach. Zniknęła magiczna poświata, została szara, zimna rzeczywistość.

- Przepraszam - odezwała się nieznajoma. - Nie chciałam was przestraszyć, żartowałam tylko. Bardzo mi się podobała ta opowieść. Taka współczesna bajka.

Thea dostrzegła jeszcze jedną postać za plecami kobiety. Eric. On też słyszał.

- Mama lubi żartować - zapewnił nerwowo. Patrzył prze­praszająco i ze skupieniem. Jakby szukał więzi z Theą.

Ale nie chciała tego. Nie mogła, nie z nim, nie z nimi. Ota­czali ją ludzie, zamknęli w swoim domu. Poczuła się jak grzechotnik w kręgu olbrzymów z kijami.

Wpadła panikę.

- Powinnaś zostać pisarką - stwierdziła kobieta. - Taka wy­obraźnia... -Weszła do pokoju.

Thea wyrwała się z objęć Rosamund. Zaraz się na mnie rzu­cą. To obcy, okrutny, zły gatunek. To inkwizycja, wiedzą, kim je­stem. Będą mnie wytykać palcami na ulicy i wołać: wiedźma!

Thea rzuciła się do ucieczki.

Prześliznęła się między Erikiem a jego matką jak przerażo­na kotka. Wybiegła na korytarz, przez salonik, do drzwi.

Na dworze powitał ją pochmurny zmierzch. Zatrzymała się tylko na chwilę, rozejrzała i szybko skierowała na zachód. Serce waliło jej jak oszalałe, kazało przyspieszyć kroku.

Uciekaj, uciekaj, uciekaj. Do domu.

Kluczyła i szła zygzakiem niczym lis, który usiłuje zgubić psy gończe.

Była jakieś dziesięć minut od domu babki, gdy usłyszała za sobą warkot silnika. Odwróciła się. Dżip Erica. Siedział za kie­rownicą. Towarzyszyły mu matka i Rosamund.

- Thea, poczekaj, proszę. - Zahamował i wyskoczył z sa­mochodu.

Stał na chodniku przed nią. Zastygła w bezruchu.

- Posłuchaj. - Mówił cicho, odwrócony plecami do dżipa. -Przepraszam, że one też przyjechały, ale nie zdołałem ich po­wstrzymać. Mama czuje się okropnie. Płacze. Roz też... Proszę cię, wróć.

On także wydawał się bliski płaczu. Thea była jak otępiała.

Gdzieś w zakamarkach jej umysłu pojawiło się nikłe świa­tełko. Przynajmniej Eric uważa, że to bujda.

- My też mamy rodzinne historie. - W jego głosie pojawiła się desperacja. - Dziadek twierdził, że jest Marsjaninem, przy­sięgam. Powiedziałem o tym dzieciakom w przedszkolu i kiedy przyszedł po mnie, wszyscy się z niego śmiali. Było mi strasznie głupio, bo dziadek się zawstydził.

Plótł coś bez sensu. Thea odtajała na tyle, że zrobiło jej się żal Erica. Ale wtedy nadciągnęła jego matka z wiatrem w jedwa­bistych włosach i Thea znów się spięła.

Zbyła go machnięciem ręki. Małe okulary zasnuwała para.

Opiekę społeczną, pomyślała Thea. Na Izydę, byłoby do­chodzenie. Harmanowie w sądzie. Babka posądzona o demencję albo przynależność do sekty. A potem świat nocy wykona wyrok, zgodnie ze swoimi zasadami...

Strach sprawił, że ta wizja stała się przeraźliwie wyrazista.

- Wszystko w porządku - zapewniła, zerkając na Erica. -Twoja mama chce pomóc. Ale naprawdę nie trzeba. - Przenio­sła wzrok na kobietę. - Proszę się nie martwić. Babcia nie jest dziwaczką. Owszem, opowiada nam legendy, ale nikt się jej nie boi.

Czy to wystarczy? Czy już dacie mi spokój? Najwyraźniej.

Eric skinął głową niezbyt zadowolony, ale już nie tak zde­nerwowany jak kilka minut wcześniej.

Na tylnym siedzeniu Rosamund przytuliła się do Thei i ob­jęła ją mocno.

Znów zastosowała strategię zwierzęcia w pułapce: obser­wuj i czekaj na okazję. Nie walcz, póki nie wyczujesz, że masz realną szansę ucieczki.

- Do jutra - powiedział Eric, gdy wysiadała. W tych sło­wach było błaganie.

- Do jutra. - Jeszcze nie czas na ucieczkę. Machała, aż dżip znikł jej z oczu.

Teraz. Wbiegła do domu, po schodach na górę, do Blaise.

Siedziały razem na podłodze przy łóżku Blaise, tam, gdzie Thea padła po wejściu do pokoju. Kuzynka zajadała cukierki, no­towała coś w żółtym zeszycie i jednocześnie słuchała uważnie.

Bo powiedzmy sobie szczerze: Blaise jest próżna i egoistycz­na, kłótliwa, wybuchowa, leniwa i niedobra dla ludzi, i ogólnie niełatwa we współżyciu, ale za rodziną stanie murem. Jak praw­dziwa czarownica.

Przepraszam, że przyznałam, iż przypominasz Mayę, pomy­ślała Thea.

Ale oczywiście nie zrobiła tego z powodu Blaise. Myślała, że ochroni Erica. Że jakimś cudem...

...wszystko się ułoży. Tak, gdzieś w głębi serca żywiła na­dzieję, że czeka ich wspólna przyszłość. Że będzie dobrze.

Ale teraz musiała zmierzyć się z rzeczywistością.

Jedyne, co może mu ofiarować, to śmierć. Sama też umrze. Zdała sobie z tego sprawę w jednej straszliwej chwili prawdy, gdy zobaczyła jego matkę w drzwiach.

Nie mogą być razem potajemnie, ktoś się o nich dowie. Na­wet jeśli uciekną, świat nocy ich znajdzie. I staną przed try­bunałem, przed zgromadzeniem starszyzny czarownic i wampi­rów. A potem stanie się to, co musi się stać.

Jeszcze nigdy nie widziała egzekucji na własne oczy, ale o nich słyszała. A jeśli ród Harmanów nie dopuści do jej śmierci, wybuchnie wojna. Czarownice kontra wampiry. Może nawet cza­rownice kontra czarownice. Jej świat legnie w gruzach.

Thea spojrzała na biurko, na figurkę Izydy, królowej egip­skich bogiń.

Thea wbiła wzrok w księżyc między rogami bogini. Jej umysł, zazwyczaj tak sprawny i logiczny, teraz ledwie praco­wał.

Musi być jakiś sposób, by ocalić rodzinę Erica. Inaczej po co miałaby żyć?

I wtedy zrozumiała.

- Najlepiej, gdyby Ericowi przestało na mnie zależeć - mó­wiła powoli, bo każde słowo sprawiało fizyczny ból. - Niech się zakocha w kimś innym.

Blaise oparła się wygodniej. Długimi palcami przebierała w misce z cukierkami. Wsadziła sobie jednego do ust.

- Podziwiam cię - powiedziała. - Bardzo rozsądna de­cyzja.

Thea puściła to mimo uszu.

- Mam jeszcze odrobinę jego krwi. Pytanie tylko, czy jest zaklęcie, które sprawi, że Eric straci głowę.

Blaise uniosła kolejnego cukierka do ust.

To zagrożony gatunek, ale ten koziorożec i tak już nie żył.

Teraz jednak trzeba zmierzyć się z rzeczywistością. Z kobietą, która go pokocha.

Blaise odrzuciła głowę do tyłu, nagle zainteresowana sufitem. Po chwili opuściła wzrok.

- A czy ktokolwiek kiedykolwiek dostaje to, czego napraw­dę chce?

- Sama nie wiem.

Blaise oparła podbródek na kolanie.

- Kiedy coś mamy, nie chcemy tego. A więc zawsze ist­nieje coś, czego pragniemy i nie możemy posiąść, i może to dobrze.

Thei się to nie podobało. Przypominało te straszne rady w szkole, które niby sprawią, że życie staje się łatwiejsze.

- Zaklęcie - powiedziała.

ROZDZIAŁ 13

Wiesz, pewnie cię pokochał tylko z powodu korzenia jemonji - stwierdziła Blaise. Thea podniosła głowę znad stolika w pustej pracowni chemicznej. Była duża przerwa i tylko tu znalazły zaciszny za­kątek.

- Dzięki, Blaise. Akurat tego było mi trzeba.

Ale może kuzynka ma rację. Już prawie zapomniała, że na początku posłużyła się czarami, by zdobyć Erica.

A to wszystko zmienia, powtarzała sobie. Gdyby to była tyl­ko kwestia magii, nie odczuwałabym nawet jego braku.

Cały czas odnosiła wrażenie, że utknęła w bryle lodu.

Thea wyjęła z plecaka dwie laleczki ze wszystkimi szczegó­łami anatomicznymi. Blaise ulepiła je z niebieskiego wosku, ta­kiego jakiego używała przy robieniu biżuterii. Były śliczne - bo wiadomo, Blaise to prawdziwa artystka. Męska figurka ukrywa­ła w sobie kawałek chusteczki z krwią Erica i jasny włos, który Thea znalazła na swoim ramieniu.

Thea wsunęła turkusowy pierścionek Pilar na stopy lalecz­ki o kobiecych kształtach i przywiązała go czerwoną nitką. Wy­ciągnęła rękę.

Blaise wyjęła z plecaka małą sześciokątną buteleczkę. Płyn w niej powstał z mnóstwa obrzydliwych składników, zawierał nawet starty bezoar. Thea wstrzymała oddech i polała obie fi­gurki. Zaczęły się dymić.

Thea usiłowała się uśmiechnąć.

Bardzo bolało. Jakby traciła część ciała. Cierpiała, krwawi­ła, nie mogła się skupić na trygonometrii czy francuskim.

W życiu musi być coś jeszcze. Pojadę gdzieś daleko, będę pracowała charytatywnie w krajach Trzeciego Świata albo wal­czyła o ocalenie zagrożonych gatunków.

Ale plany na przyszłość nie koiły dotkliwego bólu. Ani wra­żenia, że już na zawsze pozostanie odrętwienie i pustka.

I to wszystko z powodu człowieka.

Nie udało się. Nie zdołała wrócić do dawnego sposobu myśle­nia. Tak, ludzie są tacy sami jak czarownice. Tylko trochę inni.

Zdołała przetrwać dzień, nie spotykając Erica. Przemykała się ukradkiem korytarzami i spóźniała na zajęcia. Skradała się właśnie pod salę od historii, gdy mało brakowało, a wpadłaby na Pilar.

- Thea! - rozległ się zaskoczony głos. Podniosła głowę.

Ciemno bursztynowe oczy otoczone czarnymi rzęsami. Pilar patrzyła na nią dziwnie.

Zastanawiasz się, skąd takie szczęście? - pomyślała Thea. Czy Eric już ci się oświadczył?

- Co? - zapytała.

Pilar zawahała się, pokręciła tylko głową i odeszła. Thea weszła do pustej pracowni historycznej. Wszyscy ciągle mówią to samo.

- Gdzieś ty była? Eric wszędzie cię szukał.

No pewnie. Mogłam się domyślić. Blaise się myli - on nie zapomni o mnie i nie odejdzie bez słowa. Jest dżentelmenem -powie mi, że zrywa.

Eric.

Szedł prosto do Thei.

Uczniowie zebrani przy biurku nauczyciela patrzyli cieka­wie. Nauczyciel też. Thea poczuła się jak na wystawie.

- Musimy porozmawiać - stwierdził rzeczowo Eric.

Jeszcze nigdy go takiego nie widziała. Był blady, miał szkli­sty wzrok i zapadnięte policzki. Wyglądał, jakby nie spał od ty­godnia. To przeze mnie.

- Na osobności - poprosiła Thea.

Zostawili Dani. Szli przez kampus, minęli starą salę gigan­tyczną otoczoną żółtą policyjną taśmą, potem boisko piłkar­skie... Thea nie miała pojęcia, dokąd idą, i podejrzewała, że Eric też nie wie - szli przed siebie, póki w zasięgu wzroku byli ludzie.

Zadbany trawnik ustąpił żółciom i brązom pustyni. Thea objęła się ramionami. Dziwne, jak bardzo się ochłodziło w cią­gu zalewie dziesięciu dni. Zniknęły ostatnie ślady lata.

I teraz mi to powie, pomyślała, gdy Eric się zatrzymał. Zmu­siła się, by na niego spojrzeć.

Poczuła na sobie umęczony wzrok.

- Masz przestać - zażądał.

Dziwne słowa. Zerwać, rozstać się, zakończyć mękę. To wszystko nie przeszłoby jej przez gardło, więc spytała tylko:

Spokój w zielonych oczach. Nie prosił, raczej się domagał. Mówił cicho, spokojnie.

Thei włosy stanęły dęba. Świat zawirował.

- O co ci chodzi?

- Wiesz dobrze. - Patrzył jej w oczy. Pokręciła głową.

Wzruszył ramionami. Jakby zamierzał powiedzieć: sama te­go chciałaś.

- Przestań swatać mnie z Pilar - oznajmił dobitnie. - To wobec niej nie w porządku. Nie wie, co się dzieje, bo zachowu­ję się jak wariat. Ale ja nie chcę z nią być. To ciebie kocham. I jeśli zdecydowałaś się zerwać, to mi powiedz, ale nie próbuj mnie połączyć z inną.

Thea słuchała tej przemowy i miała wrażenie, że unosi się kilka metrów nad ziemią. Niebo i pustynia emanowały bla­skiem, nie ciepłem, tylko jasnością. Jej umysł biegał w kółko, jak pani Curie w nowej klatce.

- Niby co robię,., żebyś był z Pilar? - wydusiła.

Eric się rozejrzał, znalazł głaz, przycupnął. Przez minutę wpatrywał się w swoje dłonie. Kiedy podniósł wzrok, dostrze­gła w nim bezradność.

- Zlituj się - mruknął. - Masz mnie za idiotę? Och.

Proszę, daruj sobie - jęknął. Wpatrywał się w ostre kol­ce zarośli. - Błagam, tylko nie to. - Głęboko zaczerpnął tchu i mówił dalej: - Zaklinasz węże i czytasz w głowach świnek morskich. Dotykiem zabliźniasz rany po ukąszeniu grzechotni­ka. Wdzierasz się w ludzkie umysły. Robisz magiczne amulety, a twoja walnięta kuzynka to sama bogini Afrodyta. - Spojrzał na Theę. - Pominąłem coś?

Thea po omacku opadła na głaz. Z trudem łapała oddech.

Umilkł, uśmiechnął się krzywo, boleśnie, ale to był jego pierwszy uśmiech tego dnia. Zaraz zresztą zniknął.

- To prawda, zgadza się?

Thea zapatrzyła się na pustynię, wbiła wzrok w samotne skały w oddali. Jej spojrzenie traciło ostrość, chłonęło brązowo--zieloną przestrzeń. Przyłożyła palec do czoła.

Za chwilę zrobi coś, za co potępiliby ją przodkowie, czego nie zrozumie nikt z tych, z którymi dorastała.

- Tak - szepnęła.

Głośno wypuścił powietrze z płuc; samotny człowiek wo­bec bezkresu pustyni.

Powiedz to, zaklinała się Thea. I tak już po tobie.

Te słowa ściągnęły Theę na ziemię.

- Eric, nie wolno ci o tym rozmawiać z Roz. Nie rozumiesz. Oni ją zabiją.

Nie był przerażony, jak się tego spodziewała.

- Wiedziałem, że się czegoś boisz. Myślałem, że chodzi o to, że ktoś może cię skrzywdzić albo twoją babcię.

Spojrzała na niego, zawahała się i zdradziła całe swoje dzie­dzictwo.

- I dlatego usiłowałaś połączyć mnie z Pilar - dodał. Thea czuła na sobie jego wzrok. Wpatrywała się w kamyki

pod nogami.

Dotknął jej barku. Ciepło jego dłoni rozlało się po ciele Thei. Starała się opanować drżenie.

- Też tak myślałam. Do czasu. - Słyszała drżenie w swoim głosie. - Bądźmy realistami. Mamy tylko jedną szansę, by wyjść z tego cało. Każde z nas pójdzie swoją drogą. A ty musisz zapo­mnieć o wszystkim, co ci powiedziałam.

Cała się trzęsła i miała łzy w oczach. Zaciskała pięści i upar­cie unikała jego wzroku.

- Skąd wiesz? Może to też przez zaklęcie. - Pociągnęła nosem.

Łzy kapały na kamienie. Eric rozejrzał się w poszukiwaniu chusteczki, w końcu otarł je kciukiem. Odepchnęła jego dłoń.

- Posłuchaj, kiedy wyliczałeś, co potrafię, zapomniałeś

Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia.

- Kiedy?

- Thea. - Pokręcił głową. - Zakochałem się w tobie już przedtem. Na pustyni... Spojrzeliśmy na siebie i... zobaczyłem cię w mglistej poświacie, byłaś najpiękniejszą istotą na ziemi. -Znowu pokręcił głową. - Może to i magia, ale nie sądzę, żebyś ty rzuciła czar.

Thea wytarła oczy ramieniem. No dobra, czyli korzeń jemonji nie miał z tym nic wspólnego. Zresztą czary miłosne spływają po nim jak woda po kaczce. Nawet laleczki nie podzia­łały.

Pochyliła się nagle, podniosła plecak.

- I nawet wiem dlaczego - mruknęła. Wyjęła kosmetyczkę, rozpięła ją i znalazła woskowe figurki.

Ciągle związane. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko jest w porządku. Dopiero potem to dostrzegła.

Męska laleczka się odwróciła; już nie była twarzą do kobie­cej, tylko tyłem.

Szkarłatna wstążka nadal oplatała je ciasno. Niemożli­we, by to się stało przypadkiem. Laleczki były w kosmetyczce, a kosmetyczka w plecaku.

Eric nie odrywał od niej wzroku.

A więc to nie przypadek, nie dzieło człowieka. Ani czarow­nicy.

Może...

...rzeczywiście istnieje inna, potężniejsza magia. Zasada bratniej duszy; jeśli dwie istoty są sobie pisane, nic nie zdoła ich rozdzielić.

Eric ostrożnie rozplątywał wstążkę.

- Oddam pierścionek Pilar - powiedział. Rozłożył magicz­ną parę na czynniki pierwsze i starannie spakował do kosme­tyczki. - Spojrzał na Theę. - Zawsze cię kochałem. Nie wiem tylko... - urwał i nagle znowu stał przed nią dawny, nieśmiały Eric - ...czy ty też mnie kochasz - dokończył cicho, ale patrzył jej prosto w oczy.

Może pewnych rzeczy nie zwalczysz. Zmusiła się, by na niego spojrzeć. Obraz się zachwiał, roz­padł.

- Kocham cię - szepnęła. - Nie wiem, co z tego będzie, ale cię kocham.

Jak w zwolnionym tempie padli sobie w objęcia.

Złamał ją. Był w tym dobry, lepszy nawet niż jego siostra, a Thea nie umiała mu odmówić. Koniec końców opowiedziała mu o Suzanne Blanchet.

Nie ty, pomyślała. Przyrzekłam sobie, że nie posłużę się to­bą, nawet po to, żeby ratować życie innych ludzi.

- Ułatwmy sobie sprawę. Wiesz, że nie pozwolę, byś robiła to sama. Pomińmy więc kłótnie i zacznijmy od tego momentu.

Oto wariat, który nie przejmuje się ukąszeniami węża i ata­kuje szaleńców uzbrojony w poncz. Naprawdę liczyłaś, że cię posłucha?

Ale jeśli coś mu się stanie...

I znowu odezwał się tamten głos. Thea tego nie rozumiała i wcale jej się to nie podobało. Poświęciłabyś wszystko?

ROZDZIAŁ 14

Kolejny tydzień upłynął w miarę spokojnie. Babcia Harman wróciła do domu. Nie kaszlała już tak przeraźliwie. Nie za­uważyła w Thei żadnej zmiany.

Zmierzch zapadał coraz szybciej, w szkole wszyscy rozma­wiali tylko o imprezach i przebraniach. Robiło się coraz zimniej. Pojawiła się informacja o otwarciu starej sali gimnastycznej na imprezę z okazji Halloween.

Thea się dowiedziała, że Randy Marik jest w szpitalu psy­chiatrycznym i poddają go intensywnej terapii. Robi postępy. Thea i Eric codziennie dopracowywali szczegóły planu. Któregoś dnia Thea weszła do pokoiku na pięterku, usiadła na łóżku kuzynki i oznajmiła:

Blaise głośno zamknęła tubkę z kremem. Wpatrywała się w Theę przez pełną minutę, zanim wycedziła przez zęby:

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Thea się speszyła. Wbiła wzrok w podłogę.

Blaise cisnęła tubkę z kremem na toaletkę.

Blaise przyglądała się jej jeszcze przez chwilę, szare oczy szukały czegoś w twarzy Thei. Pokręciła głową.

Na ułamek sekundy Blaise nakryła jej dłoń swoją, z jaskrawo czerwonymi paznokciami. Potem wyprostowała się, popra­wiła sobie poduszki.

- Tylko mi niczego nie mów. Umywam ręce, nie chcę wie­dzieć, co się dzieje. Zresztą mam własne zmartwienia. Muszę zdecydować: maserati czy karmann ghi?

Halloween.

Thea wyjrzała przez okno na świat spowity mrokiem. W ich zaułku było niewiele dzieciaków, ale wiedziała, że buszują po całym mieście. Gobliny, duchy, czarownice, wampiry - na niby.

Prawdziwe wampiry siedzą w domowym zaciszu przy kominku albo na prywatnych imprezach i śmieją się z ludzi.

A prawdziwe czarownice stroją się na Samhain.

Thea wybrała białą szatę bez rękawów, uszytą z jednego ka­wałka materiału. Owinęła się w talii miękkim pasem, z jednego końca uformowała pętlę, potem trzykrotnie przeciągnęła przez nią drugi koniec. Węzeł thet. Czarownice stosują go od czterech tysięcy lat.

Odetchnęła głęboko i znów wyjrzała na zewnątrz.

Rozkoszuj się spokojem, póki trwa, pomyślała. Czeka cię gorąca noc.

Eric wjechał w uliczkę dżipem. Zatrąbił.

Thea wzięła plecak ukryty pod łóżkiem. Zawierał niezbęd­ne rzeczy: drewno z dębu i jesionu, kawałki gorzkni, oset, ko­rzeń mandragory. Zastygły osad z dna misy, który mozolnie zeskrobała dłutkiem Blaise. Drewniana pieczęć z kabalisty­cznym symbolem, także wykonana narzędziami kuzynki. I malutka fiolka z trzema kroplami eliksiru do wywoływania przodków.

Ruszyła do schodów.

- Już wychodzisz? - Blaise wyszła z łazienki. - Mamy jesz­cze półtorej godziny.

Blaise wyglądała zabójczo. Tego dnia była sobą bardziej niż kiedykolwiek indziej. Włożyła czarną szatę, również bez ręka­wów, uszytą z jednego kawałka. Włosy z wplecionymi dzwo­neczkami spływały swobodnie do bioder. Nagie ramiona kon­trastowały z ciemną kreacją i włosami. Była boso, miała tylko bransoletkę na kostce.

- Muszę coś jeszcze przedtem załatwić - wyjaśniła Thea. -Nawet nie pytaj co.

Blaise oczywiście nie miała pojęcia, co Thea i Eric zamie­rzają zrobić. Dani też nic nie powiedzieli. Uznali, że tak będzie lepiej.

- Thea - Blaise zatrzymała się u szczytu schodów. - Uwa­żaj na siebie.

Thea jej pomachała.

Na tylnym siedzeniu dżipa leżała wielka wiązka drewna.

- Pomyślałem, że na wszelki wypadek wezmę więcej - wy­jaśnił Eric i schował jej plecak do bagażnika. Zupełnie innym tonem dodał: - Świetnie wyglądasz w tym stroju.

Uśmiechnęła się.

- To tradycyjna szata. Ty też fajnie wyglądasz.

Przebrał się za XVII-wiecznego francuskiego żołnierza z Ronchain - w każdym razie upodobnił się do niego na tyle, na ile to możliwe na podstawie starych rycin.

Pojechali na pustynię, minęli samotne skały i skręcili z głów­nej drogi. Dopiero za potężnymi drzewami trafili na odpowied­ni teren - niewielkie zagłębienie otoczone czerwonymi pia­skowcami. Nie przypominały monolitów ze Stonehenge. Głazy były nierówne i poprzewracane, jakby bawiło się nimi dziecko olbrzymów, ale tworzyły krąg.

Sami znaleźli to miejsce, co napawało Theę wielką dumą.

- Ogień nie zgasł - zauważyła. - To dobrze.

Rozpalili go trzy dni temu w środku kręgu w nadziei, że za­interesuje Suzanne i odwróci jej uwagę od ludzi kręcących się przy starej sali gimnastycznej. Chyba podziałało.

Oczywiście nie tylko ogień. Zaintrygować ją miały także trzy kukły przywiązane do słupów. Na razie leżały na ziemi.

- Chyba wszystko w porządku. - Erie podniósł najmniejszą kukłę i otrzepał z kurzu. Wbił słup w ziemię.

Na pustyni wyrósł strach na wróble, w czarnej szacie zawią­zanej magicznym węzłem. Z kartką na szyi, na której napisano: Lucienne.

Na drugiej kukle widniało imię: Clement. Największa sym­bolizowała Suzanne.

- Dobra - sapnęła Thea, kiedy wyładowali drewno. Jej plecak został w dżipie. - Pamiętaj, do mojego powrotu nic nie robisz, rozumiemy się? Nic. Jeśli się chwilę spóźnię, po­czekasz.

Do tej pory kiwał głową, ale nagle przestał.

- Impreza halloweenowa zaczyna się o dziewiątej. Jeśli się spóźnisz, mógłbym...

W staroświeckim stroju wydawał się egzotyczny, inny. Po­całowali się w świetle księżyca.

Wróciła dżipem do miasta, na spotkanie dziewic z Kręgu Zmierzchu.

W tym roku odbywało się w klubie świata nocy na połu­dniowym skraju miasta. Na drzwiach nie było żadnego szyldu, ale na wycieraczce, oprócz dwóch wydrążonych dyń, widniała czarna dalia.

Thea zapukała. Drzwi się otworzyły.

Zeszły schodami do podziemnej sali. Widać było, że deko­rowano ją pospiesznie: jako miejsca do siedzenia służyły pu­ste skrzynki, między betonowymi kolumnami rozciągnięto sznury kolorowych lampek. Pod ścianami upchnięto metalowe krzesła.

- Cześć, Thea! - powitali ją zebrani.

Thea odwracała się, kłaniała, odpowiadała uśmiechami.

- Szczęśliwego Samhain - powtarzała. - Jedność.

I na kilka minut zapomniała, co się dzisiaj wydarzy. Tak do­brze było ich wszystkich znowu zobaczyć, starych znajomych z letnich Kręgów.

Kishi Hiata jako Amaterasu, japońska bogini słońca, w zło­tych i pomarańczowych barwach. Alaric Breedlove - kolega ze szkoły - jako pasterz Tammuz, syn matki bogini Isztar. Claire Blessingway jako bogini Indian Nawaho, w sukni udekorowa­nej turkusowymi i czerwonymi kwiatami. Nathaniel Long jako Hern, celtycki bóg łowów w leśnych zieleniach, z jelenim po­rożem.

Tej nocy ludzie się przebierają. Chcą się ukryć. Czarownice wkładają stroje, które odzwierciedlają ich dusze; pokazują, ja­kie są i jakie chciałyby być.

- Proszę, spróbuj. - Claire podała Thei papierowy kube­czek z czerwonym napojem. Pachniał cynamonem i goździka­mi. - Hibiskus. Przepis mojego ojca.

Ktoś inny rozdawał pierniczki w kształcie półksiężyców. Thea się poczęstowała. Wszystko tu takie jasne i ciepłe. Była­by szczęśliwa, gdyby mogła się tym dzisiaj rozkoszować, świę­tować jak zawsze. Ale Eric czeka na zimnej, ciemnej pustyni. Thea odliczała minuty do wyjścia.

- Dobrze, moi drodzy, czas zaczynać.

Lawai'a Ikua - ładna, pulchna dziewczyna z włosami jak czarny nylon - stanęła pośrodku. Czerwona szata i lei na szyi -Thea rozpoznała w niej Pele, hawajską boginię ognia.

- Uformujmy krąg. Tak, dobrze. Chang Xi, jesteś naj­młodsza.

Dziewczynka o wielkich migdałowych oczach nieśmiało wyszła na środek. Thea widziała ją po raz pierwszy - pewnie kończyła siedem lat po ostatnim letnim Kręgu. Wystąpiła w ma­lachitowej zieleni jako Kuan Yin, chińska bogini współczucia.

Nieśmiało wzięła wiązankę liści i zamiotła wnętrze kręgu.

- Theo, sól.

Thea była przyjemnie zaskoczona. Wzięła misę z rąk Lawai*a i obeszła krąg, powoli rozsypując sól morską.

- Alaricu, woda...

Lawai'a urwała, wpatrzona w szczyt schodów. Thea zoba­czyła, że wzrok innych biegnie w tę samą stronę. Odwróciła się.

Dwie dorosłe osoby, dwie matki, były coraz bliżej. Theę przeszył dreszcz, gdy twarz pierwszej znalazła się w kręgu światła.

Ciotka Urszula.

W szarym stroju, ponura jak zwykle.

Zapadła cisza. Zebrani stali nieruchomo jak skały, aż obie kobiety zeszły ze schodów. Nikt jeszcze nigdy nie słyszał, by przerwano obrządek zamykania kręgu.

Thea czuła w głowie każde powolne uderzenie serca.

To tylko wyrzuty sumienia, tłumaczyła sobie. Wcale nie mu­si chodzić o mnie.

Ale chodziło. I wyczuła to, zanim ciotka Urszula przebiegła wzrokiem twarze zebranych i powiedziała:

- Thea Sophia Harman.

Jakby nie wiedziała, jak wyglądam, pomyślała Thea pół­przytomna ze zdenerwowania.

Zdławiła szaleńczy odruch, by minąć ciotkę Urszulę i bie­giem ruszyć na górę. Teraz już wiedziała, czemu królik jest na tyle głupi, że na widok psa opuszcza bezpieczną kryjówkę i na oślep rzuca się do ucieczki. Panika.

Wystąpiła z kręgu, z dala od zdumionej Kishi po jej prawej i zaskoczonej Nat po lewej stronie. Każdy gapił się na nią bez­litośnie.

- O co chodzi? - starała się nadać głosowi niewinne brzmienie.

Ciotka Urszula spojrzała jej w oczy, jakby chciała powie­dzieć: przecież wiesz. I milczała dalej, co było równie straszne.

- Dani Naete Mella Abforth. Och, nie. Nie Dani...

Dziewczyna wystąpiła z kręgu. Dumnie unosiła głowę, ale w oczach miała strach. Podeszła do Thei. Dani, tak mi przykro.

- To wszystko - oznajmiła ciotka Urszula. - Możecie kon­tynuować obrzędy. Szczęśliwego Samhain. - Spojrzała na Theę i Dani. - A wy, na górę.

Usłuchały w milczeniu. Nie miały innego wyjścia. Poczuły chłodne nocne powietrze.

- Coś się stało? - zapytała Dani. Wodziła wzrokiem od ciot­ki Urszuli do drugiej kobiety, niskiej, ale emanującej siłą.

Thea skądś ją znała... Tak, już wiedziała. Nana Buruku. Z Wewnętrznego Kręgu. A więc to nie rodzinna sprawa Harmanów. Wezwał nas sam Wewnętrzny Krąg.

- Musimy porozmawiać o pewnych spawach. Załatwmy to jak najszybciej. - Nana Buruku położyła na ramieniu Thei dłoń w kolorze cynamonu. Przy krawężniku czekał wiekowy lincoln Continental babci. Nana Buruku osobiście usiadła za kierow­nicą.

Dani i Thea trzymały się za ręce. Dłoń Dani była lodowata.

Samochód kluczył uliczkami pełnymi dzieci w przebraniach i zatrzymał się przed wielkim domem w stylu ranczerskim, z wy­sokim ogrodzeniem. Dom Selene, odgadła Thea, widząc nazwi­sko: Lucna na skrzynce pocztowej.

Pewnie tutaj spotyka się krąg dziewic Kręgu Północy.

Ciotka Urszula wysiadła, Thea i Dani zostały w samocho­dzie z Naną Buruku. Ciotka wróciła wkrótce z Blaise.

Selene w srebrze i Vivienne w czerni odprowadziły ją aż do podjazdu. Przerażone, zagubione, w niczym nie przypominały groźnych czarownic.

Za to Blaise - owszem. Była boso, ale chyba nie odczuwała chłodu. Przy akompaniamencie dzwoneczków gwałtownie ot­worzyła drzwi, dumna, zła i gniewna. Usiadła obok Thei.

- O co chodzi? - zapytała. - Ominą mnie ciasteczka. Wszystko mnie ominie. Co to za Samhain?

Thea nigdy nie podziwiała jej tak bardzo, jak w tej chwili.

- Zdążymy na czas - zapewniła twardo Dani, choć palce nadal miała zimne jak lód.

Obie są dzielne, pomyślała Thea. A ja? Ale choć bardzo tego chciała, nie zdołała wydusić ani słowa ze ściśniętego gardła.

Podświadomie oczekiwała, że Nana Buruku skręci z auto­strady na pustynię, w stronę ziemi Thierry'ego. Ale nie, lincoln jechał znajomą trasą i zatrzymał się za sklepikiem babci Har­man.

Thea czuła na sobie pytający wzrok Dani. Nie miała jednak pojęcia, co się dzieje, a bała się spojrzeć jej w oczy.

- Chodźcie. - Ciotka Urszula wprowadziła je tylnymi drzwiami, za koralikową zasłonę, do pracowni.

Krzesła, na co dzień przeznaczone dla uczniów babci, usta­wiono w nieforemny krąg. Były zajęte; inni stali i rozmawiali półgłosem, ale kiedy weszły, wszystkie rozmowy ucichły.

Thea wodziła wzrokiem po twarzach, widząc je jak przez sen. Babcia Harman, zmęczona i ponura. Kybele, matka We­wnętrznego Kręgu, tak jak babcia jest jego Koroną. Zaniepoko­jona. Aradia - dziewica, smutna i poważna.

Rozpoznawała także pozostałych, których widziała dwa la­ta temu. Byli tak słynni, że znała ich imiona: Rhys, Belfana, Kreon, Stary Bob.

Ciotka Urszula i Nana Buruku dopełniały dziewiątki.

Wyglądali jak zwyczajni ludzie, pracujący i emerytowani, codziennie mijani na ulicy.

Nic bardziej błędnego.

W pracowni zebrała się największa potęga świata magii: wizjonerzy i wieszcze, nauczyciele i sędziowie. Wewnętrzny Krąg.

I wszyscy patrzyli na Theę.

Nie patrzyła na Theę. I to wydawało się najgorsze. Zacho­wywała się, jakby Thea i Blaise były jej obce.

Zebrani ustawiali krzesła w bardziej foremny krąg i siadali. Mieli na sobie codzienne ubrania: garnitury, kitle, spodnie, ko­szulki. Aradia była w dżinsach, Stary Bob - w brudnych ogrod­niczkach.

Czyli jeszcze nawet nie zaczęli Samhain. Sprawa jest na ty­le poważna, że zrezygnowali z obchodów. To proces.

Rudowłosa Belfana ustawiła wózek inwalidzki Kreona w odpowiednim miejscu i usiadła jako ostatnia.

Jestem otoczona, pomyślała Thea tępo.

Tego bała się najbardziej i dlatego odepchnęła Erica wtedy, na pustyni, gdy po raz pierwszy poczuli więź. Teraz urzeczy­wistniły się jej najgorsze obawy.

Słyszała nierówny oddech Dani i dźwięk dzwoneczków, gdy Blaise przestępowała z nogi na nogę.

- Zaczynamy - zakomunikowała babcia Harman zmę­czonym, ale uroczystym tonem. - Na ziemię, powietrze, wodę i ogień, wzywam ten Krąg do jedności. - Wypowiadała pradaw­ne formuły otwierające obrady.

Thea nie słyszała słów, zlewały się z dudnieniem kwi w uszach. Dziwne uczucie, znaleźć się w środku kręgu. Gdzie­kolwiek spojrzała - nieprzenikniona twarz. Była w pułapce, jak­by otaczali ją ludzie.

- Theo Sophio Harman - powiedziała babka nagle i Thea znowu słyszała wszystko wyraźnie. - Jesteś oskarżona o...

Wydawało się, że czas ciągnie się w nieskończoność, choć pewnie nie było nawet krótkiej przerwy.

- O uprawianie zakazanych czarów, czym złamałaś prawo Hellewise i prawo tego Kręgu...

Słowa zawisły w powietrzu, niosły się echem. Thea czekała, aż usłyszy coś jeszcze, inne, gorsze zarzuty - że zdradziła ta­jemnice świata nocy i zakochała się człowieku. Nie padły.

- ...przywołanie ducha zza zasłony... łączenie ludzi zaka­zanym czarem miłosnym...

Potem padło imię Blaise.

Zarzucano jej, że posłużyła się tajemnymi substancjami, robiąc naszyjnik, i rzuciła na człowieka zakazany czar. Dani oskarżono, że pomagała Thei przywołać ducha, co oczywiście jest nieprawdą, pomyślała Thea smętnie.

Drżała od stóp po czubek głowy. Ze strachu i ulgi.

Nie wiedzą, że to jeszcze nic, bo przecież powiedzieliby, prawda? I jeśli będę trzymała język za zębami, może cała praw­da nigdy nie wyjdzie na jaw.

Skoncentrowała się na babci. Staruszka odczytała zarzuty i mówiła dalej już normalnym głosem:

- Rozczarowałyście mnie, wszystkie trzy. Zwłaszcza ty, Theo. Po niej się tego spodziewałam. - Wskazała członkom Krę­gu Blaise. - Po tej mojej wnuczce ubranej jak zła córka Hekate. Ale myślałam, że Thea ma więcej oleju w głowie.

Naprawdę była rozczarowana. I zraniona. Zawsze uważała Theę za dobrą, grzeczną, złotą dziewczynę, najbardziej obiecu­jącą latorośl Ogniska. Wodziła wzrokiem po twarzach zebra­nych i wszędzie widziała rozczarowanie.

Zawiodłam ich, ściągnęłam hańbę na swój ród. Wstyd mi.

Najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

I nagle - srebrzysty dźwięk dzwoneczków. Blaise odrzuciła ciemną burzę włosów. Była gniewna, dumna i odrobinę znu­dzona.

- Ciekawe, kto nas zdradził - szepnęła groźnie. - Ktokol­wiek to zrobił, pożałuje.

I nagle, nie wiadomo dlaczego, Thea nie bała się już tak bar­dzo. Rozczarowanie - trudno, ale można zaskoczyć Wewnętrz­ny Krąg i przeżyć. Blaise jest tego najlepszym dowodem.

W tej chwili uświadomiła sobie ironię sytuacji. Przez całe życie wpadała przez kuzynkę, ale największego piwa nawarzyła sobie sama.

I pociągnęła za sobą Dani. W aksamitnych oczach lśniły łzy. Ten widok sprawił, że gula w gardle zniknęła i Thea znowu mogła mówić.

- Przepraszam, muszę coś powiedzieć. To bardzo ważne.

Staruszka złagodniała odrobinę, by po chwili znowu przy­brać nieprzenikniony wyraz twarzy.

- Dobrze, dobrze, później zobaczymy. Najważniejsze to ustalić, co dokładnie zrobiłaś.

Słowo „później" sprawiło, że Thea odzyskała przytomność umysłu. I wszystko się zmieniło. Później... czas... która godzina?

W panice rozejrzała się w poszukiwaniu zegara. O jest, za siwą głową Starego Boba. Za dziesięć dziesiąta. Eric.

Zdenerwowana pojawieniem się ciotki Urszuli na śmierć zapomniała, że Eric czeka na pustyni.

Ale teraz go widziała oczami wyobraźni i to tak wyraźnie, jakby stała obok niego. Wpatrzony w zegarek. Czas mija, a jej nie ma. Patrzy na trzy stosy i trzy kukły.

Impreza w szkole z okazji Halloween. Otwierają się wielkie drzwi, potok ludzi wpływa do środka. Kroki na drewnianej pod­łodze; dzieciaki w przebraniach pod sztucznymi czarownicami. Roześmiane ciekawie zaglądają do sali tortur.

A pod sufitem coś się czai. Nie wiedziała, niewidzialne czy podobne do figury woskowej albo lodowate jak powiew arktycznego wiatru. A może tylko kobieta o długich ciemnych wło­sach.

Czeka... potem spływa w dół... Zabije ich. Są zupełnie bezbronni. Strach był jak ostry nóż.

To się dzieje już, teraz, a ona nie robi nic, by temu zapo­biec.

ROZDZIAŁ 15

Thea! - Dani szarpnęła ją za ramię. - Mówią do ciebie. Wizje zniknęły. Thea stała w pracowni babci, ale widziała wszystko jak w krzywym zwierciadle; twarze dookoła rozciąga­ły się nienaturalnie, głosy odkształcały.

- Pytałam, skąd znałaś inwokację do przyzywania du­chów? - zapytała babcia powoli.

Eric. Nie poczeka, zacznie beze mnie. A może nie. Mówi­łam, żeby tego nie robił. Ale będzie się martwił o uczestników imprezy.

Tyle ludzi... Nawet małe dzieci. Kurczaki pod okiem ja­strzębia. Ilu spotka ten sam los co Kevina?

W głowie Thei znowu rozległ się dzwonek.

Thea jak przez mgłę poczuła wdzięczność. Teraz była sku­piona wyłącznie na przerażających myślach, które kłębiły się w jej głowie.

Eric... Ale jeśli spróbuję go uratować, jeśli Wewnętrzny Krąg dowie się, że jest w to zamieszany człowiek, który wie o istnieniu świata nocy? Natychmiastowy wyrok śmierci.

Suzanne. Jeśli Erie podpali manekiny, Suzanne go zabije.

A więc tak czy inaczej, Eric zginie. Chyba że....

- Kogo przywołałaś? - Babka krzyczała i cedziła sło­wa, jakby Thea była nie tylko głucha, ale i opóźniona w roz­woju.

Chyba że...

- Właśnie to chcę powiedzieć.

Teraz wszystko stało się jasne. Ona jest stracona, ale może uda się ocalić Erica. Jeśli pozwolą jej działać, jeśli Eric jeszcze nie zaczął zgrywać bohatera...

Wszyscy słuchali; jedni ciekawie nachylali się do przodu, inni marszczyli brwi. Thea rozejrzała się po kręgu twarzy. Była przerażona, ale czy to ważne? Liczy się tylko Eric.

- Chcesz iść od szkoły, na zabawę - domyśliła się ciotka Ur­szula. I choć jak zawsze zaciskała wargi, jej słowa zabrzmiały nie gniewnie, lecz mądrze.

Thea już otwierała usta, żeby zaprzeczyć, ale je zamknęła. Znowu nie wiedziała, co myśleć.

Na zabawę czy na pustynię? Jeśli Suzanne już dopadła roz­bawionych gości, powinnam jechać od szkoły. Ale tylko pod warunkiem, że Eric nie zrobił nic, by zwabić ducha na pusty­nię. W końcu to on jest dla mnie najważniejszy. Ale jeśli nic nie zrobił, Suzanne zacznie zabijać, zanim zdążą ściągnąć ją na pustynię.

Oszaleję.

Czuła się, jakby zaraz miała zemdleć. Zbyt wiele pytań Wszystko zależy, gdzie jest teraz Suzanne, a tego nie sposób ustalić.

Zadrżała. Przed oczami latały jej czarne plamy. Co robić?

- Przepraszam. Czy możecie mnie przez chwilę posłuchać? Widzę coś.

Głos Aradii, spokojny i opanowany. Dojrzały, choć prze­cież jest taka młoda. Thea usiłowała dojrzeć coś zza czarnych płatów.

- To ważne i ma związek z tym, o czym rozmawiamy - mó­wiła Aradia. - Zwróciła ku Thei piękną twarz w kolorze kawy z mlekiem. Wielkie brązowe oczy patrzyły prosto przed siebie, jak zawsze.

Aradia była niewidoma. Ale widziała oczami umysłu - rze­czy, których nie dostrzegają inni.

- Młody mężczyzna, w staroświeckim stroju. Stoi koło og­niska, w kamiennym kręgu.

Eric...

- Ma w ręku kij, pochodnię. Rozgląda się. Podchodzi do stracha na wróble? Nie widzę dokładnie. Pod strachem jest stos drewna. Chłopak się pochyla. Podpala stos.

O nie!

- Muszę iść. - Thea już nie prosiła o pozwolenie.

Aradia mówiła dalej:

Dżip. Plecak jest w dżipie. Muszę go zabrać.

Kluczyki do lincolna wisiały na gwoździu przy drzwiach. Porwała je w biegu.

Wypadła na zewnątrz, tymczasem pierwsze trzy osoby mi­nęły koralikową zasłonkę. Zatrzasnęła im drzwi przed nosem.

Do samochodu. Szybko.

Wycofała się z zaułka z piskiem opon. Widziała falę światła, gdy otworzyły się drzwi, ale wtedy już skręcała w ulicę Barren. Eric...

Gnała jak nigdy, przemykała się w ostatniej chwili na po­marańczowym świetle, szukała skrótów. Zaledwie po kilku mi­nutach była przy klubie nocnego świata z wydrążoną dynią na ganku.

Nie miała gdzie zaparkować. Zostawiła samochód na środ­ku ulicy, z kluczykami w stacyjce. Wskoczyła do dżipa. Szybko. Szybko. Ruszyła, paląc gumę. Szybko. Na autostradę. Eric...

Pozwólcie mi do niego dotrzeć. I niech nie będzie za późno. Tylko o to proszę, tylko to się dla mnie liczy, później niech się dzieje, co chce.

Poświęciłabyś wszystko?

Tym razem głos nie był ani obcy, ani wrogi, raczej ciekawy. A Thea znała odpowiedź. Tak.

Jeśli dotrę na czas, odeślę go, zmuszę, żeby odszedł. Żeby się ukrył. Powiem Starszym, że go oszukałam, rzuciłam zaklę­cie, aby mi pomógł; nie zdradzę jego imienia.

Nieważne, co mi zrobią, on będzie bezpieczny. Tylko to się dla mnie liczy. Tylko o to proszę.

Ale wiedziała, że to i tak bardzo dużo, więc z całej siły do­ciskała pedał gazu.

Zjazd z autostrady. Boczna droga.

Jechała z zabójczą szybkością. Dudnienie w głowie kazało jeszcze przyspieszyć, choć na zakrętach z trudem trzymała się drogi. Pustynia.

Nawierzchnia była coraz gorsza. Thea niewiele widziała; księżyc już się schował. Samochód podskakiwał na wybojach.

Eric, rób coś. Rozmawiaj z nią, uciekaj. Jesteś mądry, bła­gam, odciągaj uwagę Suzanne i nie pozwól, by jej włosy znala­zły się blisko twojej szyi.

Ile siły ma duch?

Teraz widzę wszystko wyraźnie. Myślałam tylko o sobie, o tym, co mnie cieszy. Byłam jak zamknięta w lodzie, a powin­nam tańczyć z radości. Póki Eric żyje, niech sobie mieszka na Marsie, nieważne, czy się jeszcze zobaczymy, czy nie. Jeśli nic mu się nie stanie, będę szczęśliwa jak nikt.

Podskoczyła na wyboju. Jechała bezdrożem, na orientację. Las martwych juk...

Długo, za długo. Szybciej, szybciej!

I nagle zobaczyła w świetle reflektorów czerwone kolumny z piaskowca. Nareszcie!

Samochód miażdżył krzewy. Dostrzegła blask płomieni w zagłębieniu między głazami. Ogień... ruch... postać...

- Eric!

Z krzykiem nacisnęła hamulec, samochód się zatrzymał za­ledwie kilkanaście centymetrów od kamiennej konstrukcji.

- Eric! - Porwała plecak, otworzyła drzwi, wyskoczyła z dżipa.

- Thea! Nie zbliżaj się!

Blask ognia nadawał dziwne kolory kamieniom. Wszystko zdawało się czerwone, jakby skąpane we krwi. Warkot silnika i trzask ognia zlewały się w jeden piekielny pomruk.

Ale Eric żyje, walczy. Z duchem.

Thea zaatakowała. Jej umysł dopiero rejestrował doznania.

Kształt - raz kobieta, raz obłok. Jego część otaczała Erica. Złapał się za gardło. Resztki amuletu z sosnowych igieł, który dla niego zrobiła, poniewierały się dookoła ogniska. Na nic się nie zdały.

Duch puścił Erica, ten zachwiał się na nogach. Suzanne znów przybrała ludzką postać i zaatakowała, tym razem Theę.

- Thea! - Eric ją odepchnął. Upadli.

Daremne wysiłki, choć zdołała nawet nadać głosowi niena­wistne brzmienie.

Eric złapał ją za ramiona i wrzasnął:

- Wiesz, że nigdzie nie pójdę, więc nie marnuj czasu!

I znowu popchnął ją w bok. Poczuła lodowaty powiew.

- Przepraszam - dodał już normalnym głosem. - Wszystko w porządku?

Thea odwróciła się na pięcie, spojrzała za siebie. Widmo czekało. Przybrało kształt kobiety - niewyraźny, rozmyty. Długi warkocz ze świstem przecinał powietrze.

- Mam wszystko, co trzeba - szepnęła. Już wiedziała, że nie zostawi jej samej. - Ale odprawianie zaklęć chwilę potrwa. Musimy trzymać ją z dala od...

Nie spuszczała oczu z morderczego warkocza, ale nie była wystarczająco szybka. Rozległ się dziwny odgłos, coś między trzaskiem bicza a iskrzeniem prądu. Warkocz otoczył jej szyję.

W pierwszej chwili poczuła jedynie zimno, jakby ktoś za­rzucił na nią chustę z polarnego wiatru. Ale potem zjawa szarp­nęła, warkocz się zacieśnił, nagle przestał być widmowym two­rem. Stał się jak żelazna obręcz, rurka pełna zamarzniętego płynu, jak macka potwora z lodem w żyłach. I dusił ją nieubła­ganie.

Nie mogła oddychać, wsunąć palców pod lodowatą obręcz. Oczy wychodziły jej na wierzch.

- Tutaj! - wrzasnął Eric. Wymachiwał pochodnią i tańczył przy ognisku jak wariat. - Suzanne, spójrz na mnie! Załatwię twoją siostrzyczkę! - Dźgał pochodnią manekina symbolizu­jącego Lucienne; nie podłożył ognia pod drewno, ale podpa­lił kukłę. - No, zobacz! Fajne, co? - Szturchał manekina. Na ciemnych ubraniach wykwitł krąg ognia. - Przyznaj, że jesteś czarownicą!

Thea poczuła, jak coś się odsuwa, i nagle mogła oddychać. Chciała ostrzec Erica, ale z jej gardła wydobywało się jedy­nie ochrypłe skrzeczenie. Zresztą Eric już uskoczył. Cały czas stosował uniki.

kamiennego kręgu, tam, gdzie go upuściła. Wysypała zawartość na ziemię.

Musi to zrobić dobrze. I szybciej niż kiedykolwiek uprawia­ła czary.

Dąb i jesion. Wrzuciła je do ognia, podeszła bliżej, przysu­nęła sobie pozostałe składniki.

Otworzyła plastikowy woreczek z kawałkami gorzkni. By­ły lekkie i musiała niemal wsadzić dłoń w ognisko, żeby się upewnić, że wpadły w płomienie. Potem wrzuciła sproszkowa­ny oset. I korzeń mandragory.

Sięgała właśnie po buteleczkę, gdy Eric zawołał:

- Pochyl się!

Nie podnosiła głowy, żeby zobaczyć dlaczego. Od razu pad­ła plackiem na ziemię. Lodowaty powiew rozwiał jej włosy, zbli­żył je do ognia.

- Suzanne! Zobacz! Mam twojego braciszka! - wrzeszczał Eric. Płonęły wszystkie trzy stosy. Erie uwijał się między nimi, co chwila dźgając kukły.

Thea zębami odkorkowała buteleczkę. Trzymała rękę nad ogniem.

Jedna kropla, dwie, trzy.

Płomienie buchnęły - potężne, wysokie, niebieskie. Thea się odsunęła.

- Suzanne! Tutaj! - Z trudem słyszała głos Erica przez trzask ogniska.

Z oczu płynęły jej łzy, ostry zapach drażnił nozdrza. Po omacku szukała ostatniego przedmiotu, niezbędnego, by ode­słać ducha w zaświaty... torebki z resztkami z brązowej misy. Rzuciła je na skraj paleniska.

Wstała i zobaczyła, że Eric jest w opałach.

Zgubił pochodnię. Duch złapał go za gardło i otaczał, zmie­niał kształty. Otworzył usta, ale Thea nic nie słyszała.

- Niechaj będzie mi dana moc słów Hekate. - Wrzasnęła na całe gardło, w buchające płomienie, do ducha.

I słowa przyszły, same płynęły z jej ust:

- W serce płomieni odsyłam cię! Na wąskie bezdroża odsy­łam cię! - Wkładała w nie całą swoją siłę i czuła pewność sie­bie, której nigdy nie zaznała. Bo widmo walczyło. Nie chciało odejść. - W wietrzną pustkę odsyłam cię. Za mgłę lat odsyłam cię.

Eric się zatoczył, wydawało się, że zjawa odrywa go od ziemi.

- Za zasłonę odsyłam cię. Odejdź szybko, lekko i bez­zwłocznie!

Eric wierzgał. Właśnie tak umarł Kevin - Thea była teraz o tym przekonana.

I nagle wykrzykiwała słowa, których nigdy nie słyszała:

- Na potęgę ziemi, powietrza i wody! Na potęgę ognia w dzisiejszą noc Hekate! Na moją moc, córy Hellewise! Zakli­nam cię, odejdź, suko!

Nie miała najmniejszego pojęcia, skąd jej się to wzięło. Ale Eric runął na ziemię. Duch go puścił.

Rzucił się do Thei - ale znieruchomiał, jakby uderzył w nie­widzialny mur. Zawisł nad ogniem.

W pułapce.

Błękitne płomienie pluły dymem na boki. Thea wyraźnie widziała widmo. I po raz pierwszy to nie był cień, ale kobieta.

Właściwie dziewczyna, nastolatka. O długich ciemnych włosach, jasnej karnacji i wielkich smutnych oczach. Rozchy­liła usta, jakby chciała coś powiedzieć.

Thea nie mogła oderwać od niej wzroku.

- Suzanne... - szepnęła.

Dziewczyna wysunęła bladą dłoń, ale w tym momencie pło­mienie wystrzeliły w górę. Zdawało się, że głowa dziewczyny stanęła w ogniu. Otaczały ją ciemne języki ognia. Na twarzy malował się smutek.

Thea instynktownie wyciągnęła rękę.

Ogień strzelił.

Powietrze przecięła błyskawica.

Suzanne była w samym środku płomieni. Błyskawica przy­brała kształt stożka; wąskiej dróżki.

Wszystko wirowało dookoła ogniska, jakby unoszone trąbą powietrzną.

Suzanne i smuga białego światła stopiły się w jedno. Znik­nęły.

W wietrzną pustkę. Za mgłę lat.

Ogień buchnął na wysokość człowieka, potem przygasł. Błękitne języki zmieniły się w żółte, zwyczajne płomienie. Jakby spadła zasłona. A po jej drugiej stronie była Suzanne.

Na skraju paleniska, tam gdzie zostały wrzucone resztki z brązowej misy, leżał kawałek miękkiej gliny. Thea uklękła, podniosła go, spojrzała w ogień i zobaczyła w płomieniach pu­kiel długich, ciemnych włosów. Zaczynały się palić.

Wyrwała je z płomieni, okleiła gliną. Amulet wyszedł nie­zgrabny, Blaise zrobiłaby to o wiele lepiej, ale włosy były bez­pieczne. Znalazła na ziemi drewnianą pieczęć, wycisnęła na gli­nie kabalistyczny symbol Suzanne.

Stało się.

Odtworzyła amulet. Suzanne znowu jest uwięziona. I tak będzie, dopóki ktoś nie okaże się na tyle głupi, by ją uwolnić.

Thea schowała amulet, nawet na niego nie patrząc. Pode­szła do Erica. Leżał na ziemi. Pociemniało jej przed oczami.

Po tym wszystkim nie, niemożliwe, żeby coś mu się stało. Błagam, niech się okaże, że jest cały i zdrowy...

Poruszył się, gdy przy nim stanęła.

Eric usiadł. Był brudny, rozczochrany, zmęczony. W jej oczach wyglądał pięknie.

- Udało się nam - powtórzyła szeptem. Wyciągnęła rękę, by przygładzić mu włosy, i już jej nie cofnęła.

Wodził wzrokiem od Thei do ognia i z powrotem.

Zaczęli się całować. Szaleńczo. Śmiali się i całowali jedno­cześnie. Czuła na ustach smak swoich łez, drżała w jego ramio­nach jak ptak.

Po chwili ciszę przerwał nowy odgłos. Nie chcieli się ru­szać, ale Eric spojrzał. I znieruchomiał. - Mamy towarzystwo. Thea podniosła wzrok.

Dookoła kamiennych kolumn stały samochody. Pewnie zjawiły się podczas walki z Suzanne, a huk ognia zagłuszył warkot silników, zresztą wtedy nie zwracali uwagi na takie drobiazgi.

Pasażerowie zdążyli już wysiąść. Babcia Harman pod rękę z ciotką Urszulą. Rhys w kitlu. Kształtna Matka Kybele z dłonią na ramieniu Aradii. Stary Bob. Nana Buruku.

Niemal cały Wewnętrzny Krąg.

ROZDZIAŁ 16

Thea puściła Erica. Nadal może spróbować go ocalić. Ale on trzymał ją w objęciach. Wstali razem i zmierzyli się z Wewnętrznym Kręgiem jak jeden mąż.

Thea patrzyła na nie: na Dziewicę, Matkę i Koronę We­wnętrznego Kręgu. Cały czas obejmowała Erica.

- Nie wiem - odparła, na szczęście już nie tak bardzo drżą­cym głosem. - Po prostu samo przyszło.

Thea była z niego dumna.

Staruszka wodziła wzrokiem od niego do Thei i z pow­rotem.

Był bardzo dzielny i bardzo naiwny. Thei zakręciło się w gło­wie, zaciskała palce na jego dłoni tak mocno, aż ich ręce zaczęły drżeć. Dopiero teraz poczuła, że ma poparzoną prawą dłoń.

Thea nie była pewna, czy dobrze słyszała. Babcia chyba też

nie.

Babka podeszła bliżej. Patrzyła na Erica.

- Kiedy rozpaliłeś ogniska? - zapytała Thea cicho, nie pusz­czając jego dłoni.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

Spojrzał na nią, na babkę, znowu na Theę.

- Wiesz dlaczego. Bo inaczej poleciałaby na zabawę.

Babcia i Matka Kybele spojrzały po sobie. Babcia odnalazła wzrok Starego Boba.

- Przewijałam cię, więc nie pouczaj mnie o zasadach świa­ta nocy - warknęła. - Żaden krwiopijca nie będzie mi mówił, co robić. - Spojrzała na pozostałych. - Musimy o tym porozma­wiać w ustronnym miejscu. Wracamy do mnie.

W ustronnym miejscu. Nadzieja przyprawiała Theę o za­wroty głowy, gdy dżip podskakiwał na wybojach w drodze do domu.

Eric prowadził, ona siedziała z tyłu, więc nie mogli rozma­wiać. Z przodu zajęła miejsce ciotka Urszula.

Babcia o mnie walczy. I Aradia, i może nawet Matka Kybe­le. Nie chcą, żebym umarła. A chyba nawet, żeby zginął Eric.

Ale rzeczywistość co chwila gasiła nadzieję.

Co mogą zrobić? Nie zaakceptują związku człowieka i cza­rownicy. Nie zaryzykują wojny z resztą świata nocy, nie dla mnie.

Nie ma wyjścia.

Kawalkada samochodów zatrzymała się pod sklepem babci.

I oto Thea znowu stała w pracowni, a starszyzna zasiad­ła na krzesłach. Kreon i Belfana czekali, podobnie jak Blaise i Dani.

Stali pośrodku, czarownica i człowiek.

- Mamy problem - zaczęła babcia. I wyjaśniła, w czym rzecz, choć większość wiedziała. Mówiła długo, szczegółowo, po kolei patrząc członkom Kręgu w oczy.

Aradia i Matka Kybele siedziały po jej obu stronach i co ja­kiś czas dorzucały kilka słów.

Thea zakładała, że za kilka minut będzie po wszystkim. Babcia zwracała się do każdego, apelowała i dawała do zrozu­mienia, że Aradia i Matka Kybele podzielają jej zdanie. Po kolei przeciągała wszystkich na swoją stronę.

- W rezultacie mamy tę dwójkę i musimy zdecydować, co z nimi zrobić - zakończyła. - To decyzja Wewnętrznego Kręgu, cór i synów Hellewise, nie rady świata nocy - dorzuciła i łypnę­ła na Starego Boba.

Przeczesał dłonią zmierzwione siwe włosy.

Eric spojrzał na Theę. Pokręciła głową i pobiegła wzrokiem do Blaise.

W tej chwili Thea kochała ją nad życie.

Idealne podsumowanie sytuacji, pomyślała Thea. Nie ma dla nas miejsca, póki jedno z nas jest człowiekiem, a drugie czarownicą...

Pomysł zjawił się nagle jak błyskawica w spokojną noc.

Tak prosty. I tak przerażający.

Może się udać.

Ale czy się na to zdobędę?

Poświęciłabyś wszystko?

A zatem także babcię i Blaise. Dani, Lawai'ę, kuzynkę Ce­lestyn. Wuja Galena, ciotkę Gerdetch, ciotkę Urszulę, Selene i Vivenne, cały Krąg Zmierzchu.

Zapach ziół, lawendy zmieszanej z płatkami róży. Dotyk chłodnych kamieni w dłoni. Zaklęcia i inwokacje. To uczucie, gdy magia spływa z dłoni. Nawet wspomnienie Hellewise.

Hellewise w białej szacie w ciemnym lesie.

Czy poświęciłabyś wszystko dla pokoju?

Dla Erica?

Tym razem to był jej głos. Wsłuchała się w niego i nagle zna­ła odpowiedź.

Jest dobry. Czuły i namiętny. Mądry, odważny, bystry, uko­chany.

Kocha mnie. Był gotów oddać za mnie życie. Poświęciłby wszystko.

Obserwował ją, dostrzegła troskę w zielono-szarych oczach. Widział, że coś się dzieje.

Uśmiechnęła się. Była z niego dumna, gdy nawet tu, wśród postaci jak z zapomnianych legend, odpowiedział uśmie­chem.

- Mam pomysł - zwróciła się do babci i pozostałych. - Pu­char Lethe.

Cisza. Wymiana spojrzeń. Babcia była zdumiona.

- Nie tylko dla niego. Dla mnie też - dodała Thea. Głośne oddechy w nagłej ciszy.

Babcia zamknęła oczy.

Eric zacisnął dłoń.

- Ale...

Thea spojrzała na niego.

- Tylko w ten sposób możemy być razem. Zamknął usta.

Cisza ciągnęła się w nieskończoność. W końcu Blaise, która do tej pory stała w milczeniu ze skrzyżowanymi ramionami, oznajmiła:

- Powiedziała mi, że to jej bratnia dusza.

W pierwszej chwili Thea myślała, że kuzynka mówi złośli­wie, dolewa oliwy do ognia.

Ale babcia zdumiona podniosła głowę.

Babcia patrzyła w podłogę. Gdy podniosła oczy, były w nich łzy, i po raz pierwszy wyglądała staro.

Eric oczywiście nie wspomniał, że jego mama uważa, iż Thea mieszka ze zwariowaną staruchą - ale babcia chyba o tym wiedziała.

I znowu chwila ciszy, gdy babcia wodziła wzrokiem po twa­rzach zebranych. W końcu skinęła głową. Odetchnęła głośno.

- Dziewczyna pokazała nam drogę - stwierdziła. - Czy ktoś jest przeciwko?

Nikt się nie odezwał. Na większości twarzy malowało się współczucie. Ich zdaniem to gorsze niż śmierć, przemknęło Thei przez głowę.

- Przyniosę puchar - zaproponowała nagle Blaise. Zniknęła za zasłoną.

Dobrze. Miejmy to już za sobą. Serce waliło Thei jak szalo­ne. Trzymali się z Erikiem za ręce tak mocno, że oparzone palce bolały.

Dani wystąpiła przed szereg.

- Czy mogę... Chciałabym się pożegnać. - Tyle powiedzia­ła spokojnie, potem głos jej się załamał i rzuciła się koleżance na szyję.

Thea uściskała ją serdecznie.

Wróciła Blaise przy akompaniamencie dzwoneczków. W jed­nej ręce miała cynowy puchar, w drugiej - butelkę.

Sam widok naczynia przyprawił Theę o dreszcz. Szkło po­ciemniało ze starości do tego stopnia, że nie wiedziała nawet, jakiego koloru jest płyn w środku, a butelka była tak zdeformo­wana, że nikt by nie odgadł pierwotnego kształtu. Korek zabez­pieczała woskowa pieczęć z licznymi wstążkami.

Babcia złamała pieczęć, zdarła wstążki. Usiłowała wyjąć korek, ale nie poradziłaby sobie bez pomocy Blaise.

Pochyliła butlę nad pucharem.

Popłynął brązowy płyn. Staruszka napełniła naczynie do połowy.

- Kiedy to wypijesz - zwróciła się do Thei - zapomnisz mnie. Nas wszystkich. Ale my nie zapomnimy ciebie. - Ostat­nie zdanie wypowiedziała do Kręgu. - Theo Sophio Harman, wiedz, że jesteś prawdziwą córą Hellewise.

Pocałowała wnuczkę w policzek. Thea po raz ostatni objęła kruche ciało.

- Żegnaj, babciu. Kocham cię.

Podeszła Blaise z pucharem w dłoniach. Wyglądała dziko i pięknie, włosy spływały czarną falą na plecy.

- Żegnaj - powiedziała Thea, biorąc puchar z białych dłoni kuzynki.

Blaise się uśmiechnęła.

Teraz, pomyślała Thea. Nie wahaj się. Nie myśl. Uniosła puchar do ust i upiła pierwszy łyk. I mało brakowało, a zakrztusiłaby się ze zdumienia. Prze­cież to ten smak.

Napotkała spojrzenie Blaise.

Wielkie, świetliste szare oczy. Wpatrzone w nią bacznie. Tak, jakby chciały jej coś powiedzieć. Thea piła.

Herbata. Rozwodniona mrożona herbata. Tak smakował puchar zapomnienia.

Butla była zabezpieczona pieczęcią, nie miała czasu, na korku był przecież wosk.

Jej myśli wirowały, ale była dość rozsądna, by pić dużo, żeby na dnie nie została ani kropla, którą Krąg będzie mógł zbadać, gdy Eric skończy.

Starała się zachować obojętny wyraz twarzy, gdy Blaise przekazała puchar Ericowi.

Zaczął pić, lekko zdziwiony.

- Do dna - zachęciła Blaise. Nie odrywała oczu od Thei. I wtedy Thea nabrała pewności.

Robiła to już przedtem. Po imprezie miałyśmy podać chło­pakom puchar zapomnienia, gdy przelejemy ich krew Podwę­dziłaś eliksir, a butlę napełniłaś herbatą. Odtworzyłaś pieczęcie, jesteś przecież zdolna. A teraz... teraz...

Blaise zabierała puchar z rąk Erica. Thea była na krawędzi histerii.

To się nie uda. Nie uwierzą.

Złapała Erica za rękę. wbiła mu paznokcie w skórę. Nie śmiała się odezwać, nawet na niego spojrzeć. Ale w myślach zaklinała go, by milczał i zdał się na nią.

Jej twarz była pusta i bez wyrazu, jak u lalki.

Eric stał bez ruchu. Nie wiedział, co się dzieje, ale poczuł jej paznokcie. I udowodnił, jaki jest mądry - nie odezwał się ani słowem.

ROZDZIAŁ 17

Szli do samochodu Erica. Bezksiężycowa noc była bardzo zimna. Thea położyła mu rękę na plecach, żeby nacisnąć znacząco, gdyby się wahał. Nie musiała.

Przy dżipie spojrzała na Blaise. Bała się cokolwiek po so­bie okazać. Czy Aradia ich widzi? Rozpaczliwie chciała po raz ostatni uściskać kuzynkę.

- Czy z pracowni jest okno na tę uliczkę? - spytała Ara­dia.

Blaise odpowiedziała przecząco.

- No to możecie się pożegnać. Później musicie udawać, że się nie znacie.

Thea spojrzała na Aradię; w gardle zaczął ją dławić szaleń­czy śmiech.

Thea uściskała kuzynkę; nie mogła się od niej oderwać.

- Blaise, kiedy wrócisz, nie krzywdź ludzi. Są tacy sami jak my.

Blaise mruknęła coś niezobowiązująco i dodała ledwo sły­szalnym szeptem:

- Będzie mi ciebie brakowało, siostro.

Dopiero wtedy Thea poczuła, że może wypuścić ją z objęć. Siedziała już w samochodzie, gdy Aradia wyszła na próg.

- Dwie sprawy - mówiła szybko. - Jedyna pomoc, jakiej mogę wam udzielić. Matka Kybele wspomniała dzisiaj Krąg Świtu. Krążą plotki, że są gdzieś czarownice, które usiłują go odtworzyć i zapomnieć Czas Ognia. Nie przestrzegają też zasad świata nocy. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, spróbujcie ich poszukać.

Thei zaparło dech w piersiach. Ta myśl była jak nieoczeki­wany prezent.

- I jeszcze jedno. - Aradia uśmiechnęła się ciepło. - Mówi się, że niektórzy młodzi Redfernowie dziwnie się zachowują. Słyszałam nawet, że szukają bratniej duszy wśród ludzi, jak ty. Może warto byłoby się z nimi skontaktować i dowiedzieć cze­goś więcej.

Thea odzyskała oddech; z jej oczu popłynęły łzy.

- Dzięki, Aradio. Wielkie dzięki.

- Powodzenia, Theo. I tobie, Ericu. Dokądkolwiek pójdziecie. Eric, który do tej pory milczał za kierownicą, wyciągnął rę­kę i dotknął jej dłoni.

- Wzajemnie.

Thea słyszała jego zdumienie, choć starała się to ukryć.

Odjechali. Thea odwróciła się i patrzyła, jak Blaise znika w od­dali - mroczna, tajemnicza Afrodyta, nieprzewidywalna bogini.

Eric jechał szybko, dopiero kiedy byli daleko od domu bab­ci, zwolnił i zatrzymał się w dzielnicy mieszkalnej. Spojrzał na Theę.

- Czy ja jestem na to odporny? - zaczął ostrożnie. - Bo ni­czego nie zapomniałem. A może dopiero zadziała?

Thea go pocałowała. I śmiała się histerycznie.

Musiała powtórzyć mu to kilka razy, ale w końcu zrozumiał. Rozpromienił się. Objął ją, wysiadał, skakał i krzyczał na całe gardło:

Radośnie poklepał samochód.

- Wracaj do środka, idioto! Istoty nocy są wszędzie! - Śmia­ła się, pełna miłości, wdzięczności i ulgi. Otworzyła ramiona. -Chodź do mnie.

Pasowali do siebie; obejmował Theę, muskał oddechem jej włosy.

Pocałował jej skroń. Musnęła jego policzek. Znalazł jej us­ta i zatrzymał się tam na dłużej, a Thea zapomniała o całym świecie.

Potem siedzieli w ciemności, wtuleni w siebie. Bezpieczni. Zjednoczeni.

Była z człowiekiem, który ją kocha - ze swoją bratnią du­szą. Wreszcie wolni, mogli być ze sobą bez strachu. Wypełniały ją spokój i radość.

I smutek. Przecież to nie tak, że nowe życie przyszło z ła­twością. Została wyrzutkiem odciętym od rodziny. Straciła bab­cię. Z Blaise musi spotykać się w tajemnicy. Poświęciła bardzo dużo. Prawie wszystko.

Ale nie żałowała. Nie teraz, mając przy sobie ciepłe, silne ciało Erica. Nie teraz, gdy ocaliła pokój w świecie nocy i opano­wała zagrożenie czyhające na ludzi.

Co dalej? - zastanawiała się.

Dziwne, nie znała odpowiedzi na to pytanie, ale się nie bała. Widziała przed sobą wiele dróg; wszystkie wydawały się równie prawdopodobne.

Zaraz pojadą do Erica. Jego mama będzie zaskoczona, ale serdeczna, a Roz gniewna i zachwycona. W przyszłym tygo­dniu, po powrocie do szkoły, przeniosę się na zoologię dla za­awansowanych.

Złożę dokumenty na uniwersytet Davis, zostanę weteryna­rzem i będę używać mocy, by leczyć chore zwierzęta. Albo od­kryję w sobie miłość do słoni czy wilków i poświęcę się pracy naukowej, gdzieś daleko, wśród zwierząt. Albo wezmą z Eri­kiem szczeniaka takiego jak Bud i napiszą książkę o psach.

Albo znajdę Krąg Świtu i poznam czarownice, które chcą zapomnieć Czas Ognia. Jako pierwsze przekaże ludziom ma­gię, Rosamund będzie dumna i silna, pozna wszystkie legendy

o Hellewise.

Albo poszukam wampirzych kuzynów i przekonam się, czy zasada bratniej duszy rzeczywiście powraca. Będziemy jak magnes, przyciągniemy młodych buntowników świata nocy

1 zaczniemy rewolucję.

Może młode pokolenie Harmanów i Redfernów zawiera przymierze z ludźmi. Może czas pogrzebać nienawiść.

Może stare siły budzą się do życia i nadchodzą nowe czasy. Może świat się zmieni.

Jedno było pewne.

Miała przed sobą nieskończenie wiele możliwości. Objęła Erica i poczuła, jak ogarnia ich spokój nocy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Dotyk Wampira
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Córki nocy
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Dotyk Wampira
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Córki nocy
Smith Lisa Jane Świat nocy 03 Zaklinaczka
Smith Lisa Jane Świat nocy 06 Pakt Dusz
Smith Lisa Jane Świat nocy 04 Wybrani
Smith Lisa Jane Świat nocy 07 Łowczyni
Smith Lisa Jane Świat nocy 05 Anioł Ciemności
Smith Lisa Jane Świat Nocy Grubsze niż Woda
Smith Lisa Jane Świat nocy 09 Światło Nocy
Smith Lisa Jane Świat nocy 02 Córki nocy
Smith Lisa Jean Świat nocy 2 Pakt Dusz (rozdział 1)
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 01 Przebudzenie
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 01 tom 1 Przebudzenie
Smith Lisa Jean Świat nocy 2 Wybrani (roz 1 10)
Smith Lisa Jane Śwat Nocy 02 Wybrani [Roz 5 8]
Smith Lisa Jane Śwat Nocy 2 Anioł CIemnośc(roz 1 7)
L J Smith Świat Nocy 01 Dotyk Wampira, Córki Nocy, Zaklinaczka [Rozdz 1 4; s 11 43] z błędami

więcej podobnych podstron