Cuda czyli najgorszy rząd 20 lecia Rząd Tuska ma budżet z księżyca Rzepa o cudach rządu Tuska Przekręt za niebezpiecznym zakrętem dalej urwisko


Cuda, czyli najgorszy rząd 20-lecia

Gdyby premier zdobył się na merytoryczną ocenę swego personelu, zostałby sam z ministrem Bonim i swoimi piarowcami - pisze publicysta „Rz”

Szymon Kobyliński narysował kiedyś grupkę ludzi w charakterystycznych kapeluszach i z teczkami, oglądających w skupieniu łańcuch z samych cieniutkich, popękanych, porozginanych i powiązanych sznurkami ogniw. Podpis brzmiał: „Które ogniwo tu najsłabsze?”.

Nieodparcie przypomina mi się ten stary rysunek, gdy czytam prasowe spekulacje na temat oczekiwanej rekonstrukcji gabinetu Donalda Tuska. Które z ministerstw działa najgorzej, który z ministrów najbardziej zawiódł, w czym rządy PO - PSL najbardziej rozczarowały? Pytania zaiste identyczne z tymi, nad którymi się głowiła komisja narysowana przed laty przez Kobylińskiego.

Tania popularność za granicą

Sam premier ma poważny problem ze wskazaniem jakiegoś sukcesu swojej ekipy. Indagowany wobec ogromnej życzliwości, jaką darzy go większość mediów, niezwykle rzadko wskazuje, że „nasza pozycja w Europie jest dziś mocniejsza”. W istocie mamy dziś tylko na Zachodzie lepszą prasę. Nie zdarza się już, aby wyszydzano polskiego premiera lub jego rodzinę, przestało również być zwyczajem publikowanie rozmów z polskimi „autorytetami” ostrzegającymi Europę, że Polska odchodzi od demokracji i reform rynkowych (zresztą od tych drugich zaczęły odchodzić właśnie unijne potęgi).

Żadnych prawdziwych sukcesów w polityce zagranicznej rząd jednak nie ma. Przegraliśmy stocznie, narzucono nam szkodliwy dla naszej gospodarki pakiet klimatyczny, a teraz przegrywamy banki podporządkowywane eurodyrektywą zachodnim centralom. Niemcy i Rosja tyleż nas dziś chwalą, ile lekceważą i robią dalej swoje - bo zapewnienie, że z nominacją Eriki Steinbach poczeka się na lepszą chwilę, jest po prostu śmieszne. Przekonanie, że zmiękczy Niemców osobisty urok Władysława Bartoszewskiego okazało się naiwne; także dlatego, że rządzi tam już pokolenie pozbawione kompleksów wobec byłego więźnia Auschwitz i swobodnie pozwalające sobie na lekceważenie, a nawet strofowanie go.

W polityce zagranicznej rząd Tuska nie tylko nie ma sukcesów, ale wręcz dopuścił się fatalnego w skutkach błędu, gdy szukając szybkiego, medialnego sukcesu, de facto zgodził się w zamian za zniesienie przez Rosję embarga na polskie mięso, by na przyszłość takie spory rozstrzygać w rozmowach dwustronnych. Zmarnowano w ten sposób dla taniej popularności skuteczne starania poprzedników, aby spory z Rosją uważane były przez Unię za spory z całą Wspólnotą.

Być może dlatego teraz, gdy od czasu kryzysu ukraińskiego Rosja wciąż trzyma nam „przykręcony kurek”, nie realizując zakontraktowanych dostaw, rząd okazuje się całkowicie bezradny i nie próbuje nawet werbalnie odwołać się do Europy. Odpowiedzialny za te sprawy wicepremier Pawlak stał się mistrzem w unikaniu odpowiedzi na pytania o gaz, dywersyfikację dostaw energii etc., chętnie natomiast snuje rozważania o sprawach zupełnie do niego nienależących (np. o rezerwach walutowych NBP).

Fotoradary zamiast autostrad

W resortach gospodarczych też nie sposób pokazać jakiś sukces, poza jeszcze sprawniejszym niż za poprzednich ekip podzieleniem tortu zarządów i rad nadzorczych pomiędzy działaczy partyjnych, krewnych i znajomych. Wykorzystanie środków unijnych spadło (oskarżona o kłamstwo była minister Gęsicka rzeczywiście „skłamała”, twierdząc, że wynosi ono 0,3 proc.; w istocie 0,28). Poprzedni rząd przesłał do Komisji Europejskiej 245 przygotowanych projektów inwestycyjnych, obecny - 5 (ale minister Bieńkowska zapowiada w najbliższym czasie ukończenie prac nad pięcioma kolejnymi). Wykorzystanie pieniędzy z Narodowego Planu Rozwoju spadło z 38, do 21 proc. dostępnych środków.

O pracy resortu finansów świadczy wystarczająco, że w reklamowanym jako znakomity budżecie już po tygodniu trzeba było szukać 20 miliardów oszczędności i że, co jeszcze gorzej, znaleziono je bez trudu. Oczywiście głównie na papierze: połowa „oszczędności” polegała na godnym Enronu przeksięgowaniu funduszy na budowę autostrad, w tym kilku miliardów pochodzących nie z budżetu, a wprost w Unii, a więc środków, których rząd w ogóle w żaden sposób przesuwać nie ma prawa (!).

Trudno jednak ocenić, czy większą katastrofą okazały się obiecywane przez PO nowe autostrady (ruszyło zaledwie kilka budów), zamiast których rząd stawia fotoradary, czy reforma szkolnictwa. Nikt dziś w Polsce nie wie, w jakim wieku dzieci mają iść do szkoły, ale wiadomo, że znacznemu ograniczeniu ulegnie nauka historii. Jedynym sukcesem minister Hall zdaje się usunięcie ze szkół Gombrowicza, za co jej poprzednik został przez salony dosłownie wdeptany w ziemię, w jej wypadku zaś taktownie zmiany w lekturach nie zauważono.

Mimo wszystko sięgający zenitu chaos w oświacie nie jest chyba klęską większą niż działania uporczywie utrzymywanej przez premiera na stanowisku minister zdrowia. Niepojęty jest zwłaszcza upór, z jakim Platforma Obywatelska forsuje wbrew wszystkiemu prywatyzację szpitali, choć jest oczywiste, że bez równoległej demonopolizacji ubezpieczeń, o której rząd nawet nie wspomina (choć likwidacja NFZ należała do sztandarowych obietnic wyborczych PO), nie tylko niczego nie poprawi, ale doprowadzi wprost do patologii, szczerze opisanych przez byłą posłankę Sawicką.

Korupcjogenny dorsz

Skoro jesteśmy przy tym, nie sposób nie wspomnieć o - delikatnie mówiąc - rozczarowaniu, jakim jest działalność minister Pitery. Nic nie wiadomo o żadnych przygotowanych przez nią projektach systemowych zmian zapobiegających korupcji (co rok temu zapowiadała jako główne swe zadanie), kojarzy się wyłącznie z chybionym raportem o CBA i groteskowymi doraźnymi akcjami, których symbolem stał się nieszczęsny dorsz za 8 zł. Niewiele poprawiają jej bilans czysto werbalne protesty przeciwko zupełnie bezczelnemu nepotyzmowi uprawianemu przez koalicjantów, i zresztą nie tylko koalicjantów. Rzeczywistym probierzem gotowości PO do obiecanej „prawdziwej walki z korupcją” jest sposób załatwiania oskarżeń przeciwko prezydentowi Sopotu.

Ku zaskoczeniu, klapą skończyły się także antypisowskie rozliczenia - poza scenariuszem Patrycji Koteckiej w laptopie Zbigniewa Ziobry nie znaleziono mimo usilnych starań jakichkolwiek dowodów rzekomych nadużyć władzy. Poszukiwanie ich, jak się zdaje, przede wszystkim kompletnie sparaliżowało ABW, która od roku zajmuje się chyba wyłącznie nękaniem tych spośród własnych pracowników, którzy mieli nieszczęście awansować w poprzednim okresie. Utrzymywanie na stanowisku szefa tej służby osoby tak uwikłanej i podejrzanej, jak Krzysztof Bondaryk stanowi niezmywalną plamę na reputacji Tuska.

Platformerskie boiska

Poza niechwalebnym kontekstem KRUS niewiele się mówi o Ministerstwie Rolnictwa; zmieni się to niebawem, ponieważ dochody rolników znacząco spadły i spadają dalej, na wiosnę spodziewać się należy poważnych protestów z tej strony.

Protestować będzie też zbrojeniówka dławiona „oszczędnościami”. Fatalne jak nigdy są nastroje w policji i w aparacie sprawiedliwości, gdzie brak pieniędzy dosłownie na wszystko. O sprawności jednych i drugich najlepiej świadczy podwójne morderstwo popełnione przez Jana Sz., którego sąd skazał i wypuścił, a policja nie miała sił ani chęci zatrzymywać, nawet dokładnie poinformowana o miejscu jego pobytu. Wysławiany przez lobby prawnicze i salonowe media były minister Ćwiąkalski nie może się pochwalić żadnym sukcesem, poza tymi, które odniósł, walcząc o interesy wspomnianego lobby - jak wyrzucenie do kosza projektu ustawy o otwarciu zawodów prawniczych.

Żadnych sukcesów, poza wewnątrzpartyjnymi, nie ma też Grzegorz Schetyna, i to zarówno jako zwierzchnik policji, jak i administracji państwowej, która pod jego kierownictwem zajęta jest głównie budowaniem potęgi PO i trochę PSL w regionach, za cenę niszczenia lokalnej demokracji. Orliki i schetynówki wydają się przydzielane tam, gdzie wzmacniają partie rządzące, a usunięcie jednego z wicemarszałków wojewódzkich tylko po to, aby człowiek z PiS nie otwierał platformianych boisk, stanowi dobitny znak tej polityki. Dla samorządności i demokracji w terenie rządy PO - PSL są prawdziwą katastrofą i może nie ma co żałować, że oba wspomniane projekty na okoliczność ogólnego kryzysu cichutko uwiędły.

Tak jak działalność ministra Klicha w MON zdaje się polegać wyłącznie na kolejnych oszczędnościach i bezradnym zastępowaniu zlikwidowanego, z racji jego niepopularności wśród młodzieży, poboru armią zawodową, na którą, jak się okazuje, nie ma pieniędzy - tak osiągnięcia ministra Zdrojewskiego ograniczyły się jedynie do likwidacji bądź sparaliżowania projektów mających zbyt patriotyczny, a więc pisowski wydźwięk, i do żenujących rozgrywek wokół (wciąż nieobsadzonego) stanowiska dyrektora warszawskich Łazienek. O ministrze sportu nawet już wstyd wspominać w poważnej gazecie, jedynym stosownym do tego miejscem wydaje się kabaret.

Zwycięstwo rządowego piaru

Nie dłużąc tej listy - a porażek i zaniechań jest znacznie więcej - gdyby premier zdobył się na merytoryczną ocenę swego personelu, pozostałby sam z ministrem Bonim i swoimi piarowcami. Ci przynajmniej zasługują na swe pobory, wymyślając co chwila nowe atrakcje - a to ujawnienie taśmy, na której premier zwierza się, że pracuje ponad siły i łysieje od troski o wspólne dobro, a to wproszenie się na kongres opozycji.

Słusznym posunięciem okazało się przyjęcie wzorca tabloidów, które dziś ogłaszają koniec świata, a jutro jak gdyby nic - coś zupełnie innego. Nikt po czasie nie pyta, gdzie „rewolucja październikowa”, gdzie „tornado legislacyjne”, co z projektem ustawy przeciwko pedofilom etc. - kolejne piarowskie race skutecznie odwracają uwagę od poprzednich. Ale i tu większość zasługi należy nie do piarowców rządu, ale do graniczącej z lizusostwem, a w kilku wypadkach zdecydowanie tę granicę przekraczającej, życzliwości większej części mediów i środowiska dziennikarskiego.

Nawet tak jaskrawe przejawy samouwielbienia i arogancji ludzi PO jak wypowiedź minister Kopacz, że w przychodniach są kolejki, bo Polakom pod rządami PO zrobiło się lepiej i wreszcie zaczęli dbać o zdrowie, pracowicie zamiatane są pod dywan. Można sobie tylko wyobrażać, mając w pamięci przywoływane w nieskończoność „ZOMO” Kaczyńskiego, co by było, gdyby to człowiek PiS oznajmił, że policjanci nie potrzebują na benzynę, niech ruszą na piesze patrole.

Co prawda, ten medialny front poparcia zaczyna się już kruszyć, czego dowodem atak tygodnika „Tusku musisz” na ministra Czumę lub życzliwe kibicowanie przez Trybunę Salonu atakom na minister Radziszewską (o której też tylko tyle dobrego można powiedzieć, że jej feministki nie lubią).

To jednak na razie wyjątki. Generalnie, i to jedyny niewątpliwy cud Tuska, rząd najbardziej nieudolny od 20 lat jest zarazem najbardziej w mediach zachwalanym, a dziennikarscy gwiazdorzy bezustannie podkreślają jego oczywiste sukcesy: wreszcie zapanowała normalność, przestało być „duszno”, zniknęła „atmosfera powszechnej nagonki” i „wrogości”. Zwłaszcza to ostatnie jest niewątpliwe i godne podkreślenia: że gdy zleceniodawca zabójstwa Krzysztofa Olewnika słyszy rano w willi, którą sobie zapewne postawił za pieniądze z okupu, pukanie do drzwi, to może być spokojny, że to tylko mleczarz.

Rząd Tuska ma budżet z księżyca

Zyta Gilowska : Mam wrażenie, że minister Rostowski nie rozumie polskich finansów publicznych. Po prostu nie rozumie - ocenia wicepremier w rządzie PiS

Odeszła pani ponad rok temu z polityki, mówiąc, że chce się zająć własnym zdrowiem. Planowała pani operację.

To była bardzo trudna decyzja. Mam po prostu uszkodzenia mechaniczne w swoim organizmie, są to skutki poprzednich interwencji chirurgicznych. Na szczęście w Lublinie są sławni profesorowie, którzy się tej operacji podjęli. No i na szczęście nie jestem na nic klasycznie chora, nie mam więc żadnych tzw. przeciwwskazań. Więc jakoś to przetrwałam.

To jeśli pani się dobrze czuje, chce pani wrócić na publiczne forum?

Od operacji, która trwała 9 godzin minęły dopiero cztery tygodnie. Nadal ją czuję. Ale mam nadzieję, że będę teraz mocniejsza. A co z tą mocą zrobię, to jest inna kwestia.

Czy pani uważa, podobnie jak Jarosław Kaczyński, że premier Donald Tusk jest kapitanem statku, który zawodzi w sytuacji gospodarczego tsunami?

To jeszcze nie jest tsunami. Lecz decyzje rządowe są z reguły spóźnione.

Jakie konkretnie?

Minister finansów pochwalił się niedawno, że nastąpi wzmocnienie Banku Gospodarstwa Krajowego. Przecież dokładnie takie same zasilenie aktywów BGK zaproponowałam w naszym projekcie ustawy o finansach publicznych skierowanym do Sejmu 2 lipca 2007 roku, a po wyborach ponownie złożonym w październiku 2007 r. Minister Jacek Rostowski wyważył otwarte drzwi i stracił na to półtora roku.

Chce pani powiedzieć, że w 2007 roku, będąc wicepremierem i ministrem finansów, przewidywała pani ten kryzys?

Przecież kryzys już był, chociaż nikt nie mógł przewidzieć nagromadzenia tzw. toksycznych aktywów w bankach oraz innych instytucjach finansowych na świecie na kwotę - kto to wie? - może nawet 50 bln dolarów! Nie można też było przewidzieć piramid finansowych różnych cwaniaków typu Bernard Madoff na grube miliardy dolarów. Ale kryzys już był (nazywany „turbulencjami na rynkach finansowych”) i wiosną 2007 r. intensywnie szykowaliśmy jakieś tratwy ratunkowe, między innymi podwyższenie o 2 mld zł aktywów BGK.

Ale skąd pani właściwe wiedziała, że kryzys będzie?

Już był. Początkiem kryzysu w Europie było pęknięcie bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości w Hiszpanii. To był 2006 rok. Część tego towarzystwa przeniosła się do Warszawy i podbiła ceny na naszym rynku. Stąd zaczęła się hossa na rynku warszawskich nieruchomości, a potem innych dużych polskich miast. Z półrocznym opóźnieniem zaczęły pękać spekulacyjne bańki na rynkach nieruchomości brytyjskich. Wtedy zaczęły tam plajtować banki hipoteczne.

A inne przykłady opóźnionych działań rządu?

Wiedzieliśmy, że Unia oczekuje od Polski najpóźniej we wrześniu 2007 roku wdrożenia dyrektywy MiFID (Market In Financial Instruments Directive) zabezpieczającej strony umów na rynkach finansowych. Na pół roku przed tym terminem, w marcu 2007 r. rząd Jarosława Kaczyńskiego skierował do Sejmu projekt ustawy w tej sprawie.

I co było dalej?

Na tym projekcie usiedli rozmaici lobbyści i mnożyli marszałkowi Ludwikowi Dornowi wątpliwości. Byłam wobec tej nieufności trochę bezradna, a potem „buchnęła” afera gruntowa i kadencja się zwinęła.

Co ta ustawa dawała?

Nakazywała większą przejrzystość umów. Niemożliwe byłyby takie opcje walutowe, z jakim teraz mamy do czynienia. A tak doszliśmy do stanu, w którym producenci mięsa, kieliszków i kotłów zabawiali się w graczy na rynkach walutowych. To był kompletny idiotyzm, obecnie przeradzający się w lament nad biednymi prezesami omamionymi przez pazerne banki. Jak mówi przysłowie „wart Pac pałaca”. Niech się sądzą i nam nie zawracają głowy. Ale firmy bardzo na tym ucierpiały, nikt nie wie jak bardzo.

W tej sprawie nie zawinił przecież rząd Tuska, tylko poprzednia ekipa, w której pani była?

Zawiniła głupota ludzka oraz marszałek Dorn, bez sensu przytrzymując projekt rządowy.

Trzeci przykład opóźnień jest najbardziej malowniczy. Natychmiast po powołaniu Sławomira Skrzypka na Prezesa NBP umówiliśmy się w dwóch sprawach - konieczności jak najszybszego utworzenia Komitetu Stabilności Finansowej Kraju, podobnego do instytucji już istniejącej w wielu państwach UE i w Wielkiej Brytanii. Chodziło w nim o zbudowanie instytucjonalnej płaszczyzny szybkich reakcji na wydarzenia kryzysowe. Drugą sprawą było pozostawienie nadzoru bankowego na swoim miejscu. Bo wiedzieliśmy, że pierwsze uderzenie kryzysowe przejdzie przez banki, a nasz system nadzoru - Komisja Nadzoru Bankowego przy NBP działał bez zarzutu.

Co się dalej działo?

Przygotowaliśmy projekt ustawy, i skierowaliśmy go do Sejmu pod koniec sierpnia 2007 r.

Było już wtedy wiadomo, że będą wybory?

Tak. Ten projekt miał dwa cele. Zatrzymać na trzy lata proces łączenia Komisji Nadzoru Bankowego z Komisją Nadzoru Finansowego. I jednocześnie utworzyć ustawowo Komitet Stabilności Finansowej. PO od zawsze była przeciw usuwaniu nadzoru bankowego z NBP. Ale nastąpiły gorączkowe uzgodnienia polityczne szefa Komisji Nadzoru Bankowego z Klubem PO, i postanowiono, że klub PO będzie głosował przeciw.

Skąd ta zmiana?

Może chcieli „obrać” prezesa Skrzypka z możliwości działania? Inaczej wyglądałby dzisiaj nadzór nad bankami, regularnie działałby Komitet Stabilności Finansowej. Straciliśmy półtora roku.

A ma pani zastrzeżenia do działalności banków?

Oczywiście. Szefa Związków Banków Polskich prosiłam, by nie rozdawali kredytów hipotecznych na prawo i lewo, bo będzie z tego nieszczęście. On odpowiadał, że są bardzo czujni, i żeby się tym nie martwić.

Integracja Komisji Nadzoru Bankowego z Komisją Nadzoru Finansowego sprawiła, że przez kilka miesięcy nadzór nie był w stanie solidnie dopilnować banków.

To koniec bankowych grzechów?

W kredytach korporacyjnych akcja bankowa zamarła. Noszą pieniądze do NBP na lokaty typu overnight lub weekendowe, po to by czuć się bezpiecznie. Gospodarka jest z kredytów wysuszona!

Kiedy Polska powinna wejść do strefy euro?

Kiedy będzie mogła. W tej sprawie gramy jakąś prostacką farsę - przecież wiadomo, że Polska, natychmiast po wejściu do Unii została sparaliżowana poprzez nałożenie na nasz kraj decyzją Rady Europejskiej z dnia 5 lipca 2004 r. tzw. procedury nadmiernego deficytu opisanej w art. 104 Traktatu z Maastricht.

Jakie są tego konsekwencje?

Państwo obłożone tą procedurą, a nie będące jeszcze w strefie euro, ma odciętą drogę do ubiegania się o wejście do tej strefy. Musi intensywnie reformować swoje finanse, bo jeśli nie ma poprawy, to możliwe są różne retorsje, włącznie ze zmniejszeniem środków z funduszy strukturalnych.

Ale te retorsje nas objęły?

Na szczęście nie, bo bardzo się staraliśmy. Sprawnie i skutecznie poprawialiśmy finanse i właściwie już od początku 2007 r. byliśmy dostosowani do wymagań traktatowych. Ale ta procedura została zdjęta z Polski dopiero 12 czerwca 2008 roku. I dopiero po tej dacie Polska mogła przystąpić do oficjalnych przygotowań do wchodzenia w euro.

To na czym ten teatr pozorów w sprawie euro polega?

Na tym, że opinia publiczna jest systematycznie i bezwstydnie wprowadzana w błąd. Rozmaite persony, komentatorzy, specjaliści i samozwańcy z kamiennymi twarzami twierdzą, że PiS mógł nas wprowadzać do euro, ale tego nie zrobił. I będzie to jego wielką historyczną winą. To jest po prostu kłamstwo. Nikt nie mógł wtedy wprowadzać Polski do euro, bo strefa euro Polski nie chciała. Tak bardzo nie chciała, że Rada Europejska obłożyła nas prewencyjnie, na samym początku, procedurą nadmiernego deficytu. Można się tylko domyślać dlaczego Komisja Europejska zaprojektowała Radzie taki scenariusz.

Dlaczego?

Ponieważ w 2003 r. w ramach traktatu ateńskiego, z którego tak dumny jest Grzegorz Kołodko, Komisja Europejska po cichu zgodziła się na podkolorowanie naszych finansów, żeby wyglądały lepiej i żebyśmy mogli wejść do UE.

W jaki sposób?

Pozwolili nam przez dwa i pół roku wliczać Otwarte Fundusze Emerytalne do sektora finansów publicznych. To dużo pieniędzy i ta masa ładnie nas „uszminkowała”. Ale wszyscy wiedzieli, że to jest tylko na trochę i żeby nam się nie wydawało że tak może być na dłużej, to natychmiast po akcesji zmusili nas do ścierania tej szminki poprzez brutalną procedurę nadmiernego deficytu. I tak się kółko zamknęło. Rządy PiS stanęły dosłownie na głowie, by temu zadaniu sprostać, by dostosować się do surowych wymagań i nasze relacje finansowe zracjonalizować. I to się nam udało! Ale takie wredne rządy nie mogły przecież zrobić nic pożytecznego, prawda? Więc ruszyła machina propagandowa, że straciliśmy szansę wejścia do strefy euro. Nawet jak na nasze upadłe obyczaje, to jest wyjątkowo paskudne kłamstwo.

Ale Jarosław Kaczyński, nigdy chyba nie chciał euro, także gdy był premierem?

Jarosław Kaczyński zawsze twierdził, że należy wchodzić do euro, wtedy, kiedy będzie to dla nas korzystne. A ja mówiłam, że z technicznego punktu widzenia najwcześniejszą datą, jaka wchodzi w grę jest 2012. Jeśli nie będzie większych turbulencji na rynkach finansowych.

Czyli ani nie było warunków, by Polska wchodziła do euro za czasów rządu PiS, ani nie ma ich teraz?

Gdybyśmy chcieli teraz wchodzić, Polska waluta byłaby obiektem ataków spekulacyjnych na ogromną skalę. Musielibyśmy się bronić, rzucając wszystkie rezerwy. Zresztą jest wiele sygnałów świadczących o tym, że Komisja Europejska nie jest zainteresowana pospiesznym wchodzeniem Polski do euro. Ma własne kłopoty z utrzymaniem spoistości tej waluty. Gdyby literalnie trzymać się kryteriów z Maastricht, to połowa państw strefy euro nie powinna w niej być.

To właściwe nigdy nie mogliśmy wejść do euro, bo było albo za późno, albo za wcześnie?

Dobry czas był od czerwca 2008 r. do października 2008 r. Wtedy Polska nie podlegała już procedurze nadmiernego deficytu i spełniała nominalne kryteria wejścia do euro. Można było przystąpić do negocjacji, i wystąpić o skrócenie okresu dwuletniego oczekiwania w ERM II, wnosząc o korektę traktatu z Maastricht.

To kto zawinił?

Obecny rząd.

Czy pani zdaniem premier za bardzo słucha ministra finansów?

Mam nadzieję, że nie za bardzo.

Jak to?

Gdy słucham ministra Rostowskiego, to bywam zdumiona. Mówi na przykład, że zorientowali się na czym stoją, dopiero gdy ułożyli pierwszy własny projekt budżetu na 2009 rok. To nie może być prawda. Przecież ten projekt był wyprodukowany z księżyca, o czym świadczą kolejne prognozy wzrostu PKB. Mam wrażenie, że minister Rostowski nie rozumie polskich finansów publicznych. Po prostu nie rozumie.

To może coś optymistycznego na koniec?

Niestety, nawet konsumpcja indywidualna słabnie, słabnie popyt wewnętrzny, czyli wysiada ostatni dobry cylinder w naszym silniku. I z tym trzeba koniecznie coś zrobić. Koniecznie.

Nie żałuje pani, że obniżyła składkę rentową?

No pewnie, że nie. To była najlepsza rzecz, jaką zrobiłam. Obniżyłam tę składkę o ponad połowę - z 13 pkt proc. do 6 pkt proc. Po dwudziestu latach jałowego ględzenia specjalistów wreszcie zmniejszyłam klin podatkowy tak, że jesteśmy teraz na 12. miejscu w UE. Bo przedtem byliśmy na czele w gorliwości nakładania na ludzką pracę haraczów nie do wytrzymania.

Małgorzata Subotić

Rzepa o cudach rządu Tuska

 

Szymon Kobyliński narysował kiedyś grupkę ludzi w charakterystycznych kapeluszach i z teczkami, oglądających w skupieniu łańcuch z samych cieniutkich, popękanych, porozginanych i powiązanych sznurkami ogniw. Podpis brzmiał: „Które ogniwo tu najsłabsze?”.

Nieodparcie przypomina mi się ten stary rysunek, gdy czytam prasowe spekulacje na temat oczekiwanej rekonstrukcji gabinetu Donalda Tuska. Które z ministerstw działa najgorzej, który z ministrów najbardziej zawiódł, w czym rządy PO - PSL najbardziej rozczarowały? Pytania zaiste identyczne z tymi, nad którymi się głowiła komisja narysowana przed laty przez Kobylińskiego.

Tania popularność za granicą

Sam premier ma poważny problem ze wskazaniem jakiegoś sukcesu swojej ekipy. Indagowany wobec ogromnej życzliwości, jaką darzy go większość mediów, niezwykle rzadko wskazuje, że „nasza pozycja w Europie jest dziś mocniejsza”. W istocie mamy dziś tylko na Zachodzie lepszą prasę. Nie zdarza się już, aby wyszydzano polskiego premiera lub jego rodzinę, przestało również być zwyczajem publikowanie rozmów z polskimi „autorytetami” ostrzegającymi Europę, że Polska odchodzi od demokracji i reform rynkowych (zresztą od tych drugich zaczęły odchodzić właśnie unijne potęgi).

Żadnych prawdziwych sukcesów w polityce zagranicznej rząd jednak nie ma. Przegraliśmy stocznie, narzucono nam szkodliwy dla naszej gospodarki pakiet klimatyczny, a teraz przegrywamy banki podporządkowywane eurodyrektywą zachodnim centralom. Niemcy i Rosja tyleż nas dziś chwalą, ile lekceważą i robią dalej swoje - bo zapewnienie, że z nominacją Eriki Steinbach poczeka się na lepszą chwilę, jest po prostu śmieszne. Przekonanie, że zmiękczy Niemców osobisty urok Władysława Bartoszewskiego okazało się naiwne; także dlatego, że rządzi tam już pokolenie pozbawione kompleksów wobec byłego więźnia Auschwitz i swobodnie pozwalające sobie na lekceważenie, a nawet strofowanie go.

W polityce zagranicznej rząd Tuska nie tylko nie ma sukcesów, ale wręcz dopuścił się fatalnego w skutkach błędu, gdy szukając szybkiego, medialnego sukcesu, de facto zgodził się w zamian za zniesienie przez Rosję embarga na polskie mięso, by na przyszłość takie spory rozstrzygać w rozmowach dwustronnych. Zmarnowano w ten sposób dla taniej popularności skuteczne starania poprzedników, aby spory z Rosją uważane były przez Unię za spory z całą Wspólnotą.

Być może dlatego teraz, gdy od czasu kryzysu ukraińskiego Rosja wciąż trzyma nam „przykręcony kurek”, nie realizując zakontraktowanych dostaw, rząd okazuje się całkowicie bezradny i nie próbuje nawet werbalnie odwołać się do Europy. Odpowiedzialny za te sprawy wicepremier Pawlak stał się mistrzem w unikaniu odpowiedzi na pytania o gaz, dywersyfikację dostaw energii etc., chętnie natomiast snuje rozważania o sprawach zupełnie do niego nienależących (np. o rezerwach walutowych NBP).

Fotoradary zamiast autostrad

W resortach gospodarczych też nie sposób pokazać jakiś sukces, poza jeszcze sprawniejszym niż za poprzednich ekip podzieleniem tortu zarządów i rad nadzorczych pomiędzy działaczy partyjnych, krewnych i znajomych. Wykorzystanie środków unijnych spadło (oskarżona o kłamstwo była minister Gęsicka rzeczywiście „skłamała”, twierdząc, że wynosi ono 0,3 proc.; w istocie 0,28). Poprzedni rząd przesłał do Komisji Europejskiej 245 przygotowanych projektów inwestycyjnych, obecny - 5 (ale minister Bieńkowska zapowiada w najbliższym czasie ukończenie prac nad pięcioma kolejnymi). Wykorzystanie pieniędzy z Narodowego Planu Rozwoju spadło z 38, do 21 proc. dostępnych środków.

O pracy resortu finansów świadczy wystarczająco, że w reklamowanym jako znakomity budżecie już po tygodniu trzeba było szukać 20 miliardów oszczędności i że, co jeszcze gorzej, znaleziono je bez trudu. Oczywiście głównie na papierze: połowa „oszczędności” polegała na godnym Enronu przeksięgowaniu funduszy na budowę autostrad, w tym kilku miliardów pochodzących nie z budżetu, a wprost w Unii, a więc środków, których rząd w ogóle w żaden sposób przesuwać nie ma prawa (!).

Trudno jednak ocenić, czy większą katastrofą okazały się obiecywane przez PO nowe autostrady (ruszyło zaledwie kilka budów), zamiast których rząd stawia fotoradary, czy reforma szkolnictwa. Nikt dziś w Polsce nie wie, w jakim wieku dzieci mają iść do szkoły, ale wiadomo, że znacznemu ograniczeniu ulegnie nauka historii. Jedynym sukcesem minister Hall zdaje się usunięcie ze szkół Gombrowicza, za co jej poprzednik został przez salony dosłownie wdeptany w ziemię, w jej wypadku zaś taktownie zmiany w lekturach nie zauważono.

Mimo wszystko sięgający zenitu chaos w oświacie nie jest chyba klęską większą niż działania uporczywie utrzymywanej przez premiera na stanowisku minister zdrowia. Niepojęty jest zwłaszcza upór, z jakim Platforma Obywatelska forsuje wbrew wszystkiemu prywatyzację szpitali, choć jest oczywiste, że bez równoległej demonopolizacji ubezpieczeń, o której rząd nawet nie wspomina (choć likwidacja NFZ należała do sztandarowych obietnic wyborczych PO), nie tylko niczego nie poprawi, ale doprowadzi wprost do patologii, szczerze opisanych przez byłą posłankę Sawicką.

Korupcjogenny dorsz

Skoro jesteśmy przy tym, nie sposób nie wspomnieć o - delikatnie mówiąc - rozczarowaniu, jakim jest działalność minister Pitery. Nic nie wiadomo o żadnych przygotowanych przez nią projektach systemowych zmian zapobiegających korupcji (co rok temu zapowiadała jako główne swe zadanie), kojarzy się wyłącznie z chybionym raportem o CBA i groteskowymi doraźnymi akcjami, których symbolem stał się nieszczęsny dorsz za 8 zł. Niewiele poprawiają jej bilans czysto werbalne protesty przeciwko zupełnie bezczelnemu nepotyzmowi uprawianemu przez koalicjantów, i zresztą nie tylko koalicjantów. Rzeczywistym probierzem gotowości PO do obiecanej „prawdziwej walki z korupcją” jest sposób załatwiania oskarżeń przeciwko prezydentowi Sopotu.

Ku zaskoczeniu, klapą skończyły się także antypisowskie rozliczenia - poza scenariuszem Patrycji Koteckiej w laptopie Zbigniewa Ziobry nie znaleziono mimo usilnych starań jakichkolwiek dowodów rzekomych nadużyć władzy. Poszukiwanie ich, jak się zdaje, przede wszystkim kompletnie sparaliżowało ABW, która od roku zajmuje się chyba wyłącznie nękaniem tych spośród własnych pracowników, którzy mieli nieszczęście awansować w poprzednim okresie. Utrzymywanie na stanowisku szefa tej służby osoby tak uwikłanej i podejrzanej, jak Krzysztof Bondaryk stanowi niezmywalną plamę na reputacji Tuska.

Platformerskie boiska

Poza niechwalebnym kontekstem KRUS niewiele się mówi o Ministerstwie Rolnictwa; zmieni się to niebawem, ponieważ dochody rolników znacząco spadły i spadają dalej, na wiosnę spodziewać się należy poważnych protestów z tej strony.

Protestować będzie też zbrojeniówka dławiona „oszczędnościami”. Fatalne jak nigdy są nastroje w policji i w aparacie sprawiedliwości, gdzie brak pieniędzy dosłownie na wszystko. O sprawności jednych i drugich najlepiej świadczy podwójne morderstwo popełnione przez Jana Sz., którego sąd skazał i wypuścił, a policja nie miała sił ani chęci zatrzymywać, nawet dokładnie poinformowana o miejscu jego pobytu. Wysławiany przez lobby prawnicze i salonowe media były minister Ćwiąkalski nie może się pochwalić żadnym sukcesem, poza tymi, które odniósł, walcząc o interesy wspomnianego lobby - jak wyrzucenie do kosza projektu ustawy o otwarciu zawodów prawniczych.

Żadnych sukcesów, poza wewnątrzpartyjnymi, nie ma też Grzegorz Schetyna, i to zarówno jako zwierzchnik policji, jak i administracji państwowej, która pod jego kierownictwem zajęta jest głównie budowaniem potęgi PO i trochę PSL w regionach, za cenę niszczenia lokalnej demokracji. Orliki i schetynówki wydają się przydzielane tam, gdzie wzmacniają partie rządzące, a usunięcie jednego z wicemarszałków wojewódzkich tylko po to, aby człowiek z PiS nie otwierał platformianych boisk, stanowi dobitny znak tej polityki. Dla samorządności i demokracji w terenie rządy PO - PSL są prawdziwą katastrofą i może nie ma co żałować, że oba wspomniane projekty na okoliczność ogólnego kryzysu cichutko uwiędły.

Tak jak działalność ministra Klicha w MON zdaje się polegać wyłącznie na kolejnych oszczędnościach i bezradnym zastępowaniu zlikwidowanego, z racji jego niepopularności wśród młodzieży, poboru armią zawodową, na którą, jak się okazuje, nie ma pieniędzy - tak osiągnięcia ministra Zdrojewskiego ograniczyły się jedynie do likwidacji bądź sparaliżowania projektów mających zbyt patriotyczny, a więc pisowski wydźwięk, i do żenujących rozgrywek wokół (wciąż nieobsadzonego) stanowiska dyrektora warszawskich Łazienek. O ministrze sportu nawet już wstyd wspominać w poważnej gazecie, jedynym stosownym do tego miejscem wydaje się kabaret.

Zwycięstwo rządowego piaru

Nie dłużąc tej listy - a porażek i zaniechań jest znacznie więcej - gdyby premier zdobył się na merytoryczną ocenę swego personelu, pozostałby sam z ministrem Bonim i swoimi piarowcami. Ci przynajmniej zasługują na swe pobory, wymyślając co chwila nowe atrakcje - a to ujawnienie taśmy, na której premier zwierza się, że pracuje ponad siły i łysieje od troski o wspólne dobro, a to wproszenie się na kongres opozycji.

Słusznym posunięciem okazało się przyjęcie wzorca tabloidów, które dziś ogłaszają koniec świata, a jutro jak gdyby nic - coś zupełnie innego. Nikt po czasie nie pyta, gdzie „rewolucja październikowa”, gdzie „tornado legislacyjne”, co z projektem ustawy przeciwko pedofilom etc. - kolejne piarowskie race skutecznie odwracają uwagę od poprzednich. Ale i tu większość zasługi należy nie do piarowców rządu, ale do graniczącej z lizusostwem, a w kilku wypadkach zdecydowanie tę granicę przekraczającej, życzliwości większej części mediów i środowiska dziennikarskiego.

Nawet tak jaskrawe przejawy samouwielbienia i arogancji ludzi PO jak wypowiedź minister Kopacz, że w przychodniach są kolejki, bo Polakom pod rządami PO zrobiło się lepiej i wreszcie zaczęli dbać o zdrowie, pracowicie zamiatane są pod dywan. Można sobie tylko wyobrażać, mając w pamięci przywoływane w nieskończoność „ZOMO” Kaczyńskiego, co by było, gdyby to człowiek PiS oznajmił, że policjanci nie potrzebują na benzynę, niech ruszą na piesze patrole.

Co prawda, ten medialny front poparcia zaczyna się już kruszyć, czego dowodem atak tygodnika „Tusku musisz” na ministra Czumę lub życzliwe kibicowanie przez Trybunę Salonu atakom na minister Radziszewską (o której też tylko tyle dobrego można powiedzieć, że jej feministki nie lubią).

To jednak na razie wyjątki. Generalnie, i to jedyny niewątpliwy cud Tuska, rząd najbardziej nieudolny od 20 lat jest zarazem najbardziej w mediach zachwalanym, a dziennikarscy gwiazdorzy bezustannie podkreślają jego oczywiste sukcesy: wreszcie zapanowała normalność, przestało być „duszno”, zniknęła „atmosfera powszechnej nagonki” i „wrogości”. Zwłaszcza to ostatnie jest niewątpliwe i godne podkreślenia: że gdy zleceniodawca zabójstwa Krzysztofa Olewnika słyszy rano w willi, którą sobie zapewne postawił za pieniądze z okupu, pukanie do drzwi, to może być spokojny, że to tylko mleczarz.

 

R. Ziemkiewicz

PRZEKRĘT ZA NIEBEZPIECZNYM ZAKRĘTEM, DALEJ: URWISKO


 
Jesli ktoś miał jakieś wątpliwości, że ostatnie wybory wygrała w Polsce
"wojskówka', to już ich mieć nie powinien. To, co zostałoby
zakamuflowane w czasie zarządzania wzrostem, wylazło w czasie kryzysu i
łypie kaprawymi oczyskami nie próbując się już zbytnio chować za coraz
smutniejszą twarzą premiera.

Premier zdaje się że usiłował "fikać" w okolicach tygodnia wstecz, żeby
użyć słuzbowej nomenklatury, dlatego służby wojskowe przydzieliły panu
premierowi przybocznego w osobie posła Grasia.

Pan poseł Graś jest takim rzecznikiem rządu, jak kapitan Wachowski
kierowcą Wałęsy. Jak zwykle w państwach rządzonych przez mafie, szefem
okazuje się cieć, a nominalny pan domu figurantem.

Dzieki posłowi Grasiowi generałowie będą mieli szczegółowe codzienne
raporty z premierowania pana premiera, a pan premier będzie musiał do
końca dograć rolę, której nie przewidywał grać - kolejnego polskiego
polityka, którego służby zgrały do politycznego zera.

Zadaniem Platformy Obywatelskiej - tworu załozonego na zlecenie służb i
firmowanego w okresie narodzin przez JAWNEGO byłego współpracownika
służb wojskowych, było przejęcie władzy, to znaczy wygranie wyborów
parlamentarnych, utrzymanie wysokiego poparcia dzięki wzrostowi
gospodarczemu, wygranie wyborów prezydenckich i ponownych wyborów
parlamentarnych, sojusz z lewicą postpezetpeerowską i uzyskanie
wiekszości konstytucyjnej, przejęcie kontroli nad państwowymi mediami w
drodze prywatyzacji, na podobnych zasadach, na jakich miasto stołeczne
buduje stadiony firmie ITI, słowem: restytucja władzy, tyle że z zamianą
Ubekistanu na WSIoland.

Jednak nawet i w wojsku coś potrafi się pierdyknąć, a w zgodzie z
prawami Murphy'ego, jak może, to pierdyknie.

Zamiast wieloletniego dojenia generałowie stanęli wobec zagrożenia
szybkiego zgrania swoich pierwszoplanowych aktorów i wobec
niebezpieczeństwa, że staną ponownie przed obliczem "szalonego Antka", a
nie lubią przed jego obliczem stawać, bo to jedyny facet przy którym
popuszczają w gacie (lata lecą).

Nie mają złudzeń i tym tłumaczę jawne wypowiedzenie wojny p.Antoniemu
ustami rzecznika odbudowanych WSI... pardon, rządu.

Skoro nie można doić latami, trzeba wydoić szybko. Problemem jest tylko
to, że obywatela doić się nie da wprost, bo w oczy zagląda strach przed
kryterium ulicznym, a tego zabójcy nastolatków i księży bali się i boją,
jak ognia.

Służby prasowe już podjęły się tworzenia nowego frontu informacyjnego
wytwarzając szum: socjaliści - terroryści - pis - zamieszki - rozboje -
solidarność walcząca - górnicy - wojna domowa - bankructwo, czego
ostatni tydzień (również i w salonie) przykładem.

W niepamięć odeszły bezy, namioty i pielęgniarki, drugi Budapeszt, a
nastroje społeczne próbuje się kupić za kwotę 500-1200 na łeb, co jest
OBIETNICĄ w stylu Chaveza, choć w swojej przewrotności bije jego
obietnice na głowę. Gdyby zrealizować scenariusz kolejnego ważnego
delegata do rządu (tym razem nie z wojskówki, ale z ubolandu) - Michała
Boniego, obywatele spłaciliby kredyty udzielone przez banki, a środki
przez nich spłacone zostałyby natychmiast wytransferowane poza granice.
Ciekawe, że duża część z nich posłużyłaby ściągnięciu z rynku franka
szwajcarskiego (!)

Ekipa, której twarzy tak nieroztropnie użyczył Donald, zmieniła
strategię z długofalowej na krótkofalową, a jej treścią: przewalić ile
się da, najszybciej jak się da, figurantów zużyć, trudno.

Interes jest. Na świecie brakuje kapitału, więc instytucje finansowe są
zainteresowane nie ekspansją na nowe rynki, ale dofinansowaniem starych
i bezpiecznych centrów światowego handlu. Słowem: minimalizacją ryzyka
inwestycyjnego.

Chyba, że coś uda się kupić za bezcen. Stara zasada: ocena ryzyka i zysku.

Jeden geszeft został już zrobiony. Stawiam orzechy przeciw (i tak coraz
mniej wartym) dolarom, że Goldman z Sachsem nie przeprowdzili operacji
osłabienia złotego bez wsparcia z wewnątrz.

Przekonały mnie do takiej tezy paniczne zachowania aktorów oraz akcja:
"Isabel" przeprowadzona nachalnie we wszystkich zależnych od wojskówki
mediach.

Wybrano metodę: "taki kretyn nie może przecież wyrządzić poważnej
szkody, popatrzcie na tego błazna, czy on może być groźny?"

Akcja dosyć skuteczna, przyznaję, choć przegięta wierszami. Albo wam,
panowie literat nawalił, albo nieopatrznie pozwoliliście wykonać zadanie
osobiście figurantce.

No cóż, nie na wszystkim wojsko się zna, na poezji nie musi.

Minister Grad popędził do Londynu z ofertą sprzedaży fajnych firm, przy
czym kluczowe dla negocjacji będzie ustalenie kursu wymiany walut na
złotego, bo w tej walucie finansiści mają za nie zapłacić.

Minister Grad wykluczył stanowczo rozmowy z Goldmanem i Sacsem i
słusznie, rozmawiał przed akcją, teraz kolej na inwestorów, którzy mają
wymienić funta nie po 4,0 ale 5,3 złotego.

Jak ktoś ma jeszcze watpliwości, to proszę się zastanowić, dlaczego
p.Grad nie poczeka aż złoty się umocni, skoro twierdzi że niedoszacowany?

Wytłumaczenie pośpiechu, nerwowych, zakulisowych negacjacji o wiązaniu
złotego z euro, a zwłaszcza sterowanych przecieków z tych
niby-negocjacji, przy wiedzy, że Skrzypek nie pozwoli wysadzić się w
powietrze, bo mu Donald obieca wycieczkę na Machu Picchu (innej klasy
facet), pozwala domyslać się, że minister Rostowski już wie, kiedy,
mniej więcej, pierdyknie.

A interesy można robić zanim pierdyknie, jesli się wie, kiedy i trzyma
się to wiedzę dla siebie.

Dlatego, drodzy rodacy, przy tych facetach trzymajcie się za portfele,
dobrze radzę!

Pozdrawiam i powodzenia!

p.s.

Wszystkich delegatów do Salonu24 ze szlachetnych kręgów wojskowych i
cywilnych zapraszam jak zwykle serdecznie do obszernego komentowania,
dezawuowania i szumienia; wasze działania mogą być wzorem dla innych,
bratnich służb naszego kontynentu!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nie rząd Tuska ,czyli nasza sytuacja staje sie dramatyczna
Dekoniunktura na giełdzie, a rząd Tuska dalej wyprzedaje majątek
Dekoniunktura na giełdzie, a rząd Tuska dalej wyprzedaje majątek
Nie rząd Tuska (1)
Rząd Tuska działa ręka w rękę z Rosją Nasz Dziennik, 2011 01 16
RZĄD TUSKA WPROWADZA CENZURĘ INTERNETU
Teraz rząd Tuska będzie walczył z faszyzmem
Proza 20-lecia jako tradycja literacka dla powojnia, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
Dokumenty 20 lecia miedzywojennego 1919 1939
który z poetów 20-lecia międzywojennego jest ci najbliższy (
Aneks - Rządy 20 - lecia, studia
Antologia poezji 20-lecia (notatki), Polonistyka, 07. Współczesna do 45, OPRACOWANIA
pol-pojęcia do 20 lecia międzywojennego, Futuryzm: Ten kierunek został stworzony przez włoskich arty
Który z poetów 20-lecia międzywojennego jest Ci najbliższy (, Język polski
Proza 20-lecia jako tradycja literacka dla powojnia, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
kultura i sztuka 20 lecia międzywojennego
11 prasa społ kult 20 lecia
KIERUNKI W SZTUCE 20 LECIA MĘDZYWOJENNEGO
20 wiek, Rząd polski na emigracji

więcej podobnych podstron