Karol May Tajemnica Marabuta


Karol May




Tajemnica Marabuta


Tytuł oryginału Das Geheimnis des Marabut I

Tłumaczenie: Grażyna Pietruszewska



Głos serca


Aż do połowy dziewiętnastego wieku tylko niewielu Europejczykom udało się odwiedzić Timbuktu. Liczni poważni badacze angażowali w to całe swoje umiejętności, aby dotrzeć do tego miasta na granicy pomiędzy Saharą a Sudanem, ale tylko kilku z nich mogło mówić o szczęściu. Próbowano zbliżyć się do miasta bądź w pojedynkę, bądź też dużymi, świetnie wyposażonymi ekspedycjami zarówno od zachodu jak również od północy. Od północy chroniła Timbuktu przed ciekawością Europejczyków pustynia i grożące na niej niebezpieczeństwa, a więc bandy rozbójników ukrywających się na południowych stokach Atlasu i zuchwali Tuaredzy grasujący wewnątrz kraju. Na południu i zachodzie ochronę stanowiła nieufność mahometańskiej ludności murzyńskiej względem białych. Murzyni obawiali się ujarzmienia przez białych, dlatego wszelkie próby podejścia do miasta od tej strony spełzały na niczym.

W roku 1848 Berlińskie Towarzystwo Geograficzne wyekwipowało ekspedycję mającą na celu zbadanie wnętrze Sahary i — jak tylko okoliczności pozwolą — dotarcie do Timbuktu. Rozglądano się więc za jakimś młodym, odważnym i jednocześnie wykształconym oficerem, który nadawałby się do poprowadzenia ekspedycji. Wybór padł na porucznika Gebharda von Greifenklau, który z wielką radością przystał na propozycję, chociaż jego rodziców kosztowało to sporo wysiłku zanim przemogli się i zezwolili synowi udać się w tak niebezpieczną podróż.

Gebhard był jedynym dzieckiem rotmistrza Hugo von Greifenklau i jego małżonki Margot. Jego chrzestnym ojcem był feldmarszałek Błiicher. Chłopiec, wielce obiecujący i bardzo podobny do rodziców dopiero co wyrósł z wieku dziecięcego, kiedy nadeszła wiadomość, że zmarła baronowa de Sainte–Marie i że pozostawiła mu w spadku folwark Jeannette.

Losy rodziny de Sainte–Marie ułożyły się bardzo smutno. Baron Roman pokłócił się z matką z powodu swojego małżeństwa z Bertą Marmont i wyjechał z żoną do Berlina. Hugo von Greifenklau udał się wkrótce po ślubie do swoich dóbr. Dlatego też nie był zorientowany, jak nieszczęśliwie układało się pożycie barona z Bertą. Później otrzymał list, w którym baron Roman donosił mu, że Berta uciekła z byłym kapitanem Albinem Richemonte, a on ich oboje ściga.

Tak więc Richemonte znajdował się gdzieś w pobliżu, prawdopodobnie po to, aby się zemścić. Tylko spotkanie z Bertą powstrzymało go od tego. W jakiś czas później baronowa de Sainte–Marie napisała do pani Richemonte, że straciła swojego syna, również duchowo. Dowiedziała się mianowicie, że zabił on w Marsylii swoją żonę.

Od tamtego czasu zarówno kapitan Richemonte jak i baron de Sainte–Marie zniknęli bez śladu. Z powodu pobytu w areszcie, a także różnych innych przyczyn Richemonte zmuszony był opuścić wojsko.

Hugo i Margot von Greifenklau całkowicie zerwali z przeszłością. Ich myśli zaprzątnięte były jedynie teraźniejszością i przyszłością. Życzeniem Hugo było, aby jego syn został oficerem i dlatego umieścił go w korpusie kadetów. Wkrótce Gebhard zaczął wyróżniać się wśród gromady uczniów. Tylko jeden jedyny oficer o nazwisku Kunz von Eschenrode dotrzymywał mu kroku i obaj chłopcy zaprzyjaźnili się serdecznie.

W młodości każdy marzy się o dalekich wyprawach. Marzenie to nie opuszczało także dwójki młodych przyjaciół i miało się im spełnić. Zdali egzamin i mieli w kieszeni nominacje na oficerów. Po stosunkowo niedługim okresie służby Eschenrode został przydzielony do ambasady w Paryżu.

Kunz von Eschenrode bawił już od jakiegoś czasu w Paryżu, kiedy Gebhard otrzymał od Towarzystwa Geograficznego propozycję towarzyszenia wyprawie do Timbuktu. Poprosił o urlop na czas nieokreślony i z wielkim zapaleni oddal się przygotowaniom do swojego nowego zadania.

Musiał zakupić wiele rzeczy: mapy, przyrządy i mnóstwo innych przedmiotów o najwyższej jakości, które wtedy można było dostać jedynie w Paryżu. Dlatego też Paryż został wyznaczony na punkt zborny dla członków ekspedycji.

Gebhard udał się do Paryża, gdzie przede wszystkim miał zamiar zaskoczyć Kunza swoimi odwiedzinami.

— Ty w Paryżu? — zapytał Kunz witając go serdecznie — Podróżujesz w celach wypoczynkowych?

— Jadę na Saharę.

— Na Saharę? Chyba nie chcesz powiedzieć, że zamierzasz pojechać na pustynię?

— Nie tylko na pustynię, lecz także przez pustynię.

— Nie bądź taki zagadkowy, Gebhardzie!

— Wyjaśnienie jest całkiem proste: miałem szczęście zostać członkiem wyprawy badawczej do Timbuktu.

— Do Timbuktu? To brzmi jak bajka!

— Mnie samemu nie chce się w to wierzyć.

— Ale opowiadaj, jak do tego doszło? Kim są członkowie tej ekspedycji i jaki jest jej cel?

Kiedy Gebhard wyjaśnił już wszystko, Kunz uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela.

— Gratuluję ci, kochany Gebhardzie. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że przynajmniej tobie spełni się nasze marzenie, poznasz Saharę!

— Dziękuję! — odparł Gebhard z żartobliwą kpiną w głosie — Będę poznawał Saharę, brodził w głębokim piasku, podczas gdy ty będziesz przeprowadzał studium paryskiego towarzystwa. Będziesz hulał na przyjęciach, podczas gdy ja będę smażył się na słońcu. Gdy powrócę, będziesz majorem, a ja Murzynem.

— Mimo wszystko chciałbym się z tobą zamienić. Cóż za wspaniała perspektywa przygód! Będziesz się bił z dzikimi Berberami, Arabami i Tuaregami, zabijał hieny, szakale i lwy… lwy, sacre, lwy, właśnie przypomniała mi się Jadwiga.

— Jadwiga? — spytał Gebhard. — Hieny, szakale, lwy i Jadwiga? Czy ma to oznaczać stopniowanie dzikości?

— Hm! Coś w tym sensie. Jadwiga nie jest zbyt potulna.

— Ach! — zaśmiał się Gebhard. — A więc ta Jadwiga jest z pewnością nieoswojoną tygrysicą, której mieszkanie znajduje się w ogrodzie zoologicznym?

Kunz potrząsnął tajemniczo głową.

— Ależ nie, Jadwiga jest prześlicznym stworzeniem, które niestety wykazuje pewien stopień nieposkramialności, nie zamieszkuje jednak tygrysiej klatki, lecz jeden z tych pałaców na Rue de Grenelle.

— Młoda i piękna?

— Piękna aż do szaleństwa.

— Bogata?

— Ma bardzo bogatą ciotkę.

— Do diabła! Bierz Jadwigę, a mnie pozostaw ciotkę!

— Z przyjemnością! Ale lepsza dla ciebie byłaby siostra. Podzielilibyśmy się po bratersku spadkiem!

— Patrzcie no! Ta Jadwiga ma siostrę! Czy mogę cię poprosić o opis tej siostry?

— Chętnie.

— Dziękuję. A więc: wiek?

— Siedemnaście lat.

— Włosy?

— Ciemny blond.

— Mój ulubiony kolor! Oczy?

— Jasnoszare, błyszczące delikatnie niczym gwiazdy.

— Komety czy planety?

— Tak łagodne i delikatne, jak tylko chcesz.

— Figura?

— Szczupła, ale pomimo młodego wieku dość pełna.

— Głos?

— Jak srebrny dzwoneczek.

— Hm, to brzmi jak opis klejnotu! Czy ma już jakiegoś wielbiciela, jak Jadwiga?

— Jeszcze nie.

— To świetnie. A imię?

— Ida.

— Brzmi nieźle. A rodzice?

— Nie ma.

— Ach! A więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mogła wyjść za mąż!

— Niestety, nie jest to takie proste. Przed drzwiami leży stary cerber.

— Jeżeli owym cerberem jest stara, bogata ciotka, to postąpimy jak Herkules: w zależności od okoliczności, albo pokonamy tego piekielnego psa pałką, albo obłaskawimy go.

— Nie pomoże tutaj ani broń, ani ogłada towarzyska. Niestety. — Kunz westchnął komicznie.

— Widać to po tobie — powiedział Gebhard — Może ja będę miał więcej szczęścia.

— Życzę ci tego z całego serca.

— A więc uczyń swoją powinność: zaprowadź mnie na Rue de Grenelle. Do jakiego gatunku rodzaju ludzkiego należy ta stara, bogata ciotka?

— To hrabina de Rallion.

— Czy jest przystępna?

— Złośliwa i nienawidzi Niemców. W ogóle nie kocha żadnego człowieka.

— Natomiast ty kochasz jej siostrzenicę Jadwigę?

— Z przeszkodami?

— Kto ci przeszkadza? Ciotka?

— Po pierwsze ona, po drugie sama Jadwiga, a po trzecie pewien diabelny kuzyn, który stale wchodzi mi w drogę, hrabia Juliusz de Rallion.

— Czy ciotka woli jego od ciebie?

— Absolutnie nie. Staruszka nie ma najmniejszej ochoty preferować jakiegokolwiek człowieka.

— Żarty na bok, naprawdę zachęciłeś mnie do poznania tej rodziny. Proszę cię, żebyś mnie do niej wprowadził.

— Jak długo tu pozostaniesz?

— Około dwóch tygodni.

— Dobrze. Nie staniesz się dla mnie zbyt niebezpieczny. Wprowadzę cię.

— Oho! Czyżbym stanowił dla ciebie niebezpieczeństwo?

— Jestem straszliwie zazdrosny, mój chłopcze!

— Ja natomiast jestem potulny jak baranek. Nie musisz się mnie obawiać. Poza tym nie zachwycają mnie jakoś takie nieokiełznane natury jaką wydaje się być ta panna.

— Bóg jeden wie, jak bardzo jest nieokiełznana! Natomiast Ida jest subtelna i delikatna. Jestem przekonany, że spodobałaby ci się, gdybyś mógł tu dłużej zabawić.

— Dwa tygodnie wystarczą. — zaśmiał się Gebhard — Ale powiedz no, czy ciotka nie ma jakiejś słabej strony, jakiejś właściwości, która dawałaby nam jakąś szansę?

— Właściwości? Do pioruna! Całkiem o tym zapomniałem! Przecież o tym właśnie chciałem mówić, kiedy wcześniej wspomniałem Jadwigę. Oczywiście, że staruszka ma słaby punkt, tak samo jak Jadwiga.

— Jaki?

— Czy słyszałeś już coś o Gerardzie?

— Gerardzie? Jakim Gerardzie? O tym generale?

— Nie, o pogromcy lwów.

— O tym słynnym myśliwym polującym na Saharze? Oczywiście!

— Ciotka i Jadwiga są nim zachwycone.

— To dziwne, ale nie tak bardzo niekobiece.

— Ale dla mnie tym bardziej nieprzyjemne, ze sam nie poluję na lwy

— Czyżby ta mała chciała wyjść jedynie za myśliwego? Mówi tak pewnie tylko dlatego, żeby cię mocniej zainteresować swą osobą, a w takim razie mógłbyś już sobie gratulować. Ale jak do tego doszło, że te damy są oczarowane tym myśliwym?

— Z dwóch powodów. Ciotka uwielbia opisy podróży, a ponieważ Jadwiga dobrze czyta, musi jej je często czytać na głos. Stąd też obydwie odczuwają szczególny pociąg do przygód i wszystkich opowieści, których są one udziałem. Gerard jest teraz na ustach wszystkich ludzi w Paryżu, cóż więc w tym dziwnego, że i one o nim marzą?

— To jeden powód. A drugi?

— Ten tkwi w samej ciotce. Widziała mianowicie Gerarda, raz go nawet zaprosiła i z tej okazji wydała przyjęcie, co przy jej skąpstwie było straszliwą ofiarą. Przy tym odkryła jakieś szczególne podobieństwo pomiędzy Gerardem i hm, jednym ze swoich dawnych wielbicieli, którego prawdopodobnie faworyzowała.

— No, no! Tego ci z całą pewnością nie powiedziała? Skąd więc to wiesz?

— Mój synu, jestem przecież mężem stanu, a to zajęcie wymaga umiejętności intrygowania, wyliczania, zdobywania informacji i wyszukiwania tego, co dla innych pozostaje ukryte.

— A więc doszukałeś się także nazwiska dawnego faworyta ciotki?

— To nie było znowu takie trudne. Kiedyś pokazała mi album rodzinny zawierający podobizny krewnych, a wśród tych podobizn znajdowała się jedna jedyna, która nie przedstawiała żadnego krewnego. Oglądała ją z jakimś szczególnym wzruszeniem, a potem z trudem wypuściła z ręki. To był rzeczywiście piękny mężczyzna.

— Ach, i wtedy pewnie rozpoczęły się te twoje słynne poszukiwania?

— Oczywiście! Dowiedziałem się, że był to wizerunek bankiera, jej męża. Zwróciłem się w tej sprawie do siostrzenicy, a mianowicie do Idy.

— Ach, do tej delikatnej i miłej.

— Tak, do tej prostej i naturalnej. Znała nazwisko i zdradziła mi je. Był to paryżanin, który kiedyś miał ogromny majątek, ale później na skutek oszustwa, jakiego dopuścił się na baronie de Reillac zginął marnie.

— Reillac? — spytał Gebhard szybko — Jak nazywał się ten bankier?

— Richemonte.

— Richemonte? Ach!

Kunz popatrzył ze zdziwieniem na przyjaciela.

— Dlaczego to nazwisko tak cię zaskoczyło?

— Nie domyślasz się? Rodzina mojej matki…

— Tak, coś sobie przypominam. Przecież twoja matka jest Francuzką, z domu Richemonte.

— A jej ojciec był bankierem…

— Który został oszukany przez niejakiego Reillaca! Doprawdy, wybacz mi drogi Gebhardzie, że o tym nie pomyślałem. Nie miałem najmniejszego pojęcia o związku pomiędzy tymi wydarzeniami.

— Nic dziwnego. Ja sam nie znałem przecież ojca mej matki. Mówisz więc, że mój dziadek był wielbicielem tej starej hrabiny de Rallion?

— Tak, chociaż być może uraziłem cię tym.

— Ani trochę. Moja babka była jego drugą żoną. Może ta historia rozegrała się wcześniej.

— Zresztą hrabina ma i dzisiaj jeszcze diabła za skórą, chociaż teraz pewnie inaczej się objawia niż w czasach jej młodości. Myślę, że dobrze wiedziała, jak uwieść mężczyznę.

— Przyznaję otwarcie, że ta rodzina interesuje mnie coraz bardziej.

— W takim razie rzeczywiście muszę cię do niej wprowadzić. Może dziś wieczorem?

— Co prawda jestem dość zajęty, ale jakoś to załatwię. Spotkamy się o szóstej wieczorem, tu u ciebie.

— Świetnie. A ja po południu odwiedzę hrabinę, żeby cię zaanonsować.

— A może byłoby lepiej, gdybyśmy z tego zrezygnowali? Mogłaby przecież odmówić mi zaproszenia. Natomiast jeśli po prostu niespodziewanie przyprowadzisz mnie wieczorem, musi mnie przyjąć.

— Nie znasz jej. Liczy się tylko jej wola, a względy towarzyskie są jej absolutnie obce. Jeżeli przyprowadzę cię bez jej zgody, to muszę się z tym liczyć, że nie przyjmie nas obu.

— A więc rób, co uważasz za stosowne.

Rozstali się, a wieczorem Gebhard pojawił się w stosownym ubraniu, u Kunza von Eschenrode.

— Cóż za punktualność! Ta subtelna Ida zdaje się posiadać jakąś siłę przyciągania.

— Smok chyba też. — zaśmiał się Gebhard — Ale chyba największą siłę ma nieposkromiona Jadwiga, ponieważ czekasz już na mnie w pełnej gali.

— Przecież nie mogę cię przyjmować w szlafroku.

— Dlaczego nie? Nie miałbym ci tego za złe. Ale skoro jesteś gotowy do wyjścia, to znaczy, że hrabina zgodziła się mnie przyjąć?

— Oczywiście. Zawdzięczasz to mojej usilnej rekomendacji.

— Serdecznie ci dziękuję.

— Mówię poważnie. Hrabina nie jest zwolenniczką licznych znajomości. Kiedy usłyszała, że jesteś Niemcem zmarszczyła czoło, a kiedy powiedziałem jej, że jesteś oficerem…

— Zmarszczyła nawet brodę, uszy i nos — przerwał mu Gebhard ze śmiechem.

— Nieomal. Powiedziała, że nie chce cię widzieć.

— Jak to się stało, że jednak zmieniła decyzję?

— Wyjaśniłem jej, ze dałem ci moje słowo, ze cię przyjmie. Chyba dosyć wysoko mnie ceni, skoro uwzględniła moją prośbę. W przeciwnym razie byłoby jej to obojętne, czy jestem zmuszony złamać dane słowo, czy też nie. Poza tym dała mi do zrozumienia, że mogę cię przyprowadzić tylko ten jeden jedyny raz.

— Do diabła! To brzmi bardzo zdecydowanie! Poza tym ta dama tak naprawdę chyba nie przepada za podróżami, w przeciwnym razie odniosłaby się do mnie, przyszłego podróżnika i badacza Afryki znacznie serdeczniej.

— Ona nic o tym nie wie.

— Hm! Może miałeś rację, że to przemilczałeś.

Wzięli powóz i wkrótce dotarli na Rue de Grenelle do mieszkania hrabiny. Był to duży, masywny dom, jednak przy bramie brak było portiera, a w wysokiej sieni świeciła tylko jedna nędzna lampka. Podobnie oświetlone były schody i korytarz. Jednak na górze znaleźli przynajmniej służącego, do którego zwrócili się z zapytaniem.

— Czy pani hrabina przyjmuje?

— Tak. Znajduje się w salonie razem z panienkami.

— Czy jest ktoś jeszcze?

— O tak! — odparł służący mrugając chytrze oczkami.

Kunz sięgnął do kieszeni, wyjął jednofrankówkę i podał ją służącemu.

— Kto? — przepytywał dalej.

Służący, któremu przy skąpstwie hrabiny rzadko jakiś prezent wpadał w ręce skłonił się głęboko:

— Hrabia Rallion, bratanek. Dziękuję bardzo, monsieur!

— Od dawna tu jest?

— Nie, przyszedł dopiero przed pięcioma minutami.

— Proszę mnie zameldować oraz pana porucznika von Greifenklau.

Salon urządzono w dość dużym pokoju. Stały w nim meble, które niegdyś z pewnością były bogate i cenne, dziś jednak przypominały jedynie o świetnej przeszłości. Pośrodku siał stół, na którym w sześcioramiennym świeczniku płonęły dwie świece. Dawały niewiele światła i dlatego wszyscy obecni siedzieli ciasno obok siebie dookoła stołu. Na widok Niemców wkraczających do pokoju podnieśli się.

Hrabina była niewysoką, ale jak się wydawało bardzo ruchliwą kobietą w wieku około sześćdziesięciu lat, z twarzą o ostrych rysach i tak samo ostrych, ciemno płonących oczach. Gebhard przyznał rację swojemu przyjacielowi; niegdyś musiała być piękną, nawet bardzo piękną kobietą. Jeszcze dzisiaj w jej spojrzeniu, ruchach i minie było coś fascynującego.

Obok niej stała odziana w niebieski jedwab niesforna Jadwiga. Błyszczące oczy, przekorne dołeczki w policzkach i brodzie, kpiący uśmieszek wokół warg i odrzucona do tyłu głowa sprawiały wrażenie, jakby w każdej chwili gotowa była do walki, a jednocześnie nie pozbawiały jej postaci zalotności.

Jej siostra Ida ubrana w jedwabną suknię w kolorze różowym, chociaż młodsza o rok lepiej od niej była rozwinięta. Łagodne, uduchowione oczy w połowie zasłonięte długimi rzęsami, delikatnie zarysowana broda i pełny, piękny łuk warg tworzyły wraz z czołem o barwie kości słoniowej i z wdzięcznie wygiętymi brwiami całość, która wywarła na Gebhardzie takie wrażenie, że najchętniej uścisnąłby jej dłonie.

Czwarta osoba odsunęła się kilka kroków na bok, aby pod osłoną półmroku móc bez przeszkód spoglądać na towarzystwo nie będąc samemu obserwowanym. Ów „dyskretny” mężczyzna, liczył sobie mniej więcej trzydzieści lat. Był długi i chudy. Także jego czaszka była nadzwyczajnie wydłużona, a wąska twarz przypominała głowę drapieżnego ptaka. Oczy miał kłujące, krzaczaste brwi zrośnięte u nasady nosa i wąskie wargi. Sponad wysokiego kołnierza wystawała długa, pomarszczona szyja, a stercząca wyżej broda wykonywała takie ruchy, jakby duma jej właściciela nie zezwalała na jakiekolwiek poufalanie się. Był to hrabia Juliusz Rallion.

— Wielmożna hrabino, — odezwał się von Eschenrode — zgodnie z udzielonym mi dzisiaj pozwoleniem przedstawiam pani mojego przyjaciela, porucznika Gebharda von Greifenklau.

Hrabina zmierzyła Gebharda zimnym spojrzeniem.

— Witam pana, poruczniku von Eschenrode. Poruczniku von Greifenklau, oto hrabianki von Rallion, moje siostrzenice, a to hrabia Juliusz de Rallion, mój bratanek.

Właściwie powitała więc jedynie Kunza i Gebhard skłonił się odpowiednio chłodno.

— Dziękuję jak najuniżeniej, łaskawa pani! Dopiero dzisiaj przybyłem do Paryża i ten pierwszy dzień chciałem poświęcić mojemu przyjacielowi, a ponieważ wcześniej przyrzekł, że spędzi ten wieczór u pani, byłem zmuszony przyłączyć się do niego, o ile nie chciałem zrezygnować z jego towarzystwa.

Słowa te można było zrozumieć następująco: nie przyszedłem tutaj dla pani, lecz dla mojego przyjaciela.

Nieuprzejmości hrabiny przeciwstawił więc Gebhard swój brak uprzejmości, ubrał go jednak w lepszą szatę niż hrabina.

Hrabina obrzuciła zdumionym spojrzeniem młodego człowieka, który poważył się na coś takiego. Ida uniosła powieki, aby wysłać mu wzrokiem ostrzeżenie. Jadwiga jeszcze mocniej odchyliła główkę i cichutko prztykała różowymi palcami. Od strony hrabiego Rallion dobiegło zduszone pokasływanie i nawet Kunz von Eschenrode nie mógł się powstrzymać od rzucenia przyjacielowi ostrzegawczego spojrzenia.

— Proszę usiąść! — rzuciła hrabina krótko i zwróciła się do Kunza. — A więc, monsieur, pański przyjaciel chciał dzisiejszego wieczoru należeć do pana?

— W samej rzeczy, ale nie tak wyłącznie, jakby pani mogła wywnioskować z jego słów.

— Tak też myślałam. — odparła drwiącym tonem — Prawdopodobnie nie mówi na tyle dobrze po francusku, aby bardziej stosownie móc wyrażać swoje myśli.

Hrabia natychmiast skorzystał z okazji, aby dać upust swojej złości.

— Niemcy nigdy nie posługują się dobrą francuszczyzną. A jakież mają niewygodne nazwiska! Imię porucznika brzmi Gepar… to zupełnie bez sensu! Jak to trudno wymówić!

— Myli się pan, hrabio. — odparł Greifenklau — Moje imię brzmi nie Gepar, lecz Gebhard. I jeżeli z takim trudem wypowiada pan nasze niemieckie imiona, to dowodzi tylko jednego, a mianowicie, że nie opanował pan tak dobrze języka niemieckiego, jak my opanowaliśmy język francuski. Muszę też niestety sprostować uwagę pani hrabiny, ponieważ całkowicie panuję nad językiem niczym rodzony Francuz i potrafię w nim wyrazić dokładnie to, co akurat chcę i ile chcę.

Wszyscy zamarli, jak gdyby kawałek sufitu spadł im na głowy. Rallionowie patrzyli na siebie wielkimi oczami. Kunz trącił stopą zuchwałego mówcę i tylko Ida nie dała poznać po sobie niezadowolenia. Wiedziała, że to najpierw ciotka obraziła Niemca i podziwiała zimną krew, z jaką odparował ten towarzyski afront.

— Pah! — zacharczał hrabia ze złością — Gebhard jest mimo wszystko złym imieniem. Takie samo imię nosił przecież Blücher.

— Mnie nadano to imię, ponieważ feldmarszałek von Blücher był przyjacielem mojego ojca i moim chrzestnym ojcem — uśmiechnął się Greifenklau.

— Co? Blücher był pańskim chrzestnym ojcem?

— Tak, monsieur.

— W takim razie mogę tylko panu poradzić, aby pan przemilczał tę okoliczność, albo też zrezygnował z bywania w paryskim towarzystwie. Bo ten Blücher był przecież potworem, który straszliwie unieszczęśliwił naszą piękną Francję.

— Więc pan uważa, że Napoleon był aniołem, który niezmiernie uszczęśliwił te złe Niemcy? Ponieważ udzielił mi pan takiej szczerej rady, to chyba wolno mi równie szczerze odpowiedzieć. Moja matka jest rodzoną paryżanką, a więc nie jestem tak całkiem obcy pańskiemu narodowi, który zresztą cenię i poważam. Wszędzie gdzie do tej pory byłem wprowadzany witano mnie serdecznie, tylko tutaj nie. Zamiast tego, od pierwszej chwili wyśmiewa się moje imię i moją francuszczyznę, która zresztą nie jest gorsza od pańskiej. Wyjeżdżam stąd na Saharę i jestem o tym przekonany, że dziki członek plemienia Tedetu albo Targi, do którego namiotu wejdę, zakrzyknie Habakek ia sihdi, — witaj, o panie! Czy mam opowiedzieć tym Nomadom, że w Paryżu, ośrodku kultury nieznany jest jeszcze ten piękny zwyczaj uprzejmości?

Umilkł, a w pokoju zapanowała głęboka cisza. Skoro nikt nie kwapił się do zabrania głosu, Greifenkłau podniósł się z miejsca. Wtem zabrzmiało pełnym, czystym głosem:

— Jak to, panie poruczniku, pańska matka jest rodowitą paryżanką?

— Tak, mademoiselle.

— I naprawdę udaje się pan na Saharę?

— Przez Saharę aż do Timbuktu, a może jeszcze dalej.

— Pańska matka musi być bardzo odważną kobietą, skoro zezwala synowi na wystawianie się na tak wielkie niebezpieczeństwo. Chciałabym móc jej powiedzieć, że podziwiam jej ufność pokładaną w Bogu.

To mówiła Ida. Z kobiecą przebiegłością wychwyciła w przemowie Gebharda te dwa punkty, które mogły wzbudzić zainteresowanie ciotki. Jej głos zabrzmiał w salonie jak głos anioła nawołujący do pojednania.

Gebhard podszedł do niej.

— Mademoiselle, dziękuję pani! Mówi pani tak życzliwie o mojej matce, chociaż jej pani jeszcze nigdy nie widziała. W takim razie musi pani poznać moją matkę przynajmniej na obrazku!

Odczepił puzdereczko od łańcuszka zegarka, otworzył je i podał dziewczynie, która podeszła z nim bliżej do światła, żeby móc lepiej widzieć.

— Och, cóż za piękna kobieta, cóż za wspaniałe oczy! Tak, pańska matka musi być szlachetną kobietą. Kochana ciociu, czy nie zechciałabyś obejrzeć sobie tego konterfektu?

Podała puzderko hrabinie, a ta ciągle jeszcze w rozterce, czy ma ze złością opuścić salon, czy może lepiej wyrzucić tego obcego, sama nie wiedziała, jak to się stało, że maleńkie puzderko z kości słoniowej znalazło się w jej rękach. Wtem prędko spojrzała na Gebharda.

— Czy to podobizna pańskiej matki?

— Tak, madame.

— Pochodzi z Paryża? Jak brzmi jej nazwisko rodowe?

— Richemonte.

— Richemonte? Ach, znałam kiedyś rodzinę o tym nazwisku. Była tam córka, którą często widywałam. Teraz miałaby na pewno podobne rysy do pańskiej matki. Kim był ojciec pańskiej matki?

— Pierwotnie bankierem, madame.

Jej oczy straciły dotychczasową ostrość. Gestykulując, z wyraźnym zaciekawieniem pytała dalej:

— Jak brzmiało jego pełne nazwisko?

— Jan Piotr Richemonte, a właściwie de Richemonte. Któryś z jego przodków z niewyjaśnionych powodów zrezygnował z tego „de”.

Twarz hrabiny zaczęła się ożywiać. Jej twarz wyraźnie złagodniała, a wzrok spoczywał ciepło na Gebhardzie.

— Mon dieu! Sądzę, że jest to mężczyzna, którego rodzinę niegdyś znałam. Czy może mi pan powiedzieć, gdzie mieszkał?

— Miał swoje biuro na Rue de Baugirard. Później, po jego śmierci matka przeprowadziła się na Rue d’Ange, gdzie poznał ją mój ojciec, który był wtedy pruskim oficerem.

— Kochała go?

— Tak, łaskawa pani. Nawet dzisiaj jeszcze go kocha.

— Czy jako Francuzka postąpiła słusznie?

— Oczywiście, madame. Już Chrystus chciał, aby wszyscy ludzie kochali się wzajemnie, niezależnie od pochodzenia. I dobry Bóg dał nam serce, którego głos brzmi tak potężnie, że umilknąć musi przed nim głos nienawiści rasowej, zemsty, przesądu. Serce to przemówiło z pewnością w każdej piersi ludzkiej chociaż raz. Chwała temu, któremu dane było postępować zgodnie z podszeptem jego serca!

Ida nie spuszczała wzroku z mówiącego, a jej oczy zdradzały, że całkowicie się z nim zgadza, jest mu przychylna i podziwia jego elokwencję.

Jego słowa, jak się wydawało, wywarły również spore wrażenie na ciotce. Jej przymrużone gniewnie oczy rozszerzyły się nieco i zapatrzyły w dal, we wspomnienia obrazów miłości, o której co dopiero rozprawiał ten młody człowiek.

— Być może ma pan rację. — odezwała się z wahaniem — Nie chcę wydawać sądów, tym bardziej, że absolutnie nie mam do tego prawa. Ale ciągle jeszcze nie wiem, czy pańska rodzina jest rzeczywiście tą, o której myślę. Czy pańska matka miała rodzeństwo?

— Brata.

— Jak miał na imię?

— Albin.

— A la bonne heure! Kim był? Kupcem czy bankierem?

— Nie, madame. Był oficerem, kapitanem starej gwardii cesarskiej.

— Wszystko się zgadza! Żyje jeszcze?

— Być może. Nikt tego nie wie.

— Nikt nie wie? Przecież musi pan mieć jakieś wiadomości o losach tak bliskiego krewnego!

— W tym przypadku nie, łaskawa pani.

— Pańscy rodzice nie mieli z nim kontaktu?

— Raczej go unikali. A jeżeli on sam próbował się do nich zbliżyć, to zawsze wynikały z tego jakieś przykre konsekwencje.

Skinęła powoli głową.

— Tak. — powiedziała — To był chłopak, który pomógł wtrącić w nieszczęście swojego ojca. Czy pan o tym wie?

— Tak, coś niecoś o tym słyszałem.

— A czy zna pan również jego wspólnika, z którym pracował nad doprowadzeniem rodziców i siostry do nędzy?

— Ma pani na myśli barona de Reillac? Już nie żyje.

— Ach! A więc ziemia nosi jednego drapieżcę mniej. Na co zmarł?

— Został zamordowany.

— Kiedy?

— Już dawno, a mianowicie w dzień lub kilka dni przed bitwą pod Ligny.

— Kto był mordercą?

— Jego przyjaciel, kapitan Richemonte.

— Jego własny przyjaciel i wspólnik? Cóż za zbieg okoliczności! Będzie mi pan musiał o tym opowiedzieć. Ale najpierw — i jej głos stał się ponownie lodowaty i bezdźwięczny — muszę panu powiedzieć, że sposób, w jaki pan się u mnie zaprezentował absolutnie nie był ujmujący.

Hrabina patrzyła na porucznika badawczo i wyzywająco, jak gdyby oczekiwała przeprosin. Porucznik miał wielką ochotę podjąć tę słowną potyczkę, ale ujrzawszy w oczach Idy niemą prośbę przybrał ton pogodny i lekki.

— Ma pani rację, łaskawa pani. Bez względu na okoliczności dama ma prawo oczekiwać wszelkich względów, jakie należą się jej zgodnie z zasadami życia towarzyskiego. Jeżeli zgrzeszyłem przeciwko tym regułom…

Nie dokończył zdania, lecz zamknął go wiele mówiącym ukłonem.

Czoło hrabiny wygładziło się. Poprosił ją o wybaczenie, a więc odniosła nad nim przynajmniej iluzoryczne zwycięstwo. To pozwoliło jej na okazanie uprzejmości i łagodności.

— Absolutnie nie chcę się okazać okrutną, poruczniku von Greifenklau. Dlatego, chociaż może zbyt późno, to jednak witam pana serdecznie.

Wyciągnęła do niego dłoń, którą pochwycił i ucałował z uszanowaniem. Przez ładną twarz Jadwigi przemknął uśmiech, który wyraźnie mówił: a jednak to on wygrał, ten Niemiec.

Oczy Idy wpatrywały się w niego z radością. Ale z półmroku, dokąd usunął się hrabia zabrzmiał ostry, jakby karcący głos:

— Kochana ciociu, zapominasz, że nie jesteś tu sama.

Hrabina zwróciła się ku niemu ze zdumieniem.

— Chcesz przez to powiedzieć…?

— że znajduje się tu kilka osób, które zostały obrażone.

— Ach, — powiedziała — nie miałam o tym pojęcia. W każdym razie jeśli o mnie chodzi, będę robiła to, co uznam za stosowne.

Hrabia wysunął się z półmroku.

— Oczywiście, — odezwał się drwiąco. — Zatem proszę cię, abyś w porach, w których przyjmujesz… nieprzyjemne osoby zrezygnowała z oparcia, jaką ci daje bliskość mojej osoby.

Hrabina odchyliła głowę do tyłu, dokładnie tak samo, jak miała to w swoim zwyczaju piękna Jadwiga.

— Nie mam absolutnie nic przeciwko temu, żebyś ty sam zrezygnował z mojego towarzystwa w chwilach, w których zazwyczaj dobrze się u mnie czujesz. Nic na tym nie stracę.

— Ani mi to w głowie. — odparł — Z powodu jakiegoś obcego, intruza nie mam zamiaru zrezygnować z ciebie, tak samo jak nie zrezygnowałbym z osoby lub rzeczy, która jest mi droga i miła.

Absolutnie nie chciałem cię obrazić, lecz jedynie przestrzec przed zawieraniem znajomości, które mogą ci przynieść rozczarowanie. Mam nadzieję, że Ida podziela moją opinię?

— Mieszkam u cioci i moim obowiązkiem jest postępować zgodnie z jej wolą, — odrzekła dziewczyna powoli i dobitnie. — Nie mogę także powiedzieć, aby pan von Greifenklau obraził mnie.

Najwyraźniej hrabia nie oczekiwał takiej odpowiedzi. Nie skwitował jej jednak żadną uwagą, lecz zwrócił się do drugiej siostry:

— A ty, Jadwigo?

Jadwiga wzruszyła od niechcenia ramionami i wydęła usta.

— Kuzynie, muszę przyznać, że jesteś nadwrażliwy. Całkowicie zgadzam się z Idą.

— No, jak chcecie! — wycedził ze złością — Ale nadejdzie jeszcze taki czas, kiedy zrozumiecie, do czyjego zdania powinnyście były przykładać większe znaczenie!

Zwrócił się teraz do Gebharda, który w międzyczasie usiadł i udawał całkowity brak zainteresowania tą wymianą zdań:

— Jest pan oficerem, nieprawdaż?

— Tak. Jak pan słyszał.

— Śmiem w to wątpić. Jeżeli ktoś się wpycha tam, gdzie nie jest mile widziany nie jest oficerem, ani też człowiekiem honoru.

— Pozwoli pan, że jutro dam panu moją odpowiedź.

— Nie potrzebuję pańskiej odpowiedzi! — odparł hrabia pogardliwie i dodał wyniośle: — Chyba nie ma pan na myśli pojedynku?

— Ach, pan zdaje się nie wiedzieć i o tym, że w obecności dam nie zwykło się mówić o pewnych sprawach!

— Jeżeli chodzi o mnie, to te damy mogą usłyszeć wszystko. Chce się pan ze mną bić, mój panie?

— Dowie się pan tego kiedy indziej.

— A więc oświadczam panu, że absolutnie nie myślę zadawać się z panem.

— Skoro pan się tak uparł, aby tę nieprzyjemną sprawę roztrząsać w obecności dam, to niech usłyszą także, co zadecydowałem. Będę mianowicie obstawał przy zadośćuczynieniu, choćby po to, żeby ukarać pański brak wychowania. Pan von Eschenrode wyświadczy mi tę przysługę i będzie moim sekundantem. Jutro rano punktualnie o dziewiątej przyjdzie do pana, żeby się dowiedzieć, na kogo padł pański wybór i jakie są pańskie warunki. Jeżeli pan nie przyjmie mojego wyzwania, to tu i teraz uznam pana za tchórza i ogłoszę to wszem i wobec.

Rallion roześmiał się szyderczo.

— Wiem dobrze, jak należy traktować ludzi pańskiego pokroju i udowodnię to panu. Dobranoc, moje panie!

Odwrócił się na pięcie i odszedł.

Hrabina próbowała zatrzeć niemiłe wrażenie po tym, co zaszło.

— Panie von Greifenklau, — powiedziała prędko skoro tylko zatrzasnęły się drzwi za hrabią Rallion — obiecał nam pan opowiedzieć o śmierci barona de Reillac.

— Bardzo chętnie dotrzymam danego słowa. — odparł Gebhard — tylko nie wiem, czy morderstwo jest dla dam odpowiednim tematem do konwersacji.

— Mimo wszystko proszę opowiadać, panie poruczniku. — wtrąciła Jadwiga rozpierając się wygodnie w fotelu — Morderstwo jest oczywiście straszną rzeczą, ale gdyby pan wiedział, jak bardzo lubię się bać, to nie zwlekałby pan dłużej ani chwili.

— A więc, moja panno, — uśmiechnął się — muszę spróbować. I mam nadzieję, że będzie się pani mogła do woli rozkoszować strachem.

I zaczął swoją opowieść. Damy słuchały z najwyższym zainteresowaniem przerywając mu tylko od czasu do czasu jakimś przerażonym okrzykiem. Wydarzenie, które relacjonował było tak ściśle powiązane z losem jego rodziny, że wkrótce posypał się na niego grad pytań.

Wywiązała się bardzo ożywiona rozmowa, ponieważ potrafił ładnie mówić i znakomicie bawić towarzystwo. Także hrabina ożywiła się nieco i stała się bardziej rozmowna. W końcu zaprosiła obu panów na kolację.

Najbardziej zdawały się z tego cieszyć obie siostrzenice. Do rzadkości należało bowiem, aby ciotka zaszczyciła jakiegoś pana zaproszeniem do stołu, tak więc łaskawość hrabiny wprawiła obie panny w świetny humor.

Zanim usiedli do stołu hrabina oddaliła się na kilka minut i tę chwilę wykorzystał Kunz, żeby udać się za Jadwigą, która podeszła do fortepianu i zaczęła przerzucać nuty. Przeglądając je i pozornie nimi zajęci prowadzili półgłosem rozmowę, z której przygodni słuchacze nie mogliby nic zrozumieć, nawet gdyby się bardzo o to starali.

— Czy pański przyjaciel mówił poważnie o pojedynku? — zapytała Jadwiga.

— Z całą pewnością, mademoiselle!

— A więc pojedynek odbędzie się?

— Jestem o tym przekonany.

— Czy pański przyjaciel jest dobrym szermierzem i strzelcem?

— Jest najlepszym, jakiego znam.

— W takim razie mój kuzyn jest zgubiony, ponieważ w ogóle nie potrafi posługiwać się bronią. Odczuwa wręcz wrodzoną niechęć do wszystkiego, co przypomina broń. Dlatego właśnie nie został żołnierzem.

— Mój przyjaciel będzie się jednak upierał przy zadośćuczynieniu.

— Mój Boże, to byłoby straszne, gdyby pan Greifenklau został ranny!

Troska, jaka zabrzmiała w jej głosie nie była udawana. Dziewczyna wyglądała na szczerze zmartwioną. Kunz czuł to i na jego czole wystąpiła niewielka zmarszczka.

— Czy naprawdę byłoby to dla pani aż tak bolesne?

— Nawet bardzo.

— Ach, jakże ja mu zazdroszczę!

Natychmiast go zrozumiała.

— Dlaczego?

— Ponieważ obawia się pani o niego. Kto wie, czy zmartwiłaby się pani choć troszkę, gdybym to ja miał się pojedynkować.

— Martwić się? — zaśmiała się — O pana, monsieur? Och, ani trochę!

Zmarszczka na jego czole pogłębiła się, a dziewczyna zdawała się tego nie dostrzegać.

— Czy to prawda?

— Oczywiście.

— W takim razie bądź zdrowa!

Chciał prędko odejść, ale mu się nie udało, ponieważ jeszcze szybciej złapała go za ramię i musiał pozostać, jeśli nie chciał zwrócić na siebie uwagi pozostałych.

— Dokąd to, panie von Eschenrode?

— Odchodzę!

— Dlaczego? — a ponieważ milczał, dorzuciła — Czyżby dlatego, że nie martwiłabym się o pana?

Nie odpowiadał.

— Jest pan niedźwiedziem, wielkim niedźwiedziem! Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego miałabym się martwić akurat o pana?

— Ma pani rację! Cóż panią obchodzi taki niedźwiedź! Wyczekuje od dawna na jakieś przyjazne słowo, na jedno spojrzenie pani. Niech sobie tęskni, czeka i ma nadzieję! Nawet się pani ani odrobinę nie zmartwi, gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Powiedział to z głębokim rozgoryczeniem, a ona odparła:

— Pan naprawdę jest niedźwiedziem! Kiedy niedźwiedź walczy z wilkiem lub lisem, któż by się o niego troskał? Przecież i tak odniesie zwycięstwo!

Kunz potrząsnął głową.

— Pani nigdy nie przestanie żartować. — pożalił się.

— Och, mój panie, gdy trzeba potrafię zachować powagę.

— Jeżeli to prawda, proszę o spełnienie jednej jedynej prośby: proszę być teraz poważną, mademoiselle Jadwigo! Dlaczego pani powiedziała, że nie martwiłaby się o mnie?

— No dobrze, będę poważna, — odparła — mimo to znów muszę nazwać pana niedźwiedziem. Czy pan wie, o kogo się trzeba martwić?

— O kogo?

— O dzieci.

— Ach!

— Tak, o dzieci, osoby niepewne, na których nie można polegać. Ale nie można martwić się o osoby, które obdarza się pełnym zaufaniem.

— A żona wojownika, który wyrusza na pole bitwy?

— Czy to, co czuje jest troską? Czy może raczej lękiem?

— Być może. A więc pani nie martwi się nigdy o kogoś, kogo pani szanuje i obdarza zaufaniem?

— To właśnie powiedziałam.

— Nawet o tego, którego pani kocha?

— Zadaje pan zbyt wiele pytań, monsieur.

Pochwycił jej dłoń, przytrzymał mocno i pytał dalej:

— Proszę mi przynajmniej powiedzieć, czy pani zna już kogoś takiego, o kogo pani się nie martwi, ponieważ pani go… kocha.

Przez twarz dziewczyny przemknął jej zwykły szelmowski uśmiech.

— Tak — odparła zdecydowanie.

Kunz nieomal się przestraszył. Cicho, zacinając się pytał dalej:

— Kto to jest? Czy mogę się tego dowiedzieć?

— Tak. To przecież nie jest żadna tajemnica.

— A więc, kim jest ta osoba?

— To Ida, moja siostra.

— Do piór… — o mało nie wyrwało mu się to słowo. — Na Boga, czy koniecznie chce mnie pani przywieść do rozpaczy? Zapewniam panią, że nie miałem na myśli pani siostry.

W końcu wydawało się, że go zrozumiała. Spoważniała i powiedziała:

— Ach, dopiero teraz wiem, o kim pan myślał!

Jej mina spowodowała przypływ nowej nadziei, dlatego nachylił się do niej i szepnął:

— Chwała Bogu! A więc istnieje taka osoba?

— Tak, panie poruczniku — odpowiedziała cicho z uprzejmym skinieniem.

— Kto to jest?

— Moja ciocia.

Tego było już za wiele. Już otwierał usta, żeby zakląć, ale się opanował, odwrócił się i prędko oddalił. Jadwiga chciała go powstrzymać, ale tym razem nie udało jej się to, wobec czego uczyniła to, co w takiej sytuacji było najrozsądniejsze, podążyła za Kunzem, aby u jego boku wrócić do tamtych dwojga. Lecz w trakcie tych kilku powolnych kroków, które dzieliły ich od Idy i Gebharda powiedziała:

— Gniewa się pan na mnie?

— Tak!

— Zasłużyłam sobie na to? Czym?

— Sądziłem, że znalazłem w pani gwiazdę, ale pani jest jedynie błędnym ognikiem.

Tylko gniew mógł spowodować, że wyrwały mu się podobne słowa.

— Mój panie, jest pan i na zawsze pozostanie niezgrabnym niedźwiedziem. Być może błędny ognik jest właśnie gwiazdą dla niedźwiedzia?

— Ale nie dla mnie!

— W takim razie dla kogo?

— Dla innych, dla wielu innych…

Zatrzymali się.

— Dlaczego pan tak sądzi?

— Ponieważ taka jest natura błędnych ogni.

— Ale być może dla pana jest to jednak gwiazda, a wie pan przecież, że każda gwiazda wiernie i niezmordowanie krąży wokół innej. Czy zawsze jest pan tak nieufny?

— Mój Boże, jakże mam być ufnym, skoro nigdy nie usłyszałem ani jednego poważnego słowa, na którym mógłbym się wesprzeć?

Ujęła jego dłoń i powiedziała:

— Czy Jadwiga może być tym słowem? — a kiedy nic nie mówiąc spojrzał na nią badawczo, odezwała się ponownie: — Na tym słowie może pan polegać. Nie znam lepszego i trwalszego.

Potem skierowała się ku oknu, przy którym stała Ida z Gebhardem. Byli tak zatopieni w rozmowie, że zupełnie nie zwracali uwagi na Jadwigę i Kunza.

— Panie poruczniku, — powiedziała zmieszana Ida — dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, że zupełnie bezwiednie zabrałabym coś panu.

Gebhard wiedział, co miała na myśli. Jak tylko hrabina obejrzała podobiznę jego matki, oddała miniaturkę Idzie. Dziewczyna bawiła się nią i bawiąc się przyczepiła w trakcie rozmowy do swojego łańcuszka od zegarka i później o tym zapomniała. Dopiero teraz zauważyła, że znajdowała się w posiadaniu cudzej własności.

— Gdyby ciocia nie zaprosiła pana na kolację, wyszedłby pan, a ja nie oddałabym klejnotu.

— Mógłbym po niego wrócić. Ale przede wszystkim muszę pani podziękować za okazaną mi pomoc!

Podała mu prawą dłoń.

— Osiągnął pan całkowite zwycięstwo, poruczniku.

— Och, to jedynie dzięki pani zręcznej interwencji!

— Uczyniłam, co mi serce podpowiadało. Ciotka wyrządziła panu krzywdę. Niestety nienawidzi Niemców, a szczególnie niemieckich oficerów.

— Dlaczego?

— Jest zagorzałą Francuzką.

— I myśli pani, że z tego powodu musi tak bardzo nienawidzić Niemców?

— To nie jest moje zdanie, lecz jej.

— A więc pani nie obdarzałaby nikogo nienawiścią tylko i wyłącznie dlatego, że jest Niemcem?

— Nie, nigdy! Z duszy wyjął mi pan te słowa o pięknym przykazaniu naszego Zbawcy i o głosie serca, który…

Umilkła. Czyżby myślała, że powiedziała za dużo, albo że wkroczyła na teren, na którym nie powinna się była znaleźć?

— Głosie serca, który…? Och, proszę, nich pani mówi dalej!

— Nie, nie wiem już, co chciałam powiedzieć — szepnęła zakłopotana i prędko skierowała rozmowę na inne tory.

— Opowiadał pan o niebezpiecznej ranie, jaką odniósł pański ojciec. Czy ciągle jeszcze cierpi z jej powodu?

— Od czasu do czasu sprawia mu ból.

— Jakże mi przykro! Pański ojciec musi być nadzwyczajnym człowiekiem.

— Jestem o tym przekonany, że gdyby nie ta rana mógłby zdobyć sławę.

— Czy uwierzy pan, że znam osobiście pańskich rodziców?

— Jak to? Naprawdę zna ich pani osobiście? — spytał w najwyższym stopniu zaskoczony.

Przez jej twarz przemknął delikatny uśmiech.

— Proszę nie traktować moich słów zbyt dosłownie. — powiedziała — Opowiada pan tak znakomicie, przedstawia pan wszystko tak obrazowo, że nieomal widzi się przed sobą i natychmiast obdarza sympatią osoby, które pan opisuje. To właśnie chciałam powiedzieć. Pański ojciec był śmiałym i odważnym człowiekiem. Jestem przekonana, że jest pan do niego podobny.

— Skąd to przypuszczenie?

— To nie przypuszczenie, lecz przekonanie. Ten, kto wybiera się na Saharę musi mieć odważne serce. Dzisiaj pan tego dowiódł. Czy uwierzy mi pan, że drżałam o pana?

— Z powodu tego pojedynku?

— O nie, panie poruczniku, raczej ze względu na ciotkę.

— Czy ona naprawdę jest taka sroga? — spytał żartobliwie.

— Sroga nie, tylko bardzo dziwna. Myślałam już, że opuści pokój, a tym samym zmusi pana, aby się pożegnał. A z powodu tej honorowej sprawy nie boję się ani trochę.

— Ależ, mademoiselle, pojedynek jest sprawą niebezpieczną!

— Ma pan absolutną rację! Dlatego też nigdy nie mogłam ani pojąć ani zrozumieć, że w pewnych kręgach społecznych ludzie zmuszeni są do uciekania się przy załatwianiu swoich porachunków’ do tak grubiańskiego i zazwyczaj niesprawiedliwego sposobu, podczas gdy inne korzystają z dobrodziejstwa przepisów prawnych.

— Być może ludzie z wyższych sfer mocniej opanowani są przez uprzedzenia i bardziej zdeprawowani. Ale proszę mi powiedzieć, jak inaczej mogłem odpowiedzieć pani kuzynowi na taką impertynencję?

— Musiał pan go wyzwać, żeby nie uznano pana za tchórza. Słyszałam, że w sferach oficerskich panuje taki zwyczaj.

— To było i tak najmniej, co mogłem zrobić.

— A więc mógł pan zrobić, coś jeszcze?

— Tak. Gdyby postąpił w ten sposób gdzie indziej, a nie w obecności dam, zostałby na miejscu ukarany.

— Mon dieu! — krzyknęła.

— Pojmuję delikatność, z jaką pani hrabina pominęła milczeniem to niemiłe zdarzenie, ale muszę pani szczerze powiedzieć, że podziwiam jej spokój przede wszystkim dlatego, że chodzi tu przecież o jej bliskiego krewnego.

— Nie ma w tym nic dziwnego. — uśmiechnęła się Ida — Ona dobrze wie, że pojedynek w ogóle się nie odbędzie.

— W takim razie nie ma racji.

— Mówię z doświadczenia. Mój kuzyn nigdy się nie bije. Już niejeden raz wyzywano go na pojedynek, ale nigdy nie przyjmował wyzwania.

— Ach! Tch…!?

Milczała chwilę, a potem odpowiedziała:

— Tak. To prawda. Jest strasznym tchórzem. Ciotka pogardza nim, a my…

— A panie? — spytał, kiedy się zawahała.

— Nie możemy go ani szanować ani kochać.

— Zmuszę go, żeby się ze mną bił.

— To się panu nie uda.

— W takim razie będę zmuszony publicznie go upokorzyć.

— Czy to konieczne?

— Tak. Gdybym się pozwolił tak łatwo zbyć, na mnie zaciążyłby zarzut tchórzostwa.

Potrząsnęła z niezadowoleniem głową.

— Ależ ja nie czynię panu żadnych zarzutów, — powiedziała — lecz oskarżam pana i innych z pańskiego stanu, którzy hołdują podobnym poglądom. Mimo to rozumiem, że w żadnym wypadku nie może pan sobie pozwolić na to, aby okrzyknięto pana tchórzem. Czy mogę spytać, jak pan zamyśla upokorzyć mego kuzyna?

— Jeszcze nie wiem.

Umilkła i w zamyśleniu patrzyła przez okno. A on ciągle jeszcze trzymał jej dłoń w swojej. Wtem odwróciła się szybko, podała mu drugą dłoń i skłoniwszy ku niemu głowę odezwała się cichutko:

— Czy spełni pan moją prośbę nie próbując doszukać się w niej nic innego ponad to, co rzeczywiście zawiera?

Gebharda ogarnęło jakieś nieprzyjemne uczucie.

— Wydaje mi się, że potrafię odgadnąć pani prośbę — odparł. — Ale niestety nie będę mógł jej spełnić.

— Nie, nie odgadnie jej pan, a przy odrobinie dobrej chęci mógłby mi pan okazać trochę miłości.

Miłość, takiego słowa użyła. Zrobiło mu się ciepło na sercu.

— Chce pani prosić, abym oszczędził pani kuzyna?

— Ależ nie! Jakże bym mogła prosić o coś, co urażałoby pański honor!

— Proszę mówić, mademoiselle!

— Otóż, proszę, niech pan działa w tej sprawie tak, żeby nie zmącić obrazu siebie, jaki pozostawił pan w pamięci swojej matki! To jest moja prośba.

— Rozumiem panią doskonale. — odparł, a jego głos przepełniony był szczęściem i radością — Mademoiselle, była pani ze mną szczera, czy pozwoli pani i mnie na szczerość?

— Proszę o to.

— Widziała pani podobiznę mojej matki. — zaczął — Była niegdyś anielsko piękna, ale także dobra jak anioł.

— Jestem o tym przekonana.

— Ojciec mój był znakomitym oficerem, otwartym, skromnym, mądrym i odważnym aż do zuchwałości. Kiedy tych oboje zobaczyło się po raz pierwszy poczuli natychmiast, że na resztę życia należą tylko do siebie. Czy sądzi pani, że miłość może być tak silna i… tak szybka?

Zaczerwieniła się i spuściła głowę.

— Być może!

— Czy może pani uwierzyć w to, że mój ojciec już podczas pierwszego spotkania z moją matką mówił jej o swojej miłości?

— Skoro pan tak mówi, to zapewne tak było.

— Zdarzyło się tak, ponieważ ukochana osoba od razu, w pierwszej godzinie spotkania odniosła wrażenie, które pozwoliło jej na rozstrzyganie o tak wielkim szczęściu lub o strasznym bólu.

— Czy zawsze tak się dzieje, monsieur? — zapytała zawstydzona dziewczyna.

— Sądzę, że zazwyczaj. I chcę pani powiedzieć, że i ja usłyszałem głos serca, o którym pani przedtem zaczęła mówić. Istnieje takie podanie, że Bóg wysyła na Ziemię zawsze po dwie dusze, które pasują do siebie. Zamieszkają sobie w ludzkich ciałach żyjących mniejszym lub większym oddaleniu od siebie. Ale kiedy ci ludzie spotkają się, dusze rozpoznają się i od tej pory pozostają razem na całe ziemskie życie.

— Jaka piękna historia! — szepnęła.

— Przypomniała mi się, kiedy dzisiejszego wieczoru ujrzałem panią. Zobaczyłem dwoje oczu skierowanych na mnie i poczułem, że odnalazłem w nich moją pokrewną duszę która rozjaśniła się na mój widok. Czy się mylę, mademoiselle?

Mówił powoli i ze wzruszeniem. Ciągle jeszcze trzymał jej dłonie w swoich. Nie cofnęła ich i poczuł jak zadrżały leciutko, kiedy odezwała się ledwo słyszalnym szeptem:

— Czy mogę to wiedzieć?

— Tak, musi pani to wiedzieć, bo to z pani oczu napłynęło do mnie to żarliwe pozdrowienie, a teraz w każdym uderzeniu mojego serca dźwięczy pytanie, czy to prawda, że jest pani moim światłem i moją duszą?

— O Boże! — wyszeptała — Cóż mogę odpowiedzieć? To spadło na mnie tak szybko i nieoczekiwanie i napawa takim lękiem.

Ujrzał dwie wielkie łzy napływające do jej oczu. Ani przez chwilę nie wątpił w swoje szczęście, ale rozumiał niepokój, jaki musiały wzbudzić jego słowa w tak dotychczas spokojnej duszy dziewczyny. Nastroiło go to tak cudownie, że nie wypuszczając jej dłoni mówił dalej:

— Przemawiam z najgłębszej otchłani mojego serca, lecz posiadam jeszcze tyle siły, aby móc zamknąć na razie jego wrota, jeżeli nie chce pani słuchać moich słów. Jeżeli może mnie pani pokochać, znajdę się w siódmym niebie. Nie będę wymagał od pani niczego innego, jak tylko tego jednego słowa, które rozstrzygnie wszystko między nami. Wykonam moje zadanie i pojadę do obcego kraju, a kiedy wrócę, a pani nabierze przekonania, że jestem pani godny, dopiero wtedy wyproszę od pani jakiś dar!

— Co by to miało być?

— Pierwszy pocałunek!

Gwałtownie wyrwała mu swoje dłonie. Już myślał, że ją obraził, ale dostrzegł jej ciepłe spojrzenie utkwione w swojej twarzy.

— Po tak długim czasie? — spytała poważnie.

— Tak.

— A teraz wystarczy panu zapewnienie, że … należę do pana?

— Ida! Dziękuję ci, dziękuję! Zapewnienie, że chce pani być moją jest cenniejsze od wszystkich skarbów tego świata!

Ida zarzuciła mu ramiona na szyję i ukryła głowę na jego piersi.

— Oto masz te skarby i pocałunek, nie po latach, lecz już dzisiaj! I zanim się spostrzegł poczuł jej gorące usta na swoich wargach.

W milczeniu stali przytuleni do siebie, przepełnieni uczuciem szczęścia.

Nagle tuż za sobą usłyszeli Jadwigę i Kunza i chcąc nie chcąc odwrócili się do nich.

— Ach, prowadzisz obserwacje! — powiedział Kunz wesoło.

— Jak to? — spytał Gebhard usiłując nie dać po sobie niczego poznać.

— Stoisz ze swoją damą przy oknie i liczysz gwiazdy. Na pustyni zajęcie to będzie o wiele łatwiejsze i znacznie bardziej fascynujące. Czy Syriusz nie jest tam trzy razy większy niż u nas Księżyc?

— Nie sądzę, ale w pierwszym liście, jaki ode mnie otrzymasz prześlę ci dokładne informacje na ten temat.

— Mam nadzieję. W tej chwili i tak nie mielibyśmy już czasu na obserwowanie nieba, ponieważ właśnie nadchodzi hrabina.

Zaledwie hrabina przekroczyła próg salonu zameldowano, że podano do stołu. Dopiero podczas kolacji pani domu sprowadziła rozmowę na swój ulubiony temat, na podróże i badanie obcych części świata i krajów. Była bardzo oczytana i posiadała niezwykłą jak na kobietę wiedzę w dziedzinie geografii.

Gebhard potrafił odpowiedzieć na każde jej pytanie, co wprawiło ją w niekłamany zachwyt. A już całkowitą przychylność hrabiny zaskarbił sobie tym, że był dokładnie obznajomiony ze szczegółami przeżyć Gerarda, słynnego myśliwego polującego na lwy.

— Z reguły Niemcy nie posiadają zbyt wielkiej wiedzy geograficznej. — powiedziała — Jak to się stało, że stanowi pan tak chlubny wyjątek?

Gebhard powstrzymał się od zdradzenia hrabinie, że nie zgadza się z jej uwagą i że jest odmiennego zdania.

— Już jako chłopiec entuzjazmowałem się tym przedmiotem i starałem się przyswoić sobie nieco wiadomości.

— Nieco? Jest pan znakomicie obeznany z tymi zagadnieniami i myślę, że nawet ja sama nie wiem więcej od pana. W każdym razie nie posiadam pańskich umiejętności językowych. Proszę powiedzieć, czy rozumie pan także po arabsku? Przecież potrzebuje pan tego języka podczas wyprawy przez pustynię!

— Do tej pory nie zajmowałem się nigdy tym językiem, ale właśnie zacząłem się go uczyć. Zresztą będziemy mieć dobrych tłumaczy.

— Proszę mnie odwiedzać codziennie! Zaproszę profesora Grenaur, który jest nauczycielem arabskiego i z pewnością panu pomoże.

Hrabina okazała Gebhardowi niezwyczajną jak na nią łaskawość. Kunz nie posiadał się ze zdumienia, kiedy w drodze powrotnej omawiali wydarzenia minionego wieczoru.

— Szczęściarz! — powiedział — Kto by przypuszczał?

— Sam się tego nie spodziewałem.

— Początkowo uznała cię za szaleńca.

— Kiedy powiedziałem jej moje zdanie?

— Tak. To było bardziej niż zuchwałe.

— Ale wywarło ogromne wrażenie! — roześmiał się Greifenklau.

— A potem ten hrabia Rallion! Myślę, że dopóki my będziemy odwiedzać ciotkę, on się u niej nie pokaże.

— Mam nadzieję, że wyświadczysz mi jutro małą przysługę.

— Oczywiście. Wstąpię do niego. A jak ci się podoba hrabina’?

— Bardzo mi się podoba.

— Ach, ponieważ udało ci się wkraść w jej łaski! Uważaj, żebyś z nich nie wypadł! A co powiesz na siostrzenice?

— Hm. Młode dziewczęta.

— Co? — zdziwił się Kunz — Młode dziewczęta? I nic więcej? Wybacz, ale cię nie pojmuję. Najpierw płonąłeś z niecierpliwości, żeby poznać tę rodzinę, a kiedy cię już do niej wprowadziłem jesteś ucieleśnieniem obojętności.

— Hm, jestem bardzo zadowolony — odparł Gebhard dwuznacznie.

— No no! Pójdziesz tam jeszcze?

— Ma się rozumieć. Hrabina jest nastawiona do mnie bardzo przychylnie.

— A siostrzenice nie? Człowieku, ty chyba naprawdę masz w żyłach krew zimną niczym ryba. Powiedz mi przynajmniej, która z dziewcząt bardziej ci się podoba.

— Ida. Tobie oczywiście niesforna Jadwiga.

— Masz rację.

— Sprawialiście dzisiaj wrażenie diabelnie muzykalnych.

— Proszę, tylko bez docinków. Zajmowaliśmy się operami i pieśniami.

— Czy nie było wśród nich przypadkiem opery pod tytułem „Poskromienie złośnicy”?

— Czy to nie jest przypadkiem komedia?

— Obojętne, jeżeli tylko powiodło ci się to poskramianie.

— Być może. Wiesz, przyjacielu, że do tej pory traktowałem Jadwigę chyba niewłaściwie. Jest wesoła, żywiołowa, pełna humoru, a ja zawsze godny i poważny. Będę się musiał nieco zmienić!

Następnego wieczoru obaj przyjaciele udali się ponownie do hrabiny, u której zastali już profesora Grenaur. Tak bez reszty zagarnęli Gebharda, że nie miał możliwości zamienić z Idą ani słowa. Dopiero kiedy po kolacji Jadwiga usiadła do fortepianu, aby zagrać jakiś dłuższy utwór, zbliżył się do dziewczyny i ukradkiem rozmawiał z nią szeptem.

Pierwsze jej pytanie dotyczyło kuzyna, hrabiego Rallion.

— Czy twój przyjaciel był u niego?

— Tak.

— Odmówił mu, nieprawdaż?

— Nie. Kunz nie spotkał go. Hrabia udał się w podróż.

— Dokąd?

— Do Genewy, a potem gdzieś dalej.

— Co teraz zamierzasz?

— Na razie nic. Powiedziano nam, że wróci dopiero za kilka miesięcy, a wtedy mnie już tu dawno nie będzie. Muszę więc poczekać z tą sprawą do mojego powrotu z Afryki.

— A potem?

— Potem poproszę ciebie o radę! Od wczorajszego dnia posiadamy jedno życie i jedną wolę, a więc w tej sprawie masz takie samo prawo decydować jak ja.

Uścisnęła mu dłoń z wdzięcznością.

Gebhard przychodził codziennie do hrabiny i chociaż nie zależało mu na umacnianiu jej w przychylności do siebie, to jednak hrabina zdawała się lubić go coraz bardziej. Podczas pobytu w Paryżu codziennie pisał do swoich rodziców i równie często otrzymywał od nich odpowiedzi. Listy te pokazywał hrabinie, która dzięki temu uzyskiwała coraz większy wgląd w stosunki panujące w jego rodzinie i z coraz bardziej interesowała się jego bliskimi.

Wreszcie wyznaczono dzień odjazdu, który miał przypaść mniej więcej za tydzień. Tego wieczoru przyjaciele gościli jak zwykle u hrabiny. Gebhard opowiadał o przygodach związanych z łowami i podróżą, a Kunz i obie młode damy słuchali go z zaciekawieniem. Wtem hrabina przerwała.

— Ach, zapomniałam o czymś. Czy nie otrzymał pan jakiejś wiadomości od swoich rodziców?

— Owszem, madame, ostatnią, jakiej mogłem się spodziewać w Paryżu. Czy zechciałaby pani przejrzeć ten list?

— Tak, bardzo proszę.

Podał jej pismo. Nałożyła okulary, przysunęła lampę i zaczęła czytać. W tym czasie młodzi ludzie rozmawiali ze sobą, przy czym Gebhard obserwował hrabinę ukradkiem.

W pewnej chwili podniosła wzrok znad papieru i spojrzała na niego ostro. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, a on zdawał się tego nie zauważać. Jej twarz nabrała jak niegdyś twardego wyrazu, potem opuściła wzrok na list i dokończyła czytanie.

Kiedy się z tym uporała zwróciła pismo, ale tym razem bez słowa komentarza. Natomiast po kolacji poinformowała go, że dzisiaj nadeszło kilka dzieł geograficznych i jeśli chciałby je sobie obejrzeć, może pójść z nią do jej pokoju.

Prowadziła go przez kilka pomieszczeń, w końcu dotarli do jej apartamentu, który znał już z opisu Kunza. Hrabina wskazała mu fotel, a sama przechadzała się tam i z powrotem jak to miała w zwyczaju, gdy jakaś niezwykła myśl zaprzątała jej uwagę.

— Panie poruczniku, zapewne oczekuje pan, że pokażę panu dzieła, o których wspominałam, — zaczęła — ale muszę panu wyznać, że nie otrzymałam żadnych nowych dzieł.

Gebhard spodziewał się tego, mimo to zrobił zdziwioną minę, jak gdyby nie domyślał się przyczyny takiego jej zachowania.

— To była jedynie wymówka, abym mogła porozmawiać z panem w cztery oczy. Chodzi mi o bardzo ważną sprawę. Czy pozwoli pan, że będę z panem szczera?

— Mam nadzieję, łaskawa pani, że mnie pani zna…

— Już dobrze. Ale pan nie był do tej pory ze mną absolutnie szczery.

Gebhard sprawiał wrażenie, jak gdyby jej nie rozumiał, dlatego mówiła dalej:

— Czy mogę raz jeszcze poprosić o list pańskiej matki?

— Chętnie. Oto on.

Wzięła od niego papier, rozpostarła go i powiedziała:

— Przeczytam panu kilka wersów, które tutaj znalazłam, chociaż zapewne zna je pan już lepiej ode mnie. Niech pan słucha:


A jeśli chodzi o tę nadzwyczaj ważną wiadomość w twoim ostatnim liście, to moje matczyne serce jest pełne radości, że akurat w Paryżu, w moim rodzinnym mieście znalazłeś istotę, która wydaje się być tak bardzo godna twojej miłości. Nie potrzebujesz naszej zgody. Znamy cię i wiemy, że dokonasz właściwego wyboru. Przyjm więc nasze błogosławieństwo i bądź z tym kochanym dzieckiem tak samo szczęśliwy jak szczęśliwi byli ze sobą twoi rodzice…


Oddała mu papier, zamyślona przeszła kilka kroków tam i z powrotem, a potem zaczęła mówić bardzo poważnym tonem:

— Czy przyzna pan, że nie był ze mną szczery?

— Ach, madame, chodzi pani zapewne o to, że nie poinformowałem pani o tym tak jak moich rodziców?

— Tak. Wprawdzie nie mam formalnego prawa żądać od pana takiej otwartości, ale ucieszyłabym się bardzo, gdybym ją w panu znalazła.

— W takim razie powinienem prosić panią o wybaczenie.

— Wybaczam panu. Ale niech pan przynajmniej teraz będzie ze mną szczery! Wierzę, że opuścił pan swoją ojczyznę nie pozostawiwszy w niej swojego serca?

— Tak jest, przynajmniej tak, jak to pani rozumie.

— A teraz kocha pan paryżankę?

— Tak.

— Nie chcę nalegać więcej niż to konieczne. Czy ta dziewczyna pochodzi z porządnej rodziny, czy jest panu równa pod względem urodzenia?

— Oczywiście.

— I odwzajemnia pańskie uczucie?

— Z całego serca.

— A więc to, co pan zamierza nie jest małżeństwem z rozsądku?

— Nie, lecz związkiem kochających się serc.

— Zazdroszczę panu.

Wyjrzała przez otwarte okno. Odblask światła rozjaśnił jej twarz i Gebhard pomyślał, że jeszcze nigdy nie widział jej tak łagodną. Jakie myśli mogły się kłębić w jej duszy?

Wtem odeszła od okna, podniosła pulpit i wyjęła teczkę, a z niej obrazek namalowany farbami wodnymi.

— Czy zna pan tego mężczyznę?

Gebhard domyślał się, kto to mógł być, lecz zgodnie z prawdą odpowiedział:

— Nigdy go nie widziałem.

— Wiem, a mimo to jest panu bliski.

Skrzyżowała na piersi ramiona, jak zwykły czynić kobiety o silnej woli i mówiła dalej:

— Ja także byłam kiedyś młoda, ja także kochałam, tego tutaj. Mój ojciec był baronem, a jego tylko prostym mieszczaninem, którego przodkowie zrezygnowali z „de” przed nazwiskiem. Rozdzielono nas. Sprawiło mi to ogromny ból. Ja zostałam hrabiną Rallion, on także się ożenił. Nie widywaliśmy się, ale nie zapomnieliśmy o sobie. On był bankierem i został doradcą finansowym mojego męża. Znów mogliśmy się spotykać. Stara miłość ożyła, ale my musieliśmy pozostać dla siebie obcymi. Oprócz wspomnienia uratowałam tylko to jedno, ten obraz. Jest dla mnie więcej wart niż niejeden klejnot, jaki posiadam On umarł. I mój mąż umarł, a ja zostałam wdową. Byłam bogata, ale nieszczęśliwa i pozostałam bogata, ale także nieszczęśliwa. I nagle spotkałam potomka tego mężczyzny i natychmiast obudziły się we mnie stare tęsknoty i stare serce, o którym myślałam, że już skostniało i umarło. Niech pan zgadnie, kto jest tym potomkiem?

Gebhard zmuszony był do powiedzenia małego kłamstwa.

— Nie mam pojęcia.

— To pan, pan we własnej osobie!

— Ja? — zapytał tonem najwyższego zdumienia.

— Tak, pan! Widzi pan tu podobiznę swojego dziadka, bankiera Richemonte, ojca pańskiej matki.

— Ach, czyżby to był naprawdę on? — zakrzyknął. Przedtem bardzo pobieżnie oglądał obraz, ponieważ jego uwaga skierowana była przede wszystkim na hrabinę. Teraz przyjrzał mu się w świetle.

— Tak, niech pan go dokładnie obejrzy, — odezwała się hrabina — To był piękny mężczyzna, a tak marnie zginął, jak pan zresztą wie. Poznałam pana, sprawdziłam i byłam z pana zadowolona. Interesowaliśmy się tymi samymi rzeczami i wykazywaliśmy podobne skłonności. Stał mi się pan drogi i postanowiłam przyczynić się do pańskiego szczęścia.

— Mojego szczęścia?

— Tak? Myśli pan, że nie mogłabym nic dla pana uczynić?

— Łaskawa pani, uczyniła pani dla mnie już wystarczająco dużo.

— Miałam zamiar zrobić jeszcze więcej i coś znacznie lepszego. Ale pan mi to uniemożliwił.

— Jak to?

— Przez … no, przez pańską nieoczekiwaną miłość.

— Przez moją miłość?

— Tak. Będę szczera. Chciałam pana ożenić. Tego się nie spodziewał.

— Dziwi się pan? — spytała — To prawda. Wie pan, że cenię ludzi, którzy podróżują po świecie. Pan wybiera się na pustynię. Posiada pan odwagę i wiadomości. Stanie się pan sławny. To jest coś, co mnie w skrytości ducha zachwyca. A powracającej sławie chciałam oddać to, co mam najcenniejszego.

— Co takiego, madame? — spytał ciągle jeszcze nie otrząsnąwszy się ze zdumienia.

— Już powiedziałam, że coś najcenniejszego, a mianowicie moją siostrzenicę.

— Ma pani ich dwie.

— Myślałam o Idzie, którą kocham czule, chociaż do tej pory nie okazywałam tego szczególnie.

Gebhard usiłował zachować spokój.

— Hrabiankę Idę, powiada pani? Czy byłaby jej pani pewna? Czy mademoiselle wiedziała o pani planie?

— Ani słowa. Miałam nadzieję, że wasze serca same się jakoś odnajdą.

— Niestety, to już niemożliwe — odparł z głębokim żalem.

— Tak, oddał pan już swoje serce.

— Ida swoje także.

Hrabina przestraszyła się.

— Jak? Co pan mówi? Ida… Ida kocha? Kogo?

— Oficera, Niemca.

— Mon dieu! Chyba nie ma pan na myśli pana von Eschenrode?

— Madame, przecież pani wie, że Eschenrode jest moim przyjacielem. Nigdy nie zdradziłbym tajemnicy przyjaciela.

— Tak, to na pewno on! Jeszcze nie odszedł! Niech pan idzie ze mną, prędko! Muszę to wyjaśnić!

Chciał ją zatrzymać, wytłumaczyć jej, ale rozmyślił się i z uśmieszkiem ruszył za hrabiną, która tak się śpieszyła, że ledwie mógł za nią nadążyć.

Kiedy w końcu dobiegła do salonu i gwałtownie otworzyła drzwi obie siostry siedziały z Kunzem przy stole. Na jej widok podnieśli się wszyscy troje, ponieważ natychmiast zauważyli, że znajduje się w stanie najwyższego zdenerwowania.

— Panie von Eschenrode, muszę z panem porozmawiać! — zawołała.

— Jestem do usług.

— Żądam od pana całej prawdy!

— Tak jest!

Nie miał najmniejszego pojęcia, czego ma dotyczyć ta szczera prawda. Przed nim stała hrabina z oczami błyszczącymi i pociemniałymi z gniewu.

— Jest pan uwodzicielem!

— Ja? Ależ madame, skąd to przypuszczenie?

— Tak, uwodzicielem! Mam w ręku dowody!

— Jakie dowody?

— Czy zaprzeczy pan, że jest pan zakochany?

Kunz aż cofnął się ze zdumienia.

— Ale w kim, łaskawa pani?

— W mojej siostrzenicy!

Młody człowiek, tak gwałtownie napadnięty nie wiedział w pierwszej chwili, jak ma się ustosunkować do tak poważnego oskarżenia i ze zdziwieniem przyglądał się damie, która stała przed nim z miną sędziego.

W końcu zaczął coś pojmować. Hrabina rozmawiała sam na sam z Gebhardem i pewnie ta rozmowa tak ją rozzłościła.

— Ach, to ty mnie zdradziłeś? — rzekł do przyjaciela.

— Nikt nikogo nie zdradził, — odparła hrabina — ale ktoś odgadł, co tu się dzieje. Pański przyjaciel dochował tajemnicy, nie wymienił pańskiego nazwiska, ale mimo to domyśliłam się wszystkiego. Czy chce pan w dalszym ciągu zaprzeczyć?

— Madame, głos serca jest często tak przemożny, tak…

— Niech pan już nic nie mówi o głosie serca! Niech pan lepiej mówi o głosie rozsądku i obowiązku! Pańskim obowiązkiem było porozmawiać najpierw ze mną. Po człowieku honoru mogłam się chyba tego spodziewać!

— Nie byłem jeszcze pewny zgody mademoiselle!

— Zaraz się przekonam! Wzburzona podeszła do Idy.

— Skoro on zaprzecza, to mam nadzieję, ze przynajmniej ty powiesz mi prawdę. Chyba sobie na to zasłużyłam. Kochasz go?

Pytanie to całkowicie wytrąciło Idę z równowagi. Nie była nawet w stanie zorientować się, kim był ten „on”, o którego pytała ciotka i odpowiedziała zalękniona.

— Tak, kochana ciociu!

— A on ciebie? Rozmawialiście o tym? Kiedy?

— W końcu ubiegłego tygodnia.

— Wyznał ci więc miłość jak nakazują formy?

— Tak!

Hrabina chciała właśnie jakoś wyrazić swój gniew, gdy wtem za plecami usłyszała głośny szloch. Obejrzała się i zobaczyła Jadwigę zakrywającą sobie oczy chusteczką.

— Dlaczego płaczesz? — spytała jeszcze bardziej rozdrażniona.

— Och, ten kłamca! — szlochała Jadwiga.

— Kto?

— Porucznik von Eschenrode!

— Dlaczego nazywasz go kłamcą?

— Bo także mnie mówił o miłości.

— Ach! Naprawdę? — wykrzyknęła hrabina teraz już naprawdę wyprowadzona z równowagi.

— I co mu odpowiedziałaś?

— Ja…ja…ja…

— Mówże wreszcie! Chcę usłyszeć prawdę, całą prawdę!

Kunz osłupiał. Z wolna udało mu się jednak nieco opanować i dojść do słowa.

— Łaskawa pani, musiała zajść jakaś pomyłka! Doprawdy nie pojmuję, jak…!

— Niech pan milczy! — przerwała mu zniecierpliwiona — Ida z całą pewnością powiedziała mi prawdę. Nigdy mnie jeszcze nie okłamała.

— A mimo to tym razem minęła się z prawda.

— Tak, ciociu! — zaszlochała zgnębiona Ida — Pomyliłam się!

Hrabina załamała ręce i zawołała:

— Pomyliłaś się? Pan von Eschenrode nie powiedział ci, że cię kocha? Przed chwilą wyznałaś przecież coś innego!

— Ach, myślałam… mój Boże, ja… myślałam…

— Co myślałaś? Chcę wreszcie usłyszeć prawdę!

— Myślałam, że chodzi ci… o innego! — wykrztusiła wreszcie.

Pani von Rallion nic już nie rozumiała.

— Innego? Innego, który cię kocha?

— Tak, kochana ciociu.

— I którego ty kochasz?

— Tak, ciociu.

— Czy to możliwe, że coś takiego odbywa się za moimi plecami? Szanowny panie von Greifenklau, proszę wybaczyć! Rozumie pan, że chodzi tu o niezwykle delikatne kwestie. Zechce pan odwiedzić nas jutro rano.

Gebhard skłonił się z szacunkiem.

— Oczywiście, łaskawa pani, posłucham, jeśli takie jest pani życzenie, chociaż myślę, że właśnie moja obecność jest tutaj najbardziej konieczna.

— Pańska obecność? Po co?

— Ponieważ potrafię udzielić pani niezbędnych wyjaśnień. Ja jestem mianowicie tym innym, o którym wspomniała mademoiselle Ida.

— Co? Ten, który ją kocha, a ona jego?

— Dzięki Bogu, tak!

Z tymi słowy podszedł do Idy, objął ją ramieniem, drugą ręką pogłaskał uspokajająco po włosach i powiedział:

— Nie lękaj się, moja duszyczko! Ciocia chętnie wybaczy ci to nieporozumienie.

Na twarzy hrabiny zdumienie, gniewy radość i wzburzenie walczyły ze sobą o lepsze.

— A więc wy…? — spytała.

— Tak i tamtych dwoje także — zaśmiał się Greifenklau wskazując na Kunza i Jadwigę.

— Z tamtymi później sobie porozmawiam. Teraz zajmę się panem. Mówił pan przecież, że kocha pan inną.

— O nie, madame. Nie wymieniłem jej nazwiska.

— Potem powiedział pan, że Kunz von Eschenrode kocha Idę.

— Tego także nie powiedziałem. Sama pani przed chwilą potwierdziła, że nie wymieniłem jego nazwiska.

— Mój Boże, wszystko mi się pomyliło! To co pan właściwie powiedział?

— Że z całego serca kocham pewną dziewczynę, a potem, że Ida także kocha i to niemieckiego oficera.

— Ale dlaczego nie wyjaśnił mi pan od razu, że pańska ukochana i Ida to jedna i ta sama osoba?

— Czy mogę pani wyznać całą prawdę, łaskawa pani?

— Zdecydowanie o to proszę!

— Zauważyłem przychylność, jaką mój przyjaciel Kunz żywił dla mademoiselle Jadwigi i widziałem, że była ona odwzajemniona…

— Rzeczywiście pan to zauważył? Ja me!

— Wiedziałem o tym. Widziałem także, że kochali się, a mimo to nie mogli dojść ze sobą do porozumienia. Musiałem im jakoś pomóc, lecz odpowiedni pomysł i plan, jak go wykonać nasunęły mi się dopiero w chwili, kiedy zauważyłem pani pomyłkę, hrabino. I odważyłem się przeprowadzić mój zamysł. Teraz Kunz wyznał, że kocha pannę Jadwigę, a ona zdradziła tajemnicę swojego serca. Dopiąłem celu i proszę o łagodną karę!

Pozostali spojrzeli po sobie ze zdumieniem.

— To obrzydliwe! — zawołała w końcu Jadwiga podenerwowana tym, że płakała z powodu rzekomej niewierności Kunza.

— Ależ Gebhardzie! — szepnęła do niego Ida, chociaż nie czuła się zbyt pewnie. Nie znała przecież przebiegu rozmowy pomiędzy nim a hrabiną.

Ta ostatnia nie wiedziała, czy ma się gniewać, czy śmiać z tej komedii pomyłek. W każdym razie była uszczęśliwiona, że powiódł się jej pierwotny zamysł i nieco zagniewana, że Eschenrode także zainteresował się jej siostrzenicą.

— Czemu to przede mną ukrywałeś? Dlaczego milczałeś? — wypytywał Kunz przyjaciela.

— Nieszczęśliwa miłość skarży się, a szczęśliwa milczy — odparł Greifenklau.

— Od jak dawna kochacie się?

— Od pierwszego dnia.

— Bzdura!

— Naprawdę od pierwszego dnia? — zainteresowała się hrabina.

— Tak jest, łaskawa pani.

— Ach, jak się to właściwie zaczęło?

— To już Ida będzie musiała pani o tym kiedyś opowiedzieć. Po prostu byliśmy dla siebie przeznaczeni.

— I powiedzieliście sobie o tym za moimi plecami!

Znów chciała się rozgniewać, ale Gebhard pogroził jej żartobliwie palcem.

— Pani także snuła swoje plany bez naszego udziału. Hrabina wybuchnęła w końcu śmiechem.

— Ci młodzi ludzie są jednak niepoprawni! Nikt nie potrafi ich przejrzeć. Człowiek ma nadzieję, że znalazł wreszcie szczerego, otwartego młodzieńca, a ten okazuje się całkiem niespodziewanie spiskowcem, niczym w jakiejś powieści. Poczekajcie tylko, już ja wam wymyślę odpowiednią karę!

Gebhard ujął jej dłoń i podniósł do ust.

— Wybacz, najdroższa hrabino! — poprosił. — Powiedziałem Idzie, że kocham ją nad życie, ale dodałem także, że będę mówić o tej miłości dopiero po moim powrocie z Afryki. Dlatego milczeliśmy. Chciałem najpierw zasłużyć sobie na jej szacunek. Mimo wszystko proszę o okazanie mi łaski, jeżeli uczyniłem coś niewłaściwego.

Oczy hrabiny złagodniały, co nawet dla siostrzenic było czymś absolutnie niezwyczajnym i wzruszonym głosem powiedziała;

— Wybaczam wam obojgu. Niech wszystko zostanie tak, jak uzgodniliście i mam nadzieję, że wasza miłość wytrzyma próbę czasu. Jeśli tak się stanie, zostanie nagrodzona. A teraz porozmawiam sobie z tamtym dwojgiem. A więc, panie von Eschenrode, twierdzi pan, że kocha moją siostrzenicę?

— Z całego serca!

— A ty, Jadwigo?

— Ja? Och, nie chcę nic więcej o nim słyszeć — odparła nadąsana.

— Dlaczego nie?

— Nazwał mnie błędnym ognikiem, trzpiotem.

— Przecież miał rację! — potwierdziła ciotka.

— Ale ona mi przyrzekła, — wtrącił się Kunz — że ten ognik zamieni się w gwiazdę, na której blasku będę mógł zawsze polegać.

— Czy to prawda, Jadwigo?

Zakłopotana dziewczyna spuściła oczy.

— Tak, kochana ciociu, obiecałam mu to.

— W takim razie proszę mi najpierw powiedzieć, panie poruczniku, co może pan zaoferować mojej siostrzenicy.

— Teraz serce przepełnione miłością i mocne postanowienie stworzenia takiej przyszłości, która będzie jej godna. A ponieważ błędny ognik przygasł, a wzeszła moja gwiazda, to mam nadzieję, że także w moim zawodzie wzejdą dla mnie gwiazdy, których przewodnictwu będę mógł zawierzyć.



Oko Francuza


Od opisanych tutaj wydarzeń minęły cztery lata. Na drodze planowanej ekspedycji na Saharę piętrzyły się różne przeszkody i dopiero w roku 1850 można było myśleć o realizacji tego zamiaru.

W międzyczasie Kunz von Eschenrode i Gebhard von Greifenklau poślubili obie siostry, Jadwigę i Idę de Rallion. Hugo i Margot von Greifenklau nie posiadali się z radości, kiedy po roku przyszedł na świat ich pierwszy wnuk.

Nadszedł rok 1852.

W pewnej kawiarni w Biskrze siedziało kilku francuskich oficerów paląc, pijąc i gawędząc ze sobą. Biskara albo Biskra, jak wymawiają to słowo Arabowie, jest miasteczkiem w prowincji Constantine w Algierii, ważnym punktem handlowym przy szlaku karawanowym, którego targ odwiedzany był często przez Berberów oraz Beduinów z całej okolicy, którzy gromadzili się tutaj, żeby coś kupić lub wymienić.

Kawiarnia miała wystrój orientalny, jednak w zewnętrznym murze wybito kilka otworów okiennych, a nad wejściem przymocowano szyld z francuską nazwą.

Podczas gdy mahometanin siada w swoich kawiarniach ze skrzyżowanymi nogami na dywanie rozłożonym na gołej podłodze, tutaj stało kilka prostych stołów i krzeseł. Panowie pili ciężkie portugalskie wino i sprawiali wrażenie bardzo rozweselonych. Gospodarz choć ubrany w strój Zuave, nie był tubylcem lecz Francuzem, ponieważ posługiwał się dialektem z okolic Tours. Właśnie potrząsnął głową i powiedział:

— Skąd mogę wiedzieć, czy ten człowiek był już kiedyś w Biskrze, messieurs? W najlepszym razie mógłbym jedynie wiedzieć, czy odwiedził już moją kawiarnię.

— A tego chyba jeszcze nie uczynił?

— Nie, chociaż przyznaję, że mogło się tak zdarzyć. Przecież go nie znam’

— A więc rzeczywiście jest taką zagadkową osobistością?

— Tak. Nikt nic o nim nie wie. Może siedzi pośród nas, a my nic o tym nie wiemy? Generał Cavaignac jest chyba jedynym, który go zna.

— Kontaktuje się z nim jakoś?

— Kto wie!

— A jak się nazywa?

— Kto to wie? Nie jest znany ani nam, ani naszym wrogom Beduinom. Swoim zwyczajem nadali mu imię, które dokładnie pokazuje, za kogo go uważają.

— Co to za imię?

— Ain el Fransawi — Oko Francuza co po prostu znaczy — szpieg albo informator Francuzów. Podobno widziano go tu i ówdzie, czasami opisywany jest jako staruszek, a czasem jako młody człowiek, ale poza tym nie wiadomo o nim nic dokładniejszego. Proszę spytać namiestnika Cavaignac. Jedynie on może udzielić jakichś informacji, jeżeli oczywiście zechce.

W najdalszym kącie kawiarni siedział ubrany dość nędznie mężczyzna lat około trzydziestu, wyglądający na Beduina. Usiadł na swoim krześle w sposób zdradzający, że przywykł raczej siedzieć na poduszkach i matach niż na krzesłach. Miał rzadką brodę i patrzył przed siebie z obojętnością typową dla fatalistycznie nastawionych muzułmanów. Miał przed sobą maleńką filiżaneczkę kawy, a w ręce trzymał długi turecki cybuch, z którego zaciągał się od czasu do czasu połykając dym, a następnie wypuszczając go nosem. Podobny sposób palenia Arabowie nazywają „piciem tytoniu.

— Kim jest ten człowiek? — spytał gospodarza jeden z oficerów.

— Nie znam go.

— Beduin?

— Prawdopodobnie, bo zażądał po arabsku fajki i kawy.

— Może nas rozumie. To nieprzyjemnie mieć w pobliżu kogoś, kto podsłuchuje.

— Niech pan wybada, czy mówi po francusku. Oficer odwrócił się do obcego i spytał po francusku:

— Kim jesteś?

— Tugger, kupiec — odparł zapytany wypowiadając tylko to jedno arabskie słowo.

— Czym handlujesz?

— Fewakih, owocami.

— Skąd jesteś?

— Wadi Dszeddi.

Wadi po arabsku znaczy zarówno „rzeka” jak również „dolina rzeki”. Mężczyzna pochodził więc z doliny niewielkiej rzeki Dszeddi, która na południu Biskry uchodziła do szotu Melrir.

— Rozumiesz po francusku? Zdaje się, że tak.

— Kalil, mało.

— Gdzie się nauczyłeś?

— Algier.

— Ach, byłeś w Algierze?

— Na’m, tak.

— Długo?

— La, nie.

Odpowiedzi, jakich udzielał mężczyzna zrozumiałe były bardziej dzięki jego gestykulacji, niż wypowiadanym przez niego słowom. Mimo to Francuz nie zrezygnował ze stawiania dalszych pytań:

— Czy słyszałeś już o człowieku, którego nazywacie Ain el Fransawi?

— Lissa ma, jeszcze nie.

— Jesteś bogaty?

— Ma li szeh, nie mam nic.

— Biedaku! Masz, napij się wina!

Współczucie oficera było tylko pozorne, ponieważ doskonale wiedział, że Beduinowi jako muzułmaninowi nic wolno było pić wina, co też ten ostatni dał natychmiast do zrozumienia czyniąc ręką gest odmowy.

— Kullu muskurun harant, zabronione jest wszystko, czym można się upić.

Było to dosłowne przytoczenie zakazu Mahometa.

— Niech ci będzie, ale nie przychodź do miejsc, gdzie się pija wino! Czyżbyś nie wiedział, że twoja odmowa obraża mnie?

— La, nie.

— To wynoś się do diabła, albo pij ze mną! Nie potrzebujemy tu gapia, który tylko słucha co mówimy, a nie chce z nami pić.

Prawdopodobnie doszłoby do nieprzyjemnej awantury, gdyby uwagi Francuza nie przykuło coś zupełnie innego, otóż do kawiarni wszedł pomocnik gospodarza kawiarni i położył na stole co dopiero przybyłe świeże gazety. Tutaj na wyżynach gór Atlas nowości z Paryża były o wiele ważniejsze niż zaczepianie jakiegoś mało ważnego Araba, któremu w dodatku nie pozostawało nic innego, jak tylko oddalić się w milczeniu.

W jednej chwili rozchwytano i rozdzielono gazety, tak że każdy trzymał w ręce po kilka kartek. Nie czekano aż każdy doczyta spokojnie swoje strony, lecz jak tylko ktoś trafił na jakąś interesującą informację, natychmiast odczytywał ją na głos. Jeden z panów odezwał się:

— Znalazłem coś nadzwyczaj ciekawego. Są tu wiadomości o Algierii.

— I co piszą? — spytał ktoś.

— Więcej, niżbyśmy sami wiedzieli.

— Ach, znów coś nowego o marabucie Hadżi Omanah! — dodał inny.

Marabut to muzułmański pustelnik, którego ludność uważa za świętego. Natomiast przydomek hadżi otrzymuje każdy muzułmanin, który brał udział w pielgrzymce do Mekki lub Medyny.

— I co się o nim pisze?


Ciągle jeszcze niejasna jest postawa słynnego marabuta Hadżi Omanah, który wywiera ogromny wpływ na plemiona żyjące u stóp gór Atlasu. Dlatego dobrze byłoby wiedzieć, czy w razie czego należy traktować go jak wroga czy jak przyjaciela. Mówi się o tym, że urząd namiestnika zlecił specjalnym wysłannikom wybadanie stanowiska marabuta, jednak ten okazał się nieprzystępny. Nieznane jest również jego pochodzenie. Nosi zielony turban, co jest przywilejem wyłącznie bezpośrednich potomków Mahometa. Jego czciciele mówią, że przybył do Atlasu ze świętych okolic Arabii. Zdumiewające jest jednak to, że jego twarz wskazywałaby raczej na pochodzenie europejskie. Podobno pewien francuski podróżnik, który widział go z bliska rozpoznał w nim znajomego z okolic Metzu lub Sedanu. Powodem tego zapewne mylnego twierdzenia stało się prawdopodobnie pewne podobieństwo obu postaci.


— Tak więc jesteśmy tak samo mądrzy jak przedtem. — odezwał się jeden ze słuchaczy — O tym wszystkim wiemy już od dawna. Czy nie mówiło się do tej pory, że marabut nie żeni się i żyje w absolutnej samotności?

— Tak jest.

— W każdym razie to zastanawiające, że ten marabut musiał być żonaty.

— Nie jest to niczym złym i nie przeszkadza mu przecież żyć w samotności.

— Ale tego nie robi.

— Jak to?

— Ma przy sobie syna? Czy to ma być samotność?

— Nie całkiem. Ale gdy nasi mnisi żyją w zamkniętej wspólnocie klasztornej, to czy nie jest to samotność?

— W każdym razie niezupełna. Zresztą syn uważany jest również za świętego, podobnie jak jego ojciec. Co jeszcze piszą o Algerii?

— Dalej jest napisane:


Ekspedycja, która przed dwoma laty została wyposażona przez Niemieckie Towarzystwo Naukowe i wysłana do Afryki w celu przeprowadzenia badań na terenie Sudanu prawdopodobnie odnotowała na swym koncie znacznie większe sukcesy niż poprzednie wyprawy. Krążą pogłoski, że wojskowy członek ekspedycji, porucznik von Greifenklau wyruszył z Timbuktu w drogę powrotną. Oprócz zdobyczy czysto naukowych wiezie podobno także cenne przedmioty. Jego podróż wiedzie przez In Salah, el Golea i Tuggurt.


— Do pioruna! — zawołał jeden z Francuzów — W takim razie ten Niemiec przybędzie także tu, do Biskry. Znam ja dobrze tych nieprzyjemnych typów, którzy wyobrażają sobie, że wolno im patrzeć na nas z góry! Greifenklau? Czy to nazwisko nie jest panom znane, messieurs?

— Nie! — usłyszał w odpowiedzi.

— Wydaje mi się, że już go gdzieś słyszałem.

Przyłożył dłoń do czoła, a następnie skinął głową.

— Ach, mam już! Greifenklau to przecież ulubieniec tego starego grubianina Blüchera, który miał różne zatargi z kapitanem gwardii Richemonte. Chyba słyszeliście o Richemonte?

— To ten, który został wydalony z armii po bitwie pod Waterloo?

— Tak, ten sam. Pamiętam, że słyszałem o nim wiele podłych plotek. Mój wuj służył razem z nim i znał go dobrze.

— Nikt go potem więcej nie widział, jak gdyby zapadł się pod ziemię.

— To chyba pomyłka. Richemonte był wprawdzie zmuszony opuścić Francję, ale jednak nie zaginął. Czy wiecie, co sprawiło, że w roku 1827 Francja zablokowała Algier?

— Tak. Bej Algieru uderzył packą na muchy francuskiego konsula Devala w twarz.

— Tak, a Deval twierdził później, ze w bezpośrednim otoczeniu beja widział Richemonta.

— Znał go?

— Tak. Deval spotykał go w Paryżu i to na tyle często, że nie może być mowy o pomyłce.

— Czy Richemonte nosił w Algierze strój mauretański?

— Tak.

— Z turbanem?

— Tak twierdził Deval.

— To pewne, że Richemonte został mahometaninem.

— Po tym człowieku można się wszystkiego spodziewać. Czy jest coś jeszcze o Algierii?

— Tak, i to coś ważnego, namiestnik odbywa właśnie inspekcję kolonii. I to jest coś, co powinno nas osobiście zainteresować.

— Cavaignac i tak nas z pewnością zaskoczy. Jego przybycie oczekiwane jest w ciągu tygodnia, ale założę się, że…

Przerwano mu. Drzwi rozwarły się gwałtownie i do kawiarni wpadł młodszy oficer. Widać było, że biegł.

— Co się stało? Jakie wieści pan przyniósł? — zabrzmiało ze wszystkich stron.

Oficer odetchnął głęboko i złapał jedną ze szklanek stojących na stole. Opróżnił ją jednym haustem i odpowiedział:

— Nowina, messieurs!

— Dobra czy zła?

— To zależy. Zaraz przybędzie tu Cavaignac, namiestnik.

— Do wszystkich diabłów!

— Tak jest! Właśnie przyjechał jeden z jego adiutantów. Generał znajduje się jeszcze na drodze wiodącej z Bu Saada, ale za pół godziny tu będzie.

— Wobec tego mamy dosyć czasu na utopienie ducha wina w wodzie.

Oficerowie opróżnili swoje szklanki i wybiegli z kawiarni.

Oprócz gospodarza w sali pozostał tylko Beduin. Udawał, że nie zwraca uwagi na rozmowę, ale zrozumiał każde słowo. Podniósł się teraz z krzesła, odłożył fajkę i sięgnął do kieszeni. Położył małą srebrną monetę obok filiżanki i opuścił kawiarnię. Wyszedł na plac, gdzie w cieniu domów przekupnie zachwalali swój towar. Podszedł do mężczyzny stojącego za górą suszonych daktyli.

Sprzedawca był wysokim, chudym człowiekiem, ubranym w strój tubylca. Nie sprawiał wrażenia osoby zamożnej, ponieważ jego turban zawinięty był ze starego, postrzępionego szala, a jego brudny burnus przewiązany sznurkiem z wielbłądziego włosia.

— Poszli już, — odezwał się cicho do przybysza. — Widziałem, jak wychodzili. Usłyszałeś coś?

— Tak.

— O kim mówili?

— O tobie.

— O mnie? Do wszystkich diabłów! Dlaczego akurat o mnie?

— Zaczęli mówić o tobie, ponieważ wcześniej wspomnieli o jakimś poruczniku von Greifenklau.

Siedzący liczył sobie lat około sześćdziesiąt. Na głowie nosił turban, który całkowicie zakrywał mu włosy, a jego twarz zdobiły wielkie, niemal białe wąsy. Na dźwięk nazwiska Greifenklau jego górna warga uniosła się odsłaniając dwa rzędy dużych, żółtych zębów. Wyglądało to tak, jak gdyby drapieżne zwierzę szczerzyło kły na widok napastnika.

— Greifenklau? — powiedział — Niemiec?

— Tak.

Oczy starego rozbłysły niesamowicie, jednak po krótkim namyśle opuścił podniesioną głowę.

— To nie on. To musi być ktoś inny.

— Dlaczego?

— Ten, o którym myślę od dawna nie jest już porucznikiem. Minęło przecież ponad trzydzieści lat. Kim jest ten Greifenklau, o którym mówili?

— Członkiem afrykańskiej ekspedycji wysłanej przez Niemców.

— Skąd pochodzi?

— Nie wiem.

— Gdzie teraz jest?

— Wyruszył z Timbuktu w drogę powrotną do domu.

— Ach! To ważne!

— Bardzo ważne, kuzynie. Wiezie mianowicie ze sobą wielkie skarby.

— Do diabła! Nie mylisz się przypadkiem?

— W gazecie o tym piszą.

Oczy starego błyszczały niczym oczy drapieżnika.

— Jaką drogę obrał?

— Jedzie do Tuggurt przez In Salah i el Golea.

Stary o mało nie podskoczył z radości na swoim siedzeniu.

— Do Tuggurt? — spytał — W każdym razie to ten Europejczyk, o którym donosili nasi szpiedzy.

Drugi mężczyzna przytaknął. Na jego twarzy obojętność ustąpiła miejsca przebiegłości.

— Nie wątpię w to.

— Kto mu towarzyszy?

— Oprócz poganiaczy wielbłądów trzydziestu wojowników z plemienia Uled Idenan.

— Tych nietrudno pokonać. Oficerowie mówili więc o mnie coś ciekawego?

— Że po bitwie pod Waterloo wyrzucili cię z armii.

— Niech ich diabeł porwie! Co jeszcze?

— Że Deval rozpoznał cię kiedyś w otoczeniu beja.

— Szkoda, że ten konsul nie był wtedy ślepy!

— Dalej mówili o tobie nie wiedząc, że to ty.

— Jak mam to rozumieć?

— No bo mówili o Ain el Fransawi.

— I co powiedzieli?

— Że ten człowiek stanowi dla nich zagadkę.

— Mam nadzieję, że pozostanie nią w dalszym ciągu.

— Następnie wymienili marabuta Hadżi Omanah.

— Mam nadzieję, że on także był dla nich zagadką.

— Tak.

— Sami są sobie winni. Trzeba było tylko posłać do niego mądrych ludzi, którzy potrafiliby go przesłuchać. Ale dlaczego tak prędko uciekali?

— Bo otrzymali pilną wiadomość, że przyjeżdża generał Cavaignac.

— Ach! Tak też myślałem. Kiedy się tu pojawi?

— Za pół godziny, i ten czas właśnie dobiega końca.

— To się pośpiesz! Biegnij mu naprzeciw, żeby wiedział, że tu jestem.

Mężczyzna oddalił się natychmiast nie odezwawszy się już ani słowem. Szybko kroczył w kierunku tego miejsca na obrzeżu miasteczka, gdzie zbierały się oddziały francuskie, aby powitać namiestnika.

Stało tam też wielu tubylców, którzy usłyszeli o wizycie Cavaignaca. Zasłynął on swoimi zwycięstwami i właśnie za to był podziwiany.

W chwili, kiedy Maur dotarł na miejsce oczom zebranych ukazał się właśnie orszak konny zbliżający się do miasta od zachodniej strony prowadzony przez kilku Turkos. Jeźdźcom towarzyszył oddział Chasseurs d’Afrique.

Kiedy generał Cavaignac dotarł w pobliże oddziałów, ich oficerowie przyłączyli się do jego orszaku, tak że generał jechał na czele. Bębny warczały, muzyka grała, a żołnierze salutowali. Generał odpowiedział na pozdrowienie, przegalopował wzdłuż pierwszego szeregu żołnierzy, po czym odebrał krótki meldunek dowódcy, a następnie wypytując go o miejscowe sprawy udał się w kierunku miasta.

— Czy zadowolony jest pan z ludności?

— Do tej pory nie mogłem narzekać, generale.

— Jeżeli tylko będzie pan przestrzegał wszystkich moich poleceń, także w przyszłości nie będzie się pan uskarżał. W oczach Beduina łagodność równoznaczna jest ze słabością. Należ) go traktować bardzo surowo ale sprawiedliwie i to dopiero wywiera na nim jakieś wrażenie. A jak to wygląda z górskimi plemionami?

— Trzymają się z dala od miasta.

— Czy ich szejkowie przyjęli burnusy?

Francja mianowicie podarowała każdemu szejkowi cenny burnus, co w oczach Beduinów miało uchodzić za haracz świadczony przez Francję, ale jednocześnie zdawali oni sobie sprawę z tego, że przyjmując ów dar popadają w zależność od Francji.

— Nie.

— To zły znak. Czyżby nie oferował im pan tych burnusów?

— Ależ tak.

— Odmówili przyjęcia?

— Nie, są na to zbyt sprytni.

— To co się stało?

— Kiedy tylko moi posłańcy zjawiali się w miejscu, gdzie powinien był znajdować się obóz, miejsce okazywało się puste.

— To jeszcze gorzej. To jest tak, jak gdyby strzelać kulą w miękką, nie stawiającą oporu ziemię. Podczas gdy kula potrafi rozbić i skruszyć najtwardszy kamień, taki strzał w ziemię jest całkowicie bezużyteczny. Chciałbym panu poradzić…

Zamilkł. Jego spojrzenie padło na Maura, który akurat stał przy drodze, którą zmierzali do miasta. Generał wstrzymał swojego konia i na jego tak zazwyczaj surowej twarzy ukazał się wyraz zadowolenia.

— Ach! To ty! — odezwał się.

Maur skrzyżował ramiona na piersi i skłonił się głęboko.

— Allah jikum ma ‘ak!

— Sam jesteś?

— Nie.

— Czy jest tu także twój krewny?

— Tak.

— Gdzie?

— Tam, na rynku.

— Handluje owocami?

— Tak.

— Są dobre?

Pytanie to musiało mieć jakieś ukryte znaczenie, ponieważ Maur uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— Jak zawsze.

— To niech mi przyniesie. Dowie się, gdzie mam kwaterę.

Skinął życzliwie mężczyźnie i pojechał dalej. Dowódca garnizonu nie mógł się nadziwić, że generał spotkał w Biskrze znajomego.

— Zna pan tego człowieka, generale?

— Tak — odparł generał krótko.

— Nigdy go jeszcze nie widziałem.

— A ja dość często. Handluje owocami. Poznałem go w Blidah. Gdzie będę mieszkał?

— Mam zaszczyt oferować panu moją kwaterę.

— Przyjmuję. Jeżeli pojawi się krewny tego człowieka, proszę go natychmiast do mnie wpuścić. Chciałbym z nim porozmawiać.

— Po czym go rozpoznam?

— Po wielkich, siwych wąsach i nazwisku. Nazywa się fakihaszi Malek Omar.

Fakihaszi znaczy handlarz owocami.

Podczas gdy generał jechał na kwaterę Maur udał się z powrotem na rynek, gdzie czekał na niego stary.

— No i? — spytał.

— Rozmawiałem z nim. Zapytał mnie, czy tu jesteś.

— To chyba oczywiste. Dalej!

— Masz pójść do niego.

— Gdzie mieszka?

— Nie wiem. Musimy się dowiedzieć.

— To idź i dowiedz się!

Maur oddalił się szybko, a stan— pozostał przy swoich owocach. Po jakimś czasie jego pomocnik, którego nazywał kuzynem powrócił i opisał mu dom, który generał obrał za miejsce swojego postoju. Richemonte napełnił koszyczek z włókien daktylowych owocami i pełnym godności krokiem wolnego Araba udał się na kwaterę generała, przed którą stało dwóch strażników.

— Dokąd? — zapytał jeden z nich.

— Fil feri asker.

— Co to ma znaczyć? Mów po francusku!

— Ge… ne… rał! — sylabizował Arab udając, że nie potrafi wypowiedzieć tego słowa.

— Do generała Cavaignac? Pytany przytaknął.

— Kim jesteś?

— Fakihaszi Malek Omar.

— To znów po arabsku, wydaje mi się jednak, że tak właśnie brzmiało to nazwisko, które przekazał nam komendant. Możesz wejść!

Handlarz szedł przez ciemny, wąski korytarz i dotarł na dziedziniec otoczony dookoła kolumnami, gdzie stał dowódca garnizonu, który jeszcze raz zadał mu wszystkie te pytania, po czym zaprowadził go do przestronnej sali, w której generał odpoczywał po długiej podróży. Kiedy rozpoznał przybysza podniósł się z wygodnego fotela.

— Jak zawsze punktualny! Wiedział pan, że przyjadę do Biskry?

— Tak, mój generale?

— Widział się pan więc z moim posłańcem?

— Przed czterema dniami. Byłem wówczas w Wadi Igharghar i natychmiast udałem się do miasta po pańskie rozkazy.

Mówił teraz płynną francuszczyzną.

— Czy ma pan mi coś nadzwyczajnego do zakomunikowania?

— Niewiele. Plemię Beni Aissa zbroi się do powstania.

— Gdzie żyje to plemię?

— Na południe od Biskry

— Ilu ma wojowników?

— Jeśli wszyscy się stawią może ich być nawet kilka tysięcy.

— To niebezpieczne. Kto ich podburza?

— Marabut Hadżi Omanah, jak sądzę.

— Czy jest do nas tak wrogo nastawiony?

— Zdaje się, że tak. Ale nie sądzę, żeby zebrało się aż tylu wojowników, ponieważ kilka oddziałów znajduje się daleko na południu, a kilka pociągnęło na teren Tunezji.

— To mnie nieco uspokaja. Na północy i zachodzie kraju mamy teraz tak dużo kłopotów, że nie możemy wysłać na południe większych oddziałów. Czy ma pan wiernych informatorów?

Richemonte wzruszył ramionami.

— Dopóki im dobrze płacę, tak. — odparł.

Generał uśmiechnął się.

— Chce pan przez to powiedzieć, że wydał pan już wszystkie pieniądze?

— Nic innego, generale.

— Napełnię na powrót pańską kasę, ponieważ potrafię docenić wartość dobrego agenta. Poza tym mógłbym spowodować, że zasłużyłby pan na niezłą dodatkową zapłatę.

— Jestem do dyspozycji.

— Chodzi o marabuta.

— Tak przypuszczałem.

— Trzeba byłoby dowiedzieć się raz na zawsze, czego można się po nim spodziewać.

— Nie wie pan tego jeszcze do tej pory? — spytał szpieg z uśmiechem.

— Niestety nie. Jak się wydaje zlecałem to zadanie nieodpowiednim ludziom, a teraz powierzam je panu. Odważy się pan odnaleźć tego człowieka i wybadać go?

Zapytany zrobił zafrasowaną minę.

— To będzie trudne! — powiedział.

— Wiem.

— I niebezpieczne.

— Niebezpieczne? Ach, chce pan zwiększyć swoje zasługi, żebym odpowiednio podniósł wynagrodzenie! Jest pan wyjątkowo sprytny!

— Mówię tylko prawdę — powiedział Richemonte urażonym tonem.

— Dlaczego odwiedziny u marabuta miałyby być niebezpieczne, i to akurat dla pana? Uchodzi pan za dobrego muzułmanina, a przecież tysiące muzułmanów odwiedza tego świętego i z tego powodu nie zagraża, im żadne niebezpieczeństwo.

— Możliwe. Ale niech pan zauważy, generale, że nazywają mnie Okiem Francuza. Tak samo jak ja się palę do tego, aby przejrzeć marabuta, tak marabut nie może się doczekać, aż dostanie w swoje ręce Oko Francuza. Wystarczy byle potknięcie żebym się zdradził, a wtedy będę zgubiony.

— Nie ma pan więc nic innego do roboty, jak tylko zachowywać ostrożność.

— Wygląda to na o wiele łatwiejszą sprawę, niż jest w rzeczywistości.

— To znaczy, że nie chce się pan podjąć tego zadania?

— Ależ tak, pod warunkiem, że będę zadowolony z zapłaty.

— Ach, o to chodzi! Ile pan żąda za pewną informację o nastawieniu marabuta do nas?

— Oprócz normalnych kosztów pięć tysięcy franków.

Cavaignac wstał i przemierzał pomieszczenie tam i z powrotem.

Wreszcie zatrzymał się przed szpiegiem.

— To dużo, ale mimo to jestem gotowy zapłacić panu tę sumę, o ile starannie wypełni pan zadanie. Zna pan miejsce pobytu marabuta?

— Tak.

— Był pan tam już?

— Nie.

A wice jeszcze go pan nie widział?

— Nie. Wie pan przecież, że od lat zaangażowany byłem w Zachodniej Algierii i w Maroku.

— Oczywiście. Wyświadczył nam pan tam wiele dobrego, tak że mam nadzieję, że i z tym zadaniem poradzi pan sobie znakomicie. Czy jest pan do niego odpowiednio wyposażony?

— Mam wszystko. Brakuje jedynie metalu.

— Oczekiwałem pana i zaopatrzyłem się jak należy. Proszę, ale na nagrodę musi pan sobie najpierw zasłużyć.

Wyjął z kieszeni pokaźnych rozmiarów sakiewkę i podsunął ją swojemu rozmówcy. Kiedy potrząsnął nią, zawartość zadźwięczała jasno.

— Kiedy wyruszy pan w podróż?

— Jeszcze dzisiaj, generale.

— Dobrze! A kiedy otrzymam jakąś wiadomość do Constantine?

— Nie wiem, ale mam nadzieję, że dotrę tam w niespełna dwa tygodnie.

— To bardzo późno. Chyba nie będę mógł się obyć bez pana tak długo.

— Czy ma pan więc dla mnie jeszcze inne polecenia?

— Tak jest. Mówił pan o tym, że Beni Aissa zamierzają powstać przeciwko nam. Zaobserwował pan jakieś pewne oznaki takich nastrojów?

— Tak. Rozmawiałem nawet o tym z kilkoma szejkami.

— Jest pan ich przyjacielem?

— Czymś więcej niż tylko ich przyjacielem. Jestem u nich gościem.

— Jest pan u nich znany jako kto?

— Pochodzę z oazy na wschodzie i przeczesuję Zachodnią Saharę w poszukiwaniu pewnego mężczyzny, ponieważ muszę się na nim zemścić. Inaczej nie mogłem usprawiedliwić u tych ludzi mojego wędrownego trybu życia.

— 1 uwierzyli panu?

— Tak. Dla tych ludzi nic nie stanowi tak dobrej rekomendacji jak krwawa zemsta.

— To dobrze. Właściwie wolałbym, żeby pan pozostał teraz wśród tego niebezpiecznego plemienia. Miałbym wtedy pewność, że dzięki pańskim obserwacjom będę otrzymywał najświeższe informacje.

— Proszę się nie martwić, generale! Trzeba czasu, żeby zorganizować bunt. Przygotowania, rokowania i narady potrwają przynajmniej miesiąc. Jestem przekonany, że zanim zostanie podjęta jakaś decyzja powrócę już od marabuta.

— To mnie uspokaja. Niech więc pan już jedzie i możliwie szybko pojawi się w Constantine! Czy poza tym ma mi pan coś jeszcze do zakomunikowania?

— Nie.

— W takim razie chciałbym omówić z panem jeszcze jedną sprawę.

— Jestem gotów.

Generał popatrzył na niego badawczo, a jednocześnie surowo i spytał z naciskiem.

— Do udzielenia każdej informacji?

Mina szpiega nie wyrażała już takiej pewności siebie.

— Oczywiście każdej, która nie jest sprzeczna z moimi sprawami.

— Więc jednak robi pan jakieś zastrzeżenie! Jakie sprawy ma pan na myśli?

— Moje osobiste.

— I o tym właśnie chciałem porozmawiać. Od jak dawna służył pan Francji tutaj, w Algerii?

— Od 1830 roku.

— Stale w obecnej funkcji?

— Zazwyczaj.

— Czy żaden z pańskich przełożonych lub zleceniodawców nie wiedział, kim pan właściwe jest?

— Żaden.

— Dlaczego tak bardzo zależy panu na zachowaniu ścisłej tajemnicy?

— Częściowo dlatego, że leży to w mojej naturze, a częściowo dlatego, że jest to dla mnie korzystne.

— Czy nie zdecydowałby się pan na obdarzenie mnie swoim zaufaniem?

— Ufam panu, generale, w przeciwnym razie nie służyłbym panu. Ale w tej sprawie zobowiązany jestem do zachowania absolutnej tajemnicy.

— W takim razie nie będę zmuszał pana do wyjaśnień, chociaż naprawdę wolałbym współpracować z ludźmi, którzy nie mają nic do ukrycia. Ale chyba wolno mi przynajmniej spytać, czy jest pan rodowitym Francuzem?

— Oczywiście.

— Gdzie i w jakim stopniu pan służył?

— Pozwoli pan, że nie odpowiem na to pytanie.

Twarz generała spochmurniała.

— Myślę, że posuwa się pan za daleko w tej swojej tajemniczości. Wydaje mi się, że był pan zmuszony opuścić Francję.

— Nie. Wyjechałem dobrowolnie.

— Wierzę panu. Chciałbym coś dla pana zrobić. Czy ma pan w ojczyźnie jakichś krewnych?

— Nie, a przynajmniej żadnych bliższych.

— I w dalszym ciągu nikt nie może dowiedzieć się, że handlarz owoców Malek Omar i Oko Francuza to jedna i ta sama osoba?

— Tak. Tak będzie z pewnością dla pana lepiej. Gdyby prawda wyszła na jaw, nie mógłbym już dla pana pracować.

— No dobrze. Otacza się pan nieprzeniknioną tajemnicą i żąda ode mnie, żebym ją uszanował. Dlatego nie może pan oczekiwać, że w pełni panu zaufam. Wobec Beduinów odgrywa pan takiego samego tajemniczego przyjaciela jak wobec mnie, czy w ogóle wobec nas. W stosunku do kogo jest więc pan prawdziwy i szczery?

— Oczywiście w stosunku do pana, generale oraz moich ziomków.

Słowa te wypowiedziane zostały tonem szczerego zapewnienia, jednak nuta nieufności pobrzmiewająca w słowach generała spowodowała, że siwe wąsy poruszyły się odsłaniając wyszczerzone zęby. Cavaignac zauważył to i powiedział:

— Mam nadzieję, że mówi pan prawdę, ponieważ kłamstwo doprowadziłoby pana do nieuchronnej zguby. Niech sobie pan to weźmie do serca!

Opalone policzki byłego kapitana zaczerwieniły się, z oczu posypały się iskry.

— Skąd się wziął ten nagły brak zaufania? Czyżbym dał ku temu jakieś powody?

— Och, na to jest pan zbyt ostrożny. Ale będę z panem bardziej szczery, niż pan był ze mną i powiem panu, że do tej pory sprawiał pan wrażenie, iż służy Francji z pewną powściągliwością. Nawet najmądrzejszy, najbardziej sprytny człowiek zdradzi się, jeżeli jego zamiary nie są absolutnie szczere. Wydaje mi się, że służy pan temu, od kogo może się pan spodziewać większej zapłaty. Francja jest bogatsza od jakiegoś tam szejka Beduinów. Co by pan zrobił, gdyby było odwrotnie?

— Mimo wszystko służyłbym Francji! — odparł Richemonte z naciskiem.

— Ach! Naprawdę?

— Jestem nawet gotów umrzeć za Francję!

— Niech pan z tym jeszcze poczeka przez jakiś czas! To wprawdzie wielki zaszczyt umrzeć za ojczyznę, jednak więcej korzyści przynosi życie dla niej. Mam nadzieję, że pod każdym względem mogę na panu polegać! Jeszcze jedno: jak nazywa się pański towarzysz?

— Mahmud ben Ali.

— A więc syn Alego. I nie jest pańskim synem?

— Nie.

— Krewnym?

— Kuzynem.

— I także Francuzem?

— Tak.

— I również zobowiązany jest do milczenia na swój temat?

— Tak.

— To dziwne! Nie będę na pana naciskał. Będzie mi pan dobrze służył, skorzysta pan. Ale jak tylko przyłapię pana na zdradzie, pozna pan moją srogość i sprawiedliwość. Oczekuję pana jak najprędzej w Constantine. Adieu!

Richemonte ukłonił się uniżenie i odszedł. Cavaignac odprowadził go wzrokiem aż do drzwi. Potem przetarł ręką oczy i zamruczał:

— A jednak gdzieś już widziałem tę twarz! Nie jest szczera, nie budzi zaufania. Gdy jako chłopiec mieszkałem w Paryżu, naprzeciwko domu moich rodziców, na Rue d’Ange mieszkał pewien oficer, który zupełnie tak samo szczerzył zęby. Mogłem to zaobserwować, kiedy czasami wyglądał przez okno. Zajmował połowę pierwszego piętra, a w druga część należała do jego matki i siostry. Niestety nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska. Pamiętam tylko, że kiedyś jakiś pruski porucznik huzarów ustrzegł to mieszkanie przed grabieżą. Nie dowierzam temu szpiegowi i muszę zachować ostrożność.

Jego wspomnienia poprowadziły go we właściwym kierunku.

Richemonte opuścił dom w nienajlepszym nastroju. Próbował zachować spokój, ale jak tylko wrócił do swojego towarzysza i znalazł się przy straganie z daktylami dał upust swojemu niezadowoleniu.

— Twoja twarz nie lśni słonecznym blaskiem. — odezwał się kuzyn Mahmud ben Ali. — I co ja widzę, cóż za nieostrożność!

— Co?

— To, że generał nie zatrzymał daktyli.

— Och, nie mieliśmy czasu myśleć o owocach.

— Było coś ważniejszego?

— Oczywiście. Przede wszystkim powiem ci, że od dzisiaj nienawidzę tego namiestnika, ponieważ obraził mnie śmiertelnie.

I naprawdę groźnie wyszczerzył swoje żółte zęby.

— W jaki sposób? — spytał Mahmud ciekawie.

— Nie dowierza mi. Podejrzewa, że służę temu, który mi więcej oferuje.

Kuzyn zachichotał cichutko.

— I nie ma racji? — spytał.

— Ma! Ale nie powinien tak myśleć, a już absolutnie tego powiedzieć.

— Ten generał nie wydaje się być taki głupi. Będziesz to teraz rozpamiętywał i zrezygnujesz z zarobku?

— Ani mi się śni! — burknął stary.

Oparł głowę na rękach i jakiś czas patrzył w zamyśleniu przed siebie.

— Odkąd żyję zawsze spotykały mnie tylko nieszczęścia. Spodziewałem się sławy i odznaczeń, a wtedy pojawił się ten przeklęty Greifenklau. Przede mną leżało bogactwo, prawdziwe miliony — i znów wszedł mi w paradę. Straciłem honor i musiałem opuścić kraj. Odtąd prześladowała mnie tylko jedna myśl — chciałem się wzbogacić, żeby powrócić do Francji jako bogacz, ponieważ bogactwo przynosi zaszczyt. Służyłem bejowi, służyłem Anglikom, Francuzom, Beduinom. I co z tego mam? Nic, absolutnie nic! Kazałem tobie przybyć z ojczyzny, żebyś pomógł mi w realizacji mych planów. Pomogłeś mi, a i tak nic z tego nie wyszło. Nic mi się nie udaje. Teraz oferowano mi jedynie marne pięć tysięcy franków. Na co mi się zdadzą? Powiedz Henri?

— Pięć tysięcy? Za co?

— Mam wybadać marabuta Hadżi Omanah.

— Zrobisz to?

— A czy mam inne wyjście? Czy u Beduinów zarobię chociaż taką sumę?

— Dlaczego nie? — spytał Mahmud powoli i dobitnie.

Richemonte spojrzał na niego z powątpiewaniem.

— Co ci przychodzi do głowy? Skąd Kabhle weźmie taką ilość gotówki? I za co miałby mi zapłacić tyle pieniędzy?

— Och, to wydaje mi się bardzo proste.

— Chcesz być mądrzejszy ode mnie?

— Ty mnie pytasz, skąd Beduin ma brać pieniądze? Załatw mu je, wtedy chętnie odda ci jakąś część.

— Mam wrażenie, że śnisz na jawie.

— Udowodnię ci, że nie śnię. Czyż nie mówiłeś dopiero co, o tym Greifenklau, o którym mi kiedyś opowiadałeś?

— Chyba słyszałeś dość wyraźnie?

— Czy nazwisko to jest w Niemczech bardzo popularne?

— Nie sądzę.

— W takim razie on i ten, który wiezie skarby z Timbuktu muszą być ze sobą spokrewnieni.

— Możliwe. Ach, już zgaduję! Myślisz, że mogę zemścić się na jednym rabując drugiemu jego skarby?

— Oczywiście!

— Pomysł jest dobry. Działa jak balsam na moje serce i i gdyby był wykonalny, uczyniłby mnie człowiekiem bogatym.

— A dlaczego miałby być niewykonalny?

— Ten Greifenklau ma przy sobie trzydziestu wojowników z plemienia Uled Idenan, a nas jest tylko dwóch.

Młodszy położył starszemu ręce na ramionach i powiedział:

— Kuzynie, zaprzeczasz sam sobie! Tak długo byliśmy u Beni Aissa, iż musiałeś coś słyszeć o ich śmiertelnej nienawiści do ludzi z plemienia Uled Idenan.

Richemonte poderwał się z miejsca.

— Henri! — zawołał. — Nie pomyślałem o tym! Teraz widzę, że dałem ci wyśmienitą szkołę. Nie traćmy ani chwili! Natychmiast wyruszam!

— Dokąd!

— Do naszych przyjaciół z plemienia Beni Aissa.

— Myślałem, że wybierasz się do marabuta?

— To może zaczekać.

— A nasze daktyle?

— Sprzedamy. Tam pod tym starym dachem mieszka handlarz, który weźmie ode mnie wszystko, jeżeli tylko zaoferuję mu odpowiednio niską cenę. Przecież i tak handlujemy tymi owocami tylko dla niepoznaki. Zawołam go.

Przeszedł na drugą stronę placu z pośpiechem, który absolutnie nie pasował do godności muzułmanina i już po kilku minutach wrócił prowadząc ze sobą handlarza. Ten targował się przez chwilę, po czym kupił wszystkie daktyle i zapłacił za nie od ręki.

Richemonte chciał natychmiast wyruszyć w drogę, ale kuzyn powstrzymał go:

— Dostałeś od generała jakieś pieniądze?.

— Tak.

— Ile?

— Jeszcze ich nie liczyłem.

— To policz od razu!

— Po co?

— Ponieważ potrzebuję mojej części. Chciałbym kupić kilka drobiazgów.

— Kupić? Przecież niczego ci nie brakuje.

— Niczego. Ale potrzebuję fajkę, pantofle, pierścionek i parasol.

— Zgłupiałeś? Po co ci to wszystko?

— Jeszcze pytasz? Fajkę chcę podarować szejkowi Menalekowi, a pierścionek, pantofle i parasol dostanie w podarunku jego córka Liama.

— A więc ciągle jeszcze jesteś w niej zakochany?

— Musi być moją!

Powiedział to tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw. Richemonte wyciągnął sakiewkę i odliczył pieniądze.

— Masz. — rzekł — Dwie trzecie dla mnie, jedna trzecia dla ciebie.

— Zgoda. Idziesz ze mną?

— Tak. Nie chce mi się czekać tu na ciebie.

Odwiedzili kilka bazarów i wkrótce nabyli wszystkie przedmioty: wspaniałą fajkę dla szejka plemienia Beni Aissa, a dla jego córki srebrne bransolety na ręce i nogi, parę haftowanych pantofli z niebieskiego atłasu i jedwabny parasol.

Z tymi wszystkimi sprawunkami powędrowali za miasto. Na prawym brzegu Wadi Biskra rosły gęste krzewy pistacjowe. Przeciskali się przez nie w mozole, aż w pewnej chwili dobiegło ich parskanie koni. Dotarli do miejsca, gdzie stały ukryte dwa wierzchowce.

— Jeszcze tu są —odezwał się Mahmud.

— A któż miałby je nam zabrać? — zdziwił się Richemonte.

— Złodzieje, Beduini.

— Nie mają o tym pojęcia, ze są tu konie.

— Albo drapieżniki.

— Lwów i panter tutaj nie ma, a nawet gdyby były, to na łowy wyprawiłyby się dopiero nocą. Przebierzmy się szybko!

Przy siodłach wisiały sakwy, które po rozpakowaniu ukazały całą swą zawartość, wszystkie części składowe stroju bogacza. Mężczyźni zmienili strój i wkrótce wyglądali na bardzo zamożnych Beduinów.

Starą odzież zapakowali do worków i przytroczyli do siodeł, wyprowadzili konie na wolną przestrzeń, wsiedli na nie i ruszyli, ale nie wzdłuż wadi, lecz na południe drogą do Uinasz. W każdym razie droga ta nie prowadziła do marabuta.

Podczas jazdy mieli czas na podjęcie przerwanej rozmowy.

— Myślisz, że uda nam się skłonić Bem Aissa, żeby napadli na Niemca? — spytał Mahmud ben Ali.

— Z całą pewnością. — odparł stary. — Musimy im tylko powiedzieć, że jest Francuzem w żadnym wypadku Niemcem, bo do Francji są wrogo nastawieni. A poza tym towarzyszą mu ludzie z plemienia Uled Idenan, na których szukają krwawej zemsty. Wystarczy tylko słowo!

— Ale czy pozostawią nam skarby?

— Mam nadzieję. Tylko trzeba to dobrze rozegrać. Nie zgodzą się, to ich zmusimy.

— Zmusimy? Jakim sposobem?

— Widzisz, teraz ja jestem mądrzejszy od ciebie — zaśmiał się Richemonte. — Posłużę się po prostu Francuzami.

— Jak to?

— Zawezwę wojsko i napadnę na plemię, a skarbów zażądam jako mojej własności.

— A Francuzi, czy zgodzą się na taką akcję?

— Naturalnie. Dopiero co dzisiaj przekazałem generałowi, że Beni Aissa mają zamiar wzniecić bunt.

— Dobrze, ale co się stanie z moją Liamą?

— Człowieku, zupełnie ciebie nie pojmuję. Ta kobieta naprawdę pozbawiła cię rozumu!

— Czy to takie dziwne? Jest piękna jak anioł.

— Głupia Arabka, nic więcej. Ale we Francji oprócz urody ważne jest także wykształcenie.

— Która piękna i wykształcona Francuzka poślubiłaby szpiega?

— Nie używasz zbyt pięknego słowa. Zresztą czy ta Francuzka będzie wiedziała, że byłeś tu szpiegiem?

— Może się tego dowiedzieć.

— Przywieziemy ze sobą bogactwa. One wszystko zrównoważą.

— Ta dziewczyna jest mi milsza niż wszystkie bogactwa.

Richemonte poruszył wąsami.

— Jesteś niepoprawny! A czy ona odwzajemnia twoją miłość?

— Jeszcze nie wiem.

— Nie rozmawiałeś z nią o tym?

— Nie.

— Ach, to jesteś dobrym rachmistrzem. Liczysz na banki mydlane.

— Dlaczego Arabka nie miałaby kochać Francuza?

— Właśnie! — roześmiał się stary — Wystarczy, że się pojawisz i wyciągniesz rękę. A szejk? Co na to powie szejk?

— Zgodzi się jak tylko zobaczy, że mnie kocha.

— Ale obcy nigdy nie dostanie córki szejka, chyba że stanie się członkiem plemienia.

— Dobrze, to zostanę Beduinem.

— Henri, naprawdę zaczynam wierzyć w to, że ta tak zwana miłość nawet najrozumniejszego człowieka może odwieść od zmysłów.

— Ty nigdy nie kochałeś?

— Oczywiście, że byłem zakochany.

— Ty? Nigdy o tym nie mówiłeś.

— To nie było konieczne. Kochałem i nadal kocham.

— Kogo?

— Siebie! Teraz już wiesz. To jest jedyna rozsądna miłość, jaką znam. Poza tym, gdybym nie miał w tym swojego interesu zabroniłbym ci jak najsurowiej takich ekstrawagancji.

— To do ciebie podobne. Człowiek twojego pokroju nie czyni nic, co nie przynosi mu korzyści. Jaki interes masz na myśli?

— Wiesz, że u Beni Aissa uchodzę za twojego ojca. Jeśli mój syn zostanie zięciem szejka, natychmiast zwiększy się znaczenie mojej osoby. Takie plemię potrafi wystawić ponad trzy tysiące wojowników. Rozumiesz więc, że posiadając taką siłę można wywierać duży nacisk.

— Masz rację. Poza tym myślę również o tym Greifenklaudzie.

— Jak to?

— Skoro szejk ma zostać moim teściem, to chyba nie będzie miał nic przeciwko temu, że podzielimy między sobą owe skarby Niemca.

— Podzielimy? Hm? — zamruczał stary. — Zgodnie z naszą umową dostaję zawsze dwie trzecie.

— To inna sprawa. Tamta umowa dotyczyła tylko tego, co zarabialiśmy zbieraniem informacji.

— I myślisz, że tym razem dostaniesz połowę?

— Nie tylko myślę, ale nawet żądam!

— W porządku. Ale w takim razie kasa wojenna w Ardenach to już inna sprawa. Sam ją odkopię, bez twojej pomocy.

— Nie wiesz przecież, gdzie leży.

— Odnajdę to miejsce.

— Ty przecież nigdy nie wrócisz do Francji!

— Dlaczego nie? Wrócę, jak tylko zdobędę bogactwo.



Ryk pantery


Pomiędzy dwoma szlakami karawan przebiegającymi na zachód od Uinasz do El Baadsz i na wschód od Tahir Raffa w kierunku Umm et Thiur rozciąga się z północy na południe rozległa nizina. Przez jej północną część przepływa Wadi Dżeddi, a przez południową Wadi Itel, co stanowi pewny dowód na to, że ta część pustyni nie całkiem pozbawiona jest wody i wilgoci. Umm et Thiur znaczy „matka ptaków”. A tam, gdzie są ptaki, tam nie może zabraknąć drzew i krzewów. I rzeczywiście okolica ta stanowiła oazę zieleni na rozległej pustyni.

Tutaj osiadła na jakiś czas część Beni Aissa pod dowództwem szejka Menaleka, aby wypasać swoje stada. Od zieloności równiny odbijała się przyjemnie biel namiotów Beduinów. Konie biegały wolno, bydło pasło się spokojnie, a wielbłądy i owce leżały na ziemi i przeżuwały. W pobliżu namiotów Beduini przyswajali młodym koniom słynną arabską szkołę jazdy. Inni leżeli w namiotach, przed i pomiędzy nimi, palili fajki i przyglądali się pracowitej krzątaninie swoich żon i córek, które biegały tam i z powrotem. Nie zasłaniały twarzy, ponieważ Beduin nie zmusza do tego swoich kobiet tak jak to czynią Arabowie żyjący w miastach.

Od zachodu, od strony Wadi Jahama, która niedaleko El Baadsz łączy się z Wadi Itel, zbliżał się jeździec. Jego koń musiał przebyć daleką drogę, ponieważ był tak zmęczony, że z trudnością dawał się przymusić do szybszego biegu. Jeździec był jeszcze młodym, około dwudziestoletnim mężczyzną. Jego górną wargę pokrywał tylko krótki, miękki meszek. Nosił biały burnus Beduina, a kolorowa, malowniczo przewiązana chusta chroniła jego głowę przed promieniami słońca. Pochodzenia arabskiego było również siodło i uprząż, natomiast broń, jaką posiadał należała w tych stronach do rzadkości. Na kolanach mężczyzny leżała bowiem dwulufowa strzelba, a z toreb wiszących u siodła wystawały kolby pistoletów. Mimo to, ten młody mężczyzna nie wyglądał na Europejczyka, lecz raczej na Beduina, co było łatwo poznać już choćby po oczach rozbłysłych radością na widok ścielącego się przed nimi krajobrazu. Było to wejrzenie człowieka, który po długiej nieobecności wraca nareszcie do miejsc swojego dzieciństwa. Pasterze zauważyli go już z daleka. Koń, poganiany przez jeźdźca, galopował ostatkiem sił. Mężczyzna zatrzymał go przed pasterzem stojącym najdalej od duaru.

— Muharak, niech dzień twój będzie błogosławiony! — powiedział.

— Neharak saaide, oby dzień twój przyniósł ci szczęście! — odpowiedział pasterz.

Ale kiedy dokładniej przyjrzał się twarzy przybysza, wykrzyknął:

— Allah il Allah! To przecież Saadi! Mało brakowało, a byłbym cię nie rozpoznał!

— Czyżby czas tak bardzo zmienił moją twarz?

— Nie, ale chyba ogarnęła mnie ślepota!

— Jak się wiedzie synom Beni Aissa?

— Służą Allachowi.

— A stada?

— Allach uczynił je płodnymi, tak że rosną z dnia na dzień.

— Czy Menalek, szejk plemienia, jest w wiosce?

— Siedzi przed swoim namiotem i cieszy się swoją mądrością.

— A Abu Hassan, mój brat, czy jest zdrowy?

— Allach zwiastował mu długie życie i radość ze swojego syna.

— Zobaczę, czy ucieszy się na mój widok.

I pogalopował na przełaj przez stada w kierunku namiotu szejka. Zgodnie z relacją pasterza szejk siedział przed namiotem i palił fajkę. Widział zbliżającego się jeźdźca, a kiedy ten zsiadł z konia, aby jako naczelnika plemienia powitać go z uszanowaniem, czoło szejka zmarszczyło się.

— Allah jikun ma’ak, Bóg z tobą! — powiedział Sadi.

— Ruh lil dszehennem, idź do diabła! — brzmiała odpowiedź.

Przybyły podniósł głowę.

— Ma fehimtu, nie zrozumiałem — powiedział.

— Idź do diabła! — powtórzył szejk.

Wtem rozbłysły oczy przybysza.

— Jesteś starszy ode mnie, więc ci wybaczam!

— Nie potrzebuję twojego przebaczenia!

Już młodzieniec miał na ustach szorstką odpowiedź, gdy wtem podniosła się kotara u wejścia do namiotu i ujrzał obraz tak piękny, że zapomniał o ostrych słowach. Ojciec w ogóle tego nie zauważył, kiedy tuż za jego plecami pojawiła się córka. Mogła sobie liczyć około piętnastu lat, a tym samym uchodzić za dorosłą kobietę, ponieważ mieszkańcy gorącego Południa dojrzewają szybciej niż ludzie z zimnej Północy. Miała takie miękkie, melancholijne rysy twarzy, jakie często można zauważyć u kobiet Orientu. Jej wielkie oczy patrzyły z powagą, która nadawała jej młodości coś wzruszająco natchnionego. Czarne włosy splotła w grube warkocze i przystroiła złotymi nitkami. Jej czoło i szyję przyozdabiały złote i srebrne łańcuchy. Ubrana była w szarawary z czerwonego jedwabiu, a bose stopy obute miała w pantofelki w takim samym kolorze. Stroju dopełniała niebieska kamizeleczka haftowana złotem, rozpięta z przodu i biała koszula z szerokimi rękawami zaledwie w połowie okrywającymi piękne, pełne ramiona. Wokół kostek nóg i na przegubach dłoni pobrzękiwały srebrne pierścienie i klamry z ciężkiego złota. Na widok chłopca Liana zaczerwieniła się. Prosząco położyła palec na wargach i natychmiast zniknęła za zasłoną zamykającą wejście do namiotu. Ojciec nic nie zauważył, ale Saadi zrozumiał wymowę gestu dziewczyny. Dlatego też przełknął gorzką odpowiedź i powiedział po prostu:

— Wybacz mi! Masz rację! Młodość nie ma prawa przebaczać starości!

Złapał konia za cugle i poprowadził go wzdłuż namiotów i zatrzymał się dopiero przed najmniejszym i najuboższym. Na odgłos końskich kopyt namiot się otworzył i wyszedł z niego Beduin, w którym natychmiast rozpoznać było można starszego brata przybyłego młodzieńca. Obaj byli do siebie bardzo podobni, jednak twarz starszego wyglądała o wiele poważniej i surowiej.

— Abu Hassan!

— Saadi!

Po tych okrzykach bracia padli sobie w objęcia. Namiot otworzył się ponownie i w wejściu ukazała się kobieta w dość nędznym stroju, który jednak nie zdołał przyćmić jej piękności. Poczekała, aż mężczyźni rozluźnią powitalny uścisk, po czym podeszła do Saadiego, z promiennym uśmiechem wyciągnęła do niego rękę i odezwała się:

— Witaj w domu!

— Chwała Allachowi! Nareszcie słyszę jakieś miłe słowo!

— Kto ci go poskąpił? — spytał jego brat prędko poważniejąc.

— Szejk.

— Musisz mu wybaczyć, bo jest na ciebie rozgniewany.

— Dlaczego?

— Bo poszedłeś do giaurów.

— Czy Allach tego zabronił?

— Nie, ale Menalek nienawidzi Francuzów.

— Nie opuściłem was z powodu Francuzów.

— A czy Anglik, z którym odszedłeś nie był również giaurem?

— Tak, ale czyż nie był przedtem gościem szejka?

— Masz rację, ale szejk nienawidzi cię również dlatego, że Liama, jego córka nie chce o tobie zapomnieć.

— To Allach jest panem serca, a nie człowiek. Czy pozwolisz mi wejść do swojego namiotu, bracie?

— Wejdź! Co moje, to i twoje. Ja jestem tobą, a ty mną.

Obaj zniknęli w namiocie. Żona starszego brata zdjęła koniowi siodło i klepnęła go na znak, że jest wolny i może się paść, po czym również weszła do namiotu, aby obsłużyć gościa. W chwilę później Liana opuściła namiot ojca i poszła w kierunku pasących się stad. Od czasu do czasu przystawała i rozglądała się dookoła. Wreszcie zniknęła w czeluści wąwozu. Wkrótce po tym Abu Hassan i Saadi wędrowali od namiotu do namiotu i młody mężczyzna witał się ze wszystkimi. Kiedy się już z tym uporał, rozstał się z bratem i udał w kierunku wąwozu.

Ten wąwóz musiał przede wszystkim odwiedzić. To tutaj przed dwoma laty, kiedy plemię, podobnie jak dzisiaj, rozbiło obóz w tej okolicy, Liama wyznała mu, że jest jej milszy niż wszyscy mężczyźni Beni Aissa razem wzięci. Nie miał pojęcia o tym, że jego ukochana wcześniej od niego obrała tę drogę. Powoli schodził w porośnięty krzakami wąwóz do tego miejsca, gdzie wtedy siedział z Liamą. Gdy tam dotarł i rozsunął zarośla i aż krzyknął z zachwytu.

— Liama! — powiedział radosnym szeptem.

— Saadi! — wyszeptała. Pochwycił jej dłonie.

— Dlaczego przyszłaś tu, na to miejsce? — spytał.

— Jestem tu każdego dnia — odparła. — A ty, po co przyszedłeś?

— Bo kiedyś znalazłem tu ciebie.

— Myślałam, że zapomniałeś o tym miejscu.

— Nigdy, nigdy go nie zapomnę, jak długo Allach pozwoli mi żyć! Czy przychodziłaś tu codziennie?

— Codziennie.

— A więc myślałaś o mnie? — spytał w najwyższym stopniu uradowany. — O mnie, biedaku? Ty, córka bogatego szejka?

— Allach czyni wszystkich ludzi bogatymi.

— Tak, masz rację! Ja też jestem bogaty, bogaty w miłość do ciebie, najpiękniejszej córy wszystkich namiotów na pustyni! Czy pamiętasz jeszcze, co sobie obiecaliśmy, przed rozstaniem?

Nic nie mówiła, ale skinęła głową.

— Obiecaliśmy sobie wzajemną wierność na całe życie. Ja dochowałem przysięgi. A ty, Liamo?

— Ja także!

— Dziękuję ci, rozkoszy mojego życia!

Przycisnął ją do siebie i ucałował jej usta.

— A twój ojciec? — spytał potem.

— Allach pokieruje jego wolą.

— Tak, Allach jest wszechmocny i dobry. Czy i ty mnie potępiasz za to, że odszedłem z Anglikiem?

— Nie, Saadi!

— Dziękuję ci! Czy mam porozmawiać z twoim ojcem i powiedzieć mu, że chcesz być moją?

— Powiedz mu to!

— Nie było mnie tu dwa lata. Czy nikt się nie pojawił, kto chciałby wyciągnąć po ciebie rękę?

— Było kilku takich.

— I co szejk na to?

— Byli dla niego zbyt biedni.

— Och, przecież ja jestem jeszcze uboższy niż oni. Otrzymałem wprawdzie od Anglika trochę pieniędzy w podarunku, ale na razie nie posiadam nawet owcy, którą mógłbym zabić, gdy odwiedzi mnie jakiś gość. Kim byli ci mężczyźni, którzy chcieli mi ciebie ukraść?

— Syn szejka plemienia Merafig, stary emir plemienia Uled Sliman, a następnie szejk Uled Dszema. Przyjechało także dwóch obcych Arabów ze Wschodu, ojciec i syn, szukający zemsty. Syn chodził za mną ciągle i musiałam przed nim uciekać.

— Gdzie teraz są?

— Nie wiem, ale wkrótce tu wrócą.

— Powiedział ci to ten syn?

— Tak.

— Jak się nazywa?

— Mahmud ben Ali.

— A jego ojciec?

— Malek Omar.

— Jak ten ben Ali, syn Alego mógł się tak nazywać, skoro jego ojciec nazywa się Omar? Czy był młody?

— Starszy od ciebie.

— Piękny?

— Nie był brzydki.

— Odważny?

— Nic takiego nie widziałam.

— Bogaty?

— Obaj mężczyźni stale mieli przy sobie dużo sztuk złota.

— Malek Omar! Widziałem kiedyś człowieka, który nazywał się Malek Omar i był fakihaszi. Handlował owocami i miał wolny wstęp do domu generała. Ale to chyba ktoś inny. Czy jego syn wyznał ci swą miłość?

— Nie, ale jego oczy mówiły to, o czym milczały usta.

— To dobrze! Nikt nie powinien starać się o ciebie. Porozmawiam jutro z twoim ojcem i na pewno mnie wysłucha.

— Nie jutro, lecz jeszcze dzisiaj!

Słowa te zabrzmiały gniewnie tuż obok nich. Zaskoczeni i wystraszeni obejrzeli się prędko i ujrzeli szejka z twarzą czerwoną od gniewu i błyszczącymi oczami.

— Giaur!

Tylko to jedno słowo rzucił w kierunku Saadiego, lecz dla wierzącego muzułmanina nie ma większej obrazy niż to właśnie słowo, zawiera bowiem w sobie wszystko zło, jakiego nie można wyrazić nawet przy pomocy tysiąca innych obraźliwych wyrazów. Saadi cofnął się o krok i ręką sięgnął po nóż.

— Giaur! Niewierny! — powtórzył szejk.

Saadi wyciągnął nóż z pochwy, lecz Liama rzuciła mu się na szyję.

— Zatrzymaj się! Schowaj swój nóż! To mój ojciec! — krzyczała.

To wystarczyło, aby odzyskał panowanie nad sobą.

— Posłucham cię, Liama — powiedział. — Ale opuść to miejsce! Nie wolno ci usłyszeć, co tu powiemy. To, co usłyszą moje uszy mogę wybaczyć, ale to, co usłyszeli inni musi zostać pomszczone.

— Nie, zostań! — rozkazał jej szejk. — Musisz zobaczyć, jak wdeptuję w ziemię tego przyjaciela Francuzów.

Dziewczyna nie wiedziała, czy ma odejść, czy raczej pozostać na miejscu. Z punktu widzenia honoru rację miał Saadi, ale do czego mogło dojść, gdyby się oddaliła i nie próbowała ich pogodzić.

Ukochany odgadł jej myśli.

— Odejdź, Liama! — poprosił. — Kocham cię i nie uczynię niczego, co mogłoby cię zasmucić.

Spojrzała mu badawczo w oczy i powiedziała:

— Ufam ci. Odchodzę!

— Nie, zostaniesz! — rozkazał szejk.

Wyciągnął rękę, żeby ją przytrzymać, ale wyślizgnęła mu się i zniknęła w zaroślach.

— Maszallah! Jest posłuszna bardziej tobie, niż mnie — wykrzyknął szejk. — Na Allacha, srogo was ukarzę, ale najpierw sprawię ci lanie, aż padniesz u moich stóp!

Uniósł pięść. Saadi wyprostował się.

— Szejku Menalek, jesteś dzieckiem czy mężczyzną? Czyż Prorok nie naucza: kobiety i dzieci są niewolnikami gniewu, lecz mężczyzna potrafi go opanować? Ostrzegam cię! Dałem Liamie słowo, że nie uczynię niczego, co mogłoby ją zasmucić, ale spróbuj mnie dotknąć, a staniesz się synem śmierci!

Menalek opuścił podniesioną pięść. Znał Saadiego i wiedział, że dotrzyma słowa.

— Ach, grozisz mi? — odezwał się.

— Nie. To ty zagrażasz sobie zmuszając mnie do tego. A teraz mów, co masz do powiedzenia! Wysłucham cię spokojnie i dam swoją odpowiedź.

Szejk obrzucił go nienawistnym spojrzeniem.

— Podnosisz oczy na moją córkę!

— Kocham ją.

— A ona?

— Odwzajemnia moją miłość

— Maszallah! Kim ty jesteś i czym ty jesteś?

— Wolnym wojownikiem Beni Aissa. A czy ty jesteś czymś więcej?

— Ja jestem szejkiem tego plemienia.

— A kto cię nim uczynił? Może ty sam? Zostałeś wybrany przez nas i możesz zostać pozbawiony tej funkcji.

— Allah akbar! Policz moje stada! A co ty masz?

— Mam Allacha i samego siebie. To mi wystarczy.

— Nie bluźnij! Straciłeś Allacha, bo poszedłeś do niewiernych.

Jesteś zakałą Beni Aissa!

— Mój nóż już dawno odnalazłby drogę do twego serca, gdyby nie słowo dane Liamie.

— Twój nóż? Allah kerihm! Nie masz nawet odwagi, żeby się zemścić. Jesteś tchórzem!

Saadi pobladł. Żeby zachować spokój, musiał przywołać na pomoc całą siłę swojej miłości.

— Co ci zrobiłem, że mówisz do mnie w ten sposób? — spytał.

— Poszedłeś na służbę do niewiernego! To hańba!

— Nie byłem jego służącym, lecz opiekunem. Pokazywałem mu szlaki na pustyni i w stepie, a także zapoznałem go z przyjaznymi nam plemionami. Czy to hańba?

— Tak, ponieważ ci za to płacił.

— Nie płacił mi. Niczego od niego nie żądałem. Poszedłem z nim tylko dlatego, ponieważ spodziewałem się jakiegoś podarunku, a poza tym chciałem poznać inne okolice. Czy to hańba przyjąć podarek?

Szejk nie mógł czy też nie chciał odpowiedzieć na to pytanie, natomiast rzucił szyderczo:

— Czy twój podarek wypadł bogato?

— Jestem zadowolony — odparł Saadi ostrożnie.

— Co ci ofiarował?

— Dał mi złoto. Ten Anglik był bardzo bogaty i lubił mnie. Teraz mogę postawie sobie namiot.

— To stawiaj i wprowadź do niego żonę jaką chcesz, tylko nie moją córkę! Jak cię jeszcze raz u niej zobaczę, każę cię wychłostać tak jak to robią panowie Algieru ze swoimi niewolnikami.

— Powtarzam raz jeszcze, spróbuj podnieść na mnie rękę, a zabiję cię!

— Och, nie zrobisz tego, ty tchórzu!

— Mądry mężczyzna nie wypowiada takich słów. Naucz się ode mnie, młodszego, jak należy opanowywać namiętności! Allach jest łaskawy i miłosierny, ale i jego cierpliwość może się skończyć, a cóż dopiero cierpliwość zwykłego śmiertelnika. Dlatego teraz odejdę, ponieważ myślę o Liamie, która jest twoją córką.

Odwrócił się i ruszył przed siebie.

— Tchórz! — zawołał za nim Menalek.

Saadi był wzburzony do głębi serca, aż się w nim gotowało. Musiał bardzo mocno kochać tę dziewczynę skoro znalazł aż tyle siły, aby znieść tak ciężką obrazę i nie zemścić się natychmiast. Jakże jego dusza tęskniła do ojczyzny! A teraz, kiedy znalazł się już wreszcie pośród namiotów swojej wioski spotyka go tylko nienawiść, zamiast miłości i gniewna pogarda zamiast życzliwości. Zarośla, przez które się właśnie przedzierał, składały się z dzikich, kolczastych akacji i kłujących mimoz. Zatopiony w myślach, próbując odnaleźć spokój duszy wędrował wśród krzaków nie zwracając uwagi na kaleczące go kolce. Wąwóz stawał się coraz szerszy i głębszy, ponieważ jego dno obniżało się stopniowo. Piaszczyste do tej pory podłoże przechodziło w coraz bardziej kamieniste, tu i ówdzie leżały skalne odłamki. Na takim właśnie odłamku zatrzymał się nagle wzrok Saadiego. Na kamieniu widoczne były wyżłobienia, jak gdyby ktoś porysował go grabkami o kilku ostrych zębach. Saadi schylił się i spojrzał uważnie w głąb wąwozu, w którym zaczęło się już ściemniać.

— Allah il Allah! — wymamrotał — Gdzieś w pobliżu jest pantera!

Następnie dokładnie zbadał ślady na kamieniu.

— Są całkiem świeże.

— Pantera musiała być tu już rano. Jest głodna, ponieważ ostrzyła pazury na tym kamieniu. Dziś w nocy pojawi się w wiosce i zapoluje na nasze bydło.

Starannie przebadał ziemię i odnalazł ślady zwierzęcia, po czym podążył za nimi. Trop wiódł tam i z powrotem, jakby bestia nie była pewna, w którą stronę ma się zwrócić.

— Pantera nie miała jeszcze legowiska. Dopiero szukała odpowiedniego miejsca — myślał Saadi. — Przyszła tu prawdopodobnie rano i to sama, żeby znaleźć nową kryjówkę. Zostawiła gdzieś samicę z młodymi i wróci po nie jak tylko zorientuje się, że na tym terenie da się coś upolować.

Obserwacje te świadczyły o tym, że Saadiemu nie brakowało doświadczenia. W każdym razie Anglik, do którego się przyłączył, nie był tak zwanym niedzielnym myśliwym.

— Nie mam przy sobie strzelby, a poza tym wkrótce nastanie noc. W dzień pantera się kryje, natomiast nocą poluje. Gdyby mnie teraz znalazła zabiłaby mnie i pożarła. Muszę zawrócić i ostrzec mężczyzn z wioski. Niech się przygotują na jej przyjście i pilnują stad.

Wspiął się po stromej ścianie wąwozu. Przed nim w oddali leżała wioska. Ledwo ją rozpoznawał, ponieważ w tych stronach prędko zapadał zmierzch i równie szybko przechodził w całkowitą ciemność. Zanim jeszcze dotarł do wioski ujrzał żarzące się małe ogniska, przy których kobiety gotowały kolację. Udał się wprost do namiotu szejka, ponieważ uznał, że jego obowiązkiem jest zameldować zwierzchnikowi o swoich podejrzeniach, jako że on sam nie ma prawa zwołać zebrania. Także przed tym namiotem płonął ogień, a przy nim siedział Menalek i przyglądał się, jak jego żona i córka przyrządzały kuskus. Ujrzawszy nadchodzącego młodzieńca sięgnął po nóż.

— Czego tu chcesz? — spytał groźnie — Wynoś się stąd! Matka i córka były przerażone tym, co teraz miało nastąpić.

— Nie możesz mnie teraz odesłać. — odparł Saadi spokojnie — Jesteś tu szejkiem i muszę z tobą porozmawiać.

— Chcesz rozmawiać z Menalekiem, czy z szejkiem?

— Przyszedłem do szejka.

— To mów, jeżeli kobiety mogą tego słuchać.

— Mogą. Zwołaj wszystkich mężczyzn i powiedz im, że dzisiejszej nocy przyjdzie pantera z wizytą do naszego stada.

— Ty chyba zwariowałeś! — roześmiał się szejk.

— Znalazłem ślady pantery.

— Twoje oczy są ślepe z miłości. Idź do namiotu brata i wyśpij się! Jutro wrócą ci zmysły.

— Wielka jest twoja nienawiść, ale nie może dopuścić do tego, abyś zaniedbywał swoje obowiązki. Skoro tylko szejk odbierze meldunek o pojawieniu się pantery ma obowiązek zwołać zebranie.

— Grozisz mi?

— Nie. Ale jak tego nie zrobisz, to ja sam zadmę w róg. Wskazał przy tym na wielki róg bawoli wiszący u wejścia do namiotu. Na dźwięk rogu zbierali się mężczyźni na naradę.

— Spróbuj tylko! — powiedział szejk. — Ani mi w głowie zamęczać ludzi twoimi kłamstwami.

— Jesteś wolnym człowiekiem i masz swoją wolę, ale i ja mam swoją. Skoro ty wzbraniasz się przed wypełnieniem swojego obowiązku, nie pozostaje mi nic innego, jak przejąć sprawy w moje ręce.

Przyłożył dwa palce do ust i zagwizdał. Ostry ten dźwięk był sygnałem alarmowym Beni Aissa.

— Coś ty zrobił? — przestraszył się szejk.

— Zwołam dżemmę, żeby wszystkich ostrzec przed panterą, a zarazem zadać pytanie, na co zasługuje szejk, który nie dba o bezpieczeństwo swoich ludzi.

Dżemma to zebranie starszyzny plemiennej, na którym radzi się o najważniejszych sprawach, a nawet zdejmuje i obiera szejków.

— Zmuszasz mnie? A więc dobrze? — odparł szejk z gniewem Ale pamiętaj, że się zemszczę!

— Spełniam tylko mój obowiązek i mc boję się ciebie.

Na dźwięk gwizdu Saadiego mężczyźni poderwali się od ognisk lub wybiegli z namiotów i nasłuchiwali drugiego sygnału, żeby zorientować się, w którą stronę mają wyruszyć. Chcąc nie chcąc Menalek przytknął róg do ust i zadął.

Ledwie przebrzmiał dźwięk sygnału, a już mężczyźni zgromadzili się przed namiotem szejka, natomiast kobiety i dzieci pozostały przy swoich zajęciach. Wiedziały, że nie wolno uczestniczyć im w obradach. Nawet Liama i jej matka musiały się oddalić.

Dookoła szejka utworzono wielki krąg.

— Posłuchajcie, wy mężczyźni naszego plemienia, co mam wam do powiedzenia — zaczął.

Wskazując na Saadiego kontynuował:

— Ten odszczepieniec, który wędrował z niewiernymi zmusił mnie do tego, abym was zwołał i ostrzegł, że dziś w nocy możemy spodziewać się odwiedzin pantery. Wierzycie w to?

— To nieprawda! — rozległ się głos jakiegoś młodego zarozumialca.

— Ja też uważam to za kłamstwo! Dlatego proszę o wybaczenie, że was niepokoiłem, ale zostałem do tego zmuszony.

Wtedy zabrał głos sędziwy starzec, który był członkiem rady starszych:

— Odkąd to panuje u nas taki zwyczaj, że młodzi wyrywają się ze swoim zdaniem zanim starsi zdążą coś powiedzieć? I odkąd to wieści, które wprawdzie brzmią niewiarygodnie, bez sprawdzenia ich nazywamy kłamstwem? Od wielu lat nie straciliśmy ani jednego zwierzęcia z naszego stada, ale dlaczegóż to Allach nie miałby nasłać na nas pantery? Niech Saadi powie nam lepiej, co widział!

Godność płynąca z wieku starca wywarła takie wrażenie, że szejkowi nawet nie przyszło na myśl sprzeciwić mu się. Również inni milczeli dając tym do zrozumienia, że w pełni zgadzają się z mówcą.

Saadi wysunął się do przodu.

— To, o czym zameldowałem jest prawdą, a nie żadnym kłamstwem. Znajdowałem się właśnie w wąwozie biegnącym w kierunku Wadi Itel, kiedy wyraźnie widziałem ślady pantery. Były duże. Ta pantera to duże i silne zwierzę.

— Potrafisz rozpoznać trop pantery? — zapytał starzec.

— Tak. Anglik, z którym podróżowałem dwa lata nauczył mnie rozpoznawać ślady wszystkich zwierząt.

— Jednak gdyby pantera rzeczywiście ukryła się w wąwozie, już dawno napadłaby na nasze stada.

— Przyszła tu dopiero ostatniej nocy.

— Skąd to wiesz?

— Ślady wiodą to tu, to tam. Rozglądała się za jakąś kryjówką. Znalazłem kamień, o który ostrzyła sobie pazury. Jest głodna i gotowa do ataku.

— Wierzę, że mówisz prawdę. Zastanówmy się, co nam wypada czynić. Ale mówić będą starsi, a młodzi niechaj lepiej milczą!

Narada rozpoczęła się i trwała nader krótko. Wszyscy oprócz szejka uwierzyli w relację Saadiego. Postanowiono rozpalić wielkie ogniska i przegnać stada w pobliże namiotów. Gdyby pantera rzeczywiście pojawiła się, trzeba by było oddać jej jedną ofiarę, ale od rana rozpoczęłoby się polowanie.

Arab nie umie polować na panterę. Tak jak i lwa ma odwagę atakować ją jedynie w dzień i to w dużej grupie. Strzela do niej tak długo, aż padnie z powodu licznych, zazwyczaj lekkich ran i co za tym idzie, z upływu krwi. Zanim to jednak nastąpi rani zwykle kilku myśliwych.

Saadi był młody. Spełnił swój obowiązek i nie miał odwagi wypowiedzieć swojego odmiennego poglądu na tę sprawę.

— Wy tak postanowiliście i róbcie, co chcecie! — odezwał się szejk. — Ale ja w to nie wierzę i nie będę się przejmował żadną panterą. A i wy nie macie się o co martwić. Przed północą żadna pantera nie wyrusza na polowanie.

— Proszę czcigodne zgromadzenie o udzielenie mi głosu, chociaż jestem młody — wtrącił się Saadi.

— Mów! — zezwolił sędziwy Beduin.

— Mówiłem już, że pantera pojawiła się w tych stronach dopiero dzisiejszej nocy. Być może przebyła długą drogę i jest bardzo głodna. Ostrzyła sobie pazury, jest więc niecierpliwa. Całkiem możliwe, że odwiedzi nas jeszcze przed północą.

— Twoje słowa są dobrze wyważone, jednak zanim się zjawi, da nam znak.

— Nie! — zaprzeczył Saadi. — Pan trzęsienia ziemi, lew, ryczy udając się na łowy, a podstępna pantera ryczy dopiero wtedy, kiedy pochwyci zdobycz. Poza tym nie sądzę, aby pantera skradała się przez równinę. Myślę, że wyjdzie raczej z wąwozu, który kończy się niedaleko wioski i wtedy będzie za późno na podejmowanie jakichkolwiek środków ostrożności.

— Masz rację. Zacznijmy więc od razu! Musimy ustawić stada tak, aby namioty odgrodziły je od wąwozu.

Tak się też stało. Tylko szejk pomimo wszelkich próśb i namów nie dał się nakłonić do zabezpieczenia swoich zwierząt, ponieważ nie chciał uznać przewagi Saadiego.

Po kolacji Saadi wziął swoją dwururkę, sprawdził ładunek i szykował się do wyjścia.

— Gdzie idziesz? — spytał zatroskany brat Abu Hassan.

— Sprawdzę, czy stada są bezpieczne.

— A co cię obchodzą stada? Niepotrzebnie narażasz się na niebezpieczeństwo.

Ale Saadi oddalił się w kierunku, w którym znajdowały się stada szejka.

Od strony wąwozu wiał lekki wiaterek. Saadi był przekonany, że pantera zaatakuje właśnie stąd i postanowił poczekać na nią. Szejk nazwał go tchórzem. Już on mu udowodni, że to nieprawda. Dlatego też położył się na ziemi pomiędzy zwierzętami a wylotem wąwozu i nasłuchiwał. Dookoła obozowiska płonęły wysokie ogniska podsycane suchymi gałęziami akacji oświetlając jasno całą okolicę. Czas mijał. Do północy brakowało niecałej godziny, gdy Saadi spostrzegł jakąś postać nadchodzącą od strony obozowiska. Był to Menalek, który miał zamiar osobiście nakazać parobkom pilnującym stada, żeby pognali je w pobliże namiotów, aby w ten sposób pokazać, jak bardzo pogardza ostrzeżeniem młodzieńca.

Kiedy zwierzęta oddaliły się już, szejk podążył wolnym krokiem ku wylotowi wąwozu. Zatrzymał się. Jego biały burnus był doskonale widoczny nawet z tej odległości. Dało się słyszeć głosy jego żony i córki. Przestraszone prosiły go, żeby już wracał.

Stał od Saadiego w odległości zaledwie dwudziestu kroków, jednak nie widział go, ponieważ Saadi nie nałożył dzisiaj swojego białego burnusa. Leżąc na ziemi w ciemnym ubraniu był niemal niewidoczny.

— O Allach! — wołała Liama. — Ojcze, wracaj! Pantera może zaraz wyskoczyć!

— Milcz! — odkrzyknął niechętnie. — Nie ma tu żadnych kotów!

Ale w tej samej chwili w pobliskich zaroślach usłyszał głośny szelest, odgłos łamanych gałęzi i ujrzał, jak z niewiarygodną prędkością rzuca się na niego jakaś ciemna, wyprężona postać. Śmiertelnie przerażony odskoczył na bok, przetoczył się jeszcze kilka kroków, po czym leżał jak sparaliżowany.

Tak więc pantera skacząc chybiła i nie dosięgła swojej ofiary. Fakt ten zaskoczył to gibkie, nawykłe do zwycięstw zwierzę. Dopiero teraz dobyło z siebie głos, ponure, chrapliwe a–uuhh–a–oorr. Zaraz potem przyczaiło się i szykowało do ponownego skoku.

Szejk, który leżał kilka metrów od pantery widział zagrażające mu straszliwe niebezpieczeństwo.

— Na pomoc! — wołał, ale nie był w stanie nawet poruszyć się.

— Widzisz, że są tu koty? — rozległo się tuż koło niego.

Padł strzał. Odpowiedział mu ryk bólu i wściekłości. Huknął kolejny strzał.

Szejk został z ogromną siłą powalony na ziemię i stracił przytomność. Kiedy przyszedł do siebie i otworzył oczy ujrzał dookoła siebie mnóstwo ludzi. Niektórzy trzymali pochodnie. Obok mego klęczała jego żona i córka, obie zatrwożone.

— Co się stało? Gdzie ja jestem? — spytał.

— U nas, ojcze, — odparła Liama. — Dzięki Allachowi, że żyjesz! Uratował cię od śmiertelnego niebezpieczeństwa, gdy pantera chciała cię rozerwać. Jesteś ranny?

— Nie wierzę ci. Gdzie pantera?

Dopiero teraz przypomniał sobie, co właściwie zaszło. Liama wskazała miejsce za jego plecami.

— Tam — powiedziała. — Czy możesz się podnieść, żeby ją obejrzeć?

Wyprostował się. Niedaleko leżała martwa pantera, a obok niej klęczał Saadi, który zamierzał właśnie ściągnąć z niej skórę.

Menalek spostrzegł go i zapytał:

— Kto strzelał?

— To Saadi, — odpowiedziała Liama.

— Saadi!

W ustach szejka słowo to nabrało jakiegoś niezwykłego wyrazu. Mężczyzna spróbował podnieść się i jakoś mu się to udało. Podszedł do młodzieńca i z prawdziwym przerażeniem wpatrywał się w rzadkiej wielkości ciało tego straszliwego zwierzęcia.

— Saadi, czy to ty mnie uratowałeś?

— Allach jest dobry i łaskawy. To on tak chciał. Jemu podziękuj, nie mnie!

— Ale jak to się stało?

— Widziałem, że twoje stado znajduje się w niebezpieczeństwie i wiedziałem, że pantera przyjdzie. Dlatego wyszedłem poza obozowisko, żeby na nią poczekać. Wtedy ty nadszedłeś, i pantera zaatakowała ciebie. Wołałeś o pomoc, więc strzeliłem. Moja kula prześlizgnęła się po kości czołowej i nie trafiła pantery w oko, jak zamierzałem. Gdy wtedy pantera znów skoczyła, jednak w trakcie skoku, moja druga kula trafiła ją prosto w serce. Wprawdzie zwierzę padając przygniotło cię do ziemi, ale nie jesteś ranny. Teraz leży tu martwe, a tobie nic się nie stało. Allachowi niech będą dzięki, panu życia i śmierci!

Szejk nie był w stanie nic odpowiedzieć. W jego duszy kłębiło się tysiąc różnych potężnych uczuć. Podał Saadiemu rękę.

— Uratowałeś mnie od śmierci. Jesteś mądrzejszy ode mnie i Allach dał ci odważne serce, które nie drży przed panterą. Proszę, zapomnij, że cię obraziłem!

Oczy młodzieńca błyszczały z podniecenia.

— Zapomnę o wszystkim, co mi powiedziałeś, jak gdybym nigdy tego nie słyszał, — odpowiedział. — Jesteś szejkiem i nie wolno mi gniewać się na ciebie.

— W takim razie przyjdź do mnie jak tylko uporasz się z tą skórą!

Menalek ujął dłonie żony oraz córki i poszedł z nimi do swego namiotu.

— Czy ciągle jeszcze nienawidzisz swojego wybawiciela? — odważyła się zapytać matka.

— Jakże bym mógł? Pokazał przecież, że młodzieniec może czasem zawstydzić starego.

Menalek był dumny, jednak po tym straszliwym wstrząsie musiał zmienić swoje poglądy. Większość mieszkańców namiotów pozostała przy Saadim, aby móc podziwiać nadzwyczajną wielkość pantery. Było to z pewnością jedno z tych starych zwierząt, które żyją w samotności i nawet do swoich pobratymców są wrogo nastawione. Nazywane są podobnie jak słonie samotnikami. Ze względu na swoje doświadczenie, przebiegłość i podstępność stanowią dla ludzi podwójne zagrożenie.

Wkrótce potem Saadi został triumfalnie odprowadzony do obozu. Skórę oddał do wyprawienia, żonie swojego brata, a sam potem udał się do namiotu szejka.

Przyjęto go całkiem inaczej niż za pierwszym razem. Musiał zająć zaszczytne miejsce obok Menaleka, otrzymał fajkę i tytoń. Usługiwała mu Liama Przez dłuższy czas mężczyźni w milczeniu palili fajki. Wreszcie szejk odłożył swoją i odezwał się:

— Saadi, dzielny synu Beni Aissa, zachowałeś mnie przy życiu, kiedy stałem już u wrót śmierci. Czy kochasz Liamę, moją córkę?

— Kocham ją z całego serca! Moje życie należy do ciebie i do niej. Dlatego narażałem się, gdy zaatakowała cię pantera. Szejk zwrócił się teraz do córki.

— Liama, ty rozkoszy moich oczu, czy twoja dusza sprzyja temu dzielnemu młodzieńcowi?

— Tak, ojcze! Allach podarował mu moje serce. Allach jest wszechpotężny, nie wolno mu się sprzeciwiać!

— Niech więc zostanie twoim mężem, a ty jego żoną jak długo Allach obdarzy was życiem. Daję wam moje błogosławieństwo i niech pozostanie z wami do końca waszych dni!

Połączył ich ręce. Następnie jego żona położyła swoje dłonie na ich głowach. Ci potomkowie Ismaela zachowali obyczaje swoich przodków w ich prastarej formie.

— Jesteście więc już teraz mężem i żoną, — powiedział szejk. — Z nastaniem nowego miesiąca wyprawimy wielkie wesele. Od tej chwili Saadi może zamieszkać w moim namiocie. Liama jest moją córką, a Saadi moim synem. To, co posiadam jest również jego własnością. Nich się stanie wola Allacha.



W wiosce Beni Aissa


Następnego ranka do wsi przybyło trzech mężczyzn. Ich burnusy pokrywał kurz, a wygląd zdradzał, że mają za sobą długą i ciężką podróż.

Przed namiotem szejka zeskoczyli z koni. Szejk wyszedł zza zasłony przysłaniającej wejście do namiotu i ujrzawszy przybyszów zmarszczył czoło.

— Kim jesteście? — spytał.

— Jesteśmy Tuaregami — odparł dumnie jeden z mężczyzn. Tuaregowie to składający się z licznych plemion lud pustynny o skórze nieco ciemniejszej od Maurów, powszechnie znany jako zuchwali rabusie.

— Czego szukacie wśród namiotów Beni Aissa? — dopytywał się szejk.

— Czy to ty jesteś szejkiem Menalekiem?

— Tak, to ja.

— Poszukujemy dwóch mężczyzn przebywających pod opieką twojego plemienia.

— Kim są?

— To ojciec i syn. Pochodzą ze Wschodu i przybyli w te okolice w poszukiwaniu zemsty.

— Jak się nazywają?

— Malek Omar i Mahmud ben Ali.

— Znam ich.

— Gdzie teraz są?

— Odjechali stąd nie powiedziawszy mi, dokąd podążają.

— Kiedy wrócą?

— Nie wiem.

— Powiedzieli nam, że będą nas oczekiwali tutaj. Pozwolisz nam do ich powrotu jeść chleb i sól twojego plemienia?

— Czy jesteście przyjaciółmi tych dwóch?

— Tak.

— Są naszymi gośćmi, a przyjaciele moich gości są również moimi przyjaciółmi. Wejdźcie do mojego namiotu, posilcie się i odpocznijcie, bo widzę, że przebyliście długą drogę.

— Jechaliśmy kilka dni i nocy, aby przekazać twoim gościom ważną wiadomość.

Zaledwie zniknęli za szejkiem w namiocie, gdy od północy przycwałowali dwaj inni jeźdźcy. Był to Richemonte i jego kuzyn o imieniu Mahmud ben Ali. Także i oni zatrzymali się przed namiotem szejka, który wyszedł powitać gości i powiadomić ich, że trzech Tuaregów oczekuje ich z ważną wiadomością.

— Gdzie są? — dopytywał się Richemonte.

— W moim namiocie.

— Przyślij do nas ich dowódcę! Chcemy z nim porozmawiać. Obaj zamaskowani Francuzi zsiedli z koni. Wkrótce wyszedł do nich dowódca Tuaregów, którego wyprowadzili daleko poza wioskę, gdzie mogli swobodnie porozmawiać bez obawy, że ktoś mógłby ich podsłuchać.

Natknęli się przy tym na Saadiego, który wraz z Liamą szedł dopilnować stad. Dziewczyna zatrzymała się przez chwilę przy swoim ulubionym wielbłądzie, a on przyglądał się przechodzącym mężczyznom. Jego wzrok napotkał wzrok Richemonta i po ich twarzach przemknęło coś jakby wyraz zaskoczenia, że znów spotykają się, ale minęli się bez słowa i rozeszli w przeciwnych kierunkach. Saadi zastał teścia ciągle jeszcze stojącego przed namiotem.

— Kim są ci ludzie? — spytał Saadi szejka.

— Dwaj Arabowie ze Wschodu. Są moimi gośćmi. A ten trzeci to Tuareg, który miał dla nich jakąś wiadomość.

— Jak nazywa się gość z siwą brodą?

— Malek Omar.

Saadi przypomniał sobie natychmiast wczorajszą rozmowę z żoną. Młodszym z gości był więc Mahmud ben Ali, któremu tak podobała się Liama.

— Znam tego człowieka — powiedział.

— Znasz go? — zdziwił się Menalek — Przecież nigdy nic zaglądałeś do oaz na Wschodzie. Gdzie go widziałeś?

— W Algierze.

— Mylisz się. On nigdy nie był w Algierze.

— Nie mylę się. To Malek Omar, handlarz owoców.

— Mój synu, twoje oczy z pewnością się mylą.

— Moje oczy mnie nie okłamują. Widziałem tego człowieka, jak kilka razy wchodził do domu namiestnika. Myślisz, że można pomylić tę twarz?

— Raczej nie — odpowiedział Menalek w zamyśleniu.

— Jakim językiem mówili ci dwaj? Językiem Wschodu?

— Słyszałem już bardzo wiele dialektów, ale ten, którym posługiwali się nie jest mi znany. Muszą pochodzić z jakiejś oazy w kraju, w którym jeszcze nie byłem.

— A czy nie mówią przypadkiem językiem naszego ludu tak, jak mówią nim Francuzi?

Twarz szejka drgnęła nagle.

— Allach jest wielki! Dobrze zgadłeś, Saadi!

— I szukają tu może zemsty?

— Tak.

— Pomyśl tylko, szejku! Byłem tam, gdzie mieszkają Frankowie i dowiedziałem się, że ich serce jest fałszywe. Mężczyźni ci przybywają ze Wschodu, ale nie mówią, gdzie leży ich ojczyzna. Szukają zemsty, ale nie rozmawiają o tym. Porozumiewają się z Tuaregami, tymi rabusiami i mordercami. Mówią jak Frankowie. Ojciec nazywa się Małek Omar, a syn Mahmud ben Ali, chociaż gdyby naprawdę był jego synem powinien nazywać się Mahmud ben Malek Omar. Widziałem tego handlarza w Algierze, a on powiedział ci, że nigdy tam nie był. Kłamstwo przylgnęło do tych ludzi i mówię ci, że nie są tymi, za których się podają.

— Masz rację, mój synu — powiedział szejk patrząc z namysłem w kierunku, w którym zniknęli jego goście. — Ale dlaczego okłamują mnie? Kim mieliby być?

Saadi zamyślił się.

— Słyszałeś już o człowieku, którego nazywają Okiem Francuza?

— Tak. Jest szpiegiem Franków.

— Nikt go nie zna!

— Nikt!

— Nie mogę pozbyć się myśli, że Malek Omar i on to jedna i ta sama osoba.

— Allah il Allah! — zawołał szejk. — Mój synu, masz naprawdę niedobre podejrzenia.

— Ale niestety mogą okazać się prawdziwe.

— Jest moim gościem, a mimo to jako zdrajca musiałby umrzeć.

— Musimy to jakoś sprawdzić. Powiem mu, że widziałem go w Algierze i jeżeli nie ma złych zamiarów, przyzna się do tego. Jeśli natomiast zaprzeczy, to przyzna, że jego serce wypełnione jest oszustwem i zwrócone przeciwko nam.

— Ale nie zdobędziemy jeszcze pewności.

— Nie, będziemy jednak przynajmniej wiedzieli, że nie wolno . nam mu zaufać.

— Z twoich słów przebija rozwaga i mądrość. Pozostań przy mnie, żebyś słyszał, jak będę z nimi rozmawiał. Czy długo przebywałeś w Algierze?

— Kilka miesięcy.

— Słyszałeś język Franków?

— Tak.

— Zapamiętałeś coś z niego?

— Znam wiele słów z ich języka i potrafię też zadać wiele pytań.

— Powiedz do nich nieoczekiwanie kilka takich słów. Być może zaskoczysz ich tym i odpowiedzą ci.

— Mądrze radzisz, szejku! Zastosuję się do twojej rady. Podczas tej rozmowy Malek Omar, Mahmud i Tuareg opuścili wioskę i dotarli do ujścia wąwozu, gdzie wczoraj odbyło się polowanie na panterę. Aby ustrzec się przed ewentualnymi skutkami rozkładu ciała zwierzęcia zakopano je w piasku, dlatego nie widać było nawet śladu wieczornych wypadków Mężczyźni usiedli na skraju wąwozu, gdzie mieli pewność, że natychmiast zauważą każdą osobę zbliżającą się do nich.

Aż do tej chwili nie odezwali się ani słowem. Wreszcie Richemonte zaczął.

— Jak długo jesteś już w tym obozowisku?

— Przyjechaliśmy tuż przed tobą — odpowiedział Tuareg.

— Jaką wiadomość przywiozłeś?

— Taką, jakiej żądałeś.

— Widzieliście więc podróżnego zdążającego z Timbuktu?

— Widzieliśmy, a nawet przyłączyliśmy się na dwa dni do jego karawany.

— Dowiedzieliście się czegoś?

— Wszystkiego.

— To opowiadaj!

— Natknęliśmy się na tę karawanę dwa dni przed In Salah. Przyjęto nas serdecznie. Pan tej karawany pochodzi z dalekiego kraju na północy. To Niemiec.

— Dowiedziałeś się, jak się nazywa?

— Tak, ma nazwisko, jakie nosić może tylko niewierny. Nadaremnie przez długi czas zmuszałem mój język do wypowiedzenia go. Brzmi mniej więcej jak Rhai–sen–klau.

— Greifenklau? — poprawił go Richemonte.

— Twój język jest bardziej zwinny od mojego. To nazwisko brzmi dokładnie tak, jak powiedziałeś.

— Ma ze sobą dużo ludzi?

— Przewodnika i piętnastu poganiaczy wielbłądów wraz z dowódcą. Dla ochrony towarów towarzyszy mu trzydziestu wojowników z plemienia Uled Idenan.

— Co wiozą jego wielbłądy?

— Zasuszone rośliny, wypchane zwierzęta i książki, a także butelki z wszelkiego rodzaju robakami. Ale kilka wielbłądów obładowane było cennymi towarami, jakich potrzebują Frankowie, ale nie Tuaregowie.

— Kiedy karawana dotrze do Tuggurtu?

— Dopiero za dwa tygodnie.

— Możecie ich tam nadal obserwować?

— Co nam za to dasz?

— Czego żądacie?

— Omówię to z moimi towarzyszami.

— Dobrze. Za dwa tygodnie znajdziecie nas tutaj, w tym obozie i wtedy powiecie nam, kiedy karawana wyrusza z Tuggurtu.

— W takim razie nie mamy czasu na wypoczynek, ponieważ musimy wyjść im naprzeciw aż do Ouargla. Dostaniemy tu świeże konie?

— Możecie zamienić swoje, pomogę wam. A teraz możesz już odejść do namiotu szejka, bo potrzebujesz odpoczynku. Ja muszę jeszcze porozmawiać z moim synem.

Tuareg oddalił się. Richemonte zagadnął swego towarzysza po francusku.

— Wiesz, Henri, że się przestraszyłem?

— Dlaczego?

— Widziałeś tego młodego człowieka, którego spotkaliśmy po drodze? Znam go i obawiam się, że i on mnie rozpoznał.

— Skąd go znasz?

— Z Algieru. Towarzyszył angielskiemu konsulowi i widział mnie kilka razy, jak szedłem do namiestnika.

— To diabelnie nieprzyjemna sprawa, ale chyba niezbyt niebezpieczna?

— A jeżeli zacznie mówić o tym, że widział mnie w Algierze?

— No i co z tego? Przyznasz po prostu, że tam byłeś.

— A po co miałem tam jeździć?

— Zemsta! Przecież mogliśmy szukać w Algierze tego, którego chcemy zabić?

— To oczywiście możliwe, ale zapominasz, że zapewniałem szejka o tym, że w ogóle nie znam Algieru.

— Do diabła!

— Tak. Nie pozostaje mi nic innego, jak wszystkiemu zaprzeczyć.

— To chyba najlepsze wyjście w tych okolicznościach. Nie sądzę, abyśmy wzbudzili jakieś podejrzenia. Kto wie, czy ten człowiek w ogóle zapamiętał twoją twarz.

— Zapamiętał, rzuciłem się mu w oczy, od razu tak czułem, jak tylko natknęliśmy się na niego. Poznałem to po jego oczach.

— W takim razie po prostu pomylił się. Ludzie są czasami do siebie podobni. Ale gdyby szejk rzeczywiście nabrał jakichś podejrzeń względem nas, to nie zgodzi się napaść z nami na karawanę.

— Przekreśliłoby to wszystkie nasze plany.

— I co wtedy zrobimy?

— Zwrócimy się do Tuaregów. Mogliby zwerbować sporą ilość swoich ludzi. Myślę, że nie musielibyśmy namawiać ich do tego.

— Ale wzięliby nam wszystko i nic nie zostawili.

— Tego się raczej nie obawiam. Wiele z tych rzeczy, jakie wiezie ze sobą ten Niemiec nie posiada dla nich żadnej wartości. Chodźmy najpierw porozmawiać z szejkiem i upewnić się, czy zostałem rozpoznany!

Kiedy wolnym krokiem wracali w stronę namiotów Mahmud ujrzał młodą Liamę stojącą przy wielbłądzim źrebięciu, które czule głaskała.

— Widzisz córkę szejka? — spytał. — Muszę do niej podejść.

— Stój, nie teraz!

Ale było już za późno. Mahmud oddalał się prędko. Richemonte poszedł dalej wymyślając w gęstwinę swej brody na zakochanego głupca.

Mahmud zbliżył się do pięknej dziewczyny.

— Sallam aleik! — pozdrowił ją.

— Aleik sallam — odpowiedziała dziewczyna odwracając się do niego.

Nie obdarzyła go przy tym ani jednym przyjaźniejszym czy choćby bardziej zachęcającym spojrzeniem.

— Córa Beni Aiss jest dziś tak piękna jak zawsze, — powiedział.

— A mąż Wschodu schlebia mi jak zawsze — odparła. — Allach obdarza pięknością i odbiera ją. Należy do niego, nie do nas.

— Mówisz mądrze jak marabut. Nawet jeśli można spierać się na temat wartości piękna, to nie można pomylić się co do tego, co czuje serce. Powiedz mi, Liamo, czy twoje serce jest jeszcze wolne?

— Wolne? Czyż serce może być niewolnikiem?

— Tak, niewolnikiem miłości.

— Wtedy nienawidziłabym miłości, ponieważ tylko tyran posiada niewolników.

— Mimo wszystko miłość jest tyranem. Potrafi całkowicie zawładnąć sercem, w którym zamieszka. Także i moje serce jest jej niewolnikiem.

— Żal mi ciebie — powiedziała zimno.

— Tak, żałuj mnie i dlatego błagam cię o wybawienie!

Zbliżył się do niej i uniósł ramię, jakby chciał ją objąć, ale cofnęła się.

— Nie rozumiem cię. W jaki sposób mogłabym cię wybawić?

— Odwzajemniając moją miłość. Tak, Liamo, muszę ci powiedzieć, że cię kocham, że myślę o tobie dzień i noc, że bez ciebie nie zaznam szczęścia. Powiedz, czy mnie kochasz?

— Nie!

— Nie? Dlaczego nie?

— Nie wiem. Tylko Allach rozdaje miłość.

Zagryzł wargi. Tego się nie spodziewał. On, Francuz, członek wielkiego narodu miałby zostać odrzucony przez zwykłą arabską dziewczynę?

— Kochasz innego?

Wyprostowała się dumnie.

— Jak śmiesz zadawać takie pytanie mnie, córce szejka Menale—ka? Nie jestem twoją służącą, żebym musiała odpowiadać ci na nie.

W gniewie wydawała się podwójnie piękna.

— Nie, nie musisz mi odpowiadać, — zapewnił ją gorąco — jednak bardzo cię proszę, daj mi odpowiedź1

Zanim zdążyła wymknąć się mu, pochwycił obie jej dłonie.

— Puść mnie! — żachnęła się.

— Nie, nie puszczę cię! Moja miłość daje mi prawo do ciebie. Daremnie próbowała uwolnić się od uchwytu.

— Rozkazuję ci, puść mnie! — zawołała wzburzona.

— Nie, nie, po tysiąckroć nie! — wyksztusił próbując przyciągnąć ją do siebie.

Zapomniał, gdzie się znajdował. Zapomniał, że tu, na otwartej równinie ktoś mógł go obserwować. Namiętność zaślepiła go do tego stopnia, że nie zauważył nawet dwóch mężczyzn, którzy pojawili się za jego plecami. Ale Liama dostrzegła ich. Jej oczy rozbłysły, co też umknęło uwagi napastnika.

— Mam zawołać o pomoc?

— Wołaj! I tak ci to nic nie pomoże, bo jeszcze w tej godzinie poproszę szejka o twoją rękę.

Wtem za jego plecami rozległo się po francusku:

— Co tu robisz?

Odwrócił się gwałtownie. Za nim stał Saadi. Wściekły, że mu przeszkodził odpowiedział szybko i bez zastanowienia, także po francusku:

— Co cię to obchodzi?


* * *


Kiedy Tuareg powrócił z przechadzki do wąwozu, Saadi i szejk ciągle jeszcze zatopieni byli w rozmowie. Wkrótce ujrzeli pozostałych dwóch mężczyzn, z których ten młodszy skierował się tam, gdzie akurat znajdowała się Liama.

— Mahmud idzie do niej! — powiedział Saadi marszcząc brwi.

— Do Liamy? — spytał szejk? — Czego od niej chce?

— Czy Liama nie opowiadała ci, że śledzi ją na każdym kroku?

— Niech się strzeże! Przekroczy prawo gościnności obrażając moje dziecko, a mój sztylet znajdzie drogę do jego serca! A jeżeli jest Francuzem, to…

Zamilkł, ale jego mina zdradzała wyraźnie, co chciał wyrazić.

— Popatrz, rozmawia z nią! Chodź! — przynaglał go Saadi. Złapał szejka za ramię i pociągnął za sobą. Szybkim krokiem minęli kilka namiotów i znaleźli się na wolnej przestrzeni. Pod osłoną pasących się zwierząt zbliżyli się niepostrzeżenie do molestowanej dziewczyny. Nieopodal silny wielbłąd używany do przenoszenia ciężarów skubał źdźbła trawy .

— Ukryj się za tym zwierzęciem — szepnął mu Saadi.

— Po co?

— Zagadnę go w języku Francuzów. Może odpowie mi tak samo, ale tylko wtedy, gdy będę sam. Piasek stłumi nasze kroki.

Szejk zgodził się na plan Saadiego i pomknął schować się za rosłym wielbłądem. Saadi podbiegł do szamoczącej się pary w wykrzyknął po francusku:

— Co tu robisz?

— Co cię to obchodzi? — syknął, również po francusku rozzłoszczony Mahmud odwracając się do intruza.

— Więcej niż myślisz!

— Mille tonnerres! Co masz na myśli? Wtem zza wielbłąda wyłonił się szejk.

— Allach jest wielki! Czyżbyś mówił językiem Francuzów? Dopiero teraz Mahmud zauważył, jaki błąd popełnił, ale opanował się natychmiast i odpowiedział pokazując na Saadiego:

— On też.

— O nim wiedziałem to od dawna, a o tobie nie. Co tu robisz?

Mahmud puścił prędko ręce dziewczyny.

— Rozmawiam z Liamą, twoją córką, — odparł. — Szejku, proszę cię, żebyśmy poszli do twojego namiotu, ponieważ koniecznie muszę z tobą porozmawiać.

— O czym?

— O Liamie.

— Stoi tu przecież i ja też. Mów więc teraz! Nie musimy chodzić aż do namiotu, ponieważ i tutaj całkiem wyraźnie słychać twoje słowa.

To nie było Francuzowi na rękę. Szejk także nie miał zachęcającej miny. Gdyby rozmawiali w namiocie mógłby liczyć na wsparcie ze strony Richemonta, a tutaj był całkiem sam. Dlatego chciał przynajmniej pozbyć się Saadiego. Szejk i na to się nie zgodził:

— On może wszystko usłyszeć. Mów, słucham!

Mahmud nie mógł się już dłużej wykręcać i zaczął niepewnie:

— Ja… ja… kocham twoją córkę. Szejk w milczeniu skinął głową.

— Proszę cię, żebyś dał mi ją za żonę. Uśmiechając się szejk uniósł dumnie głowę.

— Mówisz bardzo zwięźle. Jestem Menalek, szejk Beni Aissa. Stada, które tu widzisz są moją własnością. A kimże ty jesteś i gdzie pasą się twoje stada?

Pytanie to wprawiło Francuza w zakłopotanie, ale opanował się szybko i odrzekł zuchwale:

— Jestem bogaty! Porozmawiaj z moim ojcem! On ci powie, kim jesteśmy i co posiadamy.

— Powie mi to w mowie Francuzów? — spytał szejk drwiąco.

— Ojciec nie rozumie tej mowy. Jest Beduinem, tak samo jak ty.

— Ale tyją rozumiesz.

— Tylko kilka słów, które przypadkiem kiedyś usłyszałem.

— Powiedziałeś Liamie, że życzyłbyś sobie mieć ją za żonę? I co ci odpowiedziała? Kocha cię?

Francuz milczał zakłopotany, po czym rzekł:

— Nie wiem.

— Kłamiesz! Wiesz, że cię nie kocha. Musiała ci to powiedzieć, ponieważ swoje serce podarowała już innemu.

— Komu? — spytał Mahmud ze wzburzeniem. Szejk wskazał na Saadiego.

— Tu stoi ten, którego kocha i któremu ją poślubiłem. Spóźniłeś się. Żebym cię nigdy więcej nie widział w pobliżu Liamy! Saadi zabił wczoraj panterę i zabije także ciebie, jak zobaczy, że dotykasz kobietę, która jest jego własnością. Czy masz mi cos jeszcze do powiedzenia?

Francuz zbladł. Zazdrość targała jego duszę. Rzucił na rywala spojrzenie pełne palącej nienawiści.

— Dobrze! Pytasz, czy mam ci coś jeszcze do powiedzenia? Nie, teraz nie, ale może później!

Odwrócił się i ruszył w kierunku namiotów.

— Niech Allach zlituje się nad nami! Będzie chciał się zemścić! — westchnęła Liama.

— Zemścić? On? — rzucił pogardliwie szejk — Nie boimy się go. Jak chce się zemścić? Przecież potrzebuje nas do napadu na karawanę Franków. Jesteśmy mu potrzebni, a on nam nie. Chodź, Saadi, mój synu! Chodźmy do namiotu posłuchać, co ten ojciec i syn uradzili z Tuaregami.

Idąc tak rozmawiali o francuskich słowach, jakie szejk co dopiero usłyszał z ust Saadiego i Mahmuda. Saadi przetłumaczył mu je.

— Czy to możliwe, że Mahmud rozumie jedynie kilka wyrażeń? — dopytywał się szejk.

— Nie, to co mówił świadczy o tym, że zna więcej niż tylko parę słów.

— Myślisz więc, że jest Francuzem?

— Tak myślę. Mówi naszym językiem dokładnie tak samo, jak słyszałem to w Algierze, gdy francuscy oficerowie rozmawiali po arabsku.

— W takim razie musimy zachować ostrożność. Jeżeli jest szpiegiem, to wyłącznie dla swojej korzyści, a naszej szkody chce nas namówić, żebyśmy napadli karawanę. Cały łup zabierze dla siebie, a my ściągniemy na siebie zemstę namiestnika, który będzie nas nękał na naszych pastwiskach.

Weszli do namiotu. Henri co dopiero zajął miejsce obok Richemonta. Nie miał czasu, żeby przekazać mu, co wydarzyło się pod jego nieobecność. Siedzieli więc i palili fajki, podczas gdy żona szejka zajęta była podawaniem gościom porannego posiłku. W końcu wszyscy oprócz szejka i Saadiego zabrali się do jedzenia Był to widomy znak, że szejk nie był skłonny do okazania przybyszom gościnności w jej pełnym wymiarze, co zresztą Richemonte natychmiast zauważył.

— Dlaczego nie skosztujesz tej potrawy?

— Nie mam zwyczaju jeść tak wcześnie — oświadczył krótko szejk.

Po posiłku, kiedy już wytarli sobie tłuste palce w burnusy, Richemonte zaczął mówić o sprawie, która go tu przywiodła.

— Słyszałem, że szukasz zemsty na ludziach z Uled Idenan? — spytał.

— Tak, to prawda, — odparł szejk. — Zabili dwóch naszych.

— I zabijesz każdego Uled Idenan, który wpadnie ci w ręce?

— Tak, zabiję każdego.

— Czy będziesz mi wdzięczny, jeżeli dostarczę ci twoich wrogów?

— Będę ci wdzięczny!

— W takim razie powiem ci, że dostaniesz ich, nim upłyną dwa tygodnie.

— Gdzie?

— W drodze stąd do Tuggurtu, w karawanie Franków zmierzającej od Timbuktu.

— Co mnie obchodzą Frankowie?

— Ochrania ich trzydziestu wojowników Uled Idenan.

— Nie zrobię im nic złego! — powiedział szejk zimno. — Tych nie chcę.

Richemonte zdziwił się.

— A dlaczego tych nie?

— Bo są teraz w służbie u Franków.

— Mimo to są przecież twoimi wrogami!

— Ale Frankowie będą się za nich mścić.

— Boisz się Franków?

— Nie boję się ich, ale chcę żyć z nimi w pokoju.

— Jak to się dzieje, że tak szybko zmieniasz swoje poglądy, szejku Menalek?

— Nie zmieniam ich. Zawsze byłem zdania, że nie należy robić tego, co przynosi szkodę mnie i mojemu ludowi.

— Szkodę? Allah kerihm, mówię ci, że przyniesie ci to same korzyści! Ta karawana jest bardzo bogata.

— Dla mnie może być tak długa jak pustynia.

— W wasze ręce wpadną wszystkie wielbłądy, konie i broń. Wziąłbym tylko resztę.

— Tylko? — zadrwił szejk.

— Tak, tylko, bo to wszystko nie jest tyle warte co wasz łup.

— Nie chcę wielbłądów, koni ani broni Franków. Wiem, że żartujesz sobie ze mnie, bo jesteś przecież ich przyjacielem. Spotykasz się z nimi.

— Ja? Niech Allach strzeże twój rozum! Gdzie miałbym spotykać się z nimi?

— W mieście Algier. Saadi, mąż mojej córki widywał cię tam kilka razy.

Richemonte udawał zaskoczonego. Popatrzył na Saadiego z wyrazem najwyższego zdumienia.

— Ty? Ty twierdzisz, że widywałeś mnie w Algierze?

— Tak.

— W takim razie nie dowierzaj własnym oczom, bo cię okłamują!

— Moje oczy jeszcze nigdy nie powiedziały mi nieprawdy. Obserwowałem cię, odwiedzałeś namiestnika. Wiem też, jak się nazywasz.

— Niech Allach ma cię w swojej opiece! Oczywiście, że wiesz,

jak się nazywam. Każdy w tym obozowisku to wie. Każdy mógł ci to powiedzieć. Nazywam się Malek Omar.

— Tak, Malek Omar, handlarz owoców.

— Zupełnie cię nie rozumiem. Nigdy nie handlowałem żadnymi owocami!

Szejk machnął niecierpliwie ręką.

— Czy słyszałeś już o człowieku, którego nazywamy Okiem Francuza?

— Tak.

— Znasz go?

— Nie.

— Mimo wszystko znasz go bardzo dobrze, bowiem ty nim jesteś!

Szejk miał zamiar zaskoczyć go, ale mu się nie powiodło. Richemonte posiadał dosyć przytomności umysłu, ażeby zachować spokój.

— Czyś ty oszalał, szejku Menalek? — zawołał. — Czy chcesz obarczyć się grzechem biorąc wiernego czciciela Proroka za francuskiego szpiega? Nie znasz mnie na tyle?

— W ogóle cię nie znam. Jeszcze nigdy nie powiedziałeś mi, gdzie stoją twoje namioty!

Richemonte czuł, że nadeszła pora, aby wymienić nazwę jakiegokolwiek miejsca, jeśli chce rozproszyć podejrzenia, przyczyny których absolutnie nie pojmował.

— Moją ojczyzną jest Sella w północnej części gór Harudsz — oświadczył.

— Mahmud ben Ali też stamtąd pochodzi?

— To przecież mój syn!

— Czy żyją tam Francuzi?

— Nie!

— Czy kiedykolwiek zetknąłeś się z Francuzami?

— Nigdy! Przysięgam na Allacha i Proroka!

— A mimo to mówisz ich językiem.

Richemonte myślał, że szejk chce go tylko wybadać.

— Skąd taki pomysł? Nie rozumiem z tego ani słowa.

— Mahmud ben Ali, twój syn, także nie?

— Nie.

Tak bardzo starał się usprawiedliwić, że nie zauważał potajemnych znaków, jakie dawał mu kuzyn.

— I on także nie stykał się z Francuzami?

— Nigdy, tak samo jak ja.

— Allah il Allah! Jesteś niewiernym, giaurem! — zakrzyknął szejk — Przysięgasz na Allacha i Proroka, a mówisz nieprawdę. Tak postępuje tylko giaur, który nie wierzy w Allacha i bezcześci Proroka.

— Twój zarzut mnie nie dotyczy. Wymień choćby jedno kłamstwo, jakie ode mnie usłyszałeś!

— Twierdzisz, że twój syn nie rozumie mowy Francuzów.

— To prawda.

— Nie, to kłamstwo, ponieważ ja sam na własne uszy słyszałem, jak mówił po francusku.

Dopiero teraz Richemonte rzucił zdumione spojrzenie na swojego kuzyna i zobaczył, że ten mrugał dziwnie oczami i od razu przyszło mu do głowy, że młody człowiek musiał popełnić jakąś nieostrożność.

— Ty sam? Gdzie? — zapytał.

— Koło namiotów, gdzie zaskoczyłem go z moją córką. Saadi rozumie po francusku i rozmawiał z nim w tym języku.

— On kłamie!

To strach podyktował Richemontowi te słowa. Ledwie je wypowiedział, a już Saadi wyrwał zza pas nóż i poderwał się na równe nogi i byłby się na niego rzucił, gdyby nie szejk, któremu w samą porę udało się go powstrzymać:

— Stój! Rozkazuję ci schować nóż! Ten człowiek mieszka pod moim dachem i jadł mój chleb. Ciągle jeszcze znajduje się pod moją ochroną. — i zwróciwszy się do Richemonta dodał: — Mówisz, że twoją ojczyzną jest Sella na północy gór Harudsz. Czy mówisz językiem tamtych stron?

— Tak — Richemontowi nie pozostało nic innego jak brnąć dalej.

— Nie. Znam te strony. Podczas mojej pielgrzymki byłem i tam, i w Sokna. Znam tamtejszy dialekt. Ty mówisz naszym językiem jak Francuzi. Wszystko w tobie jest kłamstwem, także to, że podajesz swojego towarzysza za syna.

— Udowodnij to!

— Powinien nosić twoje nazwisko i nazywać się Malek ben Omar.

— Dałem mu imię po jego dziadku, który nazywał się Ali.

— To nieprawda, bo wtedy jego imię brzmiałoby Malek ben Omar ibn Ali. Sam się zdradzasz, nie znasz naszych zwyczajów. Ten, który jak twierdzisz, że jest twoim synem obraził moją córkę Liamę, a tym samym pogwałcił prawa gościnności. Czegoś takiego nie uczyni żaden prawdziwy wyznawca Proroka. Jesteście szpiegami Francuzów i przyszliście tu nakłonić mnie do czynu, który wpędzi w nieszczęście mnie i moje plemię. Nie chcę was już pod moim dachem. Natychmiast opuśćcie mój namiot! A jeżeli za godzinę ciągle jeszcze znajdować się będziecie w pobliżu wioski, to każę was zabić.

Podniósł się z miejsca i mówił tak władczym tonem, że Francuzi porwali się na równe nogi.

— Czy zdajesz sobie sprawę, jaka to dla nas obelga? — prychnął Richemonte.

Wszystko to spadło na niego zupełnie nieoczekiwanie. Nie mógł pojąć zachowania szejka. Uniósłszy wąsy wyszczerzył zęby niczym drapieżne zwierzę, co u niego zawsze było oznaką niebezpiecznego wzburzenia.

— Tak, śmiertelna zniewaga.

— No dobrze, odejdziemy. Okryłeś niezmywalną hańbą gościnność Beni Aissa i będziesz ponosił konsekwencje tego czynu.

— Gardzę twoimi groźbami.

— A co powiesz na tych trzech Tuaregów?

— Są waszymi braćmi, a więc również szpiegami. Muszą stąd odejść!

Wojownicy wstali ze swoich mat. Jeden z nich spytał:

— Czy i nas wyrzucasz ze swojego namiotu?

— Tak. Gdybyście przyjechali do mnie, a nie do tych szpiegów, bylibyście mile widzianymi gośćmi. Ale skoro nie, to musicie podzielić ich los.

Ciemnoskóry mężczyzna spojrzał wyzywająco szejkowi w twarz.

— Czy wiesz, ze to coś gorszego niż morderstwo?

— Wiem.

— Jesteś więc śmiertelnym wrogiem Tuaregów i oby twoje plemię znikło z powierzchni Ziemi, aż do ostatniego człowieka. Niech was pochłonie dżehennah ze wszystkimi waszymi synami, córkami i ich dziećmi!

Cała piątka wypędzonych opuściła namiot i dosiadła koni.

— Dokąd teraz? — spytał cicho Henri.

— Najpierw na wschód, żeby nie zauważyli, dokąd naprawdę chcemy pojechać.

Konie pędziły jak mogły najszybciej wokół wąwozu, a potem w kierunku wschodu słońca, cały czas wzdłuż Wadi Itel. Richemonte zatrzymał się dopiero po wielu godzinach, kiedy znaleźli się wreszcie na brzegu Szott Melrir. Zsiadł z konia. Pozostali uczynili to samo.

— Teraz możemy porozmawiać — odezwał się. — Chodź!

Mahmud podążył za nim, podczas gdy Tuaregowie rozłożyli się pozornie obojętnie, w gorącym piasku.

— Co to ma znaczyć? — dopytywał się Richemonte. — Nie rozumiem i nie mogę tego pojąć. Mówiłeś po francusku?

— Niestety tak — przyznał zagadnięty.

— Osioł! Jak mogłeś tak się zapomnieć?

— Rozmawiałem z Liamą…

— To był początek całego tego bzdurnego nieszczęścia. Wołałem cię, ale mnie nie posłuchałeś. Oświadczyłeś się jej?

— Tak.

— I co odpowiedziała?

Mahmud zaklął z wściekłością.

— Ona… ach, nie lubi mnie! Została już przyrzeczona.

— Do pioruna! Komu?

— Temu Saadiemu, którego chyba diabli nadali.

— I który zdradził, że widział mnie w Algierze.

— Ten sam, a do tego nakłonił mnie, żebym mówił po francusku.

— Jak mu się to udało?

— Och, bardzo sprytnie. Miałem właśnie zamiar objąć dziewczynę, gdy ktoś zawołał tuż za moimi plecami: — Co tu robisz? — więc zupełnie bezwiednie odpowiedziałem mu po francusku.

— To był najgłupszy błąd twojego życia. A co teraz?

— Zemsta!

— Oczywiście, ale w jaki sposób?

— Porwę dziewczynę.

— Zostaw tę głupią dziewkę! Na co ci ona?

— Zostanie moją żoną. Muszę ją mieć. A ten Saadi pozbędzie się nie tylko jej, lecz i życia.

— To się rozumie samo przez się. Mnie tam wszystko jedno, bierz sobie tę dziewczynę, ale teraz nie wolno nam tracić czasu. Musimy się zemścić, a równocześnie zdobyć bogactwa Niemca. Myślę, że Tuaregowie dadzą się pozyskać dla obu tych spraw. To oni napadną na Niemca.

— To byłaby jedna część. A druga?

— Wiąże się ściśle z tą pierwszą. Tuaregowie napadną na Niemca, a my zrzucimy całą winę na Beni Aissa.

— Mille tonnerres! Żeby tylko się udało!

— Oczywiście, że się uda. Cavaignac będzie zmuszony ukarać ich. Poproszę tylko, żeby tego starego łajdaka szejka i Saadiego pozostawił mnie, a wtedy ty możesz postawić warunek: Liama, albo..

— Wyśmienicie! Porozmawiajmy z Tuaregami!

— Cierpliwości! Mamy jeszcze dwa tygodnie czasu. To nam daje sposobność załatwienia sprawy, którą obarczył nas namiestnik. Odwiedzimy marabuta.

— Jak daleko jest do niego?

— Z naszymi zmęczonymi końmi potrwa to przynajmniej pięć dni.

— Pięć dni tam i pięć z powrotem to razem dziesięć. Mamy jeszcze cztery dni w zapasie.

— Może załatwimy to wcześniej. Chodzi o to, czy dopisze nam szczęście, czy też nie. Odpocznij teraz, a ja spróbuję popertraktować z Tuaregami. Potem rozstaniemy się z nimi.

Omar udał się do brązowych synów pustyni, a jego krewniak położył się tymczasem na piasku, aby jeszcze raz przypomnieć sobie wszystkie przeżycia minionego dnia. W jego duszy aż wrzało z zazdrości i namiętności. Kochał Liamę z żarem, który graniczył niemal z obłędem. Chęć posiadania jej zagnieździła się w jego sercu tak głęboko, że mógł myśleć wyłącznie o niej.

Błogością napełniało go wyobrażenie śmierci rywala, który zabrał mu ukochaną. Leżał więc w głębokim piasku nie troszcząc się zupełnie o zabiegi Richemonta, gdy wtem słowa tego ostatniego przywołały go w końcu do rzeczywistości.

— Wstawaj! Jesteśmy gotowi!

Kiedy się podniósł, Tuaregowie siedzieli już w siodłach.

— Sallam! — krzyknęli.

— Sallam! — odpowiedział, po czym wojownicy skierowali swoje rumaki ku południowi.

— Dogadałeś się z nimi jakoś?

— Całkowicie.

— Jak się umówiliście?

— Wyjadą naprzeciw karawanie aż do źródła Ben Abbu, a po drodze zbiorą tylu współplemieńców, ilu będzie potrzeba do napaści na karawanę. I niepostrzeżenie towarzyszyć jej będą przez Ouargla i Tuggurt aż na tereny Beni Aissa, gdzie ją zaatakujemy.

— Co my dostaniemy?

— Ładunek z sześciu wielbłądów, które sami wybierzemy. Reszta należy do Tuaregów. Poza tym domagają się broni i zwierząt, ale najbardziej zależy im na zemście na Beni Aissa.

— Czy namiestnik uwierzy, że to Aissa są sprawcami tego napadu?

— Pozostaw to mnie! A teraz ruszajmy, bo droga przed nami daleka, a kto wie, czy nie jesteśmy ścigani.

Kilka minut później odjechali na północ, dokładnie w przeciwnym kierunku, niż przed chwilą uczynili to ich sprzymierzeńcy.



Umierający marabut


Tam, gdzie po zachodniej stronie Wadi el Arab opadają wzniesienia gór Aures przechodząc stopniowo w nizinę, zbocza porozrywane są głębokimi, stromymi jarami i wąwozami utrudniającymi dostęp do gór. W jarach żyją lwy i czarne pantery, nocą rozlega się ryk hien i szakali. Rzadko można tam spotkać człowieka, który odważyłby się wtargnąć w głęboką i niebezpieczną samotnię tych okolic.

Wyjątek stanowiło jedno jedyne miejsce, do którego droga wiodła przez dolinę Wadi Mehana. Trzeba było wspiąć się po jej stromych brzegach aż do gęsto porośniętego drzewami pagórka, który niczym ogromna altana wystawał z masywu gór. Las okrywając) pagórek nadawał mu dosyć ponury wygląd, ale od tej ciemności odbijał się śnieżnobiały punkt widoczny niemal na wierzchołku góry Była to mała, niepozorna, pobielana budowla, ale jakże słynna w promieniu wielu, wielu mil.

Mieszkał w niej pobożny marabut Hadżi Omanah. Pielgrzymowało do niego tysiące ludzi, modlili się i powracali do swych domów ze świadomością, że uczynili coś, co spodoba się Allachowi.

Dawniej widywano marabuta jak wychodził ze swej chaty i wznosząc do góry ręce błogosławił wiernych. Teraz jednak w drzwiach pojawiał się tylko jego syn. Przynosił modlącym się błogosławieństwo ojca, który nie opuszczał już mieszkania.

Nikt nie wiedział, ani skąd pochodził marabut, ani jak brzmiało pierwotnie jego imię. Nazywał się Hadżi Omanah, w związku z czym jego syna nazwano Achmed ben Hadżi Omanah, co znaczyło Achmed, syn Omanaha, który pielgrzymował do Mekki.

Mniej więcej pięć dni po opisanych wydarzeniach u stóp góry, w gęstych zaroślach zatrzymało się dwóch mężczyzn. Przedarli się tutaj ze swoimi końmi i teraz odpoczywając rozmawiali półgłosem. Byli to Richemonte i jego krewny.

— Sądzisz, ze konie są tu bezpieczne? — Spytał Henri.

— Tak. Zabierz broń i chodź tutaj!

— Kiedy dojdziemy na górę?

— Na górę nie prowadzi nic, co można byłoby nazwać drogą. Z pewnością miną godziny, nim znajdziemy się u celu.

— Zapadnie już noc!

— Właśnie o to mi chodzi.

Rozmówca spojrzał na Richemonta pytająco.

— Czego tam będziemy szukać po nocy? Czy zechce z nami rozmawiać?

— Rozmawiać? Czy ja w ogóle zamierzam z nim rozmawiać? Głupiec! Twoja miłość do tej Arabki rzeczywiście pozbawiła cię rozumu. Ten marabut mieszka na tej górze ze swoim synem. Przecież na pewno nie siedzą bez słowa, tylko ze sobą rozmawiają, o swoim życiu, przeszłości. Podsłuchamy ich i dowiemy się wielu rzeczy. A podsłuchuje się najlepiej wieczorem, gdy jest już ciemno. Przywiąż zwierzęta, ale tak, żeby mogły obgryzać listki! I ruszajmy, bo szkoda czasu!

Obaj mężcztźni powoli i z wielkim trudem potykając się o odłamki skalne przedzierali się przez gęste zarośla. Gdy rozpoczynali wędrówkę mijało właśnie południe, a kiedy w końcu dotarli na górę słońce sięgnęło zachodniego brzegu horyzontu.

Zatrzymali się pod drzewami, skąd nikt nie mógł ich dojrzeć. Przed sobą ujrzeli szeroką polanę, na której stalą chata pustelnika. Wybudowano ją z surowego kamienia i pobielono wapnem, tak że od rana do wieczora oświetlona słońcem jaśniała nad doliną w promieniu wielu mil.

— Będzie teraz w domu? — szepnął Henri.

— Oczywiście! Nie słyszałeś w Seribet Ahmed, że nie opuszcza już chaty? — odpowiedział Richemonte.

— Mówię o synu.

— To co innego. Musimy poczekać.

Nie minęło wiele czasu, gdy nagle zauważyli jakiegoś człowieka, który wyszedłszy z przeciwległych zarośli i zbliżał się do domu.

Mógł liczyć około trzydziestu lat. Ubrany był w burnus z wielbłądziej sierści, przepasany grubym sznurem, a nad opaloną twarzą widniał zielony turban; przywilej tych muzułmanów, którzy pochodzili od Proroka. Nie miał przy sobie broni, ale u pasa wisiało mnóstwo małych woreczków, które z pewnością zawierały sporo różnych przedmiotów.

Na widok zachodzącego słońca wstrzymał swój krok. Zwrócił się ku wschodowi, w kierunku Mekki, uklęknął i odmówił wieczorną modlitwę. Ze stojących otworem drzwi odpowiadał mu zmęczony, głuchy głos.

— Zakończywszy modlitwę mężczyzna wstał i wszedł do chaty. Urządzona była bardzo ubogo. Na podłodze leżała gruba warstwa mchu, w szczelinie muru otwarta księga, Koran w języku arabskim, a w kącie stało kilka starych garnków i tygli służących najwyraźniej do sporządzania plastrów i maści.

Na mchu leżał człowiek odziany w zgrzebną szatę i zielony turban, o twarzy wychudłej, zapadłej, która wydawała się należeć bardziej do istoty umarłej niż do żyjącej.

— Sal lam! — pozdrowił go wchodzący.

— Sal lam! — odpowiedział starzec ze swego legowiska.— Udzieił ci Allach swego błogosławieństwa?

— Tak, ojcze. Chory wyzdrowieje.

— Chwała Allachowi! Radość przynosi grzesznikom i żałującym za grzechy.

Starzec mówił z trudem, bardzo cicho i powoli. I kiedy pod tą mizerną szatą jego pierś wznosiła się gorączkowo i opadała wyglądał tak, jakby zaraz miał umrzeć, jakby jego duch przy pomocy tych ostatnich, spiesznych oddechów zamierzał uwolnić się od tego ciasnego, słabego ciała.

Przybyły otworzył woreczki i wyjął z nich kilka puszeczek i pudełeczek, które następnie położył obok garnków i tygli. Starzec z nie skrywaną czułością śledził każdy ruch syna. Potem odezwał się:

— Czy udało ci się zrobić dzisiaj jeszcze coś dobrego? Niestety nie, mój ojcze — brzmiała odpowiedź. — Być może uczyniłem nawet coś złego.

— Niech Allach ustrzeże cię od podobnych rzeczy! Zło jest niczym drapieżne zwierzę. Człowiek1 wykarmi go od szczenięcia, a gdy dorośnie pożre własnego pana.

— Podsłuchałem cudzą rozmowę. Nie miałem takiego zamiaru. Zawiniła mowa Franków.

— Mowa Franków? Opowiadaj!

— Odwiedziłem kilku chorych, a potem poszedłem do Wadi Dib. Po drodze szukałem leczniczych ziół, gdy wtem usłyszałem ludzkie głosy.

— W lesie?

— Tak. Rozmawiający z całą pewnością byli obcymi, mówili po francusku.

Wzrok starca ożywił się.

— Po francusku! — powiedział — Jak byli ubrani?

— Jak Beduini. Mieli też ze sobą konie. Było ich dwóch i siedzieli pod drzewem. Stałem bardzo blisko i słyszałem każde ich słowo. Mówili o naszych przyjaciołach, o Beni Aissa.

— W jaki sposób?

— Wrogi. Przeklinali ich. Jeden z nich był starszym mężczyzną z wielkimi, gęstymi wąsami, a drugi mniej więcej w moim wieku. Z ich rozmowy wywnioskowałem, że byli gośćmi Beni Aissa, ale zostali wypędzeni jak się wydało, że są szpiegami. Zdaje się, że ten młodszy chce dostać córkę szejka, ale ta została już przyrzeczona Saadiemu.

— Saadiemu, bratu Hassana, czarownika? Znam go. To najdzielniejszy i najmądrzejszy ze wszystkich młodych mężczyzn Beni Aissa.

— Dalej mówili o jakimś Niemcu, który wiezie skarby z Timbuktu. Chcą napaść na niego. Pomogą im w tym Tuaregowie.

— Na Allacha! Niemca? Mówili, jak się nazywa?

— Tak. Greifenklau.

— Greifenklau?

Słowo to zabrzmiało niczym krzyk z zapadniętej piersi chorego.

— Czy dobrze zrozumiałeś to nazwisko?

— Tak, mój ojcze. Zapamiętałem je dokładnie.

— A nie słyszałeś, kim jest?

— Porucznikiem.

— Na Allacha? I to jego zamierzają napaść?

— Napaść i zabić.

— Gdzie?

— Na terenach Beni Aissa, żeby wszystkie podejrzenia i cała wina spadły na nich.

— Cóż za diabelski plan! Mój synu, to sam Allach kierował twoimi krokami, żebyś nie dopuścił do tego strasznego, krwawego czynu. Biegnij prędko do sąsiadów, pożycz od nich najszybszego konia i jedź do Menaleka! Opowiedz mu o wszystkim, co tu usłyszałeś i powiedz mu, że w imię sprawiedliwego i miłosiernego Boga nakazuję mu, żeby wziął swoich wojowników i wyjechał na spotkanie temu Niemcowi. Niech go ochrania! Śpiesz się, śpiesz mój synu!

— Ojcze, nie mogę cię tak zostawić. Jesteś przecież chory.

— Allach będzie mnie strzegł.

— Mógłbyś w tym czasie umrzeć.

— Allach mi pomoże. Śpiesz się, śpiesz mój synu!

— Może jest jeszcze czas, mój ojcze. Tamci dwaj mówili, że dopiero za dziewięć dni dołączą do Tuaregów.

— Allah kerihm! Mamy jeszcze trochę czasu. Ale dokąd zmierzali?

— Tego już nie usłyszałem. Nie mówili o tym.

— Nie musimy tego wiedzieć. Wystarczy, że znamy termin napadu. Och, jakże poruszyła mnie ta wiadomość!

Zsunął okrywającą go zgrzebną derkę i odsłonił ramiona tak chude, jak gdyby składały się wyłącznie z kości owiniętych zbyt luźną, pofałdowaną skórą. Turban ześlizgnął się z jego łysej głowy, która raczej przywodziła na myśl trupią czaszkę.

Achmed uklęknął przy legowisku ojca.

— Jesteś taki słaby, mój ojcze — powiedział tonem, z którego przebijała najwyższa troska. — Chcesz się napić wody?

— Nie. Nie potrzebuję już ziemskiego pokrzepienia. O Allachu, dziękuję ci, że mamy jeszcze trochę czasu do tego napadu i że pozwolisz mi umrzeć w ramionach mego syna.

— Ojcze!

W tym jednym słowie zawierał się cały ból dziecka, które słyszy, jak jego ojciec mówi o bliskiej śmierci.

— Bądź cicho — poprosił starzec. — Wracam do Boga, od którego przyszedłem. Opuszczam krainę błędów i grzechu, żeby uciec do krainy czystości. Czy słońce już zaszło?

Achmed podbiegł do wejścia i wyjrzał na zewnątrz.

— Nie, ojcze. Świecą jeszcze jego ostatnie promienie.

— Wynieś mnie przed chatę! Chcę zobaczyć ginące światło dnia i powitać wschodzące gwiazdy. Moje pożegnanie także będzie powitaniem, powitaniem po tamtej stronie granic tego pięknego, a jakże złudnego świata.

Syn rozkładał spiesznie mech przed chatą, po czym podniósł silnymi ramionami umierającego ojca, wyniósł na świeże powietrze i posadził na mchu. Starzec opierał się plecami o mur chaty i patrzył na złote promienie, którymi odchodząca królowa dnia zasypywała zachodni skraj horyzontu.

Oczy marabuta nie mogły oderwać się od tych iskrzących się ognistych snopów.

— Mój synu, — wyszeptał — przed chwilą zmówiłeś modlitwę wieczorną pobożnego muzułmanina. Pamiętasz jeszcze pieśni chrześcijan, jakich cię kiedyś uczyłem?

— Tak.

— Pamiętasz jeszcze tę pieśń wieczorną o zachodzącym słońcu i tysiącach wschodzących gwiazd?

— Tak, pamiętam.

— Pomódl się jej słowami, mój synu!

Obaj złożyli ręce do modlitwy. Achmed ukląkł i recytował głośno wersy pieśni. Dziwnie brzmiała ta chrześcijańska pieśń przed chata muzułmańskiego pustelnika


Kim jestem? Prochem i grzesznikiem:

lecz, Ojcze wszystkich dzieci,

bądź łaskawy i dla mnie.

Gdy cicho wylane łzy

dadzą świadectwo mojemu żalowi,

okażesz mi swą łaskę.


Gdy słowa pieśni przebrzmiały Hadżi Omanah opuścił zwolna głowę i z głębokim, cichym westchnieniem powiedział: — amen.

Syn nie podnosił się z klęczek. W tym samotnym, odludnym miejscu zapanowała święta cisza. Zniknęło światło dnia i z właściwą dla tych okolic szybkością zapadła ciemność. W strefie zwrotnikowej zmierzch nie istnieje.

Obaj intruzi ciągle jeszcze stali pod drzewami. Nie mieli o tym pojęcia, że i oni byli dzisiaj podsłuchiwani przez syna marabuta.

— To musi być ten święty — szepnął Henri, gdy Achmed wynosił ojca z chaty i sadowił go na mchu.

— Oczywiście — odparł Richemonte. — Popatrz na tego starego stracha na wróble! Wydaje się, że życie muzułmańskiego świętego nie sprzyja otyłości. Posłuchaj, chyba się modlą.

Właśnie Achmed ukląkł i recytował pieśń.

— Do pioruna! — wykrzyknął Richemonte. — Modlą się po francusku! Tę pieśń śpiewają przecież we wszystkich kościołach w naszym kraju! Czy to nie dziwne?

— Niewiarygodne! Jestem o tym przekonany, że gdybyśmy ich mogli podsłuchać, dowiedzielibyśmy się różnych niezwykłych rzeczy. Czyżby ci zamaskowani muzułmanie byli rodowitymi Francuzami?

— Na to się zanosi. Słońce zachodzi. Za pięć minut zrobi się ciemno. Jak się podkradniemy ostrożnie do chaty usłyszymy wszystko, o czym mówią. Chodź!

Po cichutku zaczęli zbliżać się do domku pustelnika. Narastające ciemności sprzyjały temu przedsięwzięciu, tak że niepostrzeżenie udało im się dotrzeć do tylnej ściany budynku. Po modlitwie aż do tej chwili ojciec i syn milczeli. W końcu Hadżi Omanah uniósł zwolna opuszczoną głowę i odezwał się:

— Jak radośnie słońce pożegnało się z ziemią! Kiedyś myślałem, że moje życie zakończy się równie wspaniale. A jak się skończyło? Zwiędłem jak roślina, którą podgryzają robaki.

— Mój ojcze, musisz się oszczędzać — prosił Achmed.

Marabut nie zważał na nic tylko mówił dalej:

— Tak, robaki wyrzutu i żalu. Mój synu, jest pewien ciężar, większy niż cokolwiek innego. To wina.

— Ty nigdy nie musiałeś nieść tego ciężaru, ojcze.

— Och, jak bardzo się mylisz! Ponoszę ciężką winę. Tylko głęboka skrucha mogła ją złagodzić. A jak ja żałowałem! Wiara chrześcijan uczy, że kto wyzna swoje grzechy, temu zostaną odpuszczone. Nie chcę brać mojej winy w zaświaty. Wyznam ją tobie, mój synu, chcę się z niej wyspowiadać.

— Twoje słowa ranią me serce!

— Mimo to musisz wypić ten gorzki trunek, dla mnie. Podejdź do mnie i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Może zdołasz mi wybaczyć.

— O Allach! Co ja miałbym wybaczać tobie?

— Wiele, bardzo wiele, bo i przeciwko tobie zgrzeszyłem. Chodź, mówi do ciebie twój umierający ojciec. Zajrzysz do jego duszy, a dowiesz się tajemnic, o których istnieniu nie miałeś pojęcia.

Mówiąc te słowa chory z trudem wyciągnął spod derki małą paczuszkę, którą podał synowi.

— Otwórz to!

— Co jest w środku, ojcze?

— Coś cennego, co należy do ciebie.

Achmed otworzył kopertę i wyjął z niej dobrze zachowane dokumenty. Było jeszcze na tyle jasno, że zdołał odcyfrować z nich kilka liter.

— O Allach, to jest przecież napisane w mowie Franków!

— Tak, — szepnął Hadżi Omanah. — Teraz dowiesz się nareszcie, dlaczego uczyłem cię czytać i mówić językiem Francuzów i Niemców. Usłyszysz, z jakiego powodu byłem twoim nauczycielem we wszystkim, co Francuzi potrafią i rozumieją. Nazywamy ich giaurami, niewiernymi. Ale oni są mądrzejsi niż muzułmanie, którzy nimi pogardzają. Przeczytaj te papiery, mój synu! Odkryją przed tobą wielką tajemnicę.

Syn rozwinął posłusznie pierwsze pismo zaopatrzone w urzędową pieczęć i ze zdumieniem popatrzył na ojca.

— To jest metryka jakiegoś chłopca o nazwisku Artur de Sainte–Marie.

— Tak — przyznał starzec.

— Jego ojcem jest baron Roman de Sainte–Marie, pan na zamku Jeannette.

— Tak, mój synu.

— Gdzie znajduje się ten zamek?

— W pięknej Francji, w pobliżu miasta Sedan.

— Ten Roman był więc arystokratą. Ale matka chłopca ma, jak widzę całkiem proste nazwisko, Berta Marmont. Nie pochodziła z arystokratycznego rodu?

— Nie, była córką właściciela gospody.

— Słyszałem jednak, że u Franków mężczyźni żenią się wyłącznie z kobietami równymi stanem.

— W zasadzie masz rację, jednak zdarzają się wyjątki. Weź drugi dokument!

Achmed rozpostarł drugie pismo i zaczął czytać. Kiedy skończył, powiedział:

— Ten papier dotyczy tego samego chłopca. To świadectwo jego chrztu. Został ochrzczony w Berlinie kilka tygodni po swoich narodzinach. Świadkami były trzy osoby z rodziny Greifenklau. Ach, ojcze, to jest przecież nazwisko tego oficera, którego mają napaść!

— W samej rzeczy. Ale przeczytaj jeszcze pozostałe papiery! Syn zabrał się za przeglądanie dalszych dokumentów.

— To jest metryka barona Romana de Sainte–Marie, a to świadectwo jego ślubu z tą Bertą Marmont. Widzę tu jeszcze kilka jego paszportów i wreszcie kilka listów pisanych przez jakiegoś notariusza.

— Zgadza się. A ty, mój synu, ani trochę nie przypuszczasz, jak bardzo te dokumenty dotyczą właśnie ciebie?

— Mnie? Cóż ja mógłbym mieć z nimi wspólnego? Nigdy nie byłem na zamku Jeannette ani w Berlinie.

— A mimo to byłeś tam, bo to ty jesteś owym chłopcem, który podczas chrztu w Berlinie otrzymał imię Artur de Sainte–Marie!

— Allah akbar! U niego wszystko jest możliwe, ponieważ jest wszechmocny. Ale jak ja mógłbym być tamtym chłopcem?

— Ponieważ ja jestem twoim ojcem, owym baronem Romanem de Sainte–Marie.

Syn załamał ręce.

— To chyba jakiś żart!

— U schyłku życia nie stroi się żartów!

— A więc nie jesteś Arabem z plemienia Szammar, lecz Francuzem? A córka owego gospodarza jest moją matką? Ojcze, powiedz mi prędko, czy ona jeszcze żyje?

Marabut powoli i smutno potrząsnął głową.

— Nie, już nie żyje. Umarła.

— Och, dlaczego Allach pozbawił ją życia? Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł kiedyś ujrzeć moją matkę!

— Tym większa jest moja wina, ponieważ to ja byłem tym, który… Umilkł i wychudłymi rękami złapał się za głowę.

— Mów dalej, ojcze!

— Jak ciężko mi to wyznać! Oto miejsce, o którym Biblia mówi: Gdzie płonie wiecznie żywy ogień i gdzie gryzie wiecznie żywy robak.

Mówiąc to pokazał dłonią na swoją głowę i serce.

— Ty i wy wszyscy uważaliście mnie za ulubieńca Allacha i Proroka, — kontynuował — a przecież ja byłem zupełnie kimś innym. Byłem… złodziejem i byłem… mordercą!

To ostatnie wyznanie wykrztusił ostatkiem sił.

— Mylisz się! Nie możesz być złodziejem ani mordercą!

— A przecież jestem i jednym i drugim. Jestem mordercą… twojej matki!

— Allah kerihm! Zabiłeś własną żonę?

— Tak! — powiedział cicho.

Artur aż podskoczył z przerażenia.

— Powiedz, że to… że to stało się przez przypadek. Ojcze! — krzyczał

— Och, gdybym mógł tak powiedzieć!

— Mój Boże, czyżbyś zrobił to umyślnie?

— To stało się w gniewie!

Syn odetchnął z ulgą.

— Dzięki Allachowi! — zawołał — Uczyniłeś to w gniewie! Prorok powiedział, że człowiek nie ponosi odpowiedzialności za to, co uczynił w gniewie.

— Och, nie uspokaja mnie to, co powiedział Prorok. Sądził mnie będzie potężny, silny Bóg chrześcijan.

— Czy nie uczyłeś mnie, że ten potężny Bóg jest samą miłością, laską i miłosierdziem? Czy nie mówiłeś mi, że w niebie chrześcijan więcej panuje radości z grzesznika, który żałuje za grzechy niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych?

— Tak, synu, tak ci mówiłem. To była moja jedyna pociecha w życiu, a teraz jest moją jedyną pociechą w godzinie śmierci.

— Odwagi, ojcze! Powiedz mi, co cię tak gnębi. Może wtedy spadnie ciężar z twojego serca.

— Tak, masz rację. Może mi przebaczysz, a wtedy będę mógł odejść z nadzieją, że wieczny sędzia zlituje się nad moją biedną duszą. Połóż mi głowę wyżej na mchu i zbliż się, żebyś mógł lepiej słyszeć.

Ciemność nocy spowijała równinę i góry, lecz była to ciemność Południa strojna w miliony gwiazd. Od gałęzi drzew powiewał rześki, świeży wiaterek zmieszany ze swoistym zapachem pustyni.

Marabut zwlekał z rozpoczęciem opowieści. Synowi z niepokoju dziwnie drżało serce. W ojcu czcił świętego, a teraz miał dowiedzieć się, że jest nie tylko zwykłym śmiertelnikiem, lecz nawet zbrodniarzem…

Obaj podsłuchujący słyszeli każde jedno słowo. Gdy nastąpiła przerwa, Henri zwrócił się cicho do Richemonta:

— Słyszałeś?

— Tak.

— Nie jest żadnym marabutem ani nawet mahometaninem, lecz chrześcijaninem!

— Tak.

— I ma morderstwo na sumieniu.

— Znam go. Ten pobożny Hadżi Omanah jest moim starym znajomym.

— Starym znajomym? Znasz go więc jeszcze z Francji, a on ciebie?

— Och, nawet dobrze. Całkiem możliwe, że opowie też coś nie coś o mnie, o czym jeszcze nie wiedziałeś. Mam nadzieję, że zachowasz wszystko w głębokiej tajemnicy, jak w grobie! Zdrada ci się nie opłaci. W takich sprawach nie żartuję!

— Ach! To groźba?

— Możesz to rozumieć, jak ci się podoba. Zresztą milczenie potrafię odpowiednio wynagrodzić. Być może jeszcze dzisiaj. Mam pewien plan. Ten wieczór rozbudza we mnie dawno wygasłe myśli. Kiedyś, gdy byłeś jeszcze chłopcem, miałem wobec ciebie wielkiej zamiary. Nie powiodło mi się. Być może teraz okaże się możliwe to,: czego przedtem nie dało się dokonać.

— Zaciekawiasz mnie.

— Pst! Słuchaj, marabut mówi. Cicho bądź!

Hadżi Omanah odetchnął bardzo, bardzo głęboko i rozpoczął swoją opowieść.

— Nieraz opowiadałem ci o Napoleonie, wielkim cesarzu.

— Tak — przytaknął Artur. — Czczą go nawet Arabowie i nazywają Sułtan el Kebir, Wielki Sułtan.

— Tak, był wielki, lecz także śmiertelny. Nie kochałem go, nawet działałem raz przeciwko niemu, lecz nie przyniosło mi to żadnych owoców. Stałem się przecież biednym uciekinierem.

— Kiedy wypędzono cię z ojczyzny?

— Wypędzono? Och, gdybym mógł tak powiedzieć! Ale to ja sam ponoszę winę za to, że musiałem się ukrywać!

Przymknął na chwilę zmęczone powieki jak gdyby chciał zajrzeć w odległe wspomnienia.

— Byłem młody, bogaty i pełen nadziei. Nazywałem się baron Roman de Sainte–Marie. Miałem dobrą, kochającą matkę, lecz moje serce było chwiejne, a mój charakter nie miał sposobności wzmocnić się w szkole życia.

I znów zaczerpnął tchu.

— Poznałem dziewczynę, która zdobyła moją miłość: Bertę Marmont, twoją matkę. Początkowo nie zamierzałem uczynić jej swoją żoną. Ale ona była tak czysta i dzielna. To mnie podnieciło. Postanowiłem zdobyć ją za wszelką cenę. Moja matka była dobrą, lecz dumną kobietą. Zabroniła mi spotykać się z tą biedną mieszczką.

— Posłuchałeś jej?

— Rozkaz nawet najlepszej matki nic nie wskóra przeciwko takiej miłości. Postanowiłem poślubić Bertę potajemnie, ale w międzyczasie wydarzyło się coś, co za jednym zamachem zmieniło całe moje życie. W odwiedziny przyjechała do nas pewna daleka krewna ze swoją córką, dziewczyną tak piękną, że natychmiast straciłem dla niej wszystkie zmysły.

— Jak nazywała się ta dziewczyna?

— Margot Richemonte. Byłem nią tak oczarowany, że od pierwszej chwili myślałem tylko o tym, jak ją zdobyć. Jednak już wkrótce dowiedziałem się, że moja miłość jest beznadziejna, ponieważ Margot była już zaręczona z niemieckim oficerem. Oficer ten przybył również do Francji, żeby walczyć z cesarzem Napoleonem.

— Kochała wroga ojczyzny?

— Tak, ale nie naszego wroga, ponieważ w żyłach mojej matki płynęła także niemiecka krew i nie nauczono mnie nienawidzić Niemców. Nawet chciałem, ale nie mogłem, bo tego człowieka musiało się kochać i szanować.

— Jak się nazwał?

— Hugo von Greifenklau.

— Greifenklau? To znowu nazwisko tego oficera, który ma zostać napadnięty!

— Tak. Przyszedł do nas w odwiedziny do swojej narzeczonej. Tego samego dnia na kwaterze w zamku Jeannette był cesarz. Zobaczył Margot i zakochał się. Chciał ją do siebie przywiązać, ale uciekła z narzeczonym. Miała brata, zupełne przeciwieństwo jej samej. Pognał za nią, żeby przywieźć ją z powrotem cesarzowi, ale to mu się nie udało. Wprawdzie odnalazł uciekinierów, lecz na nic się to zdało. W międzyczasie cesarz przegrał bitwę pod Waterloo, musiał uciekać i w końcu Anglicy zesłali go na wyspę Świętej Heleny. Greifenklau został ciężko ranny, a straszliwa rana spowodowana ciosem w głowę leczyła się powoli. Wrócił do Berlina i Margot została jego żoną. Musiał pożegnać się z armią. Cios otrzymany w bitwie uszkodził mózg, skutkiem czego nastąpiło u niego dziwne niedomaganie pamięci. Nie mógł sobie przypomnieć tego, co wydarzyło się na krótko przed tym, jak został ranny. Zasłużył się wielce swojej ojczyźnie i został za to sowicie wynagrodzony, tak że nie musiał się o nic troszczyć.

— Ale co ty zrobiłeś, taki zakochany w Margot?

— Byłem młody i powierzchowny, i jakoś nietrudno było mi pogodzić się z tym faktem. Wróciłem do mojej poprzedniej ukochanej, do Berty Marmont. Stałem się uparty i poprzysiągłem nie zrezygnować z niej. Na próżno matka powtarzała swój zakaz. Dosłownie rozkoszowałem się moim oporem.

— I ustąpiła?

— Nie. Zadbała o to, żeby Berta zniknęła znienacka. Wtedy zerwałem z matką wszelkie kontakty i wyruszyłem w świat.

— Allah il Allah! Sam? Bez ukochanej?

— Sam. Lecz wkrótce trafiłem na jej ślad.

Chory zamknął oczy, jak gdyby oślepiło go światło gwiazd. Dopiero po chwili otwarł je ponownie i wyszeptał:

— Moja matka była bogata. Zabrałem jej… wszystkie pieniądze jakie wpadły mi w ręce. Pojechałem także do Paryża, aby podjąć z jej konta wielkie sumy. Zabrałem jej również rodzinne kosztowności — całe bogactwo naszego domu!

— I co na to twoja matka?

— Nic. Zostawiła mi wszystko, co jej zrabowałem. Ale kazała mi powiedzieć, że nie jestem już jej dzieckiem i żebym nie ważył pokazać się jej na oczy.

— Biedny ojcze! I naprawdę nigdy jej już nie zobaczyłeś?

— Nigdy, mój synu.

Wypowiedział te trzy słowa wolno, zacinając się.

— I nigdy nie błagałeś jej o wybaczenie?

— Próbowałem, ale nigdy nie zostałem dopuszczony. Odniosłem jej większą część tego, co jej zabrałem, mimo to nie przyjęła mnie. Nie chciała mnie widzieć i nie chciała niczego ode mnie przyjąć, chociaż rozstałem się z Bertą.

— Ach, nie pozostaliście razem?

— Nie. To było w Berlinie, gdy urodziła mi syna. Chrzestnymi byli Margot, Greifenklau i matka Margot. Kazałem sporządzić portret dziecka i wysiałem go matce. Odesłała mi go. Zgorzkniałem, byłem rozgoryczony, a moja żona musiała cierpieć z tego powodu. Ty byłeś naszym synem. Za twoje narodziny matka zapłaciła zdrowiem i pięknością. Przestałem ją kochać.

— Biedna matka!

— Stopniowo obarczałem ją winą za wszystko, co sam uczyniłem i co musiałem znosić. Zaniedbywałem ją, robiłem jej wymówki. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej nieszczęśliwa i pewnego wieczora, gdy wróciłem do domu, zniknęła.

— Allach! Dokąd?

— Długo tego nie wiedziałem.

— Sama?

— Nie. Zabrała ciebie. Wobec niej bywałem okrutny, ale ciebie kochałem całym sercem, bo byłeś moim odbiciem. Nie mogłem cię stracić, musiałem cię odzyskać. Rozpocząłem poszukiwania.

— Nie pojechała do Francji?

— Pojechała. Wpadłem na jej trop, lecz równocześnie natrafiłem na ślad człowieka, w którego towarzystwie nigdy nie spodziewałbym się Berty zastać.

— Kim był ten człowiek?

— To kapitan Richemonte, ten sam, który cesarzowi chciał sprowadzić własną siostrę, Margot. Jak spotkał Bertę? Z jakiegoś powodu, którego nie znam, Richemonta wyrzucono z korpusu oficerskiego. Najpierw udał się do Niemiec. W Berlinie prawdopodobnie szukał Greifenklaua, żeby zemścić się na nim, ale chyba nie znalazł ku temu okazji. Wtedy natknął się na Bertę, którą znal z zamku Jeannette. Dowiedział się, że jest moją żoną i że nasze pożycie nie układa się szczęśliwie. Człowiekowi jego pokroju nie przyszło trudno na mówić tę tak przeze mnie umęczoną kobietę, żeby mnie opuściła Zawiózł ją aż do Marsylii, gdzie miała znaleźć posadę. Przybyli tam zaledwie dwa dni przede mną.

— Odnalazłeś ich?

— Tak. On wyszedł. W gospodzie zastałem tylko Bertę.

— Mieszkali razem?

— Nie. Berta nie mogłaby zostać kochanką innego mężczyzny. Wyjechała z nim, ponieważ zaproponował jej posadę u swoich krewnych. To wszystko.

— Czy Richemonte posiadał krewnych w Marsylii?

— O ile wiem, nie. Jakiś inny paskudny powód musiał go skłonić do uprowadzenia mojej żony i mojego dziecka. Niestety nie zdołałem ani go odgadnąć, ani też dowiedzieć się.

— Jak przyjęła cię moja matka?

— Była bardzo przestraszona, ale opanowała się szybko. Prosiłem, żeby wróciła do mnie, lecz stanowczo odmówiła. Groziłem jej, ale i to nie pomogło. Żądałem, żeby przynajmniej oddała mi moje dziecko, ale wtedy powiedziała, że prędzej się zabije, niż rozstanie z tobą.

— Co za nieszczęście! Biedna matka! Biedny ojciec!

— Nic nie mogłem wskórać, ani prośbą, ani groźbą. Jak lwica broniąca swoje małe stanęła przy twoim łóżeczku. Na stole leżał nóż, szpiczasty i ostry niczym sztylet. Złapała za ten nóż i groziła, że mnie zakłuje, jeśli zbliżę się do niej. Roześmiałem się i złapałem ją, żeby odciągnąć ją od twojego łóżeczka. Broniła się. Zaczęliśmy się mocować. Siły opuszczały ją i wtedy użyła noża. Dźgnęła mnie w ramię. Wzburzony usilnym pragnieniem odzyskania ciebie, oporem Berty i otrzymanym ciosem wyrwałem jej nóż i nieprzytomny z wściekłości uderzyłem. Krzyknęła i osunęła się na podłogę. Trafiłem ją w samo serce.

— Och, Allah il Allah! To straszne! A potem?

— Potem zabrałem ciebie, otuliłem w koszulkę i opuściłem gospodę zamknąwszy uprzednio drzwi do pokoju i zabrawszy klucz.

— Dlaczego tak zrobiłeś?

— Richemonte i służba mieli sobie pomyśleć, że Berta położyła się już spać. W ten sposób zyskiwałem nieco na czasie. Przede wszystkim musiałem niepostrzeżenie dotrzeć do mojego pokoju w hotelu. Miałem szczęście. Spałeś w moich ramionach. Z twojej strony nie obawiałem się więc zdrady. Przypadkiem dowiedziałem się, że w moim hotelu mieszka pewien żeglarz z Ajaccio, który jeszcze tej nocy chciał żeglować z powrotem do domu. Spytałem go, czy by mnie nie zabrał ze sobą, a ponieważ miałem pieniądze i dobre papiery nie robił żadnych trudności.

— Co się stało, gdy następnego ranka odkryto zwłoki?

— Dowiedziałem się tego na Korsyce. Matka zasztyletowana, a dziecko uprowadzone. Z jej dobytku nie zginęło nic, nawet najdrobniejsza rzecz. Kto mógł być sprawcą? Nikt inny tylko mąż, od którego uciekła. Zarządzono poszukiwania i wyszło na jaw, że rzeczywiście śledziłem ich. Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Nie miałem już po co wracać do ojczyzny i pojechałem na Sycylię.

Z minuty na minutę mówienie coraz bardziej wyczerpywało chorego. Musiał odpocząć, po czym opowiadał dalej:

— Tak więc złodziej stał się dodatkowo mordercą, a morderca tułaczem bez ojczyzny ściganym z miejsca na miejsce przez boginie zemsty. Słyszałem, że odkryto już moją ucieczkę do Ajaccio i stamtąd prowadzono dalsze poszukiwania. Ruszyłem do Egiptu. Niedługo potem doszły mnie słuchy, że wiadomo już o moim pobycie na Sycylii. Obawiałem się, że wkrótce mój wyjazd do Egiptu również przestanie być tajemnicą. Żeby zapewnić sobie bezpieczeństwa musiałem przede wszystkim rozstać się z tobą. Koniecznie musiałeś uchodzić za dziecko jakiegoś muzułmanina. W mojej rozpaczy zaniosłem cię więc do domu podrzutków, jakie wtedy działały przy niektórych meczetach w Kairze. Czekałem w ukryciu, dopóki nie zostałeś znaleziony i zabrany, a potem ruszyłem w górę Nilu aż do granicy z Nubią. Przeżyłem tam dwa lata. W tym czasie nauczyłem się mówić po arabsku jak tubylec. Bezpieczeństwo zapewniało mi jedynie doskonałe udawanie rodowitego Araba, prawdziwie wierzącego muzułmanina. Przeistoczyłem się więc w Araba i nigdy nie padło na mnie żadne podejrzenie, że mógłbym być kimś innym.

— Teraz, ojcze, przypominam sobie coś. Widzę siebie wśród starych, brodatych mężczyzn na gorącym podwórcu otoczonym wysokim murem, a ze mną wielu innych małych chłopców.

— To dom podrzutków przy meczecie. Wróciłem do Kairu i odnalazłem cię. Powiedziałem, że nie mam dzieci i mam zamiar wziąć do siebie jakiegoś chłopca. Za dar ofiarowany meczetowi pozwolono mi wybrać sobie dziecko. Rozpoznałem cię, a poza tym dostałem koszulkę, którą nosiłeś, kiedy cię znaleziono. Kupiłem ją u pewnego Żyda w jednej z najciaśniejszych uliczek Kairu. Akurat nadszedł czas wielkiej pielgrzymki do Mekki. Przyłączyłem się, ponieważ od tej chwili chciałem żyć wyłącznie dla ciebie, a było to możliwe tylko w charakterze prawdziwego muzułmanina.

W Mekce spędziłem z tobą całe pięć lat. Gruntownie studiowałem islam. Ale potem zatęskniłem za takim miejscem, gdzie od czasu do czasu mógłbym usłyszeć coś o mojej ojczyźnie. Opuściłem więc Arabię i wróciłem do Egiptu, stamtąd przez pustynię do Tunezji, a później do Algerii.

W Mekce nosiłem arabskie nazwisko i na to nazwisko szeryf wystawił mi papiery. Na szyi powiesiłem sobie Koran z Mekki, u pasa nosiłem buteleczkę z wodą ze świętego źródła Zem–Zem, posiadałem wiele relikwie ze świętego miasta, a także z Medyny. Wszędzie uważano mnie za bardzo pobożnego Hadżiego. Zmartwienie i żałość wycieńczyły mnie, słońce opaliło na brązowo. Nosiłem nawet zielony turban potomków Proroka, co w Algierze nie budziło podejrzeń, natomiast w Mekce byłoby absolutnie nie do pomyślenia. W ojczyźnie uczęszczałem na uniwersytet i przede wszystkim zajmowałem się medycyną. Na zboczach tych gór rosną setki ziół leczniczych. Zbierałem je i wypróbowywałem ich działanie. Wkrótce stałem się dobroczyńcą wielu plemion. Czy mógł mnie spotkać lepszy, piękniejszy los?

— Nie, mój ojcze!

— Masz rację. Dziękuję ci. Wybudowałem sobie tę chatę i pozostałem tym, czym byłem. Ty miałeś zostać moim następcą i nigdy nie dowiedzieć się, kim ja byłem i kim ty właściwie jesteś.

— A mimo to opowiedziałeś mi o wszystkim.

— Mój synu, myśli i decyzje człowieka są niczym włos leżący na piasku. Porwie go ze sobą pierwszy powiew powietrza. Byłem twoim ojcem i opiekunem, lecz teraz odchodzę, a ty zostajesz sam. Kogo będziesz kochał i kto pokocha ciebie? Muzułmanie będą cię wprawdzie czcili, ale wśród nich zaznasz jedynie samotności. Wyprowadziłem cię na pustynię, teraz muszę wysłać cię tam, gdzie rozpocząłeś swoje życie.

— Czy mam opuścić twój grób, ojcze? Nigdy!

— Musisz to uczynić! Moje błogosławieństwo i mój duch zawsze będą przy tobie! Przed tobą leży twój ojciec, jego duszę obmywają łzy gorzkiego żalu, a serce woła o jedno słowo przebaczenia, lam w górze jaśnieją gwiazdy Boga. Promieniują ku Ziemi miłością i miłosierdziem. Znasz moje życie. Przeklnij albo ułaskaw mnie, zrób, co ci każe Wszechmocny!

Złożył ręce w oczekiwaniu na słowo z ust syna. Ten głośno szlochając z bólu otoczył umierającego ramionami.

— Bóg jest miłością, ojcze. Nie gniewa się na ciebie, dawno ci przebaczył.

— A ty?

— Ja także. Niewypowiedzianie boli mnie to, że odchodzisz z tego świata, lecz po tysiąckroć większe jest moje życzenie, żeby zdjąć z ciebie całą winę. Odejdź w pokoju, tam w górze nikt nie będzie czynił ci wyrzutów.

Z piersi umierającego dobyło się długie, głębokie westchnienie nieskończonej ulgi. W świetle gwiazd widać było błogi uśmiech zakwitający na jego twarzy.

— Dziękuję ci, mój synu! — szepnął — Teraz mogę już spokojnie umrzeć, bo spotkałem miłosierdzie. Musisz kopać w chacie pod moim legowiskiem. Znajdziesz tam moje zapiski, które uwiarygodnią twoje słowa, klejnoty i resztę pieniędzy, które kiedyś zrabowałem. Idź z tym do Jeannette. Może okażą ci tam łaskę, jaką ty mi okazałeś.

Syn siedział milczący trzymając ojca w objęciach.

— Mój synu, mój kochany synu! Gdy już umrę połóż mnie , w chacie i zanim stąd odejdziesz zamuruj wejście! Tylko od góry pozostaw niewielką szparę, żeby promień zachodzącego słońca wpadał każdego dnia do grobu człowieka, którego życie rozświetlało i ogrzewało tak niewiele promieni szczęścia.

— Zrobię to, ojcze, uczynię, co tylko chcesz.

— I jeszcze ostatnie życzenie, moje dziecko! Ledwo mogę mówić. Modliłeś się przedtem słowami pewnej pieśni. Teraz przypomnij pieśń o życiu i o końcu.

— Dobrze, ojcze.

— Podnieś mnie trochę! Oprzyj moje plecy wyżej o chatę, żebym ostatni raz popatrzył na gwiazdy.

Artur spełnił prośbę ojca. Natychmiast z powrotem uklęknął przy nim i złożył ręce. Z całej siły powstrzymywał się od płaczu i modlił się donośnym, drżącym głosem.


Opatrzony twym błogosławieństwem

Śpieszę na powitanie spokoju;

Pozdrowione niech będzie imię Twoje!

Moje życie i mój koniec należą do ciebie.

W Twoje ręce oddaję Ojcze moją duszę.


Słowa pieśni poszybowały ku wierzchołkom drzew i ku dolinie. Była to chrześcijańska modlitwa w środku mahometańskiego kraju.

— Amen! — leciutko jak oddech zabrzmiało od strony chaty, a potem zapadła cisza. Modlący nie poruszył się. Czekał, że może ojciec zawoła go, że powie coś jeszcze, na próżno. Wreszcie podniósł się, podszedł do umarłego i pochylił się nad nim.

— Ojcze!

Żadnej odpowiedzi. Delikatnie ujął dłonie starca. Zachowały jeszcze odrobinę ciepła, wkrótce jednak wystygły zupełnie.

— Allach miłosierny! Okaż mu swą łaskę tam w górze i mnie w mojej samotni!

Potem rzucił się na ziemię obok ojca. Dookoła panowała głęboka cisza. Tylko z gałęzi drzew dochodził łagodny szum, jak gdyby dusza rozpościerała swoje skrzydła przygotowując się do odlotu do wiecznej ojczyzny.



Spadkobierca


Richemonte szturchnął swojego towarzysza.

— Chodź! — szepnął.

— Dokąd?

— Za mną. Ale cicho, żeby nas nie usłyszał.

Wymknęli się cichaczem spod chaty i opuścili polanę. Kapitan złapał kuzyna za rękę i pociągnął go w ciemność lasu.

— Stój! — powiedział zatrzymując się w końcu — Odeszliśmy już wystarczająco daleko. Tak długie milczenie to naprawdę spory wysiłek. Usłyszałeś wszystko?

— Każde słowo. Do wszystkich diabłów, kto by to pomyślał!

— Hm! Gdy usłyszałem, że pustelnik chce się wyspowiadać, przypuszczałem przynajmniej częściowo, o czym będzie mówił.

— I to wszystko prawda? Cesarz naprawdę był zakochany w twojej siostrze?

— Jeszcze jak!

— I rzeczywiście miałeś tyle odwagi, żeby pojechać do Niemiec, do Berlina?

— Oczywiście. Przecież we Francji nic nie mogłem wskórać.

— O co ci chodziło?

— Hm! Chciałem zamienić kilka słów z tym Greifenklau, ale szatan stawał mi ciągle na drodze, tak że nie mogłem nawet zbliżyć się do niego tak, jak zamierzałem. Wtedy odkryłem tego głupiego Sainte–Marie z jego jeszcze głupszą Dulcyneą. Było mi to w najwyższym stopniu na rękę.

— Dlaczego? Z powodu jego pieniędzy?

— To też. Należałyby później do mnie. Ale przede wszystkim zależało mi na jego synu.

— Na synu? Nie rozumiem. Wolałbym pieniądze i kosztowności.

— Znów okazuje się, jakim jesteś półgłówkiem!

— Nie mogę się jakoś dopatrzyć szczególnej bystrości umysłu w fakcie, że wypuszczasz człowieka z jego setkami tysięcy, a w zamian zadowalasz się niemowlęciem, który może ci przyczynić jedynie pracy i zmartwień. Czy ta Berta od razu była gotowa pójść z tobą?

— Właściwie nie musiałem za bardzo wytężać mojego kunsztu przekonywania. Nienawidziła swojego męża i marzyła, żeby uciec od niego i odizolować go od dziecka. To był dla mnie spory cios, gdy znalazłem jej ciało, a chłopiec zniknął.

— Ale jakie zamiary żywiłeś właściwie względem tego dziecka?

— Spytaj lepiej o zamiary względem ciebie!

— A co ja mam wspólnego z tą historią?

— No, to jest chyba proste. Nie miałeś już wtedy ani matki, ani ojca.

— Niestety! Mieszkałem u starej ciotki. Głodziła mnie i biła. Nazywała to wychowaniem.

— Poszedłem do tej ciotki i poprosiłem ją, żeby mi cię oddała.

— Zgodziła się natychmiast, jak mi później opowiadała.

— Zaproponowałem jej, co się jej zresztą bardzo spodobało, że cię adoptuję. W ten sposób mogła się ciebie pozbyć.

— Niestety nie pozbyła się mnie. Nie pojawiłeś się przez następnych kilka lat. Dlaczego? Często zadawałem sobie to pytanie. Nikt nie potrafił mi tego wyjaśnić.

— Miałem powody do milczenia. Ale dziś wyjawię ci je.

— To mów! Jestem bardzo ciekawy, czego się dowiem.

— Chciałem zostać twoim ojcem, żeby móc korzystać z tego, co później miało ci przypaść w udziale.

— Parbleu! Mówisz tak, jakbym miał dostać jakieś księstwo.

— No, jeżeli nawet nie księstwo, to przynajmniej baronostwo.

— Chyba majaczysz!

— Zawsze wiem, co mówię lub czynię. Zwierzę ci się z mojego ówczesnego planu, bo widzisz, dzisiaj po tylu latach znów zakiełkowała we mnie ta myśl Mam nadzieje, że zachowasz to dla siebie. Zrozumiano?

— Gdy chodzi o baronostwo potrafię milczeć.

— A więc słuchaj! Jak już wiesz, tej Bercie chciałem postarać się o jakieś zajęcie. W każdym razie byłaby to jakaś posada, która zmusiłaby ją do rozstania się z dzieckiem, niby na krótko.

— Zgodziłaby się na to?

— Jakoś bym ją przekonał. Oczywiście musiałaby oddać gdzieś chłopca na wychowanie. A wiesz, do kogo?

— Nie mam pojęcia.

— Nie gdzie indziej, tylko do twojej starej ciotki.

— Do pioruna! Do niej? Dlaczego akurat do niej?

— Najpierw Berta musiałaby zniknąć.

— Jak?

— Moja sprawa! Następnie zniknąłby jej dzieciak.

— Ale w jakim celu?

— Głupek! Ciebie podstawiłbym w to miejsce. Miałbym papiery. Kto mógłby udowodnić, który z chłopców jest prawowitym spadkobiercą baronowej?

Głupek” aż gwizdnął ze zdumienia.

— Do diabła! — zaklął — Sąsiedzi mogli to udowodnić. Znali bardzo dobrze i mnie, i starą.

— Stara zmieniłaby miejsce zamieszkania. Wszystko już było umówione. A ja adoptowałbym barona de Sainte–Marie. W innych krajach nie byłoby to takie proste, ale we Francji wszystko jest możliwe.

— Co za plan! Szkoda, że nic z niego nie wyszło.

— Przeszkodziło mi zabójstwo Berty i zniknięcie chłopca.

— A dlaczego później mnie adoptowałeś?

— Tak, dlaczego? Nigdy w życiu nie odczuwałem sympatii do nikogo. Tylko wobec ciebie obudziło się we mnie coś w rodzaju więzi pokrewieństwa, niezbyt mocnej, ale bądź co bądź wystarczającej.

— Dziękuje.

— Proszę. A więc jednak cię później adoptowałem. Jesteś równocześnie moim kuzynem i moim synem. Być może uczyniłem to, bo ciągle miałem nadzieję, że dorwę gdzieś tego hultaja.

— A on musiał zwiać! Mógłbym być dzisiaj baronem!

— To, co kiedyś było niemożliwe, możemy nadrobić dzisiaj.

— To ciekawe.

— Nie rozumiesz? Jeden strzał albo pchnięcie sztyletem, to wszystko, czego nam potrzeba.

— Do pioruna! Moja głupia pała zaczyna coś pojmować.

— Nareszcie! Młody baron musi zniknąć bez śladu, dokładnie tak jak to kiedyś planowałem. Jedna jedyna kula znakomicie załatwi tę sprawę.

— To prawda. Mamy nawet papiery, metrykę urodzenia, świadectwo chrztu, wszystkie dokumenty ojca, a do tego pieniądze i kosztowności.

— To nam wystarczy. Jesteś niemal w tym samym wieku, żyłeś na pustyni, mówisz po arabsku i znasz całą przeszłość ojca, barona de Sainte–Marie.

Młodszy mężczyzna milczał, a Richemonte nie zamierzał mu w tym przeszkadzać. Wiedział, że posiane ziarno wzejdzie niezwykle szybko.

Nie mylił się, bowiem jego towarzysz odezwał się wreszcie:

— Tego w środku można z łatwością usunąć. Ale kłopoty zaczną się w ojczyźnie! Sam temu nie podołam.

— Pomogę ci. Zakładam jednak, że nie na darmo pracuję.

— To się rozumie samo przez się.

— Musimy więc działać szybko. Słyszałeś, jak mówili o tym Greifenklau?

— Tak. Skąd mogli o tym wiedzieć?

— Czyżby ten chłopak podsłuchał nas w lesie?

— To możliwe.

— W takim razie będzie się śpieszył, żeby ostrzec Beni Aissa i Niemca.

— Spłatałby nam brzydkiego figla

— Kto nam zapewni, że nie zostawił starego przed chatą, nie pozbierał swoich klamotów i właśnie w tej chwili wyruszył, podczas gdy my tracimy czas na długie narady? Musimy działać. Naprzód!

— Stop! Jeszcze jedno. Mówię ci od razu, że bez spełnienia tego jednego warunku nie chcę słyszeć o całej tej sprawie. Chodzi o Liamę.

— Stale ta dziewczyna! Po co ci ona? Teraz sprawy mają się inaczej niż przed dwiema godzinami.

— Moja miłość jest taka sama.

— Człowieku, kiedy nabierzesz rozsądku?

— Chcę ją mieć.

— To niemożliwe! Nie możesz przecież ubiegać się o baronostwo, a potem gdy go dostaniesz ożenić się z półdziką Beduinką.

— To nie jest konieczne. Ożenię się z nią już tutaj.

— Liama zna cię jako mojego syna, Mahmuda ben Ali. A młody Sainte–Marie musi występować jako Achmed ben Hadżi Omanah. Takie imię zapisane jest w papierach marabuta.

— Tak przypuszczam. Ale skoro tylko Liama zostanie moją żoną, będzie musiała podporządkować się mojej woli. W drodze do Francji przekształci się z żony Mahmuda ben Ali w żonę Achmeda ben Hadżi Omanah.

Richemonte zrozumiał, że nic w tej chwili nie wskóra, dlatego udał, że ustępuje i po namyśle oświadczył:

— Jeżeli chodzi o mnie, to możesz robić, co ci się podoba, ale proszę cię zawczasu, żebyś nie obarczał mnie ewentualnymi, nieprzyjemnymi skutkami swoich pomysłów. Chodźmy już!

Odwrócił się z zamiarem odejścia, gdy Mahmud ponownie złapał go za ramię.

— Kto ma mu dopomóc w zniknięciu, ty czy ja?

— Oczywiście, że ty! Wystrzegam się wybierania za innych gorących kasztanów z ognia i poparzenia sobie palców. Niegdyś byłem gotów posłać mu kulkę, ale dzisiaj sprawy mają się zupełnie inaczej i wolę się do tego nie mieszać, z powodu twojej Liamy

— Z powodu Liamy? Nie rozumiem

— Przecież to proste. Wie, że nie jesteś synem marabuta. Może wszystko zdradzić i w takim przypadku nie chcę być tym, na którego zrzuci się, no powiedzmy, egzekucję tego Artura.

— Tak myślisz? No dobrze, oddam ten strzał. Zrobię to dla tej kobiety. Ale ona nas nie zdradzi.

Richemonte roześmiał się w duchu. Absolutnie nie wziąłby na siebie zamordowania ofiary. Bardzo mu na tym zależało, żeby w późniejszym baronie de Sainte–Marie posiadać bezwolny instrument, co najprędzej dało się zrealizować przez szantaż.

Ostrożnie poruszając się pomiędzy drzewami dotarli z powrotem na polanę. Richemonte przykucnął na ziemi i powoli, bez jednego szmeru czołgał się do chaty. Za nim krok w krok postępował jego towarzysz. W połowie drogi zatrzymali się znienacka. Z wnętrza chaty dobywał się snop światła.

— To dobrze, — szepnął kapitan — jest w środku. Nie musimy się już czołgać. Ma światło. Lepiej wycelujesz.

Przekradli się aż do ściany chaty, o którą ciągle jeszcze wsparty siedział martwy marabut. Obeszli go dookoła i stanęli przed wejściem, skąd mogli rozejrzeć się po wnętrzu domostwa. Oświetlała je lampka sporządzona z małego glinianego naczynia wypełnionego tłuszczem, z którego sterczał knot. Światła starczyło akurat na tyle, żeby rozpoznać przedmioty znajdujące się w chacie. Syn pustelnika odsunął na bok posłanie ojca i zajęty był wykopywaniem dołu przy pomocy narzędzia o wyglądzie łopaty. Wtem rozległo się za jego plecami:

— Mesalcheer, dobry wieczór!

Odwrócił się i przy wejściu ujrzał dwóch uzbrojonych Beduinów. Jakkolwiek przeraził się mocno, opanował się natychmiast.

— Allah jumessikum? Czego tu szukacie?

— Przyszliśmy zamienić z tobą kilka słów — odpowiedział Richemonte

— Wejdźcie!

Weszli i kapitan zapytał pokazując na dziurę:

— Co tu robisz?

— Kopię grób dla zmarłego, który leży przed domem.

— Kim jest ten zmarły?

— To mój ojciec, pobożny marabut Hadżi Omanah.

— Kłamiesz!

— Nie mówię prawdę.

— A jednak kłamiesz!

— Nie znam was. Jesteście tu obcy, dlatego wybaczę wam. Ktoś pochodzący z tutejszych plemion odzywałby się inaczej. Lecz kimkolwiek jesteście nie uchodzi nazywać kłamcą tego, pod którego dach weszliście. Ciało marabuta uświęca miejsce, w którym się znajduje, a wyje bezcześcicie.

Mówił poważnie i bez lęku, lecz kapitan odpowiedział tym samym tonem co poprzednio.

— Powtarzam ci, że kłamiesz. Znam tego zmarłego, który leży tam, przed chatą.

— Jeżeli znasz go lepiej niż ja, jego syn, to powiedz mi, kim jest.

— Teraz niczym innym niż prochem i ziemią, lecz kiedyś był baronem Romanem de Sainte–Marie — powiedział Richemonte po francusku.

— Allach!

— Morderca własnej żony.

Oczy Artura rozszerzyły się z przerażenia.

— Który obrabował własną matkę.

— Kim jesteście? — wykrztusił Artur zaskoczony.

— Jestem tym, o którym niedawno ci opowiadał.

— Ach! Podsłuchiwaliście nas?

— Tak. Czy przypominasz sobie nazwisko Richemonte? To właśnie ja!

— Niech Bóg ma mnie w swojej opiece!

— Tak, niech cię broni! — zawołał kapitan — Ale i tak nie da rady.

Skinął na Henriego, który podczas tej rozmowy z pistoletem gotowym do strzału zbliżał się powoli do Artura. Teraz podniósł go błyskawicznie i nacisnął spust. Rozległ się strzał. Artur de Sainte–Marie nie wydawszy nawet jęku z roztrzaskanym czołem opadł bezwładnie na ziemię.

Kapitan pochylił się nad nim sprawdzając, czy jeszcze żyje.

— Wspaniale, Henri! — powiedział. — Kula przewierciła mu mózg. Śmierć nastąpiła natychmiast. Odbył bezbolesną drogę do wieczności.

Morderca odwrócił się wystraszony. Nie miał odwagi choćby spojrzeć na swoją ofiarę.

— Mówisz, że strzał był celny? — zapytał, żeby cokolwiek powiedzieć — To go stąd wynieś! Nie chcę mieć go przed oczami. Ta dziura w głowie, te kurczowo zaciśnięte pięści, te nieruchome, straszliwe oczy!

Wzdrygnął się jakby miał dreszcze.

— Tchórz! Pomóż mi!

— Zrób to sam!

— Niech będzie. Ale najpierw zabierzmy mu papiery. Ja nie muszę się przecież bać, bo to nie ja go zastrzeliłem. Jestem niewinny tej krwi.

Te cyniczne słowa trafiły w Henriego jak obuchem.

— Ty niewinny? — zapytał — Czy to nie ty uknułeś to wszystko?

— Czy zawsze musisz robić to, co ci inni powiedzą? Każdy człowiek sam ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. A motywy tych czynów tkwią w nim samym, niezależnie od bodźców płynących z zewnątrz. Poza tym nie życzę sobie usłyszeć choćby raz, że to ja nakłoniłem cię to tego morderstwa.

Złapał zastrzelonego pod ramiona i wywlókł za drzwi. Uporawszy się z tym wszedł z powrotem do środka i zajął się badaniem zawartości dołu, po czym rozkazał wspólnikowi:

— No, po co jeszcze trzymasz ten pistolet? Zapach krwi pozbawił cię resztek przytomności umysłu? Masz, chłopcze, kop dalej!

Chłopak posłuchał go bez słowa sprzeciwu. Wsunął broń do kieszeni, złapał łopatę i zaczął kopać. Już po chwili natknął się na coś twardego i okazało się, że z ziemi wystaje sporych rozmiarów garnek przykryty glinianą pokrywką.

Kapitan usunął pokrywkę. Jego oczom ukazał się dość gruby zeszyt. Richemonte oświetlił go i zaczął przerzucać kartki.

— Zapiski starego grzesznika, — powiedział. — Zaczynają się od dnia, w którym opuścił Jeannette, żeby gonić swoją żonę, a kończą kilka lat przed jego śmiercią. Dalej!

Pod zeszytem leżała stara wełniana szmata. Podnieśli ją i aż krzyknęli ze zdumienia. Przed nimi mieniły się klejnoty wysadzane perłami i szlachetnymi kamieniami, a obok stał garnek wypełniony angielskimi gwineami.

— Do diabła! Tego jest znacznie więcej, niż myślałem! — wolał Richemonte chciwie.

— Wielkie bogactwo — przyznał młodszy badając błyszczącymi oczami zawartość garnka.

Chciał dotknąć pieniędzy, lecz kapitan odepchnął go.

— Stop, mój chłopcze! To nie dla ciebie.

— Ach, czyżbym nie był Achmedem ben Hadżi Omanah, baronem de Sainte–Marie?

— Dopiero nim będziesz.

— W takim razie to wszystko należy do mnie.

— Oczywiście! Ale na razie, jato wezmę na przechowanie. Znam cię. Jak tylko poczujesz pieniądze w kieszeni, natychmiast dostają skrzydeł. Jesteś w stanie kupić dla tej swojej Liamy cały kram. Pozwalam ci usiąść przy mnie i pomóc mi w liczeniu. Lecz nie próbuj zwędzić nawet jednej sztuki z tych klejnotów! Mamy jeszcze pieniądze, te które dostałem w Biskarze.

— To co zrobimy z tym skarbem?

— Zakopiemy go, potem uporamy się z tym Niemcem Greifenklau. Zabierzemy skarb i wrócimy do Francji, żeby sprawdzić, czy okoliczności sprzyjają naszym zamiarom

— Czy nie powinniśmy zamknąć drzwi? Nie możemy przecież wykluczyć, że nas ktoś tutaj zaskoczy.

— A któż miałby tu przyjść o tej porze? Na zewnątrz nieboszczyki strzegą nas tak dobrze, że nikt nie odważy się wejść. Chodź, chłopcze! Zabierzmy się do pracy!

Na kosztowności składało się wiele przedmiotów, które stanowiły majątek. Potem obaj mordercy zabrali się do liczenia złotych monet. Było ich trzy tysiące.

— Ten święty marabut był doprawdy niezłym łotrzykiem — powiedział Richemonte. — Nie zachował się zbyt skromnie podczas tej kradzieży.

— Zadziwiające, — odezwał się ten drugi — że jego matka nie zadała sobie trudu, żeby to wszystko odzyskać. Ciekawe, czy jeszcze żyje.

— Kto to może wiedzieć? Kobiety żyją czasem nadspodziewanie długo. Ale być może umarła. Już wtedy nie była najmłodsza.

— Gdzie zakopiemy nasz skarb? Tu, na górze?

— Ani mi to w głowie! Na dole, w gęstwinie będzie bezpieczniejszy. Jutro rano znajdziemy jakąś kryjówkę.

— A co zrobimy z ciałami?

— Marabuta możemy pozostawić w chacie, bo umarł śmiercią naturalną. A jego syna musimy pochować. Powiększymy ten dół i zakopiemy w nim ciało.

Zakończywszy pracę Henri powiedział:

— Wyjdźmy z tej chaty! Lampa wypaliła się już i nie chcę zostać tu po ciemku.

Udeptali ziemię, obłożyli na powrót mchem i ułożyli na nim marabuta.

— Skończone! — powiedział — Drzwi nie zamurujemy, jak sobie życzył. Chciał mieć każdego dnia jeden promyk słońca, lecz my pozwolimy mu na więcej.

— A gdzie my się podziejemy?

— Gdzieś pod drzewami. O spaniu i tak nic ma mowy.

— Ale skarb zabierzemy od razu?

— Tak, chociaż i tutaj przy nieboszczykach nic mu nie zagraża. Musimy tylko sprawdzić, czy nie trzeba usunąć jakichś plam krwi. Nikt nie może podejrzewać, co tu się wydarzyło. Ludzie muszą być przekonani, że stary umarł, a młody wyruszył na wędrówkę.

Po usunięciu co bardziej widocznych plam krwi zgasili lampkę i udali się niosąc garnek do miejsca, w którym poprzednio rozmawiali. Ich nerwy były tak pobudzone, że pomimo długiej jazdy konnej nie odczuwali najmniejszego zmęczenia.

Próbowali zabić czas rozmową, snuciem planów na najbliższą przyszłość i wspomnieniami.

— Czy żyje jeszcze twoja siostra Margot i jej mąż? — chciał wiedzieć młodszy.

— Ten przeklęty Hugo von Greifenklau, ulubieniec starego Blüchera? Chciałbym, żeby go diabli porwali, lecz nie mogę powiedzieć, czy go już mają. Dawno nie byłem w kraju.

— A ten porucznik von Greifenklau, na którego mamy napaść, to naprawdę jego krewny?

— Oczywiście! To syn jego i mojej siostry. Gdyby ten goguś wiedział, że jego wujek czyha na niego na drodze, żeby mu ulżyć o parę kropli krwi i ciężar różnych ładunków! Myślę, że oto nadszedł mój czas. Całe dziesięciolecia czekałem na tę chwilę, miałem nadzieję, że nadejdzie, a ona nie nadchodziła. Ale oto zbliża się spełnienie. Chcę zemsty, zemsty na tym Greifenklau i całej jego rodzinie!

Gdyby nie ciemności można byłoby dostrzec, jak szczerzy zęby, nieomylny znak, że wpadł we wściekłość.

— Jaką wiadomość dostarczysz namiestnikowi Cavaignac?

— Dostarczysz? Żadną! Prześlę mu ją przez komendanta Biskary, do którego jedziemy. Dzięki naszej dzisiejszej przygodzie zmieniło się tak wiele, że i w moich planach musi nastąpić zmiana. Będzie to ostatnia przysługa, jaką wyświadczymy generałowi. Mam dość tego nieuporządkowanego życia.

— Czy dowie się, kim właściwie był marabut?

— To wykluczone! Dowie się, że ze strony pobożnego marabuta Hadżi Omanah nic mu już nie może grozić, ponieważ dziś rano umarł. I z pewnością otrzymamy naszą zapłatę. Pojadę po nią, gdy tylko napadniemy karawanę.

— Wszystko mi jedno, tylko nie bardzo rozumiem, w jaki sposób chcesz zrzucić podejrzenia o napad na Niemca, na Beduinów Beni Aissa?

— Mam już gotowy plan.

— Ja w każdym razie pozostaję przy moim warunku, że ten Saadi, ukochany Liamy musi umrzeć.

— Najchętniej kazałbym zniszczyć całe plemię, rozpoczynając od twojej słodkiej Liamy. Jeszcze zobaczysz, dokąd zaprowadzi cię to miłosne zaślepienie. Spełniłem swą powinność i ostrzegłem cię, a ty pomyśl, czy będziesz w stanie wziąć na swoje barki skutki swojego uporu!

— To moje zmartwienie! — odparł młodszy rozeźlony.

W powietrzu unosił się zapach pustyni. W gałęziach powiewał lekki wietrzyk, niczym uderzenia skrzydeł odlatującej duszy. Z góry uśmiechały się gwiazdy, jak gdyby nie wydarzyło się nic, co w tak straszliwy sposób zburzyło spokój i ciszę tej świętej góry. Gdy Artur modlił się na życzenie umierającego ojca, nad nim ubolewał i jego opłakiwał i nie spodziewał się, że tę modlitwę za umarłych odmawia również za siebie. Miał opuścić pustynię i udać się na pielgrzymkę do ojczyzny ojca, lecz odeszli razem do krainy wyższej i wspanialszej niż wszystkie inne miejsca na tej ziemi.

Ledwie zaczęło świtać, mordercy zabrali się do zakopywania garnka ze złotem i kosztownościami. Po krótkich poszukiwaniach znaleźli odpowiednie miejsce, któremu powierzyli zrabowany skarb, po czym wrócili do chaty marabuta, żeby upewnić się w świetle dnia, że nie pozostawili żadnych śladów swojego ponurego czynu.

Konie wypoczęły nieco i wkrótce obaj odjechali na zachód, gdzie znajdował się ich następny cel — Biskara.



Spotkanie na Saharze


Na południu Algierii trzech jeźdźców przemierzało szlak w dół Wadi Jahama. Mieli bardzo dobre zwierzęta należące do owej szarowłosej rasy nazywanej wielbłądami Biszarihn.

Dwóch jeźdźców to Europejczycy, najwyraźniej pani sługa. Trzeci to Beduin służący im za przewodnika. Rozmawiał z nimi mieszaniną arabskiego, francuskiego i włoskiego, jakiej używa się na północnym wybrzeżu Afryki.

Był jeszcze ranek, lecz słońce paliło piasek i skały pustyni. Nic więc dziwnego, że Europejczyk rozglądał się za jakimś cienistym miejscem, gdzie mógłby znaleźć nieco ochłody w gorącej południowej porze.

— Czy nie ma w pobliżu miejsca, gdzie moglibyśmy odpocząć? — spytał przewodnika.

— Nie, panie! Dopiero na końcu wadi znajdziemy skały i mimozy, które dadzą trochę cienia.

— Jak to daleko?

— W południe staniemy u celu.

— I tam ma być ten lew?

— Tak, tam jest Pan Trzęsienia Ziemi, który pożarł niemal wszystkie dzieci plemienia.

— Popędź zwierzęta!

Przewodnik wyciągnął prosty, drewniany gwizdek, który wydawał tylko trzy tony i zagwizdał jednostajną melodię. Na ten dźwięk wielbłądy nastawiły uszu i przyśpieszyły kroku.

I tak bez odpoczynku zmierzali coraz dalej na wschód.

Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie gdy dosięgnęło zenitu spełniła się obietnica przewodnika. Dolina zwęziła się, a na jej brzegach pojawiły się wysokie skały porośnięte kłującymi mimozami tworzącymi małe zagajniki. Jednak nie było zbyt bezpiecznie zapuszczać się w nie w poszukiwaniu schronienia przed palącym słońcem.

— Chwała Allachowi! — zawołał przewodnik — Widzicie te namioty?

— Gdzie?

— Tam, na lewo, w dolinie. To synowie pustyni, którzy uciekli w tę okolicę przed lwem. Jedźmy do nich!

— Będziemy mile widziani?

— Tak. Dostaniemy chleb, sól i daktyle, bo ci Beduini nie są Tuaregami, którym nie można zaufać.

Po jednej stronie wadi stało pięć samotnych namiotów, przed którymi przywiązano wielbłądy i konie. Nieopodal pasło się niewielkie stadko owiec.

Gdy jeźdźcy zbliżyli się do obozu, z namiotów wyszli mężczyźni przynosząc na znak powitania sól i chleb oraz skromne zapasy daktyli, jakie posiadali, by podzielić się nimi z podróżnymi.

Naczelnik odwołał przewodnika na bok.

— Kim są ci obcy, których przyprowadziłeś?

— To Frankowie.

— Nie lubię Franków. Kiedy odjadą?

— Gdy zastrzelą Pana Trzęsienia Ziemi.

— Lwa? Allah il Allah! Chcą zastrzelić lwa?

— Tak. Słyszeliśmy, że jest tu gdzieś w pobliżu.

— Ma swoją kryjówkę w sąsiedniej dolinie. Widać ją stąd. Ale ich jest przecież tylko dwóch!

— A mimo to chcą zapolować na lwa.

— Allach odebrał im rozum. Nas wyjechało sześćdziesięciu, żeby go upolować, ale on zabił czterech naszych, kilku zranił, a my i tak nie potrafiliśmy go ukarać.

— Nie słyszałeś, że czasem Frankowie nawet w pojedynkę polują na lwy?

— Allach jest wielki! Frankowie to złe duchy, które nie muszą bać się niczego.

Przewodnik powrócił do swego pana i przekazał mu wszystko, czego się dowiedział. Ten spojrzał w stronę doliny i ocenił odległość do niej.

— Zostaniemy tutaj, a o świcie popróbujemy szczęścia. Nareszcie, nareszcie jakiś lew! Mam nadzieję, że uda mi się dotrzymać słowa.

Obaj Europejczycy mieli wygląd wojskowych i rozmawiali ze sobą po francusku.

— Ja także chciałbym zobaczyć kiedyś takie zwierzę — powiedział służący. — To dziwne życzenie kobiety, żeby jej mąż przywoził jej skórę i kły zwierzęcia. Wydaje mi się, że to bardzo niebezpieczne.

— Boisz się, Rudolfie?

— Nie, panie kapitanie. Lew to przecież tylko taki nieco większy kot.

— Hm. Nawet bardzo duży kot. Ze mną jest podobnie. Nigdy nie widziałem takiego naprawdę dzikiego kota. Może należałoby po południu przeszukać okolicę?

— Dolinę, gdzie ukrywa się to zwierzę?

— Tak. Oczywiście na piechotę. To tylko pół godziny stąd.

— Rozkaz, panie kapitanie!

W chwilę później wyruszyli. Wyglądali tak, jak gdyby szli polować na zające albo przepiórki. Beduini przyglądali się ich szalonym poczynaniom z politowaniem i niedowierzaniem.

Myśliwi wędrowali wzdłuż doliny, a następnie wspięli się do jej o wiele węższej odnogi porośniętej mimozą i zasypanej odłamkami skał oraz grubym żwirem. W tej to dolinie, jak się wczoraj dowiedzieli, żył potężny lew. Mieli nadzieję odnaleźć jego ślady i odkryć jego kryjówkę, a potem, wraz z nastaniem dnia, zapolować na niego.

To prawda, że lew rzadko pokazuje się południową porą. Jednak zdarza się, że coś go wypłoszy z jego kryjówki, a wtedy spotkanie z nim może stać się szczególnie niebezpieczne. Lew mści się za zakłócanie spokoju.

Kiedy tak wspinali się wśród zarośli i skal Rudolf zatrzymał się nagle i złapał oficera za ramię.

— Na miłość Boską, co to jest? — spytał pokazując na skalną ścianę.

Kapitan spojrzał we wskazanym kierunku i zadrżał.

— Do stu piorunów! Lew! — wyszeptał — Tak, to lew pustynny, a nie taki z ogrodu zoologicznego. Co robimy? Próbujemy?

Potężny lew kroczył powoli i dostojnie, świadom swej ogromnej siły. Schodził do doliny. Jeszcze dwie minuty i zobaczy ich. Rudolf był śmiałym chłopcem.

— Ten zwierzak jest dwukrotnie większy; niż go sobie wyobrażałem. — powiedział — ale i tak zastrzelimy go. Kto wie, czy jutro też tak dobrze ustawi się na muszce. Gdzie trzeba celować?

— W serce, a w ostateczności w oko.

— Dobrze, przykucnijmy za krzakami! Tam nas na pewno nie zobaczy.

— Tak jest. Każdy ma dwie kule, to razem cztery. Powinno wystarczyć.

Uklękli w zaroślach i złożyli się do strzału. Zwierzę znajdowało się trzydzieści kroków od nich i dwadzieścia stóp nad nimi.

— Ty strzelasz pierwszy! — rozkazał kapitan. — Dla pewności pozostanę w odwodzie.

Rudolf wycelował i nacisnął spust. Padł strzał, ale lew nie został nawet draśnięty; za to dostrzegł myśliwych i z jego paszczy rozległ się głęboki, głuchy, groźny pomruk, który zaraz nasilił się i przeszedł w potężny ryk, a w chwilę potem w charczenie, jakby zdychało całe stado bydła.

Przy tych dźwiękach cała przyroda nieruchomiała z przerażenia.

Lew gotował się do skoku. W tym momencie druga kula służącego trafiła go, jednak nie raniła go śmiertelnie.

Lew ryknął przerażająco, do szpiku kości i skoczył. Od miejsca, w którym stali myśliwi dzieliło go zaledwie pięć susów.

— Na Boga, jesteśmy zgubieni! — wrzasnął Rudolf odskakując na bok.

Kapitan ani drgnął. Spokojnie wycelował w zwierzę i kiedy skaczący lew znalazł się w powietrzu, nacisnął spust raz i zaraz potem drugi raz. Ogromne zwierzę runęło ciężko na ziemię rycząc głucho. Jego ogromnym ciałem wstrząsały konwulsje, lew bil łapami i charczał straszliwie, a po chwili był już martwy.

— Bogu dzięki! Oddał pan dwa mistrzowskie strzały! — wołał Rudolf. — Bałem się, że nadeszła moja ostatnia godzina.

Nic nie mówiąc kapitan podszedł do zwierza i ocierając pot z czoła zaczął je oglądać.

— Po raz pierwszy i ostatni! To były tylko trzy sekundy, ale zapamiętam je na całe życie! Teraz zdejmiemy z mego skórę i wyjmiemy kły.

Szczególnie ta ostatnia praca była wyjątkowo trudna i zajęła im sporo czasu. Właśnie uporali się z nią i szykowali do powrotu, kiedy nagle usłyszeli stukot końskich kopyt. Nadstawili uszu i wkrótce zauważyli dwóch jeźdźców w dolinie. Jeźdźcy nie widzieli ani myśliwych, ani lwa ukrytych w zaroślach. Zatrzymali się tuż obok ich kryjówki. Obaj wyglądali na Beduinów, lecz starszy zwracał się do młodszego czystą francuszczyzną.

— W tym miejscu kończy się wadi. Musimy zachować ostrożność. Jedź przodem i rozejrzyj się, czy nie ma tam ludzi.

Młodszy posłusznie wykonał rozkaz, a kiedy wrócił, zameldował:

— Pięć namiotów w Wadi Jahama.

— Dużo ludzi kręci się przy nich?

— Nie.

— Mimo to nie powinni nas widzieć. Gdy napad na karawanę powiedzie się, wzbudzi wielkie zainteresowanie. Szukając sprawcy będą pytać o każdego obcego.

— Gdzie Niemiec zatrzymał się na ostatni nocleg?

— Natkniemy się na niego pod wieczór, na wschód od źródeł Saada. Tak przynajmniej zameldowali mi zwiadowcy. Uciekniemy tak szybko, jak to możliwe, a Beni Aissa jako sprawcy zostaną pojmani i ukarani.

— Jak teraz pojedziemy?

— Prędko z powrotem, a potem łukiem ku wschodowi. Musimy się pośpieszyć, w przeciwnym razie ten przeklęty Greifenklau jeszcze nam umknie.

Zawrócili zwierzęta i pomknęli z powrotem.

— Co to było, kapitanie? — spytał Rudolf. — Jeśli dobrze słyszałem, ci ludzie chcieli na kogoś napaść!

Kapitan podskoczył z miejsca i złapał za karabin.

— Mój Boże, chcą napaść i obrabować mojego przyjaciela Greifenklaua! Ten lew przyniósł nam jednak szczęście. Wstawaj prędko! Biegniemy do obozu! Musimy ich uprzedzić!

Poskładali skórę lwa i pomimo żaru lejącego się z nieba popędzili do obozu.

Arabowie w ogóle nie mogli uwierzyć, że udało im się zastrzelić lwa, a kiedy zobaczyli dowody podniósł się wielki krzyk radości, lecz kapitan rychło go przerwał.

— Znasz źródło Saada? — zapytał przewodnika.

— Tak, panie!

— To daleko stąd?

— Trzeba jechać piątą część dnia.

— Ruszamy natychmiast!

— Panie, moje zwierzęta tego nie wytrzymają.

— Zapłacę ci, ile zażądasz.

— Czy to aż tak pilne?

— Tak. Od tego być może zależy ludzkie życie.

— Dasz mi sześćdziesiąt monet, które wy nazywacie frankami?

— Tak.

— Zgoda! Idę je osiodłać.

Kwadrans później pędzili na swoich rączych wielbłądach. Zwierzęta nie zdążyły jeszcze wypocząć, ale mimo to żaden, nawet świeży konnic zdołałby ich wyprzedzić.

Pustynia i ciągle pustynia, aż wreszcie tuż przed zapadnięciem zmroku na horyzoncie ukazało się kilka palm.

— Co to jest? — zapytał kapitan.

— To Bir Saada, do którego zdążamy — odparł przewodnik.

Źródełko to nie stanowiło jakiegoś wielkiego wodopoju. Dookoła maleńkiej strużki wody leniwie wypływającej z piasku, by po chwili zniknąć w nim ponownie, rosły co najwyżej dwa tuziny palm.

Zbliżywszy się do tego miejsca jeźdźcy zauważyli, że wodopój jest już zajęty. Dookoła stało około dwadzieścia wielbłądów bagażowych i pod wierzch pilnowanych przez pięciu ludzi, którzy podnieśli się na widok nadjeżdżających mężczyzn.

Wypatrując Greifenklaua kapitan zeskoczył z konia. Zanim go jednak zdążył rozpoznać dobiegło go wołanie po niemiecku.

— Kunz! Eschenrode! To ty?

Kapitan patrzył na mówiącego potrząsając głową.

— Gebhard! Greifenklau! Ty Murzynie! Mumio! Zmieniłeś się nie do poznania! Jesteś bardziej czarny niż sam diabeł!

— Skąd się wziąłeś na Saharze?

— Żeby cię nieco podratować.

— Ratować? Przed czym?

— Przed napaścią.

— Bzdura! Któż miałby mnie napadać?

— Dwóch Francuzów przy pomocy Beni Aissa.

— Kim są ci Francuzi?

— Nie znam ich.

— A gdzie szykują zasadzkę?

— Na wschód od tego miejsca, jeszcze dziś przed nastaniem nocy.

— Och, zdaje się, że to poważna sprawa! Dobrze, że zostałem w tyle za karawaną.

— Tak, ty się wprawdzie uratowałeś, lecz twoje rzeczy?

— Znajdują się na tych zwierzętach. Wiedziałem, że wiadomość o tym, co wiozę rozniesie się po okolicy niczym wiatr, dlatego właściwą karawanę puszczałem zawsze przodem, a sam podążałem za mą jakieś poi dnia później.

— To szczęśliwy zbieg okoliczności, ale karawana jest zgubiona!

— Może jeszcze nie. Wyślę gońca na szybkim wielbłądzie, żeby ich ostrzegł.

Natychmiast wydał stosowne rozkazy.

— Towarzyszyło mi trzydziestu wojowników z plemienia Uled Idenan — powiedział Greifenklau patrząc w zamyśleniu za oddalającym się posłańcem. — Oby Allach był dla nich łaskawy! Ale powiedz no, co robisz na Saharze?

— Poluję na lwy. Widzisz tę skórę?

— Ach, ustrzeliłeś już jakiegoś?

— Tak. Czy ty byłeś kiedyś taki szczęśliwy?

— I to nieraz, mój przyjacielu. Chyba wiem, dlaczego bawisz się w pogromcę lwów.

— No, dlaczego?

— Twoja Jadwiga i nasza kochana teściowa życzą sobie, żebyś stał się drugim Gerardem, dlatego spożytkowałeś urlop na małe polowanko, czyż nie?

— Zgadłeś! Mam im przywieźć przynajmniej skórę lwa, kły i jakieś wiadomości o tobie.

— Zamiast wiadomości przywieziesz im mnie. A Ida i mój chłopiec?

— Strasznie tęsknią za tobą, a moja nieokiełznana Jadwiga wysyła mnie pomiędzy lwy. Poza tym dostałem awans na kapitana.

— Najserdeczniejsze gratulacje, panie kapitanie!

Kunz musiał opowiadać o dalekiej ojczyźnie, a kiedy skończył Greifenklau zrelacjonował mu swoje przygody podczas podróży do Timbuktu.

Nastała noc. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Posłaniec wrócił dopiero około północy.

— Dogoniłeś ich? — spytał Greifenklau.

— Tak.

— I ostrzegłeś ich?

— Nie usłyszeli mnie, już nie żyli!

Zamordowano i obrabowano trzydziestu wojowników Uled Idenan i wielu kupców, którzy przyłączyli się do karawany. Ten czyn zasługiwał na odstraszającą karę.

— Co teraz zrobisz? — spytał Kunz.

— Zmienię kierunek podróży. Nie pozostaje mi nic innego, jak od razu udać się na północ.

— Pojadę z tobą. Plemiona, które spotkamy po drodze są przyjaźnie nastawione do Europejczyków. Kiedy wyruszamy?

— Natychmiast. Nie będę czekał aż do rana.

— Dlaczego nie?

— Rabusie, którzy napadli karawanę zauważyli już pewnie, że pozostałem w tyle i mogą złożyć mi wizytę. Zdążyłem ich już poznać i wolę się zabezpieczyć.

Zwinęli obóz i ruszyli w drogę. Gdyby zwlekali choćby kwadrans, znaleźliby ich Tuaregowie, którzy wypuścili się do źródła w poszukiwaniu Greifenklaua.


* * *


W jakieś pół roku później oddział Chasseurs d’Afrique schodził z gór okalających od północy tereny Beni Aissa. Na czele, po obu stronach dowódcy jechali, Richemonte i jego kompan. Dopiero teraz generał Cavaignac nękany przez inne niespokojne plemiona zdołał zgromadzić dosyć wojska, aby krwawo ukarać tę niespotykanie zuchwałą napaść na karawanę.

— Myślicie, że spotkamy się z oporem? — zapytał dowódca.

— Z niewielkim, albo wręcz z żadnym. Ci ludzie są zbyt tchórzliwi. Odwagi starcza im jedynie na nocne rozboje i napady.

— I naprawdę sądzicie, że to oni właśnie są sprawcami?

— Znajdziemy u nich jeszcze przedmioty należące do pomordowanych.

— Ilu poległo?

— Trzydziestu wojowników Uled Idenan, przewodnik, piętnastu poganiaczy i ich dowódca, oraz niemiecki oficer z kilkoma ludźmi.

Richemonte wiedział aż za dobrze, że to było kłamstwo, ponieważ to on sam przygnał kilka z zagrabionych wielbłądów w pobliże Beni Aissa i pozostawił je tam. Był przekonany, że zaopiekują się nimi, a to stanowiłoby później dowód ich rzekomego czynu.

W środku nocy wojsko dotarło do obozu i okrążyło namioty Beni Aissa. Gdy Arabowie wypadli z namiotów, ze wszystkich stron otaczał ich kordon uzbrojonych żołnierzy.

Szejk Menalek wysłał natychmiast posłańca do ich dowódcy, a ten za podszeptem Richemonta kazał najpierw przywołać do siebie dżemmę, zebranie rady starszych plemienia, żeby mieć ich na oku. W radzie starszych nie zasiadali wyłącznie mężczyźni w podeszłym wieku, lecz także młodsi, przeważnie krewni szejka. Tak więc w radzie znajdował się także Saadi, zięć Menaleka. Wszystkich związano i poddano przesłuchaniu.

— Napadliście na karawanę Uled Idenan!

— Nie! Jesteśmy niewinni!

— Poszukamy, a na pewno coś znajdziemy!

— Oczywiście, że znajdziecie! — odparł Menalek. — Rankiem, następnego dnia po napadzie ujrzeliśmy cztery obładowane wielbłądy tuż obok naszych namiotów i wzięliśmy je sobie. A potem znaleźliśmy na naszym terytorium ciała zabitych. Pochowaliśmy je według zasad świętego Koranu zabrawszy uprzednio to, co nie mogło być im już potrzebne.

— Wystarczy już, ty oszuście! — zagrzmiał rozgniewany dowódca.

Przyprowadzono również pozostałych mężczyzn i wkrótce cała męska ludność wioski leżała spętana. Teraz ogłoszono wyrok. Dla wszystkich brzmiał krótko i zdecydowanie: śmierć przez rozstrzelanie.

Nic da się opisać lamentu, jaki wiadomość o tym wyroku wywołała wśród kobiet i dzieci. Chciały się z płaczem rzucić do stop nieludzkim sędziom, lecz obóz pilnowany był przez straże i nikt nie mógł go opuścić. ,

Egzekucja miała odbyć się w południe, kiedy słońce dosięga zenitu. W tym czasie Henri, krewny Richemonta minąwszy łańcuch posterunków wkroczył do obozu. Z każdego namiotu dobiegał go płacz i lament. Nie słuchał ich. Wszedł do namiotu szejka i ujrzał jego żonę i Liamę, które płacząc leżały na podłodze. Na jego widok zerwały się natychmiast.

— Sallam aleikum! — pozdrowił je.

— Co? Ty nam przynosisz życzenia pokoju? — zawołała biedna kobieta. — A tam śmierć czeka naszych mężów i synów?

— Nikt jej nie umknie. Tylko wam przynoszę pokój. Czy Liama rzeczywiście jest żoną Saadiego?

— Tak. — odpowiedziała matka.

— Szejk i Saadi muszą umrzeć!

— Och, Allach, czy naprawdę nie ma dla nich ratunku? — zawołała Liama.

— Nie ma!

Zbliżyła się do niego ze złożonymi rękami.

— Jesteś przyjacielem Franków. Nasi mężczyźni są niewinni. Ty wiele możesz. Uratuj ich!

— Tylko dwóch wolno mi uratować.

— Kogo, kogo? — pytały szybko kobiety.

— Mogę ich sobie wybrać.

— Och, uratuj szejka, mojego męża!

— Uratuj Saadiego!

— A co dostanę w podzięce? — zapytał.

— Żądaj, czego tylko chcesz! — zawołała matka.

— Chciałem Liamę za żonę, ale odmówiono mi jej. Jeżeli zgodzi się zostać moją żoną i wyjechać ze mną, to uratuję Saadiego i szejka.

Liama zbladła. Matka natomiast uczepiła się tej bardzo znikomej nadziei.

— Ale Liama jest żoną Saadiego, nie może wyjść za ciebie!

— Ślubu udzielił im tylko szejk, a nie imam. Jeżeli Liama odejdzie od Saadiego można ślub unieważnić. Zgadzacie się na moją propozycję?

Matka staczała z sobą wewnętrzną walkę, po czym spytała:

— Dotrzymasz słowa?

— Tak!

— Przysięgnij!

— Przysięgam na brodę proroka.

Liama załamała ręce.

— Matko, przysięgaj, co chcesz, a ja i tak z nim nie pójdę!

— Czy chcesz stać się morderczynią swojego ojca? — lamentowała matka.

— Nie mogę! Należę do Saadiego!

— Nie! On chciał cię uratować i dlatego zwolnił z danego mu słowa! — powiedział Henri przebiegle.

— Udowodnij to! — zawołała matka.

— Szejk także rozkazuje wam uczynić, czego zażądam, żeby tylko nie stracić życia.

— Udowodnij to!

— Macie!

Wyciągnął z kieszeni kawałek pergaminu zapisany po francusku i po arabsku.

— Oto dokument podpisany przez naszego dowódcę, szejka i Saadiego. Znacie pieczęć szejka?

— Tak!

— To patrzcie i czytajcie!

Matka nie umiała czytać, ale Liama przeliterowała rozkaz ojca i męża. Obaj nakazywali jej natychmiast pójść za doręczycielem tego pisma, żeby ratować męża oraz ojca i w ten sposób spełnić miły Allachowi uczynek.

— Czy znacie także hamail szejka i Saadiego? — pytał dalej.

— Tak.

Hamail to odpis Koranu, jaki pielgrzymi mogą kupić w Mekce, a potem całe życie noszą na szyi. Nie rozstają się z nim nigdy i tylko najwyższa konieczność może zmusić ich do oddania go w obce ręce.

— Macie, zobaczcie!

Z tymi słowami podał im obie książeczki, które natychmiast rozpoznały.

— Wierzę ci! — powiedziała matka tonąc we łzach.

Nie przypuszczała, że pismo było sfałszowane, i że ten łajdak siłą wyrwał jeńcom pieczęć i hamail. Liama szlochając rzuciła się na podłogę.

— O Allach, o Allach! — wołała. — Nakazują mi uczynić to, a ja i tak nie mogę! O Allach, co mam robić?

— Nie posłuchasz, to umrą. — groził zimno Henri.

— Moja córko, wspomnij na swój obowiązek! — zaklinała ją matka.

— W przeciwnym razie staniesz się podwójną morderczynią! Wyjdę przed namiot, żeby dać wam spokojną chwilę do namysłu. Naradźcie się, a potem zróbcie, co postanowiłyście! Ale nie zwlekajcie za długo, bo czas jest cenny!

Wyszedł.

Wtem za obozem zagrzmiała salwa z karabinów i po okolicy przetoczył się jeden za to wielogłosowy, ostry krzyk strachu. Henri wrócił do namiotu. Pośrodku pomieszczenia stała śmiertelnie blada Liama.

— Kto to strzelał? Co się stało? — pytała matka.

— Właśnie rozstrzelano pierwszych pięciu mężczyzn — odpowiedział.

— Och, Allach! I szejka też?

— Jeszcze nie, ale za dwie minuty padnie kolejnych pięciu. Saadi i szejk z pewnością znajdą się wśród nich.

— Liama, idź z nim! — zawołała matka w nieludzkiej męce. Pogrążona w najgłębszej rozpaczy młoda kobieta opuściła głowę na piersi.

— Przebierz się do podróży! A ja w międzyczasie dam znak, żeby oszczędzono tych dwóch.

W chwilę później rozwarł się pierścień tworzony przez żołnierzy i przepuścił dwa konie i wielbłąda. Na wierzchowcach siedzieli Richemonte i jego kuzyn, a dżemmel niósł atuszę, w której jechała młoda kobieta półżywa z żalu i bólu nie przestając wylewać gorących łez.


* * *


Dawno przebrzmiała ostatnia salwa. Nad osieroconymi namiotami zaległa śmiertelna cisza. Nad pustynią zapadła noc.

Kilka rozkazów i żołnierze stanęli w szyku. Na ramiona zarzucili karabiny, którymi dokonali tego straszliwego dzieła.

— En avant!

Szereg ruszył z wolna i wkrótce zniknął w mroku rozgwieżdżonej nocy na skraju horyzontu.

Wtem z piaskowej muldy podniosła się szczupła, zwinna postać. Uniosła do góry pięści i stała tak przez kilka minut niczym posąg. Tylko wargi poruszały się wysyłając dziką przysięgę do Allacha, niepojętego, miłosiernego mściciela.

Był to Hassan, czarownik, któremu dzięki nadzwyczajnym umiejętnościom udało się ujść okrutnemu losowi, jaki stał się udziałem jego współplemieńców.

U jego stóp leżał Saadi z francuską kulą w piersi. Hassan wyciągnął go potajemnie spod ciał zabitych i przy pomocy silnego naparu z ziół doprowadził do przytomności. Leżał teraz wyczerpany koło czarownika i otwierał oczy ku nowemu życiu, ku okrutnemu, gorzkiemu życiu w samotności, ponieważ ta, którą kochał i która należała do niego, pojechała z innym mężczyzną do kraju giaurów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Tajemnica piaszczystego kanionu
Karol May Tajemnice Klasztoru 2
Karol May Klątwa Marabuta
Karol May Tajemnice Klasztoru 2
Karol May Tajemnica Miksteków 1 tom 1
QQQ, Karol May Tajemnice Klasztoru
Karol May Tajemnica piaszczystego kanionu
Karol May Tajemnice klasztoru
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (01) Tajemnica Miksteków
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi

więcej podobnych podstron