Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta

Vladimir Nabokov

PRAWDZIWE ŻYCIE SEBASTIANA KNIGHTA

(Przełożył Michał Kłobukowski)

1

Sebastian Knight urodził się 31 grudnia 1899 roku w niegdysiejszej stolicy mego kraju. Pewna leciwa Rosjan­ka, która z niejasnych powodów błagała, żebym zachował w tajemnicy jej nazwisko, pokazała mi w Paryżu pamięt­nik z dawnych lat. W owej zamierzchłej epoce działo się najwidoczniej tak niewiele, że zapis codziennych dro­biazgów (próba utrwalenia własnej osoby; zawsze nieuda­na) w notatniku tej damy nieomal się sprowadzał do krótkiej relacji o pogodzie panującej w poszczególnych dniach; zauważmy przy okazji, że prywatne dzienniki władców - choćby nie wiedzieć ile nieszczęść spadło na ich królestwo - poświęcone są głównie temu właśnie tematowi. Ponieważ szczęśliwy traf bywa istotnie szczęś­liwy i trafny tylko wtedy, kiedy nie próbujemy nim sterować, drogą tą wpadł mi w ręce łup, jakiego nigdy może nie byłbym wytropił polując na upatrzonego. Mogę zatem poinformować czytelnika, iż ranek w dniu naro­dzin Sebastiana był bezwietrzny, temperatura wynosiła minus dwanaście stopni (w skali Reaumura)... innych danych nasza poczciwa dama nie uznała jednak za godne odnotowania. Po namyśle stwierdzam, że właściwie nie muszę dochowywać sekretu. Wydaje się niepodobień­stwem, aby miała przeczytać tę książkę. Nazywała się - i nazywa - Olga Olegowna Orłowa: szkoda byłoby zataić przed czytelnikiem tak jajowatą aliterację.

Komuś, kto niewiele w życiu podróżował, sucha relacja owej damy nie może uzmysłowić wszystkich uroków zimowego dnia w Petersburgu; wyobraźmy sobie najczyst­szy przepych nieba bez chmur, hen, wysoko, które nie ma grzać ciała, lecz tylko cieszyć oko; połysk kolein wyjeż­dżonych przez sanie na przestronnych ulicach pokrytych śniegiem mocno ubitym, a między śladami płóz zbrązowiałym od soczystego łajna; kolorowy pęk baloników w ręku przekupnia opasanego fartuchem; łagodny zarys kopuły lśniącej złotem, przypudrowanym i zmatowionym przez okwiat szronu; brzozy w ogrodach publicznych, aż do najdrobniejszej gałązki obrysowane bielą; skrzyp i dzwonki ulicznej sanny... a swoją drogą, gdy człowiek patrzy na starą widokówkę (taką jak ta, którą właśnie położyłem na biurku, żeby dziecko pamięci mogło chwilę poigrać), zdumiewa go obyczaj dawnych rosyjskich do­rożkarzy, pozwalający skręcać za lada kaprysem, gdzie­kolwiek i jakkolwiek się zachce, tak że zamiast rów­nego, świadomego własnej sztuczności strumienia aut znanego nam z dzisiejszych ulic widzimy - na tejże malowanej fotografii - jezdnię rozległą niby sen i do­rożki sunące skosem, każda inaczej, a wszystko to pod niewiarygodnie błękitnym niebem, w oddali automatycz­nie przetapiającym się w różowy rumieniec mnemonicznego banału.

Nie udało mi się zdobyć fotografii budynku, w którym Sebastian przyszedł na świat, ale dobrze znam ten dom, bo sam się w nim urodziłem jakieś sześć lat później. Mieliśmy wspólnego ojca: rozwiódłszy się z matką Sebas­tiana niebawem ożenił się powtórnie. O tym drugim małżeństwie nie ma, o dziwo, ani słowa w Tragedii Sebastiana Knighta pióra pana Goodmana (ukazała się w roku 1936; będzie jeszcze okazja, żeby do niej szerzej nawiązać); jej czytelnicy z pewnością uznają mnie za postać nie istniejącą - podrabianego krewniaka, roz­gadanego samozwańca; ale sam Sebastian w najbardziej autobiograficznym ze swych utworów (czyli w Utraconej własności) ciepło się wyraża o mojej matce, ja zaś sądzę, że w pełni zasłużyła ona na tych parę słów. Informacje podane przez prasę angielską po śmierci Sebastiana, jakoby ojciec jego zginął w pojedynku w roku 1913, też są nieścisłe; prawda jest taka, że raniony kulą w pierś stopniowo wracał do zdrowia, lecz po upływie całego 6 miesiąca nabawił się przeziębienia, którego nie wytrzyma­ło na wpół zagojone płuco.

Ten dzielny wojak, a zarazem życzliwy, wesół i pełen werwy człowiek miał w sobie niepokój i żyłkę awantur­niczą; Sebastian odziedziczył te cechy i uzewnętrznił je w swym pisarstwie. Gdy zeszłej zimy na śniadaniu literackim w londyńskiej dzielnicy South Kensington rozmowa zahaczyła o przedwczesną śmierć Sebastiana Knighta, pewien znamienity a leciwy krytyk, którego błyskotliwość i uczoność zawsze podziwiałem, zauważył:

- Biedny Knight! Miał właściwie w życiu dwa okresy: najpierw był nijakim człowiekiem i pisał łamaną angiel­szczyzną, a potem załamał się jako człowiek i zaczął pisać po angielsku w sposób nijaki.

Brzydki to przytyk, brzydki z kilku powodów, aż nazbyt łatwo jest bowiem mówić o zmarłym autorze za grzbietami jego książek. Chciałbym wierzyć, że sam żartowniś nie wspomina z dumą tego akurat dowcipu, skoro recenzując przed paroma laty utwory Sebastiana Knighta okazywał znacznie większą powściągliwość.

Rzeczywiście trzeba jednak przyznać, że choć życie Sebastiana bynajmniej nie było nijakie, w pewnym sensie brakowało mu tego niesłychanego wigoru, którym od­znacza się jego pisarstwo. Ilekroć otwieram tę czy inną spośród książek brata, mam wrażenie, że do pokoju wtargnął mój ojciec; poznaję charakterystyczny ruch, jakim otwierał raptem drzwi i natychmiast dopadał potrzebnej mu rzeczy lub kochanej istoty. Pierwsze odczucie jest w takich razach zawsze jednakie: zapiera mi dech, znienacka odrywam się od podłogi i unoszę, wciąż jeszcze trzymając w ręku pół nakręcanej kolejki, gdy kryształki żyrandola niebezpiecznie zbliżają się do mej głowy. Za chwilę ojciec spuści mnie z powrotem na podłogę - równie nagle, jak porwał na ręce, niczym proza Sebastiana, której podmuch pozbawia czytelnika gruntu pod nogami, aby wnet cisnąć zszokowaną ofiarę w radosną przyziemność następnego szalonego akapitu. Wydaje mi się też, że pewne ulubione żarty ojca rozwinęły się w fantastyczne kwiaty na kartach tak typowych dla Knighta powieści, jak Albinosy w czerni czy Dziwna góra - być może najlepszy z jego utworów, historia piękna i dziwaczna, która zawsze przywodzi mi na myśl dziecko śmiejące się przez sen.

Ojciec mój, podówczas młody gwardzista na urlopie, poznał Wirginię Knight za granicą - o ile mi wiadomo, we Włoszech. Ich pierwsze spotkanie miało jakiś związek z polowaniem na lisa w Rzymie w początkach lat dziewięćdziesiątych, nie umiem jednak powiedzieć, czy wiem to od matki, czy też podświadomie zapamiętałem nieostre zdjęcie z albumu rodzinnego. Ojciec długo się starał o rękę panny. Była ona córką zamożnego jego­mościa nazwiskiem Edward Knight. Nic więcej nie wiem o tym panu, ale babka, kobieta surowa i władcza (pamiętam jej wachlarz, mitenki, jej zimne, białe palce), zawzięcie się sprzeciwiała planowanemu małżeństwu i opowiadała o swych ówczesnych zastrzeżeniach całe sagi nawet wtedy, gdy syn jej miał już drugą żonę, zgaduję więc, że rodzina Knightów (kimkolwiek byli ci ludzie, których nazwisko znaczy „rycerz”, a zarazem „konik szachowy”) niezupełnie dorastała do wymagań (cokol­wiek wyznaczało ich poziom) karmazynów Rosji starego ładu. Nie jestem też pewien, czy pierwsze małżeństwo ojca nie kłóciło się w ten lub inny sposób z pułkową tradycją; w każdym razie zaczął on robić w wojsku prawdziwą karierę dopiero podczas wojny japońskiej, czyli wtedy, kiedy żona już go opuściła.

Straciłem ojca będąc jeszcze dzieckiem. Dopiero znacz­nie później - w roku 1922, na kilka miesięcy przed ostatnią operacją, której już nie przeżyła - matka uznała, że trzeba mi powiedzieć o paru sprawach. Ojciec nie był szczęśliwy w pierwszym małżeństwie. Ożenił się z kobietą dziwną, z niespokojną, lekkomyślną istotą, dręczoną jednak innym niepokojem aniżeli ten, który on sam w sobie nosił. Niepokój ojca skłaniał go do wy­trwałych dążeń, zmieniających kierunek dopiero po osiąg­nięciu celu. Ona natomiast ścigała swe mrzonki bez przekonania, kapryśną, krętą drogą, już to mocno z niej zbaczając, już to zapominając o niej w pół kroku; tak właśnie w taksówce zapomina się parasola. Darzyła ojca jakimś tam uczuciem, lecz było to uczucie, mówiąc najłagodniej, o niestałej mocy, a gdy pewnego dnia przyszło jej na myśl, że być może zakochała się w innym (ojciec nigdy nie usłyszał z jej ust nazwiska rywala), opuściła męża i dziecko z taką samą nagłością, z jaką kropla deszczu zsuwa się po liściu bzu w stronę czubka. Porzucony liść utraciwszy świetliste brzemię raptownie targnie się w górę; targnięcie to musiało sprawić ojcu szalony ból. Niechętnie myślę o tamtym dniu w paryskim hotelu, kiedy to czteroletnim mniej więcej Sebastianem nie dość starannie zajmowała się zdumiona niańka, a ojciec siedział zamknięty u siebie w pokoju, „reprezen­tującym ten specjalny typ pokoi hotelowych, doskonale przystosowanych do roli scen, na których się rozgrywa­ją najgorsze tragedie: zamarły zegar pokryty śniedzią (z nawoskowanym wąsem godziny za dziesięć druga), stojący pod szklaną kopułą na niecnym kominku, wenec­kie okno z oszołomioną muchą między muślinem a szybą, na mocno zużytej bibule próbka papieru z hotelowej papeterii”. Cytat ten, pochodzący z Albinosów w czerni, nie wiąże się dosłownie z tą akurat katastrofą, zawiera jednak wspomnienie dziecka grymaszącego na ponurym dywanie hotelowym: nie ma co robić, a czas tak dziwacz­nie się rozciąga, czas zbłąkany, rozlazły...

Dzięki wojnie na Dalekim Wschodzie ojciec mógł na szczęście pogrążyć się w działaniu, które - nawet jeśli nie pozwoliło mu zapomnieć Wirginii - przywróciło wiarę w to, że jednak żyć warto. Jego żywiołowy egotyzm był jedynie przejawem męskiej witalności, wcale zatem nie kłócił się z właściwą ojcu wielkodusznością. Wiekuista udręka, nie mówiąc już o samozniszczeniu, z pewnością wydałaby mu się niegodnym rozwiązaniem, haniebną kapitulacją. Gdy w 1905 roku ponownie się ożenił, niewątpliwie doznał satysfakcji, oto bowiem wziął górę w rozgrywce z przeznaczeniem.

W roku 1908 znów pojawiła się Wirginia. Podróżowa­nie było jej nałogiem; wiecznie się przenosiła z miejsca na miejsce, czując się wszędzie jak u siebie w domu - czy to w małych pensjonatach, czy w drogich hotelach, bo słowo „dom” oznaczało dla niej wyłącznie swobodę, umożliwiającą nieustanne zmiany. Sebastian odziedziczył tę dziwną, nieledwie romantyczną namiętność do sypial­nych wagonów i ekspresów transeuropejskich: „cicho zgrzytają polerowane blachy w granatowym cieniu nocy, smutno, przeciągle wzdychają hamulce na domniemywa­nych w półmroku stacjach; zasłonka z wytłaczanej skóry sunie w górę i oto widać peron: mężczyzna pcha wózek z bagażem; wokół mlecznego klosza latarni wiruje blada ćma; metaliczny stuk młotka: ktoś sprawdza koła; posu­wisty ruch w ciemność; uchwycony mimochodem obraz: samotna kobieta palcami dotyka przedmiotów lśniących srebrzyście w walizeczce, która stoi na niebieskim pluszu w jasno oświetlonym przedziale”.

Wirginia przyjechała w pewien zimowy dzień pocią­giem Nord Express, ani słowem nikogo nie uprzedziwszy, i w zwięzłym liście poprosiła o spotkanie z synem. Ojciec akurat polował gdzieś w lasach na niedźwiedzie, toteż moja matka bez zbędnego hałasu zawiozła Sebastiana do hotelu zwanego Hotel d'Europe, w którym podróżna zatrzymała się na jedno popołudnie. W hotelowym hallu matka ujrzała pierwszą żonę swego męża - szczupłą, nieco kościstą kobietę o drobnej twarzy, rozedrganej pod ogromnym czarnym kapeluszem. Wirginia uniosła woalkę, żeby pocałować chłopca, ale zaledwie go dotknęła, wybuchła płaczem, jak gdyby smutek jej miał swe źródło w ciepłej, wrażliwej skroni Sebastiana, a w zetknięciu z nią osiągał nieznośne wprost nasycenie. Zaraz potem zaczęła opowiadać matce bezsensowną historyjkę całkiem nie á propos o tym, jak pewna Polka w wagonie restauracyj­nym próbowała skraść jej kosmetyczkę. Wcisnąwszy Sebastianowi do ręki paczuszkę kandyzowanych fiołków posłała matce nerwowy uśmiech i poszła w ślad za portierem, który wynosił już jej bagaż. To było całe spotkanie, a w rok później Wirginia umarła.

Od jej kuzyna, niejakiego H. F. Staintona, pochodzi wiadomość, że w ostatnich miesiącach życia przemierzała całą południową Francję, spędzając po kilka dni w prażo­nych skwarem prowincjonalnych mieścinach, rzadko odwiedzanych przez turystów - trawiona gorączką, samotna (już wcześniej porzuciła swego kochanka) i za­pewne ogromnie nieszczęśliwa. Przecinając dawniej prze­byte trasy wracała po własnych śladach - można by pomyśleć: w ucieczce przed kimś lub przed czymś, cho­ciaż ci, którzy wiedzieli, jak bardzo ulega nastrojom, dopatrzyliby się w jej nerwowej gonitwie jedynie tego samego co zawsze niepokoju, doprowadzonego do osta­tecznej przesady. Latem 1909 roku umarła w miasteczku Roquebrune z powodu niewydolności serca (zwanej także chorobą Lehmanna). Przewiezienie zwłok do Anglii okazało się sprawą niełatwą; krewni Wirginii już nie żyli; na pogrzebie, który się odbył w Londynie, pojawił się tylko pan Stainton.

Rodzice moi byli ze sobą szczęśliwi. Łączyła ich cicha, tkliwa więź, której nie mogły skalać wstrętne plotki paru naszych krewnych, szepczących, że ojciec miewa pociąg do innych kobiet, choć taki niby z niego kochający mąż. W roku 1912 w okresie świąt Bożego Narodzenia pewna znajoma ojca, panna tyleż urocza, co bezmyślna, spaceru­jąc z nim po Newskim Prospekcie wspomniała, jakoby narzeczony jej siostry, niejaki Pałczyn, znał swego czasu jego pierwszą żonę. Ojciec odparł, że pamięta człowieka, o którym mowa - zetknął się z nim w Biarritz przed dziesięcioma, a może dziewięcioma laty...

- Och, ależ on znał ją i później - rzekła dziewczy­na. - Widzi pan, zwierzył się mojej siostrze, że żył z Wirginią po państwa rozstaniu... Rzuciła go gdzieś w Szwajcarii... Dziwne, nikt o tym nie wiedział.

- No cóż - spokojnie powiedział ojciec. - Skoro wtedy rzecz się nie rozniosła, czemu ludzie mają sobie strzępić języki po dziesięciu latach?

Ponury traf chciał, że już nazajutrz bliski przyja­ciel naszej rodziny, kapitan Biełow, spytał ojca mimo­chodem, czy jego pierwsza żona rzeczywiście pochodziła z Australii - sam Biełow miał ją zawsze za Angielkę. Ojciec wyjaśnił, że o ile mu wiadomo, rodzice Wirginii istotnie mieszkali przez pewien czas w Melbourne, ona jednak urodziła się w hrabstwie Kent.

- ...A dlaczego pytasz? - dodał.

Kapitan odparł wymijająco, że jego żona była na jakimś tam przyjęciu i coś jej się obiło o uszy...

- Zdaje się, że pewnym sprawom trzeba będzie nie­stety położyć kres - stwierdził ojciec.

Nazajutrz rano odwiedził Pałczyna; ten zgotował mu znacznie gorętsze przyjęcie, niż to było konieczne. Powie­dział, że spędziwszy wiele lat za granicą zawsze z radością wita starych znajomych.

- Ktoś rozpowszechnia plugawe łgarstwa - rzekł ojciec. - Sądzę, że wie pan, o czym mówię.

- Mój drogi, niech pan posłucha - odparł Pałczyn. - Nie ma sensu udawać, że nie wiem, do czego pan pije. Ludzie gadają i to jest, owszem, przykre, ale naprawdę nie mamy powodu tracić panowania nad sobą. Nikt nie jest winien temu, że pan i ja jechaliśmy kiedyś na tym samym wózku.

- Skoro tak, mój panie - oświadczył ojciec - złożą panu wizytę moi sekundanci.

Pałczyn był głupcem i łajdakiem - tyle przynajmniej wywnioskowałem z relacji matki (opowiedziała mi o ca­łym zdarzeniu w sposób żywy i bezpośredni i tak też starałem się tutaj je oddać). Ale właśnie dlatego, że Pałczyn był głupcem i łajdakiem, trudno mi pojąć, czemu człowiek równie wartościowy jak mój ojciec ryzykował życie gwoli zadośćuczynienia... honorowi Wirginii? Włas­nej żądzy zemsty? Lecz Wirginia bezpowrotnie postrada­ła honor z tego prostego powodu, że uciekła od męża i syna, a wszelka myśl o zemście dawno winna była utracić swą gorzką ponętę w ciągu szczęśliwych lat pożycia z drugą żoną. Może sprawił to sam fakt, że padło wreszcie czyjeś nazwisko, ukazało się oblicze, w sposób nagły i groteskowy pojawiła się pieczęć indywidualności na czymś, co dotychczas pozostawało nieszkodliwym wid­mem bez twarzy? Ale czy w sumie owo echo dalekiej przeszłości (a takie echo to najczęściej tylko szczeknięcie, rzadko coś więcej, choćby ten, kto z przeszłości woła, miał głos nie wiedzieć jak czysty) warte było rujnacji naszego domu i rozpaczy mojej matki?

Pojedynek odbył się nad zamarzniętym strumykiem podczas zamieci. Oddano dwa strzały, nim ojciec runął twarzą na niebieskoszarą pelerynę wojskową, rozpostartą na śniegu. Pałczyn drżącymi rękami zapalił papierosa. Kapitan Biełow zawołał stangretów, którzy pokornie czekali na pobliskiej drodze, omiatanej śniegiem. Całe to ohydne zdarzenie trwało trzy minuty.

W Utraconej własności Sebastian opisuje wrażenie, jakie pozostawił mu w pamięci tamten ponury styczniowy dzień. „Ani moja macocha - pisze - ani nikt inny spośród domowników nie wiedział, na co się zanosi. Przy kolacji w przeddzień pojedynku ojciec rzucał we mnie ponad stołem kulkami z chleba: przez cały dzień dąsałem się z powodu jakiejś piekielnej wełnianej bielizny, którą kazał mi nosić lekarz, chciał mnie więc rozruszać; ja jednak tylko się zmarszczyłem, zaczerwieniłem i od­wróciłem twarz. Po kolacji siedzieliśmy u niego w gabine­cie; popijał herbatę słuchając, jak macocha mówi, że ilekroć Mademoiselle układa mego przyrodniego bracisz­ka do snu, daje mu słodycze, choć to takie niezdrowe; ja siedziałem na kanapie w drugim końcu pokoju i prze­glądałem Kompanów: «Uwaga! Wkrótce następny od­cinek tej wstrząsającej historii.» U samego dołu dużych, cienkich kartek żarty: «Pewien dostojny gość zwiedzał szkołę: Co pana najbardziej uderzyło? Groch z rurki.» Wśród nocy mkną z rykiem ekspresowe pociągi. Krykiecista z Cambridge złapał w powietrzu nóż, którym rzucił w jego przyjaciela niegodziwy Malaj... Trzej chłopcy, bohaterowie «niebywale śmiesznego» serialu: pierwszy to akrobata, «człowiek z gumy», umiejący kręcić nosem młynka, drugi jest iluzjonistą, a trzeci brzuchomówcą... Jeździec skacze nad pędzącym autem...

Rano w szkole kompletnie sknociłem zadanie z geo­metrii, które w naszym żargonie nazywało się «portki Pitagorasa». Ranek był tak mroczny, że w klasie zapalo­no światło, a od tego zawsze paskudnie buczało mi w głowie. Wróciłem do domu koło wpół do czwartej, lepki i brudny, jak zwykle po lekcjach, a co gorsza w łaskoczącej bieliźnie, która jeszcze wzmagała te niemiłe sensacje. Ordynans ojca siedział w hallu i szlochał.”

2

Obraz dzieciństwa Sebastiana, który pan Goodman maluje kilkoma źle dobranymi zdaniami w swej pospiesz­nie napisanej i nader mylącej książce, jest groteskowo nietrafny. Co innego być sekretarzem pisarza, co innego zaś samemu pisać jego życiorys; a jeśli bodźcem jest pragnienie, aby książka weszła na rynek, póki jeszcze się opłaci podlewać kwiaty na świeżym grobie, autor musi co gorsza pogodzić kupiecki pośpiech z prowadzeniem dogłębnych badań, bezstronnością i mądrością. Nie zale­ży mi na tym, żeby szkodzić czyjejkolwiek reputacji. Nie jest jednak potwarzą stwierdzenie, że tylko dzięki roz­pędowi stukoczącej maszyny do pisania pan Goodman mógł oświadczyć, jakoby „wykształcenie na modłę rosyj­ską narzucono chłopczykowi, który zawsze był świadom, iż w jego żyłach płynie bogaty strumień angielskiej krwi”. Owe cudzoziemskie wpływy, powiada dalej pan Good­man, „sprawiły dziecku moc cierpień, toteż w latach dojrzałych pisarz wzdrygał się na wspomnienie brodatych muzyków, ikon, monotonnego pobrzękiwania bałała­jek - wszystkiego, co zajęło w jego życiu miejsce należne zdrowemu angielskiemu wychowaniu”.

Nawet wspomnieć nie warto, że pojęcie, jakie ma pan Goodman o rosyjskiej rzeczywistości, nie bardziej jest zgodne z prawdą niż, dajmy na to, wyobrażenia Kałmuka, który przedstawiałby sobie Anglię pod postacią mrocznej krainy, gdzie nauczyciele o rudych bokobro­dach chłoszczą na śmierć małych chłopców. Trzeba natomiast podkreślić, że Sebastiana wychowano w atmo­sferze intelektualnego wyrafinowania, łączącej duchowe piękno rosyjskiego domostwa z najcenniejszymi skar­bami europejskiej kultury, i jakkolwiek sam Sebastian wspominałby swą rosyjską przeszłość, przeżywał on te wspomnienia w sposób skomplikowany i specyficzny, nigdy nie zniżając się do wulgarności, którą sugeruje biograf.

Pamiętam Sebastiana, chłopca starszego ode mnie o sześć lat, przepysznie mażącego akwarelami wśród swojskich emanacji majestatycznej lampy naftowej, któ­rej abażur z różowego jedwabiu tak świeci w mej pamięci, jakby to sam Sebastian go pomalował swym mokrym pędzlem. Widzę też siebie - dziecko cztero - , a może pięcioletnie: oto wspinam się na palce, wiercę się i wycią­gam szyję, żeby lepiej widzieć pudełko z farbami, za­słonięte ruchliwym łokciem przyrodniego brata; lepkie czerwienie i błękity, tak wypędzlowane i zużyte, że w dołkach połyskuje emalia. Słychać cichy chrobot, ilekroć Sebastian miesza farby na wewnętrznej stronie blaszanego wieczka; przed sobą ma szklankę z wodą, mieniącą się chmurami czarodziejskich barw. Jego ciem­ne, krótko przystrzyżone włosy odsłaniają niewielkie znamię nad różanie prześwitującym uchem (tymczasem bowiem wgramoliłem się na krzesło), on jednak nie poświęca mi cienia uwagi, aż wreszcie wychylam się ryzykownie i próbuję wsadzić palec w najbardziej niebie­ski krążek w blaszanym pudełku, i dopiero wtedy Sebas­tian ramieniem odpycha natręta, ale wciąż nie patrzy w moją stronę, wciąż tak jak zawsze wobec mnie milczący i daleki. Pamiętam, że przechylony przez poręcz pat­rzyłem, jak wracając ze szkoły idzie po schodach na górę, przepisowo ubrany w czarny mundurek ściągnięty skó­rzanym paskiem - przedmiotem mej potajemnej zawiści: pnie się wolno, rozlazłym krokiem, wlokąc za sobą srokaty tornister, poklepuje tralki, a co pewien czas chwyta jedną z nich, podciąga się i bierze dwa lub trzy stopnie na raz. Sznuruję usta i wyciskam z siebie białą nitkę śliny, która spada, spada coraz niżej, ale nigdy nie trafia w Sebastiana; wcale nie chcę, żeby się rozgnie­wał - tym żałosnym i daremnym chwytem próbuję go po prostu zmusić, żeby przyjął do wiadomości moje istnienie. Mam w pamięci żywy obraz Sebastiana jeżdżącego na rowerze cętkowaną słońcem alejką parkową w naszej wiejskiej posiadłości: rower o kierownicy mocno wygiętej ku dołowi toczy się pomału, pedały zastygły w bezruchu, a ja biegnę za nim truchcikiem, lekko przyspieszając, gdy stopa w sandale naciska pedał; co sił staram się nadążyć za tylnym kołem, które terkocze i parkocze, ale Sebastian nie zwraca na mnie uwagi, wkrótce więc zostaję w tyle, bez szans, i okropnie zdyszany dalej biegnę truchcikiem.

Później, kiedy on skończył lat szesnaście, a ja dziesięć, pomagał mi czasem odrabiać lekcje, ale wszystko tłuma­czył tak szybko i niecierpliwie, że nigdy nic mi ta jego pomoc nie dała; po chwili chował więc ołówek do kieszeni i dumnym krokiem wychodził z pokoju. Był w owym czasie wysoki, cerę miał ziemistą, a nad górną wargą smugę cienia. Lśniące włosy czesał z przedziałkiem i pisy­wał wiersze w kajecie z czarną okładką, który trzymał w szufladzie pod kluczem.

Pewnego dnia odkryłem, gdzie chowa ten klucz (w szparze obok białego pieca kaflowego w swoim pokoju), i otworzyłem szufladę. Znalazłem w niej wiadomy kajet, a także fotografię siostry jednego z kolegów szkolnych Sebastiana, kilka złotych monet oraz muślinowy wore­czek kandyzowanych fiołków. Wiersze pisane były po angielsku. Na krótko przed śmiercią ojca mieliśmy w do­mu lekcje angielskiego, a choć nie nauczyłem się mówić w tym języku, czytałem i pisałem z jaką taką swobodą. Mgliście sobie przypominam, że były to utwory wielce romantyczne, pełne ciemnych róż, gwiazd i zewu morza; jeden szczegół tkwi jednak w mej pamięci jak żywy: pod każdym wierszem widniał zamiast podpisu maleńki konik szachowy narysowany atramentem.

Postanowiłem stworzyć spójny portret przyrodniego brata na podstawie tego, co dane mi było oglądać w dzieciństwie - powiedzmy, między rokiem 1910 (od którego datują się początki mojej świadomości) a 1919 (kiedy to Sebastian wyjechał do Anglii). Nie radzę sobie jednak z tym zadaniem. Sylwetka Sebastiana nie jawi mi się ani jako element mych lat chłopięcych, podlegający zatem nieustannej selekcji i rozwojowi, ani jako ciąg znajomych obrazów, ale ukazuje się w postaci kilku jasnych plam, jak gdyby nie był on członkiem rodziny, lecz niby gość zawsze niespodziewany przechodził czasem przez widny pokój, potem zaś na długo rozpływał się wśród nocy. Tłumaczę to sobie nie tyle faktem, że moje dziecięce upodobania wykluczały jakąkolwiek świadomą więź między mną a chłopcem, który wydoroślał zanadto, aby towarzyszyć mi w zabawach, a nie dość, żeby mnie prowadzić, ile tym, że Sebastian nigdy nie pozwalał zbliżyć się do siebie, choć więc kochałem go z całego serca, uczucie to nie doczekało się uznania ani pożywki. Mógł­bym zapewne opowiedzieć, jakim krokiem chodził mój brat, jak śmiał się czy kichał, lecz byłyby to jedynie strzępy taśmy filmowej z rozmaitych szpul, wycięte nożyczkami, bez związku z głównym wątkiem dramatu. Bo też istotnie rozgrywał się tu pewien dramat. Sebastian nigdy nie zapomniał swej matki - ani tego, że ojciec właśnie za nią dał się zabić. Fakt, że u nas w domu nie wymawiano jej imienia, tylko dodawał chorobliwego czaru zapamiętane­mu urokowi, który przesycił chłonną duszę chłopca. Nie wiem, czy zachował on w miarę wyraźne wspomnienia z czasów, gdy Wirginia była żoną naszego ojca; praw­dopodobnie pamiętał ją po swojemu, czyli jako łagodną światłość w tle własnego życia. Nie umiem też powiedzieć, co czuł, kiedy w wieku lat dziewięciu znów ujrzał matkę. Wedle mojej matki był wtedy roztargniony i milczący, potem zaś nigdy nie napomknął o tym krótkim i żałośnie cząstkowym spotkaniu. W Utraconej własności Sebastian daje do zrozumienia, że wobec ojca, tak szczęśliwego w drugim małżeństwie, czuł coś na kształt gorzkiej niechęci, która ustąpiła miejsca ekstatycznemu uwiel­bieniu, skoro tylko chłopiec się dowiedział o przyczynie fatalnego pojedynku.

Gdy zacząłem odkrywać Anglię - pisze Sebastian (Utracona własność) - tchnęło to nowe życie w moje najbardziej osobiste wspomnienia... Z Cambridge wy­brałem się na kontynent i spędziłem spokojne dwa tygodnie w Monte Carlo. Zdaje się, że mają tam tak zwane Kasyno, czyli miejsce, gdzie uprawia się hazard, lecz jeśli istotnie tak jest, mnie ta atrakcja ominęła, większość czasu zajęło mi bowiem pisanie pierwszej powieści - tekstu okropnie pretensjonalnego, który na szczęście odrzuciło niemal tylu wydawców, ilu moja druga książka miała czytelników. Pewnego dnia poszed­łem na długi spacer i znalazłem się w miasteczku zwanym Roquebrune. Właśnie w Roquebrune trzynaście lat wcze­śniej umarła moja matka. Dokładnie pamiętam dzień, gdy ojciec mi o tym powiedział, a także nazwę pensjonatu, w którym nastąpiła śmierć. Pensjonat nazywał się «Les Violettes». Spytałem jakiegoś szofera, czy wie, jak tam trafić, nie umiał mi jednak powiedzieć. Potem zagad­nąłem sprzedawcę owoców i on to właśnie wskazał mi drogę. Kiedy wreszcie dotarłem do różowawej willi o dachu krytym na typowo prowansalską modłę czer­woną, zaokrągloną dachówką, zauważyłem na furtce wymalowany niezdarną ręką bukiecik fiołków. Był to więc dom, którego szukałem. Przeszedłem przez ogród i porozmawiałem chwilę z właścicielką. Powiedziała, że dopiero co przejęła pensjonat i nic nie wie o jego przeszłości Poprosiłem, żeby pozwoliła mi posiedzieć w ogrodzie. Z balkonu patrzył na mnie starzec nagi od góry co najmniej do balustrady. Nikogo poza tym nie widziałem. Usiadłem na niebieskiej ławce pod ogromnym eukaliptusem, w połowie odartym z kory, co zresztą u tych drzew jest, zdaje się, regułą. Usiłowałem zobaczyć różowy dom i drzewo oczami matki, uchwycić cały charakter pensjonatu w taki sposób, w jaki ona go odbierała. Żałowałem, że nie wiem, gdzie jest okno jej dawnego pokoju. Kierując się tym, jak willa się nazywa, nie wątpiłem, iż matka często musiała spoglądać na tenże klomb fioletowych bratków. Stopniowo doprowadziłem się do stanu, w którym różowości i zielenie jęły migotać i płynąć, jakbym oglądał je przez zasłonę mgły. Matka - niewyraźnie zarysowana figurka w wielkim kapeluszu - wolno wchodziła po schodkach, te zaś zdawały się topnieć i rozpływać niczym woda. Świadomość przywrócił mi straszliwy łoskot. Z leżącej na mych kolanach papierowej torby wytoczyła się pomarańcza. Podniosłem ją i wyszed­łem z ogrodu. Po kilku miesiącach spotkałem przypad­kiem w Londynie kuzyna matki. Z rozmowy samo jakoś wynikło, że wspomniałem o swojej wizycie w domu, w którym umarła.

- Ależ to było to drugie Roquebrune, w departamen­cie Var - powiedział kuzyn.”

Ciekawe, że pan Goodman cytując tenże fragment zadowala się stwierdzeniem, jakoby „Sebastian Knight tak był oczarowany komiczną stroną wszelkich zjawisk i tak dalece nie potrafił się przejąć ich poważną osnową, iż nie będąc z natury gruboskórnym ani cynicznym umiał jednak wykpiwać najbardziej osobiste uczucia, które w oczach reszty ludzkości słusznie uchodzą za święte”. Nic dziwnego, że ów solenny biograf na każdym kroku rozmija się ze swym bohaterem.

W omówieniu chłopięcych lat Sebastiana ze wspo­mnianych już powodów nie pokuszę się o metodyczność ani o ciągłość, na jaką niewątpliwie bym się zdobył opowiadając o postaci fikcyjnej. Mógłbym mieć wówczas nadzieję, że przedstawiwszy harmonijny rozwój bohatera od niemowlęctwa po wiek młodzieńczy pouczę, a zarazem ubawię czytelnika. Lecz gdybym teraz obrał takie roz­wiązanie, powstałaby dzięki temu jeszcze jedna „powieść biograficzna”, a gorszej literatury jak dotąd nie wynale­ziono. Niech więc drzwi pozostaną zamknięte, tak aby tylko napięta nitka światła przedostawała się szparą u dołu, niech zgaśnie i ta lampa w sąsiednim pokoju, gdzie Sebastian już się położył do łóżka; niechaj piękny oliw­kowy dom na nabrzeżu Newy z wolna pochłonie szaro - niebieska mroźna noc: lekko prószy śnieg, płatki zawisają w blasku ulicznej latarni, pałającej białym, iście księżyco­wym światłem, i osiadają niby puder na potężnych ramionach dwóch brodatych telamonów, co z wysiłkiem godnym Atlasa wspierają wykusz pokoju mego ojca. Ojciec nie żyje, Sebastian usnął za ścianą, a przynajmniej siedzi cicho jak mysz pod miotłą, ja zaś leżę w łóżku, nie śpiąc, i patrzę w ciemność.

Mniej więcej w dwadzieścia lat później wybrałem się do Lozanny, żeby odszukać pewną starą Szwajcarkę, która najpierw była guwernantką Sebastiana, a potem moją. Opuszczając nas w 1914 roku musiała mieć jakieś pięć­dziesiąt lat. Korespondencja między nami dawno się urwała, toteż w roku 1936 wcale nie byłem pewien, czy zastanę tę damę przy życiu. Ona jednak wciąż żyła. Okazało się, że istnieje stowarzyszenie wiekowych Szwaj­carek, dawnych guwernantek z przedrewolucyjnej Rosji. Staruszki „żyły przeszłością”, jak to określił pan, który był łaskaw mnie do nich zaprowadzić; w większości zniedołężniałe i zbzikowane, dożywały ostatnich lat poró­wnując wspomnienia, tocząc między sobą boje o drobno­stki i lżąc porządek, jaki zastały w Szwajcarii, wróciwszy z Rosji po wieloletnim pobycie. Tragedia ich polegała na tym, że mieszkając tak długo za granicą ani trochę nie uległy cudzoziemskim wpływom (nie nauczyły się nawet najprostszych rosyjskich wyrazów); przez cały czas czuły wobec otoczenia lekką wrogość: ileż razy słyszałem, jak Mademoiselle biada nad swym wygnańczym losem, skar­ży się, że jest lekceważona i nie zrozumiana, i wzdycha do nadobnej ojczyzny; lecz gdy nieszczęsne wędrowczynie wróciły do domu, w odmienionym kraju poczuły się całkiem obco, własne emocje spłatały im więc osobliwego figla i oto Rosja (która w rzeczywistości była dla nich nieznaną otchłanią, co otaczała swym dalekim grzmie­niem ujęty w krąg światła lampy kącik dusznej służbówki, ozdobionej fotografiami rodzinnymi w ramkach z masy perłowej oraz akwarelą, przedstawiającą zamek Chillon), ta nieznana Rosja nabrała cech raju utraconego - prze­strzeni ogromnej wprawdzie i niewyraźnej, lecz we wspo­mnieniu przyjaznej, zaludnionej smętnymi mrzonkami. Mademoiselle przygłuchła i posiwiała, ale pozostała rów­nie gadatliwa jak dawniej, toteż po pierwszych wylew­nych uściskach jęła wspominać różne drobne zdarzenia z mego dzieciństwa, które jednak w jej wersji albo były beznadziejnie przeinaczone, albo tak zupełnie nic mi nie mówiły, że powątpiewałem, czy kiedykolwiek miały miej­sce. Nie wiedziała ani o śmierci mojej matki, ani o tym, że Sebastian od trzech miesięcy nie żyje. Nawiasem mówiąc nie miała też pojęcia, że za życia był wybitnym pisarzem. Zaczęła lać łzy, i to najzupełniej szczere, ale chyba była trochę na mnie zła, gdy nie zapłakałem wraz z nią.

- Zawsze byłeś taki opanowany - rzekła. Powie­działem, że piszę książkę o Sebastianie i chciałbym porozmawiać o jego dzieciństwie. Mademoiselle pojawiła się u nas w domu wkrótce po tym, jak ojciec ponownie się ożenił, ale obraz przeszłości był w jej pamięci tak zatarty i zniekształcony, że o pierwszej żonie ojca (cette horrible Anglaise) mówiła tonem zdającym się świadczyć, iż znała ją nie gorzej niż moją matkę (cette femme admirable).

- Mój biedny Sebastianek - zawodziła. - Taki był dla mnie czuły, taki szlachetny. Ach, doskonale pamię­tam, jak mi zarzucał rączki na szyję i mówił: „Nienawidzę wszystkich oprócz ciebie, Zelle. Ty jedna rozumiesz moją duszę.” A kiedy leciutko dałam mu po łapce... une toute petite tape... bo był niegrzeczny dla twojej matki... tak na mnie popatrzył... aż mi się płakać zachciało... i ten jego głosik, kiedy powiedział: „Dziękuję ci, Zelle. To się nigdy więcej nie powtórzy...”

W tym mniej więcej tonie przez dłuższy czas ciągnęła swą opowieść, a ja słuchałem, czując się straszliwie niezręcznie. Po kilku bezowocnych próbach zdołałem wreszcie skierować rozmowę na inny temat, lecz nim do tego doszło, porządnie ochrypłem, bo staruszka zawieru­szyła gdzieś trąbkę, którą powinna była trzymać przy uchu. Zaczęła dla odmiany mówić o swej sąsiadce; tuż po przyjściu spotkałem w korytarzu tę tłuścioszkę, jeszcze starszą niż sama Mademoiselle.

- Poczciwina jest już całkiem głucha - narzekała moja gospodyni - a w dodatku łże jak najęta. Wiem z całą pewnością, że tylko dawała lekcje dzieciom księżny Demidow, ale nigdy u niej nie mieszkała.

- Napisz tę swoją książkę, piękną książkę - wołała z płaczem, kiedy wychodziłem. - Niech to będzie baśń z Sebastianem w roli księcia. Zaklętego księcia... Ileż razy mu powtarzałam: „Uważaj, Sebastian, kobiety będą cię uwielbiać.” A on mi na to ze śmiechem: „Ja też będę je uwielbiał...”

Wzdrygnąłem się w duchu. Pocałowała mnie z głośnym cmoknięciem i poklepała po ręce, gotowa znów się rozpłakać. Ogarnąłem ją przelotnym spojrzeniem: stare zamglone oczy, martwy połysk sztucznych zębów, na piersi broszka z granatów, którą tak dobrze pamiętałem... Rozstaliśmy się. Padał ulewny deszcz, a ja wstydziłem się i czyniłem sobie wyrzuty, że przerwałem drugi rozdział mej książki po to, aby odbyć tę bezcelową pielgrzymkę. Zwłaszcza jedno mnie ubodło: Mademoiselle ani na chwilę nie zainteresowała się późniejszym losem Sebas­tiana, nie chciała wiedzieć, jak umarł, nie spytała o nic.

3

W listopadzie 1918 roku matka postanowiła uciec wraz z Sebastianem i ze mną z niebezpiecznej Rosji. Rewolucja na dobre się rozhulała, granice były zamknięte. Matka dotarła do kogoś, kto z przemycania uchodźców przez granicę zrobił sobie zawód; za odpowiednim wynagro­dzeniem (w połowie płatnym z góry) człowiek ten zgodził się przeszmuglować nas do Finlandii. Ustalono, że doje­dziemy pociągiem prawie do samej granicy - tak daleko, jak tylko jest to dozwolone - a potem przejdziemy na drugą stronę tajnymi ścieżkami (w dwójnasób, a nawet w trójnasób tajnymi dzięki obfitym w tej cichej krainie śniegom). Rankiem na samym początku podróży matce i mnie wypadło czekać na Sebastiana, który przy bohater­skiej pomocy kapitana Biełowa taszczył nasz bagaż z domu do pociągu. Odjazd zaplanowany był na ósmą czterdzieści. Pół do dziewiątej, a Sebastiana nie widać. Przewodnik nasz siedział już w wagonie i spokojnie czytał gazetę; zawczasu uprzedził matkę, że pod żadnym pozo­rem nie wolno jej odezwać się do niego przy ludziach, toteż w miarę jak mijały minuty, a pociąg przygotowy­wano do odjazdu, ogarniało nas koszmarne, obezwład­niające przerażenie. Wiedzieliśmy, że przewodnik zgodnie z tradycją swej profesji nigdy już nie podejmie przedsię­wzięcia, które w punkcie wyjścia spaliło na panewce. Wiedzieliśmy też, że nie będzie nas stać na to, aby po raz drugi pokryć koszta ucieczki. Mijała minuta za minutą. W czeluściach żołądka zaczęło mi rozpaczliwie burczeć. Myśl, że lada chwila pociąg ruszy, a my będziemy musieli wrócić na ciemne i zimne poddasze (dom nasz upańst­wowiono kilka miesięcy wcześniej), budziła w nas po­czucie całkowitej klęski. Idąc na dworzec wyprzedziliśmy Sebastiana i kapitana Biełowa, którzy pchali po skrzypią­cym śniegu wyładowane taczki. Gdy tak na nich czeka­łem, obraz ten zastygł mi przed oczami (miałem trzynaście lat i ogromną wyobraźnię) niczym zaklęta istota, skazana na wiekuisty paraliż. Matka schowała dłonie w rękawach; spod wełnianej chustki wymknął jej się kosmyk posiwia­łych włosów. Chodziła w tę i z powrotem po peronie; ilekroć mijała okno naszego przewodnika, próbowała zwrócić na siebie jego uwagę. Ósma czterdzieści pięć, ósma pięćdziesiąt... Odjazd się opóźniał, lecz w końcu rozległ się gwizdek, ciepły kłąb białego dymu ruszył w zawody z własnym cieniem, gdy ten pomknął po brązowym śniegu pokrywającym peron, i w tejże chwili nadbiegł Sebastian, łopocząc na wietrze nausznikami futrzanej czapki. Wszy­scy troje jakoś się wgramoliliśmy do jadącego już pocią­gu. Minęło nieco czasu, nim Sebastian zdołał nam opowiedzieć, że kapitana Biełowa aresztowano na uli­cy - akurat kiedy mijali dom, w którym oficer niegdyś mieszkał; pozostawiając bagaż na pastwę losu mój brat po desperacku rzucił się biegiem w stronę dworca. W kilka miesięcy później dowiedzieliśmy się, że nasz nieszczęsny przyjaciel został rozstrzelany wraz z dwu­dziestoma osobami z tej samej łapanki, ramię w ramię z Pałczynem, który zginął równie mężnie jak on.

Jedną z epizodycznych postaci w ostatniej z wydanych książek Sebastiana, zatytułowanej Wątpliwy asfodel (1936), jest człowiek, który dopiero co uciekł z nie nazwanej krainy terroru i niedoli. „Cóż mogę wam po­wiedzieć, panowie, o swej przeszłości [mówi uchodźca]: urodziłem się w kraju, w którym idea wolności, pojęcie tego, co słuszne, odruchy ludzkiej dobroci otoczone były zimną pogardą i bezwzględnie zakazane. W dziejach naszych zdarzało się co pewien czas, że jakiś obłudny rząd malował nieco ładniejszym odcieniem żółci mury więzie­nia, służącego narodowi za mieszkanie, i obwieszczał wszem i wobec nadanie praw, będących w państwach szczęśliwszych rzeczą zwykłą; lecz prawa te albo przy­sługiwały jedynie strażnikom, albo też miały jakąś utajo­ną skazę, z winy której stawały się jeszcze bardziej dokuczliwe niż jawnie tyrańskie dekrety... W kraju mym ten tylko nie był niewolnikiem, kto gnębił innych; ponie­waż człowiekowi odmówiono prawa posiadania duszy oraz wszystkiego, co z nią się wiąże, zadawanie fizycznego bólu uznano z czasem za środek wystarczający, aby rządzić i kierować ludzką naturą... Niekiedy wybuchały tak zwane rewolucje, przemieniające niewolników w ciemiężycieli i vice versa... Mroczna to kraina, panowie, istne piekło, a jeśli czegoś w życiu jestem pewien, to tego, że nigdy się nie wyrzeknę wygnańczej swobody w zamian za nędzną parodię ojczyzny...”

W przemowie tej pada mimochodem wzmianka o „pu­szczach i śnieżystych równinach”, toteż pan Goodman co rychlej wnioskuje, iż cały akapit wiernie odzwierciedla stosunek samego Sebastiana Knighta do Rosji. Jest to groteskowe nieporozumienie; dla bezstronnego czytel­nika winno być jasne, że zacytowane słowa odnoszą się do fikcyjnego amalgamatu niegodziwości właściwych wielu tyraniom, a nie do jakiejś konkretnej nacji bądź rzeczywi­stości historycznej. Jeśli zaś wplatam je w tę część mojego opowiadania, która dotyczy ucieczki Sebastiana z Rosji wstrząsanej rewolucją, to dlatego, że chcę zaraz potem przytoczyć kilka zdań z jego najbardziej autobiograficz­nego utworu: „Zawsze jestem zdania - pisze Sebastian (Utracona własność) - że uczucie banity tęskniącego za rodzinnym krajem należy do emocji najczystszych. Chciał­bym pokazać, jak człowiek taki wytęża pamięć do ostatnich granic, nieustannie pilnując, żeby nie obumarła ani nie zblakła wizja przeszłości: błękitne wzgórza, które zapamiętał, i szczęśliwe gościńce, żywopłot z niezobowią­zującą różą i pole z królikami, daleka iglica i bliski dzwonek polny... Ponieważ jednak motyw ten opracowali już lepsi ode mnie, a także dlatego, że odnoszę się z wrodzoną nieufnością do wszystkiego, co, jak sądzę, łatwo byłoby mi wyrazić, żadnym sentymentalnym węd­rowcom nie dane będzie osiąść na skale mej nieprzyjaznej prozy.”

Pomimo takiej, a nie innej konkluzji przytoczonego fragmentu oczywiste jest, że tylko kogoś, kto sam wie, co to znaczy porzucić ukochany kraj, może aż tak nęcić obraz nostalgii. Jakkolwiek okropne oblicze ukazała Rosja, gdyśmy z niej uciekali, nie mogę wprost uwierzyć, że Sebastian nie odczuł tegoż rozdarcia, co my wszyscy. Ostatecznie przecież to właśnie Rosja była dlań domem, a łagodni, życzliwi, uprzejmi ludzie, za samą tylko zbrodnię istnienia skazani na śmierć lub wygnanie, stano­wili i jego sferę. Jestem pewien, że mroczne chwile młodzieńczej zadumy, podobnie jak romantyczna i - pozwolę sobie dodać - nieco sztuczna namiętność do kraju rodzinnego matki, nie wykluczały szczerego przy­wiązania do stron, w których się urodził i wychował.

Po cichu przeturlaliśmy się przez fińską granicę i na pewien czas zamieszkaliśmy w Helsingfors. Potem drogi nasze się rozeszły. Matka za radą starego przyjaciela zawiozła mnie do Paryża, gdzie miałem dalej się kształcić. Natomiast Sebastian pojechał do Londynu, stamtąd zaś do Cambridge. Odziedziczył po swej matce kapitał, zapewniający dostatnie życie; w latach późniejszych mie­wał może zmartwienia, ale nigdy nie musiał się martwić o pieniądze. Tuż przed jego odjazdem wszyscy troje usiedliśmy, żeby rosyjskim obyczajem pomilczeć chwilę. Pamiętam, w jakiej pozie siedziała matka: złożywszy dłonie na kolanach obracała ślubną obrączkę ojca (jak zwykle w momentach bezczynności); nosiła ją na tym samym palcu, co własną, a ponieważ ta po mężu była o wiele za duża, przywiązała ją do swojej czarną nitką. Pamiętam też pozę Sebastiana: ubrany w granatowy garnitur, założył nogę na nogę i lekko nią kołysał. Wstałem pierwszy, po mnie on, na końcu matka. Sebastian wymógł na nas obietnicę, że nie odprowadzimy go do portu, toteż pożegnaliśmy się właśnie tam, w pokoju o bielonych ścianach. Mój brat pochylił twarz ku matce, ona zaś przeżegnała go szybkim, nieznacznym ruchem; po chwili ujrzeliśmy przez okno, jak wsiada z torbą podróżną do taksówki, zgarbiony w ostatniej pozie odjeżdżającego.

Rzadko miewaliśmy od niego wiadomości, a i te listy, które jednak pisał, nigdy nie bywały długie. W ciągu trzech lat spędzonych w Cambridge tylko dwa razy odwiedził nas w Paryżu... właściwie raz, bo powtórnie przyjechał dopiero na pogrzeb mojej matki. Ona i ja dość często o nim rozmawialiśmy, zwłaszcza u schyłku jej życia, kiedy zdawała już sobie sprawę, że koniec jest bliski. To właśnie matka opowiedziała mi o dziwnej przygodzie, którą Sebastian przeżył w roku 1917; nic nie wiedziałem o tym zdarzeniu, bo spędzałem akurat waka­cje na Krymie. Otóż Sebastian zaprzyjaźnił się z poetą - futurystą nazwiskiem Aleksis Pan i z jego żoną Larysą; ta dziwaczna para wynajmowała domek nie opodal naszej wiejskiej posiadłości w okolicy Ługi. Aleksis Pan, hałaś­liwy, krzepki człowieczek, miał iskrę prawdziwego talen­tu, którą maskowała bałaganiarska niejasność jego wier­szy. Robił jednak, co mógł, żeby zaszokować odbiorców potwornym nagromadzeniem zbędnych słów (wynalazł coś, co nazywał „stekiem submentalnym”), toteż przewa­żająca część jego dorobku wydaje się dziś tak błaha, sztuczna i staroświecka (rzeczy supernowoczesne mają dziwny dar przyspieszonego starzenia), że o prawdziwej wartości Aleksisa Pana pamięta jedynie garstka badaczy, ceniących wspaniałe przekłady poezji angielskiej, których dokonał u progu literackiej kariery, bo też co najmniej jedno z tych tłumaczeń stanowi istny cud słownej trans­fuzji. Mam tu na myśli rosyjską wersję La Belłe Dame Sans Mer ci Keatsa.

Tak więc pewnego ranka na początku lata siedemna­stoletni Sebastian znikł, zostawiwszy mej matce kartkę: zawiadamiał ją w kilku słowach, że zamierza towarzyszyć Panowi i jego żonie w podróży na Wschód. Matka początkowo uznała to za żart (Sebastian mimo swego ponuractwa wymyślał czasem upiorne kawały; pewnego razu w zatłoczonym tramwaju dziewczynie siedzącej w drugim końcu wagonu przesłał przez konduk­tora nagryzmolony liścik tej oto treści: „Jestem tylko biednym konduktorem, ale kocham panią.”), lecz wy­brawszy się do Panów stwierdziła, że istotnie wyjechali. Jak się później okazało, w pojęciu Pana wyprawa à la Marco Polo miała polegać na tym, aby z wolna sunąc ku wschodowi kolejno się zatrzymywać w prowincjonalnych miasteczkach i aranżować w każdym z nich „niespodzian­kę liryczną”, czyli wynajmować salę (albo i komórkę, jeśli sali wynająć się nie dało) i urządzać w niej popis poetycki; czysty dochód z imprezy powinien był umoż­liwić artyście, jego żonie oraz Sebastianowi dotarcie do następnego miasta. Nigdy nie zostało powiedziane, jakie­go rodzaju pomocy oczekuje się od Sebastiana: czy ma on pełnić jakąś określoną funkcję, z którą wiązałyby się konkretne obowiązki, czy też wystarczy, jeżeli będzie po prostu krążył wokół tamtych dwojga, przynosząc i poda­jąc, cokolwiek akurat okaże się potrzebne, i świadcząc drobne uprzejmości Larysie, kobiecie porywczej i niełat­wo dającej się ułagodzić. Aleksis Pan wychodził zwykle na scenę w żakiecie, który wydawał się całkiem poprawny poza tym, że był haftowany w ogromne kwiaty. Z przodu łysiny poeta wymalowany miał gwiazdozbiór (Wielkiego Psa). Tubalny głos, jakim recytował swe wiersze, doby­wający się z tak niepozornego ciała, budził skojarze­nia z myszą rodzącą góry. U boku artysty siadywała na podium Larysa, rosła kobieta mająca w sobie coś z klaczy, ubrana w sukienkę koloru lila; przyszywała guziki albo łatała spodnie, a dowcip polegał głównie na tym, że w życiu codziennym nigdy w ten sposób nie dbała o męża. Co pewien czas w przerwie między utworami Pan wykonywał powolny taniec - skrzyżo­wanie jawajskiej gry nadgarstków z płodami swej wła­snej inwencji rytmicznej. Po występach imponująco się zalewał - i to go właśnie zgubiło. Podróż na Wschód dobiegła kresu w Symbirsku. Podczas gdy Aleksis leżał w plugawej oberży, pijany w sztok i bez grosza przy duszy, Larysę wraz z całą jej furią zamknięto na poste­runku policji za spoliczkowanie wścibskiego urzędni­ka, któremu nie przypadł do gustu hałaśliwy geniusz jej męża. Sebastian wrócił do domu z taką samą non­szalancją, z jaką wyjechał.

- Inny chłopiec na jego miejscu - stwierdziła mat­ka - położyłby uszy po sobie i wstydziłby się całej tej głupiej historii.

Ale Sebastian mówił o swej podróży jako o dość zabawnym zdarzeniu, które on sam tylko beznamiętnie obserwował. To, czemu wziął udział w tak niedorzecznym popisie i dlaczego w ogóle się skumał z tą groteskową parą, pozostało całkowitą tajemnicą (matka przypusz­czała, że może omotała go Larysa, ta jednak była kobietą niemłodą i zupełnie pospolitą, a w dodatku pałała namiętną miłością do dziwadła, które los dał jej za męża). Oboje znikli niebawem z życia Sebastiana. W kilka lat później Pan przez krótki czas cieszył się wśród bol­szewików sztucznie aranżowanym wzięciem; zawdzięczał je moim zdaniem dziwacznemu przeświadczeniu (opar­temu głównie na pomieszaniu pojęć), jakoby istniał naturalny związek między ekstremizmem w polityce a ekstremizmem w sztuce. W roku 1922 lub 1923 Aleksis Pan popełnił samobójstwo za pomocą szelek.

- Zawsze miałam takie wrażenie - zwierzyła mi się kiedyś matka - jakbym właściwie nie znała Sebastiana. Owszem, wiedziałam, że dobrze się uczy, pochłania zdumiewające ilości książek, jest schludny, koniecznie chce brać co rano zimną kąpiel, chociaż wcale nie ma za silnych płuc... wiedziałam to wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy, ale on sam jakoś mi się wymykał. No a teraz, kiedy mieszka w obcym kraju i pisuje do nas po angielsku, siłą rzeczy wydaje mi się, że już zawsze pozostanie zagadką, chociaż Bóg mi świadkiem, starałam się być dobra dla tego chłopca.

Gdy Sebastian odwiedził nas w Paryżu tuż przed końcem pierwszego roku studiów, uderzył mnie jego cudzoziemski wygląd. Pod płaszczem z tweedu miał kanarkowy sweter. Nosił workowate spodnie z flaneli i grube skarpety, nie znające podwiązek. Do tego krzyk­liwy krawat w prążki. Chusteczkę do nosa nie wiedzieć czemu trzymał w rękawie. Fajkę palił nawet na ulicy, a wystukiwał o obcas. Nauczył się stawać plecami do kominka, z rękami wbitymi w kieszenie spodni. Po rosyjsku mówił z wyraźną ostrożnością, przechodząc na angielski, ilekroć rozmowa przeciągała się ponad kilka zdań. Spędził u nas równo tydzień.

Kiedy znów przyjechał, matki nie było już na świecie. Po pogrzebie długo siedzieliśmy we dwóch. Niezręcznie poklepał mnie po ramieniu, gdy spojrzałem przypadkiem na jej okulary leżące na pustej półce i zacząłem dygotać, a z oczu popłynęły mi łzy, aż dotąd skutecznie hamowane. Był bardzo dobry i pomocny, lecz zarazem mgliście daleki, jakby przez cały czas myślał o czym innym. Gdy omówiliśmy sytuację, zaproponował, żebym pojechał z nim na Riwierę, a potem do Anglii: byłem tuż po maturze. Odparłem, że wolę dalej siedzieć w Paryżu, miałem tam bowiem przyjaciół. Nie nalegał. Mimo­chodem poruszyliśmy także kwestię pieniędzy; Sebastian powiedział właściwym sobie zdawkowym tonem, że za­wsze da mi ich tyle, ile zechcę - użył, zdaje się, słowa „forsa”, ale za to nie ręczę. Nazajutrz wyjechał na południe Francji. Rano przeszliśmy się trochę; jak zwyk­le, gdy zostawaliśmy sami, złapałem się na tym, że rozpaczliwie szukam tematu do rozmowy. On także był milczący. Tuż przed rozstaniem powiedział:

- No, to tyle. Jakbyś czegoś potrzebował, pisz na mój londyński adres. Mam nadzieję, że na Siorbanej pójdzie ci równie dobrze, jak mnie w Cambridge. A skoro już o tym mowa, postaraj się wybrać kierunek, który ci będzie odpowiadał, i nie zmieniaj go, póki cię nie znudzi. - W jego ciemnych oczach migotały lekkie błyski. - Po­wodzenia - rzekł. - Trzymaj się.

Podał mi rękę omdlewającym, świadomie sztucznym gestem, nabytym w Anglii. Nagle bez żadnego zro­zumiałego powodu zrobiło mi się okropnie żal Seba­stiana; zapragnąłem powiedzieć coś naprawdę - coś, co miałoby skrzydła i serce - ale ptaki, które wzy­wałem, usiadły mi na głowie i na ramionach dopie­ro później, kiedy zostałem sam i nie potrzebowałem już słów.

4

Minęły dwa miesiące od śmierci Sebastiana, nim zacząłem pisać tę książkę. Wiem doskonale, jak wstrętny byłby samemu Sebastianowi mój nagły sentymentalizm, muszę jednak wyznać, że uczucie, którym zawsze darzyłem przyrodniego brata, wciąż w ten czy inny sposób deptane i dławione, zbudziło się raptem do nowego życia, bucha­jąc tak silnym płomieniem emocji, iż wszystkie inne moje sprawy zostały w jego świetle zredukowane do migot­liwych konturów. Podczas naszych rzadkich spotkań nigdy nie rozmawialiśmy o literaturze, a odkąd wszelką łączność między nami uniemożliwił ów dziwny ludzki obyczaj umierania, zacząłem rozpaczliwie żałować, że nie powiedziałem Sebastianowi, jak bardzo zachwycam się jego książkami. Już tego nie nadrobię, a nie jestem nawet pewien, czy w ogóle wiedział, że je czytam.

Ale co właściwie ja sam wiedziałem o Sebastianie? Tych parę drobiazgów, które zapamiętałem z jego dzieciństwa i młodości, mógłbym zawrzeć w kilku rozdziałach - lecz co dalej? Szkicując ogólny plan książki zrozumiałem, że będę musiał podjąć zakrojone na ogromną skalę badania, kolejno wydobywając na powierzchnię frag­menty jego życia i spajając te okruchy własną intuicyjną wiedzą o usposobieniu zmarłego. Intuicyjna wiedza? Tak, tę akurat miałem, czułem ją w każdym nerwie. Im zaś dłużej rozmyślałem, tym bardziej stawało się oczywiste, że mam w ręku jeszcze jedno narzędzie: wyobrażając sobie postępki Sebastiana, o których zasłyszałem dopiero po jego śmierci, wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że w tej czy innej sytuacji byłbym się zachował dokładnie tak samo, jak on. Oglądałem raz mecz między dwoma braćmi, znakomitymi tenisistami; mieli zupełnie różne uderzenia, a w dodatku jeden wyraźnie górował nad drugim, lecz gdy śmigając po korcie wpadli w pewien rytm, był on u obu taki sam, i jeśliby się dało naszkicować systemy, wedle których grali, wykresy okazałyby się identyczne.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Sebastian i ja też mieliśmy jakiś wspólny rytm; stąd może owo uczucie, dające się wyrazić słowami „to już się kiedyś zdarzyło”, które mnie ogarnia, gdy śledzę meandry jego życia. Jeśli zaś, jak częstokroć bywało z Sebastianem, motywacje jego zachowań musiałem niegdyś zapisywać po stronie niewiadomych, teraz niejednokrotnie odnajduję ich sens, wyjawia mi go bowiem to czy tamto z mych własnych zdań, podświadomie sformułowanych w ten, a nie inny sposób. Nie twierdzę, że dane mi są te same co Sebas­tianowi bogactwa umysłowości, podobne aspekty talen­tu. Bynajmniej. Geniusz brata zawsze uważałem za cud, ani trochę nie związany z konkretnymi przeżyciami, których być może obaj doznaliśmy w dzieciństwie, w zbli­żonych okolicznościach. Możliwe, że widziałem i zapa­miętałem to samo co on, lecz różnica między jego a moją siłą wyrazu jest mniej więcej taka, jak między fortepianem Bechsteina a niemowlęcą grzechotką. Nigdy w życiu nie pokazałbym mu choćby jednego zdania z tej książki, w obawie że się wzdrygnie, przekonawszy się o nędzy mojej angielszczyzny. A wzdrygnąłby się z pewnością. Nie śmiem też sobie wyobrażać reakcji Sebastiana na wieść, iż jego przyrodni brat (którego doświadczenie literackie sprowadzało się do kilku przypadkowych tłumaczeń na angielski, zleconych przez firmę samochodową) postano­wił ukończyć kurs pod hasłem „zostań pisarzem”, re­klamowany z wielką werwą w angielskim czasopiśmie. Tak, przyznaję się - co nie znaczy, że żałuję. Pewien pan miał za rozsądnym wynagrodzeniem zrobić ze mnie wziętego autora i naprawdę wyłaził ze skóry, próbując wpoić mi skromność i wdzięk, siłę przekonywania i lapi­darność, a jeśli okazałem się beznadziejnym uczniem - chociaż dobroć serca nie pozwoliła mu głośno tego stwierdzić - to z tej przyczyny, że od początku zahip­notyzowała mnie przepyszna doskonałość opowiadania, które przysłał mi jako próbkę tego, co uczniowie jego potrafią napisać i sprzedać. Występował tam między innymi niegodziwy, wściekle prychający Chińczyk, dziel­na piwnooka dziewczyna i rosły, cichy mężczyzna, które­mu bielały knykcie, kiedy ktoś go naprawdę rozgniewał. Nie wspomniałbym o tym dość niesamowitym przedsię­wzięciu, gdyby nie fakt, że świadczy ono, jak dalece byłem nie przygotowany do stojącego przede mną zadania i ku jakim szaleństwom popychał mnie brak wiary we własne siły. Sięgnąwszy zaś w końcu po pióro zwarłem się w sobie, żeby stawić czoło temu, co nieuniknione - innymi słowy, gotów byłem dać z siebie wszystko.

W anegdocie tej kryje się jeszcze jeden drobny morał. Otóż gdyby Sebastian zgłosił się na korespondencyjny kurs pisarstwa - ot, dla zabawy: żeby zobaczyć, co z tego wyniknie (lubił bowiem takie rozrywki) - byłby bez porównania gorszym uczniem niż ja. Jeśliby mu kazano pisać tak, jak piszą wszyscy, pisałby jak nikt. Nie umiem nawet imitować stylu Sebastiana, bo styl jego prozy brał się ze stylu myślenia, a ciągi myślowe mego brata były olśniewającymi seriami luk. Tych zaś naśladować nie sposób, nie wypełniając ich zarazem taką czy inną materią - czyli wymazując. Czasem jednak w opisie nastroju lub wrażenia napotykam u Sebastiana jakiś detal, i natychmiast przychodzi mi na myśl pewien efekt świetlny w całkiem konkretnym miejscu, który obaj zauważyliśmy, nic o sobie nawzajem nie wiedząc; czuję w takich razach, że choć talentem nie dorastam mu do pięt, istniały jednak między nami psychiczne powinowac­twa i one to właśnie pomogą mi się uporać z podjętym dziełem.

Znalazłszy narzędzie trzeba zrobić z niego użytek. Pierwszym moim zadaniem po śmierci Sebastiana było przejrzenie jego rzeczy. Wszystko pozostawił właśnie mnie - między innymi list, w którym kazał mi spalić część swych papierów. List ten sformułowany był bardzo niejasno, z początku więc sądziłem, że mowa w nim o brulionach lub poniechanych rękopisach, ale Seba­stian - o czym wkrótce się przekonałem - dawno już sam je zniszczył, pominąwszy kilka luźnych stronic zawieruszonych tu i ówdzie pomiędzy innymi papierami, należał bowiem do tej rzadkiej rasy pisarzy, którzy wiedzą, iż nic nie ma prawa ocaleć prócz dzieła w dosko­nałej postaci, czyli wydrukowanej książki; istnienia jej nie sposób zaś pogodzić z istnieniem widma - niechlujnego rękopisu, wystawiającego na pokaz swe niedostatki ni­czym mściwy upiór, co niesie pod pachą własną głowę; dlatego też w pewnym momencie należy wyprzątnąć warsztat, unicestwiając cały śmietnik, choćby miał on nie wiedzieć jaką wartość sentymentalną lub rynkową.

Kiedy po raz pierwszy wszedłem do londyńskiego mieszkanka Sebastiana na Oak Park Gardens 36, ogar­nęło mnie uczucie pustki, jakiego doznaje człowiek stwier­dziwszy, że zbyt długo odwlekał spotkanie, a teraz jest już za późno. Trzy pokoje, wystygły kominek, cisza. W ostat­nich latach Sebastian rzadko korzystał z tego mieszkania, a i umarł gdzie indziej. W szafie wisiało pół tuzina garniturów, przeważnie starych; na sekundę uległem dziwacznemu złudzeniu, że oglądam ciało Sebastiana rozmnożone w szereg sztywnych form o kwadratowych barkach. Widziałem go raz w tym brązowym płaszczu; dotknąłem rękawa, był jednak bezwładny i niczym nie odpowiedział na ten cichy okrzyk z głębi mej pamięci. W szafie stały też buty: przeszły wiele kilometrów, a teraz dotarły do kresu wędrówki. Złożone koszule leżały na plecach. Cóż mogły mi powiedzieć o Sebastianie wszyst­kie te milczące przedmioty? Jego łóżko. Na ścianie barwy kości słoniowej wisiał nad łóżkiem nieduży obraz olejny (błotnista droga, tęcza, piękne kałuże), stary i lekko spękany. Tam padało jego spojrzenie, kiedy się budził.

Rozglądałem się po sypialni z wrażeniem, że wszystkie sprzęty uskoczyły w ostatniej chwili, jakbym je zaszedł znienacka, a teraz kolejno spoglądają mi w oczy, spraw­dzając, czy zauważyłem ten moment, gdy się wzdrygnęły, przyłapane na czymś zdrożnym. Zwłaszcza pewien niski fotel w białym pokrowcu stojący obok łóżka miał taką minę; zastanawiałem się, co też mógł ukraść. Grzebiąc w zakamarkach jego niechętnych fałd namacałem coś twardego: okazało się, że to brazylijski orzech; fotel znów stanął z założonymi rękami, oblókłszy się w tę samą co przedtem nieprzeniknioność (mogącą wyrażać pełne wzgardy dostojeństwo).

Łazienka. Szklana półka, pusta - tylko dwuramienny pojemnik po talku z nalepioną w rozwidleniu etykietką przedstawiającą fiołki odbijał się w lustrze niczym koloro­wa reklama.

Potem obejrzałem dwa większe pokoje. Jadalnia była dziwnie bezosobowa, jak wszystkie pomieszczenia, w któ­rych się jada - może dlatego, że pokarm to główne ogniwo między nami a pospolitym chaosem przetaczają­cej się wokół nas materii. W szklanej popielniczce leżał wprawdzie niedopałek, ale zostawił go tam niejaki McMath, pośrednik w handlu nieruchomościami.

Pracownia. Z jej okien rozpościerał się widok na ogród czy też może park za domem, ciemniejące niebo, kilka wiązów - wbrew obietnicy zawartej w nazwie zaułka nie były to dęby. W jednym końcu pokoju rozsiadła się obita skórą kanapa. Gęsto zaludnione półki z książkami. Biurko. Blat prawie pusty: czerwony ołówek, pudełko spinaczy - mebel wydawał się ponury i nieprzystępny, ale lampa na jego zachodnim krańcu była przeurocza. Gdy namacałem jej puls, opałowa kula stopniała i spłynę­ła strugami światła: a więc ten to czarodziejski księżyc oglądał białą, ruchliwą dłoń Sebastiana. Teraz już serio zabrałem się do dzieła. Wziąłem zostawione mi w spadku klucze i otworzyłem szuflady.

Przede wszystkim wywlokłem z nich dwie paczki listów, na których Sebastian nagryzmolił: „zniszczyć”. Jedną zawinął tak, że nie mogłem zobaczyć charakteru pisma: papier listowy był błękitny jak skorupka jajka, z ciemnoniebieskimi marginesami. Druga paczka zawie­rała kartki z rozmaitych papeterii, zamaszyście pobazgrane kobiecą ręką. Odgadłem, czyją. Przez jedną szaloną chwilę walczyłem z pokusą, aby dokładniej zbadać oba zawiniątka. Wyznaję z żalem, że lepsze skłonności wzięły górę. Lecz gdy paliłem listy w kominku, jeden z błękit­nych arkuszy oddzielił się od reszty, gnąc się w tył pod torturą płomienia, a nim oblazła go i stłamsiła czerń, kilka słów rozbłysło z całą jasnością, wnet jednak omdlały i wszystko się skończyło.

Osunąłem się na fotel i zamyśliłem. Przed chwilą przeczytałem parę słów napisanych po rosyjsku, urywek zdania; same w sobie były one doprawdy nieistotne (nie mogłem zresztą od płomieni rządzonych ślepym trafem oczekiwać sprytu ani rozmysłu, właściwego powieściopisarskim fabułom). W dosłownym przekładzie znaczyły­by: „zwyczaj twój, aby zawsze znajdować...” Lecz to nie ich sens mnie uderzył, a sam fakt, że napisano je w mojej ojczystej mowie. Nie miałem pojęcia, kim mogła być owa Rosjanka, której listy Sebastian przechowywał w tak bliskim sąsiedztwie listów Klary Bishop - a niewiedza ta z jakiejś przyczyny męczyła mnie i zbijała z tropu. Ze swego miejsca przy kominku, który znów był czarny i zimny, widziałem jasny krąg światła lampy stojącej na biurku, jaskrawą biel papierów przelewających się przez krawędź szuflady oraz samotny arkusz na niebieskim dywanie, do połowy ukryty w cieniu, przecięty na ukos granicą strefy światła. Przez moment zdawało mi się, że przy biurku siedzi przezroczysty Sebastian, wnet jednak przypomniałem sobie fragment o niewłaściwym Roquebrune: może wolał pisać w łóżku?

Po pewnym czasie podjąłem przerwane zajęcie: znów zacząłem badać i z grubsza klasyfikować zawartość szuflady. Listów było wiele. Odłożyłem je na bok, żeby później przejrzeć. Wycinki z gazet w albumie z krzykliwą okładką, na której widniał nieprawdopodobny motyl. Nie, nie znalazłem tam omówień jego własnych książek: Sebastian był zanadto próżny, żeby gromadzić recenzje, a gdyby się na nie przypadkiem natknął w prasie, poczucie humoru nie pozwoliłoby mu wklejać ich cierp­liwie do kajetu. Miał jednak, jak już wspomniałem, album wycinków, a wszystkie one (stwierdziłem to później, przeglądając je bez pośpiechu) dotyczyły bezsensownych zdarzeń, absurdalnych niczym sny, rozgrywających się w najbardziej banalnych miejscach i sytuacjach. Zauwa­żyłem, że darzył także uznaniem niezborne metafory; pewnie zaliczał je do tej samej kategorii zjawisk z lekka koszmarnych. Pośród jakichś dokumentów prawniczych znalazłem karteluszek z początkiem opowiadania - było to zaledwie jedno zdanie, urwane w połowie, dzięki niemu poznałem jednak ten osobliwy zwyczaj Sebastiana, aby w trakcie pisania nie skreślać słów, zastępowanych in­nymi; na przykład znalezione przeze mnie zdanie brzmia­ło następująco: „Jako okropny śpioch Okropny śpioch, Roger Rogerson, stary Rogerson kupił stary Rogers kupił, tak się bał Będąc okropnym śpiochem, stary Rogers tak się zawsze bał, że przegapi jutro. Był okro­pnym śpiochem. Śmiertelnie się bał, że przegapi jutrzej­sze wydarzenie chwałę poranny pociąg chwałę, kupił więc i przyniósł do domu nie jeden, ale osiem budzików róż­nej wielkości, tykających z rozmaitym wigorem dzie­więć osiem jedenaście budzików różnej wielkości, ty­kających które to budziki dziewięć budzików, tyle samo, ile kot ma które ustawił które nieco upodobniły jego sypialnię do”.

Żałowałem, że nie ma dalszego ciągu.

W pudełku po czekoladkach cudzoziemskie monety: franki, marki, szylingi austriackie, korony - i drobniej­szy bilon. Kilka wiecznych piór. Ametyst orientalnego pochodzenia, bez oprawy. Gumka recepturka. Szklana fiolka tabletek od bólu głowy, przeciw nerwowym zała­maniom, newralgii, bezsenności, złym snom i bólom zębów. Wzmianka o zębach nie budziła zaufania. Stary notes (1926) z wymarłymi numerami telefonów. Foto­grafie.

Spodziewałem się znaleźć wśród nich całą masę zdjęć dziewcząt. Znacie ten typ: uśmiechy w słońcu, migawki z lata, kontynentalne sztuczki z cieniem, uśmiechy w bieli na trotuarze, piasku lub śniegu - ale tym razem nie zgadłem. Gdy z dużej koperty, na której widniała wypisa­na ręką Sebastiana lakoniczna informacja „pan H.”, wytrząsnąłem dwadzieścia parę fotografii, okazało się, że wszystkie przedstawiają jedną i tę samą osobę na różnych etapach życia: najpierw był to łobuziak o twarzy jak księżyc w pełni, ubrany w marynarski mundurek prostac­kiego kroju, potem brzydki chłopiec w czapce krykiecisty, następnie młodzieniec z perkatym nosem, i tak dalej, aż w końcu pojawiała się cała seria dorosłych panów H. - dość odrażający mężczyzna podobny do buldoga stop­niowo tył w świecie, na który składały się już to dekoracje w fotograficznych ateliers, już to prawdziwe ogródki przed domkami jednorodzinnymi. Zrozumiałem, kim miał być ten człowiek, kiedy natrafiłem na wycinek z gazety, przypięty do jednego ze zdjęć:

Pisarz pracujący nad biografią fikcyjnej postaci po­szukuje fotografii pana o energicznej aparycji, prze­ciętnego, ustabilizowanego, abstynenta, najchętniej ka­walera. Zakupi zdjęcia z dzieciństwa, młodości i wie­ku męskiego celem publikacji we wspomnianym utwo­rze.”

Książka ta nigdy nie powstała, ale możliwe, że niedo­szły autor jeszcze w ostatnim roku życia nosił się z zamia­rem jej napisania, bo końcowe zdjęcie pana H., stojącego z radosną miną obok nowiutkiego samochodu, opatrzone było datą „marzec 1935”, a Sebastian umarł zaledwie w rok później.

Nagle ogarnęło mnie zmęczenie i przygnębienie. Chcia­łem zobaczyć twarz Rosjanki, z którą Sebastian kore­spondował. Chciałem zobaczyć zdjęcia samego Sebas­tiana. Chciałem wielu rzeczy... Błądząc spojrzeniem po pokoju spostrzegłem fotografie w ramkach, wiszące w półmroku nad regałem z książkami.

Wstałem, żeby im się przyjrzeć. Jedna - powiększona odbitka - przedstawiała Chińczyka nagiego od pasa w górę, uchwyconego w chwili, gdy z wielką energią ścinano mu głowę, obok zaś wisiało banalne studium kędzierzawego dziecka bawiącego się ze szczeniakiem. Uznałem, że jest to kombinacja w wątpliwym guście, ale Sebastian miał widać swoje powody, żeby zachować i powiesić obok siebie te zdjęcia.

Rzuciłem też okiem na książki; było ich wiele, najroz­maitszych, poutykanych byle jak. Na jednej półce pano­wał nieco większy ład i tam właśnie zauważyłem sekwen­cję, która przez chwilę zdawała się układać w ledwie uchwytną frazę muzyczną, dziwnie mi skądś znajomą: Hamlet, La morte d'Arthur, Most w San Luis Rey, Doktor Jekyll i Mr Hyde, Wiatr z południa, Dama z pieskiem, Madame Bovary, Niewidzialny człowiek, Le Temps Retrouve, Słownik angielsko - perski, Autor Trixie, Alicja w krainie czarów, Ulisses, O kupowaniu koni, Król Lir...

Melodia wydała ni to okrzyk, ni to westchnienie, i ucichła. Wróciłem do biurka i zacząłem sortować listy, które przedtem odłożyłem na bok. Przeważnie dotyczyły spraw urzędowych, uznałem więc, że mam prawo je przejrzeć. Niektóre w żaden sposób nie wiązały się z zawodem Sebastiana, inne - owszem. Panował wśród nich niezły bałagan; wielu aluzji nie zdołałem rozszyf­rować. W paru przypadkach Sebastian zachował kopie swych własnych listów, i tak na przykład zapoznałem się bez żadnych skrótów z pełną animuszu wymianą zdań między nim a jego wydawcą na temat pewnej książki. Potem pojawił się jakiś marudny osobnik - ni mniej, ni więcej, tylko z Rumunii - i hałaśliwie domagał się opcji... Dowiedziałem się też, jak przebiega sprzedaż w Anglii i w jej dominiach... Nic nadzwyczajnego, ale w jednym przypadku wynik co najmniej zadowalający. Kilka listów od zaprzyjaźnionych pisarzy. Pewien łagodny literat, autor jednej jedynej sławnej książki, zbeształ Sebastiana (4 kwietnia 1928 roku) za „korzeniowszczyznę”, radząc mu poniechać „szczyzny”, a za to w dalszych utworach kultywować „korzeń”; pomysł ten wydał mi się osobliwie głupi.

Wreszcie na samym spodzie znalazłem listy matki i własne, a także kilka od kolegi, z którym Sebastian studiował. Trochę się siłując z ich stronicami (stare listy nie lubią, kiedy je się rozkłada) nagle pojąłem, gdzie teraz powinienem zapolować.

5

Studenckie lata Sebastiana Knighta nie były zbyt szczęś­liwe. Wiele rzeczy w Cambridge sprawiło mu oczywiście radość; początkowo wręcz zachłysnął się tym, że nareszcie widzi wytęskniony kraj - widzi, dotyka, czuje zapachy. Prawdziwa dorożka zawiozła go z dworca do Trinity College; można by sądzić, że czekała specjalnie na Sebastiana, do ostatniej chwili rozpaczliwie stawiając opór siłom skazującym tego rodzaju pojazdy na wymar­cie, a potem skonała z ochotą, aby przenieść się w świat bokobrodów i czerwończyka płomieńca.

Błocko na ulicach lśniących wilgocią w mglistym mroku tworzyło wraz z przyobiecanym kontrapunktem - filiżanką mocnej herbaty i szczodrze płonącym ogniem na kominku - harmonię, którą przybysz doskonale skądś znał. Czyste dźwięki zegarów na wieżach już to zawisały nad miastem, już to nakładały się na siebie i odpowiadały sobie echem z oddali, w dziwny, do głębi znajomy sposób zlewając się z piskliwymi okrzykami gazeciarzy. A gdy Sebastian wkroczył na przepojony ponurym majestatem główny dziedziniec, gdzie cienie w togach snuły się wśród mgły, widząc przed sobą miarowo podskakujący melonik odźwiernego poczuł, że którymś zmysłem rozpoznaje wszystkie te doznania: zdrowe wyziewy wilgotnej darni, pradawną dźwięczność kamiennych płyt pod obcasem, niewyraźny zarys mrocznych murów wysoko nad gło­wą - po prostu wszystko. Szczególne to uniesienie trwało zapewne dość długo, lecz od razu zawierało też domieszkę innego uczucia, które później wzięło górę. Otóż Sebastian chcąc nie chcąc zdał sobie sprawę (być może z czymś na kształt bezradnego zdumienia, oczekiwał bowiem od Anglii więcej, niż mógł dostać), że choćby nowe otoczenie najmądrzej i najsłodziej schlebiało jego dawnym roje­niom, on sam, a raczej najbardziej drogocenna część jego osobowości, znosić będzie tę samą co dotychczas bez­nadziejną samotność. Bo też właśnie samotność była dominantą życia mojego brata, im zaś troskliwiej los dbał o to, aby czuł się on na świecie jak u siebie w domu, im umiejętniej podrabiał rzeczy, których Sebastian pragnął (a raczej tak mu się zdawało), tym wyraźniej człowiek będący przedmiotem owych starań uświadamiał sobie, że nie pasuje do obrazka - ani tego, ani żadnego innego. Zrozumiawszy wreszcie problem do końca, jął z ponurą zaciętością pielęgnować w sobie świadomą sztuczność niby rzadki talent lub pasję, i wtedy dopiero zaczął czerpać satysfakcję z jej bujnego, wręcz monstrualnego rozrostu, już się nie przejmując tym, że jest niesympatycz­ny i niezdarny; to jednak nastąpiło znacznie później.

Z początku musiał się rozpaczliwie bać, że nie zrobi tego, czego od niego oczekują, albo co gorsza zrobi to niezręcznie. Ktoś mu powiedział, że sztywną, kanciastą czapkę uniwersytecką należy zmiąć lub nawet całkiem wyjąć z niej tekturę, pozostawiając tylko wiotką, czarną tkaninę. Ledwie Sebastian posłuchał tej rady, stwierdził, iż niechcący utrafił w najbardziej prostacki ton „studenterii”, bo styl naprawdę doskonały polega na tym, aby nosić czapkę i togę zupełnie je ignorując, zapewnia im to bowiem nieskazitelny wygląd rzeczy nieistotnych, które w przeciwnym razie ośmieliłyby się domagać dla siebie znaczenia. Inny przykład: kapelusze i parasole bez wzglę­du na pogodę obłożone były anatemą, toteż Sebastian sumiennie mókł i przeziębiał się, aż pewnego dnia poznał niejakiego D. W. Gorgeta, uroczego, przyjacielskiego lenia o nonszalanckim usposobieniu, słynnego rozrabia­kę, eleganta i dowcipnisia: i ten to Gorget najspokojniej w świecie chodził w miękkim kapeluszu i z parasolem. Gdy w piętnaście lat później przyjechałem do Cambridge, najlepszy przyjaciel Sebastiana z lat studenckich (obecnie wybitny uczony) opowiedział mi te historyjki; pozwoliłem sobie wówczas zauważyć, że wszyscy w Cambridge cho­dzą przecież z...

- W rzeczy samej - przytaknął mój rozmówca. - Parasol Gorgeta wydał potomstwo.

- Niechże mi pan jeszcze powie - poprosiłem - jak było ze sportem? Czy Sebastian dobrze sobie radził na boisku?

Gospodarz się uśmiechnął.

- Niestety - rzekł. - Pominąwszy łagodnego tenisa, w którego czasem grywaliśmy na dość grząskim trawias­tym korcie, ani Sebastian, ani ja nie byliśmy wielkimi zwolennikami tego rodzaju zajęć. Pamiętam, że miał bardzo drogą rakietę i twarzowy kostium z flaneli. W ogóle zresztą wyglądał nadzwyczaj miło, schludnie i tak dalej. Ale zamiast serwować, po kobiecemu klepał piłkę rakietą. Wciąż się uganiał po całym korcie i nigdy nie trafiał, a ponieważ ja spisywałem się niewiele lepiej, nasze mecze polegały głównie na tym, że co chwila podnosiliśmy z ziemi mokre, zielone piłki albo odrzucaliś­my je właścicielom, grającym na sąsiednich kortach, wszystko to zaś odbywało się wśród równomiernie siąpią­cej mżawki. Tak, Sebastian grał zdecydowanie kiepsko.

- Martwił się tym?

- Tak, w pewnym sensie. Właściwie cały pierwszy semestr zatruła mu świadomość, że w tych sprawach nie nadąża. Kiedy on i Gorget poznali się u mnie, bied­ny Sebastian bez przerwy rozprawiał o tenisie, więc Gorget spytał wreszcie, czy w tenisa gra się kijem. Sebastian trochę się wtedy pocieszył, bo pomyślał, że Gorget, którego z miejsca polubił, też nie jest wyspor­towany.

- A nie był?

- No, grał w rugby w reprezentacji Cambridge, ale może nie przepadał za tenisem. Zresztą Sebastian wkrótce się wyleczył z kompleksów na punkcie sportu. A w ogóle...

Siedzieliśmy w pokoju o ścianach wykładanych dębo­wą boazerią, przy słabym świetle, w fotelach tak niskich, że bez trudu sięgaliśmy do zastawy herbacianej, która pokornie czekała na dywanie; duch Sebastiana zdawał się unosić nad nami, gdy migoczące płomienie odbijały się w mosiężnych gałkach kominka. Gospodarz był w mło­dości blisko z Sebastianem, chyba zatem wiedział, co mówi, kiedy twierdził, że mój brat miał poczucie niższo­ści, bo pragnął stać się bardziej angielski niż sama Anglia; wiecznie mu się to nie udawało, ale wciąż próbował, aż w końcu zrozumiał, iż zdradza go nie tyle zewnętrzność, nie tyle manieryzmy, wtrącane pod dyktando modnego slangu, ile samo to usiłowanie, aby stać się takim jak inni i postępować na ich modłę, podczas gdy w istocie wisi nad nim błogosławieństwo, skazujące go na odosobnienie w granicach własnego jestestwa.

Robił jednak, co mógł, żeby się przedzierzgnąć w typo­wego studenta. Zimowym rankiem wychodził na dwór w brązowym szlafroku i starych lakierkach, zabierając ze sobą mydelniczkę i saszetkę z przyborami do mycia, i szedł do łaźni za rogiem. Potem było śniadanie w jadalni: owsianka szara i nudna jak niebo nad dziedzińcem oraz pomarańczowa marmolada - dokładnie w tym samym odcieniu, co pnącza porastające mury wokół tegoż dzie­dzińca. Sebastian dosiadał swego, jak mówił mój infor­mator, „bicykla”, i z togą przerzuconą przez ramię pedałował do tej czy innej sali na wykład. Lunch jadał w lokalu zwanym Pitt (był to, zdaje się, jakiś klub, zapewne o ścianach przyozdobionych malunkami w guś­cie koniarzy, gdzie stareńcy kelnerzy zadawali gościom odwieczną zagadkę: czysta czy zabielana?). Grywał w piątaki (cokolwiek się za tą nazwą kryło) lub w inną podobnie bezpieczną grę, a potem w gronie paru przyja­ciół zjadał podwieczorek; rozmowa kuśtykała od herbat­ników do fajki, przy czym starannie unikano wszystkiego, czego nie mówili pozostali. Przed kolacją mogło być jeszcze kilka wykładów, później zaś znów szło się do jadalni - całkiem przyzwoitej sali, którą też mi sumien­nie pokazano. Właśnie odbywało się tam zamiatanie podłogi i tłuste białe łydki Henryka Ósmego sprawiały takie wrażenie, jakby się bały łaskotek.

- A gdzie zwykle siadywał Sebastian?

- Tam, pod ścianą.

- Ale jak się tam dostawał? Stoły ciągną się kilo­metrami.

- Wskakiwał na zewnętrzną ławkę i przechodził po blacie stołu. Wszyscy tak robili, chociaż czasem nadeptywało się komuś na talerz.

Po kolacji wracał do siebie, jeżeli nie szedł z jakimś milczącym kompanem do małego kina w rynku, gdzie można było zobaczyć film z Dzikiego Zachodu albo Charliego Chaplina, jak ucieka sztywnym truchcikiem przed niegodziwym grubasem, póki się nie poślizgnie na rogu ulicy.

W ten sposób minęły trzy albo cztery semestry, potem jednak w Sebastianie zaszła dziwna zmiana. Przestało go bawić to, czym się dotychczas zabawiał z poczucia obowiązku, i z całym spokojem zajął się sprawami naprawdę dlań ważnymi. Na zewnątrz zmiana ta miała taki skutek, że wypadł z rytmu życia uczelni. Nie widywał się z nikim prócz mego rozmówcy; pozostał on jedynym chyba człowiekiem, wobec którego mój brat był całkiem szczery i naturalny. Łączyła ich piękna przyjaźń; dosko­nale zresztą rozumiałem Sebastiana, bo ten spokojny badacz miał najwspanialszą i najdelikatniejszą osobo­wość, jaką można sobie wyobrazić. Obaj interesowali się literaturą angielską; przyjaciel Sebastiana już wtedy szki­cował plan swego pierwszego dzieła, zatytułowanego Prawa wyobraźni literackiej, za które w kilka lat później dostał nagrodę Montgomery'ego.

- Prawdę mówiąc - rzekł teraz, głaszcząc puszystego kota o błękitnym futrze i seledynowych oczach; zwierzę pojawiło się nie wiedzieć skąd i właśnie sadowiło mu się na kolanach. - Prawdę mówiąc, w tamtym okresie naszej przyjaźni trochę się martwiłem o Sebastiana. Kiedy się nie pojawiał na wykładzie, szedłem go odwiedzić, i tu się okazywało, że jeszcze leży w łóżku, skulony jak śpiące dziecko, ale przy tym z ponurą miną pali papierosa. Zmiętoszona poduszka cała obsypana była popiołem, a wyplamione atramentem prześcieradło zamiatało pod­łogę. W odpowiedzi na moje energiczne powitanie ledwie stękał i nawet się nie fatygował, żeby zmienić pozycję, więc pokręciwszy się trochę po mieszkaniu, uspokojony, że nie zachorował, szedłem na lunch, a gdy potem znów do niego wstępowałem, dalej leżał - tyle że na dru­gim boku - i strząsał popiół do kapcia. Pytałem, czy nie przynieść mu czegoś do jedzenia, bo w spiżarce miał zawsze pustki, kiedy zaś wracałem z kiścią ba­nanów, zrywał się wesół jak małpa i natychmiast za­czynał mnie drażnić stekiem mętnie niemoralnych stwier­dzeń na temat życia, śmierci lub Boga, które wygła­szał ze szczególną lubością, wiedząc, jak mnie złoszczą, choć nigdy nie wierzyłem, że mówi serio. Wreszcie koło trzeciej czy czwartej wkładał szlafrok i szurając kapciami szedł do saloniku. Wychodziłem przejęty nie­smakiem, a on siedział skulony przy kominku i drapał się w głowę. Kiedy nazajutrz pracowałem w swoich piele­szach, na schodach zaczynały raptem dudnić czyjeś kroki i do pokoju wpadał Sebastian, czysty, wyświeżony i pod­ekscytowany, żeby mi pokazać wiersz, który właśnie skończył.

Sądzę, że wszystko w tym opisie się zgadza; najbardziej żałosny wydał mi się pewien drobny szczegół. Otóż angielszczyzna Sebastiana, choć płynna i wysoce idiomatyczna, była, jak się zdaje, w oczywisty sposób angielsz­czyzną cudzoziemca. Głoskę „r” na początku wyrazu mój brat wymawiał dźwięcznie i chrapliwie; robił czasem dziwaczne błędy, na przykład mówił „chwyciłem grypę” albo „ten facet sympatyzuje”, co miało po prostu zna­czyć, że ktoś wywarł na nim miłe wrażenie. Nieprawid­łowo akcentował takie słowa, jak „interesujący” czy „laboratorium”. Źle wymawiał imiona w rodzaju „Sok­ratesa” lub „Desdemony”. Jeśli zwrócono mu uwagę, nigdy nie powtarzał błędu, ale okropnie się dręczył samym faktem, że nie jest pewien niektórych wyrazów, i oblewał się jaskrawym rumieńcem, ilekroć z powodu przypadkowego potknięcia tępawy słuchacz nie całkiem go zrozumiał. W okresie tym o wiele lepiej wprawdzie pisał niż mówił, lecz wiersze jego miały w sobie coś niezupełnie angielskiego, choć trudno byłoby powiedzieć, co mianowicie. Żaden zresztą nie dotarł do mych rąk. Owszem, przyjaciel Sebastiana przypuszczał, że może kilka...

Zdjął kota z kolan i zaczął grzebać wśród papierów w szufladzie, niczego jednak nie znalazł.

- Może u mojej siostry w jakiejś skrzyni - powie­dział bez przekonania - ale nie dam głowy... Takie drobiazgi szczególnie łatwo popadają w zapomnienie, a poza tym Sebastian niewątpliwie byłby rad, że zaginęły.

- Nawiasem mówiąc - wtrąciłem - wygląda na to, że czas, który pan wspomina, był okropnie płynny, w sensie czysto meteorologicznym. Musiała wtedy pano­wać wręcz rozpaczliwa pogoda, taka jak dziś [spotkanie nasze wypadło w ponury, lutowy dzień]. Proszę mi powiedzieć, czy nigdy wtedy nie bywało ciepło, słonecz­nie? Przecież sam Sebastian napomyka chyba w którymś miejscu o „różowych świecznikach ogromnych kasz­tanów” nad piękną rzeczułką?

Owszem, w Cambridge prawie co roku była wiosna, a po niej lato (owo tajemnicze „prawie” szczególnie mi się spodobało). Sebastian rzeczywiście dosyć chętnie się wylegiwał w łódce, płynącej rzeką Cam. Lecz nade wszystko lubił jeździć o zmroku na rowerze pewną ścieżką biegnącą skrajem łąk. Siadał na płocie i myśląc o tym i owym patrzył, jak na bladym wieczornym niebie smużki łososiowych chmur przybierają kolor matowej miedzi. O czym myślał? O dziewczynie, która mówiła londyńską gwarą, a puszyste włosy wciąż jeszcze zaplatała w war­kocze (pewnego razu szedł za nią przez błonia, aż nagle zastąpił jej drogę, pocałował i nigdy już potem nie zobaczył)? O kształcie jednej z chmur? O mglistym za­chodzie słońca za czarnym jodłowym borem kędyś w Ro­sji (ileż dałby za takie wspomnienie!)? O ukrytych znacze­niach gwiazdy i źdźbła trawy? O nieznanym języku ciszy? O straszliwej wadze kropli rosy? O rozdzierającym pięk­nie kamyka wśród miliardów innych kamyków, co ukła­dają się w sens - ale jaki? Czy też rozważał odwieczne pytanie „Kim jesteś?”, stawiane własnemu ja, zaskakują­co nieuchwytnemu pośród zmierzchu, a zarazem światu stworzonemu boską ręką, z którym nigdy właściwie nie udaje nam się zapoznać? Może bliższe prawdy będzie przypuszczenie, że gdy tak siedział na płocie, kłębiły mu się w głowie rozmaite wyobrażenia i słowa, a choć te pierwsze były ledwie zarysowane, drugie zaś nie dość celne, wiedział już, że w nich i tylko w nich zawiera się jego prawdziwe życie, bo to, co jest mu pisane, czeka po drugiej stronie upiornego pola bitwy, które on w stosownym czasie przemierzy.

- Czy mi się podobały jego książki? Och, niesłycha­nie! Rzadko go widywałem, odkąd wyjechał z Cam­bridge, a nigdy nie przysyłał mi egzemplarzy. Wie pan, pisarze bywają zapominalscy. Ale wziąłem kiedyś z bib­lioteki trzy powieści i przeczytałem w tyleż nocy. Nigdy nie wątpiłem, że w końcu zacznie dobrze pisać, nie spo­dziewałem się jednak aż takiego poziomu. W ciągu osta­tniego roku, który tu spędził... nie rozumiem, co się stało tej kotce. Tak jakby zapomniała, do czego służy mleko.

W ciągu ostatniego roku spędzonego w Cambridge Sebastian wiele pracował; przedmiot jego studiów - lite­ratura angielska - jest niezwykle obszerny i złożony; był to jednak zarazem rok nagłych wypadów do Londynu, przeważnie urządzanych bez zgody zwierzchności. Pro­motor Sebastiana, nieboszczyk Jefferson, starzec ponoć okropnie nudny, ale znakomity lingwista, w sposób bezdyskusyjny uznał swego podopiecznego za Rosjanina. Doprowadził go więc do granic wytrzymałości, najpierw wyliczając znane sobie rosyjskie słowa - była to zaś niezła kolekcja, zgromadzona przed laty w podróży do Moskwy - a potem prosząc, żeby Sebastian uczył go dalej. Pewnego dnia mój brat wypalił bez ogródek, że zaszło nieporozumienie, naprawdę bowiem urodził się nie w Rosji, a w Sofii. Natenczas zachwycony starzec z miej­sca zaczął mówić po bułgarsku. Sebastian ratował się kulawą wymówką, że nie zna tego akurat dialektu, lecz inny, kiedy zaś profesor zażądał próbki, zmyślił na poczekaniu całkiem nowe narzecze, wobec którego sędzi­wy lingwista wielce się stropił, póki mu nie zaświtało, że Sebastian...

- No, chyba już wszystko pan ze mnie wycisnął - z uśmiechem rzekł mój informator. - Wspominam coraz większe błahostki i głupstwa... pewnie nawet mówić nie warto, że Sebastian skończył studia z pierwszą lokatą, a potem u szczytu chwały zrobiono nam zdjęcie... jeśli pan chce, spróbuję je znaleźć i przesłać pocztą. Naprawdę musi pan już iść? Nie przejdziemy się nad rzekę? Można by spojrzeć na krokusy. Sebastian nazywał je „grzybami poetów” - rozumie pan skojarzenie.

Za bardzo jednak lało. Postaliśmy jeszcze chwilę pod daszkiem ganku. Po kilku minutach powiedziałem, że pora już na mnie.

- Chwileczkę - zawołał w ślad za mną przyjaciel Sebastiana, gdy zacząłem kluczyć wśród kałuż. - Zapo­mniałem panu powiedzieć. Rektor mówił mi parę dni temu, że ktoś pyta w liście, czy Sebastian Knight napraw­dę studiował w Trinity. Zaraz, zaraz, jak się ten jegomość nazywał? A niechże to... Pamięć mi się skurczyła w pra­niu. No, ale swoją drogą nieźle ją przepłukaliśmy, co? W każdym razie o ile dobrze zrozumiałem, ktoś zbiera materiały do książki o Sebastianie. To zabawne, zdaje się, że nie ma pan...

- Sebastian Knight? - rzekł jakiś głos we mgle. - Kto tu mówi o Sebastianie Knighcie?

6

To powiedziawszy, nieznajomy podszedł do nas... O, jak mi czasem brak swobodnego rozkołysania dobrze naoli­wionej powieści! Jakże byłoby wygodnie, gdyby głos ten należał do pogodnego, leciwego profesora, który miałby długie, omszałe płatki uszu, a koło oczu zmarszczki - oznakę mądrości i poczucia humoru... Poręczna postać, mile widziany przechodzień - ktoś, kto także znał mego bohatera, lecz patrzył nań z innej strony.

- Teraz zatem - oświadczyłby - powiem pa­nom, jak naprawdę wyglądały studenckie lata Sebastiana Knighta.

I natychmiast rozpocząłby opowieść. Niestety, nic podobnego się nie stało. Głos Spośród Mgły zadźwięczał jedynie w najciemniejszym zakątku mego umysłu. Był tylko echem jakiejś wyobrażalnej prawdy, wygłoszonym w samą porę przypomnieniem: nie bądź taki pewny, że dowiesz się z ust teraźniejszości, jak wyglądała przeszłość. Strzeż się pośrednika, choćby najuczciwszego. Pamiętaj, że to, co mówią ludzie, ma w istocie trzy warstwy: najpierw opowiadający kształtuje przekaz, który następ­nie po swojemu przeinacza słuchacz, a przed obydwoma zataja prawdę zmarły bohater opowieści. „Kto mówi o Sebastianie Knighcie?”, powtarza pytanie ów głos w zakamarkach mego sumienia. Rzeczywiście, kto? Naj­lepszy przyjaciel i brat przyrodni. Łagodny naukowiec żyjący z dala od świata i zakłopotany podróżny, co zawitał do odległej krainy. A gdzie jest ten trzeci? W spokoju gnije na cmentarzu w St Damier. Roześmiany żyje w pięciu tomach. Sam niewidzialny, zagląda mi przez ramię, gdy piszę te słowa (choć zbyt chyba nieufnie odnosił się do tego banału, jakim jest wieczność, żeby nawet i teraz uwierzyć we własnego ducha).

Zgarnąłem w każdym razie taki akurat łup, jaki mogłem zdobyć dzięki ludzkiej przyjaźni. Dodałem do niego kilka drobnych zdarzeń, wspomnianych w króciut­kich listach Sebastiana z tego okresu, i rzucone mimo­chodem wzmianki o życiu uniwersyteckim, pojawiające się tu i ówdzie w jego książkach. Potem wróciłem do Lon­dynu, gdzie już wcześniej obmyśliłem kolejne posunięcie.

W trakcie naszego ostatniego spotkania Sebastian wspomniał o jakimś sekretarzu - nie sekretarzu, którego sporadycznie zatrudniał między rokiem 1930 a 1934. Podobnie jak wielu dawnych autorów - i bardzo niewie­lu współczesnych (chyba że o istnieniu tych, co nie umieją prowadzić swych spraw w sposób rozsądny, czyli z tupe­tem, po prostu nic nie wiemy) - był w interesach bezradny aż do śmieszności, a skoro już znalazł doradcę (który mógł zresztą się okazać szwindlarzem albo zakutą pałą, albo jednym i drugim), z największą ulgą całkowicie się na niego zdawał. Gdybym zaś spytał, czy ma zupełną pewność, że taki - to - a - taki, prowadzący obecnie jego sprawy, nie jest w rzeczywistości wścibskim łajdakiem, czym prędzej zmieniłby temat, tak strasznie się bał, aby wykrycie cudzych matactw nie kazało mu przełamać własnego lenistwa i nie zmusiło go do działania. Jednym słowem, wolał mieć najgorszego asystenta niż nie mieć go wcale i zawsze wmawiał sobie oraz otoczeniu, że jest najzupełniej zadowolony z dokonanego wyboru. Co powiedziawszy, spieszę podkreślić z całym naciskiem, iż z prawnego punktu widzenia ani jedno moje słowo nie ma charakteru potwarzy, a nazwisko, które za chwilę wymie­nię, nie padło w niniejszym akapicie.

Od pana Goodmana chciałem usłyszeć nie tyle relację z ostatnich lat mego brata (nie była mi jeszcze potrzebna, postanowiłem bowiem śledzić badany życiorys krok za krokiem, nigdy nie wyprzedzając bohatera), ile parę wskazówek na temat ludzi, z którymi należało się spotkać jako z osobami mogącymi coś wiedzieć o losach Sebas­tiana po ukończeniu studiów.

Pierwszego marca 1936 roku odwiedziłem zatem pana Goodmana w jego biurze na Fleet Street. Nim jednak streszczę naszą rozmowę, pozwolę sobie na małą dygresję.

Wspomniałem już, że wśród listów Sebastiana znalaz­łem korespondencję między nim a wydawcą, dotyczącą pewnej powieści. Otóż okazuje się, że jedna z drugo­planowych postaci w pierwszej książce mego brata (1925), zatytułowanej Skos pryzmatu, stanowi niesłychanie ko­miczną i okrutną karykaturę współczesnego pisarza, któremu Sebastian uznał za stosowne wymierzyć karę. Oczywiście wydawca natychmiast się połapał i tak bardzo zaniepokoił, że zaczął nalegać, aby autor przerobił cały fragment. Sebastian stanowczo odmówił, a w końcu oświadczył, że wyda książkę u kogo innego - co też uczynił.

Zastanawia się pan - pisze w jednym z listów - co mnie podkusiło, mnie, pisarza, który dopiero zaczyna się rozwijać (tak się pan wyraził, ale tutaj określenie to nie ma zastosowania, bo autorzy rzeczywiście do tej kategorii należący przez całe życie «zaczynają się rozwijać»; inni zaś, mnie podobni, jednym skokiem osiągają pełnię rozkwitu), otóż zastanawia się pan (powtórzenie to nie znaczy, że kajam się z powodu wtrąconego przed chwilą proustowskiego nawiasu), czemu, u diabła, sięgnąłem między współczesnych i wziąwszy w palce milutką figurkę z niebieskiej porcelany (prawda, że Iks przypomina tandetny fajansowy drobiażdżek, jeden z tych, które na jarmarkach kuszą człowieka do hałaśliwej orgii znisz­czenia?) upuściłem ją z wieży mej prozy na dno rynsztoka. Mówi mi pan, że pisarz ten jest powszechnie ceniony; jego książki sprzedają się w Niemczech prawie tak znakomicie jak u nas; jego stare opowiadanie tylko co włączono do antologii Arcydzieła literatury współczesnej; wraz z Igrekiem i Zetem uchodzi za wybitnego pisarza «powojennej» generacji; no i w końcu - choć rzecz to nie najmniej ważna - jest niebezpieczny jako krytyk. Sugeruje pan, że nie należy zdradzać mrocznej tajemnicy jego sukcesów, polegającej na tym, aby podróżować drugą klasą z bile­tem klasy trzeciej, czyli - jeżeli moje porównanie wyda się panu nie dość jasne - schlebiać gustom najgorszej kategorii czytelników: nie tych czystych duszyczek, co lubują się w detektywistycznych bajdach, lecz ludzi, którzy kupują najokropniejsze banały tylko dlatego, że zmiksowano je w nowoczesny sposób, dodawszy kroplę «freudyzmu», «strumienia świadomości» i czego tam jeszcze, a nie rozumieją - i nigdy nie pojmą - że dzisiejsi nadobni cynicy to siostrzeńcy jejmości Grundy i bratani­ce pani Marie Corelli. Niby czemu mielibyśmy dochowy­wać tego wstydliwego sekretu? Cóż to za masoneria banału, wielbionego bałwochwalczo? Precz z tymi tandet­nymi bożkami! W dalszym ciągu listu ostrzega mnie pan, że odbiorę sobie wszelkie szanse, jeśli u progu kariery literackiej zaatakuję wpływowego pisarza. Nawet gdyby istniało coś takiego, jak «kariera literacka», a ja miał­bym zostać zdyskwalifikowany tylko za to, że jadę na własnym wierzchowcu, nie pozwoliłbym zmienić ani słowa w swoim tekście. Proszę mi wierzyć - pod groźbą żadnej kary, choćby nie wiedzieć jak brutalnej, nie wyrzeknę się pogoni za przyjemnością - zwłaszcza, jeśli jej źródłem jest młode, jędrne łono prawdy. Niewiele rzeczy w życiu daje się porównać z rozkoszą uprawiania satyry, a gdy sobie wyobrażam, z jaką miną ten szarlatan przeczyta (bo że przeczyta, to pewne) passus, o którym mowa, wiedząc równie dobrze jak pan i ja, że jest to szczera prawda, moja rozkosz osiąga najsłodsze apo­geum. Dodam, że jeśli wiernie przedstawiłem nie tylko świat wewnętrzny Iksa (niczym się nie różniący od stacji metra w godzinach szczytu), ale i wszystkie sztuczki, do których człowiek ten ucieka się w mowie i w sposobie bycia, kategorycznie przeczę, jakoby on sam lub ktokol­wiek z czytelników mógł znaleźć choćby cień wulgarności w niepokojącym pana fragmencie. Niech więc już się pan nie dręczy myślą o tej sprawie. Proszę też pamiętać, że wezmę na siebie pełną odpowiedzialność - w sensie moralnym, a także komercyjnym - jeżeli moja niewinna książeczka istotnie «napyta panu biedy».”

List ten (cenny sam w sobie, gdyż ukazuje Sebastiana w tym pogodnym, chłopięcym nastroju, który i później zawisał niby tęcza nad burzliwym smętkiem jego najbar­dziej mrocznych opowieści) przytaczam, żeby wyjaśnić pewną delikatną kwestię. Otóż za parę minut pojawi się pan Goodman we własnej osobie. Czytelnik już wie, że książce tego pana odmawiam wszelkiej wartości. Lecz podczas naszej pierwszej (a zarazem ostatniej) rozmowy nic nie wiedziałem o jego dziele (jeśli pospiesznie sporzą­dzoną kompilację w ogóle można tak nazwać). Podszed­łem do książki pana Goodmana bez żadnych uprzedzeń, ale teraz jestem już trochę uprzedzony, musi to więc zaważyć na tym, jak opiszę jego osobę. Z drugiej strony nie bardzo sobie wyobrażam, abym mógł opowiedzieć o wizycie u niego, nie czyniąc aluzji - choćby tak dyskretnych jak wtedy, gdy szło o przyjaciela Sebastiana z lat studenckich - do manier, jeśli nie do wyglądu gospodarza. Czy uda mi się poprzestać na tych aluzjach? Czy twarz pana Goodmana nie wyskoczy nagle spomię­dzy wierszy, ku zrozumiałej irytacji jej właściciela, kiedy będzie je czytał? Przestudiowawszy list brata stwierdziłem w końcu, że nie mogę zrobić panu Goodmanowi tego, na co Sebastian Knight miał prawo sobie pozwolić wobec pana Iksa. Otwartość, z jaką przemawia geniusz Sebas­tiana, jest dla mnie nieosiągalna, toteż tam, gdzie on potrafi błysnąć, ja zachowałbym się po prostu grubiańsko. Stąpam więc po cieniuteńkim lodzie i muszę uważnie patrzeć pod nogi, wchodząc do gabinetu pana Good­mana.

- Zechce pan spocząć - rzekł gospodarz, wska­zując dwornym gestem skórzany fotel przy biurku. Ubrany był wytwornie, choć z wyraźnie urzędowym posmakiem. Twarz zasłaniała mu czarna maska. - Czym mogę służyć? - spytał, przypatrując mi się przez otwory na oczy i nie wypuszczając z ręki mej wizy­tówki.

Nagle zrozumiałem, że moje nazwisko nic mu nie mówi. Sebastian występował jedynie pod nazwiskiem panieńskim swojej matki.

- Jestem - wyjaśniłem - przyrodnim bratem Se­bastiana Knighta.

Na chwilę zapadła cisza.

- Zaraz, zaraz - powiedział pan Goodman. - Czy dobrze rozumiem, że idzie panu o nieboszczyka Se­bastiana Knighta, znanego pisarza?

- Właśnie - przytaknąłem.

Pan Goodman gładził się po twarzy kciukiem i palcem wskazującym. To znaczy po twarzy zasłoniętej maską... Głaskał się z namysłem, sunąc po niej dłonią w dół, w dół...

- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Jest pan pewien, że nie zaszło jakieś nieporozumienie?

- Nie ma tu żadnego nieporozumienia - odrzekłem i wytłumaczyłem najkrócej, jak umiałem, na czym polega łączące mnie z Sebastianem pokrewieństwo.

- Ach, tak? - odparł pan Goodman z rosnącą zadumą. - Doprawdy, nie przyszło mi do głowy. Oczy­wiście wiedziałem, że Knight urodził się i wychował w Rosji, ale jakoś nie zwróciłem uwagi na jego nazwisko. Tak, teraz pojmuję... Tak, powinno mieć brzmienie rosyjskie... Jego matka...

Przez minutę bębnił białymi, rasowymi palcami w bibu­łę, po czym lekko westchnął.

- No cóż, nic już się nie da zmienić - rzekł. - Za późno, żeby dołączyć... To znaczy - dodał czym prędzej - wielka szkoda, że wcześniej nie sprawdziłem. A więc jest pan jego bratem? Miło mi poznać.

- Przede wszystkim - oświadczyłem - chciałbym porozmawiać o interesach. Papiery pana Knighta, przy­najmniej te, które mają związek z jego działalnością literacką, nie są szczególnie uporządkowane, toteż nie wiem dokładnie, jak sprawy stoją. Nie widziałem się jeszcze z jego wydawcami, ale o ile mi wiadomo, co najmniej jedna firma, ta mianowicie, która wydała Dziw­ną górę, już nie istnieje. Pomyślałem sobie, że nie za­szkodzi, jeśli z panem porozmawiam, zanim się w to wszystko zagłębię.

- Ależ oczywiście - powiedział pan Goodman. - Nie wiem zresztą, czy jest pan poinformowany, że mam udział w prawach autorskich do dwóch książek Knighta, Dziwnej góry i Utraconej własności. W tej sytuacji naj­lepiej będzie, jeśli powiadomię pana o pewnych szczegó­łach. Jutro rano przekażę je panu listownie wraz z kopią umowy między mną a panem Knightem. A może powi­nienem mówić o nim jako o panu... - tu pan Goodman spróbował wymówić nasze proste rosyjskie nazwisko, uśmiechając się pod maską.

- Jest jeszcze jedna sprawa - podjąłem przerwany wątek. - Mam zamiar napisać książkę o życiu i dziele brata i bardzo są mi potrzebne pewne informacje. Czy nie mógłby pan...

Wydało mi się, że pan Goodman zesztywniał. Zakasłał parę razy i posunął się nawet do tego, żeby z puzderka na swym dystyngowanym biurku wybrać cukierek o smaku czarnej porzeczki.

- Drogi panie - rzekł, obracając się nagle wraz z fotelem i kręcąc młynka monoklem zawieszonym na wstążce. - Bądźmy szczerzy. Oczywiście znałem bied­nego Knighta lepiej niż ktokolwiek, ale... czy pan już zaczął pisać tę książkę?

- Nie - odparłem.

- Proszę więc nie zaczynać. Musi mi pan wybaczyć, że się wyrażam tak zupełnie bez ogródek. To u mnie zadawniony nawyk, choć może i niedobry. Nie ma mi pan za złe, prawda? Rzecz w tym... jak by to powiedzieć?... Widzi pan, Sebastiana Knighta trudno nazwać wielkim pisarzem... Ależ tak, wiem, wybitny artysta i tak dalej, lecz szerokim kręgom odbiorców pozostał obojętny. Nie twierdzę, że nie da się o nim napisać książki. Owszem, można. Trzeba by ją jednak pisać ze szczególnego punktu widzenia, żeby temat za­fascynował czytelnika. W przeciwnym razie książka zrobi klapę, bo widzi pan, sława Sebastiana Knighta naprawdę wydaje mi się zbyt wątła, aby mogła podeprzeć publika­cję, o jakiej pan myśli.

Ten nagły potok słów tak mnie zaskoczył, że zmil­czałem. Pan Goodman mówił zaś dalej:

- Mam nadzieję, że nie poczuł się pan dotknięty moją obcesowością. Pański brat przyrodni i ja byliśmy parą starych kompanów, rozumie pan więc, jak mi ta sprawa leży na sercu. Nie radzę, drogi panie, naprawdę nie radzę. Proszę to zostawić jakiemuś zawodowcowi, człowiekowi znającemu rynek księgarski - a on już panu powie, że każdy, kto by próbował sporządzić wyczerpujące stu­dium życia i twórczości Knighta... tak pan to bowiem określił... zmarnuje czas własny i czytelnika. Przecież nawet książka takiego - to - a - takiego o nieboszczyku... [tu padło sławne nazwisko] z całą masą zdjęć i faksymilów fatalnie się sprzedawała.

Podziękowawszy panu Goodmanowi za dobrą radę sięgnąłem po kapelusz. Wizyta skończyła się fiaskiem: poszedłem za fałszywym tropem. Sam nie wiem czemu, ale jakoś nie miałem ochoty prosić pana Goodmana, żeby mi szerzej opowiedział o czasach, kiedy on i Se­bastian byli „parą starych kompanów”. Ciekaw jestem, jakby streścił dzieje swojego sekretarzowania, gdybym o to poprosił. Serdecznie uścisnął mi dłoń i zwrócił czar­ną maskę, którą od razu schowałem do kieszeni: mogła się jeszcze przydać. Odprowadził mnie do najbliższych oszklonych drzwi i tam się rozstaliśmy. Miałem już zejść po schodach, ale energiczna dziewczyna, która przedtem wytrwale stukała na maszynie w jednym z pokojów, dogoniła mnie i zatrzymała (dziwna historia: w Cam­bridge przyjaciel Sebastiana także mnie zawołał w osta­tniej chwili).

- Jestem Helena Pratt - powiedziała. - Podsłucha­łam tyle z panów rozmowy, ile mogłam wytrzymać, a teraz mam małą prośbę. Blisko się przyjaźnię z Klarą Bishop. Potrzebna jej jest pewna informacja. Czy mog­libyśmy kiedyś porozmawiać?

Odparłem, że tak, oczywiście, po czym uzgodniliśmy dzień i godzinę.

- Dosyć dobrze znałam pana Knighta - dodała Helena Pratt, patrząc na mnie okrągłymi, błyszczącymi oczyma.

- Ach, tak? - powiedziałem, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy.

- Tak. Była to niesłychana osobowość. Powiem pa­nu, że książka, którą o nim napisał Goodman, jest po prostu obrzydliwa.

- O czym pani mówi? - spytałem. - Jaka książka?

- Ta, którą właśnie napisał. Przez cały ostatni tydzień robiłam z nim korektę. No, muszę już pędzić. Bardzo panu dziękuję.

Pomknęła, a ja bardzo wolno zszedłem po scho­dach. Duża, miękka, różowa twarz pana Goodmana mocno przypominała - i wciąż przypomina - krowie wymię.

7

Książka pana Goodmana, nosząca tytuł Tragedia Sebas­tiana Knighta, miała bardzo dobrą prasę. Obszernie ją recenzowały czołowe dzienniki i tygodniki. Mówiono o niej, że „robi wrażenie i przekonuje”. Autorowi przypi­sywano umiejętność „przenikania tajników” psychiki „zasadniczo współczesnego” bohatera. Przytaczano frag­menty świadczące, iż potrafi on w dwóch słowach zawrzeć istotę rzeczy. Pewien krytyk posunął się aż do tego, żeby uchylić przed nim kapelusza, choć gdy sam pan Good­man odkrył głowę, odsłonił jedynie kompletną pustkę swej mózgownicy. Krótko mówiąc, klepano go po ple­cach, a tymczasem należało dać mu po łapach.

Osobiście zignorowałbym tę publikację, gdyby była ona jedną z wielu złych książek, skazaną na to, aby wraz z resztą swego gatunku pójść wiosną w zapomnienie. W Bibliotece Letejskiej zgromadzono już wiele tomów nieoszacowanej wartości, ale ja wiem, że księgozbiór ten pozostaje żałośnie niepełny, póki nie ma w nim płodu pana Goodmana. Ta zła książka jest jednak zarazem czymś więcej. Ze względu na swój temat musi bowiem automatycznie stać się satelitą wciągniętym w orbitę cudzej, trwałej sławy. Póki nazwisko Sebastian Knight pozostanie w ludzkiej pamięci, zawsze jakiś dociekliwy szkolarz sumiennie się wdrapie po drabinie, żeby zdjąć z półki Tragedię Sebastiana Knighta, trwającą w pół­śnie między Upadkiem człowieka Godfreya Goodmana a Wspomnieniami z całego życia Samuela Goodricha. Jeśli więc tak się uczepiłem tego tematu, to dlatego, że bronię sprawy zmarłego pisarza.

Metoda pisarska pana Goodmana dorównuje prostotą jego filozofii. Autor ten za jedyny cel stawia sobie ukazanie „biednego Knighta” w roli wytworu, a zarazem ofiary tego, co nazywa „naszą epoką”, choć dla mnie zawsze było tajemnicą, czemu niektórzy ludzie koniecznie chcą narzucać innym własne koncepcje chronometryczne. „Powojenne pokolenie”, „powojenne niepokoje” to dla pana Goodmana magiczne określenia, zdolne otworzyć każde drzwi. Lecz okrzyk „Sezamie, otwórz się!” użyty przez pewnych ludzi sprawia wrażenie nie tyle czarodziej­skiego zaklęcia, ile wytrycha, obawiam się zaś, że pan Goodman należy do tej właśnie kategorii osób. Jest jednak w błędzie, jeśli myśli, że sforsowawszy zamek znalazł cokolwiek. Nie chcę tym samym dać do zro­zumienia, jakoby istotnie myślał. Przekracza to możliwo­ści tego pana. Jego książka obraca się jedynie wokół idei, które - jak udowodniono (w praktyce rynkowej) - wa­bią przeciętne umysły.

Dla pana Goodmana młody Sebastian Knight, który „ledwie się wyłonił z rzeźbionego kokonu Cambridge”, jest młodzieńcem o niezwykle wyostrzonej wrażliwości, rzuconym w świat zimny i okrutny. W świecie tym „rzeczywistość zewnętrzna tak brutalnie się wdziera w sferę najskrytszych rojeń”, że dusza młodego człowieka chcąc nie chcąc obwarowuje się, nim w końcu zostanie zmiażdżona. „Wojna - rzecze pan Goodman nawet się nie rumieniąc - zmieniła oblicze wszechświata.” Na­stępnie objaśnia tonem pełnym werwy, z jakimi to szczególnymi przejawami powojennego życia stykał się ów młodzian „u burzliwego zarania kariery”: jest wśród nich głębokie rozczarowanie, znużenie duchowe, a zara­zem iście gorączkowe podniecenie fizyczne (na przykład „pusta lubieżność fokstrota”); poczucie daremności wszelkich wysiłków oraz jego wynik: obrzydliwa swobo­da obyczajów. Takoż i okrucieństwo; odór krwi, wciąż jeszcze unoszący się w powietrzu; rażące obrazy na ekranach kinoteatrów; w mrocznych zakątkach Hyde Parku ledwie widoczne pary; blaski standaryzacji; kult maszyny; degradacja Piękna, Miłości, Honoru, Sztuki... i tak dalej. Cud to zaiste, że pan Goodman - o ile mi wiadomo, rówieśnik Sebastiana - przetrwał owe strasz­liwe lata.

Lecz co pan Goodman przetrzymał, temu jego Sebas­tian Knight najwyraźniej nie podołał. Oto w roku 1923 krąży niespokojnie po swym londyńskim mieszkaniu, wróciwszy z krótkiej wycieczki na kontynent, który „wulgarnym czarem swych piekieł hazardu przyprawił go o wstrząs nie do opisania”. Tak, tak, „krążył po poko­jach... chwytając się za skronie... targany namiętnym rozgoryczeniem... zagniewany na cały świat... samotny... rwący się do czynu, ale słaby - ach, jakże słaby...”. Wielokropki nie oznaczają tu trylów pana Goodmana, lecz zdania miłosiernie przeze mnie pominięte. „Nie - ciągnie pan Goodman - w takim świecie nie mógł żyć artysta. Można było wprawdzie robić na pokaz tęgą minę, obnosić się z tym cynizmem, który tak drażni we wcześ­niejszych utworach Knighta, a tak boli czytelnika w dwóch ostatnich książkach... można było udawać wyniosłość i superwyrafinowanie, lecz pod tym wszyst­kim tkwił cierń - ostry, jadowity cierń.” Nie wiedzieć czemu obecność tego ciernia, najzupełniej zresztą legen­darnego, zdaje się sprawiać panu Goodmanowi ponurą satysfakcję.

Niesprawiedliwością byłoby twierdzić, że pierwszy rozdział Tragedii Sebastiana Knighta jest jednym wielkim strumieniem filozoficznej melasy. Również i tutaj poja­wiają się obrazy słowne i anegdoty - niby grzanki punktujące zupę nic - które w innych partiach książki stanowią jej główną tkankę (mówiąc ściśle, stają się nią, skoro tylko pan Goodman dochodzi do tego etapu w życiu Sebastiana, kiedy poznał go osobiście). Pan Goodman to nie Boswell, ale z pewnością prowadził dziennik i zapisywał w nim naprędce wypowiedzi chlebo­dawcy; niektóre z nich musiały się widocznie odnosić do przeszłości pryncypała. Innymi słowy, winniśmy sobie wyobrazić, że Sebastian przerywał czasem pracę, aby powiedzieć: „Wie pan, drogi panie Goodman, ta sytuacja przypomina mi pewien dzień w moim życiu, dzień sprzed lat, gdy...” - po czym następowała opo­wieść. Pan Goodman najwidoczniej uważa, że pięć takich historyjek na krzyż w sam raz wypełnia okres, będący dlań zupełną białą plamą, czyli młodzieńcze lata Se­bastiana w Anglii.

W pierwszej opowiastce (która wydaje się panu Goodmanowi wielce reprezentatywna dla „życia kręgów stu­denckich w okresie powojennym”) Sebastian oprowadza koleżankę z Londynu po Cambridge. „To jest okno dziekana”, powiada; następnie wybija szybę kamieniem i dodaje: „A to jest dziekan”. Mój brat oczywiście wystrychnął pana Goodmana na dudka: historyjka ta ma tyle samo lat, co uniwersytet w Cambridge.

A oto druga anegdota. Pewnej nocy podczas krótkich wakacji w Niemczech (1921? 1922?) Sebastiana wyprowa­dziły z równowagi wrzaski na ulicy, zaczął więc ci­skać w awanturników czym popadło, a między innymi rzucił jajkiem. Wkrótce do jego drzwi zapukał policjant, który przyniósł wszystkie wyrzucone przedmioty oprócz jajka.

Historyjka ta pochodzi ze starej (jakby powiedział pan Goodman, „przedwojennej”) książki Jerome K. Jerome'a. Znowu dudek.

Trzecia anegdota: mówiąc o swej pierwszej powieści (której nie wydał, a maszynopis w końcu zniszczył) Sebastian wspomniał, że jej bohaterem jest młody otyły student; powróciwszy do domu młodzieniec stwierdza, iż matka wyszła tymczasem za stryja, specjalistę od chorób uszu, ten zaś zamordował mu ojca.

Pan Goodman nie poznał się na żarcie.

Czwarta: latem 1922 roku Sebastian dostał z prze­pracowania halucynacji, w których ukazywała mu się swego rodzaju optyczna zjawa: mnich w czarnej szacie mknął ku niemu z nieba.

Tym razem zagadka jest nieco trudniejsza: opowiada­nie Czechowa.

Historyjka piąta...

Dajmy jednak temu spokój, bo jeszcze panu Goodmanowi wyrośnie ptasi dziób. Pozwólmy mu zachować tę twarz - nie twarz, którą ma teraz. Żal mi go, ale trudna rada. Gdyby chociaż nie wywatował tych „niezwykłych wypadków i urojeń” przyciężkimi komentarzami, gdyby nie wyciągnął z nich takiego bogactwa wniosków! Gburowaty, kapryśny, szalony Sebastian, outsider i gwałtownik, rybałt autyzmu, raz po raz nokautowany przez świat pełen aeronautów, pędzących aut i innych złowrogich kształtów... Zresztą, czyja wiem, może jednak jest w tym coś z prawdy.

Zależy mi na iście naukowej ścisłości. Nie chciałbym uronić choćby najdrobniejszej cząstki prawdy tylko dlate­go, że na pewnym etapie badań starannie spreparowane bzdury doprowadziły mnie do ślepej furii... Kto tu mówi o Sebastianie Knighcie? Dawny sekretarz. Czy był jego przyjacielem? Nie, jak się sami przekonamy. Czy kontrast między kruchym, żarliwym Sebastianem a podłym, zmę­czonym światem ma cokolwiek wspólnego z rzeczywis­tością, czy w ogóle jest do pomyślenia? Ależ skąd. Może więc istniała tu innego rodzaju przepaść, rozziew, rozłam? Owszem.

Wystarczy przeczytać pierwszych trzydzieści parę stron Utraconej własności, żeby się przekonać, z jaką obojętnoś­cią i brakiem zrozumienia pan Goodman (który zresztą nie przytacza ani jednego cytatu, mogącego się kłócić z zasadniczą tezą jego skłamanego dzieła) traktuje we­wnętrzną postawę Sebastiana wobec świata zewnętrz­nego. Sebastian nigdy nie żył w 1914, 1920 czy 1936 roku, lecz zawsze w roku pierwszym. Nagłówki gazet, teorie polityczne, modne idee znaczyły dla niego tyle, ile przega­dany tekst (w trzech językach, z błędami w co najmniej dwóch) na opakowaniu mydła lub pasty do zębów. Piana mogła być obfita, a tekst całkiem przekonujący, ale na tym rzecz się kończyła. Doskonale rozumiał, że wrażliwi, inteligentni myśliciele nie śpią po nocach, bo w Chinach nastąpiło trzęsienie ziemi, lecz będąc tym, kim był, nie pojmował, czemu tychże ludzi nie chwyta identyczny paroksyzm żalu i buntu na myśl o analogicznej tragedii sprzed tylu lat, ile kilometrów dzieli Anglię od Chin. Czas i przestrzeń były dla niego miarami tej samej wieczności, toteż pomysł, że miałby w jakiś szczególny, „nowoczes­ny” sposób odbierać to, co pan Goodman nazywa „atmosferą powojennej Europy”, jest czystym nonsen­sem. W świecie, w którym przyszło mu się urodzić, ogarniało go na przemian uczucie szczęścia i skrępowa­nia, podobnie jak podróżny może wpadać w uniesienie wobec roztaczających się przed nim widoków, a nie­mal równocześnie dostawać napadów choroby morskiej. W jakiejkolwiek epoce Sebastian by się urodził, zawsze byłby tak samo ubawiony i nieszczęśliwy, radosny i pełen obaw - niczym dziecko oglądające pantomimę, gdy mu się raz po raz przypomina czekająca je nazajutrz wizyta u dentysty. Wspomniane skrępowanie brało się bynaj­mniej nie stąd, że Sebastian jako osobowość moralna żył w czasach niemoralnych lub jako niemoralna w moral­nych; nie było to też poczucie stłamszenia, wrażenie, iż jego młodość nie może płonąć własnym ogniem w świecie, w którym zbyt blisko sąsiadują ze sobą katafalki i fajer­werki; Sebastian po prostu zrozumiał, że jego wewnętrzny rytm jest o wiele bogatszy niż rytmy cudzych dusz. Już wtedy - pod koniec studiów, a kto wie, czy nie wcześ­niej - wiedział, iż najbłahsze z jego myśli i doznań mają zawsze co najmniej o jeden wymiar więcej aniżeli myśli i doznania bliźnich. Może by się tym chełpił, gdyby żywił jakiekolwiek upodobanie do jaskrawych efektów. Ponie­waż nie miał takich upodobań, mógł tylko odczuwać całą niezręczność sytuacji kryształu wśród szkieł, kuli pośród kół (było to zresztą niczym w porównaniu z tym, co przeżywał, zabrawszy się w końcu do pracy literackiej). „Byłem tak nieśmiały - pisze w Utraconej własności - że zawsze udawało mi się popełnić ten właśnie błąd, którego najbardziej pragnąłem uniknąć. Gdy próbowa­łem dostosować się barwą do otoczenia, okazywało się to tak katastrofalne w skutkach, że moje starania na tym polu można jedynie porównać do wysiłków kameleona - daltonisty. Nieśmiałość moja byłaby znośniejsza - i dla mnie samego, i dla innych - gdyby reprezentowała normalną odmianę, pryszczatą i lepką: niejeden młody człowiek przechodzi przez tę fazę i nikomu to właściwie nie wadzi. U mnie jednak przybrała ona chorobliwą, utajoną postać, która nie miała nic wspólnego z boleś­ciami okresu pokwitania. Do najbardziej oklepanych pomysłów rodem z izby tortur należy pozbawianie więź­nia snu. U większości ludzi za dnia to ta, to inna część mózgu trwa w błogim uśpieniu: człowiek głodny po­chłaniając stek zajmuje się tym, co je, a nie, powiedzmy, wspomnieniem snu sprzed siedmiu lat, w którym ukazały mu się anioły w cylindrach; ja jednak przez cały dzień, o każdej porze miałem otwarte wszystkie drzwi, wieka i żaluzje umysłu. Większość mózgów miewa swoje niedziele, ale mój nigdy nie odpoczywał, nawet przez pół dnia. Ten stan ciągłego czuwania był niesłychanie boles­ny - zarówno on sam, jak i jego bezpośrednie skutki. Każda zwykła czynność, którą naturalną koleją rzeczy musiałem wykonać, wydawała się tak złożona, budziła tyle skojarzeń, a znów skojarzenia te były tak pokrętne i niejasne, tak zupełnie, pozbawione praktycznych za­stosowań, że albo w ogóle robiłem unik, albo z czystego zdenerwowania wszystko fuszerowałem. Któregoś ranka wybrałem się do pewnego redaktora, sądząc, że może wydrukuje on w swym magazynie część mych wierszy napisanych w Cambridge, ale redaktor ten w szczególny sposób się jąkał i ów defekt wymowy wraz z takim, a nie innym zestawieniem kątów geometrycznych między da­chami a kominami, nieco zniekształconymi z powodu skazy w szybie - do czego doszedł jeszcze dziwny odór stęchlizny unoszący się w pokoju (czy to róże gniły w koszu na śmieci?) - wyprawił moje myśli w długą podróż, obarczając je jakowąś zawiłą misją, i zamiast powiedzieć, z czym przychodzę, nagle zacząłem zwierzać temu człowiekowi, widzianemu pierwszy raz w życiu, plany literackie wspólnego znajomego, choć ten, o czym przypomniałem sobie poniewczasie, prosił, żebym je zachował w sekrecie...

Znając ową niebezpieczną skłonność mej świadomości do błądzenia po manowcach, obawiałem się spotkań z ludźmi, bo a nuż sprawiłbym im przykrość albo się przed nimi ośmieszył? Lecz ta sama cecha czy też wada, która zadawała mi tyle męczarni w zderzeniu z tak zwaną praktyczną stroną życia (choć mówiąc między nami, takie dziedziny ludzkiej działalności jak księgowość czy księga­rstwo wydają się przy świetle gwiazd osobliwie nie­rzeczywiste), stawała się narzędziem wyszukanej roz­koszy, ilekroć poddawałem się pędowi ku samotności. Gorąco kochałem kraj, będący mi ojczyzną (o tyle, o ile pojęcie ojczyzny dawało się pogodzić z moją naturą); raz po raz wpadałem w nastrój już to Kiplinga, już to Ruperta Brooke'a, już to Housmana. Pies ślepca przed Harrodsem czy różnokolorowa kreda, którą uliczny rysownik smaro­wał po chodniku; brązowe liście w alei do konnej jazdy, wiodącej przez New Forest, lub cynowa wanna na haku wbitym między poczerniałe cegły rudery w nędznej dziel­nicy; rysunek w «Punchu» albo pieprzne fragmenty Hamleta - wszystko to tworzyło wyraźną harmonię, a w harmonii tej ja też znajdowałem coś na kształt miejsca dla siebie. Londyn mojej młodości wspominam jako miasto nie kończących się wędrówek bez celu, miasto, gdzie olśnione słońcem okno nagle przeszywało błękitną mgłę poranka, a z przepięknych czarnych drutów zwisały rzędem krople deszczu. Jeszcze dziś mi się zdaje, że bezcielesnymi krokami przemierzam widmowe zieleńce, sale taneczne pełne zawodzeń muzyki z Hawajów, kocha­ne nudne zaułki o uroczych nazwach, i wreszcie docieram do pewnej ciepłej jamki, w której coś, co mocno przypo­mina mnie samego w mej najwłaśniejszej osobie, siedzi skulone wśród mroku...”

Szkoda, że pan Goodman nie miał czasu rzucić okiem na ten fragment, choć i tak należy wątpić, czy zrozumiał­by jego ukryte znaczenie.

Był jednak uprzejmy przysłać mi egzemplarz swej publikacji. W załączonym liście wyjaśnił ociężale żartob­liwym tonem, usiłując zarazem (drogą korespondencyj­ną) mrugać dobrodusznie, a porozumiewawczo, że jeśli nie wspomniał o niej podczas naszej rozmowy, to tylko po to, żeby mi sprawić wspaniałą niespodziankę. Ton listu, gromkie wybuchy śmiechu, napuszone dowcipasy - wszystko to miało stworzyć obraz starego przyjaciela rodziny, który przychodzi z wizytą i burcząc po swojemu wręcza najmłodszej latorośli cenny upominek. Lecz pan Goodman jest kiepskim aktorem. Ani przez chwilę nie spodziewał się wprawić mnie w zachwyt - czy to książką, czy to samym faktem, iż zadał sobie tyle trudu, aby zapewnić rozgłos mojemu krewnemu. Wiedział od po­czątku, że jego książka to śmieć i że nie oszuka mnie co do jej wartości ani okładka, ani obwoluta, ani entuzjastyczny slogan na tejże obwolucie, ani żadna z zamieszczonych w prasie recenzji i not. Nie bardzo rozumiem, czemu wolał ukryć przede mną jej istnienie. Może się bał, że niecnie przysiądę fałdów i od ręki machnę własną książkę, która akurat zdąży się zderzyć z jego publikacją.

Przysłał mi jednak nie tylko egzemplarz, lecz i obiecane rozliczenie. Nie miejsce tu na omawianie tej kwestii. Przekazałem ją adwokatowi, on zaś już się ze mną podzielił swymi wnioskami. Obecnie mogę jedynie stwier­dzić, że otwartości, z jaką Sebastian załatwiał sprawy praktyczne, nadużyto w sposób arcygrubiański. Pan Goodman nigdy nie był agentem literackim z praw­dziwego zdarzenia: on tylko obstawiał książki jak konie na wyścigach. Nie ma prawa się zaliczać do ludzi tego zawodu, wymagającego inteligencji, uczciwości i praco­witości. Na tym rzecz zamkniemy; nie znaczy to jednak, że już się rozprawiłem z Tragedią Sebastiana Knighta, a raczej z Farsą pana Goodmana.

8

Minęły dwa lata od śmierci matki, nim znów ujrzałem Sebastiana. Przez cały ten czas dostałem od niego jedną jedyną widokówkę, nie licząc czeków, które uparcie mi przysyłał. Ale w pewne ponure, szare popołudnie w lis­topadzie, a może grudniu 1924 roku, idąc przez Pola Elizejskie w stronę Placu Gwiazdy nagle zobaczyłem go przez witrynę popularnego baru. Pamiętam, że w pierw­szym odruchu chciałem pójść dalej swoją drogą, zraniony nagłym odkryciem, iż przyjechawszy do Paryża nie skontaktował się ze mną. Jednakże po krótkiej chwili zmieniłem zdanie i wszedłem do lokalu. Ujrzałem tył głowy Sebastiana z ciemnymi, lśniącymi włosami i zaokularzone oblicze dziewczyny, która z przygnębioną miną siedziała naprzeciw niego. Czytała list, a gdy podszedłem, słabo się uśmiechnąwszy oddała go Sebastianowi i zdjęła okulary w rogowej oprawie.

- Kapitalne, co? - rzekł Sebastian, i w tej samej chwili oparłem mu dłoń na szczupłym ramieniu.

- O, jak się masz, V - powiedział, spojrzawszy na mnie. - To mój brat, panno Bishop. Siadaj i czuj się jak u siebie.

Dziewczyna odznaczała się spokojną, cichą urodą - blada, trochę piegowata, o lekko zapadniętych poli­czkach, szaroniebieskich oczach krótkowidza i wąskich ustach. Miała na sobie szary kostium z niebieską apaszką, a do tego trójgraniasty kapelusik. O ile pamiętam, była dość krótko ostrzyżona na pazia.

- Właśnie miałem do ciebie dzwonić - rzekł Sebas­tian, lecz nie zabrzmiało mi to zbyt szczerze. - Wiesz, przyjechałem tylko na jeden dzień. Jutro mam być z powrotem w Londynie. Co ci zamówić?

Oboje pili kawę. Klara Bishop trzepocząc rzęsami pogrzebała w torebce, znalazła chusteczkę do nosa i mus­nęła nią jedno, a potem drugie różowe nozdrze.

- Coraz gorzej z tym przeziębieniem - powiedziała i zatrzasnęła torebkę.

- O, znakomicie - oświadczył Sebastian w odpowie­dzi na oczywiste w tej sytuacji pytanie. - Właśnie skończyłem powieść. Chyba się spodobała wydawcy, którego wybrałem. Na to by przynajmniej wskazywał ton zachęty w jego liście. Zdaje się, że przypadł mu do gustu nawet tytuł Rudzik wali na odlew, chociaż Klarze się nie podoba.

- Moim zdaniem brzmi głupio - powiedziała Kla­ra. - A zresztą ptak nie może walić na odlew.

- To aluzja do znanego wierszyka dla dzieci - wyjaś­nił Sebastian na mój użytek.

- Głupia aluzja - stwierdziła Klara. - Pierwszy tytuł był dużo lepszy.

- Sam nie wiem... pryzmat... krawędź pryzmatu... - mruknął Sebastian. - To nie całkiem to, o co mi idzie... Szkoda, że Rudzik jest tak mało popularny...

- Tytuł - rzekła Klara - musi oddawać koloryt książki, a nie temat.

Wtedy właśnie po raz pierwszy i ostatni Sebastian dyskutował przy mnie o sprawach literatury. Rzadko widywałem go w tak beztroskim nastroju. Był zadbany i wyglądało na to, że jest w formie. Na jego rasowej bladej twarzy o policzkach jak gdyby lekko ocienionych (należał do tych nieszczęśników, co to muszą się golić dwa razy dziennie, jeśli kolację zamierzają zjeść poza domem) nie było śladu matowej, chorobliwej cery, którą tak często miewał. Dość duże, nieco spiczaste uszy płonęły - jak zwykle, gdy wpadał w miłą ekscytację. Ja za to zesztywniałem i zapomniałem języka w gębie. Coś mi mówiło, że jestem przy tym stoliku intruzem.

- Co robimy? Może by tak do kina? - spytał Sebastian, zagłębiając dwa palce w kieszonce kamizelki.

- Jak chcesz - odparła Klara.

- Gah - song - powiedział Sebastian. Już wcześniej zauważyłem, że mówiąc po francusku sili się na taki akcent, jaki miałby prawdziwy, zdrowy Brytyjczyk.

Przez pewien czas grzebaliśmy pod stołem i pod kanapkami krytymi pluszem, szukając rękawiczki Klary. Klara używała perfum o miłym, chłodnym zapachu. W końcu udało mi się zaaportować zgubę, uszytą z szare­go zamszu na białej podszewce, z mankietem w deseń. Kiedy przeciskaliśmy się przez obrotowe drzwi, dziew­czyna bez pośpiechu włożyła rękawiczki. Była dosyć wysoka i bardzo prosto się trzymała; nogi w kostkach miała zgrabne, buty na płaskich obcasach.

- Słuchaj - powiedziałem do Sebastiana. - Chyba nie mogę iść z wami na ten film. Strasznie mi przykro, ale mam to i owo do załatwienia. Może... kiedy właściwie wyjeżdżasz?

- Och, dziś wieczór - odparł Sebastian - ale niedługo znów przyjadę... Głupio zrobiłem, że ci wcześ­niej nie dałem znać. Możemy się przynajmniej kawałek z tobą przejść...

- Nie gubi się pani w Paryżu? - zwróciłem się z pytaniem do Klary...

- Moja paczka - powiedziała, zatrzymując się w pół kroku.

- Drobiazg, już po nią idę - rzekł Sebastian i za­wrócił do baru.

My tymczasem bardzo wolno szliśmy szerokim cho­dnikiem.

Nieśmiało powtórzyłem pytanie.

- Nie, znam Paryż całkiem nieźle - rzekła Klara. - Mam tu przyjaciół. Zostanę u nich aż do Bożego Naro­dzenia.

- Sebastian świetnie wygląda - stwierdziłem.

- Owszem, chyba tak - powiedziała, spojrzawszy przez ramię, a potem popatrzyła na mnie, mrugając oczami. - Kiedy go poznałam, wyglądał jak skazaniec.

- Kiedy to było? - spytałem chyba, bo przypomi­nam sobie jej odpowiedź:

- Wiosną na jakimś okropnym przyjęciu w Lon­dynie. Ale on na przyjęciach zawsze robi minę skazańca.

- Masz tu te swoje bong - bony - rozległ się za nami głos Sebastiana. Powiedziałem im, że idę do stacji metra przy Placu Gwiazdy, zaczęliśmy więc okrążać plac od lewej. Kiedy mieliśmy przejść przez Aleję Klebera, jakiś rowerzysta o mało nie przewrócił Klary.

- Głupiątko - rzekł Sebastian, mocno chwytając ją za łokieć.

- Za dużo tu gołębi - powiedziała, gdy przeszliśmy na drugą stronę.

- Właśnie, i w dodatku cuchną - zgodził się Sebas­tian.

- Czym? Nos mam kompletnie zapchany - rzekła Klara, usiłując coś wywęszyć. Patrzyła przy tym na ciżbę spasionych ptaków, które kręciły nam się pod nogami, wypinając piersi.

- Irysami i gumą - odparł Sebastian.

Rozległ się ryk ciężarówki mijającej się z meblowozem; ptaki zerwały się do lotu i zaczęły kołować po niebie. Wreszcie porozsiadały się w czarnych zakamarkach perłowoszarego fryzu, zdobiącego Łuk Triumfalny, a gdy po chwili część stada wzbiła się z trzepotem, wyglądało to tak, jakby kawałki rzeźbionej entablatury ożyły w postaci płatków. Po kilku latach odnalazłem ten obraz - „ka­mień topniejący w skrzydło” - w trzeciej książce Sebas­tiana.

Przeszliśmy przez jeszcze parę alej i wreszcie pojawiła się przed nami biała balustrada stacji metra. Tam właśnie się rozstaliśmy, w całkiem dobrych humorach... Pamię­tam znikający w oddali płaszcz deszczowy Sebastiana i szaroniebieską postać Klary. Klara wzięła pod rękę mego brata, maszerującego zamaszyście, i zmieniła krok, żeby iść z nim w nogę.

Od panny Pratt usłyszałem o kilku nie znanych mi dotąd sprawach i zapragnąłem dowiedzieć się dużo, dużo więcej. Zwróciła się do mnie, bo chciała ustalić, czy wśród rzeczy Sebastiana zachowały się jakieś listy od Klary Bishop. Podkreśliła przy tym, że Klara nie tylko nie wysłała jej z tą misją, ale nawet nic nie wie o naszej rozmowie. Wyszła za mąż przed trzema czy czterema laty i jest zbyt dumna, aby mówić o przeszłości. Panna Pratt widziała się z nią może w tydzień po tym, jak wiadomość o śmierci Sebastiana trafiła do gazet, lecz choć się przyjaźniły od wieków (czyli każda z nich więcej wiedziała o drugiej, niż się tamtej zdawało), Klara nie rozwodziła się nad tym wydarzeniem.

- Mam nadzieję, że nie był zanadto nieszczęśliwy - powiedziała cicho, po czym dodała:

- Ciekawe, czy zachował moje listy?

Jej ton, zmrużenie oczu, krótkie westchnienie, które jej się wyrwało, nim zmieniła temat - wszystko to uświado­miło przyjaciółce, z jak wielką ulgą przyjęłaby wiado­mość, że listy te zostały zniszczone. Spytałem pannę Pratt, czy mógłbym się skontaktować z Klarą: czy dałoby się ją skłonić do rozmowy o Sebastianie. Panna Pratt odparła, że znając Klarę nie odważyłaby się jej nawet przekazać mojej prośby.

- Beznadziejna sprawa - powiedziała.

Przez chwilę targała mną niegodziwa pokusa, aby dać jej do zrozumienia, iż mam te listy w ręku i zwrócę je Klarze, jeśli ta z kolei obieca umówić się ze mną - tak namiętnie pragnąłem ją spotkać, choćby po to, żeby zobaczyć, jak po jej twarzy przemyka cień imienia, które bym wspomniał. Ale nie: nie mogę przecież szantażować przeszłości Sebastiana. Wykluczone.

- Listy spalono - to powiedziawszy prosiłem dalej, mówiąc raz po raz, że przecież nie zaszkodzi spróbować; czy panna Pratt nie mogłaby zapewnić Klary, powtarza­jąc jej naszą rozmowę, że moja wizyta będzie całkiem krótka i całkiem niewinna?

- A co pana właściwie interesuje? - spytała panna Pratt. - Bo widzi pan, ja sama dużo umiałabym panu opowiedzieć.

Potem przez dłuższy czas mówiła o Klarze i o Sebas­tianie. Świetnie się wywiązała z zadania, choć tak jak większość kobiet miała skłonność do tego, aby opowiada­jąc o przeszłości uderzać w ton z lekka dydaktyczny.

- Czy mam rozumieć - przerwałem jej w pewnym momencie - że nikt nigdy nie poznał nazwiska tej drugiej kobiety?

- Nie - odparła panna Pratt.

- No to jak ja ją znajdę? - zawołałem.

- Nigdy jej pan nie znajdzie.

- Powiada pani, że kiedy się to zaczęło? - prze­rwałem po raz drugi, gdy zaczęła mówić o jego chorobie.

- Nie wiem nic pewnego - odrzekła. - Ten atak, którego dostał przy mnie, nie był pierwszy. Wychodziliś­my akurat z jakiejś restauracji. Było bardzo zimno, a on nie mógł złapać taksówki. Zdenerwował się i rozgniewał. Pobiegł do taksówki, która się zatrzymała kawałek dalej. Nagle przystanął i powiedział, że źle się czuje. Pamiętam, że z małego pudełeczka wyjął coś, jakby pigułkę, wziął ją w palce przez biały jedwabny szalik i zgniótł, a potem chyba przycisnął sobie do twarzy. Musiało to być w dwu­dziestym siódmym albo ósmym.

Zadałem jeszcze parę pytań. Na wszystkie odpowie­działa z tą samą sumiennością i zaraz podjęła swą ponurą opowieść.

Po jej odejściu wszystko sobie zanotowałem, ale na papierze cała ta historia była martwa, po prostu martwa. Koniecznie musiałem zobaczyć się z Klarą! Wystarczyło­by jedno spojrzenie, jedno słowo, sam dźwięk jej głosu (nic więcej, nic mniej), aby przeszłość ożyła. Nie rozu­miem, skąd u mnie to przeświadczenie, tak jak nigdy nie pojąłem, czemu kilka tygodni wcześniej pewnego nieza­pomnianego dnia byłem święcie przekonany, że jeśli ko­nającego zastanę przy życiu i w pełni władz umysłowych, dowiem się czegoś, czego dotąd nie wie nikt z ludzi.

Aż w któryś poniedziałkowy ranek wybrałem się z wizytą.

Pokojówka wprowadziła mnie do niewielkiej bawialni. Klara była w domu - tak przynajmniej powiedziała mi owa młódka, rumiana i dosyć nieokrzesana. (Sebastian stwierdza w którymś miejscu, że angielscy powieściopisarze nigdy nie porzucają pewnego określonego tonu, gdy opisują służące.) Z drugiej zaś strony wiedziałem od panny Pratt, że pan Bishop w dni powszednie jest zajęty, bo pracuje w jakimś biurze; dziwna rzecz - Klara wyszła za mężczyznę o tym samym nazwisku, który w żadnym stopniu nie był jej krewnym; przypadek i tyle. Czy zechce mnie przyjąć? Dom raczej zamożny, powiedział­bym, choć nie przesadnie... Na parterze zapewne salon w kształcie litery L, a nad nim sypialnie. Cała ulica skła­dała się z takich właśnie ściśniętych, wąskich domków. Klara długo się wahała... Czy powinienem był najpierw zaryzyko­wać telefon? Czy panna Pratt już jej powiedziała o listach? Wtem usłyszałem, że ktoś miękko stąpając idzie w dół po schodach i do pokoju wszedł wielkimi krokami ogromny mężczyzna w czarnym szlafroku z fioletową lamówką.

- Przepraszam za ten strój - powiedział - ale jestem straszliwie przeziębiony. Nazywam się Bishop. Rozu­miem, że chce się pan widzieć z moją żoną.

Czyżby się zaraził - pomyślałem w dziwnym rozbłys­ku wyobraźni - od tej zachrypniętej Klary o różowym nosie, którą widziałem przed dwunastoma laty?”

- Ależ tak - odparłem - jeśli mnie jeszcze pamięta. Spotkaliśmy się kiedyś w Paryżu.

- Och, usłyszawszy pańskie nazwisko od razu wie­działa, kim pan jest - rzekł pan Bishop, patrząc mi prosto w oczy - ale niestety muszę pana zawiadomić, że nie może pana przyjąć.

- Wolno mi będzie wstąpić później?

Po krótkim milczeniu pan Bishop spytał:

- Czy trafnie przypuszczam, że ta wizyta rzeczywiście ma jakiś związek ze śmiercią pańskiego brata?

Stał przede mną z rękami wbitymi w kieszenie szlafroka i patrzył; jasne włosy miał zaczesane w tył gniewnymi ruchami szczotki - porządny, przyzwoity jegomość; chyba się nie obrazi, że tak tu o nim napisałem. Dodam, że całkiem niedawno w bardzo smutnych okolicznościach doszło między nami do wymiany listów, która unicestwiła wszelki ślad niechęci, jaka być może wkradła się w naszą pierwszą rozmowę.

- A czy stałoby to na przeszkodzie temu, żebym się z nią zobaczył? - spytałem z kolei. Przyznaję, że spytałem głupio.

- Tak czy owak nie będzie się pan z nią widział - odparł pan Bishop nieco miększym tonem, czuł bowiem, że moja natarczywość słabnie i niczym już mu nie za­grożę. - Jestem pewien, że w innych okolicznościach... ale widzi pan, żona niezbyt się pali do tego, żeby wspominać dawne przyjaźnie. Daruje pan szczerość, ale ta wizyta to błąd z pańskiej strony.

Wracałem z uczuciem, że fatalnie sfuszerowałem spra­wę. Przedstawiałem sobie w wyobraźni, co bym powie­dział Klarze, jeślibym ją zastał samą. Zdołałem jakoś w siebie wmówić, że gdyby była sama, przyjęłaby mnie: tak to wobec nieoczekiwanej przeszkody maleją te, któreśmy sobie wyobrażali. Powiedziałbym więc:

- Nie mówmy o Sebastianie. Porozmawiajmy o Pary­żu. Nie czuje się w nim pani zagubiona? Pamięta pani te gołębie? Proszę mi powiedzieć, co pani ostatnio czytała... A filmy? Czy dalej gubi pani rękawiczki, paczki?

Mógłbym też uciec się do śmielszych rozwiązań i zaata­kować wprost:

- Owszem, wiem, jakie uczucia musi w pani budzić ta historia, ale proszę, błagam, porozmawiajmy o nim. Dla dobra jego portretu. Dla tych drobiazgów, które oddalą się i przepadną, jeśli nie pozwoli mi ich pani wykorzystać w mojej książce o Sebastianie.

Och, byłem pewien, że by nie odmówiła, w żadnym razie.

W dwa dni później wytknąwszy sobie ten właśnie cel podjąłem kolejną próbę. Tym razem postąpiłem znacznie rozważniej. Ranek był pogodny, pora dość wczesna; nie wątpiłem, że Klara nie zechce przesiedzieć w domu takiego dnia. Postanowiłem dyskretnie zająć stanowisko na rogu ulicy, poczekać, aż małżonek uda się do biura, aż wyjdzie sama Klara, i wtedy ją zaczepić. Ale sprawy potoczyły się niezupełnie tak, jak się spodziewałem.

Od wybranego punktu dzieliło mnie jeszcze kilka­dziesiąt kroków, gdy nagle pojawiła się Klara Bishop. Właśnie przeszła z mojej strony ulicy na przeciwną. Od razu ją poznałem, choć widzieliśmy się tylko przez pół godziny, i to przed wieloma laty. Poznałem ją, chociaż twarz miała ściągniętą, a ciało dziwnie pełne. Szła wolno i ociężale, a gdy przeszedłem przez jezdnię i nieco się zbliżyłem, zrozumiałem, że jest w zaawansowanej ciąży. Powodowany wrodzoną impetycznością, która już nieraz sprowadziła mnie na manowce, ani się spostrzegłszy ruszyłem ku niej z powitalnym uśmiechem, lecz wystar­czyło tych parę chwil, aby owładnęło mną krystalicznie jasne przeświadczenie, że nie wolno mi ani wszcząć z nią rozmowy, ani w żaden sposób się przywitać. Wrażenie to nie miało nic wspólnego z Sebastianem ani z moją książką, ani też z rozmową między mną a panem Bishopem; jedyną jego przyczyną było dostojne skupienie Klary. Wiedziałem, że nie mam prawa nawet przypo­mnieć jej, kim jestem, ale, jak już mówiłem, z samego rozpędu przeszedłem przez jezdnię, i to w taki sposób, że na chodniku o mało nie zderzyłem się z Klarą. Ociężale ustąpiła mi z drogi i zwróciła ku mnie krótkowzroczne spojrzenie. Nie, nie poznała mnie, chwalić Boga. Serce się krajało na widok uroczystego wyrazu jej twarzy, bladej jak trociny. Oboje przystanęliśmy w pół kroku. Z grotes­kową przytomnością umysłu sięgnąłem do kieszeni po pierwszy przedmiot, o który zawadziłem palcami, i spy­tałem:

- Przepraszam, czy pani to upuściła?

- Nie - odparła z bezosobowym uśmiechem. Wzięła rekwizyt do ręki i przyjrzała mu się z bliska. - Nie - powtórzyła, oddała mi, co moje, i poszła dalej swoją drogą. Stałem trzymając w ręku klucz, jakbym przed chwilą podniósł go z chodnika. Był to klucz od zasuwy w mieszkaniu Sebastiana; dziwnie mnie zakłuło, kiedy nagle sobie uświadomiłem, że Klara dotknęła go niewin­nymi, ślepymi palcami...

9

Ich związek trwał sześć lat. Sebastian napisał w tym czasie dwie pierwsze powieści: Skos pryzmatu i Sukces. Nad pierwszą pracował około siedmiu miesięcy (kwiecień - październik 1924), a nad drugą - dwadzieścia dwa miesiące (lipiec 1925 - kwiecień 1927). Od jesieni roku 1927 do lata 1929 napisał trzy opowiadania, wznowione później (1932) pod wspólnym tytułem Dziwna góra. Innymi słowy, Klara z bliska przyglądała się powstawa­niu pierwszych trzech piątych całego jego dorobku (pomi­jam tu juwenilia - na przykład wiersze z Cambridge - które sam zniszczył); ponieważ zaś w przerwach między książkami Sebastian wciąż snuł, zawieszał i snuł od nowa rozmaite twórcze zamysły, wolno przypuszczać, że w ciągu tych sześciu lat nie ustawał w pracy. A Klara kochała jego zapracowanie.

Weszła w życie mojego brata bez pukania - jak przez pomyłkę wchodzi się do cudzego pokoju, bo w pewien nieokreślony sposób przypomina on nasz własny. Weszła i została, zapomniawszy, gdzie jest wyjście, i po cichu zaczęła się oswajać z dziwnymi stworami, które tam napotkała i pomimo ich zdumiewających kształtów przyhołubiła. Nie stawiała sobie wyraźnie za cel ani tego, żeby być szczęśliwą, ani żeby uszczęśliwić Sebastiana, i bez żadnych obaw myślała o najbliższej przyszłości; wspólne życie z Sebastianem całkiem naturalnie brała takim, jakim ono było, życie bez Sebastiana wydawało się bowiem jeszcze mniej wyobrażalne niż turystyczny na­miot Ziemianina rozbity na zboczu księżycowej góry. Gdyby urodziła mu dziecko, prawdopodobnie weszliby płynnie w fazę małżeństwa, bo byłoby to najprostszym rozwiązaniem dla wszystkich trojga; tak się jednak nie stało, toteż nie wpadło im do głów, żeby się poddać tym białym i zdrowym formalnościom, które zresztą obojgu sprawiłyby zapewne przyjemność, gdyby w ogóle pomyś­leli o takim ceremoniale. Sebastian nie miał w sobie nic z postępowca, niby to potępiającego przesądy. Doskona­le rozumiał, że obnoszenie się z własną pogardą dla przyjętych zasad moralnych to tylko zabobon schowany pod podszewkę i kołtuństwo wywrócone na nice. W kwes­tiach etyki chadzał zazwyczaj po najmniejszej linii oporu (tak jak w sprawach estetyki obierał najbardziej ciernisty szlak) jedynie dlatego, że właśnie tamtędy najszybciej dochodził na skróty do upatrzonego celu; w życiu co­dziennym był zbyt wielkim leniem (choć znów jako artysta zanadto się zapracowywał), aby zawracać sobie głowę problemami, które stawiali i rozwiązywali inni.

Klara poznała Sebastiana mając dwadzieścia dwa lata. Nie pamiętała swego ojca; matka jej także nie żyła, a ojczym ponownie się ożenił; blade wyobrażenie o domu, jakie wyrobiła sobie dzięki ojczymowi i macosze, można więc porównać do starego sofizmatu o zamienionym trzonku i zamienionym ostrzu, choć oczywiście Klara miała niewielkie szansę odnaleźć i połączyć oryginalne części narzędzia - przynajmniej po tej stronie granicy, dzielącej nas od wieczności. Mieszkała sama w Londynie i bez wielkiego zdecydowania uczęszczała do szkoły plastycznej, a równocześnie studiowała - ni mniej, ni więcej, tylko języki Wschodu. Lubiano ją; ze swą uroczo przyćmioną twarzą i miękką chrypką odbierana była jako osoba w spokojny sposób pociągająca; nie wiedzieć czemu wbijała się ludziom w pamięć, jak gdyby posiadła ten subtelny dar, aby nie być zapominaną: po prostu ładnie wychodziła na kliszach pamięci - inaczej mówiąc, była „mnemogeniczna”. Nawet jej dłonie, dość duże i kościste, miały specyficzny wdzięk; umiała też lekko i bezgłośnie tańczyć. Najlepsze jednak było w niej to, że należała do tych nielicznych, ach, jakże nielicznych kobiet, które nie biorą świata za dobrą monetę i dla których codzienność nie jest li tylko spowszedniałym zwierciadłem ich własnej kobiecości. Miała wyobraźnię (muskuł duszy), i to szczególnie silnego, nieomal męs­kiego typu, a prócz wyobraźni prawdziwe poczucie piękna, przejawiające się nie tyle nawet w kontakcie ze sztuką, ile w nieustannej gotowości, aby dostrzec aureolę wokół patelni lub podobieństwo między wierzbą płaczącą a skye terrierem. Wreszcie, los obdarzył ją wyostrzonym poczuciem humoru. Nic dziwnego, że tak świetnie się wpasowała w życie Sebastiana.

Już w pierwszym okresie znajomości spędzali razem mnóstwo czasu; gdy jesienią Klara wyjechała do Paryża, Sebastian ją tam odwiedzał - podejrzewam, że nie raz. Jego pierwsza książka była już wtedy gotowa. Klara nauczyła się pisać na maszynie, toteż letnie wieczory 1924 roku przybrały dla niej postać kartek, które wsuwała w szczelinę, a potem wyciągała kręcąc wałkiem, rojące się od czarnych i fioletowych słów. Chętnie sobie wyob­rażam, jak stuka w lśniące klawisze na tle szumu ciepłej ulewy wśród ciemnych wiązów za otwartym oknem, gdy głos mego brata (który według panny Pratt nie dyktował, lecz celebrował dyktando) wolno, z powagą krąży tam i sam po pokoju. Sebastian prawie całe dnie spędzał na pisaniu, lecz praca jego posuwała się tak żmudnie, że Klara wieczorami miewała do przepisania najwyżej kilka nowych stron, a i te trzeba było potem przepisywać od nowa, bo autor pozwalał sobie na iście orgiastyczne korekty; czasem robił coś, czego - śmiem twierdzić - nie próbował przed nim żaden pisarz, a mianowicie swą pochyłą, niezupełnie angielską kaligrafią własnoręcznie kopiował wystukaną na maszynie stronicę i dyktował raz jeszcze. Staczał ze słowami niezwykle bolesne walki, z dwojakich powodów. Jedne stanowiły rzecz częstą u tego typu pisarzy: były to trudności, jakie sprawia przerzucenie mostu nad otchłanią, dzielącą myśl od jej wyrazu; obłędne uczucie, że właściwe słowa, jedyne słowa czekają na drugim brzegu w mglistej dali; dygot nie - odzianej myśli, która przyzywa je rozpaczliwie z tej strony przepaści. Na nic mu były zdania - gotowce, bo wszystko, co chciał wyrazić, miało wyjątkową strukturę, a poza tym wiedział, że żadna prawdziwa idea nie istnieje rzeczywiś­cie, póki nie istnieją słowa skrojone dla niej na miarę. Zatem (aby posłużyć się mniej odległym porównaniem) myśl, która jedynie wydawała się naga, w rzeczywistości błagała tylko o szaty, mogące uczynić ją widzialną, natomiast słowa przyczajone w oddali nie były wbrew pozorom pustymi łupinami, lecz po prostu czekały, aż myśl od dawna już w nich ukryta zapali je i wprawi w ruch. Sebastian czuł się chwilami dzieckiem, któremu wręczono bezładną plątaninę drutów i kazano sprawić cud, aby stało się światło. No i owszem, sprawiał go raz po raz; czasem nawet nie zdawał sobie sprawy, jak mu się to udaje, kiedy indziej godzinami dłubał w kłębowisku drutów, postępując przy tym, zdawałoby się, zupełnie racjonalnie - a wynik był żaden. Klara zaś, choć przez całe życie nie stworzyła ani jednego wersu prozy czy poezji zasługującej na miano dzieła wyobraźni, tak świetnie rozumiała (na swój sposób dokonując cudu) każdy epizod walk, które staczał Sebastian, że słowa wystukiwa­ne na maszynie były dla niej nie tyle przekaźnikami przyrodzonego im sensu, ile krzywiznami, lukami i zyg­zakami pokazującymi, jak pisarz kroczy po omacku szlakiem idealnej linii wyrazu.

Na tym jednak sprawa się nie kończyła. Wiem, wiem to na pewno - tak jak jestem pewien, że mieliśmy jedne­go ojca: Sebastian lepiej znał rosyjski i posługiwał się nim z większą naturalnością niż angielskim. Łatwo mi uwierzyć, że zaniechawszy na pięć lat mówienia po rosyjsku zdołał narzucić sobie przekonanie, iż stracił tę umiejętność. Ale język to żywe, fizycznie istniejące stwo­rzenie, które nie daje się tak łatwo odprawić. Należy też pamiętać, że zaledwie pięć lat przed napisaniem swej pierwszej książki - to znaczy wtedy, gdy opuszczał Ro­sję - Sebastian dysponował angielszczyzną równie wątłą jak moja. Ja swoją sztucznie ulepszyłem po wielu latach (kosztem ciężkiej pracy, gdy mieszkałem w kraju, gdzie była ona językiem obcym); on natomiast próbował doprowadzić swoją do rozkwitu w naturalnym dla niej środowisku. Rozkwitła zresztą wspaniale, wciąż jednak utrzymuję, że gdyby zaczął pisać po rosyjsku, uniknąłby tego akurat rodzaju lingwistycznych boleści. Dodam, że jestem w posiadaniu listu, napisanego przezeń na krótko przed śmiercią, i ten niedługi list ubrany jest w słowa ruszczyzny tak czystej i bogatej, jak nigdy nie był czysty ani bogaty jego angielski, choć co się tyczy piękna ekspresji, to Sebastian wzniósł się w swych książkach na wyżyny.

Wiem też, że przepisując słowa, które wymotywał ze swego manuskryptu, Klara przestawała czasem stukać w klawisze, lekko marszczyła brwi, unosząc zewnętrzny skraj uwięzionego arkusza odczytywała ostatni wers i mówiła:

- Nie, kochanie. Po angielsku tak się nie powie.

Przez chwilę w nią się wpatrywał, po czym znów podejmował przechadzkę drapieżcy, niechętnie zastana­wiając się nad tą uwagą; dziewczyna czekała w milczeniu, z dłońmi miękko złożonymi na kolanach.

- Nie sposób tego inaczej wyrazić - mruczał w końcu.

- A może by na przykład... - mówiła Klara i rzucała konkretną propozycję.

- No, jeśli chcesz... - odpowiadał.

- Nie upieram się, kochanie. Rób, jak wolisz. Skoro uważasz, że błędy gramatyczne nie zaszkodzą...

- Och, pisz dalej - wołał Sebastian. - Masz rację, pisz już dalej...

W listopadzie 1924 roku Skos pryzmatu został ukoń­czony. Ukazał się drukiem w marcu i zrobił kompletną klapę. O ile mogłem stwierdzić przeglądając gazety z tamtego okresu, raz tylko o nim napomknięto. Pięć i pół linijki w niedzielnym wydaniu, między innymi linijkami, mówiącymi o innych książkach. „Skos pryzmatu stanowi bodajże debiut powieściowy, nie powinno się go zatem oceniać z taką surowością, jak [wcześniej wspomnianą książkę takiego - to - a - takiego]. Jego komizm jest w moim odczuciu niejasny, a niejasności komiczne, ale bardzo możliwe, że istnieje pewien rodzaj beletrystyki, której subtelności zawsze będą mi się wymykały. Jednakże na użytek czytelników lubiących te rzeczy dodam, że pan Knight z wielką imaginacją dzieli włos na czworo w imad­łach imiesłowów.”

Wiosna ta była zapewne najszczęśliwszym okresem w życiu Sebastiana. Wydał na świat jedną książkę i już zaczynał czuć, że druga kopie. Zdrowie nadzwyczaj mu dopisywało. Miał uroczą przyjaciółkę. Nie dręczyła go ani jedna z tych drobnostek, które we wcześniejszych okresach spadały nań czasem z zaciekłością roju mrówek obłażących hacjendę. Klara zanosiła mu listy na pocztę, sprawdzała zawartość paczek z pralni, pilnowała, żeby mu nie zabrakło żyletek, tytoniu i solonych migdałów, do których miał szczególną słabość. Lubił wspólne z Klarą kolacje na mieście, a potem teatr. Po obejrzeniu sztuki niemal zawsze jęczał i wił się jak w konwulsjach, czerpał jednak chorobliwą przyjemność z drobiazgowego anali­zowania komunałów. Kiedy jednym skokiem rzucał się na jakiś nieszczęsny banał, nozdrza rozszerzały mu się w wyrazie zachłanności, niegodziwego zapału, a równo­cześnie w paroksyzmie obrzydzenia zgrzytał trzonow­cami. Panna Pratt pamiętała, jak to przy pewnej okazji jej ojciec, podówczas udziałowiec wytwórni filmowej, za­prosił Sebastiana i Klarę na prywatny pokaz filmu, nakręconego z wielkim nakładem kosztów i przepychem. Główną rolę grał niezwykle przystojny młodzieniec w strojnym turbanie, a fabuła była srodze dramatyczna. W chwili największego napięcia Sebastian ku ogrom­nemu zaskoczeniu i irytacji pana Pratta zaczął się trząść ze śmiechu; Klara też gotowa była parsknąć, ciągnęła go jednak za rękaw, żeby przestał, ale na próżno. Ci dwoje musieli przeżywać razem cudowne chwile. Aż trudno uwierzyć, że ciepła, tkliwości i piękna ich związku nie zgromadził jakiś nieśmiertelny świadek żywota śmiertel­nych, aby sobie tylko znanym sposobem przechować ów plon. Na pewno widywano ich, kiedy przechadzali się po ogrodach Kew, po parku w Richmond (nigdy tam nie byłem, ale nazwy te mają dla mnie wiele powabu), jedli jajka na szynce w uroczej gospodzie podczas letniej włóczęgi po wsiach angielskich albo czytali, siedząc na ogromnej kanapie w pracowni Sebastiana, gdy ogień płonął wesoło, a angielskie Boże Narodzenie zaczynało już przesycać powietrze lekko pikantnymi woniami na podkładzie lawendy i skórzanej tapicerki. Z pewnością był także ktoś, kto podsłuchał, jak Sebastian opowiadał Klarze o niezwykłych sprawach, które zamierzał wyrazić w swej kolejnej książce, zatytułowanej Sukces.

Latem 1926 roku, stoczywszy walkę z jakimś osobliwie krnąbrnym rozdziałem, Sebastian, który wyniósł z tego boju spieczone gardło i zmącony umysł, postanowił zafundować sobie miesiąc wakacji za granicą. Klara musiała jeszcze coś załatwić w Londynie, oświadczyła więc, że dołączy do niego po tygodniu, a najwyżej dwóch. Kiedy wreszcie przybyła do nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej w Niemczech, którą wybrał mój brat, w hotelu o dziwo poinformowano ją, że wyjechał on w nieznanym kierunku, wróci jednak za kilka dni. Klara była zdezorientowana, ale - jak zwierzyła się później pannie Pratt - nieobecność Sebastiana zbytnio jej nie zaniepokoiła ani nie uraziła. Możemy ją sobie wyobrazić jako szczupłą, wysoką postać w niebieskim makintoszu (niebo zachmurzone, pogoda nieprzyjazna), bez wyraź­nego celu przechadzającą się już to promenadą, już to po piaszczystej plaży - opustoszałej, jeśli nie liczyć kilkorga niezłomnych dzieci, trójkolorowych chorągiewek łopo­czących żałobnie w dogorywającej bryzie, gdy stalowo - szare morze łamie się tu i ówdzie w kształt spienionych grzebieni. W dalszej części wybrzeża rósł bukowy las, głęboki i ciemny, podszyty jedynie kępami powoju, którymi upstrzony był falisty, brązowy grunt; wśród prostych, gładkich pni stała dziwna brązowa cisza i jak gdyby czegoś wyczekiwała; Klara pomyślała, że lada chwila niemiecki krasnoludek w czerwonej czapeczce zerknie na nią lśniącymi oczkami spośród liści butwiejących w jakiejś jamie. Wyjęła z walizki kostium kąpielowy i resztę dnia spędziła leżąc na miękkim białym piasku - przyjemnie, acz w lekkiej apatii. Nazajutrz rano znów padało; Klara aż do obiadu siedziała w pokoju i czytała Donne'a; poeta ten odtąd już zawsze kojarzył jej się z bladoszarym światłem deszczowego, mglistego dnia i z zawodzeniem dziecka, które chciało się bawić w kory­tarzu. Wkrótce pojawił się Sebastian. Oczywiście ucieszył się na jej widok, ale zachował się nie całkiem naturalnie. Nerwowy i strapiony, odwracał twarz, ilekroć próbowała spojrzeć mu w oczy. Powiedział, że spotkał kogoś, kogo znał przed stu laty w Rosji i że obaj wybrali się samo­chodem tego znajomego do... tu wymienił nazwę miejs­cowości położonej o parę kilometrów dalej na wybrzeżu.

- Ale co się właściwie stało, kochanie? - spytała Klara, zaglądając w jego ponure oblicze.

- Och, nic, nic - zawołał rozdrażniony. - Nie umiem siedzieć bezczynnie. Brakuje mi mojej pracy - dodał, uciekając spojrzeniem w bok.

- Ciekawe, czy mówisz prawdę - rzekła Klara.

Wzruszył ramionami i przejechał kantem dłoni po zagłębieniu kapelusza, który trzymał w ręku.

- Chodź - powiedział. - Zjedzmy obiad i wracajmy do Londynu.

Ale pierwszy dogodny pociąg odjeżdżał dopiero pod wieczór. Kiedy się przejaśniło, poszli na spacer. Sebastian parokrotnie próbował się rozpromienić, tak jak zwykle się rozpromieniał przy Klarze, ale w końcu przygasł i oboje zamilkli. Weszli w bukowy las. Panowało w nim to samo zagadkowe, ospałe wyczekiwanie; Klara nie przy­znała się Sebastianowi, że raz już była w tym miejscu, on jednak rzekł:

- Dziwnie cichy ten las. Niesamowity, prawda? Czło­wiek prawie się spodziewa, że zobaczy krasnoludka wśród tych zeschłych liści i powoju.

- Słuchaj, Sebastian! - wykrzyknęła nagle Klara, kładąc mu ręce na ramionach. - Chcę wiedzieć, co się dzieje. Może przestałeś mnie kochać. Czy tak?

- Ależ kochanie, co ty pleciesz - odparł z zupełną szczerością. - Chociaż... skoro koniecznie chcesz wie­dzieć... hmmm... Nie bardzo potrafię udawać, a zresztą wolę, żebyś wiedziała. Otóż poczułem piekielny ból w piersi i ramieniu, postanowiłem więc skoczyć do Berlina i dać się zbadać, no a lekarz zapakował mnie do łóżka... czy to coś poważnego? Mam nadzieję, że nie. Poroz­mawialiśmy o tętnicach wieńcowych, dopływie krwi, zatokach Salvy i w sumie dziadek wydał mi się bardzo uczony. W Londynie pójdę do innego doktora i porów­nam diagnozy, chociaż dzisiaj czuję się jak młody bóg...

Przypuszczam, że Sebastian już wtedy wiedział dokład­nie, na jaką chorobę serca cierpi. Jego matka umarła z powodu identycznej dolegliwości; tę rzadką odmianę dusznicy bolesnej część lekarzy nazywa chorobą Lehmanna. Zdaje się jednak, że po pierwszym ataku miał przynajmniej rok wytchnienia, choć co pewien czas czuł w lewym ramieniu dziwne kłucie, jakby wewnętrzne swędzenie.

Znowu wziął się do roboty i pracował systematycznie przez całą jesień, wiosnę i zimę. Pisanie Sukcesu okazało się jeszcze większym mozołem niż praca nad pierwszą po­wieścią, a i potrwało znacznie dłużej, chociaż obie te książki mają podobną objętość. Szczęśliwym trafem do­stałem z pierwszej ręki opis dnia, w którym Sebastian ukończył Sukces. Zawdzięczam to późniejszemu znajo­memu; wiele zresztą impresji przedstawionych w niniej­szym rozdziale powstało, gdy prawdziwość relacji panny Pratt potwierdziły wspomnienia innego z przyjaciół Seba­stiana, aczkolwiek stwierdzić wypada, że iskra, z której buchnął cały ten ogień, w tajemniczy sposób wywodzi się z ujrzanego w przelocie obrazu Klary Bishop, ociężale idącej londyńską ulicą.

Otwierają się drzwi: Sebastian Knight leży z rozkrzyżowanymi rękami i nogami na podłodze swej pracowni. Klara układa arkusze maszynopisu w rów­niutki stosik na biurku. Przybysz zatrzymuje się w pół kroku.

- Nie, Leslie - mówi z podłogi Sebastian. - Nie umarłem. Właśnie skończyłem budować świat i odpoczy­wam, bo mam dziś swój szabas.

10

Skos pryzmatu doceniono w całej pełni dopiero, gdy Sebastian po raz pierwszy odniósł prawdziwy sukces, wtedy zaś i tę powieść wznowił inny wydawca (Bronson), lecz nawet druga edycja sprzedawała się gorzej od Suk­cesu czy Utraconej własności. Jak na debiut powieściowy książka ta dowodzi niezwykle silnej woli twórczej i literac­kiej samokontroli autora. Sebastian Knight swoim zwy­czajem użył w niej parodii jako trampoliny, pozwalającej mu wzbić się w najwyższe rejony poważnych emocji. J. L. Coleman przyrównał go do „błazna, co się dochował skrzydeł, anioła, który przedrzeźniałby koziołkującego gołębia”, i określenie to wydaje mi się wielce trafne. Sprytnie wykorzystując w formie parodii pewne sztuczki, dobrze znane branży literackiej, Skos pryzmatu szybuje prosto w niebo. Sebastian Knight z bez mała fanatyczną nienawiścią tropił wszystko to, co niegdyś iskrzyło się świeżością, zostało jednak znoszone już do cna i teraz tkwi martwe wśród żywych: martwotę pozorującą życie, malowaną i przemalowywaną, wciąż braną za dobrą monetę przez leniwe umysły, trwające w błogiej nie­świadomości, że to zwykły szwindel. Ta czy tamta idea stoczona zgnilizną sama w sobie mogła być całkiem niewinna; można by też twierdzić, że niewielki to grzech, gdy ktoś wytrwale eksploatuje wyświechtany temat lub styl, który dalej bawi i cieszy. Lecz w oczach Sebastiana Knighta najmniejsza błahostka - dajmy na to, przejęty od innego autora sposób prowadzenia detektywistycz­nego wątku - stawała się rozdętym, cuchnącym trupem. Nie miał nic przeciwko „groszowym horrorom”, bo nie obchodziła go zwykła moralność; tym, co niezmiennie go drażniło, była literatura drugorzędna, a nie trzecio - czy n - rzędna, tam bowiem, w książkach od biedy nadających się do czytania, zaczynało się mydlenie oczu - działal­ność z artystycznego punktu widzenia niemoralna. Skos pryzmatu stanowi jednak nie tylko ucieszną parodię re­aliów opowiastki detektywistycznej; jest to zarazem prze­wrotna imitacja wielu innych zjawisk literackich: i tak to na przykład Sebastian, obdarzony niesamowicie czułym węchem, pozwalającym wykryć symptomy utajonego rozkładu, zauważył we współczesnej powieści pewną nawyczkę, a mianowicie modny chwyt polegający na tym, żeby jakąś ludzką zbieraninę umieścić w ograniczonej prze­strzeni (w hotelu, na wyspie, na ulicy). W trakcie rozwoju akcji autor wykpiwa też rozmaite style literackie oraz pewien sposób łączenia mowy niezależnej z narracją i opisami, który to problem eleganckie pióro rozstrzyga, wyszukując tyle wariantów słowa „powiedział”, ile zna­leźć można w słowniku między „bajał” a „zaskowyczał”. Lecz cały ten niejasny komizm jest, powtarzam, dla autora jedynie trampoliną.

Dwanaście osób mieszka w pensjonacie; został on opisany bardzo drobiazgowo, ale żeby podkreślić nutę „wyspiarską”, resztę miasta autor ukazuje w sposób mocno zdawkowy, jako krzyżówkę naturalnej mgły z hy­brydą dekoracji teatralnej i zmory, dręczącej agenta od handlu nieruchomościami. Jak sam daje do zrozumienia, jest to metoda poniekąd bliska praktyce stosowanej w filmie, polegającej na tym, aby główną bohaterkę w nieznośnej wersji z czasów internatu malować jako osóbkę urokliwie odmienną od tłumu pospolitych i zupeł­nie realistycznie ukazanych koleżanek. Jednego z miesz­kańców pensjonatu, niejakiego G. Abesona, marszanda z zawodu, znaleziono zamordowanego w jego własnym pokoju. Komendant miejscowego posterunku policji, opisany wyłącznie pod kątem butów z cholewami, dzwoni do londyńskiego detektywa i prosi go, żeby natychmiast przyjechał. Z powodu całej kombinacji nieszczęśliwych zbiegów okoliczności (detektyw przejeżdża samochodem staruszkę, a potem wsiada do niewłaściwego pociągu), przyjazd ten bardzo się opóźnia. Tymczasem policja gruntownie przesłuchuje lokatorów pensjonatu, a także przypadkowego przechodnia, starego Nosebaga, który akurat znalazł się w hallu, kiedy odkryto zbrodnię. Wszyscy prócz tego właśnie łagodnego, leciwego jegomo­ścia o siwej brodzie, lekko pożółkłej w kącikach ust, z nieszkodliwą pasją kolekcjonującego tabakierki, mogą się wydawać mniej lub bardziej podejrzani - zwłaszcza zaś pewien student szkoły plastycznej, mętna postać: pod jego łóżkiem znaleziono pół tuzina zakrwawionych chus­teczek. Nawiasem warto zauważyć, że dla uproszczenia i „skoncentrowania” całej sytuacji ani jeden służący czy pracownik pensjonatu nie zostaje wymieniony jako kon­kretna osoba i nikt się tym ich nieistnieniem nie przej­muje. Raptem następuje poślizg i w fabule zaczynają się rozmaite przesunięcia (pamiętajmy, że detektyw wciąż jest w drodze, a zesztywniałe zwłoki G. Abesona leżą na dywanie). Pomału wychodzi na jaw, że wszyscy lokatorzy są między sobą na różne sposoby powiązani. Stara dama z numeru 3 okazuje się matką skrzypka z pokoju 11. Powieściopisarz zajmujący sypialnię od frontu jest w rze­czywistości mężem młodej niewiasty z pokoju na trzecim piętrze o oknach wychodzących na tyły hotelu. Student szkoły plastycznej, sprawiający tak mętne wrażenie, to ni mniej, ni więcej tylko brat tejże pani. Uroczysty osobnik o twarzy jak księżyc w pełni, nienagannie uprzejmy wobec wszystkich, jest służącym stetryczałego pułkownika - ten zaś okazuje się ojcem skrzypka. Topnienie podziałów nie ustaje: student szkoły plastycznej zaręcza się z małą tłuścioszką z numeru 5, która jest córką z poprzedniego małżeństwa starej damy. Gdy wreszcie ustalimy, że posiadacz tytułu mistrzowskiego w amatorskim tenisie jest bratem skrzypka, powieściopisarz to ich wuj, a stara dama z pokoju numer 3 jest żoną stetryczałego pułkow­nika, z drzwi pokojów znikną po cichu cyfry, a wątek pensjonatu gładko i bezboleśnie ustąpi miejsca wątkowi wiejskiego dworku, z wszystkimi stąd wynikającymi konsekwencjami. I tu właśnie opowieść nabiera niezwyk­łego piękna. Sama idea czasu, dotychczas ośmieszana (zbłąkany detektyw, co ugrzązł kędyś pośród nocy...), teraz jak gdyby zasnęła, zwinąwszy się w kłębek. Życie każdej z wymienionych postaci zaczyna lśnić prawdziwą, ludzką doniosłością, a zapieczętowane drzwi pokoju G. Abesona wiodą już tylko do zapomnianej przez wszystkich komórki. Nowa fabuła, nowy dramat, nie związany z początkiem opowieści, który tym samym zostaje wy­pchnięty w sferę snów, zdaje się walczyć o byt i rwać ku światłu. Lecz właśnie gdy czytelnik zaczyna się czuć cał­kiem bezpiecznie w mile rzeczywistej atmosferze, a gracja i dostojeństwo stylu pozwalają się spodziewać po autorze jakowychś wzniosłych, głębokich zamysłów, rozlega się humorystyczne pukanie do drzwi i wchodzi detektyw. Znowu nurzamy się w grzęzawisku parodii. Detektyw to cwaniak mówiący londyńską gwarą; jest to tak urządzo­ne, żeby czytelnik myślał, iż postać została świadomie udziwniona; nie mamy tu bowiem do czynienia z parodią książek w stylu Sherlocka Holmesa, lecz z parodią reakcji współczesnych pisarzy, odchodzących od tego stylu. Znów się zaczyna przesłuchiwanie lokatorów. Rozszyfrowuje się nowe poszlaki. Poczciwina Nosebag szwenda się tam i sam, okropnie roztargniony i cał­kowicie nieszkodliwy. Tłumaczy, że wstąpił tylko na chwilę, bo chciał spytać, czy nie ma wolnego pokoju. Wygląda na to, że lada chwila autor bezlitośnie wykorzys­ta stary gag, polegający na tym, aby pozornie największe niewiniątko okazało się łotrem nad łotrami. Wtem łapsa zaczynają interesować tabakierki.

- Siemasz z rana - powiada. - A śtuka? Co pan powisz?

Nagle wtarabania się policjant, bardzo czerwony na twarzy, i melduje, że trup znikł. Na to detektyw:

- Co znaczy znik? Policjant:

- Znikł, szefie. Nie ma go w pokoju.

Przez chwilę wszystko trwa w groteskowym zawiesze­niu.

- Wydaje mi się - mówi cicho stary Nosebag - że znam wyjaśnienie.

Wolno i bardzo ostrożnie odczepia brodę, zdejmuje perukę i ciemne okulary, odsłaniając twarz G. Abesona.

- Widzicie państwo - powiada Abeson z uśmie­chem skruchy. - Być zamordowanym to żadna przyjem­ność.

Starałem się jak najdokładniej pokazać mechanizm książki, a przynajmniej niektóre jego części. Jej czar, dowcip i patos ocenić można tylko czytając ją samemu. Lecz ku oświeceniu tych, których jej uporczywa zmien­ność stropiła - albo po prostu zbrzydziła, widzą bowiem coś sprzecznego z samym pojęciem „ładnej książki” w fakcie, że okazuje się ona znienacka książką całkiem inną - jedno chciałbym zauważyć: z czytania Skosu pryzmatu można mieć całe mnóstwo przyjemności, zro­zumiawszy, że bohaterami tej powieści są (mówiąc z grubsza) „metody kompozycji”. To tak, jakby malarz powie­dział: patrzcie, pokażę wam nie tyle namalowany pejzaż, ile namalowane na płótnie rozmaite sposoby malowania pejzażu, i wierzę, że gdy wszystkie harmonijnie się stopią, ukażą wam krajobraz takim, jakim chcę, żebyście go ujrzeli. W swej pierwszej książce Sebastian doprowadził ten eksperyment do logicznego i zadowalającego końca. Poddając próbie ad absurdum tę czy tamtą manierę literacką i kolejno odrzucając jedną po drugiej, wydedukował ostatecznie własny styl, aby w pełni go wykorzystać w następnej książce, zatytułowanej Sukces. Wydaje się, że wzniósł się tu o poziom wyżej, gdy bowiem podstawą pierwszej powieści były literackie metody kompozycji, druga zajmuje się głównie metodami, wedle których los komponuje żywoty ludzkie. Przestrzegając naukowej dokładności podczas klasyfikowania, badania i selek­cjonowania bezmiaru danych (samo ich zgromadzenie możliwe było jedynie przy podstawowym założeniu, że autor jest w stanie dowiedzieć się o swych postaciach czego tylko zechce, a zdolność tę ogranicza wyłącznie sposób i cel doboru informacji, bo przecież nie idzie tu o to, aby na oślep uzbierać wielką rupieciarnię bezwartoś­ciowych szczegółów, lecz o metodyczne dążenie w jasno wytyczonym kierunku), Sebastian Knight całe trzysta stron Sukcesu poświęca dociekaniom tak skomplikowa­nym, jakie mało który pisarz dotychczas podejmował. Dowiadujemy się, że komiwojażer nazwiskiem Percival Q na pewnym etapie życia i w pewnych okolicznościach poznaje dziewczynę, asystentkę iluzjonisty, i odtąd żyją razem szczęśliwie. Ich pierwsze spotkanie jest, przynaj­mniej na pozór, dziełem przypadku: w dniu strajku kierowców autobusów oboje jadą autem życzliwego nieznajomego. Tak właśnie wygląda formuła powieści: jeśli opisane zdarzenie uznamy za fakt rzeczywisty, nie wyda się ani trochę interesująca, zbadana pod pewnym szczególnym kątem stanie się jednak źródłem dużej radości intelektualnej i wielką podnietą dla umysłu. Zadaniem autora jest dowiedzieć się, jak doszło do powstania tej formuły; wzywa on na pomoc całą magię i siłę swej sztuki, aby dokładnie ustalić, co właściwie sprawiło, że zetknęły się dwa życiorysy; książka ta jest w gruncie rzeczy przepyszną ruletką prawdopodo­bieństw, czy - jak kto woli - drążeniem zagadki etiologii zdarzeń aleatorycznych. Możliwości wydają się nieograniczone. Autor podąża za kilkoma oczywistymi poszlakami, ze zmiennym powodzeniem. Krocząc wstecz odkrywa, czemu strajk wyznaczono na ten akurat dzień: okazuje się, że u korzenia sprawy tkwi odwieczna predylekcja pewnego polityka do liczby 9. Ślad ten wiedzie donikąd, toteż go porzucamy (po drodze pozwolił nam jednak być świadkami gorącej dyskusji partyjnej). Inny fałszywy trop prowadzi za nieznajomym automobilistą. Próbujemy się dowiedzieć, kto on zacz i czemu w danym momencie przejeżdżał daną ulicą; lecz ustaliwszy, że od dziesięciu lat w każdy dzień powszedni o tej porze jeździ tamtędy do biura, nie stajemy się ani trochę mądrzejsi. Chcąc nie chcąc musimy więc założyć, że zewnętrzne okoliczności towarzyszące wiadomemu spotkaniu nie stanowią próbki oddziaływania losu na dwa egzemplarze ludzkie, ale samoistny byt, stały punkt bez znaczenia przyczynowego; z czystym sumieniem zwracamy się za­tem ku zagadnieniu, czemu spośród całej ludzkości właśnie Q i dziewczyna imieniem Anna musieli się zejść i przez minutę stać ramię w ramię w tym akurat miejscu przy krawężniku. Przez pewien czas śledzimy więc losy dziewczyny, zdążając wstecz, potem losy mężczyzny, porównujemy dane i znów ruszamy tropem obu życio­rysów.

Dowiadujemy się ciekawych rzeczy. Dwie linie, które w końcu zbiegły się w jednym punkcie, nie są bokami trójkąta, rozchodzącymi się równomiernie ku niewiado­mej podstawie, lecz suną faliście, czasem oddalone, kiedy indziej zaś niemal styczne. Innymi słowy, ci dwoje już co najmniej dwukrotnie nic o tym nie wiedząc o mało się nie spotkali. W obu wypadkach los, zdawałoby się, z najwyż­szą starannością zaaranżował ich spotkanie; uruchamiał to tę, to znów inną możliwość; maskował wyjścia i przemalowywał drogowskazy; uchwytem skradających się palców zacieśniał siatkę, w której trzepotały motyle; najdrobniejszym zdarzeniom wyznaczał pory, niczego nie pozostawiając przypadkowi. Autor ukazuje nam owe tajne przygotowania w fascynujący sposób, ogarniając nadludzko bystrym spojrzeniem wszystkie barwy miejsc i sytuacji. Lecz za każdym razem maleńki błąd (cień skazy, zamulony otwór niedoglądanej możliwości, kap­rys wolnej woli) psuje determiniście zabawę i linie dwóch życiorysów zaczynają się rozchodzić ze zdwojoną pręd­kością. Oto Percival Q już, już ma pójść na przyjęcie, na które los pokonując niezliczone trudności zdołał sprowa­dzić Annę, ale nie pójdzie, bo w ostatniej chwili pszczoła użądliła go w wargę; oto Annie nerwy płatają figla i dziewczyna nie dostaje starannie dla niej zaklepanej posady w biurze rzeczy znalezionych, gdzie pracuje brat pana Q. Jednakże los nazbyt jest wytrwały, aby miał się zrazić porażką. Gdy zaś jego wysiłki uwieńczy w końcu powodzenie, stanie się to za sprawą machinacji tak delikatnych, że kiedy ci dwoje nareszcie się spotkają, dobrze naoliwiony mechanizm nawet nie zadźwięczy.

Nie będę bardziej szczegółowo streszczał tej pięknej, zręcznie napisanej powieści. Jest ona najpopularniejszym utworem Sebastiana Knighta, choć trzy późniejsze ksią­żki pod wieloma względami ją przewyższają. Podobnie jak wtedy, gdy prezentowałem Skos pryzmatu, tak i teraz chcę tylko pokazać mechanizm - być może ze szkodą dla wrażenia, jakie wywiera ta powieść dzięki samemu swemu pięknu, niezależnemu od zmyślnych rozwiązań. Co wię­cej, zawiera ona fragment w tak przedziwny sposób związany z życiem wewnętrznym Sebastiana z okresu szlifowania końcowych rozdziałów, że warto go tu przy­toczyć jako przeciwwagę dla wcześniejszych spostrzeżeń, odnoszących się raczej do meandrów mózgu pisarza aniżeli do emocjonalnej strony jego sztuki.

William [pierwszy narzeczony Anny, zwichrowany niewieściuch, który z nią potem zerwie] jak zwykle odprowadził ją do domu i trochę przytulił w mrocznej niszy przy drzwiach. Nagle poczuła, że mężczyzna ma mokre policzki. Zakrył twarz ręką i zaczął szukać po kieszeniach chusteczki.

- W raju pada - rzekł. - ...cebula szczęścia... biedny Wiluś kląska jak wilga w wilię deszczu.

Pocałował ją w kącik ust, po czym z cichym bulgotem wydmuchał nos.

- Dorośli mężczyźni nie płaczą - powiedziała Anna.

- Ale ja nie jestem dorosły - zaskamlał William. - Księżyc jest dziecinny, ten mokry chodnik też jest dziecin­ny, a miłość to bobas, kapryszący wśród kapryfolium...

- Proszę cię, przestań - rzekła Anna. - Wiesz, że nie cierpię, kiedy się wysilasz na takie wywijasy.

- Kiedy się wywiliam - westchnął. Znów ją pocało­wał; przez chwilę stali niczym miękki, ciemny posąg o dwóch głowach, niewyraźnie widocznych w ciemności. Policjant przechodzący z nocą na smyczy przystanął i dał jej obwąchać skrzynkę na listy.

- Jestem tak samo szczęśliwa jak ty - powiedzia­ła Anna - ale wcale nie chce mi się płakać ani bajdurzyć.

- Czy nie rozumiesz - szepnął - że szczęście nawet będąc u szczytu tylko błaznuje w obliczu własnej śmiertel­ności?

- Dobranoc - odparła Anna.

- Jutro o ósmej! - zawołał, gdy mu się wymknęła. Lekko poklepał drzwi i ruszył ulicą. Jest taka ciepła i ładna, myślał, i kocham ją, ale wszystko na nic, na nic, bo przecież umieramy. To nie do zniesienia, ten poślizg wstecz, w przeszłość. Ostatni nasz dzisiejszy pocałunek jest martwy, Kobieta w bieli [film, który obejrzeli tegoż wieczora] to zimny trup, ten policjant, co przed chwilą przechodził, też już nie żyje, i nawet drzwi są równie martwe jak tkwiący w nich gwóźdź. Ta ostatnia myśl też już umarła. Coates [lekarz] słusznie twierdzi, że serce mam za małe jak na moje rozmiary. I koszmary. Szedł, mówiąc do siebie, a jego cień już to dostawał długiego nosa, już to dygał, ilekroć mijając latarnię półkoliście przemykał w tył. Wróciwszy do swego okropnego miesz­kania William długo wdrapywał się na ciemne schody. Nim się położył, zapukał do drzwi starego iluzjonisty; kiedy wszedł, tamten stał w samej bieliźnie i uważnie oglądał trzymane w ręku czarne spodnie.

- No i...? - spytał William.

- Mój słownik trochę im nie pasuje - odparł zapyta­ny - ale chyba i tak dostanę angaż.

William usiadł na łóżku i powiedział:

- Powinieneś ufarbować włosy.

- Więcej mam na głowie łysiny niż siwizny - rzekł iluzjonista.

- Czasem się zastanawiam - powiedział William - gdzie się podziewa wszystko to, co z nas obłazi. No bo gdzieś przecież musi się podziewać... wiesz, wszystkie te wypadnięte włosy, obcięte paznokcie...

- Znowuż dałeś w gaz - bez większego zaciekawie­nia stwierdził iluzjonista. Spędził Williama z łóżka, żeby wsunąć pod materac spodnie, które przedtem starannie złożył. William usiadł na krześle, a gospodarz dalej robił swoje; zjeżyły mu się włosy na łydkach, zesznurował usta, dłońmi tkliwie muskał nogawki.

- Jestem po prostu szczęśliwy - powiedział William.

- Nie wyglądasz - z niezmienną powagą rzekł staruszek.

- Mogę ci kupić królika? - spytał William.

- Jakby co, to wypożyczę - odparł iluzjonista, przeciągając słowo «wypożyczę» niby wstęgę bez końca.

- Śmieszny zawód - rzekł William. - Zajęcie dla obłąkanego kieszonkowca, gadka - gratka. Grosze w czapce żebraka i omlet w twoim cylindrze. Absurdalnie to samo.

- Przywykliśmy do obelg - powiedział iluzjonista. Z całym spokojem zgasił światło, a William wyszedł po omacku. Książki na łóżku w jego pokoju najwyraźniej nie miały ochoty ruszyć się z miejsca. Rozbierając się wyob­rażał sobie zakazane rozkosze pralni zalanej słońcem: błękitna woda i szkarłatne nadgarstki. Wolno mu błagać Annę o upranie koszuli? Naprawdę znów ją rozgniewał? Czyżby wierzyła, że kiedyś się pobiorą? Malutkie blade piegi na lśniącej skórze tuż pod jej niewinnymi oczami. Prawa jedynka lekko wystaje. Miękka, ciepła szyja. Znów poczuł napór łez. Czy z Anną stanie się to samo, co z May, Judy, Juliette, Augusta i z całą resztą węgielków jego miłości? Usłyszał, że tancerka w sąsiednim pokoju zamy­ka drzwi, myje się, z głośnym stukotem odstawia dzba­nek, melancholijnie chrząka. Coś upadło z brzękiem. Iluzjonista zaczął chrapać.”

11

Szybkimi krokami zbliżam się do przełomowego punktu w życiu uczuciowym Sebastiana, ale gdy wykonanej pracy przyglądam się w bladym świetle czekającego mnie jeszcze zadania, czuję się dziwnie niezręcznie. Czy przed­stawiłem życie Sebastiana z taką wiernością, z jaką zamierzałem to uczynić i jaką mam nadzieję osiągnąć, streszczając życia tego końcowy okres? Koszmarna sza­motanina z cudzoziemską stylistyką i kompletny brak doświadczenia literackiego - nie są to rzeczy, z których można by czerpać zbytek wiary w siebie. Ale choćby nie wiedzieć ile potknięć zdarzyło mi się w dotychczas napisanych rozdziałach, postanowiłem wytrwać, a wspie­ra mnie w tym postanowieniu skryta świadomość, iż cień Sebastiana nie narzucając się próbuje przyjść mi z pomocą.

Otrzymałem także pomoc mniej abstrakcyjnej natury. Poeta P. G. Sheldon, który między rokiem 1927 a 1930 często widywał Klarę i Sebastiana, zechciał łaskawie podzielić się ze mną wszystkimi posiadanymi informac­jami, gdy zgłosiłem się do niego wkrótce po owym dziwnym, połowicznym spotkaniu z Klarą. On też w kilka miesięcy później (kiedy praca nad niniejszą książką była już w toku) doniósł mi o nieszczęsnym losie Klary. Sprawiała wrażenie takiej normalnej, zdrowej kobiety, dlaczego więc wykrwawiła się na śmierć obok pustej kołyski? Powiedział mi, jak się ucieszyła, gdy Sukces nie zadał kłamu swemu tytułowi. Bo też tym razem był to naprawdę sukces. Czemu tak jest, czemu znakomita książka robi klapę, a tymczasem inna, nie ustępująca jej znakomitością, zbiera zasłużone laury, na zawsze pozo­stanie do pewnego stopnia tajemnicą. Podobnie jak w przypadku swej pierwszej powieści, tak i teraz Sebas­tian palcem nie kiwnął, nie poruszył najmniejszego trybiku, żeby zapewnić Sukcesowi błyskotliwe zapowiedzi i gorący aplauz. Kiedy biuro wycinków prasowych zaczęło go zasypywać próbkami pochwał, nie chciał ani opłacić jego usług, ani dziękować życzliwym krytykom. Wyrażanie wdzięczności komuś, kto spełniał jedynie swą powinność oznajmiając, co sądzi o książce, wydawało mu się rzeczą niestosowną, wręcz zniewagą, ponieważ suge­rowałoby, że w beznamiętnej ocenie, dokonanej z mroź­nym spokojem, jest jednak miejsce dla letniego człowie­czeństwa. Co więcej, gdyby raz zaczął, musiałby odtąd dziękować za każdy poświęcony mu wers, bo inaczej recenzent poczułby się urażony nagłym zaniedbaniem; w końcu zaś narosłoby tyle mącącego w głowie, wilgot­nego ciepełka, że mimo powszechnie znanej rzetelności tego lub owego krytyka wdzięczny autor nigdy już nie byłby całkiem pewien, czy tu i ówdzie nie wkradła się na paluszkach osobista sympatia.

Sława jest w naszych czasach zjawiskiem zbyt po­spolitym, aby wolno było ją mylić z trwałym blaskiem, jaki otacza zasługujące nań książki. Cokolwiek jednak z tego stało się udziałem Sebastiana, Klara postanowiła się tym cieszyć. Chciała przyjmować ludzi, kiedy chcieli widzieć się z Sebastianem, ale on zdecydowanie oglądać ich nie chciał. Chciała słuchać, jak nieznajomi mówią o Sukcesie, lecz Sebastian twierdził, że książka ta już go nie interesuje. Chciała, żeby wstąpił do któregoś z klubów literackich i nawiązał stosunki z innymi pisarzami. Ow­szem, parokrotnie włożył i zdjął krochmaloną koszulę, nie wyrzekłszy ani słowa w czasie kolacji wydanej na jego cześć. Czuł się nie najlepiej. Źle sypiał. Dostawał napa­dów furii, co dla Klary było nowością. Gdy kiedyś po południu pracował nad Dziwną górą, usiłując nie zgubić stromego, śliskiego szlaku wśród mrocznych turni neuralgii, weszła do pracowni i spytała najłagodniejszym tonem, na jaki umiała się zdobyć, czy nie przyjąłby gościa.

- Nie - odparł, szczerząc zęby w stronę słowa, które dopiero co napisał.

- Ale kazałeś mu przyjść o piątej i...

- No i masz, czego chciałaś... - zawołał Sebastian, ciskając wiecznym piórem prosto w zaszokowaną biel ściany. - Czy nie możesz dać mi spokojnie popraco­wać - krzyknął, crescendo wznosząc głos, aż P. G. Sheldon, grający z Klarą w szachy w sąsiednim pokoju, wstał i zamknął drzwi do hallu, w którym czekał jakiś potulny człowieczek.

Czasem wpadał w szalony, figlarny nastrój. Pewnego popołudnia obmyślił wraz z Klarą i kilkoma przyjaciółmi prześliczną psotę, wymierzoną w kogoś, do kogo wybie­rali się całą grupą po kolacji. Ciekawe, że Sheldon kompletnie zapomniał, co właściwie wtedy uknuto. Seba­stian raz po raz wybuchał śmiechem i obracał się na pię­cie, stukając pięścią o pięść, jak to miał w zwyczaju, gdy był czymś szczerze ubawiony. Wszyscy mieli już wychodzić, panował ogólny zapał i tak dalej, Klara zatelefonowała po taksówkę, jej nowe srebrne buciki migotały i nawet sama znalazła torebkę, gdy raptem Sebastian jakby zupełnie stracił zainteresowanie przedsię­wzięciem. Zrobił znudzoną minę i zaczął ziewać w okro­pnie irytujący sposób, prawie nie otwierając ust; wkrótce oznajmił, że wyprowadzi psa na spacer i zaraz potem się położy. Miał w tamtych czasach małego czarnego bul­doga, który w końcu zachorował i trzeba go było uśpić. Dziwna góra została ukończona, po niej przyszła kolej na Albinosy w czerni i wreszcie trzecie, a zarazem ostatnie opowiadanie Sebastiana, Druga strona księżyca. Pamięta­cie państwo tę uroczą postać, która w nim występuje? Tego potulnego człowieczka, co czeka na pociąg, a póź­niej trzema różnymi sposobami pomaga trzem nieszczęs­nym pasażerom? Ów jegomość, niejaki Siller, to jeden z najbardziej żywych bohaterów Sebastiana, a zarazem ostatni przedstawiciel „wątku badawczego”, wcześniej przeze mnie omówionego w związku ze Skosem pryzma­tu i Sukcesem. Wręcz ma się wrażenie, że pewna idea narastała w dwóch książkach, aby wreszcie wybuchnąć, przybierając rzeczywistą, fizyczną postać - i oto kłania się pan Siller, odrobiony co do najdrobniejszego szczegó­łu przyzwyczajeń i manier, dotykalny i jedyny w swoim rodzaju: krzaczaste brwi i skromny wąs, miękki koł­nierzyk i jabłko Adama, „ruchome niczym brzuchaty kształt szpicla za arrasem”, piwne oczy, usiany żyłka­mi o winnej czerwieni krzepki nochal, „którego kon­tur nasuwał pytanie, czy aby narząd ten nie zgubił gdzieś garbu”; czarny krawacik i stary parasol („kaczka w głę­bokiej żałobie”); czarna gęstwa w nozdrzach; i ta prze­piękna niespodzianka, lśniąca doskonałość, obnażana, ilekroć pan Siller zdejmuje kapelusz. Lecz im lepsze owoce dawała praca, tym gorzej czuł się sam autor - zwłaszcza w przerwach. Sheldon uważa, że świat ostatniej książki, jaką Sebastian miał napisać w kilka lat później (Wątpliwy asfodel), już wtedy rzucał cień na całe jego otoczenie, a wcześniejsze powieści i opowiadania to jedynie barwne maski, szczwani kusiciele, pod pozorem artystycznej przygody wiodący go nieomylnie do bliskiego a groźnego celu. Klarę darzył zapewne tym samym co zawsze uczuciem, jednakże dojmujące przeświadczenie o własnej śmiertelności sprawiało, że ich związek wyda­wał się może bardziej kruchy, niż był w istocie. Z kolei Klara, niewinna i pełna jak najlepszych chęci, przez zwykłą nieuwagę zamarudziła w miłym, słonecznym zakątku życia Sebastiana, on jednak niedługo tam zaba­wił; teraz więc pozostała w tyle, nie bardzo wiedząc, czy próbować go doścignąć, czy raczej przywołać z po­wrotem. Wciąż była radośnie zaabsorbowana, no bo ktoś musiał przecież prowadzić literackie interesy Sebastiana i w ogóle porządkować mu codzienność, a choć Klara z pewnością czuła, że coś idzie na opak i niebezpiecznie byłoby stracić kontakt z życiem płynącym w jego wyobra­źni, prawdopodobnie pocieszała się myślą, iż to tylko chwilowy niepokój i wszystko „samo pomału się ułoży”. Oczywiście nie mogę tu poruszyć intymnej strony ich związku, bo po pierwsze śmieszny byłbym, gdybym dyskutował o czymś, czego nikt nie potrafi stwierdzić z całą pewnością, po wtóre zaś sam dźwięk słowa „seks” z jego wulgarnym sykiem i końcówką „ks, ks”, przywo­dzącą na myśl kocią muzykę, wydaje mi się tak pusty, że chcąc nie chcąc powątpiewam, czy za słowem tym kryje się cokolwiek rzeczywistego. A gdy w rozważaniach nad jakimkolwiek ludzkim problemem przyznaje się „sek­sowi” specjalną pozycję albo co gorsza pozwala, aby „idea seksu” przepajała i „tłumaczyła” wszystkie inne sprawy, jest to moim zdaniem poważny błąd w rozumo­waniu. „Załamanie się fali nie wyjaśnia zagadki morza, zawartej między księżycem a wężem morskim; lecz sadza­wka w zagłębieniu skalnym to też woda, tak jak usiana diamentowymi zmarszczkami droga do Kitaju” (Druga strona księżyca).

Miłość fizyczna to tylko jeden więcej sposób powie­dzenia tego samego, nie zaś specjalna nuta seksofonowa, którą, gdy raz zostanie usłyszana, powtarzają echem wszystkie inne rejony duszy” (Utracona własność, strona 82). „Wszelkie zjawiska należą do tego samego rzędu zjawisk, a sprawia to jedność ludzkiego postrzegania, jedność indywidualności, jedność materii, czymkolwiek byłaby materia. Spośród wszystkich liczb rzeczywista jest tylko jedynka, pozostałe są zaledwie jej powtórzeniami” (tamże, strona 83). Choćbym nawet wiedział ze źródła zasługującego na zaufanie, że Klara w roli kochanki nie całkiem spełniała wymagania Sebastiana, i tak do głowy by mi nie przyszło wskazać ten akurat rodzaj niezadowo­lenia jako powód ogólnego rozgorączkowania i ner­wowości mego brata. Ponieważ jednak był on niezadowo­lony z życia w ogóle, tonacja romansu także mogła go nie zadowalać. Proszę zauważyć, że używam słowa „niezado­wolenie” w sposób daleki od precyzji, bo nastrój Sebas­tiana był w tamtej epoce czymś znacznie bardziej skom­plikowanym niż zwykły Weltschmerz czy blues. Odczuć ten nastrój można jedynie za pośrednictwem jego ostat­niej książki, zatytułowanej Wątpliwy asfodel. W omawia­nym okresie jawiła się ona dopiero jako odległa mgiełka, wkrótce jednak miała się stać konturem wybrzeża. W 1929 roku słynny kardiolog, doktor Oates, poradził Sebastianowi spędzić miesiąc w Blaubergu w Alzacji; prowadzono tam pewną terapię, która w kilku podob­nych przypadkach okazała się zbawienna. Zapadło, jak się wydaje, milczące postanowienie, że Sebastian pojedzie sam. Kiedy przed wyjazdem panna Pratt, Sheldon i Klara spotkali się u niego na herbacie, był pogodny i gadatliwy; pokpiwał z Klary, bo upuściła swoją zmiętą chusteczkę między rzeczy, które pakowała mu do walizki w jego zrzędnej przytomności. Wtem rzucił się Sheldonowi do mankietu (nigdy nie nosił zegarka na ręku), zerknął na cyferblat i nagle zaczął okropnie się spieszyć, chociaż do odjazdu została jeszcze prawie godzina. Klara nie propo­nowała, że go odprowadzi, wiedząc, jak on tego nie lubi. Pocałował ją w skroń; Sheldon pomógł mu wynieść walizkę (czy już wspomniałem, że oprócz bliżej nie określonej sprzątaczki oraz kelnera, przynoszącego po­siłki z pobliskiej restauracji, Sebastian nie miał służby?). Po wyjściu gospodarza tamci troje usiedli na chwilę w milczeniu.

Raptem Klara odstawiła czajniczek na stół i powie­działa:

- Coś mi się zdaje, że moja chusteczka chciała z nim pojechać. Mam wielką ochotę pójść za tym podszeptem.

- Nie bądź niemądra - rzekł pan Sheldon.

- Czemu nie? - spytała.

- Jeżeli chcesz złapać ten sam pociąg... - zaczęła panna Pratt.

- Czemu nie? - powtórzyła Klara. - Mam na to czterdzieści minut. Pobiegnę do domu, spakuję kilka drobiazgów, wskoczę do taksówki...

Tak też zrobiła. Nie wiadomo, co się wydarzyło na dworcu Królowej Wiktorii, ale mniej więcej po godzinie Klara zadzwoniła do Sheldona, który tymczasem wrócił do siebie, i dość żałośnie się podśmiewając powiedziała mu, że Sebastian nie pozwolił jej nawet poczekać na peronie, aż pociąg odjedzie. Dokładnie sobie wyobrażam, jak się zjawiła - z walizką, gotowa rozchylić wargi w żartobliwym uśmiechu, zamglonymi oczyma zaglądała w okna pociągu, szukając Sebastiana, i wreszcie go ujrzała, a może to on pierwszy ją zobaczył...

- Cześć, jestem - powiedziała zapewne radosnym tonem, może troszkę zanadto radosnym...

Po kilku dniach napisał jej, że miejscowość jest bardzo przyjemna, a on czuje się świetnie. Potem zapadło milczenie, i dopiero gdy Klara wysłała pełen niepokoju telegram, nadeszła kartka z wiadomością, że Sebastian skraca pobyt w Blaubergu, a nim wróci do domu, zatrzyma się na tydzień w Paryżu.

Pod koniec owego tygodnia zadzwonił do mnie i zje­dliśmy razem kolację w rosyjskiej restauracji. Nie wi­działem go od 1924 roku, a był już 1929. Sebastian wyglądał jak człowiek przemęczony i chory, a z po­wodu swej bladości wydawał się także nie ogolony, cho­ciaż dopiero co wyszedł od fryzjera. Na karku miał czy­rak zalepiony różowym plastrem. Zapytał mnie o róż­ne moje sprawy i po chwili obaj poczuliśmy, że pod­trzymywanie rozmowy kosztuje nas wiele trudu. Spy­tałem, co się stało z miłą dziewczyną, z którą go ostat­nio widziałem.

- Z jaką dziewczyną? - zdziwił się. - A, z Klarą. W porządku. Jesteśmy prawie małżeństwem.

- Wyglądasz, jakbyś był trochę złachany - powie­działem.

- Gwiżdżę na to. Zjesz pielmieni?

- Że też jeszcze pamiętasz, jak smakują.

- Niby dlaczego miałbym nie pamiętać? - spytał oschle.

Przez kilka minut jedliśmy, nie mówiąc ani słowa. Potem wypiliśmy kawę.

- Mówisz, że jak się ta miejscowość nazywała? - za­pytałem. - Blauberg?

- Tak, Blauberg.

- Udał ci się pobyt?

- Zależy, co dla kogo znaczy „udał” - gdy to mówił, drgnęły mu mięśnie szczęk: zdławił w zarodku ziewnię­cie. - Przepraszam - dodał. - Mam nadzieję przespać się w pociągu.

Nagle zaczął mi gmerać przy nadgarstku.

- Wpół do dziewiątej - odparłem.

- Muszę zadzwonić - mruknął i pomaszerował przez restaurację, trzymając w ręku serwetkę. Po pięciu minutach wrócił z serwetką do połowy wepchniętą w kie­szeń płaszcza. Wyciągnąłem mu ją stamtąd.

- Słuchaj - powiedział. - Strasznie mi przykro, ale muszę już iść. Zapomniałem, że mam spotkanie.

Zawsze mnie to dręczyło - pisze Sebastian Knight w Utraconej własności - że ludzie w restauracjach nigdy nie dostrzegają tych ożywionych tajemnic, które przyno­szą im potrawy, odbierają płaszcze w szatni i zawczasu otwierają drzwi. Przypomniałem kiedyś pewnemu czło­wiekowi interesu, z którym parę tygodni wcześniej zjad­łem lunch, że szatniarka podająca nam kapelusze miała w uszach watę. Odparł z zakłopotaną miną, że nie zauważył żadnej szatniarki, w ogóle nikogo... Ktoś, kto nie dostrzega zajęczej wargi taksówkarza, bo tak się spieszy, jest z mojego punktu widzenia monomanem. Często czuję się, jakbym siedział wśród ślepców lub szaleńców, kiedy pomyślę, że w całym tym tłumie mnie jednego zastanawia leciuteńkie chromanie dziewczyny sprzedającej słodycze.”

Kiedy po wyjściu z restauracji ruszyliśmy, żeby stanąć w ordynku pośród łowców taksówek, jakiś starzec o męt­nym wejrzeniu zwilżył kciuk i próbował wręczyć Sebas­tianowi, mnie lub nam obu drukowane reklamówki. Żaden z nas nie przyjął ulotek: patrząc prosto przed siebie zlekceważyliśmy ofertę. Ponurzy marzyciele.

- No, to do widzenia - powiedziałem, kiedy Sebas­tian skinął na taksówkę.

- Odwiedź mnie kiedyś w Londynie - rzekł, równo­cześnie zerkając przez ramię. - Zaraz, zaraz - dodał. - Tak nie można. Zignorowałem żebraka...

Zostawił mnie na moment i wnet wrócił z karteluszkiem w ręce. Przeczytał go dokładnie, zanim wyrzucił.

- Podwieźć cię? - spytał.

Czułem, że nie może się doczekać, kiedy wreszcie mnie się pozbędzie.

- Nie, dziękuję - powiedziałem. Nie dosłyszałem, jaki adres podał taksówkarzowi, ale pamiętam, że kazał mu szybko jechać.

Gdy wrócił do Londynu... Nie, tutaj nić opowiadania się rwie i muszę poprosić kogoś, żeby na nowo związał jej pasma.

Czy Klara od razu spostrzegła, że coś się zmieniło? Czy od razu zaczęła podejrzewać, co mianowicie? Może spróbujemy odgadnąć, z jakimi pytaniami zwróciła się do mego brata, jak on jej na to odpowiedział i co ona z kolei rzekła? Nie, lepiej nie... Sheldon zobaczył się z nimi tuż po powrocie Sebastiana i stwierdził, że ten jakoś dziwnie wygląda. Ale i przedtem wyglądał dziwnie...

- Wkrótce zaczęło mnie to niepokoić - zwierzył mi się pan Sheldon. Spotkał się z Klarą w cztery oczy i spytał, czy jej zdaniem Sebastian dobrze się czuje.

- Sebastian? - odparła Klara z okropnym, powol­nym uśmiechem. - Sebastian zwariował. Kompletnie zwariował - powtórzyła, szeroko otwierając jasne oczy. - Przestał się do mnie odzywać - dodała cichutko.

Potem Sheldon spotkał się z Sebastianem i jego z kolei spytał, w czym tkwi problem.

- A co ci właściwie do tego? - odrzekł Sebastian z nieco żałosnym opanowaniem.

- Lubię Klarę - powiedział Sheldon - i chciałbym wiedzieć, czemu się snuje jak potępiona dusza.

(Klara dzień w dzień odwiedzała Sebastiana i przesia­dywała w różnych dziwnych kątach, w których nigdy dotąd nie siadała. Czasem przynosiła mu słodycze albo krawat. Słodycze leżały nietknięte, a krawat zwisał bez życia z oparcia krzesła. Myślałby kto, że dziewczyna przechodzi przez Sebastiana niczym duch. Po pewnym czasie znikała równie bezszelestnie, jak się pojawiła.) - No, stary - rzekł Sheldon. - Wal. Co jej zrobiłeś?

12

Sheldon nic a nic z niego nie wyciągnął. Wszystkiego dowiedział się bezpośrednio od Klary, ale było tego bardzo niewiele. Po powrocie do Londynu Sebastian zaczął dostawać listy w języku rosyjskim, pochodzące od kobiety, którą poznał w Blaubergu. Mieszkali tam w jed­nym hotelu. Niczego więcej nie dało się ustalić.

Po sześciu tygodniach (we wrześniu 1929 roku) Sebas­tian znów wyjechał z Anglii i wrócił dopiero w styczniu. Nikt nie wiedział, gdzie się przez ten czas podziewał. Sheldon przypuszczał, że może we Włoszech, „bo ko­chankowie zwykle tam jeżdżą”. Nie przywiązywał się jednak zbytnio do tych domysłów.

Pozostaje sprawą niejasną, czy Sebastian odbył z Kla­rą jakąś rozstrzygającą rozmowę i wszystko jej wy­tłumaczył lub wyjeżdżając zostawił list. Odeszła w dal równie cicho, jak się pojawiła. Przeprowadziła się: daw­ne mieszkanie było za blisko mieszkania Sebastiana. W pewien ponury listopadowy dzień panna Pratt spotkała ją we mgle; Klara wracała właśnie z agencji ubezpiecze­niowej, w której znalazła posadę. Po tym spotkaniu dość często się widywały, ale imię Sebastiana z rzadka tyl­ko padało w rozmowie. Po pięciu latach Klara wyszła za mąż.

Utracona własność, którą Sebastian zaczął pisać w tym akurat okresie, jawi się jako swego rodzaju popas w jego literackiej podróży odkrywczej: podsumowanie, rachu­nek rzeczy i dusz straconych w drodze, ustalanie współ­rzędnych; brzęk wędzideł rozsiodłanych koni, skubiących trawę w ciemnościach; blask obozowego ogniska; w górze gwiazdy. Książka ta zawiera między innymi krótki roz­dział, opowiadający o katastrofie samolotowej (zginął pilot i wszyscy pasażerowie prócz jednego); jedynym ocalonym był starszy wiekiem Anglik; jakiś farmer znalazł go nie opodal miejsca wypadku. Rozbitek siedział na głazie, skulony we dwoje - wcielenie zgryzoty i bólu.

- Bardzo pan poraniony? - spytał farmer.

- Nie - odparł Anglik. - Ząb. Boli mnie przez całą drogę.

Na polu znaleziono porozrzucane listy, w sumie pół tuzina: resztki worka z pocztą. Dwa z nich dotyczyły ważnych interesów, trzeci adresowany był do kobiety, ale zaczynał się od słów: „Szanowny Panie Mortimer, w od­powiedzi na pańskie pismo z dnia 6 bm. ...” i omawiał kwestię jakiegoś zamówienia; czwarty zawierał życzenia urodzinowe; piąty był listem od szpiega, skrywającym swój stalowy sekret w stogu jałowej paplaniny; ostatni tkwił w kopercie zaadresowanej do przedsiębiorstwa handlowego, lecz był to włożony tam przez pomyłkę list miłosny. „To musi zaboleć, moje biedne kochanie. Skoń­czył się nasz piknik; przed nami mroczna, wyboista droga i najmłodsze dziecko w samochodzie zaraz się pochoruje. Jakiś nędzny dureń powiedziałby na moim miejscu: bądź dzielna. Lecz z drugiej strony wszystko, co mógłbym ci powiedzieć ku pokrzepieniu, na pociechę, musiałoby trącić mlecznym budyniem - wiesz, o co mi idzie. Zawsze wiedziałaś, o co mi szło. Słodko było żyć z tobą - mówiąc «słodko» myślę o łaniach i o łodyżkach sasanek, o słone­cznych zajączkach i o tym miękkim, różowym «ł», o twych wargach, układających się w kształt przeciągle podwojonej głoski «o». Nasze wspólne życie upływało wśród aliteracji, a gdy pomyślę o tych wszystkich drobiaz­gach, które umrą przez to, że już nie możemy ich razem przeżywać, sam czuję się jak umarły. A może naprawdę umarliśmy. Widzisz, im większe było nasze szczęście, tym bardziej mgliste stawały się jego brzegi, jak gdyby kon­tury topniały, aż wreszcie całkiem się rozpuściło. Nie przestałem cię kochać; ale coś we mnie umarło i już cię nie widzę przez mgłę... Wszystko to poezja i tyle. Okłamuję cię. Zajęcze serce. Trudno o większe tchórzostwo, niż gdy poeta owija rzecz w bawełnę. Pewnie sama zdążyłaś już odgadnąć, jak sprawy stoją: przeklęty schemat z «tą trzecią». Jestem z nią rozpaczliwie nieszczęśliwy - tu przynajmniej mówię prawdę. I chyba niewiele więcej da się powiedzieć o tej stronie zagadnienia.

Nie potrafię się uwolnić od przeświadczenia, że miłość w samej swej istocie dotknięta jest skazą. Przyjaciele mogą się pokłócić albo oddalić, tak samo bliscy krewni, ale bez tej zadry, patosu, fatalności, która nieodłącznie związana jest z miłością. Przyjaźń nigdy nie przybiera tak potępieńczych min. Dlaczego, co się właściwie dzieje? Nie przestałem cię kochać, ale nie mogę już dłużej całować tej drogiej, przygaszonej twarzy, musimy się rozstać, musimy się rozstać. Czemu tak jest? Skąd ta tajemnicza wyłącz­ność? Można mieć tysiąc przyjaciół, ale kochać się wolno tylko z jedną. Nie chodzi mi o harem: mówię o tańcu, nie o gimnastyce. A może to jednak do pomyślenia, że mocarny Turek tak kocha każdą ze swych czterystu żon, jak ja kocham ciebie? Bo gdy powiem «dwa», zaczyna się liczenie i nigdy już się nie kończy. Istnieje tylko jedna liczba rzeczywista: Jedność. A miłość jest wedle wszelkich oznak najlepszym przykładem tej osobliwości.

Żegnaj, moje kochane biedactwo. Nigdy cię nie zapo­mnę, nikim nie zastąpię. Byłoby absurdem, gdybym próbo­wał ci wmówić, że ciebie kochałem miłością czystą, a ta druga namiętność to tylko cielesna komedia. Wszystko jest ciałem i wszystko jest czystością. Lecz jedno wiem na pewno: byłem z tobą szczęśliwy, a teraz męczę się z inną. I w ten to sposób dalej potoczy się życie. Będę dowcip­kował z kolegami w biurze i ze smakiem jadał kolacje (póki nie nabawię się niestrawności), czytywał powieści, pisywał wiersze, bacznym okiem śledził notowania gieł­dowe - w ogóle mam zamiar zachowywać się po staremu. To jednak nie znaczy, że bez ciebie będę szczęśliwy... Każdy drobiazg przypominający mi o to­bie - karcący wyraz sprzętów w pokojach, w których uklepywałaś poduszki i mówiłaś do pogrzebacza, każdy drobiazg wspólnie przez nas wyśledzony - wyda mi się połówką muszli, połówką pensa, a drugą połówkę mieć będziesz ty. Żegnaj. Odejdź, odejdź. I nie pisz. Wyjdź za Charliego, za jakiegokolwiek poczciwca z fajką w zębach. Na razie wyrzuć mnie z pamięci, ale wspomnij później, kiedy gorycz minie. Ten kleks to nie łza. Zepsuło mi się wieczne pióro, więc piszę niechlujną stalówką z wyposa­żenia pokoju w tym niechlujnym hotelu. Jest straszliwy upał, a mnie się nie udało dopiąć sprawy, którą miałem, jak powiada ten osioł Mortimer, «doprowadzić do pomy­ślnego końca». Masz chyba kilka moich książek... ale to właściwie bez znaczenia. Proszę, nie pisz. L.”

Sądzę, że jeśli z tego fikcyjnego listu wykluczymy wszystko, co osobiście dotyczy jego mniemanego autora, zostanie wiele rzeczy, które Sebastian mógł czuć, a kto wie, czy nie napisać do Klary. Miał on ten dziwaczny zwyczaj, że nawet swym najbardziej groteskowym po­staciom przypisywał czasem idee, wrażenia lub żądze, z którymi sam niegdyś igrał. List bohatera powieści może w szyfrowanej formie wyrażać kilka prawd o związku Sebastiana i Klary. Nie potrafiłbym jednak wymienić ani jednego pisarza, posługującego się swą sztuką w sposób tak zbijający z tropu - przynajmniej mnie, gdy pragnę zobaczyć ukrytego za autorem człowieka z krwi i kości. Trudno w migotaniu wyobraźni dostrzec światło osobis­tej prawdy, lecz jeszcze trudniej jest pojąć zdumiewający fakt, że ktoś, kto pisał o sprawach naprawdę w trakcie pisania przeżywanych, mógł mieć tę moc, aby zarazem stworzyć - biorąc za tworzywo właśnie to, co tak dręczyło jego umysł - postać fikcyjną i cokolwiek absurdalną.

Sebastian wrócił do Londynu w początkach 1930 roku i po bardzo ciężkim ataku serca położył się do łóżka. Zdołał jakoś pisać dalej Utraconą własność, moim zda­niem najłatwiejszą ze swych książek. W związku z tym, o czym za chwilę będzie mowa, trzeba, żeby czytelnik wiedział, iż dotychczas wyłącznie Klara prowadziła litera­ckie interesy Sebastiana. Wkrótce po jej odejściu zapano­wał w nich dziki chaos. Sebastian nie miał najmniejszego pojęcia o stanie wielu spraw, nie wiedział, jak właściwie wygląda stosunek między nim a tym czy tamtym wydaw­cą. Był tak zdezorientowany, tak absolutnie niezaradny, beznadziejnie niezdolny zapamiętać choćby jedno na­zwisko, adres, miejsce, gdzie położył to czy tamto, że zaczął się pakować w kłopotliwe sytuacje najbardziej absurdalnego rodzaju. Ciekawa historia: dziewczęce roz­trzepanie Klary ustępowało miejsca doskonałej jasności umysłu i wytrwałości dążeń, gdy zajmowała się ona sprawami Sebastiana; teraz jednak wszystko oszalało. Sebastian nie umiał pisać na maszynie, był zaś o wiele za nerwowy, żeby raptem zacząć się tego uczyć. Dziwna góra ukazała się równocześnie w dwóch amerykańskich czasopismach, a on za nic nie mógł sobie przypomnieć, jakim cudem sprzedał prawa dwóm różnym osobom. Potem wynikła skomplikowana historia z kimś, kto chciał sfilmować Sukces i z góry zapłacił Sebastianowi (który wcale tego nie zauważył, z takim roztargnieniem czytał listy) za wersję skróconą i „wzmocnioną”, autor zaś ani przez chwilę nie miał zamiaru jej pisać. Skos pryzmatu powrócił na rynek, lecz Sebastian mało o tym wiedział. Zaproszeń nie tylko nie przyjmował, ale nawet nie odpowiadał na nie. Zapamiętane telefony okazywały się mirażami, a udręka, z jaką szukał koperty, na której nabazgrał ten czy tamten numer, wyczerpywała go bar­dziej niż napisanie całego rozdziału. Myślami był gdzie indziej: podążał za tropem nieobecnej kochanki, czekał, aż ona do niego zadzwoni - i oto dzwoniła, albo on sam nie mógł już dłużej znieść stanu zawieszenia i wychodził, ukazując się ludziom w takiej postaci, w jakiej widział go raz Roy Carswell: wychudłego mężczyzny w jesionce i kapciach, wsiadającego do pulmanowskiego wagonu. Właśnie na początku tego okresu pojawił się pan Goodman. Sebastian po troszeczku przekazał mu wszyst­kie swoje pisarskie interesy i odetchnął z ulgą, że znalazł tak sprawnego sekretarza. „Zwykle go zastawałem - pisze pan Goodman - gdy leżał w łóżku niczym naburmuszony lampart” (jakoś się to kojarzy z wilkiem w szlafmycy, znanym z Czerwonego Kapturka)... „Nigdy w życiu nie widziałem - stwierdza gdzie indziej - istoty o tak nieszczęsnym wyglądzie... Podobno francuski pisarz M. Proust, którego Knight świadomie i nieświadomie na­śladował, także miał wielką skłonność do przyjmowania pewnej apatycznej, «interesującej» pozy...” I dalej: „Knight był bardzo chudy, miał bladą cerę i wrażliwe ręce, które z iście kobiecą kokieterią rad wystawiał na pokaz. Wyznał mi kiedyś, że lubi wlać sobie do porannej kąpieli pół butelki francuskich perfum, lecz mimo tych zabiegów wydawał się szczególnie zaniedbany... Knight był nadzwyczaj próżny, podobnie jak większość pisarzy - modernistów. Kilkakrotnie przyłapałem go na tym, że wkleja wycinki z gazet, niewątpliwie recenzje swoich własnych książek, do pięknego, kosztownego albumu, który trzymał w biurku pod kluczem, bo pewnie trochę się wstydził pozwolić, abym objął krytycznym spojrzeniem owoc tej ludzkiej słabości... Często wyjeżdżał za grani­cę - powiedziałbym, dwa razy na rok - zapewne do Paryża, miasta uciech. Był jednak w tej kwestii ogromnie tajemniczy i usilnie pozował na bajronowską omdlałość. Nieodparcie nasuwa mi się przypuszczenie, że owe wycie­czki na kontynent stanowiły element jego artystycznego programu... był to bowiem typowy poseur.”

Lecz pan Goodman dopiero wtedy rozwija skrzydła elokwencji, gdy dotyka głębszych zagadnień. Zamysł jego polega na tym, aby ukazać i wyjaśnić ów „fatalny rozziew między Knightem jako artystą a wielkim, huczącym światem wokół niego” (wzmiankowana rozpadlina mu­siała więc oczywiście mieć kształt kolisty). „Knight nie był życzliwy ludziom i to go zgubiło”, woła Goodman i wystukuje trzy kropki. „Wyniosłość to grzech główny w epoce, gdy zdezorientowana ludzkość żarliwie zwraca się ku swym pisarzom i myślicielom, żądając od nich uwagi - jeśli nie lekarstwa - dla swych zgryzot i ran... Nie sposób tolerować «wieży z kości słoniowej», jeżeli nie przekształci się ona w latarnię morską lub stację nadaw­czą... W takiej epoce... kipiącej palącymi problemami, gdy... kryzys gospodarczy... na bruk... oszukany... zwyk­ły człowiek... narastanie totalitarnych... bezrobocie... kolejna superwojna... nowe aspekty życia rodzinnego... seks... struktura wszechświata.” Jak widać, pan Good­man ma rozległe zainteresowania. „Otóż Knight - kontynuuje - nie był skłonny choćby w najmniejszym stopniu zainteresować się współczesnymi kwestiami... Poproszony, aby przyłączył się do tego czy tamtego ruchu, wziął udział w doniosłym spotkaniu lub po prostu złożył podpis wśród sławniejszych nazwisk pod jakimś manifestem nieśmiertelnej prawdy lub aktem oskarżenia, wymierzonym w którąś z wielkich niegodziwości... od­mawiał bez ogródek pomimo mych upomnień, a nawet błagań... Owszem, w swej ostatniej (a zarazem najbardziej mętnej) książce przygląda się światu... lecz obiera całkiem odmienny kąt widzenia i zauważa zupełnie inne aspekty spraw niż te, których ukazania poważny czytelnik naturalną koleją rzeczy oczekuje od poważnego pisarza... To tak, jakby komuś, kto stara się jak najsumienniej wniknąć w życie i mechanizm jakiegoś wielkiego przedsiębiorstwa, pokazano z kunsztownie wymijającym komentarzem martwą pszczołę na parapecie... Ilekroć zwracałem jego uwagę na tę czy tamtą spośród ostatnio wydanych książek, które mnie zafascynowały, ponieważ zajmowały się żywotnymi kwestiami ważnymi dla każdego czytel­nika, odpowiadał po dziecinnemu, że to «bełkot» albo wygłaszał jakąś inną uwagę, równie nie na miejscu... Powodowany temperamentem solisty grawitował ku solipsyzmowi, kojarząc go z solą ziemi i z łacińskim okreś­leniem słońca. Nie uświadamiał sobie, że zaszywa się przez to w ciemny kąt... Ponieważ jednak był przewraż­liwiony (pamiętam, jak się wzdrygał, kiedy się ciągnąłem za palce, aż mi strzelało w stawach - ulegam bowiem temu nałogowi podczas medytacji), nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak... że coraz bardziej odgradza się od życia, a przełącznik w jego solarium odmówi w końcu posłuszeństwa. Żałosny stan, mający swój początek w reakcji szczerego młodzika na grubiaństwo świata, w który wtłoczono jego porywczą młodość, w czasach sukcesów pisarskich wystawiany na pokaz jako modna maska, nabrał teraz nowej ohydnej realności. Napis na deseczce zdobiącej pierś nie obwieszczał już: «Jestem artystą - samotnikiem»; niewidzialne palce zmie­niły litery, abyśmy mogli przeczytać: «Oślepłem»„.

Byłoby zniewagą wobec przenikliwości czytelnika, gdybym pozwolił sobie skomentować płytką swadę pana Goodmana. Jeśli Sebastian istotnie oślepł, to jego sek­retarz ochoczo rzucił się grać rolę rwącego do przodu, wyszczekanego przewodnika. Roy Carswell, który w 1933 malował portret Sebastiana, wspominał przy mnie, jak ryczał ze śmiechu, gdy ten opowiadał o swych stosunkach z panem Goodmanem. Mój brat może nigdy nie byłby z siebie wykrzesał dość energii, aby się pozbyć tego pompatycznego osobnika, gdyby nie wykazał on nieco przesadnej inicjatywy. W 1934 roku Sebastian napisał z Cannes do Roya Carswella, jak to wykrył przypadkiem (rzadko czytywał swe opublikowane ksią­żki), że Goodman zmienił jeden epitet w Dziwnej górze, wznowionej przez Swana. „Z miejsca go wylałem”, dodał. Pan Goodman skromnie przemilcza ten drobny szczegół. Wyczerpawszy zasób impresji stwierdza na koniec, że prawdziwą przyczyną śmierci Sebastiana było ostateczne uświadomienie sobie „własnej porażki jako człowieka, a więc również i artysty”, po czym radośnie oświadcza, iż jego rola sekretarza skończyła się w pewnym momencie, zajął się bowiem innego rodzaju działalnością. Więcej o książce Goodmana nie wspomnę. Zostaje niniejszym unicestwiona.

Lecz gdy patrzę na portret, który namalował Roy Carswell, wydaje mi się, że w oczach Sebastiana do­strzegam leciuteńki błysk, choć tyle w nich zarazem smutku. Malarz wspaniale oddał wilgotną, ciemnozielonkawą szarość tęczówki, okolonej ciemniejszą obwódką, z ledwo zasugerowaną konstelacją złotego pyłu wokół źrenicy. Powieki są ciężkie i może odrobinę zaczer­wienione, a na lśniącej powierzchni gałki ocznej pękło chyba kilka żyłek. Oczy i resztę twarzy namalowano w taki sposób, aby stworzyć wrażenie, że podobnie jak u Narcyza odbijają się w przejrzystej wodzie - z leciut­kim ruchem fal nad zapadniętym policzkiem, bo jest tam i nartnik, który przed chwilą się zatrzymał i teraz sunie w tył. Zwiędły liść osiadł na odzwierciedlonym czole, zmarszczonym jak czoło kogoś, kto bacznie się czemuś przygląda. Potargane włosy częściowo zalała inna fala, lecz jedno pasmo na skroni zajęło się mokrym promie­niem słońca. Między prostymi brwiami widnieje głęboka zmarszczka; druga biegnie od nosa do ciemnych, zaciś­niętych warg. Prócz samej głowy na obrazie niewiele widać. Mroczny opalizujący obłok przesłania cieniem szyję, jak gdyby górna część postaci stopniowo niknęła w dali. Tłem jest tajemniczy błękit z delikatnym treliażem gałązek w jednym rogu. Tak to Sebastian w sadzawce ogląda samego siebie.

- Chciałem zasugerować obecność kobiety gdzieś za nim czy nad nim... może cień ręki, coś... Ale z drugiej strony bałem się, że zamiast malować, zacznę opowiadać historyjki.

- Wygląda na to, że nikt nic nie wie na jej temat. Nawet Sheldon.

- Złamała mu życie. To chyba wszystko o niej mówi.

- Nie, ja chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Chcę wiedzieć wszystko. W przeciwnym razie będzie dla mnie tak samo niepełny, jak twój obraz. Och, portret jest znakomity, doskonale uchwyciłeś podobieństwo, a nart­nik sunący po wodzie podoba mi się nadzwyczajnie. Zwłaszcza jego szpotawy cień na dnie. Ale ta twarz to tylko przypadkowe odbicie. W wodę może spojrzeć każdy.

- Nie uważasz, że on to robił wyjątkowo dobrze?

- Owszem. Wiem, o czym mówisz. Ale tak czy owak muszę odnaleźć tę kobietę. Ona jest brakującym ogniwem w jego ewolucji, więc muszę zdobyć ten okaz. To po prostu naukowa konieczność.

- Założę się o ten portret, że jej nie znajdziesz - powiedział Roy Carswell.

13

Przede wszystkim trzeba było ustalić jej tożsamość. Od czego należało zacząć poszukiwania? Jakimi danymi dysponowałem? W czerwcu 1929 roku Sebastian mieszkał w Hotelu Beaumont w Blaubergu i tam właśnie ją spotkał. Była Rosjanką. Innych poszlak nie miałem.

Czuję tę samą co Sebastian odrazę do poczty we wszelkich przejawach jej istnienia. Łatwiej mi przejechać tysiąc kilometrów niż napisać choćby najkrótszy list, znaleźć kopertę, znaleźć właściwy adres, kupić właściwy znaczek (a potem zachodzić w głowę, czy aby nie zapomniałem się podpisać). Co więcej, w tej delikatnej sprawie, do której się zabierałem, korespondencja była wykluczona. W marcu 1936 po miesięcznym pobycie w Anglii zasięgnąłem języka w agencji turystycznej i wy­ruszyłem do Blaubergu.

A więc tędy przejeżdżał”, myślałem, patrząc na mokre pola z długimi trenami białej mgiełki, wśród której topole dryfowały w rozmytym pionie. U stóp miękkiej szarej góry przycupnęło miasteczko kryte czerwoną dachówką. Zostawiłem torbę podróżną w szatni na żałosnej stacyjce, gdzie ze stojącej na uboczu ciężarówki dobiegało smutne porykiwanie niewidocznych krów, i ruszyłem pod górę łagodnym zboczem ku grupce hoteli i sanatoriów z parkiem pachnącym wilgocią. Ludzi widziałem bardzo niewielu - nie trafiłem na „szczyt sezonu”; z nagłym ukłuciem w sercu zdałem sobie sprawę, że hotel może być zamknięty.

Tu jednak się pomyliłem; jak dotąd szczęście mi sprzyjało.

Hotel okazał się całkiem przyjemnym domem w za­dbanym ogrodzie z kasztanami w pąkach. Wyglądało na to, że może w nim przebywać najwyżej pięćdziesiąt parę osób; dodało mi to otuchy: wolałem mieć ograniczony wybór. Dyrektor hotelu był szpakowatym panem o przy­strzyżonej brodzie i czarnych, aksamitnych oczach. Za­cząłem bardzo ostrożne podchody.

Najpierw oświadczyłem, że mój brat Sebastian Knight, sławny pisarz angielski, ogromnie sobie chwalił pobyt i w związku z tym ja również zamierzam spędzić w Hotelu Beaumont część lata. Powinienem był może wziąć pokój, wśliznąć się chyłkiem - że tak powiem, wkraść się w ła­ski - a ze swą główną supliką czekać bardziej sprzyjają­cej pory; jakoś jednak wydało mi się, że mogę załatwić sprawę od ręki. Owszem, powiedział dyrektor: pamiętał Anglika, który przyjechał w 1929 roku i żądał, żeby mu co rano szykować kąpiel.

- Niełatwo się zaprzyjaźniał, co? - spytałem fał­szywie zdawkowym tonem. - Wciąż był sam?

- Zdaje się, że przyjechał do nas z ojcem - bez przekonania odparł dyrektor.

Mocowaliśmy się przez pewien czas, rozplątując kłębo­wisko trzech czy czterech Anglików, którym w ciągu ostatnich dziesięciu lat zdarzyło się zatrzymać w Hotelu Beaumont. Zrozumiałem, że dyrektor bardzo mgliście przypomina sobie Sebastiana.

- Będę szczery - rzekłem bez ceregieli. - Szukam adresu pewnej pani, przyjaciółki mego brata, która mieszkała tu w tym samym czasie co on.

Dyrektor lekko uniósł brwi, a ja poczułem się niezręcz­nie; wydało mi się. że palnąłem gafę.

- Czemu? - spytał. („Dać mu łapówkę?”, prze­mknęło mi przez głowę.)

- Jeśli odnajdzie pan potrzebną mi informację, jestem gotów zapłacić za fatygę - oświadczyłem.

- Jaką informację? - zapytał. (Był starym, podejrz­liwym durniem - oby nigdy nie przeczytał tego passusu.)

- Pomyślałem sobie - ciągnąłem niezmordowa­nie - że będzie pan może tak niesłychanie uprzejmy i pomoże mi odszukać adres pewnej pani, która mieszkała tu w tym samym czasie co pan Knight, czyli w czerwcu 1929 roku?

- Jakiej pani? - spytał elenktycznym tonem gąsieni­cy Lewisa Carolla.

- Nie jestem pewien jej nazwiska - odparłem zdener­wowany.

- No to jak pan chce, żebym ją znalazł? - rzekł, wzruszając ramionami.

- Była Rosjanką - powiedziałem. - Może przypo­mina pan sobie rosyjską damę, młodą... no i... atrak­cyjną?

- Nous avons eu beaucoup de jolies dames - odparł, coraz bardziej daleki. - Jakżeż miałbym pamiętać?

- No cóż - rzekłem. - Najprościej byłoby zajrzeć do ksiąg i wybrać rosyjskie nazwiska z czerwca 1929 roku.

- Na pewno będzie niejedno. Jak pan wybierze to, o które panu idzie, skoro pan go nie zna?

- Proszę mi podać nazwiska i adresy - powiedziałem z desperacją - a ja już sobie poradzę.

Westchnął głęboko i pokręcił głową.

- Nie - powiedział.

- Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie prowadzi pan książki meldunkowej? - spytałem, siląc się na spokój.

- Och, oczywiście, że prowadzę. W mojej branży trzeba bardzo przestrzegać tych spraw. Tak, oczywiście, mam zapisane wszystkie nazwiska...

Odszedł w głąb pokoju i wydobył skądś czarne tomisko.

- O, proszę - rzekł. - Pierwszy tydzień czerwca 1935 roku... Profesor Ott z małżonką, pułkownik Samain...

- Niech pan posłucha - przerwałem mu. - Nie interesuje mnie czerwiec trzydziestego piątego roku. Chcę...

Zamknął księgę i odniósł ją z powrotem na miejsce.

- Chciałem tylko pokazać - powiedział, stojąc do mnie tyłem. - Pokazać panu [rozległ się cichy zgrzyt zamka], że prowadzę księgi, jak należy.

Wrócił do swego biurka i złożył list leżący na bibule.

- Lato dwudziestego dziewiątego - rzekłem błagal­nym tonem. - Czemu nie chce mi pan pokazać stron, o które proszę?

- Wie pan - powiedział. - Tego się nie robi. Po pierwsze nie życzę sobie, żeby ktoś zupełnie mi obcy zawracał głowę osobom, które były i będą moimi klien­tami. Po drugie nie rozumiem, czemu tak strasznie zależy panu na odszukaniu kobiety, której nazwiska nie ma pan ochoty wymienić. Po trzecie nie chcę mieć żadnych kłopotów. I tak mi ich nie brak. W hotelu za rogiem dwoje Szwajcarów popełniło samobójstwo w dwudziestym dzie­wiątym - dodał bez widocznego związku.

- To pańskie ostatnie słowo? - spytałem.

Skinął głową i spojrzał na zegarek. Odwróciłem się na pięcie i zatrzasnąłem za sobą drzwi - a przynajmniej próbowałem zatrzasnąć: te przeklęte pneumatyki w ta­kich razach stawiają opór.

Wolnym krokiem wróciłem na stację. Park. Może Sebastian umierając wspominał tę właśnie kamienną ławkę pod cedrem. Kontur tej dalekiej góry mógł stać się parafą jakiegoś niezapomnianego wieczoru. Cała okolica wydawała mi się jednym wielkim śmietniskiem, w któ­rym, jak wiedziałem, zagubiono mroczny klejnot. Moja porażka była absurdalna, przerażająca, wręcz nie do zniesienia. Ołowiana gnuśność wysiłków podejmowa­nych we śnie. Beznadziejne szukanie po omacku wśród topniejących przedmiotów. Czemu przeszłość jest taka krnąbrna?

I cóż ja teraz pocznę?” Strumień biografii, na którego wody tak pragnąłem się wypuścić, w jednym z ostatnich zakoli spowijała blada mgła; podobnie jak dolinę rozpo­ścierającą się przed moimi oczyma. Czy mógłbym tak to zostawić i mimo wszystko napisać swoją książkę? Książkę z plamką ślepą. Nie dokończony obraz - nie pomalowa­ne członki męczennika z tkwiącymi w boku strzałami.

Owładnęło mną przeświadczenie, że zabłądziłem i już nie mam dokąd pójść. Dość długo się zastanawiałem, jak odszukać ostatnią ukochaną Sebastiana, abym teraz wiedział, że praktycznie rzecz biorąc nie sposób inną drogą poznać jej nazwiska. Jej nazwisko! Czułem, że natychmiast bym je rozpoznał, gdybym tylko dostał w swe ręce te zatłuszczone czarne foliały. Czy powinienem dać sobie spokój z całą sprawą i zająć się gromadzeniem kilku mniej ważnych detali dotyczących Sebastiana, których jeszcze potrzebowałem, a zarazem wiedziałem, skąd je wziąć?

W takim to stanie oszołomienia wsiadłem do wlokące­go się ospale pociągu linii lokalnej; miał mnie on zawieźć do Strasburga. Stamtąd może pojadę do Szwajcarii, kto wie... Nie mogłem jednak się uwolnić od świerzbiącego bólu porażki, choć szczerze próbowałem się zagrzebać we wziętej na drogę angielskiej gazecie: dla treningu czytałem tylko po angielsku, szykując się do dzieła, które miałem niebawem rozpocząć... Ale czy można rozpocząć coś, czego obraz w umyśle jawi się w sposób tak niepełny?

Siedziałem sam w przedziale (jak to zwykle bywa w wagonach drugiej klasy tego rodzaju pociągów), lecz na najbliższej stacji wsiadł mały człowieczek o krzaczastych brwiach: wszedł do przedziału, powitał mnie na modłę kontynentalną, mówiąc zawiesistą, gardłową francusz­czyzną, i usiadł naprzeciwko. Pociąg jechał dalej, prosto w zachodzące słońce. Wtem zauważyłem, że współpasa­żer patrzy na mnie, rozpromieniony.

- Cudowna aurha - powiedział i zdjął melonik, odsłaniając różową łysinę. - Pan Anglik? - spytał, uśmiechając się i kiwając głową.

- Hmmm, owszem, chwilowo - odparłem.

- Widzę, widziałem, jak pan czyta angielski żurnal - powiedział, wskazując palcem gazetę, czym prędzej jed­nak ściągnął beżową rękawiczkę i znów wysunął palec w moim kierunku (być może uczono go, że niegrzecznie jest wytykać ludzi urękawiczonym palcem). Mruknąłem coś w odpowiedzi i uciekłem spojrzeniem: nie lubię pogaduszek w pociągach, a w tamtej akurat chwili wyjątkowo nie miałem ochoty nawiązywać rozmowy. Nieznajomy podążył za moim wzrokiem. Nisko stojące słońce zapaliło liczne okna wielkiego gmachu, który z wolna się obracał, kolejno wystawiając na pokaz ogromne kominy, gdy pociąg mijał go z turkotem.

- To - oznajmił człowieczek - jest „Flambaum i Roth”, wielką faktoria, fabryka. Papierń.

Nastąpiła krótka pauza. Mój współpasażer podrapał się po lśniącym nochalu i pochylił ku mnie.

- Byłem - powiedział - Londyn, Manchester, Sheffield, Newcastle.

Popatrzył na kciuk nie objęty rachunkiem.

- Tak - rzekł. - Brhanża zabawkarhska. Przed wojną. Kopałem też trochę piłki - dodał, może dlatego że zauważył przelotne spojrzenie, jakie rzuciłem na wybo­iste boisko z przygnębionymi bramkami na obu krańcach (jedna z nich postradała poprzeczkę).

Mrugnął do mnie, jeżąc nieduży wąsik.

- Rhaz, wie pan - powiedział i skręcił się w konwulsyjnym, bezgłośnym śmiechu. - Rhaz, wie pan, rzucam, rzuciłem piłkę z aut prost w bramkę.

- O - rzekłem ze znużeniem. - I zdobył pan gola?

- Nie ja, tylko wiatr. To ci była rhobinsonnada!

- Co takiego?

- Rhobinsonnada. Wspaniała sztuczka. Tak... czy pan daleko podróżuje? - spytał przymilnym, wybitnie uprzejmym tonem.

- Pociąg jedzie chyba tylko do Strasburga?

- Nie, ja mam, miałem na myśli generhalnie. Pan podróżnik?

Przytaknąłem.

- A w jakiej brhanży?

- Hmmm, chyba w przeszłości.

Skinął głową, jakby zrozumiał. Następnie znów się pochylił w moją stronę, trącił mnie w kolano i powie­dział:

- Boja sprzedaję skórne... wie pan, skórne piłki, żeby ludzie nimi grhali. Stary! Nie ma siły! Poza tym kagańce na psy i różne takie.

Znowu klepnął mnie lekko po kolanie.

- Ale dawniej - rzekł. - Przez zeszłe lato, przez ostatnie cztery lata byłem w policji... nie, nieraz, nie całkiem. Po cywilijnemu. Rozumie pan?

Spojrzałem na niego z nagłym zainteresowaniem.

- Chwileczkę - powiedziałem. - To mi nasuwa pewien pomysł...

- Tak - odparł. - Jeśli potrzebuje pan pomoc, dobrą skórę, cigarette - etui, paski, dobrą radę, rękawice bokserskie...

- To pierwsze na pewno, a może i piąte - prze­rwałem.

Wziął do ręki leżący obok na siedzeniu melonik, starannie włożył go na głowę (jabłko Adama turlało mu się z góry na dół i z powrotem) i szybko przede mną uchylił, uśmiechając się połyskliwie.

- Nazywam się Silbermann - powiedział i podał mi rękę. Uścisnąłem ją i wymieniłem własne nazwisko.

- Ależ to nie angielskie! - zawołał, klepiąc się po kolanie. - To rosyjskie! Gawrit parusski? Znam jeszcze inne słowy... Zarhaz! Tak! Kukoika... laleczka.

Umilkł na chwilę. Wałkowałem na wszystkie strony pomysł, który mi podsunął. Czy zwrócić się do prywat­nego biura detektywów? A może sam ten człowieczek na coś mi się przyda?

- Rhiba! - wykrzyknął. - To już drugie. Fisza, tak? I... tak. Brhat, milij brhat... drogi bruder.

- Tak sobie myślę - zacząłem - że może gdybym panu opowiedział, w jaką kabałę się zapędziłem...

- Ale to już wszystko - rzekł z westchnieniem. - Mówię [znów się zaczęło liczenie palców] litewsku, nie­miecku, angielsku, francusku [kciuk i tym razem nie zmieścił się w rachunku]. Zapomniałem rosyjskiego. Rhaz na całkiem!

- Czy może mógłby pan...

- Wszystko. Skórne paski, torebki, notesniki, wska­zówki.

- Wskazówki. Widzi pan, próbuję dotrzeć do pewnej osoby... Rosjanki. Nigdy tej damy nie spotkałem i nie znam jej nazwiska. Wiem tylko, że przez jakiś czas mieszkała w hotelu w miasteczku Blauberg.

- A, dobre miejsce - powiedział pan Silber­mann. - Barhdzo dobre - powtórzył i z wyrazem powagi i aprobaty ściągnął ku dołowi kąciki ust. - Dobra woda, spacerhy, kasino. Co pan chce, żebym zrobił?

- Przede wszystkim chciałbym ustalić, co w takich razach w ogóle można zrobić.

- Najlepiej dać jej spokój - odrzekł czym prędzej pan Silbermann.

Nagłym ruchem wysunął głowę do przodu i poruszył krzaczastymi brwiami.

- Niech pan o niej zapomni - powiedział. - Niech pan ją wyrzuci z głowy. To rhyzykowne i na nic.

Strzepnął coś z kolana moich spodni, skinął głową i znów oparł się wygodnie.

- Mniejsza z tym - odrzekłem. - Nieważne powo­dy. Ważne, żeby znaleźć sposób.

- Każdy powód ma swój sposób. Znajduje, znalazł pan jej obrazę, jej fotogrhafię, i teraz chce pan znaleźć jej własną osobę? To nie miłość. Ba! Powierzchownia!

- Ależ nie! - zawołałem. - To wcale nie tak. Nie mam najmniejszego pojęcia, jaka ona jest. Ale widzi pan, kochał ją mój zmarły brat, więc chcę z nią o nim porozmawiać. W sumie całkiem prosta historia.

- Smutna! - stwierdził pan Silbermann i pokręcił głową.

- Chcę o nim napisać książkę - ciągnąłem - i cieka­wi mnie każdy szczegół jego życia.

- Na czego chorował? - ochrypłym głosem spytał pan Silbermann.

- Serce.

- Serhce, to niedobrze. Za dużo ostrzegań, za dużo przebie... przebie...

- Przymiarek do śmierci. Owszem.

- Właśnie. W jakim wieku?

- Trzydzieści sześć lat. Pisywał książki. Jako pisarz występował pod nazwiskiem panieńskim matki. Knight. Sebastian Knight.

- Prhoszę tu napisać - pan Silbermann podał mi nowiutki notes niezwykłej urody, w którym tkwił prze­śliczny srebrny ołówek. Z cichutkim terkotem delikatnie wyjął kartkę, schował ją do kieszeni i znów podał mi notesik.

- Podoba się, co? - spytał z niemal bolesnym uśmiechem. - Pozwoli pan, że sprezencę.

- Doprawdy - powiedziałem. - Bardzo pan łaskaw...

- Drhobiask, drhobiask - rzekł, machając ręką. - No, to co panu trzeba?

- Potrzebny mi jest - odparłem - pełny wykaz gości Hotelu Beaumont z czerwca 1929 roku. Chciałbym też dowiedzieć się o nich czegoś bliższego, przynajmniej o kobietach. Muszę mieć ich adresy. Muszę mieć pew­ność, że pod jakimś cudzoziemskim nazwiskiem nie ukrywa się Rosjanka. Potem wybiorę najbardziej praw­dopodobną kandydatkę albo kandydatki i...

- I spróbuje pan do nich dotrzeć - powiedział pan Sil­bermann, kiwając głową. - Dobrze! Barhdzo dobrze! Mia­łem, mam wszystkich panów hotelarzów tu [pokazał mi otwar­tą dłoń], więc wszystko pójdzie gładko. Pański adres, prhoszę.

Wyjął inny notes, dla odmiany okropnie zniszczony, o zabazgranych stronicach; niektóre sypały się jak jesien­ne liście. Dodałem, że nie ruszę się ze Strasburga, póki nie zadzwoni.

- Piątek - oświadczył. - Punktualnie szósta. Następnie ten niezwykły człowieczek z powrotem opadł plecami na oparcie siedzenia, założył ręce i zamknął oczy, jak gdyby dobicie interesu było kropką kończącą rozmowę. Mucha zwiedzała jego łyse czoło, lecz on ani drgnął. Drzemał aż do samego Strasburga. Tam nasze drogi się rozeszły.

- Jeszcze jedno - powiedziałem, kiedyśmy sobie po­dali ręce. - Muszę wiedzieć, jakiego oczekuje pan hono­rarium... Jestem gotów zapłacić każdą sumę, jaką uzna pan za stosowną... A może chciałby pan wziąć zaliczkę...

- Przyśle mi pan swoją książkę - odparł unosząc krótki gruby palec. - I w razie czego zwróci koszta - dodał cicho. - Zrhozumiałe!

14

W ten to sposób zdobyłem wykaz czterdziestu dwóch nazwisk, wśród których nazwisko Sebastiana (S. Knight, 36 Oak Park Gardens, London, SW) wydawało się dzi­wnie piękne i zbłąkane. Spore (a zarazem miłe) wrażenie zrobiło na mnie to, że przy wszystkich nazwiskach wymieniono także adresy: Silbermann pospieszył wyjaś­nić, że w Blaubergu przyjezdni często umierają. Spośród czterdziestu jeden nieznajomych osób aż trzydzieści sie­dem „nie wkraczało w rachubę”, wedle określenia małego człowieczka. Owszem, trzy z nich (niezamężne kobiety) miały rosyjskie nazwiska, lecz dwie były Niemkami, a jedna Alzatką: wszystkie one często przyjeżdżały do Hotelu Beaumont. Trochę zbiła mnie z pantałyku dziew­czyna o nazwisku Vera Rasine, ale Silbermann wiedział z całą pewnością, że to Francuzka; wiedział nawet, że jest ona tancerką, a zarazem kochanką jednego ze strasburskich bankierów. Dwoje wiekowych Polaków przepuś­ciliśmy bez cienia obawy. Wśród reszty grupy „nie wkraczającej w rachubę”, czyli trzydziestu jeden osób, było dwudziestu dorosłych mężczyzn; zaledwie ośmiu z nich miało żony, a w każdym razie tylko ośmiu przywiozło je z sobą (Emmę, Hildegardę, Paulinę i tak dalej); Silbermann przysięgał, że wszystkie te panie są leciwe, szacowne i w żadnym razie nie pochodzą z Rosji. Pozostały nam więc cztery nazwiska: Mademoiselle Lydia Bohemsky z paryskim adresem. Spędziła w hotelu dziewięć dni na początku pobytu Sebastiana. Dyrektor w ogóle jej sobie nie przypominał. Madame de Rechnoy. Opuściła hotel i pojechała do Paryża o dzień wcześniej niż Sebastian. Dyrektor zapa­miętał ją jako elegancką młodą kobietę, dającą sute napiwki. Wiedziałem, że „de” sugeruje w tym wypadku pewien typ Rosjanki lubiącej podkreślać swą szlacheckość, choć w istocie używanie francuskiej particule przed rosyjskim nazwiskiem jest nie tylko absurdalne, ale i bezprawne. Mogła to być awanturnica; mogła to też być żona jakiegoś snoba.

Helena Grinstein. Nazwisko brzmiało z żydowska, lecz pomimo końcówki „stein” nie miało niemieckiego rodo­wodu. Litera „i” w słowie „grin”, która wyrugowała „ü” z naturalnego dlań miejsca, sugerowała rosyjskie nasie­nie. Właścicielka tego nazwiska przybyła do hotelu zaledwie na tydzień przed wyjazdem Sebastiana, a po jego wyjeździe została jeszcze trzy dni. Dyrektor powiedział, że jest ładna. W przeszłości odwiedziła już raz jego hotel, a stale mieszkała w Berlinie.

Helena von Graun. Prawdziwe niemieckie nazwisko. Dyrektor był jednak pewien, że w czasie swego pobytu kilkakrotnie śpiewała po rosyjsku. Wedle jego relacji miała wspaniały kontralt i w ogóle była zachwycająca. Spędziła w hotelu miesiąc, a wyjechała do Paryża o pięć dni wcześniej niż Sebastian.

Z drobiazgową dokładnością zanotowałem wszystkie te szczegóły oraz cztery adresy. Każdy z nich mógł się okazać tym, którego szukałem. Gorąco podziękowałem panu Silbermannowi; siedząc przede mną trzymał kape­lusz na złączonych kolanach. Westchnął i spojrzał na czubki swych małych czarnych kamaszków, przyozdo­bionych starymi getrami o barwie mysiej szarości.

- Zdziałałem to - powiedział - bo mi pan sym­patyzuje. Ale... [popatrzył na mnie jakby z lekkim błaganiem w lśniących piwnych oczach] ale prhoszę: to na nic, ja myślę. Nie można obejrzeć drugiej strony księżyca. Prhoszę pana nie szukać tej kobiety. Co prze­szłość, to nie wróci. Ona nie pamięta, kim był pański bruder.

- Już ja jej przypomnę - rzekłem ponuro.

- Jak pan sobie prhagnie - mruknął, prostując się w ramionach i zapinając płaszcz. Wstał. - Szczęśliwej podrhóży - dodał bez swego zwykłego uśmiechu.

- Chwileczkę, panie Silbermann, mamy jeszcze coś do uregulowania. Ile jestem panu winien?

- Słusznie - powiedział, siadając z powrotem. - Moment.

Otworzył wieczne pióro, pospiesznie nabazgrał kilka cyfr i przyjrzał im się, stukając się po zębach oprawką.

- Zgadza się. Sześćdziesiąt osiem franki - oświad­czył.

- No, to niewiele - powiedziałem. - Może by pan...

- Zarhaz - krzyknął. - Przecież to fałsz”. Ma pan jeszcze ten notesnik, co panu daję, dałem?

- Ależ tak. Prawdę mówiąc, już go zacząłem używać. Widzi pan, myślałem...

- No to nie sześćdziesiąt osiem - powiedział, szybko przeliczając od nowa. - Tylko... tylko osiemnaście, bo kajet kosztuje pięćdziesiąt. Wszystkiego osiemnaście franki. Koszta przejażdżki...

- Ale - zacząłem, dosyć oszołomiony tą kalkula­cją...

- Nie, terhaz wszystko harmonizuje - stwierdził pan Silbermann.

Wyszukałem w portmonetce dwudziestofrankową mo­netę, choć z ochotą byłbym mu dał sumę sto razy większą, gdyby tylko mi na to pozwolił.

- Więc - powiedział. - Jestem teraz panu zawinio­ny... Tak, zgadza się. Osiemnaście i dwa, pospołu dwa­dzieścia. To pańskie.

Położył moją dwudziestofrankówkę na stole i znikł. Sam nie wiem, jak mu prześlę tę książkę, kiedy już będzie gotowa: śmieszny człowieczek nie podał mi adresu, a mnie tyle innych spraw kołatało się po głowie, że nie przyszło mi na myśl go o to poprosić. Lecz jeśli kiedykol­wiek napotka egzemplarz Prawdziwego życia Sebastiana Knighta, niech wie, jak wdzięczny mu jestem za okazaną pomoc. Co zaś do notesu, to jest on już prawie pełen, a niedługo każę weń wprawić nowy plik kartek, kiedy te zapiszę do cna.

Po odejściu pana Silbermanna uważnie się wczytałem w cztery adresy, które zdobył tak czarodziejskim sposo­bem, i w końcu postanowiłem zacząć od berlińskiego. Gdyby spotkało mnie tam rozczarowanie, mógłbym w Paryżu uporać się z całym triem ewentualności, nie podejmując kolejnej dalekiej podróży, tym bardziej wy­czerpującej, że z pełną świadomością rzucałbym wtedy na stół ostatnią swą kartę. Jeśli zaś poszczęściłoby mi się już za pierwszym razem... mniejsza z tym. Los szczodrze mnie nagrodził za tę decyzję...

Duże, mokre płatki śniegu sunęły skosem nad Passauer Strasse w zachodniej części Berlina, gdy się zbliżałem do starej, brzydkiej kamienicy o fasadzie na wpół ukrytej pod maską rusztowań. Zastukałem w szybę stróżówki, ktoś szorstkim ruchem odsunął muślinową zasłonkę i nagłym pchnięciem otworzył lufcik, po czym rozczoch­rana, czerwona na twarzy starucha zrzędnym tonem poinformowała mnie, że Frau Helena Grinstein istotnie mieszka w tym domu. Poczułem przedziwny dreszczyk uniesienia i ruszyłem schodami w górę. Na drzwiach wisiała mosiężna tabliczka z nazwiskiem „Grinstein”.

Wpuścił mnie milkliwy chłopiec o bladej, zapuchniętej twarzy, z czarnym krawatem pod szyją, który nawet nie spytał, jak się nazywam, tylko odwrócił się i odszedł korytarzem. Na wieszaku w maleńkim hallu tłoczyły się palta. Na stole między dwoma uroczystymi cylindrami leżał bukiet chryzantem mokrych od śniegu. Ponieważ nikt się nie zjawiał, zapukałem do którychś drzwi, pchnąłem je i natychmiast znów zamknąłem. Zdążyłem dostrzec ciemnowłosą dziewczynkę na kanapie, przy­krytą futrem z kretów i twardo śpiącą. Przez chwilę stałem pośrodku hallu. Wytarłem zmoczoną śniegiem twarz. Wydmuchałem nos. W końcu zaryzykowałem i ruszyłem w głąb korytarza. Jedne drzwi były uchylone; dobiegały zza nich przyciszone głosy, mówiące po rosyj­sku. W dwóch dużych pokojach z przejściem w kształcie łuku zgromadziło się wiele osób. Kiedy wszedłem, kilka głów niezdecydowanie zwróciło się w moją stronę, poza tym jednak nie wywołałem najmniejszego zainteresowa­nia. Na stole stały szklanki z nie dopitą herbatą i talerz z okruchami ciasta. Jakiś mężczyzna w kącie czytał gazetę. Kobieta okryta szarym szalem siedziała przy stole, podparłszy ręką policzek; na jej nadgarstku za­trzymała się łza. Parę innych osób siedziało nieruchomo na kanapie. Dziewczynka podobna do tej, którą widzia­łem śpiącą, głaskała starego psa, zwiniętego w kłębek na krześle. W sąsiednim pokoju, gdzie także siedzieli i cho­dzili jacyś ludzie, rozległ się czyjś śmiech, a może kilka głośnych westchnień. Ten sam chłopiec, który powitał mnie w hallu, przeszedł ze szklanką wody w ręku; spytałem go po rosyjsku, czy mogę porozmawiać z panią Heleną Grinstein.

- Ciociu Eleno - powiedział, zwracając się do ple­ców szczupłej, ciemnowłosej kobiety, pochylającej się nad starcem, zgarbionym w fotelu. Podeszła i zaprosiła mnie do saloniku po drugiej stronie korytarza. Była to osoba bardzo młoda, obdarzoną masą wdzięku, o drobnej, upudrowanej twarzy i łagodnych, podłużnych oczach, które wyglądały, jakby ich kąciki podciągnięto ku skro­niom. Miała na sobie czarny sweter. Jej dłonie były równie delikatne jak szyja.

- Kak eto użasno... czyż to nie okropne - szepnęła.

Niezbyt mądrze odparłem, że chyba przyszedłem nie w porę.

- Aaa... - powiedziała. - Zdawało mi się... - Po­patrzyła na mnie. - Proszę, niech pan siada. Zdawało mi się, że dopiero co widziałam pana na pogrzebie... Więc jednak nie? Widzi pan, umarł mój szwagier i... Nie, nie, proszę nie wstawać. Straszny dzień.

- Nie chcę się pani narzucać - powiedziałem. - Le­piej już sobie pójdę... Chciałem tylko porozmawiać z panią o kimś z mojej rodziny... wydaje mi się, że miała pani okazję go poznać... w Blaubergu... ale mniejsza z tym...

- W Blaubergu? Byłam tam dwa razy - odrzekła. Skurcz przebiegł jej po twarzy, gdy gdzieś za ścianą zaczął dzwonić telefon.

- Nazywał się Sebastian Knight - powiedziałem, patrząc na jej nie umalowane usta, tkliwe i drżące.

- Nie, nigdy nie słyszałam tego nazwiska - odpar­ła. - Nie, nie słyszałam.

- Był na wpół Anglikiem - dodałem. - Pisał książki.

Pokręciła głową i zwróciła się ku drzwiom, które właśnie otworzył ten sam nadąsany chłopiec, jej sio­strzeniec.

- Sonia przyjdzie za pół godziny - oznajmił. Skinęła głową. Chłopiec wyszedł.

- Właściwie z nikim wtedy w hotelu się nie za­znajomiłam - powiedziała kobieta. Skłoniłem się i raz jeszcze przeprosiłem.

- Ale jakże pan się nazywa? - spytała, wpatrując się we mnie miękkim, zamglonym spojrzeniem, które w pe­wien sposób przypominało mi Klarę. - Chyba już pan mówił, ale jestem dzisiaj jak nieprzytomna... Aaaa... - powiedziała, kiedy się przedstawiłem. - Jakbym skądś znała... Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście mężczyzna o tym nazwisku zginął w pojedynku w Sankt Petersburgu? Ach, pański ojciec? Rozumiem. Zaraz, zaraz. Ktoś... kilka dni temu... wspominał tamten przypadek. Dziwna sprawa... Takie rzeczy zawsze się zdarzają w ten sposób, seriami. Tak... Rozanowowie... Znali pańską rodzinę, i tak dalej...

- Kolega szkolny mojego brata nazywał się Rozanow - wtrąciłem.

- Znajdzie ich pan w książce telefonicznej - po­spiesznie ciągnęła kobieta. - Widzi pan, niezbyt dobrze ich znam, a w tej chwili zupełnie nie jestem w stanie szukać po notesach.

Gdzieś ją zawołano, a ja ruszyłem sam do hallu. Zastałem tam starszego pana, który z melancholijną miną siedział na moim płaszczu i palił cygaro. Początkowo nie mógł zrozumieć, czego od niego chcę, a potem zaczął mnie wylewnie przepraszać.

Trochę żałowałem, że Helena Grinstein okazała się nie tą kobietą. Choć oczywiście w żadnym razie nie mogła nią być: tą, co tak unieszczęśliwiła Sebastiana. Tego rodzaju dziewczyny nie druzgocą mężczyzn, lecz ich budują. Bo i proszę: spokojnie dyrygowała domem, rozsadzanym przez ból, i jeszcze potrafiła się zająć fantastycznymi sprawami zupełnie zbędnego, obcego przybysza. I nie tylko mnie wysłuchała, ale w dodatku podsunęła mi trop, za którym natychmiast poszedłem, a choć napotkani dzięki temu ludzie nie mieli nic wspólnego z Blaubergiem i z nieznajomą kobietą, dołączyłem do mej kolekcji jedną z najcenniejszych kart z życia Sebastiana. Umysł bardziej systematyczny umieściłby ją na początku książki, lecz moja pielgrzymka nabrała z czasem własnej magii i logiki, a choć chwilami miewam nieodparte wrażenie, iż stop­niowo przeistoczyła się w sen, jedynie po to biorąc wzór z rzeczywistości, aby snuć swe własne rojenia, nie mogę nie zauważyć, że od początku kroczyłem właściwą drogą i że usiłując przedstawić wierny obraz życia Sebastiana winienem teraz podążać tymi samymi rytmicznie się przeplatającymi ścieżkami.

Dostrzegam dziwną harmonię w tym, że spotkanie związane z pierwszym nastoletnim romansem Sebastiana nastąpiło w zasięgu ech jego ostatniej, mrocznej miłości. Dwie różne tonacje życia mego brata przesłuchują się nawzajem, a odpowiedzią jest samo owo życie - i bar­dziej już nie można się zbliżyć do ludzkiej prawdy. On miał szesnaście lat, ona tyle samo. Gasną światła, kurtyna idzie w górę, odsłaniając rosyjski pejzaż latem; zakole rzeki do połowy ukryte w cieniu rzucanym przez ciemne jodły, które rosną na gliniastej skarpie, a ich głębokie czarne odbicia niemal sięgają drugiego brzegu, ten zaś jest niski, słoneczny i pełen uroku, porośnięty prawoślazem i trawą o srebrzystych miotełkach. Sebastian z gołą, krótko ostrzyżoną głową, w luźnej jedwabnej koszuli, oblepiającej mu na przemian łopatki i pierś, zależnie od tego, czy akurat pochyla się do przodu, czy wygina w tył, krzepko wiosłuje w łódce pomalowanej na kolor lśniącej zieleni. Przy sterze siedzi dziewczyna, pozostawimy ją jednak w wersji achromatycznej; sam kontur, biały kształt, którego malarz nie wypełnił bar­wami. Granatowe ważki niespiesznie śmigają tędy i owę­dy, przysiadając na płaskich liściach nenufarów. W czer­wonej glinie stromego brzegu wyryto imiona, daty, nawet twarze; widać wśród nich otwory, z których jerzyki wyfruwają i wlatują w nie z powrotem. Sebastianowi błyszczą zęby. Na chwilę przestaje wiosłować i ogląda się za siebie, a wtedy łódka z jedwabistym poszumem wślizguje się w sitowie.

- Kiepski z ciebie sternik - mówi Sebastian. Sceneria się zmienia: widzimy inne zakole tej samej rzeki. Ścieżka biegnie do wody, zatrzymuje się, waha chwilę i skręca, luźną pętlą omijając toporną ławkę. Jeszcze nie zapadł wieczór, ale powietrze już się złoci i drobne muszki wykonują prymitywny taniec krajowców w słupie słońca między liśćmi osiki, które wreszcie znieruchomiały, zapomniawszy o Judaszu.

Sebastian siedzi na ławce i po angielsku czyta na głos jakieś wiersze z zeszytu w czarnej okładce. Nagle urywa: trochę na lewo ukazuje się tuż nad powierzchnią wody głowa najady o kasztanowatych włosach, a gdy z wolna zaczyna się oddalać, długie sploty dryfują w ślad za nią. Po chwili naga postać wyłania się na przeciwległym brzegu i wydmuchuje nos, przyciskając go kciukiem: jest to długowłosy wiejski pop. Sebastian znów czyta wiersze siedzącej obok dziewczynie. Malarz wciąż jeszcze nie wypełnił białej plamy: wyjątek zrobił tylko dla szczupłej, opalonej ręki, którą po zewnętrznej stronie od nadgarstka do łokcia porasta smuga lśniącego puchu. Sceneria znów się zmienia, niczym we śnie Byrona. Jest noc. Na niebie rój gwiazd. Po latach Sebastian napisał, że wpatrując się w gwiazdy czuje mdłości i lekką odrazę, podobnie jak wtedy, gdy - dajmy na to - ogląda się wnętrzności patroszonego zwierzęcia. Wtedy jednak ta myśl pozo­stawała jeszcze nie wyrażona. Jest bardzo ciemno. W mroku możemy się domyślać parkowej alei, lecz nie widzimy żadnych szczegółów. Jedna za drugą posępna zwalistość, a gdzieś pohukuje sowa. Otchłań czerni, w której nagle sunie do góry zielonkawe kółeczko: świetlista tarcza zegarka (w latach dojrzalszych Sebastian nie był zwolennikiem zegarków).

- Musisz iść? - pyta jego głos.

Ostatnia zmiana: klucz wędrownych żurawi w kształcie litery V; ich tkliwy jęk roztapia się w turkusowym niebie wysoko nad płową brzeziną. Sebastian, jeszcze nie sam, siedzi na pniu zwalonego drzewa w kolorach bieli i popie­latej szarości. Jego rower spoczywa na ziemi, połyskując szprychami w chaszczach orlicy. Rusałka żałobnik prze­myka w locie, siada na pniu akurat tam, gdzie widać ślad topora, i rytmicznie porusza aksamitnymi skrzydłami. Jutro z powrotem do miasta, w poniedziałek zaczyna się szkoła.

- Czy to koniec? Dlaczego mówisz, że zimą się nie zobaczymy? - pyta Sebastian po raz drugi lub trzeci. Nie ma odpowiedzi. - Naprawdę myślisz, że się zakochałaś w tym jakimś studencie? - w etogo studienta?

Postać siedzącej dziewczyny wciąż jest bezbarwna, z wyjątkiem ręki i szczupłej smagłej dłoni, która od niechcenia bawi się pompką do roweru. Końcem rączki wolno kreśli na miękkiej ziemi słowo yes, tak - po angielsku, żeby mniej bolało.

Spada kurtyna. Tak, to już wszystko. Bardzo niewiele, ale dość, żeby serce pękło. Odtąd nigdy już nie będzie mu wolno spytać chłopca, który w klasie codziennie siada w sąsiedniej ławce: „Co u twojej siostry?” Nie ma też prawa wypytywać starej panny Forbes, gdy ta czasem jeszcze wpadnie z wizytą, o dziewuszkę, której dawniej także dawała lekcje. I jak on będzie stąpał latem przy­szłego roku po tych samych ścieżkach, oglądał zachody słońca i jeździł rowerem nad rzekę? (Najbliższe lato zostało jednak głównie poświęcone Panowi, poecie - futuryście.)

Dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie brat Nataszy Rozanowny odwiózł mnie autem na dworzec Charlottenburg, żebym zdążył złapać ekspres do Paryża. Wyznałem mu, jak niezwykle się czułem, rozmawiając z jego siostrą, wówczas już pulchną matką dwóch chłopców, o odległym lecie w krainie snów: w Rosji. Odparł, że posada w Ber­linie zupełnie mu odpowiada. Próbowałem - pomimo kilku wcześniejszych, równie daremnych prób - wciąg­nąć go w rozmowę o szkolnym życiu Sebastiana.

- Mam okropnie słabą pamięć - rzekł. - A zresztą za bardzo jestem zajęty, żeby się rozczulać nad takimi zwyczajnymi sprawami.

- Och, ale na pewno - odparłem - pamięta pan jakieś szczególnie wyraziste zdarzenie, cokolwiek... Wdzięczny będę za każdą informację...

Zaśmiał się.

- Przecież dopiero co przegadał pan kilka godzin z moją siostrą, prawda? Ona uwielbia przeszłość, nie sądzi pan? Twierdzi, że umieści ją pan w swej książce taką, jaką wtedy była. Z góry się na to cieszy.

- Proszę, niechże pan spróbuje coś sobie przy­pomnieć - nalegałem.

- Przecież mówię, że wszystko zapomniałem, dziwa­ku jeden. Nic z tego. Mógłbym najwyżej pleść zwykłe w takich razach bzdury o ściąganiu, podpowiadaniu i o przezwiskach nauczycieli. W sumie pewnie się nieźle zabawialiśmy... Ale wie pan, pański brat... jak by to powiedzieć?... pański brat nie był w szkole popularny...

15

Czytelnik być może zauważył, że samego siebie staram się pokazywać w tej książce jak najmniej. Unikam aluzji (choć drobna uwaga dodana tu i ówdzie mogłaby uczynić tło moich badań nieco zrozumialszym) do własnej sytua­cji życiowej. Toteż i w tym punkcie opowieści nie będę się rozwodził nad pewnymi kłopotami zawodowymi, które na mnie spadły, gdy przybyłem do Paryża, gdzie mniej lub bardziej stale mieszkałem; trudności te nie miały żadnego związku z moimi poszukiwaniami, a jeśli wspomi­nam o nich mimochodem, to tylko dla podkreślenia, że oddawszy się bez reszty pogoni za ostatnią ukochaną Sebastiana radośnie machnąłem ręką na wszelkie osobis­te strapienia, jakie mogłem na siebie ściągnąć, fundując sobie tak długie wakacje.

Nie żałowałem, że zacząłem od berlińskiej poszlaki. Bądź co bądź dzięki niej niespodziewanie mignął mi przed oczami fragment jednego więcej rozdziału z przeszłości Sebastiana. Zarazem jedno imię zostało wykreślone, przede mną zaś otwierały się jeszcze trzy możliwości. Z paryskiej książki telefonicznej dowiedziałem się, że nazwiska „Graun (von), Helene” i „Rechnoy, Paul” („de”, jak zauważyłem, tym razem się nie pojawiło) odpowiadają posiadanym przeze mnie adresom. Perspek­tywa spotkania z mężem tej pani była niemiła, ale nieunikniona. Trzecią damę, czyli Lydię Bohemsky, ignorowały oba wykazy - zarówno książka telefoniczna, jak i drugie arcydzieło Bottina: spis adresów, ułożony według ulic. Dane, które już miałem, mogły jednak pomóc mi do niej dotrzeć. Dobrze znając Paryż od razu ułożyłem najmniej czasochłonną kolejność wizyt, aby odpowiednio je rozplanowawszy uporać się z nimi w je­den dzień. Jeśli czytelnik się dziwi, czemu poczynałem sobie tak bezceremonialnie, dodam, że telefonowania nie cierpię prawie tak samo, jak pisania listów.

Gdy zadzwoniłem do drzwi, otworzył mi wysoki i chu­dy mężczyzna o bujnej czuprynie; był bez marynarki, a przy koszuli nie miał kołnierzyka, tylko pod brodą mosiężną spinkę. W ręku trzymał figurę szachową - czarnego konia. Przywitałem go po rosyjsku.

- Ależ proszę, proszę - rzekł radośnie, jakby mnie oczekiwał.

- Nazywam się tak - a - tak - powiedziałem.

- A ja - wykrzyknął - jestem Pal Palicz Riecznoj. - Tu parsknął dziarskim śmiechem, jakby mu się udał wyśmienity żart. - Zechce pan wejść - dodał, wskazując figurą szachową otwarte drzwi.

Wprowadzono mnie do skromnego pokoju, gdzie w rogu stała maszyna do szycia, a w powietrzu unosiła się słaba woń wstążek i płótna. Masywnie zbudowany mężczyzna siedział przy stole z rozpostartą ceratową szacho­wnicą; pionki były za duże w stosunku do pól. Patrzył na nie spode łba, a w przeciwnym kierunku patrzyła trzy­mana w kąciku ust pusta cygarniczka. Ładny chłopczyk w wieku czterech, może pięciu lat klęczał na podłodze, otoczony miniaturowymi samochodzikami. Pal Palicz cisnął na stół czarnego konia, któremu natychmiast odpadła głowa. Czarny starannie przykręcił ją z po­wrotem.

- Niechże pan siada - powiedział Pal Palicz. - To mój kuzyn - dodał. Czarny się ukłonił. Usiadłem na trzecim (i ostatnim) krześle. Dzieciak podszedł do mnie i w milczeniu pokazał mi nowy czerwono - niebieski ołó­wek.

- Jakbym chciał, tobym ci teraz zbił wieżę - rzekł Czarny mrocznym tonem - ale mam dużo lepszy ruch.

Podniósł hetmana i delikatnie wtłoczył go w gromadkę żółtawych pionków, z których jeden zastąpiono napar­stkiem.

Pal Palicz spadł na niego lotem błyskawicy, gońcem zbił hetmana i ryknął śmiechem.

- A teraz - spokojnie oświadczył Czarny, kiedy Biały przestał ryczeć - jesteś ugotowany. Szach, gołąbeczku.

Ci dwaj się kłócili, Biały usiłował cofnąć ruch, a ja tymczasem rozglądałem się po pokoju. Zauważyłem portret niegdysiejszej Rodziny Cesarskiej. Także wąs pewnego sławnego generała, którego przed paroma laty zmoskwiczono o głowę. Spostrzegłem też wypukłe sprę­żyny kanapy w kolorze robaczywego brązu; domyśliłem się, że służy ona jako trzyosobowe łoże - mężowi, żonie i dziecku. Cel moich odwiedzin wydał mi się przez chwilę dzikim absurdem. Nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie całą rundę dziwacznych wizyt, które składa Cziczikow w Martwych duszach Gogola. Chłopczyk specjalnie dla mnie rysował samochód.

- Jestem do pańskiej dyspozycji - oznajmił Pal Palicz (widziałem, że przegrał: Czarny chował właśnie figury do starego tekturowego pudełka - wszystkie prócz naparstka). Powiedziałem to, co zawczasu staran­nie sobie przygotowałem: mianowicie, że chcę się widzieć z jego żoną, ponieważ była ona niegdyś przyjaciółką... no, pewnych Niemców, moich znajomych. (Bałem się za wcześnie wymienić nazwisko Sebastiana.)

- Wobec tego musi pan trochę poczekać - odparł Pal Palicz. - Załatwia coś na mieście. Lada chwila powinna wrócić.

Postanowiłem czekać, choć czułem, że tego dnia nie­wielkie mam szansę spotkać się z jego żoną sam na sam. Miałem jednak nadzieję od razu ustalić dzięki serii zręcznych pytań, czy w ogóle znała Sebastiana; potem stopniowo skłoniłbym ją do rozmowy.

- A tymczasem - rzekł Pal Palicz - strzelimy sobie po kropelce brandy: koniaczku.

Uznawszy, że wystarczająco zainteresowałem się jego rysunkami, dzieciak odszedł do wuja; ten natychmiast posadził go sobie na kolanie i zaczął rysować - niezwykle szybko i bardzo pięknie - samochód wyścigowy.

- Artysta z pana - powiedziałem ot tak, żeby coś powiedzieć.

Pal Palicz, który właśnie płukał kieliszki w maleńkiej kuchence, roześmiał się i zawołał przez ramię:

- O, to wszechstronny geniusz. Daje koncerty skrzyp­cowe stojąc na głowie, w trzy sekundy mnoży przez siebie dwa numery telefoniczne i potrafi się podpisać do góry nogami, nie zmieniając charakteru pisma.

- I umie prowadzić taksówkę - dodało dziecko, majtając chudymi, brudnymi nóżkami.

- Nie, nie piję z wami - powiedział wuj Czarny, gdy Pal Palicz postawił kieliszki na stole. - Chyba zabiorę chłopca na spacer. Gdzie są jego rzeczy?

Znaleziono paletko małego i Czarny wziął go na dwór. Pal Palicz nalał nam koniaku i rzekł:

- Musi mi pan wybaczyć te kieliszki. W Rosji byłem bogaty, a dziesięć lat temu w Belgii znów się wzbogaciłem, ale potem straciłem wszystko co do grosza. Pańskie zdrowie.

- Żona szyje? - spytałem, żeby ruszyć z miejsca.

- O, tak, wzięła się za krawiectwo - oznajmił z radosnym śmiechem. - A ja jestem zecerem, ale właśnie straciłem pracę. Żona na pewno zaraz wróci. Nie wiedzia­łem, że się przyjaźniła z Niemcami - dodał.

- Zdaje się - powiedziałem - że ją poznali w Niem­czech, a może w Alzacji?

Gospodarz ochoczo napełniał swój tylko co opróż­niony kieliszek, ale nagle przerwał i spojrzał na mnie z rozdziawionymi ustami.

- Musiała zajść jakaś pomyłka! - wykrzyknął. - Widocznie chodzi panu o moją pierwszą żonę. Warwara Mitrofanna nie była nigdzie poza Paryżem... oczywiście z wyjątkiem Rosji... a przyjechała tu z Sewastopola przez Marsylię.

Wypił do dna i zaczął się śmiać.

- Niezły numer - powiedział, przyglądając mi się z ciekawością. - Czy myśmy już się kiedyś spotkali? Znał pan osobiście moją pierwszą?

Pokręciłem głową.

- No to ma pan szczęście - zawołał. - Cholerne szczęście. A ci pańscy Niemcy kazali panu czerpać wodę sitem, bo nigdy jej pan nie znajdzie.

- Czemu? - spytałem, coraz bardziej zaintrygowa­ny.

- Bo wkrótce po separacji, czyli wiele lat temu, zupełnie straciłem ją z oczu. Ktoś widział ją w Rzymie, kto inny w Szwecji... ale nawet i tego nie jestem pewien. Może jest w tym mieście, a może w piekle. Mnie to nic nie obchodzi.

- I w żaden sposób nie umie mi pan doradzić, jak jej szukać?

- W żaden.

- A przez wspólnych znajomych?

- To byli jej znajomi, nie moi - odparł, wzdrygając się.

- Nie ma pan na przykład jej fotografii?

- Niech no mi pan powie, do czego to wszystko zmierza? Policja jej szuka? Bo wie pan, wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazała szpiegiem na międzynarodową skalę. Jak Mata Hari! To jej typ. Absolutnie! A poza tym... No, nie jest to dziewczyna, którą łatwo zapomnieć, jak już człowiekowi wejdzie w krew. Wyssała mnie do cna, i to w niejednym znaczeniu. Straciłem przez nią... na przykład pieniądze i duszę. Byłbym ją zabił... gdyby nie Anatol.

- A kto to taki?

- Anatol? Aaa, to tutejszy kat. Gość z gilotyną. Więc jednak nie jest pan z policji. Prawda? Ostatecznie, pańska sprawa. Ale ona naprawdę doprowadzała mnie do szału. Wie pan, poznałem ją w Ostendzie, musiało to być, zaraz, w dwudziestym siódmym... miała dwadzieścia lat, nie, nawet mniej. Wiedziałem, że jest kochanką innego i tak dalej, ale było mi wszystko jedno. Według niej życie polegało na tym, żeby pić koktajle, jadać ogromne kolacje o czwartej rano, tańczyć shimmy czy jak to tam wtedy nazywano, zwiedzać burdele, bo wśród paryskich snobów akurat była taka moda, kosztownie się ubierać i robić piekło w hotelach, jeśli jej się wydało, że pokojówka ukradła drobne, które potem sama znajdowała w łazien­ce... To, i cała reszta... znajdzie ją pan w pierwszej lepszej tandetnej powieści, bo to taki typ, po prostu typ. Uwielbiała wymyślić sobie co jakiś czas rzadką chorobę, pojechać do sławnego kurortu i...

- Chwileczkę - wtrąciłem. - Tu mnie pan zacieka­wia. W czerwcu dwudziestego dziewiątego była sama w Blaubergu.

- Zgadza się, ale to był już sam schyłek naszego małżeństwa. Mieszkaliśmy wtedy w Paryżu i wkrótce po­tem byliśmy już w separacji. Przez następny rok praco­wałem w fabryce w Lyonie. Wie pan, zostałem bez grosza.

- Chce pan przez to powiedzieć, że w Blaubergu poznała jakiegoś mężczyznę?

- Nie, nic o tym nie wiem. Widzi pan, nie przypusz­czam, żeby ona rzeczywiście jakoś poważnie mnie zdra­dzała, właściwie to chyba nie, wie pan, raczej nie szła na całego... przynajmniej starałem się tak myśleć, bo zawsze kręciły się przy niej stada mężczyzn, a ona pewnie dawała się całować, ale gdybym sobie pozwolił dłużej nad tym przemyśliwać, po prostu bym zwariował. Pamiętam, że raz...

- Najmocniej przepraszam - wtrąciłem znowu. - Jest pan pewien, że nigdy pan nie słyszał o Angliku, z którym się przyjaźniła?

- O Angliku? Zdawało mi się, że wspomniał pan o Niemcach. Nie, nie wiem nic na ten temat. Gdzieś chyba w dwudziestym ósmym w Ste Maxime był pewien młody Amerykanin, który prawie mdlał za każdym razem, kiedy Ninka z nim tańczyła... zresztą jacyś Anglicy też mogli się trafić, w Ostendzie albo gdzie indziej, ale niech mi pan wierzy, nigdy nie zawracałem sobie głowy narodowością jej wielbicieli.

- Więc jest pan pewien, że nigdy pan nie słyszał o Blaubergu ani... ani o tym, co się działo później?

- Nie - odparł. - Nie sądzę, żeby ktoś ją tam zainteresował. Widzi pan, przechodziła wtedy przez jedną z tych swoich niby chorobowych faz... jadała wyłącznie lody cytrynowe i ogórki, mówiła o śmierci, nirwanie i różnych takich... miała słabość do Lhasy, rozumie pan...

- Jak dokładnie brzmiało jej nazwisko? - spytałem.

- No, kiedy ją poznałem, nazywała się Nina Turowiec, ale czy... Nie, chyba jej pan nie znajdzie. Prawdę mówiąc, często mi się wydaje, że nigdy nie istniała. Opowiedziałem o niej Warwarze Mitrofannie, a ona mi na to, że miałem po prostu niedobry sen po niedobrym filmie. Och, chyba pan jeszcze nie wychodzi? Ona wróci lada chwila... - Spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem (zdawało mi się, że wypił trochę za dużo koniaku).

- Aaa, zapomniałem - powiedział. - Przecież to nie tej pan szuka. A tak przy okazji - dodał - to papiery mam w idealnym porządku. Mogę panu pokazać swoją carte de travail. A jeśli pan ją jednak znajdzie, chciałbym z nią się zobaczyć, nim pójdzie do więzienia. Chociaż może lepiej nie.

- No cóż, dziękuję za rozmowę - rzekłem, gdy nieco zbyt entuzjastycznie ściskaliśmy sobie dłonie: najpierw w pokoju, potem w korytarzu i wreszcie w samych drzwiach.

- To ja panu dziękuję - zawołał Pal Palicz. - Wie pan, nawet dosyć lubię o niej rozmawiać. Szkoda, że nie zachowałem ani jednej z jej fotografii.

Przystanąłem, namyślając się przez chwilę. Czy aby dostatecznie go wypompowałem... Ba, zawsze mogę złożyć mu jeszcze jedną wizytę... A czy w którymś ilustrowanym czasopiśmie o samochodach, futrach, psach i modzie z Riwiery nie znalazłoby się jakieś zdjęcie, zrobione przypadkiem? Spytałem go o to.

- Możliwe - powiedział. - Możliwe. Dostała kiedyś nagrodę na balu kostiumowym, ale nie pamiętam, gdzie to było. W tamtych czasach zdawało mi się, że wszystkie miasta składają się wyłącznie z restauracji i sal balowych.

Potrząsnął głową, śmiejąc się hałaśliwie, i zatrzasnął drzwi. Schodząc na dół minąłem wuja Czarnego, który wraz z chłopczykiem wolno piął się po schodach.

- Był sobie raz - mówił - kierowca wyścigowy, co miał wiewióreczkę. No i pewnego dnia...

16

W pierwszym odruchu stwierdziłem, że mam wreszcie to, czego szukałem - że wiem przynajmniej, kim była kochanka Sebastiana; wnet jednak ostygłem w swym zapale. „Czyż mogła to być ta właśnie kobieta, pierwsza żona tego gaduły?”, zastanawiałem się, gdy taksówka wiozła mnie pod kolejny adres. Czy warto iść za tym prawdopodobnym, aż nazbyt prawdopodobnym tro­pem? Czy obraz, który nakreślił przede mną Pal Palicz, nie był zanadto oczywisty? Kapryśna wietrznica rujnuje życie głupca. Ale czy Sebastian był głupcem? Przywoła­łem w pamięci jego odrazę wobec oczywistego zła i oczy­wistego dobra; wobec taśmowo produkowanych form przyjemności i wyświechtanych form cierpienia. Tego typu dziewczyna z miejsca zaczęłaby go drażnić. Bo i o czym mógłby z nią rozmawiać, gdyby w ogóle zdo­łała zadzierzgnąć znajomość z cichym, nietowarzyskim, roztargnionym Anglikiem z Hotelu Beaumont? Niechby tylko wyjawiła, co myśli, na pewno by jej zaczął unikać. Twierdził - wiem to na pewno - że ostre dziewczyny są tępe na umyśle, a nie ma nic nudniejszego niż ładna, lubiąca się bawić kobieta; mało tego: przyjrzawszy się uważnie choćby najpiękniejszej dziewczynie, gdy wy­dziela samą śmietankę pospolitości, nie sposób nie do­strzec w jej urodzie jakiejś maleńkiej skazy, będącej odpowiednikiem jej nawyków myślowych. Nie byłby mo­że od tego, żeby czasem odgryźć kąsek z jabłka grzechu, bo samo pojęcie grzeszności nie obchodziło go nic a nic - wyjąwszy jedynie błędy składniowe; nie znosił nato­miast jabłkowej galaretki, zakonserwowanej i opaten­towanej. Mógłby pewnie wybaczyć kobiecie skłonność do flirtu, ale nie ścierpiałby pozorów tajemniczości. Może by go ubawiła dzioucha upita piwem, lecz nie miałby po­błażania, gdyby jakaś grande cocotte napomknęła, iż haszyszu łaknie. Im dłużej myślałem, tym mniej wydawa­ło mi się prawdopodobne, że to właściwy ślad... W każ­dym razie nie powinienem zawracać sobie głowy tą dziewczyną, póki nie sprawdzę dwóch pozostałych moż­liwości.

Krokiem pełnym zapału wmaszerowałem więc w progi majestatycznego domostwa (w bardzo szykownej dziel­nicy), przed którym zatrzymała się taksówka. Służąca oświadczyła, że Madame nie ma w domu, lecz widząc moje rozczarowanie kazała mi zaczekać, po chwili zaś wróciła z propozycją, żebym został, jeśli mam ochotę, i porozmawiał z przyjaciółką Madame von Graun - Madame Lecerf. Ta okazała się drobną młodą kobietą o bladej twarzy i ciemnych, gładko przyczesanych wło­sach. Pomyślałem, że chyba nigdy w życiu nie widziałem tak równomiernie bladej cery; Madame Lecerf miała na sobie czarną sukienkę ze stójką, a w ręce trzymała długą czarną cygarniczkę.

- A więc chciałby się pan widzieć z moją przyjaciół­ką? - spytała; wydało mi się, że z jej słów, wypowiedzia­nych krystalicznie czystą francuszczyzną, bije zachwyca­jąca, staroświecka uprzejmość.

Przedstawiłem się.

- Tak - powiedziała. - Widziałam pańską wizy­tówkę. Jest pan Rosjaninem, prawda?

- Przyszedłem - zacząłem - z ogromnie delikat­ną sprawą. Ale proszę mi najpierw powiedzieć, czy słusznie się domyślam, że Madame Graun jest moją rodaczką?

- Mais oui, elle est tout ce qu’il y a de plus russe - odparła miękkim głosem, w którym brzmiały dzwone­czki. - Jej mąż był Niemcem, ale mówił także po rosyjsku.

- Aaa - powiedziałem. - Miło mi słyszeć ten czas przeszły.

- Może być pan ze mną zupełnie szczery - rzekła Madame Lecerf. - Przyznam, że dosyć lubię delikatne sprawy.

- Jestem krewnym - podjąłem - angielskiego pisa­rza, Sebastiana Knighta, nie żyjącego od dwóch miesięcy; próbuję opracować jego biografię. Miał on bliską przyja­ciółkę, którą poznał w Blaubergu, gdzie przebywał w 1929 roku. Usiłuję ją odnaleźć. To z grubsza rzecz biorąc wszystko.

- Quelle drôle d'histoire! - zawołała. - Ależ dziwna historia. I co chciałby pan od niej usłyszeć?

- Och, cokolwiek zechce mi powiedzieć... Ale czy z tego wynika... Mam rozumieć, że Madame Graun jest osobą, o którą mi chodzi?

- Niewykluczone - odparła. - Chociaż nie pamię­tam, żebym kiedykolwiek słyszała z jej ust to akurat nazwisko... Jakżeż ono brzmiało?...

- Sebastian Knight.

- Nie, nie pamiętam. Ale i tak możliwe, że to ona. Gdziekolwiek się zatrzymuje, zawsze z kimś się zaprzyjaź­nia. Il va sans dire - dodała - że powinien pan osobiście z nią porozmawiać. O, na pewno wyda się panu urocza. Ale jaka to dziwna historia - powtórzyła, patrząc na mnie z uśmiechem. - Dlaczego musi pan pisać o nim książkę i jak to się stało, że nie zna pan nazwiska tej kobiety?

- Sebastian Knight był człowiekiem dość skrytym - wyjaśniłem. - A listy od tej damy, które zachował... Widzi pani, życzył sobie, żeby je spalono po jego śmierci.

- Słusznie - rzekła radosnym tonem. - Doskonale go rozumiem. Oczywiście, listy miłosne należy palić. Przeszłość to taki szlachetny opał. Chciałby pan może wypić filiżankę herbaty?

- Nie - odparłem. - Chciałbym natomiast wie­dzieć, kiedy będę mógł się zobaczyć z Madame Graun.

- Niebawem - powiedziała Madame Lecerf. - Aku­rat nie ma jej w Paryżu, ale myślę, że jutro mógłby pan znowu wstąpić. Właśnie, tak chyba będzie najlepiej. Ona może wrócić nawet dziś wieczór.

- Zechce mi pani coś więcej o niej powiedzieć? - spytałem.

- Nic trudnego - rzekła Madame Lecerf. - Jest niezłą śpiewaczką... wie pan, pieśni cygańskie, mniej więcej ten styl. Jest niezwykle piękna. Elle fait des passions. Przepadam za nią i kiedy tylko jestem w Paryżu, mieszkam u niej. Zresztą stoi tu jej zdjęcie.

Wolno, bezszelestnie przeszła przez wyłożony puszys­tym dywanem salonik i zdjęła z fortepianu dużą foto­grafię w ramce. Przez chwilę wpatrywałem się w twarz niezwykłej urody, na wpół odwróconą ku tyłowi. Miękki owal policzka i mknąca skosem ku górze widmowa brew wydały mi się wybitnie rosyjskie. Na dolnej powiece widać było lekki poblask, na pełnych, ciemnych wargach takoż. W wyrazie twarzy dostrzegłem przedziwną mie­szankę rozmarzenia i sprytu.

- Tak - powiedziałem. - Tak...

- A co, czy to ona? - dociekliwie spytała Madame Lecerf.

- Możliwe - odparłem. - Wiele sobie obiecuję po spotkaniu z nią.

- Spróbuję sama się dowiedzieć - powiedziała Ma­dame Lecerf uroczo spiskowym tonem. - Bo widzi pan, moim zdaniem znacznie uczciwiej jest pisać książki o lu­dziach, których się zna, niż robić z nich siekaninę, a potem przedstawiać ją jako coś, co samemu się wymyśliło!

Podziękowałem jej i, jak mówią Francuzi, wykonałem swoje adieux. Miała wyjątkowo małą dłoń, którą nie­chcący za mocno ścisnąłem; Madame Lecerf skrzywiła się z bólu, bo na środkowym palcu nosiła duży pierścień o ostrych kantach. Mnie także trochę zabolało.

- Jutro o tej samej porze - powiedziała śmiejąc się łagodnie. Miła, spokojna osoba, spokojnie wzruszająca.

Jak dotąd niczego się nie dowiedziałem, czułem jednak, że robię postępy. Należało jeszcze uspokoić sumienie w związku z Lydią Bohemsky. Kiedy się zgłosiłem pod posiadany adres, konsjerż powiedział mi, że ta pani wyprowadziła się przed kilkoma miesiącami. Wydawało mu się, że zamieszkała w hoteliku naprzeciwko. Tam oznajmiono mi, że wyniosła się przed trzema tygodniami i mieszka na drugim końcu miasta. Spytałem mego informatora, czy jego zdaniem jest to Rosjanka. Powie­dział, że owszem.

- Przystojna szatynka? - podsunąłem, stosując stary fortel Sherlocka Holmesa.

- Zgadza się - rzekł, trochę mnie zniechęcając (prawidłowa odpowiedź winna brzmieć: Ależ skąd, szpet­na blondynka). Po pół godzinie wszedłem do ponurego domu w pobliżu więzienia Sante. Kiedy zadzwoniłem, drzwi otworzyła tłusta podstarzała kobieta o zaondulowanych jaskrawopomarańczowych włosach i obwisłych fioletowych policzkach, z jakimś ciemnym puchem nad umalowaną wargą.

- Czy zastałem Mademoiselle Lydię Bohemsky? - spytałem.

- C’est moi - odparła ze straszliwie rosyjskim akcen­tem.

- To ja pójdę po rzeczy - mruknąłem i czym prędzej opuściłem jej dom. Czasem sobie myślę, że może ona dalej stoi w drzwiach.

Kiedy nazajutrz odwiedziłem mieszkanie Madame von Graun, pokojówka wprowadziła mnie do innego pokoju; był to rodzaj buduaru, który robił, co mógł, żeby wyglądać uroczo. Już poprzedniego dnia odczułem panujący w tych wnętrzach upał, a ponieważ na dworze była wprawdzie wyraźna wilgoć, ale na pewno nie chłód, owa kaloryfeeria wydawała się lekką przesadą. Długo kazano mi czekać. Na konsolce stało kilka nienowych powieści francuskich (większość wyszła spod piór zdoby­wców literackich nagród) i gruntownie zaczytany egzem­plarz Księgi z San Michele doktora Axela Munthe. W afektowanym wazonie tkwił bukiet goździków. Tu i ówdzie stały kruche bibeloty; były pewnie ładne i kosztowne, lecz ja przez całe życie podzielałem niemal patologiczną niechęć Sebastiana do wszystkiego, co szklane lub porcelanowe. Wymienię jeszcze - na końcu, choć rzecz to nie najmniej ważna - coś, co udawało zwykły mebel na wysoki połysk, ja jednak czułem, że w środku kryje się zgroza nad zgrozami: radio. Roz­ważywszy liczne za i przeciw należało wszelako uznać Helenę von Graun za osobę „kulturalną i obdarzoną dobrym smakiem”.

Drzwi otworzyły się wreszcie i moja rozmówczyni z poprzedniego dnia wsunęła się boczkiem - powiadam „boczkiem”, wchodząc oglądała się bowiem za siebie, nieco schylając głowę, i przemawiała do jakiegoś stworze­nia, które okazało się czarnym buldogiem o żabim pysku; pies rzęził na progu, nie bardzo mając ochotę wejść do pokoju.

- Proszę pamiętać o moim szafirze - powiedziała dama, podając mi drobną, zimną dłoń. Usiadła na niebieskiej kanapie i wciągnęła za sobą ciężkiego buldoga.

- Viens, mon vieux - wysapała. - Viens. Usycha z tęsknoty za Heleną - dodała, kiedy zwierzę legło wygodnie wśród poduszek. - Taka szkoda, wie pan, spodziewałam się jej dziś rano, ale zadzwoniła z Dijon i powiedziała, że wróci dopiero w sobotę [był zaś wto­rek]. Okropnie mi przykro. Nie wiedziałam, gdzie pana łapać. Bardzo pan rozczarowany? - Spojrzała na mnie, złożywszy podbródek na splecionych dłoniach; spiczaste łokcie ciasno opięte aksamitem oparła na kolanach.

- No cóż - odrzekłem. - Jeśli opowie mi pani coś więcej o Madame Graun, może dam się pocieszyć.

Sam nie wiem czemu, atmosfera tego mieszkania skłaniała mnie do afektacji w mowie i w gestach.

- Poza tym - oznajmiła kobieta, unosząc palec zakończony spiczastym paznokciem - J'ai une petite surprise pour vous. Ale najpierw wypijemy herbatę.

Zrozumiałem, że tym razem nie uniknę herbacianej farsy; pokojówka wtoczyła już stolik na kółkach, na którym stał lśniący serwis.

- Postaw go tam, Jeanne - poleciła Madame Lecerf. - Tak, teraz dobrze.

- Musi mi pan powiedzieć możliwie najwyraźniej - rzekła, zwracając się do mnie - tout ce que vous croyez raisonnable de demander à une tasse de thé. Podejrzewam, że chciałby pan do niej trochę śmietanki, skoro mieszkał pan przez jakiś czas w Anglii. Wie pan, że nawet wygląda pan na Anglika.

- Wolę wyglądać na Rosjanina - powiedziałem.

- Niestety, chyba nie znam żadnych Rosjan, oczywiś­cie prócz Heleny. Te herbatniki wydają mi się dosyć zabawne.

- Więc co to za niespodzianka?

Miała ten dziwny zwyczaj, że uważnie wpatrywała się w rozmówcę, ale nie w jego oczy, tylko w dolną partię twarzy: myślałby kto, że przyczepił się tam jakiś okruch czy paproch, który należało obetrzeć. Była jak na Fran­cuzkę bardzo dyskretnie umalowana, a jej przezroczysta skóra i ciemne włosy ogromnie mi się podobały.

- Aaaa! - powiedziała. - Spytałam ją o coś, kiedy zadzwoniła, a ona... - zawiesiła głos i chyba delektowała się przez chwilę moim zniecierpliwieniem.

- Odpowiedziała - wtrąciłem - że moje nazwisko nic jej nie mówi.

- Nie - rzekła Madame Lecerf. - Tylko się roze­śmiała, ale ja już znam ten jej śmiech.

Zdaje się, że wstałem i zacząłem się przechadzać po pokoju.

- Ha - powiedziałem wreszcie. - Nie bardzo jest tu z czego się śmiać, prawda? Czy ona nie wie, że Sebastian Knight nie żyje?

Madame Lecerf zamknęła ciemne aksamitne oczy w milczącym „tak” i znów spojrzała na mój podbródek.

- Widziała ją pani ostatnio? Czy widziała ją pani w styczniu, kiedy w gazetach pisano o jego śmierci? Nie było jej go żal?

- Niech pan posłucha, przyjacielu. Jest pan dziwnie naiwny - rzekła Madame Lecerf. - Istnieje wiele rodzajów miłości i wiele rodzajów smutku. Przyjmijmy, że Helena jest osobą, której pan szuka. Skąd możemy wiedzieć, czy kochała go aż tak, żeby jego śmierć nią wstrząsnęła? A jeśli istotnie go kochała, ale ma na temat śmierci jakieś szczególne poglądy, wykluczające histerię? Cóż my w ogóle wiemy o takich rzeczach? To jej osobista sprawa. Sama pewnie wszystko panu powie, ale jak dotąd nie zasłużyła na to, żeby jej ubliżać.

- Ależ ja jej nie ubliżam - zawołałem. - Prze­praszam, jeżeli byłem niesprawiedliwy. Proszę mi dalej o niej opowiadać. Dawno ją pani zna?

- Och, w ostatnich latach rzadko ją widywałam, dopiero w tym roku częściej... wie pan, ona wciąż podróżuje... ale chodziłyśmy do jednej szkoły... tu, w Pa­ryżu. Jej ojcem był, zdaje się, pewien malarz rosyjski. Była bardzo młoda, kiedy wyszła za tego durnia.

- Jakiego durnia? - rzuciłem pytanie.

- Swego męża, kogóż by innego? Mężowie to przewa­żnie durnie, ale ten był hors concours. Długo to nie potrwało, no i całe szczęście. Proszę zapalić mojego. - Podała mi także zapalniczkę. Buldog warknął przez sen. Posunęła się na kanapie i podwinęła nogi, robiąc mi miejsce. - Pan chyba niedużo wie o kobietach, praw­da? - spytała, gładząc się po pięcie.

- Interesuje mnie tylko jedna - odparłem.

- A ile ma pan lat? - ciągnęła. - Dwadzieścia osiem? Zgadłam? Nie? O, to jest pan starszy ode mnie. Ale mniejsza z tym. O czym to ja mówiłam?... Wiem o niej to i owo... Z niektórych spraw sama mi się zwierzyła, resztę pozbierałam tu i ówdzie. Jedyny mężczyzna, którego naprawdę kochała, był żonaty. Działo się to, zanim sama wyszła za mąż, a trzeba panu wiedzieć, że była wtedy ledwie dziewuszką... znudziła mu się, czy jakoś tak... Potem miała parę romansów, ale właściwie bez znaczenia. Un coeur de femme ne ressuscite jamais. Jeszcze później zdarzyła jej się pewna historia, i tę opowiedziała mi w całości. Dosyć smutno to brzmiało.

Zaśmiała się. Miała małe blade usta i trochę za duże zęby.

- Zrobił pan taką minę, jakby to pańską wybraną była moja przyjaciółka - rzekła kpiąco. - Ano wła­śnie, chciałam pana spytać, jak pan w ogóle trafił pod ten adres... Co pana skłoniło, żeby szukać akurat He­leny?

Powiedziałem jej o czterech adresach zdobytych w Blaubergu. Wymieniłem nazwiska.

- Coś nadzwyczajnego - zawołała. - To dopiero energia! Voyez vous ca! I pojechał pan do Berlina? To była Żydówka? Przepyszna historia! I tamte dwie też pan odnalazł?

- Widziałem jedną - powiedziałem - i to mi wystarczyło.

- Którą? - spytała w napadzie niepohamowanej wesołości. - Którą? Tę jakąś Rechnoy?

- Nie - odparłem. - Jej mąż ożenił się po raz drugi, a ona znikła bez śladu.

- Jest pan uroczy, po prostu uroczy - powiedziała Madame Lecerf, ocierając oczy i wybuchając nową falą śmiechu. - Już widzę, jak pan tam wpada i staje oko w oko z dwojgiem niewinnych ludzi. Och, nigdy w życiu nie słyszałam tak śmiesznej historii. Jego żona zrzuciła pana ze schodów czy coś w tym rodzaju?

- Zmieńmy temat - rzekłem dość szorstko. Miałem już dość wesołości tej dziewczyny. Traktowała ona nie­stety pożycie małżeńskie z typowo francuskim poczuciem humoru, które kiedy indziej może by mi się nawet podobało; teraz jednak czułem, że podchodząc do moich dociekań w sposób tak nonszalancko nieprzyzwoity, trochę lekceważy pamięć Sebastiana. Uczucie to naras­tało i nagle pomyślałem, że może całe to przedsięwzięcie jest nieprzyzwoite, a ja, niezdarnie tropiąc widmo, za­przepaściłem wszelką szansę, iż wyrobię sobie jakikol­wiek obraz ostatniej miłości Sebastiana. A może i jego wyobraźnię połechtałaby groteskowa strona pielgrzymki, którą dlań podjąłem? Czy przedmiot biografii dostrzegł­by w niej ową szczególną „kreskę Knighta”, wyna­gradzając w ten sposób biografowi wszelkie potknięcia i upadki?

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała Madame Le­cerf, kładąc lodowatą dłoń na mojej i patrząc na mnie spod nachylonego czoła. - Wie pan, nie trzeba być aż tak drażliwym.

Szybko wstała i podeszła do mahoniowego sprzętu w kącie pokoju. Kiedy się pochyliła, spojrzałem na jej szczupłe, dziewczęce plecy - i nagle odgadłem, co ma zamiar zrobić.

- Nie, tylko nie to, na miłość boską! - krzyknąłem.

- Nie? - spytała. - Myślałam, że może odrobina muzyki ukoi pańskie nerwy i w ogóle stworzy klimat w sam raz dla tej rozmowy. Nie? No cóż, jak pan chce.

Buldog otrząsnął się i ułożył z powrotem.

- No właśnie - rzekła Madame Lecerf tonem przy­milnie nadąsanym.

- Miała mi pani coś powiedzieć - przypomniałem jej.

- Tak - odparła i znowu usiadła obok mnie, pod­wijając nogę i równocześnie obciągając rąbek spódni­cy. - Tak. Widzi pan, nie wiem, kim był ten mężczyzna, ale z jej opowiadań zrozumiałam, że należał do mężczyzn trudnych. Lubiła na niego patrzeć, miał ładne ręce i sposób mówienia, pomyślała więc, że zabawnie byłoby go w sobie rozkochać... bo widzi pan, wyglądał na wielkiego intelektualistę, a to zawsze miła rozrywka, kiedy taki wyrafinowany mózgowiec, co to do wszyst­kiego ma dystans, zaczyna nagle łazić na czworakach i merdać ogonem. Co się znowu stało, cher Monsieur?

- Na miłość boską, o czym pani mówi? - zawoła­łem. - Kiedy... kiedy i gdzie wydarzyła się ta... ta historia?

- Ah non mer ci, je ne suis pas le calendrier de mon amie. Vous ne voudriez pas! Nie zawracałam sobie głowy tym, żeby ją wypytywać o daty i nazwiska, a jeśli nawet sama mi je zdradziła, zdążyłam już zapomnieć. Proszę o nic więcej nie pytać: mówię panu to, co wiem, a nie to, czego chciałby pan się dowiedzieć. Nie sądzę, żeby chodziło o pańskiego krewnego. Taki był do pana niepodobny... ja oczywiście tylko porównuję to, co ona mi opowiedziała, z tym, co pan mi zdążył zademonst­rować. W panu jest tyle entuzjazmu i taki z pana miły chłopak - a o nim wszystko można by powiedzieć, tylko nie to, że był miły... zrobił się po prostu podły, kiedy poczuł, że się zakochuje w Helenie. O, wcale się nie zmienił w sentymentalnego szczeniaka, tak jak się spo­dziewała. Oznajmił jej z goryczą, że jest kobietą tanią i próżną, a potem ją pocałował, żeby się przekonać, czy aby nie ma do czynienia z porcelanową figurką. Por­celanowa to ona nie była, i wkrótce stwierdził, że nie może bez niej żyć, natomiast ona uznała, że już dosyć się na­słuchała jego relacji z własnych snów, snów w snach i snów w snach ze snów. Proszę zauważyć, że nikogo tu nie potępiam. Może oboje mieli rację, a może żadne - ale wie pan, moja przyjaciółka niezupełnie była tą pospolitą ko­bietą, za którą tamten ją brał... o nie, była kimś zupełnie innym i wiedziała trochę więcej o życiu, o śmierci i o ludziach, aniżeli on we własnym przekonaniu wiedział. Wi­dzi pan, należał do tych mężczyzn, co to wszystkie współ­czesne książki uważają za szmirę, a całą współczesną mło­dzież za bandę durni, tylko dlatego że nie mogą zrozumieć cudzych doznań ani poglądów, bo zanadto są zaprzątnięci własnymi. Jego gusta i kaprysy to podobno coś wręcz niewyobrażalnego, a jak się wyrażał o religii... to chyba musiało być okropne. A moja przyjaciółka, wie pan, jest - a raczej była - bardzo wesoła, tres vive, i w ogóle, ale czuła, że natychmiast się starzeje i gorzknieje, ilekroć on się pojawia. Bo wie pan, nigdy długo u niej nie zostawał: przychodził à l'improviste, klapnąwszy na puf kładł dłonie w rękawiczkach na gałce laski - i ponuro patrzył przed siebie. Wkrótce zaprzyjaźniła się z innym mężczyzną. Ten nowy ją ubóstwiał, okazywał jej znacznie więcej zainteresowania, dobroci i troski niż człowiek, którego mylnie bierze pan za swego brata (proszę się tak nie marszczyć), ale ona o żadnego nie dbała, a kiedy się czasem u niej spotkali, to tyle sobie okazywali uprzejmo­ści, że podobno można było boki zrywać. Lubiła podróże, ale skoro tylko znalazła jakieś naprawdę miłe miejsce, gdzie mogłaby zapomnieć o zmartwieniach i w ogóle o wszystkim, on znów psuł krajobraz, bo nagle siadał przy jej stoliku na tarasie i zaczynał mówić, jaka jest próżna i tania, a on żyć bez niej nie może. Kiedy indziej potrafił wygłosić długą mowę wobec jej przyjaciół - wie pan, des jeunes gens qui aiment à rigoler - długi i mętny wykład o kształcie popielniczki albo o barwie czasu... no i w koń­cu zostawał sam: siedział na krześle i tylko się głupio uśmiechał albo mierzył sobie puls. Byłaby szkoda, gdyby rzeczywiście okazał się pańskim krewnym, bo ona chyba zachowała niezbyt miłe souvenir z tamtych dni. Twierdzi, że stał się wreszcie zupełnym utrapieniem i już nawet dotknąć mu się nie pozwalała, bo kiedy się podniecił, to zaraz dostawał jakiegoś ataku czy czegoś w tym rodzaju. Aż któregoś dnia wiedząc, że on przyjedzie wieczornym pociągiem, poprosiła pewnego młodego człowieka, goto­wego zrobić wszystko, byle jej sprawić przyjemność, otóż poprosiła, żeby wyszedł tamtemu na spotkanie i powie­dział, że ona nie chce go nigdy więcej widzieć na oczy, a jeśli będzie próbował z nią się zobaczyć, zostanie uznany przez jej przyjaciół za natręta i odpowiednio potrak­towany. Chyba niezbyt ładnie postąpiła, ale uważała, że na dłuższą metę tak będzie dla niego lepiej. No i udało się. Przestał jej nawet przysyłać te swoje błagalne listy, których zresztą i tak nigdy nie czytała. Nie, naprawdę nie sądzę, żeby mógł być pańskim krewnym. Jeżeli tyle panu opowiadam, to tylko po to, żeby namalować portret Heleny, a nie jej kochanków. Była taka pełna życia, słodka dla wszystkich, tryskająca tą vitalité joyeuse qui est, d'ailleurs, tout - à - fait conforme à une philosophie innée, à un sens quasi - religieux des phénomènes de la vie. I co z tego wynikło? Wszyscy mężczyźni, którzy jej się podo­bali, straszliwie ją zawiedli, kobiety z bardzo nielicznymi wyjątkami okazały się zwykłymi plotkarami i w sumie spędziła najlepsze lata dążąc do szczęścia w świecie, który ze wszystkich sił starał się ją złamać. No cóż, kiedy ją pan pozna, sam się pan przekona, czy światu się udało.

Milczeliśmy przez dość długą chwilę. Niestety, nie miałem już cienia wątpliwości, choć Sebastian wypadał w tej historii koszmarnie; pamiętałem jednak, że jest to portret z drugiej ręki.

- Tak - powiedziałem. - Muszę się z nią zobaczyć, za wszelką cenę. Z dwóch powodów. Po pierwsze chcę jej zadać jedno pytanie, jedno jedyne. Po drugie...

- Tak? - rzekła Madame Lecerf, upiwszy łyczek wystygłej herbaty. - Po drugie?

- Po drugie w żaden sposób nie umiem sobie wyob­razić, czym taka kobieta mogła przyciągnąć mojego brata, więc muszę ją zobaczyć na własne oczy.

- Chce pan powiedzieć, że wydała się panu straszna, niebezpieczna? Une femme fatale? Bo wie pan, to nie byłaby prawda. Jest poczciwa z kościami.

- Ależ skąd. Ani straszna, ani niebezpieczna. Może sprytna i tak dalej, ale... Nie, sam ją muszę zobaczyć.

- Kto dożyje, ten zobaczy - stwierdziła Madame Lecerf. - Niech pan posłucha. Mam propozycję. Jutro wyjeżdżam. Jeżeli wpadnie pan tu w sobotę, Helena może być w takim pośpiechu - bo ona stale dokądś pędzi - że odłoży spotkanie z panem na następny dzień zapomi­nając, że wtedy z kolei wyjeżdża na tydzień do mojej wiejskiej posiadłości. Czyli znowu pan się z nią minie. Inaczej mówiąc, najlepiej chyba byłoby, gdyby pan także mnie odwiedził. W ten sposób na pewno się spotkacie. Proponuję więc, żeby pan przyjechał w niedzielę rano i został, jak długo pan zechce. Mamy cztery pokoje gościnne, więc myślę, że będzie panu wygodnie. A poza tym, wie pan, jeśli sama z nią najpierw troszkę poroz­mawiam, wprawię ją w odpowiedni nastrój do rozmowy z panem. Eh bien, êtes - vous d'accord?

17

Ciekawa historia”, pomyślałem: coś w rodzaju podo­bieństwa rodzinnego łączyło Ninę Rechnoy i Helenę von Graun - a przynajmniej ich portrety, namalowane na mój użytek przez męża jednej i przyjaciółkę drugiej. Nie bardzo było jak wybrać między tymi dwiema: Nina płytka i urokliwa, Helena szczwana i twarda; obie niestałe, a żadna z nich w moim guście - ani też, jak sobie wyobrażałem, w guście Sebastiana. Przez chwilę za­stanowiłem się, czy się znały w Blaubergu: tworzyłyby dosyć dobrany tandem - przynajmniej teoretycznie; w rzeczywistości pewnie by na siebie syczały i pluły. Z drugiej jednak strony mogłem teraz całkowicie porzucić trop Madame Rechnoy - co uczyniłem z wielką ulgą. Niepodobna, żeby to, co ta młoda Francuzka opowie­działa mi o swojej przyjaciółce, okazało się dziełem zwykłego przypadku. Pominąwszy emocje, których do­znawałem słuchając, jak traktowano Sebastiana, musia­łem przecież czuć satysfakcję na myśl, że moje dociekania pomału zmierzają do końca i że oszczędzono mi niewyko­nalnej pracy, jaką byłoby wydobycie - choćby spod ziemi - pierwszej żony Pala Palicza, ta bowiem równie dobrze mogła siedzieć w więzieniu w Los Angeles.

Wiedziałem, że stoję w obliczu ostatniej szansy, toteż pragnąc mieć pewność, że dotrę do Heleny von Graun, zdobyłem się na niezmierny wysiłek i napisałem do niej na paryski adres, tak aby po powrocie zastała w domu mój list. Był on całkiem krótki: powiadamiałem ją tylko, że bawię w gościnie u jej przyjaciółki w Lescaux, przyjąłem zaś to zaproszenie wyłącznie z myślą o spotkaniu z nią; dodałem, że chcę omówić pewną ważną sprawę natury literackiej. W ostatnim zdaniu trochę minąłem się z praw­dą, ale dodałem je na przynętę. Niezupełnie zrozumiałem, czy kiedy Helena von Graun telefonowała z Dijon, przyjaciółka wspomniała jej, że pragnę ją widzieć. Straszliwie się niepokoiłem, czy w niedzielę Madame Lecerf nie oświadczy mi z całą uprzejmością, iż Helena zmieniła plany i pojechała do Nicei. Wysławszy list czułem przy­najmniej, że zrobiłem co w mojej mocy, aby doprowadzić do spotkania.

Wyruszyłem o dziewiątej rano, żeby zgodnie z umową dotrzeć do Lescaux około południa. Wsiadałem już do pociągu, kiedy doznałem wstrząsu, zdawszy sobie nagle sprawę, że po drodze przejadę przez St Damier - miejs­cowość, w której Sebastian umarł i został pochowany. Do tego właśnie miasteczka podróżowałem pewnej niezapo­mnianej nocy. Teraz jednak nie rozpoznałem żadnych szczegółów: gdy pociąg zatrzymał się na minutę przy peronie w St Damier, jedynie napis na tablicy powiedział mi, że już wcześniej tam byłem. Wszystko wydawało się takie proste, określone i stateczne w porównaniu z koś­lawym wrażeniem sennym, tkwiącym w mej pamięci. A może ono też było proste i dopiero teraz się wykoś­lawiło?

Poczułem dziwną ulgę, kiedy pociąg ruszył w dalszą drogę: z tą chwilą przestałem wędrować widmowym szla­kiem sprzed dwóch miesięcy. Dzień był pogodny; ilekroć pociąg przystawał, zdawało mi się, że słyszę lekki, nierówny oddech wiosny, wciąż jeszcze ledwie dostrzegalnej, lecz niewątpliwie obecnej: „zziębnięte baletnice czekają za kuli­sami” - tak nazwał niegdyś Sebastian ten stan.

Dom Madame Lecerf był duży, ale w opłakanym stanie. Kilkanaście chorych drzew udawało park. Z jednej strony ciągnęły się pola, z drugiej, na wzgórzu, widać było fabrykę. Wszystko w tym miejscu wydawało się przedziwnie sfatygo­wane, zapuszczone i pokryte kurzem; kiedy później się dowiedziałem, że dom ma dopiero trzydzieści parę lat, tym bardziej zdumiała mnie rujnacja, do jakiej go doprowadzo­no. Idąc do głównego wejścia spotkałem mężczyznę, który spieszył w moją stronę, zgrzytając butami po żwirze; przystanął i podał mi rękę:

- Enchanté de vous connaître - powiedział, mierząc mnie melancholijnym spojrzeniem. - Żona oczekuje pana. Je suis navré... Muszę niestety jechać do Paryża, i to właśnie w niedzielę.

Był to Francuz w średnim wieku, o dość pospolitym wyglądzie, zmęczonych oczach i automatycznym uśmie­chu. Znowu podaliśmy sobie ręce.

- Mon ami, spóźnisz się na pociąg - dobiegł z weran­dy krystaliczny głos Madame Lecerf, a mężczyzna po­słusznie ruszył truchcikiem.

Tego dnia gospodyni włożyła beżową suknię; usta miała jaskrawo umalowane, lecz ani jej się śniło paprać czymkolwiek swą przezroczystą cerę. Słońce nadawało jej włosom niebieskawy połysk i oto pomyślałem, że ta młoda kobieta jest właściwie bardzo ładna. Przeszliśmy przez kilka pokojów, które tak wyglądały, jakby niezbyt zdecydowanie podzielono między nie rolę salonu. Mia­łem wrażenie, że jesteśmy sami w tym nieprzyjemnym domu, wśród plątaniny pomieszczeń. Madame Lecerf podniosła szal z obitej zielonym jedwabiem kanapki i otuliła się nim.

- Ależ ziąb - powiedziała. - Jeżeli czegoś w życiu nienawidzę, to właśnie zimna. Proszę zobaczyć, jakie mam lodowate ręce. Są takie przez cały rok, z wyjątkiem lata. Obiad będzie za minutę. Niech pan siada.

- Kiedy dokładnie ona przyjeżdża? - spytałem.

- Écoutez - odrzekła Madame Lecerf. - Czy nie może pan na chwilę o niej zapomnieć i porozmawiać o innych sprawach? Ce n’est pas très poli, vous savez. Proszę mi powiedzieć coś o sobie. Gdzie pan mieszka i czym się pan zajmuje?

- Będzie tu po południu?

- Tak, tak, uparciuchu, Monsieur l'entêté. Przyjedzie na pewno. Proszę się tak nie niecierpliwić. Wie pan, kobiety nie interesują się mężczyznami, którzy miewają idée fixe. Jak się panu podobał mój mąż?

Powiedziałem, że jest chyba dużo od niej starszy.

- Poczciwina, ale straszny nudziarz - odparła ze śmiechem. - Specjalnie go wysłałam. Dopiero rok temu wzięliśmy ślub, a ja już się czuję jak po diamentowych godach. I nie cierpię tego domu. Okropny, prawda?

Powiedziałem, że sprawia dość staroświeckie wrażenie.

- O, to nie jest właściwe słowo. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, wydawał się nowiuteńki. Ale od tamtej pory sypie się i blaknie. Zwierzyłam się lekarzowi, że wszystkie kwiaty prócz goździków i żonkili więdną, jeśli ich dotknę... Czy to nie dziwne?

- A cóż lekarz?

- Powiedział, że nie jest botanikiem. Z pewną księż­niczką perską było tak samo jak ze mną. Uschły przez nią całe ogrody pałacowe.

Starszawa, dość ponura pokojówka zajrzała do pokoju i ruchem głowy dała znak swej pani.

- Proszę za mną - rzekła Madame Lecerf. - Vous devez mourir de faim, sądząc po minie.

Zderzyliśmy się w drzwiach, bo gdy szedłem za nią, nagle się odwróciła. Wczepiła mi się w ramię, a jej włosy musnęły mój policzek.

- Niezdara z pana, młody człowieku - powiedzia­ła. - Zapomniałam swoich tabletek.

Kiedy je znalazła, przeszliśmy przez cały dom, szukając jadalni. W końcu do niej trafiliśmy. Było to posępne pomieszczenie z wykuszem, który jakby w ostatniej chwili zmienił zdanie i bez większego przekonania spróbował wrócić do pierwotnego kształtu, czyli stać się zwyczajnym oknem. Dwie osoby weszły sunąc bezgłośnie, każda innymi drzwiami. Jedną z nich była jakaś stara dama - domyśliłem się, że to kuzynka Monsieur Lecerfa. Jej udział w rozmowie ograniczał się do uprzejmych mruknięć, gdyśmy sobie wzajemnie podawali wiktuały. Dru­gim nowo przybyłym okazał się dość przystojny mężczyz­na o uroczystym wyrazie twarzy, z dziwnym szarym pasmem wśród rzadkich włosów blond, ubrany w brycze­sy. Przez cały obiad nie odezwał się ani słowem. Madame Lecerf dokonywała prezentacji jednym pośpiesznym ma­chnięciem ręki, nie zaprzątając sobie głowy nazwiskami. Zorientowałem się, że w ogóle nie zauważa tego jegomoś­cia, a on w dodatku siedzi jakby na uboczu. Potrawy przyrządzone były smacznie, ale zestawione trochę bez sensu. Za to wino podano dobre.

Kiedy wśród brzęku sztućców przebrnęliśmy przez pierwsze danie, jegomość o włosach blond zapalił papie­rosa i gdzieś sobie poszedł. Po minucie wrócił z popiel­niczką. Madame Lecerf, dotychczas zajęta jedzeniem, spojrzała na mnie i rzekła:

- A więc sporo pan ostatnio podróżował? Wie pan, nigdy nie byłam w Anglii... jakoś się nie składało. To chy­ba nudny kraj. On doit s'y ennuyer follement, n'est - ce - - pas? No i te mgły... I ani śladu muzyki, w ogóle żadnej sztuki... Tego królika przyrządzono według specjalnego przepisu, myślę, że będzie panu smakował.

- Aha - wtrąciłem. - Byłbym zapomniał. Napisa­łem do pani przyjaciółki, żeby ją uprzedzić o swoim tutaj pobycie i... powiedzmy, przypomnieć, że jest oczekiwana.

Madame Lecerf odłożyła nóż i widelec. Minę miała zdumioną i zagniewaną.

- Pan chyba żartuje! - wykrzyknęła.

- Ale przecież nic złego się nie stało, a może sądzi pani...

W milczeniu dokończyliśmy królika. Podano krem czekoladowy. Blondyn starannie złożył serwetkę, wsunął ją w obrączkę, złożył naszej gospodyni lekki ukłon i się wycofał. - Kawę wypijemy w zielonym pokoju - rzekła Madame Lecerf do służącej.

- Wściekła jestem na pana - powiedziała, kiedy usiedliśmy. - Obawiam się, że pan wszystko popsuł.

- Czemu? Co takiego zrobiłem? - zapytałem.

Spojrzała gdzieś w bok. Jej drobne, twarde łono falowało (Sebastian napisał raz, że coś takiego zdarza się tylko w książkach, lecz oto i dowód jego pomyłki). Błękitna żyłka na bladej dziewczęcej szyi zdawała się pulsować (tego jednak nie jestem już pewien). Rzęsy trzepotały. Tak, była to niewątpliwie ładna kobieta. Ciekawe, czy pochodzi z południa Francji, pomyślałem. Może z Arles. Ale nie, akcent miała paryski.

- Urodziła się pani w Paryżu? - spytałem.

- Dziękuję - odparła, nie patrząc w moją stronę. - Po raz pierwszy spytał pan o coś, co mnie dotyczy. Ale i tak nie odkupił pan tym swojej gafy. Większego głupstwa już nie mógł pan zrobić. Chociaż, gdybym się postarała... Przepraszam, zaraz wrócę.

Usiadłem wygodnie i zapaliłem. W ukośnym promie­niu słońca wirowały drobinki kurzu; woluty dymu z pa­pierosa łączyły się z nimi i krążyły w powolnych insynuac­jach, jak gdyby lada chwila miały się ułożyć w żywy obraz. Raz jeszcze przypomnę, że bynajmniej nie jestem skłonny dręczyć tych stronic czymkolwiek, co tylko mnie osobiście dotyczy; chyba jednak ubawię czytelnika (a kto wie, może i ducha Sebastiana) pewnym wyznaniem: otóż przez chwilę myślałem, żeby się kochać z tą kobietą. Było to naprawdę bardzo dziwne, zarazem bowiem mocno mnie ona irytowała - nie tyle ona, ile jej słowa. Trochę chyba przestawałem nad sobą panować. Kiedy wróciła, otrząs­nąłem się w duchu.

- No, to dopiął pan swego - powiedziała. - Heleny nie ma w domu.

- Tant mieux - odparłem. - Pewnie właśnie tu jedzie, a pani naprawdę powinna zrozumieć to, że tak niecierpliwie oczekuję spotkania z jej przyjaciółką.

- Ale że też pan musiał do niej pisać! - krzyknęła Madame Lecerf. - Przecież pan jej nawet nie zna. A ja obiecałam, że dziś tu będzie. Czegóż więcej mógł pan pragnąć? A jeśli mi pan nie wierzył, jeśli chciał mnie pan sprawdzić... alors vous êtes ridicule, cher Monsieur.

- Oj, proszę pani - odrzekłem zupełnie szczerze. - Nawet mi to nie przyszło do głowy. Po prostu pomyś­lałem sobie, że... że masło nie zaszkodzi owsiance, jak to my, Rosjanie, mawiamy.

- Chyba nie przepadam za masłem... ani za Rosja­nami - odparła. Cóż miałem począć? Zerknąłem na jej rękę, spoczywającą tuż obok mojej. Dłoń drżała lekko, Madame Lecerf miała na sobie zwiewną suknię... po krzy­żu przebiegł mi dziwaczny dreszczyk, i to nie z zimna. Po­winienem może ucałować tę dłoń? Czy potrafię zachować się dwornie i nie czuć przy tym, że poniekąd robię z siebie durnia?

Westchnęła i wstała.

- Ha, nic już się na to nie poradzi - rzekła. - Bo­ję się, że ją pan do siebie zniechęcił i jeśli nawet przyje­dzie... no, mniejsza. Zobaczymy. Miałby pan ochotę zwiedzić naszą posiadłość? Na dworze jest chyba cieplej niż w tym nieszczęsnym domu - que dans cette triste demeure.

Posiadłość” składała się z ogrodu i zagajnika, które już wcześniej spostrzegłem. Wszędzie panowała wielka cisza. Czarne gałęzie, tu i ówdzie nabijane zielonymi ćwiekami, zdawały się wsłuchiwać w swe życie wewnętrz­ne. Nad całą okolicą zawisła obmierzła monotonia. W pewnym miejscu jakiś tajemniczy ogrodnik wykopał dół, a wybraną z niego ziemię spiętrzył pod ceglanym murem i odszedł, zapominając o zardzewiałym szpadlu. Nie wiedzieć czemu przypomniało mi się popełnione niedawno zabójstwo i sam zabójca, który pogrzebał swą ofiarę w takim właśnie ogrodzie.

Madame Lecerf milczała; po chwili rzekła:

- Musiał pan być bardzo przywiązany do przyrod­niego brata, skoro tak pan grzebie w jego przeszłości. Jaką śmiercią umarł? Samobójstwo?

- O, nie - powiedziałem. - Chorował na serce.

- A zdawało mi się, że mówił pan o tym, jak się zastrzelił. Byłoby dużo romantyczniej. Pańska książka sprawi mi zawód, jeżeli wszystko skończy się w łóżku. Latem rosną tu róże... w tym błocku... ale nikt mnie tu więcej latem nie przyłapie.

- Nawet mi to w głowie nie postało, żeby w jakikol­wiek sposób sfałszować jego życiorys - odparłem.

- Dobrze już, dobrze. Znałam takiego, co opub­likował listy swej zmarłej żony i rozdawał je przyjaciołom. Czemu uważa pan, że biografia pańskiego brata zaintere­suje czytelników?

- Czy nigdy pani nie czytała... - zacząłem, wtem jednak w bramie stanął szykowny, choć dosyć ubłocony samochód.

- Masz ci los - powiedziała Madame Lecerf.

- Może to ona - zawołałem.

Jakaś kobieta wygramoliła się z auta prosto w kałużę.

- Owszem, nikt inny - przytaknęła Madame Le­cerf. - Proszę się nie ruszać z miejsca - dodała.

Pobiegła ścieżką, machając ręką na powitanie, a kiedy stanęła przed nowo przybyłą, pocałowała ją i poprowa­dziła na lewo; zniknęły za kępą krzaków. Po chwili znów je spostrzegłem, gdy okrążywszy ogród wchodziły na schody. Zniknęły w głębi domu. Właściwie nie zdążyłem zobaczyć Heleny von Graun: mignęło mi tylko jej rozpięte futro i kolorowy szalik.

Znalazłem kamienną ławkę i usiadłem. Byłem pod­ekscytowany i dosyć zadowolony z siebie: dopadłem przecież wreszcie zdobyczy. Na ławce leżała czyjaś laska; wziąłem ją do ręki i dźgnąłem pulchną brunatną ziemię. Udało mi się! Wieczorem zaraz po rozmowie z nią wrócę do Paryża i... Myśl obca wszelkim innym moim myślom, odmieniec, drżący kretyn, wślizgnęła się i zmieszała z tłumem... Czy rzeczywiście wrócę jeszcze tego samego wieczoru? Jak brzmiało to zdyszane zdanie w drugorzęd­nej noweli Maupassanta? „Zapomniałem książki.” Ja też chwilami zapominałem o swojej.

- A, tu pan jest - rozległ się głos Madame Lecerf. - Myślałam, że może pan wrócił do domu.

- No i co, wszystko w porządku?

- Nic podobnego - odparła ze spokojem. - Nie mam pojęcia, co pan nawypisywał, ale ona doszła do wniosku, że chodzi o kontrakt filmowy, o który właśnie się stara. Twierdzi, że zwabił ją pan w pułapkę. Powiem panu, co ma pan robić. Nie porozmawia pan z nią dziś, jutro ani pojutrze, ale zostanie pan tutaj i będzie dla niej bardzo miły. Obiecała, że wszystko mi opowie, a potem może i panu uda się z nią pomówić. Umowa stoi?

- To naprawdę bardzo ładnie z pani strony, że zadała pani sobie aż tyle trudu - powiedziałem.

Usiadła obok mnie na ławce, a że ławka była bardzo krótka, a ja jestem... no, raczej krępy... jej ramię dotykało mojego. Zwilżyłem językiem usta i dalej bazgrałem laską po ziemi.

- Co pan rysuje? - spytała i odchrząknęła.

- Falowanie własnych myśli - odparłem głupawo.

- Pewnego razu - powiedziała miękkim tonem - pocałowałam mężczyznę tylko dlatego, że umiał się podpisać do góry nogami.

Laska wypadła mi z ręki. Spojrzałem na Madame Lecerf. Patrzyłem na jej gładkie, białe czoło, widziałem ciemne, fiołkowe powieki, które spuściła, być może opacznie zrozumiawszy moje uporczywe spojrzenie... widziałem maleńkie blade znamię na bladym policzku, delikatne skrzydełka nozdrzy, lekko odętą górną wargę, uwydatnioną pochyleniem ciemnowłosej głowy, matową biel szyi, szczupłe palce zakończone lakierowanymi paz­nokciami, czerwonymi jak róże. Uniosła twarz i dziw­nymi aksamitnymi oczyma o tęczówce umieszczonej nieco wyżej niż u reszty ludzi spojrzała na moje usta.

Wstałem.

- O co chodzi? - spytała. - O czym pan myśli?

Potrząsnąłem głową. Nie pomyliła się jednak: rzeczy­wiście o czymś myślałem; coś należało rozstrzygnąć, i to natychmiast.

- Jak to, wracamy? - spytała, gdy poszliśmy ścieżką przed siebie.

Skinąłem głową.

- Ale wie pan, ona zejdzie dopiero za jakiś czas. Proszę mi powiedzieć, czemu pan się dąsa?

Chyba przystanąłem wtedy i znowu utkwiłem w niej spojrzenie; tym razem patrzyłem na jej szczupłą sylwetkę, spowitą obcisłą beżową suknią.

Ruszyłem dalej, pogrążony w ciężkiej zadumie; cętkowana słońcem ścieżka zdawała się marszczyć tak samo, jak moje czoło.

- Vous n’êtes guère amiable - stwierdziła Madame Lecerf.

Na tarasie stał stół i kilka krzeseł. Milczący blondyn, którego pierwszy raz widziałem podczas lunchu, siedział na jednym z nich i dokładnie oglądał maszynerię swego zegarka. Gdy siadałem, przez nieuwagę trąciłem go w łokieć, a on upuścił jakąś śrubkę.

- Boga radi - rzekł (nie ma o czym mówić), kiedy przeprosiłem. (Aaa, więc to Rosjanin? Dobrze, to mi ułatwi zadanie.)

Stojąca tyłem do nas dama nuciła z cicha, wybijając stopą rytm na kamiennych płytach.

Zwróciłem się do milczącego rodaka, który zalotnie spoglądał na swój zepsuty zegarek.

- A u niejo na szejkie pauk - powiedziałem pół­głosem.

Dama nagle poderwała dłoń, dotknęła karku i obróciła się na pięcie.

- Czto? - spytał mój ociężały na umyśle rodak, obrzucając mnie przelotnym spojrzeniem. Popatrzył na gospodynię, uśmiechnął się z zakłopotaniem i znów zaczął dłubać przy zegarku.

- J'ai queląue chose dans le cou... Mam coś na szyi, czuję to - rzekła Madame Lecerf.

- Ano właśnie - powiedziałem. - Dopiero co mówiłem panu Rosjaninowi, że chyba pająk chodzi pani po szyi. Ale to nieprawda, zmyliło mnie światło.

- Włączymy gramofon? - spytała radośnie.

- Okropnie mi przykro - odparłem - ale muszę chyba wracać do domu. Daruje mi pani, prawda?

- Mais vous êtes fou - zawołała. - Pan jest szalony, nie chce się pan widzieć z moją przyjaciółką?

- Może kiedy indziej - rzekłem uspokajającym to­nem. - Kiedy indziej.

- Niech mi pan wytłumaczy - powiedziała, schodząc za mną do ogrodu - co się właściwie stało?

- Bardzo to było sprytne - odparłem w naszej szczodrej i wspaniałej rosyjskiej mowie. - Bardzo to było sprytne kazać mi wierzyć, że opowiada pani o przyjaciół­ce, podczas gdy w rzeczywistości przez cały czas mówiła pani o sobie. Ten szwindelek mógłby się nawet mocno przeciągnąć, ale los szturchnął panią w łokieć, no i syp­nęły się gruszki z fartuszka. Bo tak się składa, że miałem okazję poznać kuzyna pani byłego męża - tego, co to umiał pisać do góry nogami. Więc zrobiłem mały spraw­dzian. A kiedy pani podświadomie zrozumiała zdanie, które wymamrotałem po rosyjsku...

Nie, nie powiedziałem z tego ani słowa, tylko raz po raz się kłaniając wyszedłem z ogrodu. Kiedy dostanie pocztą egzemplarz tej książki, sama zrozumie.

18

Miałem do Niny pewne pytanie, ale go nie zadałem. Chciałem spytać, czy w ogóle zdawała sobie sprawę, że bladolicy mężczyzna, przy którym tak się nudzi, jest jednym z najwybitniejszych pisarzy swych czasów. Bo i po cóż było pytać! Książki nic nie znaczą dla kobiety tego rodzaju; jest przekonana, że jej własne życie zawiera w sobie tyle podniet, ile mieści się w stu powieściach. Gdyby czyjś wyrok skazał ją na spędzenie całego dnia w bibliotece, już koło południa znaleziono by ją martwą. Jestem pewien, że Sebastian nigdy przy niej nie napomknął o swej pracy: byłoby to jak dyskusja z nietoperzem o zegarach słonecznych. Zostawmy więc nietoperza, niech sobie drży i krąży w gęstniejącym zmierzchu, niezgrabny naśladowca jaskółki.

W ostatnich, a zarazem najsmutniejszych latach swego życia Sebastian napisał Wątpliwy asfodel; jest to z pew­nością jego arcydzieło. Gdzie i jak nad nim pracował? W czytelni Muzeum Brytyjskiego (z dala od czujnych oczu pana Goodmana). Przy skromnym stoliku w najdal­szym rogu paryskiego bistro (nie z tych, w których mogła bywać jego kochanka). Na leżaku pod pomarańczowym parasolem gdzieś w Cannes albo w Juan, kiedy ona wraz ze swą bandą opuszczała go, żeby hulać gdzie indziej. W poczekalni bezimiennej stacji kolejowej, między dwo­ma atakami serca. W hotelu, wśród szczęku talerzy mytych na podwórku. W wielu innych miejscach, które mogą być dla mnie tylko niejasnym domniemaniem. Temat tej książki jest prosty: człowiek umiera - ze strony na stronę coraz mocniej czujemy, jak się pogrąża; jego myśli i wspomnienia przenikają całość raz bardziej, raz mniej wyraziście (przypomina to wzbieranie i opadanie piersi wznoszonej nierównym oddechem), wywołując to ten, to tamten obraz, puszczając go na wiatr, a nawet rzucając na piaszczysty brzeg, gdzie przez chwilę zdaje się poruszać i żyć własnym życiem, wnet jednak znów go ku sobie pociąga szara otchłań morza, w której tonie albo dziwnie się przeistacza. Człowiek umiera, i on to właśnie jest bohaterem opowieści; lecz podczas gdy życie innych postaci występujących w książce wydaje się absolutnie rzeczywiste (przynajmniej w takim sensie, w jakim Knight pojmował rzeczywistość), czytelnik nie dowiaduje się o umierającym, kto on zacz, gdzie stoi lub dryfuje łoże śmierci i czy to w ogóle jest łoże. Umierający i książka są jednym i tym samym; to właśnie książka dyszy z trudem i kona, podciągając widmowe kolano. Na wybrzeżu świadomości rozpryskuje się jeden obraz myślowy za drugim, a my śledzimy powołaną w ten sposób do istnienia rzecz lub istotę: zbłąkane szczątki strzaskanego życia; niemrawe mrzonki, które pełzają po ziemi, nim rozwiną wielookie skrzydła. Każdy z tych żywotów to jedynie glosa do głównego tematu. Podążamy za Schwarzem, starym dobrodusznym szachistą, gdy siada na krześle w pewnym pokoju w pewnym domu, żeby nauczyć chłopca - sierotę ruchów konika szachowego; spotykamy tłustą Czeszkę z szarym pasmem włosów odbijającym od krzykliwej barwy jej tandetnie ufarbowanej koafiury; jesteśmy świadkami, jak blada kanalia hałaśliwie demas­kuje politykę ucisku, czemu uważnie się przysłuchuje agent tajnej policji w szynku okrytym złą sławą. Prześlicz­na, wysoka primadonna z pośpiechu wchodzi w kałużę, niszcząc srebrne buciczki. Łka starzec, pociesza go zaś odziana w żałobę dziewczyna o łagodnym wykroju ust. Profesor Nussbaum, uczony Szwajcar, o wpół do czwar­tej nad ranem zabił w hotelowym pokoju swą młodą kochankę, a potem sam się zastrzelił. Ci oraz inni ludzie przychodzą i odchodzą, na przemian otwierają i zamyka­ją drzwi, żyją, póki oświetlona jest droga, którą idą, nim ich z kolei spowiją fale głównego tematu: człowiek umiera. Czasem zdaje się poruszać ręką lub kręcić głową, spoczywającą na czymś, co przypomina poduszkę, a z ka­żdym jego ruchem to czy tamto życie, które dopiero co oglądaliśmy, zanika albo się zmienia. Chwilami bywa świadom własnej osobowości, my zaś czujemy w takich razach, że poruszamy się jedną z głównych arterii powie­ści. „Teraz, gdy było już za późno, gdy Życie pozamykało swoje sklepy, zrobiło mu się żal, że nie kupił pewnej książki, którą zawsze chciał mieć; że nigdy nie przeżył trzęsienia ziemi, pożaru, katastrofy kolejowej; nie poje­chał do Tybetu, żeby zobaczyć Tatsienlu, ani nie słyszał, jak błękitne sroki jazgoczą wśród chińskich wierzb; nie zagadnął tej zbłąkanej uczennicy o bezwstydnych oczach, napotkanej pewnego dnia na odludnej polanie; nie śmiał się z biednego żarciku nieśmiałej brzyduli, który nie rozśmieszył nikogo z obecnych; umykały mu pociągi, aluzje i szanse; nie wyjął z kieszeni pensa dla starego skrzypka ulicznego, który drżąco grał sobie w pewien ponury dzień w pewnym zapomnianym mieście.”

Sebastian Knight zawsze lubił żonglować tematami, zderzając je z sobą albo sprytnie stapiając, aby wyrazić za ich pośrednictwem owo ukryte znaczenie, wyrażalne jedynie w postaci fali płynącej za falą, tak jak i z chińskiej boi tylko falowanie wydobyć może muzykę. W Wątp­liwym asfodelu doprowadził tę metodę do perfekcji. Liczą się tu nie części, lecz ich kombinacja.

Także i w tym, jak autor przedstawia sam fizyczny proces umierania, można się dopatrzyć metody: krok za krokiem w ciemność; do akcji kolejno wkracza mózg, ciało, płuca. Najpierw mózg odbywa wędrówkę wśród pewnej hierarchii idei na temat śmierci: zrazu są to pozornie przenikliwe myśli, gryzmolone na marginesie pożyczonej książki (epizod filozofa): „Przyciągające od­działywanie śmierci: fizyczny wzrost rozważany na wspak jako przedłużenie zawieszonego spadania; i wreszcie upadek w nicość.” Myśli poetyczne, religijne: „...grzęza­wisko wybujałego materializmu i złote raje tych, których dziekan Park nazywa optymistykami... Lecz umierający wiedział, że w ideach tych nie ma prawdy; że samo pojęcie śmierci jest tylko w połowie rzeczywiste: naprawdę ist­nieje wyłącznie ta strona sprawy - szarpiący ból, rozstanie, keja życia oddala się łagodnie, trzepocząc rojem chusteczek do nosa: ach! był więc już po tamtej stronie, skoro widział plażę niknącą w dali; nie, niezupeł­nie - skoro jeszcze myślał.” (Podobnie ktoś, kto od­prowadza przyjaciela, może zbyt długo zamarudzić na pokładzie, nie stając się przez to pasażerem.)

Potem demony fizycznych dolegliwości pomalutku zadławiają górami bólu wszelką myśl, filozofię, domnie­mania, wspomnienia, nadzieję, żal. Kuśtykamy i pełz­niemy przez ohydne krajobrazy i właściwie jest nam obojętne, dokąd zmierzamy, bo wszystko staje się męką i tylko męką. Metoda ulega odwróceniu. Miejsce obra­zów myślowych, które słały w naszą stronę słabnące z każdą chwilą promieniowanie, gdy skręcaliśmy ich śladem w ślepe uliczki, zajmuje powolny najazd okro­pnych, grubiańskich wizji, nadciągających ku nam, coraz bardziej nas osaczających; jest tu historia torturowanego dziecka; opowieść wygnańca o życiu w okrutnej krainie, z której zbiegł; łagodny szaleniec, któremu podbito oko; wieśniak, z nikczemną pasją kopiący psa. Ale w końcu nawet ból traci kolor. „Był już tak wyczerpany, że nie potrafił się zainteresować śmiercią.” Tak właśnie „w zatłoczonym wagonie trzeciej klasy chrapią spoceni męż­czyźni; tak właśnie uczeń zasypia nad nie dokończonymi rachunkami”. „Jestem zmęczony, zmęczony... opona samochodowa toczy się z rozpędu przed siebie, to się zakolebie, to zwolni, to...”

W tym momencie książkę zalewa nagła fala światła:

...jak gdyby ktoś raptem otworzył drzwi na oścież, a wszyscy w pokoju zerwaliby się i mrugając oczami zaczęliby gorączkowo zbierać manatki.” Czujemy, że jesteśmy o krok od jakiejś prawdy absolutnej, olśniewają­co wspaniałej, a zarazem niemal poczciwej w swej dosko­nałej prostocie. Wznosząc się na szczyty sugestywności sformułowań autor każe nam wierzyć, że zna całą prawdę o śmierci i że ją wyjawi. Za parę chwil, na końcu tego oto zdania, w środku następnego, a może jeszcze kawałek dalej dowiemy się czegoś, co zmieni wszystkie nasze zapatrywania, jak gdybyśmy znienacka odkryli, że umie­my fruwać, poruszając rękami w prosty sposób, którego nigdy dotąd nie wypróbowaliśmy. „Najbardziej zasupłany węzeł to tylko sznurek idący zygzakiem; pod paznok­ciami wydaje się twardy, lecz w istocie składają się nań leniwe i pełne wdzięku zapętlenia. Oko potrafi go rozwik­łać, choć niezdarne palce krwawią. On sam (umierający) był tym właśnie węzłem, a rozwiązanie nastąpiłoby natychmiast, gdyby tylko umiał dostrzec nić i pobiec za nią wzrokiem. I nie tylko on sam, ale wszystko by się rozwikłało - wszystko, co potrafił sobie wyobrazić w naszych dziecinnych kategoriach przestrzeni i czasu, które są łamigłówkami wymyślonymi przez człowieka właśnie jako łamigłówki i dlatego raz po raz do nas wracają: bumerangi nonsensu... Nareszcie uchwycił coś prawdziwego, coś, co nie miało nic wspólnego z żadną myślą, z uczuciami, z czymkolwiek, czego mógł doświad­czyć w życiu, w tym przedszkolu...”

Słowami odpowiedzi na wszelkie pytania o życie i śmierć, literami „absolutnego rozwiązania” pokryty był cały dotychczas mu znany świat: jak gdyby podróżny zdał sobie nagle sprawę, że badana przezeń dzika kraina nie jest przypadkowym zbiorem naturalnych zjawisk, lecz stronicą w księdze, w której góry, lasy, pola i rzeki poukładane są w sensowne zdania; samogłoska jeziora zlewa się ze spółgłoskowo syczącym zboczem; wijąca się droga to, co ma do przekazania, pisze krągłą kaligrafią, równie wyraźną, jak niegdyś ojcowska; drzewa porozu­miewają się na migi, językiem niepojętym dla kogoś, kto nie nauczył się gestów tej mowy... Tak zatem podróżny sylabizuje treść krajobrazu, aż w końcu sens pejzażu wychodzi na jaw, zawiły wzór ludzkiego życia okazuje się zaś monogramem, całkiem już teraz przejrzystym dla we­wnętrznego oka, rozplątującego zawikłane litery. A sło­wo - wyłaniające się znaczenie - zdumiewa swą prosto­tą: najbardziej zaskakujące jest chyba to, że podczas ziemskiego bytowania, kiedy nasz mózg pozostawał zamknięty w żelaznym pierścieniu, w obcisłym śnie o własnej osobowości, żaden przypadek nie kazał nam dokonać tego prostego mentalnego podrygu, który oswo­bodziłby uwięzioną myśl i dał jej wielkie zrozumienie. Wreszcie jednak zagadka została rozwiązana. „Gdy zaś sens wszystkich rzeczy jął prześwitywać przez ich kształty, wiele pojęć i zdarzeń, mających dotychczas pozory naj­wyższej doniosłości, jakby skarlało, lecz nie stały się przez to nieważne, bo na tym etapie nic nie mogło już być sprawą bez znaczenia, a jedynie skurczyły się do wymiaru, który osiągnęły teraz inne zdarzenia i pojęcia, niegdyś pozbawione wszelkiej wagi.” Promieniści giganci naszego mózgu - nauka, sztuka czy religia - wypadli zatem ze swojskiego układu klasyfikacji i wziąwszy się za ręce zostali wymieszani i radośnie zrównani z otoczeniem. Zarazem pestka wiśni i jej maleńki cień spoczywający na malowanym drewnie zmęczonej ławki lub strzępek papie­ru czy jakikolwiek tego rodzaju drobiazg spośród miliar­dów innych drobiazgów rozrósł się do wspaniałych rozmiarów. Po nowemu ulepiony i poskładany, świat wydał duszy swój sens z taką samą naturalnością, z jaką jedno i drugie oddychało.

Teraz się dowiemy, w czym rzecz; padnie słowo - a wtedy wy, ja, wszyscy ludzie na świecie palną się w czo­ła: Ależ byliśmy głupi! Na ostatnim zakręcie książki autor robi krótki postój, jakby się jednak namyślał, czy mądrze będzie wyjawić nam prawdę. Rzec by można, unosi głowę, przestaje się zajmować umierającym, za którego myślami dotychczas podążał, odwraca się i w duchu pyta: pójdziemy za nim do końca? Szepniemy wreszcie to słowo, co strzaska przytulną ciszę naszych mózgów? Zrobimy to. I tak posunęliśmy się już za da­leko, słowo obleka się w kształt i wkrótce zabrzmi. Odwracamy się i znów pochylamy nad mglistym łożem, nad szarym, płynnym zarysem - niżej, coraz niżej... Lecz chwila wątpliwości okazała się zgubna: człowiek nie żyje.

Człowiek nie żyje, a my dalej nie wiemy. Asfodel na drugim brzegu jest wciąż tak samo wątpliwy. Trzymamy w dłoniach martwą książkę. A może się mylimy? Prze­wracając kartki arcydzieła Sebastiana chwilami czuję, że gdzieś jednak w nim tkwi „absolutne rozwiązanie”, ukryte w nazbyt pospiesznie przeczytanym akapicie albo wplecione między słowa, których pozorna swojskość wprowadziła mnie w błąd. Nie znam drugiej książki przyprawiającej czytelnika o tego rodzaju szczególne doznania, i może taki właśnie szczególny cel stawiał sobie jej autor.

Żywo pamiętam dzień, gdy przeczytałem w angiel­skiej gazecie zapowiedź, że Wątpliwy asfodel niebawem się ukaże. Natknąłem się na tę gazetę w hallu paryskiego hotelu, czekając na człowieka, którego w imieniu swojej firmy miałem bałamucić, żeby podpisał kontrakt. Bała­mucenie to nie moja specjalność, a zresztą w ogóle transakcja ta wydawała mi się mniej obiecująca niż moim chlebodawcom. Siedziałem sam jeden wśród grobowego komfortu, czytałem anons wydawcy, a w nim wydruko­wane dużymi literami czarne, zgrabne nazwisko Sebas­tiana, i myśląc o jego losie czułem zazdrość bardziej dojmującą niż kiedykolwiek przedtem. Nie wiedziałem, gdzie się podziewa, nie widywałem go od co najmniej sześciu lat, nie wiedziałem też, że jest taki schorowany i nieszczęśliwy. Wręcz przeciwnie: reklama jego książki była w moich oczach znamieniem szczęścia, toteż wyob­rażałem go sobie w tym czy innym klubie, jak stoi z rękami w kieszeniach w ciepłym pokoju pełnym ludzkiej radości, uszy mu pałają, oczy ma wilgotne i błyszczące, uśmiech trzepocze mu na wargach - a wszyscy stoją wokół niego, trzymają w dłoniach kieliszki portwajnu i śmieją się z jego żartów. Głupia to była wizja, wciąż jednak lśniła mi przed oczami rozedrganym deseniem z białych krochmalonych gorsów, czarnych smokingów i wina dostałej barwy, a także wyraźnie zarysowanych twarzy - niczym jedna z tych kolorowych fotografii, które się widuje w czasopismach na ostatniej stronie okładki. Postanowiłem kupić tę książkę, gdy tylko się ukaże, zresztą wszystkie jego książki kupowałem natych­miast, lecz akurat do tej szczególnie mi się spieszyło. Wkrótce nadszedł pan, na którego czekałem. Był to Anglik, całkiem oczytany. Ponieważ przed przystąpie­niem do rzeczy i tak przez chwilę rozmawialiśmy o zwyk­łych sprawach, mimochodem wskazałem wydrukowaną w gazecie zapowiedź i spytałem, czy zna którąś z książek Sebastiana Knighta. Odparł, że czytał kilka - Coś tam pryzmatu i Utraconą własność. Zapytałem, czy mu się podobały. Powiedział, że owszem, w pewnym sensie, ale autor musi chyba być straszliwym snobem, przynajmniej w sferze intelektu. Poproszony, żeby to szerzej wytłuma­czył, odrzekł, że Knight jego zdaniem nieustannie prowa­dzi jakąś grę własnego pomysłu, nie objaśniając part­nerom jej reguł. On sam woli książki skłaniające do myślenia, a powieści Knighta tego akurat nie robią - po ich lekturze człowiek jest zbity z tropu i poirytowany. Potem zaczął mówić o innym żyjącym autorze, który według niego znacznie górował nad Knightem. Skorzys­tałem z chwili przerwy w tej dyskusji, żeby przejść do rozmowy o interesach. Nie zakończyła się ona aż takim sukcesem, jakiego spodziewała się moja firma.

Wątpliwy asfodel doczekał się wielu recenzji, przeważ­nie długich i wcale pochlebnych. Jednakże tu i ówdzie pojawiała się w nich dyskretna sugestia, że autor jest jako pisarz zmęczony, czyli innymi słowy zestarzał się i przynudza. Wychwyciłem nawet cień współczucia, tak jakby tamci wiedzieli o autorze smutne i okropne rzeczy, które w samej książce co prawda się nie pojawiły, zabarwiły jednak postawę krytyków wobec niej. Jeden z nich posunął się do stwierdzenia, że czytał ją „z mieszanymi uczuciami, jest to bowiem dla czytelnika dość niemiłe doznanie, gdy siedzi przy łożu śmierci i nigdy nie jest pewien, czy autor występuje w roli lekarza, czy też pacjenta”. W niemal wszystkich recenzjach dawano do zrozumienia, że książka jest odrobinę za długa, że zawiera wiele fragmentów niejasnych i w niejasny sposób jąt­rzących. Wszyscy krytycy wychwalali „szczerość” Sebas­tiana - cokolwiek to było. Ciekawiło mnie, co Sebastian sądzi o tych recenzjach.

Pożyczyłem swój egzemplarz znajomemu, który trzymał go przez kilka tygodni, ale nie przeczytał, w końcu zaś zgubił w pociągu. Kupiłem drugi i nigdy go nikomu nie pożyczam. Tak, ze wszystkich książek Sebastiana tę chyba lubię najbardziej. Nie wiem, czy skłania ona do „myślenia”, a jeśli nie, mało mnie to obchodzi. Lubię ją dla niej samej. Lubię jej sposób bycia. A czasem myślę sobie, że wcale nie byłoby rzeczą nieludzko trudną przetłumaczyć ją na rosyjski.

19

Zdołałem mniej więcej zrekonstruować ostatni rok życia Sebastiana: 1935. Sebastian umarł w początkach roku 1936, a ja patrząc na tę cyfrę nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zachodzi tu iście okultystyczna zbieżność między człowiekiem a datą jego śmierci. Sebastian Knight, zm. 1936... Data przypomina odbicie nazwiska w sadzawce marszczonej drobną falą. Krzywizny ostat­nich trzech cyfr kojarzą się z meandrycznymi zarysami osobowości Sebastiana... Usiłuję, tak jak już nieraz w tej książce usiłowałem, wyrazić myśl, która mogłaby mu się spodobać... Jeśli tu i ówdzie nie uchwyciłem przynajmniej cienia jego rozumowania, jeśli tu i ówdzie nie zdołałem dzięki nieświadomej pracy mózgu skręcić w odpowiedni korytarz jego prywatnego labiryntu, to moja książka jest niezdarnym, poronionym płodem.

Publikacja Wątpliwego asfodela wiosną 1935 roku zbiegła się w czasie z ostatnim wysiłkiem, który podjął Sebastian, żeby zobaczyć Ninę. Kiedy jeden z jej ulizanych żulików oznajmił mu, że Nina nie chce mieć z nim nic wspólnego, wrócił do Londynu i spędził tam kilka miesięcy, próbując oszukać samotność w ten żałosny sposób, że starał się możliwie najwięcej pokazywać publicznie. To tu, to tam pojawiał się jako chuda, milcząca postać o żałobnym wyglądzie: nawet w najciep­lejszych jadalniach nie zdejmował szalika, doprowadzał do rozpaczy wszystkie gospodynie swym roztargnieniem i łagodnym uporem, z jakim odmawiał wzięcia udziału w rozmowie, pośrodku przyjęcia odchodził w siną dal albo dla odmiany odnajdywano go w pokoju dziecinnym, pochłoniętego układaniem łamigłówki. Pewnego dnia w pobliżu Charing Cross Helena Pratt odprowadziła Klarę do jakiejś księgarni, a ruszywszy dalej wpadła po kilku sekundach prosto na Sebastiana. Podając jej rękę trochę się zaczerwienił i odprowadził ją do stacji metra. Była mu wdzięczna, że nie pojawił się o minutę wcześniej, a tym większą wdzięczność poczuła, gdy się okazało, że nie będzie się fatygował nawiązywaniem do przeszłości. Uraczył ją natomiast zawiłą opowieścią o ludziach, którzy poprzedniego wieczoru usiłowali go oszukać przy pokerze.

- Miło, że się spotkaliśmy - powiedział na pożeg­nanie. - Zdaje się, że tu ją dostanę.

- Co mianowicie? - spytała panna Pratt.

- Właśnie szedłem do [wymienił nazwę tejże księga­rni], ale widzę, że przy tym straganie kupię to, czego szukam.

Chadzał na koncerty i do teatrów, a w środku nocy pijał z taksówkarzami gorące mleko przy budkach z ka­wą. Podobno trzy razy obejrzał ten sam film - absolutnie nijaką historyjkę pod tytułem Zaklęty ogród. W kilka miesięcy po jego śmierci, wiedząc już od paru dni, kim naprawdę jest Madame Lecerf, znalazłem to filmidło w programie jednego z francuskich kin i wysiedziałem do końca projekcji jedynie po to, żeby ustalić, czemu tak wabiło Sebastiana. Mniej więcej w połowie akcja przenio­sła się na Riwierę i przelotnie mignął obraz plażowiczów opalających się po kąpieli. Czyżby Nina była wśród nich? Czy do niej należało to nagie ramię? Pewna dziewczyna, która obejrzała się za siebie, zerkając w stronę kamery, wydała mi się trochę w jej typie, ale opalenizna, olejek do opalania i daszek chroniący oczy przed słońcem to aż nazbyt skuteczna maska dla twarzy ujrzanej mimocho­dem. W sierpniu przez tydzień Sebastian bardzo choro­wał, ale wbrew zaleceniom doktora Oatesa nie położył się do łóżka. We wrześniu pojechał do kogoś na wieś: za­ledwie trochę znał gospodarzy, a oni zaprosili go tylko z uprzejmości, gdy wspomniał przypadkiem, że widział w piśmie „Prattler” zdjęcie ich domu. Przez cały tydzień snuł się po wyziębionym domostwie, w którym wszyscy pozostali goście byli z sobą bardzo zżyci, aż pewnego ranka przeszedł pieszo dziesięć kilometrów z okładem, dzielących go od stacji, i cichutko pojechał z powrotem do miasta, zostawiwszy smoking i saszetkę z przyborami toaletowymi. Na początku listopada zjadł lunch z Sheldonem w klubie, do którego ten należał, i był tak małomówny, że Sheldon się zastanawiał, po co Sebastian w ogóle przyszedł na spotkanie. Potem następuje luka. Chyba wyjechał za granicę, ale nie wydaje mi się praw­dopodobne, że uczynił to z wyraźnym zamiarem, aby spróbować znów zobaczyć Ninę, choć u źródeł jego niepokoju mogła tkwić jakaś wątła nadzieja.

Prawie całą zimę 1935 roku spędziłem w Marsylii, doglądając interesów firmy. W połowie stycznia trzy­dziestego szóstego dostałem list od Sebastiana, o dziwo napisany po rosyjsku.

Jestem, jak widzisz, w Paryżu, i pewnie będę tu jeszcze tkwił (zastrianu) przez pewien czas. Jeśli dasz radę przyjechać, przyjedź; jeśli nie dasz rady, też się nie obrażę; ale może lepiej jednak przyjedź. Mam już po uszy (oskomina) paru dręczących spraw, a zwłaszcza wzorów na własnej skórze, zrzucanej (wypolziny) podczas kolej­nych linek, znajduję więc poetyczną pociechę w rzeczach oczywistych i zwyczajnych, które z takich czy innych powodów przez całe życie przeoczałem. Chciałbym cię na przykład zapytać, co porabiałeś przez te wszystkie lata, i opowiedzieć ci o sobie: mam nadzieję, że powiodło ci się lepiej niż mnie. Ostatnio często widuję starego doktora Starowa, który leczył maman [tak Sebastian mówił o mo­jej matce]. Pewnego wieczoru spotkałem go przypadkiem na ulicy, zażywając przymusowego wypoczynku na stop­niu czyjegoś zaparkowanego auta. Pomyślał chyba, że wegetuję w Paryżu od samej śmierci maman, a ja się zgodziłem na taką wersję swej emigranckiej egzystencji, bo (ibo) tłumaczenie czegokolwiek wydawało mi się zbyt skomplikowanym przedsięwzięciem. Mogą ci wpaść w rę­ce pewne papiery; spalisz je natychmiast; owszem, słysza­ły one głosy z [kilka słów nie do odczytania: Dot czetu?], teraz jednak pora im na stos. Przechowałem je, zapew­niłem im nocleg (noczleg), ponieważ takim rzeczom bezpieczniej jest dać się wyspać, bo jeśli je się zabije, ich duchy mogą nas straszyć. Pewnej nocy, kiedy się po­czułem szczególnie śmiertelny, podpisałem na nie wyrok śmierci i po tym właśnie je poznasz. Początkowo miesz­kałem w tym co zawsze hotelu, ale się przeniosłem do czegoś w rodzaju sanatorium za miastem, patrz adres. Zacząłem ten list prawie tydzień temu i póki nie napisałem słowa «życie», był on przeznaczony (priednaznaczalos) dla kogoś całkiem innego. Potem nie wiedzieć jak sam zwrócił się ku tobie, niby nieśmiały gość w obcym domu, prowadzący niebywale długą rozmowę z bliskim krew­nym, z którym przyszedł na przyjęcie. Wybacz więc, jeśli cię zanudzam (dokuczaju), ale nie bardzo mi się podobają te gołe konary i gałązki za oknem.”

List ten oczywiście wytrącił mnie z równowagi, lecz nie zaniepokoił tak, jak powinien: nie wiedziałem, że Sebas­tian od 1926 roku cierpi na nieuleczalną chorobę, a przez ostatnich pięć lat stan jego stale się pogarsza. Naturalny w tej sytuacji niepokój stłumiła myśl, do której przyznaję się ze wstydem: że mój brat, niesłychanie wrażliwy i nerwowy, zawsze skłonny był do przesadnego pesymiz­mu, ilekroć jego zdrowie doznawało uszczerbku. Po­wtarzam, nie miałem najmniejszego pojęcia o jego doleg­liwościach sercowych, zdołałem więc wmówić sobie, że jest po prostu przepracowany. Był jednak chory i prosił mnie o przyjazd tonem, który wydał mi się całkiem nowy. Nigdy nie dał mi odczuć, że potrzebuje mojej obecności, teraz zaś wręcz o nią błagał. Wzruszyło mnie to, a zara­zem zdezorientowało; gdybym znał całą prawdę, na pewno wskoczyłbym w pierwszy pociąg. List dostałem w czwartek; od razu postanowiłem wyruszyć do Paryża w sobotę i wrócić w nocy z niedzieli na poniedziałek, czułem bowiem, że moja firma wolałaby, abym nie urządzał sobie wakacji w przełomowej fazie interesów, których miałem doglądać w Marsylii. Postanowiłem nie pisać i niczego nie wyjaśniać, tylko wysłać Sebastianowi telegram w sobotę rano, gdy będę już zapewne wiedział, czy uda mi się pojechać wcześniejszym pociągiem.

W nocy przyśnił mi się wyjątkowo niemiły sen. Siedzia­łem w dużej, mrocznej izbie, którą mój sen pospiesznie umeblował zbieraniną sprzętów z różnych mniej więcej mi znajomych domów, ale z jakimiś wyrwami i dziwnymi podstawieniami: na przykład pewna półka była zarazem drogą, tonącą w obłokach pyłu. Czułem mgliście, że izba ta mieści się w wiejskim domu lub karczmie: było to ogólne wrażenie wywołane przez drewniane ściany oraz deski sufitu i podłogi. Oczekiwaliśmy Sebastiana: miał wrócić z jakiejś długiej podróży. Siedziałem na czymś w rodzaju skrzynki; w izbie była także moja matka, a prócz niej jeszcze dwie osoby, pijące z nami herbatę przy stoliku: pewien mężczyzna z mojego biura wraz z żoną; Sebastian wcale nie znał tych dwojga, a wprowadził ich tam reżyser snu, żeby kimkolwiek wypełnić scenę.

Oczekiwaliśmy pełni niepokoju i niejasnych obaw; czułem, że pozostali wiedzą coś, czego ja nie wiem, ale okropnie się bałem spytać, czemu matka aż tak się przejmuje ubłoconym rowerem, który za nic nie dawał się upchnąć w szafie: drzwi raz po raz się otwierały. Na ścianie wisiał obrazek przedstawiający parowiec wśród fal, które się poruszały niby cała procesja gąsienic: statek się kołysał i to mnie drażniło; przestałem się irytować dopiero, gdy sobie przypomniałem, że stary i powszechnie znany obyczaj każe wieszać na ścianie taki właśnie obrazek, kiedy się oczekuje powrotu wędrowca. Ten zaś mógł się pojawić lada chwila, toteż drewnianą podłogę przy drzwiach posypano piaskiem, żeby się nie poślizgnął. Matka gdzieś poszła, zabierając z sobą ubłocone ostrogi i strzemiona, których nie mogła schować, a tamto niewy­raźne stadło widocznie po cichu usunięto, bo byłem sam w izbie, kiedy otworzyły się drzwi na galeryjkę i stanął w nich Sebastian; zaczął wolno schodzić po chwiejnych schodach, wiodących prosto do izby. Włosy miał potar­gane i był bez płaszcza: zrozumiałem, że drzemał po podróży i dopiero co się zbudził. Kiedy tak schodził, przystając na każdym stopniu, z jedną stopą - wciąż tą samą - zawieszoną w pół kroku, oparty ręką o drew­nianą poręcz, matka wróciła i pomogła mu wstać, bo tymczasem się potknął i na plecach zjechał ze schodów. Śmiał się, idąc w moją stronę, czułem jednak, że czegoś się wstydzi. Był blady i nie ogolony, ale minę miał całkiem pogodną. Matka ze srebrnym kubkiem w ręku usiadła - jak się okazało, na noszach, bo zaraz wynieśli ją dwaj mężczyźni, którzy co sobota nocowali u nas w domu, o czym z uśmiechem powiedział mi Sebastian. Wtem spostrzegłem, że na lewej dłoni ma czarną rękawiczkę, a palce tej ręki są nieruchome, sama zaś ręka najwyraźniej do niczego mu nie służy - i ogarnął mnie straszliwy, mdlący lęk, trwoga przyprawiająca o wymioty, że Sebas­tian niechcący mnie nią dotknie, zrozumiałem bowiem, iż jest to sztuczna kończyna przymocowana do nadgarstka: zoperowano go, a może miał jakiś okropny wypadek. Pojąłem też, czemu w wyglądzie mego brata i w całej atmosferze towarzyszącej jego nadejściu jest coś tak niesamowitego, lecz on dalej spokojnie pił herbatę, choć mógł zauważyć, że się wzdrygnąłem. Matka wróciła na chwilę po zapomniany naparstek i zaraz odeszła, bo mężczyznom się spieszyło. Sebastian spytał, czy przyszła już manicurzystka, ponieważ chciał jak najszybciej zacząć przygotowania do bankietu. Usiłowałem zbyć niczym to pytanie, nie mogąc znieść myśli o jego okaleczonej ręce, wtem jednak ujrzałem całe pomieszczenie w transkrypcji na poszarpane paznokcie, a pewna znana mi niegdyś dziewczyna (ale dziwnie wyblakła) weszła z walizeczką przyborów manicurzystki i usiadła na taborecie przed Sebastianem. Ten poprosił, żebym nie patrzył, lecz nie mogłem się powstrzymać. Widziałem, jak odpina czarną rękawiczkę i pomału ją ściąga; gdy tak się zsuwała, wysypała się z niej jedyna zawartość: maleńkie dłonie, przypominające przednie łapki myszek, sinoróżowe i miękkie - całe mnóstwo; upadły na podłogę, a dziew­czyna w czerni osunęła się na kolana. Schyliłem się, żeby zobaczyć, co robi pod stołem, i ujrzałem, że zbiera te rączęta i układa na talerzu... Kiedy podniosłem głowę, Sebastiana już nie było, a nim znów się schyliłem, dziewczyna także znikła. Poczułem, że nie wytrzymam w tej izbie ani chwili dłużej. Lecz gdy się odwróciłem i zacząłem po omacku szukać zasuwki, rozległ się za mną głos Sebastiana; zdawał się dobiegać z najdalszego, najciemniejszego kąta pomieszczenia, które stało się tymczasem przeogromną stodołą: zboże sypało się struż­ką z dziurawego worka leżącego u moich stóp. Nie widziałem Sebastiana, a tak bardzo chciałem się wyrwać na zewnątrz, że mój niecierpliwy puls niemal zagłuszał jego słowa. Wiedziałem, że brat mnie woła i mówi coś bardzo ważnego, obiecując mi oznajmić rzecz jeszcze większej wagi, jeśli tylko podejdę do kąta - czyli tam, gdzie siedział czy też leżał, przygnieciony ciężkimi wor­kami, które mu spadły na nogi. Poruszyłem się, a wtedy dobiegło mnie jego ostatnie natarczywe błaganie, wypo­wiedziane gromkim głosem: zdanie to nie miało krzty sensu, kiedy je potem ze snu wyłowiłem, lecz w samym śnie zadźwięczało brzemienne absolutną doniosłością, niezłomną wolą rozwiązania na mój użytek monstrualnej zagadki, i byłbym w końcu pobiegł do Sebastiana, gdyby nie to, że już się w połowie wydobyłem ze snu.

Wiem, że pospolity kamyk, który znajdujemy w dłoni, zanurzywszy rękę aż po ramię w wodzie, gdzie na bladym piasku zdawał się lśnić klejnot, naprawdę jest tym uprag­nionym skarbem, aczkolwiek schnąc w słońcu codzienno­ści wygląda jak kamyk. Choć więc po przebudzeniu dzwoniło mi w głowie nonsensowne zdanie, czułem, że stanowi ono w istocie koślawy przekład oszałamiającej nowiny; leżąc na wznak słuchałem znajomych dźwięków ulicy oraz kretyńskiej sieczki muzycznej z radia, umilają­cego wczesne śniadanie komuś, kto mieszkał piętro wyżej, i nagle owiał mnie kolczasty ziąb jakiegoś okropnego przeczucia; wstrząsnął mną dreszcz bez mała fizyczny i zaraz postanowiłem wysłać Sebastianowi depeszę z wia­domością, że przyjeżdżam jeszcze tego samego dnia. Powodowany idiotycznym odruchem zdrowego rozsąd­ku (który poza tą jedną jedyną okazją nigdy nie był moją mocną stroną), pomyślałem, że warto sprawdzić w marsylskim przedstawicielstwie firmy, czy obejdą się tam beze mnie. Okazało się, że nie tylko teraz moja obecność jest nieodzowna, ale prawdopodobnie nawet i na weekend nie będę mógł wyjechać. W piątek wróciłem do domu, udręczony kończącym się dniem. Od południa czekał na mnie telegram, ale dzienne banały tak są przedziwnie wszechwładne wobec delikatnych objawień snu, że cał­kiem zapomniawszy żarliwego szeptu, dobiegającego z sennej otchłani, spodziewałem się po prostu jakiejś służbowej wiadomości, kiedy rozdzierałem depeszę.

Stan Sevastiana beznadziejny przyjechać natychmiast Starov.” Tekst napisano po francusku; litera „v” w imie­niu Sebastiana wzięła się z transkrypcji rosyjskiej pisowni; nie wiadomo po co poszedłem do łazienki i na chwilę stanąłem przed lustrem. Potem chwyciłem kapelusz i zbieg­łem po schodach. Na dworzec dotarłem za kwadrans dwunasta, a dwie minuty po dwunastej odjeżdżał pociąg, który miał przybyć do Paryża około wpół do trzeciej po południu.

Dopiero na stacji stwierdziłem, że mam przy sobie za mało gotówki na bilet drugiej klasy; przez chwilę za­stanawiałem się, czy nie byłoby lepiej wrócić po pieniądze i polecieć do Paryża pierwszym samolotem. Lecz to, że pociąg jest tuż, tuż, zanadto mnie kusiło. Poszedłem po najmniejszej linii oporu, bo taki już jestem. I zaledwie pociąg ruszył, uświadomiłem sobie ze zgrozą, że list Sebastiana zostawiłem w biurku, a nie pamiętam adresu, który brat mi podał.

20

Zatłoczony przedział był ciemny, duszny i pełen nóg. Po szybach ściekały krople deszczu: nie płynęły prosto, lecz poszarpanym, niezdecydowanym torem, zygzakiem z wieloma postojami. W czarnym szkle odbijała się fioletowoniebieska lampa. Pociąg kolebał się i stękał, mknąc przez noc. Jakżeż się nazywa to sanatorium? Jakoś na „M”. Na „M”, jakoś na... koła potknęły się w cyklicz­nym pędzie, wnet jednak odnalazły zgubiony rytm. Oczywiście doktor Starow poda mi adres. Zadzwonię do niego z dworca, zaraz po przyjeździe. Czyjś masywnie obuty sen usiłował wcisnąć mi się między golenie, ale cofnięto go pomału. „W tym co zawsze hotelu” - co to znaczy? Nie przypominałem sobie żadnego szczególnego adresu, pod którym Sebastian zatrzymywał się w Paryżu. Tak, Starow będzie wiedział, gdzie go szukać. Mar... Man... Mat. ...Czy zdążę w porę? Sąsiad pchnął mnie biodrem w biodro, zmieniając tonację chrapania na smutniejszą. Czy po przybyciu zastanę go przy życiu... przy byciu... przy życiu... Miał mi coś do powiedzenia, coś bezgranicznie ważnego. Ciemny, rozkołysany przedział, szczelnie wypchany rozkraczonymi manekinami, wydawał mi się fragmentem snu z poprzedniej nocy. Co mi powie, nim umrze? Deszcz pluł i dzwonił w szybę, w jednym jej rogu osiadł widmowy płatek śniegu i zaraz stopniał. Naprzeciwko ktoś ożył pomału; najpierw szeleś­cił papierem i żuł po ciemku, a potem zapalił papierosa, którego krągły ognik wpatrywał się we mnie niby oko cyklopa. Muszę, muszę zdążyć. Czemu nie pognałem na lotnisko, gdy tylko dostałem list? Byłbym już teraz z Sebastianem! Na co umiera? Na raka? Na dusznicę bolesną, tak jak jego matka? Zwyczajem wielu ludzi, którzy nie przejmują się religią, póki ich życie toczy się normalnym trybem, naprędce wymyśliłem miękkiego, ciepłego, łzawo zamglonego Boga i wyszeptałem niekanoniczną modlitwę. Spraw, żebym dojechał na czas, spraw, żeby dotrwał do mojego przyjazdu, spraw, żeby mi wyjawił swój sekret. Teraz padał już tylko śnieg: szyba zapuściła szarą brodę. Człowiek, który żuł i palił, znowu zasnął. Może uda mi się wyciągnąć nogi i gdzieś je oprzeć? Zacząłem macać piekącymi palcami stóp, ale noc była cała z ciała i kości. Daremnie marzyłem, żeby oprzeć łydki i kostki nóg o coś drewnianego. Mar... Matamar... Mar... Jak daleko od Paryża leży ta miejscowość? Doktor Starow. Alexander Alexandrowicz Starow. Koła zaturkotały po zwrotnicach, powtarzając iks za iksem. Nie­znana stacja. Gdy pociąg się zatrzymał, z sąsiedniego przedziału dobiegły głosy: ktoś snuł opowieść bez końca. Rozległ się posuwisty dźwięk otwieranych drzwi: nasze też się otworzyły, stanął w nich podróżny z żałobną miną i zobaczył, że nie ma nadziei. Nie ma nadziei. Etat desespere. Muszę zdążyć na czas. Jakie długie są te postoje! Sąsiad z prawej westchnął i spróbował przetrzeć szybę, ta jednak pozostała równie zamglona jak przed­tem; ledwie przez nią przebijało żółtawe światło. Pociąg znów ruszył. Bolał mnie kręgosłup, kości miałem jak z ołowiu. Usiłowałem zamknąć oczy i trochę się zdrzem­nąć, ale moje powieki podszyte były dryfującymi desenia­mi, a wśród nich, wyruszając zawsze z tego samego kącika, raz po raz przepływała maleńka wiązka światła, dość podobna do wymoczka. Zdawało mi się, że poznaję w niej kształt dworcowej latarni, która znacznie wcześniej mignęła za oknem. Potem zjawiły się barwy, i oto różowa twarz z wielkim okiem gazeli z wolna obróciła się ku mnie... po niej ukazał się kosz kwiatów, a jeszcze później nie ogolony podbródek Sebastiana. Nie mogąc już znieść tego optycznego pudełka z farbami wszcząłem ostrożne, wlokące się bez końca manewry, niby kroki baletmistrza sfilmowane w zwolnionym tempie, i wydostałem się na korytarz. Był on rzęsiście oświetlony i zimny. Najpierw zapaliłem, potem zataczając się poszedłem na koniec wagonu, przez chwilę kiwałem się nad plugawą, ryczącą dziurą w podłodze, chwiejnym krokiem wróciłem na korytarz i wypaliłem jeszcze jednego papierosa. Nigdy przedtem nie pragnąłem niczego tak zajadle, jak teraz tego, żeby zastać Sebastiana przy życiu - pochylić się nad nim i uchwycić skierowane do mnie słowa. Jego ostatnia książka, mój niedawny sen, tajemniczość jego listu - wszystko to napawało mnie niezłomną wiarą, że z ust konającego usłyszę jakieś niebywałe objawienie. Jeśli będzie jeszcze nimi poruszał. Jeśli się nie spóźnię. Na ścianie między oknami wisiała mapa, nie miała jednak nic wspólnego z trasą, którą podróżowałem. Moja twarz mrocznie odbijała się w szybie. Il est dangereux... E pericoloso... żołnierz o zaczerwienionych oczach otarł się o mnie w przejściu; jeszcze przez kilka sekund straszliwie swędziała mnie dłoń, którą musnął rękawem. Marzyłem o tym, żeby się umyć. Pragnąłem zmyć z siebie cały ten chropawy świat i w zimnej aurze czystości stanąć przed Sebastianem. Porachował się już ze śmiertelnością, nie mogłem więc zionąć mu w nozdrza jej odorem. Och, na pewno będzie jeszcze żył, kiedy przyjadę. Starow nie sformułowałby w ten sposób telegramu, gdyby był pe­wien, że nie zdążę. Telegram przyszedł w południe. Telegram, mój ty Boże, przyszedł w południe! Minęło już szesnaście godzin, a kiedyż ja zajadę do Mar... Mat... Ram... Rat... Nie, nie „R” - nazwa zaczyna się od „M”. Na chwilę ukazał mi się jej mglisty zarys, ale rozwiał się, nim go zdołałem pochwycić. Może się pojawić jeszcze jedna przeszkoda: pieniądze. Prosto ze stacji muszę popędzić do biura i natychmiast zdobyć trochę gotówki. Biuro jest przy samym dworcu. Bliżej niż bank. Czy ktoś z moich licznych przyjaciół mieszka niedaleko stacji? Nie, wszyscy mieszkają albo w Passy, albo w okolicach Porte St Cloud: w jednej z dwóch rosyjskich dzielnic w Paryżu. Zgniotłem trzeciego papierosa i poszedłem się rozejrzeć za mniej zatłoczonym przedziałem. Bogu dzięki, żaden bagaż nie kazał mi niby kula u nogi wracać do tego, który właśnie opuściłem. Ale w wagonie panował ścisk, a ja byłem zanadto rozbity psychicznie, żeby przejść koryta­rzami przez cały pociąg. Nie jestem nawet pewien, czy kiedy wreszcie po omacku wszedłem do jakiegoś prze­działu, był to istotnie przedział inny, czy ten sam co przedtem; wypełniało go identyczne kłębowisko kolan, stóp i łokci - choć powietrze wydało mi się może trochę mniej skisłe. Czemu nigdy nie odwiedziłem Sebastiana w Londynie? Parę razy mnie zapraszał. Czemu z uporem trzymałem wobec niego dystans, skoro podziwiałem go tak jak nikogo innego? Te cholerne osły, co kpiły z jego geniuszu... Zwłaszcza jednemu staremu durniowi byłbym z lubością skręcił chudy kark - z lubością i furią. Aaa, więc to pokaźne monstrum po lewej jest kobietą; eau - de - Cologne i pot idą o lepsze, to drugie bierze górę. Nikt w tym przedziale nie wie, kim jest Sebastian Knight. Ten rozdział Utraconej własności, tak marnie przetłuma­czony w piśmie „Cadran”. A może w „La Vie Litteraire”? A może już się spóźniłem, spóźniłem... może Sebastian już nie żyje, gdy ja siedzę na tej przeklętej ławce, obitej cienką jak na urągowisko skórzaną tapicerką, niezdolną oszukać moich obolałych pośladków? Szybciej, proszę, szybciej! Czemu wam się zdaje, że warto się zatrzymywać na tej stacji? I po co tak długo? Jazda, jazda. O, właśnie - to rozumiem.

Ciemność bladła bardzo wolno, przechodząc w mętną szarówkę, i wreszcie za oknem dał się od biedy widzieć ośnieżony świat. Okropnie marzłem w cienkim płaszczu deszczowym. Twarze mych towarzyszy podróży stop­niowo się wyłaniały, jakby pomału z nich odmiatano warstwę pajęczyn i kurzu. Moja sąsiadka okazywała termosowi z kawą uczucia nieledwie macierzyńskie. Cały się lepiłem, a świeży zarost sprawiał mi katusze. Chyba bym zemdlał, gdybym szczeciniastym policzkiem dotknął jedwabiu. Widać było różową chmurę w masie burych; matowy róż zarumienił też spłachcie topniejącego śnie­gu pośród tragicznej samotności jałowych pól. Skądciś zjawiła się droga: może przez minutę sunęła równo z pociągiem, a na chwilę przedtem, nim skręciła w dal, wśród śniegu, błocka i kałuż zakolebał się rowerzysta. Dokąd jechał? Kim był? Nikt nigdy się nie dowie.

Na jakąś godzinę musiałem się chyba zdrzemnąć - a przynajmniej wyłączyć wewnętrzne widzenie. Kiedy otworzyłem oczy, moi towarzysze rozmawiali i jedli; chwyciły mnie nagle takie mdłości, że wygramoliłem się z przedziału i resztę podróży przesiedziałem na strapontenie, mając w głowie szarą pustkę przypominającą światło tego nieszczęsnego poranka. Pociąg, jak się dowiedziałem, miał duże opóźnienie, spowodowane noc­ną zamiecią lub czymś w tym rodzaju, toteż dopiero za kwadrans czwarta po południu zajechaliśmy do Paryża. Idąc po peronie szczękałem zębami; o mało nie uległem głupiemu odruchowi, żeby tych kilka franków, które pobrzękiwały mi w kieszeni, wydać na jakiś mocny trunek. Zamiast tego poszedłem do budki telefonicznej. Przekartkowałem miękką, zatłuszczoną księgę, szukając numeru doktora Starowa i usiłując nie myśleć o tym, że za moment się dowiem, czy Sebastian żyje. Starkaus, cuirs, peaux; Starley, jongleur, humoriste; Starow... o, jest: Jaśmin 61 - 93. Zacząłem jakieś straszliwe manewry, w po­łowie wykręcania numeru zapomniałem dalszego ciągu, stoczyłem kolejną utarczkę z książką, ponownie wy­kręciłem numer i przez chwilę wsłuchiwałem się w złowie­szcze buczenie. Minutę siedziałem bez ruchu: ktoś rap­townie otworzył drzwi i zaraz się wycofał, gniewnie mrucząc pod nosem. Tarcza telefonu znów zaterkotała w tę i z powrotem - pięć, sześć, siedem razy, i od nowa rozległ się monotonny nosowy zaśpiew: trenn, trenn, trenn... Czemu prześladuje mnie taki pech?

- Skończył pan? - spytał ten sam człowiek, za­gniewany starzec o rysach buldoga. Mając nerwy napięte do granic wytrzymałości wdałem się z paskudnym staru­chem w kłótnię. Na szczęście zwolniła się tymczasem sąsiednia budka; starzec wszedł do niej i zatrzasnął drzwi. Próbowałem dalej. W końcu mi się udało. Kobie­cy głos oznajmił, że doktora nie ma w domu, ale bę­dzie można go złapać o wpół do szóstej - tu kobieta podała mi inny numer telefonu. Wstąpiwszy do biura nie mogłem nie zauważyć, że swym pojawieniem się wszystkich nieco zaskoczyłem. Pokazałem otrzymany telegram szefowi, ten jednak wykrzesał z siebie mniej współczucia, niż miałem prawo oczekiwać. Zadał mi parę kłopotliwych pytań na temat interesów w Marsylii. Wreszcie wydobyłem od niego pieniądze i zapłaciłem taksówkarzowi, czekającemu u wejścia do biura. Była za dwadzieścia piąta, miałem więc przed sobą prawie godzinę.

Poszedłem się ogolić i w pośpiechu zjadłem śniadanie. Dwadzieścia po piątej zadzwoniłem pod numer, który mi podano, i dowiedziałem się, że doktor pojechał do domu, ale wróci za kwadrans. Nie miałem cierpliwości czekać, wykręciłem więc jego domowy numer. Znany mi już kobiecy głos oświadczył, że doktor przed chwilą wyszedł. Oparłem się o ścianę (tym razem dzwoniłem z budki telefonicznej w jakimś barze) i puknąłem w nią ołówkiem. Czy nigdy nie dotrę do Sebastiana? Co za gnuśni idioci powypisywali na ścianach „Śmierć Żydom” albo „Vive le front populaire” i pomazali je nieprzyzwoitymi rysun­kami? Jakiś bezimienny plastyk zaczął zamalowywać na czarno kwadraty - szachownica, Schachbrett, un damier... Przez głowę przemknęła mi błyskawica, a na języku osiadło słowo: St Damier! Wybiegłem na dwór i zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę. Zawiezie mnie do St Damier, gdziekolwiek to jest? Taksówkarz flegmatycznym ruchem rozłożył mapę i przez jakiś czas w nią się wpatrywał. Wreszcie odparł, że wziąwszy pod uwagę stan dróg, podróż zajmie co najmniej dwie godziny. Spytałem, czy jego zdaniem powinienem raczej wsiąść w pociąg. Nie wiedział.

- Wobec tego niech się pan pospieszy - powiedzia­łem. Dając nura do taksówki, zgubiłem kapelusz.

Długo trwało, nim wyjechaliśmy z Paryża. Stawały nam na drodze wszelkiego rodzaju przeszkody; chyba nigdy w życiu nic nie budziło we mnie takiej nienawiści, jak ręka pewnego policjanta na skrzyżowaniu. Wreszcie wywikłaliśmy się z zatoru na jezdni i wjechaliśmy w dłu­gą, mroczną aleję. Wciąż jednak posuwaliśmy się za wolno. Pchnąłem okienko i jąłem błagać szofera, żeby dodał gazu. Odparł, że jest o wiele za ślisko - i tak już parę razy wpadliśmy w poślizg. Po godzinie jazdy zatrzymał się i spytał o drogę policjanta na rowerze. Przez długi czas we dwóch studiowali mapę mundurowego, potem szofer wyjął własną i zaczęli porównywać. Okazało się, że gdzieś po drodze źle skręciliśmy i teraz musimy się cofnąć przynajmniej o parę kilometrów. Znów zastuka­łem w szybę: taksówka po prostu pełzła. Kierowca pokręcił głową, nawet nie odwracając się w moją stronę. Spojrzałem na zegarek: dochodziła siódma. Zatrzymaliś­my się przy stacji benzynowej i szofer odbył poufną rozmowę z mechanikiem. Zupełnie nie wiedziałem, gdzie jesteśmy, ale ponieważ droga biegła teraz skrajem rozleg­łych pól, miałem nadzieję, że się zbliżamy do celu. Deszcz z szumem omiatał szyby; gdy znów spróbowałem ubłagać szofera, żeby trochę przyspieszył, przestał nad sobą panować i ze swadą mnie zwymyślał. Osunąłem się na oparcie, bezradny i otępiały. Na zewnątrz przemykały rozmyte plamy świetlne: okna domów. Czy kiedykolwiek odnajdę Sebastiana? Czy zastanę go przy życiu, jeśli w ogóle dojadę do St Damier? Parokrotnie wyprzedziły nas inne auta; zwróciłem uwagę kierowcy na to, jak szybko jadą. Nie odpowiedział, lecz raptem zahamował i gwałtownie rozpostarł swą śmiechu wartą mapę. Spyta­łem, czy znów zabłądził. Zmilczał, ale jego kark przybrał jadowity wyraz. Ruszyliśmy dalej. Z satysfakcją zauwa­żyłem, że teraz jedziemy dużo szybciej. Przemknęliśmy pod mostem kolejowym i stanęliśmy przed stacją. Gdy się zastanawiałem, czy może wreszcie znalazłem się w St Damier, szofer wygramolił się z auta i nagłym szarp­nięciem otworzył drzwiczki.

- O co znów chodzi? - spytałem.

- Pojedzie pan jednak pociągiem - rzekł kierow­ca. - Ani mi się śni dla pańskiej przyjemności rozbić wóz. Stąd odchodzą pociągi do St Damier. I tak ma pan szczęście, że w ogóle pana tu przywiozłem.

Miałem więcej szczęścia, niż myślał, bo pociąg przyje­chał po kilku minutach. Kolejarz przysięgał, że przed dziewiątą zajadę do St Damier. Ostatni etap podróży był zarazem najbardziej mroczny. Siedziałem sam w wagonie; ogarnęła mnie dziwna apatia. Pomimo całej niecierp­liwości, jaka mną miotała, okropnie się bałem, że zasnę i przegapię stację. Pociąg często przystawał, a mnie się robiło słabo, ilekroć musiałem wypatrzyć i odcyfrować nazwę miejscowości. W pewnej chwili doznałem obrzyd­liwego uczucia, że raptem się budzę, przespawszy twar­dym snem nie wiedzieć ile czasu, gdy zaś spojrzałem na zegarek, było kwadrans po dziewiątej. Czyżbym przeje­chał? Już mi przychodziło na myśl, żeby włączyć sygnał alarmowy, pociąg jął jednak zwalniać, a ja wychyliwszy się przez okno spostrzegłem sunący w powietrzu oświet­lony napis, który niebawem znieruchomiał: St Damier. Przez kwadrans potykałem się w ciemnych zaułkach, potem zaś w czymś, co szumiało jak sosnowy las, i wreszcie dotarłem do szpitala St Damier. Za drzwiami rozległo się szuranie i sapanie, a po chwili wpuścił mnie do środka otyły starzec w grubym szarym swetrze zamiast marynarki i w znoszonych filcowych kapciach. Wszedłem do czegoś w rodzaju biura, skąpo oświetlonego słabą żarówką bez klosza, którą z jednej strony zdawała się pokrywać warstwa kurzu. Starzec patrzył na mnie, mru­gając oczami; jego obrzmiała twarz błyszczała, powleczo­na szlamem snu; sam nie wiem, czemu odezwałem się szeptem:

- Przyjechałem, żeby się zobaczyć z Monsieur Knightem. K, n, i, g, h, t. Knight. Po angielsku wymawia się jak „noc”.

Stęknął i usiadł ociężale za biurkiem pod wiszącą żarówką.

- Za późno na odwiedziny - wybełkotał jakby do siebie.

- Dostałem depeszę - powiedziałem. - Mój brat jest bardzo chory.

Mówiąc to czułem się tak, jakbym usiłował tym samym zasugerować, że nie ma cienia wątpliwości co do tego, czy Sebastian żyje.

- Mówi pan, że jak on się nazywa? - spytał mężczyz­na wzdychając.

- Knight - powtórzyłem. - Przez „ka”. To angiel­skie nazwisko.

- Cudzoziemskie nazwiska należałoby zastępować numerami - mruknął tamten. - Byłoby dużo prościej. Jeden pacjent umarł wczoraj w nocy, a nazywał się...

Ugodziła mnie straszliwa myśl, że mówi o Sebastianie... Czyżbym jednak się spóźnił?

- Twierdzi pan... - zacząłem, lecz on pokręcił gło­wą i przewrócił parę kartek w księdze, która leżała na biurku.

- Nie - warknął. - Monsieur Anglik nie umarł. K, K, K...

- K, n, i, g... - zacząłem od nowa.

- C’est bon, c'est bon - przerwał mi. - Nie jestem idiotą. Numer trzydziesty szósty.

Zadzwonił dzwonkiem i ziewnąwszy zapadł się w fotel. Zacząłem chodzić w tę i z powrotem po pokoju, targany niepohamowanym zniecierpliwieniem. Wreszcie zjawiła się pielęgniarka, a nocny portier wskazał na mnie palcem.

- Numer trzydzieści sześć - rzekł do pielęgniarki.

Poszedłem za nią białym korytarzem, a potem w górę po kilku schodach.

- Jak on się czuje? - wyrwało mi się pytanie.

- Nie wiem - odparła. Zaprowadziła mnie do dru­giej pielęgniarki, która siedziała przy stoliczku w końcu innego białego korytarza, będącego wierną kopią pierw­szego, i czytała książkę.

- Gość do numeru trzydzieści sześć - oznajmiła moja przewodniczka i zaraz znikła.

- Ale Monsieur Anglik śpi - powiedziała pielęgniar­ka, młoda kobieta o krągłej twarzy z bardzo małym i bardzo świecącym nosem.

- Jest poprawa? - spytałem. - Widzi pani, jestem jego bratem i dostałem telegram...

- Chyba jest lekka poprawa - oświadczyła pielęg­niarka uśmiechając się, a ja nie byłbym umiał w tamtej chwili wyobrazić sobie piękniejszego uśmiechu. - Wczo­raj rano miał bardzo ciężki zawał. Teraz śpi.

- Proszę posłuchać - rzekłem, wręczając jej monetę: dziesięć, a może dwadzieścia franków. - Jutro znów przyjdę, ale tymczasem chciałbym zajrzeć do jego pokoju i chwilę przy nim posiedzieć.

- Och, nie powinien go pan budzić - odparła pielęgniarka, znów się uśmiechając.

- Nie obudzę go. Tylko przy nim posiedzę, najwyżej minutę.

- Sama nie wiem - powiedziała. - Może pan oczywiście rzucić okiem, ale proszę bardzo uważać.

Gdy zaprowadziła mnie do drzwi oznaczonych nume­rem trzydziestym szóstym, weszliśmy do maleńkiego pokoiku czy też może sionki z leżanką; lekko pchnęła wewnętrzne drzwi, odrobinę uchylone, a ja na moment zapuściłem spojrzenie w głąb ciemnego pokoju. Z począt­ku wszystko zagłuszał łomot mego własnego serca, potem jednak usłyszałem cichy, przyspieszony oddech. Wytęży­łem wzrok; łóżko do połowy było zasłonięte czymś na kształt parawanu, a poza tym w pokoju panował zbyt gęsty mrok, żebym mógł poznać Sebastiana.

- O, właśnie - szepnęła pielęgniarka. - Zostawię drzwi leciutko uchylone, a pan może sobie chwileczkę posiedzieć na leżance.

Zapaliła lampkę z niebieskim abażurem i zostawiła mnie samego. W idiotycznym odruchu o mało nie sięg­nąłem do kieszeni po papierośnicę. Ręce jeszcze mi się trzęsły, ale byłem szczęśliwy. On żył. Spał spokojnie. A więc nic innego, tylko właśnie serce - czy rzeczywiście serce? - odmówiło mu posłuszeństwa. Tak jak jego matce. Była poprawa, była nadzieja. Miałem zamiar ściągnąć kardiologów z całego świata, żeby go uratowali. Z jego obecności w pokoju obok, z jego wątłego oddechu czerpałem poczucie bezpieczeństwa, spokój, cudowne ukojenie. Gdy tak siedziałem i słuchałem, złożywszy ręce, myślałem o minionych latach, o naszych krótkich i rzad­kich spotkaniach, postanawiając oznajmić mu tym ra­zem, kiedy tylko będzie mógł mnie wysłuchać, że od­tąd - czy mu się to podoba, czy nie - nigdy już daleko od niego nie odejdę. Mój dziwny sen, moja dziwna wiara, że Sebastian przed śmiercią wyjawi mi jakąś doniosłą prawdę - wszystko to wydawało się niewyraźne i abstrakcyjne, jak gdyby zatopione w ciepłym strumieniu prostszego, bardziej ludzkiego uczucia, w fali miło­ści, którą darzyłem człowieka śpiącego za uchylonymi drzwiami. Jakim sposobem udało nam się aż tak od siebie oddalić? Czemu podczas naszych krótkich rozmów w Pa­ryżu zawsze byłem taki głupi, ponury i nieśmiały? Wkrót­ce stąd sobie pójdę, przenocuję w hotelu - a może dostanę pokój w szpitalu, tylko do rana, póki go nie zobaczę. Przez chwilę zdawało mi się, że wątły rytm oddechu jak gdyby zawisł, że śpiący zbudził się i z jego pokoju dobiegł dźwięk, przypominający lekki stuk meta­lu o metal, nim chory znów pogrążył się we śnie: rytm powrócił, oddech tak jednak był cichy, że wsłuchując się weń chwilami nieomal myliłem go z własnym. Och, powiem mu tysiące rzeczy - będę mówił o Skosie pryzmatu i o Sukcesie, o Dziwnej górze, o Albinosach w czerni, o Drugiej stronie księżyca, Utraconej własności, Wątpliwym asfodelu... o wszystkich tych książkach, tak mi znanych, jakbym sam je napisał. On też będzie mówił. Jak mało wiedziałem o jego życiu! Teraz jednak z każdą chwilą dowiadywałem się czegoś nowego. Uchylone drzwi tworzyły między nami najlepsze ogniwo, jakie można sobie wyobrazić. Dobiegający zza nich delikatny oddech więcej mi mówił o Sebastianie, niż dowiedziałem się przez wszystkie poprzednie lata. Gdybym jeszcze mógł zapalić, niczego by mi nie brakowało do szczęścia. W leżance szczęknęła sprężyna, kiedy zmieniałem pozy­cję; zląkłem się, że zgrzyt ten zakłócił mu sen. Ale nie: cichy szmer wciąż podążał wąskim szlakiem, który zda­wał się biec skrajem samego czasu, tu wpadając w dołek, ówdzie na powrót się wyłaniając, wędrując wytrwale przez pejzaż złożony z symboli milczenia - ciemności, kotar i niebieskiego światełka, żarzącego się tuż przy moim łokciu.

Niebawem wstałem i na palcach wyszedłem z pokoiku.

- Mam nadzieję - rzekła pielęgniarka - że go pan nie obudził? Sen dobrze mu robi.

- Niech mi pani powie - poprosiłem - o której przychodzi doktor Starow?

- Doktor jaki? - spytała. - Aaa, ten Rosjanin. Non, c 'est le docteur Guinet qui le soigne. Rano zastanie go pan w szpitalu.

- Widzi pani - powiedziałem. - Chciałbym gdzieś tu przenocować. Czy nie byłoby możliwe...

- Mógłby pan się zobaczyć z doktorem Guinetem choćby i teraz - miłym, spokojnym tonem ciągnęła pielęgniarka. - Mieszka tuż obok. Więc jest pan bratem chorego? A jutro przyjeżdża z Anglii jego matka, n 'est ce pas?

- O, nie - odparłem. - Jego matka od lat nie żyje. Proszę mi powiedzieć, jak on się czuje za dnia? Roz­mawia? Cierpi?

Pielęgniarka zmarszczyła brwi i jakoś dziwnie na mnie spojrzała.

- Ale... - powiedziała. - Czegoś tu nie rozumiem... Przepraszam, jak się pan nazywa?

- Racja - przytaknąłem. - Powinienem był wyjaś­nić. Jesteśmy właściwie przyrodnimi braćmi. Nazywam się [tu wymieniłem swoje nazwisko].

- Oh la - la! - zawołała, okropnie się czerwieniąc. - Mon Dieu! Pan Rosjanin wczoraj umarł, a pan odwiedził Monsieur Kegana...


W końcu więc nie zobaczyłem się z Sebastianem, a w każdym razie nie zobaczyłem go żywego. Lecz parę minut spędzonych na słuchaniu oddechu, który wziąłem za jego oddech, tak gruntownie zmieniło moje życie, jak­by Sebastian przemówił jednak do mnie przed śmiercią. Nie wiem, jaką posiadł tajemnicę, ale ja też poznałem pewien sekret - ten mianowicie, że dusza to tylko sposób istnienia, nie zaś stały stan; że każda dusza może być duszą człowieka, jeśli ten odnajdzie jej falowanie i za nim podąży. Niewykluczone, że życie przyszłe to zdolność świadomego bytowania w dowolnie wybranej duszy, w dowolnej liczbie dusz nieświadomych brzemienia, które sobie raz po raz przekazują. Jestem więc Sebastianem Knightem. Czuję się tak, jakbym odgrywał jego postać na jasno oświetlonej scenie, podczas gdy znani mu ludzie przychodzą, odchodzą... niewyraźne figurki zaledwie paru przyjaciół: uczonego, poety i malarza - płynnie i bezszelestnie składają pełen gracji hołd; pojawia się i Goodman, platfusowaty bufon z podkoszulkiem wy­stającym spod kamizelki; tam oto sieje blade promienie pochylona głowa Klary, którą odprowadza na stronę życzliwa panna. Wszyscy okrążyli Sebastiana - czy też raczej mnie, który gram jego rolę - a stary magik czeka za kulisami z ukrytym królikiem; Nina siedzi tymczasem na stole w najmocniej oświetlonym kącie sceny, pod malowaną palmą, w ręku zaś trzyma kieliszek wody barwionej fuksyną. I nagle maskarada dobiega końca. Drobniutki łysy sufler zamyka swą księgę, łagodnie gasną światła. Koniec, koniec. Każdy wraca do swego codzien­nego życia (a Klara do grobu) - ale bohater pozostaje, bo choćbym nie wiedzieć jak się starał, nie umiem wyjść z roli: maska Sebastiana przywarła mi do twarzy, podo­bieństwo nie daje się zmyć. Jestem Sebastianem albo Sebastian jest mną, a może obaj jesteśmy kimś, kogo żaden z nas nie zna.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
Vladimir Nabokov Prawdziwe zycie Sebastiana Knighta
Nabokov Vladimir ?ralna trzynastka
Ryden Prawdziwe życie w Bogu
prawdziwe życie świętego
Nabokov Vladimir Maszeńka
Nabokov Vladimir (1926) Maszeńka(1)
Nabokov Vladimir Zaproszenie na egzekucję
Nabokov Vladimir Feralna trzynastka
Nabokov Vladimir Maszeńka
Prawdziwa Śmierć, Prawdziwe życie
2012 07 28 Feministki nie wiedzą, co to prawdziwe życie
Nabokov Vladimir Przejrzystość rzeczy
Prawdziwe życie
Nabokov Vladimir (1926) Maszeńka(1)
Nabokov Vladimir Krol, dama, walet
Nabokov Vladimir Tamte brzegi

więcej podobnych podstron