Grochola Katarzyna, Wiśniewski Andrzej Gry i zabawy małżeńskie i pozamałżeńskie

KATARZYNA GROCHOLA
ANDRZEJ WIŚNIEWSKI

GRY I ZABAWY MAŁŻEŃSKIE
I POZAMAŁŻEŃSKIE








Mojej Mamie,

której pomoc i wsparcie

doceniam z wiekiem coraz bardziej

- dziękuję, Mamusiu

Katarzyna Grochola


Mojej Oli

Andrzej Wiśniewski


Katarzyna Grochola

Autorka książek: Przegryźć dżdżownicę, Nigdy w życiu, Serce na temblaku, Ja wam pokażę, Podanie o miłość, Upoważnienie do szczęścia, Związki i rozwiązki miłosne, Osobowość ćmy.

Współscenarzystka filmów: Nigdy w życiu і Ja wam pokażę.

Hobby: Pisanie. Miłość. Rodzina. Łosoś zapiekany w śmietanie autorstwa żony Andrzeja Wiśniewskiego. Może być bez wina, ale z Krzysiem.


Od Autorki

Muszę na wstępie wytłumaczyć się z paru rzeczy. Ta książka to nie wywiad - rzeka. Mam szczęście przyjaźnić się z Andrzejem i jego żoną, więc pozwalamy sobie na luźną rozmowę. Lekką, choć o ważnych sprawach, przyjemną, choć Andrzej potem uzupełniał i zmieniał to, co powiedział, w związku z czym całe fragmenty moich - jakże błyskotliwych - wypowiedzi wiszą w tej chwili w próżni komputerowej, w zbiorze „wyrzucone”, bo miały się nijak do owych uzupełnień. Ale tych spotkań, podczas których mój związek trzeszczał w szwach - na przykład wtedy, gdy z poduszczenia Andrzeja usiłowałam przekonać ukochanego, że kłótnia cementuje związek - nikt mi nie odbierze.

Mamy już za sobą jedną książkę - „Związki i rozwiązki miłosne”, i na tych kartkach często do niej nawiązujemy. Ja w sposób nieuporządkowany. Andrzej co prawda próbował raz na jakiś czas protestować i krzyczeć na mnie, ale na ogół wspólnie dochodziliśmy do wniosku, że jak tu porządkować cokolwiek? Jeśli o grach w związkach, to i o uczuciach, jak o uczuciach, to i o ich braku, jak o ich braku, to i o powodach, jak o powodach, to i o grach, i tak w kółko Macieju.

Dygresje zresztą zawsze dla mnie były ciekawsze niż oś opowieści.

Tych, którzy zechcą zajrzeć do książki, niech nie przeraża KASIA. ANDRZEJ mówi mądrze, to wyjątkowy mężczyzna, który nieznanymi mi sposobami połączył w jedno umiejętność opowiadania, odczuwania i pomagania innym, a na dodatek jest wspaniałym kumplem i czasami nawet bierze nas na swoją łódkę.

Swawolny podział na rozdziały wziął się z tego, że na którymś spotkaniu autorskim do Andrzeja podszedł miły Ktoś i powiedział: „Mam jeden zarzut, jeśli chodzi o »Związki i rozwiązki«, nie było kiedy zrobić siku, żadnych przerw nie zrobiliście”. Był to mężczyzna - co jest żywym dowodem na to, że mężczyźni też czytają - i to była najlepsza recenzja naszej książki.

Chcę umożliwić miłemu Ktosiowi tę czynność przy drugiej książce. A poza tym może znajdzie się Czytelnik, który zechce wrócić do jakiegoś fragmentu? Nie będzie musiał wertować całości.

Pozdrawiam serdecznie i biegnę namawiać Andrzeja, żeby też coś napisał.

Katarzyna Grochola

PS Jak znam życie, napisze na pewno coś o łódkach. Albo o żeglowaniu. Albo o wodzie w ostateczności.


Andrzej Wiśniewski

Psycholog, psychoterapeuta, od 27 lat zajmuje się terapią rodzinną i małżeńską, prowadzi też terapię indywidualną. Jest wykładowcą w SZKOLE WYŻSZEJ PSYCHOLOGII SPOŁECZNEJ, superwizorem psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychologicznego i Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Pracuje w zespole Laboratorium Psychoedukacji.

Hobby: Żona Ola, córka Marta, jamnik Wiśka, jacht żaglowy PEGAZ, sandacz po polsku z winem chablis w towarzystwie współautorki.


Od Autora

Pisanie książek z Katarzyną Grochola jest w zasadzie niemożliwe. Mało wprawny pisarz, taki jak ja, musi żeglować między Scyllą szampańskiej konwersacji, rozlewającej się na morzach różnych interpersonalnych smaczków, a Charybdą zamiaru przekazania podstawowych informacji, które mogłyby pokrzepić skołatane dusze ludzi żyjących w parach. Stąd brak porządku, niezliczone dygresje, próby przyłapania tematu na gorącym uczynku, złapania go w sieci, z których nieustannie się wymykał. Ratowała mnie głęboka wiara w Czytelnika: On dobrze wie, czuje, co jest ważne i niebezpieczne w grach związkowych, bo być może boryka się z tymi problemami od lat.

Drugim kołem ratunkowym było przekonanie, że Czytelnika trzeba tylko utwierdzić w odwadze, w podejmowaniu decyzji, i nie są mu potrzebne żadne recepty oraz gotowe rozwiązania, tym bardziej że takich nie ma.

Autorzy dostarczyli sobie zatem przyjemności płynącej z wartkiej konwersacji, mając spokojne sumienie, że spełniają oczekiwania tych, którzy sięgną po „Gry i zabawy małżeńskie i pozamałżeńskie”.

W ten oto sposób zdarzyło się po raz pierwszy, że wilk ostał się cały i owca cała, przy czym czytelnikowi zostawiamy osąd, czego tu więcej - owcy czy wilka.

Andrzej Wiśniewski


Kasia: Od czego zaczniemy? Bo już mamy związek. Teraz, skoro już się spotkaliśmy, ustalamy, o czym będziemy mówić. A będziemy mówić o związku, który już jest. Ludzie się pożenili. Lub się nie pożenili, ale postanowili żyć razem. I co?

Andrzej: No i wpadają w różnego rodzaju tarapaty.

Kasia: Różnego rodzaju kanały.

Andrzej: Czasami.

Kasia:

postanowili żyć szczęśliwie

kochają się. Nie wyszli za siebie dla pieniędzy ani dla kariery, tylko ponieważ się kochali.

Andrzej: I tu właśnie chciałbym wejrzeć w to słowo. Co się kryje pod słowem KOCHALI?

Kasia: Bardzo dużo. Myślą o sobie, dbają o siebie, kupują sobie różne miłe rzeczy, robią sobie przyjemności, głaszczą się, czasami uprawiają seks, przytulają się, myślą o tym, jakie będą wybierać kafelki do łazienki.

Andrzej: Dalej zamierzam zaglądać, co się za tym kryje.

Kasia: Sprawia im przyjemność pożycie seksualne i mówią już nie JA, tylko MY.

Andrzej: Dalej zamierzam sprawdzać, co się za tym kryje.

Kasia: Uczucie jest dla nich ważniejsze niż pieniądze, i nie zabijają się, by je zdobyć. Wolą siedzieć ze sobą w domu i trzymać się za rękę

Andrzej: Wszystko to bardzo piękne, doszliśmy do ściany. Myślę, że możesz wymyślić jeszcze bardzo dużo takich rzeczy, ale tak naprawdę zawsze pozostaje pytanie, do czego to wszystko, o czym mówisz, jest użyte. W jakim celu.

Kasia: No, w tym celu, żeby żyć razem szczęśliwie.

Andrzej: Tak myślą wszystkie pary na jakimś świadomym poziomie kontaktu. Jest to dla nich oczywiste. Natomiast medycyna i psychologia znają przypadki, kiedy pod tymi wszystkimi pobożnymi życzeniami kryją się całkiem egocentryczne powody.

Kasia: Chcesz powiedzieć, że jeśli ja się zakochałam i żyję z moim partnerem w szczęśliwym związku, to ze mnie jest egoistka. Lub z niego egoista. Tak?

Andrzej: Zależy, co jest motywem tego związku. Jeżeli jest tak, że wiążąc się z mężczyzną, liczysz na to, że będziesz bardziej atrakcyjna czy że dostaniesz to, czego nigdy w życiu nie dostałaś...

Kasia: No, oczywiście, że to dostaję, ponieważ nareszcie jestem kochana i nareszcie kocham. Ogarnia mnie spokój, harmonia, Pan Bóg. Wszystko.

Andrzej: No, ale podejrzewam, że jest w tym dość dużo egoistycznych motywów.

Kasia: Zaraz mi udowodnisz, że kobieta jest egoistką, co?

Andrzej: Nie tylko kobieta.

Kasia: Nie? Co ty powiesz. Ty wyraźnie miałeś ochotę mówić, że kobiety są egoistkami.

Andrzej: Nie, nie tylko. Mężczyźni bywają tak samo egoistyczni.

Kasia: Okej. Więc ja jestem egoistką, ponieważ chcę uszczęśliwić swojego partnera i przy okazji być szczęśliwa.

Andrzej: No, paradoksalnie tak. Chociaż powiem, że słowo „egoista” nie bardzo mi pasuje, bo ono jest trochę skażone negatywnym rozumieniem. Bardziej by mi pasowało powiedzenie, że w uszczęśliwianiu swojego partnera mam też swoje interesy. I nie chcę tu występować w roli przenikliwego tropiciela ludzkich słabości, który się zawsze dogrzebie przysłowiowej łyżki dziegciu w beczce miodu. Chcę tylko zaznaczyć, że powodzenie związku bardzo zależy od dwóch spraw: po pierwsze, od uświadomienia sobie, czego oczekuję od związku i od partnera, czyli zaspokojenia jakich moich potrzeb spodziewam się po związku i po partnerze; po drugie, od powiedzenia o tych potrzebach partnerowi. Robi się wtedy bezpieczniej - obie strony dowiedziały się, czy odpowiadają im potrzeby partnera, czy nie, i mogą te potrzeby pełniej zaspokajać, gdyż są otwarcie zgłoszone.

Kasia: To raczej egocentryzm.

Andrzej: To, co nazywamy egocentryzmem, to też niejednoznaczna sprawa. Pragnienie, by być kochanym, zauważanym lub choćby lubianym, bierzemy czasem, nie wiedzieć czemu, za egocentryzm. Może dlatego, że spragnione bliskości osoby używają tego określenia, gdy mówią o sobie, że żadne uczucie im się nie należy, nie zasłużyli na nic dobrego.

Kasia: Ale, Andrzejku, chwileczkę. Mówiłeś, że w uszczęśliwianiu partnera mamy też swoje interesy. Lecz czy znasz jakiś związek, który by takich interesów nie miał?

Andrzej: Nie. I całkiem dobrze, że tak jest. Chodzi tylko o poziom siły i świadomości ukrytych motywów, które mają na nas duży wpływ także wtedy, gdy wydaje nam się, że jesteśmy wielkimi altruistami.

Kasia: No! Proszę mi to wytłumaczyć

Andrzej: W wielu związkach ludzie nie mają świadomości, że oprócz księżyca, szampana i niepowtarzalnych oczu partnera, działają jeszcze inne motywy...

Kasia: Na przykład taki motyw, że chcę być szczęśliwa?

Andrzej: Nie tylko.

Kasia: I ty mi służysz do tego, żebym zaspokoiła ten głód szczęścia?

Andrzej: To dosyć trudno wyjaśnić. Chcę ci powiedzieć, że małżeństwo jako związek nie służy do tego, żeby ludzie byli szczęśliwi albo zadowoleni z życia, albo żeby się czuli bardziej wartościowi.

Kasia: A do czego wobec tego służy małżeństwo lub związek? Mów, bo ja już mam czterdzieści siedem lat, a nie wiem.

Andrzej: To jest kłopot! Ja mam pięćdziesiąt cztery i...

Kasia: I też nie wiesz?

Andrzej: I dalej się zastanawiam. I powiem ci szczerze, że chyba to polega na tym, żeby się ciągle zastanawiać.

Kasia: Rozumiem. Tośmy coś uzgodnili.

Andrzej: Tak, zastanawiać się nad sobą, nad partnerem, nad tym, co nas łączy i dzieli, jaki jest nasz stosunek do świata, do tego, co w nim ważne. Oprócz tego wszystkiego, o czym mówiliśmy wcześniej, ten związkowy dialog to najważniejsza przestrzeń - dla obojga - budowania siebie i dojrzewania. Brak rozmów, kłótni, różnicy zdań, bliskości to śmierć związku. Wszystkie małżeństwa, które przychodzą do mnie po pomoc, tkwią w ciężkim, pełnym pretensji milczeniu. A więc zastanawiać się, bo wszystko, co trwałe, jest chwiejne.

Kasia: Wszystko, co uważamy za trwałe, nie jest trwałe.

Andrzej: Można by też tak powiedzieć. Ale powtórzę: wszystko, co trwałe, jest chwiejne, i powiem ci, że ciągłe stawianie sobie pytania: Dlaczego z nim (nią) jestem, jest bardzo ważną sprawą w małżeństwie.

Kasia: No tak, ale sam powiedziałeś mi kiedyś, że jesteś przeciwny małżeństwom terapeutycznym, czyli takim, w którym jedna osoba gra rolę terapeuty...

Andrzej: Ja nie o tym mówię.

Kasia: A o czym?

Andrzej: Mówię o takiej sytuacji, kiedy problem, dlaczego jestem ze swoim partnerem i co sprawia, że on jest dla mnie wciąż atrakcyjny, jest problemem stałym. Że się stale zastanawiam, czy to jest związane z poczuciem bezpieczeństwa, czy z tym, że mój partner jest nadzwyczajną osobą albo że jest wybitnie inteligentny, albo że ma jakiś niepowtarzalny sposób widzenia świata, albo że przy nim ciekawie żyję. Bardzo często ludzie nie dopuszczają możliwości, że partner jest świetny w jednej dziedzinie, a w drugiej...

Kasia: ...kiepściutki.

Andrzej: No, na przykład. Idealizowanie partnera to wielki wróg związku. Najczęściej ubieramy go we wszystkie te cechy, których sami nie mamy lub ich potrzebujemy... O ile na początku takie oczarowanie jest czymś wspaniałym, o tyle po jakimś czasie, żeby związek mógł trwać, musimy powiedzieć bardzo ważne słowo. To słowo brzmi TAK, a dotyczy akceptacji nie tylko zalet partnera...

Kasia: ... ale również jego słabości.

Andrzej: Tak. I dopiero wtedy partner jest człowiekiem z krwi i kości, a nie jakąś idealizacją, dostarczającą wspaniałych...

Kasia: ...albo przynajmniej przyjemnych wrażeń.

Andrzej: Właśnie.

Kasia: Czyli, krótko mówiąc, związek ma nam dostarczać mnóstwo nieprzyjemnych rzeczy po to, żebyśmy - że się tak wyrażę - rośli, a nie karleli.

Andrzej: Otóż to. To tylko w dyskusji, w dialogu, w konfrontacji bardzo często rośniemy. Jak to wszystko kiśnie, trwa bez ruchu, to karlejemy.

Kasia: Wtedy mamy kiszoneczkę.

Andrzej: Tak.

Kasia: Więc, Andrzejku, kiszonka małżeńska. Skoro już powiedzieliśmy sobie, na czym polegałby dobry związek i dobre małżeństwo, to teraz sobie powiedzmy szczerze, dlaczego tych związków dobrych jest tak mało lub dlaczego trudne związki uważamy za niedobre związki?

Andrzej: Jak by to ująć... Bo my w tych związkach gramy. Głównie promujemy się - tak bym to nazwał. Któryś z moich kolegów ostatnio powiedział mi, że jedna z jego pacjentek zwróciła się do swojego męża z pretensją: Dlaczego ty, jak się poznaliśmy, byłeś taki wspaniały, a teraz jakoś tak bardzo się zmieniłeś? A on na to: Bo to był okres promocji.

Kasia: No dobra, Andrzej, ale wiadomo, że jak idę na swoją pierwszą randkę, a szłam kiedyś na takową, to nie mam włosów jak strąki i nie wkładam dziurawej spódnicy przepalonej petem.

Andrzej: I fajnie...

Kasia: I ty też nie szedłeś w spodniach, w których naprawiałeś samochód czy rower, tylko odświeżony.

Andrzej: To jest naturalne, że ludzie chcą być bardziej atrakcyjni, prawda?

Kasia: No, nie ma w tym nic złego, umówmy się, że nie ma w tym nic złego.

Andrzej: Nie ma, oczywiście. A co więcej, to duża przyjemność spotkać się z kimś, kto jest ładny, ładnie pachnie, kto jest przystojny, zadbany itd. Natomiast problem się zaczyna wtedy, kiedy w głębi duszy nie wierzę w to, że mogę być atrakcyjny dla swojego partnera czy partnerki.

Kasia: I udaję kogoś, kim nie jestem, czyli gram.

Andrzej: Otóż to. Wprawdzie zawsze trochę ludzie udają na początku...

Kasia: Na końcu też...

Andrzej: Ale im prędzej pokażą sobie, jacy są naprawdę, tym lepiej dla związku. Im szybciej przełamią lęk przed oceną i zaryzykują pokazanie prawdziwego oblicza, także potrzeb i poglądów, których się wstydzą, tym lepiej. Wiele osób żyje w przekonaniu, że gdy okażą złość czy gniew, to narażą się na odrzucenie, a tymczasem jest odwrotnie. Wyrażanie tych uczuć jest także komunikatem wysyłanym do partnera: Zależy mi na tobie. Ryzyko powinno być w cenie. Ryzyko pokazania...

Kasia: ...jacy są naprawdę?

Andrzej: Czego potrzebują, co ich wścieka. Można powiedzieć tak: im więcej spontaniczności w związku, im szybciej i więcej informacji z obu stron, tym więcej materiału do wzajemnego rozpoznania.

Kasia: Ale my zajmiemy się tym, czym najłatwiej schrzanić związek, który się zapowiada dobrze. Bo przecież każdy związek zapowiada się dobrze, prawda? Spotyka się dwoje ludzi, mają w sobie jakiś potencjał do miłości i nikt nie przystępuje do wspólnego życia z myślą: Ja się z tobą i tak mogę rozwieść, aczkolwiek takie słowa padają.

Andrzej: Nie, oczywiście, że nie. Związek musi być na zawsze.

Kasia: Czyli postanawiamy, że kochamy się na zawsze. Dopóki śmierć nas nie rozłączy, na dobre i na złe.

Andrzej: Powiedziałbym tak: rozum mówi, że rozpad związku jest możliwy, ale w uczuciach ma być na zawsze.

Kasia: Ale rozum, jak to ponoć powiedział pewien mądry człowiek, jest świetnym sługą, ale bardzo złym panem.

Andrzej: Uważam, że najlepszy jest dialog rozumu z uczuciami, ale to święte słowa...

Kasia: Zapamiętaj, że to ja je powtórzyłam. Więc jesteśmy przy związku, który nie ma być kiszonką. Czyli z dobrymi intencjami wstąpiliśmy na nową drogę życia. I nagle zaczyna się coś z nami takiego dziać, że przestajemy być sobą lub odnajdujemy jakąś taką część siebie, którą wypromowujemy. Nakładamy błyskotkę, zarzucamy haczyk i udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Czyli zaczynamy grać z partnerem, tak?

Andrzej: Ale w tych podchodach męsko--damskich zawsze tak bywa. Natomiast ważne jest, dlaczego to robimy. Jeżeli mam ochotę wyglądać dobrze, atrakcyjnie dla swojego partnera, to w porządku. Natomiast jeśli się boję, że gdy się pokażę taki, jaki jestem naprawdę, to partner mnie odrzuci, zaczyna być niebezpiecznie.

Kasia: A skąd mamy o tym wiedzieć? Myślisz, że stroję się, a potem siadam i zastanawiam się, dlaczego się wystroiłam? Czy chciałam tylko wyglądać ładnie, czy bałam się, że ucieknie, jeśli się nie wypindrzę?

Andrzej: Wiesz, myślę, że większość z nas zna samych siebie, chociaż nie ma zaufania do tej wiedzy. Stąd ciągle poszukujemy potwierdzenia u innych.

Kasia: Takie masz dobre zdanie o ludziach?

Andrzej: Myślę, że tak. Nawet powiedziałbym, że większość ludzi ocenia samych siebie za nisko. Oprócz osób narcystycznych, które mają samoocenę zawyżoną, ale nieadekwatną.

Kasia: No, dobrze, więc wiemy, jacy jesteśmy, a mimo to gramy. Zaczynamy grać na przykład w „powój i ścianę”. To jest taka najczęstsza gra niezależnie od tego, czy mężczyzna jest ścianą, czy powojem, bo się różne rzeczy, szczególnie ostatnio, zdarzają, i to kobiety zaczynają być bardzo silne i trzymające ster w swoich dłoniach, a dla facetów nie ma miejsca.

Andrzej: Ja chcę podsumować to, o czym mówiliśmy. Ująłbym to tak: jeżeli wchodzimy w związek z jakimś optymalnym poczuciem własnej wartości, zadowolenia z własnego życia, a nasz partner tak samo, to związek ma duże szanse na istnienie i rozwój. Natomiast jeśli wchodzimy w związek po to, żeby nam partner dał to, czego nie mamy, to związek jest narażony na olbrzymie frustracje.

Kasia: Ale, Andrzej, jednak umówmy się: to nie jest tak, że każdy człowiek jest świadomy swojej wartości i zadowolony z życia. Na ogół w partnerze upatruje się również tej drugiej polówki. No wiesz, dopiero jako całość będziemy działać lepiej, te rzeczy. No, tak już mamy.

Andrzej: W jakimś sensie to prawda, ale jeszcze raz mówię ci, że jeżeli mój partner jest przy mnie po to, żebym ja czuł się bardziej wartościowy, to nic z tego nie będzie.

Kasia: Natomiast z partnerem o wysokiej samoocenie będę lepsza i on będzie mnie motywował do różnych rzeczy. Będę przy nim bardziej twórcza.

Andrzej: Tak, tak.

Kasia: Wtedy jest okej.

Andrzej: Na przykład ja mam poczucie, że wprawdzie nie jestem duszą towarzystwa, a mój partner potrafi jakoś błyszczeć w świecie, ale mam inne jakieś ważne cechy, które mogę wnieść do związku. Więc pewnie będziemy się dobrze uzupełniali.

Kasia: Nie będziesz zazdrosny o to, że twoja żona błyszczy, a ty siedzisz, jak ten nędzny żuczek i wszyscy się zachwycają jej elokwencją i wspaniałymi nogami?

Andrzej: Kaśka, milczenie czy spokój to nie zawsze jest znak, że się jest biednym żuczkiem. Czasami można się cieszyć, że partner mający takie powodzenie mnie właśnie wybrał, mnie kocha! Ale będę patologicznie zazdrosny, jeśli się będę bał, że w każdej chwili mogę zostać opuszczony, czyli gdy będę miał niskie poczucie wartości, a w głowie będzie mi kołatać pytanie: Boże, co ona we mnie widzi?

Kasia: Chcesz mi powiedzieć, że zazdrość w związku, jest domeną tylko ludzi o niskim poczuciu wartości?

Andrzej: Patologiczna zazdrość. Taka, kiedy ludzie pragną się kontrolować i widzą w tym jedyny sposób na utrzymanie partnera przy sobie, zawsze ma u podłoża niską samoocenę. Natomiast zazdrość jako przyprawa... Odrobina pieprzu nigdy nie zaszkodzi...

Kasia: A ty jesteś zazdrosny?

Andrzej: Tak. Mam bardzo ładną żonę.

Kasia: A jakbyś miał brzydką żonę, to też byłbyś zazdrosny?

Andrzej: Też, bo dla mnie byłaby bardzo ładna.

Kasia: No właśnie. Podoba mi się to, co mówisz. Ale

przejdźmy do powoju i ściany

Andrzej: - No, to jest klasyczny, najbardziej popularny model takiego związku, w którym obie strony oczekują, że partner dostarczy im tego, czego nie dostarczyli rodzice.

Kasia: Czyli ja, jako kobieta, oczekuję, że ty będziesz moją ostoją, że się będę mogła o ciebie oprzeć, że mnie obronisz przed złym światem. Strasznie cię przepraszam Andrzeju, ale ja jestem normalną osobą, a też tego oczekuję od mojego partnera, chociaż dobrze wiem, że nie upadnę bez niego.

Andrzej: I to jest najważniejsze. Ta wiedza, że nie jest on ci koniecznie potrzebny, że masz wybór.

Kasia: I wtedy się mogę opierać o niego swobodnie.

Andrzej: Tak.

Kasia: I być sobie powojem.

Andrzej: Tak. Czasami możesz wtedy być powojem, bo wiesz, że jak ściana odjedzie, to powój nadal będzie sobie żył. Ale ja jako mężczyzna chcę ci powiedzieć...

Kasia: No, wal śmiało...

Andrzej: Że również wielu mężczyzn funkcjonuje w roli powojów przy kobietach.

Kasia: To znaczy?

Andrzej: No, tacy, którzy oczekują, że kobiety wezmą na swoje barki odpowiedzialność za nich, którzy chcą się o kobiety opierać.

Kasia: Oni nie chcą się opierać, oni tylko oczekują, że kobieta ich będzie opierała.

Andrzej: Zdecydowanie. W potocznym myśleniu sytuacja powoju i ściany dotyczy kobiet jako powojów i mężczyzn jako ścian. Otóż dość często - mniej więcej tyle samo ilu tych silnych mężczyzn - spotyka się silne kobiety, przy których mężczyźni funkcjonują jako powoje. Mimo takiego sztafażu, że oni są ci silni, i w rozmowie bardzo podkreślają, jacy to są męscy...

Kasia: Czyli na pierwszy rzut oka mamy ścianę męską, a na drugi rzut oka okazuje się, że wprost przeciwnie, że to powój jest męski.

Andrzej: Tak. Ze ściana jest kobietą. Bardzo często są to takie kobiety, które wyniosły z domu pewien styl bycia polegający na braniu na siebie odpowiedzialności. Ja bym nawet powiedział, że są to takie dziewczyny, które na przykład wyrosły w domach alkoholików, albo takie, które przeżyły rozwód rodziców. Wykształciły w sobie pewien stereotyp odpowiedzialności, bycia bardzo szybko osobą dorosłą. Często jest to związane z czymś w rodzaju rezygnacji z dzieciństwa, z jakiejś radości dzieciństwa. One musiały się zająć opuszczonym rodzicem; najczęściej to była matka. Otóż te kobiety mają tendencje do wynajdywania w świecie mężczyzn takich trochę Piotrusiów Panów. Atrakcyjnych intelektualnie, błyskotliwych, natomiast kompletnie niezaradnych życiowo w sensie brania odpowiedzialności za życie i za jego dorosłą stronę. I czasami - jak się temu przyglądamy - widać, że kryzysy tego związku biorą się stąd, że te kobiety żądają od swoich mężczyzn podjęcia jakichś obowiązków dorosłego człowieka. Z kolei ci mężczyźni - najczęściej ukochani synowie swoich mamuś - traktują to jako ograniczanie wolności i niezależności, jako żądanie, żeby zrezygnowali z jakichś wyższych ideałów rozwojowych. Zresztą dość często kobiety traktują tych swoich chłopów z pewnym pobłażaniem. Mówią: Na nich nie ma co liczyć, mężczyźni już tacy są, obieca, ale i tak nigdy gwoździa nie wbije.

Kasia: W ogóle nic. Nie tylko gwoździa. Mają co innego na głowie.

Andrzej: Tak. Mają, powiedzmy, na głowie firmę, więcej zarabiają. Ale wróćmy do kobiet -ścian. Co jest charakterystyczne, to że one najczęściej się nie skarżą. Nie jęczą: Boże, wszystko na mojej głowie. One to mają wdrukowane. Zresztą cenię je za to, bo w życiu ktoś musi wziąć odpowiedzialność na swoje barki. Taka jest prawda. W odpowiedzialnym związku ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność. Nawet jeśli nie chce, musi. Ważne, żeby to nie był stały etat, żeby można było powiedzieć: Me chcę i po-leżeć na kanapie z książką.

Kasia: Ale na ogół takiej osobie, która bierze odpowiedzialność, bo musi - jak zauważyłeś -nie przychodzi do głowy, żeby poleżeć z książką, bo nikt za nią pewnych rzeczy nie zrobi.

Andrzej: Tak. Ktoś musi ugotować, koniecznie odprowadzić dziecko do przedszkola, wyjść z psem i tak dalej. Ale posłuchaj, Kaśka, chcę też powiedzieć, że kobiety bardzo często pozwalają swoim facetom hasać po świecie, cieszyć się jego przyjemnościami. Przeważnie zresztą dlatego, że boją się im postawić granice.

Kasia: ...hasająca ściana, znaczy się... I to bez granic...

Andrzej: ...natomiast w gruncie rzeczy - one decydują w bardzo wielu sprawach ważnych dla obojga.

Kasia: Bo zauważ, jest TA ściana i TEN powój. Nie TEN mur i TA roślinka wijąca się. Ja w ogóle uważam, że częściej kobieta jest ścianą, podporą i wszystkim. Twierdzenie, że strażniczką domowego ogniska jest kobieta, ma, niestety, głębokie uzasadnienie. Ty sam powiedziałeś, że jak ci żona wyjeżdża na tydzień, to dom się robi pusty. Meble stoją w tym samym miejscu, nikt ci nic nie przekłada, a jednak... A gdy ona wraca, po trzech ruchach jej ręki już masz dom na swoim miejscu. A przecież nie wyglądasz na osobę głęboko uzależnioną. A nawet bywa, że spędzasz bez niej czas.

Andrzej: Moim zdaniem domy mają swoją magię. Jestem trzeźwo myślącym człowiekiem i rzadko idę w jakieś rejony magiczności, ale uważam, że domy dzięki temu, że są konstruowane tak, żeby pasowały ludziom, którzy w nich mieszkają, mają pewną swoją magiczność, atmosferę...

Kasia: Lub brak atmosfery.

Andrzej: Też. Ale to od razu widzisz. Kiedyś wszedłem do znajomych, których nie widziałem wiele, wiele lat, i przeżyłem jakiś koszmar. Kwiaty suche, nie podlewane od miesięcy, biały dywan - niegdyś chluba tego domu - był czarny, jakieś sterty naczyń...

Kasia: Ludzie, którzy mają biały dywan - do terapeuty!

Andrzej: Ten dom był martwy. Co się okazało? Pan domu ostro pił, jego żona zajęła się swoim życiem, prawie w tym domu nie mieszkała, dzieci wyjechały na drugi koniec świata. Oboje wprawdzie przychodzili do wspólnego mieszkania, ale nic w nim dobrego nie było, nawet dla siebie nic w nim nie robili. Te wyschnięte kompletnie kwiaty były jakimś symbolem. Ten dom usechł. Tak się złożyło, że byłem u nich po jakimś czasie. Facet poszedł się leczyć, podjęli decyzję życia razem i dom znowu żyje. A, chcę dodać, że moim zdaniem atmosferę domu tworzy kobieta. Mówię o jakiejś magii domowej, która jakby współgra z kobiecością. Dom jest taki jak kobieta, która jest w tym domu. Zdecydowanie nie facet. Pamiętaj, że nie mówię tu o sprzątaniu!

Kasia: Na całe twoje szczęście. Ale z tą kobiecą ręką to prawda. Znam mężczyznę, który własnoręcznie tworzy dom, i jest to jeden ze smutniejszych domów. Być może są mężczyźni, którzy mają w sobie coś, wiesz, talent... Nawiasem mówiąc, wchodzi się czasami do jakiegoś domu, powiedzmy do kuchni, i od razu widać, co się tam dzieje. Nie wiem, czy trafiłeś w miejsce, gdzie się żyje, czy do sterylnej przyszpitalnej przychodni, w której najwyżej pobiorą ci krew...

No dobrze, to pohulaliśmy sobie po domach, a teraz wracajmy do tematu, do powoju i ściany.

Andrzej: Oczywiście, nie będziemy tu mówić o klasyce.

Kasia: Klasyka, czyli kobieta nie pracuje, czyli pracuje na trzech etatach: zajmując się dziećmi, ich szkołą, domem, praniem, sprzątaniem, a mężczyzna robi za wspaniałego faceta, który się nie zniży do poziomu mycia naczynia.

Andrzej: Ja obserwuję, że w tej chwili jest jakaś epidemia kryzysów w takich związkach. Kobiety zostają kompletnie na lodzie, gdyż nie pracowały. Facetom w okolicach pięćdziesiątki odbija szajba, i zaczynają rozpaczliwie szukać jakichś młodych kobiet, jakichś panienek, wiążą się z tymi panienkami, rozwodzą z dojrzałymi żonami i zostawiają je na lodzie. Bez pieniędzy, bez emerytury - bo one nie pracowały.

Kasia: Ależ one bardzo ciężko pracowały!

Andrzej: Tylko że nie w sensie zawodowym, prawda? I to jest dramat. Było u mnie ostatnio kilkanaście takich mądrych, odpowiedzialnych kobiet, które uwierzyły, że ich związek będzie trwał wiecznie, i postawiły na swojego partnera. I okazało się, że nie trwa wiecznie.

Kasia: A facet ma się świetnie. Ilu znasz facetów, którzy przyszli do ciebie w ciągu ostatnich pięciu lat i powiedzieli, że się znaleźli na lodzie, bo postawili kiedyś na kobietę, która właśnie odeszła do innego i zostali bez pieniędzy, bez zawodu, bez emerytury, a może i bez mieszkania?

Andrzej: No, nie znam.

Kasia: Ano widzisz.

Andrzej: Nie znam. Aczkolwiek zdarzają się coraz częściej takie pary, w których kobiety więcej zarabiają, mężczyźni są jakoś na utrzymaniu...

Kasia: Okej, ale czasy są takie, wiesz. Jeżeli się twojej żonie powiedzie, a ty chwilowo zostaniesz zwolniony z pracy, to co?

Andrzej: Ale ja nie mówię o chwilowości, tylko o pewnej coraz wyraźniejszej tendencji -mężczyźni pozwalają sobie na to, żeby być trochę w cieniu swoich partnerek życiowych.

Kasia: Tylko, jak mówisz, oni w roli tego powoju porzuconego nie występują. I myślę, że nawet jeżeli kobieta jest ścianą, a mężczyzna powojem, to kobieta-ściana nie zostawia tego powoju tak nagle bez środków do życia.

Andrzej: No, chociaż zdarzają się też takie sytuacje, kiedy...

Kasia: Nie mówię о oszustkach, o kobietach, które świadomie pokombinowały, przepisały na siebie konto (Rozwiedliśmy się, żeby przed Urzędem Podatkowym...), a potem się okazało, że partner zostaje z pustymi rękami.

Andrzej: Myślę - a dociera to do mnie coraz bardziej natarczywie - że kobiety, które decydują się na tak zwane prowadzenie domu, powinny się jakoś zabezpieczać. Wręcz prawnie.

Kasia: Kolega opowiadał mi kiedyś, że zna kogoś, komu niepracująca zawodowo żona chowała trójkę dzieci. Po dwudziestu latach małżeństwa zaproponował wspólną wycieczkę dookoła świata i ona powiedziała: No, nie, no bo zabraknie na szkołę, na to, na tamto, a on na to: To weź również swoje pieniądze. Zapytała: Ale jakie pieniądze? A on: No, przecież od dwudziestu lat ja część swoich zarobków wpłacałem na twoje konto, bo ty przecież ciężko pracowałaś, wychowując nasze dzieci. I okazało się, że rzeczywiście tak robił, a kiedyś nawet o tym wspomniał, lecz to jakoś do niej nie dotarło. I na Zachodzie kobieta po rozwodzie nie zostaje jednak z niczym. To u nas zostaje z niczym.

Andrzej: I to coraz częściej. To był jakiś wspaniały facet, ten, o którym mówisz. W momencie kiedy partnerzy się rozstają, te pieniądze zaczynają odgrywać olbrzymią rolę.

Kasia: Czasami jedyną, bo to jest jedyna rzecz, która ich jeszcze łączy.

Andrzej: Co więcej, myślę, że wielu mężczyzn nie rozumie czegoś bardzo ważnego: że jeśli odchodzą z domu, gdzie są ich dzieci, to im się opłaca - tak to wręcz nazwę, może nawet za ostro -inwestować w swoje byłe żony, żeby dzieci miały dobre warunki życiowe. Jeśli dbają o swoje dzieci, to muszą dbać o swoje byłe żony.

Kasia: Ale mój ojciec, który był kiedyś sędzią i rozwodził, powiedział, że na ogół z mężczyznami jest tak, że kochają swoje dzieci, dopóki kochają ich matki.

Andrzej: Nie. Może tak bywa, ale mam wrażenie, że...

Kasia: Wiesz, myślę, że to są doświadczenia z sali sądowej, inna optyka, ale jednak coś w tym jest.

Andrzej: Muszę tu oddać cesarzowi, co cesarskie. Wiesz, jest wielu mężczyzn, którzy bardzo przeżywają moment odejścia, mają bardzo duże poczucie winy, bardzo dużo obaw, co się stanie z dziećmi. A znam wręcz takich, którzy postanawiają walczyć na drodze sądowej o to, żeby dzieci zostały przy nich. Uważają, że ich żony nie są wystarczająco dobrymi opiekunkami, chociaż, jak na to patrzyłem, to obiektywnie mógłbym powiedzieć, że są. Ale oni twierdzą, że nie, i chcą, żeby dzieci zostały przy nich.

Kasia: Nie zapominajmy, że bardzo często dzieci są też narzędziem walki. Ja wiem jedno: nie związałabym się nigdy w życiu z facetem, który by zostawił dla mnie kobietę bez grosza. Bo jeżeli ktoś jest sukinsynem dla jednej kobiety - będzie sukinsynem i dla drugiej. I taka jest prawidłowość we wszechświecie.

Andrzej: Zgadzam się.

Kasia: O to mi chodziło. Czyli bardzo uważajmy, prawda?

Andrzej: Kobiety muszą się jakoś zabezpieczyć. Małżeństwo czy związek ma być w emocjach na zawsze, ale rozum mówi, że czasami się uczucia kończą. I trzeba zadbać o siebie, żeby to, co wkładam w związek, co robię dla związku, a co nie przekłada się na wielkość konta - było też jakoś docenione.

Kasia: Co więc proponujemy teraz tym wszystkim, na początku dobrym, parom? Żeby sobie szybciutko zrobiły intercyzę, porozdzielały majątek, przepisały mieszkanie babci na jedno, a dziadka na drugie? Trudno proponować z jednej strony, żeby się kochali do końca życia, a z drugiej, żeby się co dzień zabezpieczali. Mam koleżanki, które odkładają na własne konta pieniądze, i mąż nic o tym nie wie. Myślę, że jest bardzo wielu mężczyzn, którzy się nie zwierzają z tego, a mają jakieś boczki.

Andrzej: Wiesz, ale ja mówię także o takich sytuacjach, kiedy, na przykład, budują dom i z jakichś powodów, powiedzmy ekonomicznych, ten dom nie jest ich wspólną własnością, jest zapisany na matkę albo na brata. Uważam, że kobiety się nie powinny na to godzić, powinny dążyć do tego, żeby...

Kasia: ...żeby to była wspólnota. I nie chciałbyś tutaj propagować rozwodzenia się po to, żeby kobieta z trójką dzieci miała zasiłek. Tak jak to zrobili moi znajomi, którzy się rozwiedli z powodów ekonomicznych: żeby płacić mniejsze podatki (ona formalnie stała się samotną matką i mogła rozliczyć się z dzieckiem).

Andrzej: Ja podchodzę do tego emocjonalnie: w ogóle nie dopuszczam takich sytuacji. Uważam, że jeżeli nawet się to zrobi dla celów utylitarnych, ekonomicznych, to następuje erozja w czymś, co ma być trwałe i stałe. W wyniku tego koniunkturalnego zabiegu jakoś się dewaluuje to coś.

Kasia: Święte słowa. Ale rozhasaliśmy się jak ta hasająca ściana.

Andrzej: Musimy zaznaczyć coś bardzo ważnego. Mianowicie nie ma ściany bez powoju i powoju bez ściany. Trzeba o tym mówić, bo w społecznym odbiorze zawsze to wygląda tak, że ściana jest na tyle mocna, że żadnych powojów nie potrzebuje i one się tylko ot tak, czepiają. Otóż doświadczenie terapeutyczne mówi, że gdy powój oświadcza: Nie potrzebuję ściany, to ściana zaczyna się sypać. Poza tym muszę ci powiedzieć, że wielu mężczyzn upatruje w swoich partnerkach ostoi życiowej - oni pragną kobiet, które będą o nich wszystko wiedziały: co robią, gdzie jadą, kiedy wrócą...

Kasia: Ale taki facet się za chwilę wkurza i znajduje sobie kochankę...

Andrzej: No, no. Kobieta-powój również się za chwilę wkurza.

Kasia: To proszę, opowiedz mi o takich wypadkach. Dlaczego się wkurzają wobec tego? Przypuśćmy, że jesteś mężczyzną-powojem. Choć trudno mi sobie wyobrazić taką niezwykłą sytuację.

Andrzej: No, to dosyć trudne, ale niech ci będzie. Myślę, że mam też trochę cech powojowych.

Kasia: I oczekujesz, że twoja żona naprawi ci łódź, zapłaci rachunki, zajmie się twoim kontem w banku - nie w celu wyczyszczenia go, tylko żeby uzyskać dostęp - będzie pamiętała twój PIN do karty i twój PIN do telefonu, i będzie umiała nastawiać budzik, bo ty po prostu nie chcesz tego robić. Jesteś zajęty ważniejszymi sprawami: ratowaniem świata i innych ludzi...

Andrzej: Jeśli tak, to w porządku, ale najczęściej za tym nie kryją się takie szczytne cele, jak ratowanie świata, tylko pewne deficyty emocjonalne, które się wynosi z domu. Mężczyźni, którzy są traktowani przez swoje matki jak małe dzieci...

Kasia: Ależ na ogół tak mężczyźni są traktowani przez matki!

Andrzej: Poczekaj. Ci mężczyźni próbują tym matkom i światu udowodnić, że są samodzielni. Ale w środku ciągle potrzebują akceptacji i miłości, gdyż matki, które karmią i piorą - przeważnie nie przytulają. I ci synowie buntują się przeciwko takiemu traktowaniu, ale gdzieś w głębi duszy pragną, żeby dalej było tak samo. Przecież znają tylko uczucie nakarmienia i czystości - i tylko to kojarzy im się z bliskością i miłością. Znają ten schemat, więc on jest dla nich bezpieczny. W małżeństwie ten schemat dalej działa. I bardzo często jest tak, że ci mężczyźni żądają, żeby ich traktować jak dorosłych mężczyzn, a jednocześnie nic nie robią, żeby działać jak dorośli. Wtedy powstają olbrzymie pokłady złości, które często demolują związek...

Kasia: Zaraz, poczekaj. Przecież ja ci naprawiam ten budzik i pamiętam twój telefon, i PIN do telefonu, i PUK, i śmuk, i wszystko inne, ponieważ ty masz dwie lewe ręce i nie możesz zajmować się takimi rzeczami. Dlaczego cię to złości?

Andrzej: Ostrzegam, żebyś tego nie ustawiała w kategoriach lenistwa, bo to nie jest problem lenistwa.

Kasia: Okej. Nie, to nie jest lenistwo.

Andrzej: To jest problem emocjonalny czasami bardzo głęboki...

Kasia: Problem emocjonalny. Ty chcesz, żeby za ciebie partnerka te rzeczy załatwiała, żeby cię nie pytała, co robimy na obiad, bo to jakby nie jest twoja sprawa, ty przyjdziesz i zjesz chętnie. Czyli jesteś zaopiekowanym w pełni mężczyzną, prawda? Nie musisz się martwić o to, czy coś jest w lodówce, bo to też nie twoja sprawa...

Andrzej: Ale słuchaj, nie należy upraszczać, to są subtelne rzeczy. To nie jest tak, że ja tego chcę. Psychologowie mówią o takiej sytuacji: bycie w ambiwalencji.

Kasia: Wytłumacz to proszę dokładnie, bo zaczynasz rzucać brzydkimi słowami.

Andrzej: Popychają mnie do działania dwa motywy. Pierwszy, dobrze znany z dzieciństwa, a więc bezpieczny, to pozwolić opiekować się sobą i zdobyć przynajmniej odrobinę uwagi partnera. Drugi to zbuntować się, wyzwolić i udowodnić sobie, że potrafię sam. Oba bardzo atrakcyjne. Chcę czegoś, ale też tego nie cierpię. To nie jest tak, że dokonałem wyboru i mówię, że jest mi potrzebna partnerka, która będzie się mną zajmowała. Matka w jakimś sensie. Nie! Ja trwam w tej ambiwalencji: żądam od świata, żeby mnie traktował w sposób dorosły, a jednocześnie nie potrafię w dorosły sposób odpowiedzieć, bo nigdy w życiu nie byłem traktowany jak dorosły.

Kasia: Dobrze. Ale ja się wolę trzymać takich prostych przykładów, jak ten budzik i ten PIN do telefonu, bo jak wejdziemy na wyższe poziomy, to stracę wątek. Więc powiedzmy, że ty, jako osoba dorosła, chcesz nareszcie wziąć odpowiedzialność za spędzenie weekendu...

Andrzej: Zaraz. W relacji „powój i ściana”, to mężczyzna-powój gdzieś tam oczekuje zaopiekowania się, tak jak to czyniła matka, ale z drugiej strony wścieka się, że jest ubezwłasnowolniony.

Kasia: Właśnie o tym powiedziałeś już drugi raz.

Andrzej: Ale nie zdaje sobie sprawy, że to jest jego problem wewnętrzny, tylko upatruje winy w kobiecie, więc walczy z tą kobietą.

Kasia: W jaki sposób?

Andrzej: Na przykład stosując bierną agresję, czyli ciągłe sprzeciwianie się decyzjom żony.

Kasia: Jak jesteś taka mądra, to ty decyduj. Będzie, jak chcesz. W końcu to ty tego chciałaś.

Andrzej: Otóż to.

Kasia: Czy można zrobić z mężczyzny dojrzałego powój? Czy kobieta może doprowadzić do tego poprzez swoje zachowania (nieświadome najczęściej), że z normalnego faceta i w normalnej sytuacji małżeńskiej - kochamy się i umawiamy, że będziemy partnerami, że ty będziesz mi pomagał rozkręcać okna, ja je będę myć, ale w sprawie samochodu to ty ubezpieczysz, a ja się nie będę tym przejmować - robi się nagle powój?

Andrzej: Kasiu, nie można tak wyabstrahować sytuacji, że niby mamy dojrzałego mężczyznę i niedojrzałą kobietę i ona chce go teraz zdominować. To jest sytuacja teoretyczna. Tacy ludzie się nie zwiążą ze sobą albo dojdzie bardzo szybko do paru konfrontacji, w których zostanie jakoś ustalona właściwa relacja. Dojrzali mężczyźni wybierają dojrzałe kobiety. Dojrzałe kobiety wybierają dojrzałych mężczyzn. W miarę dojrzałe kobiety wybierają w miarę dojrzałych mężczyzn. Niedojrzałe kobiety wybierają niedojrzałych mężczyzn. I tak mniej więcej to działa. Więc nie może się zdarzyć, że nagle pstryk... i z dojrzałego partnera robi się partner niedojrzały.

Kasia: Okej. Umówmy się, że jak ludzie mają po dwadzieścia parę lat, niekoniecznie są dojrzali. Na ogół w ogóle nie są dojrzali.

Andrzej: Szczawie...

Kasia: No, i powiedz mi, jak te szczawie, na przykład nasze córki, poprowadzić przez ten gąszcz, żeby nie powpadały. Bo wiesz, łatwo jest mówić, co...

Andrzej: Jak już mają po dwadzieścia parę lat, możemy tylko i wyłącznie świeczkę zapalić, żeby im się w życiu wiodło i szeroko otworzyć drzwi, żeby kiedy im się powiedzie albo nie powiedzie, mogły do nas przychodzić i dzielić się swoimi sukcesami albo porażkami. To jest jedyne, co możemy zrobić.

Kasia: Właśnie tego się spodziewałam. No, ale piszemy tę książkę po coś...

Andrzej: Zgoda, ale to, co mamy do zrobienia z naszymi dziećmi, trzeba robić, kiedy mają sześć miesięcy...

Kasia: Do roku.

Andrzej: No, prawdę powiedziawszy, do szesnastego roku ich życia. Wtedy jeszcze możemy coś zdziałać.

Kasia: Jednak siedliśmy do pisania tej książki w jakimś celu, żeby przynajmniej się podzielić wiedzą i doświadczeniem i żeby ktoś potem powiedział: A tutaj Wiśniewski napisał, że jak chcesz sobie mieć masło ekspresowe, nie śmietankowe - to sobie kup, stary, bo jesteś dorosły.

Andrzej: Tak. Partner-powój wie, co to znaczy być dorosłym, ale się jednocześnie tego boi, więc jest podatny na różne manipulacje i dominacje drugiej strony.

Kasia: Są jednak związki, które tak funkcjonują, że jest jedna osoba całe życie odpowiedzialna za pewien zakres domowych obowiązków, a drugiej osobie jest z tym wygodnie.

Andrzej: Już wspomniałem, że jest wiele kobiet, które zupełnie świadomie podejmują decyzję i mówią tak: Ktoś musi być odpowiedzialny. I nie żyją w poczuciu krzywdy, że wszystko jest na ich głowie, że są przedmiotem, lecz na przykład, że mają jakichś atrakcyjnych, inteligentnych, mądrych facetów, którzy jakoś kiepsko funkcjonują w sensie brania odpowiedzialności za siebie i za bliskich. Wiele kobiet potrafi podjąć taką decyzję i godzi się na tę rolę.

Kasia: Okej. Co się wtedy dzieje z facetami?

Andrzej: To jest związek, który ma szansę się utrzymać. To jest jakby zakonserwowany „powój i ściana”.

Kasia: Zakonserwowany powój i ściana... Ale troszkę mnie to oburza, jako kobietę, bo ja bym nie chciała być partnerką, która ma na głowie absolutnie wszystko.

Andrzej: Ale powtarzam, są kobiety, które się na to godzą.

Kasia: Umówmy się, że stereotyp małżeństwa polega dla wielu na tym, że ja będę miała na głowie wszystko i będę taką orbitującą wokół ciebie maszynką do sprzątania, podawania, zakupów, żeby cię odciążyć, ponieważ ty jesteś mężczyzną. I oczywiście to może świetnie działać. Nawet mogę się nie zorientować do końca życia, że jestem ugotowana.

Andrzej: Przemawia przez ciebie jakiś sprzeciw, jakaś złość na taką sytuację.

Kasia: No chyba.

Andrzej: To może być kwestia jakiejś umowy dwojga ludzi.

Kasia: Ja robię wszystko, a ty nic?

Andrzej: No, wiele znam takich małżeństw. Na przykład wybitny profesor, specjalista w jakiejś dziedzinie, czasem jest wręcz obsługiwany jak małe dziecko. Wszystko mu się podstawia, żeby tylko robił swoje. Chociaż podejrzewam, że kobiety wybitnych ludzi czerpią satysfakcję z takiego życia. Czują chyba, że mają swój udział w wielkości partnera i powiem ci, że mają rację.

Kasia: Ale znasz przykład na sytuacje odwrotną? Facet robi wszystko, a kobieta...

Andrzej: Tak, znam.

Kasia: Ciekawe, ja nie. To opowiedz mi o tym. No widzisz, milczysz!

Andrzej: Bo chciałem powiedzieć o tobie.

Kasia: Ale co chciałeś o mnie powiedzieć?

Andrzej: Że ty jesteś osobą, która się zajmuje swoimi sprawami: pisaniem, lataniem, wywiadami, a twój partner robi dużo różnych ważnych rzeczy: załatwia trudne sprawy w urzędach, sprząta ogród, wiezie cię na spotkania itd.

Kasia: No, tak, jak ma chwilę czasu, jak nie jedzie na zdjęcia! I nie ma w tym nic z powoju i ściany!

Andrzej: Spokojnie! Ale tak jest.

Kasia: Bo my jesteśmy dobrym związkiem.

Andrzej: No i chyba nie jest zazdrosny o to, że ty bywasz, pokazujesz się, a on czyta „Politykę”, czekając na ciebie. Dobry przykład? Może być?

Kasia: No, może być, tym bardziej że to się w moim życiu zmieniło od czasu naszej pierwszej książki o związkach, bo sądzę, że do tego pijesz.

Andrzej: Ale jest, rozumiem, jakaś wasza zgoda na to i jest okej.

Mogę ci dużo dać takich przykładów. Nie widzę w tym nic złego.

Kasia: No, dobra. To jest dobry związek, bo myśmy się z góry na to nie umówili, nie załatwiamy swoich spraw z przeszłości, tylko po prostu żyjemy. Tak jak i wy: dzisiaj jest jakaś sprawa do załatwienia, na przykład trzeba z psem do lekarza, bo ma kleszczofobicę - zapierniczasz do Pisza te 200 km, a twoja żona idzie przyjmować pacjentów, bo ma inne szczytne zadania. To co wobec tego - zostawmy w spokoju na chwilę nasze związki - prowadzi do zaburzeń?

Andrzej: Do zaburzeń prowadzi głębokie poczucie własnej niskiej wartości, kiedy partner myśli: Ja tu siedzę, a on (ona) jest podziwianym super kimś. I frustruje się: Nic z tego życia nie mam...

Kasia: Bo ja bym też chciał, a ja tymczasem z psem u weterynarza, tak?

Andrzej: Ano tak.

Kasia: No, ale tu nie ma gry małżeńskiej, tylko po prostu obrazek z życia małżeńskiego.

Andrzej: Cały czas jest gra.

Kasia: Gra zwana: Ja się poświęcam dla ciebie. ..

Andrzej: Ta gra jest bardzo częsta, a jeżeli się nasila...

Kasia: ...to mamy zwłoki partnera, czyli: Zobacz, co dla ciebie robię.

Andrzej: ...jeżeli ta gra się nasila i do tego wpisuje się w taki stereotyp społeczny, w którym zadaniem kobiety jest się poświęcać, a mężczyzny - wojować, to istnieje olbrzymie niebezpieczeństwo, że będziemy mieli do czynienia z sytuacją, kiedy jedno z partnerów przestaje być partnerem i pojawiają się

zwłoki

Kasia: No tak. Przychodzi mężczyzna do kuchni i...

Andrzej: ...i mówi: Coś bym zjadł.

Kasia: Partnerka mówi: A co byś zjadł? On: No, nie wiem. A co masz?

Andrzej: To może byś zjadł to? Nie, tego bym nie zjadł. To może to, a może to, a może to? Nie, tego też nie. To wiesz co? Posiedź sobie chwileczkę, kupiłam świeżą gazetę, a ja w tym czasie zrobię ci tę potrawę, o której mówiłeś mi w zeszłym tygodniu. No to w takim razie zrób, może spróbuję, tylko...

Kasia: ...tylko nie dawaj tam czosnku, bo wiesz, że mi to szkodzi na żołądek.

Andrzej: I mamy zwłoki. Właściwie to już są zwłoki, bo partnerka nie jest w stanie czuć nic takiego jak sprzeciw, bunt, radość...

Kasia: Sprzeciw i bunt rozumiem.

Andrzej: ...gdyż nastawiona jest tylko i wyłącznie na zrealizowanie oczekiwań partnera i uzyskanie od niego śladowego chociażby zadowolenia. Zwłoki karmią się takim śladowym zadowoleniem.

Kasia: Czyli mogą zrobić tę szóstą potrawę, o której on kiedyś wspomniał, a którą teraz zwłoki przypomniały - i mają nadzieję, że za to będą pochwalone.

Andrzej: Jest nadzieja na to.

Kasia: Partner zwłok dostaje więc tę potrawę przyrządzoną bardzo pieczołowicie - dwadzieścia pięć minut w kuchni albo i godzina - i mówi: Właściwie już nie będę jadł o tej porze. Albo te zwłoki witają cię o godzinie siedemnastej...

Andrzej: ...udręczone...

Kasia: ...wjeżdża cudowny obiad na stół...

Andrzej: ...najczęściej nie wjeżdża. Nie ma tutaj mowy o żadnym serdecznym witaniu. Tylko jak wchodzi się do domu, to zwłoki wydają jakieś okrzyki, może raczej westchnienia: O Jezu! Do czego to doszło! Boże, dlaczego mi to zrobiłeś? A czasami zwłoki już nie wydają nawet takich okrzyków i westchnień.

Kasia: Tylko milczą?

Andrzej: Nie wykonują gwałtownych ruchów, tylko milcząco szarzeją, garbią się, zmniejszają, brzydną, giną w tle.

Kasia: No, ale cały czas wydają komunikat...

Andrzej: Przeżywają w środku.

Kasia: Ja dla ciebie tyle robię...

Andrzej: Tak. To szarzenie, to zmęczenie, te westchnienia, te wszystkie znikania to jest wielki sygnał, który składa się na jedno zdanie: Zobacz, jak się dla ciebie poświęcam, doceń to.

Kasia: A partner patrzy na te szarzejące, karlejące, malejące i truchlejące zwłoki i myśli sobie: Co ja tu robię w tym wszystkim?

Andrzej: Nie, najczęściej ma albo poczucie winy, albo dużo złości w sobie.

Kasia: Jak ma poczucie winy, to co mówi?

Andrzej: To się sprowadza do tego samego, bo poczucie winy prowadzi do dużej złości, prawda? No, i efekt jest taki, że partner myśli: Nie mogę dobić tej nieszczęsnej osoby, mówiąc jej, jak wygląda. Dlatego muszę łykać wszystkie swoje złe uczucia i niezadowolenie. I wtedy tworzy się taki taniec śmierci, spirala śmierci. Ustaje jakakolwiek rozmowa między partnerami o tym, co się dzieje w ich związku, oboje głęboko przeżywają swoją frustrację życiową i próbują gwałtownie zracjonalizować tę sytuację, mówiąc sobie na przykład: Musimy żyć razem dla dzieci.

Kasia: Dla dobra dzieci.

Andrzej: I tak zwłoki partnera przeobrażają się w zwłoki związku zamordowanego przez dwoje dzielnie współpracujących ludzi. Oboje w równym stopniu przyczyniają się do tego zabójstwa.

Kasia: Jak dzieci będą miały osiemnaście lat, to odejdę, mówi taka kobieta bardzo często.

Andrzej: Bardzo często.

Kasia: Lub mężczyzna.

Andrzej: Lub mężczyzna.

Kasia: Czyli: Zobacz, co ja dla ciebie zrobiłam {zrobiłem), to z jednej strony. A z drugiej? Nie ma takiego: Wiem, co dla mnie robisz?

Andrzej: Z drugiej strony jest głęboka frustracja...

Kasia: W jakich słowach ona się przejawia? Dlaczego mnie wpędzasz w poczucie winy? Czy ty nie widzisz tego, co ja robię?

Andrzej: No, wiesz, jakby ci ludzie przyszli na terapię, to bardzo często usłyszałabyś, że każde z nich woli usłyszeć od partnera słowa złości, niż znosić milczenie. I co bardzo znamienne, oni żyją w przekonaniu, że zamykanie w sobie tych trudnych - negatywnych najczęściej - uczuć wpływa na dobro związku, i z tego przekonania rodzi się w nich jakaś śladowa wersja poczucia wartości. Takie, jakby to powiedzieć, fasadowe poczucie wartości: Ja to wszystko przeżywam dla dobra tego drugiego człowieka.

Kasia: Dotyczy to obu stron?

Andrzej: Dotyczy to obu stron. Każde w głębi ducha mówi: Nienawidzę jej (jego), ale muszę to w sobie zamknąć, żeby jakoś być. I z tego ma wynikać, że jest jakimś tam dobrym człowiekiem.

Kasia: Z tego, że nie odejdę od ciebie, że nie rzucę tego wszystkiego w cholerę, wyciągnij wniosek, że coś dla ciebie robię.

Andrzej: Dla nas. Rodzi to niezwykle dużo frustracji, w konsekwencji złości. Coraz bardziej te osoby zamykają się w sobie, oddzielają. Jeśli się zdarza, że przyjdą na terapię, to zawsze usłyszysz takie zdanie: Wolę, żeby mi powiedział (powiedziała), że mnie nie chce, nienawidzi, że go (ją) złoszczę, cokolwiek, niż to przerażające milczenie.

Kasia: Ale, Andrzej, ja sobie też z trudnością wyobrażam, że związek rośnie w siłę w sytuacji, kiedy partner wchodzi do domu, a jego partnerka, czy raczej przedkremacyjne zwłoki partnerki, mówi: Widzisz, co dla ciebie robię? - a partner wrzeszczy: Nienawidzę cię...

Andrzej: Jakby wrzeszczał, toby było wszystko w porządku.

Kasia: To przestań się, do cholery, poświęcać. Sama to sobie robisz. Ja od ciebie nigdy nie żądałem, żebyś...

Andrzej: To byłoby okej. Uważam, że to jest w porządku. Tacy ludzie mają dużą szansę, bo jak się kłócą czy wyrażają jakieś uczucia, to znaczy, że im na czymś zależy. To znaczy, że trochę żyją, że nie ma zgody na taką sytuację, o jakiej mówiliśmy. Usiłują coś zmieniać. No, jest oczywiście kwestia, czy te środki, których używają, doprowadzą do sensownej zmiany. Ale na pewno są gotowi na jakąś destabilizację, na coś nowego.

Kasia: Więc destabilizacja jest stabilizacją w związku?

Andrzej: No, bardzo się do stabilizacji przyczynia. Ja nawet bym powiedział, że dobry związek polega na ciągłym destabilizowaniu tego, co już jest.

Kasia: I konstruowaniu tego na nowo?

Andrzej: Tak. To jest dobre. Natomiast przerażające jest upiorne milczenie, kiedy każde żyje w swoim zamkniętym świecie. To jest największa destrukcja.

Kasia: Ja cię ukarzę tym, że nie powiem ci, o co mi chodzi...

Andrzej: To byłoby świetnie, Kaśka. Jeżeli tak potrafią powiedzieć - to jest świetnie. Bo to znaczy, że jeszcze widzą tego partnera, chcą go karać, chcą mu dołożyć. To jest okej. Przerażające jest - jeszcze raz ci mówię - zamknięcie się w sobie, zaciśnięcie zębów i budowanie fasadowego poczucia swojej wartości, poczucia, że ja coś robię dla tego związku.

Kasia: Znaczy, nie widzę tej drugiej osoby ani niczego, widzę siebie i tylko siebie.

Andrzej: Nie widzę partnera. I to jest śmierć. I to jest śmierć związku. Trwanie w takim zaciśnięciu. Przychodzi do mnie, na przykład, para do gabinetu i widzę, że toczy się pewna gra, mianowicie mężczyzna udaje, że mu nie zależy na tej kobiecie. Kobieta, w panicznym strachu, stara się zaspokoić wszystkie jego oczekiwania. Facet, żeby jeszcze bardziej wzmóc ten proces - zdradza ją. A ona błaga go, żeby został, marzy o tym, żeby był razem z nią, jest gotowa poświęcić wszystko, żeby tylko dalej z nim być.

Kasia: Poczekaj, mówisz, że facet udaje?

Andrzej: A ona umiera. Ona się panicznie boi, że zostanie sama, i jest w stanie zrezygnować ze wszystkich wartości w swoim życiu, żeby go zatrzymać. Umiera, gdyż traci taki wewnętrzny locus oj control, wewnętrzny detektor zadowolenia z życia. To zadowolenie z życia, ten detektor przenosi się na twarz partnera: jak on jest zadowolony, ona żyje, on nie jest zadowolony - ona umiera.

Kasia: To znaczy sprawdzam na tobie, jak się czuję?

Andrzej: Tak. Jak widzisz, że twój partner jest zadowolony, to nabierasz chęci do życia, a jak jest niezadowolony, zły - to wpadasz w depresję, gdyż życie traci kompletnie sens.

Kasia: Ale przecież powiedziałeś coś, co mi tutaj nie gra: że partner udaje, że mu nie zależy. Posuwa się nawet do tego, że ją zdradza. Andrzejku! On nie udaje, jemu nie zależy na tej kobiecie.

Andrzej: Pozornie nie. W psychologii mówi się o koluzjach związkowych, kiedy dwoje ludzi oczekuje od siebie nawzajem, że zostaną zaspokojone ich dziecięce potrzeby. Otóż ten facet nauczył się, że jego dziecięce potrzeby są zaspokojone wtedy, kiedy udaje, że mu nie zależy. Faktycznie tak się dzieje. Ta kobieta jest jak dobra matka, a on już nie widzi, że ustawił się w roli dziecka, że ta jego żona-matka jest gotowa wszystko znieść, żeby mąż-dziecko rozwijał się prawidłowo. Czyli to nie jest przemyślane udawanie, cyniczna gra...

Kasia: Chcesz mi powiedzieć, że zdrada może wynikać z założenia: Ja kocham swojego partnera, więc go będę zdradzał?

Andrzej: Nie, nie „kocham”. Ja bym nie nazwał tego miłością. Najczęściej jest tak: Jestem niezadowolony z tego, co daje mi mój partner -chociaż on się bardzo stara - chcę czegoś więcej i szukam tego na zewnątrz. Jest to forma karania partnera nie wprost.

Kasia: Nie jesteś dla mnie wystarczająco dobra.

Andrzej: Tak. Co więcej, niektórzy mówią tak: Proponuję ci układ: będziesz i ty, i kochanka.

I wtedy ta osoba musi się bardzo starać, i umiera, ja to tak nazywam, gdyż zamiera jej energia, jej radość życia, jej własny sposób wartościowania. Ona przestaje siebie karmić, przestaje robić coś dla siebie, przestaje o siebie dbać - wszystko jest podporządkowane. Ubiera się tak, żeby mąż był zadowolony, gotuje tak, żeby mąż był zadowolony, wyznaje takie poglądy, żeby mąż był zadowolony.

Kasia: A on ciągle zadowolony nie jest.

Andrzej: Tak. Bo nie może być.

Kasia: No, nie może być, gdyż jeśli coś nie jest prawdziwe i jeśli nie ma granic, to wszystko na nic.

Andrzej: Wróćmy do mojej pary w gabinecie. Mąż mówi tak: To ja nie będę chodził na te spotkania, bo to nie ma sensu, do niczego to nie prowadzi, moja żona jest głupia, i tak dalej. A żona mnie prosi o kolejne spotkanie. Mówię jej, że jeżeli się będę z nią spotykał, to nie będziemy się już mogli spotkać w parze. A ona: Dobrze, ja chcę z panem porozmawiać. Rozmawia ze mną o tym wszystkim i mówi tak: Błagam pana, niech pan zrobi wszystko, żeby on do mnie wrócił, nie mogę żyć bez niego. Oczywiście okazuje się, że miała problemy z ojcem, porzucenie, nadużycia, i tak dalej, i tak dalej. Rozpaczliwe dziecięce wczepianie w partnera.

Kasia: Niech on tylko zrozumie, że ja go kocham naprawdę...

Andrzej: I taka biedna osoba, nie jest w stanie ani się zbuntować, ani przeżyć radości, ani poczuć, że jest odrębnym, innym człowiekiem niż partner. Czasami się zdarza, oczywiście, że...

Kasia: ...że zwłoki ożywają.

Andrzej: Że zwłoki ożywają. Następuje bunt - często wtedy gdy zniszczonego, odrzuconego partnera ktoś inny potraktuje dobrze, zaakceptuje go. Czasami jest to terapeuta, czasami kochanek. I może nastąpić zmiana ról: partner, który był odrzucony i zniszczony, nagle odkrywa, że jego prześladowca jest pełen lęku, obaw. Wtedy rodzi się szansa na powrót do partnerstwa...

Kasia: Następuje ekshumacja. Zwłoki się podnoszą, ty wchodzisz do kuchni, mówisz: Coś bym zjadł, a na to słyszysz: To, cholera, zrób sobie!

Andrzej: Dlaczego? Po co tak? Jest lodówka, proszę bardzo.

Kasia: A, to zwłoki kulturalnie ożywają, ale...

Andrzej: Często mają sporo satysfakcji, gdy zrobią coś nie tak, jak sobie życzy partner. Powiem ci, jak się potoczyły losy mojej pary z gabinetu. Pani była bardzo przestraszona tym, co się stało. Panicznie się bała samotności, tym bardziej że mieli dwójkę dzieci, mąż zarabiał bardzo dobrze, ona studiowała i dodatkowo jakieś prace wykonywała, które nie przynosiły za dużych pieniędzy. Ale zaczęła odkrywać swoją złość, wściekłość. Bała się o tym mówić, ale ze mną zaczęła i zaczęła też odkrywać, że w jej życiu zawsze tak było, że taki jest scenariusz jej życia. W domu również musiała się podporządkować ojcu...

Kasia: ...a mimo to ojciec ją zostawił.

Andrzej: Potem musiała się podporządkować matce, potem jeszcze musiała się zajmować bratem, zawsze była autsajderką. A tu nagle zaczyna ze mną rozmawiać i ja ją jakoś rozumiem, wspieram. I następują pierwsze drgnięcia, drgnięcia w jej doświadczeniu, w jej psychice, w jej emocjach - że ona przecież żyje, że ma swoich znajomych. Zaryzykowała, i gdy mąż chciał kogoś zaprosić, powiedziała, że nie za bardzo jej to odpowiada, bo jest czymś zajęta. Facet się zaniepokoił, a ona coraz bardziej czuła się niezależna. W każdym razie następował proces wracania do życia, zaczęła zauważać, że nie musi być podporządkowaną służącą, miała teraz taką przekorną, złośliwą satysfakcję z różnych rzeczy, które robiła dla siebie. Zresztą bardzo atrakcyjna, ładna, mądra kobieta. Pojechała gdzieś w świat do swoich znajomych i okazało się, że zakochał się w niej jakiś superfacet, adorował ją i w ogóle...

Kasia: Mam nadzieję, że zostawiła tego beznadziejnego męża.

Andrzej: To nie jest ważne dla naszych rozważań.

Kasia: Andrzej! Dla rozważań naszych może i nie, ale dla mnie to jest ważne!

Andrzej: Efekt jest taki, że ona naprawdę sobie w tej chwili dobrze żyje.

Kasia: Z tym mężem?

Andrzej: Nie. Mąż jest kompletnie zagubiony. Pije ostro, wiąże się z jakimiś nieodpowiedzialnymi kobietami, które go po prostu zostawiają po jakimś czasie, przeżywa ciężki kryzys, próbuje wykorzystywać dzieci do tego, żeby wrócić do żony, ale ona już nie chce. Opowiedziałem o tym, żeby podkreślić, że każdy z nas ma swoje wewnętrzne życie, a jeżeli je poświęci dla sprawy, dla związku, prowadzi to do rozpadu. Dlatego uważam, że bardzo często element kłótni, konfrontacji w związku jest konieczny. Co więcej -uważam, że kobiety, które się nie poświęcają i potrafią się kłócić ze swoimi mężczyznami nie dla zasady, o godność, tylko po prostu dlatego, że mają inne zdanie, bardzo dobrze wpływają na związek. W ten sposób dbają o swoje związki.

Kasia: Są mężczyźni, którzy nienawidzą kłótliwych kobiet!

Andrzej: Ale trwają przy nich.

Kasia: Poddaję się!

Andrzej: W barze opowiadają głupoty swoim kolegom, na przykład owo wyświechtane: Gdybym trzydzieści lat temu zabił swoją żonę, tobym już był wolny, ale są z tymi żonami.

Kasia: I z tego baru idą do żony.

Andrzej: Bo one stawiają granice. Czyli dbają o poczucie bezpieczeństwa partnera, które pojawia się, gdy partnerzy mają jasność co do przeżyć i uczuć drugiego - nawet wtedy, gdy się z nimi nie zgadzają. Nie zgadzając się, kłócąc, walcząc, przekazują ważny komunikat: Jesteś dla mnie ważny, bo się z tobą nie zgadzam.

Kasia: Jesteś ważny, bo się z tobą nie zgadzam?

Andrzej: Oczywiście. One się kłócą z ważnym dla nich człowiekiem.

Kasia: Ale ja też się kłócę z wyłącznie ważnymi dla mnie ludźmi.

Andrzej: No właśnie. Kłótnia czy konfrontacja jest sytuacją, kiedy ludzie przekazują sobie komunikat: Zależy mi na tobie. Stąd zawsze namawiam kobiety, żeby się kłóciły, stawiały, wyrażały swoje zdanie, nie szły w ten jakiś potworny schemat społeczny: Poświęcam się dla dobra.

Kasia: Dla dobra.

Andrzej: Dla dobra.

Kasia: Dla dobra, tylko nie wiadomo czyjego. Dla dobra dzieci albo śmieci, albo...

Andrzej: Oczywiście, w związkach sfrustrowanych też czasami dochodzi do wybuchów wściekłości, które się biorą na przykład stąd, że ktoś postawił coś krzywo albo że ktoś coś powiedział, albo że czegoś nie powiedział, i wystarczy wtedy iskra, żeby nastąpił wybuch. Ale najczęściej to jest złość, kłótnia, która nie prowadzi do żadnej nowej jakości. Po prostu wywalenie jakiegoś nadmiaru energii. Partnerzy się znowu zapadają w poczuciu krzywdy, niesłuchania, niezrozumienia, i ta kłótnia czy wywalana wściekłość nie prowadzą do niczego dobrego. To jest jakby odstrzelenie, wybuch wulkanu.

Kasia: No, dobrze, wybuchasz jak wulkan, że ja gotuję ziemniaki...

Andrzej: Pamiętaj, że rozmawiamy

jeszcze o powoju i ścianie

Kasia: Powoju i ścianie?

Andrzej: Cały czas.

Kasia: Przecież to nie są zwłoki.

Andrzej: Gra w powój i ścianę też prowadzi do zwłok.

Kasia: Czyli powój i ściana mogą wtedy istnieć, kiedy świadomie przyjmują na siebie takie role?

Andrzej: Nie, te role są wpisane w nich. W ich życiorysy. Wspomniałem już, że, istnieje w psychologii coś takiego jak pojęcie koluzji, czyli nieświadomego dobierania się ludzi, które byśmy określili mianem symbiotycznego - partner jest wybierany z motywów, jakie w nas istnieją, ale nie jesteśmy tego świadomi.

Kasia: No, tak jest na ogół, prawda?

Andrzej: W dużym stopniu. Ale można powiedzieć tak: jeżeli jeden partner jest ścianą, a drugi powojem, to gdy się spotykają - taki chłopak z taką dziewczyną - to w pierwszym momencie mają olbrzymi aplauz społeczny. Wszyscy mówią: Co za dobrana para. On jest na przykład taki rzutki, żywy, energiczny, a ona taka domowa, gospodarna, ciepła. I wszyscy to jakoś cenią i mówią, że dobrze, świetnie, że się spotkali.

Kasia: Sama powiem, że świetnie.

Andrzej: No, zgoda, tylko trzeba brać pod uwagę to, o czym była mowa na wstępie, a mianowicie, co się za tym kryje! Jeśli to jest wybór i człowiek tak chce żyć, to okej, ale jeśli to jest lęk przed drugim człowiekiem {Muszę być cicha i grzeczna, bo jak nie będę, to mnie zostawi), wtedy zaczynają się schody. W takiej parze, jak mężczyzna, który, załóżmy, jest ścianą, przychodzi i mówi: Me powiodło mi się w pracy, to jego żona przeżywa wielki lęk. Bo ta ostoja związku może się zawalić. No i żona zamiast go przytulić i zrobić mu herbaty, mówi tak: Dasz sobie radę świetnie, jesteś świetny, jesteś bardzo dobry. I on zamiast tego, czego oczekuje, czyli jakiejś akceptacji dla swojej słabości i uczuć z tym związanych, otrzymuje kolejną podpędzałkę, żeby się wyrabiać.

Kasia: Podpędzałki są niedobre w małżeństwie?

Andrzej: Bardzo niedobre, Bardzo niedobre.

Kasia: I to jest powód frustracji. Bo on nie po to przychodzi, żeby mu ktoś powiedział: Stary, nie martw się, jesteś świetny.

Andrzej: Nie, on przychodzi po to, żeby go zaakceptować, zaakceptować uczucia, które w nim są, a których boi się jak ognia, i sam nie potrafi ich zaakceptować.

Kasia: Czy dobrze cię rozumiem? On jest świetny, natomiast może być i bezradny i słaby, tak?

Andrzej: Nie wiem, czy wie, że jest świetny, ale na pewno ogarniają go uczucia bezradności i słabości i powtarzam: przychodzi do swojej partnerki, żeby w nim te uczucia zaakceptowała, a słyszy, że jest świetny i da sobie radę.

To zresztą działa również w odwrotną stronę.

Kasia: No tak, ale jeżeli ja przychodzę do swojego partnera i mówię: Jestem kiepska, to nie po to, żeby on mi powiedział: Owszem, jesteś beznadziejna.

Andrzej: Chyba myli ci się w naszej rozmowie jedna rzecz...

Kasia: No, właśnie dlatego ci przerywam.

Andrzej: Ty mówisz o poziomie świadomych rozmów ludzi, którzy, na przykład, przychodzą i mówią tak: Wiesz zastanawiam się, czy ja jestem osobą, która ma jakieś poczucie wartości, bo tu mi nie wychodzi i tu mi nie wychodzi. My nie mówimy o takim poziomie rozmów. My mówimy o ludziach, których nie stać na taką otwartość. Mówimy o ludziach, którzy nie potrafią powiedzieć: Słuchaj, nie udało mi się w pracy, czuję się bezradny i słaby, tylko mówią: Jestem zmęczony, boli mnie głowa, dajcie mi spokój. A druga strona nie potrafi ich przyjąć takimi, bo się boi, że się zawali podstawa, na której zbudowany jest jej świat.

Kasia: A powinna powiedzieć: Co ty opowiadasz, masz trudniejszy dzień, ale w ogóle jesteś okej.

Andrzej: Ale, jak powiedziałem, to działa też w drugą stronę. Bo jeżeli ta dziewczyna, ten powój, nagle ośmielona, wymyśli z koleżankami, że jedzie w podróż samochodem do Chin czy gdzieś, to usłyszy od swojego partnera: A kto wam naprawi koło, a kto wam zrobi to i to, a czy znacie języki, a czy macie dość pieniędzy, a kto się za wami wstawi, jak wpadniecie w jakieś tarapaty? No, bo ten partner się zaczyna bać, że jak ona jedzie do Chin sama, z koleżankami, to może on jest jej niepotrzebny. Ta ściana mówi: Boże! I zaczyna się trząść ze strachu, stąd takie teksty. I to wygłaszane nie z pozycji galarety, tylko niby z troski - Jak wy sobie poradzicie. A w środku ściana się trzęsie.

Kasia: Ale on się trzęsie, moim zdaniem, nie o jej bezpieczeństwo i że jej nie będzie, tylko że w domku ktoś nie zrobi herbaty...

Andrzej: Nieprawda. On się trzęsie o siebie, że nie jest jej potrzebny jako ściana, bo ona sobie poradzi z samochodem.

Kasia: Czyli nie chodzi o jego lenistwo i jego wygodę?

Andrzej: W ogóle nie jesteśmy na poziomie lenistwa. Jesteśmy na poziomie prawdziwych motywów ludzkiego zachowania. Człowiek, który się boi, że może być nieprzydatny jako ta ściana, zaczyna drukować takie teksty: Kto ci naprawi samochód (w domyśle: ...jeśli mnie zabraknie).

Kasia: Tak, rozumiem, co mówisz, tylko ja jako kobieta, która postanawia wyjechać do Chin, kiedy słyszę od mężczyzny Kto ci naprawi samochód, to sobie myślę Skurczybyku! Myślisz o swoim obiedzie!

Andrzej: Kasiu, daj mi skończyć. Chodzi o to, że ta dziewczyna-powój, która wymyśliła z koleżankami podróż do Chin, również nie dostaje od swojego faceta tego, o co jej chodzi, czyli on jej nie mówi: Cieszę się strasznie, że podjęłaś taką decyzję. On jej nie akceptuje. Z tym, że w niej, gdy wymyśliła tę podróż, obudziła się jakaś...

Kasia: ...odrobina ściany...

Andrzej: Odrobina ściany. Dziewczyna nabrała odwagi. A teraz słyszy: Nie dasz sobie rady beze mnie. Taki komentarz jest frustrujący i dochodzi do reakcji, o której ty mówisz.

Kasia: Dochodzi do takiej reakcji, o której mówisz, bo ja bym się nie zastanawiała, czy on sobie beze mnie nie da rady, tylko myślałabym: Kurczę, było ci wygodnie przez trzy lata, kiedy ja chodziłam koło ciebie, teraz chcę być kobietą wyzwoloną i okazuje się, że... MV ogóle nie wiem, o co chodzi.

Andrzej: Kaśka, nie wiesz, bo na tym to polega, że dziewczyna również otrzymuje informację, że sobie nie poradzi. To jest frustrujące, złoszczące. I powstają w niej jakby kwanty złości, bo jej potrzeby - a jej potrzebą jest, żeby została uznana, zaakceptowana, żeby ktoś ją pochwalił, zauważył jej wysiłek - nie są przyjęte przez niego, nie mogą być przyjęte, bo w nim budzą lęk. On się boi, że będzie niepotrzebny.

Kasia: Myślę uparcie, że nie jako kobieta nowym obliczu zostałam odrzucona, tylko że on w swoim egoizmie woli, żebym nie jechała, bo ze mną jest mu wygodniej. Powtarzam - wygodniej.

Andrzej: Tak możesz sobie to zracjonalizować. Pewnie wiele kobiet tak to racjonalizuje, nie widzą motywów, tych głębszych: że tam się kryje lęk.

Kasia: Lęk przed odrzuceniem?

Andrzej: Powtarzam: przed niepotrzebnością. Wtedy w takiej parze, która niby to od początku dobrze się zapowiadała, powstaje - krok za krokiem, kwant za kwantem - złość, złość, złość. frustracja.

Kasia: Czyli te przyjęte przez nich - jakoś tam świadomie - role, w którymś momencie zaczynają się gibać.

Andrzej: Nie tyle się gibają, ile dostarczają niezwykłej frustracji, złości, tak że każde z nich żyje w coraz większym osamotnieniu i w przekonaniu, że partner go kompletnie nie rozumie. Jedno przychodzi zmęczone do domu, bo przegrało jakąś batalię, i zamiast usłyszeć: Chodź, zajmę się tobą, słyszy: Jesteś świetny. A drugie, jak się zdecyduje na coś i mówi, że postanowiło podjąć ważną decyzję, słyszy: Jesteś do niczego. Czyli to, co pozornie wydawało się fundamentem, w trakcie trwania związku okazuje się nie siłą, lecz dostarcza frustracji. I w rezultacie ci ludzie albo zdecydują się na jakąś rozmowę, która najczęściej jest wybuchem złości - nie może być inaczej - albo zaczynają w tym tkwić i oboje coraz bardziej się zamykają w swoim gniewie, poczuciu krzywdy czy w poczuciu odrzucenia, niezrozumienia.

Kasia: Dobrze, ale zanim skończysz, to ja jeszcze chcę ci coś powiedzieć z mojego kompletnie damskiego punktu widzenia. Przypuśćmy, że jestem powojem, mam fantastycznego faceta, który jest dla mnie oparciem, ścianą. Ja wiem, że ci trudno to sobie wyobrazić, ale gotuję, sprzątam, krążę wokół niego. Wyobraź sobie taką sytuację. I w pewnym momencie wpadam na pomysł wyjazdu do Chin, przychodzę do niego i mówię: Kochanie, chciałabym zostawić cię na trzy tygodnie, bo trafiła mi się znakomita okazja i chcę z niej skorzystać. I ukochany mężczyzna mojego życia mówi: Oczywiście, że jedź.

Andrzej: ...martwię się o ciebie, nie wiem, jak sobie dasz radę, ale jedź.

Kasia: Jedź, to jest fantastyczny pomysł. Niestety, ja nie mogę jechać, bobym ci chętnie towarzyszył. I wtedy ja wracam do tej kuchni, do tych kotletów i sobie myślę: Kurczę blade, to ja...

Andrzej: To znaczy, że masz iść na terapię. Natychmiast masz iść na terapię!

Kasia: ...to ja mu w ogóle nie jestem potrzebna, myślę, dlaczego on mnie nie kocha, myślę, dlaczego on mnie nie zatrzymuje...

Andrzej: Natychmiast masz iść na terapię! To nie jest problem ukochanego mężczyzny twojego życia.

Kasia: ...ja mam go tak zostawić na trzy tygodnie. ..

Andrzej: To jest klasyczny przykład gry związkowej. Jeżeli ktoś ma takie myśli, ma iść natychmiast na terapię.

Kasia: Czyli wszyscy na terapię. Każda nasza rozmowa tak się będzie kończyć?

Więc dobrze. Idę do kuchni i nie myślę, że on mnie nie kocha, tylko sobie myślę, że mnie kocha i dlatego chce mnie wysłać, gdzie pieprz rośnie.

Andrzej: A widzisz, tutaj dopiero widać, jak ważne jest poczucie własnej wartości. Ten sam tekst: Cieszę się, że jedziesz, może być odbierany i jako niszczący, i jako rozwojowy. Jeżeli masz małe poczucie własnej wartości, to będzie niszczący. On się o mnie nie martwi - tak to zinterpretujesz. Ale jeżeli masz większe poczucie wartości, to zinterpretujesz tak: Facet mnie wspiera, cieszy się z moich pomysłów. A psychoterapia jest miejscem, gdzie się zwiększa poczucie własnej wartości.

Kasia: Oczywiście, wiem. Ale załóżmy, że mam świetne poczucie własnej wartości. Idę do kuchni i tam nad garem sobie myślę: No, on to dlatego mówi, że dba o mnie. Przecież dawno nie wyjeżdżałam, to rzeczywiście dobry pomysł, żeby jechać. Po czym sobie spokojnie wyjeżdżam, a on przez te trzy tygodnie zajmuje się swoją koleżanką z pracy, którą poznał wcześniej...

Andrzej: O tym nie rozmawiamy.

Kasia: Nie rozmawiamy o tym?

Andrzej: Nie, bo, jeżeli masz takiego faceta, to już dawno powinnaś go rzucić.

Kasia: Więc nie będzie tematu

kochanek, kochanka

czyli jak utrzymać związek w dobrej kondycji? Dobra, bardzo proszę. Ja jestem w Chinach, on został, nasz związek jest w porządku, on chodzi sobie na piwo.

Andrzej: Jeżeli wasz związek jest w porządku, to kochanka nie jest potrzebna, bo mailujecie do siebie, ty z Chin, tęsknicie za sobą...

Kasia: I ty, jak twoja żona wyjedzie, nie musisz załatwiać swoich potrzeb seksualnych ani żadnych innych?

Andrzej: Kochanka nie pojawia się wtedy, kiedy ludzie wyjeżdżają do Chin. Nie trzeba jeździć do Chin, żeby druga strona była zainteresowana kimś z boku. Widzisz, w sytuacji „powój i ściana”, gdy dochodzi do skrajnego osamotnienia, w gruncie rzeczy zawsze w okolicy znajdzie się ktoś, kto zrozumie cię lepiej.

Kasia: Tak. Wytłumaczy.

Andrzej: Zrozumie. Najczęściej, gdy ludzie przychodzą do mnie i oświadczają, że znaleźli się w trójkącie, mówią tak: W moim związku było coraz gorzej, coraz bardziej się od siebie odsuwaliśmy. Moja żona nie dawała mi tego, co mi jest potrzebne, mój mąż nie dawał mi tego, co potrzebne, i nagle się okazało, że mój kolega {koleżanka) z pracy zaczął {zaczęła) ze mną rozmawiać...

Kasia: On to mnie rozumiał.

Andrzej: Ona to wszystko przyjęła, zaakceptowała, widziała, jaki jestem zmęczony, jaki jestem ważny człowiek.

Kasia: Tak. Przyniósł mi kwiatki dwa razy na biurko i zwrócił na mnie uwagę.

Andrzej: Widzisz więc, że łatwo stworzyć sytuację trójkąta czy nowego związku.

Kasia: Wtedy obciążasz swój związek.

Andrzej: Zgoda, ale powtarza się ten sam schemat.

Kasia: Dlaczego ten sam?

Andrzej: Bo znowu muszę znaleźć osobę, która mnie zrozumie, doceni, przyjmie, pochwali.

Jeżeli nie będzie między nowym a starym związkiem jakiegoś momentu refleksji - różnie to może być: w formie terapii czy w formie medytacji, czy w formie samozastanowienia się, czy porozmawiania z kumplem - to zawsze będzie czekał stary schemat „Mój mąż mnie nie rozumie, moja żona mnie nie rozumie”. No i człowiek znowu się właduje w sytuację, że ktoś, żebym ja dobrze się czuł, musi mnie dobrze rozumieć.

Kasia: Jednak czasami jest tak, że ludzie porzucają stary związek na rzecz nowego związku i żyją sobie szczęśliwie.

Andrzej: To się zdarza, ale nigdy, jeśli to jest związek na zakładkę. Rozstanie wymaga przeżycia żałoby, przeżycia wszystkich uczuć: żalu, złości, tęsknoty, upokorzenia, bezradności. Wtedy dopiero można w miarę obiektywnie ocenić złe i dobre strony związku. Kiedy dokonamy tej oceny, rozstanie jest możliwe.

Kasia: A jak nie dokonamy?

Andrzej: Jeżeli zaczynamy nowy związek bez przeżycia żałoby po starym, to najczęściej lokujemy w kolejnym partnerze wszystkie niespełnione oczekiwania, uczucia, stare schematy. Mamy nowego partnera w starym uniformie, czyli początek starych problemów.

Kasia: Czyli konstruujemy swój nowy związek, ale starego typu.

Andrzej: Najczęściej.

Kasia: Nawet jeżeli ta osoba nie będzie tak bardzo odpowiadać obrazowi żony czy męża, to urobimy go na jego (jej) podobieństwo?

Andrzej: Tak. W jakimś sensie...

Kasia: Zawiesimy się na nim (na niej), powiemy, że od niego (niej) wszystko zależy, nadamy mu (jej) w ten sposób ten sam wymiar co poprzedniemu partnerowi?

Andrzej: Różne są sposoby wzajemnego urabiania. U jego podstaw leży pragnienie, chyba najbardziej pierwotne, aby czuć się bezpiecznie. Ludzie wprawdzie tęsknią za miłością, wolnością, ale kiedy jest im dana sytuacja wyboru, wybierają bezpieczeństwo. A bezpieczne jest to, co znane, czyli często brak miłości, przemoc, odrzucenie... Mamy wiele sposobów (często nie zdajemy sobie z tego sprawy) na to, żeby kogoś, kto nas kocha, przerobić na tyrana lub prześladowcę. Wielu mężczyzn marzy o pięknej księżniczce, ale gdy taka ich wybierze, zaraz odnajdują w niej znajome cechy wiedźmy. Doświadczenia przeszłości wpływają na nasze późniejsze życie.

Kasia: No, to wiadomo...

Andrzej: Ale też to, jak postrzegamy siebie, jak czujemy siebie, jak widzimy siebie, stanowi pewien filtr, który sprawia, że wybieramy ludzi, którzy jakoś pasują do naszych oczekiwań, często ukrytych przed nami samymi. Jeżeli mamy poczucie jakichś dużych deficytów, to będziemy wybierać ze środowiska takich ludzi, którzy, jak nam się wydaje, te deficyty zapełnią. A najczęściej te deficyty to brak akceptacji, miłości, uwagi, troski. Wobec tego my prawdopodobnie wyłapiemy z otoczenia takich ludzi, którzy się bardzo starają pokazać z jak najlepszej strony. Stanowią dobry materiał do ustrojenia ich w piórka naszych niezrealizowanych oczekiwań, marzeń o akceptacji, opiece, miłości.

Kasia: Chwileczkę, Andrzej. Wszyscy mamy jakieś deficyty, ale tylko niektórzy z nas biegają z wywieszonym ozorem i tabliczką na piersiach „szukam takiego kochanka co by mój deficyt wypełnił po brzegi”.

Andrzej: Zaraz. Chcę wyraźnie podkreślić, że mamy pewien filtr w sobie, pewien schemat budowania relacji z ludźmi i jeżeli jeden związek nam się nie uda, to musimy przyjąć, że jest w tym i nasz wkład. Jeśli drugi ma się udać, to musimy mieć świadomość tego wkładu, bo inaczej działa ten sam automat. Dam ci przykład. Pewien mężczyzna, odrzucony przez ojca i bardzo związany z matką, która dzielnie wspierała jego osiągnięcia, głównie w nauce i pracy zawodowej, zgłosił się na terapię z objawami depresji. Szybko się okazało, że żona „wspiera” go w życiu podobnie jak matka - motywując go do przeskakiwania coraz wyższych poprzeczek. Kiedy nie spełniał jej oczekiwań, miał silne poczucie winy i zaczynał się żonie tłumaczyć podobnie jak matce: bardzo się starał, ale okoliczności nie pozwalały i tak dalej. Cały czas powtarzał: Dlaczego ona mnie nie rozumie, przecież wszystko jej dokładnie tłumaczę. Dopiero po kilku spotkaniach zaczął się domyślać, że właśnie to ciągłe tłumaczenie się było z jego strony zaproszeniem do wyniszczającego tańca małżeńskiego, które żona, bardzo samodzielna i ciągle w dzieciństwie krytykowana kobieta, przyjęła z ochotą. Dla niej wytykać niedociągnięcia znaczyło troszczyć się i dbać o niego.

Kasia: A co ze związkami, w których istnieją kochanek czy kochanka? Nie mówię tu o aprobacie jednej ze stron dla takiego stanu rzeczy. Mężczyzna nie odchodzi (mówię o mężczyźnie, bo mi jednak łatwiej mówić, że to mężczyzna ma kochankę), kobiety porzucają zły związek, mężczyzna potrafi udawać latami i mieć różne kochanki.

Andrzej: Kobiety też. Bardzo często.

Kasia: Pierwsze słyszę!

Andrzej: Często. To jest mit, jeszcze raz mówię, że tylko mężczyźni zdradzają. Bardzo często kobiety zdradzają.

Kasia: Ale kobiety się zakochują i na ogół odchodzą.

Andrzej: Nie zawsze, nie chcę się kłócić. Powiem ci, że bardzo wiele kobiet zdradza, tylko nie robi z tego sztandaru, a chłopy to zaraz jakoś się puszą - Zobacz, jaki ze mnie facet!

Kasia: Raczej: Zobacz, jaki ze mnie ogier!

Andrzej: Natomiast wiele kobiet zdradza, ale bardziej w poszukiwaniu kontaktu, bliskości, chwilowej akceptacji, przeżycia czegoś ważnego...

Kasia: A mężczyzna w celu przedłużenia swojego ego? W dużym skrócie oczywiście.

Andrzej: Raczej tak, raczej tak.

Kasia: Dobrze. I co się dzieje, gdy ludzie się decydują na kochankę czy kochanka, ale nie chcą niszczyć swojego związku w imię jakiegoś dobra? Na przykład w imię dobra dzieci?

Andrzej: Mieć kochankę to oczywiście jest świadoma decyzja, ale jeśli odrzucić etyczne konotacje, to często ujrzymy tu rozpaczliwe poszukiwanie kontaktu czy akceptacji. Nawet wtedy, gdy partnerzy kładą nacisk jedynie na potrzeby seksualne.

Kasia: Zdradzają, ale jednak zostają w małżeństwie.

Andrzej: Właśnie.

Kasia: No, zostają, ale każdy tak ma. Otwierasz kolorową prasę i czytasz, że Kurt Russel żyje z tą i z tą i ona powiedziała, że recepta na dobry związek to przyjąć do wiadomości, że mężczyzna zawsze będzie niewierny, nie zwracać na nic uwagi i powitać go z otwartymi ramionami po każdej przygodzie. Przepraszam cię bardzo - ja taki związek olewam bez względu na to, ile mam lat. Jak będę miała siedemdziesiąt pięć, też będę taki związek olewać.

Andrzej: Wiesz, jest jakaś rozpacz w tym zwierzeniu partnerki Kurta Russela.

Kasia: Goldie Hawn to powiedziała - sławna aktorka.

Andrzej: Wiesz, ja w tym widzę jakąś rozpacz, w tym: Zadowolę się nawet byle czym, byle było. Myślę, że za tym stoją jakieś niezbyt dobre, trudne doświadczenia z przeszłości.

Kasia: No, a jeżeli człowiek zostaje dla dobra dzieci po jakiejś przygodzie małżeńskiej -bo to jest jakiś najczęstszy motyw - to nie jest byle co.

Andrzej: Jeśli to jest przygoda, to jeszcze pół biedy, natomiast myślę, że są takie związki, w których całymi latami trwają układy trójkąta. Może się przecież zdarzyć sytuacja, kiedy mam poczucie, że czegoś nie dostaję od swojego partnera, ale dostaję to od tej drugiej strony. No i żyję w ambiwalencji: z jednej strony chcę być obsługiwany, ale z drugiej traktuję to jako uprzedmiotowienie. Więc mam w domu tak zwane ciepłe kapcie, a druga strona dostarcza mi poczucia, że jestem wspaniały, wielki, genialny.

Kasia: Ja ci chyba mówiłam w tamtej książce o facecie, który miał sześć lewych rąk, był całe życie obsługiwany przez bardzo wspaniałą żonę, atrakcyjną, fajną kobietę, ale było widać, że to jest układ. Ona umiała wszystko, naprawdę była i kochanką z czarnymi pończoszkami, i na przyjęciach miała wieczorową sukienkę wyciętą do pupy, i gotowała genialnie. A on pewnego dnia to wszystko rzucił na rzecz pomocy kuchennej w barze w swojej pracy, dziewczyny, która nie umiała trzech zdań sklecić. I wylądował na wynajętym strychu z tą dziewczyną, którą prowadził do fryzjera, którą uczył, jak się malować, której robił zupki Knorra, bo ona co prawda pracowała w tym barze, ale tam była od obierania ziemniaków. Wszyscy byli nieprawdopodobnie zadziwieni, bo facet wystąpił w roli jakiegoś Pigmaliona. Ta kobieta się nie odzywała, on z nią bywał, a ona milczała. Były w ogóle podejrzenia, że jest głuchoniema. Zastanawia mnie, co się takiego musi stać w człowieku, żeby tak diametralnie się przerzucić na kompletnie inny biegun.

Andrzej: Coś mi się zdaje, że ta pierwsza go bardzo zdominowała, a tutaj miał i poczucie wspólnoty doświadczeń i dusz, i pełną kontrolę...

Kasia: Absolutnie pełną, bo nowa wybranka była na takim poziomie, że szkoda gadać.

Andrzej: Wiesz, władza, kontrola - można o tym mówić w nieskończoność...

Kasia: No, ale jeżeli szukam w związku władzy, to z góry stoję na straconej pozycji, prawda?

Andrzej: Władza jest substytutem miłości. Ludzie, którzy nie wierzą, że mogą być kochani, chętnie po nią sięgają. Ale wtedy zamiast miłości mają uległość, zamiast troski wyręczenie, zamiast spontanicznych uczuć opanowanie. A więc znowu brak satysfakcji i zaspokojenia potrzeb, a to prowadzi do nasilenia kontroli nad partnerem i prób wyciśnięcia z niego autentycznych, spontanicznych zachowań, a to już prosta droga do przemocy.

Kasia: Okej, wróćmy jeszcze do zdrady. Taka kochanka czy kochanek przytrzymuje nasz związek, żeby się nie rozpadł, ponieważ część frustracji jest rozładowywana poza domem, czyli tu nas nie rozumieją, ale mamy tę godzinę, gdzie oddychamy i jesteśmy głaskani po głowie. Wobec tego jak wracamy do domu, to z ewentualnym lekkim poczuciem winy, ale już bez złości na partnera, że od niego czegoś nie dostajemy. Myślimy sobie: Co tam! Wyglądaj sobie jak chcesz, nie musisz...

Andrzej: Coś z tego życia mam. Nie wszystko przegrane.

Kasia: Coś mam z życia. To wobec tego powiedz mi teraz, jak może ten związek nasz niedojrzały, czyli z kochankiem lub z kochanką, przerodzić się mimo wszystko w związek dojrzały.

Andrzej: Nie wiem, czy się przerodzi w dojrzały, bo dojrzewanie to jest proces, więc do tego potrzeba dużo czasu. Natomiast bardzo często ujawnienie takiej sytuacji prowadzi do ciężkiej awantury, wystawiania walizek - dochodzi do dużej destabilizacji.

Kasia: Wszystko się wali..

Andrzej: Tak, następuje wielka kłótnia małżeńska. Psychologowie mają tendencję do nazywania tego trochę żartobliwie „przenoszeniem się na głębsze poziomy komunikacji”. Czyli wywalamy to wszystko, czego w zwyczajnym życiu balibyśmy się powiedzieć.

Kasia: Wywalamy sobie wszystko, tylko że masz śmiertelnie poranioną kobietę, która nie wiedziała, że jest zdradzana, masz faceta, który ci mówi: Sorry, aleja się w tamtej zakochałem...

Andrzej: Jeśli machniemy ręką na tego rodzaju cyników, to powtarzam: wtedy dopiero następuje wywalenie wszystkiego, czego raczej nigdy by sobie partnerzy nie powiedzieli, i jest duża szansa, że związek może się zmienić. Nie zawsze, oczywiście! Ale samo to, że następuje wybuch różnych skrywanych uczuć, rozdrapywanie ran, wygarnianie zadawnionych porachunków, że to wszystko zostaje wywalone, może być czymś dobrym dla związku.

Kasia: Oczyszcza. Ale na tym placu boju pozostają dwie poranione osoby.

Andrzej: Zgoda, ale bardzo często się okazuje, że taki wybuch odkrywa głębokie oczekiwania partnerów, głębokie uczucia. Nagle się okazuje, że są dla siebie jakoś ważni. Bo taki wybuch jest sygnałem o ważności.

Kasia: Wybuch sygnałem o ważności?

Andrzej: Oczywiście. Już o tym mówiliśmy. Wybuch złości jest też bardzo często sygnałem, że na czymś mi zależy, ale nie potrafiłem (potrafiłam) tego powiedzieć, byłem sfrustrowany i rodziła się we mnie złość, a w rezultacie oddalałem się od partnera.

Kasia: No, ale partner mówi: Zakochałem się w kimś...

Andrzej: Może odejść.

Kasia: Ale on z jakiegoś powodu nie odchodzi. Bo drugie przecież powiedziało: Me możesz mi tego zrobić, przecież ja cię kocham, przecież ja dla ciebie wszystko. Czyli co? Ta osoba się dowiaduje, że jest kochana przez partnera?

Andrzej: Bardzo często to jest sytuacja jakby zamachu stanu - ja to tak nazywam. Czyli ta osoba, która zdradziła, nagle przejmuje władzę w związku.

Kasia: Czuła się ubezwłasnowolniona, niedoceniana, niekochana, opuszczona, samotna i nagle, kiedy mówi: Odchodzę, bo tam mnie ktoś kocha, słyszy: Nie mów tak, bo cię bardzo kocham, nie potrafiłem (potrafiłam) ci tego powiedzieć, ale bardzo cię kocham, bardzo mi na tobie zależy, chcę z tobą być, i tak dalej.

I często słyszy też płacz...

Andrzej: No, zgoda, ale właśnie dlatego to jest ważne, że nie jest powiedziane suchym tonem, tylko w spontanicznym wybuchu uczuć. To niezwykle silny komunikat o tym, co jest to dla mnie ważne i kto jest naprawdę dla mnie ważny. Chociaż czasami mam podejrzenia, że bardzo często w tym jest też poczucie krzywdy i lęk: Jeżeli on (ona) odejdzie to znak, że niewiele jestem wart.

Kasia: Ale też bardzo często się okazuje, że...

Andrzej: ...że żyją tu jakieś wielkie uczucia. I dopiero, kiedy mój partner zaistnieje, objawi się z tymi uczuciami, staje się dla mnie partnerem. Ale często, niestety, taki związek utkwi na rafie...

Kasia: Ja jestem zraniona, ty byłeś winny, albo: Jestem zraniony, a ty byłaś' winna.

Andrzej: No właśnie. Poczucie winy.

Kasia: Zostałem (zostałam) dla ciebie.

Andrzej: Ale zanim do tego dojdziemy, że zostałem, chcę powtórzyć: taka sytuacja to często objaw zamachu stanu. Ja - ten opuszczony - nagle zaczynam dyktować warunki i teraz ty będziesz czekać na moją decyzję. I taka sytuacja często trwa.

Kasia: Latami?

Andrzej: Nie wiem, czy latami, ale często trwa bardzo długo, bo wbrew pozorom przynosi dużo satysfakcji temu, kto był uciśniony lub miał poczucie uciśnienia. Przynosi mu poczucie władzy i kontroli, a partnerowi daje jakąś nadzieję, że związek będzie trwał. Pamiętam taką parę: kobieta żyła z kochankiem przez wiele lat. Kiedy się to wydało, mąż nie odszedł, lecz postanowił kontrolować każdy jej ruch, oddech. Musiała mu zdawać relację z tego, co robiła, minuta po minucie. Myślę, że była to rozpaczliwa próba zatrzymania partnera, ale też i wielka satysfakcja - Mogę z nią zrobić wszystko! I taka chwiejna równowaga może trwać. Wiele jest par, które żyją w takiej chwiejnej równowadze. No, ale jak zapadnie jakaś decyzja...

Kasia: Zapada decyzja, że zostajemy razem.

Andrzej: No, to pojawia się następne niebezpieczeństwo.

Kasia: Właśnie.

Andrzej: Niebezpieczeństwo życia w poczuciu winy.

Kasia: Jedno w poczuciu krzywdy, drugie w poczuciu winy. I to jeszcze najczęściej zamiennie, nie jest przypisane do jednej osoby.

Andrzej: Kiedy taka para przychodzi na terapię, niezwykle ważne jest, żeby oboje przyjęli, że zdrada jest złem. Za to, że ktoś zdradzał i nie mówił o tym, że mu jest źle, ma dostać po uszach. Natomiast oboje muszą przyjąć, że razem stworzyli sytuację, w której było miejsce na zdradę.

Kasia: Czyli wina za zdradę jest po jednej stronie, ale odpowiedzialność za to spoczywa na obojgu.

Andrzej: Wina jest oczywista. Natomiast odpowiedzialność za fakt, że doszło do tego, musi się stać wspólną sprawą. Wtedy dopiero jest szansa na uniknięcie pułapki poczucia winy i poczucia krzywdy. Zilustruję to przykładem: Para po przejściach idzie na imprezę. W pewnym momencie zdradzona żona mówi, że chce wracać do domu, bo źle się czuje. Mąż dobrze się bawi, więc prosi ją jeszcze o godzinkę. Ona na to: Myślałam, że po tym, co zaszło, okażesz mi odrobinę serca. Tak rozpoczyna się nowy rozdział życia tej pary, który prawdopodobnie zakończy się tak jak rozdział poprzedni. Jeżeli owa para to zrozumie, ma otwartą drogę ku lepszemu i z pomocą terapeuty (na przykład) związek może się stać bardziej satysfakcjonujący.

Kasia: Tu chyba trzeba zaznaczyć, że nie mówimy w ogóle o związkach patologicznych, takich, gdzie ludzie się bawią w kochanki czy kochanków i robią to świadomie, z premedytacją, żeby zranić partnera albo żeby sobie narcystycznie różne rzeczy pozałatwiać. Mówimy o związkach ludzi, którzy postanowili żyć uczciwie, których intencją było stworzenie dobrego stadła i coś im się omsknęło, coś walnęło.

Andrzej: Słuchaj, oni na ogół nie wiedzą, że są wpisani w pewien scenariusz, który często jest przekazywany z pokolenia na pokolenie.

Kasia: Produkowany z pokolenia na pokolenie? Chcesz mi powiedzieć, że jeżeli twój ojciec zdradzał, to ty też będziesz zdradzał?

Andrzej: Tak, jest duża szansa.

Kasia: Duża szansa... niestety.

Andrzej: Bo to jest sposób na radzenie sobie z kłopotami. Jest wiele rodzin, w których, na przykład, nie ma problemu z rozwodami. Jakiś kłopot - rozwodzimy się, nie ma sprawy. Wszyscy są porozwodzeni. Są jednak rodziny, w których nie ma możliwości rozwodu.

Kasia: No, nie ma: Bóg, honor, aż do śmierci.

Andrzej: To nie jest kwestia decyzji, tylko kwestia przekazu. W naszej rodzinie nie rozwodzimy się - kto ten przekaz naruszy, może zostać odrzucony, napiętnowany przez rodzinę. To jest dla mnie oczywiste.

Kasia: Dla mnie też jest oczywiste.

Andrzej: Ludzie spotykają się, chcą jak najlepiej, marzą o tym, żeby było jak najlepiej, tęsknią za tym, żeby było jak najlepiej, robią bardzo dużo, żeby było jak najlepiej i - paradoksalnie - wychodzi niedobrze, a oni nie zdają sobie sprawy z tego, że wprawdzie mają jakieś własne cele, ale są też wpisani w pewną grę.

Kasia: Od pokoleń.

Andrzej: Od pokoleń. Że są wpisani w pewien scenariusz, który się tworzy w rodzinach przez pokolenia z jednej strony, a również w pewien scenariusz, który tworzą ich nieuświadomione potrzeby i uczucia. I że one bardzo często grają w związkach pierwszoplanową rolę.

Kasia: Jeśli to nie jest uświadomione - to wszyscy jesteśmy na przegranej pozycji, prawda? Nic się nie zmieni, jeśli nagle ogłosimy wszem wobec: Mam taki skrypt, to moi przodkowie zaczęli tę zabawę! Wiem o tym! Już o tym wiem!

Andrzej: To trochę za bardzo katastroficzna wizja. Ludzie wynoszą ze swoich rodzin także dobre doświadczenia. Wprawdzie rodzice mogą okazywać uczucia przez karmienie, dyscyplinę, krytykę, ale jednak interesują się dziećmi, czują się one ważne i kochane. To potem procentuje w związkach. Wyciągamy także wnioski z własnych doświadczeń. Ważne jest, o czym mówiłem na wstępie, aby nasi partnerzy potrafili dostarczać nam jasnych informacji, czy dobrze, czy źle się czują z tym, co dla nich robimy, aby nie bali się konfrontacji, ostrych sądów, bliskości, czułości. Czasami jest tu jednak potrzebna terapia. Decydując się na terapię, przeważnie wchodzimy w związek emocjonalny z przygotowanym do tego profesjonalnie człowiekiem, który pomoże nam uświadomić sobie nasze potrzeby i uczucia, pojąć, jak doświadczenia z domu rodzinnego wpływają na nasze relacje z ludźmi, czego w nich unikamy, a czego pragniemy. Dlatego mówimy o terapii jako procesie pogłębiania świadomości, odzyskiwania wpływu na nasze zachowania i decyzje.

Kasia: No tak, ale to, co powiedziałeś o zdradzie, jest takie ostateczne, nie dające nadziei.

Andrzej: Nie mówię tak o zdradzie. Kasiu, nigdy nie jesteśmy całkowicie zdeterminowani doświadczeniami poprzednich pokoleń. Mamy dość duży margines wolności, zależnie od tego, jak oceniamy nasze potrzeby, uczucia i oczekiwania. Dlatego mówię o zdradzie jako o rozpaczliwym posunięciu, które czasami wprawdzie przebiega według scenariusza: Skorzystam, przecież nikt się nie dowie, ale przeważnie u jego podłoża leży pewien rodzaj narkotycznej potrzeby silnej dawki miłości, uznania, prestiżu. Więc kiedy nadarza się okazja zaspokojenia tego głodu, czasami hamulce nie wytrzymują.

Kasia: Ale to zdradzającego nie usprawiedliwia. Na czym wobec tego polega gra w kochanka lub kochankę? Wiesz, bo jako osoba winna zdrady, gram też jakąś rolę, to znaczy: zwracam na siebie uwagę, to o mnie się trzeba starać jeśli chcesz mnie zatrzymać.

Andrzej: Ale wchodzi w tę rolę nieświadomie. To nie jest tak, że ludzie zdradę przewidują.

Kasia: To jest kompletnie nieświadoma gra?

Andrzej: Powtarzam: ludzie zdradzając, nie opracowują scenariuszy, aczkolwiek nieraz można usłyszeć w rozmowach przyjaciółek czy przyjaciół taki tekst: Zdradź go (ją) i wtedy zobaczysz, co jest grane, albo: Jak on cię zdradził, to ty go zdradź i rachunki się wyrównają.

Kasia: To jest dosyć ryzykowny sposób. Bo tu już jest manipulacja na żywej tkance.

Andrzej: Bywa też, że ludzie się straszą zdradą, na przykład w sytuacjach, kiedy czują się niepewnie. Są różne subtelne sposoby uwodzenia na przyjęciu jakiejś innej kobiety, nie dlatego, że ona jest ładna, tylko żeby widział to mój partner.

Kasia: Oczywiście. Albo uwodzenie mężczyzny: Uważaj, nie jesteś jedyny.

Andrzej: Trzymanie w ryzach.

Kasia: Trzymanie w ryzach związku opłaca się?

Andrzej: Nie.

Kasia: Nie opłaca się żadna gra w związku.

Andrzej: Ale, oczywiście, cały czas gramy, bo ciągle się usiłujemy jakoś lepiej przedstawić. Myślę, że nie da się ze związku wyeliminować różnych gier.

Kasia: No, nie da się, ale warto grać w to, co przynosi jakiegoś szlema i przyjemność, a nie katorgę. Więc skończyliśmy z kochankami?

Andrzej: Na razie.

Kasia: To mamy rozmowę pod tytułem:

a nie mówiłam, bo ty nigdy,
bo ty zawsze

Andrzej: No, to są słowa klucze do kłótni. Można naszym czytelnikom je polecić, jeśli chcą się pokłócić.

Kasia: Czyli jeśli chcesz się pokłócić, używaj bardzo często tych zwrotów i dodatkowo: Gdybyś mnie posłuchał. Wiedziałem, że tak będzie.

Andrzej: To są klucze do kłótni, klucze do wojny.

Kasia: Do wojny czy do kłótni? Bo to różnica. Wojna nie może być twórcza, kłótnia twoim zdaniem tak.

Andrzej: Raczej do wojny.

Kasia: Co ja ci przekazuję, gdy mówię: Bo ty nigdy...

Andrzej: Przede wszystkim zajmujesz pozycję wyższą, wiesz lepiej. W psychologii jest takie powiedzenie, że kto kontroluje metakomunikację, ten ma władzę, czyli, mówiąc po ludzku, kto potrafi rozmawiać o rozmowie, ten kontroluje przebieg komunikacji.

Kasia: Czyli: Nie będę cię słuchała, jak będziesz mówił do mnie takim tonem!

Andrzej: To jest dokładnie sytuacja, kiedy przechodzę z pozycji rozmowy merytorycznej, na przykład o wyjeździe na wakacje albo o sadzeniu pomidorów, na poziom omawiania tego, w jaki sposób mówisz. I w tym momencie przejmuję władzę w rozmowie.

Kasia: Dajmy przykład. Więc już wspomniane: Nie mów do mnie takim tonem.

Andrzej: Jak śmiesz mówić do mnie takim tonem.

Kasia: Albo: Jak będziesz spokojnie umiał porozmawiać, to pogadamy.

Andrzej: Czyli to my definiujemy wtedy warunki rozmowy, my kontrolujemy jej przebieg, czyli mamy władzę, czyli decydujemy, o czym będzie się rozmawiać. To musi budzić złość, i to budzi złość w partnerze. On dąży do jakiejś rozmowy, a tu się nadziewa na taką rafę, która go zmusza do uznawania autorytetu partnera. Partner decyduje, jak będzie rozmowa przebiegać. Tak więc bardzo często, kiedy partnerzy są w konflikcie, przestają rozmawiać o meritum, a zaczynają rozmawiać o tym, „jak śmiesz”. I w ten sposób panują nad sytuacją i partnerem.

Kasia: Dobra. Jesteśmy w konflikcie, ustalamy sprawę naszego wyjazdu na wakacje. Ty mówisz: Jedziemy na łódkę. Ja, czyli twoja żona, mówię: Wiedziałam, że tak będzie.

Andrzej: To jest zaproszenie do kłótni.

Kasia: Ty mówisz: Ja też wiedziałem, że tak będzie, i wiesz, że dla mnie najważniejszy jest wyjazd na Mazury. Na co ja mówię: Ty zawsze mi mówisz, co jest dla ciebie najważniejsze, a nigdy nie myślisz o tym, co jest dla mnie najważniejsze.

Andrzej: No, właśnie klasycznie przechodzisz na płaszczyznę meta, czyli rozmowy o rozmowie. To, gdzie pojedziemy, odstawiasz na bok...

Kasia: Już przeszłam? W tym momencie?

Andrzej: Tak. I karcisz mnie za sposób, w jaki usiłuję ci coś zakomunikować, a jest on dla ciebie bolesny, nie do przyjęcia.

Kasia: Dobrze. I co ty na to?

Andrzej: Ja spróbowałbym jakoś wrócić do poziomu merytorycznego, na przykład mówiąc tak: Jeżeli zamierzasz mnie jakoś denerwować czy złościć, to jesteś na dobrej drodze, ale ważniejsze dla mnie jest ustalenie, gdzie pojedziemy na wakacje.

Kasia: A ja: Przecież już ustaliłeś, gdzie pojedziemy na wakacje.

Andrzej: Na to ja: Ale mam ochotę z tobą o tym porozmawiać, chociaż przyznaję, że bardzo by mi pasowały Mazury.

Kasia: A ja znowu: A mnie góry.

Andrzej: To mamy kłopot. Możemy teraz rozmowę odłożyć na jakiś czas, żeby sobie każde przemyślało sprawę, ja mogę...

Kasia: Możesz powiedzieć: To ty jedź w góry, ja jadę na Mazury.

Andrzej: Dobrze, może być i tak, nie ma w tym nic złego. Jeśli ludzie nie grają Mazurami i górami w „moje lepsze”, to wtedy nie ma w takim postawieniu sprawy nic złego. Ale również mogę powiedzieć: Dobrze, zrobię to dla ciebie, bo chcę, żebyś była zadowolona. W tym roku pojedziemy w góry, bo sprawia mi przyjemność to, że mogę to dla ciebie zrobić.

Kasia: Nie grasz wtedy, nie zaspokajasz swoich potrzeb, które mają źródło w twoim nieszczęśliwym dzieciństwie, i nie chcesz w ten sposób spełnić oczekiwań swojej matki z przeszłości?

Andrzej: Wykazuję się, że tak powiem, pewną dorosłością, którą można by określić jako zgoda na odroczenie nagrody. Kasia: Co to znaczy?

Andrzej: To znaczy, że dostrzegam potrzeby mojej partnerki, nie toczę z nią wojny i sprawia mi przyjemność zaspokajanie jej potrzeb. Często wtedy okazuje się, że nagrodą jest nie tyle poczucie ważności, płynące z natychmiastowego wprowadzenia mojego planu w życie, ile radość partnera, jego wdzięczność, czasami nawet wzruszenie. Umieć poczekać na to, co dla mnie ważne - to duża umiejętność.

Kasia: I jesteś w stanie zrezygnować z Mazur?

Andrzej: Tak. Jeżeli nie prowadzę z moim partnerem wojny lub nie prowadzę jakiejś gry w rodzaju „czyje lepsze” lub „czyje na wierzchu”, powtarzam.

Kasia: Dobrze, ale ty, Andrzej Wiśniewski, jesteś osobą świadomą.

Andrzej: Nie, ja też prowadzę z moją żoną różne gry, ale jeszcze raz chcę podkreślić to, co jest tutaj ważne: jeżeli decydujesz się zrobić coś dla swojego partnera, to powiedz mu to otwarcie.

Kasia: Pojadę z tobą w góry, zrobię to dla ciebie.

Andrzej: Tak. Bardzo często wtedy partner powie: Bez łaski.

Kasia: No, do tego chciałam właśnie przejść.

Andrzej: Wtedy należy powiedzieć swojemu partnerowi: Masz iść na terapię, jeśli traktujesz to jako łaskę. Ja chcę to dla ciebie zrobić.

Kasia: Tak, bo ty się teraz chcesz okazać taki szlachetny, udajesz, że ci zależy na mnie, podczas gdy zawsze chciałeś jechać na Mazury i ja przez ostatnie dziesięć lat się na to zgadzałam.

Andrzej: Kasiu, jeżeli pada taki tekst, to znaczy, że to małżeństwo od dawna jest już w kryzysie. Natomiast jeżeli facet dalej chce, to mówi: Rozumiem, że może masz przykre doświadczenia z naszych rozmów. Być może, że ciągnąłem cię na te Mazury wbrew twojej woli...

Kasia: ...ale też nigdy mi nie powiedziałaś jasno, czego chcesz.

Andrzej: ... i tym razem naprawdę chcę z tobą pojechać w góry, zależy mi na tym, żeby z tobą być, więc jedziemy w góry i nie będę się tam nudził. I wypraszam sobie, żebyś w ten sposób traktowała moje dobre intencje.

Kasia: I wtedy, jeśli ja dalej ciągnę to bo ty nigdy... to idę na terapię. Ale czasami ludzie świadomi używają słów bo ty nigdy, bo ty zawsze, to się im wymyka. Ty nie wiedziałeś, kto u ciebie okna myje przez dwadzieścia lat i twoja żona miałaby święte prawo powiedzieć: Bo ty nigdy mnie nie zapytałeś, kto myje okna.

Andrzej: Mówię szczerze: używam też takich słów w różnych zapamiętaniach. Wtedy gdy czuję się skrzywdzony, niesprawiedliwie potraktowany, pominięty; jestem jednak uczulony na ich destrukcyjną siłę i próbuję wycofać się rakiem mówiąc: Wiem, że nie zawsze...

Kasia: Ale zanim wycofasz się rakiem, to partnerka szczęśliwa nie jest, co?

Andrzej: Takie słowa zawsze budzą złość. Warto to sobie uświadomić, poinformować partnera, że jeżeli chce ci wmówić, że zawsze realizujesz tylko swoje plany, to mówi nieprawdę, która uniemożliwia porozumienie.

Kasia: Więc ucinasz rozmowę, komunikując partnerowi, co czujesz, a potem wracasz do meritum, czyli góry czy Mazury.

Andrzej: No, bo gdybym na to Bez łaski, odpowiedział: Zrozum, że ja ci nie robię żadnej łaski, tobym mógł usłyszeć: Tak, nie robisz, ale wtedy, pamiętasz, pojechałeś i tylko narzekałeś. To się zdarza, ludzie zmuszeni do czegoś tak się zachowują - manifestują niezadowolenie. Ale jeżeli potrafię powiedzieć: Jadę w góry dla ciebie, mimo że mi to jakoś nie pasuje do końca, podejmuję decyzję świadomie, to nie wolno mi manifestować w górach grymasów, humorków, fochów.

Kasia: Nie wolno strzelać fochów?

Andrzej: Nie, bo ty masz prawo mi powiedzieć: Słuchaj, podjąłeś decyzję i nie chcę widzieć takiej gęby. Nie chcesz, żeby partner wyglądał jak twój wyrzut sumienia, bo podjął decyzję nie do końca zgodną z jego chęciami.

Kasia: No, bo gdy strzela fochy, jesteśmy o krok od zwłok. Zobacz, co dla ciebie zrobiłem, tak się męczę w tych górach. Czyli dalej pogrywa. Czyli to nie jest decyzja, tylko gwałt jakiś ktoś sobie zadał. Albo partner sam sobie, albo partnerce. Ale porozmawiajmy jeszcze chwilę

o metakomunikacji

ponieważ to jest bardzo ważna rzecz i bardzo mało się o tym mówi. O kontrolowaniu komunikacji, z którego często sobie nie zdajemy sprawy, a której celem jest skarcić partnera. Skarcić i zdołować.

Andrzej: Przede wszystkim osiągnąć przewagę i kontrolować dalszy przebieg rozmowy. Na przykład nie słuchać przykrych rzeczy, które partner ma mi do powiedzenia, tylko co rusz zaznaczać, żeby był grzeczny. No bo jeżeli mówisz do mnie: Mam do ciebie pretensje, że zrobiłeś to i to, a ja na to: Proszę nie mówić do mnie takim tonem, to w ten sposób mogę się zabezpieczyć, że nie usłyszę, o co masz do mnie pretensje. To jest bardzo często stosowana kwestia. W dodatku zyskuję pewną przewagę, bo to ja będę decydował, o czym będziemy rozmawiać, ja będę tego pilnował.

Kasia: A jeśli powiem: Me będziesz mi dyktował, kiedy i jak mam mówić o tym, że jestem na ciebie wściekła. Czy przejęłam kontrolę?

Andrzej: Nie. Ty wchodzisz na ten sam poziom. Teraz zaczyna się rozmowa na zasadzie „a będę, a nie będziesz”, czyli znowu „czyje lepsze”, ale już na poziomie walki o próbę kontroli. Każde z nas usiłuje osiągnąć przewagę na poziomie metakomunikacji.

Kasia: Czy zerwanie rozmowy jest wobec tego metakomunikacją?

Andrzej: W jakimś sensie tak, bo to jest komunikat, który znaczy: Me ze mną te numery, Brunner, odchodzę! Ale to, co mi tu prezentowałaś przed chwilą, to jest sytuacja, kiedy się spieramy na poziomie metakomunikacji, kto osiągnie przewagę i kontrolę, natomiast meritum, czyli twoje pretensje do mnie, nadal nie są ujawnione. Dopóki będziemy się spierać, nie usłyszymy nic o wzajemnych pretensjach

Kasia: Jeżeli wchodzimy na poziom metakomunikacji, to małe są szanse, że sobie przypomnimy, o co chodziło.

Andrzej: Najczęściej doprowadza to do dużej zajadłości. To zwłaszcza wtedy się używa takich słów, jak: bo ty zawsze, bo ty nigdy. Psychologowie, którzy się zajmują komunikacją, mają na to różne określenia. Ale na ogół rzecz w tym, że tego rodzaju rozmowy chronią nas przed usłyszeniem jakiejś prawdy, prawdy partnera o nas, oczywiście. Powtarzam: kiedy boję się usłyszeć, jak mój partner ocenia moje zachowanie, przenoszę rozmowę...

Kasia: ...na inny poziom. Karcę go, przywołuję do porządku, tłumaczę mu, kto tu jest ważniejszy.

Andrzej: Właśnie. Wchodzę jakby w rolę rodzica i usiłuję mojego partnera umieścić w roli dziecka. I jeżeli partner reaguje tekstem: Nie będziesz mi dyktował, kiedy... i ty w to wchodzisz, toczy się wojna.

Kasia: I w ten sposób ludzie, wycieńczeni po dwóch godzinach spierania się o jakieś bardzo ważne rzeczy, w ogóle nie wiedzą, o co chodzi, bo tylko walczą.

Andrzej: Wet za wet. Rodzi się potężna złość i jakby nagrodą dla silniejszej strony takiej rozmowy staje się zniszczenie partnera. Doprowadzenie go do jakiejś skrajnej sytuacji, np. płaczu, sytuacji, w której partner nie istnieje.

Kasia: No, dobrze, partnerka zaczyna płakać i wtedy słyszy: Mam już dość twojej histerii.

Andrzej: To się nazywa dolewanie oliwy do ognia. Powstaje pewien rodzaj zacietrzewienia -chodzi o upokorzenie, a nawet niszczenie psychiczne partnera.

Kasia: Z tobą nie można rozmawiać...

Andrzej: W języku psychologii znaczy to, że partner w zapamiętaniu nie potrafi odczytać komunikatu, który brzmi: Mam dosyć, czuję się bezradna.

Kasia: No, on korzysta z tej bezradności, pokazuje swoją siłę...

Andrzej: Rozmowa w sensie psychologicznym to nie jest tylko mówienie, lecz to jest też komunikowanie za pomocą ciała, za pomocą łez, za pomocą gestów. Czyli jak ktoś zaczyna płakać, to komunikuje, że jest mu smutno, ciężko, że jest bezradny. I teraz można powiedzieć: No, przepraszam, że doszliśmy do takiego momentu, coś musimy z tym zrobić, bo ty jesteś wykończona i ja się czuję strasznie, albo: Odłóżmy to, bośmy się zapędzili. Czyli można wrócić do poziomu rozmowy merytorycznej. Jest szansa. Ale jeżeli ty zaczynasz płakać, a ja mówię: Bo ty zawsze... no to przede wszystkim pokazuję, co jest ważne dla mnie: raczej odreagowanie złości niż pomyślne rozwiązanie kryzysu. Czasami mogę to robić, pozorując dbałość o partnera, zawsze jednak jest to karanie i upokarzanie.

Kasia: I ja ci wtedy mówię, że mam cię powyżej uszu, ciebie, twojej władzy, twojego rządzenia, jak chcesz, to zostań prezydentem, olewam to.

Andrzej: Jak tak mówisz, to jest jeszcze w porządku, bo mówisz otwarcie to, czego masz dosyć, komunikujesz jasno. Ja mogę coś z tym zrobić.

Kasia: A co jest nie w porządku?

Andrzej: Jeśli się zamkniesz z tymi uczuciami, przestaniesz się na tydzień odzywać i powiesz sobie w duchu: Teraz ja cię ukarzę, będziesz się musiał domyślać, co się ze mną dzieje. Albo zastosujesz jakiś manewr w rodzaju tych, że jak idziemy za dwa dni na imieniny do znajomych, to zaczynasz tam podrywać jakiegoś faceta. Czyli zaczynasz jakby nie wprost wyrażać swoją złość i mnie karać. No i jesteśmy na drodze do piekła. Psychologowie by powiedzieli, że zaczynamy się porozumiewać przez objawy.

Kasia: Objawy czego? Choroby?

Andrzej: Objawy to zachowania, które nie wprost sygnalizują jakieś problemy natury emocjonalnej. Ból głowy może być objawem niedotlenienia, ale również konfliktu wewnętrznego, gdy na przykład chcemy czegoś i się tego boimy. Podobną rolę w wyrażaniu nie wprost złości może pełnić milczenie lub manipulacyjne podrywanie jakiegoś faceta u cioci na imieninach.

Kasia: Więc to jest objaw...

Andrzej: Jest to objaw jakiegoś wewnętrznego problemu czy konfliktu, powtarzam. Chcesz mi przez to coś udowodnić, zakomunikować coś, czego się boisz powiedzieć, lub skazać mnie na torturę domyślania się, o co ci chodzi.

Kasia: Porozumiewamy się więc przez objawy.

Andrzej: Tak. Tak to nazywają psychologowie.

Kasia: A, to ładna zabawa.

Andrzej: Może to być ból głowy. Komunikujesz coś wtedy partnerowi, na przykład, że cię niszczy.

Kasia: A nic nie mówię. Boli mnie głowa.

Andrzej: Nie mówisz: Jestem wściekła na ciebie.

Kasia: Jestem przez ciebie wściekła.

Andrzej: Nie, nie przez ciebie. To byłaby dalej gra. Jestem wściekła na ciebie, na to konkretnie, co robisz czy mówisz.

Kasia: A, czyli przez ciebie płaczę.

Andrzej: Nie, płaczesz dlatego, że jest ci smutno.

Kasia: Dobra, płaczę dlatego, że jest mi smutno. Więc nie mogę powiedzieć, że przez ciebie płaczę, bo wtedy cię wpędzam w poczucie winy i komunikuję ci: Zobacz, do czego mnie doprowadziłeś.

Andrzej: Płaczę, bo jest mi smutno, a smutno mi dlatego, że zrobiłeś to i to, a ja tego nie chcę. To byłby właściwy komunikat. Komunikat: Płaczę przez ciebie, jest klasycznym przykładem komunikatu obwiniającego, nie partnerskiego, bo...

Kasia: ...bo ja cię wpędzam w poczucie winy.

Andrzej: Jesteś dzieckiem i mówisz: Zobacz, co mi zrobiłeś. Ty - ten silny, mocny, dorosły, nieczuły, wstrętny, nie rozumiejący - zobacz, co mi zrobiłeś, jak mnie ukrzywdziłeś.

Kasia: No dobra, i co ty na to?

Andrzej: Przeważnie to budzi złość, bo poczucie winy budzi złość.

Kasia: A ja płacząc, oczekuję twojego współczucia, oczekuję, żebyś mnie przytulił, oczekuję, żebyś mi powiedział...

Andrzej:... żebym powiedział: Zostawmy tę wojnę. Jest mi ciężko, smutno, nie rozumiem gdzieśmy się zagonili. Więc przychodzę do ciebie, siadam obok ciebie, przytulam cię i jest w porządku. Ale jeżeli mówisz: Przez ciebie płaczę, to robisz mi duże kuku. Bo ja wiem, że nie przeze mnie, bo w tej rozmowie, którą prowadziliśmy, ty również doprowadziłaś swoimi różnymi tekstami do tego, że ja się źle czuję. Więc owo przez ciebie to jest zaproszenie do dalszej wojny. Tylko tym razem z innej pozycji, z pozycji osoby biednej i pokrzywdzonej. Oczywiście nie mówimy o sytuacjach, kiedy ktoś kogoś ewidentnie czymś skrzywdził. Ale w rozmowie o wakacjach, którą tu prowadziliśmy, tego nie było, krzywda była obustronna.

Kasia: Dobrze, Andrzeju. To z metarozmową się rozprawiliśmy? Może by przytoczyć jeszcze parę przykładów, bo to byłoby ciekawe.

Andrzej: Oto przykład, zresztą trochę śmieszny i trochę straszny: Przyszedł kiedyś do mnie ojciec z synem i ten syn dał mu już tak ostro popalić - taki zbuntowany nastolatek - że ojciec, wściekły, zaperzył się do ostateczności w trakcie tej rozmowy i mówi: Milcz, jak do mnie mówisz. Tak pragnął uchronić się przed raniącymi jego godność komunikatami syna.

Kasia: Uśmialiście się?

Andrzej: No, wszyscy zaczęli się śmiać. Na szczęście. Bo takie powiedzenie to komunikat o wielkiej bezradności. Na szczęście zaczęliśmy się śmiać i udało się. Oprzytomnieli, nie pozostali na poziomie walki.

Kasia: No, ale my upieramy się przy walce w naszym życiu bardzo często. Jak słucha się czasami, co mówią ludzie siedzący w tramwaju obok...

Andrzej: ...co mówią na przykład rodzice do dzieci. To słynne: Milcz, jak do mnie mówisz, albo: Co wolno wojewodzie, to nie tobie woziwodzie, albo: Dzieci i ryby głosu nie mają, to nic innego, jak przenoszenie rozmowy na poziom meta. A to znaczy w gruncie rzeczy, że odmawiamy naszym dzieciom partnerstwa na jedynym możliwym poziomie partnerstwa między rodzicami a dziećmi, mianowicie na poziomie przeżywanych uczuć. To jest jedyne partnerstwo, jakie mamy z naszymi dziećmi: że przeżywamy takie same uczucia jak dzieci. Naszego doświadczenia i wiedzy o życiu nie możemy w ogóle porównywać z doświadczeniem dzieci - tylko uczucia są tu porównywalne.

Kasia: Uczucia mamy te same, a tak często o tym zapominamy i ranimy nasze dzieci do żywego, głupcy.

Andrzej: Tak. I kiedy mówię: Milcz, jak do mnie mówisz, to znaczy, że mówię po prostu: Me mów mi o tym, co przeżywasz. Okazja do porozumienia się z dzieckiem przepada.

Kasia: A teraz weźmy się za

strzelanie fochów

czyli specjalność dorosłych.

Andrzej: No, specjalistami od strojenia fochów, czyli gniewania się, obrażania się, komunikowania swoich uczuć nie wprost, lecz za pomocą gestów, min, wycofywania się z kontaktu, są dzieci. Ale z dużym spokojem można powiedzieć, że dorośli strzelają fochy dużo łatwiej niż dzieci, bo dzieci robią to tylko wtedy, kiedy dorośli zachowują się w sposób nieodpowiedzialny, kiedy nie mogą wyrazić wprost różnych rzeczy, bo rodzice im na to nie pozwalają. Natomiast dorośli stroją fochy właściwie ciągle. No, na przykład (tekst z gabinetu): Chcę ci powiedzieć, że nie jestem zadowolona z tego, że wszystkie sprawy domowe spadły na moją głowę - mówi kobieta. Mężczyzna na to: To co, to znaczy, że ja nic nie robię? Kobieta przestaje rozmawiać. Odwraca się. Cisza.

Kasia: To chcesz powiedzieć, że mój partner wczoraj strzelił focha (ja mu to powiem), bo on chciał powiesić obrazeczek bliżej zegara, ja chciałam bliżej szafki, no i z mamusią ustaliłyśmy, że jednak bliżej zegara będzie ładniej wyglądał ten duży. Więc on powiedział: W ogóle już nie będę patrzył ani radził, tylko wbiję gwóźdź. Strzelił focha. Ale powiesił obrazek.

Andrzej: No, myślę, że było mu bardzo trudno, bo jak znalazłaś sojusznika w swojej mamie, to...

Kasia: To był taki nieszkodliwy foch.

Andrzej: Pewnie tak. Ale jako przykład - bardzo dobry.

Kasia: No to coś jeszcze mamy z fochów?

Andrzej: Mężczyźni strzelają fochy w ten sposób, że się upijają, nie jedzą, nie odzywają się, zajmują się starym samochodem, czyli wycofują się z kontaktu. Na przykład leżą trzy dni pod jakimś starym trupem i na pytanie żony:

Czy przyjdziesz na obiad? Odpowiadają: Jak skończę, bo na weekendzik toby się chętnie pojechało.

Kasia: To jest strzelenie focha?

Andrzej: Właśnie.

Kasia: Kobiety rzadziej strzelają fochy.

Andrzej: No, to ciekawe, ale i ja myślę, że to prawda.

Kasia: Nie żeby kobiety były święte, mają inne sposoby dokuczania partnerowi, ale rzadziej strzelają fochy.

Andrzej: Chociaż w obiegowej opinii społecznej to kobiety częściej się foszą.

Kasia: Rzadziej. Kobieta potrafi się odgrażać, powiedzieć: Nie smakuje ci? Już nigdy w życiu nie zrobię ci nic do jedzenia. To trwa do kolacji.

Andrzej: No, albo też zamyka się w sobie.

Kasia: Ja nie.

Andrzej: Wielu dorosłych stroi fochy ciągle, a niektórzy, zaryzykowałbym twierdzenie, całe życie konstruują według scenariusza focha. Na przykład manifestują ciągłe niezadowolenie ze wszystkiego.

Kasia: Bo co? Wtedy czują się bardziej ważni?

Andrzej: Nie, mają z tego profit: partnerzy usiłują im pokazać, że nie wszystko jest nieatrakcyjne, a więc krążą wokół nich.

Kasia: Jestem niezadowolona, a ty się teraz staraj mnie zadowolić, bo przecież widzisz, co mi zrobiłeś.

Andrzej: Albo: Gniewam się i twoim zadaniem jest mnie przeprosić, w dodatku musisz przeprosić tak, żeby to do mnie trafiło. Mam wtedy pełną władzę nad tobą.

Kasia: Czyli udaję, że jest wszystko w porządku, ale ty wiesz, że jestem obrażona. Dostaje od ciebie kwiaty, ale to mało. Dostaję od ciebie kwiaty i prezent, ale to mało. Dostaję od ciebie wycieczkę do Grecji, ale to mało. Ciągle jestem niezadowolona. No to, Andrzejku, ty mnie rzucasz po prostu!

Andrzej: No, może jakiś w miarę mądry facet by tak zrobił, ale tu się rozpoczyna pewna gra.

Kasia: Aha! Temu facetowi zależy.

Andrzej: Właśnie. I ten facet w to wchodzi, coraz bardziej mu zależy, gra się rozwija. A niektórzy, powtarzam, są w taką grę wpisani, niekoniecznie jest to związane z jakimś konkretnym zdarzeniem. Po prostu manifestują ciągłe niezadowolenie ze wszystkiego wokół. Ustrój niedobry, ludzie niedobrzy, wredni, pogoda do niczego, samochody zawodne, pieniędzy nie ma, szczęście nie istnieje. A zadanie świata to przekonywać ich, że jest inaczej.

Kasia: Więc należy ulżyć takiemu człowiekowi i powiedzieć: Tak, tak, ludzie są fatalni.

Andrzej: Nie, przeciwnie. Wszyscy mają jakoś krążyć wokół niego i zapewniać, że jest inaczej. Powtarzam: taki totalny foch daje pewien frukt, bonusik: ludzie się mną interesują.

Kasia: No, ta osoba ma bonusik, ale jej otoczenie jest biedne...

Andrzej: Mogą się zdarzyć w jej otoczeniu tacy, którzy to lubią. Na przykład ktoś, kto chce pokazać, że jest wspaniały, że potrafi, że jest silny, że jest przewodnikiem w życiu, że wie...

Kasia: Rozumiem. Dzięki mnie zobaczysz świat w innych kolorach...

Andrzej: Właśnie.

Kasia: I ten ktoś będzie mnie dlatego kochał; będzie moją Beatrycze w tym piekle.

Andrzej: Nie, nawet niekoniecznie tak. Po co aż tak. Wystarczy, że występuje w roli przewodnika, który będzie ci pokazywał, że w świecie jest jednak coś ważnego. A twoim zadaniem jest ciągle przeczyć, żeby mógł ciągle pokazywać.

Kasia: To bardzo ładnie się zaspokajają...

Andrzej: No, przez jakiś czas.

Kasia: I gdzie tu frustracja?

Andrzej: Frustracja jest ciągła.

Kasia: Bo ja się nigdy nie zadowolę i on mnie nie zadowoli, bo nie przekona mnie w końcu: tak, ten świat jest piękny, ludzie są zdrowi, samochodem można jeździć, ale na przejściu dla pieszych cię nie potrąci. A jak przekona, to odejdzie, poszuka sobie następnego partnera fochomana.

Andrzej: To się zdarza, często się to zdarza. Bardzo wielu jest mężczyzn-opiekunów, których jedynym marzeniem jest znaleźć taką kobietę, którą trzeba się opiekować. Jako partnerzy słodkich niezaradnych biedulek - jak to się mówi -udowadniają sobie, że są męscy i zaradni.

Kasia: Ale przecież każdy mężczyzna - z moich obserwacji to wynika - lubi się czuć potrzebny.

Andrzej: Każdy się lubi czuć potrzebny.

Kasia: Kobieta też.

Andrzej: No, tak.

Kasia: Niekoniecznie użyta, ale potrzebna.

Andrzej: W tym, o czym teraz rozmawiamy, jesteśmy bardzo bliscy słowa „używać kogoś”. To znaczy, nie ujawniając naszych potrzeb, wymuszać na partnerze, aby je zaspakajał. W ten sposób odbieramy mu wolność wyboru, a siebie pozbawiamy możliwości przyjęcia od niego czegoś, co mogłoby być darem, radością, a staje się przez to wymuszanie obowiązkiem i zmęczeniem.

Kasia: Właśnie. A ja nie chcę być używana, natomiast chcę być potrzebna, nie chcę być upokorzona, ale mogę być pokorna.

Andrzej: Żebyśmy nie wylali dziecka z kąpielą. Mówimy tutaj o pewnych strategiach, stosowanych wtedy, kiedy ludzie boją się wyrażać wprost swoje potrzeby, ponieważ boją się odrzucenia. A to, co powiedziałaś, to piękny tekst -mówi, czym się różni postawa lękowa od dojrzałości.

Kasia: No, ale śmiem twierdzić, że potrzebą faceta lub kobiety strzelających fochy wcale nie jest to, żeby ktoś orbitował dookoła nich, tylko potrzeba dużo głębsza...

Andrzej: A koło kogo się orbituje? Koło kogoś ważnego.

Kasia: No, ale to jest strategia podświadoma.

Andrzej: Tak, motywy są podświadome. Ludzie nie uświadamiają sobie, że za tym, co nazywamy fochami, jest ukryta głęboka potrzeba bycia ważnym.

Kasia: To jest najważniejsze dla fochomana. Boi się, że kiedy się zacznie radować i przestanie strzelać fochy, nagle całe zainteresowanie świata lub partnera przeniesie się gdzie indziej i zostanie z ręką w nocniku.

Andrzej: Otóż to. To jest ten lęk.

Kasia:... i nie będzie się cieszyć, że świat jest piękny.

Andrzej: Wśród fochów, jak już jesteśmy przy tym temacie, najważniejszy chyba foch polega na tym, że ludzie zrywają komunikację, przestają mówić. Znam takie pary, które potrafiły przez półtora roku ze sobą nie rozmawiać w efekcie jakiegoś konfliktu.

Kasia: Ale były ze sobą.

Andrzej: Tak, były. I to był jakiś koszmar, stężenie złości, nienawiści.

Kasia: No, dobrze, Andrzej, ale co im to dawało?

Andrzej: Myślę, że satysfakcję.

Kasia: Takie: Ja cię przetrzymam?

Andrzej: Tak.

Kasia: I to wystarczy, żeby żyć i być w związku?

Andrzej: Kochana, bardzo często bywa tak, że związek trwa tylko dzięki takiej satysfakcji -Nie dam się!

Kasia: Ale to jest przecież satysfakcja skierowana...

Andrzej:... przeciwko samemu sobie. Zapłacę każdą cenę, nawet gdybym musiał (musiała) iść na operację perforacji stawów żuchwowych, tak mi się ze złości zacisną szczęki, ale się nie dam. Staje się to sensem życia. Oczywiście, ludzie sobie tego nie uświadamiają do końca, ale wiedzą jedno: Nie mogę się dać! I tkwią w takim zazębieniu.

Kasia: No, ale to: Me mogę się dać, ma jakieś źródło w przeszłości. Nie mogli się dać kiedyś komuś, być może.

Andrzej: Oczywiście, że tak.

Kasia: I nie ma dla nich ratunku, tylko terapia.

Andrzej: Tu tak. Zdecydowanie.

Kasia: A gdzie nie? Żyjemy tak, pogrywamy sobie pogodnie, i raptem czytając książkę, trafiamy na jakieś stwierdzenie i myślimy: O, to o mnie! Ale w następnej linijce stoi: Idź na terapię albo Strzel sobie w łeb, albo Nie nadajesz się do życia w związku.

Andrzej: Wiesz, można powiedzieć, że do każdego związku wnosimy pewne

wiano

czyli jakiś sposób bycia z drugim człowiekiem. Ten sposób bycia jest ukształtowany w relacjach z ważnymi dla nas osobami w dzieciństwie. Wchodząc w związek, jesteśmy albo głęboko zaburzeni, albo średnio, albo mało, w zależności od tego, jak wyglądały te relacje. Czyli wnosimy w związek pewnego rodzaju sposoby fałszowania świata, to znaczy widzenia go poprzez nasze głody i niezaspokojone potrzeby. Bo jeżeli pragnę, żeby się ktoś mną zaopiekował, to na przykład psychopatyczny facet, który narzuca swoją wolę, może być widziany jako mąż opatrznościowy. A dla drugiej osoby, która jest dojrzała, samodzielna i daleko jej do takich potrzeb, taki facet od razu wygląda na chłodnego draba.

Kasia: Czyli ten sam mężczyzna jest dwiema innymi postaciami dla dwóch różnych kobiet, w zależności od tego, jak zaspokojone są ich potrzeby?

Andrzej: Oczywiście. Psychologowie powiedzieliby, że znaczenie pewnych faktów psychicznych jest zależne tylko i wyłącznie od kontekstu. Że tylko poprzez mapę naszych potrzeb i doświadczeń widzimy, jak wygląda ten człowiek dla nas. Mówię ci, że dla jednej kobiety taki facet może być ratunkiem w morzu lęku i niepewności, a dla drugiej próbującym ją zdominować tyranem.

Kasia: Ale czy to znaczy, że związek tej pierwszej kobiety z owym mężem opatrznościowym będzie udany, czy niekoniecznie?

Andrzej: Niekoniecznie. Może dostarczać bardzo ciężkich frustracji. Przemoc, dominacja, władza nie dają poczucia bezpieczeństwa, nie zaspokajają potrzeby bliskości. Dają raczej poczucie, że przynależymy do kogoś, że ktoś nas ma. To jest namiastka bliskości i miłości.

Kasia: Ale żadna kobieta nie marzy o frustracji.

Andrzej: Wszystkie marzą o książętach na białym koniu, ale jak ci książęta przyjeżdżają, to kobiety uciekają. Kobiety uciekają.

Kasia: Bo co? Bo będą kochane? Zaopiekowane? Bo nie będą wiedziały, co robić? Bo będą dopatrywać się w słowie „kocham cię”...

Andrzej: Wszystkie tęsknią za bliskością, akceptacją, miłością, spokojem i ciepłem.

Kasia: Tak.

Andrzej: To są wasze marzenia.

Kasia: Nasze marzenia. Całkowicie normalne.

Andrzej: I one się ziszczą tylko tym osobom, które były kochane, akceptowane, lubiane w życiu albo włożyły dużo pracy w to, żeby siebie zobaczyć...

Kasia: ...żeby zrobić porządek ze sobą. Dopuścić, że owszem, nie byłam kochana, nie byłam akceptowana, nie miałam poczucia bliskości, wiem, że to jest mój deficyt, ale mam się nie nabierać na erzac, tylko spróbować odnaleźć to w sobie, i wtedy znajdę również partnera, który będzie to dążenie wspierał.

Andrzej: Tak, ale jeśli nie zrobisz porządku ze sobą, a nie miałaś tego w życiu, to nie pomoże...

Kasia: ...stado książąt na białym koniu.

Andrzej: Nawet jak przyjeżdża taki, możesz go w ogóle nie zauważyć, choćby się nad tobą pochylał.

Kasia: Za cholerę. Zawsze wydłubię tego skurczybyka, który tam gdzieś stoi obok białego konia z księciem w siodle.

Andrzej: Tak. Właśnie tak. Albo uciekniesz, bo to, co oferuje ci książę, czyli te marzenia, wydaje ci się nieprawdziwe, wręcz groźne.

Kasia: Groźne? Dlaczego?

Andrzej: Bo nie znasz takiej sytuacji, nie wiesz jak się zachować. Kasiu, potrafisz sobie wyobrazić, że można chcieć być bardzo kochaną i uciec od wielkiej miłości?

Kasia: Absolutnie mogę to sobie wyobrazić.

Andrzej: Uciekasz, bo nie wiesz, co zrobić. To jest budzące lęk.

Kasia: Już znamy przyczyny tego lęku, ale ten lęk jakoś się objawia. Boję się, że ten mężczyzna nie może być taki idealny, że na pewno coś kombinuje?

Andrzej: Każdemu się to objawia inaczej, ale najczęściej uciekasz, racjonalizując sobie sytuację: Co ja będę robiła na tych pałacach z tym księciem, wcześniej czy później mnie rzuci, nie zasługuję na takiego człowieka, zaraz się pozna na mnie. I zrobisz coś, co wywoła wilka z lasu.

Kasia: Sama to zrobię?

Andrzej: Tak.

Kasia: On, biedak, nic nie musi robić?

Andrzej: On może nawet zejść z konia, na którym przyjechał, na kolanach klęczeć, błagać, przynosić kwiaty...

Kasia: O! To sobie na pewno, pomyślę, że jakiś głupiec, skoro przede mną klęka. I pewnie coś udaje.

Andrzej: Albo musi być niefajny.

Kasia: No, albo musi być niefajny, jeśli klęczy przed taką kobitą jak ja. Normalny facet by nie klęczał. Czyli odrzucamy bardzo często w związku prawdziwe dobre uczucia tylko dlatego, że ich wcześniej nie zaznaliśmy. Budzą nasz lęk, przerażenie. I wtedy projektujemy na tego drugiego człowieka różne rzeczy.

Andrzej: Po prostu mówimy sobie, że nie nadajemy się do takich uczuć. Przecież w gabinecie terapeutycznym jest bardzo dużo ludzi, których problem nie polega na tym, że są niekochani i nie spotkali nikogo, kto byłby gotów ich kochać. Są to często ludzie mądrzy, urodziwi, inteligentni, ale tak głęboko nie wierzą w to, że można ich kochać czy doceniać, że uciekną z każdego związku. Albo w każdym związku ustawią się w pozycji służącej, praczki, nałożnicy nie stawiając żadnych granic swojemu partnerowi. Dotyczy to obu płci.

Kasia: I partner też się zacznie powoli zmieniać.

Andrzej: Oczywiście. Z tego księcia w tyrana na przykład.

Kasia: Zacznie szukać partnerki, zostawiając nałożnicę czy kucharkę gdzieś tam, w tej kuchni?

Andrzej: Na przykład.

Kasia: Chcesz powiedzieć, że w związku, który dobrze się zaczął, sami możemy generować sytuacje, w których zmusimy nieświadomie partnera do takich zachowań, jakich wcześniej nie stosował wobec innych osób, a jakie zastosuje wobec nas, żeby uczynić zadość naszym pragnieniom bycia albo upokarzaną, albo...

Andrzej: Bo dla nas to jedyna możliwość bycia w kontakcie z partnerem. Wtedy, kiedy jesteśmy upokarzani czy odrzucani. To jest nam znane, wiemy, jak się w tej sytuacji zachować.

Kasia: Czyli partner może być na początku osobą dobrą, a potem chwilami zmienia się w jakiegoś diabła...

Andrzej: Rzadko kiedy wiążą się z sobą ludzie o tak różnych poziomach dojrzałości i rzadko jakaś wspaniała, mądra, dojrzała kobieta wybiera sobie na partnera faceta, który jest małym, porzuconym dzieckiem.

Kasia: Wiesz, ja byłam świadkiem, jak mąż mojej serdecznej koleżanki rozpłakał się - przy mnie wyobraź sobie - i powiedział po strasznej awanturze: Ja w ogóle nie wiedziałem, że jestem do czegoś takiego zdolny. W sytuacji, którą stworzyli, powiedział jej parę słów, których nigdy w życiu nie używał.

Andrzej: Ale to jest doświadczenie każdej pary. Przychodzą takie momenty, kiedy ludzie mówią rzeczy, których by nigdy nie powiedzieli. Czasem padają słowa piękne, głębokie, mocne, prawdziwe, czasem tak obraźliwe, tak trudne, że niszczące.

Kasia: Dlaczego mówisz, że to jest doświadczenie każdej pary?

Andrzej: No, bo każda para gdzieś się w życiu zapętla. Nie ma takich idealnych par, które potrafią wychodzić z każdej sytuacji wzorcowo, podręcznikowo. W każdej parze jest jakaś przestrzeń długotrwałego konfliktu, który rodzi frustracje i złość, toteż każdej parze może się zdarzyć, że wzajem sobie nawrzucają, powiedzą okropne rzeczy. Nie musi tak być, ale to może się zdarzyć, kiedy przestają się kontrolować. Nie mówię tu o zachowaniach, które określa się jako przemoc fizyczną czy psychiczną i które się karze sądownie.

Kasia: O przemocy nie mówimy.

Andrzej: Ale w zasadzie każda para chyba przeżyła taką kłótnię, kiedy oboje się doprowadzają do furii i gotowi są powiedzieć rzeczy, których potem będą długo żałować. To jest dość powszechne doświadczenie. I problem nie leży w tym, żeby tego nie robić. Tak naprawdę problem polega na tym, jak - jeśli już w takie maliny się wejdzie - z nich wychodzić.

Kasia: No, załóżmy, że powiedziałeś do swojej żony, która jest absolutnie cudowną osobą: Ty głupia dziwko!

Andrzej: No, załóżmy, ale nigdy tak nie powiedziałem.

Kasia: Dla niej to byłoby po prostu katujące.

Andrzej: No, dobra, spokojnie. Dla facetów też są różne teksty, którymi ich można skatować i zranić.

Kasia: Tak, na przykład: Nigdy mi nie było dobrze z tobą w łóżku.

Andrzej: Wróćmy do rzeczy. Jak partner przytomnieje, to idzie do żony i mówi: Przepraszam cię, przeleciałem za daleko, na co ona: Było mi strasznie przykro, ale rozumiem. Ważne jest, jak wychodzić z takich malin.

Kasia: Myślisz, że jest taka żona, która powie: Rozumiem, że pomyślałeś o mnie, że jestem dziwką, spokojnie się uśmiechnie i pogłaszcze cię po głowie?

Andrzej: Tak. Większość takich ostrych wypowiedzi nie jest związana z faktycznym stanem rzeczy, lecz próbą zrobienia na złość, wyrażenia wściekłości. O tym na ogół partnerzy wiedzą. W trwałych związkach jest olbrzymia tolerancja.

Kasia: ...i intencje w słowach nie zawsze się pokrywają z intencjami w myślach...

Andrzej: Słuchaj, ja myślę, że w ogóle rodzina to takie miejsce, w którym jest tak duża spójność, tak duża chęć bycia razem i takie siły do-środkowe, że mogą tam się zdarzyć bardzo trudne sytuacje i one jej nie zniszczą.

Kasia: A te sytuacje opowiedziane wyglądają tak, że połowa świata by się zbiegła i powiedziała: Jezus Maria, nie wolno tak żyć.

Andrzej: Tylko rodzina ze wszystkich związków i układów jest w stanie wytrzymać kryzysy, które w każdym innym - czy to w jakiejś przyjaźni, czy w towarzyskim gronie - kończą się po prostu rozstaniem na wieki. W rodzinie takie rzeczy się mogą zdarzać często i to jej nie psuje. Zobacz, w rodzinie ciągle ktoś z kimś walczy, ktoś kogoś zdradza (nie w sensie męsko-damskim). Raz jesteś w sojuszu ze swoim dzieckiem, a raz z mężem. Tu ciągle się to zmienia, kotłuje, ale w większości tak zwanych niezłych rodzin jest pełna świadomość, że to się nie rozleci.

Kasia: No, jeżeli mamy świadomość, że to się nie rozleci, to jest nieźle, ale jeżeli uprawiamy tango na ostrych nożach, czyli gramy cały czas w „Uważaj, bo się z tobą rozwiodę”, albo „Uważaj, bo odejdę”, to trzeba bardzo uważać, bo każde słowo może być ostatnie.

Andrzej: No, zrobiłem sobie małą wycieczkę w stronę rodziny, żeby podkreślić, że rodzina jest w stanie wytrzymać bardzo duże kryzysy, zamortyzować bardzo dużo, i żadna inna grupa społeczna nie jest do tego zdolna.

Kasia: Ale w ogóle jesteś za kryzysami w rodzinie? Mówisz, że

kłótnia i kryzysy

to nieodłączny element rozwoju człowieka.

Andrzej: Nawet powiedziałbym, że krzywdzenie jest nieodłącznym elementem rozwoju.

Kasia: Krzywdzenie? To ja bardzo przepraszam, ale teraz się wytłumacz.

Andrzej: Po prostu, bez względu na to, co robisz, jeśli nie jesteś osobą, która utraciła swoje ja i jest tylko dodatkiem do swojego partnera, to musisz być z nim w konflikcie od czasu do czasu. Co więcej, nie zawsze w tym konflikcie jesteś w sytuacji, kiedy twój partner cię rozumie albo ci daje na coś pozwolenie. A ty bardzo często musisz zrobić swoje. Krzywdzisz wtedy.

Kasia: Nie, robię swoje, ale nie krzywdzę.

Andrzej: Jak nie? Frustrujesz. Twój partner mówi: Słuchaj, chcę z tobą iść do kina, a ty: Za chińskiego boga, dzisiaj siedzę pod tą lampą. On: Błagam cię, jest piękny film, а ty znowu: Nie, za chińskiego boga, nie masz mnie co prosić, koniec. On czuje się skrzywdzony, nie zrobiłaś czegoś, co chciał. Żeby związek istniał, musisz tak zrobić od czasu do czasu. Żeby żyć w zgodzie ze sobą, musisz sfrustrować, więc skrzywdzić swojego partnera.

Kasia: Dlaczego?

Andrzej: Dlatego, żeby nie stracić swojej podmiotowości. Czasami moje potrzeby są ważniejsze niż potrzeby partnera. Chociaż mówi się, że dobry związek polega na kompromisie. To jest nieporozumienie. Ja uważam, że kompromis to często grób związku.

Kasia: Kompromis jako grób związku? Będziemy o tym długo mówić.

Andrzej: Dobrze.

Kasia: Ja ci się mogę zwierzyć - niekoniecznie do książki - ale bywałam dość swobodna w kontaktach, biorąc przykład z pewnej bliskiej mi rodziny. Oni tam do siebie mówią: Ty gruba krowo, nie zasłaniaj mi telewizora, dziecko wchodzi i mówi: Cholera, znowu dostałem dwóję. Ponieważ tam się tak mówi, a nie jest to jakaś rodzina zboczona, nikt dziecku nie zwraca uwagi: Me używaj takich słów. Tak mówili tatuś i mamusia, więc jest przyzwolenie, żeby i dziecko, i tak dalej. Albo takie: Wychrzaniaj stąd. Ja raz w życiu powiedziałam do partnera: Wypierniczaj do łazienki, bardzo zresztą miło i pogodnie i nie było w tym ani krzty złości, a on stanął w drzwiach i powiedział: Ostatni raz do mnie mówisz, żebym wypierniczał, nie życzę sobie tego.

Andrzej: No i fajnie.

Kasia: W ogóle nie zrozumiał dowcipu i konwencji.

Andrzej: Może tak ma. A znaczenie słów określa kontekst.

Kasia: Kontekst?

Andrzej: Kontekst, w jakim padają słowa. Jeżeli mówię do żony: Stara, ja się z tobą rozwiodę, to jest bardzo ważne, j а к to mówię. Jeżeli w mojej duszy gra wściekłość i złość, i chcę jej dopiec, to ona to wyczuje. Natomiast jeśli jest w tym jakieś uczucie ...Każda para wypracowuje swój język specyficzny dla jej wyobraźni, wartości, kultury. Czasami może on być szokujący dla otoczenia. Przypomnij sobie chociażby te wszystkie dziubdziusie, słoneczka, misie, żabulki i tym podobne. Dla konkretnej pary taki język może być nośnikiem ważnych uczuć i ta - jak by to nazwać - „poezja parowa” odgrywa w ich związku istotną rolę.

Kasia: Przepraszam bardzo, masz probierz? Wyskakuje ci tu chorągiewka - biała, że to dowcip, a różowa, że to prawda? Czy żądasz od swojej żony, żeby...

Andrzej: Ja ci to powiem wprost: nie ma takiej możliwości, żebyś nie wyczuła, z jaką intencją ktoś do ciebie mówi.

Kasia: A to ja wiem, ale nie wiem, czy partner to wie...

Andrzej: Każdy to wie.

Kasia: Każdy?

Andrzej: Każdy. Chyba że już ma przygotowany pewien wzorzec, przez który rozumiem stałą gotowość do interpretowania komunikatów od partnera w oparciu o własne doświadczenia. Kiedyś na spotkaniu terapeutycznym mężczyzna zwrócił się do żony: Kocham cię, a ona na to: Ty chamie, jak śmiesz tak do mnie mówić. Dopiero później okazało się, że dla niej słowa „kocham cię” znaczą: staraj się spełniać moje oczekiwania, ty się nie liczysz. Takie były jej doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego.

Kasia: Krytykuję cię, bo dbam o ciebie, czyli

zobacz, jak ty wyglądasz

Czasem się zastanawiam, dlaczego nikomu nie wpada do głowy, że krytykowanie może być objawem miłości.

Andrzej: Może. Jakiejś rozpaczliwej, która nie nauczyła się wyrażać pozytywnych informacji wprost. Takie słowa zawsze sygnalizują problem mówiącego: brak pozytywnych doświadczeń.

Kasia: No, może to miłość rozpaczliwa, ale tu mówimy o wilczych dołach.

Andrzej: Ale to ma miejsce nie tylko w małżeństwach. To jest często stosowane wobec dzieci. Rodzice na przykład mówią: Gdybym mu coś dobrego powiedział, toby się rozpuścił jak dziadowski bicz. A w małżeństwie czy w parach chodzi powiedzonko: Dać mu palec, to będzie chciał całą rękę.

Kasia: Oczywiście.

Andrzej: No, to jest często rodzaj strategii, branie pod ambicję.

Kasia: ...Ja wiem, że ty potrafisz. Jeśli chcesz, to jesteś dla mnie dobry.

Andrzej: Powiedzenie komuś: Wiem, że potrafisz, może znaczyć, że wierzysz w możliwości osoby, do której się zwracasz. Jeśli jednak jesteś dla tej osoby autorytetem, to takie zdanie może dla niej znaczyć: Oczekuję, że zrobisz to dla mnie. A to już jest ograniczenie wolnego wyboru, a nawet delikatna forma przemocy. Dużo gorsze jest drugie zdanie: Jeżeli chcesz, to jesteś dla mnie dobry. Sugeruje ono, że twój rozmówca nie zadaje sobie trudu, aby cię potraktować tak, jak na to zasługujesz. Jest to subtelny - jak to nazywają terapeuci - wcisk: nie masz na uwadze prawdziwych motywów postępowania partnera, do którego się zwracasz. To oczywiście budzi złość. Ustawiasz się w roli osoby, której się zdaje, że jak dba o kogoś, to ma prawo udzielać temu komuś wskazówek i prowadzić go za rączkę. W sumie jest to dosyć nachalne i egoistyczne podkreślanie swojej przewagi nad partnerem i budowanie swojego obrazu jako osoby, która jest niezastąpiona.

Kasia: Czyli dbam o ciebie i kocham cię, bo przecież widzisz, że moja uwaga jest stale na tobie skupiona. Me podnoś palców do ust, nie obgryzaj, nie siedź tak, bo cię będzie bolał kręgosłup, zobacz jak ty wyglądasz, jesteś nieogolony. Czyli ględzisz, ględzisz, bo kochasz. Do tej sukienki nie te buty, do tych butów inne pończoszki, do tego swetra nie ta broszka...

Andrzej: Tak. Gdyby to było proste doradzanie, to jest okej, ale często kryje się pod tym tekst: Mc nie wiesz, nie masz gustu, zginiesz bez mojej pomocy. I słyszymy taką rozmowę: Jak wyglądam ? Może być, ale jednak popraw jeszcze tu, jeszcze tu, jeszcze tu. Gdybyś chciał, tobyś mógł. Postarałbyś się troszkę, toby było lepiej. Dam ci inny przykład: faceta dopadły jakieś kłopoty sercowe, wyszedł ze szpitala...

Kasia: ...herckołatki?

Andrzej: Hercklekoty. Wyszedł ze szpitala, a jego żona mówi tak: Byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Przecież on odpoczywa szesnaście godzin w pracy, osiem godzin w fundacji, dwadzieścia pięć godzin w fabryce, trzydzieści osiem godzin gdzieś tam jeszcze. Jak ktoś tak odpoczywa, to nic dziwnego, że ma hercklekoty...

Kasia: Ja znam tę panią i tego pana. I ona w ten sposób mu mówi: Jak ja cię bardzo kocham i się o ciebie troszczę.

Andrzej: Troszczę... Widzę tu sfery niebezpieczeństw, gdzie ty za chwilę polegniesz.

Kasia: Zobaczysz, że źle skończysz, jak tak się będziesz zachowywał.

Andrzej: Właśnie.

Kasia: Pal, pal więcej. Rak płuc nie boli do pewnego momentu.

Andrzej: Dokładnie. I to jest bardzo popularny wzorzec. Troszczenie się i kochanie jest utożsamiane z...

Kasia: ...z obrzynaniem poszczególnych członków, aż się z człowieka zrobi kuleczka.

Andrzej: Tak można to obrazowo określić i to jest często stosowane. Wiesz, efekt jest taki, że człowiek, który cierpi albo oczekuje jakiegoś wsparcia, otrzymuje cały czas informacje, że się ma wyrabiać, że ma jeszcze bardziej zapierniczać. Nie dość, że wykonuje tyle tych prac, to jeszcze ma znaleźć czas, żeby poleżeć. Ten ciężko doświadczony i zmęczony człowiek czuje się na dodatek ciągle nie w porządku, ciągle źle zawiadujący swoim życiem. To musi rodzić złość, często niezrozumiałą dla jego bliskich, którzy w swoim mniemaniu czule się nim opiekują.

Kasia: Ma odpocząć i o siebie zadbać.

Andrzej: No tak, tylko jak się położy i o siebie zadba, to się okaże, że czegoś nie robi, bo za taką postawą partnerki kryje się...

Kasia: ...Za mało dla mnie robisz?

Andrzej: Nie. Zobacz, jaka jestem ważna, doceń to.

Kasia: Zadbaj o siebie i doceń mnie w końcu.

Andrzej: Tak. Przede wszystkim: Doceń mnie, ja cały czas pilnuję i dbam, i poszukuję tych miejsc, gdzie na ciebie czyhają pułapki.

Kasia: No, ale partner idzie jak po polu minowym. W którymś momencie stąpnie na minę i już go nie ma!

Andrzej: To partnerka powie: A widzisz, a widzisz?

Kasia: I wtedy wchodzimy w rozwiniętą i poszerzoną wersję tej zabawy małżeńskiej.

Andrzej: Tak, ale to jest bardzo częste nie tylko, gdy są we dwoje. Zbiera się na przykład jakieś towarzystwo i ktoś o czymś mówi, a niezadowolony partner nawiązuje niby do tematu: No, widzicie, tyle lat już mu tłumaczę i tłumaczę, żeby...

Kasia: Może wy też mu to uświadomicie, bo moje słowa do niego nie trafiają.

Andrzej: No, właśnie. I wtedy cały świat może zobaczyć, jak bardzo partnerka dba o partnera. Ale partner nie dostaje żadnego wsparcia.

Kasia: Dostaje tylko kolejne kuksańce.

Andrzej: Tak. Że ciągle nie jest w porządku, że ciągle czegoś nie robi, że mu to szkodzi, że umrze przez to, i tak naprawdę jest małym dzieckiem, które zginie bez pomocy.

Kasia: Nie dba właściwie o siebie, wobec tego partner musi mu dodawać energii, żeby dbał nareszcie. No, a jak się z tego wychodzi?

Andrzej: To bardzo trudne, bo tu są nadawane dwa komunikaty: Dbam o ciebie i Zobacz, jaka jestem ważna, niezastąpiona.

Kasia: Przyjmujemy z góry, że to kobieta...

Andrzej: Nie. To jest akurat gra, którą stosują, może nawet z większym upodobaniem, mężczyźni. Też mówią kobietom z miłości takie rzeczy. Natomiast tu są dwa komunikaty i to jest pułapka. Jak powiem: Daj mi spokój, to odrzucę dobre intencje, podobnie gdy powiem: Me twoja sprawa. Jeśli powiem: Pozwól mi żyć, to znaczy, że partner jest osobą, która mnie katuje. I tak większość ludzi znowu przeżywa frustrację, która się kumuluje. Nie wiedzą, jak z tej pułapki wyjść. Pułapki pozornej życzliwości.

Kasia: To jest przecież jakby kastrowanie partnera, intencje nie wyglądają mi na dobre. Twoją intencją jest dołożyć partnerowi pod płaszczykiem życzliwości i dbania o niego. W gruncie rzeczy w związku są zawsze szlachetne intencje.

Andrzej: Ale dobre związki nie stosują takich rzeczy.

Kasia: No, zdarza się.

Andrzej: Zgoda, ale my mówimy nie tyle o takiej zagrywce, co o elemencie gry. Chcę, żebyś wyszedł na ludzi, chcę żebyś dobrze wyglądał, chcę, żeby cię ludzie lubili, chcę, żebyś odnosił sukcesy, chcę, żebyś był kimś, więc cię krytykuję.

Kasia: No, więc ci mówię: Jesteś za tłustym głupkiem, który nie umie się ubrać i sapie. Ludzie! Jak tak można? Jak tak mówię, to wcale nie kocham!

Andrzej: Dlaczego? Sama powiedziałaś, że wiele osób, które stosują taką gierkę, uważa, że to jest właśnie miłość, i na tym to polega, żeby cały czas w ten właśnie sposób pomagać swojemu partnerowi.

Kasia: Bądź mi wdzięczny, że jest ktoś obok ciebie, kto się tobą zajmuje...

Andrzej: ...i okaż mi tę wdzięczność, wtedy będę się czuła ważna.

Kasia: No dobrze. Teraz powiedz mi coś z tej bajki. Jestem twoją partnerką i skrytykuj mnie. Powiedzmy, że cię pytam: Czy ładnie wyglądam ?

Andrzej: No, może być, ale powinnaś jeszcze poprawić włosy.

Kasia: Dziękuję, że mi to mówisz, bo chyba dzisiaj rzeczywiście zapomniałam przyczesać.

Andrzej: No, jak tak mówisz, to w porządku.

Kasia: Nadal mnie kochasz?

Andrzej: No, tak, ale swoją odpowiedzią zbijasz mnie z pantałyku. Bo człowiek, który wchodzi w grę mówi: Poprawić włosy? Co jeszcze?

Kasia: Dobrze. A co jeszcze?

Andrzej: No, ogólnie dobrze, ale powinnaś bardziej o siebie dbać. Powinnaś się gimnastykować, powinnaś ćwiczyć, iść do kosmetyczki. Jak się skończyło trzydzieści lat, to wiesz, powinno się zrobić to i owo.

Kasia: Aha, i ja wtedy mówię: Chciałbyś mieć młodszą partnerkę, prawda?

Andrzej: Na przykład tak. To, co ja mówię, nie jest wspierające, bo ty wiesz, że jak się skończy trzydzieści lat, to trzeba chodzić do kosmetyczki.

Kasia: No, wiem też, że życie kończy się śmiercią, i to nie jest powód, żeby szesnaście razy dziennie o tym mówić.

Andrzej: Ale komunikat, który ja nadaję w tej rozmowie, brzmi: Zobacz, jak ja się o ciebie martwię, doceń to.

Kasia: No, to dziękuję ci kochanie, że się o mnie martwisz, ale zajmij się sobą.

Andrzej: Teraz może nastąpić nowa odsłona. A więc nie potrzebujesz tego, żebym się o ciebie martwił?

Kasia: Me potrzebuje ani trochę. Chcę, żebyś mnie tylko kochał, a nie żebyś się martwił o mnie.

Andrzej: Ale kochanie jest nieodłącznie związane z martwieniem się. Przecież wiesz, że cię kocham i martwi mnie to, co robisz.

Kasia: Albo: Gdybym cię nie kochał, tobyś mi była obojętna, mogłabyś nosić na głowie to, co chcesz, chodzić na siłownię i tak dalej.

Andrzej: Takie scenariusze można w nieskończoność wymyślać.

Kasia: Andrzeju, posłuchaj. Kiedyś pofarbowałam sobie włosy, bo chciałam być blondynką. Niestety, przedtem na włosach - co ci muszę jako mężczyźnie wytłumaczyć - miałam położoną chnę, taką arabską, prawdziwą. W związku z tym po odbarwieniu moje włosy stały się tu i ówdzie zielonkawe, blade, a bliżej skóry koloru rozbitego, przypalonego jajka. Kapitalne. Wyglądałam tak, że mnie ludzie w pracy nie poznali. Wróciłam do domu, siadłam naprzeciwko swojego męża i oczekiwałam przynajmniej jakiegoś zdania w rodzaju: Widzę, że coś się zmieniło. Nie doczekałam się, więc zapytałam: Jak moje włosy? Na co on odpowiedział: Bardzo dobrze. Koniec. Poczułam się całkowicie odrzucona...

Andrzej: Ale ja bym się temu zanadto nie dziwił. Nie wiem, jak wyglądał twój związek, ale ja bym się nie dziwił. Mężczyźni na ogół nie widzą szczegółów - może oprócz biustu i nóg.

Kasia: Czyli wiesz, że kobieta miała krótkie czy długie nogi, natomiast nie wiesz, czy była blondynką, czy brunetką.

Andrzej: No, na ogół gdy kobiety pytają mężczyzn o suknię panny młodej na ślubie, zawsze odpowiedź brzmi: No fajna, taka biała. A jak kobiety o tym rozmawiają, to aż się roi od szczegółów: Tu miała szczypaneczki, tu koroneczki, tutaj coś jej zwisało, tu tren, tam coś, pierścionki dobrane kolorystycznie, torebeczka taka malutka... Kobiety to ogarniają wzrokiem błyskawicznie, mimo że patrzyły tak samo krótko jak mężczyźni. Mężczyźni według mnie patrzą bardziej po całości niż na szczegóły, więc nie ma się co obrażać.

Kasia: Jednak gdyby twoja żona zmieniła kolor włosów z czarnego na zielony, to bodziec byłby rzeczywiście poważny.

Andrzej: Tak, tak, taki bodziec by do mnie dotarł, ale wiesz, moja żona często chodzi do fryzjera i robi różne tam poprawki czy coś. Czasem widzę nawet, jak oczekuje, że coś powiem, gdy się na nią gapię, a ja nie mam pojęcia, czy coś się zmieniło. Wreszcie ona mówi: Nie widzisz, że zrobiłam to a to z włosami?

Kasia: A ty stękasz: Eeeeee...

Andrzej: Nie dlatego, że ona mi jest obojętna, i to, jak wygląda, jest bardzo ważne dla mnie. Ale zmiana o ton koloru włosów jest dla niej dużą zmianą, a dla mnie po prostu...

Kasia:... ładnie wygląda nadal?

Andrzej: Tak, ładnie wygląda.

Kasia: Dobra, zostawmy w spokoju twoją żonę, ale chcę jeszcze wrócić do tego obcinam cię, bo cię kocham, gwałcę cię, bo cię kocham, upokarzam cię, bo cię kocham, a wszystko przeważnie przy ludziach. Umówmy się, jest to...

Andrzej: To jest niszczenie.

Kasia: Niszczenie. Ale czasem jeżeli tego zabraknie, to dla partnera może być powód głębokiego niepokoju. Bo skoro na mnie przestał skupiać uwagę i mnie obcinać, to znaczy, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Wiem, bo znam takie przypadki osobiście. Kobiety poznają zdrady między innymi po tym, że mąż przestał je krytykować. Na miłość boską!

Andrzej: Chcę ci powiedzieć, że dotknęliśmy niezwykle ważnego tematu w stosunkach międzyludzkich. Mianowicie, że ludzie wolą negatywną uwagę niż żadną. Osoby, które mają trochę narcystyczną strukturę osobowości lub nie wierzą w siebie, często traktują zwyczajne zachowanie partnera, który na przykład obiera ziemniaki, pisze list, ogląda jakiś film w TV i jest tą czynnością pochłonięty, jako sygnały rodzącej się obojętności wobec nich. A że boją się o to wprost zapytać, robią coś, co powinno podrażnić partnera, na przykład coś „zmalują” żeby sprawdzić, czy go to poruszy, czy zareaguje emocjonalnie. Jeśli zareaguje, na krótko się uspokajają. Szczególnie celują w tym dzieci. Poprzez tak zwane zachowania niegrzeczne testują nasze uczucia wobec nich, nasze zaangażowanie. I dzieci, i dorośli wolą wybuch złości (na przykład po setnym pytaniu: Czy chcesz herbaty?) niż groźną, choć grzeczną obojętność.

Kasia: Niż: Wszystko w porządku.

Andrzej: No, zdecydowanie. Dlatego słowa krytyki i oznaki niezadowolenia są dość częstą pożywką w kontaktach między partnerami.

Kasia: Czyli to, co ty nazywasz krytykowaniem, a ja ględzeniem i utrudnianiem życia, może być objawem głębokiej miłości?

Andrzej: Może tak być, ale zawsze lepiej domagać się czegoś wprost.

Kasia: No, dobrze, a teraz zajmijmy się inną zabawą:

umyj naczynia, bo ci zemdleję

Andrzej: Myślę, że to jest gra częściej uprawiana przez kobiety. Szantażowanie swoim zdrowiem.

Kasia: Jest uprawiana również przez mężczyzn.

Andrzej: Mężczyźni są także w tym biegli, tylko trochę inaczej to wygląda. Kobiety mdleją, natomiast mężczyźni dostają hercklekotów, bólu żołądka, bo omdlenie jest kulturowo żeńską specjalnością. Wiele osób sądzi, że to co przeżywają osoby fizycznie zdrowe kiedy skarżą się na różne dolegliwości, to nie boli, nie doskwiera im. Chcę powiedzieć jasno - ból psychosomatyczny jest tak samo dokuczliwy jak cierpienie ludzi chorych na choroby ciała. Zwróć uwagę chociażby na tak zwane kłucie w klatce piersiowej, często nazywane bólem serca. Naprawdę boli, kiedy próbujemy wziąć głęboki oddech. Działa tu neurotyczne błędne koło. Wciągamy powietrze - nasila się napięciowy ból mięśni, klatki piersiowej, jednocześnie zwiększa się lęk przed zawałem, mięśnie jeszcze bardziej się napinają, teraz nawet płytki oddech boli, lęk rośnie, napięcie rośnie... Ten mechanizm błędnego koła to główna przyczyna dolegliwości psychosomatycznych, jednak zawsze u ich podłoża leży jakiś konflikt w psychice (na przykład chcę być doceniany, lecz boję się powiedzieć o tym, chcę być przytulany, ale uważam, że to niemęskie). Dorośli ludzie w gabinecie terapeuty nierzadko wspominają zapamiętane z dzieciństwa i skierowane do nich teksty dorosłych, którzy właśnie somatyzowali przeżywane napięcia. To są przeważnie groźne zdania w rodzaju: Przez ciebie umrę, zaprowadzisz mnie do grobu, wbijasz mi gwóźdź do trumny, umieram, kiedy to robisz i tym podobne. To jest bardzo częste i bardzo destrukcyjne. To jakby użycie maksymalnego wymiaru kary w celu zmuszania nas, żebyśmy robili coś tak, jak, na przykład, matka chce. Osoby, które doświadczyły tego rodzaju traktowania w dzieciństwie, używają w swoich dorosłych związkach takiego straszaka i, powiedzmy, mdleją histerycznie, bo nie są realizowane ich oczekiwania. Już kiedyś o tym mówiliśmy, że miałem pacjenta, który jak się dowiedział w jakimś teatrze czy w supermarkecie, że narzeczona go opuszcza - zemdlał. Można powiedzieć, że jeżeli nie ma sposobu na wyrażanie uczuć z jakiegoś powodu, na przykład nie pozwalają nam na to jakieś normy, lęk, że sobie zaszkodzimy w oczach partnera, że nas opuści albo wyśmieje, albo wykpi, to bardzo często następuje zamiana napięcia psychicznego na napięcie fizyczne, somatyczne. Stąd omdlenia, bóle głowy. Pamiętam takie małżeństwo, w którym żona była cały czas chora i doszło do tego, że facet musiał wszystko robić. Ona przychodziła z pracy, zawiązywała sobie chustkę na głowie i kładła się na kanapie. Jestem głęboko przekonany, że to nie było udawane, że ją naprawdę bolała głowa, że ona była cała obolała i że przyczyną tego były bardzo duże napięcia między nimi. Ale dzięki tej chustce i przez ten ból głowy wytworzyła się pewna jedyna możliwa sytuacja współistnienia, zmiany ról. On się zajął domem, on zaczął z dziećmi odrabiać lekcje, gotował, sprzątał - bo miał chorą żonę. Miał też pewne poczucie satysfakcji, że jest potrzebny. Niektórzy ludzie latami wegetują na takiej wyjałowionej glebie. Czasami racjonalizują sobie tę sytuację jako pożyteczną dla kogoś, i wszystko nabiera odrobiny sensu. Z czasem jednak gorzknieją, zamykają się w sobie, zamierają. Szkoda...

Kasia: Znałam takie małżeństwo, które zresztą bardzo mnie bawiło, bo ona była jakby staroświecka. Dom stał na niej, kobiecie bardzo silnej, a mężczyzna co prawda był pozornie ścianą, ona jednak załatwiała wszystko, organizowała. Bardzo zresztą udany związek, a niedługo będą obchodzić pięćdziesięciolecie. I ona raz na jakiś czas miała migrenę, a ta migrena polegała na tym, że (a wiem to, bo zostałam dopuszczona do jej pokoiku, kiedy miała migrenę) przez mniej więcej dwa lub trzy dni w miesiącu była wyłączona z życia domu, nie odbierała telefonów, mąż cichutkim głosem mówił: Basia ma migrenę, a ona leżała w pokoiku, który zawsze im służył do pracy, z kieliszkiem koniaku, przy zaciągniętych zasłonach, cichutko włączonym telewizorku czy radiu, obłożona książkami, z lekkim kompresem na głowie, który on jej zmieniał. I ja tam - mąż wcześniej zapukał, Basia cię, Kasiu, przyjmie -weszłam. I ona mnie z filuternym błyskiem w oku zapytała, czy napiję się koniaku. Miałam osiemnaście lat, więc było to dla mnie olbrzymie wyróżnienie, że dojrzała kobieta.... I miałam wrażenie, że to jej jedyny sposób na odpoczynek. Zawsze zorganizowana, pozwalała sobie na fundowanie od czasu do czasu lekkiej degrengolady. Pomyślałam, że to jest też świetny sposób na oderwanie się od codzienności. Nikt nie będzie mi zawracał głowy, czy ktoś wyszedł z psem, bo ja mam migrenę, rozumiesz. Ale to była gra, w której jakby cały dom brał udział, i było na to przyzwolenie. Mnie się to bardzo podobało.

Andrzej: Nie umniejszając, myślę, że zdarzają się migreny, które demolują człowieka kompletnie, ale bardzo wiele osób jest w stanie zadbać o siebie tylko i wyłącznie, kiedy są chore albo kiedy mają bóle głowy czy coś w tym rodzaju. Dla wielu to sposób na wyjście z kieratu małżeńskiego czy rodzinnego, uszczknięcia odrobiny czasu dla siebie. Jestem usprawiedliwiony, bo jestem trochę chory.

Kasia: Marzyłam przez lata, żeby być w szpitalu. Tak zachorować, żeby być w szpitalu. Czyli: Zrób coś za mnie, bo ci zemdleję, jest nie tylko somatycznym odpadem, lecz także groźbą. Zrób coś, przecież nie mogę złapać powietrza. To takie dźganie partnera, żeby nam się całkowicie nie rozpuścił.

A faceci mówią, że kobiety często mdleją przy zlewozmywaku. Czy to można zinterpretować jako: Kochaj mnie, bo ci umrę?

Andrzej: Tak. Bądź dla mnie dobry, bo twoje zachowanie mnie niszczy, szkodzi mojemu zdrowiu, doprowadza mnie do śmierci. To jest jedna rzecz. A z takich zachowań płynie także profit: że się mną zajmują. Jak dostaję hercklekotów, to ludzie nie mogą obok tego przejść obojętnie. Muszą się mną zająć. Jest nagroda.

Kasia: To, że partner się w końcu mną zajmuje.

Andrzej: Tak. Kiedyś na zajęciach grupy terapeutycznej jedna osoba zrobiła tak zwany łuk histeryczny. Polega on na tym, że skrajnie napięte mięśnie jednocześnie reagują gwałtownym skurczem i ciało wygina się w łuk, którego podporą są głowa i nogi. Zorientowałem się, że jest to osoba o wybitnie histerycznych cechach, i nie zareagowałem, nie chcąc nagradzać (a tym samym utrwalać) takiego sposobu zdobywania uwagi. Spotkałem się z agresją i potępieniem ze strony grupy, która uważała, że wykazuję skrajny brak współczucia. Grupa za jakiś czas zorientowała się, o co chodzi, i zaczęła traktować ją tak jak ja - domagając się, aby swoje potrzeby wyrażała wprost.

Kasia: Zorientowali się, że celowo nie zareagowałeś.

Andrzej: Inny przykład: Pewien chłopak, który w trakcie zajęć grupy poczuł się samotny i pomijany przez prowadzącego, zresztą dobrego terapeuty z USA, nagle zareagował czymś w rodzaju ataku padaczki. Terapeuta poprosił grupę, aby troskliwie się nim zajęła, podnosząc go na rękach do góry i delikatnie kołysząc. To jest bardzo uspokajające i pełne czułości doświadczenie. Kiedy chłopak się uspokoił, Amerykanin powiedział: Czasami można dostać obiad za darmo, ale to się zdarza niezwykle rzadko. Przeważnie trzeba o to kogoś poprosić. Zrazu chłopak nie zrozumiał tych słów, dopiero za chwilę przyszła refleksja, posmutniał, ale do końca zajęć grupy próbował wprost prosić o ważne dla niego reakcje innych osób - głównie o zainteresowanie.

Kasia: Chcesz teraz powiedzieć, że każda osoba chora...

Andrzej: Nie. Przedstawiłem sytuacje, w których jakby trochę szantażowano ludzi: Muszę coś dostać, bo jestem chory. Ale najczęściej, jak już mówiliśmy, ktoś mówi wprost: Umrę przez ciebie, Boże, jak ja się źle czuję, kiedy ty tak robisz.

Kasia: Niedługo już was uwolnię...

Andrzej: Tak, to są te teksty.

Kasia: A od tego tylko kroczek do innej bardzo ładnej zabawy. Ty byś ją nazwał:

zobacz, jaki jesteś wspaniały

czyli system nagradzania. Powiem ci, że ja jako kobieta usłyszałam bardzo wiele mądrości od innych kobiet. Wynikało z nich, że oczywiście mężczyzna jest głową, ale kobieta szyją, a faceta trzeba bezustannie chwalić, bo facet niechwalony, facet który nie ma w domu pełnej akceptacji, szuka jej sobie poza domem. I że mężczyzna jest stworzeniem, którym można umiejętnie kierować, ale do tego trzeba dużej mądrości, a ta mądrość głównie ma polegać na tym, że zachwycamy się wszystkim, co on zrobi. Wybije gwóźdź, rozwali pół ściany, zachwycamy się, że to cudownie, bo sąsiad rozwalił całą...

Andrzej: Ja w moim domu wbijałem gwóźdź.

Kasia: I co, udało ci się?

Andrzej: I rozwaliłem pół ściany. Śmiały się ze mnie moje kobiety przez dwie godziny. I co popatrzyliśmy na tą dziurę w ścianie - a była wielkości dobrej miski - to znowu w śmiech.

Kasia: Ale, Andrzej, teraz nie mówimy o tobie. Mówmy o innych. Gdzie jest pułapka? Bo człowiek lubi być chwalony, lubi i ma prawo do tego, żeby być chwalony. Spróbuj mi wytłumaczyć, dlaczego wspaniały facet, który zawsze słyszał, że jest najlepszy i że naprawdę nie ma nikogo, kto by się tak kochał, tak wbijał gwoździe, tak prowadził samochód - zwiewa i idzie do innej kobiety, która mu tego nie mówi.

Andrzej: Z prostej przyczyny. Myślę, że każdy chociaż odrobinę normalny facet...

Kasia: ...przyjmujemy, że są tacy...

Andrzej: ...w krótkim czasie się zorientuje, że takie gadanie to jest pic na wodę, że tak naprawdę to są same słowa, za którymi nic się nie kryje.

Kasia: Przepraszam cię bardzo, ale co się może kryć za powiedzeniem: Ty wspaniale wbijasz gwóźdź ?

Andrzej: Usiłuję nawiązać do tego, co już ci powiedziałem wcześniej: o zaangażowaniu ludzi w relacje, świadczy nie treść tego, co mówią, tylko sposób, w jaki mówią. Słowa kocham cię, które uchodzą za najważniejsze i najpotrzebniejsze w rozwoju człowieka, można powiedzieć takim tonem, że słuchacz zwieje gdzie pieprz rośnie. Ale miłość można też wyrazić spojrzeniem bez słów - i partner zostanie z nami na całe życie.

Kasia: Nauczę się takiego sposobu chwalenia, że mi partner uwierzy.

Andrzej: Nie nauczysz się. Na pewno nie nauczysz się go chwalić w taki sposób, że będziesz do końca przekonująca, jeżeli naprawdę nie uważasz, że on ten gwóźdź nieźle wbił, i jeśli naprawdę nie jesteś choć trochę zachwycona. Oczywiście bywają partnerzy tak spragnieni akceptacji, że nawet kiedy powiesz: To, co zrobiłeś, jest absolutnie do luftu, znajdą w tym ziarno pożywienia. Ale słabo to rokuje...

Kasia: Okej, Andrzejku, a propos wbijania gwoździ, mam pytanie. Dlaczego, jak cię chwalą i chwalą, wiesz, że to nieprawda, a jak ci mówią: Ty nic nie potrafisz - a to nigdy nie jest prawda, ponieważ nie ma ludzi, którzy niczego nie potrafią - przyjmujesz to z całym dobrodziejstwem inwentarza i myślisz sobie: Aha, ona mówi, że ja nic nie potrafię, no to przepraszam bardzo...

Andrzej: Ale sama, jak to mówisz, to się złościsz. I jedno, i drugie jest złoszczące, bo i jedno, i drugie jest nieprawdziwe. Jak mówisz: Mc nie potrafisz, to naruszasz moje poczucie wartości, bo to jest nieprawda. Wiele rzeczy potrafię, wiele rzeczy zrobiłem i chciałbym być doceniony. Chciałbym, żeby mi powiedzieli, że jest pół na pół, że chociaż dziesięć procent różnych rzeczy robię dobrze.

Kasia: Ze, co prawda, ścianę rozwaliłeś, miskę można wstawiać w tę ścianę, niemniej jednak w pracy cię chwalą.

Andrzej: Ale kiedy cię ciągle chwalą, budzi to nieufność.

Kasia: Ale nieuświadomioną nieufność. Rodzi się w tobie jakiś rodzaj niepokoju, ale nie wiadomo o co chodzi.

Andrzej: Tak. Idziemy teraz na ulicę. Pierwszym z brzegu dziesięciu osobom mówimy, że ładnie wyglądają. Dziewięć osób na dziesięć odpowie, że to przypadek, że tak się zdarzyło, że nam się wydaje. Bo ludzie dużo łatwiej słuchają krytyki niż pochwał. Zdecydowanie. Wobec tego już na samym wejściu są nieufni, kiedy zaczynasz z takiej beczki.

Kasia: Natomiast w to, że brzydko wyglądają, dziewięć osób na dziesięć uwierzy.

Andrzej: Tak. Przyjmą to i powiedzą: Znowu się okazało, że nie mam gustu, taki mój los. A wracając do twojej damskiej teorii, że faceta należy ciągle chwalić, to chodzi tu jeszcze o manipulację, która służy temu, żeby go utrzymać w dobrej kondycji, bo gotów odejść, i żeby, karmiony tym erzacem, nie szukał gdzieś na zewnątrz dobrego jedzonka czy dobrej karmy. No, on to musi wyczuć. Zacznie szukać czegoś autentycznego poza związkiem i paradoksalnie to, czego się najbardziej boisz, spełnia się.

Kasia: Przecież, gdyby ludzie tak dobrze wyczuwali intencje, toby słowa w ogóle nie były przyczyną nieporozumień. I gdyby mną kierowała tylko głęboka miłość do partnera albo nim głęboka miłość do mnie, to cokolwiek byśmy powiedzieli, i tak byśmy się spotykali na tym poziomie.

Andrzej: I byłoby: Kochaj i rób, co chcesz. Problem polega na tym, że partner mężczyzna, który słyszy nieprawdę i ma wątpliwości, często boi się zweryfikować to, co słyszy. I powstaje taka transakcja wiązana - on dostaje tę mamałygę i odpowiada mamałygą. To znaczy odpowiada tak samo: Jesteś wspaniałą, kochaną kobietą, jedyną, która mnie docenia. W ten sposób oboje odcinają się od zdrowych korzeni w związku: od wolności i spontaniczności zachowań. Wszystko zostaje podszyte lękiem przed odrzuceniem.

Kasia: Obydwoje przestają wierzyć.

Andrzej: To są te słynne pary, które prawie jedzą sobie z dziubków. Kochanie, jak ty pięknie... i tak dalej.

Kasia: Moja żona to jak żadna kobieta na świecie. Przepraszam, że to mówię w tym gronie -mówi taki facet - ale w porównaniu z moją Joasią...

Andrzej: Oni sobie tak orbitują, mają nadzieję, że prawdziwe życie ich nie dotknie, że się nie dowiedzą, jak jest naprawdę.

Kasia: A czy to nie jest tak przypadkiem, że tekst: Och, kochany, jak wspaniale zmywasz naczynia, wygłaszany jest po to, żeby facet zmywał te naczynia?

Andrzej: Często tak. Często to są manipulacje - jak go za coś pochwalę, to on to zrobi, bo będzie chciał znowu zasłużyć na pochwałę. To jest jak tresura w cyrku, tylko tam, jeśli zwierzę po wykonaniu ćwiczenia nie dostanie kawałka prawdziwego pokarmu, to więcej nie ćwiczy. Chyba że się boi kija tresera.

Kasia: Ja nie mogę strzyc trawnika, bo tak naprawdę tylko mój ukochany dobrze to robi. Czyli w ten sposób jakby się wycofuję z tego, co mogłabym zrobić sama.

Andrzej: To są takie transakcje, gierki różnego rodzaju.

Kasia: Ale ludzie tak żyją przez całe lata.

Andrzej: Tak żyją czasami przez dziesiątki lat. Kiedy moi pacjenci opowiadają mi o swoich rodzicach, to przed oczyma przesuwa mi się galeria postaci, które rozpaczliwie trzymają się resztek nadziei na kontakt, na coś prawdziwego w ich związkach, poprzez próby kontrolowania, dominowania, używania subtelnych i brutalnych form przemocy. Jeśli te osoby boją się, że odrobina prawdy o ich związku zniszczy tę resztkę nadziei, to wytwarza się w miarę stabilny model bycia we dwoje, oparty na nieporuszaniu pewnych tematów, udawaniu uczuć. Ciągle jestem pod wrażeniem dwóch filmów, które w sposób instruktażowy pokazują ten problem. Mam na myśli „American beauty” i „Niebezpieczne związki”.

Kasia: Czy nie byłoby ci przyjemniej usłyszeć od żony: Kochanie, pozmywaj dzisiaj naczynia, bo jak ty zmywasz naczynia, to od razu świat jaśnieje, w tym domu jest milej i dźwięk twoich paznokci odbijających się od talerzy, z których jedliśmy obiad, wprost koi, niż prosty komunikat: Andrzej, pozmywaj dzisiaj, bo jestem zmęczona.

Andrzej: To drugie. Wolę zdecydowanie to drugie, nawet bez tego jestem zmęczona, chociaż osobiście nie lubię zmywać. Co zaś do pierwszego, to jeżeli oboje mają poczucie humoru i zaufanie do intencji partnera, może się wytworzyć taka żartobliwa konwencja. Natomiast jeśli to nie jest konwencja, tylko rodzaj manipulacji... Twojego kwiecistego zdania chyba żaden facet nie jest w stanie wziąć za komplement.

Kasia: Czyli jeśli zrobimy z czegoś zabawę i obydwoje wiemy, że to jest zabawa, to sobie możemy pozwalać na wszystko.

Andrzej: Musi w .tym być dużo życzliwości.

Kasia: To jasne. Umówmy się, że nie żartują ze sobą ludzie, którzy są napięci; zresztą żart i w ogóle poczucie humoru rozładowują bardzo ładnie napięcie.

A więc powiadasz, że facet przestaje mi wierzyć, jak mu mówię, że jest wspaniały.

Andrzej: Oczywiście, jeśli mówisz serio, że jest na przykład facetem, który ci się podoba, albo że cieszysz się, że z tobą jest, i on czuje w tym prawdę, to jest cudownie usłyszeć coś takiego. Ale jak nagle widzę, że moja żona jest w tej chwili wściekła i mówi: Jesteś najwspanialszym mężczyzną mojego życia, to...

Kasia: No to co? To jest wściekła, ale ty jesteś takim facetem dla niej.

Andrzej: To duża umiejętność - umieć zobaczyć dobre strony u osoby, która budzi naszą złość. Ale zbitka komunikatów: zdania Jesteś najwspanialszym mężczyzną i zaciśniętych ze złości szczęk - nie budzi zaufania. Wielu mężczyzn będzie chciało sprawdzić, który z tych komunikatów jest prawdziwy, na przykład mówiąc prowokacyjnie: Jeśli jestem taki wspaniały, to zrób dla mnie to czy tamto. Wtedy skrywana złość musi się wylać, bo nie można za długo udawać. Kiedy udajemy uczucia, cierpi na tym nasza autentyczność, a ona jest podstawą zaakceptowanych i męskości, i kobiecości. Jak więc ma się spotkać dojrzała kobieta z dojrzałym mężczyzną?

Kasia: Akceptowana kobiecość - to ty powiedziałeś - to jest afrodyzujący środek na mężczyznę.

Andrzej: Ale żadna kobiecość nie polega na udawaniu.

Kasia: To akurat wiem.

Andrzej: Większość facetów przecież wie, że tak jest, ale się boi rozmowy, bo się może okazać, że usłyszy: No, dobra, kochany, nie jesteś taki orzeł w łóżku.

Kasia: A jeżeli ten facet podejrzewa, że kobieta udaje, że jest cudownie, i sobie myśli: O, kurczę, udaje, ale okej. Chce mi sprawić przyjemność.

Andrzej: No, ma wątpliwości, na pewno. Ale nie spyta o to najczęściej, bo może usłyszeć: Tak naprawdę, to nie jest mi tak wspaniale, masz rację.

Kasia: No i co wtedy?

Andrzej: Jak to co? Załamka. Koniec życia dla niego. Koniec z facetem.

Kasia: To znaczy, że kobieta musi udawać, nie może powiedzieć: Kochanie, nie miałam orgazmu, bo wie, że go tym załatwi.

Andrzej: Bardzo wielu facetów czuje się załatwionych takimi słowami na amen. Ale nie zawsze.

Kasia: No, to lepiej nie mówić nic, mądra kobieta nic nie mówi.

Andrzej: Zależy, jak to powiesz, prawda? Możesz powiedzieć: Słuchaj, jak robimy to tak czy tak, to nie jest do końca tak, jakbym chciała. Może spróbujmy inaczej. Ale jak chcesz faceta zniszczyć, dopiec mu do żywego, wziąć odwet za nieudane życie, to powiesz: No wiesz, facet, dzisiaj nie bardzo ci wyszło...

Kasia: ...dzisiaj udawałam i od szesnastu lat udaję i nie przyszło ci do głowy o to zapytać?

Andrzej: Zemsta jest słodka, ale... oskarżanie innych, że niszczą nasze życie, niestawianie granic partnerom, obwinianie świata, że się z naszymi potrzebami nie liczy to najlepsze, wygodne i bezpieczne sposoby... podcinania gałęzi, na której siedzimy. Karą za taką postawę jest skazanie siebie na brak wpływu na wydarzenia, utrata wolności, możliwości realizacji pragnień i potrzeb. Czy warto aż tyle tracić za cenę chwilowego triumfu, jaki daje zemsta. Chyba lepiej zaryzykować odrobinę otwartości.

Kasia: Dobrze cię rozumiem? Jeżeli ci powiem: Andrzej, jestem zła na ciebie, że to robisz...

Andrzej: ...to ja to odbieram jako sygnał: po pierwsze, ufasz mi, że to przyjmę...

Kasia: ...po drugie, czuję się z tobą dostatecznie blisko, żeby ci to powiedzieć.

Andrzej: Bezpiecznie blisko. I że jestem dla ciebie wystarczająco ważny.

Kasia: Oczywiście, bo nieważnemu człowiekowi nie będę tego mówić.

Andrzej: I że ci zależy, żeby było inaczej niż jest. I nie czuję się o nic obwiniany.

Kasia: A niektórzy ciągle misiaczku ją i prosiaczkują, bo w ten sposób chcą się czuć bezpiecznie. Nie trzeba się konfrontować. A nuż coś by się potem okazało.... To mi się kojarzy z pewną kobietą, która gdy mąż wracał o północy do domu, ani razu go nie zapytała, skąd wraca. To, że wraca z pracy, było dla niej jasne, choć dla wszystkich innych nie było. On też nigdy nie powiedział, skąd wraca.

Andrzej: Ale też najlepszym sposobem ukrycia, że się ma kochankę jest mówić, że się idzie do kochanki.

Kasia: Bo co? Bo wtedy w twoim głosie jest prawda? Bo mówisz prawdę? Bo partner bierze to za dowcip?

Andrzej: Wiesz, najciemniej jest pod latarnią.

Kasia: Jak to się ma do tego, że czujemy, co jest prawdą, a co nie?

Andrzej: No, pewnie i tak partner to wreszcie wyczuje, natomiast jak udam pewną spontaniczność, rzucę, że idę do kochanki, to...

Kasia: ...to troszkę zostawiasz mnie bez broni w ręku, bo co ja ci powiem? Nieprawda, nie idziesz do kochanki? A może: Kochanie, nikt ci nie da tego co ja, nigdzie nie usłyszysz tylu dobrych słów, nigdzie ci nie będzie tak dobrze. Andrzejku, bardzo często - a ja to znam od strony kobiet i nie mówię tego, żeby postponować mężczyzn - kobieta wtedy wstaje i mówi: A co ty myślisz, że twój tłusty brzuch albo twoje chude łydki zachwycą kochankę? To tylko ja widzę w tobie Adonisa, przyjrzyj się sobie, tym żółtym zębom, tej łysej pale... i tak dalej. I nagle się okazuje, że tak naprawdę to ona tego faceta też tak nie bardzo aprobuje. Mężczyźni zresztą mają ten sam sposób: A kto cię zechce po czterdziestce, rycząca czterdziestka i takie tam różne inne rzeczy. Przyjrzyj się sobie, jak ty wyglądasz.

Andrzej: Ale mężczyźni też stosują techniki obezwładniającego masażu, że tak powiem, kiedy mówią: Jesteś piękna, najładniejsza, najśliczniejsza, doskonale gotujesz, wszystko jest okej, ale tak naprawdę nie uważają, że partnerka taka jest, lecz ją masują, bo usiłują utrzymać ją w mniemaniu, że tylko oni widzą jej zalety, a świat dokoła jest groźny i szybko odkryje w niej wady i niedoskonałości.

Kasia: A ty wiesz, jakie to przyjemne usłyszeć od partnera: Jesteś piękna, najładniejsza, najśliczniejsza ?

Andrzej: Czasami tak.

Kasia: Bardzo czasami tak.

Andrzej: A wiesz, jak jest przyjemnie czasami się pokłócić?

Kasia: To wiem, bo robiłam to przez czterdzieści lat. Teraz jestem, co prawda, za techniką sympatycznego masażu. Na przykład: Me martw się, wszystko będzie dobrze.

Andrzej: Można i tak, ale jeśli nie jest to jakieś kłamstwo, którego celem jest kurczowo przytrzymać gościa, bo jak się go nie wymasuje, to sobie zaraz poleci.

Kasia: Wiesz, jeżeli gość czy gościówka ma polecieć, bo czegoś nie robię albo nie mówię, to ja w ogóle nie jestem zainteresowana. Wydaje mi się, że jeżeli człowiek się tak strasznie skupia na tym, co robić, żeby ktoś od niego nie odszedł, to już stoi na straconej pozycji.

Andrzej: No tak, bo wtedy jakoś tak używamy i kontrolujemy ludzi, a ludzie użyte to się frustrują i złoszczą, i naburmuszają, i w ogóle jest nieprzyjemnie...

Kasia: A musi być przecież przyjemnie, bo związek ma być

na zawsze

Andrzej: Tak, musi być na zawsze, związek musi być na zawsze, choć rozum podpowiada, że może tak nie być.

Kasia: Nie na tydzień, nie na dwa? Jesteś przeciwnikiem małżeństw arabskich, zawieranych kontraktowo na dwa, trzy lata albo na pięć lat?

Andrzej: No, zdecydowanie.

Kasia: A dlaczego? Przecież wtedy masz szansę, że się żona będzie o ciebie starać przez trzy lata. Gdzieś czytałam, że naukowcy wymyślili potrawę, która eliminuje w dziewięćdziesięciu procentach chęć na seks u kobiet. Wiesz, jaka to potrawa?

Andrzej: Nie wiem.

Kasia: Tort weselny.

Andrzej: Jacyś cynicy o wątpliwym poczuciu humoru i niedocenieni mężowie.

Kasia: Też tak sądzę.

Andrzej: Powiem ci, że jakoś mi się to kojarzy z dorosłością i odpowiedzialnością, jak człowiek u progu związku przyjmuje, że na zawsze.

Kasia: A nie: Na chwilę, dopóki nam się znudzi. Możemy się przecież rozstać. Zobaczymy, jak to będzie.

Andrzej: Kojarzy mi się też z dorosłością, z odpowiedzialnością także i to, co - pomijając kwestie religijne - dorośli ludzie mogą sobie cywilnie, że tak powiem, dać, decydując się na wspólne bycie, czyli słowo honoru...

Kasia: ...że cię nie opuszczę, że będę z tobą na dobre i na złe.

Andrzej: To słowo jest bardzo ważne. I to, że oni od siebie je słyszą, kiedy się decydują.

Kasia: Ale różnie w życiu bywa.

Andrzej: Ludzie się rozchodzą, przestają się kochać

Kasia: A jeszcze jest coś takiego, że cwany, manipulacyjny rozum mówi tak: Ja zawsze dotrzymuję słowa, więc nie powiem, że na zawsze. To będzie uczciwsze, a dla mnie bezpieczniejsze.

Andrzej: Nieeee, tak nie można! Wiesz, ta sprawa jest dla mnie bardzo ważna. Coraz więcej par zawiera tak zwane przedślubne umowy; na przykład, że majątek żony nie jest majątkiem męża. Doprowadza to do bardzo poważnych konfliktów.

Kasia: Dlaczego?

Andrzej: Bo ludziom się wydaje, że jeżeli ktoś proponuje taką umowę, to nie wierzy, że wiąże się na zawsze, i to jest jednoznaczny komunikat, że strona, która to proponuje, przewiduje rozstanie.

Kasia: Tak. Zabezpieczam się przed tobą.

Andrzej: Prowadzi to do różnych fochów małżeńskich, ktoś się obraża (Ty mi nie wierzysz) a w dodatku bardzo często druga strona mówi: Czy ty sądzisz, że ja się żenię z tobą (wychodzę za ciebie) dla twoich pieniędzy? Tutaj jest bardzo śliskie pole. Uważam, że rozróżnienie między racją rozumu i racją uczuć jest tu bardzo użyteczne. Ja mogę powiedzieć: Kocham cię i chcę z tobą być na zawsze...

Kasia: .. .ale chcę mieć intercyzę.

Andrzej: ...ale zdarzają się sytuacje, że ludzie przestają ze sobą być. A więc jest to też jakoś możliwe...

Kasia: ...że możemy się kochać na zawsze, ale jednocześnie porozdzielać na moje i twoje.

Andrzej: Zwłaszcza jeśli to są jakieś duże majątki.

Kasia: Jeśli nie wychodzisz za mnie dla pieniędzy, to co ci szkodzi, że będzie intercyza?

Andrzej: Mąż jednej z moich pacjentek posunął się do bardzo przewrotnej manipulacji. Powiedział tak: Jeśli podpiszesz intercyzę, będzie to dowód, że kochasz mnie, a nie moje pieniądze.

Ona zrazu wzięła to za dobrą monetę i - trochę na fali urażonej ambicji - zgodziła się. Dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że partner wymaga od niej dowodu prawdziwości jej uczuć. Wściekła się i... mąż odstąpił od pomysłu intercyzy. Ot, i mamy kolejny dowód, że zaufania nie budują intercyzy, lecz spontaniczne zachowania będące wyrazem prawdziwych uczuć. No, ale czasem intercyza może spełniać swoją rolę. Są osoby, które wolą usiąść ze swoim partnerem i pójść drogą tego właśnie, co mówi rozum, niż oddzielać sprawy rozumu od spraw serca.

Kasia: I ty jesteś temu przeciwny?

Andrzej: Nie. Jest okej, jeśli ludzie potrafią to zrobić.

Kasia: Natomiast i tak musi być na zawsze.

Andrzej: Musi być.

Kasia: Mimo intercyz, mimo zabezpieczenia, mimo Me sprzedam mojego mieszkania.

Andrzej: Związki mają sens, kiedy ludzie decydują się na zawsze. Nie na jakąś próbę.

Kasia: Czyli nie próbujemy się?

Andrzej: No, jest okres narzeczeński, kiedy można się jakoś próbować, badać.

Kasia: Bo ja jestem zdania, że w ogóle nie należy próbować. Wypróbować można rower, czy dobrze jeździ.

Andrzej: Nie, nie, ja uważam, że powinien być jakiś czas bycia ze sobą. Jestem za długimi narzeczeńskimi związkami, za przetrzymaniem okresu, kiedy ludzie promują się, starają się wypaść jak najlepiej. Żeby małżeństwo było decyzją ludzi, którzy już się trochę znają.

Kasia: Kiedy już wiemy, że ukochany, którego głos w telefonie wprawia nas nadal w drżenie, chrapie, i miewa zapalenie miedniczek nerkowych.

Andrzej: A wiesz, co jest jeszcze ważne w tym „na zawsze”? To, że ludzie sobie obiecują, iż będą się starać, żeby ten związek przetrwał. I to jest strasznie ważne. To nie jest taka umowa, że jak się zaczną kłopoty, to się rozstajemy. Związek wymaga pewności: jak się pojawią tarapaty, to razem będziemy walczyć, żeby go utrzymać.

Kasia: Dobra, Andrzej, ale podczas ostatniej naszej rozmowy wspomniałeś, jak bardzo

ważna jest kłótnia

w związku. Więc ja poszłam do pokoju, w którym mój narzeczony pracował i pytam, dlaczego on się ze mną nie kłóci. A on pyta, o co mi chodzi, jak to mężczyzna. Więc powiedziałam mu, że Andrzej Wiśniewski przed chwilą powiedział, że kłótnia cementuje związek, i co on na to. A on: Ale na co? - ponieważ jest mężczyzną i był zajęty czymś innym. Powiedziałam mu, żeby odłożył to, co robi, bo rozmawiam z nim teraz na bardzo ważne tematy, a mianowicie dlaczego on się ze mną nie kłóci. Na co on wreszcie zapytał, dlaczego ja się chcę z nim kłócić. Już nieco podniesionym tonem - szło ku dobremu. Na co ja powiedziałam, że chodzi mi o twórczą kłótnię, ponieważ nie możemy mieć w każdej sprawie takiego samego zdania, bo to jest zgniły kompromis i to doprowadzi do rozłożenia naszego świeżego związku. Na co on powiedział, że ci spuści manto, bo się dosyć już kłócił w życiu i ze mną się kłócić nie będzie. To już była bardzo dobra sytuacja - jednak doprowadziliśmy do jakiegoś spięcia...

Andrzej: Ty doprowadziłaś swojego faceta do całkiem zrozumiałej złości, a ja - jako ten kozioł ofiarny - dostanę po mordzie.

Kasia: Ja bym chciała wiedzieć jedną rzecz. To, co ty nazywasz zgniłym kompromisem, niektórzy ludzie nazywają rezygnacją - że się tak wyrażę - z dmuchania na własne ego na rzecz dmuchania w związek. Robię coś dlatego, że wolę być z tobą niż być osobno, choć są weselsze miejsca...

Andrzej: Coś w tym jest. O zgniłym kompromisie mówimy, gdy nie komunikuję swojemu partnerowi jasno, o co mi chodzi, jakie mną targają uczucia, jakie mam potrzeby, na czym mi zależy, a liczę, że on to odgadnie i odpowie mi takim samym jak moje poświęceniem i rezygnacją ze swoich potrzeb. Nie mówię jasno, że mam ochotę na coś innego niż partner, lecz godzę się na jego pomysły w nadziei, że on zrobi to samo w rewanżu. Bilans wyjdzie na zero i...

Kasia: ...łykam żabkę...

Andrzej: ... i w ten sposób bez żadnych kłótni i bez żadnych tarapatów będziemy sobie bezpiecznie i ciepło obok siebie żyli.

Kasia: Wróćmy do tego naszego przykładu „góry czy Mazury”, bo jest prosty. Wyjaśniłeś już, co jest w takiej sytuacji postępowaniem dojrzałym: ja rezygnuję z tego, co bym chciał, na rzecz naszego wspólnego bycia razem, proszę partnera, żeby przyjął tę rezygnację, bo robię to dla niego. To jest okej. Co wobec tego jest zgniłym kompromisem?

Andrzej: Jechać na Mazury z uczuciem, że jeżeli nie pojadę, zniszczy mnie poczucie winy albo partnerka mnie opuści. Jechać, przeżuwając w sobie krzywdę, żal, a czasami wręcz uczucie poniżenia.

Kasia: Czyli pewien przymus; muszę się zgodzić na to czy na tamto, bo jeżeli się nie zgodzę, to będzie źle.

Andrzej: Tak, skrzywdzę ją i może mnie opuścić.

Kasia: Czyli partner mówi: Mogę to dla ciebie zrobić. A jeżeli słyszy wtedy: No, wiesz, aleja nie chcę, żebyś się dla mnie poświęcał. Ja bym chciała, żebyś chciał.

Andrzej: Partner idzie na terapię.

Kasia: Andrzej, nie możemy po każdym zdaniu odsyłać czytelników na terapię.

Andrzej: To jest ten schemat, który już kolejny raz w naszej rozmowie się pojawia. Problem polega na tym, że część ludzi ma duży problem z przyjmowaniem podarunków, nie potrafi przyjąć jakiegoś daru od drugiego człowieka.

Kasia: Robię to dla ciebie, pojadę tam, gdzie chcesz, chociaż...

Andrzej: ...chociaż ja tam nie za bardzo lubię być. Wiele osób nie potrafi tego przyjąć, tak jak nie potrafi - nie wiem - przyjąć komplementów, pozytywnych informacji. Wydaje im się, że zawsze kryją się za tym jakieś niecne intencje.

Kasia: Bo bardzo często za takim powiedzeniem - a jeszcze trzeba posłuchać intonacji głosu - kryje się intencja: Robię to dla naszego dobra, doceń mnie! Więc tak naprawdę nie jest to podarunek, lecz coś, co niweczy przyjemność wspólnego wyjazdu.

Andrzej: No, tak. Taki komunikat nawet nie jest ukryty, może być jawny w sensie intencji.

Kasia: Takie: Bądź mi wdzięczny, zobacz, jaka jestem dobra, i bądź mi wdzięczny.

Andrzej: Powtarzam, że gdy mówię: Dobrze, pojedziemy w góry, podjąłem decyzję i zrobię to dla ciebie, to muszę tę decyzję podjąć nie ze strachu, że jak powiem co innego, to partnerka mnie opuści albo będzie niezadowolona.

Kasia: Ale nie mówisz tego po to, żeby otrzymać natychmiastową gratyfikację i żeby ci żona siadła na kolana i powiedziała: Mój ty misiaczku, jaki ty jesteś dla mnie dobry.

Andrzej: No, oczywiście, chociaż lubiłbym, gdyby jakoś to doceniła. Ale nie to jest najważniejsze.

Kasia: Dobrze! Ustalamy, kiedy

połykam żabę

Andrzej: Przychodzi do mnie para i mąż mówi właściwie do mnie, ale komunikat jest też do żony: Wie pan, moja żona jest na trzecim roku psychologii i niech pan sobie wyobrazi, ona chciałaby zostać psychoterapeutką. Nie jest w stanie zrozumieć tego, co jej codziennie tłumaczę, na czym polega życie. I ta pani na to: Wiesz, chcę ci powiedzieć, że ludzie, którzy są na trzecim roku, jeszcze nie wszystko rozumieją, ale jak będą systematycznie się uczyć, to do czegoś dojdą i mogą zostać terapeutami.

Kasia: Krzyczysz: STOP?

Andrzej: Nie, nic nie krzyczę. Co się dzieje? Ta pani łyka żabę, czyli jakąś porcję złości, sprzeciwu, upokorzenia. Ale też nie czuje, jak wbija jej się nóż w plecy.

Kasia: On przecież innymi słowami mówi: Wyobraź sobie, panie terapeuto Andrzeju, jaką mam idiotkę. Studiuje, co prawda, ale co ona może wiedzieć o życiu, nie rozumie tego, co ja do niej mówię. Pan mnie rozumie, prawda? Spójrzmy razem na tę smętną istotę.

Andrzej: Oczywiście. Bardzo często zdarza się w terapii, że ktoś z partnerów w związku szuka oparcia w terapeucie przeciwko swojemu partnerowi. Ale nie chodzi mi tu o strategię prowadzenia terapii, tylko o to, co znaczy „łyknąć żabę”. Łykam żabę wtedy, kiedy mam dylemat: zareagować w zgodzie z tym, co przeżywam, czy przełknąć to, co przeżywam i co się ze mną dzieje, i usprawiedliwiać się, wyjaśniać - czyli wejść w rolę dobrego ucznia, posłusznego partnera (partnerki).

Kasia: Gdyby ta kobieta nie łykała żaby, co powinna powiedzieć?

Andrzej: Powiedziałaby po prostu tak: Nie chcę, żebyś tak o mnie mówił. Nie chcę, żebyś w ten sposób mnie traktował. Rozumiem, możesz sądzić, że nie będę dobrym psychologiem, ale ja mam w tej sprawie inne zdanie.

Kasia: Tylko tyle?

Andrzej: No, co innego jeszcze można powiedzieć?

Kasia: Ty głupi chamie, jeszcze raz tak powiesz o mnie przy obcym człowieku, bez względu na to, czy to jest gabinet terapeutyczny, czy moi rodzice, czy twoi znajomi - to się z tobą rozwiodę!

Andrzej: To on by powiedział No, widzi pan, jak żyć z kobietą, która z byle powodu robi awantury.

Kasia: A kiedy ona ma prawo to wykrzyczeć?

Andrzej: Chcę ci powiedzieć, że komunikat przekonujący ludzi do treści, którą chcemy przekazać, wcale nie polega na wrzasku...

Kasia: No, to jest kłótnia, którą proponujesz...

Andrzej: Nie. Tym, co przekonuje ludzi, jest pewna stanowczość i pewność tonu, jakim się mówi. Jeżeli wpadasz w takie: Boże, a tego, a śmego, to patrzy facet na ciebie z politowaniem i mówi: No tak, baba musi się wykrzyczeć.

Kasia: No, ale ty proponujesz kłótnię.

Andrzej: Ale kłótnia nie polega tylko i wyłącznie na wrzasku. Przekonujące komunikaty mają być przede wszystkim stanowcze - o czym już wspomniałem - krótkie, nienaruszające godności rozmówcy, chroniące nasze prawa i jednocześnie przyznające partnerowi prawo do własnych przekonań. Czasami taki komunikat powinniśmy powtarzać tak, jak działa płyta, która się zacięła - żeby nie dopuścić do przejścia na poziom metakomunikacji.

Kasia: Czyli nie dopuszczamy do przejścia na poziom meta.

Andrzej: Tak. Po prostu: Nie zgadzam się z tobą, mam inne zdanie.

Kasia: Przykro mi, że kolejny raz tak mówisz o mnie.

Andrzej: Na przykład. Zastanawiam się, co musisz do mnie czuć, ile jest w tobie złości i pretensji, skoro tak mówisz. Wolałabym usłyszeć to wprost. Ale kobieta, która potrafiłaby tak powiedzieć, nie łykałaby żaby, wyleczyłaby związek albo by się rozstała.

Kasia: No, wiesz, jeżeli proponujesz wyleczenie związku albo rozstanie, to już widzę miliony kobiet...

Andrzej: Nie, nie, widzę różne drogi.

Kasia: ...które po prostu będą trwać w chorych związkach. Jeżeli stawiamy sprawę na ostrzu noża to znaczy albo będzie związek lepszy, albo się rozstaniemy, to czasami lepiej, żeby on był taki, jaki jest.

Andrzej: Zgoda. Tak wiele osób myśli, ale czasami trzeba sprawę postawić na ostrzu noża. A w dodatku chcę ci powiedzieć, że wcale nie jest tak łatwo wyjść ze związku...

Kasia: Mnie to mówisz?

Andrzej: ...i czasami nam się wydaje, że wystarczy powiedzieć jedno zdanie i będzie po herbacie, nasz partner natychmiast wyjdzie. Ale w praniu okazuje się, że wychodzenie ze związku jest bardzo trudne i skomplikowane. Powój potrzebuje ściany, ściana potrzebuje powoju.

Kasia: A łykacz żaby czego potrzebuje? Tych żab?

Andrzej: Tak. Upokorzyciela.

Kasia: A powiedz mi, jak facet łyka żabę? No, bo wiesz, wprawdzie to samo można odnieść do mężczyzny, ale myślę, że jednak... No, jak ty się do czegoś zabierzesz, to zawsze zostawisz taki bałagan.

Andrzej: Mężczyźni łykają żaby dokładnie tak samo jak kobiety. Zawsze wtedy, gdy są postawieni w sytuacji konfliktu, muszą się określić i wyrazić swoje zdanie, ujawnić przeżywane emocje, a tu trochę brak odwagi, boimy się oceny, i tak dalej. Wtedy mężczyźni stroją się w piórka osób poważnych, trochę ponad sprawy, które się właśnie rozgrywają, i wygłaszają mądre zdania najczęściej zaczynające się od słów „powinno się”, „trzeba”...

Kasia: ...”należy”, „przydałoby się”...

Andrzej: Dobrym przykładem jest sytuacja, gdy muszą zająć stanowisko wobec konfliktu żona - matka. Wielu mężczyzn, nawet tych z pozoru dojrzałych, ma duże kłopoty z przecięciem emocjonalnej pępowiny z matkami. Kiedy więc zaiskrzy na linii żona - matka, stają oniemiali i próbują rozpaczliwie pouczać żonę, odwoływać się do jej dojrzałości, „kupować” jej dobry stosunek do matki, te rzeczy. A co się przy tym nałykają żab składających się z lęku, bezradności, strachu, że ich słabość wyjdzie na jaw - to tylko oni wiedzą.

Kasia: A jak łykają żaby, które im podtykają żony? Odpowiadają milczeniem?

Andrzej: Na przykład.

Kasia: Ale odpowiadają milczeniem, bo są pasywnoagresywni.

Andrzej: Są pasywni, a to też jest forma wyrafinowanego wyrażania złości.

Kasia: No, tak, bo milczenie jest w gruncie rzeczy karcące. Wiesz, ja cię trzy razy zapytam, czy się napijesz herbaty albo czy nagrywamy tę rozmowę. Jak mi odpowiesz milczeniem, to przepraszam bardzo, ale zrozumiem, że jesteś na mnie wściekły, że tutaj wpadłeś przez przypadek, że miałeś co innego do roboty. A jak cię w dodatku zapytam: Ale, Andrzej, o co ci chodzi? i dalej będziesz milczał, to sobie pomyślę: Niech cię cholera. Milczenie, moim zdaniem, jest jakimś najbardziej karcącym sposobem na partnera.

Andrzej: Jest destrukcyjne, bo karcące, zgoda. Destrukcyjne, bo powoduje, że musimy się czegoś domyślać. I wtedy wpadamy w pułapkę, która polega na tym, że domyślamy się nie tego, co jest naprawdę, tylko tego, czego się boimy, gdyż w sytuacjach niejasnych, bez wyraźnej struktury, zawsze będziemy interpretować zdarzenie tylko i wyłącznie w kategoriach swoich największych obaw. Na przykład człowiek, który się boi negatywnej oceny, będzie miał silną tendencję do traktowania milczenia partnera jako dezaprobaty, choć partner, który milczy, będzie miał umysł zajęty bliskim meczem piłkarskim.

Kasia: No tak, ale ja tu jeszcze jako kobieta powiem ci, że kobiety mają coś takiego jak intuicję i, niestety, często jest tak, że się domyślają tego, co jest naprawdę, a w dodatku wchodzi tu w grę jeszcze samospełniająca się przepowiednia, która też istnieje, więc wiesz...

Andrzej: Ale ja nie mówię tylko o kobietach, ja mówię też o mężczyznach. Jeżeli w głowie mam tylko zdradę...

Kasia: No, to on będzie zdradzał...

Andrzej: Jeśli się boję, że zostanę zdradzony, i to jest taki lęk, który mnie prześladuje, to bez względu na to, co robi mój partner - czyta gazetę, nie odzywa się, odzywa się - ja zawsze będę myślał, że to jest początek zdrady. Chcę ci powiedzieć jeszcze o bardzo ważnej sprawie: my dlatego mówimy, że sami sobie pichcimy zupkę, którą zjadamy, że bardzo często rzeczywistość w związku interpretujemy tylko w kategoriach naszych lęków. Wtedy tracimy kontakt z naszym partnerem.

Kasia: Ale on milczy. Wtedy mamy do wyboru tylko jedną rzeczywistość: naszą rzeczywistość.

Andrzej: Możemy powiedzieć tak: Me mam dostępu do informacji i czekam. To jest jakiś rodzaj dojrzałości.

Kasia: Dobrze, nadal jesteśmy przy męskim łykaniu żaby. Czy jest tu jakiś stereotyp? Bo mam wrażenie, że mężczyźni niby łykają żabę i natychmiast ją jakby wypluwają. Wiesz, kobieta łyka i - nie wiem - tyje, wymiotuje, a facet łyknie, wypluje i ma to w nosie.

Andrzej: To oczywiście złudzenie kobiecego oka, chociaż są mężczyźni o tak zwanej narcystycznej strukturze osobowości, którzy, gdy na nich patrzeć, sprawiają wrażenie, że negatywne informacje spływają po nich jak woda po kaczce. Ale nawet takim nie jest łatwo. Pod pozorem spokoju kryje się tu tak zwane narcystyczne zranienie, czyli wielka ropucha, na którą składa się głównie wstyd, krzywda, wściekłość i tym podobne rzeczy. A teraz powiem ci o leczniczym działaniu łykania żab. Chodzi właśnie o ludzi o narcystycznej strukturze osobowości. Przychodzi do mnie małżeństwo, ona ładna, trochę zdenerwowana, bardzo skoncentrowana na osobie męża. Pyta go, na jakim fotelu chce siedzieć, czy ma mówić pierwsza, czy zacznie on, i tak dalej. On -na pierwszy rzut oka widać, że to pewny siebie, przystojny, rozleniwiony powodzeniem lew salonowy - zasiada wygodnie w fotelu, długo na mnie patrzy i wydaje żonie polecenie: Powiedz, z czym przychodzimy. Ona posłusznie i trochę niepewnie zaczyna: Przyszliśmy, aby pan pomógł mojemu mężowi mnie nie zdradzać. Mąż przytakuje: Właśnie. Mam z tym duży problem, jest we mnie taka siła, że nie mogę się powstrzymać. Poza tym kręci się koło mnie mnóstwo pięknych kobiet, które ciągle składają mi propozycje, zachęcają. Nic nie mogę na to poradzić.

Kasia: Biedaczek, nic nie mógł na to poradzić... Zabiłabym...

Andrzej: No więc słuchałem tego i już wiedziałem, co to za facet. Wiedziałem też, że jego żona bardzo chce wierzyć, że on ją zdradza nie tak zwyczajnie, tylko pcha go do tego jakaś siła, której nie może opanować. Ta wiara pozwala jej ratować resztki dobrej samooceny. Powiedziałem: Chyba nie jest tu potrzebny psychoterapeuta. Jedynym sposobem na niezdradzanie żony jest powiedzieć otaczającym pana paniom i sobie NIE. Na to żona zrezygnowanym tonem: To znaczy nie pomoże nam pan ? A gdyby pan nauczył go mówić NIE poza domem tak, jak on to mówi do nas w domu? Mąż, trochę zaniepokojony tym, że coś zaczyna iść nie po jego myśli, mówi: Jak to? Przecież pan jest znanym terapeutą, widzi pan, jak cierpię? Z doświadczenia wiem, że jeśli zgodzę się pomagać w takiej „dolegliwości”, to on powie żonie: Już wiesz. Pan rozumie moje kłopoty, będę cię zdradzał, dopóki terapia nas z tego nie wyzwoli.

Kasia: A więc cierpiało biedaczysko...

Andrzej: Nie przerywaj, Kasiu. Zadrżałem na myśl o przygotowywanej dla mnie roli i powtórzyłem: Taka jest prawda. Jeśli ktoś nie chce zdradzać, musi mówić NIE. Mężczyzna wyglądał jakby zderzył się ze ścianą. Zdziwiony, zły, niezadowolony, jakby wyczuł, że cały plan wizyty się wali. Mówi: Więc pan uważa, że to takie proste, co? I patrzy na mnie z coraz większą złością. Ja milczę i tylko bezradnie rozkładam ręce. Żona natomiast spogląda na mnie coraz żywszym okiem, jeszcze próbuje go tłumaczyć, namawiać mnie do udzielenia mu pomocy, ale jakby coś zaczynała rozumieć. I mówi: Słuchaj, może pan ma trochę racji? Może to nie jest takie trudne, może spróbujesz? W facecie chyba się zagotowało. Zorientował się, że ta rozmowa zaczyna dodawać sił żonie, że ona zaczyna coś rozumieć, a nawet mówić innym tonem. Zaczął wrzeszczeć, że ma kurzy móżdżek, że żadna kobieta nie zrozumie mężczyzny, i tak dalej. Ale ona już się nie przestraszyła i zwróciła się do mnie: Może mi pan pomóc? Co mam robić w tej sytuacji? Zaproponowałem jej chyba grupę terapeutyczną. Mąż tymczasem zamilkł, spuścił głowę, oklapnął. Zaproponowałem mu konsultacje indywidualne. I teraz widzę, jak przychodzi do poradni jakiś spokojny, uśmiechnięty. Dużo się chyba w nim zmienia, pewnie oswaja w sobie bezradność, lęk, poczucie słabości i zmienia dewizę swojego życia: Wprawdzie mnie nie kochacie, ale będziecie mnie podziwiać, na jakąś bardziej sprzyjającą rozwojowi jego samego i jego związku z żoną.

Kasia: Dobrze jest zmniejszyć ego do właściwych rozmiarów.

Andrzej: No cóż, proces łykania żab nie jest wyłącznie czymś złym, czasami musimy ileś żab łyknąć. Dotyczy to zwłaszcza narcystycznych mężczyzn, którzy około czterdziestego piątego roku życia mogą dzięki temu łykaniu stać się atrakcyjnymi facetami.

Kasia: To jest obcięcie insygniów władzy.

Andrzej: Tak jest. To koniec: nie jestem facetem, nie jestem w ogóle nic wart i przeżywam to (łykanie) jako obezwładniające upokorzenie.

Kasia: A myślisz, że jak kobieta łyka żabę, robi to z przyjemnością?

Andrzej: Nie, kobiety - ja to z gabinetu mówię - kobiety wprowadzają to w pewną strukturę sensu: dom, dziecko, wartość mojego domu, trzeba się poświęcać.

Kasia: Ale jesteś przeciwny poświęcaniu?

Andrzej: Zdecydowanie. Aczkolwiek istnieje pewien rodzaj łykania żab, którego, myślę, każdy człowiek powinien się nauczyć. Psychologowie nazywają to zawieraniem. Wyobraź sobie sytuację, kiedy nasz partner reaguje nie tak, jak chcemy, nie wszystko idzie po naszej myśli. Wtedy na ogół działamy jak pistolet - od razu wybuchając, nie kontrolując naszych emocji. Popatrz na reakcje dobrych matek. Mogą być złe, zmęczone, śpiące, a powstrzymują się od wyrzucania z siebie emocji, bo wiedzą, że dzieci, które czegoś od nich żądają, nie są temu winne.

Kasia: Czyli jak partner przychodzi do ciebie i nagle zaczyna z płaczem krzyczeć: Bo ty nie rozumiesz, co ja miałam na myśli, nie zrobiłeś tego a tego, jesteś beznadziejny, jesteś straszny, nie mogę na ciebie Uczyć... to ty powinieneś mówić asertywnie: Przepraszam cię bardzo, widzę, że jesteś w złym stanie...

Andrzej: Nie, nie. Przede wszystkim w tym momencie mogę nic nie mówić, tylko przyjąć -Okej, wiem, że tak myślisz.

Kasia: Czyli łykasz?

Andrzej: Łykam. Czyli jakby zawieram różne uczucia, które we mnie się pojawiają, ponieważ zostałem źle albo niesprawiedliwie potraktowany, albo mi partner przypisuje cechy, których nie mam, albo źle odczytuje to, co robię. Zawieram uczucia jeśli, na przykład, mój partner jest w takim stanie, że większą wartością jest zadbanie o jego uczucia niż walka o prawdę. Ten proces, ta szczególna umiejętność reagowania z odroczeniem, jest szczególnie ważna nie tylko w małżeństwie, ale także w kontaktach z dziećmi.

Kasia: Czyli łykasz żabę po to, żeby twój partner...

Andrzej:... mógł jakoś pobyć ze swoimi uczuciami.

Kasia: Pobyć ze swoimi uczuciami. I nie musisz natychmiast reagować, mówiąc, co myślisz lub co sądzisz, albo wyjaśniać tej sytuacji.

Andrzej: Nie muszę walczyć o prawdę po to, żeby on mnie obiektywnie albo dobrze ocenił. Nie.

Kasia: Łykasz dla dobra partnera.

Andrzej: Po to, powtarzam, żeby mój partner mógł pobyć ze swoimi uczuciami, wyrazić je. I po to, żeby mógł wrócić do rozumu.

Kasia: Ja nie jestem oczywiście terapeutką, ale takie łyknięcie żaby pewnie się czasem opłaca. Po prostu żebyśmy się stali mądrzejsi, żebyśmy byli odrobinę lepszymi ludźmi. Jeżeli mamy przed sobą człowieka słabszego w tym momencie...

Andrzej: Powtarzam: jeśli twój chłop przyjedzie skądś, gdzie mu ktoś trochę krzywdy narobił, i na twoje pytanie: Jak było? Odpowie: Daj mi święty spokój, możesz się poczuć urażona i powiedzieć do niego: Me chcę, żebyś do mnie tak mówił, albo: Zważ, co do mnie mówisz, bo to nie ja zrobiłam ci krzywdę.

Kasia: Dorzucę jedno zdanie: Zawsze jak wracasz po dłuższej nieobecności, masz do mnie pretensje.

Andrzej: Taa... Ale możesz też powiedzieć sobie w duchu: Mój biedny chłop został poturbowany i nie mogę z nim w tej chwili porozmawiać, musi sobie poprzeżywać. I mówisz: Przepraszam, że się tak odzywam.

Kasia: Albo po prostu nic nie mówię.

Andrzej: Albo mówisz: Masz tu herbatkę. Nie wchodzisz od razu ze swoją urażoną dumą, tylko łykasz tę żabę, że cię źle potraktował.

Kasia: Oczywiście.

Andrzej: Za jakiś czas facet przychodzi i mówi: Przepraszam, ale... A wspomniałem o dzieciach, bo w przypadku dzieci umiejętność zawierania daje niezwykle ważną rzecz, a mianowicie poczucie bezpieczeństwa. My, jako dorośli, jesteśmy takimi osobami, które w ten sposób stwarzają klimat akceptacji i przyjęcia tych dzieci.

Kasia: Nawet jak się dziecko złości, wali zabawkami, ja się nie złoszczę. Mogę to zawrzeć, postawić granice, powiedzieć później: Nie rób tak więcej, ale jakby nie odrzucam dziecka dlatego, że ono to robi.

Andrzej: Widziałem kiedyś pewien obrazek w kawiarni. Siedzę sobie z żoną, pijemy kawę i rozmawiamy. Przy sąsiednim stoliku siedziała młoda, bardzo atrakcyjna mama z małym dzieckiem, takim około czterech, pięciu lat. Ten dzieciak był trochę rozkapryszony i nieznośny. I co mi się jakoś niezwykle w tej matce podobało, to że ona się nie bała, jak jej dziecko zostanie odebrane przez resztę kawiarni, w związku z czym nie pacyfikowała dzieciaka, żeby pokazać nam, jak to ona dba o normy społeczne. Nie rozczulała się też nad biednym maleństwem. Bardzo spokojnym, wręcz czasami jednostajnym tonem mówiła: Proszę, żebyś tego nie robił, Nie chcę, żebyś robił to i to, Jak robisz to i to, to ci się wyleje. Gdy dziecko powiedziało: A jak poszłem do kina, ona zwróciła mu uwagę: Mówi się poszedłem. Ale nie ze złością. Wręcz widać było, że ona dba o to i dostrzega wartość w tym, żeby to dziecko, które coś bardzo przeżywało, umieścić jakby w takiej stałej perspektywie, pewnej nawet jednostajności emocjonalnej, żeby nie dostarczać mu paliwa do jeszcze większego rozkręcania się. To było bardzo ładne. Ten chłopczyk się uspokoił, zaczął z mamą rozmawiać i nie doszło do eskalacji ani wybuchu, ani spacyfikowania, kiedy dziecko z poczuciem winy chowa się pod stół. Z przyjemnością patrzyłem, ile jest w tej pani zaufania do siebie i do własnych uczuć i jak ona potrafiła właśnie przez takie zawieranie - bo na pewno musiała się czuć jakoś trochę zła, trochę zakłopotana i trochę zażenowana - stworzyć dziecku ważną perspektywę bezpieczeństwa, a jednocześnie bardzo wyraźną granicę dla jego zachowania. Stawianie granic - to jest to, co chcę podkreślić, gdy rozmawiamy o dorosłych ludziach -stawianie granic nie zawsze musi być poparte wrzaskiem. Czasami właśnie postawienie granic w sposób spokojny i zdecydowany jest dużo bardziej skuteczne niż wrzask, w którym na pierwszy plan wybija się nasze cierpienie i krzywda.

Kasia: No, dobrze Andrzejku. Powiedziałeś mnóstwo fajnych rzeczy, ale ja bym chciała prostego podsumowania. Kiedy połykamy żabę? Czy możemy na zakończenie poprowadzić dialog tak, jakbyśmy obydwoje połykali żabę? Jesteśmy w związku i gramy w taką grę, która nie polega na tym, żebyśmy się specjalnie gdzieś spotkali, tylko żebyśmy uniknęli konfliktowego punktu. Mnóstwo par to robi.

Andrzej: Powtarzam jeszcze raz, bo to ważne: są różne poziomy połykania żab. Małżeństwo też nie jest sytuacją, w której ludzie muszą być w stu procentach przejrzyści. Jedno może być z czegoś niezadowolone i nie musi drugiemu od razu wywalać wszystkiego na stół. Cóż, jest pewna mądrość w tym, żeby nie od razu wypalać jak pistolet, żeby jakoś szanować swojego partnera i nie zgłaszać do niego największych pretensji wtedy, kiedy jest na przykład w jakichś osobistych tarapatach. Czasami musimy coś zawrzeć w sobie, powstrzymać się od słów, które w danej chwili mogą być bardzo przykre.

Kasia: Czyli troszkę tej żabki, dajmy na to udko, przetrawić i pomyśleć, że przecież nie kopie się leżącego.

Andrzej: No, może nie aż tak mocno, ale, powiedzmy, nie chce mi się zmywać, lecz zmywam, chociaż uważam, że to powinna zrobić partnerka. Nie kłócę się od razu. Zawierać w sobie uczucia to jest wartość. Ale niedobrze się dzieje, jeśli jest to jakaś ogólna strategia na radzenie sobie, jeśli ja zawsze muszę łykać tę żabę, zawsze muszę w sobie coś zdusić...

Kasia: Czyli strategia „jak to czy tamto zrobię, to nie będzie awantury”, „jak to czy tamto zrobię, to ona (on) będzie w lepszym humorze”.

Andrzej: Jeśli taki jest całościowy styl życia tej pary, to nie ma sensu.

Kasia: No to powiedz mi, jaka jest różnica między spokojnym umyciem naczyń (to umiejętność zawierania) a myciem naczyń z żabą w gębie.

Andrzej: Jeśli myjesz z żabą w gardle to filiżanki aż pękają od zmywania.

Kasia: Aha, czyli: Skoro nikt nie chce sprzątnąć w tym przedpokoju, to ja to zrobię!

Andrzej: Pokażę mu, jak mnie to męczy!

Kasia: Więc połykanie żaby przechodzi w „Ja wam pokażę”? Bo „Ja wam pokażę” jest i manifestacją niezadowolenia, czyli złości, czyli agresji, i sposobem na dokuczenie partnerowi.

Andrzej: Bo jak łykam żabę i nie akceptuję tego łyknięcia, to muszę jakoś odparować, jakoś mi to wycieknie, wyjdzie bokiem.

Kasia: Robi się atmosfera niezłego napięcia.

Andrzej: Tłukę talerz przy zmywaniu albo coś w tym rodzaju.

Kasia: Z tego wynika, że połykanie całej żaby to demonstracja, a łykanie żabiego udka na pewnym poziomie jest objawem raczej dojrzałości.

Andrzej: Jak partner mówi do mnie: Nie podoba mi się, to, co zrobiłeś, a ja wiem, że to jest niesprawiedliwe, czasami przyjęcie tego jest wartością. Rozumiem, masz takie zdanie, w porządku. Tego nie da się uniknąć.

Kasia: Nie obrażasz się od razu i nie czujesz się odrzucony, bo jesteś dorosłym, dojrzałym człowiekiem. Raz cię docenią, raz nie docenią.

Andrzej: Czasami zdarza się, że - według naszej oceny - jesteśmy przez partnera niesprawiedliwie potraktowani, ale to nie podważa od razu wartości człowieka, wartości związku.

Kasia: Dobrze. To kiedy łykanie żaby staje się niebezpieczne? Powtórzmy to jeszcze raz.

Andrzej: Jeśli staje się strategią rozwiązywania konfliktów na stałe. Kiedy unikamy konfrontacji, bo wydaje nam się, że to jest sposób na dobre życie, bezpieczne. Co więcej, na początku nawet trochę tak jest - jakoś się unika konfliktów.

Kasia: No, unika się, ale to jest chyba jakiś okres rozwojowy.

Andrzej: Uczucia mają tendencje do kumulowania się. Jeżeli zamykamy coraz więcej negatywnych uczuć w sobie, to w końcu one kiedyś wystrzelą.

Kasia: Czyli łykamy żabę tylko częściowo, jeżeli to jest nasza decyzja i nie robimy z tego sztandaru. Troszkę to jest sprzeczne z tym, co mówiłeś o kłótni. Z jednej strony polecasz kłótnię jako sposób na spotkanie się dwojga ludzi, a z drugiej strony mówisz, że czasami lepiej jest połknąć żabkę i siedzieć cicho.

Andrzej: No, w dobrych związkach partnerzy mają mniej więcej rozeznanie w przestrzeni, gdzie nie ma co walczyć. On taki już jest.

Kasia: To prawda, bo czasami nie ma po co. Powalcz o to, żebym była blondynką, jak ja nie chcę.

Andrzej: Najczęściej do połykanie żaby dochodzi wtedy, kiedy czujemy się pokrzywdzeni, zmuszeni do zbyt dużej odpowiedzialności, a boimy się zawalczyć o zmianę tego stanu rzeczy. Powiem ci jednak, że w miarę jak lat mi przybywa, zaczynam coraz bardziej cenić ludzi, którzy robią w domu różne konieczne do jego funkcjonowania rzeczy bez oglądania się na to, czy są wykorzystywani, czy nie. Po prostu trzeba to zrobić i już.

Kasia: Porozmawiajmy

o małżeńskim nożu w plecy

To jest ulubiona gra niektórych związków, zresztą akceptowana przez obie strony.

Andrzej: Niekoniecznie.

Kasia: No, dobrze, ale ci, którzy sobie nóż w plecy wbijają, jakoś się nie rozwodzą.

Andrzej: Bo małżeństwo - co podkreślam stale - ma dużą wytrzymałość, pojemność.

Kasia: Co to jest „małżeński nóż w plecy”? Pokazujesz miękki brzuszek?

Andrzej: Nie. Kiedy pokazujesz miękki brzuszek, możesz dostać nożem w brzuch. Małżeński nóż w plecy polega na tym, że się wykorzystuje audytorium do tego, żeby dopiec, dowalić partnerowi. Jedno z partnerów, na przykład, coś opowiada w towarzystwie, a drugie go obcina, kompromituje. Albo jeśli dochodzi do konfrontacji z osobą trzecią, zajmuje pozycję razem z tym kimś przeciwko drugiemu. Wykorzystuje sytuację, żeby odegrać się za jakieś wcześniejsze sprawy. Przychodzi mi do głowy scenka, jaka się rozegrała przy mnie między ojcem a synem, taki klasyczny nóż w plecy. Nie małżeński, ale historyjka jest po prostu debeściarska, więc ją opowiem. Jechał ojciec z synem, w autobusie to było, i ten ojciec syna ciągle strofował, a to usiądź, a to nie mów, a to to, a to tamto. I w końcu mówi do niego tak: Il. razy mam ci mówić, żebyś tego nie robił? A synek na cały głos: A jak mama ci mówi, żebyś nie sikał do zlewu, to ty co? Przestałeś?

Kasia: Naprawdę to widziałeś?

Andrzej: Naprawdę. To jest klasyczna sytuacja, tak zwany rodzinny nóż w plecy.

Kasia: Zawsze się odgrywamy za wcześniejsze sprawy?

Andrzej: No nie, ale jak się nazbiera, to tak.

Kasia: Czyli jeżeli kobieta zaczyna opowiadać: Pamiętam, jak ciocia Basia powiedziała ten kawał, który... - to partner przerywa: Po pierwsze, nie ciocia Basia, po drugie, wyście to już przecież słyszeli. Kasiu, nie opowiadaj po raz szesnasty tego samego...

Andrzej: ...a poza tym ten kawał to akurat pasuje do ciebie. To znaczy musimy mieć audytorium, żeby dowalić swojemu partnerowi, który coś zaryzykował, stanął w społecznym polu ocen.

Kasia: Tak, ale czasami partner milczy i też dostaje nożem w plecy.

Andrzej: Tak.

Kasia: No, popatrz na moją żonę, ona zawsze siedzi, jakby nie rozumiała, o czym się mówi. I to mężczyźni w tym celują, nie znam kobiet, które by tak przygadywały.

Andrzej: Tak mówi mężczyzna zagrożony w swojej pozycji lidera, przewodnika stada. Albo taki, który się boi oceny i wykorzysta każdą okazję, by pokazać swoją wyższość. Faktycznie, mężczyźni częściej prezentują takie zachowania - są przecież wychowywani do walki, do rywalizacji i nie potrafią na ogół przegrywać.

Kasia: A dowalamy partnerowi, ponieważ mamy do niego jakieś pretensje. Pokazujemy, kto tu jest ważniejszy, kto rządzi w tym związku.

Andrzej: Próbujemy ustalić jakąś hierarchię. To bardzo częste zjawisko.

Kasia: No i klasycznym przykładem noża w plecy jest, jak starsza siostra mówi do młodszej: Bo ty się posikałaś w majtki. Albo: Bo ty się moczyłeś do ósmego roku życia - mówi do młodej narzeczonej matka narzeczonego.

Andrzej: Klasyczny nóż w plecy to jest zawsze taka sytuacja...

Kasia: ...która cię kompromituje.

Andrzej: Tak. Ktoś, jakiś bliski ci człowiek, wyciąga na światło dzienne intymną twoją słabostkę po to, żeby się odegrać za coś, co się niekoniecznie przed chwilą zdarzyło. Jest to kara za jakąś inną sytuację. Na przykład kiedyś widziałem, jak dwie osoby ze sobą zawzięcie dyskutowały na tematy polityczne i widać było, że towarzystwo, które się przysłuchuje tej rozmowie, jest wyraźnie podzielone na dwa obozy. I nagle żona jednego z dyskutantów powiedziała takie zdanie: Wiesz co, chciałabym, żebyś tu wyraził też swoje antysemickie poglądy, które wyrażasz w domu.

Kasia: No, oczywiście. Bardzo to miłe i pożyteczne dla dyskusji.

Andrzej: Prawda? Facet po prostu wysypał się.

Kasia: A ja byłam świadkiem małżeńskiego noża w plecy bardzo myślę, cienkiego, bo dotyczyło to seksu. Opowiadano dowcipy... no wiesz, z tymi dowcipami jest coś takiego, że odbiorcy jakby reagują indywidualnie. I żona podeszła do męża, poklepała go tak troszkę z góry i powiedziała: Z czego się siniejesz? Ty o tych sprawach już dawno zapomniałeś. I wiesz, konsternacja w towarzystwie, ni się śmiać, ni płakać.

Andrzej: Nóż w plecy jest niezwykle destrukcyjną rzeczą. Każdy oczekuje od swojego partnera, żeby nas trochę chronił, i nawet jeżeli dajemy plamę, to żeby nas od razu nie niszczył, tylko raczej wspierał. Jeżeli najbliższy nam człowiek tylko czeka, żeby nas załatwić, kiedy jesteśmy w kłopotach, to jest to koszmarne podważenie poczucia bezpieczeństwa i zaufania.

Kasia: To jest naprawdę niszczące, a nie to, że ktoś się roześmieje.

Andrzej: I to jest gdzieś w okolicach końca związku.

Kasia: Nóż w plecy jest gdzieś w okolicach końca związku?

Andrzej: Tak. I powtarzam - zawsze służy temu, żeby upokorzyć partnera, odegrać się.

Kasia: Ale pozwolę sobie przytoczyć tu, z przeproszeniem, polskie powiedzenie: Jak mąż żony nie bije, to jej wątroba gnije. Chcę powiedzieć, że wciąż jeszcze tu i ówdzie pokutuje taki pogląd: Dopóki zwraca na mnie uwagę, to jest jeszcze nieźle.

Andrzej: Jeśli istnieje jakaś kobieta, która by się cieszyła z tego, że się ją publicznie upokarza, to jest w tym jakaś rozpacz.

Kasia: Ale spróbuj wejść w małżeństwo jako osoba trzecia i powiedzieć: Wiesz, źle się czuję, jak upokarzasz przy mnie swoją żonę, to ręczę ci, że i jedno, i drugie powie, że nie znasz się na dowcipach albo żebyś się nie wtrącał. To jest jakiś rodzaj gry, w której oboje biorą udział. I to, które wsadza nóż, i to, w które nóż jest wsadzany.

Andrzej: Oczywiście, nie może być inaczej. Wszystkie te małżeńskie gry są autorstwa dwojga osób. Natomiast myślę, że osoba, która nie może się powstrzymać od tego, żeby dowalić partnerowi, popełnia duże wykroczenie małżeńskie.

Kasia: Nie lubimy takich związków.

Andrzej: Raczej widzimy je jako trudne, pełne goryczy. Próbujemy je jakoś zmieniać, pomagać im.

Kasia: Ale załóżmy, że bywają żartobliwe noże w plecy. Jak je odróżnić od tych wbijanych serio?

Andrzej: Może powiem tak: człowiek ma w sobie umiejętność odróżniania autentycznych gestów...

Kasia: .. .autentycznych, choćby i żartobliwych.

Andrzej: Ale nie ufałbym takim żartobliwym nożom w plecy. Zawsze za nimi kryje się jakaś uraza, może nawet wrogość, która nie może znaleźć ujścia w rozmowie i musi swoją siłę potroić poprzez reakcję otoczenia.

Kasia: Jedna moja znajoma odcięła się nie tylko od wrogości, ale w ogóle od uczuć. Ma romanse od paru lat i

taki sposób na życie

Powiedziała mi niedawno, że się uzależniła od adrenaliny, że na pewno się nie zakocha, ale będzie się spotykała z nowymi mężczyznami, póki jeszcze jest atrakcyjna.

Andrzej: A do mnie niedawno przyszedł mężczyzna, który ma pięćdziesiąt dziewięć i pół roku i mówi tak: Proszę pana, czy może pan coś na to poradzić, czy jest jakaś szansa, żebym się trzymał tak jak się trzymam, bo to, co mnie czeka za chwilę, napawa mnie przerażeniem.

Kasia: Czyli starość?

Andrzej: Starość. Brak atrakcyjności. A on właśnie tak żył tak jak twoja znajoma. Ciągłe romanse, ciągłe potwierdzanie się w swojej atrakcyjności, ciągłe dbanie o siebie, używanie sportów, żeby utrzymać kondycję, żeby być atrakcyjnym.

Kasia: Ale w tym, że dba się o kondycję, chce się być atrakcyjnym, nie ma nic złego.

Andrzej: To jest w porządku, ale nie wtedy, gdy się za tym kryje jakiś potworny lęk, że jeżeli tego zaniedbam, to moje życie straci sens i znaczenie, nikt mnie nie wybierze, nikt nie zgodzi się być ze mną, kochać się ze mną, i tak dalej. Tu dopiero się pojawia problem. Taki człowiek nie dokonał w sobie akceptacji swoich ograniczeń, ciągle żyje w jakimś micie narcystycznym, micie swojej omnipotencji. To oczywiście dramat Casanovy, niby - zdobywcy, a jednak pełnego lęku przed słabością człowieka, który skazał się na ciągłe udawanie, że jeszcze się nadaje, jeszcze nie jest na śmietniku.

Kasia: No, ale sporo ludzi żyje w takim micie i świat przez to nie będzie dla nich gorszy.

Andrzej: Zgoda, ale oni na ogół bardzo cierpią. Myślę, że starość dla bardzo wielu osób jest straszna właśnie ze względu na ograniczenia, jakie ze sobą niesie. Ci ludzie żyją w przekonaniu, że są atrakcyjni, sprawni, urodziwi, mogą uwodzić, liczą się „na rynku”, a sytuacja pewnego zniedołężnienia, bezradności jest dla nich czymś, o czym boją się nawet myśleć, jest wręcz jakimś piekłem.

Kasia: No, ale jeśli żyjemy w dobrym, szczęśliwym związku, na który pracowaliśmy trzydzieści lat?

Andrzej: To jest okej. To może bardzo amortyzować takie lęki. W dobrym związku ludzie są ciągle dla siebie atrakcyjni. Odkrywają siebie, wspierają się, pożądają bez względu na wiek. Pamiętam pewnego starszego pana, który powiedział do mnie: Jedną z największych klęsk ludzi jest zawłaszczenie ideału piękna ludzkiego przez młodość. Niech pan popatrzy na moją żonę, jaka ona ciągle piękna. Pani miała koło siedemdziesiątki, ale miał rację. W niej, pełnej zaakceptowanej kobiecości, nawet zmarszczki były elementem niepowtarzalnego obrazu. Tacy ludzie dadzą sobie radę, mogą nas uczyć, jak żyć godnie i ładnie na starość. Gorzej jest z tymi parami, w których partnerzy odsunęli się od siebie. Dla nich związek to tylko instytucja bezpieczeństwa ekonomicznego.

Kasia: Myślisz, że się już nie kochają, jeśli nie wskakują ze sobą do łóżka?

Andrzej: Myślę, że się może nawet jakoś przyjaźnią. Ale wiele starzejących się osób mówi, że są z partnerem zżyci, że ich dużo łączy, ale ich energia życiowa idzie w różnego rodzaju próby oszukiwania czasu, udowadniania czegoś, co nie istnieje. Czasami jest to jakaś rozpaczliwa bliskość z osobami kilkadziesiąt lat młodszymi, rozpaczliwy seks.

Kasia: Czyli jestem zżyta ze swoim mężem, ale jeśli będę mogła, to będę korzystać z życia.

Andrzej: Ono się już wymyka. Zaraz będzie koniec. Bo przyjdzie czas, kiedy będę miała zmarszczki, moje ciało będzie brzydkie...

Kasia: No, ale na to właśnie, że tak się wyrażę, najlepszą kuracją jest dobry związek. W dobrym związku mogę być obwisła, możesz mieć brzuch, możemy mieć zmarszczki...

Andrzej: Dobra, w porządku, ale co to znaczy dobry związek? W tym rozumieniu dobry związek znaczy, że mam akceptację partnera, on mi nie stawia ciągle poprzeczek, nie muszę być piękny, mój partner ma jakąś pojemność na moje starzenie się, bezradność, niedołężnienie, kłopoty z pamięcią...

Kasia: Ale partner, którego kocham, przyjmuje do wiadomości, że ponieważ jest na zawsze, to się razem zestarzejemy. Wiesz, młoda dziewczyna, jak się zakochuje, to nie myśli o fantastycznym seksie dzisiejszego wieczoru, tylko sobie myśli: A na starość będziemy sobie parzyć ziółka.

Andrzej: No, nie wiem, czy tak jest rzeczywiście, czy żartujesz. Jeśli chodzi o dziewczyny, to pewnie wiesz lepiej. To jest ten syndrom „na zawsze”. Ale dla bardzo wielu osób, kiedy ich małżeństwa się tak jakby formalizują, starzenie się jest klęską. Chociaż wiedzą, tak na rozum, że tu się nic nie zdziała, i jakąkolwiek propozycję popracowania nad zaakceptowaniem faktu, że się stajemy starzy, traktują jako dopust boży i uciekają od terapii.

Kasia: Czyli jednak mamy być młodzi?

Andrzej: Cóż, musimy przyjąć do wiadomości, że w naszej kulturze zrobiło się tak: piękni są tylko młodzi. Jak temu przeczę, to jakbym opowiadał jakieś herezje. Mężczyźni patrzą na mnie jak na idiotę, a kobiety z niedowierzaniem - że niby plotę jakieś głupawe komplementy.

Kasia: Zakochują się wtedy w tobie?

Andrzej: Bez przesady. Ale naprawdę rację miał ów starszy pan - piękno nie jest związane z wiekiem.

Kasia: No przecież wiem o tym.

Andrzej: Niepotrzebnie cię więc przekonuję, lecz na ogół nie znajduję sojuszników.

Kasia: Uważam, że po czterdziestce charakter wychodzi na gębę. Z przyjemnością patrzę na takich ludzi. Do czterdziestki jeszcze można oszukać makijażem albo sprawnością fizyczną, uśmiechem. Matka Teresa była piękna, brat Roger był piękny.

Andrzej: To są przykłady dobrego życia, życia, które niesie za sobą rozwój, akceptację, wzbogacanie się. Ale jest cała masa ludzi, którzy mają ciężkie twarze, którzy nie mają na tych twarzach śladu wesołości, którzy są przekonani, że ich życie nie ma sensu, że gdzieś to życie nie poszło tak, jakby chcieli. I nie mają odwagi tego zmieniać.

Kasia: Nie mają odwagi tego zmieniać, bo są za starzy.

Andrzej: Uważają, że są za starzy, że już ich nic nie czeka. Czasami mam wrażenie, że zastygają, jakby już czekali na śmierć - że ona ich wybawi.

Kasia: Wiesz, śmierć to osobne zagadnienie. Mam wrażenie, że w niektórych związkach ludzie zastygli z bardzo ważnych powodów. Zamarzli w imię dobra. I chciałabym, żebyśmy się skupili na grze, która polega na byciu razem w imię jakiegoś dobra. W takim związku najczęściej jedna osoba gnoi drugą - mówię o związkach, w których się ludzie nie lubią, nie akceptują, ale są ze sobą, ponieważ nigdy wcześniej w ich rodzinach nie było rozwodów, ponieważ wzięli ślub w kościele katolickim, ponieważ dla dobra dzieci, wnuków, a potem prawnuków nie rozbijają stadła. Mamy tu do czynienia z olbrzymią wartością - wartością samą w sobie jest to, że są ze sobą na zawsze - ale z tej pięknej wartości zrobiło się jakieś szambo cuchnące, koszmarne. Znam takie małżeństwa. A mimo to ludzie są razem i pogrywają w to.

Andrzej: Ja też znam. I nie wiem, czy pogrywają. Znam małżeństwa, które nie były dobrymi małżeństwami, a które na starość się jakoś odnajdują. Bo kiedy mijają różne ambicje, gierki, kiedy ludzie zaczynają widzieć, że to, co dobrego ich może spotkać, to przyjdzie raczej ze strony partnera niż ze strony świata, to - mam wrażenie - ostrza noży wzajemnie wbijanych w brzuchy i w plecy tępieją. I wtedy te związki, można by powiedzieć, krzepną. To jest nawet dobre słowo -krzepną. Bo ci ludzie przestają się drażnić, jakoś są ze sobą. Znam takie związki. Z wiekiem rośnie ich jakość.

Kasia: No, po tym się poznaje dobry związek...

Andrzej: On niekoniecznie był dobry zawsze. Bardzo często mężczyźni, którzy przechodzą na emeryturę i którzy wypadają ze swojej pracy zawodowej, nagle odkrywają dom, i zaczyna się jakiś dobry układ z żoną, zaczynają widzieć, że, na przykład, żona była przy nich w ciężkich chwilach, wytrzymała wiele. I to staje się wartością.

Kasia: No dobrze, ale nie możemy proponować wszystkim młodym ludziom, żeby na to czekali trzydzieści lat.

Andrzej: Ja bym nie proponował. Ale skoro już poruszamy temat starości... Powiedziałaś, że po czterdziestce ludzie zaczynają mieć na twarzy charakter - i fajnie jest, kiedy się tak dzieje. Ja też myślę, że czterdzieści, czterdzieści pięć lat, to jest przełomowy okres w życiu, zwłaszcza w życiu mężczyzn.

Kasia: Ale kobiet chyba również. No, u kobiet kiedyś to były wcześniejsze lata, troszkę się to przesunęło.

Andrzej: Mam wrażenie, że mężczyźni, którzy w wieku czterdziestu, czterdziestu pięciu lat, do pięćdziesiątki, nie zmieniają swojej motywacji do życia i ciągle muszą być tymi, którzy imponują, zdobywają i tak dalej, później mają bardzo ciężkie życie. Gorzknieją po prostu, mają poczucie przegranej. Usiłują wtedy dominować nad rodziną, jakoś udowadniają sobie, że są ważni, znaczący, stają się satrapami, tyranami, domagają się specjalnego traktowania, wchodzą wręcz w role chłopców wobec swoich żon, które otaczają ich względami i utwierdzają w przekonaniu, że ciągle są wspaniali.

Kasia: Ale to mężczyźni grożą kobietom, że mogą w każdej chwili odejść. Tu mężczyźni mają władzę. To jest takie wygrażanie palcem: Uważaj, nie przeciągaj struny, bo co ty beze mnie zrobisz.

Andrzej: Ale to jest pogrywka na krótkich nogach. Mądra kobieta mówi:

proszę bardzo, spakuj się i odejdź

Kasia: Niedawno mi opowiadałeś o kobiecie, która się znalazła u ciebie w gabinecie z dwójką małych dzieci, nigdy nie pracowała zawodowo, podobnie jak trzydzieści procent kobiet w Polsce (ja tutaj na wsi, znam trzy takie małżeństwa). Nie tak łatwo powiedzieć mężczyźnie: To się pakuj. A nawet jak powiesz, to nie widzę takiego, co się pakuje.

Andrzej: Trochę skaczemy po tematach, ale chcę ci coś powiedzieć: miewam poczucie, że w związkach, w których grozi się rozstaniem, nie chodzi tylko o miłość, lecz bardzo często o lęk, że jestem najgorszy (najgorsza), bo on (ona) ode mnie chce odejść; że już nikogo nie znajdę, kto będzie chciał ze mną być. I często ten lęk, obawa, plus przywiązanie, plus dużo dobrych wspomnień, które się wtedy ujawniają - wszystko to rodzi taką mieszankę uczuć, która dla wielu osób jest określana jako miłość. A ja, powtarzam, sądzę - aczkolwiek to są tylko moje przypuszczenia - że często kryje się za tym lęk.

Kasia: Okej. Andrzej, więc uważasz, że tylko wtedy, kiedy się kochamy czystą miłością, mamy obowiązek i prawo być ze sobą? Przecież na miłość i na trwałe związki małżeńskie składają się również przywiązanie, również przyjaźń, również dobre wspomnienia, również to, że wspólnie zadbaliśmy o jakieś dobra materialne, i tak dalej.

I czasami zapominamy, że się bardzo kochamy, ale pamiętamy, że mamy jedno małe mieszkanko, i nie jest tak, że...

Andrzej: Zgoda. Jednak często w takim uładzonym niby związku, kiedy jedno podejmuje decyzje o rozstaniu, drugie nagle zaczyna kochać, i to bardzo. To jest bardzo silne. I powtarzam: mam wrażenie, że w tym jest dużo lęku. Nie tyle przed tym, że odchodzi ode mnie taki ważny człowiek, ile że ja zostanę sam (sama), że nic mnie już nie czeka. Że z odejściem partnera kończy się moje życie, że pojawia się jakaś wielka niewiadoma, a z tego na pewno nic dobrego nie wyniknie.

Kasia: Zgadzam się, lecz to jest tak jak z ojczyzną, która jest jak zdrowie i ile ją trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto ją stracił. Jest coś takiego, że przy pewnej stałości, poczuciu bezpieczeństwa, nie musimy ujawniać cały czas emocji, które w nas sobie spokojnie, ale i romantycznie drzemią, i że dopiero w chwili kiedy ktoś mówi: Dziękuję bardzo, nagle pojmujesz i jesteś gotów krzyczeć: Przecież ja cię kocham. A że nie mówiłam tego wczoraj, przedwczoraj, to nie dlatego, że byłam zła, tylko...

Andrzej: Kasiu, często to jest rozpacz, lęk przed zmianą, brak wiary, że coś mi się może zdarzyć dobrego.

Kasia: Bo najczęściej jest tak, że uznaliśmy jakiś stan rzeczy za pewnik i nie dopuszczaliśmy myśli, że może dojść do zmiany. Mogę nawet przytoczyć przykłady związków, w których gdy jedno się raz na jakiś czas odwraca, drugie staje się dobre i bardziej zabiegające. Potem wszystko wraca do normy.

Andrzej: No właśnie. Takie małżeństwo na gumce.

Kasia: To jest też rodzaj gry, prawda?

Andrzej: Tak. Są stadła, w których partnerzy potrzebują ciągłego zapewniania o swojej atrakcyjności i mogą to osiągnąć tylko w ten sposób, że cały związek kładą na szalę i grożą odejściem. Wtedy druga osoba zaczyna zabiegać.

Kasia: Odchodzący przekonuje się, że jest kochany, następuje znów zbliżenie, a potem to drugie pokazuje plecy, a pierwsze jest stroną zabiegającą.

Andrzej: W takich związkach każde jest jakby w kontakcie ze swoim lękiem, że zostanie opuszczone, bardzo się tego boi. Partnerzy więc to wygrywają i mówią: Odchodzę. Wtedy drugie musi się skonfrontować ze swoim lękiem przed samotnością, przed porzuceniem i zabiegać. Ale oczywiście kiedyś bierze odwet.

Kasia: Aaa, to tak działa? Czyli ta guma musi cały czas pracować.

Andrzej: Ja to czasem nazywam kolejnymi zamachami stanu. Bo ten partner, który zaryzykował odejście, dzięki temu, że drugi go chce przytrzymać, osiąga władzę. I może przez jakiś czas dyktować warunki. Mówi: Dobrze, zostaję, ale będziesz to, będziesz tamo... I tak się to od kryzysu do kryzysu toczy.

Kasia: Czasami przez całe życie.

Andrzej: Muszę ci powiedzieć, że to są bardzo trwałe związki. To są często związki, które -wbrew pozorom - bardzo długo się utrzymują od destabilizacji do destabilizacji.

Kasia: Ale na co są narażeni partnerzy, grając w to?

Andrzej: No, przede wszystkim na to, że mogą przeholować, gdy pewnego dnia jedno zagrozi odejściem, drugie powie: Okej, no, to do widzenia - automatycznie łowca staje się ofiarą.

Kasia: Tak, tylko wiesz, tutaj działa adrenalina. Pojawiają się te uczucia, które na ogół się nie pojawiają aż tak silnie, prawda? Ale to jest troszkę narkotyczno-alkoholiczne jakieś?

Andrzej: Trochę tak, jest to jakiś rodzaj uzależnienia od siebie. Ale moim zdaniem tu kluczową rolę gra brak poczucia własnej wartości. Jeśli dwie takie osoby się zetkną, to szantaż jednej z nich: Odchodzę oznacza dla drugiej, że jest do niczego, a więc musi się starać. Sama sobie nie da rady. Można niekiedy zaobserwować sytuację, która dobrze ilustruje ten układ i którą nazwałbym „dyżurny kandydat na kochanka”. Może być nim kolega albo koleżanka z czasów szkolnych, z którym co jakiś czas spotyka się w celach przyjacielskich jeden z partnerów i daje do zrozumienia drugiemu, że jeśli zrealizuje swoje groźby, to ów kolega-kandydat natychmiast wejdzie na jego miejsce.

Kasia: Moja koleżanka uprawia te niewinne gierki od lat.

Andrzej: Często się zdarza, że to nie są tylko niewinne gierki, ale życie od zdrady do zdrady. Gdy narasta wrogość i złość, niektórzy odchodzą do innego partnera. Potem są ściągani, potem dają się ściągnąć, potem ta druga strona zaczyna odchodzić, i tak na przemian. Chociaż w niektórych związkach to się odbywa na zasadzie kata i ofiary: jedno osiąga przewagę i szantażuje cały czas odejściem...

Kasia: Ale to nie jest związek, to jest brak związku.

Andrzej: No tak, brak związku, aczkolwiek jest to bardzo silny układ. Bardzo trwały. Gdy się z taką sytuacją stykam w praktyce terapeutycznej, często się okazuje, że osoby szantażowane mają bardzo dużo do powiedzenia. Jeżeli przestaną się poddawać i na przykład pozwolą sobie na powiedzenie partnerowi, który straszy odejściem: No to odejdź, staną z nim do konfrontacji, to się nagle okazuje, że pozornie ci silniejsi, którzy nadawali ton, straszyli, nagle stają się osobami bezradnymi i biednymi.

Kasia: Czyli nie jest to gra, która się opłaca na dłuższą metę?

Andrzej: W ogóle żadna tego rodzaju gra w związku się nie opłaca na dłuższą metę.

Kasia: Czasami sobie myślę, że gdyby ludzie byli świadomi wszystkich tych gierek, toby w ogóle związków nie było.

Andrzej: No, no. Nie posuwajmy się za daleko, żebyśmy nie zwariowali. W każdym związku są różne gierki. Dobrze, kiedy mamy świadomość, że te gierki prowadzimy. Każdy z nas ma tendencje do pogniewania się, zrobienia focha...

Kasia: Wiesz, byłam świadkiem, jak ktoś powiedział do swojej żony: Ty stara prukwo, bo się z tobą rozwiodę. Bardzo dobre małżeństwo. A ona na to: Ty uważaj, bo to ja się z tobą rozwiodę.

Andrzej: No, już mówiłem chyba, że problem w komunikacji nie polega na tym, jakich słów używamy, tylko w jakim kontekście. Zresztą ja uważam, że każdy związek ma jakiś skrypt, szyfr, pewien rytuał...

Kasia: ...niekoniecznie zrozumiały dla innych. A nawet czasem w ogóle niezrozumiały. Pewnie jeszcze nieraz o tym wspomnimy, ale teraz chciałabym, żebyś powiedział na czym polega gra, którą nazwałabym

udowodnij, że mnie kochasz

Andrzej: Ano tak. Ładny tytuł... Udowodnij, że mnie kochasz - to jest dobre.

Kasia: Dobry tytuł. No, to powiedz, na czym to polega.

Andrzej: Znowu się tutaj natkniemy na małe poczucie własnej wartości. Bo to jest fundamentalne.

Kasia: Bez przerwy się natykamy na małe poczucie wartości, więc i teraz od tego powinniśmy zacząć.

Andrzej: We wszystkich kryzysach małżeńskich ono jest podstawową sprawą. Ale „udowodnij, że mnie kochasz” zaczyna się od najmłodszych lat, kiedy dzieci kochane w sposób warunkowy (Mama cię bardzo kocha, bo wyniosłeś śmieci, bo masz dobre stopnie, bo jesteś dzielny) nie mają pewności, czy miłość rodzica trwałaby nadal, gdyby nie wynieśli śmieci, nie mieli dobrych stopni, nie byli dzielni. Muszą więc sprawdzać trwałość i siłę uczuć ważnych dla nich osób. Mogą to zrobić tylko przez tak zwane niegrzeczne zachowania, bo kiedy nie sprawiają kłopotów, informacje o ważności nie pojawiają się. Dla rodziców przecież to tak zwana normalka. W ten sposób dzieci uczą się, że nawet kara jest lepsza od obojętności. W dorosłym życiu te dzieci domagają się „dowodów miłości” nie tylko w zachowaniach seksualnych, ale zawsze wtedy, gdy się boją, że partner może mniej kochać. Dowód staje się niezbędny.

Kasia: A więc jednak nie zaczyna się od dziewczynek tylko od mamusi?

Andrzej: Od wszystkich ważnych ludzi.

Kasia: Daj mi dowód miłości?

Andrzej: No, tak. Jak mnie kochasz, to zrób to, czego pragnę. W dorosłym życiu to jest bardzo częste zjawisko: poczucie, że się jest kochanym, wiąże się ze świadomością, że ktoś stale coś dla nas robi. Mało tego - najwyższą formą kochania jest odgadywanie życzeń partnera. Idealny partner to człowiek, który rozumie mnie bez słów, ma moc odgadywania moich życzeń i spełniania ich.

Kasia: Wchodzisz, siadasz i jeżeli twoja żona cię kocha, to wie, czy ktoś cię skrzywdził w pracy, czy cię z niej wylali, czy sobie zwichnąłeś nogę, idąc do domu, czy spadłeś ze schodów. Tak? No, ale takie myślenie jest błędne.

Andrzej: Ale bardzo częste. Miłość prawdziwa, taka wielka miłość, jest utożsamiana z tym, że on (czy ona) wie. Gdybyś kochał, tobyś wiedział -to jest ten skrypt, bardzo niszczące związek przekonanie, za którym stoi kompletnie nierealistyczne myślenie, że możliwa jest taka miłość, która nie stawia żadnych warunków, że partner ma nas kochać takimi, jacy jesteśmy.

Kasia: No, ale ten skrypt ma korzenie w dalekiej przeszłości, prawda? To znaczy mamusia wie, czyśmy się zsiusiali w pieluchę czy nie, gdy mamy pół roku.

Andrzej: Istotne jest przekonanie, że człowiek, który zadaje sobie trud odgadnięcia, o co nam chodzi, na pewno nas kocha.

Kasia: Żebym cię dobrze zrozumiała: Me kochasz mnie, bo nie poznałeś, co ja czuję, o czym myślę, czy jestem obrażona, czy jestem zła.

Andrzej: No, na przykład. Siedzisz smutna, wchodzi twój facet i nie reaguje na ciebie, nie podchodzi, nie pociesza, nie zrobi herbaty, nie wykonuje jakichś gestów opiekuńczych, gestów szukania kontaktu z tobą, tylko sobie czyta gazetę.

Kasia: Czyli myślę: Jestem dla niego niczym. Jestem w takiej ciężkiej sytuacji, a on nie wyczuwa tego i nie widzi, o co mi chodzi. Ale każdy z nas, jeżeli już o tym mowa, oczekuje, że nie stanie się dla partnera jeszcze jedna lampą, która stoi na swoim miejscu, tylko zaopiekowanym kwiatkiem, podlewanym od czasu do czasu. Moja samoocena może być bardzo wysoka, ale ja bym nie bardzo chciała żyć z moim partnerem w związku opartym na takiej zasadzie: przyjmuję raz na zawsze, że jestem ważna dla niego, i nie muszę mieć z jego strony żadnych tego oznak. Równie dobrze mogę sobie żyć sama.

Andrzej: No i słusznie. Wiesz, to, że nasi partnerzy jakoś okazują swoje uczucia, dbają o nas, ma duży sens w budowaniu związku. Ale głównie kiedy nie są do tych gestów przymuszani, kiedy sami chcą je nam ofiarować. Lecz żeby to robić, muszą czuć się wolni - wtedy dostajemy od nich najcenniejsze prezenty: kwiaty, drobiazgi, wiersze, uśmiechy, a źródłem tego są ich wolne wybory. Dają, bo nas kochają, a nie z obowiązku.

Kasia: I chyba dlatego, że pragniemy tych gestów kojarzymy się w związki, prawda? Między innymi, oczywiście.

Andrzej: Ale są związki - jak pewnie zauważyłaś - które się jakoś ustabilizowały w takiej pozycji, że jedno z partnerów ciągle udowadnia, a drugie jest ciągle niezadowolone. Mężczyzna, bo mówi, na przykład: Za mało o mnie dbasz, a kobieta często wchodzi w rolę kobietki, która domaga się bezustannie: Kochanie, zrób mi herbaty, kochanie, jakby ci to nie przeszkadzało to... I tak dalej.

Kasia: Orbituj dookoła mnie, żebym wiedziała, że jestem ważna.

Andrzej: Tak kreują sytuacje, żeby partner ciągle był, ciągle coś robił z poczuciem, że one nic nie umieją, że czego się tkną, to zaraz pęknie albo się rozsypie.

Kasia: To ciekawe, bo ja sądzę, że to mężczyźni są tacy delikatni i tak nie potrafią. I naprawdę chętnie by coś zrobili z całego serca, tylko jak wejdą do kuchni, żeby coś zrobić, to naprawdę, rączka od patelni sama się urwie, a szklanka w zlewie sama się stłucze. I oczywiście są przeganiani przez kobiety dla świętego spokoju. Ale obie strony czerpią z tego jakiś zysk: jedno, udaje, że chce wyręczyć drugie, drugie to docenia.

Andrzej: Jedno z bardziej cynicznych powiedzonek: W małżeństwie ten wygrywa, kto pierwszy mówi: Me potrafię.

Kasia: Ja to znam w innej wersji: Ten wygrywa, kto pierwszy ma zawał. Pod warunkiem, oczywiście, że przeżył.

Andrzej: To już jest straszne. Ale fakt, coś takiego istnieje. Jestem jednak przekonany, że w dobrych związkach partnerzy powinni trochę odgadywać wzajemne życzenia, ale bez sankcji: Nie odgadłeś, nie kochasz, jesteś wstrętny i musisz być ukarany.

Kasia: Do pewnego stopnia jednak odgadują. Jak widzę, że ty płaczesz, to moim psim - za przeproszeniem - obowiązkiem jest zapytać, co cię spotkało złego, skoro płaczesz. Zanim się nie domyśle, że płaczesz ze śmiechu, bo oglądałeś reklamę z Mumio moim ukochanym.

Andrzej: Oczywiście. Często związki się jakby fiksują, stabilizują na jakimś poziomie.

Kasia: To są role zamienne.

Andrzej: Role zamienne, chociaż jakby inne strategie. Mężczyźni udają męskich, udają, że to, co ich interesuje, to tylko i wyłącznie filozofia, natomiast takie przyziemne drobne sprawy...

Kasia: ...jak długość wkrętek o średnicy pół milimetra, są im obojętne.

Andrzej: No, i odwrotnie. Są takie słodkie kobietki...

Kasia: No, dobrze, lecz z grą „udowodnij, że mnie kochasz” mamy do czynienia, że tak się wyrażę, na wszystkich polach małżeńskich, począwszy od tej przysłowiowej herbaty, a skończywszy na łóżku.

Andrzej: To prawda. Ale ludzie często boją się mówić o swoich potrzebach, boją się, że zostaną źle ocenieni, źle przyjęci. Dlatego kreują sytuacje, w których partner ma się domyślać, a nieraz nawet jest karany w wyrafinowany sposób, jeśli się nie domyśla, jakie są potrzeby partnera.

Kasia: W jaki sposób jest karany?

Andrzej: Na przykład milczeniem, które budzi poczucie winy, gniewaniem się, jakimś nieokreślonym niezadowoleniem, które ma sygnalizować: Nie jestem do końca z ciebie zadowolony.

Kasia: No, ale spróbuj takiego partnera zapytać: I o co ci tak naprawdę chodzi? to usłyszysz: Me, nie, już o nic.

Andrzej: Bo ta forma gry ma taki przebieg. To znowu jest sygnał, że masz nadal zabiegać, nadal domyślać się, atakować, szukać odpowiedzi. I gra się toczy dalej: jeden z partnerów jest ciągle zobligowany, żeby jakoś tam dotrzeć do drugiego.

Kasia: No, ale niech spróbuje powiedzieć prawdę. Niech no kobieta usiądzie naprzeciwko partnera i powie: Od ośmiu lat nie miałam z tobą orgazmu, nie chciałam cię ranić, więc tego nie mówiłam. Jesteś kiepski w łóżku, nie myjesz nóg codziennie, nie mogę już tego ścierpieć. To mi wygląda na katastrofę, niestety...

Andrzej: To jest katastrofa związku.

Kasia: No i wtedy, jak się domyślamy, partner nie połyka żaby i nie mówi: Dziękuję, że mi o tym mówisz, bo nie jest oświeconym człowiekiem, tylko mówi: Słuchaj, właściwie dobrze, że o tym mówisz, ponieważ...

Andrzej: Kasiu, żaden partner nie byłby w stanie tego wytrzymać.

Kasia: ...ponieważ od ośmiu lat nie mogę na ciebie patrzeć.

Andrzej: No, jakoś przeginasz tu pałę, ale...

Kasia: Bo ja sobie nie wyobrażam takiej sytuacji.

Andrzej: Jeśli od ośmiu lat ktoś nie przeżywa w ogóle orgazmu i na samą myśl, że jest z partnerem w łóżku, odrzuca go...

Kasia: No, nie odrzuca, nie byłeś kobietą. Kobieta czasem jest przygotowana na to, że żadnych profitów nie będzie, a poza tym nie o orgazm w życiu chodzi, lecz o wspólne życie, a poza tym w pracy go chwalą. Wiesz, o seksie się łatwo rozmawia, bo wystarczy wziąć pismo kobiece do ręki i dowiedzieć się. Wszystkiego.

Andrzej: Raczej niczego. A jeśli awantura odbyła się po ośmiu latach, można zapytać, co ci ludzie przez te osiem lat robili, skoro ona nie mogła mu jakoś powiedzieć, że woli tak, a nie inaczej. To też jest jakiś rodzaj gry. Coś tu chyba wyolbrzymiasz, żeby zwiększyć zainteresowanie czytelnika.

Kasia: No to teraz coś opowiem. Przychodzi do mnie moja serdeczna przyjaciółka i mówi tak: Muszę z tobą porozmawiać, ponieważ straszne rzeczy się dzieją w moim małżeństwie. Zaczepiam swojego męża od jakiegoś czasu i on mnie zdecydowanie odrzuca. Mieliśmy nawet długie rozmowy na ten temat, mówi, że nie chce być zaczepiany, że się czuje wtedy jak maszyna do seksu, że miał to w młodości, był używany przez kobiety, że... Nie wiem, co robić. Strasznie się zmartwiłam i mówię: Słuchaj, może z jakimś dobrym terapeutą, bo skoro już rozmawiali o tym... Ona mówi: Dobrze, ale to się powtarza. Ja na to: Powiedz mu o swoich uczuciach, a ona: Mówię mu, że czuję wielką potrzebę bliskości i tak dalej. I słyszę: NIE. Przegadałyśmy ze cztery godziny. Wszystkie mądre rzeczy wyczytane w książkach (w twojej między innymi) powtórzyłam, po czym pytam: Od jak dawna to trwa ? A ona mówi: Już piątą noc. No, i jest to opowieść bardzo prawdziwa i bardzo, moim zdaniem, ładna.

Andrzej: Ale też ważna, bo odmówienie seksu jest ewidentnie traktowane jako najsilniejsze odrzucenie. Tak. Odmówienie seksu jest traktowane jako największe odrzucenie, najsilniejszy komunikat o nieatrakcyjności.

Kasia: Co ty powiesz?

Andrzej: Nie kpij, to prawda..

Kasia: To znaczy... ja na to nie wpadłam.

Andrzej: Ale ja to wiem.

Kasia: Ale czy ty wiesz to jako mężczyzna, czy jako terapeuta, czy jako mężczyzna i terapeuta? I jako kobieta też to wiesz?

Andrzej: Z różnych ról to wiem.

Kasia: Ale czy wiesz to od kobiet?

Andrzej: Tak.

Kasia: No, rozumiem, że to jest sytuacja katująca, dlatego ja nigdy nie zaczepiam pierwsza partnera. Jeden mi powiedział, że go głowa boli, dwadzieścia lat temu.

Andrzej: Ale jego ma prawo boleć głowa.

Kasia: Zależy, jak go ta głowa boli. A mojego bolała nie tak, jak powinna.

Andrzej: Nie chcę tu wnikać w to, co tam było, ale na przykład mężczyzna, który nie ma ochoty na seks, jest postawiony w podwójnie złej sytuacji.

Kasia: Po pierwsze, może się bać, że ona pomyśli, że on jest do niczego; po drugie, odrzuca partnerkę i ona może pomyśleć: Jestem tak fatalna, że nawet on mnie nie chce. Nie można nie mieć ochoty na seks.

Andrzej: Tak. Trudno powiedzieć, zwłaszcza mężczyznom, że nie ma się ochoty na seks, żeby to nie był jednocześnie sygnał, że partnerka jest nieatrakcyjna, albo jestem słabym kochankiem. Wielu mężczyzn, bojąc się takiej konfrontacji, wybiera to drugie, narażając się na różne ironiczne uwagi partnerki, a to jeszcze bardziej osłabia potrzebę seksu i bliskości; to jest błędne koło. Musimy mocno i wyraźnie powiedzieć: MOŻNA NIE MIEĆ OCHOTY NA SEKS, i nie musi to znaczyć nic innego, jak właśnie to. To, że nie ma się na coś ochoty, jest wystarczającym uzasadnieniem.

Kasia: Nie, bo nie - to mi się podoba. Ale co do kobiet, panuje przekonanie, że nawet jak się nie ma ochoty, to można się kochać, tylko facet musi się postarać.

Andrzej: Seks strasznie nie lubi być uprawiany z innych powodów niż seksualne.

Kasia: Seks tego nie lubi?

Andrzej: Bardzo. To się może kończyć bardzo poważnymi powikłaniami.

Kasia: No ale w małżeństwie większość gier, które ludzie prowadzą, to gry seksualne.

Andrzej: Nie tyle gry seksualne, ile gry wokół seksu. Na przykład karanie za pomocą seksu.

Kasia: Nagradzanie.

Andrzej: Pozbywanie się poczucia winy, i to z obu stron.

Kasia: Pozbywanie się złości i napięcia.

Andrzej: Różne rzeczy.

Kasia: Znam mężczyznę, który ma dwadzieścia lat młodszą kochankę i opowiada jej ze szczegółami, co jego żona robi rano, żeby był w dobrej kondycji. Seksualnie robi. A podobno kocha tylko kochankę. To jednak jest paranoja. Ale to są związki. To są również związki. Myślę, że o związkach małżeńskich bardzo dużo byśmy się dowiedzieli od tych trzecich.

Andrzej: Faceci, którzy opowiadają kochankom o swoich kłopotach małżeńskich, dawno już są w roli dziecka wobec tych kochanek, a te kochanki dawno już są w roli ich matek.

Kasia: Mimo że różnica wieku jest na korzyść kobiety?

Andrzej: Tak, tak, ale już dawno ta dwudziestoletnia panienka jest mamusią, która ma słuchać, akceptować, podziwiać.

Kasia: I którą jeszcze się upokarza opowiadaniem takich rzeczy.

Andrzej: Oczywiście.

Kasia: Oczywiście. To wszystko, co masz do powiedzenia?

Andrzej: Nie. Ludzie uprawiają seks z bardzo nieseksualnych powodów. Seks ma być środkiem na niedokończoną kłótnię, na poczucie winy, na wyrażenie złości, na wymierzenie kary.

Kasia: Ale również ma być łagodzącym plastrem na nastrój po kłótni. Seks jako bicz jest tym samym, co seks jako plaster.

Andrzej: Otóż to. A seks tego nie lubi, powtarzam.

Kasia: Seks tego nie lubi, bo któraś ze stron zawsze się czuje upokorzona lub użyta. Co najczęściej idzie w parze, a czasami nie.

Andrzej: Jeżeli ludzie się pokłócą i potem dochodzi do zbliżenia, to często zgoda partnera jest znakiem wybaczenia, zaprzestania wojny, daje nadzieję na lepsze bycie ze sobą.

Kasia: Okej. Ponieważ rozmawiamy o grach i zabawach małżeńskich i pozamałżeńskich, skupmy się na moment, jeżeli można, na tym, jaką grę prowadzą ludzie ze swoimi kochankami, z którymi nie są w związku stałym.

Andrzej: Już ci mówiłem, że według mnie kochanka stabilizuje związek. To jest jasne.

Kasia: Kochanka stabilizuje związek?

Andrzej: Tak. Ale o tym już mówiliśmy. Długo. W „Związkach i rozwiązkach”.

Kasia: I pewnie jeszcze będziemy mówić, teraz chciałabym porozmawiać

o związku kochanki z cudzym mężczyzną

z mężczyzną, który nie jest wolny.

Andrzej: Tu jest układ. Jeżeli kobieta się decyduje na bycie z mężczyzną, który nie jest wolny...

Kasia: I kocha go rzeczywiście bardzo, ale nie chce mu rozwalać rodziny. Tak go kocha, że chce dobra jego dzieci, nie chce skrzywdzić tamtej kobiety, rozbijać małżeństwa. Są takie związki, Andrzej, zapewniam cię.

Andrzej: Nie mówię, że nie, jest dużo mądrych kobiet, tylko chciałbym ci powiedzieć jedną rzecz, która według mnie jest ważna: nie zawsze za tą sytuacją kryją się szlachetne motywy. To jest też czasami bezpieczna sytuacja dla tej dziewczyny, że ma faceta, który jest nie do osiągnięcia. Bardzo często ludziom, którzy wchodzą w takie układy, towarzyszy duży lęk przed tym, czy byliby wystarczająco atrakcyjni na co dzień, duży lęk przed bliskością, która się przejawia w powszednim życiu. I dlatego znajdują sobie trudnych partnerów, takich, którzy są gdzieś związani, mają obowiązki wobec innych osób. I te wolne ptaki trochę, choć nie do końca, udają, tak można w cudzysłowie powiedzieć, że cierpią z tego powodu, a w gruncie rzeczy ta sytuacja im jakoś odpowiada. W gabinecie terapeutycznym jest opisywana bardzo często - można zwalić winę na partnera, który nie chce rozstać się z żoną czy mężem - a tymczasem robimy wszystko, żeby się nie rozstawał. I kiedy zbliża się decyzja o odejściu od żony, delikatnie i czule pytamy go, czy na pewno nie będzie miał poczucia winy, czy przemyślał sprawę dzieci, czy...?

Kasia: Ale zapewniam cię, że są osoby, które udają, ale są i takie, które strasznie cierpią z tego powodu.

Andrzej: Może. Śmiem jednak twierdzić, że to, o czym mówię, jest dość częste. Ludzie znajdują sobie partnerów, z którymi nie mogą być, nie dlatego, że ci partnerzy są niedostępni, lecz dlatego, że ta niedostępność pozwala im nie konfrontować się z własnymi problemami, a nawet podkreślać swoją wartość jako osób troskliwych i szanujących szczęście innych.

Kasia: A czy wiąże się to z dzieciństwem? Niedostępny partner to niedostępny ojciec?

Andrzej: Nie chciałbym tutaj niczego upraszczać. Dzieje się tak z różnych powodów: z kłopotów z bliskością, z nieumiejętnością bycia z kimś na co dzień, z niedobrych doświadczeń. Za tym się wiele rzeczy kryje, chociaż masz rację - przeważnie świadczy to o problemach z bliskością w kontaktach z osobami ważnymi w dzieciństwie. Mamy tu do czynienia z klasycznym konfliktem: Chcę czegoś, marzę o tym, ale boję się tego...

Kasia: No, i mamy jakiś wysublimowany obraz: tydzień samotnego cierpienia w zamian za sześć godzin cudowności z kochankiem. Czasami to naprawdę trwa latami. Wiemy, co partnerowi, związanemu z inną, załatwia kochanka. A co to załatwia kochance?

Andrzej: To, co mówię. To, że nie musi wchodzić w bliski związek. Bardzo wielu ludzi ma duży lęk przed bliskością. Wszyscy tęsknią, żeby być z kimś blisko, żeby ktoś nas kochał i akceptował, a bardzo wielu ludzi się tego boi, gdyż nie zna smaku bliskości.

Kasia: A co to jest bliskość?

Andrzej: Taka sytuacja, kiedy między partnerami jest duża otwartość, głównie emocjonalna, kiedy rozmawiam z kimś o swoich przeżyciach, kiedy mogę go dotknąć, przytulić się, kiedy, można powiedzieć, skraca się dystans między dwoma osobami przede wszystkim w sferze pewnej intymności emocjonalnej. Jeżeli nie mam takich doświadczeń z dzieciństwa, jeśli osoby ważne w naszym życiu nam ich nie dały, to mamy z tym, oczywiście, duży kłopot jako dorośli.

Kasia: Okej, ale ja cię o to pytam, ponieważ w stosunku „kochanka i zajęty mężczyzna” ta bliskość występuje jakby zwielokrotniona. To jest wyczekiwanie, to jest rzucenie się na siebie, to jest przytulenie, to jest rozbieranie się w przedpokoju, to jest wytęskniony seks natychmiast, w kuchni...

Andrzej: No, to jest, ale jest bardzo krótko. I czasami nie ma to wiele wspólnego z bliskością. Nazwałbym to kradzioną bliskością, którą trzeba tylko pochłonąć, przeżyć, zanurzyć się w niej, bo za chwilę jej nie będzie. Każdy człowiek to zna, niekoniecznie w kontaktach z kochankami, niekoniecznie w seksie. Anonimowa rozmowa w pociągu jest chyba też przykładem takiej sytuacji. Psychologowie mają na to termin „zlanie się ze sobą” - na chwilę znikają granice między partnerami, następuje poczucie jedności. Ale czy to jest bliskość? Zwłaszcza że potem często pojawia się wstyd, rozczarowanie, żal, złość...

Kasia: Pisarka Grocholka w swojej pierwszej książeczce ten termin nazwała SPK - syndrom przedziału kolejowego. Wszystko nam wolno, za chwilę się rozstaniemy, nigdy się nie spotkamy. Przedział kolejowy to dobre miejsce do spotkania, tylko jaka to bliskość? Nie z bliskością jest to więc związane... tylko z czym? Z pożądaniem?

Andrzej: Z pożądaniem...Ja w ogóle uważam, że seks jest często namiastką bliskości. Wielu ludzi w to nie wierzy, ale seks, nawet w jakimś szalonym porywie, ma też pewną strukturę. Tam, wydawać by się mogło, jest pełno spontaniczności, ale sytuacja ma jasną strukturę: wiadomo, co robić. Natomiast wyobraź sobie taki obrazek: Oni nie rzucają się sobie w objęcia nadzy, tylko siadają i patrzą na siebie, i badają wzajemne uczucia. Starają się zrozumieć, co się między nimi dzieje.

Kasia: I co się dzieje?

Andrzej: No właśnie. I wtedy się może okazać, że nic.

Kasia: Tak, trzeba zrzucić ubranka, żeby być blisko...

Andrzej: Trzeba czasami zrzucić ubranka, żeby nie doświadczyć bliskości, żeby nie popatrzeć temu partnerowi prosto w oczy, żeby nie pozwolić sobie na uważność, która jest w takim spokojnym spojrzeniu.

Kasia: Nie ma chyba spokojnego spojrzenia przy stosunku kochanka - kochanek, ponieważ...

Andrzej: Dlaczego? Zawsze takie może być. Ale jeszcze raz ci mówię, że trzeba czasami zrzucić ubranka i rzucić się na partnera, żeby nie być za blisko. Przewrotne, ale prawdziwe.

Kasia: W małżeństwie też?

Andrzej: Tak. Często, myślę, są w małżeństwie takie gierki. Ludzie bardzo szybko wchodzą w sferę kontaktów seksualnych, a nie potrafią się znaleźć w sferze jakiegoś takiego zawieszenia - nie wiem, jak to nazwać - kiedy patrzymy na siebie, pozwalamy sytuacji „dziać się”, jesteśmy w stanie uświadamiać sobie różne swoje potrzeby i uczucia, pozwalamy sobie mówić o tym, na to samo sobie pozwala nasz partner. I żeby ta bliskość się nie wytworzyła, przechodzimy od razu do gry wstępnej.

Kasia: A w małżeństwie jedyna gra dozwolona to jest gra wstępna.

My wciąż mówimy o tym, co się złego może stać w związku. To znaczy, że drzemią w nas ukryte demony, małe poczucie wartości, a z tego wynika, że w jakimś sensie jesteśmy zdolni zniszczyć wszystko.

Andrzej: No, jest takie niebezpieczeństwo. Ale małżeństwo lub związki, gdzie ludzie się czują bezpiecznie, niosą w sobie także dobre rzeczy...

Kasia: ...można się poprzytulać bezkarnie, nie narażając się na odrzucenie lub śmieszność.

Andrzej: Nad związkiem trzeba popracować, oczywiście. Ale małżeństwo to jedna z niewielu instytucji społecznych, która niesie dużo bezpieczeństwa. Jest decyzja partnera o chęci bycia z nami, jest zapewnienie o jego miłości, są wspólne plany „na zawsze”, a więc perspektywa na przyszłość, jest wspólne miejsce, gdzie żyjemy, jest wyłączność seksualna. Są więc warunki do rozwoju nie tylko związku, ale też obojga partnerów, każdego z osobna. Zwłaszcza jeśli traktują swój związek - mimo silnych uczuć - jako zadanie, które będą rozwiązywać razem, jeśli potrafią rozmawiać, to jest szansa na bliskość, akceptację i wolność w związku. Dzięki tej wolności otrzymujemy od partnera uwagę, czas, troskę, radość z wyboru, na gierki nie ma tu na ogół miejsca.

Kasia: To powiedzmy o takiej grze, która jest konstruktywna.

Andrzej: Nie ma właściwie gier konstruktywnych, bo jak już pojawia się słowo „gra” to znaczy, że rozmawiamy o sytuacji, w której ktoś usiłuje coś „ugrać” w jakimś ukrytym celu.

Kasia: Czyli wmanipulować w coś drugą osobę, nawet często na poły nieświadomie.

Andrzej: No tak, ale związki nie dzielą się na dobre i na złe, dojrzałe i niedojrzałe, na takie gdzie jest zimno i strasznie, i takie, gdzie jest słonecznie i barwnie. W przeciętnych, a nawet dobrych związkach zdarzają się czasem horrory, a tak zwane niedobre związki mają też mnóstwo dobrych stron.

Kasia: Właśnie, opowiedz mi o dobrych stronach takich związków. W swoim gabinecie terapeutycznym na pewno się z nimi spotkałeś.

Andrzej: Przychodzą nawet takie pary, które są w głębokim kryzysie, ale widzę w nich duże możliwości, które mogą sprawić, że jeśli jakoś się do nich odwołają, przestaną grać, będzie to dobry związek. Kiedyś słyszałem, jak Roshi Kuong powiedział, że każdy człowiek, w każdej chwili ma wystarczającą ilość ziemi, na której stoi i wystarczającą ilość możliwości, żeby być szczęśliwym. Jeżeli potrafimy je odkryć w sobie, to może tak się stać. Naprawdę, jak się patrzy obiektywnym, czy może nie tyle obiektywnym co zaangażowanym, okiem na związek, to nie raz, nie dwa się widzi, że w wyniku gier, które ludzie prowadzą, ginie gdzieś owa potencjalność, giną te możliwości. Na przykład wrażliwi faceci, którzy boją się, że ich wrażliwość zostanie wyśmiana, stroją się w piórka gruboskórnych typów...

Kasia: ...i wrażliwe kobiety, które chcą by ktoś się nimi zaopiekował, stroją się w piórka przedsiębiorczych...

Andrzej: Bardzo często dzięki życiu w zgodzie z tym, co się czuje, co się przeżywa, informowanie o tym partnera, mówienie o tym po to, żeby partner nam współczuł albo coś nam dał, odkrywają się przed nami jakieś nowe przestrzenie we wspólnym życiu. W terapii to szczególnie widać. Kiedy ludzie dochodzą do ściany, decydują się na terapię i okazuje się, że obok takich tematów, jak pretensje i złości, są też nadzieje i oczekiwania. Powoli o tym zaczynają mówić, przestają liczyć, że partner się zmieni, a wtedy wszystko się zmieni, tylko razem wędrują w te trudne rejony, i okazuje się, że anioł przeleciał - odkrywają się nowe pola kontaktu bycia ze sobą.

Kasia: No, dobrze prawisz. Ale ja chciałabym, żebyś coś powiedział o takiej grze, która może przynieść korzyść. Mam na myśli nie gry manipulacyjne, tylko to, co się osiąga czasami w związku, to znaczy wiadome jedynie partnerom

sekretne znaki

porozumiewawcze miny albo słowa, które tylko oni rozumieją, które tylko dla nich coś znaczą, i nawet jeśli są oboje na zebraniu zarządu spółdzielni, mogą ich użyć. I to jest rodzaj tajemnej gry: „ty jesteś dla mnie, ja jestem dla ciebie, mimo że w tej chwili dzieje się koło nas coś innego albo nudnego, albo nieprzyjemnego, albo służbowego”.

Andrzej: Żadna książka czy tekst pisany nie są w stanie oddać wielości i złożoności różnych komunikatów, a już zwłaszcza języka zakochanych. Na to już w ogóle nie ma szans. Jak ludzie się kochają czy im zależy na sobie, to potrafią używać języka, który normalnie jest językiem odrzucenia, w ten sposób jeszcze bardziej się do siebie zbliżają. Powtórzę to, o czym już wspominałem: każdy związek ma jakiś skrypt, szyfr, pewien rytuał... Twój chłop w towarzystwie daje ci różne znaki, zrobi jakiś gest, a ty jedna wiesz, o co chodzi.

Kasia: Na przykład przesuwa palcem po szyi lub kciuk kieruje w dół niby cezar po walce gladiatorów.

Andrzej: Pamiętam, jak gdzieś w jakimś towarzystwie facet powiedział do swojej żony: Ty to jesteś ciemnota kosmiczna.

Kasia: Ja też to pamiętam. Twoja żona również.

Andrzej: Okazało się, że wszyscy zdębieli, a jego żona uśmiechnęła się zadowolona. Albo też tajemne kody gestów, znaków, spojrzeń. No, przecież to jest jasne. Myślę, że kiedy ludzie są na siebie otwarci, kiedy nie są nastawieni na osiąganie egoistycznych celów, na zdominowanie partnera, lecz są pewni swoich uczuć i pewni, że są kochani, wtedy mogą sobie pozwolić na rozwijanie całej gamy różnych gestów, znaków, na badanie, eksplorowanie.

Kasia: Czyli na zabawy i gry?

Andrzej: Tak. Wtedy, można powiedzieć, że ludzie potrafią się też odwołać do małych dzieci w sobie, do dziecięcego poziomu spontanicznej energii, mogą się bawić ze sobą, wygłupiać, wyłączyć jakiś system dorosłej kontroli. A to, żeby w związku coś takiego miało miejsce, jest niezwykle ważne.

Kasia: Żeby mogli sobie pobyć rozbrykanymi dzieciakami.

Andrzej: I to jest strasznie fajne. Wczoraj oglądałem sobie film „Czułe słówka”. Wydaje mi się, że ten kosmonauta, którego gra Nicholson, zdobył tę kobietę właśnie tym...

Kasia: Mówisz o samochodzie...

Andrzej: Właśnie. Po prostu świetnie się potrafił bawić i pokazywać tej, która była taką dorosłą i odpowiedzialną matką i której się jakoś za bardzo w życiu nie powiodło, że istnieje taka możliwość, i ona się dała zaprosić w taką przestrzeń kontaktu. I to wcale nie pozbawiało jej odpowiedzialności, nadal się przecież zajmowała swoją córką, i to w sposób bardzo dorosły.

Kasia: A nawet się zmieniła. Lepiej się nią zajmowała.

Andrzej: Powtórzę to: w bardzo wielu związkach jednym z poziomów dobrego bycia razem jest formuła spontanicznej zabawy, spontanicznego kontaktu. Odwołujemy się wtedy bezwiednie do takiej energii, jaką mają dzieci. I nie jest to tak zwana dziecinada. Każdy z nas ma w sobie małego chłopca lub dziewczynkę, to źródło energii, spontaniczności. Zauważ, że ludzie mający poważne kłopoty z sobą, często wyglądają, jakby urodzili się od razu bardzo poważni, dorośli.

Kasia: A nie odwołujemy się do porad pism, które mówią: Dzisiaj wejdź do domu bez majtek, albo: Powitaj swojego męża nago. Ale pewnie nie ma też nic w tym złego, jeśli i tak ludzie się będą ze sobą bawić. Wolno im.

Andrzej: Jeśli taki, że tak powiem, „przepis” z czasopisma toruje ujście pewnej energii, zachęca do skorzystania z jakiejś spontanicznej energii, to jest w porządku.

Kasia: Pamiętam opowiadanie chyba czeskiego autora. Chłopak zachęcił dziewczynę do takiej zabawy: podjeżdżali pod jakiś motel i on zaproponował jej, żeby grała prostytutkę, a on będzie grał klienta. Pamiętasz może autora? Ona przełamała się i się zgodziła. I wtedy chłopak zobaczył w niej kompletnie inną osobę, której nie zaakceptował. Powiedział: No, wiesz, jeśli ty potrafisz być taka, to ja dziękuję - i pożeglował dalej sam. Wstrząsające opowiadanie. Ona odnajduje w sobie tę część siebie, która może być prowokująca, i nagle się okazuje...

Andrzej: ...że się przestraszył.

Kasia: Me, nie myślałem, że taka jesteś...

Andrzej: Wiesz, jestem zwolennikiem poglądu, że w nas są różne możliwości. Możemy być bardzo wrażliwymi ludźmi, ale z drugiej strony możemy mieć bardzo silne psychopatyczne tendencje. Może być w nas dużo odwagi, ale też dużo lęku. Nie jesteśmy jakoś jednoznacznie ukształtowani. Erich Fromm, autor słynnej „Ucieczki od wolności” uważał, że każdy z nas ma w sobie coś ze Stalina i coś ze świętego Franciszka. Także trochę cech pośrednich, oczywiście.

Kasia: Jeżeli jesteśmy pełnią, to pewnie musi być w nas wszystko.

Andrzej: Ale kontakt dwojga ludzi w formie spontanicznej zabawy, w formie spontanicznego bycia ze sobą, bardzo często umożliwia im dotarcie do różnych przestrzeni i poznawanie ich. Na przykład to, że twoja dziewczyna z opowiadania dotarła do takiej przestrzeni uwodzenia i seksu, której być może nie była świadoma, mogło być dla niej niezwykle istotne.

Kasia: Uwodzenie, lekka władza nad tym chłopakiem. A ile? A moja cena jest taka i taka, rozumiesz. Tam cała gra się odbyła. Ale skończyła się kompletnym fiaskiem ich miłości.

Andrzej: Tak, bo chłopak się przestraszył. Szkoda, że uciekł, ale może lepiej, że od razu, niż za dziesięć lat. Wielu mężczyzn woli zakutane sierotki niż pełne życia kobiety. Ale powiem ci coś: dla mnie jedną z najprzyjemniejszych chwil, gdy pomagam ludziom w terapii, jest chwila, kiedy w kobietach budzi się kobiecość, kiedy wyłamują się ze stereotypu, który sobie narzuciły, zostały w nim wychowane.

Kasia: Aha, jeżeli kobieta tkwi w stereotypie kury domowej, to się wyłamuje w stronę uwodzicielki, a uwodzicielka się wyłamuje w stronę kuchni...

Andrzej: Tak. Kiedy one odkrywają w sobie przestrzenie, które można by określić wewnątrz-sterownością: zaczynają odkrywać, że coś im sprawia przyjemność, i są gotowe robić to nawet wbrew różnym oczekiwaniom społecznym, to znaczy oczekiwaniom różnych ważnych w ich życiu ludzi; że się wyłamują z gorsetu jakichś norm, oczekiwań. Budzi się w nich zaufanie do tego, kim są. Podobnie jest z mężczyznami. Wielu mężczyzn, tkwi w stereotypach albo macho, albo myśliciela, który głównie kieruje się tym, co myśli, a w małym stopniu jest otwarty na własne uczucia. I to jest też jedno z przyjemniejszych moich doświadczeń - gdy mężczyźni zaczynają w sobie odkrywać to coś, co się na ogół nazywa wrażliwością, są zdolni poczuć żal, popłakać się na przykład, a także znaleźć w sobie jakąś radość...

Kasia: ...i ucieszyć się z czegoś.

Andrzej: W każdym razie to docieranie do własnych uczuć, do tego, kim jesteśmy z natury, jest według mnie fundamentalną sprawą w związku. W niedobrych związkach ludzie są śmiertelnie poważni. Jeśli ktoś zaryzykuje i zażartuje, nadziewa się na ripostę: No, też wymyśliłeś! Albo: Me spodziewałem się, że możesz być taka dziecinna. Powaga jest czymś, co pojawia się wtedy, kiedy brakuje zadowolenia i radości; ma być sygnałem, że ja jestem ponad.

Kasia: Ponad twoje głupie dowcipy.

Andrzej: Właśnie.

Kasia: Życie to poważna sprawa.

Andrzej: Właśnie. Coraz więcej jest takiej powagi. Myślę, że w niektórych związkach to już nie jest powaga, to jest rodzaj jakiegoś zamknięcia się w sobie.

Kasia: Zakleszczenia. Wolę jednak związek oparty na poczuciu humoru niż na śmiertelnej powadze.

Andrzej: Ja też wolę.

Kasia: Choć, prawdę mówiąc

za dużo humoru

może być groźne, bo mam wrażenie, że czasami konwencja zamieniania wszystkiego w dowcip jest niezwykle atrakcyjna towarzysko, a dla dwojga ludzi - bo oni się też śmieją - jest to sposób rozładowania sytuacji, ale łatwo tu o przekroczenie granicy, kiedy, wiesz, nie ma już poważnej sprawy.

Andrzej: Tak, są też takie związki, gdzie tylko radość, wesołość, humor. Powiedziałbym, że te związki są nie tyle radosne, co maniakalne... Taki nastrój służy temu, żeby nie dotykać poważnych spraw, żeby się bronić przed podjęciem rozmów o ważnych rzeczach, które łączą lub dzielą.

Kasia: A poza tym wiesz, w humorze moim zdaniem - oprócz zalet, które sobie bardzo cenię - jest i niebezpieczeństwo: przy zbyt dużej dawce humoru zawsze można podnieść rączki do góry i powiedzieć: Żartowałem, kocham cię nad życie, żartowałem. Czyli tak naprawdę do bliskości jest tu kawał drogi.

Andrzej: Ale wiesz, mnie się to nie kojarzy z poczuciem humoru. Wiele razy bywałem w towarzystwach, gdzie ludzie ciągle żartowali i ze wszystkiego się śmiali i wiele razy miałem poczucie, że już mam dosyć, chociaż uwielbiam żartowanie i dobry nastrój. W pewnym momencie przekonywałem się, że w tym towarzystwie nie chodzi o żart, humor, ale właśnie o pewną maniakalność, o taki rodzaj bycia ze sobą, kiedy nic nie jest ważne. Jak się pracuje z pacjentami depresyjnymi, poczucie humoru terapeuty, nawet w bardzo trudnych sytuacjach, jest niezwykle ważne, ale chodzi o humor oparty na pewnym paradoksie, na wyłapaniu takiej dramatycznej zbitki różnych motywów, które się...

Kasia: Tak, pamiętam, jak kiedyś jeden terapeuta, pracując z dziewczyną, która bardzo nie chciała tknąć swojego ojca i relacji z tym ojcem, chociaż ją namawiano i chociaż to była grupa, a ona w tej sprawie przyjechała. Za trzecim podejściem ów terapeuta zapytał: No cóż, jesteś już gotowa do pracy z ojcem? Ona na to: Nie, bo mój ojciec nie żyje, a on wtedy powiedział: Ekshumujemy. I ona zaczęła pracować, a przecież jest to wyrażenie, które, w codziennym życiu, wzbudziłoby może zdziwienie.

Andrzej: Poczucie humoru, które jest oparte na dostrzeżeniu jakiegoś paradoksu funkcjonującego w świecie, jest czymś niezwykle ważnym i nośnym, bo daje dystans do spraw, pozwala zobaczyć sprawy wielowymiarowo, dostrzec coś takiego, z czego potrafimy się śmiać, a to znaczy, że to już jakoś przeżyliśmy i zaczynamy sobie radzić. Ale powtarzam, czasami poczucie humoru niczym nie różni się od polowania, czy może bardziej od kłusownictwa, kiedy to każda zwierzyna, pod ochroną czy nie, chora czy zdrowa, staje się łupem.

Kasia: Poczekaj, zatrzymajmy się na chwilę przy paradoksie, bo to jest bardzo ciekawe.

Andrzej: Jeszcze do tego wrócę, ale chcę dokończyć. Czasami mam wrażenie, że młodzież ma na to dobre sformułowanie: hajować, czyli idziemy za energią, rozkręcamy się, wszystko wolno, przekraczamy pewne granice, dajemy sobie dużo adrenaliny. W tej konwencji wszystko, co się dzieje, jest żartem, jest wesołością, nie ma świętych tematów, ważnych spraw i tak dalej. To przez jakiś krótki czas może być okej. Ale jeśli to się staje pewnym sposobem na radzenie sobie z napięciem, które się pojawia między ludźmi...

Kasia: ...a pojawia się zawsze...

Andrzej: ...a pojawia się zawsze, to zachodzi niebezpieczeństwo...

Kasia: ...że nie zauważymy jakiejś ważnej rzeczy, że przepuścimy ten ważny moment, kiedy ktoś potrzebuje z nami kontaktu.

Andrzej: Młodzi ludzie - bo się do nich odwołuję - nazywają to luzem, luzackością. W luzactwie nie ma ważnych rzeczy.

Kasia: No, nie ma ważnych rzeczy, więc nie ma szans ani na bliskość, ani na intymność, ani na prawdziwe spotkanie.

Andrzej: No, to byłoby pseudospotkanie. To nie jest humor, który pozwala coś podkreślić, zauważyć sprzeczność, uwyraźnić temat, spuentować.

Kasia: Możesz opowiedzieć, jak ci się ten paradoks sprawdził albo jak można z niego skorzystać, żeby nabrać dystansu do sprawy? Zobaczyć coś więcej poza powierzchnią lustra?

Andrzej: No, nie wiem, jak by się miał do naszych celów wykład o pewnej paradoksalnej koncepcji zmiany...

Kasia: Ale może rzucisz jakimś przykładem, jak ci to zadziałało i pomogło uwolnić kogoś z jakiegoś zakleszczenia.

Andrzej: Bardzo wielu terapeutów korzysta z takich paradoksalnych technik. To nie są żadne czary-mary.

Kasia: Ja wiem, że to nie są czary-mary.

Andrzej: Najsilniej działającą paradoksalną interwencją jest powstrzymywanie od zmiany.

Kasia: Czyli: Me zmieniaj się.

Andrzej: Nie zmieniaj się, jest wszystko w porządku. Terapeuci bardzo często mówią coś takiego: Może nie jest to dobry moment, może warto się zastanowić, może należałoby przemyśleć to jeszcze raz. Paradoksalnie nasilają pewne zachowania, żeby wydobyć motywy tych zachowań, na przykład jeśli ktoś przychodzi w związku z tym maniakalnym nastrojem na sesję i zaczyna się głośno śmiać, a wiemy, że jego sytuacja życiowa nie jest do śmiechu, to często terapeuci, którzy korzystają z takich umiejętności, namawiają delikwenta, żeby jeszcze głośniej próbował się śmiać. I wtedy się okazuje, że za tym śmiechem kryje się na przykład płacz, i że - to by pasowało do moich rozważań na temat tego hajowania - że za tym śmiechem często stoi samotność, rozpacz, smutek, żal, wściekłość, tylko sobie nie dajemy prawa, żeby je przeżywać i wyrażać.

Kasia: Bardzo często zdarzało mi się w dawnych latach, że na pogrzebach bliskich się śmiałam.

Andrzej: No, tak sobie radziłaś z napięciem.

Kasia: Tak, zresztą nie w samotności, była nas tam cała grupka.

Andrzej: Ja znam związki, w których napięcia, negatywne uczucia, są rozładowywane przez właśnie takie maniakalne zachowania.

Kasia: Czy to jest dobre? . Andrzej: Nie. Jestem zwolennikiem zabawy i humoru, ale...

Kasia: ...ale wtedy, kiedy jesteśmy radośni. Aczkolwiek są sytuacje dramatyczne, kiedy pomaga żart czy śmiech.

Andrzej: No, tak.

Kasia: Wiesz, mąż mojej koleżanki był wciąż absolutnie dowcipny, wciąż żartował, na przykład otwierał parasol, jak wchodził do domu, i mówił: No, spodziewałem się burzy, bo się spóźniłem dwie godziny. Pewnego dnia złamał nogę na ulicy, upadł i krzyczał, że się nie może podnieść, a ona po prostu poszła dalej. Wieczorem okazało się, że leży w szpitalu, bo ma rzeczywiście złamaną nogę. To jest, wiesz, całkiem prawdziwa historia, wydarzyła się w Kaliszu, chociaż oboje znamy bajkę o pastuszku, który dla kawału wołał, że wilki atakują jego owce. I kiedy rzeczywiście zaatakowały, nikt nie nadbiegł na ratunek. Jak odróżnić słowo „pomocy” wykrzyczane serio, jeśli wiele razy użyto go, by dowcipkować? Trzeba mieć naprawdę mocno wyczulone ucho.

Andrzej: Wiele osób stosuje takie maniakalne sztuczki, żeby się uchronić przed odpowiedzialnością.

Kasia: Na przykład?

Andrzej: No, sama powiedziałaś. Otwieram parasol i rozbawiam towarzystwo czy żonę. Wtedy nie usłyszę, że jest na mnie zła, bo czeka dwie godziny. Mogę się chronić przed takimi wyrzutami. Zresztą takich sztuczek jest bardzo dużo, to jest bardzo popularny wśród mężczyzn styl.

Kasia: No, bardziej chyba niż wśród kobiet. Zresztą bywa to czasem bardzo wdzięczne - dopóki to nie mój facet dowcipkuje.

Andrzej: Dopóki się nie zorientujesz, że to jest jedyny sposób na bycie z tym kimś, jedyna możliwa konwencja.

Kasia: Wypadamy z konwencji i się rozstajemy.

Andrzej: On to nazwie przynudzaniem.

Kasia: Czy ja ci opowiadałam zdarzenie, którego byłam świadkiem, jak małżeństwo kompletnie jakby mijało się na jakimś poziomie, czego nie rozumiałam. Pewien mężczyzna poszedł w Wigilię kupić herbatę do jedynego otwartego sklepu w dzielnicy. Wszyscy czekaliśmy, stół z opłatkiem nakryty, temperatura wzrastała. Wpół do szóstej mieliśmy siąść do stołu, a o szóstej piętnaście pan domu wpadł do mieszkania i wbiegł prosto do łazienki. Jego żona (a moja matka, ona będzie to czytać) podeszła pod drzwi łazienki i powiedziała z gardłem ściśniętym: Jak tak możesz, wiedziałeś, że siadamy do stołu o wpół do szóstej. A my, wiesz, skuleni (Co to będzie?), mniej więcej dwanaście osób, czekamy, co się stanie. Za chwilę się okazało, że ojciec był jedną z ofiar wypadku autobusowego, wypłukiwał piach z oczu, a przyszedł późno, ponieważ ten autobus był ostatni. Ja nie rozumiem, jak mógł już od drzwi tego nie oznajmić. Po pierwsze, natychmiast likwiduje to napięcie i wyrzuty, po drugie, otrzymałby pomoc, nie musiałby sam się z tymi oczami męczyć, ktoś by mu podał kieliszek do płukania i tak dalej. To jest niezwykle częste w małżeństwach, że czegoś się nie mówi chyba po to, żeby wpędzić tę drugą osobę w poczucie winy. O co chodzi w tej grze?

Andrzej: Mówiliśmy o poczuciu humoru i czym się różni poczucie humoru od takiego maniakalnego nastroju, który jest czystym rozładowaniem napięć.

Kasia: No, a tu jest budowanie napięcia. Żeby coś osiągnąć? Powiedz.

Andrzej: Myślę, że są sytuacje, kiedy „prawdziwi” mężczyźni nie powiedzą, że ich coś boli; przyjmują na siebie całą odpowiedzialność, bez względu na to, co się stało. Dość dużo jest osób, które stosują taki mechanizm. Na przykład spóźniają się - wszyscy muszą się domyślać, co się stało, a oni celowo nie mówią, żeby trzymać towarzystwo w napięciu.

Kasia: Czyli co? Ja jestem taki ważny?

Andrzej: W jakimś sensie.

Kasia: Zobaczcie, że jestem najważniejszy.

Andrzej: Coś takiego. Taka postawa: Patrzcie jaki jestem ważny, nie jestem z tych, co się zaraz rozkładają i będą opowiadali, jaki to był wypadek. Dzielnie wytrzymam i siadam po wypadku do kolacji, jakby się nic nie stało.

Kasia: No tak, ale przeze mnie wzrasta napięcie, padają niepotrzebne słowa, a padają wyłącznie z nieświadomości. Jeżeli nie wiem, że ty masz rękę krwawiącą, mogę powiedzieć: No, Andrzej, nie pomożesz mi tej walizki dźwignąć? Rozumiesz. Przy garbatym się nie mówi o garbie.

Andrzej: No, może...

Kasia: Nie „może”, tylko ja ci mówię, że tak jest. I co ty na to?

Andrzej: Dla mnie to jest odgrywanie nieszczęśników przez osoby, które nigdy nie pokażą, że cierpią, że im jest niedobrze albo trudno, ale cale towarzystwo zmuszają do domyślania się, jak to z nimi jest.

Kasia: Zauważcie mnie.

Andrzej: No, w jakimś sensie tak. Przychodzę do domu z ręką w gipsie i nie mówię, że miałem wypadek Wszyscy musza się domyślać, co się stało, wyciągać to ze mnie, a ja mówię: A, nic się nie stało, skaleczyłem się.

Kasia: Ale ja mówię o czymś jeszcze gorszym. Bo jak przychodzisz z ręką w gipsie i tę rękę w gipsie jeszcze pokazujesz, to w porządku. Gorzej, jak masz marynarkę naciągniętą na ten gips i nie pokażesz gipsu, a twoja żona z sześcioma ciężkimi paczkami mówi ci: No, Andrzej, dlaczego mi nie pomogłeś, przecież widziałeś, że mi lecą z rąk zakupy, i ty nie mówisz: Bo miałem rękę w gipsie, tylko mruczysz: No, wiesz... i jakby niechcący ukazujesz kawałeczek gipsu spod marynarki. Wtedy ona ma natychmiast poczucie winy, że czegoś od ciebie żądała, a ty nie mogłeś przecież pomóc. Ten rodzaj gry jest niebezpieczniejszy.

Andrzej: To jest faktycznie wyrafinowana forma. To wymusza jak gdyby na partnerze, żeby był Duchem Świętym i wiedział, że tam, pod marynarką, ma się niesprawną rękę.

Kasia: Na poczuciu winy i na poczuciu krzywdy w związkach nie będziemy się zatrzymywać?

Andrzej: Ależ tak. Dajmy tu tytuł:

jesteś nie w porządku

Poczucie winy to jest jedno ze sztandarowych uczuć, którymi zajmuje się psychologia i terapia.

Kasia: W małżeństwie też?

Andrzej: Tak. Myślę właśnie, dlaczego ono jest takie sztandarowe. Bo wzbudzanie w ludziach poczucia winy to taka łatwizna psychologiczna w wychowywaniu lub gdy się chce trzymać partnera w szachu. A ponieważ większość z nas poniosła przez poczucie winy - wzbudzane przez ważne dla nas osoby - jakieś duże uszczerbki, naszym partnerom jest bardzo łatwo się do tego odwoływać. Ludzie nie lubią być wychowywani przez wzbudzanie w nich poczucia winy. Oczywiście nie mówię tu o poczuciu winy, które człowiek powinien mieć, gdy czegoś... no, ewidentnie zaniedbał czy nie chciał zrobić, czy przekroczył pewne granice przyzwoitego zachowania.

Kasia: Umówił się na coś, nie dotrzymał.

Andrzej: Poczucie winy jest wzbudzane przeważnie poprzez takie teksty, jak: Jesteś nie w porządku, zawiodłem się na tobie, albo: Me jesteś taki, jak ja bym chciała. To jest to, co już małe dzieci słyszą w szkole, na religii; nawet w relacji człowiek - Pan Bóg nie ma jakiejś radości. Ciągle jesteśmy w pozycji nieudaczników w stosunku do tego doskonałego Boga i do tych doskonałych rodziców.

Kasia: My jesteśmy winni czegoś...

Andrzej: Tak, jesteśmy nie w porządku, bo czegoś z premedytacją nie robimy, nie szanujemy rodziców, nie szanujemy ich troski, niszczymy zdrowie, wbijamy im gwoździe do trumny, obrażamy Pana Boga, bo się nie uczymy. Jest cała masa takich tekstów. Chociaż mam wrażenie, że ostatnio jakby mniej, rodzice, ale i różne instytucje wychowawcze czy książki mniej odwołują się do poczucia winy. Ale to jest częsta pułapka, bardzo łatwo w to wpaść. Człowiek, który wzbudza u innych poczucie winy, w relacji ustawia się „ponad”, wydaje mu się, że jest strażnikiem praw, że dba o interesy partnera lepiej niż on sam. Jednak zawsze kryje się za tym pewien egoistyczny cel - udowadnianie sobie, że jest się kimś wartościowym, na przykład świetnym rodzicem, który ostrzega dziecko przed pułapkami życia.

Kasia: Czyli w związku czasami wystarczy usłyszeć: Stałam dwie godziny nad tym gulaszem, który bardzo lubisz, a ty zjadłeś na mieście - i jesteś lekko załatwiony.

Andrzej: Jeden z moich pacjentów postanowił po raz pierwszy pojechać sobie w sobotę na ryby, sam. Zostawić żonę z dziećmi w domu. To, co on na tych rybach przeżywał, to była gehenna.

Kasia: Nie opłaciło mu się?

Andrzej: Nie. Miał ciężkie poczucie winy, że żona została z dziećmi, że sobie tam nie poradzi, i tak dalej. Odebrał sobie całkowicie przyjemność z tego, że sobie siedzi nad wodą...

Kasia: Sam sobie odebrał. Wrócił do domu wściekły na żonę?

Andrzej: Oczywiście, że tak. Konsekwencją poczucia winy jest narastająca agresja. Tak jest zawsze, taka jest prawidłowość. Natomiast...

Kasia: Czy dobrze cię rozumiem? Im bardziej czuję się winna wobec ciebie, tym bardziej będę cię nienawidziła?

Andrzej: Tak, bo jesteś osobą, która mnie jakoś krzywdzi. Często ma się wrażenie, że partner niesłusznie mnie krzywdzi, ale to poczucie winy w nas jest tak silne, że nie możemy powiedzieć, zaprotestować: Nie zgadzam się, nie podoba mi się to, nie życzę sobie.

Kasia: Ale, Andrzej, czy wystarczy: Me zgadzam się?

Andrzej: Czasami nie. Bo wyrwanie się z okopów poczucia winy wręcz wymaga rewolucji w związku. Chcę ci jeszcze powiedzieć, że wzbudzanie poczucia winy ma pewną specyficzną wartość. To jest sprawa bardzo specyficzna: człowiek, który czuje się winny, nie ma prawa do obrony. On musi cierpieć. Chociaż gotuje się w środku, chociaż uważa się za niesprawiedliwie ocenionego, nie ma odwagi się bronić. On musi cierpieć. To jest ten schemat. Cierpi, wścieka się i tę wściekłość zamyka w sobie, nie wyraża jej, a jeśli wyraża, to nie wprost, lecz w jakiś sposób biernoagresywny.

Kasia: Co to jest sposób biernoagresywny?

Andrzej: Kiedy jesteś zła na swojego partnera, to wprawdzie podajesz mu zupę, ale tak, że mu się wyleje na spodnie albo na nową koszulę.

Kasia: To jest bierny sposób?

Andrzej: Ano tak. Albo, na przykład, kiedy on będzie cię przekonywał, że coś jest w jego życiu ważne, ty będziesz mu udowadniała, że to drobnostka. Bierna agresja polega na tym, że...

Kasia: ...że ja nie krzyczę, nie podnoszę głosu, nie wymyślam...

Andrzej: ...nie mówisz wprost o swoich uczuciach negatywnych, tylko wykorzystujesz różne sytuacje, żeby źle partnera ocenić albo zrobić coś takiego, żeby odczuł, że nie postępuje właściwie.

Kasia: Ja bym tutaj jednak przycisnęła cię o jakąś scenkę rodzajową. Ludzie w ogóle nie wiedzą, że można być biernoagresywnym. Sama myślałam, że agresja to jest krzyk, złoszczenie się, gniew, płacz.

Andrzej: A tymczasem te wszystkie cierpiętnice w związkach i ci cierpiętnicy - to osoby właśnie biernoagresywne. Karzą swoich partnerów, wzbudzając w nich poczucie winy, że nie przewidzieli zdarzeń czy spraw, które według cierpiętnika są ważne. Ale gdy partner cierpiętnika podejmie ten taniec, postanowi odgadywać jego życzenia i na przykład posprząta mieszkanie, zanim cierpiętnik, da do zrozumienia, że to istotne - to okaże się, że nie jest posprzątane wystarczająco dobrze, że coś trzeba poprawić, zostały jakieś smugi. I okazuje się, że - a widzisz, chociaż się starasz to jednak jesteś nie w porządku. Cierpiętnik wtedy po cichu przeżywa chwilę sukcesu i wierzy dalej, że bez niego świat by się zawalił.

Kasia: Wchodzisz do domu cierpiętnika i nie czujesz się w nim dobrze, bo jest w nim jakieś napięcie, i w ogóle nie wiesz, co się dzieje. Tyle tam...

Andrzej: ...niewyrażonej złości.

Kasia: Przydałaby się jakaś scenka rodzajowa.

Andrzej: No, na przykład jestem zły na ciebie, nie wyrażam tego wprost, ale się nie odzywam. Robię focha. Pytasz mnie: Co jest? Mówię: Nic, ale...

Kasia: .. .ale widzę, że coś ci jest.

Andrzej: W ten sposób wymuszam uwagę.

Kasia: I powtarzasz: Przecież mówię, że nic mi nie jest.

Andrzej: Albo... chodzą mi po głowie takie bardziej subtelne formy.

Kasia: Wal.

Andrzej: Powiedzmy, chłopak, o którym mówiłem, wraca z tych ryb zły na swoją żonę, a ona mówi: Pomóż mi przy dzieciach. A on: Boli mnie głowa, nie jestem w stanie ruszyć ręką ani nogą. Bo napięcie, jak już mówiłem, może się zsomatyzować i agresja może być wyrażona przez wycofanie się z aktywności, wycofanie się z pomocy, wycofanie się z kontaktu.

Kasia: A jak cię posadzę w fotelu (bo wyobraź sobie, że ja jestem twoją żoną biernoagresywną) i powiem ci: Bardzo proszę, oglądaj mecz, skoro to dla ciebie takie ważne - i zacznę sprzątać mieszkanie...?

Andrzej: To już jest super. Bo z tym można coś robić. Ta krzątawica może jest mało bierna na oko, ale...To też jest rodzaj biernego wyrażania agresji. Tyle że tutaj mężczyzna dostaje jakiś komunikat, on wie, że coś jest nie w porządku.

Kasia: Tak.

Andrzej: Natomiast najbardziej wyrafinowane formy biernej agresji występują wtedy, kiedy wręcz nie można się zorientować, o co chodzi. Wirtuozi biernej agresji potrafią tak dozować napięcie i niezadowolenie, że ich ofiary mówią często: Czego ja się czepiam ? Ona ma prawo być niezadowolona, jeśli zajmuje się domem i dzieckiem, gdy ja się byczę na rybach. W ten sposób tworzy się wzorzec kontaktów, w których role są rozpisane tak, że jedna osoba jest zawsze nie w porządku. To częsta przyczyna sięgania do kieliszka, ucieczek z domu.

Kasia: Myśl jeszcze nad przykładem, bo to trudne.

Andrzej: Pamiętam, opowiadał mi jeden chłopak, że ma partnerkę, dziewczynę, która jest dosyć dominująca, energiczna, żywa i trochę go przytłacza tą swoją żywością. On nie staje do konfrontacji wobec niej, nie mówi jej na przykład: Uspokój się, usiądź, posłuchaj; boi się takiej konfrontacji. Ma w głowie stereotyp jeszcze wyniesiony z domu, lęk przed odrzuceniem, boi się, że jak się na konfrontację zdobędzie, to zostanie ukarany oddaleniem. Wobec tego ironizuje. Jak ona się do niego zbliża czy coś proponuje, on to sobie z lekkością zamienia w żarcik. Ona na przykład pyta: Chcesz pójść do kina? A on: No, takie filmiki, na jakie ty chodzisz, nie bardzo mnie interesują.

Kasia: To jest bierna agresja? To jawna agresja!

Andrzej: Albo idzie do tego kina i na pytania dziewczyny odpowiada: Może. Nie wiem. To znaczy nie odpowiada na jej zapotrzebowanie. Ona: Jak ci się podobał film? On: Może być.

Kasia: Koniec rozmowy. I nie wynika to z niechęci do rozmowy, chodzi o odpowiednie traktowanie.

Andrzej: Tak. Ponieważ dla tego chłopaka już samo to, że ona inicjuje rozmowę o filmie, może świadczyć o chęci dominowania nad nim.

Kasia: Nie lubimy, jak ktoś nad nami dominuje?

Andrzej: No, on akurat nie lubił.

Kasia: A znasz kogoś, kto lubi?

Andrzej: Tak. Myślę, że jest dość dużo osób, które bardzo potrzebują autorytetów, pragną, by ktoś nimi kierował, choć bardzo często są to wielcy orędownicy wolności i niezależności.

Kasia: Andrzejku, proszę! Wróćmy na chwilę do biernej agresji.

Andrzej: Bierna agresja polega na tym, że zostaniesz ukarana nie za to, co zrobiłaś, tylko w związku z jakąś sytuacją z przeszłości. Za jakiś czas partner nie odpowie wprost na to, czego ty chcesz, albo w destrukcyjny sposób odbierze ci satysfakcję z jakiejś roboty, jakiegoś sukcesu. Na przykład przyjdziesz z wieczoru autorskiego, będziesz zadowolona i westchniesz: Oj, jaki wspaniały był wieczór, a on powie: No, ale w naszym domu pusto, nie było nikogo, albo: No tak, cieszysz się, rozumiem. Będzie ci odbierał radość, i to nie będzie związane z dniem dzisiejszym tylko jakąś sytuacją z przeszłości.

Kasia: Ludzie bardzo często to sobie robią.

Andrzej: Tak. Bierna agresja jest bardzo częstym zjawiskiem.

Kasia: Trudno o tym mówić, to się raczej wyczuwa.

Andrzej: No, bo kiedy próbujesz całą tę sprawę odkręcić i mówisz do swojego partnera: Dlaczego tak mnie traktujesz? - on nigdy nie powie, że kiedyś ty mu tam coś zrobiłaś. Zawsze usłyszysz, że się czepiasz, że jesteś przewrażliwiona, w najlepszym razie niewyspana.

Kasia: Nie, on mówi: W ogóle jak cię traktuję?

Andrzej: Albo: Ale o co chodzi? I to jest dalej w takiej konwencji biernoagresywnej, i bardzo łatwo w takich sytuacjach powiedzieć: Zwariowałaś.

Kasia: Czyli odpycha to od siebie, zamiast powiedzieć: Owszem, jestem zły na ciebie, bo dwa tygodnie temu tak mnie załatwiłaś, że te ryby mi nie dały żadnej radochy.

Andrzej: No, tak. Albo zły na ciebie partner jest w sklepie, ty do niego dzwonisz i prosisz: Kup mi szampon. A on przychodzi do domu i mówi: Cholera, zapomniałem.

Kasia: Cóż, może też czasami, Andrzejku, zapomnieć. Ale jeżeli to jest celowe działanie...

Andrzej: Albo coś nie będzie zrobione tak, jak byś chciała, tak jak się spodziewałaś - zawiedziesz się. To są formy biernej agresji dosyć często spotykane.

Kasia: Znam takie przypadki, które się niestety do książki nie nadają, bo wykraczają poza granice dobrego smaku.

Andrzej: Czasami to jest bardzo, bardzo subtelne, a czasami partnerom się dostaje

za rodziców

Bierne wyrażanie agresji rodzi się bardzo wcześnie, kiedy rodzice nie pozwalają dziecku na ekspresję złości. Często pacyfikują je, nazywając złość niegrzecznością. A dzieci w odwecie nie robią tego, na czym rodzicom bardzo zależy. Czyli zachowują się biernoagresywnie.

Kasia: Czy cię dobrze rozumiem? Jestem zła na swoją matkę, która mi nie pozwalała na ekspresję złości, więc teraz pokażę złość mojemu partnerowi?

Andrzej: To częste zjawisko, ale mało kto wie, że ma początek w zablokowaniu wyrażania złości w dzieciństwie.

Kasia: No, tak normalnie w życiu tak mamy, że przenosimy różne rzeczy na osobę bardziej bezpieczną, wobec której łatwiej być złym. A skoro jesteśmy przy rodzicach, czyli przy osobach trzecich, to oni zajmują również jakąś bardzo ważną strategiczną pozycję w naszych związkach. Może byśmy o tym pogadali trochę?

Andrzej: Myślę, że to jest niezwykle istotne z dwóch ważnych powodów: po pierwsze, z naszej relacji z rodzicami powstają, że tak powiem, zręby naszej osobowości i sposobów reagowania na świat - i po drugie, to, jak przebiega nasz proces separacji od rodziców, ma szalony wpływ na nasze przyszłe związki.

Kasia: Czyli im bardziej będziemy odseparowani od rodziców, tym lepiej dla naszych związków.

Andrzej: Zależy co rozumiesz przez słowo „odseparować”.

Kasia: Właśnie. Czy to znaczy, że nie będziemy kochać rodziców?

Andrzej: Nie. Mamy ich kochać i szanować. Natomiast w psychologii jest taka zbitka: separacja - indywiduacja, czyli taki proces dorastania, usamodzielniania i uniezależniania się człowieka, ale też jego indywidualizacji. W życiu człowieka zaczynają się pojawiać jego wartości, jego cele, jego sposoby bycia z ludźmi, które mogą być, że tak powiem, w duchu tego, co wypracował poprzez kontakt ze swymi rodzicami, ale nie muszą być takie same.

Kasia: Aha, to już nie jest spełnianie oczekiwań rodziców, tylko wybranie własnej drogi i podążanie nią, z całym szacunkiem dla tej bazy, którą mieliśmy.

Andrzej: Tak. Mamy się po prostu pięknie różnić od swoich rodziców. Natomiast jeżeli ten proces nie zostanie dokończony, nie będzie przynajmniej zaawansowany, to oczywiście będziemy szukali partnera podobnego do naszego rodzica.

Kasia: Lub - podobno - bardzo różnego od naszego rodzica.

Andrzej: Przeważnie to się sprowadza do jednego. Jeśli nie znajdujemy partnera podobnego, to podejmujemy próbę ukształtowania go na obraz i podobieństwo rodzica.

Kasia: Właśnie. Dlaczego się to do jednego sprowadza? Ja cię tu celowo pytam, bo wiem, że osoby mające ojca alkoholika bardzo często żenią się z alkoholikiem, chociaż wiedzą od początku, że nie chcą mężczyzny pijącego. Prawda? Jest taka jakaś w przyrodzie ciągłość z niewiadomych powodów. A jeśli nie będzie pił, to będzie człowiekiem niedostępnym emocjonalnie z innych powodów.

Andrzej: Zgoda. Ale chodziłoby mi o coś, o czym już trochę powiedzieliśmy wcześniej, jak mówiliśmy, że ma być inaczej, a jest jak zawsze. Z tym mechanizmem mamy tutaj do czynienia: kiedy są w nas dziecięce potrzeby, które nie zostały zaspokojone w kontakcie z rodzicami i ciągle jeszcze czekamy, że rodzice kiedyś odpowiedzą na nie (czyli nie jesteśmy od nich odseparowani), znajdujemy sobie partnera, który jest jakby zastępczym rodzicem i który ma odpowiadać na nasze potrzeby. Ten partner jest trochę podobny do naszych rodziców, ale my też go modelujemy tak, żeby był do nich podobny. Kiedy na przykład dziewczyna po rozwodzie swoich rodziców zaczyna się zajmować matką - tak naprawdę się nią opiekować - i nigdy nie stara się być osobno, nigdy nie odseparowała się od matki, to prawie na pewno znajdzie sobie mężczyznę, który na początku sprawia wrażenie niezależnego, bardzo samodzielnego światowca. Ale jak wyjdzie za niego za mąż, to okazuje się, że chłop jest powojem, małym chłopcem, który ma w sobie dużo lęku, jest bardzo na sobie skoncentrowany. No i uruchamia się mechanizm, który dziewczyna wyniosła z własnego domu: zaczyna się spokojnie zajmować tym facetem.

Kasia: ...wcześniej mówiłeś, że to jest czasami okej, jeżeli nam odpowiada ta rola.

Andrzej: Ja mówię o pewnym determinizmie. Tutaj działa determinizm. Tylko to mamy do dyspozycji. Do dyspozycji mamy w naszym życiu w kontakcie z partnerem tylko jeden wzorzec -poświęcenia się, opiekowania się.

Proces separacji od matki nie został dokończony, rozumiesz? Gdyby ta dziewczyna ów proces zakończyła i powiedziała swojej mamie: Mamo, to jest moje życie, czyli przestała się nią opiekować i zajmować...

Kasia: Ale nie można się przestać opiekować tym, kto tego wymaga.

Andrzej: Można, można. Rozwiedziona mama nie musi się stać naszym małym dzieckiem.

Kasia: No nie, nie musi, a jednak rozwiedziona chora mama...

Andrzej: Jak dodasz „chora”, to zgoda. Natomiast rozwiedziona nie musi się stać naszym dzieckiem... Jeśli mamy do dyspozycji tylko jeden mechanizm - troszczyć się i opiekować - to uruchomimy go w naszym związku. Jeżeli nasz partner nie będzie tego za bardzo potrzebował, to tak zrobimy, że będzie potrzebował.

Kasia: Tak zrobimy, że będzie potrzebował? W jaki sposób?

Andrzej: Oczywiście. Na przykład zaproponujesz mu: Zrobić ci herbatę? On odpowie, że nie, a ty powiesz: No, ale zrobię ci tej herbaty. I powoli, powoli facet przestanie sobie robić herbatę.

Kasia: Czyli odzwyczaimy go od pewnych rzeczy, a jednocześnie nie poprosimy, żeby nam zrobił herbaty.

Andrzej: Tak. Staniemy się jakby niezastąpieni. Powoli, powoli do tego dojdziemy.

Kasia: Być niezastąpioną - to jest model...

Andrzej: Co więcej, z czasem pomyślisz sobie w duchu: Moja matka mi nigdy nie zrobiła herbaty. Mój mąż mi nigdy nie zrobił herbaty. Będziesz miała poczucie krzywdy, niezadowolenia, wykorzystania, będzie się w tobie wytwarzać agresja, złość na cały świat i ludzi, że nie widzą twoich potrzeb, że nie liczą się z nimi, że nic dla nich nie znaczysz. Będziesz w to brnęła i obsługiwała innych, aż w głowie zaświta ci straszna myśl, że jesteś od nich lepsza: bardziej dbasz, bardziej rozumiesz, bardziej się poświęcasz - i będziesz to sobie bezustannie udowadniała, aż staniesz się niezastąpiona. Brrr...

Kasia: Bycie niezastąpioną niesie za sobą, jak sądzę, bardzo wiele profitów, ponieważ ludzie w ogóle chcieliby być niezastąpieni, chociaż cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych.

Andrzej: No, tak.

Kasia: Bo jak będę tak dobra, że dla ciebie będę niezastąpiona, to ty mnie - jak sama nazwa wskazuje - nie zastąpisz nikim.

Andrzej: Ładnie to powiedziałaś i trafiłaś w sedno. Taki związek nie ma szans na dłuższą metę. Bo tak naprawdę ciągle będziesz narzekać, że partner nie zaspokaja twoich dziecięcych potrzeb wynikających z frustracji. Ale właśnie ty mu to uniemożliwisz, ponieważ masz do dyspozycji tylko taki, a nie inny wzorzec. Natomiast, zauważ, że gdyby ci się udało emocjonalnie odejść od swojego rodzica, to ów wzorzec staje się bogatszy również o ten walor, że możesz funkcjonować, dbając o siebie, nie tylko o niego. Umiałabyś odmówić...

Kasia: Rozumiem. Jak umiem odmówić, to umiem też dać, bo nie daję z pozycji osoby niezastąpionej, tylko dlatego, że lubię, że mam ochotę, że chcę sprawić przyjemność. I nie skrzywdzi mnie to, że zrobię szklankę herbaty.

Andrzej: A ile przyjemności z jej zrobienia, gdy partner się ucieszy. Ale do takiej herbatki trzeba trochę dojrzałości, świadomości, że mąż to nie mama lub tata, że raczej nie chce nas niszczyć lub ograniczać - a często działa tu wyniesione z kontaktów z domem takie przekonanie...

Kasia: Na pewno mój mąż będzie całkiem inny. Większość niedojrzałych ludzi tak mówi.

Andrzej: Ale jeśli nie znajdujemy takiego samego, modelujemy wybranka na swoje potrzeby. I dzieje się to na ogół nieświadomie...

Kasia: Czyli, że tak się wyrażę, kastrujemy go.

Andrzej: Czasami. To na tym polega, ale nie zawsze. Stwarzamy sytuację, która dla nas jest bezpieczna i znana.

Kasia: I z macho robimy cierpiętnika, z cierpiętnika robimy macho, z opiekuna robimy tego, którym się należy opiekować...

Andrzej: Ale narcystyczny chłopak, który trafił na taką dziewczynę, jaką ci opisuję, też ma gdzieś w głębi ducha przeświadczenie, że nigdy się nim nikt nie zajął. On też żyje w przekonaniu, że aby być zauważonym, musi ciągle imponować światu.

Kasia: Ale przestaje imponować, bo ona się nim zaczyna zajmować.

Andrzej: No, i nagle ona się nim zajmuje, odpowiada również na jego dziecięcą potrzebę. I efekt jest taki, że dwoje dorosłych ludzi usiłuje zaspokoić dziecięce potrzeby w sobie. To się nigdy nie może udać.

Kasia: Dziecięce, a nie swoje dorosłe potrzeby.

Andrzej: Tak. Oczywiście

Kasia: Bo gdyby byli dorosłymi ludźmi i mieli potrzebę wzajemnego opiekowania się sobą, toby było okej.

Andrzej: Tak, ale w sytuacji, o której mówimy, mężczyzna patrzy, jak partnerka coraz bardziej wchodzi w jego. świat, żyje w przekonaniu, że jest w jakiejś pułapce. Jeszcze raz to chcę powiedzieć: ona żyje w przekonaniu, że powiela schemat, który wyniosła z domu, a on żyje w podobnym przekonaniu: że wprawdzie ma herbatę, ma wyprane ciuchy, ale nadal go nikt nie kocha. Można powiedzieć, że powstaje sytuacja, kiedy obydwoje się bardzo starają, bardzo im zależy, ale paradoksalnie wychodzi odwrotnie, niż chcą.

Kasia: Jak zwykle. A dlaczego ten facet nie czuje się kochany, skoro jest zaopiekowany? Bo to nie od matki dostaje tę herbatę? Bo to jest ta potrzeba z dzieciństwa?

Andrzej: Słuchaj. Człowiek się czuje kochany przez partnera wtedy, kiedy potrafi choć trochę lubić sam siebie, a jak jest obsługiwany, to ma władzę, ale nie ma miłości. Ważny się czuję wtedy, kiedy na przykład partner staje ze mną do konfrontacji, nie zgadza się, kłóci się ze mną, ma inne zdanie.

Kasia: Tak, ja mam tu w domu awantury od trzech tygodni, od kiedy sobie tak gadamy.

Andrzej: No, dobrze, ale wiesz, czujemy się ważni, kiedy dostajemy bliskość, ale i konfrontacje, kiedy nasz partner wobec nas działa spontanicznie, a nie jak automat do robienia kawy.

Kasia: Ja to wiem.

Andrzej: Znam bardzo wiele związków, w których spełnia się zasada, że mężczyźni nie szanują kobiet, starających się odpowiedzieć na ich oczekiwania. Prędzej czy później znajdą sobie partnerkę, która stanie okoniem.

Kasia: Tak. Ja nawet usłyszałam niedawno od dorosłego faceta, że musiał się rozstać, ponieważ jego poprzednia partnerka mu przytakiwała i powtarzała, że jest wspaniały. Bardzo się zdziwiłam, właściwie nic lepszego w życiu, niż być wspaniałym. Powiedział: No tak, ona robiła swoje, a mnie mówiła co innego.

Andrzej: Kaśka, to jest takie obiegowe...Ta partnerka musiała się bardzo bać, że chłop odejdzie, i stosowała obiegowy mechanizm: trzeba go chwalić, to nie będzie niczego szukał poza domem.

Kasia: No, właśnie o tym mówię, o obiegowych sądach, wedle których w ten właśnie sposób chcemy być kochani, doceniani...

Andrzej: Zgoda, ale jeszcze raz ci mówię, że ważni jesteśmy również wtedy, kiedy ktoś się z nami kłóci.

Kasia: To ciekawe, bo już ci mówiłam, że znam mężczyznę, który na próbę kłótni od razu jest osłabiony i mówi, że miał dość kłótni w życiu i nie chce więcej. Tej jednej rzeczy nie chce. A jednocześnie intencje jego są czyste.

Andrzej: Nie wiem, co to za układ, ale mogę powiedzieć tylko tyle: w naszej ważności dla partnera decydujące znaczenie ma spontaniczność zachowań. W kłótni, w bliskości...

Kasia: I to nie musi być tak, że jedna i druga osoba krzyczą na siebie, nie przebierając w słowach.

Andrzej: Bliskość się tworzy poprzez spontaniczność, poprzez...

Kasia: ...nieukrywanie i niemy sienie o tym, co będzie najlepsze w tej chwili.

Andrzej: ...zrobić mu herbatę czy odgrzać mu zupę. Nie!

Kasia: Ale zboczyliśmy z tematu. Mówiliśmy o ważności i o roli rodziców. Bo ja rozumiem to, co do mnie mówisz, lecz chodzi mi jeszcze o coś innego: że bardzo często rodzice jakby zbierają to, co się między nami dzieje, w związkach, które nie są ich związkami.

Andrzej: Kiedy wchodzimy w jakiś związek, będąc jeszcze związani symbiotycznie, tak po dziecięcemu, ze swoimi rodzicami...

Kasia: ...to nie ma lekko.

Andrzej: To już powiedzieliśmy. Ale jest trochę ludzi, którzy jakoś się potrafili odseparować od swoich rodziców. Można powiedzieć spokojnie, że rodzice też pełnią bardzo konstruktywną rolę, że rodzice są takimi osobami, które - jeżeli nam się uda ten proces separacji dobrze przejść - konstytuują w naszej psychice pewną stałość świata. Do dzisiaj pamiętam, że byłem na pogrzebie ojca i jak go pochowaliśmy, pierwsza moja myśl była taka: Stałem się dorosłym człowiekiem, a to znaczy, że teraz wszystko zależy ode mnie. Została moja matka, moja siostra, mój brat i wielu, wielu ludzi, a ja sobie powiedziałem: Dzieciństwo się skończyło.

Kasia: Tak. To poczucie jest podobno silniejsze, jak umiera ojciec niż jak matka.

Andrzej: W jakimś sensie pewnie tak, szczególnie u mężczyzn. Myślę sobie, że dla bardzo wielu ludzi rodzice, którzy są gdzieś w tle, do których można przyjść, przed którymi można się wygadać, pożyczyć parę złotych, powiedzieć, że mi jest źle albo i dobrze, pełnią niezwykle stabilizującą rolę życiową. Już nie mówiąc o wnukach, których mają rozpieszczać i mają dostarczać im bezwarunkowej miłości, akceptacji. Im dziadkowie więcej dają cukierków, tym lepiej.

Kasia: Mam nadzieje, że tego moja córka nie przeczyta.

Andrzej: Ona ma umieć ci postawić granice.

Kasia: A jak ona wychodzi, a dziecko zostaje ze mną?

Andrzej: No, nic mu się nie stanie.

Kasia: Nic? Ja mu wyczarowuję żelki.

Andrzej: Można powiedzieć, że rodzice to nie tylko przyczyny naszych klęsk i porażek, ale też osoby, które kształtują nasz świat...

Kasia: Ja bym powiedziała inaczej: rodzice kształtują nasz świat, dzięki nim jesteśmy, a przy okazji czasami bywają przyczyną naszych porażek.

Andrzej: Ale też i sukcesów. Jak masz takie poczucie, że jeżeli gdzieś tam w życiu sobie walczysz o coś, i możesz przyjść i usłyszysz, że wszystko w porządku...

Kasia: Myślę jednak, że nieczęsto rodzice mówią, że wszystko w porządku. Ale często dają to wsparcie, jeśli nawet nie mówią, że wszystko jest w porządku - dają je przez samą swoją obecność.

Andrzej: Wielu moich pacjentów marzy, żeby usłyszeć od rodziców, że są z nich dumni.

Kasia: Zgoda. Ale też wiele osób pięćdziesięcioletnich, dopiero jak umiera matka, myśli, że chętnie by usłyszało: Czy włożyłaś ciepłe majtki?

Andrzej: Zgoda. Jest dużo dobrych rodziców, którzy potrafią nie żyć życiem swoich dzieci, maja swoje satysfakcjonujące kontakty, nie rzucają się na swoje dzieci i wnuki jako na jedyny sens życia.

Kasia: Wtedy dzieci mają pretensje, że się nie zajmują nimi.

Andrzej: Bardzo dobrze. Niech mają. Rodzicom jest potrzebne ich własne życie.

Kasia: Dziękuję ci. Ale wiesz, co chciałabym powiedzieć jeszcze o tej roli? Obserwowałam w przynajmniej trzech znajomych małżeństwach takie układy, kiedy teściowa zaprzyjaźniała się z synową po to, żeby utrzymać więź ze swoim synem. Żeby ta więź nie przeminęła.

Andrzej: Psychologowie od spraw rodzinnych mówią tu o trójkącie kontroli, o budowaniu sojuszu z kimś, kto pomoże nam nie stracić kontaktu, w tym wypadku z dzieckiem.

Kasia: Trójkąty, które rozkładają siły, napięcia; bardzo często mąż nie ma pretensji do żony, tylko ma pretensje do matki żony, która szósty raz... i tak dalej. Czy warto temu poświęcić parę słów?

Andrzej: Cóż, tak jak my mamy często kłopoty z separowaniem się od rodziców, tak rodzice mają kłopoty z wypuszczeniem nas w świat. Boją się, że jak dzieci pójdą w świat, to ich życie straci sens. Dlatego bardzo wielu rodziców stosuje różne techniki opóźnienia dorastania. Na przykład mówią dzieciom od młodości, że sobie nie poradzą albo że są jakieś słabe, albo nie potrafią wielu rzeczy zrobić.

Kasia: A jak już dziecko się z kimś zwiąże, czyli dorośnie, mówią: Nie tak to sobie wyobrażałam, nie zrobiłaś tego, czegośmy cię nauczyli.

Andrzej: To jest taka wyrafinowana forma niewypuszczenia syna czy córki, kontrolowania zachowań dzieci.

Kasia: Znam takie małżeństwo. To nie jest małżeństwo, tylko trójkąt. Teściowa i synowa są przyjaciółkami, a w tym tkwi facet, który przestaje lubić obie te kobiety.

Andrzej: Ona się zaprzyjaźnia ze swoją synową, jest z nią blisko, żeby nie stracić syna. I to jest wyrafinowana forma utrudniania separacji od rodziców.

Kasia: Jak to odróżnić od zdrowych stosunków w rodzinie?

Andrzej: Myślę, że bardzo łatwo. Ludzie potrafią mówić sobie NIE. Matka potrafi powiedzieć to synowej, synowa matce. Na przykład jadą na wakacje i pojadą bez mamy.

Kasia: Takie jej kuku zrobią...

Andrzej: Zrobią, ale rodzice mają mieć swój świat, i dzieci nie są po to, żeby ich uszczęśliwiać.

Kasia: Rodzice, którzy nie akceptują związków swoich dzieci, też mają władzę nad swoimi dziećmi.

Andrzej: No, próbują w każdym razie.

Kasia: Mój ojciec zresztą zdecydowanie nie lubił mojego męża. Zdecydowanie i bardzo. Nigdy tego nie okazywał wprost, natomiast nigdy nie miał czasu, żeby do nas wpaść. Ja do niego - chętnie.

Andrzej: Może twój ojciec nie lubił twojego męża, żeby ciebie nie stracić. Wiesz, bardzo różne przybiera to formy. Ja uważam, że największy kłopot w życiu mają rodzice w obliczu tak zwanego pustego gniazda, kiedy dzieci wylatują do swojego własnego. Wtedy się okazuje, czy rodzice wypracowali sobie jakiś sensowny model bycia tylko we dwoje, czy nie.

Kasia: Wiesz, bardzo często jest tak, że wtedy, kiedy dzieci wyfruwają z gniazda, rodzic już jest sam albo dlatego, że się rozwiedli, albo jedno umarło.

Andrzej: Zgoda, ale to nie znaczy, że musi żyć życiem swoich dzieci. Bo to jest w gruncie rzeczy test, czy się nam udało wypracować swój świat, swoje kontakty, swoje przyjaźnie, swoje miłości, swoje związki, które zapełniają nasze życie. Ja naprawdę bardzo lubię słuchać, jak rodzice, na przykład, mówią swoim dzieciom, że nie wezmą wnuków, bo gdzieś wyjeżdżają.

Kasia: Ale jakbyś usłyszał, co moja córka ma na ten temat do powiedzenia, nie wiem, czy nie uznałbyś mnie za najgorszą matkę.

Andrzej: Możliwe, ale jestem po twojej stronie. Masz prawo odmówić córce, ona ma prawo się złościć, ty masz prawo na to nie reagować... Lecz czasami weź wnuczka do siebie, pod warunkiem że chcesz tego sama lub chcesz zrobić coś dla córki. A skoro jesteśmy przy tym temacie: mnie niepokoi, kiedy rodzice chodzą za dziećmi i mówią: Kiedy będziemy mieli wnuka? To jest dopiero egocentryzm i lęk przed samotnością. Rozmnażajcie się, bo nie mamy co robić!

Kasia: Dla mnie to jest zawsze przykre i trochę niesmaczne.

Andrzej: Przekazują, że dzieci poszły, a oni potrzebują kolejnej osoby, którą trzeba będzie się zająć. I w domyśle bardzo często jest coś takiego: Nie będę musiał (musiała) przeżywać samotności z tym człowiekiem, z którym jestem... Wnuk wniesie trochę życia i kolorów w mój świat.

Kasia: Wtedy się okazuje, jaki jest związek na starość.

Andrzej: No właśnie.

Kasia: Skoro go muszą podtrzymywać albo dzieci, albo wnuki, albo wspólnota majątkowa...

Andrzej: Tak, ale jak rodzice się nie rwą do pomagania, to jest bardzo fajnie.

Kasia: Co ja bym bez ciebie zrobiła? I tak mam poczucie winy, że jestem nieobecną babcią.

Andrzej (po przerwie na herbatę): Wiesz, nigdy jeszcze nie poruszaliśmy niezwykle ważnej kwestii, do której mało kto przywiązuje wagę, a mnóstwo ludzi nie ma pojęcia, że ona istnieje. Ta kwestia dotyczy języka, tego języka, którym posługujemy się na co dzień. Wszystkim się wydaje, że za jego pośrednictwem możemy tylko opisywać świat i porozumiewać się, a tymczasem język także tworzy nasz świat, w myśl zasady: jeśli coś nazwiemy tak i tak, to będzie takie, jak zostało nazwane. Słowa mają pewną tajemną moc.

Kasia: Czyli wychodzi na moje, bo często powtarzam:

mówisz i masz

Andrzej: W jakimś sensie tak. Chcę powiedzieć, że język, którym się posługujemy, ma jakąś magiczną moc.

Kasia: Bierzesz za to odpowiedzialność i nie boisz się kolegów z Towarzystwa Psychologicznego?

Andrzej: Nie, nie boję się. Oni coraz bardziej i coraz częściej tak samo myślą, że język ma pewną magiczną moc, że za pomocą języka nie tylko opisujemy rzeczywistość, ale tworzymy pewne opowieści (moi koledzy z Towarzystwa Psychologicznego nazywają je narracjami) i że te opowieści konstruują pewien sposób naszego bycia w świecie, nasze relacje z ludźmi, relacje ze światem, wartości, sensy...

Kasia: Czy cię dobrze rozumiem? Jeżeli powiem do mojego ukochanego, że jest moim najukochańszym i na zawsze, i ostatnim facetem, to tak będzie?

Andrzej: Jeśli to prawda, jeśli tak to czujesz, to jest szansa, że tak będzie.

Kasia: A jeżeli powiem: Słuchaj, każdy mnie porzucał, to i ty na pewno mnie porzucisz?

Andrzej: To jest duże prawdopodobieństwo, że tak się stanie.

Kasia: Jeśli kobieta mówi do mężczyzny „żabciu”, to ten mężczyzna zamieni się w żabcię?

Andrzej: Tak. Oczywiście nie fizycznie, ale jeśli pozwala, żeby taki jego obraz funkcjonował w jej oczach, stanie się w jakimś sensie żabcią.

Kasia: Taką żabcią, którą można się zaopiekować... A jeżeli mężczyzna mówi do kobiety księżniczko, to ona stanie się księżniczką?

Andrzej: Stanie się księżniczką, jeśli pozwoli się tak traktować, nie postawi granic takiemu określeniu.

Kasia: Ale ludzie odzywają się do siebie w różny sposób, chcąc sobie wzajem uprzyjemniać życie. To jest taka konwencja, można powiedzieć kochany ropuszku albo jesteś moją księżniczką i nie ma w tym nic złego.

Andrzej: Można. Chociaż specjalnie tego nie lubię. I nie ma w tym, oczywiście, nic złego, ale musimy jasno zdawać sobie sprawę z tego, że czasami jeżeli coś określimy, to jakby zaprogramujemy świat według tego określenia. To, jak widzimy siebie i jak widzimy siebie w świecie, jest bardzo często już uwarunkowane doświadczeniami przeszłych pokoleń, które piszą opowieść o moim rodzie czy o mojej rodzinie. Na przykład, że w rodzinie są takie a nie inne wartości, że w rodzinie tak a nie inaczej traktuje się kobiety, że tak a nie inaczej mężczyzn, że się w niej ludzie rozwodzą albo nie rozwodzą. Rodziny piszą takie narracje, takie przekazy i powtarzam, musimy być tego świadomi.

Kasia: Ale bardzo często wychodzimy z tych przekazów i nie chcemy tak jak nasi rodzice, tylko zupełnie inaczej, nowocześniej, lepiej.

Andrzej: To jest bardzo skomplikowana sprawa.

Kasia: Wiem. Skupmy się na tym, co ludzie mogą sobie zrobić, jak siebie mogą w tej magicznej narracji umieścić i co z tego wynika.

Andrzej: Dam ci przykład. To, co powiedziałaś przed chwilą, jest bardzo ważne, bo większość ludzi przeżywa w swoim rozwoju rodzaj buntu przeciwko wpisaniu siebie w taką opowieść rodzinną, która określa naszą rolę. Ale w gruncie rzeczy ta opowieść jest na tyle silna, że nas wciąga. Dalej realizujemy, czasami zupełnie nieświadomie, pewien stereotyp rodzinny, powieść rodzinną, aczkolwiek może w zupełnie w innych dekoracjach, innej bajce niż nasi rodzice. Kiedy przychodzimy na świat, zaczynamy jakby występować w określonej sztuce, na określonej scenie. Ta opowieść wyznacza, podobnie jak treść dramatu, nasze losy. My też na nią wpływamy -możemy zmieniać kierunek akcji, wpływać na inne osoby dramatu. Bardzo często jednak taka narracja rodzinna z jej przesłaniem (na przykład: miłość jest rezygnacją z własnych potrzeb), jej strukturą sensu, która wyznacza, co jest wartością, a co nie - decyduje o jakości naszego życia.

Kasia: Wydaje nam się, że coś zmieniamy, podczas gdy tak naprawdę niczego nie zmieniamy.

Andrzej: Może nie „niczego”. Może realia. Na przykład możemy zdobyć wysokie wykształcenie, funkcjonować w innym świecie, z innymi ludźmi, ale bardzo często zręby, podstawy naszego działania są takie same jak przodków.

Kasia: Okej.

Andrzej: Chcę ci powiedzieć, że jeżeli na przykład partnerka nazwie swojego chłopa ciemnym, to go określi...

Kasia: ...i ściemnieje chłopak...

Andrzej: Kiedy powie o nim „ciemny” w tym znaczeniu, że czegoś nie rozumie, że jest głupi, że pewna rzeczywistość jest mu niedostępna, to może dojść do tego, że naprawdę będzie myślała: Po co ja mu mam o tym mówić, kiedy on i tak nie zrozumie. On zacznie się denerwować, że jakaś przestrzeń jej doświadczenia nie jest dla niego dostępna, i będzie się złościł. Ona będzie to traktowała jako przejaw prymitywizmu, przejaw braku kultury i zrozumienia. No i będzie się utwierdzała w swoim przekonaniu, że jest ciemny.

Kasia: Chyba rozumiem, o co chodzi. Jak się powie: ty idioto, to ten człowiek automatycznie będzie się zachowywał jak idiota. A jak będzie traktowany jak idiota, to sobie pomyśli: Skoro jestem idiotą, w ogóle nie będę się zajmował takimi rzeczami.

Andrzej: Może tak być. Ale raczej nie chodzi o to, że jak do kogoś powiemy: ty durniu, to on się stanie durniem. Nie chodzi o taką czarnoksięską moc. Chciałem powiedzieć, jak nasze przekonania dotyczące ludzi, ich zachowań czy ich widzenia, wymuszają niejako na tych ludziach wpasowanie się w taką wizję. To działa trochę jak samosprawdzająca się przepowiednia. Jeśli kogoś określimy jako nieczułego, zacofanego lub mało bystrego, to nie będziemy podejmowali z nim pewnych tematów, nie będziemy słuchali jego opinii i wtedy to się stanie - partner wyda nam się taki, jakim go określiliśmy. W związkach to jest kapitalne zagadnienie. Mało kto sobie zdaje sprawę z tego, że mówiąc lub myśląc o naszym partnerze, w gruncie rzeczy nie tylko go opisujemy, także go kreujemy, tworzymy.

Kasia: Czyli powiedzenie wszyscy mężczyźni są tacy sami, funkcjonujące wśród prawie wszystkich kobiet, zaznaczam „prawie”, bo nie wśród wszystkich - a nie znaczy ono, że wszyscy mężczyźni są dobrzy, opiekuńczy, wspaniali, myślący, inteligentni, z poczuciem humoru, lecz że każdy chłop jest prostakiem, nie zrozumie nigdy kobiety, jak się pojawi inna, to odejdzie, wykorzysta każdą okazję, żeby kogoś poderwać na boku - to popularne wśród pań powiedzenie jest, że tak się wyrażę, pokoleniowym przekazem od kobiet, które były porzucane przez swoich mężów czy zdradzane. No, a jak obciążona tym kobieta dostaje od losu fantastycznego faceta?

Andrzej: Jeśli w ogóle do tego dojdzie, jak go rozpozna, skoro uważa, że wszyscy są beznadziejni?

Kasia: Ale przypuśćmy, że trafi jej się - choć wcześniej uprzedzałeś, że zawsze się dobieramy na jakimś poziomie - facet, który nie będzie kompletnym skurczybykiem.

Andrzej: To czeka go ciężki los.

Kasia: Właśnie.

Andrzej: Będzie się musiał jakoś skonfrontować z tym gotowcem, w którym ona będzie chciała go umieścić: że nie należy mu ufać, że jedyne, o czym myśli, to seks, że nie należy mu dawać jakiegoś kredytu zaufania. Czeka faceta ciężki los.

Kasia: I w którymś momencie on się okaże skurczybykiem.

Andrzej: Może do tego dojść. Będzie miał tak mało pozytywnych informacji, które by go rozwijały, że zacznie gasnąć, kisnąć, poszukiwać kontaktów z ludźmi na zewnątrz związku, z kobietami, które go rozumieją. W ten sposób się zrealizuje ten scenariusz. Tu można mówić o samo-sprawdzającej się przepowiedni.

Kasia: A jakie przepowiednie dotyczą kobiet?

Andrzej: Na przykład, że wszystkie kobiety powinny się poświęcać, że powinny dbać o dom, ich osobiste interesy są mało ważne. To jest najbardziej podstawowy stereotyp. I zauważ, że te opowieści rodzinne, te jakby narracje, zawsze się zaczynają od słowa „wszyscy”. Wszyscy mężczyźni, wszystkie kobiety.

Kasia: To jest tak jak z „zawsze” i „nigdy”.

Andrzej: Słowo „wszyscy” jest jakby uniwersalną regułą, która porządkuje świat, porządkuje nasze doświadczenia, a więc jeśli tak jest, to wszyscy muszą się do tego dostosować. Jeśli trafię na fajną dziewczynę, to jest czysty przypadek.

Kasia: No, powiedzmy, że przypadkiem facet trafił, a wbito mu w łeb, że kobieta powinna się poświęcać, że jej interesy nie są za bardzo ważne i że właściwie kobiety są głupsze niż mężczyźni.

Andrzej: Bardzo wiele jest takich przekazów, takich narracji w związkach.

Kasia: Ale co się wtedy dzieje z tą fajną kobietą, na którą trafił?

Andrzej: No, albo dziewczyna poddaje się, gdyż presja faceta, który tak myśli, jest bardzo duża, albo stawia veto i ryzykuje na przykład, że mężczyzna odejdzie czy będzie zły, niezadowolony. Ale stawiając veto, wybija się z takiej narracji, mówi: Ja jestem inna, ja świata tak nie widzę, i: Zobacz, jeśli mnie dopuścisz do inności, to może się stać coś dobrego. Nie będę tylko potwierdzała twojego scenariusza życiowego, ale wniosę do naszego związku coś, dzięki czemu ty możesz być inny, a nie będziesz tylko aktorem w pisanym przez pokolenia scenariuszu rodzinnym. I dlatego jest niezwykle ważne, żeby w związku dochodziło do konfrontacji.

Kasia: Poczekaj, zanim porozmawiamy o konfrontacji, przytoczmy jeszcze przykłady na te narracje. Mężczyzna zawsze odejdzie do innej, młodszej.

Andrzej: No, to jest też taki mit, prawda?

Kasia: Ale bardzo często mężczyźnie, któremu to w ogóle nie przyszło do głowy, zaczyna świtać, czyby rzeczywiście nie prysnąć.

Andrzej: No, ale zauważ, że to się tworzy w relacji dwojga ludzi, bo kobieta, która żyje z takim przekonaniem, staje się podejrzliwa i może zrobić dwie rzeczy: żyć w rezygnacji, że to i tak się stanie, więc nie ma się co starać o faceta, albo walczyć na swój sposób, to znaczy kontrolować go, pilnować, sprawdzać. Jedna i druga strategia powoduje, że ów mężczyzna nie otrzymuje od niej jakiegoś pozytywnego przekazu o swojej wartości.

Kasia: Czuje się niekochany...

Andrzej: Czuje się niekochany, odrzucony, kontrolowany, nieważny... I zaczyna szukać na zewnątrz tego, czego nie ma w związku. Ale to samo dzieje się z kobietami. Bardzo wiele kobiet, zdominowanych, kontrolowanych, porzuconych emocjonalnie w małżeństwie czy w związku, patrzy na zewnątrz, poszukuje mężczyzn, którzy będą dawali miłość.

Kasia: I wtedy mamy do czynienia z mitem: Każda kobieta jest dziwką, bo również taki istnieje.

Andrzej: Mężczyźni mówią w ten sposób, co mnie wkurza, ale tak mówią. To jest taki narcystyczno-obronny aspekt męskiego myślenia...

Kasia: Mówią, że każdą kobietę można „wyjąć”, rozumiesz, że my wszystkie czekamy, aż się ktoś pojawi...A szczególnie można mieć każdą kobietę po czterdziestce, bo one tylko wyją do księżyca.

Andrzej: No, jak są sfrustrowane w swoich związkach, to okazanie im odrobiny serca sprawi czasem, że można je mieć...

Kasia: Ja tego nie neguję, tylko jestem przeciwna takim stereotypom.

Andrzej: Ale ten stereotyp jest zabójczy dla mężczyzn. Bo jeżeli mężczyzna tak myśli o kobiecie, to w jego głowie istnieje pewien filtr, który pozwala mu doświadczać w kontakcie z kobietą tylko tego, co przez ten filtr przejdzie.

Kasia: Czyli jak sobie znajdzie cudowną cnotliwą osiemnastkę, mając lat czterdzieści dwa, to ma olbrzymią szansę, że za chwilę ta - już dwudziestolatka - odwróci się i pójdzie w diabły, zgodnie z tym jego podejrzliwym stosunkiem do kobiet.

Andrzej: Tak. Spełni się ta przepowiednia, bo jego wybranka nie otrzyma potwierdzenia swojej wartości. Jej niezależne zachowania on będzie brał za lekceważenie, brak miłości i troski. No i dzięki temu filtrowi w głowie mężczyzny, dziewczyna będzie działać zgodnie z jego lękami i przekonaniami.

Kasia: Słuchaj, Andrzej. Parę rozdziałów wcześniej mówiłeś, że jeżeli powtarzamy naszemu partnerowi, jaki jest cudowny, wspaniały, jaki dobry i jaki mądry, i jak pięknie piecze pączki, i jak cudownie wymył podłogę w kuchni, to on się od tego wcale taki wspaniały nie robi. Znajdźmy więc różnicę między kreowaniem rzeczywistości poprzez słowa i poprzez myślenie, a kłamstwem, które tej rzeczywistości nie zmienia. W słowie „kłamstwo” jest pies pogrzebany.

Andrzej: W jakimś sensie. Tym, co decyduje o jakości związku, jest prawda, która się przekłada na autentyczność, spontaniczność, na umiejętność mówienia o tym, co czuję, jak jest naprawdę ze mną. I oczywiście jest bardzo wiele związków, które się nie krytykują, w których jedno uważa, że należy partnera chwalić, dostarczać mu góry komplementów, a on wtedy będzie miły, sympatyczny i odwdzięczy się tym samym. Ale każdy człowiek czuje, że jeżeli doświadcza wyłącznie miłych rzeczy, to jest w tym jakiś fałsz, to nie jest autentyczne, czuje, ze ulega pewnej manipulacji. Oczywiście, to jest przyjemne, i przez jakiś czas w tym tkwimy, ale gdzieś na dnie rodzi się brak zaufania. I nagle tęsknimy za razowym chlebem. Za tym, co smakuje zwyczajnie...

Kasia: ...a nie za torcikiem beżowym. Chociaż gdybym dostawała codziennie tatara...

Andrzej: Bardzo przyjemnie jest na deser dostać torcik beżowy. Co więcej, muszę ci powiedzieć, że mnie też, jak któraś z moich dziewczyn, żona czy córka, powie o mnie coś miłego, choć wcale na to zanadto nie zasłużyłem, jest miło.

Kasia: No, tak, ale ty nie żyjesz od początku do końca w fałszu i odróżniasz, kiedy to jest taki głask, który...

Andrzej: Gdzieś jakoś odróżniam, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą, twierdząc, że związek to jest jakiś zakon prawdy, że ludzie mają sobie mówić tylko prawdę, świętą prawdę i całą prawdę.

Kasia: No, jeżeli ty masz mi powtarzać w kółko tę, powiedzmy, prawdę, że jestem parę kilo za gruba - to przepraszam za wyrażenie - chromolę taką prawdę. Wolę, żebyś mi powiedział na przykład, że mam ładne oczy, bo to też prawda, sympatyczniejsza jednak...

Andrzej: No, ale jak moja córka mówi, że mam się trochę odchudzić, ja to przyjmuję, bo jest w tym troska. I odpowiadam: Tak, masz rację.

Kasia: Ale mówi ci to sześć razy dziennie?

Andrzej: Nie. Bo ona nie ma wizji, że ja mam być jakiś tam, że mam dopasować się do jej wizji...

Kasia: Aha, tylko zauważa, że troszkę przytyłeś.

Andrzej: Mówi: Stary, musisz troszkę się odchudzić. I ja to w ogóle kupuję.

Kasia: W innych kategoriach to traktujesz?

Andrzej: Tak. Chociaż rzadko stosuję się do jej dobrych rad.

Kasia: Mówiąc tu o prawdzie, nie miałam na myśli, żebyśmy wszyscy zaczęli sobie mówić tylko miłe rzeczy, które są prawdziwe, ale żebyśmy nie wpadli w inny kanał. Bo znam takie osoby, które mówią prawdę prosto w oczy. Na przykład: Masz męża, który jest głupi, przestań się tak ubierać, masz za tłusty brzuch, z profilu wyglądasz fatalnie, zrób coś z włosami. I to wynika z tak zwanej - zdaniem tych osób - prawdomówności. Że niby walą prosto z mostu. A bywa to raniące.

Andrzej: To jest straszenie ludzi. Pewna forma straszenia ludzi.

Kasia: I to nie ma nic wspólnego z żadną prawdą.

Andrzej: Takie osoby czerpią satysfakcję i poczucie ważności z czegoś w rodzaju transparentu, który trzymają nad głową, z napisem: Bój się mnie i uważaj, bo wyrąbię ci wszystko, co o tobie myślę i co widzę.

Kasia: To jest niszczące. Garbatemu nie trzeba przypominać, że ma garb, kulawemu nie trzeba przypominać, że jest kulawy.

Andrzej: No, zgoda, mówienie ludziom jasno i asertywnie, co myślimy, co czujemy i co uważamy, jest wartością, ale możemy to robić tylko wtedy, kiedy z drugim człowiekiem mamy jakąś umowę na tego rodzaju szczerość.

Kasia: Otóż to. Ale co znaczy „umowa na szczerość”? Teraz mi to wytłumacz jak chłop krowie.

Andrzej: Że, na przykład, jeżeli chcę w ten sposób rozmawiać z człowiekiem, to muszę wykonać pewne wyjście do niego i powiedzieć tak: Słuchaj, niepokoi mnie to, co się dzieje. Czy chciałabyś usłyszeć, co mam do powiedzenia na ten temat? A on może mi powiedzieć: Tak, chcę, ale dzisiaj nie jestem na to gotów, może kiedy indziej. Również w związku dwojga ludzi to jest bardzo ważne. Jeżeli mam coś do powiedzenia, muszę jakoś wyjść z tym i pomyśleć, czy sprzyja temu atmosfera, miejsce, czas, czy partner jest gotowy przyjąć naszą prawdę.

Kasia: Czyli nie chodzimy z transparentem, nie walimy prawdy prosto w oczy ludziom spotkanym na ulicy czy w pracy, tylko robimy to przy jakimś zaprzyjaźnieniu.

Andrzej: Ależ skąd. Powiem ci, że kupę swojego życia spędziłem w bardzo dobrej instytucji terapeutycznej, która wniosła bardzo dużo do psychoterapii w Polsce, i w której był kanon bardzo dużej otwartości i szczerości. W każdej chwili człowiek w tym zespole - począwszy od szefa a skończywszy na sprzątaczce - mógł powiedzieć, co czuje, co mu się nie podoba, czego nie chce i tak dalej. Powiem ci, że wyniosłem z tego strasznie dużo profitów. To było ostre szkolenie w komunikowaniu się. Natomiast nie zaproponowałbym tego ludzkości jako czegoś, co jest polecane czy zawsze dobre.

Kasia: Dobrze, cieszę się. Skoro już łapiemy tę różnicę, a w każdym razie jaja troszkę łapię, bo ty ją masz w rozumie, to wróćmy do kreowania rzeczywistości poprzez słowa. Bo ja mogę sobie wyobrazić, jeżeli czytam książkę i trafiam na zdanie: Ty kreujesz rzeczywistość, siadam wygodnie w fotelu i sobie myślę, że to takie proste. Żyję w kiepskim związku, bardzo proszę, mam męża idiotę, który w dodatku za dużo pije, ale mu powiem: Kochanie, tak się cieszę, że nie pijesz, że nie jesteś wcale idiotą, lecz wspaniałym, rozumnym człowiekiem - i wszystko mi się zmieni jak od pstryknięcia palcem. A niestety, nie zmieni się. Co musimy wykonać, żeby to nasze myślenie i mówienie rzeczywiście kreowało rzeczywistość?

Andrzej: Ciągle musimy tu odróżniać pałeczkę wróżki, za pomocą której można z kota zrobić małpę albo z człowieka delfina...

Kasia: .. .bo z człowieka małpę to bardzo łatwo.

Andrzej: ...to i bez pałeczki można zrobić... Tutaj jednak nie chodzi o czarnoksięstwo, o jakąś nadprzyrodzoną moc. Powtarzam: musimy zdawać sobie sprawę, że pewne przekonania o świecie, pewne stałe elementy naszego widzenia siebie, świata i relacji w tym świecie -wszystko to powoduje, że nasze otoczenie może się przystosować do tego, co my uważamy za ważne. I to w sensie i pozytywnym, i negatywnym. Jeśli spróbuję dostrzegać u partnera zalety lub chociaż dobre intencje...

Kasia: ...czyli doszukiwać się ich, mimo że partner nie jest idealny...

Andrzej: ...to on będzie lepszy. Nie będzie czuł fałszu, nie będzie czuł jakiejś manipulacji, odrzucenia, braku zaufania.

Kasia: Andrzejku. Ja do ciebie nie mogę powiedzieć, że jesteś chudym, czarnobrewym brunetem.

Andrzej: No, nie możesz. Chyba że chcesz się pośmiać.

Kasia: A pośmiałbyś się, jakbym tak powiedziała?

Andrzej: Tak. Mam wrażenie, że mam jakiś krytyczny i w miarę realistyczny stosunek do swoich walorów. Poza tym wiem, że mnie lubisz, i czasami możesz mnie lekko podprowokowywać.

Kasia: To złudzenie, to złudzenie. Ale mogę ci powiedzieć, że jesteś kapitalnym facetem - jak na Morzu Śródziemnym chwyciłeś koło sterowe na łódce, to naprawdę wszystkie kobiety na pokładzie od razu przysiadły. No, dwie były twoje.

Andrzej: Wpisujesz mnie w taką właśnie narrację, opowieść, o której mówiliśmy. Ta opowieść również kreuje pewien świat: że jestem człowiekiem innym niż wszyscy, facetem który ma jakieś specjalne umiejętności; koło sterowe kojarzy się ze sterowaniem światem, więc jak facet umie sterować, prowadzić łódkę i zarządzać tym wszystkim, to musi być odpowiedzialny.

Kasia: Ale zarządzasz tym wszystkim w bardzo miły sposób i nawet pozwalasz pić na łódce.

Andrzej: Co to, to nie! Mam tylko słabą silną wolę. Ale zauważ, że powstaje pewna opowieść o mnie, i większość osób, które by słuchały twoich słów, powiedziałyby tak: O, ja bym chciał (chciała) poznać takiego faceta.

Kasia: A co ty o mnie możesz powiedzieć takiego, co mnie wykreuje?

Andrzej: No, gdybym powiedział, że jesteś atrakcyjną kobietą, która ma talent do pisania, która jest nietuzinkowa, która jest żywa, energiczna, to większość facetów zaraz powie: Proszę mnie poznać z tą panią.

Kasia: A dodasz do tego, że mam czterdzieści siedem lat?

Andrzej: Jak bym chciał... My tu bawimy się w przekomarzanki, a ja chcę przekazać, że wpisujesz mnie w jakąś opowieść, która charakteryzuje się samoistną wartością, a człowiek, który wpisany jest w taką opowieść, staje się jakby kimś innym, kimś odpowiedzialnym, mądrym, odważnym, atrakcyjnym. Ale ten sam człowiek, gdybyś go zobaczyła, jak sobie siedzi w pokoju i czyta gazetę, nie jest tą samą osobą.

Kasia: Nikomu by nie przyszło do głowy, że może dzierżyć to koło sterowe...

Andrzej: To człowiek z zupełnie innej opowieści. Przestaje być atrakcyjny. Czyli zauważ, jak ta opowieść kreuje. Bo nieprawdą jest to, co ty w tej opowieści o mnie mówisz. Tak, umiem prowadzić łódkę, ale też boję się różnych rzeczy związanych z morzem, mam obawy przed różnymi zagrożeniami.

Kasia: Ale nie jesteś idiotą i nie płyniesz tam, gdzie nie znasz dna...

Andrzej: Daj mi powiedzieć. „Człowiek za sterem, człowiek przy kole sterowym” - to jest jakaś ikona społeczna, która rozwija pewną opowieść kreującą świat. Wielu facetów chciałoby się wpisać w tę ikonę, w tę opowieść. Byliby dumni, gdybyś powiedziała: To jest kapitan jachtu, który jak stoi za sterem, to ho, ho!

Kasia: Tak, to świat jest bezpieczny.

Andrzej: Wielu facetów od razu się w to wpisuje, czują się silni, dobrzy, wspaniali.

Kasia: No, dobrze, ale opowieść o tobie, jeżeli już jesteśmy przy mojej opowieści o tobie, może być również taka: siedzi na brzegu, czyta gazetę, a nawet ma kaca...

Andrzej: I opowieść jest inna. Wcale nie jestem takim wspaniałym facetem, którego na początku opisałaś, i teraz chodzi o to, żeby te dwie opowieści jakoś mogły zaistnieć. Gdybyśmy na przykład mieli tworzyć jakiś układ, związek czy przyjaźń, to nie możesz mnie widzieć tyko za kołem. Muszą zaistnieć te dwie narracje i musimy skonstruować nową opowieść.

Kasia: No, ale jak? Właśnie próbuję ci, Andrzejku, powiedzieć, że zapytałeś mnie o jedno, ja ci mówię jedno, jak mnie zapytasz o coś więcej, to od razu cię postawię w mojej opowieści w kuchni, gdzie będziesz gotował dwa jajka i nie dasz mojemu narzeczonemu trzeciego. Nie zapomnę ci tego. Oraz czasami też siedzisz i czytasz gazetę, a czasami jesteś zmęczony i nie masz ochoty nic robić.

Andrzej: Jeśli dopuszczamy, że istnieją dwie opowieści o tobie czy o mnie, to najbardziej jałową rzeczą jest spierać się, która z nich jest prawdziwa. Od razu wiadomo, że żadna. Każda wersja jest wizją subiektywną. Jest zatem tyle opowieści o świecie, ilu jest ludzi. Dlatego jedyną formą poznawania ich i korzystania z zawartych w nich informacji jest DIALOG. Moi koledzy z Polskiego Towarzystwa Psychologicznego mówią: dialog map poznawczych, czyli indywidualnych struktur sensu, które odziedziczyliśmy i stworzyliśmy w rozwoju. No, a jeśli dialog, to nie walka, nie gra w „czyje lepsze”. Wielki filozof Martin Buber mówi o dialogu jako relacji JA - TY, w której oba zaimki pisane są wielką literą. To znaczy, że uznajemy podmiotowość rozmówcy i rezygnujemy z prób zdobycia nad nim władzy. Jeśli tylko spróbujemy zdobyć przewagę nad partnerem, zastosować przemoc w nawet tak subtelnej formie, jaką jest nadopiekuńczość, to czar pryśnie.

Kasia: Więc w dialogu łączą się jakby nasze dwie opowieści.

Andrzej: Powtarzam: muszą zaistnieć, muszą być wypowiedziane. Co więcej, według mnie można dobry związek definiować jako taki związek, w którym istnieje możliwość opowiedzenia mojej opowieści o moim świecie i twojej o twoim świecie, dopiero wtedy te opowieści mogą istnieć i nie walczymy o to, która jest lepsza. Dobrze więc, że w naszej skromnej rzeczywistości mojego kontaktu z tobą, istnieją dwie opowieści, także różne.

Kasia: Bardzo często nie walczymy o to, która będzie lepsza, tylko która bardziej atrakcyjna, przyciągająca uwagę, barwniejsza.

Andrzej: Wiesz, jak ludzie do mnie przychodzą na terapię po pomoc, a to są pary, to najczęściej walczą ze sobą, i też można to przedstawić w duchu naszej dzisiejszej rozmowy jako walkę o to, która opowieść o ich związku jest prawdziwa. Czy moja, w której ja się czuję skrzywdzony, odrzucony, sponiewierany...

Kasia: ...czy moja, w której czuję się opiekunką poświęcającą się...

Andrzej: Nie, tak naprawdę czujesz się tak samo jak ja. Czujesz się odrzucona, upokorzona, opiekunką, garkotłukiem, wykorzystywana seksualnie. I ludzie jakby płyną na fali swojej opowieści z przeszłości i nawzajem się oskarżają czy walczą, która z tych opowieści jest prawdziwa. Jedna i druga jest prawdziwa. Ja tak widzę świat, tak go na ten moment widzę. Ty tak widzisz swój świat, prawda? Dopóki nie zobaczymy, że tak właśnie widzimy, przynajmniej nie posłuchamy się nawzajem, to pozostaje nam tylko walka.

Kasia: Czyli... Rozwiń to. Ja przychodzę do ciebie i mówię, że jestem nieszczęśliwa, upokorzona, że tyle robię, że on nie widzi moich potrzeb. A mój partner przychodzi i mówi dokładnie to samo.

Andrzej: Dokładnie.

Kasia: Ale walczymy tymi opowieściami. Ponieważ ja mówię: Nieprawda, to on mnie wykorzystuje. Co ja mogę zrobić, żeby zobaczyć, że on też tak czuje?

Andrzej: Dopuścić, że istnieją dwie opowieści i że żadna z tych opowieści nie służy temu, żeby zniszczyć druga stronę.

Kasia: Czyli wycofuję na moment swoją opowieść i zaczynam słuchać tego, co mówi druga strona.

Andrzej: No, przynajmniej słucham. Pierwsza rzecz to muszę posłuchać, że mój partner też czuje podobnie jak ja. W terapii par takim przełomowym momentem jest zawsze sytuacja, kiedy któreś z partnerów ryzykuje i mówi tak: Faktycznie, o to nie zadbałem, albo: Tego nie zrobiłem. To jest moment przełomowy. Ktoś ryzykuje i mówi: Zależy mi, ale byłem tak zły, że nie potrafiłem ci o tym powiedzieć. Zawsze jest tak, kiedy te dwie opowieści jakby się spotykają, i ktoś zaczyna nagle wpisywać się w tę drugą opowieść.

Kasia: I mówi: Pamiętam, rzeczywiście była taka sytuacja.

Andrzej: Te dwie niezależnie od siebie płynące rzeki nagle trochę zaczynają się ze sobą zlewać. Konstruuje się wspólna opowieść (jak mówią moi koledzy z Towarzystwa Psychologicznego).

Kasia: Czy to jest koniec terapii, czy początek terapii?

Andrzej: Początek procesu. Można by powiedzieć, że po jakimś czasie ja jako terapeuta wycofuję się z tej rzeki, ale oni dalej konstruują wspólną opowieść.

Kasia: Dobrze. A ponieważ jesteśmy przy kreowaniu rzeczywistości za pomocą słów i opowieści. Przychodzi do ciebie para - wyobraź sobie taką sytuację - i ona mówi: Panie terapeuto, panie Andrzeju, panie doktorze - jak do ciebie właściwie mówią?

Andrzej: „Panie doktorze” albo „proszę pana”, później „panie Andrzeju”.

Kasia: Panie doktorze, wszyscy oni są tacy sami, wyszłam za mąż, wiedziałam, że tak będzie, nic nie mogę zrobić. Na prośbę swojej rodziny przyszłam do pana, ale wiem, że to wszystko nie przyniesie efektu, on mnie nigdy nie słucha, i tak dalej. A on siedzi obok, bo też obiecał swojej matce albo córce, albo Bóg wie komu, przecież z własnej woli by nie przyszedł. Ale oczywiście traktuje to jako ostatnią deskę ratunku. I kobieta mówi: No, i niech pan zobaczy, nawet jest odwrócony do mnie bokiem. Ty patrzysz i mówisz: Widzę, że jest odwrócony bokiem.

Andrzej: Tak nie mówię. Gdybym tak zareagował, to ten mężczyzna mógłby wyjść, bo terapeuta zasygnalizowałby, że stoi po stronie żony. Brak neutralności w terapii to duży grzech.

Kasia: Ty mówisz: Czy mogę teraz zapytać pani męża, dlaczego tu przyszedł? Tak mówisz, prawda?

Andrzej: No, mówię.

Kasia: On na to: Przyszedłem, bo myślałem...

Andrzej: ...bo chciała tego moja żona, chciała moja matka...

Kasia: ...ale powiedzmy, że on mówi: Być może dlatego, że chciała moja matka, ale myślałem, że tu będzie możliwe, żeby ona nareszcie...

Andrzej: Ale oni tak nie mówią. Jeśli tak mówią, to znaczy, że się w coś angażują, że mają jakąś nadzieję na coś. Oni najczęściej mówią: Przyszedłem, bo mi kazała matka, żona mnie poprosiła.

Kasia: I na to ty pytasz: Czy pan usłyszał to, co powiedziała żona ?

Andrzej: Pytam: Czy pan, jeśli już jest w tym gabinecie, widzi jakąś szansę, żeby tutaj stało się dla pana cos' dobrego?

Kasia: No, i ten facet odpowiada: No, przecież sam pan widzi, co się dzieje, przecież ona mi w ogóle nie daje dojść do słowa.

Andrzej: Zależy mi, żeby pan mógł się wypowiedzieć i chciałbym pana zapytać, czy pan widzi tu, jak tak sobie siedzimy, jakąś szansę, żeby tutaj coś dobrego dla pana się stało? I to moje pytanie jest niezwykle ważne, dlatego że obudzi w nim indywidualną motywacje do bycia u terapeuty -żeby przestał być pionkiem, który jest niejako ustawiany na szachownicy, tylko zauważył, że jeśli on czegoś chce, to jest to pierwszy krok do zmiany.

Kasia: I ty go wysłuchasz.

Andrzej: Tak. I ja go wysłucham. Ale też spróbuję zrobić coś, żeby i żona go wysłuchała.

Kasia: I co wtedy taki delikwent, twój pacjent, mówi?

Andrzej: Na przykład mówi: Tak, no, wie pan... byłoby świetnie, gdyby się udało, żeby moja żona mnie posłuchała, byłoby świetnie, gdyby zobaczyła, że ja coś robię albo czegoś nie robię.

Kasia: Ale to się i tak nie uda - dodaje zaraz. I co ty na to?

Andrzej: Rozumiem, że pan jest przekonany, że może się to nie udać...

Kasia: ...ale tu jest pan skłonny zaryzykować.

Andrzej: Ważne, aby określić motywy szukania pomocy. Czasami jest to brak wiary, że coś można zmienić, rezygnacja. Ale jeśli pod tym wyczuwam iskrę nadziei, to jest szansa, że z moją pomocą (która polega na tym, żeby im nie pozwolić wejść na ustalone od lat tory rozmowy) oboje będą mogli zgłosić swoje opowieści o tym, co ich łączy, dzieli, czego jest więcej: czy chcą się rozstać, czy o coś zadbać... Tak krok po kroku zaczyna tworzyć się dialog. Nie zawsze przez wielkie J i wielkie T, ale nie od razu Kraków zbudowano.

Kasia: Dobrze. Ale ona zaczyna płakać, a on się odwraca. No i co?

Andrzej: Kasiu, możesz wymyślać kolejne elementy tego dramatu, ale ważne jest nie to, co ja dalej zrobię lub co powiem. Dużo ważniejsze jest zrozumienie tego, co dzieje się między tymi ludźmi - czy dostrzegę razem z nimi na przykład, że mimo cierpień, jakie sobie nawzajem zadają, chcą być ze sobą. Chcę ci powiedzieć, że sytuacja, o której mówisz w tej chwili, świadczy, że oni wiele razy już pewnie rozmawiali w ten sposób, i to nic nie dało. Wiele razy ona płakała, wiele razy on się odwracał; czują się nawzajem wykorzystani, nabierani przez partnera. Nie ufają sobie.

Kasia: Dlaczego?

Andrzej: No, jeżeli ktoś płacze, a druga strona się odwraca, to partner najprawdopodobniej czuje się winny, czuje się człowiekiem, który krzywdzi. Dla niego płacz to właśnie znaczy. Jest bezradny i tak jak dziecko zamyka oczy, żeby nie widzieć świata, tak on odwraca się, żeby nie czuć się winnym.

Kasia: Ale poczekaj, dla mnie ten płacz znaczy (co prawda nie jestem terapeutką) co innego. Po pierwsze: może nie umie dać sobie rady z własnym uczuciem żalu...

Andrzej: Może, ale jak widzisz, że on się odwraca...

Kasia: Ale mężczyźni bardzo często są bezbronni wobec płaczu kobiety!

Andrzej: Bezbronny to jest zupełnie co innego, a co innego odwracający się.

Kasia: To nie jest też okazanie bezbronności?

Andrzej: Nie. Jak mówią: Nie wiem, co z tym zrobić, co tutaj się dzieje, to najprawdopodobniej na coś sobie nie pozwalają. Nie pozwalają sobie na jakąś reakcję. Natomiast jeśli się odwracają, to raczej są bezradni, może źli.

Kasia: Tak, parę razy byłam tego świadkiem.

Andrzej: To znaczy najczęściej, że partner ma czegoś powyżej uszu, że ma przesyt tego rodzaju komunikowania, i to z różnych powodów. Na przykład czuje się właśnie winny albo ma w głowie taki skrypt, że krzywdzi, więc trudno mu z tej krzywdy wyleźć i wziąć partnera za rękę. Ci, którzy odwracają się i mówią: A płacz sobie do woli, niekoniecznie muszą być psychopatami.

Kasia: Ja parę razy - co prawda nie w gabinecie terapeutycznym - ale parę razy w życiu widziałam takie sytuacje i dla mnie było oczywiste, że facet nie tyle nie chciał czegoś zrobić, ile ewidentnie nie potrafił.

Andrzej: Tak.

Kasia: Byłam prawie przestraszona, że on, wiesz, jakby nie chciał zauważyć tego płaczu, był zażenowany, skrępowany. Poza tym w ogóle okazywanie uczuć często nie jest sprawa łatwą. Prawdę powiedziawszy, ja też czasami nie wiem, co robić, nawet jak płacze kobieta.

Andrzej: Ale ja widuję w gabinecie płaczących mężczyzn.

Kasia: A kobieta też nie wie, co z tym fantem zrobić. Oboje nie wiedzą.

Andrzej: Z dwóch powodów: albo nie ma takiego doświadczenia w ich związku, i to może zdarzyło się po raz pierwszy, więc nie wiedzą, jak sobie pomóc, nie umieją sobie pomóc w tej sytuacji, albo w rolach, które spełniają, nie ma miejsca na takie rzeczy. Na przykład wbili sobie do głowy, że mężczyzna nie płacze, więc jak zapłacze, to co się dzieje? To jest bardzo silna destabilizacja, jak twierdzą moi koledzy, a ja mówię tu zaskoczeniu faktem, że mój partner ma takie same uczucia jak ja. W takich sytuacjach pękają nagle stereotypy kontaktu i może dojść do wybuchu uczuć, które będą pożywką dla związku.

Kasia: Lepszy wybuch niż zesztywnienie. Ale mi wybór!

Andrzej: No, wiesz... Jeszcze raz ci muszę powiedzieć, że jak się ludzie kłócą, gadają, wrzeszczą, płaczą, to jest okej w terapii.

Kasia: Andrzeju, a jak to wygląda w takich związkach, kiedy partnerzy nie mieszkają razem, a jakoś ze sobą są... Jak wtedy się tworzą? czy się tworzą?

Andrzej: Bardzo trudna sytuacja dla pary.

Kasia: Bo przecież wpływ ma na nas wszystko, nawet spotkanie w sklepie warzywnym, jak nam nawymyśla sprzedawczyni.

Andrzej: Jeśli romansujemy gdzieś na boku, też się tworzymy, to znaczy, że poszukujemy czegoś, czego nie mamy w związku. W naszej poprzedniej książce „Związki i rozwiązki” napisaliśmy o tym.

Kasia: To wtedy kto nas bardziej kreuje: kochanek czy mąż? Kochanka czy żona?

Andrzej: Nie można stwierdzić, kto bardziej...

Kasia: Wtedy opowieść jest obszerniejsza o te następne osoby?

Andrzej: Tak. O osoby, które są jakoś wpisane w ten scenariusz, też nadają mu znaczenie, sens, punkty odniesienia. Powstaje nowa struktura sensu, ważności. Zauważ, ludzie czasem mówią, że nie mogą wytrzymać w domu, muszą mieć jakąś taką enklawę, w której jest dobrze, z kimś, kto ich rozumie. W tę narrację jest wpisana sytuacja idealna, dobra, satysfakcjonująca, sytuacja, która stabilizuje.

Kasia: Kiedyś koleżanka mi powiedziała, że dobre małżeństwa powinny się spotykać tylko z dobrymi małżeństwami, bo inaczej się dzieje coś takiego, że te znajomości się destabilizują.

Andrzej: Ale dobre małżeństwa mają tendencje do spotykania się z dobrymi małżeństwami. To jest trochę tak, że

dobro przyciąga dobro

radość dąży do radości.

Kasia: Przepraszam cię bardzo, ale czy to nie jest przypadkiem taka rzecz znana w psychologii, jak wpływ doświadczenia na postrzeganie? Że dopóki mamy dobry związek, to nam się zdaje, że nasi znajomi mają dobry związek, w momencie kiedy się zaczynamy kłócić, to spostrzegamy, że u naszych przyjaciół, o których zawsze myśleliśmy „idealna para”, też tam w głębi kryje się jakieś kłębowisko żmij...

Andrzej: No, może nie żmij, ale jakieś konflikty, które są wpisane w każdy związek. Nie chce mi się wierzyć, że są dobre związki, w których nie ma konfliktów, ale jest coś takiego, że zdrowi, mądrzy ludzie starają się kontaktować ze zdrowymi, mądrymi ludźmi. Szukają sobie takiego środowiska. Nie dlatego, że są ponad albo że są z jakiejś innej kasty, tylko że nie sprawia im przyjemności funkcjonowanie w świecie obłudy, nieszczerości, zdrady, braku poszanowania dla jakichś podstawowych wartości. Ludzie jakoś potrafią zadbać o to, żeby żyć w zdrowym świecie. Moi uczeni koledzy z Sekcji Psychologicznej i Społecznej mówią często, że ludzie mają tendencje do oceniania zachowań innych osób w kategoriach moralnych, a swoich w kategoriach sprawnego działania. To naukowa wersja powiedzenia o belce we własnym oku i źdźble w oku brata. Może właśnie tego należy unikać w kontaktach ze znajomymi i przyjaciółmi...

Kasia: A co z powiedzeniem: Jeśli wejdziesz między wrony, będziesz krakał tak jak one?

Andrzej: Jeśli uznamy je za postulat głoszący, jak należy żyć, to jest to najgłupsze powiedzenie na świecie. Ale wiesz, ludzie się dostosowują do otoczenia, bo wolą czuć się bezpiecznie, niż być wolni. To daleko idące uproszczenie, ale tak jest.

Kasia: Znam jeszcze parę głupszych powiedzonek. To zresztą nie ma się nijak do naszej opowieści.

Andrzej: Tak jak ja je rozumiem, to jest rodzaj zaproszenia do koniunkturalizmu, do takiej mimikry, do oportunizmu, różnych takich rzeczy, zaproszenia do tego, żeby...

Kasia: ...przestać być sobą?

Andrzej: Za najładniejsze na świecie uważam powiedzenie: Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć. Najbardziej je lubię.

Kasia: Święta prawda. Mnie się też podoba.

Andrzej: To powiedzenie oddaje jakąś dobrą prawdę o tym, co jest ważne w życiu, w kontaktach międzyludzkich; zawsze gdy sobie je przypomnę, robi mi się weselej.

Kasia: A jeśli chodzi o związki - czy to nie jest tak, że można naprawić związek, który przeżywa kryzys, kontaktując się ze związkami, które tego kryzysu nie przechodzą?

Andrzej: Można. Co więcej, patrzę na różnych moich znajomych i widzę nas na ich tle; tak my, jak oni przeżywamy różne trudności i trudne okresy. Czasami się tego trochę domyślam, czasami wiem na pewno, czasami z nimi rozmawiam w różnych sytuacjach. Ale też widzę, jak ci ludzie wychodzą z tego, ile odpowiedzialności jest w tym, co robią. Nawet wtedy, kiedy są w konflikcie, kiedy potrafią sobie powiedzieć coś ostro, mocno, zdecydowanie, wiem, że za tym stoi troska. Nie odrzuca mnie to od nich. Wręcz odwrotnie, chcę im jakoś pomóc, kibicuję, jestem w to zaangażowany. Mam wrażenie, że tworzy się wtedy taka zdrowa tkanka dobrych kontaktów, pewnej wspólnoty.

Kasia: Z tego wynika, że nie jesteś za tym, żeby małżeństwo czy wolny związek pozamałżeński był wyobcowaną komórką, która dba wyłącznie o siebie i siebie chroni. Ja ilekroć widzę taki świeży związek, który się separuje od świata (poza pierwszym okresem namiętności i niechęci do kontaktu z innymi), to się zawsze dopatruję w tym jakiejś patologii. Zastanawiam się, kto tam kogo bije albo kto pije, albo gdzie ludzie jakoś tak na siebie naleźli, że się nie mogą pokazywać razem.

Andrzej: Myślę, że może istnieć w dobrym związku bardzo wyraźna tendencja do bycia oddzielnie (mówiliśmy o tym w „Związkach i rozwiązkach”). Co więcej, jak teraz wspomniałaś o tym, to na świeżo widzę kilka takich par, które w różnych sytuacjach mówią nagle: Do widzenia, my sobie gdzieś płyniemy. Tak, mam takich znajomych, którzy bardzo to lubią, mają swoją łódkę i nie spędzają całego czasu na spędach towarzyskich, tylko mówią: Okej, płyniemy sobie sami. Pozdrawiam was, Krysiu i Maćku.

Kasia: No, ale to jest zdrowe. Mnie bardziej chodzi o to, że nagle ci znikają z oczu jacyś znajomi, bo on się zakochał. Rozumiesz? Ale najczęściej bywa tak, że ona się zakochała i ślad po niej zaginął. Trzy lata później wychodzi zmechacona ze związku małżeńskiego uzależnionego.

Andrzej: Raczej nie mam takich znajomych.

Kasia: Nie masz takich znajomych. Z twoim małżeństwem jest całkiem w porządku.

Andrzej: Ostatnio tak.

Kasia: Czy chcesz powiedzieć, że od czasu, kiedy napisałeś „Związki i rozwiązki”? Czy raczej już dwadzieścia parę lat?

Andrzej: Myślę, że wszystkie małżeństwa, także moje, mają różnego rodzaju wzloty i upadki.

Kasia: A czego się bardziej boisz? Wzlotów czy upadków? Czy w ogóle się czegoś boisz?

Andrzej: Żeby te wzloty i upadki nie były za częste. Żeby czas wzlotów trwał długo, a upadków jak najkrócej.

Kasia: No tak, po co komu długi upadek?

Andrzej: Wiesz, ja nie lubię długotrwałej huśtawki.

Kasia: Ty wolisz tak spokojnie...

Andrzej: Jak kryzys, to kryzys, musimy jakoś z tego wybrnąć. No, aleśmy już tyle sposobów opatentowali na wychodzenie z kryzysów...

Kasia: A nie podzieliłbyś się jakimś sposobem na wychodzenie z kryzysu? Czy to tajemnica?

Andrzej: Nie, tylko co pasuje w moim życiu, niekoniecznie będzie pasowało w życiu innych, a w dodatku parę moich sposobów wychodzenia z kryzysu to nie są sposoby książkowe. Na przykład pozwalamy sobie na ciche dni albo godziny. Okazuje się, że nie ma nic złego w tym, żeby dać sobie nawzajem trochę takiego czasu. Wtedy nie tyle się gniewamy (choć może jest w tym trochę boczenia się na siebie czy fochów), ile dajemy sobie na przykład taki czas, jaki biorą drużyny sportowe. Idę potem po zakupy, rozum mi wraca i mogę powiedzieć: O rany, właściwie to o co tu chodzi?

Kasia: Czy o kreowaniu partnera i rzeczywistości już wszystko powiedzieliśmy?

Andrzej: No, nie wszystko, choć ostatnio to, co dotyczy wpływu języka na „tworzenie” naszych partnerów, bardzo mnie pochłania.

Kasia: Czyli przy całej spontaniczności uważajmy jednak na to, co mówimy.

Andrzej: Tak. Zdecydowanie. Nie tyle na to, co mówimy, ile jakie mamy przekonania ...

Kasia: Jakie mamy intencje?

Andrzej: Przekonania o ludziach, do których mówimy.

Kasia: Ale wiesz, trzeba być świadomym człowiekiem, żeby wiedzieć, jakie się ma przekonania.

Andrzej: Ja bym powiedział tak: w psychoterapii rodzin istnieje takie cudowne zalecenie, że jeśli terapeuta chce mieć dobry kontakt ze swoimi rozmówcami, to nie może się zbytnio przywiązywać do podsuwanych przez teorie psychologiczne hipotez wyjaśniających przyczyny ich kłopotów. Jeśli zbyt zaufa jakiejś koncepcji, to w przeżyciach ludzi znajdzie tylko to, co zawiera i podsuwa wyznawana przez niego teoria.

Wtedy nici z dobrego kontaktu. To obowiązuje także w związku.

Kasia: Wiesz, nie będzie nieszczęścia, jeżeli nasze przekonania o partnerze są pozytywne.

Andrzej: Jeśli są pozytywne, to się robi cud, bo nasz partner rośnie, rozwija się, spełnia nasze różne oczekiwania. To jest dobre, ale my przeważnie tego nie zauważamy, tak się po prostu dzieje. Ale musimy bardzo uważać na różne negatywne przekonania o partnerze.

Kasia: I chyba o sobie samych. Bo siebie też tworzymy, mówiąc o tym, jacy jesteśmy. Na przykład: Przy tobie zapomniałam, co to znaczy być kobietą. Myślę, że za chwilę mamy kobietę, która nie jest podobna do kobiety. Nie mówię o fizyczności, tylko...

Andrzej: Wiesz, z gabinetu terapeutycznego...

Kasia: Przepraszam, że ci przerwę, pamiętaj, co chcesz powiedzieć. Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała bardzo ładnie: Cholera, wiesz, po trzech latach małżeństwa zaglądam pod spódnicę, a w naszym związku to ja mam jaja. I wiesz, że coś takiego - oni się zresztą rozstali, więc można już o tym mówić - coś takiego było, że ten facet, który, gdy go poznałam, był mężczyzną, trzy lata później przestał być facetem. Natomiast ona z kobiety bardzo delikatnej - zresztą niezwykłej urody, zrobiła się jakąś taką twardą osobą.

Andrzej: Wiesz, twierdziłbym, że po okresie przystosowywania się doszło do ujawnienia bardziej trwałych cech charakteru.

Kasia: Niemniej jednak ona to bardzo uparcie powtarzała. To byłby dowód na nie tylko twoją, ale również moją teorię, że jesteśmy tym, czym mówimy, że jesteśmy. Chcę ci tylko opowiedzieć jedną ładną historię. Kiedyś u mnie, w cudowny jakiś późny wrześniowy wieczór, siedzieliśmy na tarasie w kurtkach, paliła się świeczka, wiatru ani śladu, słońce już dawno zaszło, bo już było po ósmej, siedzieliśmy więc w szóstkę chyba i rozmawialiśmy - i było tak jakoś niezwykle, ale tylko dlatego, że było zwykle. Herbata wystygła. W pewnym momencie z jednego ze znajomych, słynącego z wyjątkowego poczucia humoru i umiejętności zabawiania towarzystwa (ale towarzystwo to lubiło zawsze) nagle wypłynęła inna osoba, i ta osoba zaczęła nam opowiadać najpierw o gwiazdach, bo one się na niebie pojawiały, potem o odległościach, potem o mierzeniu odległości i wyższej matematyce, o strukturze wszechświata - ja ci tego nie powtórzę. Półtorej godziny facet wykładał nam astrofizykę w sposób fascynujący. Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka i powiedziała: Dwadzieścia jeden lat go znam, i w życiu nie podejrzewałam, że po pierwsze on wie takie rzeczy, po drugie, że tak fascynująco potrafi o nich mówić, po trzecie, że się nimi interesuje. Rozumiesz? Kobieta z nim związana.

Andrzej: Jedna z moich pacjentek użyła kiedyś sformułowania, które mi się podoba: Anioł przeleciał, czyli że niezrozumiałe staje się jasne i łatwe. Gdybyśmy spróbowali taką chwilę trochę poanalizować, toby można powiedzieć, że każdy z nas czasami, znajdując się w sytuacji całkowitego bezpieczeństwa, w sprzyjającym nam gronie ludzi, nagle doświadcza jakiegoś świetnego kontaktu, przestaje się obawiać, i to, co w nim ładne i dobre, zaczyna nagle się ujawniać. Bardzo często chodzi tu o ludzi, którzy się boją. Wiele osób boi się, że jak się ujawni ich delikatność, spontaniczność, wiedza, to zostaną na przykład odrzuceni czy nieprzyjęci. Jeden z moich znajomych, uchodzący za trochę zamkniętego, trochę obserwatora raczej, miał kiedyś swój wieczór: bawił dużą grupę ludzi w taki sposób, że nie zapomnimy nigdy tych godzin wielkiego, zdrowego śmiechu. Pozdrawiam cię, Tadziu.

Kasia: Mąż jednej z moich koleżanek, który uważał, że wszyscy mają być znani, piękni i bogaci, szerokim łukiem omijał dom własnej niedołężnej ciotki, bo nie był w stanie znieść jej kalectwa, brzydził się krwią, o wypadkach mówił, że to nie jego sprawa, jechał raz z żoną (małżeństwo od szesnastu lat) do Zakopanego. W drodze byli świadkami zderzenia dwóch samochodów.

I wyobraź sobie, facet wysadził żonę i dzieci dwieście metrów dalej i wrócił, żeby pomóc. Zrobił ostatnią rzecz, o którą żona by go podejrzewała. Ale zarejestrował, że tam nie było innych samochodów, był wczesny ranek czy późny wieczór. Czyli w ludziach drzemie mnóstwo rzeczy, o które ich w ogóle nie podejrzewamy.

Andrzej: Gdybym w to nie wierzył, nie mógłbym uprawiać swojego zawodu.

Kasia: Ale dobrych rzeczy.

Andrzej: Tak.

Kasia: Mam wrażenie, że złe wcześniej z nas wychodzą.

Andrzej: Nie, ja mówię o dobrych rzeczach. Ja zdecydowanie uważam, że ludzie bardziej boją się dobrych rzeczy w sobie niż złych.

Kasia: To chciałam powiedzieć...

Andrzej: Ludzie zdecydowanie wolą się ganić, niż chwalić, niż wskazywać na swoje zalety. To jest dla mnie jasne. W psychoterapii istnieje coś takiego jak

pozytywna konotacja

Zaraz ci to wyjaśnię, ale chcę powiedzieć, że tego zawodu nie można uprawiać, nie mając umiejętności pozytywnego konotowania ludzkich zachowań, to znaczy nie mając umiejętności patrzenia na to, co ludzie robią (a są to nawet rzeczy, które są nieakceptowane społecznie lub sprawiają kłopot ludziom), jako na rzeczy, które pomagają ludziom istnieć i przetrwać. Na przykład dziecko, które się nie uczy, można za-konotować negatywnie jako lenia, nieroba, złe dziecko, niegrzeczne dziecko, ale można je też zakonotować jako dziecko, które pomaga swoim rodzicom, żeby byli razem, bo skupia ich uwagę. Myślę sobie, że na ogół w tym zawodzie jest duża doza życzliwości w myśleniu o ludziach i tolerancji, ale też umiejętność dostrzegania w ich zachowaniach czegoś, co z założenia może być konstruktywne.

Kasia: Okej, ale czy to ma związek z tak zwanym pozytywnym myśleniem?

Andrzej: Nie. Tak jak ja to rozumiem, pozytywne myślenie to jest takie trochę na siłę...

Kasia: ...takie życzeniowe prawda? Czyli to nie jest brak kontaktu z rzeczywistością, upieranie się, że człowiek bije, bo go tak nauczyli.

Andrzej: No, dam ci przykład. Prowadziłem kiedyś grupę, był w niej chłopak, którego dzisiaj byśmy próbowali zdiagnozować jako chłopca o trochę psychopatycznych cechach, między innymi z dużymi problemami w doświadczaniu pozytywnych uczuć w stosunku do siebie i do świata; miał takie przesłanie, że wszystko, co bliskie miedzy ludźmi, to frajerstwo, gdyż z jego doświadczeń wynikało, że ile razy zaryzykował bliskość, dostawał po uszach, głównie go odrzucano i wyśmiewano.

Kasia: Po sercu, można powiedzieć, dostawał.

Andrzej: No tak. W tej grupie dziewczyna opowiadała, jak ją zostawił chłopak, i przeżywała to bardzo głęboko, mówiła o swoich uczuciach, o rozpaczy, płakała, mówiła o swojej samotności, tęsknocie. I on w pewnym momencie cynicznym głosem powiedział tak: Co ty tutaj takie rzeczy pieprzysz, chłopów jest na świecie mnóstwo, weź się rozejrzyj i daj se siana. Wszystkich zamroziła taka postawa wobec cierpiącej bardzo osoby, która zaryzykowała dużą otwartość. Co więcej, we mnie też zrodziła się złość, sprzeciw (jak tak można!). No, ale jak mi rozum wrócił, zadałem sobie pytanie, co poeta chce nam przez to powiedzieć. I pierwsze, co mi się nasunęło, to że on się czegoś boi, że ta opowieść porusza w nim takie głębokie warstwy bólu i cierpienia, że chroniąc się przed wspomnieniami, musi pacyfikować tę dziewczynę... Jeśli chcemy pomagać ludziom, to musimy umieć dostrzegać ich problemy pod zachowaniami, które niszczą i ranią, są trudne do zaakceptowania. To nie znaczy, że je popieramy czy nagradzamy. Przemoc fizyczna, seksualna, psychiczna to czyny karalne, a jej sprawcy powinni ponosić za nie odpowiedzialność, zanim się znajdą w gabinecie psychoterapeuty. Ofiary otrzymują wtedy jednoznaczny, jasny komunikat, że są niewinne, bo często mają mętlik w głowach - sprawca może być dla nich kimś bliskim, a przestępstwo dokonywane w otoczce miłego, przyjacielskiego kontaktu. Musi być jasne, co jest karalne.

Kasia: I niedopuszczalne...

Andrzej: I niedopuszczalne. Człowiek na jakimś poziomie świadomości może się powstrzymać od takich zachowań. Powtarzam: możemy to pozytywnie konotować, ale to nie znaczy, że psycholog pomaga uniknąć kary.

Kasia: Dobrze, Andrzej, to jest ważne, co mówisz. Czy ta pozytywna konotacja terapeutyczna przydaje się nieterapeucie?

Andrzej: Oczywiście. Uważam, że to jest bardzo ważna cecha związku. Zrzędzenie żony (Włóż czystą koszulę, zmień to, czy zjadłeś śniadanie, dlaczego nie zrobiłeś tego a tego) może znaczyć: Zobacz, jaka ja jestem niezastąpiona, ale również może być wyrazem troski. Tak jest z wieloma rodzicami. Im robię się starszym terapeutą, tym bardziej chronię rodziców przed dziećmi, mam coraz więcej szacunku dla rodziców, którzy w narracjach dzieci są prawie zawsze toksyczni. Chcę zaznaczyć, że bardzo często rodzicielskie zachowania, które my identyfikujemy jako toksyczne, niosą w sobie też dużo troski.

Kasia: No, tak. Czy włożyłaś ciepłe majtki -matka do czterdziestopięciolatki.

Andrzej: Ale nie chodzi tylko o takie zachowania. Dam ci przykład. Jedna z moich pacjentek bardzo się skarżyła na swoją matkę, którą przez całe lata podziwiała, była jej podporządkowana. I jak zaczęła chodzić na terapię, zaczęła się skarżyć, że tak naprawdę nigdy sobie nie zasłużyła na pochwały matki, matka zawsze jej pokazywała ciemniejsze i złe strony różnych jej zachowań, dużo krytyki tam było, te rzeczy. Kiedy to do niej dotarło, kiedy to sobie uświadomiła, uruchomiło się w niej bardzo dużo złości: ona się tak starała, tyle wykonała różnych prób, żeby do matki trafić, wszystko daremnie. Doszło do konfliktu i wtedy matka jej po prostu powiedziała: Ja się przez całe życie bałam, że gdybym cię zaczęła chwalić, to ty byś po prostu osiadła na laurach. W moim domu ciągle mnie chwalili, na wyrost nawet, i do niczego nie doszłam. Bo nikt mi nigdy nie powiedział, że jest ze mnie niezadowolony, że czegoś ode mnie chce. Rozumiesz, o co chodzi.

Kasia: Ona się nie umiała poruszać po świecie.

Andrzej: Tak. I dziewczyna się dowiedziała, że matka w ten nieadekwatny sposób próbowała ją wspomagać, co zresztą się udało, bo córka skończyła studia, robi doktorat, jest osobą, która usiłuje do czegoś dojść, jest to dla niej bardzo ważne, powiedziałbym nawet, że za bardzo. Ale jednak do czegoś doszła. Bardzo jej ulżyło, kiedy zdała sobie sprawę, że matka wprawdzie w taki nieporadny sposób, ale bardzo się o nią troszczyła. Wprawdzie jej wygarnęła: Czekałam wiele lat, żebyś mi coś miłego powiedziała! - ale...

Kasia: No, okej, coś pozytywnego się tam stało.

Andrzej: A teraz druga strona medalu. Bardzo wielu rodziców nic innego nie robi, tylko chwali swoje dzieci. Nieadekwatnie, bez względu na to, co te dzieci robią, są wspaniałe, wielkie i kochane. Dzieci dostają wariacji, oczekują jakichś granic, oczekują jakiegoś „nie”.

Kasia: Wiadomo, nawet w związku tego oczekujemy, mimo że jesteśmy dorosłymi ludźmi.

Andrzej: Co więcej, czasami prosimy swoich partnerów o krytykę.

Kasia: Ale kiedyś powiedziałeś, że gdyby twoja żona zrzędziła, tobyś się zastanowił, czy to wynika z tego, że się czuje za mało kochana, czy chce zwrócić na siebie uwagę. Na ogół nie widzimy w zrzędzeniu nic pozytywnego.

Andrzej: Wiesz, tak zwane zrzędzenie to przeważnie dość bezradne wołanie o pomoc, ale w każdym związku ludzie trochę zrzędzą. W moim chyba bardziej ja, i to wtedy kiedy wydaje mi się, że jestem trochę odsunięty i niedoceniony. Moje dziewczyny przywołują mnie do porządku: Przestań już tak gadać! No i wtedy czuję się zauważony, dobrze potraktowany (!) i jest okej.

Kasia: Ale zrzędzenie może być wyrazem troski, która raz ci pasuje, a raz ci nie pasuje.

Andrzej: No tak. Jasne.

Kasia: Więc nie ma nic do końca ustalonego na zawsze. Dzisiaj będziesz zadowolony, że twoja żona pięć razy pyta, czy zjadłeś śniadanie, a jutro będziesz się czuł kiepsko i może cię to drażnić.

Andrzej: Ale to jest właśnie przygoda w związku, że nigdy nie jest tak samo.

Kasia: Czyli nie mamy znowu stałej recepty. I znowu się okazuje, że to jest fantastyczne.

Andrzej: Lubię spokój, ale cenię też sobie w związku to, że trudno przewidzieć, jak będzie jutro, że robimy dużo, by nie pojawiła się rutyna, nuda, jednoznaczność. Lubię swoich bliskich trochę prowokować, zaczepiać, coś proponować, nawet jeśli się zdenerwują albo mają dość. To jest energia, rozmowa, życie.

Kasia: No, w jakimś sensie bycie na stand by znaczy, że ciągle musisz obserwować, zastanawiać się... Jednym słowem - jesteś w pogotowiu.

Andrzej: Nie ma recept na to jak się zachować dzisiaj w związku, a jak jutro, co jest dla tego związku lepsze. Daremnie będziemy poszukiwać jakiegoś schematu postępowania. Pytanie, co trzeba robić, żeby związek był dobry, jest trochę bez sensu.

Kasia: Albo co trzeba zrobić, żeby uratować związek.

Andrzej: A, to już jest prostsze. Na przykład trzeba nauczyć się słuchać partnera i przyjąć pięćdziesiąt procent odpowiedzialności za niepowodzenia i konflikty.

Kasia: Andrzejku, jest taka ulubiona nie tylko w związkach gra, ale ona w związkach bardzo ładnie się sprawdza. I to jest gra

tak, ale

Porozmawiajmy o tym, bo to jest wdzięczna opowieść. Ja przychodzę do ciebie i mówię: Wyjedźmy, a ty mówisz: Tak, ale nie mam urlopu. Ja mówię: To weź urlop, a ty: Tak, ale w tym roku nie mam. Ja: No, to weź w przyszłym, a ty: Tak, ale w przyszłym, to nie wiadomo, czy ja w ogóle będę pracował, albo: Dobrze, mogę wziąć urlop, ale nie mamy pieniędzy. To ja pożyczę, mówię, ale ty na to: Tak, ale potem ja będę musiał spłacać. Nie będziesz musiał spłacać, bo moja matka nam pożycza na czas nieokreślony. To ja, a ty: Tak, ale nie chcę być zależny od twojej matki. Czyli bez względu na to, co zaproponuję, zawsze usłyszę odpowiedź twierdzącą, ale pod tym ale kryje się przeszkoda nie do pokonania.

Andrzej: No, to taka najczęściej spotykana gra między ludźmi. Polega na tym, że ja chronię swój dobry obraz osoby zgodliwej, współpracującej, kochającej, aktywnej, dobrej i zaangażowanej, która się liczy z twoim zdaniem.

Kasia: Ale w ogóle masz w nosie to, co ja mówię.

Andrzej: Nie tyle mam w nosie, co ty mówisz, ile jestem całkowicie skoncentrowany na tym, żeby nie pozwolić ci wygrać. Stwarzam wrażenie, że tylko z winy okoliczności nie mogę zrealizować tego, co ty chcesz. Mówię tak: Zrobię to, co ty chcesz, ale... deszcz pada; zrobię to, co ty chcesz, ale... teściowa do nas nie przyjedzie; ja zrobię, co ty chcesz, zgadzam się z tobą, ale... zwróć uwagę na to, że mamy psa. To przez jakieś przeszkody zewnętrzne nie możemy zrealizować twojego planu.

Kasia: No, czyli w głębi jest w tobie jakiś rodzaj agresji.

Andrzej: Bardzo dużej. To jest, można wręcz powiedzieć, rodzaj tej nie wprost agresji, o której już mówiliśmy. To jest forma agresji pasywnej, kiedy stosuję obstrukcje do każdego twojego pomysłu.

Kasia: Jak proponujesz ludziom pomoc, to też się spotykasz z takim tak, ale nie dziś, tak, ale nie jutro, tak, ale nie mogę?

Andrzej: To jest dla terapeuty kara boża za wszystkie chciejstwa. Jeżeli chcesz pomagać człowiekowi, który nie jest na tę pomoc gotowy, a boi się powiedzieć, żebyś mu dał spokój, to najczęściej będzie stosował taką grę. Wtedy może ci powiedzieć tak: Przychodzę do pana, ale nie wierzę, że może mi ktoś pomóc. Pomaganie ma sens tylko wtedy, kiedy ludzie są na to gotowi. Inaczej każdy „dobry uczynek” -czyli taki, który nie jest odpowiedzią na wyrażone potrzeby partnera, tylko spieszący z pomocą te potrzeby sobie wyobraża - musi być ukarany.

Kasia: To miała być osobna nasza rozmowa.

Andrzej: A więc każdy dobry uczynek musi być ukarany.

Kasia: Pogadajmy o tym. Ale to nie jest tak. Dobre uczynki - śmiem twierdzić i nie zniszczysz mi tego mojego myślenia - są w życiu konieczne. One są niezbędne dla energii wszechświata, Pana Boga, jakkolwiek Go pojmujemy, dla naszego własnego samopoczucia.

Andrzej: Wtedy kiedy płyną ze szczerej intencji zrobienia czegoś dobrego dla kogoś, ale jeżeli płyną z chęci pokazania światu, jaki to ja jestem dobry uczynkarz, muszą być ukarane.

Kasia: Jak odróżnić jedno od drugiego?

Andrzej: Bardzo prosto. Zawsze poznasz, że ktoś jest zbyt namolny, zbyt agresywny, wcale nie szanuje twoich granic. Ktoś, kto cię zapewnia: Kocham cię, chcę ci pomóc, a jednocześnie, kiedy mu mówisz: Zrób to jutro, mówi: Jutro nie mogę, chcę to zrobić teraz, bo cierpisz, dzisiaj muszę ci pomóc. Od razu poznasz, że to nie chodzi o ciebie, ale o jego dobre samopoczucie.

Kasia: No, chyba że ktoś jutro leci do Stanów Zjednoczonych, to dzisiaj mi może przewieźć tę ciężką szafę. Umówmy się jednak, że nie zawsze tak jest. Jeśli ja kieruję do ciebie w tej chwili prośbę: Andrzej, proszę cię, jedź ze mną do Warszawy i przywieźmy stamtąd rozlatujący się stolik, o którym marzę.

Andrzej: Kasiu, w czym problem? Wsiadamy do samochodu i jedziemy.

Kasia: A jak mi powiesz: Nie, Kasiu jutro, ale jutro mam...

Andrzej: Powiem tak, jeśli będę miał poważne powody. Na razie nie ma tu żadnej gry. Gra zaczyna się wtedy, kiedy na przykład zazdroszczę ci czegoś, mam do ciebie pretensje i chcę cię usadzić. Ta gra sieje olbrzymie spustoszenie, stwarza pozory współpracy z partnerem, przejmowania się jego losem. Na usprawiedliwienie można powiedzieć, że nie zawsze ten proceder jest do końca działaniem świadomym.

Kasia: Daj jakiś przykład, bo mnie głowa rozbolała od tych rozważań teoretycznych.

Andrzej: Zgłosiło się do mnie kiedyś małżeństwo osiemdziesięciolatków. Pan powiedział: Znamy się już sześćdziesiąt lat i zawsze trudno nam się było porozumieć. Zawsze każde z nas chciało dobrze, ale obiektywne powody nie pozwoliły nam cieszyć się porozumieniem. Na to pani: Ależ drogi Feliksie, masz zupełną rację, jak zwykle, ale doświadczenie podpowiada, że kobiety w większości spraw podejmują lepsze decyzje. Pan: Nie jestem pewien. Pani: Cieszę się, że tak jasno przedstawiasz swoje stanowisko, ale sam wiesz, że dużo czytam, chodzę na psychoterapię, rozmawiam z ciekawymi ludźmi, więc czasami dla swojego dobra mógłbyś się tak nie upierać. Elastyczność myślenia to ważna cecha osobowości. Pan: To ważne, co mówisz, ale mężczyźni też mają swoje racje. I tak przez wiele lat kwitła gra w „tak, ale”.

Kasia: Ładny gips.

Andrzej: To, co dzisiaj się wydawało wzruszające i swojskie, kiedyś musiało dostarczać sporo frustracji (pan przez wiele lat nadużywał alkoholu, pani też pewnie jakoś płaciła za ten rodzaj komunikowania się).

Kasia: No, oczywiście, bo jeżeli ty jesteś smutny, niezadowolony, to ja chcę coś zrobić, żebyś był zadowolony.

Andrzej: No, dobrze, ale jak ja ci mówię, że chcę się troszkę posmucić, a ty dalej piłujesz, żeby mnie odsmucać, to zostanie to ukarane, bo jaw końcu powiem: Dosyć, nie chcę dzisiaj o tym gadać. Mam tego dość.

Kasia: Tak powiesz?

Andrzej: Tak, ale chcę ci to jasno wytłumaczyć. Bardzo często dobre uczynki nie płyną z intencji pomagania, tylko z chęci pokazania światu, jaki to ja jestem dobry. Dam ci przykład. Matka Teresa z Kalkuty. Przychodzi do niej jakiś bardzo bogaty człowiek i mówi tak: Proszę pani, chciałbym przekazać wielką sumę pieniędzy biednym ludziom. No i Matka Teresa mówi: Ależ w czym problem ? Biednych ludzi na świecie jest bardzo dużo, może pan w każdej chwili to zrobić.

A bogacz jakoś dziwnie się zachowuje, wycofuje się rakiem i dobry uczynek diabli wzięli.

Kasia: Bo on chciał dać Matce Teresie, chciał, żeby Matka Teresa zreperowała trochę jego wątłe poczucie własnej wartości.

Andrzej: Albo usłyszeć od niej: Jakim pan jest wspaniałym człowiekiem, dziękuję panu bardzo. To jest właściwy przykład na to, że tego rodzaju dobry uczynek musi być ukarany. Ja bym zaryzykował i nazwał taki dobry uczynek przemocą. Bardzo często mamy do czynienia z tak zwanym terrorem dobrych uczynków.

Kasia: To znaczy ja dla ciebie, a ty nie widzisz, co ja dla ciebie...

I bardzo często jest tak, że jak jedna osoba zaczyna dołować, to druga natychmiast staje na baczność i nie pozwala na dołowanie. Wie, że dwie dołujące osoby kompletnie sobie nie poradzą. Co wtedy?

Andrzej: Oczywiście. Ale prawdziwie dobry uczynek w takiej sytuacji polega na tym, żeby pozwolić człowiekowi przeżyć te doły.

Kasia: Nie mogę jednak zlewać się z partnerem - towarzyszyć mu w jego uczuciach to nie znaczy chcieć sobie poderżnąć żyły z rozpaczy. A to nam się często myli i „towarzyszenia” się boimy. Dlaczego?

Andrzej: Jak ja się tego boję, to nie pobędę ze swoim partnerem. Freud to powiedział jasno, że jak się ktoś do naga rozbierze na ulicy, to oburzenie ludzi nie płynie z tego, że ten ktoś naruszył pewne normy społeczne, tylko z faktu, że obudził w nas ekshibicjonistyczne tendencje. W związku z tym będziemy pacyfikować to zachowanie, wrzeszczeć, krzyczeć, od czci i wiary człeka odsądzać, żeby przedstawić siebie jako osobę...

Kasia: ...ubraną

Andrzej: ...jako osobę ubraną, porządną, która...

Kasia: ...wie, co wypada, a co nie wypada.

Andrzej: Otóż to. Nie pozwolimy smucić się osobie w żałobie po jakiejś stracie, tylko będziemy ją zapewniać, że ma po co żyć, że ludzie na nią liczą, że jest potrzebna światu.

Kasia: Ale ja jeszcze wracam do gry w dobre uczynki. Abstrahuję od intencji i od gwałtu, który wykonujemy na drugiej osobie, próbując jej coś załatwić. Teraz staję po tej drugiej stronie, czyli wcielam się w stronę odmawiającą. Partner mi mówi trzy razy: Kasiu, czy mogę coś dla ciebie zrobić? Może pójdziemy do kina? I ja na to: Nie, to znaczy tak, chętnie poszłabym, ale nie możemy zostawić domu bez opieki. To poproś sąsiadkę - nie traci nadziei on. No, tak, poprosiłabym sąsiadkę, żeby tutaj zajrzała, ale sąsiadka właśnie wyjechała. Zadzwoń do siostry - on próbuje znaleźć kolejne rozwiązanie. Mogę zadzwonić do siostry, ale ona na pewno nie będzie chciała. I tak dalej. Z kina nici, ale przecież ja wtedy otrzymuję bardzo dużo - mam uwagę partnera, zainteresowanie, widzę, że się stara coś zrobić, więc kocha. W związkach przyjacielskich bardzo często jest tak samo: z daleka widać, że potrzebują pomocy, czasem nawet mówią: Pomóż mi, nikt mi nie chce pomóc - i kompletnie nie pozwalają sobie pomóc.

Andrzej: No, ale na tym polega dramat. Oni nie wierzą w to, że można im pomóc, że mogą coś dostać wprost. I jeśli dręczymy partnera pytaniami, uwagą, zainteresowaniem, w końcu nieuchronnie doprowadzamy do tego, że on mówi „dosyć”, odsuwa się, jest zły...

Kasia: No, ale to można wytłumaczyć...

Andrzej: Czasami związki, które w ten sposób grają, trwają latami. I ta złość działa jak ostroga na konia: jeżeli mój partner odrzuca moją pomoc, ja zaczynam być zły, czyli jestem nie w porządku, on cierpi, a ja go krzywdzę swoją złością. Więc narzucam mu się jeszcze bardziej ze swoją pomocą, którą on odrzuca, ratując się przed narastającym poczuciem winy...

Kasia: ...i ja będę coraz bardziej zły, i tak dalej.

Andrzej: I tworzy się pewien scenariusz, który polega na tym, że jedno się stara, a drugie odrzuca.

Kasia: No, dobrze. Do gry, jakiejkolwiek, potrzebne są dwie osoby.

Andrzej: Zawsze.

Kasia: Sami ze sobą możemy krótko pograć, bo nasze możliwości się wyczerpują.

Andrzej: Ale ze sobą też gramy. W każdym z nas jest parę różnych osób: dziecko, dorosły...

Kasia: No, dobrze, ale już cię widzę, jak siedzisz sobie na Kasprowym Wierchu i dziecko w tobie pogrywa z tym dorosłym w tobie. Długo nie pograsz! W którymś momencie cię Pan Bóg dotknie i wrócisz do siebie.

Andrzej: No, zgoda, zgoda. Ale nie byłbym takim optymistą. Gramy ze sobą równo, każdy na swój sposób. Jeden bardziej narcystycznie, drugi bardziej kompulsywnie, jak by to nazwali moi koledzy.

Kasia: No, ale to jest też nam przydzielone...

Andrzej: Ale grane na pewno. Gdy ratujemy swoje poczucie wartości, swój dobry obraz siebie...

Kasia: Chcę zapytać, jak skończyć taką grę z partnerem, jak doprowadzić do zmiany?

Andrzej: W zachowaniu osoby grającej jest zawsze ukryty komunikat: Zajmij się mną, albo: Zauważ mnie, doceń mnie, podziwiaj mnie.

Kasia: Czyli właściwie odpowiedź na grę „tak, ale” jest taka: Słuchaj, robię to dla ciebie, ty to odrzucasz, miej tego świadomość. Przestaję się tym zajmować. Jak będziesz chciał pomocy, to mnie o nią poproś.

Andrzej: Przerwać możesz tę grę, jedynie wydobywając na światło dzienne ten ukryty komunikat. I możesz powiedzieć tak: Jeżeli chcesz mi udowodnić, że nie mogę ci w żaden sposób pomóc, to właśnie ci się udało. Jeżeli będziesz chciał, żebym ci jakoś pomógł - to mi powiedz.

Kasia: Koniec? Zostawiasz nieszczęśnika ze sznurem u lampy.

Andrzej: Kaśka nie szalej, tylko prawda może nam pomóc.

Kasia: Nie szaleję. Znałam małżeństwo, które się zresztą skończyło; on budził w środku nocy swoja żonę, ubrany w czarny garnitur i mówił: Właśnie popełniam samobójstwo,

sznur czeka w piwnicy

chciałem się tylko z tobą pożegnać. Ona wstawała, patrzyła na niego jak na idiotę, po czym na wszelki wypadek schodziła do piwnicy -a wszystko się działo cztery wioski stąd - a tam był stryczek przygotowany. Następną część nocy spędzała z nim na głębokiej terapeutycznej rozmowie, no i około siódmej rano, kiedy właśnie miała iść do pracy - on się kładł już uspokojony, a ona do tej pracy szła z roztrzęsionymi rękami. I trwało to całe lata.

Andrzej: Zagrożenie samobójstwem jest niezwykle mocnym sposobem wymuszania uwagi.

Kasia: To jest ostatni akt desperacji.

Andrzej: Być może. Ale (choć nie możemy mieć w tej sprawie pewności), jeśli ktoś mówi o tym, że się zabije, to raczej szantażuje. Prawdziwi - jeśli tak w ogóle można powiedzieć - samobójcy popełniają swoje próby raczej nie uprzedzając otoczenia. To jednak nie jest reguła.

Kasia: Lecz często te groźby kończą się samobójstwem.

Andrzej: Ale to my często możemy kogoś bezwiednie jakby popychać do tego swoim zachowaniem.

Kasia: Jakim zachowaniem?

Andrzej: Żona, o której opowiadałaś, swoją troską - jak to mówią psychologowie - wzmacnia objaw, jakim jest tendencja samobójcza. Ona nagradza ją, poświęcając partnerowi czas i uwagę. Mówiłem, że w każdej grze jest ukryty komunikat. Samobójcy mówią coś takiego: Jeśli się mną nie zajmiesz, to cię ukarzę. Zabiję się i do końca życia nie pozbędziesz się poczucia winy. No i ludzie ze strachu reagują tak, jak żona z twojej opowieści, która kupiła tę grę.

Kasia: Chwileczkę? Kupiła tę grę? Czyli jeśli wstaje i sprawdza, czy ten sznur wisi, to popycha go do samobójstwa?

Andrzej: Tak. W jakimś sensie.

Kasia: Proszę szerzej.

Andrzej: Człowiek, który chce popełnić samobójstwo, komunikuje: Masz się mną zajmować zawsze, kiedy sobie tego zażyczę. To jest terror, przemoc i terror, inaczej się tego nie da nazwać, prawda? Ten człowiek mówi tak: Masz się mną zajmować, nie masz prawa spać, ja jestem naj, naj, naj i jeżeli się mną nie zajmiesz, to się zabiję.

Kasia: To znaczy, że jeśli ta żona któregoś dnia nie wstanie i nie sprawdzi, czy wisi sznur, on się powiesi?

Andrzej: Jeśli się przestraszy i nie postawi mu jakiejś granicy, lecz wejdzie w taka grę, będzie go przekonywała, żeby tego nie robił, że życie ma sens i tak dalej, to on się zorientuje bardzo szybko, że jego zachowania są skuteczne, przy czym te zachowania będą się intensyfikować, bo przeważnie ludzie, którzy decydują się na taką grę - często nieświadomie - mają taką dziurę nie do zasypania w środku, która się nazywa potrzebą kontaktu, bliskości, akceptacji. Jeśli w taki desperacki sposób usiłują to zdobyć, to jest jakaś potężna wyrwa. Jeśli więc taki człowiek poczuje, że partner się przestraszył, zachowania „samobójcze” będą się nasilały, dopóki partner nie zostanie kompletnie sterroryzowany. Powiem ci więcej: są tacy, którzy liczą na to, że jak zeskoczą z tego stołka, to partner ich złapie. Biorą dużą dawkę proszków czy leków, wiedząc, że za dziesięć minut ktoś wejdzie do domu. Ale można się przeliczyć, bo żona się zagada ze stróżem. I wtedy mówi się: Popełnił samobójstwo.

Kasia: A on nie popełnił samobójstwa, on dalej terroryzował, tylko przekroczył tę cienką granicę. Ja mówię o tym nie bez kozery, bo przecież nie są to częste wypadki, że człowiek zabija siebie. Ale spotkałam dziewczynę na grupie, która leczyła się pięć lat po śmierci męża z poczucia winy, ponieważ on powiedział, że popełni samobójstwo, i zrobił to. Jeszcze gdy żył, była na grupie wsparcia i tam jej dziewczyny powiedziały: To niech popełni. I ona się na tyle wycofała, że powiedziała: To twoje życie, rób, co chcesz. No i jej udowodnił, że przez nią zginął. Dziewczyna miała ciężkie poczucie winy.

Andrzej: Nawet jako profesjonalista mam różne wątpliwości. Bardzo trudno jest rozstrzygnąć, kiedy takie zachowanie jest zachowaniem manipulacyjnym...

Kasia: ...a kiedy to jest krzyk o pomoc?

Andrzej: No, to jest krzyk o pomoc zawsze, a może bardziej jakiś wybór, jakaś determinacja, jakiś bilans...

Kasia: A jednak chęć zostawienia tej drugiej osoby w poczuciu winy.

Andrzej: Tak.

Kasia: Każdy z nas przynajmniej raz w życiu użył wyrażenia (oprócz ciebie być może): Umrę, jeśli mnie zostawisz, albo: Nie mogę bez ciebie żyć.

Andrzej: Faktycznie tego wyrażenia nie użyłem, ale każdy z nas miewa myśli, żeby się zabić. Nie wierzę, że chodzą po świecie ludzie, którzy nie dopuszczają myśli o samobójstwie, chociaż nie chcą go popełnić. Bywają sprzyjające temu okoliczności, różne powody. I ta myśl, atrakcyjna w skrajnych stanach głębokiej depresji, jawi się jako jedyne wybawienie. Osoby w tak zwanych depresjach endogennych mówią jednoznacznie: Myślę o śmierci jako o wybawieniu. To jest przyjemna myśl.

Kasia: To jest spokój. Nareszcie się świat ode mnie odczepi.

Andrzej: To jest bardzo skomplikowane i ja bym ludziom, którzy czytają taką książkę jak nasza, bał się mówić, że można sobie rozstrzygać czy grożenie samobójstwem ma charakter manipulacji, czy wynika z jakiegoś bilansu. Bałbym się doradzać jak się zachować.

Kasia: No, tutaj nie ma recepty.

Andrzej: Nie ma na to recepty i powiem ci szczerze, że w chwili kiedy ktoś grozi samobójstwem, lepiej z nim porozmawiać i dać mu to, czego potrzebuje, a kiedy mu przejdzie, przekonać jakoś, że to jest niedopuszczalne i terrorystyczne, niż na przykład, powiedzieć: No, to się zabij, bo faktycznie na złość, z chęci ukarania, może to zrobić. Ale znam też sytuację, kiedy ktoś powiedział: No, to się wreszcie, cholera, zabij i facet się nie zabił. Poza tym zdanie: No to się zabij jest cokolwiek bezduszne - a ludzie, którzy szantażują samobójstwem, mają najczęściej duże kłopoty w relacjach ze światem, nie są cynicznymi manipulantami.

Kasia: Ale wiesz, między samobójstwem a myśleniem o tym lub mówieniem o tym partnerowi (Umrę, jeśli mnie zostawisz lub Życie bez ciebie nie ma sensu, lub Nie widzę życia bez ciebie) jest olbrzymia różnica. Emocjonalna czy jakaś. Tu nie grozimy samobójstwem, chociaż, prawdę powiedziawszy, umrę, jeśli mnie zostawisz to jest już takie mocne złapanie kogoś, prawda?

Andrzej: To próba szantażu.

Kasia: Próba szantażu emocjonalnego. A ludzie też w to pogrywają, częściej podobno jednak kobiety niż mężczyźni, choć czasem i mężczyźni. Mężczyźni częściej mówią Zabiję cię, jeśli mnie zostawisz. Co byś powiedział o tego rodzaju gierkach? Są niby niedopuszczalne, jednak czasami człowiek mówi: Z miłości umrę, jeśli mnie zostawisz, umrę. W ten sposób ktoś pokazuje, jak bardzo kocha, ale to nie ma nic wspólnego z groźbą i szantażem. To jest wyrażenie emocji jakiejś chwili, prawda? Namiętnej i wzniosłej.

Andrzej: Jak ludzie cierpią, w różny sposób mogą to wyrażać. Dopuszczam też, że ktoś powie: Moje życie nie ma sensu, mam ochotę się zabić, gdy zostaje sam, ale myślę, że w tym się też zawiera pewna ważna sprawa: po pierwsze w zdaniu: jeśli mnie zostawisz, to się zabiję nie ma informacji, że partner jest ważny, że jest kimś cennym; nie ma w nim troski o niego. Partner jest traktowany przedmiotowo, jak plaster na ranę czy narkotyk. Po drugie, chociaż to może zabrzmi belfersko, moje życie ma mieć sens i ja mam mieć poczucie wartości bez względu na to, z kim jestem.

Kasia: Również wtedy, gdy jestem sam?

Andrzej: Tak, nie wolno mi wisieć na partnerze, on nie może być jedynym sensem mojego życia.

Kasia: Może być sensem życia, ale nie jedynym.

Andrzej: Próba zdobywania wartości, zdobywanie znaczenia, szukanie sensu życia poprzez to, że jest ze mną ktoś atrakcyjny, to bardzo niebezpieczna sytuacja. Prowadzi do uzależnienia od partnera, oddaje w jego ręce ster naszego życia. Wtedy nie rośniemy, nie ryzykujemy, koncentrujemy się na bezpieczeństwie i kontroli tego partnera. Do czego prowadzi kontrola, to już wiemy...

Kasia: A przypadkiem to nie jest zrodzone z tamtego „na zawsze”, o czym mówiliśmy wcześniej? Ponieważ pamiętam, że na zawsze, umarłabym, gdybyś odszedł I nie ma to nic wspólnego z manipulacją - to jest wciąż ta umowa.

Andrzej: Jeżeli przez słowa: Umarłabym, gdybyś odszedł, chcesz przekazać siłę i ważność tego związku, to jest okej. Natomiast jeżeli faktycznie nie chcesz żyć, bo on odejdzie, to bardzo mnie to niepokoi.

Kasia: Ja jestem wychowana na „Romeo i Julii”, „Tristanie i Izoldzie”, „Annie Kareninie” i „Pestce”. We wszystkich tych opowieściach, jeśli ich nie znasz - bohaterowie się zabijają po kolei, dzielnie i przeważnie w imię wielkiej miłości. To znaczy, że rzeczywiście ten świat nie może istnieć bez Julii i bez Romea.

Andrzej: No, jeśli chodzi o Annę Kareninę, to myślę, że to samobójstwo...

Kasia: O! Ty byś ją już terapeutyzował...

Andrzej: .. .wynikło bardziej z bilansu. Że po prostu popełniła coś, co ją wykluczyło z jej sfery, i nie było już powrotu.

Kasia: No, niemniej jednak on ją kocha, ona w ostatniej chwili żałuje.

Andrzej: Nie przeczę. Ale dla niej jedynym wyjściem z sytuacji, w jakiej się znalazła, jest śmierć.

Kasia: Czyli nie z miłości jednak?

Andrzej: Ona już nie może istnieć, ona przekroczyła Rubikon.

Kasia: Mogłaby istnieć dalej...

Andrzej: ... ale ona nie ma powrotu do swojej sfery, może istnieć tylko jako porzucona, zdradzana konkubina, co jest poniżej jej godności. Powrót do męża jest niemożliwy.

Kasia: Ma jeszcze dziecko, które bardzo kocha...

Andrzej: ... ale powrót do męża i dziecka jest niemożliwy...

Kasia: Dobrze, a co z Pestką? Pamiętasz Pestkę? Książka o miłości. Agata kochała Borysa, który miał żonę i dwójkę dzieci. Tak bardzo go kochała, że w momencie, kiedy odszedł dla niej od żony i dzieci - a bardzo cierpiał - rzuciła się pod tramwaj, żeby mu umożliwić powrót.

Andrzej: Aaa...

Kasia: Co znaczy to aaa?

Andrzej: Słuchaj, to jakiś stary tekst... Budzi we mnie sprzeczne uczucia: od złości na tani sentymentalizm do refleksji nad odpowiedzialnością. Podobne uczucia miałem, gdy jako dorosły czytałem „Serce” de Amicisa, która to książka była lekturą obowiązkową, gdy chodziłem do szkoły podstawowej. To natrętne, pseudodydaktyczne odwoływanie się autora do poczucia winy budzi moją złość i sprzeciw.

Kasia: No, „Pestka” to stary tekst, ale wychowywali się na nim ludzie w moim wieku, to jest książka, która się sprzedała w niezliczonej ilości egzemplarzy.

Andrzej: Może, bo ona porusza jakiś taki, moim zdaniem fałszywy trop...

Kasia: ...ona porusza skrypt o wielkiej miłości. Kochanka usuwa się po to, żeby nie krzywdzić...

Andrzej: Tak go kocham, że chcę, by był szczęśliwy, nawet beze mnie.

Kasia: Nie wierzysz w taką miłość?

Andrzej: Nie. Myślę, że gdzieś na świecie są (nieliczni) ludzie, którzy potrafią wyjść poza swój egoizm, jacyś święci - ja bym to tak nazwał. Pachnie mi to jakąś demonstracją... Może to, co zrobiła bohaterka, to największy egoizm?

Kasia: Lub największe poświęcenie...

Andrzej: Usuwam się w cień, żeby ktoś inny...

Kasia: No, znałam takie małżeństwo. Mąż żonie, która go zdradzała i przyznała się do tego, że się zakochała, powiedział: Tak cię kocham, że chcę, żebyś była z nim szczęśliwa.

Andrzej: Wiesz, może... nie chcę się wdawać w te subtelności...

Kasia: Na pewno to powiedział.

Andrzej: Może był święty. W każdym razie ja nie bardzo wierzę w czystą intencję takiej postawy.

Kasia: Nie wierzysz w taką miłość?

Andrzej: Już ci mówiłem, że kiedyś powiedziałem komuś: Jak tak kochasz swojego chłopa, to pozwól, żeby był szczęśliwy z tą inną. Kiedy mnie rzuciła dziewczyna, przypomniałem to sobie i myślałem, że zwariuję...

Kasia: Z zazdrości?

Andrzej: Nie, z powodu swojego kretyństwa - poszedłem w jakiś rejony wydumanej mądrości...

Kasia: Pewnie pierwszej kobiecie pacjentce tak powiedziałeś.

Andrzej: No, tak. Dawno temu, jak jeszcze byłem terapeutą-szczawiem. A potem, jak mnie zostawiła dziewczyna...

Kasia: ...jakby ci ktoś tak powiedział, tobyś zabił?

Andrzej: Przynajmniej mordę stłukł temu ktosiowi.

Kasia: Czyli jak kochamy, to chcemy być z tą osobą, a nie dawać ją innemu.

Andrzej: Zdecydowanie. Chociaż może istnieją na świecie ludzie, którzy potrafią odnaleźć się w takiej miłości.

Kasia: Mam nadzieję.

Andrzej: Może istnieją, ale nie ma co liczyć, że to jest ktoś obok nas. Myślę, że jeśli się kogoś kocha i pozwoliło się tej miłości rozkwitnąć, rozwinąć się, to należy walczyć o partnera. Samobójstwo tej panienki to jednak dla mnie zdrada i nieliczenie się z emocjami partnera.

Kasia: Widać nie czytałeś „Pestki” jako dorastająca panienka i trudno mieć o to do ciebie pretensje. Ale porozmawiałabym jeszcze

o dobrych uczynkach

ukaranych. Kiedyś ładnie powiedziałeś, że na przykład kupujesz Olce truskawki, jesteś dumny, że jej kupiłeś te truskawki, a ona: Na cholerę mi truskawki, nie znoszę truskawek.

Andrzej: Olka tak nie mówi. Jeśli chcesz mnie obsadzić w głównej roli, to powiem tak: idę kupować truskawki i niosę je w wielkim koszu, a kupiłem trzydzieści kilo, żeby cała kamienica widziała, że niosę truskawki swojej żonie, stawiam je na stole tak, że się rozsypują na cały pokój, wszyscy widzą, że przyniosłem truskawki, moja żona widzi, że jest ich tyle, i tak dalej. Oczywiście przesadzam, ale jeżeli motywem kupowania truskawek jest to, żebym został dostrzeżony i żeby mnie pochwalono, to ten prezent nie ma sensu. I taki uczynek musi być ukarany.

Kasia: Chwileczkę. Masz ukochaną w innym mieście, posyłasz jej co tydzień, w poniedziałek, bo w poniedziałek się poznaliście - sześćdziesiąt róż...

Andrzej: To jest w porządku. Bo to nie zależy od ilości. Idę sobie ulicą, patrzę piękne róże, i kupuję dla żony jedną... Myślę: Kupię jedną i zrobię jej przyjemność, bo ona lubi kwiaty, a ja rzadko je kupuję.

Kasia: Czyli liczy się intencja...

Andrzej: Jeżeli moje intencje są czyste, bo to naprawdę dla niej kupiłem i jest to związane z wyrażeniem moich uczuć, to jak ona powie: Nie chcę twojej róży, bo nie wierzę w twoje uczucia, albo: Weź sobie tę różę i zjedz, to pomyślę: No, dobra, nie trafiłem w dychę, nie ma dobrego humoru, może się czuje trochę skrzywdzona. Ale nagrodą dla mnie są te czyste intencje. I tego nie może mi nikt zepsuć. Natomiast jeśli kupuję tę różę, nawet tysiąc róż, żeby ona zobaczyła, jaki jestem wspaniały, to gdy jej nie przyjmie, powstaje głęboka krwawiąca rana.

Krwawi ofiarodawca, który pragnął być podziwiany, i nic z tego nie wyszło. I może dobrze, że tak się stało, może dotrze do niego jakaś prawda o nim.

Kasia: A widzisz, czyli tutaj, w tej krwawiącej ranie tkwi sedno sprawy. Ty się uczysz: Nie zrobię tego więcej.

Andrzej: Nie.

Kasia: Jak to nie? Ty jesteś zraniony człowiek...

Andrzej: Ktoś, kto dostaje kwiat nie dlatego, że ofiarodawca chce mu sprawić przyjemność, tylko chce ją sprawić sobie, wyczuwa to natychmiast.

Kasia: Andrzejku, a ja bardzo czasami chcę zrobić przyjemność matce albo narzeczonemu i robię to głównie dlatego, że chcę mieć z tego przyjemność.

Andrzej: Ale musisz się liczyć z-tym, że...

Kasia: ...i tak sobie myślę: Kurna, dzisiaj coś fajnego zrobię i się ucieszą albo i nie.

Andrzej: Właściwie musisz się liczyć z tym, że to nie trafi w ich zapotrzebowanie.

Kasia: Ale w moje trafi, bo ja zrobiłam dobry uczynek.

Andrzej: Jeżeli potrafisz tym się cieszyć i potrafisz znieść frustrację wynikającą z tego, że to nie trafia w ich potrzeby...

Kasia: Potrafię. Czasami.

Andrzej: To jest okej.

Kasia: I nie krzywdzę tym siebie, mój narcyzm nie doznaje żadnych uszczerbków.

Andrzej: Dobrze, to jest okej.

Kasia: To nadal jest okej?

Andrzej: Powtarzam, jeżeli się cieszysz z tego, co zrobiłaś...

Kasia: Wiesz co, jak ty mówisz o intencji...

Andrzej: Ale jeżeli liczysz na to, że jak coś przyniesiesz partnerowi, to on padnie z zachwytu, a on nie pada, to jest różnie z tymi uszczerbkami.

Kasia: Andrzej, ja dziesięć lat terapii mam za sobą. I chcę ci powiedzieć, że niestety są wyjątki od reguły. Opowiem ci o czymś, co wprawdzie nie mówi o relacjach w damsko-męskim związku, tylko w związku matka-córka, ale... Otóż pewnego dnia wyjechałam na dziesięć dni na wakacje, moja córka została sama - już była panienką szesnastoletnią - i jak przyjechałam, zmęczona zresztą strasznie po podróży, to zobaczyłam, że mój domek nie jest moim domkiem, ponieważ moja córka zrobiła przemeblowanie, powiesiła odstawione przez ostatnie trzy lata obrazki na ścianach - jednym słowem zaangażowała siebie, przyjaciółkę, sąsiada z gwoździami i wiertarką, żeby mi zrobić przyjemność. Strasznie się cieszyła, że to wszystko zrobiła, a ja weszłam, usiadłam, rozejrzałam się - niestety wtedy nie byłam po dziesięciu latach terapii - i powiedziałam: O Jezu! I ona się rozpłakała.

Andrzej: Słusznie, że tak zrobiłaś, bo to jest właśnie klasyczna sytuacja, kiedy ktoś robi dobry uczynek, nie licząc się z kimś, i to jeszcze w jego domu, w jego prywatnych śmieciach...

Kasia: No, dobrze, ale moja córka też była u siebie w domu.

Andrzej: No, jeżeli ktoś robi coś takiego, to musi się liczyć, że...

Kasia: To jest jedna z niewielu rzeczy, których żałuję! Trzeba było siąść przy tym stole, wejrzeć w jej intencje, i powiedzieć: Tak się cieszę, że chciałaś mi zrobić przyjemność.

Andrzej: Mogłaś jej spokojnie powiedzieć: Rozumiem, że twoje intencje są dobre, że chciałaś mi zrobić przyjemność, ale chciałabym, żebyś następnym razem uzgodniła ze mną, jak będziemy zmieniały chałupę.

Kasia: Rozumiem, że tak mogłam zrobić, niemniej jednak do dzisiaj, a minęło ładnych parę lat od tego czasu - osiem chyba - mam wrażenie, że bardzo poważnie coś zaniedbałam, że czegoś nie zauważyłam, że mój egoizm był ważniejszy niż docenienie tego, co ona robi. Możliwe, że zrobiła to tylko po to, żeby zostać pochwaloną córką.

Andrzej: Tak. Jeśli chodzi o relację matka--córka, to, co mówisz, jakoś mnie przekonuje. Matka jest w stanie zawrzeć w sobie trochę niezadowolenia...

Ale tego typu sprawy w relacjach pary (mężczyzny i kobiety) marnie się kończą.

Kasia: To znaczy nie udajemy, że w cudownym miejscu powiesiłeś ten obraz, który chciałam mieć w przedpokoju? Mówimy: Na drugi raz ze mną ustalaj.

Andrzej: Ja uważam, że to jest lepsze.

Kasia: No, i mamy obrażonego partnera.

Andrzej: I się z nim rozwodzimy.

Kasia: No, dlatego, że się obraził?

Andrzej: Jeżeli się obraża za takie sprawy, to co z nim robić?

Kasia: Co z nim robić? Seks uprawiać, a nie gwoździe wbijać.

Andrzej: Seks można by... ale żyć to nie. Wiesz, ostatnio dałem plamę, bo w wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego wspomniałem, że w tych rozmowach o seksie, o ludziach, którzy idą do łóżka nie z wielkiej miłości, lecz na przykład z sympatii, zawsze się mówi o jakimś wykorzystaniu.

Kasia: Ty tak powiedziałeś?

Andrzej: Nie. Tak się uważa. A zwłaszcza osoby, które na pierwszy plan wysuwają życie duchowe. Uważają, że zawsze w tym musi być jakieś wykorzystanie. Co nie jest, oczywiście, prawdą.

Kasia: Bardzo często jednak bywa.

Andrzej: Ale nie musi być.

Kasia: No, nie musi. Dwoje dorosłych ludzi, jeżeli tym krzywdy nie robią innym ludziom, może się umówić na różne rzeczy.

Andrzej: Tak można też zrobić z wielu powodów, pod warunkiem że te powody są jasne. Mogę powiedzieć do kogoś: Słuchaj, ja nie chcę z tobą spędzić życia, ale tę noc - chętnie. Co ty na to?

Kasia: Ty nie możesz, ale może jakaś inna osoba, nie żonata. Tylko wiesz co, Andrzej? Bardzo często jest tak, że mężczyzna zgłasza taką jasną propozycję, kobieta się na nią pozornie zgadza, a tak naprawdę ma w głowie różne rzeczy jeszcze nie do końca uświadomione, i po tej nocy bardzo często się zakochuje.

Andrzej: Wolny seks jest bardzo przyjemny, ale bardzo niebezpieczny. Także ze względu na to, o czym mówisz.

Kasia: Chciałam powiedzieć, że taka umowa musiałaby być nie wiem jak i przez kogo dopilnowywana, bo to prawie zawsze się kończy tak, że nie tylko kobieta, ale również i mężczyzna czuje się nadużyty.

Andrzej: My w ogóle musimy jeszcze porozmawiać o seksie, choć o tym już było.

Kasia: Święta prawda. Bo ludzie często lubią

grać seksem

Andrzej: Pierwszą podstawową grą jest odmówienie seksu, karanie za pomocą seksu. Jeżeli za dużo pijesz, to ja z tobą nie śpię. Manipulowanie seksem jako karą albo nagrodą za to, że partner tak a nie inaczej się zachowuje.

Kasia: Jak jesteś grzeczny...

Andrzej: ...to dostaniesz, a jak nie, to nie.

Kasia: To jestem zmęczona...

Andrzej: I to nie tylko kobiety, mężczyźni podobnie. Jak się do mnie dostosowujesz, jesteś grzeczna - to proszę. Seks jako antidotum na poczucie winy. Bardzo często bywają takie sytuacje, że ktoś nawala w życiu...

Kasia: ...ale jest świetny w łóżku...

Andrzej: No niekoniecznie. Nawala w życiu i partner ma pretensje, ale jak dochodzi do seksualnego zbliżenia, to się wybacza, uraza jakby mija.

Kasia: Bo już jest okej. Już się przeprosiliśmy. Ale czy to sieje spustoszenia?

Andrzej: Bardzo duże.

Kasia: Dlaczego?

Andrzej: No bo uraza w gruncie rzeczy zostaje. To jest tak, jakby przykleić plaster na coś raniącego.

Kasia: Na niewyjętą drzazgę, powiedzmy. Zamiast wyjąć drzazgę, zaklejamy ją plasterkiem.

Andrzej: Właśnie.

Kasia: Seks jako drzazga? Co by Freud powiedział na to? W zachowania seksualne człowieka wpisane już są przecież gry jakby uznane. Rozumiesz, to całe uwodzenie, flirtowanie, te wszystkie gry, które są niedopuszczalne przy płaceniu rachunków albo przy obiedzie, albo przy różnych zajęciach poważnych i odpowiedzialnych - w seksie istnieją.

Andrzej: Ludzie mają tendencję do patrzenia na seks jak na beztroską zabawę, a w zachowaniach seksualnych jest też, na przykład, dużo subtelnej przemocy. Tak, pożądanie prowadzi do przekraczania granic, i w dodatku jest to przyjemne dla partnera. Seks może być sposobem na zaspokajanie wielu potrzeb, a można powiedzieć, że to jest też bardzo bezpieczny sposób na uzyskiwanie bliskości, ale bardzo często ludzie chodzą do łóżka po to, żeby być ze sobą blisko, niekoniecznie chodzi im o seks.

Kasia: Chcą się poprzytulać.

Andrzej: Na przykład. Już mówiliśmy o tym, że wiele jest sytuacji, kiedy łatwiej jest zero ryzować bliskość, oswoić się w ten sposób i wpuścić się w ten męsko-damski rytuał, niż pobyć z kimś blisko. Może się zdarzyć, że to pójdzie w stronę seksu, natomiast myślę, że seks jest czasami czymś bardzo zamiast.

Kasia: A wtedy sam seks jest grą? Nie gry w seksie, tylko seks jako gra?

Andrzej: Tak. A seks tego strasznie nie lubi. Nie znosi.

Kasia: Seks nie lubi na przykład poczucia winy?

Andrzej: O, bardzo, bardzo nie lubi. Seks lubi być z miłości, z czystego pożądania.

Kasia: Chyba jeszcze z samej sympatii, bez miłości.

Andrzej: No, tak, z sympatii, miłości, pożądania. Ale jeżeli za tym się kryją jakieś motywy w rodzaju podnoszenia sobie samooceny, zmniejszania poczucia winy, budowania swojej atrakcyjności, zdobywania prestiżu...

Kasia: Władzy?

Andrzej: Władzy - bardzo ładnie to zauważyłaś. Seks tego panicznie nie lubi

Kasia: Co się wtedy dzieje?

Andrzej: No, seks robi się rytuałem, którego intensywność trzeba wzmagać albo poprzez grupowe akcje, albo poprzez narkotyki, albo poprzez alkohol. Musi być jakiś dopalacz, dzięki któremu nadal chcemy chodzić do łóżka, bo jeżeli w seksie jest tak, że ktoś to robi nie z seksualnych powodów, to przynosi on zmęczenie, znudzenie, poczucie użycia się nawzajem, wykorzystania.

Kasia: Nie tylko czujemy się wykorzystani, ale mamy dużo mniej przyjemne uczucie: wiemy, że nadużyliśmy. A jednocześnie seks nie jest oddzielną formą życia, nie zamieniamy się do seksu w inne osobniki, nie zamieniamy się w galaretę albo w delfiny...

Andrzej: Całe szczęście. Seks jest taki, jaki...

Kasia: Poczekaj, bo coś ważnego chciałam powiedzieć. Mówiłeś parę rozdziałów wcześniej, że ja mogę świadomie coś dla ciebie zrobić: Pojadę z tobą w góry, przyjmij ode mnie ten prezent, nie poświęcam się, robię to dla ciebie, będę w górach zadowolona, choć wolałabym być na Mazurach. Jeżeli ten „wyjazd w góry” dotyczy wszystkich sfer życia, to przecież mogę powiedzieć: Słuchaj, nie mam dziś ochoty na seks, ale zrobię to dla ciebie z wielką przyjemnością, ponieważ...

Andrzej: Słabo to będzie pracowało...

Kasia: A widzisz. Celowo dałam ten przykład.

Andrzej: Możesz powiedzieć tak: Me mam dzisiaj ochoty, ale jeżeli jakoś ci się uda mnie zachęcić, to... Nie można się zmuszać do seksu, kiedy się nie ma kompletnie ochoty.

Kasia: Nie, oczywiście. To znaczy umówmy się, że my, kobiety, z punktu widzenia fizjologii nie mamy tego problemu. Natomiast wy, mężczyźni, możecie mieć problem. To logiczne, wynika z przysadki mózgowej i innych rzeczy.

Andrzej: No, oczywiście. Wy nie macie problemu, ale myślę, że w związkach seks nie zawsze jest wspólnym spotkaniem, że nie zawsze i jedno, i drugie ma taką samą ochotę.

Kasia: Bardzo rzadko chyba jest tak, że pod sznurek wszystko leci.

Andrzej: Tylko że jeśli jedno ma ochotę, to cała przyjemność w seksie polega na tym, żeby zachęcić to drugie, żeby też miało ochotę. To trzeba tak zrobić, żeby zanadto nie przekroczyć granic partnera, ale przekroczyć je trochę.

Kasia: Seks jest w ogóle przekraczaniem granic najbardziej dogłębnie, że się tak wyrażę.

Andrzej: Dobry seks to nie jest seks, w którym spotykają się dwa anioły w kontemplacyjnym, miłosnym uniesieniu. W seksie jest też bardzo dużo agresji, przemocy, przekraczania granic. Najbardziej satysfakcjonujące i fascynujące, jest to, że przekraczając granice, muszę jakoś czuwać, żeby ich nie przekroczyć zanadto i nie zostać odrzuconym...

Kasia: Nie zostać upokorzonym i nie brać udziału w upokorzeniu.

Andrzej: Jeżeli zachęcam swojego partnera do seksu, to muszę przekroczyć jego granice, ale muszę to zrobić tak, żeby to było przyjemne.

Kasia: To jest ta zabawa i ta gra. Dopuszczalna i zalecana, prawda? Czyli w seksie możemy się jednak dopuszczać gier, pod warunkiem, że to nie są niecne gierki?

Andrzej: Pod warunkiem, że to, co ja robię, jest jasne dla mojego partnera. Na przykład to, że mam na niego ochotę.

Kasia: Widziałam ostatnio w gazecie dowcip rysunkowy: stoi taka baba gruba, fajna i zmywa naczynia, a przed telewizorem siedzi facet i czyta gazetę. On mówi: Kochanie, może byśmy dzisiaj zmienili pozycje na odwrotną, a ona: Ty do zlewu, a ja do telewizora?

Andrzej: A jeszcze lepszy jest dowcip Mleczki: kobieta z wielką więzienną kulą u nogi zmywa, a facet siedzi, trzyma tę kulę i mówi: Pomagam, jak mogę.

Kasia: No, ale to nie jest seks. Czy o seksie będziemy jeszcze rozmawiać?

Andrzej: Jeszcze pogadamy, ale trochę mi się mózg zlasował.

Kasia: Skoro ten temat wpływa na stan twoich komórek mózgowych, to pogadajmy jeszcze o tym, co jest bliskie tematowi seksu, a mianowicie

o braniu i dawaniu

bo o tym chciałeś gadać.

Andrzej: Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o bardzo ważnej sprawie, która w społecznym odbiorze jest właściwie niezrozumiała. Ludzie z trudem przyjmują do wiadomości, że istnieje duża grupa osób, które nie potrafią niczego przyjmować. Niczego, a zwłaszcza dobrego.

Kasia: Czym strasznie wkurzają osoby, które chcą ich obdarowywać.

Andrzej: Tak. Wszystkim na świecie się wydaje, że szczęście czy zadowolenie człowieka polega na tym, że coś się dostaje: uwagę, miłość, troskę, opiekę, zainteresowanie...

Kasia: Szczęście człowieka zaś polega na tym, że daje uwagę, troskę, miłość, pożądanie...

Andrzej: Ale na ogół ludzie, właściwie wszyscy, myślą tak: człowiek szczęśliwy to człowiek, który dużo dostaje od otoczenia. Otóż chcę ci powiedzieć, że jest bardzo wielu ludzi, którzy nie potrafią brać, nic nie biorą nawet od bliskich.

Kasia: Nie są w stanie przyjąć daru?

Andrzej: Tak. Boją się. Boją się przyjąć. Najczęściej są to osoby, które uważają, że nie zasługują na dar, że byłoby jakąś nieuczciwością go przyjąć. Mają bardzo niską samoocenę i wydaje im się, że nie zasługują w życiu na żadną nagrodę.

Kasia: Lub gdyby coś przyjęły, byłyby zobowiązane do czegoś.

Andrzej: Do rewanżu. No, tacy też są.

Kasia: A nie chcą się rewanżować i nie chcą być wdzięczne.

Andrzej: Zdaje im się, że dawanie jakoś odbiera im wolność, że musieliby być tacy, jak darczyńca sobie życzy.

Kasia: Czyli nie biorą z otwartym sercem, tylko jakoś zawęźlonym. Dar budzi w nich przede wszystkim niepokój: Czego ty ode mnie chcesz? Co ty za to chcesz?

Andrzej: Obserwowałem ostatnio małżeństwo, które do mnie przyszło, bardzo zapętlone, z dużymi kłopotami. Poświęcili całe swoje życie dzieciom. Ale doszło do absurdalnej wręcz sytuacji: żeby dzieci były szczęśliwe, usiłowali odgadywać ich życzenia. Przez to mogli się spełniać w swojej rodzicielskiej misji. No i doszło do tragedii: jedno dziecko próbowało popełnić samobójstwo, a drugie wylądowało w szpitalu psychiatrycznym.

Kasia: Z powodu odgadywania życzeń?

Andrzej: Dzieci nie czują się bezpiecznie, jeżeli nie mają jakichś granic, jeżeli rodzice nie mówią „nie”. Nie chcę tutaj wchodzić w analizę takiej sytuacji, ale w trakcie spotkania z tymi rodzicami mąż zorientował się, że ich życie prywatne właściwie nie istnieje. I postanowił wykonać drobny ruch: zaproponował swojej żonie, żeby odpoczęła, żeby pojechała do swojej mamy, która mieszka poza Warszawą. Widziałem w oczach tej pani przerażenie...

Kasia: ...że on ją wypycha, że jej nie kocha i że chce się jej pozbyć.

Andrzej: To także, ale też strach, że gdyby przyjęła propozycję, toby się zmienił całkowicie model jej życia, że musiałaby trochę odpuścić zajmowanie się dziećmi, musiałaby zająć się sobą, musiałaby współpracować z mężem. A ona była kompletnie na to nieprzygotowana.

Kasia: Ile miała lat?

Andrzej: Coś koło pięćdziesiątki lub pięćdziesiąt parę.

Kasia: Przepraszam, że ci wejdę w słowo, ale ja również jakoś tam znam małżeństwo skupione bardzo na swoich dzieciach (te dzieci zresztą już mają dzieci), które mogłoby teraz odetchnąć i cieszyć się z tego, że są już odchowane, a wnuki można rozpuszczać i trochę się skupić na sobie. Ale cała energia tej kobiety - w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek - jest skierowana na dzieci. Ona sięga nawet do zapasów w lodówce i do portfeli, mąż nie ma na papierosy, ale wnuki mają kolejne najlepsze pieluszki, odżywki, zabawki, a młodzi rodzice wino w niedzielę na obiad i tak dalej. I myślę, że od trzydziestu dwóch lat to jest niedobre małżeństwo, ale to dopiero teraz wychodzi.

Andrzej: Ja często - jeśli już wchodzimy w wątek braku satysfakcji z życia w małżeństwie - spotykam takich potencjalnych dziadków, którzy dopingują swoje dzieci, żeby dostarczyły im wnuków. Wręcz żądają tych wnuków, żeby mogli się nimi zająć i żeby ich życie znów nabrało sensu.

Kasia: No, tak - wnuk jako zapchajdziura. Ale być może wcześniej ich własne dzieci były taką zapchajdziurą? Myślę, że to nie pojawia się tak nagle i łączy mi się z problemem dawania, bo tu się jakby odbiera swojemu związkowi małżeńskiemu po to, żeby dawać w inny związek. Bo nasze dzieci dorosłe tworzą inne związki. Jaka to gra? Jak ją przerwać? Co się stało, gdy ów mąż z twojego gabinetu powiedział: Idź i odpocznij? Pewnie to doprowadziło do rozpadu ich związku.

Andrzej: Tak. Ta pani się bardzo poważnie zaburzyła, że można ją tak źle potraktować i pozbawić jej życie sensu, zburzyć ustaloną hierarchię wartości - dzieci, dom, mąż, znajomi, ona na końcu.

Kasia: Ona tyle się napracowała, a on nie, dziękuje za współpracę...

Andrzej: Tak. Wręcz wytworzył się już taki scenariusz, on dostarczał jej różnych zajęć i naraz się to ma zmienić. No i sytuacja się tak zdestabilizowała, że...

Kasia: ...że grozi rozpadem małżeństwa.

Andrzej: A przynajmniej wypadnięciem z terapii, bo ja jako terapeuta poczułem w środku, że jej się też coś należy i przez chwilę współgrałem z tym panem...

Kasia: Aaa! Czyli obróciłeś się przeciwko niej.

Andrzej: Tak. Żeby ją jakoś obdarować. Zobaczyłem przerażenie w jej oczach i bardzo szybko się wycofałem. Pojąłem, że ta pani - w tym naszym chciejstwie - została sama, przestraszona, zaniepokojona i marzyła o tym, żeby jak najszybciej uciec.

Kasia: No, Andrzej, ja ci nie raz, nie dwa powiedziałam, że naturalną rzeczą - to wynika z doświadczeń wielu kobiet - w sytuacji, kiedy cię mąż wypycha na wczasy samotne albo na odnowę biologiczna, albo nagle funduje ci pobyt na Wyspach Bahama, jest obecność jakiejś zupełnie innej pani, mniej więcej w okolicach Otwocka, do której ten mąż będzie mógł codziennie dojeżdżać. Faceci się nie biorą dobrzy z niczego i nie proponują nagle cudownego odpoczynku, nie wykładają pieniędzy i nie mówią bez powodu: Jedź, kochanie, do Egiptu.

Andrzej: Wiesz dobrze, że ja nie mam za dobrego zdania o facetach i raczej w naszych rozmowach bronię kobiet, ale naprawdę zdarza się, że przeleci jakiś anioł i mężczyźni orientują się, o co chodzi, i czasami potrafią wyjść z taką bezinteresowną propozycją. Myślę, że dramatem jest to - jeśli mówimy o dawaniu -że kobieta wtedy buduje taki paranoidalny świat podejrzeń i nie pozwala sobie przyjąć tego daru.

Kasia: Ale przypomnę anegdotkę o Jungu, który trzy lata leczył pewną kobietę z fobii, bała się ptaków. Kiedy już po skończonej terapii wyszli do ogrodu, zaatakowały ich ptaki. Więc wiesz, tak jest, że bardzo często leczymy się, a potem się okazuje, że gdzieś tam jednak siedział diabeł. Ale wróćmy do sytuacji, kiedy nagle facet się orientuje, że kobiecie się coś należy, a ona tego nie jest w stanie przyjąć.

Andrzej: Cóż, jeżeli ta pani wpasowała się we wzorzec złego traktowania siebie, to próba destabilizacji takiego stanu rzeczy budzi niepokój. O co mu chodzi?

Kasia: On mnie już nie kocha.

Andrzej: To jest najczęstsze podejrzenie.

Kasia: Co on za to chce? Jeżeli teraz wyjadę, pewnie będzie chciał sam wyjechać, ma w tym jakiś ukryty cel.

Andrzej: No, wystarczy tych powodów, które wymieniłaś, żeby sobie nie pozwolić na przyjęcie czegokolwiek. Z tego można wysnuć wniosek, że żeby dać coś swojemu partnerowi po okresie dużych trudności i podejrzeń, trzeba się wykazać niemałą wytrwałością i tworzyć takie sytuacje, żeby partner widział, że nasze działanie nie jest jakąś jednorazową akcją i że nie frustrujemy się, jeżeli nie chce od nas czegoś przyjąć. Wtedy dawanie zacznie budzić zaufanie u partnera i może powstać nowy wzorzec relacji.

Kasia: Poza tym umówmy się od razu, że dawanie czegoś w zamian za coś w ogóle nie jest dawaniem, tylko jest wymianą barterową lub zgniłym kompromisem.

Andrzej: Ja bym nie był taki drastyczny.

Kasia: Nie byłbyś za pewną świętością w dawaniu? Daję ci, bo chcę ci dać? Przyjmij, jeśli chcesz, nie przyjmuj, jeśli nie chcesz, ale nie musisz za to nic robić, nie musisz się inaczej zachowywać, nie musisz mi być wdzięczna czy wdzięczny. Fajnie będzie, jeśli będzie miło, jeśli cię to ucieszy...

Andrzej: Na taką transakcję zgoda. Natomiast myślę, że czasami zdarzają się jakby dobre sekwencje: ja coś daję komuś, a ten ktoś -czując się trochę zobowiązany, w każdym razie jest mu przyjemnie - chce się czymś odwdzięczyć, czasem nawet mnie pyta... I powstaje taka cała sekwencja dobrej woli czy sekwencja dobrego traktowania się partnerów. I to jest okej.

Kasia: Nie. To jest okej, jeżeli to nam wchodzi w krew, ale...

Andrzej: ...daję po to, że chcę coś dostać...

Kasia: ...z góry skreślmy.

Andrzej: No, bo jest wątpliwej jakości, dostarcza frustracji.

Kasia: Chociaż na początek może nie jest takie złe. Wiesz, czego mnie kiedyś uczono na bardzo mądrych zajęciach? Żeby się nauczyć dawać. Bo często nie umiemy dawać. Dający myśli, że ma dobre intencje, a pod tymi dobrymi intencjami jednak drzemie coś takiego: Ona zobaczy, że jestem wspaniały, albo: On zobaczy, że jestem wspaniała, lub: Wszyscy zobaczą, jak ja się wspaniale mogę zachować.

Andrzej: O tym już mówiliśmy. To jest bardzo częste.

Kasia: Ale też to jest ludzkie.

Andrzej: Ale też często ludzie rozumują tak: Jeżeli coś jej (jemu) dam, to będzie chciała (chciał) więcej.

Kasia: Daj palec, to weźmie całą rękę.

Andrzej: Właśnie. Bardzo często rodzice stosują tę zasadę w stosunkach z dziećmi: nie można ich zanadto chwalić, bo jak człowiek za bardzo pochwali, to się rozpuszczą.

Kasia: No, a partnera tym bardziej można rozpuścić.

Andrzej: Wiesz, według mnie niektóre kobiety wraz z koleżankami zbierają się na swoich sejmikach i efektem takiego sejmiku jest często ustalanie, że facetów albo należy chwalić na siłę, albo że należy chwalić oszczędnie, bo osiądą na laurach.

Kasia: Andrzej, a powiedz mi, kiedy ty brałeś udział ostatni raz w babskim sejmiku?

Andrzej: Obserwuję je często, nawet parę godzin temu w ogródku widziałem jeden taki sejmik.

Kasia: Składający się ze mnie i z twojej żony?

Andrzej: Zgadłaś.

Kasia: Myśmy nie ustalały wtedy, że ciebie należy chwalić i co będziemy z chłopami robić.

Andrzej: Był pewien wątek normatywny.

Kasia: Ale wróćmy do moich bardzo mądrych zajęć. Na tych zajęciach się nauczyłam, że trzeba się nauczyć dawać, trzeba dającego nauczyć dawać. Były tam zalecane bardzo specjalne ćwiczenia, bardzo zwyczajne: zrób dla drugiej osoby coś dobrego tak, żeby ona nie wiedziała, że to ty. Taka, wiesz, organizacja niewidzialnej ręki. Jak nikt w domu nie myje kibelka, to umyj ten kibelek, ale nie dlatego, że „w tym domu nikt tylko ja”, lecz po prostu zrób coś, żeby ten kibelek był czysty, żeby nie było tematu, i miej świadomość, że nikt z domowników nie będzie wiedział, że to ty akurat zrobiłeś.

Andrzej: Choć idea jest szczytna...

Kasia: ... i to bardzo ładne przyzwyczajenie. Jeżeli dla każdego z domowników zrobisz raz dziennie coś takiego, to wchodzi ci to tak ładnie w krew, że potem nie potrzebujesz być za to chwalony. Ta satysfakcja dawania pochodzi od ciebie osobiście lub od samego Boga, i nie jest to banalny głask.

Andrzej: Wiesz, ja bym powiedział tak: fajnie jest, jeżeli ludzie coś robią dla swoich bliskich, nawet oczekując, że zostaną przez bliskich docenieni, natomiast jeszcze lepiej gdy -kiedy nas nie docenią - nie popadamy w stan frustracji i przygnębienia. Nie ma nic złego w tym, że ja coś robię dla innych i oni to zauważą (O, fajnie, że umyłeś kibel), ale jeśli nie zauważą, to jakoś mnie to nie niszczy...

Kasia: Okej, czyli jesteś przeciwny dzieleniu świata na dawców i biorców..-

Andrzej: Raczej tak, bo wszyscy są dawcami i biorcami, nawet powiedziałbym, że dawca, kiedy daje, jest jednocześnie biorcą. Bardzo często jednak w parach małżeńskich jest tak, że jedno jest cały czas niezadowolone z tego, co robi drugie. I żeby nie wiem co robiła jedna strona, druga nigdy nie wyraża zadowolenia, nie pochwali, nie zauważy, nie cieszy się, a więc wymusza na partnerze, by się ciągle starał, i to coraz bardziej starał. Często są to też takie świadome strategie. Ludzie mówią: Nie mogę powiedzieć, że sprawia mi przyjemność to, co partner robi dla mnie, bo osiądzie na laurach. Lepiej być oszczędnym w pochwałach. Tymczasem partnerowi należy się informacja, czy to, co robi, cieszy nas czy nie. Informować po prostu należy o wszystkim. Przekazywanie informacji to jest podstawowa umiejętność dbania o jakość związku.

Kasia: Okej. Andrzej. Pozwól, że popuszczę cugli fantazji. Przychodzi mężczyzna do domu, siada w swoim ulubionym fotelu, na krześle lub na stołku, jeśli nie ma fotela, podchodzi do niego żona mówi: Kochanie, jesteś zmęczony, Tak, miałem ciężki dzień - mówi on. Ona: Z przyjemnością słyszę, że dzielisz się ze mną swoimi uczuciami. Dać ci herbatki? Podaje mu herbatę. On mówi: Kochanie, dziękuję, że podałaś mi herbatę, ale myślę, że twój sposób podania mi herbaty jest nieco agresywny, tak jakoś mi ją podsunęłaś. Ona na to: Tak, owszem, mam jednak do ciebie pretensje, bo nie zadzwoniłeś, że przyjdziesz o szóstej, jest szósta piętnaście, a ja o czwartej czekałam z obiadem. On mówi - ponieważ jest świadomy, że przekazywanie informacji to jest podstawowa umiejętność dbania o jakość związku - Tak, ale... i tak dalej. I mamy króciutką terapię rodzinną, która już koło ósmej powinna go zaprowadzić do najbliższego baru, gdzie się uchla z kolegami i nikt go nie będzie pytał, co ma na myśli, kładąc tę łyżeczkę tak albo siak. Ją to powinno natychmiast zmusić do pójścia do przyjaciółki, obalenia u niej butelki wina i wymyślenia nowej książki pod tytułem: Wszyscy oni są tacy sami. (Zastrzegam tytuł!).

Andrzej: To, co przedstawiłaś, to oczywiście parodia rozmowy. Niby wszystko jest w porządku, ale intencje trudno odgadnąć. Myślę, że nawet rozmówcy nie są świadomi swoich intencji. Nie wiadomo, czy to żart, czy to poważnie - partner musi zgłupieć.

Kasia: Dlaczego? Przecież oni szczerze mówią, co czują i jakie mają do siebie pretensje.

Andrzej: Odpowiem historyjką. Niedaleko mojego domu jest sklep, a w nim sprzedawczyni, bardzo miła i uprzejma. Mogłaby być wzorem sprzedawcy, gdyby... No właśnie. Ona cały czas zdrabnia wszystkie wyrazy. Mówi: Pani prosiła chlebek razowy? Och, jak milutko, zaraz podaję chlebuś! Pan chce ciasteczka? Może z drobniutkim maczkiem, a może z morelkami lub jabłuszkami? To jest nie do zniesienia. Wszyscy klienci są dobrze obsłużeni, ale zdegustowani uciekają ze sklepu. Myślę, że można także wiele sytuacji rodzinnych przestawić tak, że choć wszystkie reguły dobrego bycia razem są zachowane, człowiekowi chce się zwiewać. Forma naszego przekazu nie może być aż tak sztuczna.

Kasia: Bardzo wdzięczna dykteryjka i słuszne wnioski. Ale nie odpowiedziałeś na moje prowokacyjne pytanie. Więc pytam po raz drugi: Co jest złego w sposobie podawania herbatki, który przedstawiłam w mojej opowieści. Przecież partnerzy szczerze mówią, co czują i jakie mają do siebie pretensje.

Andrzej: W twoim dialogu, oni nie sprawdzają swoich przypuszczeń, tylko mówią bardzo wyraźnie: Jeśli tak postawiłaś filiżankę, to jesteś na mnie zła. Nie sprawdzają, czy to, że tak szurnęłaś tą filiżanką, oznacza złość, tylko wiedzą lepiej. Jak jedno w związku wie lepiej, to, że tak powiem, związek kończy w barze.

Kasia: Okej. Zmieniam tę sytuację. Przychodzi facet do domu, kobieta go wita i mówi: Kochanie, czy mi się wydaje, że jesteś zmęczony, czy to tylko odzwierciedlenie mojego stanu?

Andrzej: Kaśka! Przestań mnie dręczyć!

Kasia: Przepraszam cię bardzo, ale odpowiedz.

Andrzej: Jeżeli kobieta tak mówi, trzeba ją od razu zastrzelić.

Kasia: Bardzo ci dziękuję. To jest jedyna rozmowa, która się nie skończy pójściem do terapeuty, lecz morderstwem.

Andrzej: No, jak tak mówi, to należy ją sprzątnąć.

Kasia: Wobec tego w jaki sposób sprawdzamy, o co chodzi?

Andrzej: Po prostu pytamy: Słuchaj, mam wrażenie, że mówisz to i to, czy to jest prawda? Mam wrażenie, że chcesz mi powiedzieć, że jesteś zła. Mam wrażenie, że chcesz mi powiedzieć, że czegoś nie zrobiłem. Mam wrażenie, że jesteś niezadowolona.

Kasia: To nie jest manipulacja?

Andrzej: Nie. To jest sprawdzanie.

Kasia: Rozumiem, to jest sprawdzenie. Nie złośliwe i nie agresywne, tylko sprawdzenie zakładające, że odpowiedź drugiej osoby jest prawdziwa.

Andrzej: Jeżeli ktoś siedzi, nie odzywa się i czyta gazetę, kiedy partner przyszedł do domu, to może znaczyć, że ten ktoś jest pochłonięty niezwykle ważnym artykułem, ale może również znaczyć, że się pogniewał, więc czyta namiętnie gazetę, żeby nie wchodzić w kontakt z partnerem. A ponieważ nikt z nas nie jest Duchem Świętym, to które przyszło, ma obowiązek to sprawdzić. Bo jeżeli tę sytuację zinterpretuje według jakichś swoich przypuszczeń - na przykład jako pogniewanie - to kłótnia jak stąd do Gdańska gotowa. Będzie wyglądała na przykład tak: Rozumiem, że nie jestem mile widziany w tym domu, bo kiedy przychodzę, nikt nawet nie spojrzy na mnie, nie zapyta, czy nie jestem głodny. Odpowiedź: Odczep się, daj przeczytać człowiekowi gazetę. I znowu: Ja nie mam nic przeciwko czytaniu gazety, ale chciałbym chociaż raz, jak przyjdę do domu, usłyszeć, że jestem mile widziany. I odpowiedź: To się domyśl, dwadzieścia parę lat jesteśmy razem...

Kasia: Nigdy ci to nie przeszkadzało, a teraz nagle ci przeszkadzał O co ci chodzi?

Andrzej: No właśnie, spokojnie można tworzyć taki scenariusz. Jeżeli nie sprawdzimy naszej hipotezy, a było nią błędne założenie, że partner czyta gazetę, bo nie interesuje się nami, i chce nam dać odczuć, że nie jesteśmy dla niego ważni...

Kasia: Dobrze, znamy się dwadzieścia pięć lat...

Andrzej: A jeżeli zapytam: Czytasz ciekawy artykuł czy jesteś na mnie zła, to...

Kasia: A skąd ci przyszło do głowy, że jestem na ciebie zła? - odpowiadam ja.

Andrzej: Jeżeli odbiorę to znowu jako prowokację - bo to jest prowokacja - to znaczy, że jesteś na mnie zła. A jeżeli partner nie jest zły i jakoś życzliwie nastawiony, to mówi po prostu: Poczekaj chwilkę, czytam coś ciekawego.

Kasia: Czekam już dwadzieścia pięć lat na to, żebyś, gdy przychodzę z pracy, odłożył gazetę i spojrzał na mnie. Powiedz mi, jaki kolor mają moje włosy i oczy ?

Andrzej: To, w co teraz usiłujesz mnie wciągnąć, znaczy jedno: w związku, który chcesz tu odegrać, jest ful złości, i to już od lat; w każdym zdaniu jest ukryty komunikat o jej istnieniu.

Kasia: A nie ciekawość, czy facet wie, jakie mam oczy? No, dobrze. Ja dlatego cię tak prowokuję, że bardzo dużo jest złości w ludziach, złość jest uczuciem bardzo częstym w związkach i to nie są wcale związki patologiczne. I wiesz, ten głupi jak diabli dowcip o dwudziestej piątej rocznicy ślubu, kiedy to facet mówi, że już by odsiedział, gdyby ją był zabił - to w jakimś sensie jest prawda, bo każdy z nas tęskni do odrobiny samotności i poczucia wolności i pragnie nie tłumaczyć się ze wszystkiego, choćbyśmy postanowili razem spędzić życie i na przykład przyrzekli sobie, że będziemy siebie informować, jeśli nie wracamy do domu, żeby się druga osoba nie niepokoiła. Nie dlatego, że jesteśmy pod kontrolą, tylko ponieważ jeździmy samochodem, a są korki, wypadki i...

Andrzej: ...to jest proste. Sytuacje korków, jazdy samochodem... to najczęściej nie doprowadza do kryzysów i wybuchów. Natomiast są to pewne żetony w dużo subtelniejszej grze. Ta gra polega na tym, że w każdym z nas jest jakieś małe dziecko, to dziecko ma jakieś potrzeby, czegoś chce, chce być nakarmione, chce być dowartościowane. I to małe dziecko oczekuje, że nasz partner w jakimś sensie zamieni się w idealnego rodzica i przynajmniej od czasu do czasu da nam to coś, co jest nam niezwykle do życia potrzebne. I czasami się tak dzieje, że partner przytuli, pogłaszcze po głowie, powie: Nie martw się, wszystko będzie dobrze, zrobi ci herbatki. I jakby odpowie na pragnienie tego dziecka w nas.

Kasia: W tym nie ma też nic złego.

Andrzej: Właśnie chcę jasno powiedzieć, że nie ma, i to jest dobry sygnał w związku, jeśli czasami partnerzy potrafią wejść w takie role rodzicielsko-dziecięce.

Kasia: Pod warunkiem, że te role się zmieniają.

Andrzej: Zmieniają i nie są stałe. Niestety, jest tak, że nasi partnerzy nie potrafią często odkryć naszych potrzeb i dlatego dostarczają nam różnych frustracji. Frustracje zamieniają się w złość, ta złość się kumuluje. Im więcej frustracji, tym więcej złości. Ten głupi dowcip, który przytoczyłaś, jest po prostu sygnałem o skumulowaniu złości, niezadowolenia, sfrustrowania. Myślę, że jeżeli w związku nie ma jakiegoś sposobu wyrażania takich frustracji, to związek musi zmierzać na manowce, bo zawsze się znajdzie ktoś, kto nas przytuli i zrozumie, ktoś w pracy lub w naszym bezpośrednim otoczeniu. Albo nikt nas nie zrozumie i wtedy udamy się na wewnętrzną emigrację, przeżywając potężną frustrację i utwierdzając się - nie bez przyjemności - w przekonaniu o naszej wyjątkowości: Jesteśmy najbardziej nieszczęśliwymi ludźmi na świecie.

Kasia: I to nas wyróżnia. Ty cierpisz mniej niż ja

Andrzej: No oczywiście. I wtedy otwiera się całe pole różnych możliwości, różnych gier, „bo ty nigdy, bo ty zawsze”, „tak, ale”, stosowania różnych zagrywek czysto odwetowo-agresywnych. Jesteśmy niezadowoleni, że to nasze małe dziecko cierpi, a nasz partner nie chce mu dać tego wszystkiego, co jest ważne.

Kasia: Tak, ale ja - w tej sytuacji, którą przytoczyłam - celowo mówię, że pragnienie bezkarności i wolności, które chyba w każdym z nas tkwi, jest jakoś wciśnięte w te normy, na które się umówiliśmy. Umówiliśmy się, że będziemy dzwonić do siebie, żeby się partner nie niepokoił, a przecież raz na jakiś czas mamy ochotę rąbnąć tym telefonem, nie dzwonić i się nie tłumaczyć. Czyli budzi się w nas dziecko, które nie chce opieki, tylko marzy o tym, żeby nikt go nie kontrolował.

Andrzej: Kaśka, ale ty mówisz w ostatnich przykładach o głęboko sfrustrowanych ludziach...

Kasia: Za to z życia wziętych. Bo właśnie cię chcę zapytać: to jest oznaka głębokiej frustracji?

Andrzej: Oczywiście. Ostatnio rozmawiałem z młodym chłopakiem, który ma bardzo ładną, młodą żonę i przychodzi, bo coś złego dzieje się między nimi. Na każde pytanie, które zadaję, a pytania dotyczą jego żony, związku, i tak dalej, ten chłopak odpowiada ze zwieszoną głową: Tak, raczej tak. Spytałem go na przykład, czy po naszym spotkaniu z przyjemnością wróci do domu. Nie odpowiedział mi spontanicznie „tak”, tylko jakby zapadł się w sobie, zamilkł i rzekł: Tak. Raczej tak.

Kasia: Tak. Raczej tak w ogóle jest podnoszące na duchu. Szczególnie jego żonę.

Andrzej: Jeżeli jego żona odbiera taki komunikat stale, to musi w niej powstawać mnóstwo wątpliwości, obaw i lęków...

Kasia: Skierowanych przeciwko terapeucie i terapii jego.

Andrzej: Dla niej sytuacja terapii może być sytuacją konstruowania zagrożenia.

Kasia: No oczywiście.

Andrzej: Znakiem, że sobie uświadomi, że jej nie kocha.

Kasia: Ja zresztą też myślałam, że terapia czymś mi zagraża. Jak poszłam na terapię, to się bałam - a nuż zobaczę, że nie kocham odpowiednio mocno różnych osób, a na dodatek w końcu się okaże, że ja nie jestem kochana. Więc moja własna terapia była powodem lęku. Możesz mnie pochwalić teraz, bo byłam odważna.

Andrzej: Albo zdesperowana. Jednak raczej odważna i dzielna.

Kasia: Dziękuję ci bardzo.

Andrzej: Bo ja bardziej wierzę w desperację. Ludzie chodzą po pomoc do terapeuty, kiedy wszystkie inne możliwości się wyczerpały i tak naprawdę stoją nad przepaścią. Jeżeli się człowiekowi dobrze wiedzie, to poza nieliczną grupą hobbystów, którzy ciągle chcą siebie lepiej poznawać, większość nie chodzi na terapię, żeby pogłębiać poczucie samoświadomości. Dopiero kiedy się zaczyna palić pod stopami...

Kasia: Ale wiesz, czasami mam wrażenie, że cały świat się pali. Co włączę telewizor, a rzadko to robię, to się pali. Muszę w tej chwili obserwować, jako z przeproszeniem bizneswoman, różne rzeczy i mam wrażenie, że się pali, że nikt z nikim nie jest szczery, że tylko istnieje mała enklawa jakichś dobrych ludzi, których się należy trzymać, ponieważ świat nie jest przyjemny i sprzyjający.

Andrzej: Wiesz, ja też uważam - skoro już mówimy o tym, że należy dbać o to, z kim się zadajemy. Mam poczucie, że bardzo wielu ludzi mówi: Idę na imprezę, i wartością dla nich jest impreza, a nie to, z kim się tam spotkają. Trwonią czas, to, co mogą dać, i to, co mogą wziąć -nic się nie liczy, nie ma w tym jakości. Sam się łapię na tym, że nieraz włączam telewizor i gapię się w ekran pół godziny; leci to wszystko przeze mnie, taka sieczka, woda i nagle przychodzi refleksja: Co ja robię? Boże, co to za świat? Nie chcę widzieć, że kolejny facet kupuje kolejną puszkę piwa albo znajduje ją w potoku i jest szczęśliwy.

Kasia: Ten facet najpierw wisiał na moście, nie zauważyłeś.

Andrzej: Ale co to za świat, cały z plastiku. Mam poczucie, że...

Kasia: No, twoim marzeniem czasem jest puszka piwa, nie?

Andrzej: Czasami tak. Ale ta kreacja jest po prostu straszna, tak otępiająca! Mam wrażenie, że za chwilę mnie to wciągnie, i muszę się bronić. Bardzo wiele sytuacji społecznych, w których żyjemy, ma taki narkotyczny walor. One nas odciągają od czegoś ważnego, od naszych uczuć, od naszych przemyśleń. Te różne imprezy są trochę jak narkotyk - bierzemy w nich udział, żeby nie myśleć, żeby nie być, żeby nie zastanawiać się...

Kasia: No tak, bo jak myślimy, to myślimy najczęściej o kłopotach. Człowiek się zastanawia nad ważnymi rzeczami: Skąd wziąć pieniądze na rachunki, co zrobić z niegrzecznym dzieckiem, jak spacyfikować żonę, która jest niedobra, lub jak ukrócić męża, który biega na baby. To są poważne sprawy.

Andrzej: Chcę powiedzieć, że należy jakoś dbać o ludzi, ich uczucia i stany, ale też dbać o siebie w różnych społecznych sytuacjach. Dla mnie to, że nie chcę się spotkać z Iksińskim, bo uważam na ten moment, że to strata czasu, jest całkiem usprawiedliwione. Być może strata czasu, dlatego że nie jestem w stanie zrozumieć głębi myśli tego Iksińskiego. Tak uważam. Warto sobie też na to pozwolić. Ostatnio bardzo lubię spotykać się w jakimś bardzo kameralnym gronie kilku osób, gdzie mam poczucie kontaktu z ludźmi, natomiast nie cierpię różnych wieloosobowych spędów. Zdawkowo się z niektórymi porozmawia i tyle. Na szczęście jest wokół mnie parę osób, z którymi spotkania są możliwe. Moim zdaniem każdy z nas ma obowiązek dbać o takie zaplecze towarzyskie. Ale najbardziej lubię, kiedy słyszę, jak ktoś mówi, że lubi sam ze sobą przebywać. Dla mnie to jest sygnał, że ów człowiek jako rozmówca jest ciekawy, to znaczy musi mieć trochę ciekawych przemyśleń. Nie ucieka od siebie.

Kasia: Nie musi siebie bez przerwy kreować.

Andrzej: Lubię rozmawiać z ludźmi, którzy mówią, że lubią przebywać sami ze sobą.

Kasia: Ja lubię być sama ze sobą. I powiem ci, że niezależnie od tego, co mówisz w kobietach jest taka potrzeba, żeby mieć chwilę spokoju, żeby partner tego spokoju też mi użyczał. Ambiwalencja. Z jednej strony: Pokaż mi, że mnie kochasz, a z drugiej strony: Odczep się ode mnie na chwilę, bo chcę troszkę pobyć sama. Ale: Jak mi dasz tę odrobinę spokoju i zostawisz mnie samą, to będę nieszczęśliwa, że nie przyszedłeś zobaczyć, co tak długo robię w drugim pokoju. Wierz mi, to są rozterki wielu kobiet. Teraz mi powiesz, że do terapeuty, ale trudno.

Andrzej: Chcę ci coś powiedzieć: Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że oprócz takich intensywnych chwil jak seks, jakieś szczególne emocje, wzruszenia, także kłótnia - niezwykle łączącym związek stanem jest sytuacja, kiedy każde robi swoje i czuje się, że to drugie gdzieś jest, ale nie ma się potrzeby natychmiastowego sprawdzania, kontrolowania, dowiadywania się o to. Są to czasami bardzo intymne sytuacje. Dwie osoby zajęte są swoimi sprawami, a jednocześnie czują, że są ze sobą.

Kasia: No, mówiliśmy o tym w „Związkach i rozwiązkach”. Pamiętam nawet przykład: bardzo ładną scenę z filmu pt. „Kabaret”, kiedy ona siedzi i czyta, on siedzi i czyta i nagle opuszczają sobie te książki na kolana, iskrzy coś między nimi...

Andrzej: Słychać jakiś ruch, oddech, każde jest zajęte sobą, a jednocześnie jest się razem.

Kasia: A ta druga osoba ci nie przeszkadza.

Andrzej: .. .i nie ingeruje w tej chwili w moje życie. Uważam, że to jest bardzo subtelny i intymny moment.

Kasia: No, magia między ludźmi jednak istnieje.

Andrzej: Tylko dość dużo ludzi się boi, że nieingerencja oznacza brak zainteresowania, obojętność.

Kasia: Wiesz, byłam już po wydaniu książki „Związki i rozwiązki” na spotkaniu w Zespole Szkół Mechanicznych w Grodzisku. Spędzono na spotkanie z Grochola ze czterdziestu chłopa i jakąś jedna dziewczynę, która też mnie nie czytała. Szybko rzuciłam okiem na salę, zapytałam, jakie to są lekcje, ile ma potrwać spotkanie, więc się oni lekko rozluźnili (a to takie byki wiesz, po dwa metry). Powiedziałam im, że nie będziemy rozmawiać o literaturze, ale jest taka książka, której nie muszą czytać, broń Boże, mianowicie „Związki i rozwiązki” i czy o swoich związkach i rozwiązkach by nie porozmawiali.

Czy ktoś z nich, na przykład, jest zakochany. Wyobraź sobie, że w tym tłumie facetów jeden podniósł rękę, że tak. Powiedział, że owszem, z tym że on kompletnie nie rozumie kobiet, a w szczególności swojej wybranki, ponieważ ona na przykład pyta: O czym myślisz? - a on o niczym nie myśli. On jest z nią, ale.... Mówię: No dobrze, ale o co mnie pan pyta? A on, że nie wie, co odpowiedzieć, że on by chciał jej coś odpowiedzieć, ale naprawdę o niczym nie myśli. I dodaje: Aleja nie chcę wymyślać, że o czymś myślę. Ja idę z nią, cieszę się, że z nią jestem, nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie. I nagle widzę, że ona się zaczyna niepokoić. To bardzo ważne, co ten chłopak powiedział. Powiedziałam mniej więcej coś takiego: Ona się niepokoi, bo dziewczyny są słuchowcami. Ona by chciała usłyszeć, co pan myśli o niej albo jak będzie tam, dokąd idziecie, albo kto tam będzie, albo czy będziecie tańczyć, albo jakie ona ma ładne włosy. A on na to: Ale ja nie chcę kłamać, bo mnie wystarczy, że z nią jestem. A ja na to: To niech pan jej powie - nie myślę o niczym, po prostu idę z tobą tą ulicą i się cieszę, że tutaj, na tej ulicy, z tobą jestem.

Andrzej: Duża umiejętność.

Kasia: No, to jest bardzo duża umiejętność i bardzo się, nawiasem mówiąc, ładne to moje z nimi spotkanie potem zrobiło, bo głównie pytali, więc całą książkę im streszczałam i objaśniłam, powołując się w niektórych miejscach, nie mam pojęcia dlaczego, na ciebie. Jest coś takiego w ludziach, że oni jednak tej magii, o której mówiłeś, chcą doświadczać. Wiesz, ty mówisz w „Związkach i rozwiązkach”, że gdzieś ktoś machnie duszą; reperujesz łódkę, Olka siedzi i czyta, a mimo to jesteście razem, bo nie ma w was niepokoju, jest pewność, że jak ty malujesz łódkę, to nie jest skierowane przeciwko niej, a jak ona czyta książkę, to nie jest skierowane przeciwko tobie. Więc można przyjąć, że nic, co robię, nie jest skierowane przeciwko partnerowi. Będę czytał, będę chodził do łazienki, będę chodził do pracy, będę się spotykał z innymi ludźmi. Ale załóżmy z góry, że to wszystko nie jest skierowane przeciwko naszemu związkowi i że nie jest to żadna gra.

Andrzej: Jeżeli coś takiego przychodzi komuś do głowy, to już jest jakiś sygnał, że w związku coś się źle dzieje.

Kasia: To znaczy, nie należy zaczynać związku od obietnic: Me skrzywdzę cię, nie zabiję cię, nie przypalę cię papierosem i nie będę cię tak tłukł, żebyś miała ślady ?

Andrzej: Wiesz, my tu sobie żartujemy, ale bardzo wiele osób ma kłopot z przyjęciem czegoś, co się w psychologii nazywa ambiwalencją - kiedy się żywi sprzeczne uczucia wobec partnera. Mówiłem o tym. Ale bywają chwile bardzo liczne, kiedy można kogoś kochać, nic dla niego nie robiąc. Wiele ludzi uważa, że jak przestaje czuć masaż partnera, który ciągle sygnalizuje: Jestem. Jestem. Jestem. Chcesz herbaty? Gdzie idziesz? Jak się czujesz? O czym myślisz? - to nie kocha, nie zależy mu. Na przykład bardzo trudno jest przyjąć, że partner może mieć jakieś fantastyczne swoje hobby, które go pochłania, i to wcale nie znaczy, że jest daleko od nas.

Kasia: Możesz sobie spokojnie grzebać przy samochodzie...

Andrzej: Tak jak niewiele osób rozumie, że można mieć do kogoś pretensje i go kochać.

Kasia: No, można, można.

Andrzej: Ale to jest bardzo powszechny pogląd.

Kasia: No tak, bo coś jednak się kończy. Skoro mamy pretensje, to już jakby coś umarło, to już się coś skończyło.

Andrzej: Wobec tego łykamy te żaby i nie mówimy sobie wzajem o swoich pretensjach, a to znak, że wchodzimy na równię pochyłą, której na imię „koniec związku”.

Kasia: A tymczasem jest to równia pod górkę. To jest ta sama równia, tylko zależy, w którą stronę będziemy szli.

Andrzej: Tak. Gdy facet naprawia szóstą godzinę jakiś tam ulubiony przyrząd...

Kasia: Jaki na przykład ulubiony przyrząd może naprawiać facet szóstą godzinę? Okienko w burcie, po twojemu bulą ja?

Andrzej: Może. I to nie znaczy, że nie kocha partnerki, że jest jakoś daleko.

Kasia: Wolisz okienko niż mnie.

Andrzej: Czasami tak.

Kasia: Ale dlaczego to cię tak bawi? Widzę, że najwyższy czas skończyć tę naszą gadaninę. Może ktoś siebie przez moment zobaczy w tym, co napisaliśmy, i zastanowi się nad swoim związkiem, a może nie. Na to nawet ty nie masz wpływu. Teraz tylko pozostaje zdradzić, że to ty mówisz do żony „ciemnoto kosmiczna” i kochasz ją nad życie.

Andrzej: Kaśka!

Kasia: O ile pamiętam, ma na imię Ola.

SPIS RZECZY

postanowili żyć szczęśliwie 4

przejdźmy do powoju i ściany 10

zwłoki 20

jeszcze o powoju i ścianie 27

kochanek, kochanka 31

a nie mówiłam, bo ty nigdy, bo ty zawsze 41

o metakotnunikacji 44

strzelanie fochów 48

wiano 52

kłótnia i kryzysy 57

zobacz, jak ty wyglądasz 58

umyj naczynia, bo ci zemdleję 64

zobacz, jaki jesteś wspaniały 67

na zawsze 73

ważna jest kłótnia 75

połykam żabę 77

o małżeńskim nożu w plecy 86

taki sposób na życie 89

proszę bardzo, spakuj się i odejdź 92

udowodnij, że mnie kochasz 95

o związku kochanki z cudzym mężczyzną 101

sekretne znaki 105

za dużo humoru 108

jesteś nie w porządku 113

za rodziców 118

mówisz i masz 126

dobro przyciąga dobro 140

pozytywna konotacja 144

tak, ale 148

sznur czeka w piwnicy 152

o dobrych uczynkach 158

grać seksem 161

o braniu i dawaniu 164


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gry i zabawy ruchowe do zab emocj
Gry i Zabawy, Zabawy rzutne, poznanie gry Boccia
gry i zabawy
gry i zabawy kl 4 BCQCUDCHXKJCHHNHC3F2UOMCMK6SDHDH2FLS2GI
Gry i zabawy w gimnastyce korekcyjnej
Gry i zabawy integracyjne dla dzieci
POSŁOWIE, Grochola Katarzyna, Filozofia
Techniki analizy sygnału mowy, Wisniewski.Andrzej, Analiza.Obrazow.I.Sygnalow, Materialy
GRY I ZABAWY DRAMOWE
Gry i Zabawy zbior zabaw
1B, Gry i zabawy integracyjne
Gry i Zabawy, Nauka zabawy Wyścig w podskokach Doskonalenie zabawy Wyścig numerów , KONSPEKT LEKCJI:
5, Gry i zabawy integracyjne
Gry i Zabawy, Doskonalenie techniki i taktyki gry w ringo w grach wieloosobowych, Opracował: Wangryn
Gry i Zabawy, Poznajemy różnego rodzaju gry i zabawy sportowe będące rekreacyjną formą ruchu., Autor
gry i zabawy
Gry i Zabawy, ZABAWY GRUPOWE-obozowe, ZABAWY GRUPOWE
GRY I ZABAWY RUCHOWE OSWAJAJĄCE Z PRZYORAMI

więcej podobnych podstron