Kajdański Edward NIEZWYKŁY REJS ŚW PIOTRA I PAWŁA PRZYGODY MAURYCEGO BENIOWSKIEGO


Kajdański Edward

NIEZWYKŁY REJS ŚW PIOTRA I PAWŁA



WSTĘP

21 września 177.1 roku tajemniczy trójmasztowiec, żeglujący pod nie znaną mieszkańcom Makau banderą, pojawił się na redzie w pobliżu fortu Guia, witając zwyczajowo fortecę dwunastoma armatnimi strzała­mi. Był to, jak się niedługo okazało, „Św. Piotr i Paweł” dowodzony przez Maurycego Augusta Beniowskiego, który po brawurowej ucieczce z kamczackiego zesłania zdołał szczęśliwie dopłynąć do tej małej portugalskiej enklawy na południowym wybrzeżu Chin.

Beniowskiego nie trzeba przedstawiać polskiemu czytelnikowi. His­toria i literacka legenda trwale związały jego nazwisko z egzotycznym Madagaskarem. Zginął stawiając czoło francuskim siłom ekspedycyj­nym w 1786 roku, gdy budował na wyspie swe wymarzone „Państwo Słońca”.

Pozostawione przez Beniowskiego Pamiętniki natychmiast po ich ukazaniu się drukiem w 1790 roku stały się bestsellerem, tłumaczonym na wiele języków i wielokrotnie wznawianym. W świecie spotkały się ze zróżnicowanym przyjęciem, ale podnoszone raz po raz zarzuty pod adresem ich autora, że rozmijał się z prawdą, nie potrafiły' jakoś zniechęcić do jego postaci poetów, dramaturgów i powieściopisarzy.

W polskich publikacjach dotyczących Beniowskiego można niekiedy spotkać się z opinią, że „legenda Beniowskiego” fascynowała głównie

twórców literatury pięknej, że jego postacią niemal nie interesowali się ludzie nauki. Jest to opinia błędna, wynikająca być może z faktu, iż Pamiętniki nigdy nie zostały w Polsce wydane tak, aby możliwe było ich opracowanie naukowe. Trzeba bowiem wiedzieć, że pierwsze angiel­skie wydanie Pamiętników, przygotowane przy udziale dwóch wybit­nych uczonych, Johna Hiacintha de Magellana i Williama Nicholsona, odznaczało się szczególną starannością. Zawierało przede wszystkim doskonały komentarz Nicholsona zarówno w przedmowie, jak i w przy­pisach, został doń dołączony szereg ważnych dokumentów, wreszcie zostało zilustrowane świetnymi rycinami wykonanymi na podstawie szkiców Beniowskiego. O Magellanie często pisze się, że był on potom­kiem słynnego portugalskiego żeglarza, rzadko natomiast wspomina się, że on sam był znanym w całej Europie konstruktorem przyrządów astronomicznych, służących m.in. do nawigacji. Podobne kwalifikacje reprezentował Nicholson, dlatego też obydwu szczególnie interesowała sprawa żeglugi Beniowskiego przez Ocean Spokojny. Niektóre tłuma­czenia Pamiętników, jakie zaczęły ukazywać się natychmiast po pub­likacji ich angielskiego pierwodruku, były przekładami, dokonanymi przez znawców problematyki odkryć na Pacyfiku, i zostały opatrzone fachowymi komentarzami. Takim było np. niemieckie wydanie z 1791 roku w opracowaniu gdańszczan Johanna Reinholda i Georga Fors­terów, uczestników drugiej ekspedycji Cooka. Równie godne uwagi jest niemieckie tłumaczenie braci Ebelingów z tego samego roku, opatrzone nie tylko licznymi komentarzami, ale i zawierające szereg nowych dokumentów pominiętych przez Nicholsona, jak np. relację współ­towarzysza podróży Beniowskiego — Stiepanowa, lub relację z pobytu na Kamczatce uczestnika ekspedycji La Perouse’a, Lessepsa.

Pierwsze polskie wydanie Pamiętników, opublikowane w 1797 roku, zostało oparte na edycji francuskiej, której wydawcy posłużyli się z kolei odwrotnym tłumaczeniem z języka angielskiego (rękopis Pamiętników, znąjdujący się dziś w British Library w Londynie, został sporządzony w języku francuskim, z którego Nicholson dokonał tłumaczenia na angielski). Był to zatem najbardziej nieudany wybór, jakiego można było dokonać: Francuzi pominęli wszystkie komentarze Nicholsona i cały materiał dowodowy, ponieważ dokumenty te w niezbyt korzystnym świetle stawiały władze francuskie i ich działanie na Madagaskarze, a ponadto pozwolili sobie na dość dowolne zmiany w samej treści Pamiętników. Zostały także dokonane skróty oraz opuszczono cały materiał ilustracyjny. Polskie tłumaczenie z francuskiego zostało doko­nane bardzo niedokładnie i niefachowo: dla przykładu, nie znalazł się w nim ani jeden specjalistyczny morski termin, podczas gdy w pierwo­druku angielskim terminologia morska z dziennika Beniowskiego nie budzi żadnych zastrzeżeń. Wystarczy powiedzieć, że jeżeli w oryginale

Beniowski rozmawia z Czukczami za pośrednictwem tłumacza Koriaka, to jest to wiarygodne, ponieważ Koriacy byli sąsiadami Czukczów. Jeżeli natomiast Koriak zmienia się w „mieszkańca Korei”, jak to ma miejsce w polskim tłumaczeniu, wiarygodność treści w takim ujęciu może być słusznie podawana w wątpliwość. Gdy Beniowski pisze, że w pobliżu wybrzeży wyspy Usmay Ligon (jedna z dzisiejszych wysp Riukiu) widziane były statki holenderskie, to taka informacja zasługuje na pełną wiarę, ponieważ tędy prowadził szlak handlowy statków holenderskich, zmierzających do otwartego jedynie dla Holendrów japońskiego portu Nagasaki. Jeżeli natomiast w polskim wydaniu czytamy, że obok wysp płynęły statki hiszpańskie, to takie twierdzenie zakrawa na blagę, gdyż Hiszpanie w owym czasie na te wody się nie zapuszczali. Ponieważ z tego pierwszego polskiego wydania dokonywane były wszystkie następne (z wyjątkiem publikowanego w latach 1886 i 1887 w odcinkach nowego tłumaczenia Pamiętników, dokonanego przez Piotra Jaxę-Bykowskie- go), nietrudno jest dociec, dlaczego właśnie polscy autorzy są często tak krytyczni w stosunku do Beniowskiego i tak często zarzucają mu kłamstwa, których nigdy nie popełnił.

Naukowe opracowania Pamiętników nie kończyły się oczywiście na pracach Nicholsona, Ebelingów i Forsterów. Na przestrzeni XIX i XX wieku ukazało się wiele publikacji zarówno w periodykach, jak i książ­kowych, naświetlających niektóre poruszone w nich sprawy, bądź ustosunkowujących się do Pamiętników jako całości. Niektóre fragmen­ty biografii Beniowskiego, jak np. okres konfederacki czy madagaskar- ski, doczekały się obszernych monografii historycznych. Na uwagę miłośników literatury przygodowej i podróżniczej zasługuje także mniej znany w Polsce epizod jego życia, dotyczący podróży morskiej z Kam­czatki do Makau. Trasa tej niezwykłej żeglugi przebiegała przez mało wówczas znane Europejczykom obszary Oceanu Spokojnego. Wielu późniejszych biografów Beniowskiego i interpretatorów jego Pamięt­ników polemizowało na temat — czy odbył on naprawdę swą żeglugę tak, jak ją opisał. Niestety, w Polsce nie ukazało się tłumaczenie żadnej z prac zagranicznych, naświetlających to zagadnienie, a główną pozycją książkową, pretendującą do opracowania naukowego (również w za­kresie żeglugi Beniowskiego przez Pacyfik), pozostaje wydana w 1961 roku książka Leona Orłowskiego Maurycy August Beniowski. Mam wiele zastrzeżeń co do obiektywności tej książki nie tylko dlatego, że autor bardzo często zastępuje w niej rzeczowe argumenty drwinami i epitetami pod adresem Beniowskiego, lecz przede wszystkim dlatego, że nie oparł jej w większym stopniu na bezstronnych i wiarygodnych materiałach. Mimo bowiem operowania pokaźną ilością źródeł, nie przybliżyła ona polskiemu czytelnikowi prawdy o historycznym Benio­wskim. Niekiedy, być może niesłusznie, książka sprawia wrażenie

tendencyjnej, ponieważ autor preferuje źródła pozostawiające dużo wątpliwości co do ich rzekomego obiektywizmu i merytorycznej po­prawności. Po pierwsze, od autora mieszkającego stale za granicą, w anglojęzycznym kraju, można było wymagać, aby oparł swoją pracę na angielskim oryginale Pamiętników, a nie cytował nie mąjących niekiedy sensu fragmentów polskiego tłumaczenia. Po drugie, człowiek, który przez lata przebywał jako polski dyplomata na Węgrzech, mógł sobie pozwolić na bardziej wszechstronną eksploatację krytycznych źródeł węgierskich, których w tym kraju nie brakuje. Tymczasem Orłowski przyjął zawodną metodę porównywania wszystkiego, co pisze Beniowski w Pamiętnikach, z fragmentarycznymi i w dużym stopniu nieprawdziwymi relacjami trzech współtowarzyszy podróży Beniow­skiego: Izmajłowa, Riumina i Stiepanowa, nie przywiązując wagi do tego, że te relacje dotarły do Europy po przejściu przez sito różnych carskich instytucji, które miały własne cele w ich publikacji w takiej, a nie innej formie, tj. w postaci specjalnie dobranych fragmentów i wyciągów, nie stanowiących wiarygodnego materiału dowodowego. Pamiętajmy, że Izmąjłow po zakończeniu śledztwa i uniewinnieniu go został przez Katarzynę II wysłany na Aleuty, gdzie podczas spotkania z Cookiem w 1778 roku był najwyższym rosyjskim urzędnikiem na wyspach („namiestnikiem” — jak tę funkcję nazywał Beniowski). Berch, Błudow i Riezanow, na których tak często powołuje się w swej książce Orłowski, pełnili wysokie funkcje w carskiej administracji: Berch został pracownikiem admiralicji rosyjskiej i pisał swoje prace (m.in. o Beniowskim) na osobiste polecenie kanclerza Rosji, hrabiego Rumiancowa. Błudow był wieloletnim pracownikiem carskiego aparatu represji, pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych i ministra spra­wiedliwości Rosji, odegrał niesławną rolę w tłumieniu wszelkich niepo­kojów i buntów, m.in. w skazaniu na śmierć dekabrystów. Riezanow był długoletnim urzędnikiem ministerstwa spraw zagranicznych Rosji i na Kamczatce pojawił się jako poseł Rosji do Chin i Japonii (płynął na jednym ze statków ekspedycji Kruzenszterna). Wszystko to podważa tezę Orłowskiego o rzekomej „niezależności” i obiektywności źródeł rosyjskich, wykorzystywanych przez niego tak często i tak bezkrytycz­nie. Osobiście uważam, że najlepszą dotychczas i najbardziej obiektyw­ną polską książką o Beniowskim jest Maurycy Beniowski w literackiej legendzie Andrzeja Sieroszewskiego. Jest tam może niewiele informacji

o żegludze Beniowskiego, ale za to zilustrowane zostało tło historyczne, w jakim rodziła się „legenda Beniowskiego” i następowało przeciw­działanie jej ze strony władz rosyjskich. Sieroszewski uznaje Beniow­skiego za człowieka, „który stosunkowo krótko żył, ale uczestniczył w niejednym wydarzeniu, którego działalność dotyczyła najrozmait­szych dziedzin życia politycznego i społecznego, dotykała żywotnych

interesów niejednego narodu”. Z tego właśnie względu podważa on obiektywność rosyjskich historyków, którym „nieraz chodziło tylko

o dyskredytację niewygodnego buntownika i dlatego do ich twierdzeń należy odnosić się z dużą ostrożnością”.

Czy oznacza to, że nie dysponujemy innymi źródłami, którymi można byłoby zastąpić owe wątpliwe zeznania czy oświadczenia świadków wydarzeń, przynajmniej w zakresie żeglugi Beniowskiego przez Ocean Spokojny? Nie, nie oznacza.

W końcu XIX wieku ukazało się w Europie, i nie tylko, wiele prac naukowych, poruszających sprawę rejsu „Św. Piotra i Pawła” przez Pacyfik. Niewątpliwie najwięcej nowych materiałów zawierał komen­tarz węgierskiego geografa Janosa Jankó do wydanych na Węgrzech Pamiętników Beniowskiego. Jankó polemizuje m.in. z szeregiem twier­dzeń i hipotez kapitana Pasfielda Olivera, wydawcy nowej serii anglo­języcznej wersji Pamiętników. Zabierali głos na temat prawdziwości opisu żeglugi Beniowskiego także znani polscy uczeni, jak np. znawcy Wysp Komandorskich, Benedykt Dybowski i Józef Morczewicz, czy współautor słownika narzeczy Kamczatki — Ignacy Radliński. Do tego ostatniego należy autorstwo pracy o wymownym tytule: Odkrycia geograficzne Beniowskiego. Na samym początku XX wieku w znanym japońskim czasopiśmie geograficznym opublikowana została praca Mi- cutaku Komekichi zatytułowana Beniowski. Zapoczątkowała ona cały ciąg dyskusji nad pobytem Beniowskiego w Japonii; dyskusji, która zaowocować miała odkryciem szeregu nowych, nieznanych dotychczas materiałów z archiwów japońskich. Przed samą drugą wojną światową francuski geograf Robert Douteau wydał w Japonii swoją pracę Nie­zwykły rejs galioty „Św. Piotr i Paweł” przez Morze Beringa i wzdłuż wybrzeży Japonii. Trudno byłoby wyszczególnić tu wszystkie prace dotyczące Beniowskiego i jego żeglugi, które ukazały się w Japonii w bieżącym stuleciu; dotyczyły one głównie jego pobytu w samej Japonii (na wyspach Sikoku i Kiusiu — z tych bowiem pobytów zachowały się materiały źródłowe), ale także na Wyspie Beringa, na Tąjwanie i na wyspach Riukiu. Warto jednakże wspomnieć o jednej z nich, tym bardziej że w znacznym stopniu oparłem się na niej przygotowując do publikacji niniejszą pozycję. Mam na myśli książkę Dziennik żeglugi Beniowskiego wydaną w Tokio w 1970 roku. Jej autorami są dwąj profesorowie Uniwersytetu Tokijskiego — Mizuguchi Shigero i Numada Jirou, a o wartości tej książki powinny świadczyć: pełny tekst nowego tłumaczenia dziennika żeglugi Beniowskiego, liczne komentarze i załą­czony wybór materiałów źródłowych, począwszy od pierwszych japońs­kich reakcji na przybycie „Św. Piotra i Pawła" do wybrzeży Japonii.

I jeszcze jedna niezbyt obszerna, lecz wartościowa pozycja: wydana w Makau w 1966 roku książka portugalskiego autora Manuela Teixeiry,

oparta na materiałach znalezionych przez niego w archiwum Rady Miejskiej (Leal Senado) w Makau.

Niniejsza książka jest publikacją popularnonaukową i nie zawiera pełnej argumentacji dowodzącej, że Beniowski płynął przez Pacyfik tak, jak to opisał w swoim dzienniku, tj. przez Alaskę i Aleuty. Czytelników, którzy zainteresowani będą w uzupełnieniu informacji, jakie w niej znajdą, odsyłam do obszerniejszej w treści i bogatszej w przypisy i komentarze mojej książki Przygodny odkrywca czy blagier? Maurycy Beniowski na Pacyfiku, która powinna ukazać się wkrótce nakładem Wydawnictwa Lubelskiego. Tam też zamieszczony będzie pełny tekst dziennika żeglugi Beniowskiego, który w niniejszej publikacji — z uwagi na jej objętość — został zacytowany jedynie we fragmentach. W obydwu przypadkach jest to nowe tłumaczenie dokonane przeze mnie z angiel­skiego pierwodruku, uwzględniające m.in. obowiązującą obecnie ter­minologię morską. Słowniczek terminów morskich, występujących w dzienniku żeglugi Beniowskiego, znajdą czytelnicy na końcu książki.

ztözozran

NA PÓŁNOC CZY NA POŁUDNIE?

William Nicholson, pierwszy wydawca Pamiętników Beniowskiego, nie miał ani cienia wątpliwości, że materiał, który przygotował do druku, zasługiwał na pełną wiarę.

Ustalono w dostatecznym stopniu — napisał w przedmowie do Pamiętników — że autor był człowiekiem utalentowanym, miał predyspozycje do przygód, był mistrzem wojny nieregularnej, w któ­rej błyskotliwość jego umysłu, posiadana przez niego siła przeko­nywania i wpływania na sposób myślenia innych, dojrzewały w toku ciężkich doświadczeń. Obserwacje i uwagi, mogące wyłonić się z tego rodzaju rozważań, pozostawiam czytelnikom, moje zadanie będzie polegało jedynie na ekspozycji faktów, mających na celu wykazanie autentyczności pracy i stopnia zaufania, jaki jej się należy”.

Nicholson był człowiekiem o wszechstronnym, jak na XVIH wiek, wykształceniu i równie wszechstronnych zainteresowaniach. Był fizy­kiem, chemikiem, żeglarzem, pisarzem i wynalazcą, członkiem Towa­rzystwa Królewskiego w Londynie (odpowiednik akademii nauk w in­nych krajach), a do niego wybierano nąjlepszych z najlepszych. Na kartach przedmowy do Pamiętników Beniowskiego zawarł on wiele

^■■■fenuących myśli, które nie straciły na aktualności i dziś, po upływie ■Kistuleci od opisywanych wydarzeń. Jako pierwszy wyraził prezen- Ppjfcafią później wielokrotnie opinię, że miał Beniowski potężnych i nie przebierających w środkach wrogów, którym zależało na zrobieniu 1 niego kłamcy i fantasty, aby w ten sposób nie pozwolić na uznanie za prawdę tego. co chciano pozostawić w tajemnicy.

,,Ci, w czyim interesie było przeciwdziałanie mu pisał Nicholson w zakończeniu swej przedmowy nie szczędzili oskarżeń przeciwko niemu, a ich oskarżenia były najcięższej, a nawet wprost okropnej natury. Jego wrogowie przedstawiali go jako nieczułego tyrana i pozbawionego zasad grabieżcy, a mimo to, gdy jeszcze żył, nigdy nie pozostawał bez entuzjastycznych wielbicieli i gorących przyjaciół, którzy z gotowością narażali siebie na każde ryzyko i na każde kalumnie, aby mu służyć. Jeżeli było ogólnym oczekiwaniem, że wyrażę moją opinię, to chcę zadeklarować, że nie widzę żadnego zarzutu przeciwko niemu, który nie podlegałby dwóm różnym interpretacjom lub który nie zostałby podniesiony przez ludzi prze­czących sobie wzajemnie i zainteresowanych w oczernianiu go”.

Nicholson nie był, jak wspomniałem, ignorantem w problematyce geograficznej i morskiej. W wieku szesnastu lat został marynarzem w służbie słynnej angielskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i w latach 1767 1773 odbył dwie lub trzy podróże do Indii. W 1784 roku ponownie l|MI|feM|iVt1inorsu jako asystent nawigatora i z polecenia angielskich instytucji morskich opracowywał dla nich nowe modele stosowanych W nawigacji przyrządów astronomicznych. Dlatego szczególnie ważką staje się opinia Nicholsona dotycząca prawdziwości odbycia przez Beniowskiego podróży opisanej w jego dzienniku:

itlńftrygodność jakiegokolwiek dzieła może być sprawdzona jedynie dwoma sposobami: metodą ewidencji wewnętrznej lub równoległej. To właśnie przede wszystkim z ewidencji wewnętrznej, czyli z wzaje- ItJBMj zgodności faktów, możemy sądzić o uczciwości każdego pisarza. Jeżeli takiej zgodności brak, musi to prowadzić do niechybnej » autor albo sam ,się okłamuje, albo też pragnie zwieść IFiWoich czytelników. Jeżeli jednakże przeciwnie, ta ewidencja we­wnętrzna jest doskonała, jest ona tak samo przekonywająca w sto- JWftku do prawdy, jak błędy świadczą o fałszu. Ewidencja wewnętrz­na daje wysoki stopień prawdopodobieństwa i jedynie na niej możemy polegać, jeżeli autor mówi o faktach i miejscach nieznanych lub też nie odwiedzanych przez innych. Nie dostrzegłem żadnego błfdu tego rodzaju w mniejszych Pamiętnikach: nie zawierąją one całkowicie nieprawdopodobne lub sprzeczne”.

Inaczej mówiąc, już dwieście lat temu znalazł się człowiek, który twierdził, że poprzez samo wyszukanie wewnętrznych sprzeczności w takim dziele jak Pamiętniki, można wykryć każde w nich kłamstwo. Jeżeli jednakże pozostaje ono wewnętrznie spójne, jeżeli nie jesteśmy w stanie wykryć w nim najmniejszej niezgodności ze znanymi, stwier­dzonymi metodami naukowymi faktami, wówczas jest ono prawdziwe i wiarygodne.

Posłużmy się dla uzasadnienia tej tezy następującym przykładem. Na początku XVIII wieku ukazał się w Europie Historyczny i geograficzny opis Formozy (tj. Tajwanu), napisany przez niejakiego George’a Psal- manazara, rzekomo nawróconego na chrześcijaństwo Formozańczyka. Wydawca pierwszego niemieckiego wydania Pamiętników Beniowskie­go — C. D. Ebeling — umieścił tę książkę w bibliografii prac, które miały służyć zweryfikowaniu prawdziwości wydarzeń zawartych w dzienniku pana Maurycego. Założenie niby słuszne, jako że Tajwan był wówczas wyspą niemal zupełnie nieznaną. Okazało się jednakże, że Psalma- nazar był Francuzem (o nadal nie ustalonym nazwisku), nigdy nie był na Tajwanie, a wszystko, co opisał w swej książce, zostało przez niego po prostu zmyślone. Posunął się zresztą do tego, że wymyślił język formozański i za słoną opłatą udzielał jego lekcji studentom Oxfordu. Już jednakże w końcu XVIII wieku stało się możliwe udowod­nienie wszystkich kłamstw Psalmanazara, a jego książka jest dziś wymieniana w różnych encyklopediach jako klasyczny przykład szal­bierstwa. Wystarczyło kilkadziesiąt łat, aby nasza wiedza o Tajwanie osiągnęła taki poziom, że Psalmanazar mógł być jednoznacznie uznany za kłamcę.

Czy jednakże stosując tę samą metodę możemy z taką samą pewnoś­cią powiedzieć, że to co opisał Beniowski w swoim dzienniku, pozostaje w sprzeczności ze stwierdzonymi przez naukę faktami, że upoważnia kogokolwiek do zarzucania mu, że był blagierem? Okazuje się, że nie. Wszystko, co zostało opisane w dzienniku jest zgodne ze stanem faktycznym, choć — jeżeli chodzi o żeglugę przez Morze Beringa

każde jego kłamstwo jest wykrywalne, ponieważ był on pierwszym żeglarzem, który przepłynął czy też, jak twierdzą niektórzy, preten­dował do przepłynięcia Morza Beringa w taki sposób, jak to zostało opisane w dzienniku jego podróży. Nie można bowiem zapominać, że w 1771 roku, gdy Beniowski odbywał swój rejs „Św. Piotrem i Pawłem”, obszar Morza Beringa od zachodniego krańca Wyspy Św. Wawrzyńca do wybrzeży Alaski nie był jeszcze znany. Znane były jedynie materiały ekspedycji Beringa do Cieśniny Beringa oraz wypraw rosyjskich łowców zwierząt futerkowych na Wyspy Aleuckie. Pierwszym żeglarzem, poza Beniowskim, który dotarł do amerykańskich wybrzeży Morza Beringa,

był James Cook, a miało to miejsce w siedem lat po żegludze „Św. Piotra i Pawła”.

Nie jesteśmy teraz — pisał Nicholson w 1789 roku — w zupełnych ciemnościach, jeśli chodzi o przejazd drogą lądową przez rosyjskie dominia w A2tfi, jak również ogólne położenie i warunki, dotyczące ogromnych przestrzeni północno-wschodniej części Starego Kon­tynentu (tj. Syberii — przyp. E. K.). Gdy zaczynamy rozważać położenie wybrzeży i wysp Północnego Morza (tj. Morza Beringa —przyp. E. K.) między Azją i Ameryką, to prawdą jest, że natrafiamy na duże trudności, wynikające z ignorancji i niedokładności rosyj­skich relacji i obserwacji, dokonywanych przez niedoświadczonych i być może — w niektórych przypadkach — pozbawionych zasad moralnych ludzi, bez odpowiednich przyrządów, na trasach bardzo często, nieomal bez przerwy, pokrytych mgłą. Tu jednakże mamy nieocenione korzyści, będąc w stanie nawiązywać do obserwacji takich bezstronnych żeglarzy, jak Cook, Clerke, Gore i King. (Clerke i Gore byli dowódcami ekspedycji Cooka, po jego śmierci w 1778 r. na Hawajach, King kontynuował dziennik Cooka — przyp. E. K.). Jedyna zatem część przygód Hrabiego, która nie znajduje potwier­dzenia w równoległych świadectwach innych, dotyczy jego pobytów na wyspach Japonii, Liqueio (dziś wyspy Riukiu — przyp. E. K.) i Formozie (dziś Tajwan — przyp. E. K.) oraz odkryć, jakich dokonał on w czasie swojej podróży przez nie uczęszczaną część oceanu. Na temat prawdziwości tych faktów nie muszę czynić żadnych uwag, ponieważ spotykamy się tu z takimi samymi trudnościami, jak z wszelkimi innymi odkryciami: muszą one zostać przyjęte na słowo odkrywcy, zanim odpowiednie badania bądź je potwierdzą, bądź też je obalą”.

Gdy Nicholson pisał te słowa, mógł powołać się jedynie na uczest­ników trzeciej ekspedycji Cooka. Dziś dysponujemy materiałami dzie­siątków podróżników, którzy przemierzyli te obszary po Beniowskim i Cooku, takich jak: Saryczew, Kotzebue, Łazariew, Litke, La Perouse, Broughton i inni. Inaczej mówiąc, prace te poszerzyły w sposób zasad­niczy informację, nazwaną przez Nicholsona „ewidencją wewnętrzną”, pozwalają na konfrontację niemal każdego napisanego przez Beniow­skiego zdania z tym, co na ten temat mieli do powiedzenia ludzie, których fachowość, obiektywność, piawdomówność i rzetelność — nie mogą być podawane w wątpliwość. Dla mnie osobiście ta „ewidencja wewnętrzna” jest podstawowym źródłem dla dokumentacji prawdziwo­ści relacji Beniowskiego, źródłem o wiele pewniejszym niż skąpe, bałamutne, pisane pod presją władz zeznania świadków wydarzeń.

lii

I jeszcze jedna uwaga zanim przejdę do żeglugi Beniowskiego po Oceanie'Spokojnym. Czytelnikowi XX wieku opinia Nicholsona o niedo­kładności osiemnastowiecznych relacji i map może wydawać się przesa­dzona. Popełniali błędy w określaniu położenia statków i opisywanych lądów nie tylko żeglarze rosyjscy, którzy dopiero niedawno wyszli na oceany. Popełniali je Duńczycy, Holendrzy, Hiszpanie i Portugalczycy, a przyczyną tego była niedoskonałość ówczesnych przyrządów nawiga­cyjnych i metod obserwacji, i pomiarów astronomicznych. Benedykt Dybowski w swej książce Wyspy Komandorskie przytacza relację uczestnika drugiej ekspedycji Beringa (mającej miejsce na trzydzieści lat przed żeglugą Beniowskiego), przyrodnika Georga Wilhelma Stel- lera, o przybyciu na nie znaną wówczas wyspę Beringa:

Nie wiedząc, gdzie się naprawdę znajdują, przechwalali się głośno oficerowie, że choćby wybrać tysiąc najlepszych żeglarzy, żaden z nich nie potrafiłby lepiej dotrzeć do celu: Nie chybiliśmy ani pół mili!

twierdzili oni. Powszechne było mniemanie, że stanęliśmy u wejś­cia do Zatoki Awaczyńskiej, a nawet zdawało się niektórym, że poznają oddzielne góry. Dopiero wtedy wyszła na jaw omyłka, gdy okrążywszy niewielki przylądek, nie znaleziono dobrze znanych wysepek, pomimo to nie zwątpili jeszcze, że ziemia ta nie była Kamczatką”.

Miejsce na Wyspie Beringa, gdzie morze wyrzuciło statek Beringa, znajdowało się o sześćset kilometrów od Zatoki Awaczyńskiej na Kamczatce, błędy zaś obserwacji wyniosły 8° długości i ponad 2° szerokości geograficznej! Nie można nie uwzględniać tych faktów, gdy zastanawiamy się nad prawdziwością opisu żeglugi Beniowskiego i nad dokładnością jego pomiarów.

Podstawowy zarzut, wysuwany wobec Beniowskiego przez jego krytyków, a dotyczący żeglugi przez Pacyfik, jest taki, że nigdy nie był on na północy, a bezpośrednio z Kamczatki popłynął wzdłuż Wysp Kurylskich na południe. Taki bieg wypadków reprezentuje także Leon Orłowski. Pisze on: „Jesteśmy jednak, niestety, zmuszeni — pomimo gorącej obrony Nicholsona — odrzucić możliwość wojażu nawet po północnych wodach Morza Beringa, nie mówiąc już o lądowaniu na Alasce”.

Opinię tę opiera Orłowski na relacjach trzech członków żeglugi „Św. Piotra i Pawła”: Izmajłowa, Riumina i Stiepanowa, które zresztą w swej książce obszernie omawia. Nie ząjmuje się jedynie wewnętrznymi sprzecznościami w samych tych relacjach, a szkoda. Taka bowiem metoda przynosi zgoła nieoczekiwane wyniki. Oto np. Izmajłow, którego Beniowski, zgodnie z dziennikiem, wysadził na Wyspie Beringa, zostąje

podług jego własnych zeznań w śledztwie — wysadzony na bezludnej wyspie kurylskiej Makanruszi, gdzie Beniowski miał pozostawać tylko jeden dzień i gdzie wysadził za próbę buntu Izmąjłowa i małżeństwo Kamczadali Paranczinów. Skrupulatny kapitan Szmalew, prowadzący śledztwo w sprawie ucieczki Beniowskiego, zeznanie to zapisał i wysłał do Petersburga. Tymczasem siedem lat później, gdy Izmąjłowa oczysz­czono już z wszelkich zarzutów i został zaufanym zwierzchnikiem władz carskich na wyspie Unalaska, spotkał go tam kapitan Cook. I tu Izmajłow opowiedział już całkiem co innego — że z Bolszeriecka statek popłynął na ;Jedną z Wysp Kurylskich, Marikan zwaną, gdzie pod szerokością 47 stopni znąjduje się port i osada rosyjska”. A więc owa „ewidencja wewnętrzna” już na początku wykazuje nam, że kłamał nie Beniowski, lecz Izmąjłow. Raz mówi, że wyspa nazywała się Makanruszi (czwarta w kolejności wyspa od przylądka Łopatka na Kamczatce), drugi raz — że Marikan (siedemnasta w kolejności od Kamczatki). Raz jest ona wyspą bezludną, potem raptem staje się zamieszkaną z portem i osadą rosyjską. Okazuje się jednak, że to nie koniec zmyślań tego współtowarzysza Beniowskiego. Opowiedział bowiem Cookowi, że z wy­spy Marikan udał się do Japonii, stamtąd dostał się do Kantonu, potem miał na francuskim statku płynąć do Francji, z Francji wrócić do Petersburga, skąd miał zostać wysłany z powrotem na Kamczatkę. Nie było w tym wszystkim ani krzty prawdy, cała opowieść została wyssana z palca, a mimo to Orłowski przyjmuje ją za dobrą monetę. Cook nie uwierzył Izmąjłowowi pisząc, że jego opowieść wydała mu się „wysoce podejrzana”, niemniej jednak Orłowski odwraca przysłowiowego kota ogonem, Stwierdzając, że „powyższe notatki Cooka są najbardziej wiarygodnym źródłem, zwracającym się przeciw twierdzeniu Beniow­skiego, że Izmąjłowa wysadził na Wyspie Beringa”. Pewnej pikanterii wywodom Orłowskiego dodaje fakt, że spotkanie Cooka z Izmajłowem na Unalasce zaopatrzył on następującym komentarzem: „rzecz dzi'eje się na wyspie Unalaszka, należącej do Archipelagu Kurylskiego”. Otóż Unalaska nie leży, jak to widzi Orłowski, w tym archipelagu, lecz jest jedną z Wysp Aleuckich, położoną bardzo blisko półwyspu Alaska. Orłowski po prostu doskonale ułatwił Beniowskiemu argumentowane przez siebie płynięcie na południe, przenosząc Unalaskę z Aleutów na Kuryle.

Rozmowa Cooka z Izmajłowem znalazła się w treści jego dziennika (przytoczył ją w całości Nicholson w swej przedmowie do Pamiętników Beniowskiego). Cook stwierdzał, że uderzyło go, iż Izmajłow nie znał najprostszych francuskich słów, rzekomo przebywając przez półtora roku wśród Francuzów, i słusznie podejrzewał, że żeglugi do Francji Izmajłow nie odbył. Z Pamiętników Beniowskiego wiemy, że wysadził

on go już na Wyspie Beringa za próbę buntu, ale nie były one jeszcze opublikowane, gdy Cook przebywał na Aleutach.

Muszę więc zauważyć — pisze Nicholson w swej przedmowie — że Izmajłow, który nie jest przedstawiony w zbyt korzystnym świetle w Pamiętnikach Hrabiego i był winny sztuczki, która, wydąje się, w pewnym sensie go dyskwalifikuje, pisząc nieprzyjazny i niepraw­dziwy list, przekazany przez angielskich żeglarzy Komendantowi w Bolszeriecku, przypuszczalnie ukrywał część informacji, które posiadał, i wydaje się być zdolnym do przekręcenia tych faktów, gdyż jego własne opinie — jakiekolwiek by one nie były—mogły wymagać sfałszowania. Nie jest w żadnym przypadku prawdopodobne, aby Hrabia przewodząc grupie śmiałych ludzi, nad którymi nie sprawo­wał pełnej władzy, popłynął do Wysp Kurylskich z przyczyn poda­nych przez niego samego, a mianowicie możliwości zmiany ich nastawienia i zmuszenia go do powrotu na Kamczatkę, i że przeciw­nie, pragnął on uczynić ich powrót niewykonalnym poprzez żeglugę na Wyspy Aleuckie i na kontynent amerykański, głównie ze względu na to, że są one bardziej odległe...”

Późniejsze publikacje potwierdziły słuszność niektórych przypusz­czeń Cooka i Nicholsona, m.in. dowiodły, że Izmajłow nigdy nie był ani w Japonii, ani w Chinach, ani we Francji. Sprawa żeglugi pana Maurycego pozostała niestety nadal otwarta. Nie brakowało wobec niego zniewag i epitetów, gorzej natomiast było z dowodami zarzucanej mu nieprawdomówności. Jeden z najbardziej zaciekłych przeciwników Beniowskiego na Ile de France, francuski podróżnik Alexis Rochon, w wydanej zaledwie w rok po ukazaniu się Pamiętników książce Podróż na Madagaskar poświęcił wiele miejsca udowadnianiu kłamliwości opisu podróży do Makau, twierdząc, że Beniowski tylko chwalił się „swą rozległą wiedzą i odkryciem nowej drogi z Kamczatki do Chin”.

To nie są bezpodstawne oskarżenia — dowodził Rochon. — Apeluję do tych, którzy podobnie jak ja, widzieli go po przybyciu z Kantonu na Ile de France. Wszyscy oni potwierdzą, że aby uczynić relacje

0 swoich przygodach bardziej romantycznymi, oświadczał on pub­licznie, że na małym statku, źle uzbrojonym, źle wyposażonym, pozbawionym żywności lub raczej nie mąjącym niczego innego poza rybą i mąką, oddalił się po opuszczeniu Kamczatki od wybrzeży A2ji

1 skierował się do wybrzeży Ameryki. Ponadto ten zuchwały awan­turnik odważył się utrzymywać przed tak doświadczonymi żeg­larzami, że wylądował on w nieznanych krąjach na północ od Kalifornii”.

Dotknął tu Rochon niezwykle istotnej sprawy — wielkości statku, ale zdołał natychmiast przekręcić fakty, Beniowski bowiem nigdzie nie stwierdzał, że statek był mały. Określił po prostu jego wielkość na dwieście czterdzieści ton wyporności, podając bardzo szczegółowo jego uzbrojenie i wyposażenie. „Doskonałymi żeglarzami”, którzy mieli wątpliwości co do prawdziwości relacji Beniowskiego na Ile de France, byli członkowie ekspedycji francuskiego podróżnika i odkrywcy J. Kerguelena, o spotkaniu z którym wspomina w swoim dzienniku Beniowski.

Wacław Sieroszewski w swej powieści zatytułowanej Ocean pozwolił sobie na stwierdzenie, że statek „Św. Piotr i Paweł’* wypłynął w morze 12 mąja 1771 roku „według kalendarza gregoriańskiego”. Było to niewątp­liwie włożeniem kija w mrowisko, zbudowane przez krytyków Pamięt­ników, aby jednakże wsadzić go jeszcze głębiej, powinienem tu powie­dzieć, że Beniowski wyruszył w tym dniu na trójmasztowcu „Św. Piotr i Paweł”. Niemal wszyscy bowiem wrogowie Beniowskiego twier­dzili zgodnie, że:

statek nie nazywał się „Św. Piotr i Paweł”, tylko „Św. Piotr", gdyż statku łowczego o podanej przez Beniowskiego nazwie rzekomo ani w rejonie Ochocka, ani na Kamczatce nigdy nie było,

- wypłynięcie w morze miało nastąpić 12 mąja, ale według kalendarza juliańskiego, co rzekomo miało dać Beniowskiemu możliwość opisa­nia zdarzeń z jedenastu dni nie mieszczących się w czasie jego żeglugi, ponieważ 12 mąja wg kalendarza juliańskiego byłoby już 23 maja w kalendarzu gregoriańskim i żegluga trwałaby nie sto trzydzieści cztery, ale sto dwadzieścia trzy dni,

- statek miał być małym jednomasztowcem, na którym nie mógł Beniowski płynąć przez Morze Beringa ani przez Ocean Spo­kojny.

Spójrzmy zatem, ile prawdy jest w tego rodzaju twierdzeniach. W opublikowanych przez rosyjskiego autora Bercha fragmentach dzien­nika Riumina statek, którym uciekinierzy wyruszyli w swój rejs, rzeczywiście nosi nazwę „Św. Piotr”, ale cały szereg źródeł potwierdza, że nazywał się on tak, jak podał w Pamiętnikach Beniowski. Pierwszą informację na ten temat znajdujemy w dziele angielskiego podróżnika i geografa Williama Coxe’a, wydanym w Londynie w 1780 roku, a więc zaledwie w dziewięć lat po ucieczce Beniowskiego z Kamczatki.

Coxe pisze:

1764. Jakub Ulednikow, irkucki kupiec, zbudowawszy statek na­zwany imieniem „Św. Piotr i Paweł”, powierzył go Iwanowi Sołowio- wowi. który 25 sierpnia wyszedł z Kamczatki w morze z 55 ludźmi rosyjskimi i z 13 Kamczadalami”.

Sześćdziesiąt osiem osób załogi! Informacja ta obala również tezę, iż miał to być statek mały, mający zaledwie piętnaście metrów długości. Dzieło Coxe’a zostało przetłumaczone także na język rosyjski i informa­cja o nazwie statku i jego wielkości nigdy nie była w tym przypadku podważana. Dopiero po II wojnie światowej radziecki badacz historii rosyjskich odkryć na Pacyfiku — A.I. Andrejew — znalazł i opublikował w 1948 roku zbiór dokumentów dotyczących pierwszych rosyjskich wypraw na północ, na wschód i na południe Oceanu Spokojnego, wśród których znalazł się także raport wspomnianego wyżej Sołowiowa. Spójrzmy, jak brzmiał początek tego raportu:

Zgodnie z reskryptem Jej Cesarskiej Mości z kamczackiej bol- szerieckiej kancelarii z dnia 12.VIII. 1764 roku, zostałem wysłany przez spółkę irkuckiego kupca Jakuba Ulednikowa z towarzyszami na statku ich spółki, nazwanym „Św. Apostołowie Piotr i Paweł”, na poszukiwanie dóbr użytkowych dla pożytku państwa, dla rozprze­strzenienia Jej Cesarskiej Wysokości interesów Cesarstwa, dla łowów zwierząt i dla poszukiwań nieznanych wysp i na nich żyjących niejasacznych (tj. nie płacących jeszcze jasaku, czyli daniny władzom rosyjskim — przyp. E.K.) narodów, dla podporządkowania ich pod Jej wysokowładczą rękę i ściągnięcia jasaku”.

A zatem, jak się okazuje, pierwszy zarzut jest zupełnie bezpodstaw­ny. A drugi? Jeśli przyjęlibyśmy, że Beniowski wyruszył 12 maja 1771 roku według starego kalendarza rosyjskiego, czyli kalendarza juliań­skiego, przybył zaś do Makau 21 września 1771 roku według kalendarza gregoriańskiego (jak to zostało potwierdzone przez różne dokumenty sporządzone w Makau), to okazałoby się, że żegluga „Św. Piotra i Pawła” trwała łącznie sto dwadzieścia trzy dni. W tym czasie mógł statek przebyć odległość opisaną w dzienniku żeglugi, bez jakichkolwiek zabiegów mających na celu zyskanie owych spornych jedenastu dni. Przyczyny rozbieżności należy zatem doszukiwać się gdzie indziej. Przesłuchanie bowiem świadków i zbieranie materiału do śledztwa związanego z buntem i ucieczką rozpoczęte zostało dopiero w kilka miesięcy po odpłynięciu „Św. Piotra i Pawła” i trwało trzy lata. A ponieważ Beniowski zabrał ze sobą całe archiwum Bolszeriecka, jedynymi dokumentami, na jakich można było oprzeć się przy od­twarzaniu wydarzeń na Kamczatce, były dokumenty sporządzone przez Beniowskiego. Zarówno historycy rosyjscy, jak i przebywający na Kamczatce i mający możliwość rozmawiać z uczestnikami buntu i ucie­czki generał Józef Kopeć — twierdzą, że Beniowski po ogłoszeniu się naczelnikiem Kamczatki napisał i wydał wiele takich dokumentów. Wszystkie zatem wydarzenia opisane przez Beniowskiego zostały opa-

według kalendarza gregoriańskiego, a więc zgodnie z kalendarzem juliańskim powinny były nastąpić jedenaście dni wcześ­niej.

^^^HHpiMnpretaęję spotykamy również w piśmiennictwie rosyjskim. Np. w znanym Rosyjskim słowniku biograficznym znajdujemy informa­cję, że „Św. Piotr i Paweł” wyszedł w morze z czekawskiego portu 30 kwietnia 1771 roku (a więc jedenaście dni wcześniej niż w dzienniku Beniowskiego), zaś zawinął do portu w Makau 12 września 1771 roku (te same jedenaście dni wcześniej). Zatem również na podstawie źródeł rosyjskich możemy dojść do wniosku, że podróż Beniowskiego trwała nie sto dwadzieścia trzy, lecz sto trzydzieści cztery dni.

I wreszcie trzeci zarzut że statek był małym jednomasztowcem. Jak wspomniałem wyżej, przeczy temu liczba ludzi, z którą Sołowiow wyruszył w dziewiczy rejs. W raporcie tegoż Sołowiowa znajdujemy w pewnym miejscu informację, że „w cieśninie lawirowano pod grotem i fokiem”, ze wskazówką, że statek miał także bezanmaszt, a więc miał razem trzy maszty (fok, grot, bezan). Okazuje się jednakże, że znacznie więcej szczegółów, niż Rosjanie, zostawili nam o „Św. Piotrze i Pawle” Japończycy. Gdy Beniowski zbliżył się do wybrzeży Japonii i zawinął na wyspę Sikoku, tamtejsi urzędnicy sporządzili rysunek statku i zaopat­rzyli go w część opisową. Został on po raz pierwszy opublikowany w 1970 roku w książce Dziennik żeglugi Beniowskiego. Z rysunku wynika jednoznacznie, że statek miał trzy maszty i cztery kotwice (Beniowski pisze w dzienniku, że poza dwoma kotwicami głównymi były także dwie pomocnicze), że jeden z masztów został ułamany, o czym wiemy zarówno z dziennika Beniowskiego, jak i z relacji Stiepanowa. Bezcenne wiadomości kryła także część opisowa. Okazuje się, że długość „Św. Piotra i Pawła" wynosiła nie piętnaście, lecz trzydzieści sześć metrów; jego tonaż określili Japończycy nie na osiemdziesiąt ton, jak to znaj­dujemy w różnych polskich publikacjach, lecz na trzysta ton. No i policzyli również załogę (na co zwracał uwagę w swym dzienniku Beniowski), określąjąc jej liczbę na „około sto osób” (w dzienniku, jak Wiemy, wymienił Beniowski liczbę dziewięćdziesięciu sześciu osób).

Zatem żaden z tych trzech „koronnych” zarzutów, mających świad- HHp&Jyin« że Beniowski był blagierem i że nie mógł przepłynąć oceanu MMtpMianą w dzienniku, nie jest w stanie utrzymać się przy konfron- tacji | (aktami. Wróćmy teraz jeszcze na chwilę do sprawy prawdomów­ności Izmąjłowa. Twierdził on w śledztwie, że Beniowski przebywał na Wyspie Makanruszi przez jeden dzień (18 maja 1771 roku). Zachowało się pokwitowanie Beniowskiego na otrzymane produkty i wodę, wy­stawione w Japonii 5 sierpnia 1771 roku. Powstaje zatem uzasadnione RPlMMK gdzie przebywał „Św. Piotr i Paweł” przez okres ponad dwóch i pól miesięcy, jeżeli nie był na północy? Cała podróż statków Cooka

z Kamczatki do Makau trwała zaledwie czterdzieści siedem dni. Brough- ton pokonał w 1797 roku odległość dzielącą Makau od wyspy Hokkaido w ciągu czternastu dni, rosyjskiemu żeglarzowi Spanbergowi wystar­czyło w 1739 roku piętnaście dni, aby z Wysp Kurylskich u wybrzeży Kamczatki dotrzeć do Japonii, zaś jego współtowarzyszowi — Wal- tonowi — zaledwie siedem dni.

Pytanie to pozostawił niestety Orłowski bez odpowiedzi. A jak wygląda porównanie zeznania Izmajłowa z relacjami Stiepanowa i Riu- mina? Otóż okazuje się, że nie ma tu żadnej zgodności. Według Riumina

18 maja statek przybył do dużej wyspy kurylskiej, nazwanej przez niego Ikoza. Wyspa taka nie istnieje, pod nazwą Koza znańo w XVIII wieku skałę, do której nie mógł przybić statek, gdyż byłby skazany na niechybne rozbicie. Stiepanow natomiast odnotowuje przybycie w tym samym czasie do wyspy posiadającej dużą zatokę (a więc do dużej wyspy). Opuszczono wyspę według Riumina 25 maja, według Stiepano­wa zaś — 12 czerwca.

Warto przy okazji wyjaśnić sprawę ukazania się obydwu relacji. Relacja Stiepanowa jest znana z niemieckiego wydania Pamiętników Beniowskiego braci Ebelingów. Stanowi jedynie wyciąg z jego dzien­nika, rzekomo przetłumaczonego z rosyjskiego przez holenderskiego pastora (?!) Ukazała się po raz pierwszy w prasie francuskiej w dwa lata po śmierci Beniowskiego na Madagaskarze, gdy nie brakowało inwek­tyw pod jego adresem i prób usprawiedliwienia akcji przeciwko niemu oddziałów francuskich z Ile de France. Wiarygodność tego wyciągu, czy też dokonanego tłumaczenia, podawana jest w wątpliwość. Jeżeli bo­wiem mamy wierzyć autorowi, że pożeglowano do Wysp Kurylskich, to jak mamy tłumaczyć fakt, że w relacji Stiepanowa kurs statku jest przeciwny, gdyż pisze on, że od wybrzeży Kamczatki „skierowano się na północ, w końcu zaś na wschód”. Przecież taki kurs powinien był zaprowadzić „Św. Piotra i Pawła” nie na Kuryle, lecz na Wyspę Beringa i na Alaskę. Albo weźmy relację Riumina, która ukazała się w 1821 roku, a więc w pół wieku po żegludze Beniowskiego, gdy władze carskie kolejny raz podjęły akcję zmierzającą do zwalczania zjawiska, które często jest określane jako „legenda Beniowskiego”. Nie był to materiał pełny, stanowił specjalnie sporządzony „wyciąg”, o czym dowiadujemy się z bardzo wiarygodnego źródła, bo z notatek ministra spraw wewnęt­rznych Mikołaja I — hrabiego Błudowa. A oto co możemy w nim przeczytać o przybyciu na ową rzekomą wyspę Ikoza: „rano 17 lyrze- liśmy dużą wyspę i doszliśmy do niej 18, i zobaczyliśmy dużą, nadąjącą się do zawinięcia zatokę, do której tego samego dnia szczęśliwie weszliśmy”. Wyspy Kurylskie są łańcuchem wysp położonych blisko siebie, nie mógł zatem Riumin zobaczyć wyspy poprzedniego dnia, a dotrzeć do niej następnego. Taka sytuacja mogła zdarzyć się przy

dopływaniu do samotnej wyspy — takiej jak Wyspa Beringa. A poza tym wyspa Marikan (dziś nosi ona nazwę Szimuszir), przyjmowana przez większość krytyków Beniowskiego jako ta, do której miał on zawinąć, nie ma tego rodząju zatoki. Jedyna zatoka — znajdująca się w północnej części wyspy, jest zatopionym kraterem wulkanu i posiada tak płytkie wejście, że można do niej było wpłynąć jedynie łodzią. Doświadczył tego kapitan Broughton, gdy zmuszony był odpłynąć od zatoki, po uprzednim wysłaniu tam szalupy dla zbadania jej głębokości.

Kolejnym argumentem, przemawiającym przeciw tezie Orłowskie­go, że Beniowski skierował statek do Wysp Kurylskich, jest fakt, że wyspy te były w XVHI wieku niezwykle niebezpieczne dla żaglowców i wiele prób wylądowania na nich kończyło się utratą statku. Wyspy Ku rylskie były przez żeglarzy rosyjskich omijane z daleka i tylko przez niektóre cieśniny (a jest ich łącznie siedemnaście) przedostawano się przy sprzyjających warunkach pogodowych z Morza Ochockiego na Ocean Spokojny i vice versa, uważając, aby nie trafić tu na prądy przypływowo-odpływowe, zwane przez Rosjan „sułoj”.

Gdy w 1794 roku wieziony był do Niżniekamczacka zesłany na Kamczatkę za udział w powstaniu kościuszkowskim generał Józef Kopeć, zapisał on w swoim dzienniku:

Trzeba było po przejściu cieśniny między Wyspami Kurylskimi, udając się nieco na wschód, wejść na pełnię oceanu, wziąć potem kierunek ku północy i objechawszy w znacznej odległości część pasma Wysp Kurylskich, będących nam po lewej stronie, omijać samo ostrze i brzegi najeżonego skałami niebotycznego cypla, a nare­szcie raptem rzucić się w stronę portu Niższej Kamczatki”.

Statek Kopcia, mimo że dowodzony przez doświadczonego kapitana, trafił w sztorm i nie mogąc przedostać się przez cieśninę, rozbił się na brzegu jednej z Wysp Kurylskich.

1 jeszcze jeden argument przemawiający za tym, że nie mógł Beniowski kotwiczyć na żadnej z północnych lub środkowych Wysp Kurylskich. Pochodzi od rosyjskiego żeglarza Marcina Spanberga, który w 1739 roku, będąc wysłanym na Wyspy Kurylskie dla ich opisu i zbadania, stwierdził w swoim sprawozdaniu:

(...) a czy ktokolwiek na nich mieszka i jacy ludzie — nie wiadomo, gdyż na te wyspy na statku wyjeżdżać było niemożliwe, jako że na tych wyspach brzegi są kamieniste i urwiska bardzo strome i w morzu wielka bystrzyna i falowanie okropne, na kotwicy stanąć dogodnego gruntu nie ma i bardzo głęboko, i dużym statkiem jeżeli do nich się zbliżyć, to już tylko z trudem wielkim można od nich precz odejść, ponieważ z tych wysp wysokich wiatr dookoła kręci przez kamienie”.

Bki i

No dobrze, powie może niezbyt przekonany czytelnik, ale przecież Rosjanie już od dłuższego czasu lądowali na Wyspach Kurylskich i jakoś im się to udawało. To prawda. Przejęli od Kurylów i Kamczadali ich sposób pokonywania cieśnin między wyspami na krajowych skórzanych łodziach zwanych bąjdarami. Tymi łodziami tubylcy przebywali kolejne cieśniny, żeglując zawsze w pobliżu wybrzeży i przy spokojnej pogodzie. Jeżeli zachowanie się ptaków i zwierząt i inne znaki na niebie i ziemi wskazywały na możliwość sztormu, bajdary po prostu nie wypływały z portów.

Czytając zarzuty Leona Orłowskiego odnosi się wrażenie, iż, podob­nie jak niektórzy inni krytycy Beniowskiego, uważa on, że płynąc wzdłuż Wysp Kurylskich, a następnie wzdłuż wybrzeży Japonii, Benio­wski powinien był mieć bezpieczniejszą żeglugę, niż oddalając się od nich. Zapomina przy tym, że płynąc w okresie sztormów i tajfunów wzdłuż tych wybrzeży dużym żaglowcem miałby stokroć więcej okazji do utraty statku, niż żeglując z dala od nich. Niebezpieczeństwo rozbicia się na Wyspach Kurylskich, przy braku tam obszernych, bezpiecznych zatok, przy szalejącym w cieśninach między nimi sułoju (okropnymi, spiętrzonymi falami, rzucającymi statki na skały i mielizny), musiało być znane Beniowskiemu zarówno z treści raportu Spanberga, o którym pisze w Pamiętnikach, jak i od setnika Czornego, na którego wielokrot­nie się powołuje. Rozsądek zatem powinien był mu kazać płynąć na północ, a nie na południe.

Jak zatem prowadziła trasa żeglugi Beniowskiego, jeżeli nie popłynął on wzdłuż Wysp Kurylskich na południe? Wystarczy, moim zdaniem, uważnie śledzić treść jego dziennika, aby nie pozostały pod tym względem najmniejsze wątpliwości. Właściwy dziennik żeglugi morskiej z Kamczatki do Makau i Kantonu rozpoczyna Beniowski 11 mąja 1771 roku:

O jedenastej przed południem poleciłem odprawić nabożeństwo według obrządku kościoła greckiego. Śpiewano Te Deum, po czym całe towarzystwo złożyło przysięgę na wierność moim rozkazom.

O piątej wieczorem popłynęliśmy w dół rzeki i stanęliśmy na kotwicy u samego jej ujścia”.

Naząjutrz była cisza na morzu i trzeba było przeczekać ją w pobliżu ujścia rzeki, między dwoma ławicami piasku. 13 mąja Beniowski skierował statek na południowy wschód, w kierunku bliższych, czyli północnych, Wysp Kurylskich. W dniu następnym w dzienniku znalazł się następujący zapis:

,¿Sobota, 14 maja, wśród Wysp Kurylskich. Mglista pogoda z matą widocznością i ze śniegiem i znaczna nieregularna fala. Widzieliśmy

kilka wielorybów, ściganych przez ryby-miecze. Zaobserwowaliśmy bardzo silny prąd z północy na południe. Trzymaliśmy kurs na SSE, mając dwie wyspy w polu widzenia: jedną leżącą na bakburcie, w kierunku SSE, i drugą na sterburcie, w kierunku SW-—S. (Patrz arkusz 6, nr 2). Widok tych wysp spowodował nieco zaburzeń, ponieważ niektórzy z towarzystwa zażądali ode mnie rzucenia kotwicy, a ponieważ uważali oni za właściwe grozić mi, gdybym nie poszedł na ich żądanie, wsadziłem dwóch do aresztu i zdecydowałem się nie kotwiczyć przy żadnej z Wysp Kurylskich z obawy przed jakimikolwiek buntowniczymi konsekwencjami. W połowie kanału między tymi dwoma wyspami nasze sondowanie wykazało 23 sążnie, miałki piasek i zielonkawy koral. Około szóstej wieczorem wiatr wzmógł się: zrefowaliśmy żagle w nocy, zaś o świcie odkryli­śmy bajdarę, czyli krajową łódź, która na nasz widok popłynęła do brzegu. Widoczne mnóstwo ptaków, lecących z południa na północ. Szerokość wyjściowa 50 stopni, 27 minut północna, długość wyj­ściowa 359 stopni, 15 minut; szerokość przybycia 50 stopni, 15 minut i długość przybycia O stopni, 30 minut od Bolszy. Wiatr zachodni, prąd z północy na południe, kurs południowo-wschodni, 19 stopni, 37 minut".

Z podawanych przez Beniowskiego współrzędnych statku wynika zupełnie jednoznacznie, że „Św. Piotr i Paweł” przepłynął z Morza Ochockiego do Oceanu Spokojnego przez Czwartą Cieśninę Kurylską. Wyspą, która ukazała się z lewej strony w kierunku SSE, była wyspa Paramuszir (zwana w XVIII wieku przez Rosjan również Drugą Wyspą Kurylską). Z prawej strony, w kierunku SW-^-S, powinna była zatem być widoczna wyspa Onekotan (zwana także Piątą Wyspą Kurylską).

W cytowanym fragmencie zabrakło akurat stwierdzenia, że końców­ka zapisu, zawierająca pozycję statku, uwagi o prądach, wietrze, głębokości itp. nie pochodzi od Beniowskiego, lecz z raportów nawigato­rów (w angielskim oryginale „quarter-master’s report”). Taka jednakże jest w samej rzeczy konstrukcja dziennika jego żeglugi. Oznacza to, że dziennik ten składa się jak gdyby z dwóch odrębnych części, połączo­nych w jedną całość już później — w toku jego przygotowania do druku. Pierwszy zapis każdego dnia stanowią własne uwagi Beniow­skiego; drugi, krótszy, nieomal cyfrowy — raporty nawigatorów czy też dyżurnych oficerów statku. Chcę tu podkreślić, że sam Beniowski w żadnym miejscu dziennika nie pretenduje do znawstwa problematyki morskiej, przeciwnie często podkreśla, że jego wiadomości z tego zakresu są bardzo skromne i powodzenie całego przedsięwzięcia przypi­suje nie sobie, lecz Bogu i opatrzności. To, że nie był on zawodowym odkrywcą, nie oznacza jeszcze, że nie miał żadnego doświadczenia

morskiego. Dziś nikt już nie wątpi w to, że uczęszczał do szkoły morskiej w Hamburgu i odbył kilka rejsów morskich, m.in. do Amsterdamu i do Plymouth. Ale Beniowski miał także na pokładzie „św. Piotra i Pawła” jednego szturmana, czyli kapitana statku łowczego, i trzech obiecują­cych absolwentów szkół morskich. Wymienia ich wszystkich w swoich Pamiętnikach', byli to: kapitan Csurin (Czurin) oraz Zablicow (Ziab- likow), Izmajłow i Boscarew (Boczarow). Pierwsi dwaj zmarli w Makau na febrę. Nazwisko Izmajłowa jest doskonale znane z dzienników Cooka oraz z jego późniejszej działalności na Wyspach Aleuckich i na wy­brzeżach Alaski. Również Boczarow zapisał się później trwale w historii rosyjskich odkryć na kontynencie amerykańskim — jego imię nosi dziś jedno z jezior półwyspu Alaska: Becharof Lake.

Nie chciałbym polemizować tu z niektórymi autorami twierdzącymi, że Beniowski ukradł czy też przywłaszczył sobie dziennik Czurina i że to Czurinowi należy się sława i chwała za szczęśliwe doprowadzenie statku do portu w Makau. Historia odkryć geograficznych, w tym również na Pacyfiku, zna wiele przykładów, gdy dowódcy ekspedycji zostawali zapominani, zaś zaszczyty spływały na ich zastępców lub kronikarzy wypraw. Nazwisko kapitana Kinga jest wymieniane z reguły natych­miast po Cooku, choć nie był on dowódcą żadnego ze statków, a jedynie kontynuował po śmierci Cooka jego dziennik. O dowódcy ekspedycji rosyjskiej na północny Pacyfik — kapitanie Josephie Billingsie przez wiele lat zupełnie nie wspominano, a wszystkie zasługi za jej wyniki spadały na jego zastępcę — Gawryłę Saryczewa, który opracował i wydał materiały ekspedycji. Zapomniane było na długo nazwisko admirała Wasiliewa, dowódcy innej ekspedycji ku Cieśninie Beringa, choć doskonale znamy kapitana Łazariewa, ponieważ jego książka infor­mowała świat o odbytej wyprawie. Jest w tym pewna logika i należy, moim zdaniem, działanie tej logiki rozciągnąć na dziennik żeglugi Beniowskiego. Udany epilog żeglugi był rezultatem wysiłku całej międzynarodowej załogi statku (choć w swej większości rosyjskiej), ale dziennik podróży prowadził Beniowski, słusznie zatem mówimy o tej żegludze jako o żegludze Beniowskiego. Nie jestem zwolennikiem pomniejszania zasług Czurina, choć autorzy rosyjscy wyrażąją się o nim bardzo nieprzychylnie jako o pijaku i rozpustniku, żeglarzu o ograniczo­nych wiadomościach, któremu groził sąd za osadzenie statku na mieliź­nie i za spowodowanie śmierci swego dowódcy.

Józef Kopeć, który miał jeszcze okazję rozmawiać z dwoma Kam- czadalami, uczestnikami żeglugi Beniowskiego, zapisał ze słów owych Kamczadali, że w trakcie tej podróży „Beniowski różne czynił obserwa­cje i zapisywał wszelkie szczegóły”. Ten fragment z dziennika Kopcia przeczy często formułowanej tezie, że Beniowski nie znał się na nawiga­cji. Znał się, gdyż czynił obserwacje astronomiczne i zapisywał szczegóły

żeglugi. Pisał zresztą sam Orłowski, na podstawie relacji Riumina, że Beniowski coś stale pisał w swojej kajucie. Nawet jeśli Czurin i inni oficerowie przyłożyli się do powstania tego, co Beniowski nazywa raportami nawigatorów, to nie ulega żadnej wątpliwości, że cały dzien­nik wyszedł spod jego pióra.

Rozdział II

KU CIEŚNINIE BERINGA

Dziś wiemy, że przyczyną niebezpieczeństw, na jakie narażone były statki żaglowe w trakcie przybijania do Wysp Kurylskich oraz przy przepływaniu przez dzielące je cieśniny, były różnice czasowe w przy­pływach i odpływach, tj. w podnoszeniu się i obniżaniu poziomu wody w Morzu Ochockim i w Oceanie Spokojnym. W rezultacie nadmiar wody oceanicznej jest wtłaczany do Morza Ochockiego przez siedemnaście cieśnin, przekształcając je w rwące rzeki. W czasie odpływu ten nadmiar wody kieruje się z powrotem z Morza Ochockiego do oceanu. Nie wszystkie cieśniny między Wyspami Kurylskimi są jednakowo niebez­pieczne. Prądy przypływowo-odpływowe są silniejsze w środkowej części archipelagu i oczywiście niebezpieczniejsze w cieśninach wąskich i płytkich. Nie ma zatem racji Leon Orłowski ukazując na mapie w swej książce, że Beniowski przepłynął z Morza Ochockiego do Oceanu Spokojnego przez Pierwszą Cieśninę Kurylską, między półwyspem Kamczatka a wyspą Szumszu. Jest to cieśnina wąska i płytka, po kolejnym wybuchu wulkanu została usiana niebezpiecznymi odłam­kami i od 1738 roku była rzadko używana przez statki rosyjskie.

Nie tylko jednakże z dziennika Beniowskiego wynika, że po wyjściu z portu Czekawka w ujściu rzeki Bolsza skierował się na południe i przeszedł z Morza Ochockiego do Oceanu Spokojnego Czwartą Cieś­

niną Kurylską. Przejście przez cieśninę do Oceanu Spokojnego od­notowuje również Stiepanow, choć takie stwierdzenie podważa tezę

0 lądowaniu na Wyspach Kurylskich. Przez następne dwa dni „Św. Piotr

1 Paweł” płynął, zgodnie z informacjami w dzienniku, na północny wschód. W dniu 17 mąja Beniowski zanotował:

|Pogoda nieco się przejaśniła, niepewne wiatry, tu przerwach ukazuje się słońce. Ku wieczorowi deszcz ze śniegiem. Złowiliśmy kilka dorszy, widzieliśmy wieloryby płynące z południa ku północy i kilka stad ptaków lecących ze wschodu na zachód. W nocy wiatr wzmógł się, powodując znaczne wzburzenie morza.

Zgodnie z raportem cztery osoby chore. Szerokość wyjściowa 52 stopnie, 34 minuty; długość wyjściowa 5 stopni, 30 minut; szerokość przybycia 54 stopnie, 15 minut, północna; długość przybycia 6 stopni, 58 minut od Bolszy. Wiatr zachodni ćwierć północny, prąd z połud­nia ku północy, kurs północno-w schodni”.

Możemy łatwo dostrzec, że Beniowski nie operuje w dzienniku jakimikolwiek enigmatycznymi stwierdzeniami, tylko podaje konkret­ne szczegóły: złowione ryby określa jako dorsze, podaje kierunek płynięcia wielorybów, lotu ptaków itp. Jakże to doskonały materiał do owej „ewidenęji wewnętrznej” i jakże łatwo jest o wpadkę, jeżeli się blaguje. No bo żeglując, dla przykładu, przez nieznaną część oceanu, czy raczej opisując nie odbytą żeglugę, jak łatwo może okazać się, że trasa żeglugi prowadzi na przykład przez ląd, prąd płynie w odwrotnym kierunku, zaś wieloryby winny akurat skierować się z północy na południe. Nawet dorszy może nie być w podanym przez Beniowskiego miejscu, nie mówiąc o deszczu ze śniegiem, który może w danej porze roku okazać się bzdurą.

W dzienniku jednakże nie można doszukać się niczego, co pozwoliło­by na porównanie Beniowskiego z Psalmanazarem. U wybrzeży Azji jest dorsz pacyficzny, ptaki lecące ze wschodu na zachód, tj. z Wyspy Beringa na Kamczatkę, są czymś zupełnie naturalnym, nawet Stiepanow po­twierdza, że gdy płynęli na północ i na wschód, była sztormowa pogoda. A wieloryby? No właśnie. W czasie, gdy Beniowski płynął w kierunku Cieśniny Beringa, kierunki migracji wielorybów na Oceanie Spokojnym nie były jeszcze zbadane. Dziś wiadomo, że wiosną płyną one z wód ciepłych w kierunku Cieśniny Beringa, a po jej oczyszczeniu się od lodów jeszcze dalej na północ, zaś jesienią wracają do wód ciepłych, gdzie się rozmnażąją. Przebywanie w wodach północnych —- piszą znawcy pro­blemu jest wielorybom potrzebne, gdyż zimniejszy klimat sprzyja szybszemu narastaniu warstwy tłuszczu.

Rosyjscy żeglarze nigdy nie płynęli ku Wyspie Beringa wiosną, tak jak Beniowski. Bezpieczniej było dla nich dopłynąć tam jesieni^» przezimować polując na zwierzęta futerkowe, następnym zaś latem kierować się ku Wyspom Aleuckim. Było to regułą. Beniowski natomiast musiał wyruszyć w maju, gdyż była to jedyna okazja, i jest zrozumiałe, że nie mógł w tej sytuacji powtórzyć, np. za rosyjskimi łowcami zwierząt futerkowych (promyszlennikami), że te wieloryby płynęły z północy na południe, bo to mogli oni widzieć w sierpniu czy wrześniu. I jeszcze informacja w dzienniku o prądzie z południa na północ. W XVIII wieku

o prądach na Morzu Beringa niewiele wiedziano. Dziś możemy przeczy­tać, że dominujący w zachodniej części Morza Beringa jest Prąd Kamczacki, płynący z północy na południe, wzdłuż wschodnich wy­brzeży Kamczatki. Mało kto jednakże dziś pamięta, że Prądem Kam- czackim nazywano jeszcze w drugiej połowie XIX wieku ciepły prąd morski, płynący w przeciwnym kierunku, tj. tak, jak pisze Beniowski: z południa na północ. I jak tu nie zgodzić się z Nicholsonem, że nie mógł w Pamiętnikach znaleźć niczego świadczącego o tym, że Beniowski był blagierem.

Następnego dnia autor dziennika zapisał:

Środa, 18 maja. Mglista pogoda z matą widocznością i z deszczem i śniegiem. Duże ilości wodorostów, pływających wokół statku, z których znaczną ilość zebraliśmy, aby mogły służyć w przypadku konieczności. Widzieliśmy kilka czarnych orłów”.

Jak pamiętamy, Riumin miał dostrzec wyspę z wielkiej odległości, podczas gdy Stiepanow twierdził, że dopływali do niej przy złej pogodzie. Również Beniowski odnotowuje małą widoczność. Charak­terystycznym objawem bliskości Wyspy Beringa są wodorosty, w które zresztą obfitują wody w pobliżu innych wysp Morza Beringa. Służyły one zawsze rosyjskim żeglarzom za ostrzeżenie przed możliwością wpad­nięcia na rafy. Były też przez nich zbierane i używane do potraw jako źródło witamin w walce ze szkorbutem, podobnie jak przez Chińczyków czy Japończyków. W języku potocznym są one nazywane „morską kapustą”. Czarnymi orłami, widzianymi przez Beniowskiego, były północne białozory, zwane przez Rosjan kreczetami, zamieszkujące m.in. Wyspę Beringa.

19 mąja „Św. Piotr i Paweł” zbliżył się do wyspy na odległość „pół league”, czyli półtorej mili morskiej. Szerokość miejsca, w którym znajdowali się, określił Beniowski na 55 stopni, 15 minut, ponadto zanotował, że dno znalazł na dwudziestu ośmiu sążniach głębokości i że sonda wyniosła na powierzchnię gruby piasek i muszle. Jeszcze tego samego dnia statek został wprowadzony do obszernej zatoki, głębokiej

na pięćdziesiąt sążni, gdzie stanął na kotwicy w ośmiu sążniach wody. Jakby nie dość było szczegółów, pan Maurycy pisze dalej, że „wsiadłem do małej łodzi i wykonałem szkic zatoki, jak pokazano na arkuszu V rysunek 3”. I rzeczywiście, rysunek ten został wydrukowany w pier­wodruku Pamiętników.

Można zadać sobie pytanie, czy blagier, za jakiego niektórzy krytycy uważąją Beniowskiego, do tego obdarzony taką inteligencją, jaką przy­pisuje mu Nicholson.-podawałby tyle łatwych do sprawdzenia szczegó­łów, gdyby rzeczywiście blagował. Moim zdaniem nie musiał tego robić. Jeżeli zaś podał, to był pewien, że wszystko co napisał, zostanie kiedyś potwierdzone. Leon Orłowski i autorzy myślący podobnie jak on uważają, że mógł Beniowski wykorzystać znalezione w archiwum w Bolszeriecku materiały różnych wypraw rosyjskich i oprzeć na nich swój dziennik. I w tym jeszcze miejscu muszę przyznać, że mają oni nade mną przewagę. Ale pamiętajmy, że kurs statku będzie nas prowadził w kierunku Alaski, a tam nie było żadnego żeglarza przed Beniowskim, jeżeli oczywiście „ewidencja wewnętrzna” dowiedzie, że jego żegluga po Morzu Beringa nie została zmyślona. I wówczas nie będzie już można powoływać się na materiały kamczackiego archiwum.

Zatokę, do której wpłynął „Św. Piotr i Paweł”, współtowarzysze Beniowskiego nazwali na jego cześć Zatoką Św. Maurycego.

Sporządzony przez Beniowskiego szkic zatoki (zwanej obecnie Zato­ką Portową lub Gawańską) dość wiernie oddaje jej kształt i położenie. Zwrócił na to uwagę już Józef Morozewicz w swojej pracy Komandory, postulując zresztą przywrócenie jej wcześniejszej nazwy, tj. nazwy Zatoka Św. Maurycego. Nicholson obrócił szkic Beniowskiego w swym wydaniu o 00 , tj. tak, że północ znalazła się z lewej strony, zamiast być u góry.

Pierwszym autorem, który zidentyfikował dzisiejszą Zatokę Gawań­ską jako Zatokę Św. Maurycego z dziennika Beniowskiego, był Bene­dykt Dybowski. Nie muszę dodawać, że wszystkie informacje z dzien­nika pana Maurycego o tej zatoce: szerokości, na której się znajduje, głębokości, charakteru dna itp., nie mówiąc już o szczegółach uwidocz­nionych na rysunku, znalazły pełne potwierdzenie przy późniejszych badaniach.

W dniu 20 maja Beniowski zanotował w dzienniku:

Gdy zszedłem na brzeg, postawiłem namiot i około piątęj wieczorem wróciła grupa, którą wysłałem na zwiady, i opowiedziała, że H odległości dwóch mil od zatoki odkryli oni chałupę, w której znaleźli psa, zaś pod cebrzykiem list, który mi oni przynieśli. P. Kuzniecow, dowódca grupy, zapewnił mnie, że znalazł także cztery baryłki tłuszczu wielorybiego w chałupie wraz z pięcioma lub

dziesięcioma centnarami solonych ryb. Dodał on, że według jego opinii, niewątpliwie powinni byli na wyspie znajdować się ludzie, ponieważ dostrzegł on świeże ślady na śniegu oraz nowo zbudowaną łaźnię”.

A tak wydarzenie to zostało opisane przez Riumina:

Zobaczyliśmy zatokę lub nadającą się do wejścia przystań, do której tegoż dnia wieczorem szczęśliwie weszliśmy i po wejściu, tego samego wieczoru, został wysłany przez tego Bejnoska (tj. przez Beniowskiego — przyp. E.K.) wspomniany wyżej chłop Kuzniecow (który był jego adiutantem) z rozkazem i z porządną załogą na brzeg w łodzi, dla obejrzenia tej wyspy i mieszkających na niej ludzi, który po powrocie raportował, że niczego znaleźć i zobaczyć nie mogli, zaś przyprowadzili z sobą tylko jednego pieska kurylskiego pochodzenia, z czego wywnioskowaliśmy, że wyspa ta jest siedemnastą wyspą kurylską, nazywaną po kurylsku Ikoza”.

Jak widzimy, Riumin potwierdza zarówno wysłanie Kuzniecowa na zwiady, jak i przywiezienie z wyspy na statek pieska. Nie wspomina

o chałupie, ale jest zrozumiałe, że jeżeli był piesek, to musiały być na wyspie i ludzkie siedziby. Trudno jest natomiast zrozumieć — i zwracał na to uwagę również Orłowski — dlaczego piesek kurylski miał być oznaką właśnie siedemnastej wyspy kurylskiej. Psy to nie góry i można je wozić z wyspy na wyspę, a poza tym w XVIII wieku Kurylami nazywano nie tylko dzisiejsze Wyspy Kurylskie, ale i południową część Kamczatki. Był to zatem po prostu pies z Kamczatki, wywieziony na Wyspę Beringa przez łowców zwierząt futerkowych. Nie wspomina natomiast Riumin o liście znalezionym w chałupie, a wiedzmy, że

według Beniowskiego — miał on pochodzić od innego uciekiniera z kamczackiego zesłania — Ochotyna. Orłowski sądzi, że postać Ochoty- na została przez niego dla jakichś celów zmyślona, ale znów zadziwia ilość szczegółów, jaką podaje pan Maurycy na potwierdzenie tego, co pisze. Pisze zaś, że Ochotyn:

był rodem z Saksonii i służył za panowania Cesarzowej Elżbiety w stopniu kapitana w Pułku Smoleńskim, który opuścił zostając adiutantem Generała Apraksina. Gdy ten Generał został aresz­towany, on również został wtrącony do więzienia, razem z p. Baronem Kluszewskim, który wciąż jest na zesłaniu w Jakucku pod nazwiskiem Fiszkin. P. Ochotyn nie był zwolniony z więzienia aż do czasu jego zesłania na Syberię

Jakby tego wydało się Beniowskiemu za mało, bo uzupełnił te informacje uwagą, że:

Rodzina p. Ochoty na jest znana w Saksonii pod nazwiskiem Leuchtenfeld i na potwierdzenie tego powołał się on na Barona Lafferta, pruskiego oficera, który został zesłany do Kołymy i wrócił do Europy w 1760 r. w wyniku nacisków i upominań ze strony Jego Wysokości Króla Prus”.

Otóż hrabia S.F. Apraksin był generałem-marszałkiem polnym, dowodzącym armią rosyjską w początkowym okresie Wojny Siedmiolet­niej. W sierpniu 1755 roku Apraksin zwyciężył wojska pruskie w bitwie pod Gross Jagersdorf, ale już kilka dni później bez żadnej potrzeby wydał wojskom rosyjskim rozkaz odwrotu. Przyczyny tej decyzji nigdy nie zostały jednoznacznie określone. Apraksin został aresztowany i zmarł nagle pod koniec śledztwa, gdy miano mu zakomunikować, że został uniewinniony. Źródła rosyjskie nie wspominają o Ochotynie ani o Klu- szewskim, ale w Polskim słowniku biograficznym przy biogramie podpułkownika wojsk polskich, charge d’affaires w Petersburgu — Ig­nacego Kluszewskiego — jest mowa i o „zbiegłym w czasie Wojny Siedmioletniej z rosyjskiej armii” Kluszewskim vel Kluczewskim vel Polenzie, który w 1758 roku znalazł azyl w Gdańsku i o którego wydanie zabiegały władze carskie. Znalazł się zatem Kluszewski czy Fiszkin, czy więc nie było możliwe istnienie Ochotyna, w czasie gdy w armii carskiej było tak wielu oficerów „rodem z Saksonii”?

Leon Orłowski porównał ze sobą informację o Ochotynie z dziennika Beniowskiego i z jego memoriału do gubernatora wyspy Ile de France I 1772 roku, w którym Ochotyn został nazwany „polskim oficerem”, i zarzuca mu z tego powodu kolejne kłamstwo. Nie byłbym tak surowy. Wojna Siedmioletnia miała miejsce w czasie, gdy Saksonię i Polskę łączyła unia personalna i jest oczywiste, że poza Augustem III Sasem bywali w Polsce i sascy oficerowie. Pewną wskazówką świadczącą

o związkach Ochotyna z Polską może być wspomniany już wcześniej dziennik Sołowiowa. Otóż wiemy z prac historyków rosyjskich, że Sołowiow był niepiśmienny, zatem nie on był autorem swego raportu. Napisał go, czyli, jak się wówczas mówiło, „przyłożył rękę” do niego człowiek o nazwisku Ochotyński. Miało to miejsce w 1764 roku, czyli wówczas gdy zgodnie z dziennikiem Beniowskiego miał on brać udział w ekspedycji na Aleuty. A więc czy możemy przyznać rację Orłows­kiemu, że Ochotyn został przez pana Maurycego zmyślony?

Sobota, 21 maja u Wyspy Beringa, w Zatoce Św. Maurycego, nazwane] tak przez moich towarzyszy. Piękna pogoda i tak ciepło, że

śnieg topniał. Tego dnia zniesiono na brzeg mąkę i zaczęliśmy piec chleb w pięciu piecach, które zbudowaliśmy. Moi towarzysze zbudo­wali dla mnie przestronną chałupę. Tego dnia wy slotem dwudziestu dwóch ludzi dla przeniesienia na statek solonych ryb i tłuszczu wielorybiego. Sześciu ludzi zostało wysłanych dla narąbania drze­wa, zaś cieśla Nikita naprawiał główną reję. Wieczorem wysłano na statek dwadzieścia cztery baryłki słodkiej wody, cztery sągi drzewa i- część solonych ryb z miarą czosnku i pewną ilością korzeni”.

Sprawa budowy chałupy i przygotowania drewna na opał opisana przez Beniowskiego również stała się przedmiotem sporów. Późniejsze badania przyrodnicze (m.in. B. Dybowskiego) i oceanograficzne potwier­dziły w pełni, że nie ma w tym jego fragmencie niczego dającego się bez zastrzeżeń zakwestionować. Chociaż bowiem na Wyspie Beringa nie rosną duże drzewa nadające się do zbudowania chałupy, jednakże prądy morskie przynoszą na wybrzeża duże ilości pni drzewnych, z których tubylcy, mieszkańcy różnych wysp Morza Beringa, budowali swoje mieszkania. Jeżeli natomiast chodzi o piece do pieczenia chleba i susze­nia go na suchary, to Riumin potwierdza, że zostały one zbudowane, ale umiejscawia to wydarzenie nie na Wyspie Beringa, lecz na jednej z Wysp Kurylskich. Nie było niczego nieprawdopodobnego również w infor­macji Beniowskiego o znalezieniu na wyspie czosnku i korzeni. Wacław Sieroszewski widzi w tym nawet jeden z dowodów pobytu Beniowskiego na Wyspie Beringa. Dopiero później, w wiele lat po podróży „Św. Piotra i Pawła” potwierdzono obfitość na niej lilii, zwanych po kamczacku „sarana” (jedno z jezior na wyspie nosi nawet dziś nazwę Sarana; jest również rzeka Sarana), mających jadalne korzenie, uzbierane przez załogę statku wraz z dzikim czosnkiem. O tym, że rósł on na Wyspie Beringa, wiemy od wspomnianego już współtowarzysza drugiej eks­pedycji Beringa, Steilera.

Tego samego dnia miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie opisane szczegółowo w dzienniku:

Po moim przybyciu znalazłem moich ludzi w największym zamie­szaniu. P. Stiepanow poinformował mnie, że odkrył spisek z pomocą Aleksego Andreanowa. Podczas badania usłyszałem, że p. Izmajłow ze swoim przyjacielem Ziablikowem i piętnastoma innymi złożyli przysięgę, że skorzystają z pierwszej okazji, gdy większość ludzi będzie na brzegu, ja zaś na pokładzie, aby zawładnąć moją osobą i wrócić potem na Kamczatkę. W przypadku zaś, gdyby nie mogli wykonać tego zamierzenia, że zamordują mnie, podpalą statek i opuszczą wyspę szalupą. Zeznanie Andreanowa zostało potwier­dzone przez Popowa i Rabatowa. Niezwłocznie zatem uzbroiłem tych

ludzi, na których mogłem najbardziej polegać, po czym przed- stawilem sprawę całemu towarzystwu, przed którym ujawniłem autorów spisku. Zostali oni natychmiast zakuci w kajdany i odesłani na brzeg, w celu osądzenia przez radę, którą wyznaczyłem i której przewodniczącym mianowany został Chruszczów. Gdy skończyłem z tą sprawą, skierowałem moją uwagę na uprzejme przyjęcie osób, które przywiozły list p. Ochoty na”.

Spisek Izmąjłowa, mąjący na celu porwanie i zabicie Beniowskiego i odprowadzenie statku z powrotem do portu w Bolszeriecku, jest sprawą udowodnioną w toku procesu. Rozbieżności występują jedynie co do miejsca, w którym ten spisek został zawiązany (i miejsca gdzie wysadził Beniowski Izmąjłowa i małżeństwo Paranczinów). Wspomnia­łem już wcześniej na temat sprzeczności występujących w tym wzglę­dzie w twierdzeniach Izmąjłowa, Riumina i Stiepanowa. Te wząjemne niezgodności, o których Orłowski uznał za słuszne nie wspominać w ogóle, dotyczą nie tylko miejsca zaistnienia wydarzeń, lecz także czasu, w którym nastąpiły.

Ale oto mamy w dzienniku innego rodząju wiadomość, tym razem

o charakterze przyrodniczym, zapisaną w dniu 22 maja:

,JP. Meder (Meder był Szwedem, zesłanym na Kamczatkę lekarzem Admiralicji — przyp. E.K.) wrócił na statek i przyniósł ze sobą kilka orzechów i kilka kawałków drzewa kamforowego, które było obro­bione. Znalazł on jena brzegu”.

No nareszcie! — powiedzą krytycy Beniowskiego. Nareszcie przyła­pany na kłamstwie! Orzechy i drzewo kamforowe na Wyspie Beringa, pozbawionej jakichkolwiek drzew? A jednak nic z tego. Orzechami nazywano na Kamczatce owoce cedrownika, wyciągane z szyszek. A cedrownik (kiedrowyj stłannik) to taki nibykrzew, nibydrzewko pełznące po ziemi, ale odporne na mrozy i owocujące nawet w klimacie Wyspy Beringa. A południowe drzewo kamforowe? Jeden z osiemnasto­wiecznych znawców Wysp Aleuckich, rosyjski kupiec Szelechow, pisze

0 Wyspie Beringa: „Morze wyrzuca niekiedy na tę wyspę prawdziwe drzewo kamforowe i jeszcze inne drzewo, które ma biały kolor, miękkie

1 aromatyczne”. Aż wierzyć się nie chce, że rosnące na Tąjwanie, na wyspach Riukiu czy w Japonii drzewo przebywa takie odległości

podróżując z prądem, nazywanym w zależności od rejonu Pacyfiku: Tajwańskim, Kuro-siwo, Północnopacyficznym lub Alaskańskim, i tra­fia aż na Wyspę Beringa.

24 maja „Św. Piotr i Paweł” opuszcza Wyspę Beringa. O okolicznoś­ciach, jakie temu towarzyszyły, dowiadujemy się z dziennika:

O drugiej po południu mój adiutant przedstawił mi trzech delega­tów towarzystwa, którzy poinformowali mnie, że podjęta została rezolucja całej społeczności: zdecydowali się oni szukać przejścia na północ od Kamczatki, ponieważ letnia pora zapewniała sukces tego przedsięwzięcia i nawet jeżeli napotkamy na nieprzezwyciężone przeszkody, będziemy zawsze w stanie dotrzeć do kontynentu Ame­ryki. Przystałem na takie dictum, ponieważ dowiedziałem się od moich wiernych przyjaciół, że towarzystwo było zdecydowane reali­zować swój plan niezależnie od mojej woli i nie chciałem otwarcie przeciwstawiać się ich decyzji, ponieważ większa część towarzystwa, po zastanowieniu się nad tym, co zaszło na Kamczatce, mogła tego żałować i być gotową zdradzić mnie, jako że bliskość Kamczatki ułatwiłaby ich działanie”.

I znowu wdepnęliśmy w temat, który tak skwapliwie jest podnoszony przez niechętnych Beniowskiemu autorów. Temat motywacji, jaka popchnęła Beniowskiego i jego współtowarzyszy do żeglugi na północ, ku Cieśninie Beringa. Autor dziennika zapewnia nas, że nie on był pomysłodawcą i że wprost przeciwnie, starał się załogę „Sw. Piotra i Pawła” nakłonić do jej zaniechania:

Zapewniłem ich, że nie sądzę, aby było możliwe opłynięcie Przyląd­ka Czukockiego i że wówczas, gdy ustanie wschodni monsun, może okazać się, że nie będziemy w stanie dotrzeć do wybrzeży Ameryki. Ponieważ jednakże byłem zdecydowany podporządkować moje prywatne opinie życzeniu towarzystwa, wyszedłem naprzeciw ich oczekiwaniom...”

Jednakże dla Leona Orłowskiego ta decyzja jest „świadectwem wkroczenia na drogę fantazji i blagi” i wskazuje „na oczywiste za­plątanie się autora w usprawiedliwianiu tak nieoczekiwanej decyzji, kiedy zadaniem jego było dostać się możliwie najprędzej do Europy”. Nie zajmuję się w mojej książce niczym innym poza sprawdzaniem faktów i dlatego nie zastanawiam się nad psychologicznymi motywami, jakie mogły spowodować, że ci ciemni, jak ich określa Orłowski, współ­towarzysze Beniowskiego zapragnęli zabawić się w odkrywców geo­graficznych, poprzedników Cooka w Cieśninie Beringa. Sądzę jednakże, że odpowiedź na to pytanie daje sam Orłowski pisząc ponownie w innym miejscu swej książki, że „byli to ludzie ciemni, niepiśmienni, pełni zabobonów, którzy w zupełnie obcej im Europie Zachodniej czuliby się bardziej nieszczęśliwi niż w Bolszeriecku. Perspektywa wylądowania we Francji nie mogła być dla nich pociągająca”. Lapidarnie ujął te ich obawy Mieczysław Lepecki we wznowionej niedawno książce Maurycy

Augu* Ar HI nacyjnym dialogu * Beniowskim: .Ruscy

ludzie mówili uciekinierzy -- przywykli do krajów zimnych, w gorą­cych BBj Indug dragi <ło Europy naokoło Sybiru

ZoOynyJidniK» ne cfcwilę uciekinierów z Kamczatki I przypom- nijmy w talagraffcrnyrr Artde historię podróży morskich na Mo Beringa,plmały wóepce przed pojawieniem się na nim „Sw. Piotra i Pawła" Luta jest krótka, a zatem nie zajmie to nam zbyt wielfrgiasu W 1728 rok« Vttus Bering dotarł do cieśniny, nazwanej później jego imieniem, I udowodnił za dwa kontynenty Azja ł Ameryka me aą ze tobą połączona. W drodze na północ Bering odkrył Wyspę o w. Wawrzyn - ca. jednakże nia lądował aa niej. ukazując ją na swojej mapie jako małą, wlapoioi m wyaepkt, położona m pałudme od przylądka, zwanego przez Roąjan Czukockt Noa. W 1741 roku, po długotrwałych szczegółowych przygotowaniach. Bering popłynął w następną podróż, tym rasem na wschód, odkrywając Alaskę i Aleuty. Bering zmarł w drodze powrotnej na wytpie noszącej ***** jogo imię. ale ci ludzie z załogi jego statku, którym wlałr nę przeżyć, przywieźli na Kamczatkę duże ilości skór kałanów (zwanych taksa bobrami morskimi), niezwykle wysoko cenio­nych w Chinach, poznaj ni również w Europie. Wyspa Beringa okazała się pierwszą perlą w bezcennym ..Naszyjniku Katarzyny”, jak nazwano wkrótce odkrywany stopniowo, szczebel po szczeblu, archipelag Aleu- tow Pdraki tyto zaledwie kilkunastu lat. aby jak grzyby po deszczu wyroiły dziesiątki spółek łowieckich, zaś myśliwi polujący na kałany, procnyszlennikami, posuwali się z wyspy na wyspę, owi łowcy kałanów odkryli półwysep wysiana z rozkazu carowej Katarzyny II jeszcze z Kamczatki w latach sześćdziesiątych XVIII wieku: na północ, i drugiej kapitana Krenicyna Lewsszowa na wschód. Wysłana w kierunku Cieśniny „odkryła” na Morzu Beringa szereg nie przez mego imionami świętych: Agatona, SiiBuela, Andrzeja i innych. Beniowski spotkał Sindta tan bgd er lffl roku kapitanem portu, posiadał jego HNRr, mewątpitww spotykał af z innymi uczestnikami jego rejsu. BlUak panatwowy. i którego zgodnie z aktami sprawy zdemontował on nawigacyjne i inny sprzęt, był tym samym 9k|p Jm. Katarzyna”, którym dowodził Sindt. Jest zatem wysoce BHpplMMi Ot caąać uciekinierów chciała dotrzeć tylko do jednej i tyeb północnych wysp. aby tam osiąść i pędzić prymitywne, ale Mmbndnt tycie, a dala od (unitów, sądów i carskiej administracji

kilka dni po opusmemu Wyspy Beringa Beniowski mimochodem laptay.n nO|odiaia<taa|tą p. Panów poinformował mnie, że kilku naazycfe towarzyszy H idicydowanycti na opuszczenie nas w pierw­

szym miejscu, gdzie mogliśmy stanąć na kotwicy". Te groźby i obawy powtarzają się później w innych miejscach dziennika, a czym to mogło grozić planom Beniowskiego, stanie się jasne, jeżeli będziemy pamiętali* że „Sw. Piotr i Paweł” wyruszył w swój pierwszy rejs na Wyspy Aleuckie w 1764 roku z załogą Uczącą sześćdziesiąt osiem osób! Był to zatem, jak na «m e czasy. statek bardzo duży i pozbawienie go nawet kilku osób obsługi •a kai h sztormó w, przecieków, nieprzerwanego ręcznego pompo­wania, groziło zatonięciem, utkwieniem w pół drogi lub koniecznością powrotu na Kamczatkę. I jeszcze jeden argument. Zarówno z Pamięt- ikl śledztwa .viomy, ze na „Sw. Piotrze i Pawle” zostały wywiezione różne towary, m.in. sześć tysięcy kilogramów' wyrobów z żelaza i pięćset kilogramów tytoniu. Towary te były bardzo cenione na wyspach Morza Beringa i tylko tam mogły byc tak korzystnie zamienio­ne na futra. Tubylcy potrafili dawać za każdy nóż i za ważący kilka dekagramów pęk liści tytoniu skórę bobra morskiego lub czarnego lisa. Nie trzeba być matematykiem, aby zorientować się, ze przy cenie stu srebrnych piastrów, jaką osiągała taka skóra w Chinach, warto było skierować się na północ, nawet jeśli w ostatecznym rachunku zamierzało się popłynąć do Kantonu czy do Manili.

A teraz wróćmy do żeglugi Beniowskiego. Przez dwa dni „Sw. Piotr i Paweł” płynął wśród pojawiających się brył lodowych, często po­krytych krzakami i pniami drzew. W innym miejscu dziennika dowiadu* jemy się, że z tego lodu załoga pozyskiwała słodką wodę do picia, a więc pochodziły one bądź z wielkich rzek Alaski: Jukonu i Kuskokwimu, bądź też z Anadyru. Lód ten był przez prądy niesiony na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Kamczatki i o tej porze, tj. w końcu mąja, powinien był go na swej drodze napotkać Beniowski.

Przytoczę jeszcze jeden przykład ważności „ewidencji wewnętrznej" dla śledzenia trasy żeglugi „Św. Piotra i Pawła”:

Sobota, 28 maja, jasna pogoda bez śniegu, lecz nieznośnie zimno. Silny nieregularny wiatr z wielką falą z NNE. Spuściliśmy uszkodzo­ne reje i zastąpiliśmy je innymi. O trzeciej godzinie dostrzegliśmy łódź od północy tu odległości trzech mü*. Wieczorem rzuciliśmy sondę i nie dostaliśmy dna. W nocy pogoda była niezwykle jasna i zimna. Wiatr wzmógł się t statek płynął z dobrą szybkością. O świcie ujrzeliśmy ląd; o jedenastej wydałem polecenie zrobienia szkicu jego wyglądu i chociaż zakłopotany niezgodnością rosyjskich map, przy­jąłem go za przylądek Apachazana ipatrz arkusz 7 rys. nr 1). Szerokość 59 stopni, 0 minul; długość 13 stopni, 20 minut; wiatr WSW, kurs ENE".

Ileż w tych kilku wierszach cennych informacji dla badacza, i jak spójna wewnętrznie jest informacja pana Maurycego. Od tego miejsca autor zaczyna narzekać na zimno, ale pociesza się piękną pogodą. Większość żeglarzy kierowała swe statki ku Cieśninie Beringa w sierp­niu i wrześniu, gdy oczyszczała się ona od lodów, ale przypłacała ten luksus żeglugą wśród ciągłych mgieł. Beniowski płynął na północ przy pięknej pogodzie, bc'mróz nie pozwalał na tworzenie się mgły. Potwier­dza się w tekście jego twierdzenie, że korzystał z mapy Sindta, gdyż na tej mapie obecny Przylądek Olutorski, do którego zbliżył się „Św. Piotr i Paweł”, nazwany został Apachazańskim Nosem. Sindt nazywa Apa- chazą jedną z rzek znanych również pod nazwami Pachacza, Opuka i Olutora. Łódź spotkana w Zatoce Olutorskiej musiała należeć do Koriaków, do plemion nazywanych przez Rosjan Olutorcami. Morze Beringa jest jak wiadomo morzem bardzo płytkim, ale właśnie tu, w Zatoce Olutorskiej, głębokości wody są znaczne, gdyż znajduje się tu głęboka Kotlina Komandorska. Nic więc dziwnego, że stusążniową sondą nie był w stanie Beniowski dosięgnąć dna. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że w XVIII wieku żeglarze, również rosyjscy, uznawali za początek doby nie dwunastą godzinę w nocy, lecz dwunastą godzinę w południe. W południe też dokonywane były zwykle pomiary szeroko­ści geograficznej, gdy niebo nie było zasnute chmurami i możliwe było ustalenie wysokości słońca nad horyzontem. Stąd konieczna jest pewna ostrożność przy określaniu czasu, w którym został dokonany pomiar współrzędnych „Św. Piotra i Pawła”.

I wreszcie ostatnia sprawa warta odnotowania przy omawianiu tego małego fragmentu dziennika. Sprawa owej fatalnej niezgodności rosyj­skich map, która legła u podstaw późniejszych uporczywych twierdzeń, że Beniowski nie był na północy. Przedstawmy te zarzuty słowami rzecznika wszystkich krytyków Beniowskiego — Leona Orłowskiego. Orłowski pisze:

Gdybyśmy na mapie oznaczyli poszczególne etapy jego podróży według pozycji geograficznych każdego dnia, to okazałoby się, iż linia, która by powstała w ten sposób, prowadziłaby od przylądka Łopatka na Kamczatce, przez Wyspę Beringa, do północno-zachod­niego zakątka Zatoki Anadyrskiej, stamtąd zaś zawracałaby ostro na południowy wschód, osiągając najwyżej długość 170°. Cieśnina zaś Beringa i wybrzeża Alaski leżą co nąjmniej 10 stopni na wschód. (...) Według własnych danych nie mógł więc Beniowski osiągnąć brzegów amerykańskich ’ ’.

Jest to święta prawda, a mimo to Orłowski nie ma tu raęji. W XVIII wieku długości geograficznych nie obliczano jednolicie jak dziś, gdyż

w owym czasie południk biegnący przez Greenwich nie był jeszcze uznany za południk zerowy i wymieniona .przez Orłowskiego długość 170° niczego nie powiedziałaby ani Beringowi, ani Beniowskiemu. Rosyjskie ekspedycje państwowe, takie jak Beringa, Sindta, Spanberga czy Krenicyna, obliczały swoje podróże od Ochocka lub Bolszenecka, skąd wyruszały. Statki zaś kupieckie wypływały w swe rejsy na Wyspy Aleuckie przeważnie z Niżniekamczacka, który leży o siedem stopni dalej na wschód niż Bolszerieck. Niżniekamczack był także portem macierzystym „Św. Piotra i Pawła”. Dziennik Beniowskiego daje nam konkretną odpowiedź na to, co się dalej wydarzyło. Jeszcze podąjąc współrzędne przylądka Apachazana, Beniowski robi to względnie do­kładnie, a w każdym razie dużo dokładniej, aniżeli trzy lata wcześniej zrobił to Sindt. Ale już po upływie trzech dni, po osiągnięciu wysokości Przylądka Czukockiego, wszystkie jego pomiary zawierają jednakowy błąd długości — błąd wynoszący w każdym przypadku około siedmiu stopni długości! A więc Beniowski po prostu korzystał z dwóch różnych map i w trakcie prowadzenia dziennika przeszedł niepostrzeżenie, w dniu 1 czerwca, z podawania długości liczonych od południka bolszerieckiego na liczenie ich od południka niżniekamczackiego. Nie­stety, zapomniał widocznie powiadomić o tym czytelników.

W dniu 2 czerwca „Św. Piotr i Paweł” mija z lewej strony Przylądek Czukocki, z prawej zaś — zachodni cypel Wyspy Św. Wawrzyńca. Lody dokuczają statkowi coraz bardziej. Następnego dnia Beniowski dokonu­je pomiaru głębokości i sonda wykazuje dno na głębokości siedem­dziesięciu dwóch sążni, gruby piasek i muszle. Zapamiętajmy tę głębo­kość, bo teraz przejdziemy do najbardziej kontrowersyjnego fragmentu dziennika:

Sobota, 4 czerwca. Zdecydowałem się na żeglugę moim kursem, dopóki nie określę odległości między dwoma przylądkami, które

jak twierdzą Rosjanie — są położone bardzo blisko siebie. Płynąłem na północny zachód wzdłuż brzegu i około czwartej po południu zaobserwowałem, że północna część ziemi przylądka Ameryki (to nie jest błąd, tak jest w angielskim oryginale „the land of the cape of America” — przyp. E.K.) skręciła na wschód i oddaliła się. O piątej zobaczyłem ziemię na WSW, którą wkrótce uznaliśmy za wyspy. Kry lodowe, które prąd znosił na nas, zmusiły nas do przysunięcia się tak blisko, że widzieliśmy je w nocy i o świcie określiliśmy ich liczbę na trzy. Dla uniknięcia kierunku dryfowania lodów zrobiłem to, co było najlepszym w moim położeniu, podniosłem żagle, i o dziesiątej rano odkryliśmy ziemię i dwie łodzie płynące w naszym kierunku. Sondowanie wykazało głębokość trzydziestu czterech sążni. O jedenastej stanęliśmy na kotwicy w odległości

trzech mil w dwudziestu dwóch sążniach, i sporządziłem rysunek ziemi, która pokazana jest na arkuszu IX. Szerokość przybycia 65 stopni, 20 minut, długość przybycia 25 stopni, 30 minut. Wiatr południowo-zachodni, prąd z północnego zachodu, kurs NNW”.

Większość interpretatorów Pamiętników Beniowskiego przyjmuje to jego oświadczenie o określaniu odległości „między dwoma przyląd­kami” jako twierdzenie, że „Św. Piotr i Paweł” dotarł w tym czasie do Cieśniny Beringa i że „przylądkiem Ameryki” miał być Przylądek Księcia Walii na półwyspie Seward, vis-à-vis Przylądka Dieżniewa. Nic bardziej błędnego. Już Nicholson doszedł bowiem do słusznego wniosku, że Beniowski uznał w tym miejscu zachodni przylądek Wyspy Św. Wawrzyńca za przylądek kontynentu Ameryki i w rzeczywistości przepłynął między tą wyspą a Przylądkiem Czukockim na kontynencie azjatyckim. Spójrzmy zresztą na szerokość przybycia w dniu 4 czerwca: 65°20'. O cały stopień niżej od Przylądka Księcia Walii, Przylądka Dieżniewa i wysp Diomida między nimi. Co najważniejsze, Beniowski sporządził rysunek ziemi, w pobliżu której zakotwiczył. Można na nim bez trudu rozpoznać charakterystyczną Zatokę Meczigmeńską na wy­brzeżu Asgi. Leży ona na szerokości 65° 15', a więc pomylił się Beniowski przy określaniu jej położenia zaledwie o pięć minut, co jest wynikiem doskonałym, zważywszy jakimi posługiwał się przyrządami. W zakresie długości geograficznej błąd ten wyniósł tylko pół stopnia, oczywiście jeżeli będziemy ją liczyli od południka niżniekamczackiego. Mapę ukazującą trasę żeglugi Beniowskiego na tym obszarze znajdzie czytel­nik obok, teraz natomiast zinterprètujmy resztę przytoczonego opisu. Wyspy, do których musiał przysunąć się statek, znajdowały się oczywiś­cie u wybrzeży A^ji, a były to wyspy: Arakamczeczen, Ittyrgan i Nunean- gan. Na Morzu Beringa w nocy jest widno jak w dzień, nic więc dziwnego, że widziano je w nocy. Sondowanie wykazało znowu znaczną głębokość i trzydzieści sześć sążni, podczas gdy Bering odkrył między Wyspą Św. Wawrzyńca i Przylądkiem Czukockim znacznie mniejsze głębokości: od jedenastu do osiemnastu sążni.

I okazuje się, że Beniowski i tym razem nie kłamał. W1826 r. rosyjski badacz F.P. Litke wdrapał się na Górę Postielsa na wyspie Ittyrgan i dostrzegł z jej wierzchołka „linię, biegnącą prawie równolegle do wygięć brzegu, w odległości od niego około 4 mil i oddzielającą dwie różne barwy wody. Między nią a brzegiem kolor wody był ciemnoniebie­ski, z drugiej zaś strony — żółtawy”. Litke wyciągnął stąd słuszny wniosek, że linia ta „przypuszczalnie służyła granicą między dużymi i małymi głębokościami”. Dziś wiemy, że ten wąski pas ciemnoniebies­kiej wody — to głęboka kotlina, nazwana imieniem statku Litkego Cieśniną Sieniawina, odgrodzona od reszty morza wzniesionym

pasmem „nie dochodzącym do powierzchni morza więcej niż na 8 lub 10 sążni”. I oto okazuje się, że Cieśninę Sieniawina odkrył Litke, ale pierwszym żeglarzem, który mierzył jej głębokość, był rzekomy blagier Maurycy Beniowski.

Następnego dnia nasz kronikarz zanotował:

Niedziela, 5 czerwca, na kotwicy otoczeni przez lody, wiatr nieregu­larny, wzrastający w silę, morze burzliwe. O godzinie trzeciej po południu lodzie dotarły do nas i okazało się, że byli to Czukcze. Zaprosiłem ich na pokład za pośrednictwem Koriaka, który był z nami. Weszli bez strachu. Poprzez nich dowiedziałem się w sposób pewny, że nie byliśmy odlegli od Czukockiego Nosa więcej niż czternaście mil, że wysp, które widzieliśmy, jest łącznie cztery, że położona najdalej na południe jest największą i że przylądkiem, który minęliśmy wieczorem, był przylądek Wielkiej Alaksyny, pod której nazwą Czukczowie znają Amerykę. O czwartej, znalazłszy się w niebezpieczeństwie z powodu lodów i będąc poinformowanym, że niemożliwością jest przedostać się dalej, zdecydowałem się powrócić na wybrzeże Ameryki, czemu sprzyjał kierunek wiatru...”

Zacznijmy od końca. Tego dnia raport w dzienniku wykazuje, że statek popłynął dalej kursem SSE, a więc Beniowski zawrócił i skiero­wał „Św. Piotra i Pawła” z powrotem ku Wyspie Św. Wawrzyńca, uznanej przez niego za kontynent amerykański. Wiedział o tym już Nicholson, gdyż napisał, że była to Wyspa Clerke’a (tak została nazwana przez Anglików środkowa i wschodnia część Wyspy Św. Wawrzyńca) i że Beniowski nie dotarł do Ameryki na tej szerokości. Tymczasem polscy autorzy, a przydarzyło się to nawet tak obiektywnemu badaczowi jak Andrzej Sieroszewski, wyciągają z tej jego wypowiedzi wniosek, że Nicholson „przyznał, że nasz bohater pomylił się, twierdząc, iż osiągnął brzegi Ameryki”. Jest to nieprawda. Nicholson był przekonany, iż je osiągnął, ale osiem dni później.

Koriak na pokładzie „Św. Piotra i Pawła” jest postacią wymienianą w aktach sprawy. Nazywał się Briechow i wrócił później na Kamczatkę. Koriacy byli sąsiadami Czukczów, potrafili więc z nimi się porozumie­wać. Na uwidocznionej na rysunku Beniowskiego mierzei, zasłaniąjącej wejście do Zatoki Meczigmeńskięj, znajdowała się wioska Meczigm, skąd pochodzili przybysze na statku. I jeszcze parę słów, ilustrujących niedokładność polskiego tłumaczenia, na którym opierąją się krytycy Beniowskiego: Koriak jest w nim nazwany „mieszkańcem Korei", wyspy, które w dzienniku widziane były w nocy, tj. znajdowały się na południu od miejsca postoju, w polskim tłumaczeniu znalazły się na północy, a więc zamieniły się w wyspy Diomida.

Rozdział III

NA WYSPIE ALADAR

W pierwszym rozdziale wspomniałem o zarzucie Leona Orłowskiego sprowadzającym się do tego, że przy opracowywaniu swego dziennika żeglugi mógł Beniowski jakoby korzystać z materiałów rosyjskiego żeglarza Piotra Krenicyna i w ten sposób „zmyślić” wydarzenia składa* jące się na jego pobyt na północy. Podobną opinię wyraża Janusz Roszko, modyfikując zarzut w ten sposób, że nie były to materiały samego Krenicyna, lecz płynącego z nim razem Maksyma Czurina — później uczestnika ucieczki i żeglugi „Św. Piotra i Pawła”. Naprawdę nie można tych argumentów nie nazwać karkołomnymi, zważywszy, że trasa podróży Krenicyna wzdłuż Wysp Aleuckich, ku półwyspowi Alaska, jest dokładnie znana już od 1780 roku. Wiadomo z całą pewnością, że jego statki nie były ani w Cieśninie Beringa, ani nawet na północnych wodach Morza Beringa.

Krenicyn był dowódcą „tajnej ekspedycji”, wysłanej przez Katarzy­nę II w celu sprawdzenia odkryć statku łowczego „Św. Julian”, którego dowódcą był Stefan Głotow. W latach 1757—1761 i 1762—1767 miał on odkryć nąjdalej na wschód położone wyspy archipelagu Aleutów, nazwane ze względu na obfitość na nich lisów — Wyspami Lisimi. Były to trzy duże wyspy: Umnak, Unalaska i Unimak (nazywana przez łowców Kadiakiem i oddzielona jedynie wąską półtoramilową cieśniną od

półwyspu Alaska) oraz szereg mniejszych. W wyniku odkryć Głotowa i innych żeglarzy pływąjących na statkach łowczych, należących do spółek kupieckich, władze rosyjskie dowiedziały się o bliskości tych wysp od lądu amerykańskiego.

W Pamiętnikach Beniowskiego nazwisko Krenicyna wymienione zostało kilkakrotnie. Już po przybyciu do Ochocka dowiedział się on od porucznika Sindta (w owym czasie kapitana portu w Ochocku), że:

w ubiegłym roku (tj. w roku 1769 — przyp. E.K.) kapitanowie Krenicyn i Lewaszew, którzy zostali wysłani przez cesarzową w po­dróż odkrywczą, uzbroili dwa statki, jeden „Św. Piotr i Paweł” (w źródłach rosyjskich „Św. Paweł” — przyp. E.K.) i drugi nazwany „Elżbieta”, na których udali się oni do zbadania wybrzeża Kalifornii, jednakże wrócili oni nie osiągnąwszy niczego, pod pretekstem, że ich załogi się zbuntowały, chociaż prawdziwa przyczyna braku ich sukcesu leżała w ich ignorancji i braku doświadczenia”.

Dodatkowych informacji na temat ekspedycji Krenicyna dostarcza Beniowski w rozdziale XXX Pamiętników zatytułowanym: „Krótka informacja o podróżach odbytych na wschód od Kamczatki”, gdzie czytamy:

,¿Szesnasta ekspedycja została odbyta przez kapitana Piotra Kreni­cyna, który opuścił Kamczatkę w roku 1768 i zamiast dążyć do rozprzestrzenienia swych odkryć aż do kontynentu (tj. do kontynen­tu amerykańskiego — przyp. E. K.), pozostawał on przez cale dwa lata na małej wyspie, skąd wysyłał swych uzbrojonych marynarzy, swoje łodzie i szalupy, na polowania i rybołówstwo oraz w celu prowadzenia handlu z tubylcami, tak że rząd nie otrzymał żadnych zysków poza opłaceniem kosztów ekspedycji. Kapitan Krenicyn również nie miał żadnych korzyści ze swojej podróży, ponieważ po powrocie został utopiony przez załogę w rzece Kamczatce w roku 1770. Tak więc p. Lewaszew był jedynym beneficjentem, jako że zgarnął wszystkie korzyści, nie zostając uznanym za winnego, gdyż jako podwładny p. Krenicyna nie on był odpowiedzialny za po­stępowanie swego dowódcy”.

Ani rosyjskie, ani radzieckie źródła nie zaprzeczają, że ekspedycja Krenicyna nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Oto co możemy przeczytać na ten temat w biogramie Krenicyna w Rosyjskim słoumiku biograficznym:

Wskutek źle i w pośpiechu budowanych statków, braku prowiantu i wrogiego stosunku tubylców, ekspedycja ta zakończyła się po

czterech latach (od 1765 r. do 1769 r.). Pierwsze statki ekspedycji wyruszyły z Ochocka jesienią 1766 r., trafiły w sztorm i zostały rozbite u wybrzeży Kamczatki w pobliżu Bolszeriecka bez widocznego rezultatu. W czasie ekspedycji Krenicyn utonął w Kamczatce 4VII1770 r., po czym statki ekspedycji wróciły do Ochocka pod dowództwem kapitana-porucznika Lewaszowa, który zebrał ludzi i wrócił do Petersburga. Z odkryć Krenicyna znany jest bardzo dogodny port na Unalasce, zwany Portem Św. Pawła”.

Beniowski pisze w dzienniku, że na Wyspie Beringa znalazł krzyż postawiony w 1768 roku przez Krenicyna, informujący o wypłynięciu przez niego stamtąd w morze „w celu odkrycia Kalifornii”. Taki był bowiem rzeczywisty cel wyekwipowanej dużym kosztem państwowej ekspedycji: dotarcie do wybrzeży amerykańskich, zbadanie ich, upew­nienie się, jak daleko na północ sięgają terytoria hiszpańskie, i zajęcie dla Rosji nie należących do Hiszpanów terenów obfitujących w łowiska cennych zwierząt futerkowych. Zamiast tego wszystkiego odkrył Kreni­cyn, jak się dowiadujemy z biogramu, dogodny port na wyspie znanej już Rosjanom od dobrych kilku lat.

Zanim zatem przejdziemy do dalszych wydarzeń opisanych w dzien­niku żeglugi Beniowskiego, wyjaśnijmy sobie jedną sprawę. Statki Krenicyna (były — o czym już wiemy — dwa) płynęły na wschód wzdłuż północnych brzegów Wysp Aleuckich i tak samo wróciły, nie prze­kraczając nigdzie szerokości geograficznej 55°N, Beniowski natomiast opisał i szkicował wygląd wybrzeży pod szerokością do 65°N. Obydwie trasy żeglugi dzieliło — mówiąc dostępnym językiem zrozumiałym nie tylko na wybrzeżu — całe Morze Beringa!

A oto jak opisuje Beniowski swój powrót do przylądka Wielkiej Alaksyny i przybicie do jej brzegów:

Około dziesiątej spostrzegliśmy coś czerniejącego na południu, co wskazywało na bliskość ostatnio wymienionych wysp. Kry dokucza­ły nam mniej, gdyż kierunek statku był zgodny z prądem. Około szóstej po południu opłynęliśmy przylądek Alaksyny i o jedenastej odkryliśmy wejście między rafami. Przylądek zasłaniał nas od dryfujących lodów i dawał możliwość manewrowania statkiem, zdecydowałem się zatem wszelkimi sposobami znaleźć miejsce do zakotwiczenia.

Poniedziałek, 6 czerwca. Przy zbliżaniu się do lądu odkryłem zatokę, w której zakotwiczyłem statek. Sondowanie wykazało od ośmiu do... sążni. Wykonałem szkic tej zatoki, do której wpadają dwa potoki. Arkusz ... ukazuje plan”.

W tym fragmencie Beniowski ponownie informuje nas, że nie dopłynął do serca Cieśniny Beringa, że na szerokości 65°20'N zawrócił na południe, ponownie minął wyspy Arakamczeczen, Ittyrgan i Nuneangan i z prądem, który płynie na południe i jest dziś nazwany Prądem Kamczackim, pożeglował do przylądka Wielkiej Alaksyny, którą była zachodnia część Wyspy Św. Wawrzyńca. Zanim wyjaśnimy sobie, co jeszcze wynika z „ewidencji wewnętrznej” dziennika, przypomnijmy, co było wiadomo o tej wyspie przed podróżą Beniowskiego.

Odkrył ją, jak wiadomo, Bering w drodze na północ w dniu św. Wawrzyńca. Bering widział ze stosunkowo dużej odległości tylko jej zachodnią część, ograniczoną przylądkiem Chibukak na północy i Przy­lądkiem Zachodnim od strony południowej. Mgła zasłaniała wówczas wschodnią część wyspy i członkowie ekspedycji Beringa uwidocznili na mapie jedynie ową niepozorną jej część zachodnią. Reprodukowany tu fragment mapy z Cieśniną Beringa, sporządzonej około 1743 roku przez następcę Beringa jako dowódcy ekspedycji — kapitana Spanberga, ukazuje Wyspę Św. Wawrzyńca jako małą wysepkę pod szerokością 64°. Ta największa na Morzu Beringa wyspa, licząca pięć tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni, jest na niej dwukrotnie mniejsza od wyspy Diomida, pod szerokością 66 . której obszar wynosi zaledwie dwadzieś­cia parę kilometrów kwadratowych!

Następnym żeglarzem w tych okolicach był wspomniany już znajomy pana Maurycego porucznik Sindt. Przypomnijmy, co o jego żegludze mówi znany rosyjski historyk nawigacji, cytowany wielokrotnie przez Orłowskiego, Berch:

Sindt miał bardzo niefortunną żeglugę. Przez cały czas wiały mocne i przeciwne wiatry, którym od połowy września towarzyszyły śnieg i grad i dlatego, nie mając widocznie odwagi przybliżyć się do wybrzeży, nie mógł on widzieć nizin Wyspy Św. Wawrzyńca. Wyspy Michała i Teodozjusza (widocznie jakieś góry Wyspy Św. Wawrzyń­ca przypis Bercha) widział on z odległości 20 mil, a inne jeszcze dalej",

Potem znalazł się tu Beniowski. Beniowskiemu zaś odwagi nie brakowało w żadnych okolicznościach. Podziwiał ją zresztą prokurator generalny w Petersburgu oskarżający pana Maurycego — książę Wiazie- mski, który w supertąjnym liście do majora Behma, rządzącego Kam­czatką po ucieczce Beniowskiego (opublikowanym przez Sgibniewa po upływie stu lat od jego napisania), ostrzegał go przed możliwością powrotu Beniowskiego na czele obcych statków, właśnie motywując to jego szaloną odwagą.

W siedem lat po Beniowskim Wyspę Św. Wawrzyńca widział Cook. Jeżeli Sindt uwidocznił na swojej mapie jedenaście wysp, to Cook

doliczył się czterech: małej Wyspy Św. Wawrzyńca (będącej w rzeczywi­stości jej zachodnią częścią odkrytą przez Beringa), dwóch Wysp Bez­imiennych (później przemianowanych przez wydawców dziennika Co­oka na Wyspy Clerke’a) oraz niewielkiej Wyspy Andersona na wscho­dzie (był to jeden z przylądków Wyspy Św. Wawrzyńca). Obecność statków Cooka w pobliżu wschodnich krańców Syberii — a pamiętąjmy, że jeszcze przed ucieczką Beniowskiego sądzono w Rosji, że droga do nich z południa jest tak niebezpieczna, że nikt nie odważy się na taką podróż — bardzo zaniepokoiła Katarzynę II. Gdy wyjaśniło się, że nie był to Beniowski i z przekazanych przez Cooka władzom rosyjskim map okazało się, jak nowoczesnym dysponował on sprzętem pomiarowym, Katarzyna II zdecydowała się zaprosić, za pośrednictwem rosyjskiego posła w Anglii — hrabiego Woroncowa — kilku uczestników trzeciej ekspedycji Cooka do pokierowania ekspedycją mąjącą na celu dokona­nie pomiarów na obszarach rosyjskich posiadłości na wschodzie i sporzą­dzenia poprawnych map tych rejonów. Wybór padł na kapitana Kinga, kontynuatora dziennika Cooka, a gdy ten odmówił — na Trevenena i Billingsa. Ostatecznie dowódcą ekspedycji został kapitan Joseph Bil- lings, on też, jako drugi po Beniowskim Europejczyk, postawił stopę na Wyspie Św. Wawrzyńca, a stało się to w 1791 roku. Billings i jego zastępca

porucznik Gawryła Saryczew, sporządzili mapę Morza Beringa, na której po raz pierwszy jest to jedna wyspa o kształcie względnie zbliżonym do rzeczywistości. I wreszcie w 1816 roku zwiedził Wyspę Św. Wawrzyńca Otto Kotzebue, dowódca statku „Riurik”, odkrywca zatoki w Morzu Czukockim, noszącej dziś jego imię. Kotzebue sporządził najdokładniejszą z dotychczasowych mapę Morza Beringa i przedstawił na niej bardzo szczegółowo Wyspę Św. Wawrzyńca. Co zasługuje na niej głównie na uwagę, to pokazane niemal wszystkie jej przylądki i góry.

Gdy w 1781 roku Beniowski przekazał Beniaminowi Franklinowi swoje pamiętniki wraz z „dziennikiem podróży z Kamczatki do Makau”, statki Cooka dopiero co wróciły z ekspedycji, ale gdy Nicholson pub­likował je w 1790 roku, rezultaty tej ekspedycji były już znane. Konklu­zja Nicholsona w sprawie żeglugi Beniowskiego była następująca:

(...) dotarł on do Wysp Clerke’a 3 czerwca i dopłynął do lądu na północ od Czukockiego Nosa, gdzie stanął na kotwicy, ponownie wrócił do Wysp Clerke’a, stamtąd pożeglował na wschód, dotarł do Kontynentu Amerykańskiego i płynął wzdłuż wybrzeży między Point Shallow Water i Shoal Ness, które pozostały nie zbadane przez Cooka, po czym skierował się na południe i zakotwiczył statek przy Unimaku na szerokości 54°”.

Nicholson był zatem pierwszym autorem, który doszedł do wniosku, że „Alaksyna” Beniowskiego była w rzeczywistości częścią Wyspy Św.

Wawrzyńca, nazwanej przez ekspedycję Cooka Wyspą Clerke’a. Nie popełnił on błędu, któremu uległo szereg późniejszych badaczy, za- kładąjących, że przylądek Czukocki Nos w pamiętnikach — to obecny Przylądek Dieżniewa, przylądek Wielkiej Alaksyny — to Przylądek Księcia Walii, zaś wspomniane przez niego wyspy — to wyspy Diomida między nimi. Jeśli zatem przyjąć rozumowanie Nicholsona, Beniowski nie dopłynął do właściwej Cieśniny Beringa; miał przed sobą przylądek nazywany i dziś Przylądkiem Czukockim, na południu wyspy nie znane jeszcze Nicholsonowi (Arakamczeczen, Ittyrgan, Nuneangan), po prawej zaś, na wschodzie Przylądek Zachodni Wyspy Św. Wawrzyńca.

Teza Nicholsona, wysunięta przecież zaledwie w dziewiętnaście lat po żegludze Beniowskiego i w dziewięć lat po zakończeniu ekspedycji Cooka, nie wydawała się być pozbawioną znaków zapytania, ale i znalaz­ła licznych zwolenników. Skoro bowiem Bering widział jedynie ów Przylądek Zachodni i tylko tę część wyspy naniósł na mapę, to Beniow­ski był pierwszym europejskim żeglarzem, który oświadczył, że płynął na tej szerokości (63 15' — takie miało być położenie przylądka Wielkiej Alaksyny), wzdłuż nieprzerwanej linii brzegu z zachodu na południowy wschód (Wyspa Św. Wawrzyńca ma w tym kierunku ponad dwieście km długości), że na południowym wybrzeżu znalazł zatokę, którą nazwał zatoką Aladar.

Dziś już nikt nie wątpi w to, że Beniowski rzeczywiście wyruszył z Kamczatki i rzeczywiście po ponad czteromiesięcznej żegludze przybył do Makau, a pamiętajmy, że i to było kiedyś podawane w wątpliwość. Wiadomo z kilku różnych źródeł, że na pokładzie „Św. Piotra i Pawła” były instrumenty matematyczne pozwaląjące na określanie szerokości i długości geograficznej, m.in. kwadrant. Miał Beniowski zapas żywno­ści, uzupełniany stale na wyspach, który rosyjscy autorzy określali na wystarczający na kilka miesięcy żeglugi, choć część jej, jak wiemy z dziennika i od współtowarzyszy podróży pana Maurycego, uległa zepsuciu wskutek napotkanych upałów. Beniowski dysponował mapa­mi północnych obszarów Pacyfiku, które zabrał z archiwum w Bol- szeriecku, choć wiemy dziś, że ich dokładność pozostawiała wiele do życzenia (sprawa tych map przewija się stale w materiałach śledztwa). Nie miał natomiast żadnych map morskich ukazujących środkową i południową część Oceanu Spokojnego i w swej żegludze do Japonii, wzdłuż archipelagu Riukiu, Tajwanu i wybrzeży Chin korzystał jedynie

I mapy i opisu podróży znanego angielskiego żeglarza — lorda Ansona. Być może i ten argument — kwestia posiadania i nieposiadania od­powiednich map powinien być brany pod uwagę, gdy próbujemy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Beniowski popłynął na północ wzdłuz wybrzeży A^ji i Ameryki, aby następnie dopiero podjąć próbę przecięcia Pacyfiku. Z licznych autorów stawiających to pytanie jedynie

Leon Orłowski nie widzi motywów, dla których zdecydował się on płynąć na północ; wielu innych udowadnia, że wybór takiej trasy był w jego sytuacji najbardziej logiczny. Takie argumenty można znaleźć w Oceanie Wacława Sieroszewskiego, we wznowionym niedawno Mau­rycym Auguście hr. Beniowskim Mieczysława Lepeckiego, w pracach autorów angielskich, francuskich, portugalskich, niemieckich. Wszyscy oni zdają się potwierdzać opinię Nicholsona, że nie ma „żadnego zarzutu przeciwko niemu, który nie podlegałby dwom różnym interpretacjom”, choć różnią się między sobą w wytyczaniu drogi, jaką przebył Beniowski. Friedrich von Hellwald, dziewiętnastowieczny autorytet w dziedzinie historii podróży podbiegunowych, napisał w swej książce Im ewigen Eis. Geschichte der Nordpol-Fahrten: „Beniowski oglądał* północno-zachod­nie wybrzeża Ameryki w 1771 roku i nie można tego lekceważyć”. Sieroszewski nie był jedynym polskim znawcą Syberii, który nie wątpił, że Beniowski kotwiczył na Wyspie Beringa. Możemy znaleźć intrygujące spostrzeżenia w zapiskach Benedykta Dybowskiego i Józefa Morozewi- cza, którzy w końcu XIX i na początku XX wieku przebywali na Wyspie Beringa. Współtwórca słownika narzeczy Kamczatki, polski języko­znawca Ignacy Radliński nazwał go w 1895 roku (Odkrycia geograficzne Beniowskiego) „przygodnym odkrywcą”, pisząc o nim: „Jako przygodny odkrywca nie był obeznany z podróżami poprzedników w tych okolicach

i sam nie wiedział, na jakie lądy i wyspy, spostrzegane z okrętu, on pierwszy z Europejczyków patrzy dopiero, do jakich portów i wybrzeży on pierwszy przybija”. Według Radlińskiego Beniowski dotarł do wy­brzeży Ameryki w okolicy ujścia Jukonu. Francuski geograf zamiesz­kały w Japonii—Robert Douteau, któremu podczas pobytu w tym kraju podsunął temat Aleksander Janta-Połczyński, napisał pracę Niezwykła żegluga ,JŚw. Piotra i Pawła” na Morzu Beringa i u wybrzeży Japonii, w której stwierdza: „Z tych studiów ostatecznie wynika, że Beniowski skierował się do Wyspy Beringa, aby następnie popłynąć do Wysp Kurylskich, zaś okrężna droga morska istniała tylko w jego wyobraźni”. Anglik H.T. Sutton pisał już po wojnie w „Strait Times” o żegludze „Św. Piotra i Pawła”: „Jest oczywiste, że trafili oni w sztormy, które w mąju, gdy wyruszyli z Kamczatki, powinny być spodziewane na północnym Pacyfiku. I dziennik wykazuje zupełnie jasno, że będąc zagnanymi w czasie kilku tygodni daleko na wschód, zdecydowali się oni na żeglugę na wschód dla uniknięcia śmierci głodowej, która groziła wskutek nieprzewidzianie przedłużonej podróży”. Nasz doskonały znawca pro­blemów historii polskiej żeglugi — Jerzy Pertek, pisał w 1954 roku: „Wystarczy stwierdzić, że Beniowski siedem lat przed Cookiem dotarł do północno-zachodnich wybrzeży Ameryki i był jednym z pierwszych obok Bragina Europejczyków, którzy dotarli z zachodu do archipelagu Aleutów. Opis Aleutów przez Beniowskiego jest jednym z n aj wcześniej -

szych”. Zaś portugalski autor Manuel Teixeira jest następującego zdania: „Co do twierdzenia, że Beniowski był poprzednikiem Cooka w badaniu Cieśniny Beringa, nie powinniśmy tego brać pod uwagę. Beniowski przeciął północny Pacyfik i dotarł do wybrzeży Kalifornii, przypuszczalnie drogą przez Aleuty”

Jak widzimy, wśród zwolenników tezy, że Beniowski nie był blagie- rem, brak jednak jednomyślności co do rzeczywistej trasy jego żeglugi przez Morze Beringa. Wydaje mi się, że jedyną drogą, aby dotrzeć do tej właściwej, jest pójście śladami Nicholsona i sięgnięcie ponownie do tego, co nazywa on „ewidencją wewnętrzną” Pamiętników. W cytowanym wyżej fragmencie dziennika Beniowski wspomina o planie zatoki, który niestety nie zachował się. Od Nicholsona wiemy o dziwnym pożarze w pracowni rytownika p. Heatha, który wybuchł akurat wtedy, gdy przygotowywał on materiał ilustracyjny do Pamiętników. Spłonęło szereg szkiców Beniowskiego i, co jest szćzególnie godne uwagi, ogień strawił przeważnie te, które dokumentowały jego żeglugę przez Morze Beringa. Te, które są reprodukowane, ocalały zupełnie przypadkowo

po prostu p. Heath zdążył już sporządzić kopie do miedziorytowania,

i przechowywał je w domu. W każdym bądź razie plan zatoki nie jest znany, szczęśliwie natomiast ocalał rysunek opublikowany przez Ni­cholsona pod tytułem: „Zatoka Aladar, w której «Św. Piotr i Paweł» stał na kotwicy 6 czerwca 1771”. Beniowski nazwał tak tę zatokę, ponieważ jego ojciec był trzynastym baronem z rodu Aladar. Zatoka Aladar znajdowała się w południowej części wyspy, między Przylądkiem Południowo-Zachodnim, a przylądkiem Chitnak. W dniu 27 VII 1816 roku wpłynął do niej „Riurik” dowodzony przez Kotzebue. I co jest szczególnie zaskakujące, że między opisem i kilkoma rysunkami Wyspy Św. Wawrzyńca z dziennika Beniowskiego, a więc między pierwszą znaną informacją o tej wyspie a mapą i opisami Kotzebue panuje niemal idealna zgodność. Zacznijmy od rysunku zatoki Aladar. Łatwo jest rozpoznać na nim owo mniejsze wzgórze, ukazane na mapie Kotzebue między dwoma większymi górami. Jest jeszcze jeden charakterystyczny szczegół na rysunku, o którym wspomina także Kotzebue. Są to mianowicie wystające z wody skały, które dostrzegł Beniowski poprze­dniego dnia, tj. 5 czerwca, gdy zdecydował się przejść między dwoma z nich, aby schronić się w zatoce. Nieco głębiej w zatoce widzimy jeszcze jedną, nieco większą skalistą wysepkę. A tak pisze o niej Kotzebue: „Ta zatoka znajduje się w południowo-zachodniej części Wyspy Św. Waw­rzyńca, poznać ją można łatwo po małej skalistej wysepce, znajdującej się od strony zachodniej. Skierowałem kurs na północ wzdłuż zachod­niego brzegu Wyspy Św. Wawrzyńca, mąjąc w polu widzenia brzegi Aqi...” Beniowski też widział brzegi Asyi, gdy zbliżał się do wyspy z przeciwnego kierunku. I jeszcze sprawa głębokości zatoki w pobliżu

brzegu: u Beniowskiego od ośmiu sążni (druga liczba nie podana), u Kotzebue dziewięć i dziesięć sążni.

Tu Beniowski musiał dokonać napraw statku uszkodzonego w czasie żeglugi wśród lodów i wolał nie oddalać się od brzegu. Na zwiady wysłał swego adiutanta Kuzniecowa z kilkoma ludźmi. Zanotował pod datą 7 czerwca:

P. Kuzniecow wrócił dopiero o ósmej wieczorem, kiedy to poinfor­mował mnie, że wdrapał się na sąsiednią górę ku północy i odkrył ziemię w kierunku północno wschodnim, a także że na wschód rozpościera się olbrzymi kraj z kilkoma górami, w wielu miejscach pozbawiony śniegu i poprzecinany rzekami. Nadejście nocy nie pozwoliło mu odróżnić odległych obiektów, prosił uńęc on mnie

o zezwolenie na wzięcie z sobą pozostałych towarzyszy dla dokona­nia rozpoznania w kierunku wschodnim, zapewniając mnie przy tym, że zaobserwował ślady świadczące, iż jest on zamieszkany. Widząc taki zapał z jego strony i pragnąc uzyskać pewną wiedzę

o tym kraju, zezwoliłem mu na uzupełnienie jego odkryć. Spędziłem noc z kilkoma moimi przyjaciółmi na pilnowaniu naszych współ­towarzyszy, jako że były powody, aby obawiać się jakiegokolwiek spisku, ale szczęśliwie zachowywali się oni spokojnie

Wszystkie zawarte tu informacje są zgodne ze stanem faktycznym. Kuzniecow wspiął się na górę pokazaną z prawej strony na rysunku zatoki Aladar i ujrzał przylądek Kukuliak na północnym wschodzie oraz całą wschodnią część wyspy na wschodzie. Wyspa Św. Wawrzyńca jest długa na ponad sto pięćdziesiąt kilometrów z zachodu na wschód

i wzmiankowany „olbrzymi kraj z kilkoma górami” na wschodzie jest ukazany na mapie Kotzebue. Co prawda brakuje na niej części środ­kowej wyspy, której Kotzebue nie widział, ale to nie jest istotne. Z tego fragmentu widzimy ponownie, dlaczego Beniowski wolał sam nie oddalać się od statku — mógł go po prostu już nigdy nie zobaczyć.

Beniowski zezwolił Kuzniecowowi na wycieczkę w głąb wyspy i ten nazajutrz rano ponownie opuścił zatokę. Sam zaś pan Maurycy sporzą­dził w dzienniku następujący zapis:

,¿Środa, 8 czerwca, statek uszczelniony, został załadowany z po­wrotem, i napełniono beczki wodą. Nasze rybołówstwo przyniosło półtorej beczki ryb, które zasoliliśmy, natomiast nasza partia łowiec­ka upolowała jedynie dwadzieścia bobrów morskich i kilka uników morskich. (Wilkami morskimi nazywa Beniowski uchatki, znane także pod nazwą lwów morskich. Wśród Roąjan upowszechniła się również nazwa „siwucz” — przyp. E. K.). Jednakże przynieśli oni

także nam wielki zapas czosnku i 740 korzeni o bardzo dobrym smaku. Były one wielkości głowy dziecka i ważyły od trzech do pięciu funtów. O jedenastej przed południem wszyscy byli na pokładzie

i czekaliśmy tylko na powrót p. Kuzniecowa.

Zgodnie z raportem trzynastu chorych; statek nabiera dziennie od siedmiu do jedenastu cali wody".

W XVm wieku Wyspa Św. Wawrzyńca obfitowała w zwierzęta futerkowe. Wiemy z relacji Saryczewa i Kotzebue, że jej mieszkańcy oferowali do sprzedaży „parki” (eskimoskie ubiory futrzane, szyte przeważnie ze skór bobrów morskich), ftitra lisie i focze oraz że ponadto polowali u jej wybrzeży na morsy i wieloryby. Zatoka Aladar, jak obaj' stwierdzali, była często odwiedzana przez wyspiarzy, co z pewnością było powodem niezbyt udanych połowów towarzyszy Beniowskiego w tym miejscu. Na azjatyckich i amerykańskich wybrzeżach Morza Beringa, a także na znajdujących się tam wyspach, rośnie cały szereg roślin mąjących jadalne korzenie. Były one znane rosyjskim łowcom zwierząt futerkowych bądź pod miejscowymi nazwami, bądź pod na­zwami nadanymi im przez Rosjan. Na Kamczatce na przykład znano jadalne korzenie pod nazwami: „sarana”, „kemcziga”, „owsianka”, „matteit” czy „ręka Adama”. W fakcie uzbierania zatem którychś z tych korzeni na Wyspie Św. Wawrzyńca nie należy doszukiwać się czegoś nieprawdopodobnego.

A oto jak Beniowski relacjonuje następnego dnia opowieść Kuz- niecowa:

Czwartek, 9 czerwca.

0 pierwszej po południu p. Kuzniecow pojawił się na brzegu. Wysłałem po niego małą łódź i gdy wszedł on na pokład, poinfor- mował mnie, że odkrył w odległości czterech mil wioskę, składającą się z czternastu chat, lecz że mieszkańcy uciekli i znalazł on jedynie starą kobietę i kilkoro dzieci w ich chatach. Stara kobieta miała bardzo ciemną cerę, miała wiele figur narysowanych na czole

1 przekłute nozdrza, jednakże ponieważ nie potrafił on zrozumieć ani jednego słowa w języku Koriaków lub Czukczów, nie mógł uzyskać od niej żadnej informacji. Znalazł on kilka łuków i strzał, których ostrza były bardzo dobrze wykonane z żelaza i zabrał je ze sobą, ponieważ wiedział, że może to mnie ucieszyć, jak również prawie kompletny ubiór wykonany z ptasich piór. Ponieważ nie mógł on znaleźć niczego, co byłoby godnym uwagi, opuścił on ją, pozos­tawiając w pomieszczeniu, z którego zabrał rzeczy, kilka noży

i małych lusterek”.

Leon Orłowski buduje na podstawie tego fragmentu kolejny zarzut wobec Beniowskiego, iż nie odwiedziwszy Ameryki zmyślił spotkanie z jej mieszkańcami: „Z opisu poznajemy Indiankę, zwłaszcza iż w chału­pie znaleziono ów «ubiór z piór ptasich», daje to autorowi możność triumfalnego oświadczenia, iż «to odkrycie przekonało mnie, że byłem na tyle szczęśliwy, że zbadałem przestrzeń między dwoma przylądkami, co do których poczyniono tyle przypuszczeń»”.

Niestety, mieszkańcy wioski widziani przez Kuzniecowa nie byli Indianami, za których przyjmuje ich Orłowski, zaś ich ubiory z piór ptasich nie były indiańskimi pióropuszami. Alaskańskie wybrzeże Mo­rza Beringa pod szerokością 63° i sąsiednią Wyspę Św. Wawrzyńca zamieszkiwali i nadal zamieszkują Eskimosi. Istnieją dziesiątki relacji, z których wiadomo, że nosili oni „parki”, czyli długie koszule na gołe ciało, z ptasich (przeważnie kaczych lub alczych) skór, piórami do wewnątrz. To samo dotyczy ciemnej cery, wycięć w nosach, w których noszono sznurki paciorków, tatuażu będącego ozdobą twarzy kobiet. Piszą o tym po Beniowskim i Cook, i jego podwładni, i Kotzebue. Łazariew zanotował, że gdy zbliżyli się do Wyspy Św. Wawrzyńca, mieszkańcy natychmiast odesłali swe kobiety i dzieci w głąb wyspy. Przed Kotzebue uciekli niemal wszyscy mieszkańcy. Potwierdza on słowa Kuzniecowa, że strzały i włócznie wyspiarzy były „z bardzo dobrze obrobionymi stalowymi ostrzami”.

Jak widzimy, nie ma w tej relacji ani jednego zdania, które bylibyśmy w stanie podważyć. Co zaś się tyczy owego „triumfalnego oświadczenia”, to oczywiście Beniowski miał prawo powiedzieć, że „zmierzył odległość między przylądkami” (tak jest w oryginale), ponieważ określając współ­rzędne statku u wybrzeży Wyspy Św. Wawrzyńca i Przylądka Czukoc- kiego, określał pośrednio dzielącą je odległość.

Tego samego dnia Beniowski wypłynął z zatoki, biorąc kurs na południowy wschód, co było niezbędne, aby opłynąć Przylądek Połu­dniowo-Wschodni wyspy. Zapis w dzienniku, który nam pozostawił, sprawił, że interpretatorzy jego żeglugi nie byli zgodni co do jego znaczenia. Beniowski bowiem pisze:

O trzeciej po południu podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy z zato­ki Aladar. Trzymaliśmy kurs SE--E i towarzyszyła nam silna fala przyptywowo-odpływowa. O świcie odkryłem, że przeszliśmy mię­dzy kontynentem a wyspą nazwaną Aladar, a jednocześnie ujrzałem inny przylądek na kontynencie, który tworzył zatokę. Dostrzegłem, że środek tej zatoki jest położony na północy. Około dziesiątej przed południem ujrzeliśmy inny przylądek, którego kraniec charaktery­zuje się górą w kształcie głowy cukru. Patrz arkusz X?!

Rycina nr 2 na arkuszu X zatytułowana jest: „Wysoki ląd widziany w dniu 9 czerwca 1771”. Jest to poza wszelkimi wątpliwościami Przylą­dek Południowo-Wschodni Wyspy Św. Wawrzyńca. Beniowski musiał go ominąć płynąc w kierunku lądu amerykańskiego, jest zatem zro­zumiałe, że utrzymując kurs SE f S, w czasie, gdy sporządził rysunek przylądka, znajdował się gdzieś na szerokości 62°30\ Dopiero wówczas dostrzegł ziemię w znaczniejszej odległości w kierunku północno- -wschodnim i zbliżył się do niej. Łatwo jest zauważyć podobieństwo góry w kształcie „głowy cukru” na rycinie w Pamiętnikach Beniowskiego z ukazaną na mapie Kotzebue górą na tym przylądku. *W obydwu przypadkach jest ona od strony morza osłonięta półkolistym lejem

o poszarpanych, ostrych krawędziach. F. P. Litke zwrócił uwagę na istnienie wielu podobnych gór na wybrzeżu Półwyspu Czukockiego wyjaśniając, że na angielskich mapach tego rodzaju góry noszą nazwę Diabelskiego Kielicha do Ponczu (Devil’s Punch Bowl). „Było ich tak dużo — notuje Litke — że można byłoby z nich napoić całą czeladź piekła”.

Hipotezę udowadniąjącą, że wyspą Aladar mogła być tylko Wyspa Św. Wawrzyńca, potwierdza opublikowany przez Alexisa Rochona memoriał Beniowskiego dla gubernatora Ile de France — de Roches’a. W memoriale tym Beniowski pisze bardzo skrótowo, że po odpłynięciu na „znaczną odległość” od Wyspy Beringa, lody, jakie napotkał na północy, zmusiły go 2 czerwca do wylądowania na wyspie Aladar i że tę wyspę opuścił 9 czerwca.,»Kierując się na południowy wschód, dotarłem zgodnie z moim rozeznaniem do miejsca na amerykańskim kontynencie, położonym pod 60 stopniem szerokości”.

W dniu 10 czerwca Beniowski zanotował w dzienniku:

Widząc że brzeg wygina się na wschód, zdecydowałem się płynąć wzdłuż niego, ponieważ nie byliśmy więcej niepokojeni przez lody

i wiatr był pomyślny. Spędziliśmy przyjemny dzień, który był pierwszym od naszego wypłynięcia z Kamczatki. Wiatr był świeży, ale niezbyt mocny, morze umiarkowane i dno od czterdziestu pięciu do dwudziestu sześciu sążni, noc była nie mniej piękna niż dzień.

O piątej rano widzieliśmy olbrzymie ilości ptaków, których lot był skierowany z południowego wschodu na północny zachód, jednakże straciliśmy z oczu ziemię i nie ujrzeliśmy jej przez blisko dziesięć godzin, kiedy to zobaczyliśmy ją w bardzo dużej odległości w kierun­ku północno-wschodnim. Nasz kurs przybliżał ją do nas coraz bardziej i trzy kwadranse po jedenastej sporządziłem rysunek, patrz arkusz XI.

Zgodnie z raportem siedmiu chorych; pompa próżna: szerokość

przybycia 63 stopnie, 4 minuty; długość przybycia 31 stopni, 4 mi­nuty; wiatr WSW, prąd z południa, kurs E-j-S”.

Tak więc po pięciu godzinach żeglugi Beniowski i jego towarzysze dostrzegli ponownie ląd w kierunku północno-wschodnim, którym był Przylądek Wschodm Wyspy Św. Wawrzyńca. Wiemy z dziennika, że również ten przylądek został o godzinie 11.15 przed południem na­szkicowany przez Beniowskiego i znalazł się w postaci ryciny w pierw­szym angielskim wydaniu Pamiętników. Tytuł tej ryciny w wydaniu Nicholsona brzmi: „Ląd w kierunku północno-wschodnim, 10 czerwca 1771”. Uwidocznione są tu dwa wzgórza przylądka z lewej, tj. na wschodzie, oraz dwie wysepki w bliższej odległości, pokazane po prawej (są to dwie wyspy Punuk). Na mapie opublikowanej przez Kotzebue także możemy zobaczyć zarówno wzgórza przylądka, jak i sąsiadujące z nim wyspy.

Gdy zastanawiamy się nad treścią dziennika Beniowskiego, nasuwa­ją się nieodparcie rozmaite pytania, które powinni zadać sobie i niepo­prawni krytycy Beniowskiego. Skoro nikt przed Beniowskim nie zwie­dził Wyspy Św. Wawrzyńca i nie oglądał nawet jej środkowej i wschod­niej części, to skąd mógł on wiedzieć o rozciągłości, zarysach i ukształ­towaniu powierzchni Wyspy Św. Wawrzyńca, jeżeli przyjmiemy, że żeglugi tej nigdy nie odbył. Jak mógł opisać mieszkańców wyspy, ich tatuowane twarze, przekłute nozdrza czy wargi, ich ubrania szyte ze skórek ptasich, ich łuki i strzały? Skąd w ogóle mógł wiedzieć, że Wyspa Św. Wawrzyńca była zamieszkana przez Eskimosów? Na jakiej pod­stawie twierdził, że tysiące ptaków lecą w czerwcu z południowego wschodu na północny zachód, ku Wyspie Św. Wawrzyńca? Potrzeba było jeszcze stu trzydziestu lat, aby stwierdzić, że ptaki te, zwane gęsiami Sewastianowa (gęś białoszyja), żyjące między deltami rzek Jukon

i Kuskokwim, rzeczywiście wędrują olbrzymimi stadami w czerwcu na Wyspę Św. Wawrzyńca, gdzie spędzają okres pierzenia i wychowywania potomstwa. A czy mógł zmyślić, że płynąc na południowy zachód od Przylądka Południowo-Wschodniego Wyspy Św. Wawrzyńca stracił ląd z oczu i że dopiero, gdy zmienił kurs na północno-wschodni, mógł przybliżyć się do Przylądka Wschodniego tej wyspy? Czy mógł naryso­wać jego rysunek z wyobraźni, która upoważniałaby do nazwania go jasnowidzem, gdyż ten rysunek w najdrobniejszych szczegółach przed­stawia ten właśnie skrawek nie znanej wówczas Europejczykom ziemi?

Na mapie Kotzebue możemy dostrzec obydwa przedstawione na rysunku wzgórza i dwie małe wysepki, leżące w niewielkiej odległości od brzegu, i nizinną część wyspy na zachodzie. Ale mapa ta powstała pół wieku po Beniowskim. W dniu 10 czerwca 1820 roku inny rosyjski żeglarz, A. P. Łazariew, znalazł się w pobliżu Przylądka Wschodniego

Wyspy Św. Wawrzyńca i zanotował, że opłynął „północno-wschodni kraniec wyspy, nader osobliwy przez swoją nizinność, na którym obok siebie znąjdiyą się dwa wzgórza”. Łazariew uściślił tę uwagę, a to uściślenie wygląda tak, jak gdyby opisywał rysunek, sporządzony pięćdziesiąt lat wcześniej przez Beniowskiego. Stwierdził bowiem, „że wzgórze dalsze od morza jest podobne do stogu siana”, drugie natomiast „niższe od poprzedniego i bliższe morza, bardzo podobne do jakiegoś starego rozpadającego się budynku”. A zatem przypatrzmy się rycinie.

Rozdział IV URUMUSIR — WYSPA CHRYSTUSA

11 czerwca Beniowski znowu zwraca uwagę na „wiele stad ptaków, w kierunku jak wczoraj”, po czym informuje, że o dziesiątej zaobser­wował wysoki przylądek, „zaś wybrzeże ciągnęło się w kierunku wschodnim”. Statek płynął tego dnia kursem południowo-wschodnim, łatwo zatem zorientować się, że kurs ten musiał go zaprowadzić w okolice Przylądka Rumiancowa (Cape Romanzoff), zaś ciągnące się na wschód wybrzeże było wybrzeżem zatoki Scammon (Scammon Bay). Interesujące jest, że zidentyfikował ją jako pierwszy już sto lat temu polski badacz — Ignacy Radliński. Beniowski określił szerokość Przylą­dka Rumiancowa na 61"42', zaś pół wieku później Łazariew odkrył go na szerokości 61°47', a więc zaledwie o pięć minut dalej na północ. Nie po raz pierwszy zresztą Beniowski zaskakuje nas dokładnością pomiarów szerokości geograficznej. Wspomniałem już wcześniej, że szerokość Zatoki Meczigmeńskiej w jego dzienniku została przez niego określona na 65°15', podczas gdy doświadczony Cook znalazł ją (została ona uznana przez niego za ujście rzeki) pod 65°20'. Znowu zatem błąd Beniowskiego wynosi tylko pięć minut. Zwolennikom tezy, że Beniowski przywłasz­czył sobie informaęje z cudzych dzienników, chcę zwrócić także uwagę na fakt, że Przylądek Południowo-Zachodni Wyspy Św. Wawrzyńca umieścił Beniowski z dużą dokładnością pod 63°15' szerokości północnej

i 20 długości wschodniej od ujścia Kamczatki, podczas gdy na ówczes­nych mapach rosyjskich (vide reprodukowany tu fragment mapy Span- berga) był on umieszczany pod szerokością 64 i długością 29 30' od Bolszeriecka, tj. z błędem wynoszącym ponad trzy stopnie długości. Beniowski posługiwał się kwadrantem starego typu. Dopiero Cook dostarczył w 1778 roku Rosjanom pierwszy nowocześniejszy przyrząd optyczny, zwany kwadrantem. Hadleya (był to poprzednik szeroko stosowanego dziś sekstantu). Jego współtwórcą był John Hiacinth de Magellan, potomek słynnego żeglarza i właściciel rękopisu Pamiętników Beniowskiego opublikowanego przez Nichołsona. Przypomnijmy jesz­cze, że kwadrant ten Cook przekazał na wyspie Unalaska w ar­chipelagu Aleutów znanemu już nam Izmąjłowowi, który wówczas był tam nąjwyższym przedstawicielem administracji rosyjskiej.

Następnego dnia Beniowski zanotował:

,¿Niedziela, 12 czerwca, piękna bezchmurna pogoda i wiatr jak wczoraj. O ósmej po południu ziemia była widoczna od wschodu ku północy, sondowaliśmy i osiągnęliśmy dno na dwudziestu dwóch sążniach. Skróciliśmy żagle i ponieważ czarny horyzont wskazywał na bliskość lądu, stanęliśmy na kotwicy w czternastu sążniach.

0 świcie znaleźliśmy się w odległości półtorej mili od wysokiego przylądka na wschodzie, zaś inny przylądek znajdował się w kie­runku N—-N w odległości pięciu mil, w pobliżu wejścia do zatoki, która pociągała mnie mocno, aby do niej zawinąć. Jednakże współ­towarzysze nalegali, abyśmy dotarli najbliższą drogą do jakiejś europejskiej osady, ponieważ uważali, że nie podjęli się podróży przez ocean w celu dokonywania odkryć: uznałem zatem za słuszne spełnienie ich życzeń t porzucając mój projekt, podniosłem kotwicę

1 pożeglowałem wzdłuż brzegu".

Miało to miejsce na szerokości 60 40' N i kurs statku został w dzien­niku zanotowany jako SSE. Ponieważ wybrzeża Alaski nie były wów­czas znane żeglarzom rosyjskim i nie płynął wzdłuż nich nawet Cook, powstaje oczywiste pytanie, w jaki sposób mógłby Beniowski przewi­dzieć, że tak właśnie ukształtowane są w tej części naszego globu wybrzeża amerykańskie, jeżeli byłby tylko blagierem. W nocy z 12 na 13 czerwca „Św. Piotr i Paweł” przeszedł przez Cieśninę Etolina, mając

i prawej burty wyspę Nunivak. A oto meldunek z następnego dnia:

Poniedziałek, 13 czerwca, wiatr zaczął się zmieniać i zaczęły się szkwały. Zwinęliśmy topsle i kontynuowaliśmy naszą żeglugę pod dolnymi żaglami. Aby być w zgodzie z rezolucją towarzystwa, trzymałem się tak blisko wiatru, jak tylko było możliwe. W nocy była

zupełna cisza i statek niebezpiecznie kołysał się na boki. O fruńcie nie widać było żadnego lądu: byliśmy otoczeni pływającym zielskiem. Współtowarzysze wyrażali swoje zadowolenie z łagodności klimatu, tu którym żeglowaliśmy. O dziesiątej ujrzeliśmy tam wzniesione skały i opłynęliśmy je wokół, kierując się na południe”.

Są tu dwie bardzo ważne informacje o charakterze przyrodniczym, które w żadnym przypadku nie mogły być wytworem bujnej wyobraźni pana Maurycego, jak sądzą niektórzy jego krytycy, gdyż obydwie znajdują potwierdzenie w źródłach naukowych. Pierwszą jest obfitość wodorostów, którą otoczony był statek po wyjściu z płytkiej Cieśniny Etolina, drugą natomiast — łagodność klimatu w tej części Morza Beringa. Jest to znowu — jak na wielkiego blagiera — przysłowiowe trafienie w dziesiątkę. Przecież zmyślając podróż na północ, jakże łatwo mógł dla przykładu napisać Beniowski, że natrafił na olbrzymie góry lodowe lub że woda zamarzła i rozsadziła drewniane beczułki. Tego jednakże nie napisał. Łagodność bowiem klimatu wynikała z obecności tu słabej odnogi Prądu Alaskańskiego, dzięki któremu klimat tu jest znacznie łagodniejszy niż z drugiej strony Morza Beringa, tj. u wybrzeży Azji na tych samych szerokościach. Mam przed sobą szczeciński kwar­talnik „Między innymi”, w którym pisze Wojciech Jacobson o swojej ostatniej żegludze na „Marii” do Cieśniny Beringa: „Wpływaliśmy na bosaka i w cienkich koszulkach, gdy z dala ukazały się wyspy Diomede

i zarys Syberii. Powiało surowością, zimnem i kufajkami, a letnie ciuchy skończyły się już na dobre!” Ale na szczęście Jacobsona nikt nie będzie oskarżał, że wysłał swą korespondencję do Szczecina, siedząc wygodnie na wyspie Marikan. To zimno i kufąjki u wybrzeży Syberii (Jacobson był tam w sierpniu 1986 roku) — to oczywiście wpływ zimnego Prądu Kamczackiego. Stąd brak u wybrzeży Kamczatki tak pięknych lasów, w jakie obfitują wybrzeża Alaski. W tych ostatnich można spotkać nawet kolibra, zamieszkującego strefę tropikalną. Dla porządku odnotujmy, że Beniowski był pierwszym żeglarzem piszącym o klimacie Alaski, Jacob­son był ostatnim. Między nimi jest miejsce dla Cooka (1778), Clerke'a (1779), Łazariewa (1821) i wielu innych.

Następnego dnia pan Maurycy naszkicował ziemię, którą zobaczył na wschodzie, nazwaną przez niego Alaksina Homin. Pierwszy wydawca Pamiętników — William Nicholson — zaopatrzył rysunek w swoją uwagę: „ Wydąje się, że znajduje się on w pobliżu przylądka Newenham”. Jeżeli zwrócimy się do dziennika Cooka, który nazwał odkryty przez siebie na szerokości 58°42' przylądek na wybrzeżu Alaski — Newenham,

i zostawił tam butelkę z oświadczeniem, iż przyłączył te ziemie do Korony Brytyjskiej, to okaże się, że jego opis doskonale odpowiada topografii wybrzeża na północ od przylądka Alaksina Homin, narysowa­

nego przez Beniowskiego. „Brzeg przedstawiał — pisze Cook — prze- platające się ze sobą wzgórza i niskie ziemie i widocznych było na nim dość dużo zatok”. Mówiąc o odkryciu tego przylądka przez Cooka, starajmy się nie zapomnieć, że żegluga na tych obszarach Beniowskiego miała miejsce na siedem lat przed jego trzecią ekspedycją.

Od przylądka Alaksina Homin, czy też Newenham, Beniowski pożeglował na południowy zachód, ponieważ chciał przybić do jednej z Wysp Aleuckich, zwanych przez Roąjan Wyspami Lisimi. Przytaczam w całości fragment opisu sztormu, w jaki trafił „Św. Piotr i Paweł”:

Środa, 15 czerwca, obserwowaliśmy oznaki zbliżającego się sztor­mu przez cały ranek, wobec czego zwinąłem topsle i spuściłem stengę bezanmasztu. Sztorm nadchodził stopniowo i jego największe nasile­nie trwało tylko trzy godziny, lecz moc jego była nadzwyczajna. Przez resztę dnia płynęliśmy tylko pod dolnymi żaglami. O szóstej byliśmy między przylądkiem i wyspą, którą opłynęliśmy, ale zoba­czyliśmy następną wyspę. Płynąłem przed siebie pod bezanem z dziobem statku na wschód, ale sita wiatru zmusiła mnie rano do żeglugi ze spuszczonymi żaglami. Gwałtowność, z jaką fale rzucały statkiem, nadwerężyła nasze wanty i paduny tak dalece, że rano maszty były niemal zupełnie bez podparcia. Zaradziliśmy temu jak mogliśmy, poprzez powiązanie ich razem linami.

Czwartek, 16 czerwca. Byliśmy w niebezpieczeństwie wpadnięcia na brzeg wyspy, czego cudem udało mi się uniknąć. Był to dzień szczególnie niebezpieczny, gdyż każda fala przetaczała się przez statek i pompy nie były w stanie go opróżnić, co groziło nam zatonięciem. Przy okazji tego ciężkiego doświadczenia zobaczyłem, jakie straty poniesiemy w drogich futrach, jakie mieliśmy na statku, a które zdawały się być warte milion piastrów w Chinach".

Na jakie wyspy rzucił „Św. Piotra i Pawła” dwudniowy sztorm? Wystarczy śledzić, jakim kursem płynął statek przed ujrzeniem wysp (południowy zachód, zachód) i po ich opłynięciu (południowy wschód, wschód), aby przekonać się, że jedynymi wyspami w tej części Morza Beringa są Wyspy Św. Pawła i Św. Jerzego, znane również jako Wyspy Pribyłowa. Ponieważ wyspy te stały się znane łowcom zwierząt futer­kowych dopiero w 1785 roku, mamy tu do wyboru dwie możliwości: albo blagier Beniowski je wymyślił, albo też przygodny odkrywca Beniowski je odkrył. Moje zdanie na ten temat jest jednoznaczne, niezależnie od gromów, jakie z pewnością spadną na mnie ze strony zwolenników tez Orłowskiego. Beniowski je odkrył. Sztorm, który zerwał się 15 czerwca od północnego wschodu, pędził statek na południowy zachód, tj. w kie­runku Wysp Pribyłowa, i tego dnia o godzinie szóstej po południu „Św.

Piotr i Paweł” znalazł się między Wyspą Św. Jerzego (St. George’s Island) na południu, którą ze względu na wysokie wzgórze (tysiąc stóp wysokości według Litkego) przyjął za przylądek „Alaksyny”, czyli kontynentu amerykańskiego, i małą nizinną wysepką, zwaną przez Rosjan Wyspą Bobrową, na północy. Następną wyspą, którą zobaczył Beniowski po wyminięciu Wyspy Bobrowej, była Wyspa Św. Pawła (St. Paul’s Island), też należąca do grupy Wysp Pribyłowa.

Piątek, 17 czerwca. Wiatr stopniowo zelżał i towarzystwo ciężko pracowało przy usuwaniu szkód, gdyż statek znajdował się w opła­kanym stanie. O świcie była niemal zupełna cisza, w związku z czym ustawiliśmy wanty i więzi tylne i podnieśliśmy reje i stengi. O dzie­wiątej wiatr zupełnie ustał, ukazało się słońce, dając nam możliwość dokonania obserwacji.

Zgodnie z raportem 19 chorych; pompy stale pracują, nie będąc w stanie opróżnić ładowni. Szerokość przybycia 55 stopni, 35 minut; długość przybycia 31 stopni, 30 minut”.

I znowu można jedynie żałować, że tak szczegółowo opracowany przez znającego się na żegludze Nicholsona tekst dziennika uległ w polskich tłumaczeniach takim metamorfozom. To co nie ma żadnego znaczenia dla człowieka, który nigdy nie widział morza, staje się kopalnią informacji dla żeglarza czy marynisty. Dowiadujemy się mianowicie, że po raz pierwszy od trzech dni mogła załoga statku dokonać obserwacji wysokości słońca w południe i określić pozycję statku: 55°35' szerokości północnej i 3130' długości od południka niż- niekamczackiego. Zaznaczyłem to miejsce na mapie krzyżykiem, aby nawet nie znający spraw żeglugowych czytelnik mógł się przekonać, że Wyspy Św. Jerzego pan Maurycy sobie nie zmyślił.

I jeszcze jedna ciekawostka związana z Wyspami Pribyłowa. Ob­fitowały w bobry morskie, uchatki i inne zwierzęta futerkowe, które w owym czasie (1785) już zostały w znacznej części wytrzebione na Wyspach Aleuckich. Pribyłow był nawigatorem w służbie znanego rosyjskiego kupca — Szelechowa — i ich istnienie było przez dłuższy czas ukrywane przed światem, ze względów zupełnie zrozumiałych: ponieważ nie chciano dopuścić, aby na terenach tych pojawili się łowcy z innych krajów, przede wszystkim angielscy i amerykańscy. Dlatego też na mapie, która ilustrowała wydaną na początku lat dziewięćdziesiątych XVHI w. książkę Szelechowa o jego podróżach na kontynent amerykań­ski, nie zostały one uwidocznione. Jednakże informacje o nich przedo­stały się na zewnątrz Rosji bardzo wcześnie, choć nie zostały nigdy praktycznie wykorzystane. W łatach 1794—1796 przebywał na Kamczat­ce generał Józef Kopeć, zesłany tam za udział w powstaniu kościuszkow­

skim, i on to zaprzyjaźnił się tam z rosyjskim kapitanem statku, od którego otrzymał kopię jego mapy ukazującej już położenie obydwu wysp: Św. Jerzego i Św. Pawła. O tym, kim był ów tajemniczy żeglarz, przyjaciel polskiego zesłańca, dowie się czytelnik niebawem, w tym miejscu powiem jedynie, że mimo odebrania Kopciowi w Ochocku większości wiezionych przez niego z Kamczatki przedmiotów, owa cenna mapa ocalała i w siedemdziesiąt lat później została opublikowana w jednej z edycji jego dzienników.

Podczas postoju u Wyspy Beringa Beniowski, jak wiemy, spotkał innego zesłańca — Ochotyna, który miał go poinformować, jak rozpoz­nać konkretne Wyspy Aleuckie. Pisze w związku z tym:

ponieważ zdecydowałem się stanąć na kotwicy przy wyspie wska­zanej mi przez p. Ochotyna, postanowiłem skierować się znacznie dalej na wschód, wzdłuż równoleżnika jej szerokości, ż obawy przed minięciem jej. Z tego powodu popłynąłem kursem południowo-wscho­dnim".

I znowu nasza „ewidencja wewnętrzna” świadczy, że takim kursem Beniowski płynął do nąjwiększej i nąjbardziej zasobnej w lisy i bobry z Wysp Aleuckich — Unimaku.

W nocy morze było mniej wzburzone i wiatr ustalił się z kierunku NE N. Pompy stale pracowały, nie będąc w stanie opróżnić łado- wni i szybkość statku uległa znacznemu zahamowaniu. O świcie ujrzeliśmy ziemię ze szczytu masztu, dokładnie przed dziobem statku. Wszelkimi sitami staraliśmy stę podpłynąć bliżej: kilkakrot­nie sondowaliśmy, ale nie dosięgnęliśmy dna”.

Mówiliśmy już o tym, że Morze Beringa jest przeważnie płytkie, jak zatem mogło się zdarzyć, że będąc już tak blisko wyspy, nie znaleziono dna. Okazuje się, że ta informacja Beniowskiego została wkrótce potwierdzona przez szereg rosyjskich żeglarzy. Pisze jeden z nich, kapitan W. M. Gołownin, że u niektórych z Wysp Aleuckich, w odległości trzech mil od brzegu, nie można dostać do dna i „sonda, która w większo­ści mórz jest dokładnym i pewnym wskaźnikiem zbliżania się ku ziemi jest nieskuteczna, co w połączeniu z prawie nieprzestannymi mgłami, czyni żeglugę po tych wodach bardzo niebezpieczną”.

Wyspą, do której przybył „Św. Piotr i Paweł” była Unimak. Beniow­ski nazywa ją Wielki Kadick i opisuje swój pobyt u jej wybrzeży. Leon Orłowski utożsamia tę wyspę z leżącą znacznie dalej na wschód wyspą Kodiak, nie szczędząc przy tym szyderstw i inwektyw pod adresem Beniowskiego. Tymczasem wytłumaczenie tego podobieństwa jest właś-

ciwie bardzo proste. Wiele nazw Wysp Aleuckich zrodziło się w wyniku nieporozumień językowych, na jakie narażeni byli pierwsi łowcy bob­rów morskich i lisów, którzy tu się pojawili. Kadick lub Wielki Kadick Beniowskiego, podobnie jak Kadiak żeglarzy rosyjskich, jest po prostu zniekształceniem słowa „kychtakch”, oznaczającego w języku tubylców „wielką wyspę”. Pierwszą informacją, jaką przybysze chcieli uzyskać od krajowców, było: czy znajdują się na wyspie, czy też dotarli do „Kali­fornii”. Sądzono bowiem, że Kalifornia znąjduje się tuż-tuż za wyspami. Szereg autorów uważa, że Kadiak pierwszych rosyjskich żeglarzy nie był wyspą znaną dziś jako Kodiak, lecz jedną z Wysp Aleuckich. Na temat bowiem czasu odkrycia tego właściwego Kadiaku, czyli dzisiej­szego Kodiaku, istnieje cały szereg wersji, m.in. i taka, że odkrył ją jeszcze Bering w roku 1741, choć na niej nie lądował. Za pierwszego rosyjskiego żeglarza, który miał wylądować na niej w latach 1762—1766, uważany jest niekiedy Stiepan Głotow. Prawda jest jednak taka, że w 1771 roku, gdy odbywał swój rejs Beniowski, na Kodiaku nie było jeszcze łowców rosyjskich. Zachował się ważny dokument, opublikowa­ny częściowo jeszcze w połowie XIX wieku, a mianowicie sprawozdanie znanego już nam Iwana Sołowiowa z jego drugiej ekspedycji na wschód, odbytej w latach 1770—1775. We wrześniu 1771 roku, a więc zaledwie w dwa miesiące po pobycie na Wyspach Aleuckich Beniowskiego, Sołowiow odkrył dopiero wyspy Sanak, jeden ze szczebli na trasie morskiej prowadzącej do Kodiaku. Jako ciekawostkę można podać, że sprawozdanie Sołowiowa (który, jak już wspomniałem, nie umiał pisać) sporządzone zostało przez Iwana Guriewa, jednego z trzech braci zesłańców spotkanych na Syberii i na Kamczatce przez Beniowskiego, gdy był prowadzony na miejsce zesłania. Do odkrycia samego Kodiaku, co również zostało już zapomniane, pretendował w pismach do rosyj­skiego rządu Szelechow. Miało to miejsce w 1783 roku, dwanaście lat po żegludze Beniowskiego i, co jest nąjistotniejsze, z dostępnych dziś dokumentów nie wynika, aby to jego twierdzenie (o odkryciu wysp Kodiak i Afognak) nasuwało jakiekolwiek wątpliwości w Petersburgu.

Francuski geograf Robert Douteau, o którego pracy opublikowanej w Japonii wspominałem we wstępie do niniejszej książki, nie wyklucza, że wyspą Kadiak z dziennika Beniowskiego była właśnie Unimak. Znany badacz ekspedycji Cooka - - J. Beaglehole —jest zdania, że Kadiakiem pierwszych rosyjskich żeglarzy była w rzeczywistości wyspa Nagąj w grupie Wysp Szumagina, a więc nadal jeszcze leżąca bardzo daleko od dzisiejszego Kodiaku.

Trudności porozumienia się z krajowcami legły nie tylko u podstaw tych sporów na temat położenia „Kadiaku”. Podobnie rzecz miała się z nazwami wyspy Unalaska i półwyspu Alaska. Krąjowcy bowiem zapytani przez Rosjan, czy jest to już „Wielka Ziemia” (po aleucku

alaksa” czy też „alaszka” — to „wielka ziemia”), mieli podobno odpowiedzieć „agun alaksa”, co oznaczało „Nie, to nie jest Wielka Ziemia”. Owo „agun alaksa" miało według innych autorów brzmieć „iguna alakszak”, zaś według Cooka „nawan alaska”, ale to i tak nie jest już ważne, skoro nazwa uległa dalszym przeobrażeniom i zostało łatwiejsze do wymówienia przez Europejczyków — Unalaska (rosyjskie Unałaszka).

Jeśli już wymieniliśmy nazwę wyspy Unalaska, to zostawmy na chwilę historię i przypomnijmy współczesną relację o tym, jak można przedostać się z Oceanu Spokojnego na Morze Beringa i vice versa. Napisał w swoim liście Wojciech Jacobson: „Potem znów sztormowe obawy, uniki i dalej emocjonujące, niebezpieczne przejście we mgle, nocą przez wąską, pełną prądów cieśninę Unalga na Morze Beringa do Unalaski i Dutch Harbor na Aleutach”.

Dziś, w dobie radarów i echosond, doskonałych map morskich i dokładnych instrukcji, niebezpieczeństwa czyhające na żeglarzy w cieśninie Unalga wydatnie zmalały. Były znacznie groźniejsze, gdy pokonywali ją pionierzy morskich szlaków. A oto pierwsze ze znanych opublikowanych ostrzeżeń przed zdradliwością tej cieśniny, która po­chłonęła tyle ofiar wśród załóg XVHI-wiecznych żaglowców:

,JCanal między nimi (tj. między wyspami Akutan i Unalaska

przyp. E.K.) jest bardzo niebezpieczny, jego kierunek jest połu­dniowo-wschodni t północno-zachodni, lecz morze jest tu często tak wzburzone, że zagraża przepływającym przez niego statkom, po­zbawiając je masztów lub przewracając”.

Ostrzeżenie to pochodzi z Pamiętników Beniowskiego, z jego „Opisu Wysp Aleuckich”. To wzburzenie morza nazywane było sułoj i obser­wowane jest przy zderzeniu silnych prądów morskich, skierowanych w różne strony. Cook przeszedł w 1778 roku przez cieśninę Unalga z południa na północ, przy czym jeden z jego statków — „Resolution”, zdążył wydostać się z niej przed nastaniem odpływu, drugi zaś

„Discovery”, został uniesiony przez sułoj z powrotem na południe

i z wielkim trudem udało mu się przejść między niebezpiecznymi wyspami. W 1826 roku przez cieśninę Unalga przeprowadził swój statek „Sieniawin” F.P. Litke. Pisał później:

W ciągu sześciu lat, jakie upłynęły od tego czasu, często rozmyś­lałem o tym dniu i za każdym razem czyniłem sobie nowe wyrzuty za wystawienie na niebezpieczeństwo powierzonego mi statku i załogi. Sułoj złapał nas, gdy wypełnialiśmy żagle i mimo że statek płynął z szybkością 51/2 węzła, według namiarów cofaliśmy się wstecz po

pół lub po jednej mili na godzinę, czyli przeciwny nam prąd posiadał szybkość co najmniej 61/2 węzła. Ze trzy godziny borykaliśmy się w ten sposób z okrutnymi falami, zanim zaczęliśmy pomału posuwać się naprzód’*.

Zgodnie z dziennikiem, Beniowski spotkał na wyspie Unimak rosyj­skich łowców zwierząt futerkowych, z których jeden — Salasiow (Sołowiow?), podjął się bezpiecznego przeprowadzenia go przez cieśninę Unalga na wyspę Urumusir, znaną dziś jako Umnak.

Około trzeciej po południu — czytamy w dzienniku — mając przed sobą łodzie, którymi płynęli wyspiarze, ujrzeliśmy wyspę, którą Salasiow zidentyfikował jako Wyspę Lisów oraz poinformował mnie, że są tam trzy inne na południe od tej wyspy. Około piątej ujrzeliśmy inną wyspę od sterburty statku i Salasiow poinformował mnie, ze było ich łącznie cztery, których położenie odnotowałem w oparciu o jego informacje. Położenie tych wysp powoduje dużą nieregularność morza, co stwierdziłem również, dochodząc do tego samego wniosku. Mając to na uwadze skonsultowałem się z moim pilotem, który poinformował mnie, że głębokość wody w miejscu, w którym znajdowaliśmy się, wynosiła dwadzieścia sążni. I rzeczy­wiście przy sondowaniu stwierdziliśmy, że wynosiła osiemnaście sążni. Zakotwiczyłem statek w środku kanału i od razu po tym Salasiow popłynął w swej łodzi do brzegu, poinformowawszy mnie najpierw, że mogę kontynuować żeglugę tym samym kanałem i że dołączy on do mnie, zanim wyjdę z cieśniny".

Wystarczy wziąć pierwszy lepszy atlas świata, aby się przekonać, że jest tu mowa o cieśninie Unalga i że czterema wyspami wspo­mnianymi w dzienniku są wyspy między Unimakiem i Unalaską. Dlaczego jednakże Beniowski, mimo niebezpieczeństw, płynął tak spokojnie? Odpowiedź jest prosta. Dlatego, że miał pilota. Litke pisał, że gdy walczył z sułojem w środku cieśniny, bojąc się podwodnych raf bliżej brzegu, w niewielkiej odległości płynęła tubylcza bąjdara, nie odczuwając w ogóle jego skutków. Napisał potem, że sułoj ma największą siłę w środku cieśniny Unalga, zaś bliżej Zatoki Bobrowej, gdzie „w środku kanału” Beniowski zakotwiczył „Św. Piotra i Pa­wła”, nie był on wcale odczuwalny.

Poniedziałek, 20 czerwca. Piękna, bardzo ciepła pogoda, umiar­kowany wiatr, żadnej fali. W polu widzenia wiele stad ptaków,

o których Salasiow — zobaczywszy, że zwróciłem na to uwagę

poinformował mnie, że o tej porze gęsi i kaczki odlatują

WWMerunku Alaksyny. Otrzymane od niego informacje upewniły mnie, że ląd Alaksyny byl stałym kontynentem Ameryki. Zapewnił mnie, że odległość od Wielkiej Ziemi nie przekracza trzydziestu pięciu do czterdziestu mil i że wyspiarze często odbywają tam podróże dla odwiedzenia swych przyjaciół i krewnych..."

Doprawdy interesujące to stwierdzenie. Ptaki odlatywały z Wysp Aleuckich w kierunku półwyspu Alaska, którego odległość jest tu podana względnie dokładnie. Leon Orłowski stawia w swojej książce zarzut wobec Beniowskiego, że w swoich Pamiętnikach wykorzystał rzekomo materiały ekspedycji kapitana Krenicyna na Wyspy Aleuckie, odbytej w latach 1768—69.1 tu moje pytanie adresowane do wszystkich obecnych i przyszłych następców i naśladowców Orłowskiego: jakim cudem mógł Beniowski oprzeć się na materiałach Krenicyna, jeżeli wyraźnie pisze, że pobliska Alaksyna, czyli półwysep Alaska, to już kontynent amerykański, owa La Grandę Terre, czyli Wielka Ziemia Koriaków, Czukczów i Aleutów? Przecież Krenicyn popełnił spek­takularny błąd, uznając go za wyspę — Wyspę Alaksa, i ta błędna informacja jeszcze za życia Beniowskiego poszła w świat, gdyż została opublikowana w Londynie przez Coxe’a. Przecież Krenicyn nie żeg­lować trasą opisaną przez Beniowskiego, lecz popłynął utartym szlakiem «ftRjPMiMŚniBgo wybrzeża Kamczatki na Wyspę Beringa, a stamtąd Wysp Aleuckich. Przecież te same wyspy w materia­łach Krenicyna i Beniowskiego noszą zupełnie inne nazwy, a wiadomo, jfee ^TTflfi z Wysp Aleuckich miała po kilka różnych nazw. A propos nazw. Skąd wzięła się nazwa Urumusir, jaką obdarzył Beniowski wyspę Umnak? Robert Douteau słusznie zwraca uwagę, że była to nazwa kurylska, ale wiemy, że rosyjscy kupcy, organizujący rejsy na Aleuty, mieli duże trudności z kompletowaniem załóg i brali w podróż zarówno fblffjttw (zamieszkujących w owym czasie również południową część Kamczatki), jak i Kamczadali. Nazwa Urumusir może być zniekształ­całem kurylskiego „sumari musiru” (Wyspa Lisów), bądź też oznaczać ||h Wielkiego Ducha (tu już bez zniekształcenia). W jednym z doku­mentów, w memoriale sporządzonym dla francuskiego gubernatora Ile giHflfelOpDe» Beniowski nazywa tę wyspę Insula Xti. To „Xti” jest skrótem łacińskiego Xristi, a więc Wyspa Chrystusa. Nie wiemy, czy była tak Boedyś nazywana, ale zważywszy, że nawracanie Aleutów na prawo­sławie ma równie długą historię, co sama żegluga na Aleuty („Skośnooka ludność pisał przed paroma laty Jacobson — mówi tam angielskim językiem, ale nosi rosyjskie imiona i nazwiska”), nazwanie Chrystusa przez tubylców Wielkim Duchem nie może być wykluczone. W dzien­niku Beniowskiego jest zresztą miejsce, gdzie mówi on o podarowaniu mu przez „tojona”, tj. naczelnika wyspy, kilkunastoletniego chłopca

pochodzącego z półwyspu Alaska, którego jego współtowarzysze po­dróży natychmiast nawrócili na prawosławie.

Przyjrzyjmy się teraz pobytowi Beniowskiego na wyspie Urumusir, czy też na Wyspie Chrystusa;

Środa, 22 czerwca. Dzień bezwietrzny, wciągnęliśmy naszą szalupę i małą łódź i holowaliśmy statek. O godzinie drugiej znaleźliśmy się w ujściu zatoki, do której weszliśmy i zacumowaliśmy w odległości długości liny od brzegu, w czterech i pół sążniach wody".

Zatoka na wyspie Umnak, do której zawinął „Św. Piotr i Paweł”, znajdowała się w północno-zachodniej części wyspy, co jednoznacznie wynika ze szkicu Beniowskiego, zamieszczonego przez Nicholsona pt. „Widok wyspy Urumusir (środek) w kierunku południowym, odległość

2 mile (arkusz XI, rycina 2)”.

Z powyższego wynika, że Beniowski, żeglując w kierunku Umnaku, opłynął zachodni przylądek wyspy i sporządził jej rysunek już wówczas, gdy znalazł się znów na Morzu Beringa, w odległości dwóch mil na północ od Umnaku. Statek stanął na kotwicy w zatoce, w której znajduje się dziś port Nikolski.

Jak tylko przybyliśmy, Salasiow poprosił o pozwolenie zejścia na ląd w celu poinformowania mieszkańców i współtowarzyszy p. Ochoty na o naszym przybyciu dla uniknięcia nieporozumień. Po­słałem z nim p. Kuzniecowa i ten wrócił około trzeciej po południu z dwoma innymi Rosjanami, którzy zaprosili mnie do zejścia na brzeg i zaproponowali mi użytkowanie przestrzennego pomiesz­czenia mieszkalnego oraz składowiska, wystarczająco dużego do pomieszczenia całego naszego ładunku. P. Kuzniecow poinformował mnie, że Rosjanie obiecali mu wszelką pomoc ze strony wyspiarzy; lecz że nie zobaczą zwierzchnika wyspy do następnego dnia, ze względu na odległość jego zamieszkania. Zanim opuściłem statek, zdałem dowództwo p. Czurinowi i zostawiłem z nim dwudziestu ośmiu współtowarzyszy, którym najbardziej ufałem. Całą resztę towarzystwa, wraz z kobietami i chorymi, zabrałem z sobą na brzeg. Gdy wylądowałem, zostałem zabrany do bardzo wygodnego miesz­kania, w pobliżu którego stał przestronny biLdynek nadający się na składowisko”v...

Mamy w tym fragmencie interesującą informację o tym, że Beniowski zastał na wyspie przestronny budynek magazynowy. Poza budynkami mieszkalnymi, zbliżonymi konstrukcyjnie do zimowych mieszkań Aleu- tów, Rosjanie budowali na Wyspach Aleuckich, z rosnącego jeszcze

wówczas na Umnaku, Unalasce i Unimaku drzewa lub też z wy­rzucanego na wybrzeże drewna, duże budynki składowe. Nawigator T. Edgar z trzeciej ekspedycji Cooka zanotował, że w pobliżu portu Samgunudha na wyspie Unalaska znajdowała się w 1778 roku rosyjska faktoria, a w niej duży budynek mieszkalny o długości 70—75 stóp (23 —25 m) i szerokości 20—24 stóp (7—8 m). Edgar pisał:

Dom dzieli się na części drewnianym przepierzeniem; część zachod­nia ma około 14- -15 stóp i w niej znajduje się spiżarnia czy też magazyn.

W pobliżu domu mieszkalnego jest kilka dużych składów, w których przechowywana jest suszona ryba, skóry, prowiant itp. Jeden z tych składów był opieczętowany kilkoma pieczęciami i nie udało nam się dowiedzieć, co jest w nim przechowywane, ale sądzimy, że przecho­wują tam futra”.

Beniowski przebywał tydzień na Umnaku i pozostawił dość obszerny opis wyspy: jej przyrody, geografii, no i obycząjów mieszkańców. W dniu 24 czerwca pan Maurycy zanotował:

O godzinie dziewiątej zostałem poinformowany, że przyszło mnóst­wo młodych kobiet, proponując swoje usługi, ale raport przyszedł zbyt późno, aby w mojej władzy było podjęcie jakiejkolwiek decyzji, gdyż każdy z moich współtowarzyszy wybrał już jedną spośród nich”.

Dwa dni później, 26 czerwca, „Św. Piotr i Paweł” miał wyruszyć w dalszą żeglugę.

,JHękna bezchmurna pogoda i cisza na morzu — czytamy w dzien­niku. — O godzinie trzeciej podnieśliśmy kotwicę, przeholowaliśmy statek i wyszliśmy na środek kanału. Moi współtowarzysze uroczyś­cie celebrowali na pokładzie chrzest młodego Amerykanina, któremu dano na imię Zachariasz. (Mamy tu potwierdzenie tego, co napisa­łem wyżej o Wyspie Chrystusa — przyp. E. K.). Rano, będąc poinformowanym, że na pokładzie wciąż jeszcze znajdowało się do pięćdziesięciu kobiet, wydałem rozkaz odesłania ich na ląd, po rozdaniu im prezentów. O jedenastej przed południem podnieśliśmy kotwicę i rozwinęliśmy żagle.

Zgodnie z raportem dwóch chorych. Opróżniliśmy szyb: nie nabra­liśmy więcej niż osiem cali wody w ciągu dwudziestu czterech godzin”.

Kanałem nazywa Beniowski cieśninę między wyspą Umnak a wyspą Czuwinadak, na zachód od niej. Cieśninę tę musiał przejść „Św. Piotr i Paweł” powracając na Morze Beringa, aby wejść do zatoki; nią też wyszedł ponownie na wody Pacyfiku.

Wzmianki o kobietach, ochoczo przychodzących na statek (zarówno tu — na Umnaku, jak i na wyspie Amamiosima, o czym jeszcze będzie mowa), nie mówiąc już o romansie z Afanazją Niłow, zawsze były przedmiotem sporów: rodziły ostre reakcje i uśmiechy niedowierzania licznych krytyków Beniowskiego, od Rochona do Orłowskiego, i nadal są traktowane jako „upiększenia, opisy dziwnych ludzi i dziwnych krain”. A jednak była to prawda. Gdy statki trzeciej ekspedycji Cooka w drodze z Morza Beringa do Anglii zawinęły do Makau, kapitan Gore, dowódca ekspedycji po śmierci Cooka i Clerke’a, polecił skonfiskować wszystkie prywatne zapiski uczestników wyprawy. Wbrew zapew­nieniom nie zostały im oddane po powrocie do Anglii. Wydawcy dzienników Cooka uzupełnili niektórymi relacjami zbyt suche ich zdaniem sprawozdanie Cooka i nie życzyli sobie, aby ta kosmetyka (czy też fałszerstwo, jak to dziś określają niektórzy autorzy) wyszła na jaw. Nie umieszczono w dzienniku oczywiście niczego, co mogłoby zgorszyć wrażliwych na sprawy moralne XVIII-wiecznych czytelników. Dopiero przed kilkoma laty dotarł do tych rękopisów znakomity badacz podróży Cooka — J. Beaglehole. Z jego też publikacji wiemy, że w siedem lat po Beniowskim uczestnicy ekspedycji Cooka nie byli całkiem pozbawieni na Aleutach uciech cielesnych, jakkolwiek... Oddajmy zresztą głos nawigatorowi z trzeciej ekspedycji Cooka — T. Edgarowi, który na sąsiedniej Unalasce zanotował:

Kobiety wdzięczne i dobre pod każdym względem. Obdarzały nas one swymi pieszczotami bardzo swobodnie, za garść tytoniu lub za pół tuzina koralików. Przez swoje lenistwo wszystkie one są zawszo­ne, zresztą ubiory z piór ptasich (a pamiętajmy, że Orłowski wy­szydził Beniowskiego za wzmiankę o ubiorze z piór ptasich — przyp. E. K.) i futer stanowią pierwszorzędne schronisko dla pasożytów”.

A tak swoje kontakty z aleuckimi kobietami opisał pomocnik chirurga, D. Samuel:

Kobiety na tyle się ośmieliły, że zaczęły przychodzić na statki w dużych grupach, co noc. Są one niezwykle brudne i mają masę pasożytów. Nie bacząc na wszystkie nasze starania, aby odmyć i oczyścić te kobiety, nie mogliśmy pozbawić je zapachu tłuszczu wielorybiego — ten piekielny, siarczany odór zostawał przy nich przy wszelkich okolicznościach”.

I jeszcze na koniec tej opowieści o żegludze Beniowskiego przez Morze Beringa, akcent nieco poważniejszy. Zanim jeszcze podpisałem umowę z wydawnictwem „Glob” na napisanie niniejszej książki — to co znalazło się w jej pierwszych czterech rozdziałach, zostało przeze mnie przedstawione najpierw w programie telewizyjnym „Dookoła świata” red. Bohdana Sienkiewicza (Tropem Beniowskiego), później zaś w cyklu artykułów Beniowski na Morzu Beringa, publikowanym w gdańskim tygodniku „Wybrzeże”. Odpowiem w związku z tym na zadawane mi nąjczęściej pytanie: Czy to, co przedstawiłem wyżej, traktuję jako moje własne odkrycia? Nie, nie traktuję- Rzeczywista bowiem trasa żeglugi Beniowskiego została odkryta już dwieście lat temu przez Williama Nicholsona, tylko później w wyniku celowych działań, błędnych interpretacji, włączenia się do dyskusji ludzi nie mających żadnego pojęcia o morzu została zapomniana, zastąpiona szeregiem innych, często zupełnie fantastycznych, nie zawierąjących ani krzty prawdy. Przypomnijmy więc, jak brzmiała ta jego solidnie udokumentowana opinia sprzed dwóch wieków, dotycząca trasy żeglugi Beniowskiego przez Morze Beringa:

Śledząc podróż Hrabiego na północ, według mapy, oznaczonej numerem 36 w trzeciej podróży Cooka, odkryłem, że dotarł on do Wyspy Beringa, gdy jego obliczenia lokalizowały statek o półtora stopnia na zachód. Jest to naturalna konsekwencja nieuwzględ­niania dewiacji wschodniej (odchylenia igły magnetycznej — przyp. E. K.) i ta sama przyczyna musiała rzutować na określenie przez niego pozycji statku w jeszcze większym stopniu, w miarę posuwania się przez niego na północ. Stąd wnioskuję (zakładając, że jego szerokości były co najmniej o pół stopnia za wysokie, zaś jego długości były znacznie bardziej na zachód od rzeczywistej pozycji statku obie te niezgodności wynikały z nieuwzględniania dewia­cji), że dotarł on do Wysp Clerke’a 3 czerwca, popłynął do lądu, położonego na północ od Czukockiego Nosa, wrócił z powrotem do Wysp Clerke’a, pożeglował stamtąd na wschód, dotarł do kontynentu amerykańskiego, płynąc wzdłuż brzegu między Point Shallow Water i Shoal Ness, który został nie zbadany przez Cooka, po czym pożeglował na południe i stanął na kotwicy przy Unimaku, pod szerokością 54 i 1/4 stopnia. Błąd przy określaniu jego pozycji wyniósł około pięciu stopni długości na zachód...”

Nie wiem, czy słowa te wymagają jeszcze jakiegokolwiek komentarza. Zwróćmy uwagę, że Nicholson pisze, iż Beniowski „dotarł do kontynentu amerykańskiego”. Błędy szerokości, jak się później okazało, były niższe niż pół stopnia, minimalne też okazały się błędy długości, gdy ustaliliś­

my, że liczył je od wschodniego, a nie od zachodniego brzegu Kamczatki. I Z Wyspy Beringa rzeczywiście popłynął do Wysp Clerke’a, czyli Upl jedynej w tym miejscu Wyspy Św. Wawrzyńca, stamtąd udał się do wybrzeża Półwyspu Czukockiego w okolicy Zatoki Maczigmeńskiej, którą ze względu na bardzo wąskie wejście Cook uznał za rzekę. Od wybrzeży Azji wrócił faktycznie do Wyspy Św. Wawrzyńca, kotwicząc statek w zatoce Aladar między Przylądkiem Południowo-Zachodnim i przylądkiem Chitnak, pożeglował na wschód, docierając do kontynen­tu amerykańskiego w okolicy Przylądka Rumiancowa i popłynął wzdłuż brzegu na południe. Obszar nie zbadany przez Cooka znajdował się

mówiąc przystępnym językiem — między ujściami dwóch wielkich rzek Alaski: Jukonu i Kuskokwimu, gdzie Cook natrafił na piaszczyste mielizny i dla uniknięcia ryzyka odbił daleko na zachód. I rzeczywiście, po odbyciu tej podróży Beniowski kotwiczył najpierw przy Unimaku, najdalszej od Kamczatki z Wysp Aleuckich. Stamtąd, jak już wiemy, popłynął do cieśniny Unalga, którą przedostał się na Ocean Spokojny. Następnego dnia po opuszczeniu Umnaku „Św. Piotr i Paweł” znalazł się pod szerokością 51 stopni 30 minut. Zapis w dzienniku:

Poniedziałek, 27 czerwca. Na morzu: piękna, umiarkowana pogo­da, wiatr północno-wschodni, raczej świeży, kursSW-j-S, pod wszyst­kimi żaglami. Trzy wyspy w polu widzenia do czwartej po południu, zaś punkt południowo-wschodni widoczny do dziewiątej. Piękna gwiezdna pogoda w nocy. O dziesiątej rano ujrzeliśmy ląd ze szczytu masztu, do którego wkrótce dotarliśmy, przy pomyślnym wietrze, na odległość dwóch mil”.

Trzy wyspy w polu widzenia” — to wyspy nazywane przez Beniow­skiego Wyspami Bobrowymi (Uliaga, Kagamil i Tigalda). Wyspą, do której wschodniego brzegu przybliżył się „Św. Piotr i Paweł” na odległość dwóch mil, była wyspa Amlia w grupie Wysp Andrejanowa z archipelagu Aleutów. Amlia nie była ostatnią wyspą aleucką, do której wybrzeży przybliżył się „Św. Piotr i Paweł”. W trosce jednak o większą przejrzystość naszego opowiadania jesteśmy zmuszeni do zamieszczenia informacji o wyspie nazwanej przez Beniowskiego Wyspą Kuźmy

w następnym rozdziale.

Rozdział V

KURO-SIWO

Zajmijmy się teraz wydarzeniami, które miały miejsce po wypłynię­ciu „Św. Piotra i Pawła” z portu na wyspie Umnak i wzięciu kursu na południowy zachód. W dniu 28 czerwca' Beniowski odnotował, że dostrzegł na północy południowy kraniec wyspy, która została mu opisana jako położona pod 48 równoleżnikiem szerokości północnej. Wiemy z Pamiętników, że podczas pobytu Beniowskiego na Kamczatce, pewien kapitan statku imieniem Kuźma Korostelew (wg Bercha jego nazwisko brzmiało Chołostiłow), będący wówczas ciężko chory na szkorbut, prosił go o wyrysowanie na podstawie jego dziennika wyspy, mającej znąjdować się pod szerokością 48 45'. Beniowski jednakże pisze, że wyspę tę znalazł pod szerokością 46° 12', kończąc opowieść o niej następującymi słowami: „Niestety, warunki nie pozwoliły mi na dokona­nie odkryć, tak że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć lepszych sukcesów przyszłym żeglarzom”. O jakich odkryciach informuje tu nas pan Maurycy? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, należy wyjaśnić jedną niezwykle istotną sprawę. W pierwszym etapie żeglugi Beniowskiego, prowadzącym przez Morze Beringa, błędy długości geograficznej w jego obliczeniach (po dokonaniu poprawki, że liczył ją nie od południka bolszerieckiego, lecz od niżniekamczackiego) są mini­malne. W drugim, tj. od chwili przejścia z Morza Beringa do Oceanu

Spokojnego, mamy do czynienia ze stopniowym narastaniem nieścisłoś­ci W obliczeniach długości, podczas gdy podawane w dzienniku szeroko- ral gą liczone względnie poprawnie. Wielu autorów, począwszy już od Nicholsona, zastanawiało się nad przyczynami tych błędów i wysuwało różne hipotezy co do okoliczności ich powstania. Będę starał się zapoznać czytelnika przynajmniej z niektórymi z nich, tymczasem jednakże wróćmy do wydarzeń z 28 czerwca:

O dziewiątej wiatr ustalił się ze wschodu i wiał z olbrzymią siłą, tylko raz miałem czas na zwinięcie małych żagli. Gwałtowność wiatru zmniejszyła kołysanie statku i morze stało się równym jak staw. Płynęliśmy pod bezanem z szybkością dziesięciu węzłów i pół według logu. O siódmej rano wiatr zelżał i pozwolił nam podnieść topsle, pod którymi płynęliśmy z nie zmniejszoną szybkością. O dzie­siątej przed południem zobaczyliśmy ziemię wprost przed dziobem, która w południe była jedynie odległa o trzy mile”.

Co jest w tym fragmencie warte szczególnej uwagi, to podana tu po raz pierwszy informacja, że poza kwadrantem i kompasem na „Św. Piotrze i Pawle” był także log. Log jest przyrządem pozwalającym na obliczanie szybkości statku, a szybkość ta, jak wynika z dziennika, wynosiła dziesięć i pół węzła, czyli dziesięć i pół mili morskiej na godzinę, co oznaczałoby, że w ciągu doby „Św. Piotr i Paweł” pokonywał odległość dwustu pięćdziesięciu dwóch mil morskich (czterysta sześć­dziesiąt sześć kilometrów). Jest to szybkość duża, znacznie odbiegająca od średniej, ale należy pamiętać, że i kierunek, i szybkość wiatru sprzyjały jej osiągnięciu. Trzeba poza tym nadmienić, że wskazania logu nie uwzględniają prądów morskich, które w tej części Oceanu Spokoj­nego (Prąd Alaskański) powodowały, że faktyczna szybkość statku była jwbć większa. Ostatnią ziemią widzianą ze statku była przypuszczal­nie wyspa Amczitka, najdalej na południe położona z Wysp Aleuckich. Wiatr ustalił się z północnego wschodu, jeśli zatem spojrzymy na mapę, przekonamy się bez trudności, że pędził on statek na południowy zachód, w kierunku Wysp Kurylskich. Następnego dnia nastąpił silny sztorm, który zniósł stengi fokmasztu i bezanmasztu. Ładunek na statku przesunął się i rozbiciu uległo sześć beczułek z wodą. W dniach 30 COBfęwca i 1 lipca statek był na pełnym morzu i nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Może należałoby to ująć inaczej: nie wydarzyło się nic godnego uwagi badacza, chcącego prześledzić trasę podróży Beniow­skiego, wydarzeń bowiem o charakterze wewnętrznym na przestrzeni tych dwóch dni nie brakowało. Dopiero nad ranem 2 lipca (w rzeczywis- tości zaś 3 Lipca, ponieważ wspomniałem już wcześniej, że doba mary na-

rzy zaczynała się w południe), statek znalazł się na obszarze działania silnego prądu.

Świt w pełni ukazał nam niebezpieczeństwo — pisze dalej Beniow­ski - gdyż ujrzeliśmy skaty w odległości trzech czwartych mili. Niezwłocznie rzuciłem sondę i odkryłem dno na głębokości trzydzies­tu czterech sążni; dno złożone było z mułu i połamanych muszli.

O dziewiątej zbliżyliśmy się do brzegu i zakotwiczyliśmy na głęboko­ści dwudziestu ośmiu sążni, po czym niezwłocznie wysłałem mdłą łódź na brzeg z p. Kuzniecowem dla zbadania wybrzeża i znalezie­nia jakiegoś portu lub przystani. Siła wiatru jednakże zerwała naszą linę i odrzuciła nas od brzegu. Z tego względu oddałem kilka strzałów dla łodzi, ponieważ miałem niewielką nadzieję na przybi­cie do brzegu przy tak gwałtownym wietrze. Strach przed utratą naszej łodzi i ludzi zmusił mnie do postawienia statku w dryf, jednakże prąd szybko niósł nas do brzegu. Udało mi się postawić bezan. Ten manewr poważnie nadwerężył statek i często narażał nas na realne niebezpieczeństwo rozbicia”.

Nasuwa się problem identyfikacyjny: jaka to była wyspa, u której znalazł się teraz „Św. Piotr i Paweł”. Ponieważ Beniowski podał szerokość geograficzną, na której stanął na kotwicy, a mianowicie 45°57\ jest łatwo zorientować się, że w tej części Oceanu Spokojnego jedynymi wyspami są tylko Wyspy Kurylskie. Błędy szerokości popełniane przez Beniowskiego mieszczą się z reguły w granicach pół stopnia, mogły zatem wchodzić w rachubę jedynie dwie wyspy: Urup i Iturup. Prąd w cieśninie między nimi nie pozwalał statkowi zbliżyć się do brzegu ani przejść do basenu Morza Ochockiego, zaś Prąd Kurylski spychał statek na południe. Pod tym zatem względem spostrzeżenia Beniowskiego odpowiadały stanowi faktycznemu, co natomiast budziło duże wątpliwo­ści i prowadziło do sporów, to fakt, że zgodnie z dziennikiem statek, wyruszając z punktu położonego na 29 południku od Kamczatki i płynąc cały czas z silnym wiatrem prosto w żagle, dociera w ciągu tygodnia tylko do 11 południka (tak bowiem określona została długość geograficz­na w dniu 2 lipca) — pokonując odległość odpowiadającą osiemnastu stopniom długości. Tymczasem rzeczywista odległość od Umnaku do Urupu czy Iturupu sięga czterdziestu stopni. Ta różnica była przed­miotem wielu sporów i pracochłonnych dociekań. Ostatecznie za stop­niami kryją się mile (league), mile morskie czy kilometry i gdybyśmy przyjęli, że statek przebył odległość odpowiadającą tym osiemnastu stopniom, okazałoby się, że musiał płynąć z ponad dwukrotnie niższą szybkością i oczywiście nie dotarłby do Wysp Kurylskich, tylko znaj­dowałby się 1 dala od jakiegokolwiek lądu. Wysuwano zatem rozmaite

tezy: o nieznajomości przez Beniowskiego nawigacji, o nieuwzględ­nieniu przez niego deklinacji i dewiacji, o wpływie nie zbadanych jeszcze wówczas prądów morskich w tej części Pacyfiku, o zmyśleniu przez niego trasy podróży, czy wreszcie o sfałszowaniu dziennika już po śmierci Beniowskiego. Do tych wszystkich werąji chciałbym dodać jeszcze jedną: otóż długość geograficzna, pod którą w dzienniku znalazł się północny kraniec wyspy Urup, z pewnością nie odpowiada długości liczonej od Kamczatki. Jeżeli tak, to dlaczego nie poszukać innego punktu odniesienia. Skoro na rosyjskich mapach XVIII wieku jako południk zerowy był traktowany i południk de Ferro, i Niżniekamczac- ka, i Bolszeriecka, i Ochocka... No właśnie. Gdybyśmy policzyli długość geograficzną od Ochocka, okazałoby się, że współrzędne w dzienniku Beniowskiego pasują jak ulał do położenia tej części wyspy, jeśli będziemy liczyć n a wschód od południka ochockiego. Azatem na tym odcinku swojej żeglugi Beniowski zaczął być może po prostu korzystać z jeszcze innej mapy i po latach z pewnością zapomniał przeliczyć te pozycje z raportów, doprowadzić je, że tak się wyrażę, do wspólnego mianownika.

A teraz powróćmy do opowieści naszego bohatera:

Niedziela, 3 lipca. Bardzo silny sztorm z kierunku od północnego zachodu i od zachodu. Statek w dryfie i co chwila wystrzałami z broni palnej przywoływana łódź. O czwartej po południu podnieśliśmy reje bezanu. Statek, będąc narażonym na wzbierające fale, nabrał znacznych ilości wody, w związku z czym mieliśmy pewne trudności z jego wyprostowaniem. Pod koniec dnia towarzysze narażeni na powtarzanie się tych samych niebezpieczeństw zaczęli nalegać, abym bądź kontynuował podróż wybranym kursem, bądź też po­zwolił na wyrzucenie statku na piaszczysty brzeg, który dostrzegli. Oświadczyłem im, że byłoby aktem skrajnego barbarzyństwa po­rzucenie dziewięciu naszych najwierniejszych towarzyszy na łaskę dzikusów na nieznanym lądzie i że w tej sytuacji jestem zdecydowa­ny raczej zginąć, niż oddalić się od brzegu, gdyż nie mogę wziąć na siebie hańby z powodu opuszczenia kogokolwiek z moich towarzy­szy. Powiedziałem im, że jest mi wstyd za ich chęć zakamuflowania takiej propozycji, która zmierza do porzucenia ich towarzyszy

Kuzniecow wrócił z załogą łodzi dopiero o ósmej wieczorem i opowie­dział, że:

zorientowawszy się, że było niemożliwością zejście na brzeg, był on zmuszony do wiosłowania dookoła przylądka, który osłonił go od wiatru i ukazał wygodne miejsce do lądowania w porcie, gdzie

76

i

znalazł on kilka lodzi na kotwicach oraz bardzo duży dwumasztowy statek i że, gdy wylądował on na brzegu, zobaczył mieszkańców, ubranych na chiński sposób na niebiesko i z parasolami".

Po wysłuchaniu informacji Kuzniecowa z której wynikało także, że wybrzeże wyspy, u której się znajdowali, było dobrze zalesione, Beniow­ski podjął próbę przybicia do niej statkiem:

To sprawozdanie, które słyszało całe towarzystwo, spowodowało ich żądzę zejścia na brzeg i błagali oni mnie, abym wykorzystał każdą możliwość pozostania w jej pobliżu. Byłem nie mniej od nich zainteresowany tym i dlatego zdecydowałem się trzymać blisko brzegu. Jednakże wszystkie nasze nadzieje pierzchły, gdy stwier­dziliśmy, że ustalił się wiatr zachodni, który wiał ze zdwojoną siłą. Usiłowałem utrzymać moją pozycję do drugiej po południu, ale później, nie będąc już dłużej w stanie dryfować, popłynąłem pod foksztakslem z szybkością ośmiu lub dziewięciu węzłów na godzinę.

O świcie statek był okrążony przez morświny* i różne ptactwo wodne, zaś wiatr wzmagał się coraz bardziej. Arkusz 12 zawiera widok wybrzeża, sporządzony przez p. Kuzniecowa.

Zgodnie z raportem czterech chorych i jeden ranny. Pompy próżne. Szerokość przybycia 45 stopni, 20 minut; długość przybycia 13 stopni,

0 minut. Wiatr zachodni, kurs SE-j-E.

Poniedziałek, 4 lipca. Silny sztorm z przejściowymi ulewami, które wzbudziły we mnie nadzieję, że wiatr zelżeje, jednakże niestety nie przestawał on wiać ze skrajną gwałtownością i pozbawił mnie jakiejkolwiek nadziei na powrót do brzegu, który opuściliśmy. W związku z tym ustawiłem statek pod wiatr i popłynąłem moim kursem. Tego dnia zbadałem parasol, który przywiózł p. Kuzniecow. Był on wykonany z papieru, nasączony w oleju i pomalowany, z kilkoma chińskimi i japońskimi hieroglifami. Fajka była ze stopu koloru białego, zaś tabakierka, zawierająca tytoń, była z haftowanej satyny. Nóż był doskonale zahartowany i miał rękojeść z kości słoniowej, doskonale wykończoną. Te okoliczności upewniły mnie, że wyspiarze handlowali z Japończykami”.

Nie ma w przytoczonych fragmentach ani jednego stwierdzenia, które nasuwałoby wątpliwości co do tego, że była to jedna z połu­dniowych Wysp Kurylskich, konkretnie wyspa Iturup. Północne bo­wiem i środkowe wyspy archipelagu pozbawione są lasów, ich handel z Japończykami nosił charakter przypadkowy, a w związku z tym tylko

na wyspach południowych, na wyspach Jędzo, jak są one nazwane w Pamiętnikach, mogli uczestnicy rejsu spotkać tubylców ubranych w niebieskie szaty podobne do chińskich, przywożone z Japonii papiero­we parasole, fajki i haftowane tabakierki. Tylko tam można było widzieć japońską dżonkę, która przybyła tu z japońskimi towarami po futra i tłuszcz wielorybi. Niestety, nie zachował się rysunek przedstawiający widok wybrzeża, o którym czytamy w dzienniku.

I tak Beniowski nie był w stanie przybić do brzegu Iturupu i był zmuszony popłynąć dalej na południe. We wtorek 5 lipca zanotował w swoim dzienniku:

Tego dnia zebrała się rada dla zdecydowania, czy powinniśmy płynąć do Japonii, gdyż z uwagi na to, iż nie miałem pewnych wiadomości o żadnej wyspie, uważałem za słuszne wzięcie tego kursu dla uniknięcia cierpień, które groziły nam z powodu braku żywności i wody. Nasz prowiant składał się z sześciu beczułek solonych ryb i dwóch beczułek suszonych ryb, jednakże suszone ryby zaczęły psuć się z powodu gorąca i to przekonało mnie, że nie powinniśmy ich więcej używać. Wszystkie nasze suchary były zjedzone i cały nasz zapas składał się ę owych dwóch beczułek suszonej ryby, z dwóch beczułek wody deszczowej i czterech be­czułek wody słodkiej. Nie mogłem zatem liczyć na więcej niż na sześć lub osiem dni prowiantu i na czternaście dni picia. Rada postanowiła utrzymać nasz kurs w kierunku Japonii, jednakże z wylądowaniem na każdej wyspie, jaka mogła znaleźć się w polu widzenia”.

Większość autorów, piszących o rejsie Beniowskiego do Makau, przyjmuje jako pewnik, że płynął on wzdłuż wschodnich wybrzeży wyspy Hokkaido (nie należącej jeszcze wówczas całkowicie do Japonii) i dalej wzdłuż północno-wschodnich brzegów głównej wyspy Japonii

- Honsiu. W tym przypadku nie znajdujemy jednakże żadnego uzasadnienia dla ciągłych narzekań autora dziennika, że między 4 i 15 lipca dokuczały im straszliwe upały. Posłuchajmy zresztą samego Beniowskiego:

|Czwartek, 7 lipca. Bardzo piękna pogoda i gładka woda. Słońce grzało z taką siłą, że roztopiło smołę na burtach statku. Wydałem rozkaz przesmołować je na nowo i zwilżać pokłady i burty każdego ranka o wschodzie słońca. Słoneczny upał stał się bardzo męczący i pociąłem żagiel dla zrobienia tentu. Tego dnia wyposażyliśmy szalupę i towarzystwo zostało zatrudnione przy czyszczeniu swojej broni i przy kręceniu małych sznurów. Noc była bardzo piękna.

0 dziewiątej rano ujrzeliśmy coś płynącego na powierzchni wody

1 natychmiast spuszczono łódź, i powiosłowanó w tym kierunku. Załoga łodzi przyciągnęła z powrotem inną łódź, bardzo silnie uszkodzoną i przewróconą. Gdyśmy wciągnęli ją na pokład, stwier­dziłem, że była to mała łódź rybacka, gdyż znalazłem kilka sznur­ków wykonanych z kręconego jedwabiu, które wciąż jeszcze były do niej przytwierdzone. Po zbadaniu łodzi towarzystwo podjęło się jej naprawy, aby mogła służyć w razie potrzeby.

Tego dnia puszczono krew piętnastu innym towarzyszom.

Zgodnie z raportem trzech chorych. Ranny człowiek był zdolny przyjść do pracy. Szerokość przybycia 42 stopnie, O minut; długość przybycia 6 stopni, 38 minut. Wiatr NNW, kurs SW-—S”.

Otóż gdyby Beniowski płynął, jak tego chcą niektórzy jego krytycy, wzdłuż wschodnich wybrzeży wysp Hokkaido i Honsiu, nie napotkałby nawet w lipcu na takie upały.

W rzeczywistości bowiem wzdłuż Wysp Kurylskich i dalej wzdłuż wybrzeży Japonii płynie z północy na południe zimny prąd morski, zwany przez Japończyków Oja-siwo (Oyashio), przez Rosjan zaś Prądem Kurylskim, dzięki któremu klimat tu jest raczej surowy.

Jeżeli jednakże przyjmiemy, że „Św. Piotr i Paweł” wcale nie płynął wzdłuż brzegów Hokkaido, jak się przypuszcza, lecz znajdował się bardziej na wschód od tej wyspy, gdzieś między 145 i 150 południkiem, będąc przez cały czas odległym od brzegów Japonii od dwustu do dwustu pięćdziesięciu mil morskich, wówczas te skargi Beniowskiego na nie­zwykłe upały staną się w pełni zrozumiałe i wiarygodne. W tej części Pacyfiku płynie ciepły prąd Kuro-siwo i Beniowski, znalazłszy się w strefie szczególnej anomalii termicznej, miał prawo do narzekań na upały. Temperatura gwałtownie wzrosła do 25—28°C i załoga miała podstawy do cierpień z powodu gorąca. Ponieważ nikt przed Beniow­skim o istnieniu na tym obszarze ciepłego prądu nie pisał, nie mógł więc on tych obserwacji zmyślać. O tym, że załoga „Św. Piotra i Pawła”, płynąc od Wysp Kurylskich w kierunku Japonii, cierpiała z powodu upałów, braku wody i żywności, wiemy także ze skąpych informacji znanych z wyciągu dziennika Riumina, gdzie czytamy, że do 8 lipca (tj- do 19 lipca według kalendarza gregoriańskiego, używanego przez Beniows­kiego) „cierpieliśmy zarówno z powodu braku wody, jak i wielkiego słonecznego upału straszliwe katusze, a dojedzenia mieliśmy same tylko suchary i chleb, a i to już spleśniałe”. Tak więc mamy niespodziewanie w Riuminie doskonałego świadka prawdomówności Beniowskiego.

Potwierdzenie faktu znacznego odbicia statku od wybrzeży Hok­kaido i Honsiu możemy znaleźć i w innych miejscach dzienników Beniowskiego i Riumina. Weźmy dla przykładu, wydawałoby się nieuza­

sadnione, obawy o brak żywności i wody. Wyspa Hokkaido obfituje, w odróżnieniu od poszczególnych Wysp Kurylskich, w bezpieczne zatoki i wygodne przystanie, znane już wcześniej rosyjskim żeglarzom. Gdyby Beniowski płynął wzdłuż brzegu Hokkaido, to mąjąc na pokładzie ładunek cennych futer i całą kasę Bolszeriecka, nie powinien chyba był martwić się o chleb i o wodę. Może zresztą chleba nie dostałby na mijanych wyspach, ale ryżu czy wody? Wystarczyło, aby postąpił tak, jak trzydzieści lat wcześniej zrobił rosyjski porucznik Walton, który:

Zawinął do jednego miasteczka, stanął na kotwicy i przyjechali do niego na łódkach Japończycy i wołali do siebie. Pan porucznik wysłał na brzeg szalupę nawigatora Kazimierowa z kwatermistrzem i sześ­cioma ludźmi-żołnierzami po wodę. Japończycy życzliwie ich na brzegu przyjęli i kłaniali się im. Nawigator wchodził do dwóch domów i gospodarze tych domów częstowali go reńskim i stawiali przed nim zakąski, rzodkiew i ryż gotowany”.

Niejako przy okazji porucznik Walton dostarczył nam informacji, że japońskie brzegi wcale nie były w owym czasie tak niegościnne, jak się mniema po oglądnięciu „Szoguna”, a napić się na nich było można nie tylko wody, ale i „reńskiego”, czyli japońskiego napoju alkoholowego zwanego sake. Jeśli 5 lipca dwutygodniowy zapas wody napawał Beniowskiego zgrozą, oznaczało to jedynie, że w tym dniu statek „Św. Piotr i Paweł” znajdował się jeszcze daleko od lądu, a przynajmniej tak sądziła jego załoga.

W relacji z wydarzeń mających miejsce 7 lipca podaje Beniowski jeszcze jeden interesujący fakt: znalezienie na powierzchni morza rybackiej łodzi z pozostałościami japońskiej rybackiej sieci. Takie znalezisko mogło oczywiście wzbudzić u Beniowskiego i jego oficerów nadzieję na rychłe dotarcie do lądu. Być może nawet utwierdziło niektórych z nich w przekonaniu, że znajdują się blisko wybrzeży Japonii. Rzeczywistość była inna: i łódź, i glony płynęły wprawdzie od lądu, ale niósł je z bardzo daleka prąd Kuro-siwo, który omywa jedynie południowo-wschodnie wybrzeża Japonii, nie sięgając północnej części wyspy Honsiu ani też wyspy Hokkaido.

Z każdym dniem zmniejszał się posiadany na statku zapas żywności i wody. Zużycie wody z powodu nieznośnych upałów było znacznie większe, niż przewidywał Beniowski, gdy opuszczali Wyspy Aleuckie, do tego przedłużał się czas pozostawania na morzu wskutek niemożliwo­ści przybicia do wyspy Iturup. 9 lipca Beniowski zanotował:

O piątej po południu ktoś powiedział, że obręcze jednej beczułki wody pękły i woda całkowicie z niej wyciekła, i że inna beczułka była

w dwóch trzecich próżna. Tak więc pozostało nie więcej niż trzy beczułki i kilka garnków wody oraz około dziewięciuset funtów ryby suszonej lub w postaci chleba. W stanie wielkiego zaniepokojenia i wycieńczony z powodu ciągłego przemęczenia spędziłem okrutną noc, i ponieważ konieczne było ukrywanie moich trosk przed towa­rzyszami, całe to napięcie osłabiło mnie do tego stopnia, że kilka razy w ciągu tej nocy byłem bliski omdlenia. Nie było żadnego powodu, aby spodziewać się deszczu lub rosy, gdyż pogoda, niefortunnie dla nas, była niezwykle sucha. Ponadto nie miałem rozeznania dotyczą­cego położenia sąsiadujących lądów, z którymi mógłbym wiązać jakiekolwiek uzasadnione oczekiwania”.

Rozdzielono już między załogę resztę wody, ale przed południem 14 lipca nie dostrzeżono jeszcze lądu. Następnego dnia, po silnym sztormie, ustaliła się piękna pogoda i pojawiły się pierwsze oznaki bliskości ziemi:

Widzieliśmy wiele ptaków, wśród których wydało się nam, że niektóre były ptakami lądowymi, co dało towarzystwu nowe na­dzieje. Niektórzy ludzie na pokładzie po napiciu się morskiej wody zostali zaskoczeni przez gwałtowne wymioty. P. Meder próbował uzdatnić morską wodę poprzez dodanie wyciągu herbaty, lecz ten środek ostrożności nie pozbawił jej posiadanej goryczki. Ja również jej spróbowałem.

O zachodzie słońca dwóch ludzi z towarzystwa krzyknęło z bocianie­go gniazda, że widzą ląd. Wszyscy natychmiast pośpieszyli na górę, lecz słońce zaszło i niczego nie mogli zobaczyć. Ludzie, którzy widzieli ląd, poinformowali mnie, że znajdował się on nieco na południe od kierunku zachodniego, w związku z czym podniosłem wszystkie żagle i rozkazałem rozstawić silne wachty na całą noc, jednakże gdy przepłynęliśmy — od chwili kiedy wydawało im się, że widzą ląd, do czwartej nad ranem — odległość dwudziestu czterech mil i trzech czwartych, przyznali oni, że uznali za ląd chmury

Tego samego wieczora miało wreszcie miejsce szczęśliwe wydarze­nie, dzięki któremu przypomniał Beniowski w dzienniku fakt obecności na statku aleuckiego chłopca, otrzymanego na Umnaku:

O dziewiątej mój Amerykanin Zachariasz, wpatrując się do przodu wraz z pozostałymi, zakrzyczał «Alaksina, Alaksina» i pociągnął mnie w kierunku forkasztelu, mówiąc po rosyjsku, w którym to języku nauczył się on kilku słów:«Chodź ze mną». Gdy wszedłem na forkasztel, wskazał on mi miejsce przy pomocy swego palca, po­wtarzając bez przerwy «Alaksina», chociaż nikt z nas nie mógł

niczego dostrzec. Krzyknąłem do p. Kuzniecowa, informując go, że Amerykanin ujrzał ląd, ale Kuzniecow odpowiedział, że niczego nie widzi. Wysłałem zatem Zachariasza na bocianie gniazdo, aby wskazał mu miejsce, i przekazałem z nim moją lunetę. O wpół do dziesiątej p. Kuzniecow wreszcie, zawołał, że widzi ląd. Po tym zapewnieniu wszedłem na górę sam i nareszcie z przyjemnością ujrzałem, ze nadchodzi kres naszych nieszczęść. O jedenastej, gdy ląd przed nami był ewidentny, sondowałem głębokość i dosięgnąłem dna na głębokości dwudziestu ośmiu sążni. Po przepłynięciu ćwierci mili w kierunku brzegu, stanęliśmy na kotwicy w czternastu sążniach".

Naząjutrz ku wybrzeżu wysłana została łódź i ludzie, którzy powrócili po zbadaniu wypy, zapewnili Beniowskiego, że „Kuzniecow odkrył bardzo przestrzenną zatokę w północnej części wyspy, do której wpadał potok słodkiej wody, i że dostrzeżono tam znaczne ilości świń i kóz”. Dawniejsi wydawcy nie kwestionowali możliwości zawinięcia „Sw. Piotra i Pawła” do tej nieznanej wyspy, późniejsi natomiast już nie chcieli dać wiary tej części dziennika. Wspomniany wydawca Pamięt­ników z lat 1898—1904 — Pasfield Oliver, nazywa ją Wyspą Likieru, twierdząc, że „nazwa tej całkowicie fikcyjnej wyspy była nazwą nadaną przez Dampiera wyspie Bashee, od nazwy pewnego trującego likieru powszechnie stosowanego przez krajowców”. Dampier był angielskim zeglarzem, który odbył odkrywczą podróż po Oceanii, zaś wyspa Bashee miała znąjdować się gdzieś w pobliżu cieśniny o tej samej nazwie, oddzieląjącej Wyspy Filipińskie od Tąjwanu. Prawda jednakże jest taka, ze Beniowski wcale nie nazwał swej wyspy Wyspą Likieru, lecz Wyspą Wodną (Ile d’Eau). Była, jak wiemy z dwóch różnych źródeł — od Beniowskiego i od Stiepanowa - położona w pobliżu 33 równoleżnika. Jest to jeden tylko z przykładów zupełnie dowolnej interpretacji trasy żeglugi Beniowskiego. Podobne twierdzenia znajdują się niestety w nie­których naszych polskich publikacjach o żegludze Beniowskiego. Leon Orłowski, analizując relację Stiepanowa, pisze, że „Stiepanow nie mówi, te byli na Marianach, lecz sądzi, że byli niedaleko nich”. Ale już Janusz Roszko, opierąjąc się na książce Orłowskiego, stawia kropkę nad „i” pisząc, że według Stiepanowa „z Wysp Kurylskich popłynęli na południe i znaleźli się między wyspami archipelagu Marianów”. I dodaje: „Statek "Święty Piotr - znajdował się bowiem w okolicy zwrotnika Raka. Jest to okrutnie daleko na południe od wysp japońskich”.

A teraz spójrzmy, jak w rzeczywistości brzmi najważniejsze stwier­dzenie Stiepanowa w sprawie pierwszego zetknięcia z lądem. Tak jak Beniowski pisze on o trzydniowym sztormie i że: „W czwartym dniu morze się uspokoiło i zamiast sztormu nastąpiła cisza i następnego dnia, po wyklarowaniu się pogody znąjdowaliśmy się pod 33'' szerokości

północnej. Wkrótce po tym odkryliśmy ląd”. Wyspy Batan, czyli owe wyspy Bashee z komentarza Olivera, leżą pod szerokością 20°N, czyli w odległości prawie dwóch i pół tysiąca kilometrów na południowy zachód od miejsca określonego przez Beniowskiego i Stiepanowa, zaś Wyspy Mariańskie około dwóch tysięcy kilometrów na południe od niego. Po to, aby wrócić od tych wysp z powrotem do Japonii, trzeba pokonać jeszcze raz takie same odległości. I tu spotykamy się znowu z zaskakującym brakiem logiki autorów, którzy odmawiają Beniow­skiemu możliwości przepłynięcia znacznie krótszego odcinka z Aleutów na Kuryle, ale bez zająknięcia wysyłają go w rejs przez całą środkową część Pacyfiku.

Jak zatem pogodzić te wszystkie sprzeczności? Okazuje się, że odpowiedź na to pytanie znajdziemy, podobnie jak znalazł ją Beniowski, w publikacji Waltera o podróżach lorda Ansona. Autor bowiem opisu jego żeglugi pisze:

Ponieważ są pewne powody do konkluzji, że istnieje łańcuch wysp, ciągnących się na południe ku nieznanym granicom Oceanu Spokoj­nego, których jedynie część tworzą Wyspy Mariańskie, to wydąje się z załączonej hiszpańskiej mapy, że ten sam łańcuch ciągnie się na północ od Wysp Mariańskich w kierunku Japonii. W tym świetle Wyspy Mariańskie będą jedynie małą cząstką łańcucha wysp sięgąją- cych od Japonii być może do nieznanego południowego kontynentu”.

Między Wyspami Mariańskimi a Japonią znajdują się rzeczywiście trzy archipelagi wysp, tworzących niby-przedłużenie Marianów w kie­runku północnym. Pierwszym jest grupa nagich wulkanicznych wyse­pek, do okrycia których pretendowała w 1779 roku ekspedycja Cooka, nazywając je Volcano. Widocznie wcześniej któraś z nich została do­strzeżona przez Hiszpanów i ze względu na niezbyt przyciągąjący wygląd, nazwana Insula Desierta (Wyspa Pustynna). Drugim jest ar­chipelag Bonin lub Ogasawara, do którego zaliczane są przeważnie wyspy leżące między 24 a 31 stopniem szerokości północnej. Ogasawara to nazwisko japońskiego feudała—daimyo — mającego podobno odkryć te wyspy w 1539 roku. Nazwa Bonin pochodzi od japońskiego „bu-nin”

Wyspy Bezludne, ponieważ gdy zostały odkryte, nie były zamiesz­kane. Japońskie źródła mówią o powtórnym odkryciu archipelagu w 1675 roku, zaś o niezbyt udanej próbie ich zasiedlenia ~ w 1721 roku. Gdy w XIX wieku osiedlili się na wyspach międzynarodowi poszukiwa­cze przygód z Ameryki i Europy, zastali na nich ślady pobytu Japoń­czyków, m.in. nieco już zdziczałe warzywa, owoce oraz świnie, które rozmnożyły się dzięki obfitości na wyspie żywności, np. patatów. Wreszcie najbliżej wschodnich brzegów Japonii położona jest grupa

wysp, noszących nazwę Idzu, rozrzuconych w pobliżu półwyspu od dawna zamieszkanego, o tej samej nazwie. Nąjbliżej półwyspu leży wyspa Osima, odkryta w XVII wieku przez Martina de Vries. Kilkanaś­cie mniejszych wysepek na południe od Osimy służyło w XVII i XVIII wieku za miejsce zesłania, tworząc coś w rodzaju japońskiej Kamczatki. Nąjdalsza wyspa tej grupy — Hatijo - znajduje się pod szerokością 33° N i jest znaczniejszych rozmiarów (około siedemdziesięciu kilometrów kwadratowych, tyle co cały archipelag Bonin). Ze względu na dużą odległość, dzielącą ją od pozostałych, służyła ona często za miejsce odosobnienia dla niebezpiecznych przeciwników poszczególnych szogu- nów i daimyo. Wyspa Hatijo niekiedy zaliczana jest do wysp Bonin.

Spróbujmy zastanowić się, która z wysp, znajdujących się między Marianami i Japonią, mogła stać się tą pierwszą „Ziemią Obiecaną” załogi „Św. Piotra i Pawła”. Przypomnijmy w tym celu jeszcze jeden dokument, informujący o jej istnieniu. W marcu 1772 roku Beniowski przedstawił na żądanie ówczesnego francuskiego gubernatora wyspy He de France, w pobliżu Madagaskaru, memoriał, w którym opisał m. in. swą żeglugę z Kamczatki do Makau. W memoriale tym położenie Wyspy Wodnej jest nieco inne niż w Pamiętnikach, ma bowiem ona leżeć „pod szerokością 32 45' i długością 334°45' od Kamczatki”. Tu Kamczatka jest wskazówką, że długość powinna być obliczana od ujścia rzeki Kamcza­tki, i|| od Niżniekamczacka, portu macierzystego „Św. Piotra i Pawła”. Jeżeli przeniesiemy te współrzędne na dzisiejsze mapy, wskażą nam one niezwykle dokładnie na wyspę Aogasima, między wyspami Idzu i Bonin.

Wyspa Aogasima nie jest jednakże jedyną wyspą, z którą możemy identyfikować Wyspę Wodną. Od północy bowiem najbliżej niej znajduje się wyspa Hatijo, która leżąc pod szerokością 33°, znajduje się zaledwie piętnaście minut wyżej, niż wynikałoby to z obliczeń Beniowskiego, a błędy tego rzędu były popełniane przez XVIII-wiecznych żeglarzy niemal nagminnie.

17 lipca:

Towarzysze, którzy zeszli na ląd dzień wcześniej, przynieśli kilka sztuk drobiu dla chorych oraz kozę, inni przynieśli różne owoce i rośliny, doskonale w smaku. Zabroniłem im jednakże jedzenia ich na surowo, po ugotowaniu lub usmażeniu okazały się bardzo dobre i smaczne. Obfitość wody i dostatek jedzenia kazały towarzystwu zapomnieć o minionych cierpieniach i ich rozmowy toczyły się wyłącznie wokół szczęśliwej i wygodnej sytuacji, w której się znaleźli. Co do mnie, to cieszyłem się z wydarzenia, które uwolniło mnie od horroru okrutnej śmierci i od wymówek moich towarzyszy”,

Tu Beniowski bardzo konkretnie wspomina o swym zamiarze, aby po przygotowaniu prowiantu podnieść żagle i płynąć „do Manili, na Wyspach Filipińskich, skąd będziemy mogli najłatwiej powrócić do Europy”. Być może z tego zdania zrodziła się później tak chętnie powtarzana przez nieprzychylnych Beniowskiemu krytyków opinia, że miał on zbłądzić i popłynąć na Filipiny, zamiast do Makau. W następnych rozdziałach postaram się przekonać czytelnika, że tego rodzaju zarzuty, podnoszone jako próby zdyskredytowania Beniowskiego jako żeglarza, nie mają żadnego pokrycia w faktach, znanych nie tylko z dziennika Beniowskiego.

Wyspa okazała się nie zamieszkana i powinna była taką być, gdyż, jak wspomniałem wyżej, próby zasiedlenia wysp Bonin przez Japończyków nie powiodły się. Pozostało tam jednakże wiele zdziczałych zwierząt domowych oraz roślin, z których mogli zrobić użytek uczestnicy rejsu na „Św. Piotrze i Pawle”.

W dniu 18 lipca miało miejsce wydarzenie, które nieomal nie przekreśliło zamierzeń Beniowskiego, dotyczących jak najszybszego dostania się do portu, z którego mógłby dostać się do Europy. Tego dnia zapisał w dzienniku: ^

O drugiej p. Loginów, który został wysiany na zwiady do wewnętrz­nej części wyspy z czterema towarzyszami, wrócił i przyniósł duże ilości ananasów i bananów, z kilkoma wiązkami drzewa, w które

jak mnie zapewnił — wyspa ta obfituje. Co jednakże wzbudziło największe zdumienie, to kilka kawałków kryształu górskiego i ka­mieni zawierających cząsteczki metalu, który był bardzo ciężki i świecił się jak złoto. Widok kryształu zapalił wyobraźnię moich towarzyszy: zaczęli oni zastanawiać się nad okolicznościami i wy­wnioskowali, że jeżeli powierzchnia ziemi wydaje kryształ, to niewą­tpliwie na większej głębokości zawiera diamenty. Minerał, który znaleźli, nie mógł być według ich opinii niczym innym, tylko złotem. Bezskutecznie przekonywałem ich, że wygląd często wprowadza w błąd, że kryształ górski nie zmieni się w diamenty i że rzekoma ruda złota może być niczym innym, tylko markasytem. Moje ar­gumenty nie były brane pod uwagę, jako że iluzje zajęty zbyt wiele miejsca w ich głowach, aby zostać rozproszonymi tak szybko, jak zostały one uformowane. Podniecenie, z jakim towarzysze czynili swoje wywody, dato mi podstawy do obaw o możliwość zaistnienia poważnych konsekwencji

Jak wiemy z dalszego ciągu dziennika, towarzysze Beniowskiego zaproponowali mu zatrzymanie się przez kilka miesięcy na wyspie „dla zebrania zapasu rudy i dla wysadzenia skał, z zamiarem dotarcia do

źródła kryształu, tak aby mogli oni zebrać dostateczną ilość złota i diamentów, które przydadzą się im po powrocie do Europy”.

Czy to, co napisał Beniowski o obfitości na wyspie owoców i krysz­tału, dąje podstawy do kwestionowania tych informacji, jak to robią niektórzy jego krytycy? Moim zdaniem — nie. Średnia temperatura lipca na nąjbardziej na północ położonej wyspie Hatijo (z wysp mogących wchodzić w rachubę przy identyfikacji Wyspy Wodnej) wynosi 28 C. Profesor Goldschmidt, który przebywał na wyspach Bonin latem 1927 roku, pisze, że „naturalnie te tropikalne wyspy są istnym rajem dla miłośników doskonałych owoców południowych” i dodaje, że „banano­wce z tych wysp wydają owoce małe, ale bardzo smaczne i słodkie, które były w tym czasie eksportowane do Japonii, gdzie na tych samych szerokościach banany nie dojrzewają”.

Charakterystyczne jest opisane tak barwnie przez pana Maurycego podniecenie jego współtowarzyszy na widok kryształów i kawałków rudy podobnych do złota. Miał oczywiście Beniowski w charakterze swoich towarzyszy podróży kilku inteligentnych ludzi, większość jed­nakże reprezentowała skromny poziom intelektualny. Niektórzy z nich nigdy nie widzieli niczego poza północą Syberii i Kamczatką, nic więc dziwnego, że w byle kamyku upatrywali diamentów i złota. Próbował zatem odwieść ich od zamiarów prowadzenia poszukiwań na wyspie, słusznie rozumując, że kopalnie kryształu górskiego nigdy nie zawierąją diamentów, rzekome zaś złoto może być po prostu markasytem, tj. pirytem.

Rosyjscy łowcy zwierząt futerkowych nieraz nabierali się przyjmując piryty za złoto. Otto Kotzebue pisze, że „pirytami zostali oszukani na Unalasce, podobnie jak w wielu innych miejscach ziemskiego globu, pierwsi chciwi odkrywcy nieznanych lądów, uważąjąc je za złoto”. Zgodnie z informacją Benedykta Dybowskiego do podobnej pomyłki doszło na Wyspie Beringa. O obfitości kryształu u wybrzeży Japonii pisali m.in. Gołownin i Kopeć. Generał Kopeć napisał w swym dzien­niku. ze „są nad brzegami morza rozpadliny kamienne, gdzie różne znajdują się petryfikacje w wielkich bryłach, kryształy w kolorach różnych, sople w rozmaitych figurach, a dziwnie piękne” i że „znachodzą na brzegach wiele ułomków kryształów i miedzi”.

Załoga „Św. Piotra i Pawła” przebywała na Wyspie Wodnej do 21 lipca. Tego dnia Beniowski polecił wznieść na niej krzyż z następującym napisem:

W roku 1771, 16 lipca, korweta „Św. Piotr i Św. Paweł” kotwiczyła w przystani tej wyspy, dowodzona przez Mauryce­go Augusta Beniowskiego, magnata Węgier i Polski, generała Rzeczypospolitej Polskiej, wziętego do niewoli przez Rosjan

i zesłanego rozkazem Carycy na Kamczatkę, skąd miał szczęś­cie uciec dzięki swojej odwadze. Wyspa ta nie jest zamieszkana. Obfituje w różne dzikie ptactwo, a jej owoce i woda są smaczne. Jest położona pod 32 stopniami, 47 minutami szerokości i 355 stopniami, 8 minutami długości od Bolszy na Kamczatce.

Rozdział VI

ZAGADKA „KRÓLA ULIKAMHY”

I tak z Wyspy Wodnej skierował się Beniowski dokładnie na zachód i utrzymywał ten kierunek przez cały następny tydzień. W dniu 28 lipca „Św. Piotr i Paweł” zbliżył się wreszcie do japońskich wybrzeży. Tego dnia Beniowski zanotował:

O piątej dostrzegliśmy trzy statki w odległości trzech mil przed nami, stojące w poprzek cieśniny, od południa ku północy. W nocy widzieliśmy ognie na wszystkich brzegach”.

Statki stojące w poprzek wejścia do zatoki i ognie płonące na wybrzeżach — to zwykłe przygotowania Japończyków przy zbliżaniu się do nich obcego statku. Taki statek nazywano w Japonii kurofUne

czarny statek, a za pomocą rozpalonych ogni ostrzegano inne porty

0 pojawieniu się przy brzegu nieproszonych przybyszów. Co zatem wydarzyło się, gdy minęła noc i słońce oświeciło „Św. Piotra i Pawła”, na którym - jak wiemy zarówno z dziennika, jak i z relacji Riumina

1 Stiepanowa - powiewała tym razem holenderska bandera? Do takiego kamuflażu musiał uciec się Beniowski, ponieważ wiedział, iż tylko statki holenderskie mogły liczyć na wpuszczenie do portu i zaspokojenie ich potrzeb w zakresie zaopatrzenia.

,J4ad ranem rozwinęliśmy żagle i o świcie weszliśmy do zatoki, a ponieważ sonda wykazywała, że dno jest regularne, skierowałem się do brzegu z tym większym bezpieczeństwem, że prąd był przeciw nam. O ósmej nasze sondowanie wykazywało szesnaście sążni, skałę koralową i piasek. Nasz statek wydawał się być w środku lasu, bowiem wokół nas było blisko tysiąc statków, które były zajęte rybołówstwem i nie wydawały się być zaniepokojonymi na nasz widok. Kilka z nich mijając nas wołało: Fiassi to Holland. Fiassi to Sindzi; inni zaś wołali: Namandabus. O jedenastej przypłynął do nas statek, bardzo zgrabnie zbudowany, i pozdrowił nas. Jego maszty były ozdobione proporczykami i kilkoma banderkami, na których dostrzegłem kilka napisów, ale ponieważ nie byliśmy w sta­nie odpowiedzieć kapitanowi po japońsku, ostatecznie wysłał on navi swoją łódź z liną i z gestykulacji jego marynarzy zrozumiałem, że zamierza on nas wziąć na hol. Natychmiast rzuciłem końce dwóch lin okrętowych na pokład łodzi i oni zabrali je na swój własny statek. Spuścili natychmiast swe żagle i przy pomocy ponad osiemdziesięciu wioślarzy holowali nas ze zdumiewającą szybkością. Gdy przybyliś­my w pobliże brzegu, zakotwiczyłem w dwunastu sążniach i jedno­cześnie rzuciłem liny, które zostały przywiezione z powrotem przez japońską łódź. Żaden z ludzi na jej pokładzie nie zgodził się wejść na statek i gdy chciałem wynagrodzić ich, odmówili, wskazując jedno­cześnie na swoje szyje, niewątpliwie dając do zrozumienia, że pod karą śmierci nie wolno im niczego przyjąć”.

Owe okrzyki rybaków — fiassi to Holland, fiassi to Sindzi — potwier­dzają raz jeszcze, że na statku powiewała bandera holenderska. Już Pasfield Oliver podał w swym wydaniu Pamiętników identyfikację tych słów powitania, a oznaczało to: Witajcie Holendrzy! Witajcie kupcy! Namandabuz (Namo Amidabucu) jest inwokacją do Buddy Amitaby, coś w rodzaju: Bóg z wami!

Tak się złożyło, że miałem przez wiele lat możliwość obcowania z Japończykami, wielokrotnie też podejmowałem w rozmowach z nimi temat podróży Beniowskiego. Muszę oświadczyć, że dla mnie osobiście prawdziwość tego opisu nie budzi dziś najmniejszych zastrzeżeń. O sto­sunku Japończyków do przybywających do ich wybrzeży cudzoziemców będę jeszcze miał okazję kilkakrotnie wspomnieć. Tymczasem zwrócę uwagę na niektóre szczegóły. Statki żaglowo-wiosłowe były w owym czasie w Japonii' szeroko rozpowszechnione, a sposób przyjęcia „Sw. Piotra i Pawła” na redzie zatoki, łącznie z informacją, że wioślarze nie mogli przyjąć żadnego upominku od obcych, bo mogło ich to kosztować życie, w pełni odpowiada prawdzie, znanej z relacji innych podróżników i żeglarzy. Jedną z nich jest relacja z 1792 roku, pochodząca od

kierownika rosyjskiego poselstwa do Japonii, porucznika Adama Lax- manna. Została ona po raz pierwszy opublikowana w „Dzienniku Wileńskim”, w języku polskim. Laxmann pisze, że gdy 4 lipca 1792 roku zbliżył się do japońskiego portu Hakodate na wyspie Hokkaido:

Przybył natychmiast Daigwan, czyli Rządca miasta, ofiarując Ros­janom pomoc, w czymbykolwiek potrzebować jej mieli. Prócz upro­szonej straży, dla wstrzymania ciekawości gromadzącego się ludu, przysłał nadto 30 czółen, po większej części kurylskich, za których pomocą w niedostatku wiatru, okręt do, portu wprowadzonym został”.

O zwyczaju holowania cudzoziemskich statków wiadomo także z wcześniejszej relacji kapitana Waltona:

Gdy nawigator do łodzi pojechał, to od samego brzegu aż do statku holowali go Japończycy i z nim przyjechał na statek japoński zwierzchnik, a przy nim łódek wielkie mnóstwo. Pan porucznik częstował go wódką, a Japończyk reńskim, które z sobą przywiózł”.

Beniowski pisze, że „Św. Piotra i Pawła” holował większy statek z rodzaju galer, którymi posługiwała się japońska straż graniczna i celna. Tego typu galera pokazana była w wyświetlanym i u nas serialu „Szogun”, tyle że zamiast pięknego herbu Tokugawów, proporce i sztandary statku, który przejął „Św. Piotra i Pawła”, musiały nosić herby księstwa, do którego brzegów przybił statek, i napisy iden­tyfikujące służby, do których statek należał.

W dzienniku czytamy, że zatoka, do której wpłynął, nosiła nazwę Usilpatchar i znajdowała się pod szerokością 33°5'N. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że żaden z biografów i nawet krytyków Beniow­skiego (z wyjątkiem być może Alexisa Rochona) nie próbuje podważyć faktu jego pobytu w Japonii. Kopie są kruszone jedynie o to, gdzie mógł on wylądować na jej wschodnim wybrzeżu, jak długo tam przebywał i jak został przez Japończyków przyjęty. Spróbujmy na razie znaleźć odpowiedź na pierwsze pytanie. Większość autorów jest zdania, że miało to miejsce między 33° a 34° szerokości północnej, a więc alternatyw byłoby raczej niewiele. Wymienia się na ogół cieśninę Kii, a więc wybrzeże półwyspu Jamato na wyspie Honsiu, wschodnie wybrzeże wyspy Sikoku oraz wyspę Awąji, leżącą w poprzek między cieśniną Kii a Wewnętrznym Morzem Japońskim. I tak Pasfield Oliver sądzi, że Usilpatchar Beniowskiego — to Funikata, według Biernatta — pierwszy postój w Japonii miał miejsce przy wyspie Awąji, węgierski badacz Ląjos Thalloczy — utożsamia go z miastem Kutzi w prowincyi Tosa, pod

szerokością 33r'33\ zaś japoński — Okamoto Riunosuke z Kuni w prowincji Awa (ale to nie to samo co wyspa Awa). Leon Orłowski nie ujawnia wprawdzie swoich źródeł, ale pisze w swej książce tak:

W Pamiętnikach Beniowski podaje datę wylądowania w zatoce Usilpatchar na 28 lipca 1771 roku. Obecnie, ze źródeł japońskich wiemy, że wylądował na wyspie Awa, na której jednak nie ma zatoki o nawet przybliżonej nazwie”. Kilka stron dalej możemy przeczytać: „Dzisiaj na podstawie japońskich danych' można stwierdzić, że wylądował on na wyspie Awa. Nieokrzesany, ale prawdomówny (?!) Riumin raportuje, że wylądowali niedaleko od Kioto, co jest słuszne, gdyż Awa leży koło Osaki, które to miasto jest portem dla niedalekiego Kioto, wówczas stolicy Japonii”. Nie jest to wszystko jednakże zgodne z prawdą. Źródła japońskie nie twierdzą, że Beniowski wylądował na wyspie nazwanej przez Orłowskiego Awa, przez Biernatta — Awaji, czy też przez Roszkę

Awaja. Od kiedy materiały źródłowe dotyczące tej sprawy stały się znane w Japonii, zawsze była mowa nie o wyspie Awa, lecz o księstwie Awa, a to są dwie różne rzeczy. Księstwo Awa znajdowało się na wyspie Sikoku i że był tam „Św. Piotr i Paweł”, wiemy zarówno ze źródeł japońskich, jak i z dziennika Beniowskiego. Problem polega jednakże na tym, że przybicie do brzegu księstwa Awa nie było pierwszym zawinię­ciem „Św. Piotra i Pawła” do portu w Japonii. A jeśli tak, to podejmijmy próbę zidentyfikowania zatoki Usilpatchar, która była pierwszym miejs­cem pobytu Beniowskiego w Japonii.

Powinny nam w tym pomóc dwa opisy tej zatoki, sporządzone niezależnie od siebie przez Beniowskiego i przez Riumina* Dysponujemy także planem czy też szkicem tej zatoki, zamieszczonym w pierwodruku Pamiętników, o którym wiemy, że sporządził go Beniowski na podstawie mapy japońskiej. No i mamy możliwość korzystania z dokładnych współczesnych map Japonii informujących nas, że na całym wschodnim wybrzeżu Japonii, między 33" a 35° szerokości istnieje tylko jedna zatoka, która całkowicie odpowiada opisowi i rysunkowi Beniowskiego. Jest to dzisiejsza zatoka Ise (na początku naszego stulecia nazywała się ona Owari). Wejście do zatoki ma około dwudziestu kilometrów szerokości, ale z lewej strony ogranicza je kilka większych wysp, zauważonych przez Beniowskiego przy zbliżaniu się do zatoki. Wyspy znajdują się również w samej zatoce, co uwidocznił Beniowski na swoim szkicu. Zatoka jest wewnątrz podzielona dwoma półwyspami na trzy części: zachodnią, północną i wschodnią, z których tylko zachodnia odpowiada opisowi w dzienniku. Ma ona, jak pisze Beniowski, „regularne” głęboko­ści do trzydziestu pięciu metrów (dwadzieścia sążni). Do zatoki wpada wiele rzek i rzeczek (z których dziesięć znalazło się na szkicu Beniow­skiego), nie ma na jej brzegach żadnego dużego miasta, natomiast w głębi zatoki, na północy, wpada do niej rzeka Kisogawa (Kilingur na szkicu

Beniowskiego?). Na północnym brzegu zatoki znajdują się dwa miastecz­ka: Kuwana (dwadzieścia tysięcy mieszkańców na początku naszego wieku) i Atsuta (piętnaście tysięcy mieszkańców), i jedno z nich musiało być miasteczkiem opisanym przez Beniowskiego. W pobliżu położone są dwa większe miasta: Nagoja i Ise (dawniej Jamada), słynne ze swych klasztorów buddyjskich, i z tych miast byli z pewnością „bonzowie”

mnisi, o których wspomina także Riumin.

Zatoka ta — czytamy w wyciągu z relacji Riumina — otoczona jest z prawej strony od wejścia górami i lasem, a między nimi, z tej samej strony, stoi japońskie osiedle, podobne do naszych rosyjskich wsi, w którym budynki były widoczne drewniane i kamienne, zbudowane na ich sposób, a także koło tego osiedla zrobiony niewysoki mur kamienny, podobny do twierdzy, i brama do niej jedna, z lewej zaś strony otoczona także bardzo wysokimi górami i lasem”.

Zachodni brzeg zatoki Ise jest dobrze zalesiony, ale niezbyt wysoki; wschodni, górzysty również pokryty lasem. Ze słów Riumina jedno­znacznie wynika, że „Św. Piotr i Paweł” nie mógł przybić za pierwszym razem do wyspy Sikoku, gdyż pisze on, że na tej samej dużej wyspie, tj. wyspie Honsiu, znajduje się niezbyt daleko stara stolica Japonii — Mea- ko („miako” po japońsku oznacza „stolica”, a jej nazwa — Kioto). Rzeczywiście, odległość Kioto od miejsca kotwiczenia statku wynosiła nie więcej niż siedemdziesiąt kilometrów.

Następnego dnia Beniowski zanotował w dzienniku:

O godzinie drugiej po południu poleciłem pp. Wynbladthowi i Kuz- niecowowi udać się na brzeg z dwunastoma uzbrojonymi ludźmi. P. Wynbladth został zaopatrzony w list, napisany w języku holender­skim, zawierający deklarację dotyczącą mojej podróży i prośbę zaopatrzenia nas w żywność. Z listem wystałem trzy skóry bobrów morskich, jako prezent zwierzchnikowi tej miejscowości, lecz ponie­waż nie chciałem narażać moich ludzi na łaskę mieszkańców, podniosłem kotwicę i podholowałem statek przy pomocy szalupy na odległość dwustu sążni od brzegu, gdzie zakotwiczyłem w pięciu i pół sążniach wody. Dno z miałkiego piasku. Wysunięta skała nie pozwalała nam obserwować ich lądowania, co było powodem mego niepokoju. Ten mój niepokój rósł z godziny na godzinę, gdyż żaden z nich nie wrócił do godziny dziewiątej, kiedy to wachtowy zawołał, że widzi trzy ognie, zbliżające się do statku. Widząc i samemu ten sygnał, wysłałem szalupę z szesnastoma uzbrojonymi ludźmi na zwiady. Wrócili oni wkrótce i p. Panów, który był dowodzącym oficerem, zawołał, że nasza łódź wraca w towarzystwie dwóch miejscowych łodzi i że nasi ludzie wydają się być wesołymi. Wkrótce po tym usłyszeliśmy p. Kuzniecowa, który zawołał do nas, abyśmy

rzucili im trzy liny, co zostało natychmiast wykonane. P. Wynbladth wszedł na pokład z Japończykiem, bardzo dobrze ubranym i uzbro­jonym w szablę. Przyszedł on na statek bez żadnych obaw i wygłosił długą tyradę, z której absolutnie niczego nie zrozumiałem. Aby jednakże móc zrozumieć choć część tego co mówił, posłałem po Boczarowa, który uczył się tego języka w ciągu trzech lat w Irkucku, na Syberii, od Japończyka, którego statek rozbił się u Kamczatki, a on, po nauczeniu się rosyjskiego języka w Moskwie, został skierowa­ny przez senat do uczenia Syberyjczyków języka japońskiego. Niefor­tunnie Boczarow już znacznie go zapomniał i pamiętając jedynie niektóre zwroty grzecznościowe, częstował nimi Japończyka”.

Doprawdy trudno o bardziej realistyczny obraz przybicia do japoń­skiego brzegu, oczekiwania na powrót wysłanników, wreszcie powrotu po siedmiogodzinnej nieobecności delegacji w obecności przedstawiciela japońskiej administracji. Równie prawdziwie wygląda owo wygłoszenie przez niego długiej tyrady, której nikt nie potrafił zrozumieć. Beniowski nie przesadzał, pisząc, że Boczarow uczył się w Irkucku języka japoń­skiego. Rzeczywiście, zgodnie z radzieckimi i rosyjskimi źródłami, w 1745 roku morze wyrzuciło na wybrzeże Kamczatki w pobliżu Bolszeriecka dużą japońską łódź z dziesięcioma Japończykami. Okazało się, że płynęli oni z wyspy Hokkaido na Wyspy Kurylskie i zostali zaskoczeni przez sztorm. Rosjanie przywieźli ich do Irkucka, ochrzcili i utworzyli tam szkołę języka japońskiego, w której nauczali byli rozbitkowie. Boczarow jak o tym wiadomo z różnych źródeł, był „uczniem szturmańskim”, tak nazywano absolwentów wspomnianej szkoły, której uczniowie praktycznie zapoznawali się ze sztuką nawiga­cji na pobliskim jeziorze Bąjkał. W publikowanej relacji Adama Lax- manna również mamy informację, że „we wspomnianym czasie (tj. po drugiej ekspedycji Beringa, a więc w latach czterdziestych XVIII wieku

przyp. E.K.) założył rząd w Irkucku szkołę żeglarską, w której młodzież, na żeglarzów kształcona, brała też naukę japońskiego języka”.

0 pobycie wysłanników Beniowskiego na lądzie wiemy z relacji Szweda Wynbladtha, zanotowanej w Pamiętnikach:

Ponieważ jednakże z niecierpliwością chciałem dowiedzieć się sprawozdania pp. Wynbladtha i Kuzniecowa, zostawiłem Japoń­czyka z pp. Panowem i Boczarowem, którzy wprowadzili go do mojej kabiny. Poniżej przytaczam sprawozdanie p. Wynbladtha:

«Jak tylko przyłączyły się do nas japońskie łodzie, które wypłynęły nam na spotkanie, każdy z nich położył swą lewą rękę na pierś

1 myśmy zrobili to samo. Po tej ceremonii Japończycy zrobili tysiąc innych gestów, z których żadnego nie zrozumieliśmy, poza tym, że chcieli oni, abyśmy się udali na brzeg. Wyszedłem na brzeg z ośmio­

ma towarzyszami, pozostawiając czterech w lodzi, aby utrzymać ją na powierzchni. Znaleźliśmy się wśród dwustu ludzi konnych i takiej samej liczby pieszych, uzbrojonych w luki i oszczepy, którzy równie grzecznie nas powitali, jednakże widząc, że zamierzamy udać się do miasteczka lub wioski, którą widzieliśmy przed sobą, zaoferowali nam konie. Wsiedliśmy na nie i tak zostaliśmy odprowadzeni z ceremonią do zamku w samym końcu wsi, która jest odległa około ćwierci mili od miejsca wylądowania. Tutaj zsiedliśmy z koni i zostaliśmy wprowadzeni na dziedziniec, gdzie zostaliśmy bardzo grzecznie przyjęci przez jakąś dystyngowaną osobę, która wprowa­dziła nas do obszernej sali, zbudowanej na kolumnach. Tu znaleźliś­my jakiegoś innego wielkiego człowieka, który powiedział do nas: Fiassi guzarimos (Hiasigodzeimas, Ohaiogodzaimas — grzecznoś­ciowe słowa powitania — przyp. E.K.), czego nie zrozumieliśmy i wo­bec czego tylko pozdrowiliśmy go i daliśmy do zrozumienia, że nie rozumiemy go. Następnymi słowami, które on wypowiedział były — To Golland, co zrozumiałem i znakami pokazałem, że nie jesteśmy Holendrami. Po tym on powiedział — To Sindzi, na co zrobiłem znak, że go nie rozumiem, po czym kontynuował on swoje pytania. To Pi- lipine, To Braki, To Masui, To Tungusi i ponieważ zawsze odpowia­dałem przecząco, uderzył on w bęben, znajdujący się tu pobliżu niego. Na ten sygnał weszło kilka sług, którym dał on rozkazy i natychmiast po tym wrócili oni z książkami i ze zwojami papieru. Rozwijał on je, jeden po drugim, i wreszcie znalazłszy to, czego szukał, dał mi znakami do zrozumienia, abym podszedł, co też zrobiłem. Pokazał mi wtedy mapę, na której poznałem Japonię, Chiny, Wyspy Filipińs­kie oraz obszar nieznanego kraju, w przybliżeniu odpowiadający wielkości i położeniu Europy. Wziął on mnie za palec i polecił, abym wskazał nim miejsce na mapie. Zrozumiałem, że chciał on wiedzieć, z jakiego kraju przybyliśmy. Wskazałem mu na Europę, co go bardzo zdziwiło. Okazał on swoje zdumienie wołając kilkakrotnie Naman- dabuz, potem zaś — ponieważ wydawało mi się, że wątpi w to, czego się dowiedział — skorzystałem z pomocy mapy i znakami pokazałem mu, że długotrwałość naszej podróży i okropna pogoda, której doświadczyliśmy, wyczerpała nas i że brakuje nam żywności. Wydawało się, że zrozumiał mnie i zrobił znak, wskazując na swoje usta i na swój brzuch, po czym zawołał swych służących i przez dłuższy czas z nimi rozmawiał»”.

Beniowski przekazuje powyższą relację, jako pochodzącą od będące­go na brzegu Wyndbladtha. Mimo to jednak szereg autorów przytacza ją w charakterze przykładu bujnej wyobraźni pana Maurycego. Jest zwykle porównywana z załączonym do pierwszego niemieckiego wyda-

nia Pamiętników rzekomym wyciągiem z dziennika Stiepanowa. Oby­dwie relacje, dotyczące przybycia statku do Japonii i przyjęcia przez Japończyków, są zbudowane z podobnych szczegółów, ale różnią się jako całość.

A oto co możemy przeczytać, przy okazji opisu podróży Adama Laxmanna, o przybyciu pierwszego rosyjskiego statku kupieckiego do Japonii:

W roku 1797 kilku kupców rosyjskich przedsięwzięło po raz pierw­szy wylądowanie na brzegi Japonii. Wyprawiony okręt przez Szele- chowa i kompanią, w Ochocku zarzucił kotwicę, przed osiemnastą Kurylską wyspą, celem przepędzenia tamże zimy. Stąd wysłał 32 ludzi do Matmay (wyspa Hokkaido — przyp. E.K.), gdzie przy wiosce, Atkis nazwanej, na ląd wysiedli. Japończykowie przyjęli ich uprzej­mie i obydwie strony podarunkami, na jakie zdobyć się mogły, obesłały się wząjemnie”.

Kapitan Gołownin miał spotkanie z Japończykami w 1811 roku, gdy wynikły już pierwsze nieporozumienia na Wyspach Kurylskich. Mimo to jednak w jego wspomnieniach zostało ono przedstawione tak:

,,Pan Mur pokazał mi japońskiego zwierzchnika, stojącego na brzegu około 30 sążni od swych namiotów w kierunku morza (rzecz działa się na wyspie Iturup przyp. E.K.), był on otoczony 18 lub 20 osobami w zbroi i uzbrojonymi w szable i strzelby. Każdy z nich w lewej ręce trzymał strzelbę u nogi bez żadnego porządku, jak kto chciał, a w prawej dwa zapalone lonty. Pozdrowiłem go według naszego zwycząju ukłonem, on zaś mnie podniesieniem prawej ręki ku czołu z niewielkim pochyleniem całego ciała do przodu”.

Po dłuższej rozmowie, podczas której obie strony przedstawiły swoje zdanie dotyczące zaistniałego wcześniej incydentu, Gołownin poprosił Japończyka o drzewo i wodę, na co ten odpowiedział, że:

,,w tym miejscu nie ma dla nas ani drewna ani dobrej wody (co myśmy i sami widzieli), a jeżeli pójdę do Urbitcz (jest to zniekształcenie japońskiej nazwy miejscowości Urubutsu — przyp. E.K.), to tam mogę otrzymać nie tylko wodę i drzewo, lecz ryż i inne produkty żywnościowe, a on w tym celu da nam list do Naczelnika tego miejsca. Podziękowaliśmy mu i zrobiliśmy prezenty jemu i przybliżonym jego urzędnikom, on zaś wzajemnie podarował nam świeżą rybę, korzenie sarany (korzenie jadalne pewnego rodzaju lilii — przyp. E.K.), dziki czosnek i flaszkę japońskiego napoju «sagi», którym częstował nas, próbując go najpierw sam. Ja zaś poiłem Naczelnika i wszystkich jego

towarzyszy francuską wódką, pijąc najpierw sam zgodnie z japoń­skim zwyczajem, aby pokazać, że nie ma w niej nic szkodliwego dla zdrowia”.

Jak z tego widzimy, relacje te odbiegają nieco od stereotypu, wytworzonego u polskich widzów po obejrzeniu „Szoguna”. Był to co prawda przełom XVIII i XIX wieku, a nie XVI i XVII, ale warto przy okazji pamiętać, że i pobyt Beniowskiego w Japonii miał miejsce w innym czasie niż telewizyjnego Blackthome’a.

Koniec spotkania z Japończykami w relacji Wynbladtha:

«Po wyjściu z tej komnaty, zastaliśmy w sali mężczyznę, z którym zwierzchnik zamku również rozmawiał przez dłuższy czas, po czym nas zwolnił. Ten człowiek został naszym przewodnikiem i poprowa­dził nas z powrotem, z taką samą eskortą, do miejsca, w którym zeszliśmy na ląd, gdzie znaleźliśmy dwie łodzie napełnione żywnoś­cią, którą przywieźliśmy na statek. Ten Japończyk jest tym właśnie, który jest teraz na pokładzie»”.

Zgodnie z relacją Beniowskiego, Japończyk przywiózł na statek prowiant, po czym „opuścił on nas, nie pozwalając zrobić najmniejszego prezentu ludziom z łodzi”.

Świt zastał nas — czytamy dalej w dzienniku — przy pracy nad wciąganiem tych rzeczy na pokład. Wiatr wiat przez całą noc z południa, zaś rano mieliśmy lekką bryzę z północy, która jednakże nie trwała więcej niż pół godziny. O szóstej zobaczyłem przy­pływającą łódź, zwaną w języku kraju periagua, z trzema ludźmi. Podpłynęli oni pod burtę i wysadzili na statek młodego człowieka, który byt przystojnie ubrany i z jego gestów wynikało, że chce ze mną mówić. Ponieważ jednakże nie byłem w stanie go zrozumieć, poleci­łem obudzić Boczarowa, który po wielu wyjaśnieniach poinfor­mował mnie, że wielka liczba ludzi pragnie obejrzeć statek, lecz że obawiają się oni armat, zwanych po japońsku tippo (teppo — tak nazywali Japończycy działa okrętowe i inną broń palną — przyp. E.K.). Poinformowałem go, jak tylko był to w stanie zrobićBoczarow, że wszyscy będą z radością powitani, i aby mógł on mnie dobrze zrozumieć, poleciłem, aby na jego oczach zostały do armat założone zatyczki, po czym wykonał on nieskończoną ilość ukłonów i wreszcie opuścił statek. Po jego odpłynięciu wydałem rozkaz umycia i oczysz­czenia statku dla przyjęcia towarzystwa, które mogło się zjawić, i zaledwie ukończyliśmy tę pracę, gdy o godzinie dziewiątej ujrzeliś­my trzy łodzie wiosłujące w naszym kierunku. W każdej z tych łodzi dostrzegliśmy po jednej dystyngowanej osobie z parasolem. P.

Wynbladth poinformował mnie, że widział jedną z tych osób zapisu­jącą przy zwierzchniku zamku. Jak tylko zrównali się oni ze statkiem, weszli na pokład i powitaliśmy ich powtarzając słowa: fiassi guzarimas. Boczarow, będąc wyznaczonym, aby służył za mego tłumacza, był dobrze ubrany i stosował się do moich instrukcji ze zdumiewającą dokładnością, gdyż po każdym słowie, które powiedział, wykonywał bardzo głębokie ukłony. Naprawdę sądzę, że jego największe zasługi polegały na tym ceremoniale, gdyż nie miałem żadnej możliwości uzyskania jakichkolwiek informacji z ty­tułu biegłości jego tłumaczenia. Ale ponieważ byłem zupełnie pewien, że Japończycy chcieli mieć dowód naszej przyjaźni, niewiele trosz­czyłem się o resztę. Aby zatem umocnić ich dobre intencje, wziąłem ich na bok i dałem każdemu po dwie skóry sobole, które przyjęli oni z ogromną radością t z wielką ilością dodatkowych wyrazów wdzięczności. To postępowanie przysłużyło się, jak się wydaje, do uformowania się ich o nas opinii. Gdy prezenty zostały przez nich zaakceptowane, poinformowali mnie, że pragną obejrzeć statek. Oprowadziłem więc ich wszędzie sam. Jeden z nich, zaopatrzony w ołówek i papier, pisał różne hieroglify i gdy wrócił na pokład, obejrzał armaty i znów napisał coś na swoim papierze, niewątpliwie ich liczbę. Potem chciał wiedzieć, ilu nas było na statku, czego wkrótce się dowiedział, gdyż zgromadziłem wszystkich moich ludzi na głównym pokładzie. Policzył on ich wszystkich i zapisał ich liczbę, lecz gdy zorientowali się, że na pokładzie były kobiety, ich zdumienie nie miało granic. Zachowywali się oni z wielką delikatnością i przy pomocy znaków wykazywali swe zrozumienie, że nasze towarzyszki musiały dużo wycierpieć z powodu trudów podróży, po czym odpłynęli. Około jedenastej otrzymaliśmy dwie łodzie prowiantu oraz portret, wraz z dwudziestoma sześcioma beczułkami wody i dwoma wódki. Gdy cały ich ładunek został przez nas wciągnięty na statek, ludzie na statku odmówili przyjęcia czegokolwiek od nas i odpłynęli. Lekka bryza z południa.

Zgodnie z raportem jeden chory. Na kotwicy w zatoce Usilpatchar”.

A więc była to doskonała i prawdziwie opisana wizyta czy też kontrola japońskich władz granicznych. Parasole niesione nad osobami urzędowymi przez służbę były przede wszystkim oznaką godności, chroniąc je oczywiście od deszczu i słońca. Należy podziwiać spo­strzegawczość i drobiazgowość pana Maurycego, którego uwagi nie uszło ani to, że Japończycy policzyli armaty i załogę, ani ich zdziwienie z powodu obecności na statku kobiet, które przecież w Japonii miały zupełnie inny status niż te na „Św. Piotrze i Pawle”, wreszcie tak wymowna uwaga, że trwała ta wizyta kilka godzin. Jakże cenny dowód

tego, że Beniowski spisywał dziennik w czasie podróży, a nie napisał Pamiętników po tylu latach jedynie z pamięci!

W dniu 30 lipca miały nastąpić wydarzenia, które wzbudziły duże wątpliwości co do prawdziwości opisu pobytu Beniowskiego w Japonii. W dzienniku bowiem czytamy:

Tego dnia ludzie byli zatrudnieni przy naprawie osprzętu. O trze­ciej po południu ujrzeliśmy trzydzieści lodzi wiosłujących do nas z powiewającymi proporczykami i gdy podpłynęły one bliżej, usły­szeliśmy dźwięki różnych instrumentów i śpiew. Wszystkie łodzie zatrzymały się w odległości połowy liny okrętowej, poza trzema, które podpłynęły do burty statku. Z jednej z tych łodzi wszedł na pokład stary człowiek z dwoma bogato odzianymi chłopcami. Stary człowiek pokazał mi zapisany papier, który byt jednakże dla mnie bezużyteczny, ponieważ nie miałem nikogo na pokładzie, kto by potrafił czytać japońskie pismo. Z tego powodu posłałem po p. Bo- czarowa, który kazał najpierw staruszkowi powtarzać jego słowa co najmniej dwadzieścia razy i poinformował mnie, że Ulikamhy, lub król, przysłał mi tych dwóch młodzieńców jako zakładników, abym mógł przyjść do niego z pełnym zaufaniem. Odpowiedziałem i poka­załem gestami, że jestem gotów zejść na brzeg, lecz że nie pozwolę, aby zakładnicy pozostawali na statku, ponieważ darzę wielkim zaufa­niem ich Ulikamhę. Natychmiast poleciłem spuścić małą łódź i wsiad­łem do niej z czterema towarzyszami, p. Boczarowem, starym człowiekiem i dwoma chłopcami, pozostawiając statek pod dowódz­twem p. Chruszczowa. Gdyśmy zbliżyli się do floty małych łodzi, wszyscy Japończycy wołali: Uli Ulan (Orio Oranda — Witajcie, Holendrzy!—przyp. E. K.) i natychmiast popłynęli przodem, inni zaś płynęli za nami w rzędach po trzy łodzie.

Jak tylko zeszliśmy na brzeg, pościelono dywany dla mnie i moich towarzyszy, abyśmy mogli usiąść, po czym od razu podano mi herbatę i konserwowane owoce. Następnie podano lektyki, w których niesiono nas około ćwierć mili, za nami zaś szedł uzbrojony oddział prowadzony przez trzynastu oficerów. Zatrzymaliśmy się i wyszliś­my z lektyk obok obszernego ogrodu, przy którego bramie stało dwóch strażników, którzy zawołali: Uli Ulan. Jak tylko weszliśmy do ogrodu, zostaliśmy przyjęci przez dwóch bogato ubranych ludzi, którzy najpierw rozmawiali z naszym staruszkiem, później zaś przywitali mnie trzema głębokimi ukłonami”.

Ten „król Ulikamhy” stał się później głównym argumentem dla wszystkich krytyków Beniowskiego, którzy chcieli widzieć w nim fantastę i kłamcę. Nie tylko zresztą sam Ulikamhy. Równie zacięcie

podważano możliwość pościelenia mu na brzegu dywanu, częstowania herbatą, przejażdżki lektyką czy obecności żołnierzy z ową feralną trzynastką oficerów. Można zrozumieć tego rodzaju wątpliwości w pier­wszej połowie XIX wieku, gdy nadal jeszcze niewiele wiedziano o Japo­nii, i o jej wschodnich wybrzeżach w szczególności. Przecież od 1639 roku, H od „zamknięcia” Japonii dla stosunków ze światem zewnętrz­nym, poza de Vriesem w roku 1643 i Beniowskim w 1771, aż do „otwarcia” jej w 1854 roku przez eskadrę amerykańskich okrętów wojennych komandora Perry ’ego ani jeden statek europejski nie próbo­wał dostać się do żadnego japońskiego portu, z wyjątkiem Nagasaki. Wiemy z badań historyków radzieckich, że bał się wylądować na wschodnim wybrzeżu Japonii kapitan Martin Spanberg w 1739 roku. Zrezygnował z takiej możliwości w 1779 roku ostrożny dowódca trzeciej ekspedycji Cooka (po śmierci Cooka i Clerke'a) — kapitan Gore. Nie podjął takiego ryzyka również słynny La Pórouse, gdy w 1787 roku, omuąjąc Japonię, skierował się do wybrzeży Sachalinu. Nie wykonał polecenia zbadania wschodnich wybrzeży Japonii w 1793 roku dowódcą statków angielskiego poselstwa do Chin lorda Makartneya — kapitan Erasmus Gower, zasłaniając się nie sprzyjającymi warunkami meteoro­logicznymi. Z dala od wschodnich wybrzeży Japonii trzymał się w 1805 roku kapitan I. F. Kruzensztem, gdy ze specjalnym ambasadorem Riezanowem na pokładzie płynął do Nagasaki w celu nawiązania stosunków handlowych z Japończykami.

Jednakże już w drugiej połowie XIX wieku, a tym bardziej obecnie, mamy wystarczająco dużo danych historycznych i materiałów porów­nawczych, aby ocenić wyczyn Beniowskiego i prześledzić jego pobyt w Japonii. Zostawmy może na razie „króla Ulikamhy” i spróbujmy zastanowić się nad pozostałymi zarzutami:

Szczytem fantazji było przyjęcie Beniowskiego w Japonii przez «króla Ulikhama • — pisze Stanisław Biematt. — Na brzegu czekały na Beniowskiego rozciągnięte na ziemi dywany, poczęstunek składał się z herbaty i suszonych owoców, po czym w lektykach Beniowski i jego orszak, «otoczeni» licznym korpusem zbrojnego żołnierstwa, udali się do króla”.

Czym były owe rozciągnięte czy też położone na ziemi dywany? Japończycy, jak wiadomo, perskich dywanów nie produkowali i nie używali, powszechnie natomiast były w użytku maty, zwane tatami, które w zależności od materiału, grubości i wykończenia, były stosowane zarówno do wyściełania podłóg, spania czy podkładania, aby nie siedzieć na gołej ziemi. Te ostatnie noszą nazwę mushiro i są przenoszone w stanie zwiniętym. Jeżeli gościowi proponowano usiąść, jak to miało miejsce w przypadku Beniowskiego, musiano mu pościelić lub „rozciąg­nąć”, jak chciał polski tłumacz, taką zwiniętą matę.

Picie herbaty w czasach Beniowskiego było już w Japonii związane z określonym ceremoniałem, obowiązującym od XVI wieku i szkoda, że pan Maurycy — na złość swym krytykom — nie opisał jeszcze wspaniałe­go czajnika, z którego ją nalewano, i porcelanowej czarki, z której ją pił. Herbatą częstowali i wielcy mężowie, i zwykli mieszczanie. Została do dziś w pamięci Japończyków ogromna i wspaniała ceremonia picia herbaty, którą w 1597 roku urządził szogun Hideyoshi w przyświątyn- nym ogrodzie w Kioto, na którą zaprosił każdego, kto przyniósł ze sobą czajnik, czarkę i właśnie taką zwijaną matę do siedzenia!

Lektyki, orszak, żołnierze — wszystko to może oczywiście budzić niedowierzanie, ale znąjąc japońską skłonność do przestrzegania cere­moniału, można przewidzieć, że przybycie cudzoziemskiego statku, niezależnie od nastawienia miejscowych władz — wrogiego lub przyjaz­nego, musiało spowodować mobilizację wojska i sił porządkowych. Lektyki należy tu rozpatrywać przede wszystkim jako atrybut ceremo­niału i porządku, o którym wspominają liczni podróżnicy jeszcze w XVI i XVn wieku.

Sięgnijmy więc raz jeszcze dla samej tylko ciekawości do opisu podróży do Japonii Adama Laxmanna z „Dziennika Wileńskiego”:

Nazajutrz rano uwiadomiono go, iż wszystko było w pogotowiu do drogi. Dla celniejszych osób dano lektyki, kształtem swoim bardzo do europejskich zbliżone, z tą tylko różnicą, iż do noszenia ich czterech ludzi było użytych. Ludzie ci szczególniejszą posiadali zręczność odmieniania się w zupełnym biegu z czterema innymi, obok idącymi, najmniejszego nie czyniąc zastanowienia. Prócz tych, przy każdej lektyce znąjdowało się jeszcze trzech ludzi do posługi. Pod resztę świty dano koni, z których każdego dwóch masztalerzy prowadziło”.

W Ossamarussa czekała straż z 600 ludzi, w pośrodku których weszli Rosjanie do miasta. Wszystkie domy okryte były bogatymi kobier­cami, a mnóstwem ludzi napełnione okna i ulice: przeciwnie zaś po wsiach nie widać było nikogo, prócz urzędników policji, na krzyżują­cych się drogach rozstawionych. Przed domem, dla Rosjan prze­znaczonym, postawiono straż ze 120 ludzi, z których połowa w strzały i łuki, druga w flinty bez zamków, ale z zapalonymi lontami, uzbrojona była. Dom cały ozdobiono umyślnie nowymi, w guście europejskim stołami, krzesłami i innymi sprzętami. Znąjdował się tu i ogród, około którego wysokie dosyć ogrodzenie, celem przecięcia Roąjanom widoku na miasto, podwyższono jeszcze rusztowaniem, bawełnianymi materiałami z niebieskimi i białymi centkami po­krytym”.

Kim mógł zatem być tąjemniczy Ulikamhy z dziennika Beniows­kiego, jeżeli zdecydujemy się zgodzić, że nie był on wymyślony przez pana Maurycego, lecz istniał naprawdę? Interpretatorzy Pamiętników są Zgodni jedynie co do tego, że Ulikamhy Beniowskiego powinien był ząjmować eksponowaną pozycję w japońskiej hierarchii. Czy był to udzielny książę — daimyo — jak chcą jedni, gubernator prowincji, burmistrz, czy ktoś o znacznie skromniejszym stanowisku? Pasfleld Oliver przytacza zdanie Pćre de Charlevoix, że z końcówki kamhy (kami) wynika, że musiał to być bardzo wysoki przedstawiciel władzy. Również Gołownin wspomina, że podczas jego pobytu w niewoli u Japończyków, urzędującego na wyspie Hokkaido gubernatora nazy­wano Arrao-Tadzimano-Kami. Z drugiej strony wiemy, że Beniowski i jego przypadkowy tłumacz Boczarow nie bardzo dawali sobie radę z porozumiewaniem się z Japończykami. Co prawda zgodnie z Pamięt­nikami przybył później bonza umiejący po holendersku, ale sądzi się, że znajomość tego języka przez samego Beniowskiego, czy też przez Szweda Wyndbladtha, była raczej bardzo powierzchowna. W każdym razie pisał Beniowski do Holendrów swoje listy posługując się językiem niemieckim. O tym, że interpretacja niektórych wydarzeń przez Benio­wskiego, jego ocena stanowisk w hierarchii japońskiej mogła bardzo odbiegać od stanu faktycznego, świadczy to, co po trzech latach pobytu w niewoli napisał Gołownin o pozycji żołnierzy w japońskim społeczeń­stwie:

Nic więc dziwnego, że niektórzy Europejczycy przybywający do Japonii omyłkowo przyjmowali za osoby urzędowe zwykłych żoł­nierzy, którzy zwykle, gdy przychodzą do nich europejskie statki, stroją się w bogate, jedwabne, szyte złotem i srebrem odzienie i dumnie ich spotykają. Europejczycy, przyzwyczajeni widzieć w oso­bach żołnierzy ostatnią klasę ludzi... zobaczywszy przed sobą bogato ubranych ludzi z dwoma szablami, którzy dumnie przed nimi siedzieli, palili fajki i mówili z godnością, oczywiście nie mogli sobie wyobrazić, aby byli to prości żołnierze i musieli przyjmować ich za osoby urzędowe”.

Poza postacią Ulikamhy w dzienniku Beniowskiego sporo miejsca poświęcone zostało bonzie, czyli japońskiemu mnichowi, który zgodnie z jego relacją, został w młodości oddany na naukę do Holendrów w Nagasaki, władał językiem holenderskim i stąd został dany Beniow­skiemu za tłumacza. Interesująca jest zapisana przez niego rozmowa

i bonzą:

Następnie poprosił on mnie, abym poinformował go, kim ja jestem

i jak trafiłem do Japonii? Opisałem mu mój kraj i Europę w ogóle,

102

o której jak mi powiedział, midi pewne pojęcie. Poinformowałem go, że będąc rannym w bitwie, zostałem wzięty do niewoli przez Rosjan, którzy pogwałcili uznawane przez wszystkie państwa prawa, wysy­łając mnie na zesłanie do Kamczatki, skąd wydostałem się dzięki własnemu męstwu, aby wrócić do mego rodzinnego kraju, lecz że przeciwne wiatry zmusiły mnie do przybicia do Japonii. Przybyłem tu ze strachem, ze względu na wiadomości zaczerpnięte z relacji Holendrów, którzy złośliwie publikują, że Japończycy mordują chrześcijan. Na te ostatnie słowa odpowiedział on, że prawdą jest, iż istnieje dekret cesarza zabraniający wjazdu do kraju hiszpańskim lub portugalskim chrześcijanom, lecz że dekret ten nie dotyczy chrześcijan z innych krajów, którzy nigdy nie wyrządzili krzywdy cesarstwu”.

Bonza był również tłumaczem podczas spotkania z „królem Uli- kamhy” przed opuszczeniem przez „Św. Piotra i Pawła” zatoki Usilpat- char:

Przyszedł on później niż zwykle i poinformował mnie, że król zwołał przedniejszych ludzi z jego posiadłości, którym chciał mnie przed­stawić i dlatego byłem proszony o czekanie na niego. Ponieważ jednakże uważał on za konieczne poinstruowanie mnie, jakie trzeba będzie zachować formalności, wziął on ten kłopot na siebie, po czym poprowadził mnie do wielkiej sali, gdzie u stopni schodów spotkało mnie dwóch bogato ubranych panów, którzy wprowadzili mnie do sali i posadzili mnie bezpośrednio naprzeciw króla, który siedział na bardzo drogich dywanach, mając ze sobą dużą liczbę uzbrojonych ludzi z obnażonymi szablami. Na prostej linii między mną a królem ujrzałem osiemnastu głównych Japończyków, siedzących na dywa­nach, z wieloma uzbrojonymi ludźmi za ich plecami. Taki był porządek, w którym zastałem zgromadzonych. Bonza stał za mną, zaś w pobliżu króla stali uczeni sekretarze z papierem, atramentem

i pędzelkami w ręku. Jeden z nich wielkim głosem zażądał od­powiedzi na pytanie: Kim ja jestem? Dlaczego przybyłem do Japo­nii? Skąd przybyłem? I dokąd się udaję? Bonza przetłumaczył te żądania i dałem na nie te same odpowiedzi, jakie wcześniej dałem królowi. Następnym pytaniem było, czy chcę otworzyć handel dla mojego narodu i co będzie się na niego składało. Na pierwsze pytanie odpowiedziałem twierdząco, jednakże prosiłem o wybaczenie, jeśli chodzi o drugie, ponieważ nie będąc sam kupcem z profesji, nie mogę mówić na ten temat konkretnie. Jednakże obiecałem, że podczas mojej pierwszej podróży przywiozę ze sobą kupców i będą w stanie złożyć formalne propozycje. Król był zadowolony i odpowiedział, że statki

powinny być załadowane futrami, co niezwłocznie przyrzekłem. Ostatnie z tych wszystkich żądań było, abym zobowiązał się, że nigdy nie przywiozę do Japonii żadnej księgi o treści religijnej, w szczegól­ności zaś żadnego bonzy z mego ojczystego kraju, co również przyrzekłem. Po tym wszystkim bonza powiedział mi, że mogę odejść. Wkrótce przyszedł on do mnie i powiadomił, że Ulikamhy wyjeżdża do miasta Kiliniąue, lecz że przed swoim wyjazdem zrobi on mi prezenty i przekaże chorągiewkę, przy pomocy której będę mógł być rozpoznany przy moim powrocie do Japonii i że ponadto król chce powierzyć mi młodzieńca, który miał odbyć ze mną podróż, pod warunkiem, że przywiozę go z powrotem przy pierwszej okazji”.

Jak z powyższego widać, Beniowski wcale nie przedstawiał tej rozmowy jako przyjacielskiego spotkania. Można w nim doszukiwać się cech oficjalnego przesłuchania, co prawda przybranego w otoczkę uroczystej przysięgi, ale bliższego jednak przesłuchaniu, podczas które­go Ulikamhy siedział w otoczeniu swoich magnatów, Beniowski zaś stał przyprowadzony przez dwóch urzędników i musiał odpowiadać na zadawane mu i skrzętnie notowane przez „uczonych sekretarzy” pyta­nia. Ostatecznie wszystko skończyło się dla niego dobrze, gdyż zade­klarował, że nie zamierza nawracać Japończyków na chrześcijaństwo

i że gotów jest przypłynąć na czele floty załadowanej po brzegi futrami.

O tym, co mogło się stać, gdyby audiencja skończyła się inaczej, świadczyć może obecność owej licznej szlachty z obnażonymi szablami.

W czterdzieści lat po Beniowskim miało miejsce spotkanie kapitana Gołownina, dowódcy rosyjskiego statku „Diana” z Japończykami, a po ogólnych pytaniach zadawanych przez „głównego Naczelnika”, przyby­sze zauważyli, że „żołnierzom siedzącym za nami rozdawane są ob­nażone szable”. Był to jednakże inny statek i inny etap w historii stosunków między carską Rosją a Japonią i Gołownin został uwolniony dopiero po trzech latach.

Beniowski pisze w dzienniku, że otrzymał w trakcie tej audiencji proporzec z japońskim napisem oraz dwa zwoje papieru, które miały mu umożliwić powrót do Japonii, konkretnie do Nagasaki. To jego zapew­nienie spotkało się oczywiście z dużą rezerwą. Wydaje się jednak, że cały ten opis postępowania władz japońskich, miejskich czy prowincjonal­nych, był zgodny z obowiązującym wówczas w Japonii trybem. Przyby­cie obcego statku, z nieznanego kraju, załadowanego po brzegi drogimi futrami, nie mogło nie wzbudzić u Japończyków zrozumiałego zaintere­sowania, jednakże pertraktacje handlowe mogły być prowadzone jedy­nie w Nagasaki.

Adam Laxmann przytoczył w końcu swego dziennika przekład pisma, otrzymanego przez niego od Japończyków:

Pozwalamy rosyjskiemu okrętowi zawinąć do portu Nagasaki; lecz oraz ponawiamy zakaz, niedozwalający cudzoziemskim okrętom wylądowania na jakim bądź kolwiek brzegu państwa; jako też odbywania publicznie obrządków religii chrześcijańskiej i jej wszel­kich oznaków. Wreszcie, jakakolwiek czyniona by była umowa, nie powinna nic zgoła przeciw krajowym prawom zawierać, lecz jak najściślej rozporządzeniom naszym odpowiadać. I tym to końcem, niniejsze pismo pełnomocnikowi rosyjskiemu, P. Adamowi Lax- mann wydane”.

Jeżeli Beniowski rzeczywiście otrzymał od Japończyków pismo wspomiane w Pamiętnikach, musiało ono zawierać zbliżoną treść. Tłumaczyłoby to przynajmniej, dlaczego wszelkie jego dalsze próby przybicia do wschodnich brzegów Japonii zostały uznane za złamanie obowiązujących w tym kraju przepisów.

Rozdział VII

U WYBRZEŻY JAPONII

Drugi etap podróży Beniowskiego wzdłuż brzegów Japonii nie okazał się — jak to jednoznacznie wynika z Pamiętników — tak pomyślny jak początkowy. Czytamy w dzienniku:

Środa, 3 sierpnia. Pod żaglami. Kilku z towarzyszy rzuciło się do moich nóg, żądając ode mnie, abym ponownie stanął na kotwicy u brzegów Japonii i dał im możliwość nowego handlu i spieniężenia ich futer. Zgodziłem się na to żądanie tym raźniej, że chciałem zapoznać się z wybrzeżem, jednakże obiecałem zgodzić się na ich żądania pod warunkiem, że będą zachowywać się właściwie i pozos­taną w pełnym podporządkowaniu. O zachodzie słońca pogoda wydawała się zmieniać od północy na sztormową. O świcie dostrzeg­liśmy przed nami europejski statek. Chciałem go dogonić, ale wkrótce rozpoznałem holenderską banderę, a ponieważ statek żeglował na SSE, kontynuowałem mój kurs i pozostawiłem go w spokoju. Płyną­łem wzdłuż wybrzeża, które uznałem za półwysep”.

Jest tu bardzo istotna informacja. Pisze mianowicie autor dziennika

o żegludze wzdłuż wybrzeża, które uznał za półwysep. Łatwo zorien­tować się, że Beniowski się nie mylił, było to bowiem wybrzeże półwyspu

Jamato na wyspie Honsiu. Statek utrzymywał w tym czasie, jak nas informuje, kurs SW~ S, a taki właśnie kierunek ma linia tego wybrzeża. Ponadto 3 sierpnia w dzienniku znalazła się także informacja, że prąd był z południowego wschodu. Taki kierunek ma prąd morski Kuro-siwo u wybrzeża półwyspu Jamato. Posłuchajmy zatem, co jeszcze dodał nam pan Maurycy, abyśmy nie popełnili błędu przy identyfikacji miejsca następnego postoju statku:

Czwartek, 4 sierpnia. U wybrzeży Japonii, w widoku ziemi. Son­dowanie wykazało dno na dwudziestu ośmiu sążniach, gruby piasek

i muszle zmieszane z koralem. Podnieśliśmy wszystkie żagle. Pogoda z niskimi chmurami i rosnącą falą, ze świeżą bryzą z południowego wschodu. Noc była ciemna i o dziesiątej wieczorem zaczął się sztorm z towarzyszącymi mu grzmotami i błyskawicami. O trzeciej w nocy spadła silna ulewa i powstrzymała wiatr. O świcie spostrzegliśmy, że silny prąd z południa ku północy zepchnął nas na brzeg. Widząc, że znajdujemy się u? otworze, który obiecywał zaprowadzić nas na jakiś dobry szlak lub do przystani, pozwoliłem statkowi płynąć

i w końcu zbliżyliśmy się do brzegu w szesnastu sążniach. Natych­miast została spuszczona mdła łódź i pp. Kuzniecow i Panów zeszli do niej z ośmioma towarzyszami. Japoński zaś pasażer został wysłany na brzeg w szalupie, z szesnastoma uzbrojonymi towarzy­szami pod komendą p. Chruszczowa, dla pomocy małej łodzi w razie potrzeby. Po odpłynięciu łodzi wy dałem rozkaz wyczyszczenia

i załadowania naszej broni i wymiany ładunków w naszych ar­matach na świeże”.

I znowu podąje nam w tym dniu Beniowski bardzo ważną informację, dotyczącą napotkanego o świcie bardzo silnego prądu z południa, w wyniku oddziaływania którego statek został zepchnięty na brzeg. W raporcie z tego samego dnia znowu jest mowa o prądzie, który zniósł „Św. Piotra i Pawła” na północny zachód.

,J*iątek, 5 sierpnia. Na kotwicy u wybrzeży Japonii, na zachód od królestwa Idzo. O drugiej po południu statki wróciły z większym japońskim statkiem. Gdy przybyli oni w pobliże nas, p. Kuzniecow zawołał, abyśmy podnieśli kotwicę i wyrzuciliśmy nasze liny holow­nicze do małej łodzi, szalupy i japońskiego statku, celem wprowadze­nia nas do portu, co niezwłocznie zrobiłem. Po wejściu na statek p. Kuzniecow poinformował mnie, że po ich szczęśliwym przybyciu na brzeg, Japończycy na ich widok zaczęli przed nimi uciekać, ale usłyszawszy, że nasz japoński pasażer wota ich., wrócili i w konsek­wencji jego informacji bardzo chcieli okazać naszym ludziom życz­

liwość, że poszli oni do wioski, gdzie zostali przyjęci z wyrazami radości i gdzie mieszkańcy dali im ryżu, herbaty, owoców i jakiegoś bardzo smacznego trunku, ze w czasie ich tam pobytu przyszedł Japończyk uzbrojony w szablę i lancę i rozmawiał z pasażerem, po czym zwrócił się do p. Kuzniecowa ze słowami: Nanghasaki Kallas Tohollandii Fiassi Guzarimas, i że natychmiast polecił przygotować statek, dając im znaki do zrozumienia, że proponuje jechać z nami dla wprowadzenia statku do portu, co wykonał ku naszemu wiel­kiemu zadowoleniu. W załączeniu jest widok ziemi i plan sytuacyjny portu, zwanego Misaqui Iphima Kallas”.

Niestety widok ziemi, do której przypłynął Beniowski, i plan sytua­cyjny portu, jak pisze Nicholson — „nigdy nie dotarły do rąk wydaw­ców”.

Na szczęście jednakże podał nam pan Maurycy nazwę portu — Misa­qui Iphima Kallas — niewątpliwie zniekształconą, jak wszystkie inne nazwy w dzienniku, a mimo to bardzo przydatną w celach identyfikacyj­nych. Później, z listu Beniowskiego do Holendrów, dowiemy się, że tę samą nazwę, Misaqui, nosiła również zatoka, do której wpłynął tego dnia „Św. Piotr i Paweł”. Wysłany list do faktorii holenderskiej w Nagaski zawierał jeszcze jedną nazwę, mianowicie Usma. Wszystko to pozwala na dokładne określenie miejsca drugiego japońskiego portu, w którym zatrzymał się „Św. Piotr i Paweł”. Misaqui — to przylądek Sionomisaki (lub Siwonomisaki), położony na samym południu półwyspu Jamato. Ta japońska nazwa może być przetłumaczona jako Przylądek Prądowy, Misaki — to przylądek, sio lub siwo oznacza prąd, w tym przypadku prąd Kuro-siwo, który w tym miejscu ma szczególnie dużą szybkość. Przylą­dek ten połączony jest z resztą lądu bardzo wąskim przesmykiem, zaś od północy znajduje się bardzo blisko niego nieduża wyspa, nazywana Osima, co Beniowski zniekształcił na Usma. „Otworem”, o którym pisze, była łukowato wygięta cieśnina między przylądkiem Sionomisaki i wy­spą Osima, która nosi nazwę Osimaura (zatoka Osima). To właśnie w głębi tej cieśniny, czy też zatoki, mieścił się port nazwany przez Beniowskiego Iphima Kallas. Trudno jest odtworzyć tę nazwę, gdyż było to w XVIII wieku niewielkie miasteczko i nie ma go na mapach, jednakże z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że jest to Osimakawa. Beniowski określił szerokość tego miejsca na 33°34' N. Ćwierć wieku po Beniowskim znalazł się w pobliżu tego miejsca Broughton, (co łatwo ustalić, gdyż napisał, że jest to południowy punkt wyspy Nipon, jak wówczas nazywano wyspę Honsiu), i jego pomiary wykazały, że szero­kość przylądka Sionomisaki wynosiła 33°25' N. Jeśli będziemy pamiętali, że Broughton dysponował nowoczesnym na owe czasy sprzętem, w od­różnieniu od Beniowskiego, to różnica dziewięciu minut w obydwu

obserwacjach może jedynie służyć jako dowód doskonałej, jak na przygodnego żeglarza, znajomości nawigacji przez naszego autora.

Beniowski nie wspomina o istnieniu tu większego miasta, jedynie zaś

o wiosce, w pobliżu której znajdować się miał port, z którego przybył duży statek japoński. Za chwilę dowiemy się, jak to samo miejsce opisał Broughton, zanim jednakże to nastąpi, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną informację lokalizującą zatokę Misaqui. Pisze mianowicie Beniowski, że znajdowała się ona na zachód od „królestwa Idzo”. Idzo

to ówczesne księstwo Idzu, na półwyspie o tej samej nazwie, względnie księstwo Isio na półwyspie Jamato. Jakiekolwiek z nich miał na myśli pan Maurycy, zatoka jest położona na zachód od obydwu.

A jak wygląda prawdziwość jego relacji z pobytu w Misaąui przy porównaniu jej z relacją Laxmanna? Laxmann pisze, że po przybiciu statku do brzegu:

Wysadzono czółnem 13 ludzi, celem poszukania wygodnego portu do przepędzenia tam zimy. Na widok okrętu pouciekali krajowcy w głąb lasów, opuszczając ponadbrżeżne swoje szałase. Po niejakim dopiero czasie pokazało się ich kilku, z którymi zaprzyjaźniono się nieco za pomocą znajdującego się na okręcie irkuckiego kupca Szebalina, który język ich rozumiał”.

Kontynuuje Beniowski:

O szóstej przybyliśmy do ujścia przystani, gdzie zacumowaliśmy w jedenastu sążniach i ilastym dnie. Japońska łódź opuściła nas, kierując się do brzegu i wkrótce wróciła z pięcioma innymi, które odholowały nas do innego miejsca, gdzie stanęliśmy na kotwicy w pięciu sążniach, w dobrym stanowisku kotwicznym i z błotnistym dnem. Japończyk widząc, że bezpiecznie stanęliśmy na kotwicy, opuścił nas, po czym dla ostrożności zacumowałem statek. O dziesią­tej przyszedł na statek dobrze ubrany Japończyk, który poinfor­mował mnie — przy pomocy tłumaczenia Boczarowa, że został wyznaczony dla strzeżenia nas, po czym natychmiast odszedł

i wkrótce ujrzeliśmy obok nas na kotwicach trzy długie łodzie z trzema latarniami sygnalizacyjnymi każda. Ze swej strony rów­nież nie spuszczałem wzroku z łodzi, mając na pokładzie zapalone lonty obok armat. W nocy wiatr zmienił się na południowo-zachodni

i wiał z taką siłą, że uważaliśmy siebie za szczęśliwych, że znaj­dowaliśmy się w porcie. O siódmej z rana do statku przypłynęła łódź z trzema panami, którzy weszli na pokład i zaczęli mnie pytać: Skąd przybywam? Jak długo chcę tu pozostać? Dokąd płynę? Czy jestem Holendrem? i że w tym przypadku żądają oni listu do Nanghasaki

i po tym wszystkim zażądali przeprowadzenia inspekcji statku,

i chcieli wiedzieć, ilu jest na statku ludzi. Moja odpowiedź była: ze przybyłem z daleka i płynę do Nanghasaki, że zakotwiczyłem tu dla uniknięcia burzy, że potrzebuję żywności i wody, że chcę prowadzić handel i wreszcie, że jest nas wszystkich na statku stu pięćdziesięciu, którzy potrzebują wszystkiego, lecz że statek nie może być poddany inspekcji. Nie wiem, czy Boczarow przetłumaczył to dobrze, czy też nie, ale widziałem, że nie są z nas zadowoleni, ponieważ znakami dawali do zrozumienia, że nie wierzą, abyśmy byli Holendrami, wskazując na nasze brody i ubrania, a jednocześnie wykrzykując: Hay to Gollandi, To Pilipines, z czego zrozumiałem, że wzięli oni nas za Hiszpanów przybyłych z Manili. Dałem im list do Holendrów,

o następującej treści:

Kopia listu, danego Japończykom w Zatoce Misaąui, celem przeka­zania Holendrom w Nanghasaki.

«Pozdrawiam urzędników i szefa Faktorii Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej.

Zawiadamiam Was Panowie, że znalazłszy się na wybrzeżu Japonii, gdzie zostałem zagnany szeregiem tych wypadków na morzu, które zmuszają żeglarza do szukania bezpieczeństwa, gdzie tylko może, znalazłem się w krytycznym położeniu, które nie może być opisane. Z tego względu uważałem za słuszne zwrócenie się do Was z prośbą

o przysłanie mi tłumacza i pomocy we naprowadzeniu mnie do portu. Statek mój jest korwetą z blisko stu ludźmi na pokładzie. Proszę

o odpowiedź, jeżeli możliwe.

Mam zaszczyt pozostawać, Panowie, Waszym sługą

Maurycy August Beniowski PS. Abyście nie powzięli podejrzeń w stosunku do mnie, oświadczam, czam, że będąc dowódcą tb konfederacji Polski, miałem nieszczęście dostania się do niewoli do Rosjan, których włddćd zesłał mnie na Kamczatkę, skąd uciekłem dzięki własnemu męstwu i dzielności z dziewięćdziesięcioma sześcioma towarzyszami i w konsekwencji znajduję się teraz u wybrzeży Japonii w drodze do Europy».

Po odejściu Japończyków, moi towarzysze, chcąc rozpaczliwie zna­leźć możliwość otwarcia handlu z Japończykami bez walki, zażądali ode mnie, abym opuścił przystań, jak tylko wiatr zelżeje, na co zgodziłem się i niezwłocznie wypłynąłem z przychylną bryzą zNNW. Zgodnie z raportem wszyscy w dobrym zdrowiu. W drodze, po wypłynięciu z portu Misaqui”.

Jeżeli weźmiemy relację Riumina i ułożymy w innej kolejności poszczególne jej fragmenty, okaże się, że zbudowana ona jest z tych samych wydarzeń, tylko że wszystko chciał autor, czy też autorzy,

zmieścić w zbyt krótkim czasie, bo czterech dni, i niezbyt to się udało. Pisze np. Riumin, źe „Japończycy do nas na statek przyszli i wieczorem przywieźli nieco wody i prosa (tj. ryżu), a obok statku w nocy postawili swoją straż na dwóch łodziach na kotwicach, z zapalonymi papierowymi latarniami, która to straż była u nich zawsze, dniem i nocą, nawet do naszego wyjścia w morze, aby nas nie puścić na ląd, lub w jakimś innym celu — nie wiadomo; nocą na brzegach też stały takie same latarnie z ogniami”. Znajdujemy również u niego informację o tym, że „pisał nasz przywódca lub też dowódca Bejnosk do Nangazaki do Holendrów list zawiadamiający i oddał go Japończykom do przesłania, czy został on odesłany czy zatrzymany — nie wiadomo”..

Jeżeli Riumin mówi tylko o jednym przybiciu do brzegów Japonii, to u Stiepanowa są to dwa zawinięcia. To drugie lądowanie wygląda u Stiepanowa tak: „Pod wieczór zobaczyli pewną ilość małych łodzi, które wskazały im dobry port. Z uwagi na to, że 10 lipca napotkali całkowitą ciszę, musieli holować statek, w czym Japończycy byli im pomocni. Tu zaopatrzyli się na nowo w wodę i żywność. Cztery japońskie łodzie pozostały na straży statku, na którym wszystko było przez nich dokładnie obserwowane”. Wszyscy, jak widzimy, mówią o łodziach, które pozostawiono dla pilnowania statku, tylko że u Riumina są to dwie łodzie, u Beniowskiego — trzy, u Stiepanowa zaś — cztery.

,,Sobota, 6 sierpnia. Widzieliśmy kilka tysięcy łodzi rybackich, u których porwaliśmy wiele sieci, nie będąc w stanie tego uniknąć. Kontynuowaliśmy nasz kurs pod wszystkimi żaglami. Morze było spokojne i silny prąd z południa. O świcie w polu widzenia nie było żadnego lądu ani też żadnego statku”.

Gdy Beniowski wypłynął z portu w okolicy przylądka Sionomisaki, ujrzał jak twierdzi — „kilka tysięcy” łodzi rybackich i w tym gąszczu miał trudności z manewrowaniem, rwąc sieci niektórym rybakom. Brzeg wyspy Honsiu skręca od tego przylądka na północny zachód, tworząc wraz ze wschodnim brzegiem wyspy Sikoku szeroki lej, zwęża­jący się na północy i tworzący cieśninę Kii. Tu zaczynały się gęsto zaludnione obszary. Cieśnina Kii znana była z obfitości ryb i tu można było spotkać mnóstwo statków rybackich. Posłuchajmy zresztą, co w tym samym miejscu dostrzegł William R. Broughton, gdy w 1797 roku zbliżał się do przylądka Sionomisaki:

Na NE krańcu półwyspu, który przedstawia płaską powierzchnię, są cztery widoczne drzewa i kilka skał wystających ku wschodowi. W kierunku N 30° W od tych drzew jest niewielki port, w którym przed miasteczkiem stało kilka dżonek. Na półwyspie i w otaczających go

zatokach było kilka wiosek i rozrzuconych domów z ogromem uprawianej ziemi. Wiele statków zajmowało się rybołówstwem, a niezliczona ich ilość, różnych rozmiarów, płynęła wzdłuż brzegu na wschód i na zachód”.

W innym miejscu, opisując swój rejs u wybrzeży Japonii w 1796 roku, Broughton zauważa, że gdy od przylądka, będącego poza wszelkimi wątpliwościami przylądkiem Sionomisaki, popłynął wieczorem na połu­dnie, to o świcie następnego dnia, już go nie widzieliśmy, chociaż pogoda była tak czysta, że pozwalała widzieć z dużej odległości Ląd, który widzieliśmy powinien być południowym punktem Japonii”.

Oczywiście Broughton ma tu na myśli południowy punkt na wschod­nim wybrzeżu wyspy Honsiu, która —jak już wspomniałem — nazywa­na była jeszcze w XVIII wieku przez Europejczyków „wyspą Nipon”. Gdyby Beniowski płynął w tym rejonie Japonii nie przed, lecz po Broughtonie, niewątpliwie znaleźliby się autorzy, którzy natychmiast posądziliby go o zapożyczenie tych uwag.

Niedziela, 7 sierpnia. Wiatr i pogoda jak wczoraj. Około zachodu słońca dostrzegliśmy dwadzieścia dwie łodzie, płynące na północny wschód. Moi towarzysze, wściekli z powodu niespełnienia ich nadziei w naszym drugim miejscu kotwiczenia, zażądali, abym dokonał napadu na te statki, lecz odmówiłem, ponieważ nie chciałem dać najmniejszego powodu do niezadowolenia Ulikamhy. Kontynuowa­łem zatem mój kurs przy sprzyjającym wietrze i fali przypływowej”.

W dniu 8 sierpnia statek płynął pod wszystkimi żaglami przy pięknej pogodzie i nieregularnej fali i należy przypuszczać, że załoga nie widziała lądu, gdyż Beniowski nic na ten temat nie wspomina. Ujrzano go dopiero następnego dnia i autor dziennika zanotował:

Wtorek, 9 sierpnia. Piękna pogoda, jak wczoraj. Blisko zachodu słońca widzieliśmy ląd w kierunku północno-zachodnim. O północy widzieliśmy kilka przylądków. O świcie znaleźliśmy się u wybrzeża

i ponieważ wiatr nam sprzyjał, zdecydowałem się zbliżyć do niego. W południe dostrzegliśmy wejście do zatoki, do której wpłynąłem

i stanąłem na kotwicy w osiemnastu sążniach wody; gruby zielon­kawy piasek.

Zgodnie z raportem wszyscy zdrowi. Szerokość przybycia 32 stopnie, 45 minut; długość przybycia 330 stopni, 22 minuty. Wiatr północ­no-wschodni, prąd z południa, kurs W~S”.

Jak wyglądała dalsza trasa żeglugi „Św. Piotra i Pawła”? Z dziennika wiemy, że przez trzy dni statek płynął przez cały czas na zachód. Wiemy

już, że o świcie 6 sierpnia nie widziano żadnego lądu ani statku, ponieważ oddalono się od półwyspu Jamato i od cieśniny Kii. Dopiero 9 sierpnia

o zachodzie słońca dostrzeżono ląd w kierunku północno-zachodnim.

Leon Orłowski nie neguje opisanych tu wydarzeń i uważa, że Beniowski zakotwiczył tym razem u wybrzeży wyspy Awa, a taka wyspa (nosząca jednak w języku japońskim nazwę brzmiącą Awadzi i pisaną zwykle Awąji) rzeczywiście istnieje w tym kierunku na Wewnętrznym Morzu Japońskim. Janusz Roszko zaś pisze: „Z początkiem lipca statek «Św. Piotr» podpływał do małej wyspy Awaja, położonej u wybrzeży największej japońskiej wyspy Honsiu gdzieś w okolicach Osaki”. Są to bardzo autorytatywnie wypowiadane twierdzenia, a mimo to nie będące wcale prawdą. W źródłach japońskich - a informuję o tym na podstawie materiałów opublikowanych we wspomnianej przeze mnie książce japońskich autorów Dziennik żeglugi morskiej Beniowskiego

nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o wyspie Awa. Jest nato­miast mnóstwo informacji o pobycie w „państwie”, czyli księstwie Awa, na wyspie Sikoku, a to już jest całkiem inna para kaloszy. Japońska nazwa wyspy Sikoku oznacza w tłumaczeniu „cztery państwa”, jako że istniały na niej (również w czasie gdy przybił do jej wybrzeża Beniowski) cztery księstwa: Awa, Tosa, Sanuki i Lio. Do wybrzeży dwóch z tych księstw - Awa i Tosa, przybijał w trakcie swej żeglugi Beniowski i te właśnie zawinięcia zostały zanotowane przez japońskich kronikarzy.

Niektórzy krytycy Beniowskiego doszukują się też jakichś niepraw­dopodobieństw w cytowanym przez Nicholsona dokumencie, opub­likowanym po raz pierwszy w 1772 roku jako anonimowy list z Makau. Otóż w tym liście wspomina się o pobycie Beniowskiego na wyspie Tonsa es Bongo. Chodzi tu oczywiście o dwa pobyty: pierwszy na wyspie Sikoku, która w owych czasach była przez Holendrów również nazywa­na Tosa lub Tousa od nazwy najbardziej znanego księstwa tej wyspy

- Tosa, drugi zaś na wyspie Kiusiu, która dla odmiany była znana w Europie pod dwoma nazwami: Bongo i Ximo. W obydwu przypadkach nazwy są zniekształcone: Bongo — to księstwo Bungo na wyspie Kiusiu, „ximo” zaś czytaj „sima” — oznacza w języku japońskim po prostu wyspę. Załączam reprodukcję starej holenderskiej mapy, aby najbar­dziej nieufni czytelnicy mogli przekonać się, że nie naciągam argumen­tów.

Co natomiast sprawiało mi sporo trudności, zanim wpadły w moje ręce materiały japońskie, to identyfikacja nazwy Tosa w Pamiętnikach nie z księstwem Tosa, lecz z zatoką Tosa, znajdującą się w południowej części wyspy Sikoku. W każdym bądź razie pozostąje faktem, że na pokonanie niewielkiej stosunkowo odległości, bo około stu pięćdziesię­ciu mil morskich, „Św. Piotr i Paweł” potrzebował tym razem aż trzech dni. Daje to niewielką szybkość, około dwóch węzłów na godzinę, ale

należy pamiętać, że przez cały ten czas prąd Kuro-siwo spychał statek na północ, o czym zresztą mamy każdego dnia informację w dzienniku. Beniowski nie prowadził oczywiście żadnych pomiarów jego prędkości (poza jednym przypadkiem, gdy zanotował o ile mil został zepchnięty przez prąd). Broughton natomiast robił takie pomiary prawie sys­tematycznie, z jego też obserwacji dowiadujemy się, że u południowego cypla wyspy Sikoku prąd Kuro-siwo miał prędkość czterdziestu siedmiu mil na dobę, zaś dalej na północ prędkość ta stopniowo malała. Oznacza to, że prąd Kuro-siwo miał w oznaczonym miejscu prędkość około dwóch węzłów, czyli że „Św. Piotr i Paweł” płynął tu z prędkością czterech węzłów, lecz ponieważ znosił go prąd w kierunku przeciwnym, w rzeczy­wistości posuwał się do przodu z prędkością tylko dwóch węzłów.

Środa, 10 sierpnia. Położenie statku nie pozwalało mi widzieć wszystkiego, co wydarzyło się na brzegu. Poleciłem p. Kuznieeowowi

i p. Wynbladthowi z ośmioma towarzyszami wylądować na brzegu

i zachowywać się w sposób wzbudzający sympatię mieszkańców, jednakże gwałtowne przyjęcie, z jakim moi towarzysze się spotkali, dało mi powody do spodziewania się niepożądanych, konsekwencji, lecz szczęśliwie moje obawy zelżały wskutek rozwagi p. Kuzniecowa, który widząc, że Japończycy będą bronili wstępu na ląd, wrócił. Po powrocie ludzi i po upeumieniu się, że na brzegu zatoki znajduje się miasto, podniosłem kotwicę i zbliżyłem się do około stu sążni do brzegu, gdzie zakotwiczyłem w sześciu sążniach. Noc sprzyjała memu przedsięwzięciu i o świcie byliśmy na cumie przed miastem.

0 siódmej rano wysłałem pp. Panowa i Chruszczowa z Boczarowem w charakterze tłumacza oraz dwudziestoma dwoma uzbrojonymi marynarzami, zamontowawszy także na szalupie dwa działka. • Po odpłynięciu szalupy i malej łodzi wsiadłem do japońskiej joli, którą otrzymałem w charakterze prezentu w Usilpatchar, i ponieważ była ona najlżejsza, wylądowałem jako pierwszy. Japończycy, widząc nas przy brzegu, pojawili się z lancami i szablami i wydawa­li się gotowymi do przeciwstawienia się naszemu lądowaniu, jednak­że widząc, że jesteśmy zdecydowani do zejścia na ląd za każdą cenę, odsunęli się na niewielką odległość. Gdy zszedłem na brzeg, zrobiłem znak Japończykom, aby się zbliżyli i natychmiast jakiś starszy człowiek o dobrym wyglądzie podszedł i zapytał, jakim prawem wylądowaliśmy na ich ziemi i czy mamy na to pozwolenie od Daisi, zauważając, że Holendrzy nigdy nie schodzą na brzeg bez ze­zwolenia. Poleciłem odpowiedzieć, że nie jesteśmy ani Holendrami, ani Hiszpanami, lecz przyjaznymi ludźmi, którzy przyszli po wodę

1 po prowiant. Na to ten człowiek odpowiedział, że przyślą nam

prowiant i wodę na statek, ale że jest konieczne, abyśmy wrócili

2 powrotem na pokład. Ponieważ jednakże oświadczyłem, że nie opuszczę lądu, zanim nie otrzymam prowiantu i wody, Japończycy pośpiesznie załadowali trzy łodzie, z którymi wróciłem na statek. Kilku Japończyków po wejściu na pokład zaczęło handlować z moi­mi ludźmi i pośpieszyło z powrotem na brzeg, skąd wrócili oni z dziesięcioma innymi łodziami naładowanymi miedzią, porcelaną, herbatą, szablami, jedwabiem i złotem, które wymieniali oni na futra. Te transakcje handlowe zbliżyły ich do nas i kilku z nich dawało potwierdzenie swego przyjaznego nastawienia, między in­nymi młody człowiek coś wiele mi mówił, choć nie byłem w stanie go zrozumieć. Wreszcie wyprowadzony z równowagi powtórzył: To Hollandi. To Sindzi, Pu, pu Tippo, coja zrozumiałem i w odpowiedzi podprowadziłem go do armat i powiedziałem: To Góllandi, pu. Około południa Japończycy odpłynęli.

Zgodnie z raportem wszyscy w dobrym zdrowiu. Na kotwicy na wybrzeżu wyspy Xicoco, w porcie Tousa”.

Opis wydarzeń, mąjących miejsce na wyspie Sikoku, jest w zasad­niczych punktach zbieżny z informacjami zawartymi w źródłach japoń­skich. To właśnie tu, na wyspie Sikoku, miała miejsce wymiana handlowa z Japończykami, o której pisze Beniowski. Nie ekscytujmy się zbytnio określeniami „miedź”, „porcelana”, „złoto”, były to bowiem, jak wiemy również z innych źródeł, miedziane imbryki do herbaty, por­celanowe czarki oraz złote monety obiegowe, których z pewnością warte były ftitra będące w posiadaniu członków załogi „Św. Piotra i Pawła”. Część rzeczy, sprzedanych przez nich Japończykom, została im później odebrana i przekazana Holendrom do identyfikacji. Ostrożni Holendrzy nie podjęli się określenia przynależności państwowej statku na pod­stawie dostarczonych im ubrań.

Co najciekawsze — to fakt, że zgodne są tu z wersją Beniowskiego również relacje Riumina i Stiepanowa, choć Riumin np. twierdził, że zatrzymywali się u wybrzeży Japonii tylko raz, podczas gdy i z Pamięt­ników, i z listów Beniowskiego do Holendrów, i z relacji japońskich wiemy, że postojów tych było minimum trzy.

Czwartek, 11 sierpnia. Niezmiernie upalna pogoda z ulewami w przerwach. Około drugiej po południu usłyszeliśmy wielki hałas na brzegu, przypominający bicie w úñele bębnów, i wkrótce ujrzeliś­my na brzegu mnóstwo ludzi na koniach, uzbrojonych w lance

i dziryty, i jeszcze więcej pieszych, którzy spieszyli wsiąść na niezliczoną ilość łodzi. Po ujrzeniu tego widoku wysłałem natych­

miast p. Panów a z p. Boczarowem i osiemnastoma towarzyszami, aby oświadczyli Japończykom, że chcę być poinformowany o ich intencjach, abym mógł przyjąć ich jak przyjaciół lub jako wrogów. Ledwie jednakże zdążyli oni wejść do łodzi, gdy ujrzałem trzy małe łodzie płynące od brzegu, środkowa zaś z nich miała pięć flag i blisko piętnaście proporczyków. Dostrzegłem te znaki wyróżnienia i przy­gotowałem się do zasalutowania na ich przybycie. Nasza mata łódź wreszcie dobiła do Japończyków i wykonała swoje zadanie, po czym wróciła wraz z nimi. Powitałem Japończyków salwą z muszkietów przeplataną wystrzałami naszych sześciu dużych armat. Tych wyrazów grzeczności wystarczyło, aby naszych gości odrzuciło z powrotem, gdyż ich przestrach był tak wielki, że powpadali oni twarzami do swych łodzi i Boczarowowi trudno było przekonać ich, aby wstali i weszli na statek. Ponieważ jednakże nic o tym nie wiedziałem, dałem rozkaz dać dodatkową salwę z sześciu armat, gdy ten pan wchodził na statek, co zostało zgodnie z rozkazem wykonane. Jego przerażenie z powodu tego hałasu było tak wielkie, że zemdlał i trzeba było więcej niż kwadransa, zanim był on zdolny do mówienia. Aby podnieść go na duchu, dałem mu japońskiego wina zmieszanego z cukrem, co go pocieszyło i przywróciło mu odwagę. Następnie poleciłem Boczarowowi zapytać, co miał on mi do powie­dzenia. Poinformował mnie, że był on Uchaymi Mamas, dowódcą straży przybrzeżnej królestwa Touza, i że będąc poinformowanym

o tym, że jesteśmy cudzoziemcami, którzy przybyli do kraju bez rozkazu Cesarza, przyszedł, aby mnie aresztować. I aby dać dowód, że powinniśmy go słuchać, wyciągnął duży zwój papieru spod swoich szat, który dał mnie. Teraz udając, że jestem ignorantem lub nie zrozumiałem, co on powiedział, wziąłem zwój i dałem go p. Chruszczowowi, aby go zatrzymał. Widząc to, ten biedny diabeł zażądał swego papieru i wskazał na swoją szyję, aby mi pokazać, że jeśli straci swój papier, zostanie ukarany śmiercią. Aby go uspokoić, kazałem oddać mu jego papier, jednakże poinformowałem go przez mego tłumacza, żejak się wydaje, ja jestem panem sytuacji i będę jego przyjacielem tak długo, jak długo będę przekonany o jego racji, jednakże jeżeli upewnię się, że jest inaczej, będę nim gardził. Na te słowa Mamas stulił swe uszy i miałem dużo trudności z daniem mu do zrozumienia, że może czuć się bardzo szczęśliwym, że nie aresz­towałem jego samego. Ton tego zapewnienia, z którym, jak on widział, mówiłem do tłumacza, zmiękczył go i skorzystałem z okazji, aby zrobić mu prezent ze skóry bobra morskiego i sześciu soboli, z czego był on bardzo zadowolony. Widziałem, że wraca z satysfaJc- cją i obietnicami przyjaźni

Incydent z próbą zatrzymania statku przez Japończyków opisuje również Riumin, choć z jego relacji nie bardzo wynika, gdzie i kiedy to się zdarzyło. W każdym bądź razie, według Riumina:

przywódca widząc ich przemoc, rozkazał z armat wystrzelić i wtedy wszyscy w łodziach Japończycy popadali ze strachu, inni zaś wios­łowali do brzegu. I tak podnieśliśmy kotwicę i rozwinęliśmy żagle, i popłynęliśmy w morze, lecz gdybyśmy na ich japońską prośbę pozostali jeszcze jedną noc (podczas której być może oczekiwali oni z Meako rozkazu), to oni nas oczywiście żywymi by nie wypuścili, gdyż po przybyciu do Makao zapewnili nas tamtejsi mieszkańcy, że przed naszym przybyciem do nich spalili oni doszczętnie dwa statki hiszpańskie, trzeci zaś ledwo zdążył tego uniknąć”.

I tak od niegościnnych brzegów wyspy Sikoku „Św. Piotr i Paweł” popłynął znów na południe. W dniu 12 sierpnia Beniowski zapisał w dzienniku:

piękna bezchmurna pogoda i niezwykle upalnie, z umiarkowaną bryzą. Po opłynięciu przylądka dostrzegliśmy cztery barki, za którymi płynąłem przez krótki czas, ale widząc, że kierują się one na północny zachód, zaniechałem pogoni i pożeglowcUem znów na południe. O szóstej po południu ujrzeliśmy ląd wyginający się łukowato z prawej burty, w odległości pięciu mil, w związku z czym trzymałem statek jedynie pod topslami. Około trzeciej nad ranem byliśmy tak blisko brzegu, że słyszałem fale uderzające o rafy, zaś

o świcie widzieliśmy niebezpieczeństwo, jakiego szczęśliwie unik­nęliśmy”.

Osobiście jestem głęboko przekonany, że opisuje tu Beniowski swoją żeglugę u wybrzeży wyspy Kiusiu i że przylądkiem, o opłynięciu którego nas informuje, jest przylądek Toimisaki. Warto zauważyć, że zbliżając się do tego przylądka musiał „Św. Piotr i Paweł” po raz trzeci minąć wyspę o nazwie Osima. Czy pozostawił tu jeden ze swoich listów do Holendrów, w którym podał jako miejsce postoju: Usma? Sądzą, że tak. Powiedziałem przed chwilą, że wyspę o takiej nazwie minął Beniowski po raz trzeci. „Osima” oznacza po japońsku „wielka wyspa”, nie powinniśmy się zatem dziwić, że u wybrzeży Japonii wysp tak nazywa­nych jest wiele. Trzy wyspy, które musiał widzieć Beniowski — to: wyspa Osima w archipelagu Idzu, którą „Św. Piotr i Paweł” minął płynąc od Wyspy Wodnej do zatoki Usilpatchar, wyspa Osima u przyląd­ka Sionomisaki oraz wyspa Osima u wybrzeży wyspy Kiusiu. Na dwóch ostatnich pozostawić powinien był Beniowski swoje listy adresowane do

szefów holenderskiej faktorii w Nagasaki. Lądem, wyginającym się łukowato z prawej burty, był brzeg półwyspu Osumi, wreszcie rafy, napotkane o trzeciej nad ranem, musiały być w pobliżu przylądka Satamisaki, najbardziej na południe wysuniętego cypla wyspy Kiusiu, jaki musiał ominąć na swej drodze „Św. Piotr i Paweł”.

Tego samego dnia autor dziennika zanotował*.

O siódmej zobaczyliśmy inny ląd przed dziobem, a ponieważ dotarliśmy do niego bardzo szybko, widzieliśmy go bardzo wyraźnie

0 dziesiątej jako ciągnący się prosto na południe i małą wyspę na południowym zachodzie. Moi współtowarzysze zaproponowali mi, aby wysadzić się w zatoce, widocznej wówczas, i nie mogłem oprzeć się ich naciskom i nagabywaniom. Zakotwiczyłem zatem w dwu­dziestu dwóch sążniach, między małą i dużą wyspą, lecz bardzo blisko tej ostatniej

Beniowski określił szerokość miejsca, w którym się zatrzymał „na kotwicy w pobliżu wyspy Tacasima”, na 30°38\ Większość interpretato­rów żeglugi Beniowskiego jest w tym przypadku zgodna, że to ostatnie zawinięcie „Św. Piotra i Pawła” do brzegów japońskich miało miejsce na wyspie Tanegasima. Sam Beniowski określił dość dokładnie jej położe­nie i używał nazwy Tacasima, podobnie jak większość ówczesnych żeglarzy i kartografów (Tacaxima, Tanaxima). Ten inny ląd, wspo­mniany w dzienniku i widziany przed dziobem, to wybrzeże wyspy Tanegasima, przypuszczalnie zachodnie, gdyż Beniowski mówi o cieś­ninie między dużą i małą wyspą. Małą wyspą powinna wobec tego być wyspa Make, cieśnina zaś nosi, podobnie jak wyspa, nazwę Tanegasima. Nie można jednakże wykluczyć, że Beniowski zakotwiczył na wschod­nim brzegu wyspy, w okolicy dzisiejszego portu Nakatane, gdyż tam znajduje się dość głęboka zatoka z kilkoma wysepkami przy wejściu do niej, które odpowiadają szkicom Beniowskiego zamieszczonym w dzien­niku.

1 znowu należałoby zastanowić się, w jakim stopniu można dać wiarę słowom Riumina. Na podobieństwo obydwu relacji zwraca uwagę także Orłowski, pisząc, że „Riumin opisuje podobny zupełnie incydent, ale nie w zatoce Tosu, lecz zaraz po przybyciu do Japonii, a więc na wyspie Awa". Wydaje się, że zbyt jednak pochopnie to, co wiemy od Riumina, przyjmuje za dobrą monetę. Być może Riumin opisał wszystko tak, jak to mamy w dzienniku, lecz publikowana wersja jego opowieści nie miała przecież za zadanie potwierdzania niezwykłości wyczynu Beniowskie­go. Celem jej było podważenie jego prawdomówności, jakkolwiek zgodnie z tezą Nicholsona również i tę publikację można interpretować dwojako. Z obydwu bowiem relacji jednoznacznie wynika, że załodze

Św. Piotra i Pawła” groziło olbrzymie niebezpieczeństwo i że Beniow-| ski doskonale sobie poradził z uniknięciem pojmania. Nie jest ostatecz­nie istotne, czy padł jeden strzał armatni czy też dwa i czy odpalił ładunek sam Beniowski, czy na jego polecenie ktoś z załogi statku. Nie ma wielkiej różnicy w stwierdzeniach, że Japończycy popadali w swych I łódkach na twarz czy też, że w mgnieniu oka zniknęli z pokładu. Beniowski na ogół wiernie oddał atmosferę swej nawigacji wzdłuż brzegów Japonii, jak i obraz niepewnej, grożącej w każdej chwili nieprzewidzianymi konsekwencjami żeglugi, niezrozumiałych dla Euro-1 pejczyka zachowań, w których objawy najwyższej serdeczności mogły I natychmiast zmienić się w nieukrywaną wrogość, atmosferę potwier­dzoną relacjami innych podróżników.

Rozdział VIII

USMAY LIGON — CUDOWNA WYSPA BENIOWSKIEGO

Tanegasima była ostatnim miejscem odwiedzonym przez Beniow­skiego w Japonii. Dalsza trasa żeglugi prowadziła na południe i co do tego kierunku wszyscy biografowie pana Maurycego są niezwykle zgodni. Niektórym autorom nasuwał jednakże wątpliwości zapis wyda­rzeń mających zgodnie z dziennikiem miejsce na wyspie nazwanej przez Beniowskiego Usmay Ligon. Posłuchajmy zatem, jak doszło do wylądo­wania załogi „Sw. Piotra i Pawła” na tej wyspie.

W dniu 14 sierpnia Beniowski odnotował, że zauważono, iż statek zaczął przeciekać i po dłuższych poszukiwaniach odkryto, że w dziobo­wej części statku, poniżej linii wodnej, pojawiła się szczelina, przez którą do ładowni wlewał się strumień wody grubości ludzkiej ręki.

O ósmej nastąpiła bryza od północnego zachodu — czytamy w kolejnym fragmencie dziennika — i człowiek na bocianim gnieź- dzie krzyknął, że widzi ląd. Na nasze nieszczęście ładunek został przesunięty przez wodę tak dalece i do takiego stopnia przechylił statek na prawą burtę, zi pompy nie mogły pracować t woda zalewała pokład. W tej niezwykle godnej ubolewania sytuacji, znalazłszy się między dwoma wyspami u ujścia cieśniny, której kierunek mogłem dostrzec w nocy bardzo niewyraźnie, zdecydowa-

lem się wpłynąć do niej z sondą w ręku. Wkrótce udało nam się nieco wyprostować statek. Zatrudniłem wówczas całą załogę przy pompo­waniu i przemieszczaniu ładunku, gdyż mieliśmy już niemal pięć stóp wody w ładowni. Podczas tego pracochłonnego zajęcia wy­słałem p. Kuzniecowa na brzeg dla znalezienia dobrego miejsca do zakotwiczenia statku. Wrócił on około drugiej w nocy z informacją, iż znalazł dobrą i obszerną przystań. Postanowiłem w związku z tym wpłynąć do niej, a ponieważ nie chciałem nadwerężać statku przez rzucanie kotwicy, zsunąłem linę i płynąłem nadal pod topslami.

0 wpół do trzeciej przybyliśmy na miejsce wskazane przez p. Kuzniecowa. Ponieważ wejście wydawało mi się niebezpieczne

1 wiatr przybierał na sile, stając się sztormowym, byłem bardzo zaniepokojony i spuściłem japońską jolę, w której popłynąłem naprzód z czterema towarzyszami, po uprzednim wydaniu rozkazu, aby statek płynął za nami pod wszystkimi żaglami, które mogli rozwinąć. O czwartej mieliśmy straszliwy sztorm, morze całe się wspieniło i mimo naszych starań, aby posunąć się naprzód, statek nas wyprzedził. Jakby jeszcze było zbyt mało naszych nieszczęść, gdyż jola uderzyła o skałę w południowej części zatoki i przewróciła się w odległości około dwustu sążni od wybrzeża. Skierowałem wszystkie moje wysiłki na dopłynięcie do lądu, lecz morze było tak wzburzone, że dotarłem do brzegu z wielkim trudem, zupełnie wyczerpany. Straciłem zupełnie świadomość tego, co zaszło, dopóki nie zostałem ocucony przez moich towarzyszy, którzy dostrzegłszy skałę, na której przewróciła się jola, posłali po nas małą łódź. Przywołał ich Loginow, jeden z tych, którzy byli ze mną, i wreszcie udało im się znaleźć mnie zupełnie nieprzytomnego na brzegu, u podnóża drzewa. Otrzymana od nich wiadomość, że statek znaj­dował się na kotwicy w bezpiecznym porcie i że wyspa jest zamiesz­kana, pozwoliły mi zapomnieć o niedawnym wypadku i zapropono­wałem wrócić na statek. Spostrzegłszy jednakże, że nadal brako­wało trzech moich współtowarzyszy, poleciłem kontynuować po­szukiwania tych nieszczęśliwych ludzi, z których jednego, o nazwis­ku Andreanow, znaleźliśmy żywego na brzegu, dwóch natomiast pozostałych było martwych. Wówczas wsiedliśmy na łódź i po­płynęliśmy wzdłuż wybrzeża do statku, który stał na kotwicy w czterech sążniach wody i był tak głęboko zanurzony, że zdecydo­wałem stę rzucić go na piaszczystą mieliznę. O jedenastej wydałem polecenie, aby zniesiono mnie na brzeg, gdyż walka z żywiołem wyczerpała mnie tak dalece, że nie mogłem ruszyć żadną ze swych kończyn. Moi towarzysze ustawili namiot, podczas gdy inni byli zajęci rozładowywaniem statku. P. Baturyn wziął na siebie obowią-

zek pochowania dwóch ludzi, którzy utonęli. Arkusz XIV, rys. nr

3 ukazuje plan przystani na wyspie Usmay Ligęm”.

Zwróćmy uwagę, że Beniowski wspomina tu, iż statek znalazł się między dwoma wyspami. Jest to istotny szczegół ułatwiający identyfika­cję wyspy Usmay Ligon, która znajdować się miała pod szerokością 29'N. A więc zmyślił Beniowski całą historię swego pobytu na wyspie Usmay Ligon, czy też była to prawda? Zacznijmy może od argumentów kryty­ków Beniowskiego. Leon Orłowski ocenia tę część dziennika w sposób następujący:

Pozostawiwszy za sobą poruszonych Japończyków, Beniowski po­płynął wzdłuż wysp Riukiu w kierunku Tajwanu.

Według Pamiętników, pierwszym jego postojem była wyspa Usmay Ligon, leżąca rzekomo pod 29° szerokości północnej, a więc na północ od Okinawy. Tam miał odkryć prawdziwy ziemski raj. Klimat znakomity, ludzie dobrzy, prowadzący szczęśliwe życie, nawróceni przez misjonarza portugalskiego. Żyzna ziemia dawała owoce, wino­grona, ryż, trzcinę cukrową, wszystkie warzywa, tytoń, bawełnę i jedwab. Wioski były ładnie zabudowane. Nie zapomniał pan Maury­cy uzupełnić tego pociągającego obrazu zapewnieniem, że na wyspie pędzi się alkohol i że było tam dużo ładnych dziewcząt, odznacząją- cych się wielką swobodą w obcowaniu, nawet z Europejczykami. Tego rodzaju warunki na owej szczęśliwej wyspie, gdyby tylko istniała, byłyby bardzo pociągające dla przyszłych kolonistów i kup­ców. Myśl o powrocie na czele wyprawy handlowej nigdy go nie opuszczała i aby ją urzeczywistnić, robił propagandę, opartą niestety na bladze. Oczywiście znowu znalazł człowieka znającego portugal­ski i język miejscowy, zażywąjącego wielkiej powagi wśród miejs­cowej ludności, z którą'zawarł traktat przyjaźni. Wszystko było więc przygotowane i Beniowski — jak pisze — zastanawiał się tylko nad tym, «jak zdobyć właściwe uzbrojenie i założyć kolonię na tej wyspie». Notuje, że porzucąjąc ten rąj, wywiesił na maszcie banderę Rzeczypospolitej Polskiej, chociaż — jak wiemy — w Japonii pływał pod banderą holenderską, a do Makao przybył pod węgierską. Na pomysłowości mu nie zbywało.

Następnym etapem był Tąjwan. Zarówno Riumin, jak i Stiepanow wspominają, że się na niej zatrzymywali, natomiast milczą o cudow­nej Usmay Ligon, co nie powinno nas jednak dziwić”.

Nietrudno zorientować się, że autor nie wierzy ani jednemu słowu z omawianej relacji Beniowskiego, a cały ton oceny Pamiętników jest

u Orłowskiego nieco ironiczny: nie żywi do pana Maurycego urazy za jego blagi i traktuje je z życzliwym przymrużeniem oka.

Orłowski myli się jednakże twierdząc, że ani Riumin, ani Stiepanow nie wspominąją o pobycie na wyspie. Riumin pisze o niej dość szeroko i choć jego relacja różni się nieco od zapisu Beniowskiego, to przecież i on jest pełen zachwytu dla przyrody wyspy, jej zasobności we wszystko, co jest potrzebne do życia, a nade wszystko dla niezwykle życzliwych i uczynnych mieszkańców, którzy „tak dla nas byli serdeczni, jak gdyby z nami już długi czas żyli”.

Charakterystyczny jest tytuł, pod jakim wydrukowano rozdział tej relaęji, dotyczący przybycia na wyspę i pobytu na niej, a mianowicie: „O żegludze galioty Św. Piotra z Japońskiej Zatoki i o przybyciu do Wysp Baszyńskich, gdzie żyją narody zwane Usmajczykami, i o pobycie na jednej z nich, i o wypłynięciu w podróż".

Jak zatem widzimy, Riumin nazywał mieszkańców wyspy podobnie jak Beniowski Usmąjczykami, natomiast sądził, że zamieszkują oni Wyspy Baszyńskie, które położone były znacznie dalej na południe.

Wspomniałem wyżej, że Beniowski dostrzegł cieśninę między blisko siebie położonymi dwiema wyspami. Riumin stwierdza również, że było ich dwie: duża — z prawej strony, i mała — z lewej.

Stiepanow napisał o tej „Ziemi Obiecanej” znacznie mniej niż Riumin, ale w odróżnieniu od niego podał szerokość geograficzną, na której miała znajdować się wyspa, nazwana przez niego Usmasti: 28° szerokości północnej. Ponieważ Beniowski określił jej położenie na 29°N i nazwy są bardzo podobne, nie powinniśmy mieć wątpliwości, że obydwąj mieli na myśli to samo zawinięcie statku.

Do sprawy tej będziemy jeszcze mieli okazję powrócić, teraz zaś spróbujmy zidentyfikować wyspę, do której przybył Beniowski. Orłow­ski słusznie zauważa, że statek płynął wzdłuż wysp Riukiu. Wyspy te, leżące między Japonią i Tąjwanem, Chińczycy poznali w VII wieku, nadając im nazwę Liuqiu (czytaj Liuciu). Pracujący w Chinach w XVI i XVII wieku portugalscy misjonarze zniekształcili tę chińską nazwę na Liqueio lub Legueio. Nazwy Leąueio użył też w swoim dzienniku Beniowski, choć uszło to uwadze Orłowskiego i innych krytyków Beniowskiego. Później, w zależności od narodowości piszących i metod transkrypcji, wyspy te opisywano pod nazwami: Likeo, Lió-Kió, Liu-Kiu, Lioe-Kioe. Lieou-Kieou, Leoo-Keoo, Loo-Choo, Lieuchieux, Ryukyu i Riukiu. We współczesnych encyklopediach można je znaleźć pod nazwami Ryukyu, Riukiu lub Nansei-shoto, jako że należą one dziś do Japonii. Nie znajdowały się jednakże w zależności od Japonii w czasie, gdy Beniowski odbywał swój niezwykły rejs.

Sądzę, że zamieszanie wprowadzone przez geografów do nazewnic­twa tych wysp, nieznajomość ich historii przez polskich krytyków

Beniowskiego, nie mówiąc już o owym, poruszaniu się po omacku po całym obszarze Pacyfiku sprawiły, że właśnie w polskich źródłach można znaleźć najwięcej zastrzeżeń co do autentyczności przeżyć Beniowskiego na Usmay Ligon.* Większość bowiem biografów Beniow­skiego nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Łatwo zresztą o tym się przekonać. Pierwodruk Pamiętników ukazał się, jak już wiemy, w 1790 roku. Nicholson nie wątpił, że Usmay Ligon była jedną z wysp Riukiu, ponieważ napisał w przedmowie, iż część jego przygód nie potwierdzona świadectwem innych „dotyczy jego pobytów na wyspach Japonii, Liqueio i Formozy”. Już jednakże w roku następnym znajdujemy próbę identyfikacji wyspy Usmay Ligon z wyspą znaną w owym czasie jako Liqueio Grande, a jest to dzisiejsza Okinawa. Wydawca niemieckiego tłumaczenia Pamiętników z 1791 roku, profesor C.D. Ebeling, nazywa wyspy Likeo, informując jednocześnie, że są one również znane jako Liqueio lub Lió-kió. Nie miał żadnych wątpliwości co do słuszności tych identyfikacji również angielski wydawca Pamiętników z lat 1898, 1903 i 1904 — kapitan Pasfield Oliver, który uznał nawet za konieczne podkreślić to w zmienionym tytule, zawierającym nazwę wysp Liukiu: The Memoirs and, Travels of Mauritius Augustus, Count de Benyowsky, in Siberia, Kamchatka, Japan, The Liukiu Islands and Formosa. Nieco wcześniej, bo w 1891 roku, ukazał się na Węgrzech drugi tom wielkiego czterotomowego dzieła o Beniowskim Maurycego Jokaia — Gróf Benyo­wsky Móricz, w którym autor szeregu rozdziałów, węgierski geograf i etnograf, Janós Jankó, dał pierwszą prawidłową identyfikację wyspy Usmay Ligon. Dzieło to nie było tłumaczone na polski, ale identyfikacją Jankó posłużył się Mieczysław Lepecki w swej książce Maurycy August hrabia Beniowski, zdobywca Madagaskaru, informując czytelników, że: „Dr Jan Janko, węgierski biograf Beniowskiego, ustalił wespół z japońskim uczonym dr Kawamura, że wyspa ta jest identyczna z wyspą Ohosima, największą z archipelagu Liu-kiu. Nazwa Usmay Ligon jest pochodzenia miejscowego”. Jest to i prawda, i nieprawda zarazem. Dziś nazwa Ohosima przestała obowiązywać i nie znąjdziemy jej na współ- czesnych mapach. (Jest to nazwa, transkrybowana dziś jako osima lub oshima i jak wspomniałem wcześniej, oznacza po prostu dużą wyspę). Wyspą tą jest Amamiosima. Dokładne pomiary wykazały, że jest ona drugą co do wielkości po Okinawie wyspą archipelagu. Wyspa Amamio­sima leży między 28 a 29° szerokości północnej, w odległości około stu

trzydziestu mil morskich na południe od Tanegasimy, a więc dwa dni przy dobrym wietrze w zupełności wystarczyły Beniowskiemu, aby tam dopłynąć. Wspomniana przez Riumina mała wyspa z lewej strony nosi dziś nazwę Kikai (Kikaigasima). Doskonałym szczegółem iden­tyfikacyjnym jest również charakterystyczna zatoka na północy wyspy, do której wpłynął „Św. Piotr i Paweł”. Wspomina o niej także Stie- panow.

Skoro więc mamy już identyfikację wyspy Usmay Ligon, zobaczmy, co wydarzyło się na niej następnego dnia:

¿Poniedziałek, 15 sierpnia, 1771 r.: statek na mieliźnie przy wyspie Usmay Ligon. Po czterogodzinnym letargicznym śnie zostałem obudzony dzięki opiece moich towarzyszy, którzy bez przerwy mnie rozcierali. Jak tylko odzyskałem przytomność, p. Panów poinfor­mował mnie, że znajdowaliśmy się na wyspie zamieszkanej przez ludzi o wysokim stopniu cywilizacji, którzy wkrótce złożą mi wizytę. Niebawem p. Chruszczów powiadomił mnie, że dwóch wyspiarzy znajdowało się przy wejściu do mego namiotu. Przyjąłem ich najlepiej jak mogłem i mając nadzieję, że będę w stanie porozumieć się z nimi w języku japońskim przy pomocy p. Boczarowa, poleciłem go przywołać. Wszystkie jednakże nasze wysiłki były zupełnie bezskuteczne. Potrząsali oni jedynie swymi głowami, dając do zrozumienia, że nas nie rozumieją. Jeden z nich jednakże pokazał nam papier, na którym dostrzegłem łacińskie pismo. Porwałem go chciwie i z wielką przyjemnością przeczytałem jego zawartość w języku łacińskim, która brzmiała jak następuje:

«Niechaj Pan nasz Jezus Chrystus błogosławi Czytelnika. W roku 1749, w dniu 24 maja przybyłem na tę wyspę z trzema współ­towarzyszami z Towarzystwa Jezusowego. Będąc gościnnie przyję­tym przez mieszkańców, założyłem tu swoją siedzibę dla krzewienia słowa Bożego. Zwierzchnicy tej wyspy mówią językiem Mandaryń- skim i wykazali szczególnie gorliwą chęć poznania Religii Katolic­kiej, która jest jedyną i zadowalającą wiarą. Żarliwość ich sięgnęła tak daleko, że sami zaczęli pomagać mi w mozolnej pracy propago­wania wiary, z cudowną pomocą świętego patrona Towarzystwa Jezusowego. Miałem satysfakcję widzieć dwustu sześćdziesięciu neofitów ochrzczonych w pierwszym roku, których zapał, stałość i cierpliwość potwierdziły moje nadzieje. W1750 roku trzej moi inni bracia udali się do sąsiednich wysp i nie mam wątpliwości, że wykonali oni swoje obowiązki z taką samą żarliwością, jak ja. W 1754 roku, będąc złożonym chorobą, uznałem za słuszne złożenie niniejszego oświadczenia zwierzchnikom tej wyspy, aby mogli oni

przekazać najniezbędniejsze informacje tym z Towarzystwa Jezuso­wego, których Opatrzność może zaprowadzić na tę wyspę, dla umożliwienia im wykorzystania ich zapału i sil dla dobra chrześ­cijaństwa, przez krzewienie słowa naszego Zbawiciela .wśród tych ludzi, którzy są trzeźwi, dobrych obyczajów i żyją w absolutnej niezależności zarówno od Chin, jak i Japonii. Poza pewną liczbą statków handlowych tych państw, żaden inny nie był tu nigdy widziany. Mimo to jednakże widziałem statki holenderskie, płynące w bardzo niewielkiej odległości od wyspy.

A.M.D.G.B.V.M.EJS.P.N.I. Sporządzono 18 września 1754 r. na Wy­spie Usmay Ligon.

Ignatio Salis, misjonarz indyjski z Towarzystwa Jezusowego, rodem Portugalczyk»

Po przeczytaniu tego papieru, zwróciłem go osobie, od której go otrzymałem. Najpierw jednakże ucałowałem go i ten znak szacunku wydawał się zjednać mi ich życzliwość. Dali oni nam znakami do zrozumienia, że pragną wrócić dla przekazania wiadomości swoim rodakom. Po ich odejściu, czując się już zupełnie zdrowym, wyszed­łem dla zorientowania się jak postępują prace i z zadowoleniem stwierdziłem, że statek był całkowicie rozładowany. Z wielkim jednakże żalem zobaczyłem, że wszystkie nasze futra były zepsute. Poleciłem więc otworzyć wszystkie skrzynie i całość wynieść na powietrze, aby przynajmniej część z nich uratować. Nadzór nad tymi czynnościami powierzyłem p. Baturinowi, gdyż był to jedyny nasz majątek, na który mogliśmy liczyć po naszym przybyciu do Chin. Gdy zapadł zmrok, wystawiliśmy straże i warty i noc minęła bardzo spokojnie”.

Żaden z krytyków Beniowskiego, zarzucających mu zmyślenie poby­tu na wyspie Usmay Ligon, nie zadał sobie trudu, aby przeanalizować niezwykle ważne informacje, zawarte zarówno w samej relacji Beniow­skiego, jak i w przytoczonym liście misjonarza. Dziś są to już, w odróż­nieniu od czasów, w których powstawały pierwsze edycje Pamiętników, informacje w pełni sprawdzalne, a zatem doskonale nadąjące się na materiał dowodowy. Mogą świadczyć tak o prawdomówności autora dzienników, jak i o jego bujnej wyobraźni. Wymieńmy zatem nąjważ- niejsze z nich: zgodnie z dziennikiem wyspa była zamieszkana przez naród o wysokim stopniu cywilizacji; jej mieszkańcy nie rozumieli po japońsku, nie należała ona więc do państwa japońskiego; zwierzchnicy wyspy mówili językiem mandaryńskim, czyli północnym dialektem języka chińskiego; żaden europejski żeglarz nie wylądował jeszcze na tej wyspie, choć przed Beniowskim przebywali na niej jezuici.

Otóż jest zastanawiąjące, że wyspy Riukiu, leżące przecież na morskim szlaku handlowym łączącym Chiny i Japonię z wyspami Indonezji, Filipinami i państwami leżącymi nad Oceanem Indyjskim, były tak późno i tak słabo poznane przez Europejczyków. W XIX wieku i w pierwszej połowie XX wieku niewiele jeszcze wiadomości o nich mogło znaleźć się w przypisach do różnych wydań Pamiętników. „Przed drugą wojną światową — pisze amerykański naukowiec, prof. C. Glacken — wyspy Riukiu należały do nąjbardziej izolowanych i nie­zbadanych obszarów współczesnego świata, chociaż od czternastego wieku były one ważną częścią sieci handlowej oplatąjącej całą Azję Wschodnią”.

Dziś wiadomo, że wyspiarze rzeczywiście reprezentowali wysoki stopień cywilizacji, gdyż stosunkowo wcześnie znaleźli się w sferze oddziaływania kultury chińskiej. W XIV wieku na dworze władcy wysp, znajdującym się w południowej części dzisiejszej Okinawy, pojawili się wysłannicy chińskiej dynastii Ming, proponując mu status wasala Chin w zamian za protektorat i obronę przed wrogiem zewnętrznym. Władca zgodził się i od tego czasu miał miejsce regularny handel między Chinami a wyspami. Już w 1391 roku w Kume, w pobliżu głównego portu Okinawy, osiedlili się Chińczycy, przywożąc ze sobą m.in. sztukę produkcji porcelany, wyrobu papieru, hodowli jedwabników itp. Z poto­ku chińskich towarów i umiejętności coś niecoś trafiało również na wyspy północne, do których należała Amamiosima. Nie ulega żadnej wątpliwości gdyż mówią o tym zarówno źródła chińskie, jak i japoń­skie - że wykształceni ludzie na wyspach znali język chiński i przy­swoili chińskie pismo. Mało wykształcony Riumin nie mógł oczywiście znać różnicy między chińskim i japońskim językiem i pismem, ale mimo to potwierdził właściwie wszystko, co na ten temat mogliśmy przeczytać w dzienniku Beniowskiego. Riumin pisze:

Kapelusze noszą z trawy jak Japończycy, do których są oni w zupeł­ności podobni, jak gdyby naprawdę byli Japończykami, tylko mowa u nich inna. Mają jednakże wykształcenie i piszą takimi samymi literami, jak Chińczycy i Japończycy, z góry na dół pędzelkami, i mają kompasy swoje i mają mapy i książki przynależne do nawigacji, tak jak Chińczycy i Japończycy”.

Zarówno w dzienniku, jak i w relacji Riumina zawarte są informacje, potwierdzające niezależność wysp do Japonii. Beniowski pisze:

O jedenastej ujrzeliśmy trzy duże dżonki, wchodzące do przystani, gdzie stanęły one na kotwicy. Mój przyjaciel Mikołaj poinformował

mnie, że byli to Japończycy z wybrzeża Chin, których zapędziły tu sztormy. Poprosił on, abym zaprosił ich do zejścia na brzeg, co też oni zrobili, zabierając ze sobą prezenty w postaci herbaty, porcelany i pewnej ilości pereł”.

Również Riumin wspomina o pobycie na wyspie kupców japońskich, choć nie wynika z jego opowieści, czy trafili oni tu przypadkowo, czy też przybyli celowo. Pisze on bowiem o mieszkańcach wyspy:

Niektórzy z nich mówią i po japońsku i prowadzą handel z Japoń­czykami, i Japończycy często przybywają do nich na swych statkach lub busach z towarami, i w czasie naszego pobytu było do sześciu osób, przybyłych na wyspę jednym statkiem z japońskimi towarami”.

W każdym bądź razie wiemy od późniejszych podróżników, że jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku wyspy Riukiu nie były pod władzą Japonii i że Japończycy nie byli nawet tu zbyt serdecznie przyjmowani, co oczywiście nie mogłoby się zdarzyć, gdyby istniał jakikolwiek stopień zależności. Otwarte roszczenia terytorialne Japonii wobec wysp zaczęto wysuwać dopiero w drugiej połowie XIX wieku, gdy Chiny musiały stawić czoło groźbie podporządkowania państwom imperialistycznym i nie były już w stanie utrzymać w tym rejonie politycznego status quo. Japonia uzyskała ostatecznie suwerenność nad wyspami Riukiu w la­tach 1872—1879.

A jak wygląda sprawa z owym jezuitą, którego Leon Orłowski uznał za postać zmyśloną przez Beniowskiego? Okazuje się, że wbrew tej opinii, był on postacią historyczną. Portugalski autor, M. Teixeira, opierając się na zachowanych w Portugalii i Makau materiałach stwier­dził, iż pochodził on z miasta uniwersyteckiego Coimbra i zanim przybył na wyspę Amamiosima, pracował w Chinach w prowincji Kiangnan. Była to prowincja znajdująca się na obszarach dzisiejszych prowincji Jiangsu i Anhuei i podróż z Nankinu przez Morze Wschodniochińskie na wyspę Amamiosima na chińskiej dżonce nie należała do bezpiecznych. W każdym bądź razie normalny szlak żeglugowy nie prowadził tędy, lecz z portu Fuczou przez Cieśninę Tąjwańską na Tąjwan, a stamtąd bezpieczniejszą trasą wzdłuż wysp Sakisima do Okinawy i dalej na północ. Była to jedyna znana podróż jezuitów na wyspy Liukiu. Mis­jonarz, o którym mowa, nazywał się naprawdę Ignacy Pires. Albo zatem Beniowski źle odczytał nazwisko z rękopisu liczącego już siedemnaście lat, albo też przekłamanie nastąpiło w czasie przepisywania Pamięt­ników do druku. Kto był pierwszym europejskim żeglarzem, który wylądował na wyspach Liukiu? Nieprawdopodobne, ale był nim Benio­

wski. Nie ma żadnych wzmianek, aby ktokolwiek przed nim odwiedził nie tylko Amamiosimę, ale nawet główną wyspę królestwa Okinawę. Publikacja Pamiętników w 1790 roku, w których, jak wiemy, Beniowski po raz pierwszy zdradził, że Usmay Ligon znajdowała się w archipelagu Liukiu, czyli Ligueio, pociągnęła za sobą nagłe zainteresowanie wy­spami. Pierwsza nieudana próba dotarcia do królestwa Liukiu miała miejsce w 1793 roku, gdy w trakcie angielskiego poselstwa lorda Makartneya do Chin dowódca ekspedycji i statków HMS ,,Lion” i „Hin­dostán” kapitan Eraśmus Gower, otrzymał polecenie zawinięcia do portu Naha na Okinawie. Do lądowania nie doszło wskutek sztormowej pogody i tajfunów.

Pierwszym angielskim żeglarzem, któremu udało się dotrzeć do wysp Liukiu, był William R. Broughton, współtowarzysz Vancouvera w żeg­ludze do zachodnich wybrzeży Ameryki. W 1796 roku w ćwierć wieku po żegludze Beniowskiego i w sześć lat po ukazaniu się w Londynie jego Pamiętników przybił on do wspomnianego wyżej głównego portu Okinawy Naha, jednakże przypłacił ten sukces utratą statku ,,Provi­dence”, który rozbił się na rafach nieco dalej na północ od Okinawy. Potem byli na wyspach dwaj kapitanowie Basil Hall i Murray Maxwell którzy w latach 1816 1817 wieźli następne angielskie poselstwo do Chin, z lordem Amherstem na czele. Obydwąj dopłynęli tylko do Okinawy. Wreszcie w latach 1825 1827 wyspy Liukiu odwiedził na statku „Blossom” kapitan Frederick Beechey, uczestnik ekspedycji J. Frank lina do Cieśniny Beringa. Zaskakujące jest w tym wszystkim to, że ani Broughton, który widział wyspę Amamiosima w czasie dużej mgły, ani pozostali angielscy żeglarze, nie nanieśli jej na mapy i nadal pozostała ona nieznana w Europie, aż do połowy XIX wieku. W latach 1832 1833 odwiedził wyspy Liukiu protestancki misjonarz Charles GutzlafT. który opublikował w roku następnym dzienniki trzech swoich p<»drózy. Załączona do tej książki mapa nadal nie ukazuje wyspy Amamiosima wyspy, na której sześćdziesiąt trzy lata wcześniej przebywał Maurycy Beniowski.

A teraz wróćmy ponownie do jego dziennika.

O świcie zostałem poinformowany, że inni mieszkańcy kraju przyszli się przedstawić w liczbie trzechset, bez broni, każdy zaś nie miał w ręku nic innego poza parasolem”.

Okazało się, że wyspiarze darzyli wielką czcią pamięć zmarłego jezuity i gdy Beniowski, całując przyniesiony przez nich brewiarz, podzielił z nimi swój dla niego szacunek, obydwaj obecni na brzegu zwierzchnicy przybyłych mieszkańców wyspy uścisnęli go okazując swą „szczerą przyjaźń”.

Nieszczęściem naszym było — pisze dalej w dzienniku Beniowski

że nie byliśmy w stanie zrozumieć ich słów i przychodziło nam z wielkim trudem porozumiewanie się znakami. Udało mi się jednakże wyjaśnić przy pomocy znaków i gestów, że statek nasz został uszkodzony i że potrzebujemy pomieszczeń i świeżej żyw­ności.

Zrozumiawszy czego od nich. oczekuję, opuścili oni mnie i po upływie godziny zobaczyliśmy kilka przybyłych łodzi, które przywiozły maty i drzewo, oraz inne z ludźmi na pokładzie, którzy przybyli, aby zbudować nam chaty. Inna grupa wyspiarzy przybyła z ryżem, batatami, bananami, trzciną cukrową i z gatunkiem napoju al­koholowego oraz z dostawą ryb, mięsa i owoców. Ci natychmiast zabrali się do pracy kucharskiej, gotując dla nas wszystkich. Wresz­cie około południa pojawiła się jeszcze inna grupa z narzędziami ciesielskimi, dając nam do zrozumienia, że zostali przysłani nam do pomocy przy pracy na pokładzie. Chciałem jednakże, aby towarzy­stwo nieco odpoczęło i dlatego znakami dałem do zrozumienia, że nie rozpoczniemy pracy przed upływem dwóch dni.

Zgodnie z raportem pięciu chorych. Statek na mieliźnie u wyspy Usmay Ligon”.

Następnego dnia Beniowski zapisał:

O drugiej godzinie podany został towarzystwu obiad. Składał się on z ryżu, bananów i ziemniaków duszonych z mięsem i nasi nowi kucharze poinformowali nas, że jest zwyczajem kraju spożywać trzy posiłki dziennie. Do picia dali oni nam rodzaj napoju z miodu i arak.

Tego dnia, chcąc uregulować wszystko, co dotyczyło naszych in­teresów, spowodowałem wznowienie prac na pokładzie przez czter­nastu towarzyszy pod dowództwem p. Czurina. P. Kuzniecow podjął się naprawy żagli i osprzętu, p. Baturin - opieki nad ładunkiem, p. Chruszczów — przejął na siebie nadzór nad naszym utrzyma­niem, służba wojskowa została oddana pod dowództwo p. Panowa, ja zaś wziąłem na siebie rokowania z krajowcami, których dobry charakter i przyjacielski stosunek często wzbudzał we mnie prag­nienie dzielenia z nimi ich łatwego i szczęśliwego życia. Bowiem wyspa była nadzwyczaj urodzajna, klimat, jakkolwiek gorący, wydawał się doskonałym i naród był niezależny. Były to potężne motywy dla człowieka, któremu już się sprzykrzyło pozostawać ciągle igraszką fortuny. Niestety, jednak godzina mego odpoczynku jeszcze nie nadeszła i musiałem nieść ciężar obowiązku, który wziąłem na siebie”.

A oto co pisze o „Usmąjczykach” Riumin:

Po naszym zejściu na brzeg, mieszkańcy wyspy zwani Usmaj- czykami wraz ze swymi przywódcami codziennie nas odwiedzali wielkimi tłumami i byli tak dla nas życzliwi, jak gdyby mieszkali z nami przez wiele lat. Ponieważ nie znaliśmy języka, nie mogliśmy z nimi rozmawiać, jednakże mimo wszystko, podczas naszego pobytu na brzegu, ci ludzie bez żadnej zapłaty i bez żadnego z naszej strony przymusu zaopatrywali nas w prowiant: ryż, kartofle i ryby, a także wino, zrobione z ryżu, które w niczym nie ustępuje naszej rosyjskiej zbożowej wódce, zaś dla gotowania dla nas jedzenia wyznaczony został kucharz”.

Tak więc wbrew temu, co pisze Orłowski — Riumin potwierdza w swej wypowiedzi, że na wyspie ,.pędziło się alkohol”. Nie wiedział jedynie, że wszystko, co otrzymali od mieszkańców, nie było znowu tak całkiem za darmo, ponieważ z Pamiętników Beniowskiego wiadomo, że pozostawił na wyspie wyroby z żelaza, broń i inne artykuły, tak bardzo tu cenione. O tym zaś. że na „Św. Piotrze i Pawle” nie brakowało różnych cennych towarów, wiemy nie tylko z dziennika Beniowskiego, ale i z akt sprawy, a także ze źródeł z Makau stwierdzających, że po przybyciu tam mógł jeszcze sprzedać ich resztę gubernatorowi tej portugalskiej en­klawy.

Pobyt załogi „Św. Piotra i Pawła” na wyspie Usmay Ligon zajmuje w dzienniku wcale niemało miejsca. Znajdujemy tu zarówno sporo informacji o samej wyspie, konkretnie ojej przyrodzie, jak i interesujące informaęje etnograficzne dotyczące jej mieszkańców. Omawianie tego wszystkiego zajęłoby zbyt dużo miejsca, gdyż wymaga po prostu porównania z relacjami innych autorów, którzy w XIX i XX wieku przebywali na wyspach archipelagu, no i uzupełnienia tych tekstów odpowiednim komentarzem. Dlatego ograniczę się jedynie do zacytowa­nia paru fragmentów dziennika, których prawdziwość może być udoku­mentowana w sposób szybszy i prostszy, a mianowicie poprzez porów­nanie z relacją Riumina.

Tego samego dnia znajdujemy następującą informację pana Maury­cego:

,P. Wynbladth, który mimo mojego zakazu zrobił wycieczkę, poinfor­mował mnie, że widział bardzo ładne mieszkania i wioski i dostrzegł duże ilości różnych owoców, takich jak orzechy kokosowe, pomarań­cze, cytryny, ananasy, banany, arbuzy, melony, winogrona oraz ryż, kukurydzę, proso, groch i inne jarzyny strączkowe, i że na plantacjach widział ule pszczele, trzcinę cukrową, tytoń i bawełnę.

Ponadto zapewnił on mnie, ze zwiedził produkcję ceramiki i gorzel­nię, dodając ponadto, źe wszystkie kobiety w wioskach byty zajęte wyrobem tkanin, zarówno jedwabnych, jak i bawełnianych. Spraw- dzilem osobiście tę informację tego samego dnia i mój pobyt na tej szczęśliwej wyspie jeszcze bardziej rozbudził moje pragnienie założe­nia tu osady.

Zgodnie z raportem dwóch chorych. Statek w naprawie”.

Ten fragment dziennika wydał się Orłowskiemu szczególnie niewia­rygodny, gdyż podobnie jak w przypadku informacji o pędzeniu na wyspie alkoholu, posłużył się nim do wyśmiania bujnej wyobraźni blagiera Beniowskiego. Gdyby jednakże sięgnął sam do relacji Riumina, a nie powtarzał tego, co pisali o niej inni, byłby z pewnością zaskoczony obfitością materiału dostarczonego przez niego o gospodarce wyspy oraz faktem, że stał się przez to niespodziewanym obrońcą Beniowskiego. Ponieważ jest to tak cenny materiał uzupełniający dziennik w tym zakresie, przytaczam parę fragmentów tej relacji:

U tych mieszkańców usmajskich jest bydło rogate, krowy, kozy, owce, a także konie, świnie, ptactwo: kury, kaczki, gęsi. Mają dużo psów, zaś w morzu i w tej zatoce, w której staliśmy, łowią wędkami mnóstwo różnych rodzajów ryb morskich, z których część także solą. Budownictwo u tych Usmajczyków takie same, jak i u Japończyków, i żadnych wokół ich mieszkań nie ma umocnień, a także nie mają oni przy sobie dla swojej obrony żadnej broni”.

Wyspa ta przedstawia sobą mnóstwo niezwykle wysokich gór, które są wszystkie pokryte różnymi drzewami owocowymi, to jest poma­rańczami, cedratami, cytrynami, mandarynkami, orzechami pal­mowymi i kokosowymi i innymi nie znanymi nam drzewami. Na tej też wyspie rośnie mnóstwo leśnych winogron, które są bardzo drobne, nie większe od naszego czerwonego grochu; jeżeli one dojrzeją, to podobne są z wyglądu na czarną porzeczkę, w smaku są bardzo kwaśne”.

Rosną tu także ananasy, które są najsmaczniejszymi i najlepszymi owocami, o których mówi się, że wśród owoców rosnących na ziemi lepszego od nich być nie może. Są też porządne arbuzy i pod dostatkiem imbiru, cynamonu i pieprzu”.

Po opisie roślin i zwierząt, w które obfitowała wyspa, Riumin dodaje, że są na niej również „różne kamienie: diamenty, nefryty itp., a także perły”. Nie mogę pozwolić sobie na cytowanie tu kolejnych fragmentów

dziennika Beniowskiego i relacji Riumina, aby dokumentować, że zarzuty Orłowskiego i Roszki, dotyczące zmyślenia przez Beniowskiego wyspy Usmay Ligon, są zupełnie bezpodstawne. Jest tam także wiele informacji etnograficznych, które (podobnie jak niektóre uwagi geo­graficzne: szerokość miejsca, gdzie przybyli uczestnicy rejsu, obecność z lewej strony małej wyspy) pozwalają na pozbycie się ostatniego cienia wątpliwości co do tego, że były to wyspy Liqueio, czyli dziesiejsze Riukiu.

Beniowski dał nam obszerną informację o świątecznych fryzurach kobiet, natomiast Riumin o fryzurach mężczyzn. Pisze on o męskich mieszkańcach wyspy:

Od Japończyków różnią się oni jedynie tym, że włosów nie pod- galają, lecz układąją lub zaczesują, zbierając je do góry i smarując taką samą jak Japończycy maścią. Okręcają je wokół jednej złotej szpilki, drugą zaś przyszpiląją. a te szpilki są też srebrne i miedziane. Bród zaś niektórzy nie golą, inni natomiast podgalają, jak nasi Tatarzy”.

Informację tę potwierdza Glacken, u którego czytamy:

W dniach starego królestwa (tj. przed przyłączeniem wysp do Japonii przyp. E.K.) mężczyźni i chłopcy nosili długie włosy. Część głowy na szczycie czaszki była ogolona, zaś długie lśniące włosy były zebrane w ścisły węzeł na szczycie i utrzymane tam przy pomocy dwóch szpilek”.

W zakończeniu relacji Riumina znąjdujemy następującą informację:

Przed naszym odpłynięciem, 29 (według kalendarza juliańskiego przyp. E.K.), wspomniani Usmajczycy zaopatrzyli nas w beczkę ryżu, ziemniaki (słodkie bataty — przyp. E.K.) i wino i pożegnali nas, i list został dla nich przygotowany przez naszego przywódcę w języku holenderskim stwierdzający, że w czasie naszego pobytu z tymi Usmajczykami przyjmowano nas bardzo przyjaźnie i żyliśmy tu bez strachu, i wyrażona im została wdzięczność”.

Jest tu oczywiście mowa o „traktacie przyjaźni” przytoczonym w całości w Pamiętnikach i zawartym przez Beniowskiego z mieszkań­cami przed opuszczeniem wyspy. Różnice występują jedynie w zakresie języka listu: Beniowski informuje nas, że był napisany przez niego po łacinie, Riumin wspomina o tekście holenderskim, co jest wątpliwe, gdyż Beniowski doskonale znał łacinę, holenderskim natomiast władał dość słabo.

Rozdział IX

WOKÓŁ TAJWANU

Jeżeli będziemy chcieli śledzić na mapie trasę żeglugi Beniowskiego od chwili opuszczenia przez statek gościnnej Usmay Ligon do czasu przybycia na redę portu w Makau, to okaże się, że po wypłynięciu z zatoki na wyspie Amamiosima, zakotwiczył on jeszcze raz w pobliżu brzegu sąsiadującej z nią od południa wyspy Tokunosima i następnie pożeglował na południowy wschód, mijając z prawej burty największą wyspę archipelagu — Liqueio Grandę Portugalczyków, czyli Okinawę. Następnego dnia, gdy „Św. Piotr i Paweł” znąjdował się pod szerokością 26°20'N, Beniowski zapisał w dzienniku:

O godzinie dziewiątej dostrzegliśmy dwa statki płynące z południa na północ, wprost na nas. Dałem w związku z tym rozkazy dotyczące przygotowania się do walki i wyznaczyłem najlepszych strzelców na szczyty masztów. O jedenastej byliśmy w granicach armatniego strzału i wówczas dostrzegłem, że byli to Holendrzy. Jeden statek miał osiemnaście armat, drugi zaś dwanaście

A oto co wydarzyło się kilka godzin później:

Wtorek, 23 sierpnia. Jeden z dwóch statków zbliżył się do nas na odległość strzału z muszkietu, wystrzelił z armaty i zażądał, abyśmy

przyszli na jego pokład i przynieśli nasze papiery. Takie zachowanie holenderskiego kapitana bardzo mnie zaskoczyło, tym bardziej że będąc kompletnym ignorantem w sprawach prawa morskiego, nie wiedziałem, co rozumiał on pod moimi papierami. Wobec tego odpowiedziałem mu salwą z czterech armat, zaś ze szczytów masz­tów zaczęto strzelać z muszkietów, co go mocno zdezorientowało. Czekał on na swego towarzysza, który wreszcie pośpieszył z pomocą, jednakże loolał trzymać się od nas w znacznej odległości. Wówczas podniosłem banderę Rzeczypospolitej Polskiej i kontynuowałem swój rejs na południe. Początkowo chcieli oni płynąć za mną, jednakże widząc, że zrobiłem przygotowania do ich przyjęcia, przez wzięcie na giejtawy, wybrali oni najlepsze dla nich wyjście, to jest kon­tynuację żeglugi swoim kursem, gdyż zdecydowałem się zaatakować jeden z nich i kazać im drogo zapłacić za to, co zrobili. Ta nieznaczna bitwa, pierwsza jaką widziałem na morzu, kosztowała nas tylko kilka strzałów i trochę zachodu przy manewrowaniu. Co zaś się tyczy Holendrów, to nie wiem, jakie były ich zamiary ”.

Orłowski wspomina o wywieszeniu przez Beniowskiego bandery Rzeczypospolitej Polskiej, jednakże nie zajmuje się sprawą spotkania z Holendrami. Może to i lepiej, bo nie podważa autentyzmu wydarzenia i niczego nie sugeruje. Wielu polskich autorów doszukuje się w Pa­miętnikach, konkretnie w ich polskich tłumaczeniach, rzekomej poloni- ■Mfi Beniowskiego. Taką opinię reprezentuje również Andrzej Sierosze­wski. Tu jednakże są to słowa samego autora dziennika i polscy wydawcy niczego w tym fragmencie nie zmienili, co widać z załączonej strony rękopisu Pamiętników z British Museum. Sądzę, że warto zwrócić uwagę na budzący wiele nieporozumień przez niewłaściwą interpretację fakt, że zwyczajem XVIII-wiecznych żeglarzy doba u Be­niowskiego kończy się o godzinie 12 w południe. Rzuca się w oczy meczowy, zwięzły ton relacji o tej pierwszej „nieznacznej” bitwie, jaką miał stoczyć na morzu. Gdzie te imputowane mu przechwałki, upięk­szanie wydarzeń, robienie z siebie bohatera? Gdzie te wszystkie grzechy,

o które tak chętnie posądzają Beniowskiego nieprzychylni mu krytycy?

Z rozbrajającą otwartością przyznaje się, że jest „kompletnym ignoran­tem” w sprawach prawa morskiego, nie robi z tej potyczki efektownej bitwy, jaką z łatwością mógł przedstawić, gdyby rzeczywiście tak lubił ubarwiać wydarzenia. Jest dziś oczywiste, że „Św. Piotr i Paweł” znalazł się wówczas na szlaku morskim, prowadzącym z Batawii Indyjskiej (dzisiejsza Dżakarta) do japońskiego portu Nagasaki, gdzie raz lub dwa razy do roku pływały już od ponad stu lat statki holenderskie. Wiozły cenne towary, zbierane cierpliwie na całym świecie, aby dogodzić japońskiemu władcy i jego dworowi. Być może na pokładzie jednego

z tych statków płynął nowy opperhoofd, czyli szef holenderskiej faktorii w Nagasaki, gdyż zgodnie z życzeniem Japończyków cały personel faktorii, łącznie z szefem, był zmieniany raz na dwa lata. Cóż więc dziwnego w tym, że Holendrzy szybko zorientowali się, iż próba wylegitymowania Beniowskiego może ich kosztować towary, statki i życie i woleli nie podejmować takiego ryzyka?

1 jeszcze jedna uwaga. Beniowski notuje w dzienniku, po raz pierwszy od kilku dni, brak prądu na szlaku jego żeglugi. Dziś wiemy, że płynąc najpierw na południowy wschód, później zaś na południe, „Św. Piotr i Paweł” wyszedł ze strefy oddziaływania ciepłego prądu Ku- ro-siwo i znalazł się na wschód od silnego Prądu Tajwańskiego. Zgodnie z dziennikiem, 24 sierpnia współtowarzysze podróży Beniowskiego zaproponowali skierowanie statku ku „wyspie Formozie’* i już następ­nego dnia mamy w nim następującą uwagę: „Pogoda stale grożąca sztormami z deszczem w przerwach. Zgodnie z życzeniem moich towarzyszy zmieniłem kurs i skierowałem się na zachód oraz na W—S. Mieliśmy silny prąd z południa”. Miało to miejsce na szerokości 23°22'N i jest oczywiste, że płynąc na zachód, „Św. Piotr i Paweł” zaczął zbliżać się do wschodniego wybrzeża Tajwanu. Statek musiał wówczas płynąć w poprzek silnego Prądu Tajwańskiego, skierowanego z połu­dnia na północ i znoszącego statek na północ. Wiemy z dziennika oraz z relacji Riumina, że wreszcie znaleziono zatokę, do której wprowadzony został statek i że w tym miejscu jego załoga spotkała się z bardzo wrogim przyjęciem. Warto w tym miejscu nadmienić, że dziennik żeglugi Beniowskiego był poważnie traktowany przez władze francuskie i an­gielskie. Wystarczy wspomnieć, że zebranie informacji o wschodnim wybrzeżu Tąjwanu zostało przez admiralicję francuską postawione przed ekspedycją La Perouse’a, jednakże — jak twierdzi angielski żeglarz William R. Broughton — nie należał on do zbyt odważnych podróżników i zrezygnował ze zbliżenia się do wyspy, gdy dowiedział się w Makau, że na Tąjwanie wybuchło kolejne, i jedno z najpoważniejszych w historii wyspy, powstanie (1786). Gdy w pięć lat później podejmowano w Lon­dynie decyzję wysłania angielskiego poselstwa lorda Makartneya do Pekinu, dowódca ekspedycji, kapitan Gower, otrzymał instrukcję zobo­wiązującą go do włączenia „do trasy podróży, wyszczególnionej wcześ­niej wschodniej części wyspy Formozy, która, jak się mówi, nie należy do Chińczyków”. Jest tu zatem reperkusja pobytu na Tąjwanie Beniows­kiego, bo choć instrukcja nie wymieniała jego nazwiska, on jeden był w tej wschodniej części i twierdził ojej niezależności od Chin. Wymienio­ne zostało ono jednak kilka lat później, gdy podróż Makartneya—Gowera zakończyła się niepowodzeniem. W 1795 roku została, jak już wiemy, wysłana na Pacyfik kolejna angielska ekspedycja wspomnianego W. R. Broughtona. O tym, że poszukiwał on bezskutecznie zatoki przy ujściu

mm*

rzeki Hualianxi, wiemy z jego relacji. Zapisał bowiem w 1796 roku w swoim dzienniku:

Nasza szerokość według szacunku wynosiła 23°12', jednakże od­działywujący wciąż prąd powinien był powodować, że nasze położe­nie było bardziej na północ. Mówi się, że Hrabia Beniowski znalazł przystań w tej części wybrzeża, ale my nie dostrzegliśmy niczego, co by na nią wyglądało".

A stało się to wskutek ulewnego deszczu, który nie pozwolił Brough- tonowi dostrzec zatoki, gdyż był od niej odległy o kilka zaledwie minut, zanim zawrócił na wschód i oddalił się od wyspy.

Opis wydarzeń, mających miejsce podczas pobytu załogi „Św. Piotra i Pawła" na Tąjwanie, jest na ogół traktowany przez krytyków Beniow­skiego jako kolejny dowód jego bujnej wyobraźni. Nie zamierzałem ustosunkowywać się do tych zarzutów, ponieważ odbiegałoby to od założeń niniejszej książki: ma to bowiem być książka o żegludze Beniowskiego „Św. Piotrem i Pawłem", a nie interpretacja jego przygód lądowych. Zdąję sobie jednakże sprawę, że gdybym temat ten pominął całkowicie, zostałoby to potraktowane jako unik, jako dowód, że przyznąję rację moim adwersarzom i nie jestem w stanie uzasadnić prawdomówności Beniowskiego, jeżeli chodzi o jego trwąjący ponad dwa tygodnie pobyt na Tąjwanie. Ustosunkuję się zatem do niektórych twierdzeń Beniowskiego i do przeciwstawianych mu wypowiedzi jego współtowarzyszy podróży: Stiepanowa i Riumina, ograniczając się do wydarzeń, mających miejsce na wschodnim wybrzeżu Tąjwanu.

Św. Piotr i Paweł" dotarł do wybrzeża Tajwanu w nocy 26 sierpnia. Tak to zostało opisane w dzienniku Beniowskiego:

Około trzeciej nad ranem zostałem zbudzony przez wiadomości

o lądzie. Ledwie zdążyliśmy skierować dziób statku na południe, gdy wzięliśmy bezan na giejtawy i stanęliśmy na kotwicy w osiemnastu sążniach wody, dno — rafa koralowa. O świcie znaleźliśmy się w pobliżu rafy w widoku wyspy Formozy, wydającej się być bardzo wysokim lądem. Natychmiast podniosłem kotwicę i okrążywszy północny cypel małej wysepki, skierowałem się do brzegu i zacumo­wałem w ujściu zatoki, w czternastu sążniach wody. Dno — zielon­kawy piasek”.

Beniowski wysłał na ląd Kuzniecowa i Wynbladtha z szesnastoma ludźmi szalupą. Pisze w dzienniku, że grupa wróciła wieczorem z trzema rannymi, a co wydarzyło się na brzegu, przekazał nam słowami Kuz­niecowa:

«Po przybyciu na brzeg obszernej zatoki, w której sondowanie wykazało głębokość od ośmiu do pięciu oraz trzy sążnie, skierowa­łem się z oddziałem dziesięciu towarzyszy w kierunku ogniska, które odkryliśmy. P. Wynbladth został na brzegu, mając pod swoją opieką łodzie. Znaleźliśmy dwóch Indian oraz kobietę w pobliżu ogniska, którym daliśmy do zrozumienia, że potrzebujemy jedzenia. Jeden z nich natychmiast odszedł i wrócił po niespełna pół godzinie z trzema innymi Indianami, uzbrojonymi w lance, którzy pokazali nam znakami, abyśmy szli za nimi. Przyprowadzili oni nas do wioski, a ponieważ odmówiliśmy wejścia do ich chałup, przynieśli oni nam gotowanego ryżu ze smażoną wieprzowiną oraz pewną ilość cytryn i pomarańczy. Wyspiarze wydawali się być spokojnymi i nie było ich wielu, jednakże ponieważ dostrzegłem tłum w końcu wioski i kilka uzbrojonych oddziałów, które zniknęły, zacząłem przypuszczać, że szukają oni powodu do zaczepki. Z tego powodu przekonałem towarzyszy, abyśmy wrócili dla przekazania infor­macji na pokład, że znaleźliśmy bardzo dogodne miejsce dla zakot­wiczenia statku. Zgodnie z tym, po rozdaniu wyspiarzom pewnej ilości noży za otrzymany poczęstunek, ruszyliśmy w drogę powrót- ną. Nie zdążyliśmy jednakże dojść do miejsca, gdzie po raz pierwszy spostrzegliśmy ognisko, gdy usłyszeliśmy krzyki i zostaliśmy za­atakowani gradem strzał, które zraniły trzech z moich ludzi. Roz­kazałem natychmiast otworzyć ogień do nieprzyjaciela i pierwsza salwa złagodziła ich porywczość, gdy ujrzeli z pól tuzina ludzi rozciągniętych na ziemi. Ze swej strony, nie mając przyjemności pozostawania w tym miejscu, rozkazałem wziąć na ręce jednego z naszych towarzyszy, który nie mógł iść i rozpoczęliśmy nasz odwrót. Wyspiarze zaczęli przygotowywać się do napaści na nas po raz drugi, lecz, szczęściem dla nas, usłyszeli armatni strzał ze statku, co ich ostudziło, i pozwolili nam spokojnie odejść. Jednakże gdy doszliśmy do brzegu morza, zostaliśmy zaatakowani przez dużą liczbę dzikich. Szczęśliwie się złożyło, że p. Wynbladth był na miejscu. Wówczas ruszyliśmy na nich i gdy przewróciliśmy co najmniej sześćdziesięciu, wzięliśmy pięciu jeńców oraz zebraliśmy uńele lanc i łuków, które znajdują się teraz w łodziach».

Po tej informacji — pisze dalej Beniowski — chciałem opuścić to miejsce, ponieważ nie zamierzałem narażać się na wojnę z tubyl­cami, jednakże moi towarzysze nalegali, abym wpłynął do przy­stani. Nie byłem w stanie ułagodzić ich wściekłości i z tego powodu ostatecznie się zgodziłem. Podnieśliśmy zatem kotwicę i przy lekkiej bryzie ze wschodu i z łodziami przed dziobem statku lopłynąłem do zatoki i zakotwiczyłem w odległości stu sążni od brzegu.

Zgodnie z raportem trzech rannych i pięciu jeńców wojennych”.

Bardzo ciekawe jest porównanie relacji Beniowskiego, dotyczącej przybycia na Tąjwan, z relacjami Stiepanowa i Riumina. Stiepanow nazywa wyspę Termora, umieszcza ją pod 29 N, a więc na północ od Uam&y Ligon, podczas gdy znajduje się ona znacznie na południe od niej, wreszcie twierdzi, że przybyli do niej 1 sierpnia. Riumin natomiast stwierdza, że ujrzano Tąjwan 7 sierpnia (wg kalendarza juliańskiego), ale:

J 7, jak i 8 zbliżaliśmy się statkiem do tej ziemi, lecz z powodu przeciwnego prądu osiągnąć jej nie mogliśmy, 9 zaś przyszliśmy do brzegu na odległość czterech mil i stanęliśmy na kotwicy. Potem zaś na rozkaz przywódcy wieczorem wysłana została na brzeg łódź dla sprawdzenia, czy r . tej wyspie są jakie narody, i gdy łódź przybiła do brzegu, to wysłani uzbrojeni ludzie poszli wzdłuż brzegu, gdzie znaleźli dzikich ludzi Indian, którzy mieli z naszymi bitwę, i w tej bitwie ranny został z naszych jeden człowiek w trzech miejscach strzałą, i po powrocie ludzi na statek podnieśliśmy łódź na pokład i pozostaliśmy do 10”.

Riumin jest zgodny z Beniowskim, że przybić do brzegu z powodu silnego prądu było trudno, że zbliżali się do niego przez trzy dni (w dzienniku od zmiany kursu — dwa dni), że wysłano łódź na brzeg (w dzienniku łódź i szalupę, co wydaje się potwierdzać Stiepanow, ponie­waż mówi o wysadzeniu się trzydziestu trzech osób), że na brzegu spotkali ich uzbrojeni „Indianie” (Riumin nie wspomina o liczbie, w dzienniku jest mowa o tłumie i kilku uzbrojonych oddziałach, natomiast Stiepanow twierdzi, że uzbrojonych tubylców było od trzech do czterech tysięcy!). Riumin mówi o jednym członku załogi lekko rannym trzema strzałami, w dzienniku jest mowa o trzech rannych (w tym dwóch lekko i jeden ciężej, bo musiał być niesiony). Wiarygodniej brzmi oczywiście opowieść Kuzniecowa, przytoczona w dzienniku, ale musiał być widocz­nie jakiś powód, że w relacji Riumina również i ten incydent został celowo złagodzony (trzydziestu trzech ludzi na brzegu stawia czoło trzem lub czterem tysiącom tubylców i jest po stronie przybyszów jeden człowiek lekko ranny trzema strzałami, i żadnego wypadku po stronie tubylców, choć i Beniowski, i Riumin, i Stiepanow są zgodni, że ci co zeszli na ląd, byli dobrze uzbrojeni). Jest w każdym bądź razie bardziej prawdopodobne, że padło sześćdziesięciu rannych i zabitych tubylców i że pięciu wzięto do niewoli, jak pisze Beniowski.

Riumin informitfe, że:

10 rano podnieśliśmy kotwicę i rozwinąwszy żagle, poszliśmy wzdłuż brzegu ku stronie południowej obok wyspy, dla znalezienia

porządnej przystani dla wejścia statku, a w tym czasie łódź chodziła w pobliżu brzegu i jednocześnie widać było na brzegu bardzo dużą liczbę Indian, i jak było widać, po to, aby nie dopuścić nas do brzegu. Było u nich pozatykanych w ziemię dużo włóczni, a w rękach łuków, inni zaś kopali w piasku na brzegu doły lub rowy dla swojej obrony. Kilku z tych Indian podpływało do łodzi i podawało naszym suche dynie, napełnione słodką wodą, które na statek zostały przywiezione, a może mając na myśli, że mamy na statku zapotrzebowanie na wodę. Tymczasem stanęliśmy na kotwicy i staliśmy kilka godzin. I wtenczas z tych Indian na wodzie dwóch zostało złapanych i w łodzi na statek przywiezionych, których, żadnej krzywdy im nie robiąc, ale jeszcze dając im w podarunku po jednym arszynie czerwonego materiału, odwieźliśmy w łodzi z powrotem na brzeg”.

A zatem w relacji Riumina Indianie przywozili na łódź wodę, po czym zostali złapani i zabrani na statek po to, aby ich obdarować czerwonym materiałem i odwieźć z powrotem na brzeg! W dzienniku sprawa brzmi bardziej prawdziwie: było na statku pięciu tubylców, zabranych w cha­rakterze jeńców, i dwóch z nich miało ciężkie rany.

Nie będę tu przytaczał cytatów o dalszych bitwach i potyczkach stoczonych z krajowcami ani z dziennika Beniowskiego, ani z relacji Riumina i Stiepanowa. Zwracam jedynie uwagę, że wszyscy trzej kronikarze są zgodni co do tego, że po stracie Panowa, Popowa i Łoginowa, Beniowski wyprowadził „Św. Piotra i Pawła” z zatoki, w nadziei znalezienia bezpieczniejszego miejsca do zakotwiczenia:

Zaledwie zdążyliśmy okrążyć północny cypel, gdy prąd zniósł nas na północ. O świcie znaleźliśmy się naprzeciwko małej zatoki, do której postanowiłem zawinąć, jednakże prąd wydawał się znosić nas poza nią, więc stanąłem na kotuńcy w dwudziestu sześciu sążniach. Około dziewiątej powstała lekka bryza i byłem już gotów do od­płynięcia, gdy ujrzałem dwie łodzie, wiosłujące w naszym kierunku. Gdy zbliżyli się oni do nas, jeden z nich pozdrowił nas krzycząc: Signor Houwritto, vai, vai. Robili oni znaki, abyśmy płynęli za nimi, co zrobiłem, mając wszystkie moje łodzie przygotowane do wsparcia w razie potrzeby. Jednakże weszliśmy do bardzo pięknej przystani, gdzie zakotwiczyłem w pobliżu południowego brzegu tak, aby być osłoniętym od wszelkich wiatrów. Głębokość wody wynosiła trzy sążnie, statek zaś znajdował się tak blisko lądu, że można było skoczyć na brzeg”.

Jakby wydawało się panu Maurycemu mało szczegółów, gdyż uzu­pełnił relaęję z tego dnia następującą uwagą:

,Muszę tu zwrócić uwagę, że odkryłem w tym sezonie gwałtowny prąd wzdłuż wyspy Formosa, który znosił statek z prędkością 1 i 1/4 mili na godzinę, jednakże zaobserwowałem, że prąd zmuszał statek do naśladowania wszystkich wygięć wybrzeża i utrzymywał nas zawsze w jednakowej odległości od niego'*.

Naieży podkreślić, że były to pierwsze w europejskich źródłach informacje o prądach morskich (tj. o Prądzie Tąjwańskim, czy inaczej Formozańskim) u wschodnich wybrzeży Tajwanu. Okazały się zaskaku­jąco prawdziwe. Ponieważ wschodnie wybrzeże wyspy nie posiada zbyt bogatej rzeźby i jest tam zaledwie kilka zatok na całej jego długości, jest dziś stosunkowo łatwo dojść, gdzie przybijał Beniowski do brzegów wyspy. W dniu 26 sierpnia „Św. Piotr i Paweł” wszedł do zatoki, do której wpada rzeka nosząca dziś nazwę Hualianxi, ze znajdującym się w jej ujściu portem Hualian. Z chińskich źródeł wiadomo, że w XVIII wieku było tu osiedle zwane Hualianting, którą to nazwę przekręcił Beniowski w swoim dzienniku na Hawangsin. Zatoka ta znajduje się pod szeroko­ścią 24°N, do niej zniósł statek Prąd Tąjwański i tu została jego załoga tak niegościnnie przyjęta przez miejscową ludność. Stamtąd, jak wiemy, popłynął „Św. Piotr i Paweł” na północ, gdzie w odległości około pięćdziesięciu mil morskich od Hualian znajduje się niewielka zatoka, odpowiadająca opisowi w dzienniku. Jest tam dziś miasteczko Xincheng. Muszę tu dla porządku zaznaczyć, że autorzy japońscy, o których pisałem w poprzednich rozdziałach, nie zgadzają się ze mną co do obydwu tych miejsc kotwiczenia „Św. Piotra i Pawła”. Według nich pierwszym był port Tagankou, leżący około pół stopnia na południe od Hualian, drugim zaś — dzisiejszy port Suao, nieco bardziej na północ od Xincheng.

W XVm wieku wschodnia część Tajwanu była Europejczykom zupełnie nie znana. Nie wiedziano np., że w środkowej części wschod­niego wybrzeża Tajwanu zamieszkiwały obok siebie dwa różne ludy; Ami (we współczesnych źródłach chińskich — Ameixi), pochodzenia malajskiego, który w czasie przybycia tam Beniowskiego znajdował się na względnie niskim szczeblu rozwoju, oraz przybysze pochodzenia polinezyjskiego. Ci pierwsi byli bardzo waleczni, zresztą Beniowski słusznie zauważył, że wśród rannych i jeńców znalazło się wiele kobiet, gdyż na tę osobliwość (jako przeżytek matriarchatu) zwracali uwagę późniejsi podróżnicy. Równie prawdziwe były jego uwagi o niewolnic­twie u aborygenów Tajwanu, które utrzymywało się bardzo długo. Przybysze z wysp Polinezji (przychodzą od razu na myśl mieszkańcy czy mieszkanki Tahiti) byli łagodniejszego usposobienia i na ich terytoriach znalazł się statek, gdy odpłynął od Hualian i zakotwiczył przy Xincheng.

W dalszej treści dziennika Beniowski wymienia szereg miejscowych nazw, np. prowincję Hawangsin, rzeczkę Haiawith, miasto Xiaguamay, księcia Huapo i księcia Huapusinga. Wydaje mi się, że są to wszystko zniekształcone wyrazy chińskie, a nie w języku aborygenów i że np. Hawangsin jest zniekształceniem Hualianxi, Haiawith -- rzeki Hema- lantin, Xiaguamay — jakiejś wioski na obszarze północnego Tajwanu. Huapo powinno być nie imieniem własnym, lecz zniekształceniem chińskiego „huafan” — „oswojeni barbarzyńcy”, jak nazywali Chiń­czycy tych aborygenów Tajwanu, którzy przyswoili sobie nieco chińskiej kultury. Być może Huapusinga ma oznaczać tych tubylców „huafan”, którzy uznali zwierzchnictwo mandżurskiej dynastii Cing (Qing). Trzeba bowiem pamiętać, że za panowania dynastii mandżurskiej zachodni Tajwan był jednym z najbardziej niespokojnych obszarów pod jego panowaniem. Chińskie przysłowie mówiło: „Co trzy lata na Tajwanie

bunt, co pięć lat — powstanie”. Historia niektórych z nich, jak np. tego z 1721 roku, jest doskonale znana: wyroki śmierci wykonane na dwustu Chińczykach spowodowały falę wystąpień antymandżurskich z udzia­łem czterdziestu tysięcy powstańców. Opanowano sytuację dopiero po przybyciu z Chin osiemnastotysięcznego korpusu ekspedycyjnego z flo­tą wojenną, liczącą sześćset okrętów. O powstaniu z końca 1770 roku, a więc z okresu pobytu tam Beniowskiego, wiadomo dziś bardzo niewiele. W każdym bądź razie jego hasłem przewodnim było: „Obalić Cingów, restaurować Mingów”, inaczej mówiąc obalić dysnastię man­dżurską, przywrócić obaloną przez Mandżurów dynastię Ming. Jeżeli Beniowski pisze, że wspierał walkę księcia Huapo z jego promandżur- skim adwersarzem, to czy nie był to przypadkiem jeden z uczestników powstania przeciwko tyranii mandżurskich najeźdźców? Pytanie to jest niestety retoryczne.

W każdym bądź razie jeden z nąjlepszych interpretatorów żeglugi Beniowskiego, węgierski geograf i historyk J. Jankó, napisał, że angiel­ski kapitan marynarki Stevens, który część życia spędził na Tąjwanie i na otaczających go morzach, potwierdził wszystko, co Beniowski napisał o swoim pobycie na wyspie, jako absolutną prawdę.

I tu należałoby wspomnieć o szeroko omawianym przez biografów Beniowskiego jego projekcie założenia europejskiej kolonii na wschod­nim wybrzeżu Tajwanu. Wiemy z różnych źródeł, że przyjechał on do Francji z gotowym takim projektem i że sporządził szczegółowy opis wyspy, które to materiały przekazał księciu d’Aiguillon, ministrowi spraw zagranicznych Francji. Projekt ten, a także skrócony opis wyspy, znalazł sią także w Pamiętnikach. Nie mogło zatem być prawdą twier­dzenie Rochona, o którym wspomina Orłowski, iż „Beniowski jeszcze przed wyjazdem z De de France publicznie twierdził, że zamierza ubiegać się o gubernatorstwo Madagaskaru”, ponieważ jak wynika

| pracy tegoż Orłowskiego, już po pierwszej audiencji u księcia d’Aiguiilon, „Beniowski składa memoriał, proponując wyprawę na Tąjwan. Tymczasem rząd francuski w grudniu robi mu zupełnie inną propozycję, mianowicie objęcie wyprawy wojskowej na Madagaskar".

Co stało się z rękopisem Beniowskiego, zawierającym opis Tajwanu, złożonym władzom francuskim? Wydąje się, że odpowiedź na to pytanie, przynajmniej częściową, może dać następująca informacja, zawarta w pracy radzieckiego historyka F. A. Todera:

Wśród Europejczyków w Aomen (tj. w Makau — przyp. E.K.) przez długi czas przechodził z rąk do rąk rękopis «Zapiski o wyspie Formoza». Tekst tego rękopisu został później znaleziony w papierach Charlesa de Constan, szwajcarskiego kupca, który zbił majątek na handlu z Chinami (później zaś był również w służbie Anglików)”.

Wiadomo, że sam Constan nigdy nie był na Tajwanie i brak jest dotychczas jakiegokolwiek francuskiego nazwiska, które można byłoby skojarzyć z tym tekstem. Francuski naukowiec P. Dermigny jest zdania, że materiał ten, datowany 20 grudnia 1884 roku, był kompilacją opartą na różnych źródłach, m.in. sprawozdań Josepha de Maia, który przebywał w zachodniej części Tąjwanu w 1715 roku. Do kogo jednakże należały informaęje o wschodniej części wyspy i ojej aborygenach, Dermigny nie znajduje odpowiedzi.

Zgodnie z dziennikiem Beniowski zabawił na Tajwanie siedemnaście dni, po czym udał się w dalszą drogę do Makau. Niestety na temat dalszej trasy jego żeglugi zdania również są podzielone. Którędy płynął: wokół Tąjwanu czy przez Cieśninę Tajwańską? Książka Leona Orłowskiego zawiera mapę mąjącą ilustrować trasę podróży „Św. Piotra i Pawła”. Na mapie tej prowadzi ona z Japonii bezpośrednio do wschodniego wy­brzeża Tajwanu (omijając wyspy Riukiu, jako że Orłowski nie wierzy w pobyt na nich Beniowskiego), stamtąd zaś do Wysp Filipińskich i następnie do Makau. Co ciekawsze, Orłowski powołuje się przy tym na Nicholsona, który rzekomo miał przytoczyć na to dowody:

Dowiadujemy się z nich także i innych interesujących szczegółów, pominiętych milczeniem przez autora. Oto okazuje się, że z Tajwanu Beniowski zbłądził i, zamiast wprost do Makao, popłynął na Filipiny, skąd dopiero skierowany został na właściwą drogę. Wiemy o tym z własnych jego opowiadań w Makao, zanotowanych przez niejakiego Nataniela Barlowa. O przygodzie tej ani słowa w Pamiętnikach; zapewne mu&iało się zdawać Beniowskiemu nie licujące z jego powagą, by tak znakomity żeglarz mógł zabłądzić na tej znanej części Oceanu Spokojnego”.

że:

nie napotkawszy na pomyślne wiatry, skierował się on do Wysp Filipińskich, gdzie po zetknięciu się z nowymi trudnościami, dotarł do Marianów, skąd zamierzał płynąć do Manili, lecz został powstrzyma­ny przez przeciwne wiatry. Następnie zdecydował się on żeglować w kierunku Chin, gdzie szczęśliwie przybył do portu Makau po czteromiesięczna] podróży”.

Nie ma tu zatem niczego, poza owym niefortunnym „gdzie”, co pozwalałoby na wyciągnięcie wniosku, że Beniowski zbłądził i popłynął na Filipiny, a tym bardziej zaś do snucia domysłów na temat powodów ukrywania tego przez Beniowskiego.

Osobiście interpretuję to w sposób następujący: Beniowski rzeczywi­ście zamierzał początkowo płynąć do Manili, o czym zresztą sam pisze w dzienniku pod datą 17 lipca, jednakże później zrezygnował z tego zamiaru, zdecydowawszy się zawinąć do Makau prawdopodobnie wsku­tek przygód na Tajwanie. Jeżeli przypomnimy sobie, że w podróżach Ansona czytał Beniowski, że wyspy położone na północ od Marianów (wyspy Bonin, wyspy Idzu) są „przedłużeniem” Wysp Mariańskich, miał podstawy, aby powiedzieć w Makau, że był gdzieś w okolicach Wysp Mariańskich. Zresztą w „Gentlemen’s Magazine”, na który tak chętnie powołuje się Orłowski, również możemy przeczytać, że Beniowski na Filipinach nie był:

Zmuszony skierować się ku Wyspom Filipińskim, postanowił udać się do Manili, ale przeciwne wiatry znowu pokrzyżowały mu plany. Popłynął zatem do Makao, przezwyciężywszy zdumiewąjące trudno­ści, po pięciu miesiącach spędzonych w drodze z Kamczatki”.

Skoro zatem żaden ze współczesnych Beniowskiemu autorów nie twierdzi, że był on na Wyspach Filipińskich, spróbujmy na podstawie jego własnych słów dojść do tego, jak przebiegał fkktycznie ten ostatni odcinek jego żeglugi: z Tajwanu do Makau.

,¿Poniedziałek, 12 września. Lekka bryza z ESE z dobrą, bezchmurną pogodą. Gdy wychodziliśmy z portu, nastąpiła cisza na morzu, co zmusiło mnie do holowania statku przy pomocy łodzi na zewnątrz, gdzie stanęliśmy na kotwicy w szesnastu sążniach wody. O za­chodzie słońca nadszedł wiatr z południowego wschodu. Podniosłem żagle i popłynąłem na północ, aby okrążyć najbardziej na północ wysunięty cypel wyspy Formoza. W nocy wiatr osłabł i widzieliśmy

f

wiele ogni na wybrzeżu. O ósmej rano odkryliśmy dwie wyspy przed dziobem statku z cieśniną między nimi o szerokości wystarczającej do zachęcenia mnie do przepłynięcia przez nią. O jedenastej do­strzegliśmy duży statek w odległości trzech mil ku północy i przygoto­waliśmy się do spotkania z nim, jednakże widząc, że był on szybszy, zrezygnowałem z tego.

Zgodnie z raportem wszyscy w dobrym zdrowiu. Statek nie przecie­ka.

Szerokość przybycia 24°15'N. Długość przybycia 324°08'. Wiatr po­łudniowo-wschodni. Prąd z południa ku północy. Kurs NNE. Wtorek, 13 września. Piękna pogoda, ze skłonnością do szkwałów. Tego dnia p. Stiepanow zwolniony z odosobnienia. Oświadczyłem towarzystwu, że zdecydowałem skierować mój kurs do Makau. W nocy pogoda umiarkowana i kontynuowaliśmy naszą żeglugę całkiem przyjemnie.

Zgodnie z raportem wszyscy w dobrym zdrowiu.

Szerokość 25C15'N. Długość 323°56'. Wiatr południowo-zachodni. Prąd z południa ku północy. Kurs N-j-E.

Środa, 14 września. Sztormowa pogoda. Widzieliśmy dużo wężów wodnych. W nocy bez przerwy padał deszcz z grzmotami i błys­kawicami. Kilkakrotnie sondowaliśmy, ale nie dostaliśmy do dna. Zgodnie z raportem wszyscy zdrowi.

Szerokość przybycia 24°4l'N. Długość przybycia 322°56'. Wiatr półno- cno-wschodni. Prąd z północy na południe. Kurs SW-jrW”.

Proponuję czytelnikom prześledzić wraz ze mną trasę żeglugi przebytą przez ,,Św. Piotra i Pawła” w ciągu opisanych trzech dni. Zgódźmy się z tymi wszystkimi, którzy twierdzą, że z jakichś powodów (podaje się ich wiele, jak: błędy przy przeliczeniu przez samego Beniow­skiego, ingerencja Magellana, celowe zmiany dokonane w rękopisie) długości geograficzne w tej drugiej części dziennika nie odpowiadają prawdzie i możemy tu polegać jedynie na szerokościach. Szerokość przybycia 12 września wynosiła 24°15' — następnego zaś dnia statek znalazł się na szerokości 25°15' — o cały stopień bardziej na północ. Również z zapisu kierunku żeglugi widzimy, że w dniach 12 i 13 września „Św. Piotr i Paweł” płynął kursem NNE i N-^-E, i dopiero 14 września został on zmieniony na zachodni. Jest trzecia wskazówka, że nie mogło być inaczej — to wykazana w dzienniku różnica długości geograficznej na przestrzeni wspomnianych trzech dni: 14 września statek znajdował się o cały stopień dalej na zachód niż w dniu poprzednim.

Wszystko to wskazuje zupełnie jednoznacznie na to, że po opusz­czeniu wschodniego wybrzeża Tąjwanu Beniowski skierował statek nie na południe, czyli w kierunku Filipin i wysp Bashee, lecz na północ. Cel

tego podał: chciał opłynąć północny cypel Tajwanu, który nosi obecnie I nazwę Fuguijiao — Przylądek Bogactwa. Do takiego samego wniosku doszli zresztą japońscy autorzy Dziennika żeglugi Beniowskiego.

Północna część Tajwanu — w odróżnieniu od wschodniej jest nizinna (znajduje się tam obecna stolica wyspy Tajpej), doskonale nadająca się do celów rolniczych, przez co została stosunkowo wcześnie zasiedlona przez Chińczyków i to było powodem, że widział tam wiele ogni na wybrzeżu.

Dwiema wyspami, które zostały następnego dnia rano odkryte przed dziobem, mogły być jedynie Wyspy Żółwie. Tak nazywają się one po chińsku, przy czym jedna z nich — bliższa i mniejsza — to Guiluandao, czyli Wyspa Żółwich Jaj, druga zaś, dalsza i większa — to Guishandao, czyli Wyspa Żółwiej Góry. Na starych holenderskich mapach są one pokazane znacznie bliżej brzegu niż w rzeczywistości, a ich rozmiary są wyraźnie przesadzone. W rzeczywistości zarówno między wybrzeżem Tajwanu, a wyspami, jak i między samymi wyspami, jest szerokie przejście, przez które „Sw. Piotr i Paweł” wypłynął na otwarty ocean.

I jeszcze dwie uwagi dotyczące zapisów w dzienniku. Pierwsza: przy wschodnim wybrzeżu Tajwanu głębokości morza szybko wzrastąją przy oddalaniu się od brzegu i oczywiście nie mógł Beniowski dostać dna

choć płynął blisko lądu. I druga: dopóki „Św. Piotr i Paweł” płynął wzdłuż wschodniego wybrzeża Tajwanu, Beniowski obserwował prąd z południa ku północy, taki bowiem jest kierunek Prądu Formozańs- kiego. Gdy jednakże opłynął Przylądek Bogactwa, dostał się pod wpływ zimnego Prądu Przymorskiego, płynącego z Morza Ochockiego wzdłuż wybrzeży Kraju Ussuryjskiego i Korei do Cieśniny Tajwańskiej, i Benio­wski notuje zmianę kierunku prądu: z północy na południe.

A oto dalszy ciąg dziennika:

Czwartek, 15 września. Przez cały czas wilgotna, pochmurna pogoda z obfitym deszczem. O trzeciej nad ranem sondowaliśmy i osiągnęliśmy dno na trzydziestu sążniach; drobny piasek i połama­ne muszle. Zaobserwowaliśmy bardzo silny prąd z północy na południe. O świcie ujrzeliśmy kilka łodzi rybackich w pobliżu nas.

O dziewiątej dostrzegliśmy wybrzeże Chin. O dziesiątą kilka łodzi rybackich, znajdujących się w pobliżu nas, zaproponowało nam na sprzedaż ryby i gdy wyraziliśmy chęć kupienia, natychmiast kilka łodzi podpłynęło do burty, od których zakupiliśmy całą ich rybę za dwanaście piastrów. Dwóch Chińczyków wśród tych rybaków mówi­ło trochę po portugalsku i wreszcie zostali przekonani, aby pilotowa­li nas do Makau. Zażądali oni za tę pracę stu piastrów, lecz w międzyczasie poprosili o zejście na brzeg po swoje ubrania. Zgodziłem się na to pod warunkiem, że tylko jeden z nich uda się na

brzeg, podczas gdy drugi pozostanie na pokładzie. Gdy ta umowa została dokonana — poprowadzili oni nas do miejsca kotwiczenia, gdzie stanęliśmy w osiemnastu sążniach; drobny piasek i ił”.

Gdzież tu jest miejsce na jakiekolwiek spekulacje o zmyleniu przez Beniowskiego drogi i płynięciu do Filipin. O trzeciej nad ranem statek poza wszelkimi wątpliwościami znąjdował się już w Cieśninie Tajwań­skiej, ale stosunkowo daleko od brzegu, ponieważ wybrzeże Chin dostrzeżono dopiero o świcie. Mimo to jednak na trzydziestu sążniach było dno. Cieśnina Tąjwańska jest płytka, jej głębokość nie przekracza nigdzie stu metrów, czyli pięćdziesięciu pięciu sążni. Oczywiście nic takiego nie mogłoby się Beniowskiemu przydarzyć, gdyby płynął naoko­ło Tąj wanu i mierzył dno w oceanie. Okazuje się zatem, że bajkami darzy nas nie Beniowski, lecz Leon Orłowski. Zarzut bowiem o zbłądzeniu, oparty na fałszywej interpretacji słów Barlowa, okazuje się być goło­słowny, podobnie jak gołosłowne jest twierdzenie, iż była to znana część Oceanu Spokojnego. Hiszpanie nie publikowali swoich map, trzymali też w tajemnicy trasy swych statków do Japonii Holendrzy. Rzeczywiś­cie położenie wysp Bashee (obecnie wyspy Batan, na północ od najwięk­szej z Wysp Filipińskich) stało się znane dopiero po podróży lorda Ansona (1740—43), którego mapę, opublikowaną w 1751 roku, posiadał m.in. Beniowski. Wschodnie wybrzeże Tajwanu pozostało nie zbadane.

I Biorąc pod uwagę, że ostatni zapis szerokości, dokonany 14 września, określał ją na 24°41/, możemy założyć, że po opłynięciu północnego przylądka Tąjwanu i po przecięciu Cieśniny Tajwańskiej „Św. Piotr i Paweł” zbliżył się do chińskiej wyspy Nanjidao, należącej dziś do prowincji Fujian. Statek zakotwiczył przypuszczalnie w wygodnej zatoce na południu wyspy lub być może gdzieś w jednej z pobliskich rybackich zatoczek już na chińskim wybrzeżu.

Rozdział X

O CONDE BENYOWSKY EM MACAU

W poprzednim rozdziale poświęciłem sporo miejsca udowodnieniu, że Beniowski nie mógł zmylić drogi i popłynąć na Filipiny, ponieważ miał na pokładzie podczas ostatnich dni swego rejsu dwóch chińskich pilotów. Dodatkowym sprawdzianem, że wszelkie spekulacje dotyczące owego rzekomego zmylenia drogi są bezpodstawne, jest informacja w dzienniku, że gdy o trzeciej nad ranem statek znąjdował się jeszcze daleko od brzegu, pomiary wskazały dno na dwudziestu sążniach. Zgodnie z mapami morskimi Holendrów, głębokość jej w miejscu, gdzie dokonał pomiaru Beniowski, wynosiła około trzydziestu sążni.

Zobaczmy zatem, czy „ewidencja wewnętrzna” dziennika pozwoli nam na wykrycie jakiejkolwiek oznaki, że Beniowski płynął inaczej, niż to nam przekazał w Pamiętnikach:

,JPiątek, 16 września. Po powrocie na statek pilotowi udałosię dać mi do zrozumienia, że powinienem podnieść kotwicę i płynąć wzdłuż brzegu, aby dostać się do Tanasoa, i tłumacząc mi powód powie­dział: Mandarin hopchin malas, Mandarin tanajou bon bon malto bon (Mandaryn z Hopchin zły, mandaryn z Tanajou dobry, dobry, bardzo dobry — przyp. E.K.), co zrozumiałem nad podziw dobrze. Rozwinąłem zatem niezwłocznie żagle i popłynąłem wzdłuż brzegu.

0 świcie pilot pokazał mi zatokę Tanasoa, do której weszliśmy | stanęliśmy na kotwicy w pięciu sążniach wody, naprzeciwko twierdzy, którą pozdrowiłem trzema armatnimi strzałami, i taką samą ilość otrzymałem w odpowiedzi. Pilot natychmiast zszedł na brzeg i nie wracał do godziny dziesiątej, kiedy pojawił się wraz z mandarynem i tłumaczem. Zażądał on odpowiedzi na pytania: kim jestem, do jakiego państwa należy statek, skąd przybyłem

1 dokąd zmierzam?Na to odpowiedziałem, że jestem Europejczykiem i jednym z magnatów węgierskich, że statek należał do Rosjan, ale zabrałem go im, ponieważ byli moimi wrogami, i teraz należy do mnie, że przybywam z Kamczatki, jestem w drodze powrotnej do Europy i zamierzam płynąć do Makau. Mandaryn zapiscU moje odpowiedzi pędzelkiem i powiedział, że jest zaskoczony widząc Węgrów przybywających do Chin. Później zapytał, czego ja po­trzebuję i gdy powiedziałem, że potrzebuję świeżego prowiantu, zgodził się, aby grupa moich współtowarzyszy zeszła na ląd z tłuma­czami. Skorzystałem zatem z tego zezwolenia, aby wysłać na brzeg pp. Wynbladtha i Kuzniecowa z sześcioma naszymi towarzyszami, dla przekazania moich prezentów gubernatorowi. Składały się one ze skóry bobra morskiego i dwóch soboli

Jak widzimy, nazwa miasta, do którego pilot proponował zawinąć Beniowskiemu, została w Pamiętnikach podana w dwóch różnych wersjach: Tanasoa i Tanajou. Stało się to kolejnym powodem do błędnych identyfikacji, pod nazwą Tanasoa bowiem znano w XVIII wieku miasto na południowo-zachodnim brzegu Tajwanu, które dziś nazywa się Tainan. Zachodnia część Tajwanu znajdowała się wówczas pod władzą Chin i jakkolwiek zawinięcie tam Beniowskiego i spotkanie z chińskim mandarynem nie nosiłoby w sobie cech nieprawdopodobień­stwa, to jednak z dziennika wynika jednoznacznie, że Tanasoa znaj­dowało się na wybrzeżu Chin, a nie na Tajwanie. Przede wszystkim Beniowski pisze, że chińscy piloci bali się oddalać od brzegu i „Sw. Piotr i Paweł” cały czas płynął wzdłuż lądu, tracąc go z widoku tylko jeden raz i to na kilka godzin. Natomiast nazwa Tanajou wskazuje, że chodziło tu

o bardzo stary port w prowincji Fujian Quanzhou. Marco Polo nazywał go Zajton. Prawidłowa identyfikacja Tanajou Beniowskiego została po raz pierwszy wysunięta już w 1791 roku przez braci Ebelin- gów, którzy analizując relację Stiepanowa stwierdzili, że użyta przez niego nazwa Tschinschina powinna odpowiadać Tanasoa-Tanajou Be­niowskiego i że jest to właśnie Quanzhou. Oni też byli pierwszymi, którzy podważyli tę część relacji Stiepanowa, na podstawie której uznano, że Beniowski płynął do Manili i twierdzili, iż nie mógł on okrążyć Tajwanu od południa, lecz płynął na północ, przeciął Cieśninę Tajwań­

ską i dalej płynął na południe już wzdłuż wybrzeży chińskiej prowincji Fujian. A ponieważ portugalska wypowiedź pilota została opuszczona we wszystkich polskich edycjach Pamiętników, przyjęli wersję o ©pły­nięciu Tajwanu również wszyscy polscy krytycy Beniowskiego.

Nazwa Hopchin też jest zniekształceniem nazwy sąsiedniego miasta okręgowego -- Haicheng. Stanisław Biematt, słusznie podkreślając, że ostatni odcinek drogi do Makau odbył Beniowski przy pomocy dwóch chińskich pilotów, twierdzi jednakże, że płynął on z portu chińskiego Aymy (Beniowski nigdzie nie wymienia tej nazwy), identyfikując go z Amoy. (Dziś to portowe miasto, znajdujące się również w prowincji Fujian, nosi nazwę Xiamen).

O uprzejmym przyjęciu Beniowskiego przez Chińczyków w Quanz­hou pisze także Riumin, choć jego relacja różni się w szczegółach od tego, co mogliśmy przeczytać w dzienniku. Riumin pisze:

,,2 zaś rano zostali wysłani ci sami ludzie. Szwed Winblad i również Szwed Magnus Mej der z prezentami do wspomnianego miasta Tason, do tamtejszego mandaryna (główny kapitan), gdzie po przybyciu zostali przez tamtejszych Chińczyków i ich oficerów przyjęci i za ich pośrednictwem dopuszczeni do chińskiego mandaryna, przez które­go zostali przyjęci z honorami i częstowani herbatą. Mandaryn ten za przysłane mu dary dziękował i odesłał ich z honorem, po czym i od tego mandaryna przysłana została na nasz statek beczka prosa soroczyńskiego, jedna krowa z cielakiem oraz jeden kozioł. I jak to wszystko zostało przyjęte na statek, wówczas przez przywódcę zostali wysłani do niego, do mandaryna, z wdzięcznością wspomniani ludzie, a przed tym tego samego dnia przyjechali do nas na statek czterej chińscy oficerowie, którzy również obdarowani zostali kam- czackimi sobolami i z honorami odesłani”.

Jak widzimy, w ogólnych zarysach obydwie relacje są zgodne, można oczywiście zastanawiać się, dlaczego Beniowski twierdzi, że wysłał z Wynbladthem Kuzniecowa, Riumin zaś — że Medera, ale zawsze można przypuścić, że wśród sześciu osób towarzyszących Wynbladthowi i Kuzniecowowi był również Meder. W każdym bądź razie mamy tu potwierdzenie zarówno wizyty Chińczyków na statku, jak i wysłania delegacji na brzeg, a także przekazania przez Beniowskiego darów dla mandaryna, za które ten zrewanżował się, dostarcząjąc na statek żywność.

Następnego dnia tłumacz powiadomił Beniowskiego, że mandaryn wyraził życzenie zakupu pewnej ilości futer w tajemnicy i że wysłał mu w związku z tym sto pięćdziesiąt bobrów morskich i trzysta soboli, za co otrzymał sześć tysięcy osiemset piastrów. Była to niezbyt wysoka cena.

zważywszy, że w Kantonie, w latach dobrej koniunktury, za skórę bobra morskiego płacono dwa razy więcej. Mamy za to w dzienniku znowu interesującą wzmiankę o charakterze obyczajowym:

,JMoi towarzysze też rozpoczęli handel z mieszkańcami i sprzedali każdy skrawek skóry niedźwiedziej, jaki znaleźli. W nocy kilka chińskich statków zakotwiczyło obok nas i moi towarzysze poszli je odwiedzić. ¡Zapewnili mnie oni, że każdy statek miał kilka kabin, w których było pełno dziewczyn, które sprzedawały swoje wdzięki. Po południu wyregulowaliśmy osprzęt i porządnie wymyliśmy statek. Moi towarzysze byli trapieni z powodu ilości owoców, jakie zjedli na brzegu i sześciu z nich zachorowało

Riumin wprawdzie nie wspomina o łodziach z kabinami pełnymi dziewczyn, ale jest faktem znanym, że w XVIII wieku prostytucja w Chinach była zjawiskiem szeroko rozpowszechnionym i portowe miasta nie były oczywiście wyjątkiem. Pisze on, że:

przyjeżdżało z miasta Tasona na statek mnóstwo chińskich kupców, którzy mieli z nami wymianę na różne towary futrzarskie—co u kogo było, a u nich wymienialiśmy chińskie wino, produkty żywnościowe i różne zakąski, owoce ziemne, tytoń chiński i fajki do palenia tytoniu z białej miedzi”.

Natomiast fakt podpływania do statków łodzi z dziewczynami nie uszedł uwagi pastora Gutzlaffa, który po przybyciu do portu w tejże prowinęji Fujian, w pierwszej połowie XIX wieku, zauważa:

Jak tylko zakotwiczyliśmy, okrążyły nas liczne łodzie z kobietami na pokładach. Niektóre z nich przywieźli ich rodzice, mężowie lub bracia. Zwróciłem się do marynarzy, którzy pozostali na dżonce, mając nadzieję, że pohamują w pewnym stopniu ich niecne żądze. Lecz niestety! Ledwo zdążyłem zejść z pokładu, opuściła ich wstrzemięź­liwość i gorszące sceny, jakie nastąpiły tej nocy, pozwalały na nazwanie naszego statku mianem Sodomy”.

W dniu 18 września ustalił się pomyślny wiatr i piloci zaproponowali Beniowskiemu wyruszenie w dalszą drogę:

,Jłozvoinąłem zatem żagle i po odbiciu od brzegu skierowałem się na południe, co było wbrew życzeniu mego pilota, który był absolutnie przeciwny straceniu z oczu widoku brzegu. Ilość łodzi rybackich, które widzieliśmy, była niezliczona. Ku wieczorowi wszystkie one skierowały

się do brzegu, a ponieważ bytem nagabywany przez pilota, zgodzi­łem się zrobić to samo. O świcie zobaczyliśmy wiele wężów wodnych dookoła nas. Poleciłem złapać kilka sztuk i pilot je zjadł. O dziewiątej zrobiła się cisza i tr południe nasza szerokość wynosiła zgodnie z obserwacją 2Z32’. Osiemnastu naszych ludzi było w tym dniu chorych, co złożyłem na karb napoju spirytusowego, który oni pili”.

Chińscy piloci doskonale wiedzieli, że okres letnio-jesienny jest tym, kiedy w każdej chwili spodziewać się można było tajftinów krótkotrwałych silnych burz, na które szczególnie narażona jest Cieśnina Tajwańska. Nie można zatem się dziwić, że byli przeciwni oddalaniu się od lądu. Jeżeli założymy, że określając szerokość (22°32') popełnił Beniowski taki sam błąd, jak poprzednio, tj. rzędu pół stopnia, okaże się, że powinien był schronić się wieczorem 18 września w zatoce Haimenwan, w pobliżu dzisiejszego portu Shantou, na pograniczu prowincji Fujian i Guangdong.

Wtorek, 20 września. Tego dnia porwała mnie gwałtowna gorączka i piloci poradzili mi zjeść pomarańczę, gotowaną we własnym soku z cukrem, i dobrą porcję imbiru. Przygotowali oni ten lek dla mnie i spowodował on silne poty, co usunęło moje dolegliwości. PP. Wynbladth, Baturin, Gurcinin i Kuzniecow oraz dwunastu innych zachorowali w ten sam sposób. O ósmej po południu p. Sybajew zawiadomił mnie, że p. Stiepanow, korzystając z mojej niedyspozycji utworzył grupę, jednakże nie mógł on na razie powiedzieć, jakie były jego intencje i obiecał śledzić ich ruchy. Sybajew nie zdążył mi jeszcze tego wszystkiego powiedzieć, gdy usłyszałem hałas na pokładzie. Wyszedłem z mojej kabiny i zastałem p. Chruszczowa sprzeczającego się ze Stiepanowem. Wydałem rozkaz aresztowania tego ostatniego i po uzyskaniu informacji, że ten niegodziwiec proponował towarzy­stwu podpisanie skargi na mnie, w celu jej przekazania guber­natorowi Makau po naszym przybyciu, rozkazałem zakuć go w kajdany. W tym dniu mieliśmy dwudziestu dwóch chorych”.

Mamy tu jedyną, ale dość interesującą wzmiankę o pierwszym spotkaniu Beniowskiego z chińską medycyną ludową.

Skórki pomarańczowe są znanym chińskim lekiem wykrztuśnym

i odflegmiającym. Imbir jest używany jako środek na poty. Nic więc dziwnego, że po zażyciu tego środka członkowie załogi „Św. Piotra

i Pawła” szybko doszli do zdrowia.

W dniu 21 września „Św. Piotr i Paweł” znalazł się nareszcie na redzie portugalskiego Makau. Tego dnia Beniowski zamieścił w dzienniku następującą informację:

IOkoło szóstej po południu stanęliśmy na kotwicy wśród wysp zwanych Ladrones, gdzie pozostawaliśmy przez całą noc. O piątej rano podnieśliśmy kotwicę i o dziesiątej piloci wskazali mi wyspę, którą nazywali oni Omy. W końcu udało mi się ich zrozumieć, że Omy

to jest chińska nazwa Makau. O wpół do jedenastej dostrzegliśmy fort i powiewające nad nim portugalskie flagi. W południe byliśmy naprzeciwko fortu. Powitałem go dwunastoma armatnimi strzała­mi

Zamieszczenie przez Beniowskiego w jego dzienniku nazwy Lad­rones stało się —jak wiemy — powodem dość niekorzystnego dla niego w skutkach qui pro quo. W wydaniu polskim z 1898 roku, i późniejszych, zmieniono ją na Wyspy Złodziejskie, a pod nazwą tą znane były, jak wiadomo, Wyspy Mariańskie. Krytycy Beniowskiego nie zaniedbali okazji, aby wykorzystać ten fragment dla udowodnienia, że Beniowski błądził po oceanie w poszukiwaniu Wysp Mariańskich. Tymczasem nazwa Ladrones przywarła również do kilkunastu wysp położonych w pobliżu Makau.

Następnego dnia znajdujemy następujący zapis:

Czwartek, 22 września. O wpół do pierwszej po południu weszliśmy już do portu i zobaczyliśmy kilka statków stojących na kotwicy.

O drugiej, gdy minęliśmy przejście, zostałem poproszony o stanięcie na kotwicy, jednakże ponieważ nie uważałem za konieczne tracić czas na zbędne ceremonie, wpłynąłem do portu i wreszcie zakot­wiczyłem w pobliżu fregaty o czterdziestu armatach, w czterech sążniach wody. Jak tylko byłem na miejscu, powitałem admiralską flagę dwudziestoma czterema armatnimi strzałami, on zaś od­powiedział mi dwunastoma.

Niezwłocznie po tym zszedłem na brzeg i przechodząc obok koman­dora (w tym przypadku kapitana portu — przyp. E.K), złożyłem mu wizytę. Po moim zjawieniu się u gubernatora, zostałem wprowadzo­ny do sali, w której było pełno księży i zakonników, wśród nich dostrzegłem kilku Murzynów z Wysp Kanaryjskich. Po pewnym czasie nadszedł gubernator, p. de Saldanha, i przyjął mnie bardzo uprzejmie. Gdy zapoznałem go z moimi nieszczęściami i moim wybawieniem, dat mi zgodę na wynajęcie domów w mieście dla zakwaterowania moich ludzi, dopóki nie znajdę odpowiedniej moż­liwości przetransportowania ich do Europy”.

Wszystkie wydarzenia, zawarte w relacji Beniowskiego z Makau, okazały się zgodne z zachowanymi tu dokumentami. Wspomniałem już, że autor interesującej książki o Beniowskim, O Conde Benyowsky em

Macau (Hrabia Beniowski w Makau), Manuel Teixeira, znalazł je w archiwum Rady Miejskiej w Makau, zwanej powszechnie senatem (Leal Senado). Dokumenty te do czasu ukazania się książki (1966) nie były znane biografom Beniowskiego, a dotyczyły okresu przebywania Beniowskiego w tej portugalskiej kolonii.

W materiałach tych potwierdzona została przede wszystkim tak często kwestionowana data przybycia „Św. Piotra i Pawła” na redę Makau, a mianowicie 21 września 1771 roku. Dowiadujemy się z nich także, że cała załoga w liczbie sześćdziesięciu pięciu osób została przyjęta gościnnie i pozostawała na utrzymaniu Rady Miejskiej Makau do połowy stycznia 1772 roku. Jest to zgodne z Pamiętnikami, gdyż Beniowski pisze, że opuścił Makau 14 stycznia 1772 roku. Szczególnie przejął się losami załogi „Św. Piotra i Pawła" gubernator Diogo Fernandes Salema de Saldanha, który zgodnie z informacją p. Teixeiry (i zgodnie z dzien­nikiem Beniowskiego) przyjął Beniowskiego w dniu jego zejścia na ląd, tj. 22 września 1771 roku. Z dokumentów zachowanych w Makau wynika, że następnego dnia oświadczył on, na specjalnie zwołanym w tym celu posiedzeniu Rady Miejskiej, że Beniowski prosił o udzielenie gościny w Makau, ponieważ „przybył do tego miasta z konieczności

i u kresu ludzkiej wytrzymałości”. Rada nie podjęła jednak decyzji, postanawiając odroczyć ją o miesiąc, co spowodowało, że jeszcze tego samego dnia gubernator wystosował list do Leal Senado, zarzucając radnym „ociężałość i obojętność, mającą tak niewiele wspólnego z trady­cyjną portugalską gościnnością”. Odpierając na piśmie ten zarzut Rada zaleciła jednocześnie, by de Saldanha sam zadecydował, w jakiej formie udzielić pomocy Beniowskiemu i jego towarzyszom.

W liście datowanym 23 października 1771 roku gubernator de Saldanha zawiadamiał również swych portugalskich zwierzchników

o tym, że europejskie faktorie w Kantonie, tj. faktorie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i Angielskiej Kompanii Wschodnioin- dyjskiej, oferowały Beniowskiemu pieniądze i bezpłatny przejazd do Europy za cenę przekazania im map i informacji dotyczących trasy jego podróży. Jest to bardzo istotny argument w sporze o prawdomówność pana Maurycego, z Pamiętników bowiem wiemy, że pertraktował on z przedstawicielami obydwu kompanii oraz wiemy, jakie warunki stawiali oni i czego żądali za swoje świadczenia. Posłuchąjmy zatem jego samego:

W Makau w dniu 3 października. Niejaki p. Gohr, kapitan w służbie kompanii angielskiej, przyszedł zobaczyć się ze mną i zrobił mi w imieniu dyrektorów propozycję służby i wolnego przejazd u do Europy pod warunkiem, że zobowiążę się przekazać moje rękopisy Kompanii, wstąpię w jcg służbę oraz nie będę nikogo informował

o odkryciach, których dokonałem. Ta propozycja, złożona z ewident­nie interesownych pobudek, wydała mi się oburzającą, jednakże zadowoliłem się odpowiedzią, że wzruszyła mnie bardzo jego uprzej­ma oferta, lecz że już zaakceptowałem podobną ofertę dyrektorów francuskich, i nie było już w mojej mocy zmienić mego postanowie­nia. Źe co się tyczy mego wstąpienia w służbę Kompanii, nie wydaje mi się to być rzeczą łatwą, ponieważ do tego potrzeba nie tylko, aby zapewniono mi porządne stanowisko, ale i żeby również otrzymali je wszyscy moi ludzie oraz aby został zapewniony nasz wspólny los

i możliwość realizacji kilku projektów. Moja odpowiedź zaskoczyła p. Gohra, który opuścił mnie obrażony. W chwilę po jego odejściu zorientowałem się, że towarzyszył mu p. Stiepanow i od tego czasu doszedłem do wniosku, że będę miał wkrótce nowe przypadki niezadowolenia z jego strony, co zgodnie z przewidywaniami się stało, jak to okaże się dalej”.

Kim był kapitan Gohr, który zrobił Beniowskiemu propozycję przekazania jego rękopisów Anglikom i dlaczego pan Maurycy uznał ją za oburząjącą? Na to drugie pytanie odpowiedź jest łatwa: oferta pana Gohra dotyczyła tylko samego Beniowskiego, Francuzi natomiast, jak łatwo przekonać się z dalszych wydarzeń, byli skłonni przyjąć go w służbę francuską wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wywią­zali się zresztą z tego, gdyż wszyscy ci, którzy chcieli jechać z Beniows­kim na Madagaskar, otrzymali całkiem dobre stanowiska w armii francuskiej. I to nie tylko zawodowi oficerowie. Sgibniew nie może się nadziwić, że adiutant Beniowskiego — Kuzniecow, który według niego miał być „zwykłym chłopem”, dostał się do armii francuskiej w randze porucznika.

Analiza dziennika Beniowskiego prowadzi do wniosku, że wiele wymienionych w nim nazwisk zostało z różnych względów zapisanych w niezbyt poprawnej formie. Poprzekręcane były nazwiska uczestników rejsu, błędy wkradły się również w pisownię nazwisk osób, z którymi zetknął się Beniowski w Makau, między innymi wspomnianego wyżej „kapitana Gohra”. Beniowski nie znał angielskiego i zapisał to nazwisko ze słuchu, tak jak zapisałby go Niemiec lub Holender — Gohr. Skoro jednak był on Anglikiem, nazwisko o podobnym brzmieniu musiało pisać się inaczej: Gore, względnie Gower. Nazwisko Gore nie jest, jak się okazuje, całkiem obce historii brytyjskiej nawigacji. Jeden z członków tej morskiej rodziny — John Gore, był dowódcą trzeciej ekspedycji Cooka na wybrzeże Ameryki, Aleutów i Kamczatki, po śmierci Cooka

i Clerke’a. Jego współtowarzysze podróży zgodnie określają go jako człowieka bardzo skrytego, zamkniętego w sobie, skłonnego do tworze­nia tajemnic. To on, kapitan Gore, egzekwował tak konsekwentnie od

swoich oficerów i marynarzy żądanie Admiralicji, aby przed przybyciem do Makau odebrać im wszelkie notatki dotyczące trasy podróży trzeciej ekspedycji Cooka. Być może jemu też „zawdzięczamy", że w dzien­nikach ekspedycji udostępnionych wydawcom znalazło się tak mało informacji o „zesłanym polskim oficerze o nazwisku Beniowski”, który przecież zaledwie siedem lat wcześniej był i na Kamczatce, i w Makau. Przyznam, że przez dłuższy czas łudziłem się, iż to właśnie kapitan John Gore był Gohrem z dzienników, ale jak się okazało, bezpodstawnie. W czasie gdy Beniowski był w Makau, Gore był bardzo blisko na Pacyfiku, przebywał nawet w holenderskiej Nowej Batawii, lecz niestety nie był w tym czasie w Makau. Potem sądziłem, że mógł to być inny człowiek tej samej rodziny. Wreszcie udało mi się znaleźć informację

0 pobycie w Makau człowieka, którego identyfikacja z Gohrem Beniows­kiego wydaje się nie budzić wątpliwości. Był nim kapitan Erasmus Gower, podróżnik i żeglarz, który, podobnie jak większość znanych nawigatorów tego okresu, zdobywał swe ostrogi żeglarskie w służbie Kompanii Wschodnioindyjskiej. Dosłużył się później tytułu barOneta

1 dowodził ekspedycją, która, choć miała wyznaczone przez Admiralicję imponujące zadania odkrywcze, jest znana głównie ze sprawozdania Stauntona o poselstwie lorda Makartneya do Chin.

4 października otrzymałem list od p. UHeureux, dyrektora Kom­panii Holenderskiej. Przekazał on mi prezent w postaci tkaniny, toina, piwa, brandy, nieco prowiantu i dwóch tysięcy piastrów. Jego listowi i prezentom towarzyszyła oferta mego przejazdu do Batawii

i zapewnienie, że zostanę przyjęty w służbę Kompanii. Ponieważ jednakże zrobił on takie same propozycje jak Anglicy — odmówiłem przyjęcia jego prezentów z wyjątkiem trunków”.

Widzimy z tego fragmentu wyraźnie, że Beniowski postawił Holend­rom takie same warunki jak Anglikom, a więc przyjęcie do służby również wszystkich jego współtowarzyszy podróży. Różnica w pensji żądanej dla siebie i dla pozostałych uczestników rejsu jest ogromna, ale nie zapominajmy, że Beniowski zdawał sobie sprawę z wartości swego dziennika i zebranych na Kamczatce papierów i widocznie nie uważał, że jego ludzie mają do tych materiałów takie samo prawo jak on. W każdym bądź razie nie sprawa sprzedaży statku, jak to interpretuje Orłowski, „wrogo usposobiła doń Stiepanowa i Wynbladtha i wywołała niezadowo­lenie części kompanii”.

Znany jest interesujący raport napisany w Kantonie i datowany 10 grudnia 1771 roku. Jego autorem był kantoński agent Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który donosił, że zdumienie z zawinię­cia tajemniczego statku do Makau stało się jeszcze większe, gdy ujrzano

wychodzących na brzeg ludzi „o masywnym wyglądzie i żywotnej postawie, o silnym zaroście, ubranych w futra, z włochatymi czapkami, odzianych w pewnego rodzaju krótkie buty i uzbrojonych w duże szable”. I już zupełnie niezgodnie z ustaloną prawdą dodawał, że dowódca statku chciał z Makau płynąć dalej do Kantonu, ale sprzeciwili się temu mandarynowie chińscy, którzy słyszeli, iż ludzie z tego statku „byli wojakami, do których Chińczycy czuli wielką sympatię pod warunkiem zachowania pewnej odległości”. Zresztą M. Teixeira, na podstawie dokumentów znajdujących się w Makau, zwrócił uwagę na podobną niezgodność z faktami informacji Encyklopedii Brytyjskiej — że Beniowski „podejmował próby udania się do Kantonu, lecz gdy próby te okazały się nieskuteczne, zdecydował się płynąć do Europy”. W rzeczy­wistości Chińczycy nie tylko nie odmówili mu wizyty w Kantonie, lecz zamierzali spowodować jego wyjazd do Pekinu. Beniowski pisze o tym w dzienniku z dużym podnieceniem, i tym razem — być może — bez zbytniej skromności:

26 listopada wysiałem w tajemnicy p. Hissa i p. Chruszczowa do Kantonu z memoriałem do wicekróla i listem do p. Robień, aby mógł on przedstawić go na audiencji u chińskiego zwierzchnika.

Moi wysłannicy wrócili dopiero 3 grudnia, przywożąc mi pieczęć lub zezwolenie na oczekiwanie na wicekróla w Kantonie. Ten cesarski urzędnik wysłał dla mnie wspaniały statek o sześćdziesięciu czterech wiosłach i kazał napisać do mnie list, że został on poinformowany ofałszywości insynuacji pod moim adresem i że chce mi dać dowód, że Chińczycy wiedzą, jak traktować takich bohaterów, jak ja. To jego nastawienie bardzo mi schlebiało, jednakże moja radość nie trwała długo, gdyż 5, w dniu mego uzgodnionego wyjazdu, zawiadomił mnie mandaryn Hoppo z Makau, że jeżeli nie zamierzam podróżować aż do Pekinu, nie ma sensu jechać do Kantonu, gdyż wicekról nie ma mi nic do zakomunikowania. Ta nagła zmiana zaskoczyła wszystkich, szczególnie biskupa Mitelopolis, który był mocno zainteresowany w moim powodzeniu. Byłem tego dnia w wewnętrznej rozterce, czy mam jechać do Pekinu. Byłem bardzo poruszony, bo czyż nie byłoby to dla mnie nadzwyczajnym darem, móc zobaczyć stolicę i wewnętrz­ne części Cesarstwa Chińskiego, i teraz oto nadarzała się taka okazja. Jeżeli jednakże skorzystam z niej, będzie to wymagało zarzucenia mego projektu i opóźni mój powrót do Europy. Dopiero po długich rozmyślaniach zdecydowałem wreszcie zrezygnować z mego zamiaru wyjazdu do Kantonu

Dalsze losy Maurycego Beniowskiego wykracząją już poza założenia niniejszej książki, w której podjąłem się zinterpretowania żeglugi morskiej „Sw. Piotra i Pawła” przez Ocean Spokojny. Aby zakończyć temat, można jedynie wspomnieć, że prawdziwe okazały się także informacje o donosach na Beniowskiego do władz chińskich, usłużnie przekazanych przez obce kompanie do Kantonu. Sgibniew pisze, że „Stiepanow złożył swoją skargę chińskiemu rządowi w Kantonie po­przez holenderskich agentów. Przedstawił on w niej m. in., że wszyscy oni zostali wywiezieni przez Beniowskiego z Kamczatki drogą oszustwa

i prosił, aby go schwytać jako zbiega”. Nicholson opublikował jednakże jeszcze jeden dokument, z.którego wynika, że za intrygami Stiepanowa mogli stać również Anglicy. Jest nim fragment listu angielskiego Komitetu Wybrańców (przedstawicieli Kompanii Wschodnioindyjskiej) w Kantonie do króla Anglii, z którego wiemy, że Beniowski zwrócił się „o protekcję do Francuzów, miał przepustkę wystawioną dla niego i kilku jego oficerów na przejazd do Kantonu”, jednakże „zwrócił on przepust­kę i zrezygnował z wyjazdu”. I autorzy listu uzupełniąją tę informację, wyjaśniąjąc królowi:

Mandaryni tutąj podejrzewają, że mogą oni być Rosjanami i Puan

Kequa (ówczesny wicekról dwóch południowych prowinęji: Guang-

dong i Guangxi — przyp. E. K) obawia się, że może zostać wciąg­niętym w tarapaty i woli raczej nie interweniować. Prawdopodobnie pozostaną oni w Makau aż do wypłynięcia francuskich statków z Chin, na których to statkach są oni zabukowani na powrót do Europy”.

Wśród mandarynów w Kantonie byli i tacy, którzy za prezenty

i łapówki otrzymywane od przedstawicieli obcych kompanii hand­lowych zaopatrywali ich w różne użyteczne dla nich informacje. Tak było i tym razem. Beniowski rzeczywiście zapewnił całej załodze „Sw. Piotra i Pawła” (poza Stiepanowem, którego pozostawił w Makau) przejazd do Francji na francuskich statkach „Dauphin” i „Laverdi”. Opuścili Makau 14 stycznia 1771 roku, udając się do portu na Rzece Perłowej (znąjdował się on na miejscu dzisiejszego portu Huangpu lub Whampoa, w pobliżu Kantonu, gdzie owe francuskie statki kotwiczyły). Stamtąd już bez większych przeszkód dopłynęli najpierw do Ile de France (dzisiejsza wyspa Mauritius w niewielkiej odległości od Madagas­karu), a następnie do Francji.

A swoją drogą, aż wierzyć się nie chce, iluż to władców w Europie

i poza Europą interesowało się wówczas Beniowskim i jego relacjami. List o przybyciu pana Maurycego do Makau, pisany przez przed­stawicieli Angielskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej w Kantonie, został uznany za tak ważny, że dano go do przeczytania królowi Anglii. We Francji od razu przyjął go pierwszy minister, książę d’Aiquillon, a protokół z tej rozmowy otrzymał sam Ludwik XV. O tym, że Katarzyna

II osobiście interesowała się nim po jego ucieczce, wiemy z szeregu źródeł rosyjskich. Lepecki pisze, że tak chciała mieć jego Pamiętniki, iż specjalny agent carowej wykradł mu nawet — za pośrednictwem pięknej kurtyzany — jeden egzemplarz rękopisu. Japoński autor Honda Toshiaki twierdzi, że listami Beniowskiego do Holendrów w Nagasaki żywo zainteresował się dwór szoguna w Jedo (Tokio). Poczytna i wiary­godna Biographie Universelle informuje, że podróż Beniowskiego była tematem wysłanego z Wersalu pisma rządu Francji do... cesarza Chin! Jego listy czytano w kongresie amerykańskim i ponoć dekretował je sam Jerzy Waszyngton. Zgodnie z artykułem Andrzeja Tretiaka w „Prze­glądzie Współczesnym” („Beniowski w Anglii”) pan Maurycy przed swą ostatnią podróżą, już jako Wielki Król — Ampansakabe Madagaskaru, układał się z „Jego Brytyjską Mością” w Londynie w sprawie przyszłości wyspy. „Wszelka myśl o suwerenności — miał czelność oświadczyć Ampansakabe - jest niedopuszczalna, może być mowa jedynie o ukła­dach przymierza, korzyściach wzajemnych i handlu”. Zaś już po śmierci Beniowskiego oskarżyli go Francuzi, że miał w kieszeni... pismo cesarza Józefa II, rzekomo polecającego mu zajęcie Madagaskaru dla Austrii!

Można się domyślać, co mogłoby się zdarzyć, gdyby pan Maurycy, zamiast zajęcia miejsca na francuskim statku płynącym z Kantonu do Ile de France, zdecydował się na podróż do Pekinu. Był on synem generała według jednych źródeł czy pułkownika według innych, znał się dosko­nale na europejskiej sztuce wojennej. Nie był wolny od wad, ale żaden z autorów nie odmawia mu niezwykłej inteligencji, bystrości i wielu umiejętności raczej odległych od zawodu jego ojca, jak np. sztuki żeglarskiej. Miał zatem wszelkie walory, aby zyskać przychylność panującego wówczas w Chinach cesarza Qian Lunga, jednego z najzdol­niejszych cesarzy dynastii mandżurskiej zasiadających na tronie w Peki­nie. Qian Lung był nie tylko doskonałym dowódcą wojskowym—za jego panowania Chiny jak nigdy dotąd rozszerzyły swoje granice — ale pozostał w pamięci potomnych jako świetny administrator i organizator, władca z prawdziwego zdarzenia.

Dobrze wykształcony, światły, energiczny i dbający o dobro swego narodu — pisał o nim znany chiński historyk Li Ung Bing — umiał używać danej mu władzy dla dobra narodu. Żaden szczegół rządzenia nigdy nie uszedł jego uwagi, a jego najlepsi i najwyżsi ministrowie byli tylko zwykłymi urzędnikami, «których jedynym obowiązkiem było — według jego własnych słów — rzetelnie przepisywać polece­nia cesarza»”.

Chińscy cesarze niekiedy słuchali rad swych zagranicznych dorad­ców, czego przykładem jest chociażby międzynarodowa kariera chiń­skiej emalii, znanej pod jej francuską nazwą cloisonne. Siedemdziesiąt lat przed Wojną Opiumową i uwłaczającym Traktatem Nankińskim Chiny bardziej potrzebowały nowoczesnych dział i okrętów wojennych, niż tajemnic produkcji cloisonne, i Beniowski miał wszelkie szanse, aby zostać „chińskim Adamsem”*. Niestety, jego nadrzędnym celem było zostanie władcą niezależnego państwa, wolnego „od odległego despoty przemocy”. Wbrew tak często krzywdzącym Beniowskiego opiniom, był on człowiekiem, jak na czasy, w których przyszło mu żyć, niezwykle postępowym, wystarczy zresztą wspomnieć, że w jego propozycjach kolonizacyjnych, złożonych rządowi francuskiemu, a opublikowanych w Pamiętnikach, znalazły się takie oto postulaty:

10. Zapewnić należy wolność wyznania. Szczęśliwy kraj każdy, gdzie panuje tolerancja obok wiary w jednego Boga.

11. Protekcja praw bronić i zapewniać powinna los niewolników,

i nadto ułatwić tej klasie ludzi nieszczęśliwych sposobność, ażeby za pomocą pracy i przemysłu w pewnym czasie dojść mogli do stopnia wolnych obywateli”.

Czy aby nie w tych jego poglądach szukać należy przyczyn tej nagonki, jaką pocięły wobec niego lokalne władze Ile de France już w czasie, gdy powołany on został na stanowisko gubernatora Madagas­karu?

Francuskie ataki na Beniowskiego nasiliły się dopiero wówczas, gdy już nie żył, a zginął, jak wiadomo, z rąk Francuzów na Madagaskarze. W1789 roku, a więc w trzy lata po śmierci Beniowskiego, we francuskim „Journal encyclopédique” został opublikowany wyciąg z dziennika Stiepanowa, będący pierwszą próbą podważenia prawdziwości przygo­towywanego do druku dziennika żeglugi Beniowskiego. Podobny cel miała informacja o Beniowskim, opublikowana rok później, a więc w tym samym czasie, gdy ukazał się pierwodruk Pamiętników—w ksią­żce współuczestnika żeglugi La Pérouse’a — de Lessepsa. W 1792 roku inny francuski autor — Alexis Rochon, zaatakował Beniowskiego w trzytomowym dziele o swej podróży do Indii Wschodnich. Podobnie jak w przypadku jego poprzedników głównym celem tego ataku stał się zamieszczony w Pamiętnikach dziennik żeglugi Beniowskiego z Kam­czatki do Makau.

To nie są bezpodstawne oskarżenia—zapewniał Rochon. — Apeluję do wszystkich, którzy podobnie jak ja, widzieli go po przybyciu z Kantonu do Ile de France. Wszyscy oni potwierdzą, że aby zrobić relację swych przygód bardziej romantyczną, twierdził on publicznie, że na małym statku, źle uzbrojonym, źle wyposażonym, pozbawio­nym żywności, lub raczej nie mąjąc innych środków żywnościowych poza rybą i mąką, oddalił się on po opuszczeniu Kamczatki od brzegów Aqi i skierował się do wybrzeży Ameryki. Ponadto ten nieustraszony awanturnik nie wahał się powtórzyć przed najbardziej doświadczonymi żeglarzami, że lądował on w nieznanych krajach na północ od Kalifornii”.

Ta opinia Rochona odzwierciedla przede wszystkim rozczarowanie

i zakłopotanie władz francuskich, które mąjąc od dwudziestu już lat dziennik żeglugi Beniowskiego, nie były w stanie, czy też nie potrafiły, wykorzystać dla własnych celów zawartych w nim informacji. Wbrew bowiem upowszechnionej przez Leona Orłowskiego tezie, iż Beniow­skiemu nie uwierzono po jego przybyciu do Francji, jego opowiadania nie pozostały bez wpływu na dalszy przebieg wydarzeń na Pacyfiku.

Wersal, którego luksusowe wnętrza nagle otwarły się dla niedawnego więźnia carycy, był nie tylko miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej, hucznych balów i wykwintnych obiadów. Tu zjeżdżali się z całego świata tajni agenci różnej maści, pracujący zarówno dla dworów wrogich Francji, jak i zaprzyjaźnionych z nią. Wszystko przemawia za tym, że tajemnica dotycząca istnienia dziennika żeglugi Beniowskiego, przeka­zanego przez niego księciu d’Aiquillon, nie utrzymała się długo. Jest faktem nie kwestionowanym nawet przez wrogów Beniowskiego, że od 1643 roku, to jest od podróży na północ od Japonii dwóch statków holenderskich „Castricum” i „Breskes”, wysłanych na poszukiwanie Wysp Złotych i Wysp Srebrnych, aż do jego żeglugi na „Św. Piotrze

i Pawle” z Kamczatki do Makau, żaden europejski statek nie pojawił się na tych obszarach Oceanu Spokojnego. Przez blisko sto trzydzieści lat! Ale natychmiast po przybyciu Beniowskiego do Francji zaczęły się całe pielgrzymki państwowych ekspedycji i pojedynczych statków hand­lowych i łowczych właśnie na tereny opisane w dzienniku żeglugi Beniowskiego. Pierwszymi byli Hiszpanie. W niecałe dwa lata po pojawieniu się Beniowskiego we Francji, Juan Perez na statku „San­tiago” dotarł z południa do południowych wybrzeży półwyspu Alaska. W roku następnym Juan Francisco de la Bodega y Quadra pożeglował na „Sonorze” jeszcze dalej, odkrywając zatokę nazwaną przez niego Zatoką Bucarelego. Trzecia ekspedycja Cooka, której trasa prowadziła wzdłuż wybrzeży Alaski ku Cieśninie Beringa, była przygotowywana w ogrom­nym pośpiechu, w czasie gdy sam Cook jeszcze nie powrócił z połu­dniowych wód Pacyfiku. Jak pisze angielski autor Donald Keene, informacje Beniowskiego stały się także źródłem projektu wysłania na te same wody ekspedycji najbardziej doświadczonego francuskiego żeg­larza — Bougainville’a. Bougainville nie zdążył już wybrać się na Morze Beringa, gdyż wybuchła wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych

i został on skierowany do walki z Anglikami, zwyciężając angielską flotę pod Martyniką i zostając następnie głównodowodzącym wojsk francu­skich w Północnej Ameryce. Zamiast niego popłynął w 1785 roku na północ Oceanu Spokojnego La Perouse, którego spotkał podczas swego pobytu na Madagaskarze Beniowski. Potem u wybrzeży Wysp Kuryl- skich był jeszcze Anglik Broughton, zaś na Alasce i Wyspach Aleuckich

Hiszpan Martinez oraz z tuzin różnych statków łowczych, docierają­cych do Aleutów trasą wskazaną przez Beniowskiego.

Długa seria przypadków? Raczej nie. Dziś wiemy z całą pewnością, że w 1781 roku Beniowski przekazał w Paryżu egzemplarz swego dziennika Beniaminowi Franklinowi; że wcześniej dziennikiem tym interesowała się Katarzyna n. Czy jednakże jeszcze wcześniej nie mogli zapoznać się z nim Anglicy i Hiszpanie? O właścicielu rękopisu dziennika Beniow-

skiego, I którego dokonane zostało tłumaczenie angielskie, opublikowa­ne w 1790 roku — J. H. de Magellanie, biografowie nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Był potomkiem w prostej linii czy też praprawnukiem, jak twierdzą inni, słynnego żeglarza portugalskiego, którego imię nosi dziś Cieśnina Magellana. Potem wstąpił do zakonu augustynów, nie zostąjąc w nim długo. W 1772 roku, gdy Beniowski przybył do Francji, Magellan mial być głównym sekretarzem (secretaire en chief) pierwszego minist­ra, księcia d'Aiquillon — tego samego, któremu przekazał Beniowski pierwszy egzemplarz swego dziennika. Ale już wkrótce spotykamy go na dworze hiszpańskim, dla którego opracowuje... przyrządy astronomicz­ne, gdyż jest m.in. specem z dziedziny budowy lustrzanych przyrządów nawigacyjnych. Kolejny przypadek? Gdy Cook jest już w drodze do Cieśniny Beringa, Magellan przenosi się do Anglii, przyjmuje protestan­tyzm i z miejsca cieszy się tu zaufaniem tych, którzy niedawno or­ganizowali ekspedycję Cooka. Znowu przypadek?

Można zastanawiać się nad rolą Magellana w całej aferze z dzien­nikiem pana Maurycego, choć wrogość francuskich autorów wobec niego — to wynik splotu całego szeregu okoliczności. Nie tylko zresztą wśród Francuzów znalazło się tylu zażartych przeciwników Beniow­skiego. Piśmiennictwo Roąji carskiej przez długie lata przedstawiało go jako zdecydowanie czarny charakter, a epitety w rodzaju „awanturnik”, „nierób” (biezdielnik), „przestępca”, a także „chytry konfederat”, „polski samochwała” itp. nieodłącznie towarzyszyły jego charakterys­tykom. Ta nieukrywana stronniczość i mała. wiarygodność rosyjskich źródeł z XVIII i XIX wieku wynikała z faktu, że Beniowski był nie tylko owym „buntownikiem”, któremu powiodła się ucieczka z tak izo­lowanego i odległego miejsca, jakim była ówczesna Kamczatka. Beniow­ski wywiózł poza granice Rosji tajne archiwum Bolszeriecka, ujawniając rządowi Francji, a także Holendrom i Japończykom, zamierzenia rządu Katarzyny n, które chciano jak najdłużej utrzymać w tajemnicy, aby nie uprzedziły Rosji kraje o lepszych flotach i starszych tradycjach żeglar­skich. Chodziło oczywiście o słynne „tajne ekspedycje” czasów Katarzy­ny II na południe — ku wybrzeżom Japonii i Chin i na wschód

w kierunku „Kalifornii”, czyli dzisiejszej Alaski.

Inteligentny i obdarzony wyobraźnią (raczej może zbytnią) Beniow­ski — pisze w swej książce Leon Orłowski — przewidział dwa kierunki dalszej ekspansji rosyjskiej na Dalekim Wschodzie. List jego do Holendrów, napisany na Osimie, jakkolwiek oparty na zmyś­lonych fektach, okazał się proroczy.

Jakie motywy kierowały Beniowskim, kiedy wysyłał z Osimy do Holendrów swoje pismo zawierające wiadomości wyssane z palca, ale jakże słuszne, jeśli chodzi o konkluzję?”

Myli się głęboko autor tych słów. Nie bujna wyobraźnia pozwoliła Beniowskiemu przewidzieć wydarzenia i zabawić się w proroka, on po prostu wiedział o zamierzonej ekspansji z dokumentów znalezionych w Bolszeriecku. Jeżeli przestaniemy opierać się na polskich tłumacze­niach Pamiętników i sięgniemy bezpośrednio do rękopisu dziennika w British Library lub do angielskiego pierwodruku, to znąjdziemy w nich z tuzin nazwisk, znanych dziś właśnie z historii rosyjskiej ekspansji na Dalekim Wschodzie. A są tam takie nazwiska, jak: Bering, Czirikow, Spanberg, Sindt, Czorny, Irtyszew, Chmitewski, Antipin, Olesow, Tatarinow i inni. Powołuje się przecież Beniowski na raporty jednych, opowieści i podróże innych. Część tych nazwisk była znana od czasów ekspedycji Beringa, inne wypływały stopniowo do końca XD£ wieku. To nie byli „awanturnicy, tzw. kozacy”, jak określa ich Orłowski, lecz dowódcy różnych ekspedycji i wypraw, organizowanych przez syberyjskie władze za wiedzą rządu w Petersburgu, choć nie zawsze finansowane przez rząd. Dopiero po drugiej wojnie światowej ujrzał światło tajny raport kapitana Spanberga, dowódcy tzw. południowego oddziału drugiej ekspedycji Beringa (i dowódcy całej ekspedycji po śmierci Beringa w 1742 roku), opublikowany w pracy autorów radzie­ckich. Pisał w nim Spanberg:

I jeżeli rozkazane będzie, to z łaski Boga i szczęścia Jej Cesarskiej Mości mam nadzieję, że można wielkie i małe wyspy doprowadzić do poddaństwa Jej Cesarskiej Mości od 43 do 46 stopnia (szerokości północnej - - przyp. E. K.), zaś od 46 do ostatniej wyspy bez żadnej obawy można doprowadzić w jak najkrótszym czasie, jeżeli tylko nam od ludzi postronnych lub od załogi jakich przeszkód nie będzie, jako że przez nich i w obecnym wojażu niemała przerwa została uczyniona”.

Nie można zapominać, że w czasie gdy Beniowski opuszczał Kam­czatkę, nadal nie dysponowano pewnymi informacjami na temat wysp leżących na południe od niej, choć Spanberg sporządził kwestionowaną przez władze w Petersburgu mapę Wysp Kurylskich. W atlasach i na mapach morskich temtego okresu figurowały rzekomo wielkie lądy: Ziemia Stanów, Ziemia Kompanii, Ziemia da Gamy (były to powięk­szone, zniekształcone i umieszczane w niewłaściwych miejscach Oceanu Spokojnego — Wyspy Kurylskie) i nie istniejące Wyspy Srebrne i Złote (mąjące leżeć na wschód od Japonii). Z uwagi na uporczywe pogłoski, że znąjdowały się na nich kopalnie złota i srebra, poszukiwano ich jeszcze w drugiej połowie XVIII wieku (Cook, La Pćrouse, Broughton) i na początku XDC wieku (Kruzensztern). Czy wiadomości z listu Beniow­skiego do Holendrów były tak całkiem wyssane z palca, jak to się wydąje

Orłowskiemu? Okazuje się, źe nie. Beniowski mógł nie znać szczegółów, ale informacja o twierdzy na Kurylach, o poleceniu rozpoznania wy­brzeży Japonii i o zamierzonym ząjęciu czy też podporządkowaniu wysp bezpośrednio sąsiadujących z Japonią nie została przez niego zmyślona. Dopiero dokładnie w sto lat po napisaniu przez niego tego listu, w 1871 roku, rosyjski autor A. Połoński potwierdził, że władze rosyjskie rzeczywiście wysłały na Kuryle w 1771 roku ekspedycję pod dowództwem wymienionego w Pamiętnikach Antipina, której celem było „zaprosić kosmatych Kurylczyków (tj. Ajnów z południowych Wysp Kurylskich ■— przyp. E. K.) do przyjęcia rosyjskiego poddaństwa”, zbudowanie twierdzy na 18 wyspie, skłonienie Japończyków do dwu­stronnego handlu oraz dokonania rozpoznania „wielkości Japonii, liczby miast, umocnień i wojska, a także wiary, praw, obyczajów i handlu”. Jedyną zatem niezgodnością w liście Beniowskiego była wzmianka

0 twierdzy „na wyspie najbliższej Kamczatki”, ale jest to wyłącznie kwestia interpretacji. Beniowski bowiem nazywał (podobnie jak nie­którzy inni autorzy) południowe Wyspy Kurylskie — wyspami Jędzo (Ezo), i ową nąjbliższą Kamczatki była wyspa Urup, zwana przez Rosjan Osiemnastą Wyspą Kurylską.

Jak odnieśli się Japończycy do listu Beniowskiego? Nazwali go „ostrzeżeniem” i potraktowali niezwykle poważnie, wysyłając na wyspę Hokkaido (wówczas nie należącą jeszcze w części do Japonii i zaliczaną do wysp Ezo) oraz na południowe Wyspy Kurylskie (Kunaszyr, Iturup

1 Urup) własne ekspedycje, mające na celu rozeznanie sytuacji i po­wstrzymanie dalszej ekspansji Rosjan. Stosunek ich do tego listu został odzwierciedlony w publikacji japońskiego autora Honda Toshiaki, tak zrelacjonowanej przez Orłowskiego:

W dwadzieścia lat po «ostrzeżeniu Beniowskiego», Honda pisał co następuje: «Przyglądając się obecnemu położeniu na wyspach Ezo, można przekonać się, że jest ono właśnie takie, jak Beniowski przewidział w swym piśmie. Wszystkie wyspy są dziś w posiadaniu Rosji». Zdaniem Hondy była jeszcze możliwość uratowania dla Japonii największej z wysp Ezo — dzisiejszej wyspy Hokkaido: «Musimy działać niezwłocznie — nawoływał — gdyż jest to wyspa, która będzie o wielkim znaczeniu dla nas. Sądzę, że ostrzeżenie Beniowskiego oznaczało, że Rosjanie raczej uciekną się do wszelkich możliwych sposobów, niż wycofają się».

Drugi kierunek rosyjskiej ekspansji prowadził na wschód — ku Wyspom Aleuckim i dalej w kierunku «Kalifornii». Z zanotowanej w Pamiętnikach rozmowy Beniowskiego z kierownikiem kancelarii Niłowa I Nowożyłowem, wiemy, że to właśnie wtedy nabrał on przekonania «o prawdopodobieństwie zagarnięcia w przyszłości

Kalifornii przez Rosjan i o tym, że hiszpańskie kolonie mogą wcześ­niej czy później stać się ich zdobyczą»**.

Kalifornią nazywano wówczas całe zachodnie wybrzeże Ameryki od przylądka Cabo Falso na południu aż do półwyspu Alaska na północy. Beniowski zaś zdołał te rosyjskie zamierzenia rozeznać czy też — jak chcą tego Orłowski i Roszko — przewidzieć i ujawnić najpierw władzom francuskim, a następnie całemu światu w cieszących się ogromną popularnością Pamiętnikach. Wydarzenia potoczyły się po jego ucieczce niezwykle szybko. W1783 roku znany irkucki kupiec Szelechow założył pierwsze stałe rosyjskie osiedle na wyspie Kodiak, którą—jak twierdził

wówczas odkrył. Dowódcami dwóch z trzech statków Szelechowabyli współtowarzysze żeglugi Beniowskiego: Gierasim Izmajłow i Dmitri Boczarow, dowódcą trzeciego był Wasyli Olesow, wspomniany w Pamię­tnikach i spotkany w dziesięć lat później na Kamczatce przez zesłanego tam generała Józefa Kopcia. W 1796 roku, a więc w sześć lat zaledwie po publikacji Pamiętników, Rosjanie przysunęli się już do zatoki Yakutat, gdzie powstaje osiedle Noworossijsk, później Nowoarchangielsk. W1804 roku liczba stałych osiedli rosyjskich na wybrzeżu amerykańskim, między wyspami Kodiak i Sitka — wyniesie już trzynaście. Trzeba było jeszcze zaledwie ośmiu lat, aby to co przewidział Beniowski, zaczęło przeobrażać się w rzeczywistość: 30 lipca 1812 roku, w pobliżu zatoki San Francisco, dosłownie pod samym nosem Hiszpanów, została założona rosyjska kolonia Ross (Fort Ross). Szelechow już nie żyje, ale jego spadkobiercom udaje się zrealizować jego dawne marzenia: wyelimino­wać konkurencyjne spółki i powołać do życia silną, monopolistyczną kompanię na wzór istniejących w Anglii, Francji czy Holandii. Otrzymu­je nazwę Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej, a jej udziałowcem zostąje nawet... sam car Aleksander I. W 1815 roku główny zarządca posiadłoś­ciami rosyjskimi w Ameryce—Baranów, kieruje swój wzrok na odkryte przez Cooka wyspy Sandwich, czyli dzisiejsze Hawaje. Rok później król jednej z tych wysp — Kouai, przyjmuje rosyjskie poddaństwo i oddaje do dyspozycji Rosjan część swego terytorium. Wreszcie w 1821 roku następuje kulminacja: władze carskie zakazują wszystkim obcym stat­kom żeglugi w odległości stu mil morskich od wybrzeży amerykańskich, na których znajdują się osiedla rosyjskie. Ale w pół wieku po wskazaniu przez Beniowskiego na olbrzymie zyski, jakie Rosja czerpała ze sprzeda­ży ftiter do Chin, tereny łowisk stały się już obszarem zażartej konkuren­cji między Kompanią Rosyjsko-Amerykańską a spółkami innych kra­jów, głównie amerykańskimi, angielskimi i hiszpańskimi. Wskutek zdecydowanej postawy Stanów ^jednoczonych i Wielkiej Brytanii po trzech latach car Aleksander I wycofał się z nałożonych ograniczeń.

Sądzę, że to co zostało tu przedstawione, znacznie poszerza informa­cję Andrzeja Sieroszewskiego o przyczynach, dla których autorzy rosyjscy nie mogli pozostawać obiektywni w stosunku do Beniow­skiego. Trzeba zresztą zwrócić uwagę na jeden niezwykle istotny moment, a mianowicie na okresy, w których prowadzone były rosyjskie kampanie przeciw Beniowskiemu.

Pierwsze znane reakcje rosyjskie na ucieczkę Beniowskiego z Kam­czatki i jego przybycie do Francji sięgają już końca lata 1772 roku, kiedy to w prasie zachodnioeuropejskiej opublikowany został list, czy też wiadomość z Moskwy i z Petersburga, przedstawiąjący go jako niebez­piecznego przestępcę i ostrzegający przed nim jego ewentualnych przyszłych protektorów. W tym charakterystycznym paszkwilu, druko­wanym także po polsku w „Wiadomościach Warszawskich”, znalazła się także interesująca wzmianka o żegludze „Św. Piotra i Pawła” przez Pacyfik, a mianowicie:

Będzie to znaczna rzecz w historii żeglug, że jedna kupa kryminalis­tów wynalazła tę drogę przez obszerne morza, o której całe narody przez długi czas dowiedzieć się nie mogły”.

Jednoznaczną ocenę celów tej publikacji, przeznaczonej głównie dla rozpowszechnienia w Anglii* i Francji, dał L. Kukulski w swej pracy o fragmencie konfederackim Pamiętników, pisząc, że:

List ten jest jednym z elementów prowadzonej wówczas przez Rosję publicystycznej i dyplomatycznej kampanii, mającej na celu zdys­kredytowanie Beniowskiego, zwłaszcza w oczach Francji”.

Tenże Kukulski opublikował także tłumaczenie listu Beniowskiego do Kazimierza Pułaskiego, zachowanego w Archiwum Państwowym miasta Krakowa na Wawelu, z informacją o niepowodzeniu całej tej kampanii:

Rosjanie, niezadowoleni z mego powodzenia, ogłosili w gazetach, że jestem dezerterem Jej Królewskiej Mości i króla pruskiego oraz że w Petersburgu dopuściłem się wielu rozbojów itp. Ale dzięki Bogu wszystkie te potwarze nie osiągnęły skutku, jakiego moi nieprzyja­ciele oczekiwali. Dwór stoi po mojej stronie i wszyscy odnoszą się do mnie z uznaniem”.

Autorem tej prymitywnej kampanii dyplomatyczno-prasowej był prokurator generalny, minister sprawiedliwości i minister spraw we­wnętrznych Rosji — książę Wiaziemski, który w tajnym liście do

następcy Nilowa na Kamczatce, majora Behma, stwierdzał, że cała intryga, zawiązana za wiedzą Katarzyny U, spaliła na panewce. Była to jedyna wzmianka o żegludze Beniowskiego, jaka ukazała się w źródle rosyjskim od 1772 roku do 1821 roku, przez całe bowiem pięćdziesiąt lat fakt ten był w Rosji tematem tabu. Dopiero po pół wieku, gdy kryzys u wybrzeży zachodnioamerykańskich, a więc wydarzenie o charakterze politycznym, wywołał spory dotyczące pierwszeństwa i prawa do tych terytoriów między Kosją a Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, opublikowano w Rosji w ciągu trzech kolejnych lat (1821,1822,1823) aż trzy prace Wasyla Bercha mające na celu podważenie prawdziwości dziennika żeglugi Beniowskiego i jego Pamiętników. Berch, jak już wspomniałem, pisał na zamówienie ówczesnego kanclerza Rosji, or­ganizatora ekspedycji Otto Kotzebue do wybrzeży amerykańskich, na Morze Beringa i na Morze Czukockie, i jego prace podyktowane były wymogami nasilającego się kryzysu politycznego. Nie mogą być trak­towane jako niezależne prace raukowe, za jakie uważa je Leon Orłow­ski. Nie należy do nich także notatka hrabiego Błudowa — długoletniego carskiego ministra spraw wewnętrznych i ministra sprawiedliwości, zajmującego się w pewnym okresie swej działalności również sprawami polskimi. Jego notatka o buncie Beniowskiego na Kamczatce, o której pisał Andrzej Sieroszewski, że pociągnęła za sobą „zwrot ku krytycyz­mowi w latach osiemdziesiątych”, była rzeczywiście opublikowana już po śmierci samego Błudowa, ale powstała w czasie, gdy Beniowski stał się już „bohaterem narodowym Polaków”, opiewanym przez poetów, pisarzy i dramaturgów, i gdy zwalczanie jego legendy uznano w Rosji za \ konieczne i pilne. Wiele spraw związanych z tą bez wątpienia służbową notatką nadal nie zostało wyjaśnionych, jak np. dlaczego znaleziono ją w archiwach ministerstwa spraw zagranicznych i w jakim celu Błudow ją pisał. Dlaczego relacja Riumina, o czym dowiadujemy się właśnie z notatki Błudowa, nie została opublikowana w całości, tylko w postaci wątpliwej wartości „wyciągu”? Dlaczego nigdy nie doczekała się pub­likacji mapa z trasą żeglugi Beniowskiego, sporządzona — jak znowu dowiadujemy się z notatki Błudowa — przez uczestnika tej żeglugi, Boczarowa, i przekazana przez Wiaziemskiego Katarzynie II? I wreszcie Riezanow. Był tajnym radcą rosyjskiego ministerstwa spraw zagranicz­nych, zajmował się najpierw tajnymi sprawami związanymi z nowo przyłączanymi przez Rosję terytoriami amerykańskimi, później był specjalnym posłem Rosji do Japonii i Chin (płynął do Japonii i na Kamczatkę na statku ekspedyęji Kruzenszterna, podczas gdy Berch uczestniczył w tej samej ekspedyęji, ale na statku dowodzonym przez Lisiańskiego). Co jest szczególnie warte odnotowania, to fakt, że w czasie jednej ze swych podróży służbowych do Irkucka, Riezanow poznał tam córkę wspomnianego wyżej kupca Szelechowa, który zbił mąjątek na

wysyłaniu statków łowczych na AJeuty i Alaskę po cenne futra bobrów morskich i został jego zięciem. We wszystkich zatem przypadkach autorzy rosyjscy, na których bez żadnego zastanowienia powołuje się stale Leon Orłowski i zwolennicy jego poglądów, np. p. Janusz Roszko, mieli własne cele, aby nie pisać prawdy o Beniowskim, choć niewątpliwe znali ją lepiej niż Sgibniew i Bogolubow, których publikacje odznacząią się i większą logiką, i większą obiektywnością.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
UROCZYSTOŚĆ ŚW. PIOTRA I PAWŁA ROK A, Lectio Divina, UROCZYSTOŚCI I ŚWIĘTA, ROK A
Kościół św Piotra i Pawła
Bóg wieczna światłość (do św Piotra i Pawła)
Kościół św Piotra i Pawła
11 Irmosy Kanonu św Piotra i Pawła
ŚW AP PIOTRA i PAWŁA, katecheza, UROCZYSTOŚCI i OKOLICZNOŚCIOWE
Test na temat św. Piotra i św. Pawła., Bałagan - czas posprzątać i poukładać
29 Amen m z bazyliki św Piotra w Rzymie
21 Pierwszy List św Piotra
Prymat św Piotra i jego następców
prawoslawie a prymat sw piotra
Bazylika sw Piotra, ODK, Nowożytna powszechna
Bazylika św Piotra, Analizy Dzieł Sztuki
Uroczystość Piotra i Pawła-kazanie, Homilie i kazania
Bazylika św Piotra
1 list św Piotra
22 Drugi List św Piotra
G 06 29 Piotra i Pawla
22 Drugi List sw Piotra Biblia Jerozolimska

więcej podobnych podstron