Markowski Tadeusz Tak bardzo chciał być człowiekiem(1)

Tadeusz Markowski


Tak bardzo chciał być człowiekiem


PAMIĘTNIK


Publikujemy poniżej nieznane dotąd fakty dotyczące rekonesansu galaktycznego numer XXXVI pod dowództwem nieżyjącego już admirała Kronosa. Pamiętnik ten został nagrany przez wielkiego teoretyka kosmopsychologii Hermesa. Odtworzono go dokładnie w sto okresów po jego śmierci – jak to sobie ten wielki uczony zastrzegł za życia. Czytelnik łatwo zauważy, że odbiega on w znacznym stopniu od oficjalnego raportu z tej wyprawy podpisanego przez Kronosa i samego Hermesa. Ocenę wspomnień pozostawiamy czytelnikom. Sami nie czujemy się do niej upoważnieni, jako że nie jesteśmy pewni, czy opisane tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce (część badaczy uważa to za niemożliwe). Jednakże coraz liczniej pojawiają się opinie, że wspomnienia Hermesa są odbiciem rzeczywistych wydarzeń i zachowania się wszystkich uczestników tej wyprawy, z których każdy w późniejszym okresie stał się wielkim specjalistą w swej dziedzinie. Wydaje się więc w pełni usprawiedliwione wydanie pamiętnika drukiem, zwłaszcza że badania Ziemi dokonane z polecenia Bazy Galaktycznej wykazały, iż pobyt Kronosa i jego załogi przyczynił się do znacznego przyspieszenia rozwoju tej planety.

Jak jednak podkreśliliśmy na wstępie, niech każdy z Was, Drodzy Czytelnicy, sam osądzi opisane tu wydarzenia.


Redakcja Przeglądu Interkosmicznego


42 okres bezwzględny

Zbliżamy się do celu. Za około czterdzieści obrotów pokładowych wejdziemy na orbitę parkingową wokół Trzeciej. Według danych otrzymanych przed startem zwiadu panują tu idealne warunki do założenia kolonii. Kto wie? Być może trzeba tu będzie zostać na zawsze. Nie piszę tego tylko tak sobie. Skądże! Rozmawiałem dzisiaj z Inżynierem. Sytuacja nie jest wcale tak wesoła, jak to usiłuje przedstawić Kapitan. Podobno stabilizatory antyprzestrzenne trzymają się tylko cudem. O powrocie na razie nie ma nawet mowy. Kapitan ma zamiar spróbować ich naprawy na powierzchni planety, już po wylądowaniu.


48 okres bezwzględny

Dawno nic nie nagrywałem. Nie było na to czasu. Stabilizatory jednak puściły. Co tam się działo! Cudem tylko udało się nam wydostać do normalnej przestrzeni. Cały przedział napędu podprzestrzennego rozwaliło w kawałki. Przy okazji okazało się, że mamy łączność tylko na falach świetlnych. Nadajnik podprzestrzenny również poszedł w drzazgi. Przez dziesięć obrotów pokładowych montowaliśmy nadajnik konwencjonalny, żeby można było nadać wezwanie pomocy. Meldunek poszedł, ale dotrze do naszych dopiero za tysiąc obrotów bezwzględnych. Astronom obliczył, że na Trzeciej odpowiada to około trzem tysiącom jej obrotów wokół gwiazdy centralnej. Wesoło! Reszta przedziałów jest dalej sprawna. Niedługo wejdziemy na orbitę wokół Trzeciej.


50 okres bezwzględny

Ale heca! Na Trzeciej jest jakaś cywilizacja. Prymitywne to jeszcze i zajmuje się głównie małymi wojnami podjazdowymi, ale zawsze coś. Wyobrażam sobie minę szefa zwiadu, gdy się o tym dowie. Takiego niechlujstwa dawno już nie było. Przeoczyć cywilizację – to po prostu skandal! Temida truła mi przez dłuższy czas głowę na temat sankcji, jakie wyciągnie z tej historii. W końcu nie wytrzymałem i poradziłem jej, żeby – jako inżynier – raczej zajęła się parkiem maszynowym, bo z jakimikolwiek sankcjami będzie musiała na długo się wstrzymać i dobrze, jeśli w ogóle tej chwili dożyje. Obraziła się i poszła męczyć innych.

Dzisiaj zjawił się u mnie Kapitan. Zupełnie go nie poznaję! Gdzie podziała się jego dotychczasowa wyniosłość?

Hermesie, co ty o tym sądzisz? – zapytał, jakby rzeczywiście to go interesowało.

Powiedziałem mu, że przynajmniej na razie wolę się wstrzymać z sądami. Odszedł jakby trochę zawiedziony i zajął się wyborem miejsca na założenie bazy.

Biedny Kronos! Nigdy chyba nie przypuszczał, że właśnie jego coś takiego spotka.


58 okres bezwzględny

Wybrali już lądowisko. Jakaś spora górka w strefie dość umiarkowanej. Zajął się nią Hefajstos. Od razu na samym początku podciągnął baterię miotaczy antymaterii i ściął cały jej czubek. Panika wśród tubylców trwa chyba do dziś. Ciekawe, jak oni to wszystko przyjmą? Na razie wszyscy czekamy, aż Temida z Apollonem przygotują pierwszą serię robotów człekokształtnych. Mają je niedługo spuścić na powierzchnię, więc przynajmniej będziemy wiedzieć cokolwiek więcej o tubylcach. Ja na razie nie mieszam się w ich robotę. Moja rola zacznie się dopiero po wylądowaniu.


60 okres bezwzględny

Apollon spuścił roboty. Musimy teraz przez jakiś czas poczekać na pierwsze informacje. Temida chyba już coś wie, bo chodzi z taką miną, jakby ją to coś szalenie bawiło. Osobiście nie bardzo wierzę w jej poczucie humoru. Wyraźnie coś knuje.

Hefajstos wydrążył już swoją górę i powoli zaczyna tam upychać całą maszynerię. Podobno za sto obrotów tej planety będziemy już mieli elegancką bazę.

Kapitan, a właściwie Kronos (bo teraz każe się wszystkim zwracać do siebie po imieniu), postanowił zostawić nasz statek na orbicie parkingowej. Na powierzchni będziemy mieli tylko małe rakietki służące do lotów wewnątrzsystemowych. Uważam, że nie jest to w sumie głupia decyzja. Kronos podejmował już nieraz głupsze, chociażby wtedy, gdy puścił z dymem całą planetę w Centrum. Tłumaczył się potem, że mu się pomyliły ładunki. Tak, jakby bomby z antymaterii nie miały wszystkich zabezpieczeń właśnie na wypadek ewentualnej pomyłki. Miał potem nawet jakąś sprawę przed Trybunałem, ale udało mu się wykręcić sianem.

Muszę kończyć, bo zapowiedziała się z wizytą Afrodyta. Podobno ma jakąś ciekawą wiadomość do mojej kroniki. Zobaczymy!


61 okres bezwzględny

Wiadomość była rzeczywiście ciekawa. Jeżeli nasz ukochany Informatyk ma rację, to zapowiada się całkiem niezły żywot na tej planecie. Nadal czekamy na wyniki rekonesansu wykonywanego przez roboty Apollona.

Hera w końcu również się ruszyła i zaczęła pomagać Hefajstosowi w urządzaniu bazy.


63 okres bezwzględny

Nareszcie wiemy coś o tubylcach zamieszkujących Ziemię. Tak się właśnie w ich języku nazywa Trzecia: Ziemia! Nawet ładnie to brzmi. Apollon zabrał się właśnie do opracowywania dostarczonych przez roboty danych. Pomaga mu Afrodyta. Oczywiście Temida, a nawet Kronos ciągle tam zaglądają. Zapowiada się chyba jakaś sensacja.

Mars rozpoczął dziś w bazie instalację urządzeń ochronnych. Po co i przeciw komu, tego nikt nie wie. Jest to osobiste polecenie Kronosa.


64 okres bezwzględny

No i wyszło szydło z worka. Oni traktują nas jak bogów! Ubaw na sto dwa! Afrodyta chodziła trochę jakby zmartwiona, mówiąc niejasno o jakichś wynikających z tego kłopotach. Natomiast Kronos wyglądał na mile połechtanego. Pewnie znowu coś kombinuje. Na wszelki wypadek przypomniałem mu, że tym razem każda pomyłkowa eksplozja bomb z antymaterią spowoduje również i naszą zgubę. Odpowiedział mi na to, że mam skrzywienie profesjonalne, jak każdy zresztą Kontaktowiec, i że jak jeszcze raz zacznę się wygłupiać, to mnie zawiesi w obowiązkach. Nie chciałem mu przypominać, że w wypadku natrafienia na obcą cywilizację mam co najmniej takie same uprawnienia, jak i on. Sam przecież dobrze o tym wie.

Na jutro zapowiedziana nadzwyczajna narada wszystkich uczestników i to w sali głównej. Znowu pomysł Kronosa! Ciekawe, co on tym razem wymyślił?


65 okres bezwzględny

No, chociaż raz udało się Kronosowi wymyślić coś sensownego! Narada zaczęła się punktualnie, co ostatnimi czasy rzadko się zdarzało. Nawet Hefajstos wylazł ze swojej góry. Porządek dzienny przewidywał omówienie wyników zwiadu Apollona, następnie zaś Kronos miał przedstawić swoje propozycje dotyczące dalszego pobytu na Ziemi.

Apollon był tym razem szalenie rzeczowy. Bo też i wyniki jego badań mówiły same za siebie. Otóż tubylcy przyjęli nasze pojawienie się jako akt boski, a nas samych zaczęli uważać za swoich bogów. Ścięcie przez Hefajstosa szczytu górki uznali za wyraz naszego niezadowolenia z powodu ich zachowania się, co spowodowało, iż zaraz posypały się ofiary z tutejszych zwierząt w celu przebłagania naszego rzekomego gniewu. Apollon mówił jeszcze sporo, ale najważniejszym momentem było przedstawienie jego propozycji przedłożonych wraz z Temidą i Afrodytą. Wcale interesujące!

Po pierwsze – mówił – skoro zostaliśmy uznani za bogów, to będzie nam bardzo trudno sprostować to nieporozumienie, zważywszy stopień rozwoju Ziemian, który zupełnie nie pozwala im zrozumieć faktu, że jesteśmy inną cywilizacją, pochodzącą z obcej planety.

Zaproponował więc pozostawienie tej sprawy tak, jak wygląda ona w tej chwili. Traktując to jako przesłankę, zaproponował ponadto:

a) uwzględnić ten fakt w badaniach socjologicznych;

b) wykorzystać ceremoniał składania ofiar przez tubylców do uzupełnienia naszego pożywienia, co jest absolutnie realne, jako że wszystkie ekspertyzy wypadły pomyślnie. W ten sposób moglibyśmy nieco urozmaicić nasze własne rezerwy żywnościowe;

c) utrzymywać ciągłą kontrolę tubylców za pomocą robotów.

Następnie Kronos oficjalnie poprosił mnie – jako Kontaktowca – o wyrażenie opinii na temat propozycji Apollona. Zasadniczo zgodziłem się na wszystko, z tym jednak zastrzeżeniem, że punktem ,,c” zajmę się osobiście, a co się tyczy ewentualnych eksperymentów socjologicznych naszych pań, to zażądałem każdorazowo mojej zgody. Wiem przecież skądinąd, że to postrzelone wariatki i dlatego na wszelki wypadek wolałem się zabezpieczyć przed ich dzikimi pomysłami. Kiedyś bowiem na jednej z planet Cefeid zmontowały taką wojnę kosmiczną, że przez sto okresów nikt nie mógł uspokoić zacietrzewionych tubylców.

Następnie Kronos znów zabrał głos. Na wstępie zauważył nie bez racji, że czeka nas długa droga do domu. W związku z tym podjął kilka decyzji, które przedstawił nam do zatwierdzenia. Chodziło mu o to, że zasadniczo nie jesteśmy tu niezbędni wszyscy naraz. Zaproponował więc, ażeby ustalić czasowe dyżury trzyosobowe. Reszta miałaby w tym okresie poddać się hibernacji. Cykl trwania jednego dyżuru określił wstępnie na trzysta tutejszych lat. Ostatecznie sprawę odłożono na trzy okresy bezwzględne w celu przemyślenia jej przez wszystkich.


70 okres bezwzględny

Nie nagrywałem pamiętnika przez dłuższy czas, ponieważ mieliśmy mnóstwo roboty z ostatecznym urządzeniem bazy. Okazało się, że Hefajstos pomyślał o wszystkim. Urządził wspaniałe baseny, nawet automatyczną restaurację i w ogóle, czego to on jeszcze nie wymyślił. Mars natomiast obstawił wszystko baterią laserów. Tłumaczył się, że to na wszelki wypadek. Wydałem oficjalny zakaz używania ich bez zgody mojej lub Kronosa. Coś mi się zdaje, że oni wszyscy powoli głupieją. Podejrzewam, że to wiadomość o ich rzekomo boskim pochodzeniu tak na nich wpłynęła. Rozmawiałem o tym z Kronosem. Zgodził się ze mną i obiecał zaostrzyć dyscyplinę. Mamy tu przecież siedzieć co najmniej tysiąc okresów bezwzględnych. Zaproponowałem również ponowienie wezwania o pomoc, tym razem już z dokładnym opisem naszej sytuacji, tak żeby nasi przekonali się, iż mamy duże szansę przeżycia, ale nie aż takie duże, żeby zwlekać z przysłaniem ekipy ratowniczej. Na wszelki wypadek poradziłem Kronosowi, żeby nie wspominał o tej historii z bogami. Mogli bowiem jeszcze pomyśleć, że wszyscy tu powariowaliśmy. Podejrzewam, że nas to i tak nie minie.

Kronos raczył się wyrazić, że chociaż raz udało mi się zachować jak przystało prawdziwemu Kontaktowcowi. Też sobie znalazł rodzaj żartów! Powiedziałem mu, że jak tak dalej pójdzie, to i jego nie ominie wariactwo, zwłaszcza jeśli będzie sobie dalej pozwalał na takie żarty. Obraził się trochę, ale mimo to przesłał komunikat zgodnie z moimi wskazówkami.

Podjęto również decyzję w sprawie anabiozy. W zasadzie wszyscy głosowali ,,za”. Nie wiadomo było jednak, kiedy rozpocząć pierwszy dyżur. Wszyscy chcą się na razie zapoznać z Ziemią. Hefajstos się wścieka, bo nigdy nie może nikogo znaleźć w bazie. Każdy jest ciągle w terenie. Muszę przyznać, że nasza planetka jest całkiem, całkiem. Ziemianie, pomimo swojej prymitywności, mają duże poczucie piękna. Ich dziewczyny są czasami wręcz przeurocze. Trochę je tylko nauczyć dobrego wychowania i w niczym nie będą ustępować naszym paniom. Tego im jednak już nie powiedziałem. Naszym paniom znaczy, nie Ziemiankom. Z tymi bowiem nie miałem jeszcze okazji do rozmowy. Przygotowuję już jednak zestaw do hipnotycznej nauki ziemskiego języka. Kronos zapowiedział się jako pierwszy. Jemu też spodobały się Ziemianki. Na wszelki wypadek przypomniałem mu, że osobiste kontakty z tubylcami w fazie wstępnej mogę utrzymywać tylko ja. Obawiam, się jednak, że Kronos nie podziela moich opinii na temat obowiązkowego przestrzegania regulaminu.


71 okres bezwzględny

No, nareszcie! Zostaliśmy tylko we czwórkę. Hera, Kronos, Mars i ja, z tym, że ja zaraz idę do przetrwalnika. Zostałem bowiem tylko po to żeby dopilnować właściwej infiltracji robotów kontaktowych pomiędzy Ziemian. Oprócz tego wprowadziłem maleńką modyfikację w programach centralnego komputera naszej bazy. Polega ona na dodaniu nowego rozkazu warunkowego nakazującego obudzenie mnie w przypadku, gdyby ktoś zbytnio przekraczał regulamin kontaktów z obcymi cywilizacjami na prymitywnym szczeblu rozwoju.

*

400 okres bezwzględny

Orgia!!! Najnormalniejsza w świecie orgia! Obudziłem się prawie o sto okresów za późno. Oczywiście Kronos majstrował przy komputerze centralnym. Na szczęście nie udało mu się wpaść na moją modyfikację programów. Dzięki temu w ogóle się obudziłem. Inaczej spałbym aż do dnia przybycia hipotetycznej pomocy. Kronos bowiem pozwolił sobie na zaprogramowanie mojego analizatora na sen nieograniczony. Taki już z niego żartownisi Tymczasem zachowanie się jego i Marsa wywołało wątpliwości centralnego komputera naszej stacji, który próbował mnie obudzić. Programy anabiolizatora zostały jednak przez Kronosa tak poplątane, że centralny komputer długo nie mógł sobie z tym poradzić. Teraz zacząłem przygotowywania do budzenia wszystkich. U reszty bowiem Kronos również porobił ,,drobne” modyfikacje. Nie tak jednak drastyczne, jak w moim przypadku.

W bazie zastałem tylko Herę. Z początku przestraszyła się mnie, jakbym był duchem. Potem jednak opanowała się i mogliśmy sobie pogadać. Powiedziała, że od początku podejrzewała mnie o jakąś machinację z komputerem. Potem dodała j» cynicznie, że nawet próbowała ją znaleźć, ale jest niestety zbyt słaba w technice obsługi jednostki centralnej naszego komputera. Na całe szczęście! Tego jej już jednak nie powiedziałem. I to było wszystko, co udało się z niej wyciągnąć. Będę więc musiał sam się dowiedzieć, co tu się właściwie działo. Na wszelki wypadek wezmę rakietę i udam się na pokład naszego statku. Stamtąd przynajmniej będę mógł mieć wszystko na oku.


403 okres bezwzględny

Nic nie notowałem, bo byłem zajęty przeglądaniem zapisów komputera. Moje najgorsze przewidywania sprawdziły się. Niestety! Cała trójka była spokojna przez pierwsze sto okresów. To i tak dużo, zważywszy okoliczności. Zaczęło się od tego, że Hera zadurzyła się w Kronosie. To może się w końcu zdarzyć każdemu. Faktem jest jednak, że odpuścili sobie zupełnie wszelkie obowiązki. Mars z początku robił wszystko za nich, ale później zachciało mu się bardziej skomplikowanych eksperymentów. Znalazłem w pamięci komputera jakieś resztki badań nad ewentualnym krzyżowaniem się obu ras. To znaczy nas i Ziemian. Na dodatek wypadły one pomyślnie, co jest zresztą dla mnie dużym zaskoczeniem. Dalej, niestety, Mars zaczął sobie poczynać coraz śmielej. Nauczył się miejscowych dialektów i zwyczajów, a następnie zrobił sobie świtę z trzydziestu człekokształtnych robotów kontaktowych i … wyruszył na wycieczkę po Ziemi. Na całe szczęście nie przyszło mu do głowy przyśpieszanie rozwoju czy podobne tego typu bzdury. Nie wyobrażam sobie, co by się stało w takich układach, ponieważ…. zakochał się. O to nikt by go chyba nigdy nie posądził. On, który zawsze był tak wybredny w dobieraniu sobie partnerki, że pół galaktyki trąbiło o tym na lewo i prawo, znalazł sobie jakąś miejscową królewnę czy też może księżnę. Nie wiem dokładnie, bowiem wiadomości na ten temat mam tylko od Hery, która rozmawiała o tym z Kronosem. Na marginesie dodam, że niezbyt kurtuazyjne były te rozmowy.

Chyba na dzisiaj skończę, bo chcę jeszcze sprawdzić układy pokładowe. Niby robią to automaty, ale nigdy nic nie wiadomo.


409 okres bezwzględny

Nie miałem wtedy racji z tymi automatami. Wszystko było w porządku. Natomiast niezbyt w porządku był sam Mars. Odkryłem wczoraj, że przeprowadzał na swojej ukochanej jakieś zabiegi konserwacyjno-renowacyjne, że się tak wyrażę. Wynik był taki, że będzie ona teraz żyć przez jakieś czterysta lat, może nawet dłużej i na dodatek zachowa wieczną młodość. Dla tubylców jest więc także w tej chwili boginią.

Kronos natomiast trzymał się Hery tylko do czasu, gdy podpatrzył Marsa i jego idyllę. Widocznie także zapragnął obie trochę poużywać, bo jakieś pięćdziesiąt okresów temu zaczął zdradzać Herę, wypuszczać się na wyprawy miłosne i uwodzić piękne Ziemianki. Oczywiście Hera starała się do togo nie dopuścić, ale... Aktualnie Kronos przebywa na jakiejś małej wysepce zwanej przez miejscowych Kretą. Hera natomiast przy pomocy potajemnie wprowadzanych robotów kontaktowych sieje wokół niego sieć intryg.

Chyba już dosyć narozrabiali. Od jutra biorę się poważnie za całe to towarzystwo.


420 okres bezwzględny

No, z Herą już spokój. Śpi sobie spokojnie w anabiolizatorze. Zajęto mi to jednak o wiele więcej czasu, niż sądziłem na początku. Musiałem bowiem wyprodukować całą serię robotów kontaktowych specjalnie zaprogramowanych do odnajdywania i sprowadzania do bazy członków naszej załogi. Na wszelki wypadek zaprogramowałem je na wszystkich. Nigdy przecież nie wiadomo, co zechcą wyprawiać następni dyżuranci. Hera niczego się chyba nie spodziewała, bo dała się podejść jak dziecko. Nie rozmawiałem z nią nawet, tylko od razu kazałem uśpić. Gdy skończę z resztą, to ją obudzę i postaram się przekonać do moich poglądów.

Teraz czeka mnie cięższa przeprawa, bo Kronos z Marsem zaczęli się czegoś domyślać. Widocznie Hera coś im nagadała. Miałem z nimi krótką utarczkę słowną przez wideofon Mars oświadczył oficjalnie, że ma mnie gdzieś. Kronos natomiast próbował wydać mi rozkaz zaprzestania wszelkich akcji. Pytali się również o Herę. Powiedziałem, że przekonałem ją, kto tu ma rację i że nie chce z nimi teraz w ogóle rozmawiać. Nie wiem, czy uwierzyli. Na pewno jednak nie są całkiem przekonani, że tak nie jest. Dobre i to!


421 okres bezwzględny

Całą noc myślałem, od którego z nich zacząć. Postanowiłem, że lepiej będzie wpierw pogadać z Marsem. W najgorszym przypadku uśpię go razem z tą jego Ziemianką. Poczyniłem jednak pewne kroki nadzwyczajne. Rozpiąłem mianowicie nad naszą bazą pole siłowe zaprogramowane tylko na mnie. Nie jest to zbyt formalne z punktu widzenia regulaminu, ale trudno! Poza tym przełączyłem się na łączność bezpośrednią z bazą przez satelity, które sam porozmieszczałem nad równikiem. Gdyby więc któryś z panów wywołał mnie w momencie, gdy będę w terenie, otrzyma taki obraz, jak gdybym przez cały czas był w bazie.

Następnie przejąłem kontrolę nad wszelkimi robotami kontaktowymi znajdującymi się w terenie. Było tego w sumie aż dziewięćdziesiąt trzy sztuki. Sporo! Każdemu z panów pozostawiłem po dwa roboty do osobistej ochrony, a resztę wezwałem do bazy. Oczywiście natychmiast zgłosili się obaj zakochani z krzykiem i złorzeczeniami. Powiedziałem im, że nie wolno tych maszyn wykorzystywać do celów pozakontaktowych, o czym zresztą doskonale wiedzieli. Poleciłem również, żeby natychmiast wracali do bazy, co wywołało sporo różnych komentarzy, w tym kilka w miejscowym dialekcie, czego nie zdołał przetłumaczyć nawet centralny komputer. Nie dodałem do tego jednak, że mam zamiar zapakować ich do anabiolizatorów. Nie powiedziałem też, że jutro wyruszam do Marsa.


422 okres bezwzględny

Całą noc pracowałem nad robotami przeznaczonymi dla Kronosa. Postanowiłem bowiem przejąć technikę Hery i podesłać mu kilka robotów incognito na tę jego Kretę. Skończyłem dopiero nad ranem. Obecnie jestem w drodze do Marsa. Rządzi on jakimś księstwem oddalonym zaledwie o dziewięćset kilometrów od naszej bazy. Od robotów, które mu zabrałem, dowiedziałem się, że ten drań miał już za sobą pięć wojen z sąsiadami. Nie muszę dodawać, że wszystkie wygrał, bo używał do tego również robotów. To już nie skandal, to po prostu zbrodnia! O ile początkowo miałem w stosunku do niego odrobinę słabości, to teraz postanowiłem być bezwzględny. Wszak jeszcze trochę, a zapragnie zdobyć dla siebie całą planetę. W tym przypadku nic go nie może usprawiedliwić. Przynajmniej do momentu, aż przekonamy się, że pomoc na pewno nie nadejdzie. Swoją drogą uprzytomniłem sobie, że od momentu przebudzenia dopiero po raz pierwszy pomyślałem o sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że może oni jednak mieli trochę racji. Ale to bzdura! Wcześniej czy później na pewno przecież przyślą po nas ekipę ratowniczą. Chociażby po to, żeby sprawdzić co się z nami stało. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś zostawiono swojemu losowi. Jedno mnie tylko martwi. Mieliśmy najszybszy statek z całej floty. Każdy inny na przebycie tej samej drogi potrzebuje co najmniej pięciuset okresów, a o ile pamiętam – Baza Galaktyczna dopiero w dwusetnym okresie po naszym odlocie oczekiwała pierwszych statków dalekiego zasięgu wracających z rekonesansów Ciągłe kłopoty z materiałem! Nie będą się zresztą zbytnio śpieszyć. Tak czy inaczej, za jakieś sześćset okresów powinien się tu zjawić statek ratowniczy. Oczywiście przy najlepszych układach. Jakkolwiek by było, Mars nie powinien był aż tak się zapominać.


426 okres bezwzględny

No tak, Hera oczywiście nie powiedziała mi wszystkiego. Zresztą mogłem się tego domyślić. Ten wariat – Mars znaczy się, nie kto inny – zafundował sobie wokół swego miasta kompletny zestaw sensorów. Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy podniosły już alarm. Musiałem więc oczywiście wycofać się. Na całe szczęście sztuczka z łącznością videosatelitarną udała mi się na całej linii. Bo zaraz jak tylko czujniki zaczęły migotać i brzęczeć, Mars połączył się ze mną. No i się naciął! Odbierał mnie tak, jakbym był rzeczywiście w bazie. Teraz jest pewnie przekonany, że to tubylcy chcą zdobyć jego państewko. Tym lepiej! Dla mnie, oczywiście, bo tubylcom jest wszystko jedno. I tak nie zbliżają się do siedziby „wielkiego boga”. Tak właśnie go nazywają. Paranoja!

Postanowiłem wezwać awionetkę. Po ziemi przecież nie przejdę niezauważony. Nie sądzę natomiast, żeby Mars obstawił sensorami powietrze. Nie miał powodu, ale zobaczymy.


427 okres bezwzględny

Miałem rację. Powietrze zostawił w spokoju. Niestety nie obeszło się bez awantur. Zaczął nawet do mnie strzelać z paralizatora. Niby nic groźnego, ale zawsze. Nie przypuszczałem, że aż tak go wzięło.

Mam więc ich już obydwu. Po tej całej historii z Marsem nie miałem żadnych szans na podejście Kronosa. Kazałem więc swoim robotom kontaktowym uśpić go i przetransportować do bazy. Sam nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłem. Nie będę opisywał szczegółów całej tej sprawy, ponieważ postanowiłem, że nie umieszczę ich również w moim oficjalnym raporcie po powrocie do Centrum. W każdym razie mam tu ich wszystkich plus ukochaną Marsa. Naprawdę ładna! Postanowiłem ją wziąć, bo przecież nie mogę go trzymać cały czas w uśpieniu. To byłoby z mojej strony co najmniej brzydko. Zastanawiałem się jednak przez cały czas, czy powinienem ich przebudzić na rozmowę wszystkich razem, czy też może pojedynczo. Nie wiem, jutro zadecyduję. Myślę poza tym, że na następny dyżur obudzę tylko dwójkę. Chyba Hefajstosa i Temidę. Afrodyta jest za ładna. Mogłoby się to znowu źle skończyć. Zresztą, prawdę mówiąc, obawiam się, że ten dyżur nie będzie lepszy. Boję się zwłaszcza o Temidę. Różne jej pomysły są już sławne wśród wszystkich załóg latających. W każdym razie mam jeszcze trochę czasu.


430 okres bezwzględny

Zdecydowałem się w końcu na dokładne zapoznanie się z dokumentacją, jaką moi bohaterowie zdążyli przygotować, zanim zajęli się „doświadczeniami”. Okazało się, że pomysł Temidy i Afrodyty był doskonały. Nawet nie wiedziałem, że wszystko, co jadłem do tej pory, pochodzi ze składanych nam ofiar. Co jakiś czas centralny komputer bazy wysyła roboty do wszystkich okolicznych świątyń i po prostu zbiera owe dobra. Najgorzej ma się sprawa z mięsem, które bardzo szybko się psuje. Wydaje się, że miejscowi kapłani również zaczęli stosować naszą technikę zbierania żywności, ale postanowiłem to ukrócić. W końcu „bogu, co boskie...”, prawda? Poza tym nie cierpię wyzysku jednej istoty przez drugą. My, to co innego. Nakazałem więc przy wszystkich miejscach kultu zamontować czujniki określające rodzaj, stan, ilość i maksymalny czas leżenia darów bez obawy o ich zepsucie. W ten sposób będzie można zoptymalizować dostawy, a właściwie odbiór.

Przeglądałem również zapisy dostarczone przez roboty kontaktowe. Apollon może być z nich dumny. Świetnie wykonują swoją robotę. Ostatnie zapisy nie są niestety takie wesołe. Wynika z nich, że cała trójka nie oszczędzała energii. Robili tu różne ,,cuda” – ot, choćby na przykład spalenie przez Marsa miasta, które się zbuntowało. Kronos natomiast latał pasjami na antygrawitonach, a Hera bawiła się w laserowanie różnych tekstów. Trudno wyliczyć wszystko, faktem jednak jest, że w wyniku tego wśród tubylców pojawiły się wierzenia o wojnie bogów, o gniewie bogów i sporo innych bredni. Ciekaw jestem, które z nich potrafi teraz wytłumaczyć to wszystko tubylcom. Ja tego się nie podejmuję. Cała ta sprawa na sto parseków pachnie Trybunałem. Przez noc wszystko sobie przemyślę, a jutro obudzę całą trójkę i czeka mnie ciężka przeprawa.


431 okres bezwzględny

Ufff! Rozmowa była szalenie trudna, że się tak wyrażę. Na samym początku Kronos oświadczył, że zawiesza mnie w czynnościach na czas nieograniczony. Muszę przyznać, że tupetu mu nie brakuje. Jasne, inaczej nigdy nie zostałby Kapitanem. Szybko mu jednak przypomniałem, że jako Kontaktowiec – w przypadku odkrycia jakichkolwiek istot myślących mam absolutne zwierzchnictwo przez cały czas nawiązywania kontaktu. Hera dość długo w ogóle nie raczyła się do mnie odezwać, a Mars co jakiś czas chciał mi po prostu dać po łbie. Ten się wczuł w rolę bezbłędnie. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy powiedziałem mu, że jego ukochana spoczywa w sąsiednim anabiolizatorze. Podejrzewam, że on się jednak naprawdę zakochał. W końcu są gusta i guściki. Ja wolałbym na przykład taką Afrodytę. Nawet z jej idiotycznymi pomysłami.

Ostatecznie wszyscy jednak okazali się na poziomie. Zwłaszcza że przedstawiłem im wyniki obserwacji robotów kontaktowych, o których pisałem już wcześniej. Kronos wyglądał nawet na lekko przestraszonego. Wszyscy zgodzili się również na moją propozycji, aby obudzić tylko Hefajstosa i Temidę. Kronos miał z początku podobne do moich obiekcje na temat Temidy, ale w końcu z Afrodytą byłoby jeszcze gorzej. Potem rozmawialiśmy już tylko na tematy ogólne. Okazało się, że oni również spodziewają się pomocy za jakieś sześćset okresów. W końcu udali się z powrotem do swoich anabiolizatorów. Odbyło się to cokolwiek za spokojnie, żebym nie obawiał się kolejnych niespodzianek. Każde z nich bowiem w międzyczasie gdzieś wychodziło. Mieli więc czas na zmajstrowanie mi jakiegoś psikusa. Sprawdziłem potem system operacyjny centralnego komputera, ale wszystkie programy były na oko nieruszone. Jutro obudzę następną turę, a sam też chyba pójdę trochę pohibernować.


431 okres bezwzględny

Obudziłem Hefajstosa i Temidę. Nie powiem, byli trochę zdziwieni. Temida chyba nawet bardziej, bo zaraz zarzuciła mnie mnóstwem pytań. Hefajstos natomiast podszedł do sprawy ze zrozumieniem. Musiałem im jednak opowiedzieć, co tu się wydarzyło. Wydawali się trochę zaszokowani. Nie podobała mi się jednak reakcja Temidy. Chociaż tego nie powiedziała otwarcie, to przysiągłbym, że w sumie całe postępowanie obu panów wydało się jej raczej sympatyczne. Trzeba będzie mieć ją w przyszłości na oku. Poza tym zaczęła coś mówić o przewrocie pałacowym, jakiego niby miałem dokonać. Też coś! Skąd ona wzięła to słownictwo? Postanowiłem, że zostanę z nimi jeszcze przez jakiś czas.


440 okres bezwzględny

Nic właściwie nie nagrywałem przez mnóstwo czasu. Byłem w terenie. Wziąłem roboty kontaktowe i wybrałem się na wycieczkę po Ziemi. Chciałem to wszystko zobaczyć w szczegółach.

Zacząłem od ,,królestwa” Marsa. Trzeba przyznać, że udało mu się przez te kilkaset tutejszych lat zbudować naprawdę piękne miasto. W stosunku do reszty planety jest to dosłownie cudo techniki. Ogrody, parki, kanalizacja. Najgorsze jednak, że gdy zwiedzałem jego pałac, stwierdziłem iż ten wariat zamontował tu mnóstwo urządzeń. Fakt, że świetnie ukrytych, ale doprawdy nie wiem, co z nimi teraz zrobić. Gdyby to wpadło w ręce tubylców, wówczas mogłyby wyniknąć spore kłopoty, zwłaszcza jeśliby zrozumieli zasady posługiwania się nimi. Nie jest to w końcu takie nieprawdopodobne. Na razie postanowiłem zamknąć cały ten kram i nikogo doń nie wpuszczać. Ogłosiłem również wśród tubylców, że ich władca znaczy się ten kretyn Mars – odjechał w wielką podróż razem z królową i że wrócą oboje za kilkaset lat. W końcu, jakby nie było, powiedziałem im prawie całą prawdę. Reszty i tak by nie zrozumieli. Tak na marginesie muszę stwierdzić, że chyba ich rozumiem. To znaczy Kronosa i resztę, a nie tubylców. Rzeczywiście, coś dziwnego dzieje się z człowiekiem, jak sobie uprzytomni, że może uchodzić za boga. Jest to w końcu funkcja niezbyt uciążliwa, zwłaszcza jeśli dysponuje się taką techniką. Muszę się wziąć w garść. Inaczej i mnie zacznie coś odbijać. Najprawdopodobniej szajba. Przypominam sobie, że na początku całej tej awantury mówiłem Kronosowi, że nie ominie nas szaleństwo. Wtedy żartowałem, ale teraz obawiam się, że jednak coś w tym jest. Sam nawet często zastanawiam się, dlaczego jeszcze mnie nie wzięło? Trzeba chyba iść spać.



441 okres bezwzględny

Odkryłem kilka nowych pomysłów poprzedniej trójki, a zwłaszcza panów. Mars wszędzie stawiał pomniki sobie i swojej ukochanej. Niby nic takiego, ale czemu robił je z nierdzewnej stali? Wspólnie z Kronosem na skraju największej okolicznej pustyni wybudowali olbrzymi sześcian. Nie bardzo rozumiem tego ich pragnienia robienia cudów za wszelką cenę. Pomijając już te Kronosowe loty na antygrawitonach. Zostawiły one trwały ślad w świadomości tubylców. Sprawdziłem! Należy się obawiać, że sami też zechcą latać, co w sumie nie jest nawet takie złe. Najgorsze jednak, że Kronos poza tym chciał koniecznie uchodzić za mędrca. Nauczał w związku z tym tubylców matematyki, astronomii oraz fizyki. Tubylcy są nawet całkiem nieźli, jak na poziom ich rozwoju. Geometrię na przykład zrozumieli bez większych trudności. Jedyną rzeczą przemawiającą za Kronosem jest fakt, że jednak mimo wszystko korzystał tylko z miejscowych budowli i nie wprowadzał żadnych usprawnień technicznych tak jak Mars.


442 okres bezwzględny

Idę spać. Przedtem jednak zamontowałem do swojego anabiolizatora dodatkowe sprzężenie z głównym komputerem naszego statku. Dzięki temu mam prawie pewność, że się jednak za te trzysta okresów obudzę. Uzgodniłem z Hefajstosem i Temidą, że na następny dyżur obudzą Apollona i Afrodytę. Trudno, nie można inaczej! Utrzymałem również warunkowe budzenie na wypadek zbyt drastycznych przekroczeń regulaminowych. Zaostrzyłem tylko kryteria, żeby nie powtórzyła się taka sama historia, jak z pierwszą trójką.


*

703 okres bezwzględny

Ufff! Obudziłem się prawie czterdzieści okresów za wcześnie. Tym razem okazało się, że jednak dobrze zaprogramowałem swoją anabiozę. Okazało się bowiem, że główny komputer naszego statku odebrał sygnały od ekspedycji zdążającej w stronę Czaszy Południowej. To prawdziwy cud! Udało im się trafić przypadkiem na naszą emisję fal świetlnych. Reszta poszła już łatwo. Porozumieli się z Centrum Lotów i otrzymali polecenie przyjścia nam z pomocą. Całe szczęście, że możemy odbierać ich sygnały nadprzestrzenne. Chociaż z drugiej strony nie jestem przekonany, czy naprawdę cieszę się z tej wiadomości. Będą tu za około pięć okresów bezwzględnych. Jest to za krótki okres, żeby zlikwidować cały ten bałagan, który Kronos z resztą ponownie tu spowodowali. Oni też jakby niezbyt się z tego cieszyli. Tak na marginesie muszę dodać, że od dwustu okresów wszyscy już są na nogach. Tylko mnie, oczywiście, nie obudzono. Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego. Mówię trochę bezładnie, ale to wszystko przez zdenerwowanie.

Tyle się znów wydarzyło, że nie wiem, od czego zacząć. Chyba od tego, że dziwię się, dlaczego tylko mnie ominęło to całe szaleństwo, które ogarnęło już wszystkich. Sam zresztą nie wiem.


704 okres bezwzględny

Przepraszam, ale nie byłem w stanie dokończyć tego nagrywania poprzednim razem. Musiałem zebrać myśli i jeszcze raz wszystko dokładnie przeanalizować. A więc od początku... Mówiłem już, że niedługo przybędzie pomoc. O całych trzysta okresów wcześniej niż się jej spodziewaliśmy w najśmielszych snach. Okazało się po przeanalizowaniu pamięci komputerów, że sygnał pomocy od Eurypidrosa – bo to on właśnie dowodzi wyprawą na Czaszę Południową – był tylko pośrednią przyczyną mojego przebudzenia. Sam sygnał nie obudziłby mnie, ponieważ w bazie byli członkowie załogi, czyli ta cała banda szaleńców, bo inaczej trudno ich już nazywać. Główny komputer pokładowy uznał więc, że nie zachodzi bezpośrednia potrzeba obudzenia mnie. Przesłał jedynie przechwyconą wiadomość do centralnego komputera naszej bazy. Ten zaś dołączył ją do danych w moim warunkowym programie budzenia i uznał, że sytuacja dojrzała jednak do tego, żeby mnie obudzić. Nie bardzo to było na ręką pozostałym, ale byli za słabi, żeby zmienić zaprogramowanie bloku głównego. Tylko ja miałem odpowiednią wiedzę, jako że z reguły innym nie wolno ruszać tych programów. Kontaktowcy posiadają tę wiedzę głównie na użytek ewentualnych kontaktów. Całe szczęście! Bowiem Kronos zorganizował wielką akcję maskującą, tak że nie wszystkie wiadomości o ich poczynaniach na Ziemi dochodziły do komputera. Słowem: pomoc przyjdzie już za jakieś cztery okresy. Ale wróćmy do sprawy.

Gdy posyłałem do anabiolizatorów niesforną trójkę, domyślałem się, że Kronos, Mars i Hera coś tam przy nich majstrowali. Miałem rację! Sprawdziłem blok główny i nic nie znalazłem. Nie wpadło mi jednak do głowy, żeby zajrzeć do bloków zasilających. Ich sztuczka była bardzo prosta. Otóż cała trójka postanowiła po prostu wyłączyć po odpowiednim czasie dopływ energii. Wtedy centralny komputer przełącza hibernację na zasilanie pomocnicze i natychmiast przystępuje do budzenia. Chodzi po prostu o nasze bezpieczeństwo. Musiało się im to udać i rzeczywiście udało. Tak więc już w sto okresów po moim zaśnięciu, w bazie z powrotem znalazła się owa trójka plus Hefajstos i Temida. Ci ostatni prędko zdążyli zapoznać się z postępowaniem Marsa i Kronosa i takie życie także bardzo im się podobało. Zastanawiam się, czy nawet specjalnie nie zaprogramowano tak przerwy w zasilaniu, żeby właśnie dać drugim dyżurnym czas na posmakowanie uroków boskiego życia. Potem obudzili jeszcze Apollona i Afrodytę i przekonali ich bez większych trudności do swoich idei. Mnie postanowiono zostawić w łóżku, że się tak wyrażę.

Nie wiem, czy uda mi się opowiedzieć o wszystkim, co tu narozrabiali. Sam jeszcze o wszystkim nie wiem. Zdążyli bowiem zniszczyć część zapisów pamięci komputera centralnego.

Zacznę od Hefajstosa i Temidy. Ci jeszcze byli najspokojniejsi. Hefajstos właściwie nic nie robił oprócz tego, że popularyzował nowe technologie hutnicze. Wprowadził między innymi żelazo, a w końcowym okresie nawet stal nierdzewną. W sumie nie ma o czym mówić. Drobny i nieszkodliwy kaprys, zwłaszcza w porównaniu z działalnością innych. Temida właściwie też zachowywała się jak niewiniątko, zanim nie pojawiły się pozostałe panie. Miała, co prawda, spore królestwo, ale poza stworzeniem własnego haremu męskiego zachowywała się nadzwyczaj pacyfistycznie. Jeżeli nie liczyć oczywiście krwawego tłumienia wybuchających co jakiś czas buntów gnębionych przez nią samców oraz jednej skromnej ekspedycji karnej do sąsiedniego państwa, którego władca popełnił nieostrożność stworzenia haremu żeńskiego. W sumie, tak jak w przypadku Hefajstosa, nie ma o czym mówić. I pomyśleć, że jeszcze parę lat temu grzmiałbym z oburzeniem na takie wybryki, a dzisiaj uważam je za zwykłe ekscesy. Chociaż właściwie, ile to lat temu? Nie wiem, jak je liczyć. Z jednej strony siedemset okresów bezwzględnych to szmat czasu, ale z drugiej – jeśli odliczyć stan anabiozy – to w sumie nie jest tych lat tak wiele. Nie sądziłem, że można się tak zmienić. Cóż! Jedyne, do czego miałbym ochotę się przyczepić, to może metody tłumienia buntów przez Temidę. Po prostu uśmiercała cały swój harem i wybierała sobie nowych kochanków. Kiedyś nazwałbym takie postępowanie zbrodnią, ale w świetle późniejszych wydarzeń był to naprawdę drobiazg. Bowiem później obudzili się Kronos, Mars i Hera. Kronos wrócił na swoją Kretę. Tyle, że wziął ze sobą Herę. Pogodzili się. Mars natomiast zaraz po obudzeniu ukochanej powrócił do swojego państwa. W bazie pozostał więc tylko Hefajstos i jego żelastwo. Przez pewien czas każde z nich żyło na własną rękę. Później jednak postanowili, że trzeba by obudzić Apollona i Afrodytę. No i obudzili.


706 okres bezwzględny

Nie nagrywałem pamiętnika przez jeden okres z powodu zamieszania, jakie wywołał drugi komunikat Eurypidrosa. Nadał on radosną według niego wiadomość, że za dwa okresy uda mu się wejść na peryferia naszego systemu. Po otrzymaniu jej wybuchł taki popłoch, że nie miałem zupełnie czasu na pamiętnik. Wciąż trwały dyskusje o tym, co umieścić w raporcie ogólnym. Kronos trzy razy konferował ze mną na temat mojego indywidualnego raportu jako Kontaktowca. Już wcześniej zdecydowałem, że ze względu na specyficzne warunki, w jakich się tu znaleźliśmy, nie będę wspominał o anomaliach naszego zachowania. W końcu mam cały zestaw bardziej ciekawych, wręcz fascynujących materiałów naukowych. Umieściłem jedynie dokładny opis wzbogacenia pożywienia przez wykorzystanie składanych ofiar. Oczywiście podkreśliłem, że możliwe jest to jedynie w przypadku naturalnego, że tak powiem, uznania nas przez tubylców za bogów. Zakładając odmienność sytuacji, mocno uwypukliłem niebezpieczeństwo takiego postępowania, tym bardziej, że przykłady, które podałem za wysoce prawdopodobne, zostały zaczerpnięte z życia. Tylko że o tym już nie pisałem. Umówiłem się z Apollonem i Kronosem, że oficjalnie podamy je jako wynik symulacji komputerowej. Jest to o tyle prawdopodobne, że w naszych warunkach napisanie takiego programu jest bajecznie proste. Z takimi informacjami jakimi dysponujemy... Afrodyta i Apollon już się nawet wzięli do roboty. Jeśli zdążą, to nawet zmontują małą symulację z naszymi robotami kontaktowymi.

Stałem się więc przestępcą. Nie mogłem jednak postąpić inaczej, zwłaszcza że sam dotąd zastanawiałem się, jak udało mi się przez cały ten czas być ponad wszystkim. Chyba w sumie dużo zawdzięczam Kronosowi. To brzmi szyderczo, ale jak się lepiej zastanowić – jest w tym rozumowaniu dużo racji. Przecież gdyby mnie obudził, tak jak innych, to wcale nie jestem pewien, czy zachowałbym się tak spokojnie. Nie jestem przecież bogiem, lecz istotą jak najbardziej przeciętną.

Największe kłopoty sprawiło nam znalezienie rozwiązania problemu wojen, które od prawie trzydziestu okresów toczą się wśród tubylców. Jest to zresztą najcięższy zarzut, jaki można nam wytoczyć. Jeden zrobił królem jakiegoś państewka naszego robota kontaktowego, a drugi zamierzał go wykorzystać, żeby zdobyć jakąś tutejszą piękność. Postanowił zaś działać po bosku i wydał naszemu robotowi polecenie porwania owej pani. Skutek był taki, że tubylcy nie wiedząc; że jest to interwencja boska, zorganizowali potężną wyprawę wojenną, żeby ją odbić. Kronos bowiem zapomniał o takim drobnym fakcie, że jego wybranka była królową i miała męża.

Zawsze twierdziłem, że jego sposoby podrywania kobiet rokują mu stan kawalerski na całe życie. Do dziś dnia pamiętam, jak próbował podrywać jakąś lekarkę w Centrum Lotów. To już było prawdziwe kino. Szczytem jego intelektu w tej makabresce było stwierdzenie, że jego wybranka jest prawie tak piękna jak Samanta – mikrobiolog Centrum – z którą owa lekarka toczyła ciągłą walkę o prymat piękności. Było to oczywiście jego ostatnie wystąpienie w tych zalotach, a pani doktor do dziś ma dreszcze na jego widok.

Ale wróćmy do tej wojny. W szczytowej jej fazie zaangażowano nawet roboty kontaktowe i lekki sprzęt latający: Apollon posunął się wręcz do reanimacji kilku jej uczestników, przez co jeszcze bardziej utrwalił motyw boski w tutejszych wierzeniach i mocno skomplikował sytuację. Ci faceci uznali swój powrót do życia za niewątpliwy objaw interwencji boskiej, i słusznie. Niesłusznie natomiast posądzili Apollona o jakieś specjalne preferencje dla ich osób. Biedny Cybernetyk tak się zapalił do tej wojny, że kiedy zginęło w niej paru wodzów ze strony atakujących – których on właśnie popierał – i obrońcy zaczęli zdobywać przewagę, niewiele się zastanawiał i postanowił po prostu ich reanimować. Zrobił to zresztą głównie z powodu Afrodyty, w której się po cichu podkochuje. Inaczej na myśl by mu nawet nie przyszło przejmować się śmiercią kilku tubylców. Ci ostatni zaś niezbyt orientowali się w tych wszystkich niuansach. Trudno ich zresztą za to winić. Wprost przeciwnie! Coś czuję, że znowu gubię wątek. Powróćmy więc do meritum sprawy.

Przyczynę tej makabry już omówiłem. Później jednak okazało się, że każdy ma wśród tubylców swoich faworytów. Kronos na początku wycofał tego nieszczęsnego robota, ale napotkał dwie zasadnicze przeszkody. Pierwszą ze strony tubylców, którzy posądzili swoich przeciwników o podstępne uprowadzenie ich króla – co jest sprzeczne z tutejszymi wierzeniami, mówiącymi, że takie sprawy trzeba załatwiać przy pomocy armii. Swoją drogą zastanawiam się, czy nie jesteśmy trochę winni tej ich idiotycznej postawie. Poza tym był też robot Marsa, który zaczął protestować, że Kronos miesza się w jego sprawy. Wtedy jeszcze żaden z nich nie miał pojęcia, co z tego wszystkiego wyniknie. W końcu, Kronos trochę, żeby nie drażnić tubylców, a trochę żeby odczepić się od Marsa – postanowił zostawić tego robota na swoim miejscu. Spokój jednak trwał bardzo krótko. Tubylcy chcieli załatwić sprawę po swojemu, czyli zaczęli oblężenie stolicy królestwa tego nieszczęsnego robota. Zwali go tak jakoś śmiesznie... zaraz, zaraz, już wiem. Parys. Tak właśnie się nazywał. Ów Parys miał zaprogramowaną samoobronę i trzeba przyznać, że program był nadzwyczaj dobrze zrobiony. Zaczęła się więc taka wojna, jakiej jeszcze nie znała historia tej planety. Prawdopodobnie cała ta sprawa skończyłaby się stosunkowo szybko, gdyby nie nasze panie. Myślę oczywiście o Afrodycie i Temidzie. Ta ostatnia chciała koniecznie włączyć do swojego haremu jakiegoś księcia, który właśnie brał udział w wojnie. Ponieważ zaś nie mogła już zaogniać sytuacji ponad miarę i go po prostu porwać, więc postanowiła, że przyłączy się ze swoim haremem do atakujących. Ten typ nazywał się Achilles czy coś w tym stylu. Prawdę mówiąc, był to bezprzykładny okaz idioty. Jego IQ utrzymywało się gdzieś w granicach minimum niezbędnego do posługiwania się nożem i łukiem. Łukiem – żeby upolować coś do jedzenia, a nożem – żeby to coś pokroić. Słowem, kretyn. Zważywszy jednak, że Temida przecież nie chciała z nim rozmawiać – to trzeba obiektywnie przyznać, że zbudowany był świetnie. Nie na tym jednak polegał problem. Sprawa bardzo się skomplikowała w momencie, kiedy o facecie dowiedziała się Afrodyta. Nasz śliczny Informatyk zupełnie nie mógł ścierpieć myśli, że Temida odbierze jej taki kawał męskiego ciała. Bo chyba nie mówiłem jeszcze, że specjalnością Afrodyty było uwodzenie tutejszych panów. Dzięki temu głównie nigdy nie miała zatargów z Kronosem, który nawet zdawał się pochwalać jej zamiłowania. Ba! Często nawet pracowali razem. W tym sensie, że kiedy Kronos zajmował się żoną, Afrodyta uwodziła męża. Co dziwniejsze, w takich przypadkach nigdy nie było żadnych skarg na nas. Oznacza to zaś, że obie strony były usatysfakcjonowane boskim zainteresowaniem. Nie można tego jednak powiedzieć o Temidzie. Ta bowiem często podrywała mężów, przez co wściekłe żony przestawały nam składać ofiary. Był to jednak najmniejszy kłopot, bo wywołać gniew bogów było łatwo. Tym już zajmował się Hefajstos. Jego ulubionym zajęciem było wywoływanie sztucznych burz z piorunami. Trzeba przyznać, że miał duże osiągnięcia w tej dziedzinie. Ostatnimi czasy używał nawet kilku piorunów naraz. Sam to widziałem. Naprawdę piękne! Temida próbowała też dogadać się z Kronosem, tak jak to zrobiła Afrodyta, ale ten ostatni w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej wybredny. Najspokojniejsza była Hera, która chyba wciąż jeszcze kochała tego szaleńca Kronosa. Przez cały czas zajmowała się głównie obrzydzaniem naszemu wodzowi jego wybranek. Czasem nawet udawało jej się ściągać Kronosa z powrotem do siebie. Były to najspokojniejsze chwile na Ziemi, bo wtedy nasz Kapitan miewał przebłyski rozsądku i nawet próbował poskramiać co dziksze pomysły reszty załogi.

Mars w tej wojnie był po stronie atakujących, jako że nadal nie mógł wybaczyć Kronosowi wtrącania się w jego sprawy. Poza tym królestwo, którym rządził robot, czyli tak zwany Parys, było lennem Wielkiego Boga, a więc samego Marsa. Tak więc musiał on im udzielać swojej pomocy. Nie mógł przecież stracić twarzy wobec tubylców.

Kronosowi zależało głównie na owej pani, która była przyczyną całego zajścia. Reszta go obchodziła tylko o tyle, o ile ktoś zbyt długo upierał się przy użyciu laserów. Poza tym wcale się do tego bałaganu nie mieszał.

Apollon natomiast był neutralny i pomagał to jednym, to drugim – w zależności od kaprysu bądź od pięknych oczu jakiejś Ziemianki.

Atmosfera była więc przesycona erotyzmem. I tak wszystko toczyło się przez prawie trzydzieści okresów. Najgorzej sprawa przedstawiała się w dwudziestym piątym okresie od chwili wybuchu wojny. Kronos bowiem akurat znów pokłócił się z Herą i postanowił zabawić się ze swoją oblubienicą, czyli ukochaną Parysa. Robot był bowiem przez cały czas utrzymywany w obiegu, głównie przez Herę, która w ten sposób trzymała Kronosa przy sobie. Bo Helena – nie wiem, czy już mówiłem, że owa królewna właśnie tak się nazywała – siłą rzeczy tkwiła przy Parysie, w którym się chyba mocno podkochiwałaś. Swoją drogą chciałbym wiedzieć, kto majstrował przy jego programie. Roboty kontaktowe są przecież pozbawione takich uczuć jak miłość, dobroć, delikatność etc., etc.

Mars przeżywał poważną tragedię z powodu śmierci swojej ukochanej Ziemianki, której nikt nie był już w stanie dłużej utrzymywać przy życiu. Aż dziw, że żyła tyle okresów. Faktem jest jednak, że biedne Marsisko przeżywało swoją stratę dość poważnie, jak można było sądzić na podstawie jego reakcji. Chyba już w nim powoli zaczęło gasnąć to dziwne szaleństwo. Ogłosił jednak żałobę wśród swoich ludzi, a na dodatek zażądał, żeby wszyscy członkowie załogi stawili się na pogrzebie. Oczywiście Kronos miał go w nosie, ponieważ przeżywał wraz z Heleną swoją własną idyllę na Krecie. Nie muszę dodawać, że Mars był na niego wściekły. Na dodatek Temida wykorzystała okazję i ulotniła się po cichu z uroczystości, by uwieść tego bałwana Achillesa. Nie powiem, udało jej się to całkowicie. Tylko że ten kretyn zaczął się tym powszechnie chwalić, co wywołało wściekłość zarówno Temidy, jak i Afrodyty. Można je zrozumieć! Afrodyta, żeby się zemścić, uwiodła większość panów z haremu Temidy. Skutek był taki, że ta ostatnia wymieniła cały zestaw w tempie ekspresowym, a poza tym przestała popierać Achillesa. Sam nie wiem dokładnie, co było potem. Domyślam się tylko, że Mars podciągnął baterię laserów. Temida uzbroiła swoich nowych kochanków w miotacze antymaterii, a Hefajstos zużył straszne ilości energii na produkowanie piorunów o najróżniejszych kształtach. Apollon tym razem wystąpił w poduszkowcach bojowych wraz z ekipą robotów, ale nie wiem, po czyjej stanął stronie. Zaczęła się potworna awantura, w której Achilles został w końcu pozbawiony życia. Na sto parseków pachnie mi to robotą Afrodyty, ale nic nie można jej było udowodnić. W końcu Kronos przeraził się nie na żarty i uruchomił awaryjną procedurę powrotu na statek macierzysty. Dzięki temu pozbawił wszystkich dopływu energii i umożliwił robotom kontaktowym doprowadzenie całej załogi na pokład. Oczywiście przy użyciu siły. Mają one bowiem organicznie wbudowany rozkaz reagowania na tę procedurę przez natychmiastowe umożliwienie załodze powrotu na statek. Ponieważ zaś jest to procedura awaryjna, która przewiduje nawet ewentualną utratę przytomności przez członków załogi, więc w praktyce roboty transportują wszystkich do bazy na siłę. I to całe szczęście!

Tyle zdołałem się zorientować z niedomówień moich towarzyszy. Większość bowiem zapisu komputerowego została wymazana. Pozostał tylko ślad wywołania procedury awaryjnego powrotu, który jest utrwalony w pamięci w bloku głównym. Tak że właściwie tylko to, co nagrałem w swoim pamiętniku, stanowi całą wiedzę o działalności naszej załogi podczas mego przymusowego snu. Mogę się jeszcze domyślać paru rzeczy, ale są to w sumie drobiazgi. Coś w stylu stalowych pomników Marsa i jego ukochanej – nie warte w sumie nawet wzmianki.


707 okres bezwzględny

Stało się! Eurypidros jest już w obrębie systemu, przeszedł bowiem w normalną przestrzeń trójwymiarową. Za parę godzin będzie lądował. Kronos siedzi w centrali naszego statku i podaje mu namiary. W końcu nie jest tak łatwo manewrować jednostką galaktyczną w obrębie nieznanego systemu, zwłaszcza gdy jest on tak piekielnie zaśmiecony pomiędzy czwartą a piątą planetą. Nieważne! Eurypidros da sobie radę. Tymczasem my mamy tu duży kłopot. Afrodyta i Apollon demontują na gwałt roboty kontaktowe. Okazało się, że jest ich łącznie aż dziewięćset trzydzieści dwie sztuki. Nikt nie wie, kto ich tyle naprodukował. Zostawili w terenie tylko dwadzieścia robotów, żeby mieć na bieżąco informacje o nastrojach wśród tubylców. Hefajstos z Temidą likwidują zbędne już systemy odbierania ofiar, a zwłaszcza czujniki, które tam zamontowałem swojego czasu. Hera przegląda pozostałe zapisy w pamięci centralnego komputera bazy i w porozumieniu ze mną kasuje te najmniej dla nas przyjemne. Najwięcej kłopotów mamy z miastem Marsa. On sam zajmuje się demontażem wszystkich urządzeń i sensorów, ale nie pamięta – dureń jeden – gdzie i ile ich tam umieścił. Na dodatek okazało się, że nie można odnaleźć dwóch robotów kontaktowych. Kazałem wydać im polecenia samolikwidacji. Trudno! I tak już tyle narozrabialiśmy, że te dwa dodatkowe wybuchy nic tu nie zmienią. Czujniki potwierdziły dwie anihilacje w okolicach naszej bazy. Wtedy dopiero Temida przypomniała sobie, że jednym z robotów był ten nieszczęsny Parys. Ukryła go, idiotka, wraz z Heleną, żeby zrobić na złość Kronosowi. Ten ostatni zresztą wcale się tym faktem nie przejął. Wprost przeciwnie. Wydawało mi się, że nawet odetchnął z ulgą. Ma cichą nadzieję, że owa Helena była odpowiednio daleko w momencie wybuchu antymaterii. Ciekawi mnie tylko ten drugi wybuch. Nikt nie wie, co to był za robot. Trudno, nie dowiemy się tego nigdy. Sam skasowałem te dane w pamięci naszego komputera.

Ledwo skończyliśmy naszą robotę, gdy Kronos ogłosił, że Eurypidros jest już przy czwartej planecie i zaraz wejdzie na orbitę parkingową Trzeciej, czyli Ziemi. Kazałem Marsowi zorganizować natychmiastową ewakuację ludzi z jego miasta, a Hefajstosowi zleciłem zniszczenie tego tworu z laserów. Nie wiem tylko, co zrobić z tym idiotycznym sześcianem, który Mars i Kronos zbudowali jeszcze na początku. Tym bardziej, że tubylcom rzecz się spodobała i sami już zbudowali dwa podobne, tylko mniejsze. Trudno! Niech zostaną wszystkie! Te pomniki Marsa również! Temida, na szczęście, już wcześniej rozpuściła swój harem do domów. Przynajmniej z tym nie miałem już kłopotu.

Teraz nasza baza przedstawia się prawie normalnie. Jeśli Eurypidros nie zechce nagle dokładnie badać Ziemi, to niczego nie powinien się dowiedzieć.


707 okres bezwzględny – trzy godziny później

Musiałem się trochę wstrzymać z uzupełnianiem pamiętnika, bo wszyscy udaliśmy się na pokład statku, żeby powitać Eurypidrosa. Nie może on, na szczęście, zostać tu dłużej, niż wymaga tego potrzeba demontażu najważniejszych urządzeń naszego statku. Otrzymał bowiem polecenie jak najszybszego dostarczenia nas wraz ze wszystkimi materiałami do Centrum Galaktycznego. No i dobrze!

Eurypidrosa nadzwyczaj mocno interesowało, co przez cały ten czas robiliśmy i czy nie sprzykrzył się nam tak długi pobyt w anabiolizatorach. Kronos nakłamał mu tyle i w taki sposób, że nawet ziemski bajarz nie potrafiłby lepiej. Niewiniątko! A Mars, z wrodzoną sobie bezczelnością, uzupełnił opowieść Kronosa stwierdzeniem, że owszem, cały pobyt w Trzeciej wszystkim się już sprzykrzył, ale dopiero teraz zaczęliśmy to odczuwać, bo przedtem tak byliśmy zajęci pracą naukową, że...

Badacze, cholera! Niech ich jasny szlag trafi!

Warszawa 1978


TEST


Paryż, Londyn 12 marca 19.. r.

Jak donosi Agencja Reutera, prezes „Little Green Men’s Organization”, czyli Światowego Stowarzyszenia do Spraw Kontaktów z Pozaziemskimi Cywilizacjami, oświadczył na specjalnie przez siebie zwołanej konferencji prasowej, że ludzkość zaprzepaściła jedyną szansę kontaktu z Przybyszami. Powołuje się on przy tym na spostrzeżenia dokonane przez obserwatoria astronomiczne w Greenwich, Mount Palomar i Green Bank, które sześciokrotnie zaobserwowały dziwne i zagadkowe zjawiska kosmiczne, którym towarzyszył upadek meteorytów o dość niezwykłych cechach..

Rzecznicy wyżej wymienionych obserwatoriów odmówili jednak podania bliższych szczegółów na ten temat, motywując swoją decyzję potrzebą sprawdzenia wyników zaobserwowanych zjawisk i powtórzenia niektórych obliczeń. Wyrazili oni jednocześnie przekonanie, że wytłumaczenie zagadkowych zjawisk znajduje się z pewnością w granicach możliwości ziemskiej nauki i jakakolwiek próba tłumaczenia ich ingerencją domniemanych Przybyszów jest zwyczajnym poszukiwaniem taniej sensacji.”

Nasza redakcja jest skłonna raczej zgodzić się z opinią rzeczników niż prezesa stowarzyszenia, znanego powszechnie ze swoich ekscentrycznych przekonań. Pragniemy również przypomnieć naszym czytelnikom, że z ogółu tak zwanych zjawisk nadprzyrodzonych zaledwie jeden procent pozostaje nierozwiązaną zagadką. I one jednak z całą pewnością zostaną w najbliższej przyszłości rozwikłane. Potęga rozumu ludzkiego jest bowiem nieograniczona.

Redakcja

Przeglądu Kosmicznego


*

Uzupełnienie do Raportu Wstępnego III Wyprawy Międzygalaktycznej

Pilne – Osobiste!


Drogi Mhurl!

Sprawa, którą chciałbym Ci tutaj przedstawić, długo nie dawała mi spokoju. Ogrom przeprowadzonych badań, których wyniki Ty przecież analizujesz, jest taki, że niniejsza sprawa będzie zapewne zbędnym zawracaniem Ci głowy. Jako kronikarz wyprawy chciałbym jednak – w imię dokładności – uzupełnić mój wcześniejszy raport i o ten drobny incydent, który zdarzył się na samym wstępie naszej podróży.

Jak już wiesz z Raportu Wstępnego, po wejściu w sferę peryferyjną badanej galaktyki dokonaliśmy – zgodnie z regulaminem – przeglądu wszystkich urządzeń w najbliższym dostępnym systemie. Tym razem był to system planetarny znajdujący się w rejonie MXC-12083945/G, a więc na samym końcu spirali tworzącej ową galaktykę, której peryferia były dotąd zbadane bardzo powierzchownie z uwagi na ich niewielką wartość naukową. System, który wybraliśmy, składał się z dziewięciu planet i wcale nie należał do najciekawszych. Znajdował się jednak najbliżej naszej transtrajektorii i dlatego właśnie tam postanowiliśmy dokonać nakazanych regulaminem przeglądów. Zatrzymaliśmy się na orbicie szóstej planety, a bazę techniczną zainstalowaliśmy na jednym z jej księżyców.

Prace nasze trwały już kilka miejscowych jednostek czasu, kiedy to ktoś przypadkiem włączył (prawdopodobnie w celu sprawdzenia) uniwersalny analizator materii. Wyobraź sobie nasze zdumienie, gdy okazało się, że na trzeciej planecie tego systemu istnieje jakaś cywilizacja. Wiemy oczywiście, że regulamin surowo zabrania dokonywania przeglądów technicznych w systemach zamieszkanych przez jakiekolwiek istoty myślące, ale któż mógł przypuszczać podobną rzecz w tej pustynnej okolicy. Ponieważ prace były już zbyt zaawansowane, aby można było zdecydować się na zmianę systemu, więc wysłano zwiad dla zorientowania się w ewentualnych konsekwencjach naszego niedopatrzenia. Na szczęście, materiały dostarczone przez ten zwiad okazały się uspokajające. Była to cywilizacja podprogowa, niewarta bliższego zainteresowania z uwagi na częstość występowania w znanym nam wszechświecie.

Sprawa się jednak nieco skomplikowała, gdyż Korl, znudzony dość długą bezczynnością, zapragnął skorzystać z okazji i dokonać pewnych badań. Początkowo mocno się temu sprzeciwiałem, gdyż uważałem za rzecz niepoważną trwonienie sił na sprawy mało istotne przez tak wysokiej klasy fachowca jak Korl. Wydawało mi się bowiem, że ten sprawny psychosocjolog nie powinien zajmować się problemami wykładanymi przecież na elementarnym kursie cywilizacji podprogowych.

Okazało się jednak, że byłem w błędzie i że to właśnie intuicja Korla podpowiedziała mu właściwy krok. Odchylenia od normy rozpoczęły się bowiem już w czasie prób użycia uniwersalnego tłumacza. Aparat ten, o olbrzymiej przecież rozdzielności, przez dłuższy czas nie mógł dostroić się do systemu porozumiewania się tych istot. Dopiero po uruchomieniu zespołów pamięci wieczystej zdołał on wprowadzić do pamięci operacyjnej głównego mózgu selektywnego naszej ekspedycji pełny język badanych istot wraz z jego różnorodnymi dialektami. Okazało się przy tym, że używają oni bardzo rzadko spotykanego systemu porozumiewania się za pomocą fal dźwiękowych. W całym znanym wszechświecie jest to dopiero trzeci przypadek tego typu, wliczając w to legendarnych Xyrenków.

Rozumiesz oczywiście, że natychmiast zarządzono przeprowadzenie dokładniejszych badań. Jak zwykle w takich przypadkach nie uniknęliśmy zwrócenia na siebie uwagi. Wywołało to jednak skutek odwrotny od powszechnie spotykanego. Według ogólnie przyjętej teorii rozwoju psychiki istot na podprogowym (i to drugiego rzędu) poziomie intelektualnym, nasze wtargnięcie do systemu planetarnego powinno byto wywołać natychmiastowe próby nawiązania kontaktu, co jak wiesz, z reguły prowadzi do ciągłego zakłócenia toku naszych prac i zmusza nas do stosowania systemu pełnego kamuflażu. W tym jednak przypadku opisane wyżej reakcje należały do sporadycznych (ogółem było tylko sześć takich zdarzeń) i stanowiły raczej odstępstwo od obowiązującej w danym systemie reguły.

Pomijam tutaj celowo kwestie katalogowe, gdyż znajdziesz je z łatwością w 34 części naszego Raportu Wstępnego, paragraf XXIII. Na szczególną uwagę zasługują jednak badania Korfa. Otóż, pomijając szczegóły, które znajdziesz w osobnym sprawozdaniu, ogólny wniosek z tych badań jest następujący: trzecia planeta posiada cywilizację typu technologicznego o dość wysokim (jak na jej wiek) rozwoju. Znajduje się ona obecnie w erze Wstępnego Poznania Banalności Mikrokosmosu. Dzięki osobistemu sprzężeniu Korla z analizatorem i pamięcią wieczystą udało się ustalić, że przejście do ery technologii jądrowej nastąpiło zaledwie przed około pięćdziesięcioma okresami. Świadczy to o rzadko spotykanym Wielkim Skoku. Jak Ci wiadomo, pierwszy Wielki Skok jest zawsze najburzliwszy, a w tym przypadku osiągnął on niespotykane gdzie indziej rozmiary. Wywołało to zresztą bardzo ciekawe skutki w psychice tych istot. Otóż w stosunku do aktualnego poziomu technologicznego są oni psychicznie opóźnieni co najmniej o trzysta okresów. Wybacz mi, że jako humanista i filozof używam w stosunku do tych stworzeń, których poziom rozwoju intelektualnego przekroczył zaledwie podpróg pierwszej komplikacji, nomenklatury używanej przez socjopsychologię Zar, ale zdając sobie sprawę z tego, że dzieli nas w rozwoju co najmniej pięćset tysięcy okresów, czynię to świadomie, aby wywołać polemikę ze strony takich idealistów, jak chociażby Throlle. Wróćmy jednak do tematu.

Istoty te zatrzymały się na etapie rozczłonkowania plemiennego, tworząc system drobniutkich komun nazwanych przez nich samych państwami. Każda taka komuna posiada własny system polityczny, gospodarczy, kulturalny itp. Jest to oczywiście marnotrawienie energii i środków. Pomimo iż cały szereg komun zdaje sobie z tego sprawę, a niektóre z nich zaczęły nawet czynić pewne posunięcia integracyjne w kierunku drugiego podprogu rozwoju, to instynkt wspólnoty plemiennej jest ciągle jeszcze silniejszy od logicznych przesłanek rozumowych. Korl zauważył również olbrzymi rozdźwięk w ogólnym poziomie ich życia, co także stanowi odstępstwo od znanych dotąd reguł. Najbardziej zaawansowane komuny prowadzą na przykład prymitywne badania mikroprzestrzeni wokół trzeciej planety, podczas gdy najbardziej zacofane klasyfikują się raczej do miana Lakonów niż do istot podprogowych Ery Wstępnego Poznania.

Świat ten jest pełen podobnych sprzeczności. Podczas gdy z godnym uwagi uporem – pomimo wciąż jeszcze bardzo prymitywnych środków technicznych – starają się nawiązać łączność z innymi istotami żyjącymi we wszechświecie, to w swej naiwności uważają, że istoty te muszą być koniecznie podobne do nich i to nie tylko psychicznie, ale także fizycznie. Z drugiej strony – co jest chyba śmieszne – pomimo zaobserwowania naszych sond rozpoznawczych, mieszkańcy trzeciej planety nie potrafili zorientować się (poza sześciu przypadkami, o czym już wspominałem), że są to wysoko wyspecjalizowane twory obcej cywilizacji kosmicznej. Powszechnie brano je za meteoryty. Nielogiczności takich jest znacznie więcej. Ja przytoczyłem Ci tylko te najbardziej dziwne, abyś lepiej zrozumiał główny cel tego raportu uzupełniającego.

Otóż Korl w czasie swoich badań natrafił na powtarzający się w różnych wariantach motyw odwiedzin przybyszów z innych światów. Według Korla jest to jeszcze jednym przyczynkiem do jego tezy o anormalności badanej cywilizacji. Pomimo jednak rzadko w podobnych przypadkach spotykanej ostrości widm prapamięci społecznej, a nawet konkretnych form zapisu materialnego (grawiury skalne), Korl odrzuca hipotezę rzeczywistego zaistnienia takiego faktu w przeszłości. Powołuje się przy tym na następujące momenty:

1. Już tysiąc okresów temu słynny Mohrland udowodnił matematycznie, że nasza cywilizacja jest najstarsza w całym znanym nam wszechświecie.

2. W Pamięci Wieczystej Zar brak jest jakiejkolwiek wzmianki o wizycie naszych statków kosmicznych nie tylko w tym systemie planetarnym, ale nawet w tym zakątku galaktyki.

3. Żadna ze znanych cywilizacji w promieniu tysiąca przelotów nie jest i nigdy dotąd nie była w stanie zrealizować podobnego wyczynu bez naszej wiedzy.

Oczywiście, z punktu widzenia logiki oraz posiadanej faktografii, Korl ma absolutną rację. Ja jednak mam osobiście nieco inną opinię na ten temat. Uprzedzam Cię tu lojalnie, że moja teoria została – jako zupełnie niemożliwa do przyjęcia ze względu na jej bliskie zera prawdopodobieństwo – odrzucona przez Radę Naukową naszej ekspedycji. Ponieważ zaś nikt nie potrafi przedstawić lepszego ani bardziej logicznego rozwiązania zagadkowego problemu (poza zwykłą negacją mojej hipotezy), dlatego uważam, że należałoby przedstawić ją Radzie Głównej, w czym mocno liczę na Twoją pomoc.

Otóż z uwagi na niezwykłą ostrość obrazów zachowanych w prapamięci społecznej w postaci widm transwizualnych o nikłej aberracji chronosocjologicznej i nadzwyczaj małym współczynniku dywergencji werystycznej Główny Mózg Selektywny naszej wyprawy odrzucił hipotezę Korla o rzekomej autosugestii prapamięci społecznej. A zatem, jak wynika z moich następnych analiz, prowadzonych metodą naszego wspólnego mistrza i nauczyciela Neutrosa, fakt niekontrolowanych odwiedzin Obcych musiał zaistnieć w rzeczywistości. Ponieważ zaś w promieniu ośmiu sektorów nie istnieje aktualnie, ani nie istniała nigdy, żadna – poza naszą – cywilizacja zdolna do dokonania podobnego czynu, więc jedynym logicznym wytłumaczeniem jest założenie możliwości odwiedzin Istot Interkosmicznych. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że pozostaje to w jaskrawej sprzeczności z wynikami badań dwóch naszych poprzednich wypraw pozagalaktycznych, jak też i uzyskanymi przez naszą ekspedycję doświadczeniami. Jak bowiem ogólnie wszystkim wiadomo, żadnych śladów istnienia podobnych nam istot dotąd nie wykryto, przy czym współczynnik prawdopodobieństwa przeprowadzonych badań wynosił aż dziewięćdziesiąt sześć procent. Należy więc przyjąć tezę, że nieznani goście przybyli do badanego układu planetarnego z okolic dalszych niż te, które sami dotąd poznaliśmy(i że są to według wszelkiego prawdopodobieństwa istoty stojące na wyższym niż my poziomie rozwoju. Jest to jedyne logiczne, a więc i jedyne słuszne rozwiązanie i dlatego powinno stać się przesłanką do dalszych prac w tym kierunku.

Moja teza została jednak wyśmiana i wykpiona przez naszych matematyków, którzy przy pomocy ciągów Eulkana i równań Allegora udowodnili wprost, że wyprawy tego typu nawet przy zastosowaniu transformacji nukleonidarnej materii i uwzględnienia wstecznego wektora czasu – są w ogóle niemożliwe. Ja jednak nadal uważam, iż tezy tej nie można tak sobie po prostu zlekceważyć. O ile bowiem nawet rzeczywiście – przy aktualnym poziomie naszej wiedzy – moje przypuszczenia wydają się bzdurnego jednak nie przesądza to w żadnym przypadku o rzeczywistej niemożliwości zaistnienia takiego zjawiska w naturze. Przypomnij sobie, jak wyśmiewano swego czasu Taunusa, gdy dla uzasadnienia możliwości podróży pozagalaktycznych wprowadził pojęcie wstecznego wektora czasu, gdyż tylko to dawało logiczne rozwiązanie problemu. Również i wówczas matematycy udowodnili, że jest to zupełnie niemożliwe, a przecież my jesteśmy już trzecią wyprawą pozagalaktyczną. Nie wspomnę tu nawet o tak drobnym fakcie, iż pojęcie wstecznego wektora czasu zostało obecnie wprowadzone do podstawowych nawet wykładów z dziedziny fizyki transgalaktycznej.

Oczywiście jestem realistą i zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że w mniemaniu większości moja hipoteza będzie jeszcze długo graniczyła z naukowym szarlataństwem, jestem jednak pewien, że Twój błyskotliwy umysł jest w stanie spokojnie i poważnie rozważyć wszystkie przytoczone przeze mnie fakty i przypuszczenia oraz poprzeć moje dążenia do dalszego badania tej sprawy na forum Rady Głównej. Tylko w ten sposób można bowiem wytłumaczyć wszystkie anomalie w rozwoju badanych istot i jedynie założenie interwencji z zewnątrz może wyjaśnić tak poważne odstępstwa od powszechnie przyjętych i wielokrotnie sprawdzonych zasad. Sądzę, że nie uda znaleźć się innego logicznego wytłumaczenia tego fenomenu. Rozumiesz więc teraz zapewne, dlaczego tak długo zatrzymałem się nad opisaniem istot zamieszkujących trzecią planetę.

Jestem głęboko przekonany, że umysł Twój dostrzeże całą wagę tego zagadnienia i że zdobędę w Twojej osobie poważnego stronnika. Pragnę jeszcze raz podkreślić, iż nie istnieje żadne inne logiczne wytłumaczenie podobnych anomalii (a sprawdziliśmy to z Therelem wielokrotnie). Mogły one być wywołane jedynie przez interwencje z zewnątrz. Najprościej byłoby założyć, że to jacyś nieznani nam obcy usiłowali dopomóc w rozwoju istotom z trzeciej planety, lecz z jakichś powodów ich eksperyment nie powiódł się.

Nie chcę jednak tutaj popuszczać wodzy fantazji, więc nie traktuj tego ostatniego zdania poważnie.

Oczekuję Twojej rychłej odpowiedzi

Mazon z Gatunku Zar


*

Trzecia wyprawa międzygalaktyczna nie zabawiła długo w systemie planetarnym, zwanym przez jego mieszkańców Układem Słonecznym. Po dokonaniu niezbędnych przeglądów technicznych odleciała w kierunku gwiazdozbioru Omegi.

I prawdopodobnie, jak istoty zamieszkujące trzecią planetę nie zauważyły tak długo wyczekiwanej wizyty gwiezdnych gości, tak i uczestnicy wyprawy pozagalaktycznej nie zdawali sobie sprawy, że sami poddani zostali testowi wstępnemu przez Wielką Konfederację Myślących, Zarówno bowiem galaktyka rodzinna istot z trzeciej planety (zwanej przez nich Ziemią), jak i galaktyka członków Gatunku Zar, tak dumnego z wysłania aż trzech wypraw poza ich własną galaktykę, leżały na dalekich peryferiach Konfederacji i nie należały ani do bardziej uczęszczanych, ani mających większą wartość naukową czy ekonomiczną – obszarów kosmicznych.. Konfederacja obejmowała swym zasięgiem prawie trzy czwarte całości wszechświata i kontrolowała wszystkie systemy, na których pojawiały się istoty przekraczające pierwszy podpróg komplikacji, a więc prymitywne gatunki myślące.

Ani Ziemianie, ani ich goście nie wiedzieli więc, bo i nie mogli wiedzieć, że wkrótce po odlocie istot z Gatunku Zar na ostatniej planecie Układu Słonecznego zaczęły następować dziwne zmiany. Część biegunowa tej planety poczęła zmieniać swą konsystencję i kolor. Grunt z ciemnoszarego stawał się powoli podobny do ciemnoczerwonej masy, nieprzypominającej jednak swoim wyglądem niczego określonego. Postronny obserwator byłby zaskoczony nie tylko samym zjawiskiem, ale i jego rozmiarami, obejmującymi tysiące kilometrów kwadratowych.

Tylko członek Wielkiej Konfederacji Myślących wiedziałby, że to Główny Koordynator Układu Słonecznego przygotowuje się do nawiązania łączności hiperspecjalnej przy pomocy Strukturatora Materii, o czym świadczyły potężne słupy stężonej energii ogniskującej emisję.

Przygotowania nie trwały zbyt długo. Nagle wszystko znieruchomiało, by w chwilę potem rozbłysnąć oślepiającym, trwającym ułamek sekundy blaskiem. Meldunek Koordynatora pomknął z szybkością hiperfalową do swego celu. Jego treść była mało skomplikowana, ale mimo to byłoby bardzo wątpliwe, by ludzie czy też nawet uczestnicy wyprawy międzygalaktycznej z Gatunku Zar zrozumieli jego sens.


Meldunek brzmiał następująco: Koordynator kolonii testowej KLC – 20803 (typu wstępnego) do Krypty Mędrców

Zgodnie z otrzymanym poleceniem ściągnąłem podistoty Zar na obszar kolonii testowej. Z uwagi na niedoskonałość ich aparatury rozdzielczej, wzmocniłem – przy pomocy własnych transformatorów – siłę emisji podległej kolonii. Wzmocnienie to musiałem utrzymywać podczas całego pobytu podistot Zar na obszarze kolonii. Umożliwiło to zarówno normalny rozwój kolonii, jak i ułatwiło pracę moich analizatorów. Wszystkie analizy pozwoliły mi na udzielenie ostatecznej odpowiedzi na pytanie: ,,Czy podistoty Zar nadają się już do wykorzystania w ramach Konfederacji na ogólnych zasadach stosowanych w podobnych przypadkach do podistot niższego rzędu?”

Otóż po dokładnym przeanalizowaniu wszelkich danych dostarczonych przez analizatory można stwierdzić, że pomimo iż eksperymentowi zostały poddane osobniki charakteryzujące się najwyższym wśród swego gatunku poziomem inteligencji, ich reakcje umysłowe znajdują się na dowolnym poziomie rozdzielczości naszych analizatorów. Jak z tego wynika, ich ewentualna adaptacja do wymogów Konfederacji byłaby nieekonomiczna i dość skomplikowana. Dlatego też na postawione powyżej pytanie udzielam odpowiedzi negatywnej. Jednocześnie stawiam wniosek o ponowne przeanaliowanie tej sprawy za około jedną setną obrotu pangalaktycznego.

Uwaga: pragnę jednocześnie zaproponować likwidację dalszych badań kolonii testowej XLC – 23803 z uwagi na jej całkowitą nieefektywność. Zwracam przy tym uwagę na fakt, że struktura kolonii jest taka, że pozostawienie jej tylko w ramach sieci ogólnej, bez dalszych interwencji, w bardzo szybkim czasie może doprowadzić do całkowitego jej samozniszczenia, w wyniku czego powstałby w układzie efekt Zorzy Radioaktywnej, który to efekt, ze względu na jego szkodliwość, jest w obszarach Konfederacji zakazany.

Proszę o odpowiedź translacyjną.

Gabor C /X/X/L

Warszawa l975


PECH


Al siedział zanurzony głęboko w miękkim fotelu prywatnej poczekalni profesora Smerksona. W ręku trzymał spory kieliszek złocistego napoju, zwanego przez znawców arniakiem, ofiarowany mu wspaniałomyślnie przez automatycznego barmana. Przez głowę przewalały mu się setki myśli, których nie byłby w stanie sprecyzować – jeden arniak to stanowczo za mało. Ta ostatnia myśl wydała mu się szalenie odkrywcza, bo natychmiast poprosił o ponowne napełnienie trzymanego w ręku naczynia. Automatyczny barman spełnił błyskawicznie jego życzenie. Al wypił spory łyk ofiarowanego napoju i od razu poczuł się lepiej, co musiało udzielić się również i jego szarym komórkom, które nareszcie zaczęły pracować na miarę mózgu, jaki zajmowały– na miarę Ala Jacksona, najlepszego dziennikarza Systemu Słonecznego.

Nie zmieniało to jednak faktu, że Al w dalszym ciągu nie wiedział dlaczego profesor Smerkson, u którego bezskutecznie zabiegał o wywiad od trzech lat, nagle wysłał po niego osobisty grawilot w celu sprowadzenia go z Australii (gdzie przebywał na urlopie) do Himalajskiego Laboratorium Instytutu Badań Wpływu Historii na Teraźniejszość, którego to instytutu Smerkson był naczelnym dyrektorem.

W ogóle Smerkson był dziwnym człowiekiem, lub raczej stał się dziwakiem po tym, jak ogłosił swoje sławne odkrycie promieniowania „H”.

Otóż okazuje się, że człowiek emanuje nieznany dotąd nauce i nieporównywalny z żadnym innym rodzaj promieniowania. Smerkson twierdził, że człowiek nadaje na fali materii, czyli mówiąc innymi słowy – generuje zaburzenia materii rozchodzące się z szybkościami wielokrotnie przewyższającymi prędkość światła. Brzmiało to jak bajka. Jednakże stary profesor przedstawił dowody nie do podważenia. Co więcej, zaprezentował on eksperymentalne urządzenie nadawczo-odbiorcze pracujące na bazie tego odkrycia. Zasięg jego nie przekraczał, co prawda, jednego roku świetlnego, ale i to wystarczyło do przeprowadzenia bezpośredniej rozmowy z bazą na Marsie. Smerkson lubił teatralne gesty, więc rozmowy przeprowadzał jednocześnie za pomocą swojego aparatu i normalnej łączności wideofonicznej. Wynik tego eksperymentu przesądził sprawę. Wszelka nieufność opadła, ustępujące miejsca euforii zachwytu, a Smerksona okrzyknięto geniuszem. Wszystko to było normalne, z wyjątkiem samego bohatera tej historii. Smerkson bowiem bynajmniej nie zachowywał się jak geniusz. Nie wszystko przynajmniej dawało się podciągnąć pod zwykłą ekscentryczność genialnego uczonego.

Al uchodził za najlepszego dziennikarza Systemu nie tylko dlatego, że dobrze pisał – znał się oprócz tego na ludziach i właśnie ta znajomość ludzi podpowiedziała mu, że sprawa warta jest bliższego zainteresowania. Cóż z tego, kiedy Smerkson uparcie odmawiał audiencji. Tym bardziej zagadkowe stawało się to nagłe zaproszenie Ala do siebie.

Jego rozmyślania przerwał nagle jakiś obcy bezosobowy głos:

Al Jackson?

Al rozejrzał się wokół trochę nieprzytomnym wzrokiem. Przed nim stał jeden z asystentów Smerksona.

We własnej osobie – odparł z odrobiną złośliwości.

Proszę za mną! Profesor oczekuje pana – głos był dalej bezosobowy.

Podążając za swoim przewodnikiem Al pomyślał, że stanowczo nie jest tutaj zbyt mile widziany. Z tą głęboką myślą wkroczył do małego pokoiku, gdzie stały jedynie dwa fotele, mały stolik oraz kilka różnych aparatów naukowych. W jednym z foteli siedział Smerkson i bacznie obserwował przybysza. Al nie czuł się zbyt pewnie pod tym spojrzeniem. Tymczasem jego przewodnik ulotnił się gdzieś jak kamfora.

Proszę, niech pan siada! – Smerkson wskazał Alowi wolny fotel.

Kiedy ten usiadł na wskazanym miejscu, Smerkson w milczeniu kontynuował obserwację swojego gościa. Tak minęło parę minut, które Al poświęcił na bliższe oględziny pomieszczenia. Najbardziej zainteresowały go ekrany różnych aparatów. Jednym z nich był z pewnością monitor odwzorowujący natężenie promieniowania ,,H”. Al widział go dwa lata temu, podczas pamiętnej konferencji prasowej.

Smerkson musiał przechwycić jego spojrzenie, bo nagle przerwał milczenie.

Tak, panie Jackson – powiedział – to jest właśnie uniwersalny miernik promieni H.

Tak mi się też wydawało – mruknął Al. – Tylko nie bardzo rozumiem, po co go tu umieszczono. Chyba nie kazał pan tego zamontować wszędzie, gdzie się tylko da?

Hm, zaraz to panu wyjaśnię – odparł trochę rozbawiony Smerkson. – Może by jednak zechciał pan wyjaśnić mi najpierw cel swojej wizyty...

Wydawało mi się, że to raczej pan chciał mnie widzieć. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, zważywszy pośpiech, z jakim mnie tu sprowadzono – zauważył Al.

Niemniej jednak to pan od dwóch lat starał się o rozmowę ze mną – odparł Smerkson. – Nieważne zresztą. Sytuacja dopiero niedawno dojrzała do tego, aby można było panu zakomunikować to, co za chwilę dokładnie przedstawię dodał poważnie.

Al poczuł, że sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż sądził na początku.

Nie rozumiem, o czym pan mówi – powiedział ostrożnie.

Wszystko w swoim czasie, młodzieńcze – odparł Smerkson. – Najpierw poprosiłbym pana o wyjaśnienie, dlaczego chciał się pan widzieć ze mną. Wiem, że ma pan przeczucie słuszne zresztą – że coś mi nie pozwala cieszyć się z mojego sukcesu w stu procentach. Interesuje mnie jednak, co pana bezpośrednio skłoniło do tak uporczywego dobijania się do mnie. Al błyskawicznie przeanalizował wszystkie ewentualne konsekwencje tej rozmowy. Doszedł do wniosku, że na razie przynajmniej może odpowiadać szczerze. – Jak pan słusznie zauważył, zaciekawiło mnie, dlaczego człowiek, który osiąga taką sławę – całkiem zresztą słusznie nagle izoluje się od świata? Co więcej, nie wydaje się cieszyć z ukoronowania swoich wysiłków. – Nie sądzi pan, że to po prostu zwyczajne dziwactwo naukowca? – wtrącił Smerkson.

Nie. Nie w takiej formie i nie tak jawnie. Pańskie zachowanie jest szczere. Pan rzeczywiście jest zasmucony tym odkryciem i to mnie zaciekawiło. Muszą być jakieś powody... – Jest pan jedynym człowiekiem z zewnątrz, który na to wpadł. Gratuluję, młody człowieku – przyznał Smerkson z uznaniem. – Dziękuję, profesorze. Nie wyjaśnia to jednak pańskiego zachowania.

Czy tylko dlatego chciał mnie pan zobaczyć? – nie ustępował Smerkson.

Tak..

Nie było nic więcej?

No, był jeszcze jeden fakt – powiedział Al po chwili wahania.

Tak, słucham...

Otóż podsłuchałem kiedyś niechcący rozmowę dwóch pracowników pana Instytutu. Było to chyba z rok temu. Z rozmowy tej wynikało, że promienie ,,H” to tylko uboczny produkt pana badań, że właściwego odkrycia nie opublikował pan nigdzie. To wszystko – dorzucił Al.

Smerkson milczał przez chwilę, nad czymś się głęboko zastanawiając. W końcu po dłuższej chwili odezwał się:

Tak, rzeczywiście. Ma pan rację. Co więcej, powiem panu, czego nie ujawniłem – przerwał na chwilę patrząc z powagą na Ala. – Otóż człowiek rzeczywiście emituje promienie ,,H”, ale jest to zjawisko wtórne, młodzieńcze.

Al patrzył przez chwilę z zaciekawieniem na swego rozmówcę.

Pan chce powiedzieć, że... -zaczął.

... że człowiek jest przede wszystkim odbiornikiem tego promieniowania, nie nadajnikiem. Nic więcej.

Ależ to by znaczyło, że my jesteśmy... – Al nie dokończył swojej myśli.

Nie, młodzieńcze – spokojnie odparł Smerkson. – My właśnie nie wiemy, co to oznacza. Dlaczego też bałem się opublikowania tego faktu. Zresztą wyjaśnię to panu od początku. Uprzedzam jednak, że będzie to trwało dość długo.

Alowi było w tej chwili obojętne, ile będzie trwała opowieść Smerksona, byle tylko dowiedział się prawdy.

To nie ma znaczenia. Będę tu siedział choćby całe życie zapewnił gorąco.

Niech więc pan słucha! Proszę mi jednak nie przerywać, nawet jeżeli to, co powiem, wyda się panu zupełnie niezwiązane z tematem – powiedział poważnie profesor. - Otóż od początku mojej kariery studenckiej zastanawiał mnie fakt, że są ludzie, którym nagle bez żadnej widocznej przyczyny zaczyna się wszystko nie udawać. Nie wynika to z faktu, że przestali pracować, uczyć się czy coś w tym rodzaju. Wręcz przeciwnie. Zjawisko to wydawało się potęgować wprost proporcjonalnie do wysiłku wkładanego w jego zwalczanie. Inni ludzie natomiast osiągają wiele ważnych dla nich rzeczy bez żadnego widocznego wysiłku. Wygląda to zupełnie tak, jak gdyby los wpychał im na siłę to, co innym brutalnie odbierał. Krótko mówiąc, zaciekawiło mnie, dlaczego jedni ludzie mają to, co się powszechnie nazywa pechem, a inni są tak zwanymi szczęściarzami.

Większość z nas bądź nie zwraca na ten fakt uwagi przyjmując, że tak już po prostu jest, bądź uważa, że wynika to ze stresów, zahamowań czy innych tego typu rzeczy, bądź że ludzie ci są ofiarami autosugestii. Oczywiście, w miarę jak narasta ilość spraw, które się nam nie udają, następuje załamanie psychiczne, człowiek popada w stresy lub kompleksy, utwierdza się coraz bardziej w przekonaniu, że jest pechowcem i zaczyna podświadomie dążyć do negatywnego wyniku. Mnie osobiście zainteresowały jednak źródła tego zjawiska, jego bezpośrednie przyczyny. W późniejszym bowiem stadium rzeczywiście występują opisane wyżej zjawiska. Współczesna psychologia zbadała je dość szczegółowo. Nikt jednak nie badał ich źródeł. Prócz mnie, oczywiście.

Ze względu na to, że problem był bardzo nietypowy, postanowiłem stosować nietypowe dla współczesnej nauki metody. Sięgnąłem mianowicie do wierzeń dawno już zapomnianych, do zwyczajów, o których pamięć przetrwała jedynie w prawie zapomnianych przez ludzkość księgach. Jestem bowiem przekonany, że w swojej najdawniejszej historii człowiek posiadł olbrzymie tajemnice przyrody, które następnie, w miarę rozwoju technologicznego naszej rasy, zostały stopniowo zapomniane.

Tak więc zbierałem wiadomości zarówno o telepatii, jak i o ludziach przeczuwających przyszłość. Starałem się dociec źródeł takich wierzeń jak na przykład kult boga Ptah w Egipcie. Przejrzałem przy tym ogromny materiał, który w większości składał się z wynurzeń psychopatów, oszustów i zwykłych fanatyków. Mnie jednak chodziło o jakiś generalny, wszędzie powtarzający się motyw. O coś, co miało duże szansę być przysłowiową szczyptą prawdy tkwiącą w każdym kłamstwie. Nie było to takie proste, jakby się mogło zdawać.

Po wielu nieprzespanych nocach zwróciłem uwagę na jeden szczegół, który pojawiał się w każdym wierzeniu, zwyczaju, kulcie... był to fakt, że źródło wszystkich tych niewyjaśnionych zjawisk tkwiło po prostu w mózgu człowieka. Mózg więc był sednem sprawy. Nie był to jednak duży sukces, ponieważ – logicznie rzecz biorąc – należało w każdym przypadku przyjąć, że zjawiska te muszą mieć jakiś związek z tym najważniejszym organem człowieka. To było jednak właściwie wszystko, co wówczas osiągnąłem.

W pewnym momencie zwątpiłem więc w siebie i zacząłem się zastanawiać, czy nie obrałem jednak złej metody. Wtedy to zainteresował mnie inny fakt, dość błahy i pozornie bez znaczenia. Otóż w wielu źródłach powtarzały się opisy zdolności do spostrzegania u innych ludzi jakichś aureol czy poświat, krótko mówiąc – czegoś w rodzaju tajemniczego pola otaczającego każdego człowieka. Przyjąłem to za hipotezę i zacząłem interesować się tym problemem. Doprowadziło mnie to do podjęcia ponownych badań nad tak zwaną plazmą ,,B”. Przekonałem się także, że współcześnie uczeni również zaobserwowali fakt emanacji jakiegoś szczególnego rodzaju pola nie tylko przez ludzi, ale również i przez rośliny. Nikt jednak nie wysunął dotąd żadnej hipotezy w miarę rozsądnie tłumaczącej to zjawisko. Jedynym pozytywnym faktem, który wpłynął na moje badania, było stwierdzenie, że pole to można fotografować przy użyciu pewnych specjalnych technologii. Fakt ten dał mi wiele do myślenia. W powiązaniu z opowieściami ludzi mówiących o aureolach prowadziło to do oczywistych wniosków, że bądź świadkowie ci byli mutantami dostrzegającymi inne zakresy fal, bądź też promieniowanie to stawało się w pewnych przypadkach widzialne, czyli podlegało jakimś perturbacjom zmieniającym jego charakter. Po długim namyśle za podstawę dalszych swoich badań przyjąłem tę drugą tezę...

Tu Smerkson przerwał i spojrzał na Ala.

Widzę, że zaczyna mnie pan uważać za szaleńca – powiedział, uśmiechając się smutno. – Proszę się nie przejmować, dalej będzie o wiele jaśniej – dodał.

Al nic nie odpowiedział, bo najzwyczajniej w świecie zgłupiał. Za nic nie mógł pogodzić tego, co przed chwilą usłyszał, z osobą wielkiego naukowca.

Ależ nie, panie profesorze – zaoponował niezbyt szczerze. – Chociaż przyznam się panu, że wielu rzeczy nie zrozumiałem – dodał, co było już o wiele bliższe prawdy.

W rzeczywistości bowiem nie rozumiał w zupełności spraw związanych z aureolami, religiami, itp. Nigdy też nie był zbyt mocny w historii starożytności.

Hm – mruknął Smerkson – może ma pan rację. Zresztą podstawowy problem moich poszukiwań już panu przedstawiłem.

Chce pan powiedzieć, że szukał pan źródeł pecha lub szczęścia – zapytał z nieukrywanym zdumieniem Al.

To pana szokuje, młodzieńcze?

Nie wiem, ale w dzisiejszych czasach takie rzeczy...

Takie też – odparł Smerkson. – A co pana powinno najbardziej zaszokować, młodzieńcze – to wyznanie, że problem ten rozwiązałem.

To znaczy...? -zapytał Al tonem więcej niż sceptycznym.

Tylko tyle, że bodźcem początkowym jest interakcja dwóch obszarów promieniowania ,,H” w taki sposób, że słabsze pole jest dominowane przez silniejsze.

Jest to raczej mgliste wyjaśnienie – zauważył Al, który zdążył się już otrząsnąć po lekkim szoku, w jaki wprawiła go poprzednia wypowiedź Smerksona.

Bynajmniej. Tłumacząc na język potoczny, znaczy to tylko tyle, że w chwili, gdy w grę wchodzą dwie osoby dążące do tego samego celu, wówczas przegrywa ta, która emanuje słabsze pole ,,H”. Czyli że pole ,,H” jednostek silniejszych ukierunkowuje pole słabsze tak, ażeby osoba je wydzielająca osiągnęła wynik negatywny.

To by znaczyło, że na przykład na egzaminie oblewa ten, który ma najsłabsze pole, tak? – zapytał Al.

Dokładnie tak. Oczywiście w dużym uproszczeniu, tam bowiem mamy do czynienia z wypadkową wielu pól. Niemniej jednak w ogólności tak właśnie się dzieje, przy czym jest to niezależne od stanu posiadanej wiedzy.

To raczej smutne.

No cóż, to jest właśnie pech. Jest to zresztą łatwe do przezwyciężenia teraz, kiedy już o tym wiemy. Chociażby przez dobieranie ludzi o podobnym natężeniu pola. Pracujemy już nad tym i wyniki badań będą ogłoszone na najbliższej sesji naukowej Rady Dziesięciu.

Słowem, odkrył to pan dzięki teorii promieni ,,H” – ni to przecząco, ni twierdząco skonstatował Al.

Nie. To promieniowanie ,,H” odkryłem dzięki temu sprostował z pobłażaniem w głosie Smerkson. – W tej chwili jest to jednak problem drugoplanowy i nie po to tu pana zaprosiłem. Proszę słuchać dalej! - dodał. - Otóż, pomijając szereg nieistotnych w tej chwili problemów, po odkryciu promieniowania ,,H” zacząłem badać bliżej jego naturę. Przebadałem setki tysięcy osób i okazało się, że jest to zjawisko wtórne. Nie będę panu przedstawiał wszystkich dowodów na potwierdzenie tej tezy. Faktem jest, że po dość żmudnych badaniach udało mi się ustalić, że promieniowanie ,,H” wydzielane przez ludzi jest wywołane impulsem podobnego promieniowania o dość skomplikowanym rytmie. Źródło impulsu modelującego leży gdzieś na Drodze Mlecznej, przy czym działa ono na ludzi, powtarzam – na ludzi – w ten sposób, że zaczynają oni emanować je później samodzielnie.

Smerkson zamilkł i popatrzył badawczo na Ala, jakby sprawdzając, czy dotarły do niego wyjawione rewelacje.

To straszne, profesorze! – powiedział Al w końcu – ludzie mogliby czuć się jak znaczone ryby.

Właśnie – podchwycił Smerkson – to jest właśnie to, czego nie ujawniłem oficjalnie. Dopóki nie zbadamy tej sprawy do końca, nie wolno nam jej ogłaszać. Byłby to zbyt duży szok dla ludzkości. Wyobraża pan sobie, co by się działo, gdyby ludzie dowiedzieli się, że są takimi właśnie znaczonymi rybami...

Nie rozumiem jednak, czemu właśnie mnie ujawnił pan to wszystko? – zapytał Al, przypomniawszy sobie początek rozmowy.

Już to panu wyjaśniam – odrzekł uroczyście Smerkson. Otóż naczelny organ wykonawczy Ziemi – Rada Dziesięciu upoważniła mnie do przeprowadzenia z panem tej rozmowy.

Ale dlaczego? – zapytał Al, czując się coraz bardziej podniecony.

Ponieważ jest pan jedyną znaną istotą na Ziemi nieemanującą promieni ,,H”. A ponieważ wszyscy ludzie je emanują... Rada Dziesięciu uznała, że powinien pan się już o tym dowiedzieć...

Al zrozumiał, że został rozszyfrowany. Jego misja na Ziemi została zakończona.

Gratuluję, profesorze – powiedział z niekłamanym uznaniem w głosie. – Nie przypuszczaliśmy, że w najbliższym dziesięcioleciu uda wam się ten problem rozwiązać...


*

Wkrótce po opisanych tu wydarzeniach w jednym z systemów, gdzieś wśród miliona gwiazd Drogi Mlecznej, odbyła się uroczystość z okazji zakończenia kolejnego eksperymentu przyśpieszającego rozwój peryferyjnych cywilizacji podprogowych. Istoty uczestniczące w tym spotkaniu były dziwnie podobne do ludzi. Najdziwniejsze jednak, że uroczystości tej przewodniczył osobnik wykazujący niesłychane podobieństwo do pewnego znanego dziennikarza z planety Ziemia. Dziwny był również tytuł, jakim go honorowali pozostali uczestnicy tego spotkania. Nazywano go Rezydentem.

System ten jednak był położony o milion lat świetlnych od Ziemi, więc trudno wysuwać jakieś nieodpowiedzialne wnioski na temat opisanego powyżej podobieństwa. Nawet największy fantasta nie mógł bowiem połączyć zniknięcia z planety Ziemia osobnika zwanego Alem, z zawodu dziennikarza, z osobą Rezydenta. Nawet jeżeli byli oni tak podobni do siebie i nawet jeżeli człowiek zwany Alem zniknął w bardzo tajemniczych i do dziś niewyjaśnionych okolicznościach.

Wszak wszechświat kryje w sobie wiele tajemnic...

Warszawa 1976


LUDZIE JAK... ZŁODZIEJE


Łazik kołysze się monotonnie i usypiająco. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozpościera się jednostajna dla oczu, pofałdowana pustynia pokryta milionami ton piasku, a właściwie tego, co na tej planecie wyglądało jak piasek. George tłumaczył mi to, zanim poszedł do Strefy, ale było w tym zbyt dużo form chemicznych, żebym wszystko zapamiętał. Wiedziałem jedno: w miarę zbliżania się do Strefy ekranizowała ona coraz bardziej wszelkie promieniowanie. Dlatego też zabraliśmy ze sobą emitery laserowe. Ponieważ zaś powyższy fakt stanowił całą naszą wiedzę o właściwościach tej substancji, więc siedzimy teraz w łaziku i jedziemy w nieznane. Łazik, mimo swojej niewinnej nazwy, jest czymś w rodzaju udoskonalonej wersji czołgu o wadze dwudziestu pięciu ton. Wykonano go z tego samego akronu, którego używa się do budowy pancerzy statków kosmicznych. Jest on więc praktycznie prawie niezniszczalny. Pole siłowe, którym jesteśmy otoczeni, zapewnia nam te kilka procent, których akronowi brakowało do zupełnej niezniszczalności. Oprócz tego łazik – dzięki silnikom antygrawitacyjnym – może unosić się w powietrzu, a nawet – gdy sytuacja będzie tego wymagać – wejść samodzielnie na całkiem przyzwoitą orbitę i tam dopiero czekać na pomoc.

Konstruktorzy łazika, pamiętając o prastarej zasadzie, że najlepszą formą obrony jest atak, wyposażyli swoje dzieło w trzy sprzężone lasery wielkiej mocy, działo plazmowe, wyrzutnie pocisków z gazem usypiającym oraz aparaturę do wytwarzania pola paraliżującego wszystko co żywe. Potem jednak widać uznali, że może znaleźć się ktoś, komu wszystkie te urządzenia wydadzą się zabawkami, bo zamontowali jeszcze na dodatek miotacz antymaterii. Ażeby zaś nie sprawiać wrażenia, że rzecz ma służyć tylko do zabijania, zapchali środek łazika mnóstwem takich instrumentów, jak na przykład uniwersalny tłumacz, automaty do pobierania próbek, skomplikowane analizatory, cały system różnych wskaźników oraz kompletny zestaw kontaktowy. Ten ostatni chyba tylko po to, żeby przed użyciem całego naszego arsenału dokładnie objaśnić przedstawicielom obcych cywilizacji, co się z nimi stanie za napastowanie biednych i łaknących pokoju ludzi.

Krótko mówiąc, mimo że oficjalnie łazik jest przeznaczony do działań na planetach znajdujących się na etapie gigantomanii, jest to zwyczajny czołg. Tyle że supernowoczesny.

Tyle nagadałem na ten zestaw kontaktowy, że teraz jest mi trochę głupio. Jestem przecież specjalistą od nawiązywania kontaktów z cywilizacjami pozaziemskimi i urządzenie to powinno być bardzo bliskie memu sercu. Tak jest zresztą naprawdę, tyle że czuję się trochę jak skazaniec. Pchamy się w końcu dobrowolnie do Strefy (my – to znaczy: Fizyk i ja), a to powodu je, że jesteśmy obaj mocno podenerwowani. Nasza wyprawa ma charakter ratunkowy, jak to uprzejmie nazwał Pilot, który jest jednocześnie dowódcą nas wszystkich. W swojej uprzejmości nie dodał jednak, że dwie poprzednie wyprawy miały również charakter ratunkowy i że wskutek tego pozostał na Arystotelesie jedynie z Lekarzem i Cybernetykiem. Nie dodał również, że Biolog i Astronom, później Mechanik i Geolog, a jeszcze później Konstruktor i Automatyk zniknęli w Strefie. Razem z nimi zniknęły automaty i pojazdy, w których lecieli. Dlatego właśnie my nie lecimy, lecz jedziemy łazikiem, dlatego, też mamy masę dodatkowego sprzętu, dlatego wreszcie jesteśmy ostatnią wyprawą. Jeżeli coś się z nami stanie, nikt już po nas nie przyjedzie, a Arystoteles po prostu powróci do bazy. Arystoteles to nasz statek kosmiczny – piękna maszyna dalekiego zasięgu mająca trzysta metrów długości i wyposażona w napęd podprzestrzenny, dzięki czemu możemy praktycznie oblecieć całą galaktykę. Jest to najlepszy statek, jaki opuścił dotąd stocznie Saturna. Cóż z tego jednak, skoro od samego początku wszystko układało się nie najlepiej.

W ogóle pechowa to była wyprawa. Wylecieliśmy po długich i burzliwych dyskusjach Rady Naukowej. Długo dyskutowano bowiem nad jej celowością. W końcu zwyciężyli optymiści i zezwolono na nasz start.

Wyprawa nasza miała na celu potwierdzenie lub obalenie hipotezy znanego astronoma sprzed trzech wieków, według którego w naszej galaktyce aż trzydzieści gwiazd wykazuje cechy niezwykłe. Nie wiem, na czym polega ta niezwykłość, bo przeraziłem się potwornych wzorów matematycznych w publikacji Rady Naukowej, które to wzory ponoć wszystko wykazały czarno na białym. Tak czy siak wszystkie te pulsary na dodatek znajdowały się w newralgicznych dla nawigacji galaktycznej punktach. Dlatego właśnie wysunięto hipotezę, że są to sygnały jakiejś supercywilizacji, która miała je jakoby wysyłać dla nawiązania kontaktów ze swymi braćmi w rozumie. Ponieważ wszystkie statki przed Arystotelesem osiągały prędkość najwyżej dziesięciokrotnie większą niż światło, nigdy nie można było się zdecydować na podobną ekspedycję. A że nasza główna baza lotów dalekosiężnych znajduje się na Danebie, którego odległość od najbliższego obiektu z tych trzydziestu pulsarów wynosiła równo osiemset parseków, więc nawet najwięksi idealiści siedzieli spokojnie. Dopiero Arystoteles i jego system nawigacji subspacjalnej rozwiązał problem odległości. No i rozpętała się burza, która doprowadziła do tego, że znajduję się teraz tutaj, razem z Fizykiem.

Byłem temu raczej przeciwny, jako że moja opinia na temat tych hipotetycznych sygnałów różniła się raczej od wersji oficjalnej. Uważałem po prostu, że to jedna wielka bzdura. Oczywiście zgadzam się, że wszystkie wyróżnione obiekty wykazują specyficzne cechy, bo to zostało udowodnione ponad wszelką wątpliwość, jednak jakoś nie trafiało mi do przekonania, że sygnały wysyłane są specjalnie do nas. Gwiazdy te musiały bowiem powstać na długo przed rozwinięciem się jakichkolwiek form życia na Ziemi i trudno sądzić, żeby Galakci (bo tak nazywano powszechnie członków tej hipotetycznej cywilizacji) przewidzieli akurat pojawienie się ludzi i w związku z tym na długo przed zaistnieniem tego faktu przygotowali się na ich przywitanie. Jeżeli już trzeba było robić jakieś, założenia, to tylko takie, że są to prawdopodobnie gigantyczne radiolatarnie o zasięgu pankosmicznym. Natomiast faktem jest, że cechy tych gwiazd zostały sztucznie stymulowane w kierunku takiej a nie innej charakterystyki promieniowania.

Jak by jednak nie było – Pilot zdecydował się na lądowanie. Ponieważ na planecie nie zaobserwowano żadnych oceanów ani mórz, tylko ten piasek, miejsce lądowania było całkowicie przypadkowe.

Przez pierwszy tydzień badaliśmy piasek na wszystkie sposoby. Potem Biolog uparł się, że musimy polecieć dalej, żeby sprawdzić którąś z jego koncepcji. Ponieważ regulamin zabrania poruszania się po nieznanej planecie samemu, dokooptował więc jeszcze Astronoma. Wzięli małą rakietkę i polecieli. No i w godzinę później wszelki ślad po nich zaginął. Całe szczęście, że byli jeszcze pod obserwacją radarową, tak że przy pomocy mózgu elektronowego udało nam się dokładnie ustalić miejsce ich zniknięcia. W tym samym miejscu urwał się wszelki ślad po obydwu ekipach ratunkowych. Nie mieliśmy nawet najmniejszego pojęcia, co się z nimi mogło stać...

Nagle jakiś natarczywy głos wyrwał mnie z zadumy. Nie mogłem początkowo skojarzyć, o co w ogóle chodzi. W końcu jednak wróciłem do rzeczywistości. To był Fizyk.

Hej, obudź się – usłyszałem jego kpiący głos.

Właśnie dlatego wybrałem Fizyka za towarzysza, że posiadał on w sobie tyle samo cynizmu co i ja, i trzymały się go równie makabryczne żarty.

A co, czyżby Galakci wzięli nas do niewoli? – zapytałem tym samym tonem.

No, jeszcze nie. Ale to nic straconego – zauważył uspokajającym tonem. -Właśnie zbliżamy się do miejsca zniknięcia drugiej wyprawy. Nie przejmuj się! Nie poszedłem na żadne ryzyko. Miotacz nastawiony na strzelanie do wszystkiego, co się rusza, z wyjątkiem ludzi. Pole siłowe nastawione na największą moc. System obrony paraliżującej włączony na czterysta metrów – wyliczał po kolei.

A czy wysłałeś meldunek do Arystotelesa?

Oczywiście, mój drogi. Jakże mogłeś wątpić? – zapytał Fizyk z wyrzutem. – Oczywiście, że ich zawiadomiłem. Powiedziałem im również, żeby od tej pory byli tylko na nasłuchu. Normalna komunikacja będzie laserowana Morsem.

Jesteś jak zwykle genialny w swojej dokładności – odparłem, z prawdziwym zresztą podziwem.

Na osobach postronnych mogliśmy robić wrażenie trochę zwariowanych, bezdusznych facetów, którzy mają właściwie gdzieś całą akcję i nic nie obchodzi ich ratowanie zaginionych kolegów. Ale to były tylko pozory! Co prawda – po trzecim zniknięciu, kiedy zostało nas tylko pięciu, każdy przeszedł kryzys. Z początku chcieliśmy rzucić to wszystko i uciekać. Potem jednak przyszło opamiętanie, tyle że każdy trzymał się w garści innym sposobem. Pilot na przykład stał się oschłym służbistą. Cybernetyk codziennie sprawdzał i od nowa regulował automatyczną obronę statku, łudząc się, że ktoś nas w końcu zaatakuje. Lekarz siedział całymi dniami w laboratorium udając, że prowadzi jakieś ważne badania. Ja z Fizykiem natomiast stosowaliśmy właśnie metodę żartów, z gatunku tego ciężkiego i cynicznego humoru, który poprzez swój cynizm pozwalał nam patrzeć na wszystko w miarę obiektywnie. Nie było to – na pewno – zachowanie całkiem normalne, ale chciałbym widzieć kogokolwiek, kto by się potrafił zachować normalnie, będąc na naszym miejscu.

Tymczasem zbliżyliśmy się do Strefy na odległość około pięciuset metrów i Fizyk zatrzymał pojazd. Popatrzyliśmy przez dłuższą chwilę w piasek, który niczym nie różnił się od piasku z innych części planety. W końcu Fizyk przerwał milczenie.

Masz jakąś propozycję? – zapytał.

Mam – odparłem. – I co więcej, mam już prawie gotowy plan działania.

No, no, kto by się tego po tobie spodziewał! – wykrzyknął na wpół żartobliwie.

Ale widziałem po jego minie, że w sumie jest raczej zadowolony z faktu, że nie on musi cokolwiek proponować.

No więc, słucham! - rzucił, obracając się jednocześnie ze swoim fotelem.

Widzisz – zacząłem po krótkim namyśle – przed wyruszeniem z tobą jeszcze raz przeanalizowałem wszystkie wypadki. No i doszedłem do kilku wniosków, po pierwsze: Strefa zawiera coś, co jest dla kogoś bardzo ważne.

Zadziwiasz mnie swoją intuicją – raczył zauważyć Fizyk, dając mi przez to do zrozumienia, iż wolałby, żebym wreszcie przeszedł do konkretów.

Zależało mi jednak na tym, żeby przedstawić mu całość mego rozumowania, więc udawałem, że nie pojmuję aluzji, i ciągnąłem dalej swoje wywody.

Po drugie: trzeba sądzić, że to coś nie jest przeznaczone dla nas, bo inaczej zawiadomiono by nas o tym w ten czy inny sposób. Po trzecie: istnieje ścisła zależność pomiędzy faktem, że przylecieliśmy tutaj w celu zbadania charakterystyki pulsara, a znaleźliśmy tę – jedyną zresztą w całym układzie planetę. Inaczej mówiąc przemodulowano gwiazdę ze względu na obecność tej jedynej planety, co jest zresztą mocno wątpliwe, bądź też planetę zagospodarowano ze względu na gwiazdę. To nie jest jednak takie istotne w naszej sytuacji.

Przeprowadziłeś bardzo poprawne rozumowanie, mój drogi, ale pragnę zaznaczyć, że jest ono wykonalne na poziomie szkoły średniej – nie wytrzymał znowu Fizyk.

Oszaleję! – rzuciłem zrezygnowany. – Ten człowiek nawet w piekle nie zdobędzie się na odrobinę powagi.

No dobra, nie rozpaczaj stary! Przyrzekam, że dotrwam do końca, milcząc jak mumia – rzekł uroczyście Fizyk, po czym rozsiadł się wygodnie w fotelu i dodał jeszcze bardziej uroczyście.

Proszę, kontynuuj.

Mimo że tym razem naprawdę wyprowadził mnie z równowagi, opanowałem się i mówiłem dalej.

Ponieważ nie znaleźliśmy dotąd żadnych śladów życia, nie licząc Strefy, należy sądzić, że tylko tam kryje się rozwiązanie zagadki. A teraz przechodzę do najważniejszego: na ile oceniasz wiek tego układu? – rzuciłem pytanie.

No – odparł najwyraźniej zaskoczony – nie wiem... jakieś cztery, może pięć miliardów lat, jeżeli chodzi o gwiazdę. Natomiast co do naszej planety, to jest ona o wiele młodsza. Bo ja wiem... powiedziałbym, około dwóch milionów lat. Z tym, że Geolog twierdzi, iż na podstawie pewnych danych należy sądzić, że swój obecny wygląd przyjęła ona jakiś milion lat temu, może nawet więcej. Ale co to ma do rzeczy? – dodał niepewnym głosem.

Zaraz do tego przejdę – odparłem. – Na razie ustaliliśmy, że planeta jest młoda, oczywiście biorąc w skali kosmosu. Ale w skali życia jednej generacji, nawet długowiecznej, jest ona bardzo stara. Mimo to ktoś, powiedzmy że owi sławni Galakci, zbudowali tu coś, co musi być dla nich bardzo ważne. Ale trudno ich podejrzewać, żeby ustalili tu permanentny dyżur istot żywych. To jest mało prawdopodobne. Tak więc jest prawie pewne, że musi to być jakaś stacja automatyczna. Tylko taka stacja jest opłacalna na tak długi okres. I teraz stoi przed nami dylemat: czy sami Galakci zamierzali zrobić tę stację, że tak powiem, „długowieczną”, czy też stało się to dziełem przypadku. Ta pierwsza możliwość wydaje mi się rozsądniejsza, bowiem druga sugerowałaby awarie wielu podzespołów automatycznych, a przez to szansę odnalezienia naszych ludzi zmniejszyłyby się prawie do zera. Już się tłumaczę dodałem szybko, widząc, że Fizyk szykuje się do jakiejś złośliwej uwagi.

Otóż Galakci, zakładając tutaj stację na tak długi okres, musieli przecież uwzględnić olbrzymią ilość parametrów, a między innymi fakt, że charakterystyczność tych pulsarów może ściągnąć uwagę innych cywilizacji. Tak więc zastosował i jakiś sposób ochronny. Nie przypuszczam jednak, aby sposób ten polegał na zabijaniu. Cywilizacja Galaktów musi być wprost niewyobrażalnie stara. Nie sądzę więc, ażeby już dawno nie zrozumieli, że kosmos należy badać pokojowo, bo inaczej prowadzi to do ciągłych konfliktów. Pomijam tu fakt, że zabijaniem mogliby doprowadzić po prostu do zniszczenia planety. Nie, to nie może wchodzić w rachubę! Wydaje mi się, że musi tu być coś w rodzaju pola siłowego, podobnie jak w naszym łaziku...

Fizyk, który przez cały czas przestrzegał solennie umowy i nie odezwał się nawet mruknięciem, teraz już nie wytrzymał i wtrącił się:

Pozwól, że będę trochę odmiennego zdania! – rzekł, tym razem bez cienia kpiny. – Zapominasz, że pole tego typu po prostu odrzuca wszystko, co próbuje je przełamać. Tutaj natomiast mamy do czynienia z czymś, co powoduje zniknięcie. Tak jakby nasze maszyny przekroczyły nagle jakąś kurtynę, za którą działają już inne prawa fizyczne.

Na słowo „kurtyna” otworzyła się w mojej głowie jakaś klapka, która najwyraźniej ograniczała zdolność myślenia. Oczywiście, jak mogłem na to nie wpaść! To było tak proste, tak dziecinnie proste! Nie zważając na elementarną uprzejmość, wtargnąłem brutalnie w wywody Fizyka.

Słuchaj, gdzie logicznie myślący człowiek schowa liść, który nie może być znaleziony przez innych? - zapytałem.

Fizyk przez dłuższą chwilę patrzył na mnie z wyrazem zdumienia. Zapewne musiał się zastanawiać, jak by tu mnie uspokoić, bo o ile go znam, nie wątpił, że po prostu oszalałem. Ja jednak uparcie nalegałem.

No powiedz, gdzie?

Jasne że w lesie, – odparł tonem, jakiego się używa w trakcie rozmów z ludźmi niezrównoważonymi nerwowo.

No widzisz! – prawie krzyknąłem. – Tak samo kamień ukryłby na skalistej pustyni i tak dalej. Wydaje mi się, że posunęliśmy się naprzód, i to dość poważnie. Słuchaj! Nie mamy przecież żadnych podstaw, aby sądzić, iż Galakci są głupsi od nas. Jak więc najlepiej schować stację automatyczną na takiej planecie jak ta, no jak? – prawie krzyczałem na biednego Fizyka.

Ten jednak dostrzegł już, do czego zmierzałem, odetchnął z wyraźną ulgą. Zaraz też odparł już normalnym, kpiarskim tonem:

Słuchaj, masz w sobie niewątpliwie coś z geniusza. Przynajmniej jeżeli chodzi o twój ostatni pomysł. Jednak byłbym ci wdzięczny na przyszłość za uprzedzenie mnie trochę wcześniej o kolejnym napadzie tego geniusza. Inaczej są duże szansę, że uznam to za napad furii – nie omieszkał przyciąć na wstępie, po czym kontynuował już rzeczowym tonem:

A co do twojego pomysłu, to rzeczywiście jest on bardzo prawdopodobny. Wydaje się, że jest to najprostsze rozwiązanie. Interesują mnie jednak techniczne aspekty całej sprawy.

Z punktu widzenia technicznego – odparłem również spokojnym już głosem – rozwiązanie jest śmiesznie proste. To miraż, zwyczajny efekt wideofonii. Jestem wręcz tego pewien. Bo popatrz! -.mówiłem dalej. – Masz pustynną planetę i umieszczasz tam swoją stację. I co wydaje ci się bardziej opłacalne: zakopać stację wewnątrz planety, czy też przykryć ją mirażem, który upodobniłby ją do innego miejsca na jej powierzchni?

Chyba masz rację – odparł Fizyk. – Ale trzeba będzie to jeszcze sprawdzić – dorzucił.

No jasne, sprawdzimy to! Pozwól jednakie skończę mój wywód. To już nie potrwa długo – dodałem, widząc jego niezbyt zachwyconą minę.

No dobrze, skończ! – rzekł zrezygnowanym głosem. Tylko nie wiem, czy możemy tracić tu tyle czasu.

Biedny Fizyk! Chyba wciąż jeszcze nie domyślił się tego najważniejszego. Nie byłem pewien również, jak na to zareaguje, ale mimo wszystko wierzyłem, że da się przekonać.

Zaraz dojdę do sedna sprawy – zacząłem ostrożnie. Otóż skończyłem na tym, iż wątpię, żeby Galakci stosowali jakiekolwiek metody mogące zabijać. Co więcej, mimo że nie potrafię tego udowodnić naukowo, mam przeczucie, że wszystkie poprzednie wypadki zostały spowodowane przez mylną interpretację wydarzeń przez komputer zarządzający tą sprawą. Wydaje mi się, że brał on nasze rakiety po prostu za automaty. Nie wiem skąd ta pewność, ale jestem o tym przekonany, gdyż byłoby to jedyne logiczne wytłumaczenie wszystkiego.

Dlaczego więc ten komputer nie pozwolił wydostać się ludziom ze Strefy? – zapytał całkiem rozsądnie Fizyk.

Nie wiem – odparłem. – Po prostu mam takie przeczucie. Co więcej, uważam, że bezpiecznie można wkroczyć do Strefy tylko na piechotę – wypaliłem wreszcie swoją bombę.

Reakcja Fizyka była wprost przeciwna do moich przewidywań. Spodziewałem się wymysłów, przekleństw i w ogóle wielkiej burzy. Tymczasem Fizyk odparł flegmatycznie.

Tak, najlepsze są wariackie metody. Sam się nad tym zastanawiałem. Oczywiście bez „tej całej twojej, mniej lub bardziej naukowej, analizy – nie omieszkał zadrwić. – Ale w sumie zgadzam się z tobą. Wydaje mi się jednak, że najrozsądniej będzie zbadać wpierw twoją hipotezę dotyczącą miraży.

To się rozumie samo przez się – rzuciłem z ulgą.

Nie spodziewałem się, że pójdzie mi to tak łatwo. Postanowiłem więc nie tracić czasu.

Słuchaj, ja się zajmę zbadaniem mirażu, a ty tymczasem nawiąż łączność z Arystotelesem i wyjaśnij wszystko Pilotowi.

Podczas gdy Fizyk laserował swój tekst do Pilota, męczyłem się nad zaprogramowaniem robotów. Po dłuższych męczarniach doszedłem jednak do wniosku, że najlepsze są zawsze sposoby najprostsze. Wziąłem więc linkę o długości pięćdziesięciu metrów i złączyłem ze sobą dwa automaty do pobierania próbek, po czym kazałem im pójść do Strefy, zachowując taki odstęp, aby lina między nimi przez cały czas była naprężona. Było to działanie całkowicie niezgodne z ich przeznaczeniem, jak również z dowolnym regulaminem lotów kosmicznych, ale było mi to akurat całkowicie obojętne. Patrzyłem przez wizjer, jak moje automaty powoli zbliżały się do Strefy. W końcu pierwszy z nich przeszedł jej granicę i... zniknął. Tak jak wszystkie poprzednie pojazdy, które tam wysłaliśmy. Jednak mój pomysł okazał się bardzo skuteczny. Lina bowiem dalej była naprężona i robiła wrażenie, jak gdyby znikała w niczym. Szarpnąłem za ramię Fizyka, zajętego laserowaniem mojego pomysłu Pilotowi, żeby naocznie przekonał się o wyniku doświadczenia.

Fizyk popatrzył chwilę przez wizjer, po czym odwrócił się w moją stronę, mówiąc spokojnie:

Gratuluję, mój drogi, możesz doliczyć do strat jeszcze dwie sondy.

Rzeczywiście, jakaś nieznana siła ciągnęła linę, do której przyczepiony był drugi z wysłanych przeze mnie automatów. Patrzyłem, jak stawiał on rozpaczliwy opór. Widziałem jednak, że było to beznadziejne. Po paru sekundach i ten automat zniknął w Strefie. Tymczasem Fizyk skończył już rozmowę z Pilotem. Popatrzył z wyraźnym niesmakiem na Strefę, po czym zaczął spokojnie pakować różne drobiazgi do torby podręcznej. Zrozumiałem, że było to zaproszenie do wymarszu. Byłem zadowolony, że obyło się bez zbędnych słów. Czułem się bowiem odpowiedzialny za niego. W końcu to był przecież mój pomysł. Te ponure rozważania nie przysłoniły mi jednak celu naszej misji. Raźno zabrałem się do pakowania. Wzięliśmy tylko drobiazgi: kamery, czujniki promieniowania, różne podstawowe wskaźniki i jeden miniaturowy analizator. Więcej brać i tak nie było sensu.

Po paru minutach byliśmy już na zewnątrz łazika w drodze do Strefy. Fizyk szedł pierwszy lekko pochylając się do przodu, zupełnie jak człowiek stawiający opór jakiejś nawałnicy. Ja szedłem o jakieś trzy kroki za nim. Nie odzywaliśmy się i nie oglądaliśmy za siebie. Osiągnęliśmy chyba stan, który pozwalał nam obywać się bez słów. W miarę jednak zbliżania się do niewidzialnej granicy, oddzielającej Strefę od pustyni, czułem, jak robi mi się coraz bardziej nieswojo. Fizyk też musiał odczuwać coś podobnego. W końcu strach jest rzeczą jak najbardziej ludzką. Nie jest przecież niczym nienormalnym fakt, że ktoś siew takiej sytuacji po prostu boi. O wiele bardziej dziwne byłoby, gdybyśmy się wcale nie bali.

W końcu stanęliśmy na granicy Strefy i patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu. W końcu Fizyk rzucił po prostu:

Chodźmy!

I poszliśmy. Spodziewałem się jakichś sensacji, jakiegoś wstrząsu, słowem, czegoś niezwykłego. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Po prostu znaleźliśmy się na jakiejś metalowej tafli ciągnącej się na przestrzeni około pięciuset metrów. Tafla ta tworzyła koło, pośrodku którego znajdował się nieduży sześcian, pozbawiony jakichkolwiek okien. Poza tym wokół nas była tylko pustynia. Patrzyłem w milczeniu, zdumiony prostotą tego wszystkiego. A właściwie to czego mogliśmy się w końcu spodziewać? Świetlnych napisów objaśniających całą zagadkę? Czy też może znalezienia naszych towarzyszy w trakcie wesołej biesiady z Galaktami? To, co zastaliśmy, było logiczną konsekwencją moich przypuszczeń. W końcu Fizyk przerwał nasze milczenie.

Spróbujemy teraz się cofnąć? – zapytał, tym razem bez zwykłej drwiny.

Wydawało mi się to rozsądne, więc skinąłem potakująco głową, bo mówić jakoś nie mogłem. Chyba byłem za bardzo podniecony.

Spróbujesz pierwszy? – zapytał Fizyk.

W odpowiedzi zrobiłem kilka kroków do tyłu i ujrzałem przed sobą znowu tylko pustynię. A więc miałem rację. W innej sytuacji byłbym może dumny z mojej przenikliwości, tym razem jednak po prostu wróciłem do wnętrza Strefy.

W porządku, stąd można wyjść – rzuciłem spokojnie Fizykowi.

Ten zaś przyglądał mi się przez dłuższą chwilę w milczeniu, po czym, kiwając głową w stronę widocznego pośrodku tej dziwnej tafli sześcianu, rzekł:

To co, chyba pójdziemy?

W końcu po to przecież przyszliśmy – mruknąłem i powoli zaczęliśmy się posuwać do przodu.

Fizyk przez cały czas sprawdzał swoje różnorodne czujniki. Ja wolałem zająć się utrwalaniem wszystkiego na filmie. Był to wszak jakiś kontakt z inną cywilizacją, a to na pewno warte było utrwalenia.

Okrążyliśmy parokrotnie dziwną budowlę, będącą celem naszych poczynań. Z każdej strony wyglądała ona tak samo, żadnego śladu wejścia, brak nawet najmniejszego otworu. Była to po prostu lita budowla w kształcie sześcianu. A jednak! Moja hipoteza była prawdziwa. Nie zostaliśmy ani zabici, ani porwani przez jakieś nieznane siły. Żywym istotom nic nie mogło się stać. A więc cała zaginiona szóstka musiała siedzieć gdzieś tam w środku. Pozostawał drobiazg – dostać się do wnętrza. A to nie było wcale takie proste. Wystarczyło tylko spojrzeć na ponurą twarz Fizyka, kombinującego na różne sposoby, jaką zastosować metodę w celu sforsowania tej budowli. Przez dłuższą chwilę mruczał sobie coś pod nosem i grzebał nerwowo w swojej torbie. W końcu wyciągnął jakiś przyrząd i spojrzawszy na mnie ponuro zaczął metodycznie badać ściany sześcianu. Po jakiejś godzinie wrzucił swój przyrząd z powrotem do torby i stanął obok mnie, kontemplując dzieło Galaktów.

A dach? – wyrwało mi się nagle, tak bez powodu.

Co za dach? O czym ty mówisz – zapytał trochę nieprzytomnie.

No, czy sprawdzałeś dach? – zapytałem powtórnie. Albo to, co można uważać za dach, to jest górę tego sześcianu – dodałem, przypominając sobie, że nasze ziemskie pojęcia niezbyt pasowały do sytuacji.

Ach – mruknął Fizyk z powątpiewaniem – myślisz, że to coś da?

Nie wiem – odparłem szczerze. – Powiedziałem to tak sobie, bo wiedziałem, że tam właśnie niczego nie sprawdzałeś.

To chyba lita bryła – nadal wątpił Fizyk.

Ale przecież coś trzeba robić! Nie będziemy tu tak sterczeć i czekać, bo problem się sam nie rozwiąże.

To ma chyba ze trzy metry wysokości. Czy umiesz latać? zainteresował się Fizyk.

A czy nie wiesz przypadkiem, po co tachamy ze sobą te cholerne klamry przyssawkowe? – zapytałem złośliwie.

Kto je tacha, ten tacha – odparł wyniośle Fizyk. – Ja zapakowałem rzeczy bardziej użyteczne...

... które się, jak dotąd, na nic nie przydały – wpadłem mu w pół słowa. – A w ogóle, powinieneś wykazać trochę zaradności, mój drogi. Nie samą fizyką człowiek żyje – kontynuowałem, ponieważ nigdy nie potrafiłem oprzeć się pokusie zadrwienia z bliźnich.

Fizyk patrzył na mnie przez chwilę z wyraźną niechęcią. Nie cierpiał, gdy ktoś krytykował przy nim fizykę. Widocznie jednak uznał, że nie pora i miejsce na kłótnie, bo bez słowa wyciągnął rękę po przyssawki. Dawałem mu je z żalem. Ja na jego miejscu nie oparłbym się pokusie drobnej polemiki. No, ale ja nie jestem Fizykiem. Z drugiej strony muszę uczciwie przyznać, że wziąłem je trochę przypadkiem. Po prostu były w mojej torbie, a nie chciało mi się już ich stamtąd wyciągać.

Przez chwilę pracowaliśmy w milczeniu. W końcu udało nam się zaczepić kilka klamer, po których można było się wspiąć na górę. Kiedy już wszystko było gotowe, obaj stanęliśmy niezdecydowani. Nie wiadomo dlaczego, nikomu się nie spieszyło, aby być pierwszym. Ponieważ przypomniałem sobie w porę, że to właśnie ja próbowałem wyjść ze Strefy, więc nie pchałem się tym razem do przodu. Cofnąłem się natomiast o krok i gestem wskazywałem Fizykowi nasze dzieło, mówiąc:

Teraz twoja kolej na bohaterstwo. Ja już swoje odwaliłem na początku.

W porządku – odparł wyniośle Fizyk. – Nie będę się targował z jakimś tam psychosocjologiem, nawet jeżeli zajmuje się obcymi cywilizacjami.

Będę cię przez cały czas filmował, drogi adepcie nauki Einsteina, żebyś po powrocie mógł udokumentować swoje opowieści o bohaterskich wyczynach kosmonautów - odciąłem mu się niezbyt elegancko.

Fizyk rozpoczął wspinaczkę, a ja zgodnie z obietnicą utrwalałem to na taśmie filmowej. Jak przewidywałem, wlazł na górę bez żadnych trudności. Przez chwilę spoglądał na mnie i wydawało mi się, że w tym spojrzeniu zawarł całą swoją litość, którą żywił dla przedstawiciela tak nieścisłej, jak moja, nauki. Nie zniżył się jednak do jakichkolwiek uwag na ten temat, tylko po prostu przystąpił do dalszych badań. Ponieważ chwilowo nie miałem nic innego do roboty, zacząłem więc ponownie oglądać ten cholerny sześcian. W trakcie oględzin utwierdziłem się w przekonaniu, że żadnego wejścia w nim nie ma. Przynajmniej żadnego śladu takowego. Nagle w słuchawkach zabrzmiał zrezygnowany głos Fizyka.

Mówiłem, że lita bryła.

A wszędzie sprawdzałeś? – spytałem całkowicie bez sensu, bo przecież wiedziałem, że skoro Fizyk nic nie odkrył, to znaczy, że nic do odkrycia nie było.

Wiesz – zauważył filozoficznie – czasami zastanawiam się, w jaki sposób niektórzy ludzie dostają się na tak poważne wyprawy. Często mam wrażenie, że tam na Danebie...

Urwał nagle. Sprawdziłem swoje radio. Działało bez zarzutu. To zaś znaczyło, że coś się stało z Fizykiem.

Hej, Fizyku, co z tobą? – krzyknąłem zdenerwowany.

Jednocześnie cofnąłem się trochę, żeby mieć pełniejszy widok na sześcian. Fizyka jednak ani śladu. Po prostu zniknął. To mogło oznaczać tylko dwie możliwości: albo został porwany, podobnie jak nasi towarzysze, albo przypadkiem trafił na tajemnicze wejście i po prostu wpadł do środka. Przez chwilę myśli zaczęły mi się mieszać. Nie, to niemożliwe! Uparcie odrzucałem możliwość porwania Fizyka. Skoro doszliśmy bez przeszkód aż tutaj, to takie działanie nie miałoby najmniejszego sensu. Pozostawała więc druga możliwość, że Fizyk przypadkiem trafił na ukryte wejście. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko pójść w jego ślady. Tak też właśnie zrobiłem.

Na górę wdrapałem się bez specjalnych problemów. Tafla sześcianu lśniła niepokalanym blaskiem, a żaden ślad nie wskazywał na niedawną obecność Fizyka. No cóż, nie pozostawało minie innego, jak po prostu chodzić w kółko tak długo, aż znajdę to wejście. Jednak po półgodzinnej wędrówce, w czasie której wielokrotnie przewędrowałem szczyt sześcianu we wszystkich możliwych kierunkach, nadal znajdowałem się na jego powierzchni. A to znaczyło, że trafić na wejście nie było tak łatwo. Musiałem gdzieś popełnić błąd. Przez chwilę myślałem intensywnie, rozważając różne nieprawdopodobne hipotezy. W końcu wpadłem na coś, co mogło być rozwiązaniem. Przecież nawet nasze ziemskie windy nie jechały w dół natychmiast po tym, jak ich czujniki poczuły jakiś ciężar. Trzeba było najpierw stanąć, odczekać chwilę i dopiero wtedy można było ruszyć. Podobnie mogło być i w tym przypadku. Skoro zaś chodziłem bez przystanku, więc całe to urządzenie po prostu mogło nie zdążyć zastartować. A trudno przypuszczać(żeby czyniło to zaraz po tym, jak się nań stąpnęło nogą, gdyż wówczas zmieniłoby się w pułapkę. Mimo woli uśmiechnąłem się wyobrażając sobie, co by to było, gdyby Galakci nie zatroszczyli się o ten drobny szczegół. Musiałbym się porządnie poobijać. Zacząłem więc wędrówkę jeszcze raz, przystając co krok na dwie sekundy. Nie wiem czemu wybrałem właśnie dwie sekundy, ale wolałem nie ryzykować, że będę stał za krótko. Po dalszych dwudziestu minutach zacząłem powoli tracić nadzieję, jednak uparcie kontynuowałem swój marsz.

Właśnie zaczynałem trzecie okrążenie, gdy nagle poczułem, że gdzieś lecę. Nie był to jednak upadek, bo czułem wyraźne oparcie pod stopami. Trwało to w sumie chyba z dziesięć sekund. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że musiałem zjechać bardzo głęboko, gdy nagle stanąłem w jakiejś sali, i zobaczyłem przed sobą Fizyka. Przez moment przyglądał mi się uważnie. Musiałem mieć trochę głupi wyraz twarzy, bo nie wytrzymał i rzucił tonem szalenie uprzejmym:

To była winda, drogi kolego. Urządzenie to jest znane od wieków ludziom, a jak miał pan się możność przekonać również i innym cywilizacjom.

Jego kpiący ton uspokoił mnie. Skoro żartował, to znaczyło, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

A przepraszam, że będę niedyskretny – kontynuował. Można wiedzieć, jaki to ważny powód nie pozwolił koledze natychmiast pospieszyć na ratunek drogiemu przyjacielowi?

Och, po prostu mój drogi przyjaciel zapomniał mnie uprzedzić o swoim zamiarze zniknięcia. Zrobił to tak sprawnie i bez najmniejszego śladu, że długo wahałem się, czy nie był przypadkiem umówiony z jakąś piękną Galaktanką. Znając zaś dyskrecję mojego drogiego przyjaciela nie śmiałem przerywać mu owego tete-a-tete – odparłem, wpadając w jego ton.

Mhm – mruknął zakłopotany Fizyk. – Rzeczywiście, trzeba przyznać, że przybyłem tu bardzo… mhm, tego... niespodziewanie. Ale po prostu zaproszono mnie tutaj też tak nagle, że... kolega rozumie – dodał śmiejąc się.

No, dobrze, już dosyć tych żartów – rzuciłem. - Zwiedziłeś już toto?

Zwiedzić, zwiedziłem – odparł – ale lepiej chyba będzie, jeżeli sam na to rzucisz okiem.

Rzeczywiście, Fizyk miał rację. Sala miała około trzystu metrów kwadratowych powierzchni. Trzy ściany, całkowicie gołe, były wykonane z tego samego tworzywa co sześcian. To samo sufit i podłoga. Nigdzie nie było śladu najmniejszej rysy, choć miałem wrażenie, że wokół coś się dzieje. Wydawało mi się, że czuję pod stopami ledwo wyczuwalną wibrację.

Spojrzałem jeszcze raz na sufit, chcąc uporczywie dostrzec jakieś ślady otworu, przez który musiałem się tu dostać.

Nie, mój drogi, nic z tych rzeczy – usłyszałem głos Fizyka.

Sam to już wielokrotnie sprawdzałem. Wszystko tu jest idealnie gładkie!

Ale przecież musiałeś widzieć, którędy się tu dostałem rzuciłem zniecierpliwiony.

Słuchaj! – głos Fizyka zabrzmiał bardzo poważnie. Wydaje mi się, że natrafiliśmy tu na coś, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Ty się po prostu nagle zjawiłeś tuż przede mną. Ot, tak – pstryknął palcami – i już widzę kosmicznego psychosocjologa.

To niemożliwe – zaprzeczyłem gniewnie. – Przecież czułem, że jechałem gdzieś w dół.

Mówię ci po prostu, jak to było. To coś nie jest przeznaczone dla nas i obawiam się, że nic z tego nie zrozumiemy głos Fizyka był wyraźnie zrezygnowany.

Chodź! – dodał – pokażę ci teraz najważniejsze.

Faktycznie, czwartą ścianę zajmował olbrzymi panoramiczny ekran przedstawiający całą naszą galaktykę. Zaznaczone były nawet najmniejsze gwiazdki. Wśród nich trzydzieści pulsowało szybkim, rzucającym się w oczy rytmem.

Spójrz na to – rzekł Fizyk – i powiedz mi, co o tym sądzisz?

Spojrzałem jeszcze raz. Tak, niewątpliwie na jednym z tych trzydziestu pulsujących punkcików właśnie się znajdowaliśmy Niedaleko świecił Daneb. Wreszcie znalazłem Ziemię, była zaznaczona niebieskim punkcikiem. Fizyk przechwycił moje spojrzenie i powiedział:

Na niebiesko są zaznaczone jeszcze cztery planety bliskie centrum galaktycznego.

Spojrzałem we wskazaną stronę. Rzeczywiście, koło jądra galaktyki lśniły jeszcze cztery niebieskie punkciki. Na całej mapie było siedem gwiazd oznaczonych na zielono. Reszta była żółta. Odruchowo sfilmowałem to wszystko dokładnie. Spojrzałem w stronę Fizyka. Stał pochylony przy prawym brzegu ekranu. Podszedłem bliżej. Przyglądał się długiej, mniej więcej półtorametrowej pałeczce, wykonanej z dziwnego przezroczystego materiału. Z daleka przypominała ona dziwaczny, długi kryształ. Fizyk wziął ten dziwny przyrząd do ręki i obracał go niezdecydowanie.

Do czego to może służyć? – zapytał.

Zaczęła mi świtać pewna idea.

Słuchaj – powiedziałem – te jest może idiotyczne, ale pozwól mi to na chwilę!

Fizyk podał mi pałeczkę.. Była prawie nieważka. Wydawało mi się, że odgadłem zamiar Galaktyków. Podszedłem do ekranu z mapą galaktyczną i po chwili namysłu zdecydowanie poprowadziłem pałeczkę od Ziemi do Daneba, a potem do układu, w którym aktualnie przebywaliśmy.

Chyba bardzo pragnąłeś być belfrem, mój drogi – rzucił złośliwie Fizyk. – Nie sądzisz, że to nie pora, żeby dawać upust niespełnionym marzeniom. Powinieneś...

Nie dokończył jednak swojej złośliwej myśli, bo nagle na ekranie zobaczyliśmy model układu słonecznego z wyraźnie zaznaczoną trzecią planetą. Zanim zdążyliśmy się zdziwić, już obraz się zmienił i teraz błyszczał przed nami układ Daneba. Potem błyskawicznie mignął nam układ, do którego przylecieliśmy, pojawił się Arystoteles i kolejno twarze Biologa, Astronoma, Konstruktora i wszystkich pozostałych zaginionych. Nagle ekran zabłysnął jasnym światłem i na powrót pojawiła się na nim mapa galaktyki, z jedną tylko różnicą: miejsca, po których wodziłem pałeczką, były zaznaczone na czerwono. Staliśmy oszołomieni. Wreszcie Fizyk przerwał milczenie.

Gratuluję – mruknął. – Jednak czasami wpadają ci do głowy dobre pomysły.

To jeszcze nie wszystko – odparłem.

Czego chcesz więcej? Przecież wyraźnie dali nam do zrozumienia, że wiedzą o nasi o tych wszystkich, którzy dotąd zniknęli.

Tak, ale teraz powinno coś nastąpić – powiedziałem. Najprawdopodobniej...

Nie dane mi było jednak dokończyć, bowiem ekran znowu rozbłysnął jasnym światłem i pojawiały się na nim twarze zaginionych. Potem dumnie zajaśniał Arystoteles i w chwilę potem pokazał się Daneb ze swoimi bazami dalekiego zasięgu.

Nagle znaleźliśmy się na zewnątrz. W ręku wciąż jeszcze trzymałem tę dziwną pałeczkę. Obok mnie stał Fizyk, który mógł z powodzeniem pozować do portretu idioty. Na jego twarzy bowiem malowało się kompletne ogłupienie i cała masa innych, również niekorzystnych uczuć. Byliśmy z powrotem na pustyni, tuż koło łazika czekającego na nasz powrót. Ale to nie wszystko. Jakieś dwadzieścia metrów od nas stała w komplecie cała szóstka zaginionych. Wszyscy, tak jak i my, stali z rozdziawionymi ustami i z wyrazem nieskończonego zdziwienia na twarzy.


*

Na tym skończyła się relacja, którą nagrałem już na pokładzie Arystotelesa. Cóż było dalej? Hm. Dalej można dodać fakty, które opowiedział mi Automatyk. „Opowiedział” – nie jest jednak właściwym określeniem. Po prostu wszystkich zaginionych zaraz po powrocie na pokład poddałem zabiegowi wideomnemoengrafii. Polega on na komputerowej syntezie zawartości mózgu w stanie głębokiej hipnozy. Niewiele ma to wspólnego z telepatią, ale czasami daje bardzo podobne efekty. W przypadku zaginionych sprawa była o tyle trudna, że uzyskane od nich wideomnemoengramy były bardzo niekompletne. Zwłaszcza Biolog i Astronom okazali się bardzo oporni wobec hipnozy, co sprawiło, że komputer zsyntetyzował zaledwie około pięciuset w miarę wyraźnych obrazów trwających w sumie niecałą minutę. Najlepiej wypadł Automatyk, który dał mi całe dwadzieścia minut transmisji. Była ona najmniej dziurawa, tak że po uzupełnieniu jej fragmentami uzyskanymi od reszty zaginionych udało mi się przy pomocy komputera zsyntetyzować w miarę kompletny wideomnemoengram historii Automatyka i Konstruktora.

Oto on.


*

Automatyk czuł, że spada. Obok widział Konstruktora, który również chyba spadał – miał w każdym razie minę dość pocieszną. Automatyka bawiło to przez chwilę, lecz potem przypomniał sobie, że nie byli na wycieczce, tylko na wyprawie ratunkowej. I spadali! To było niemożliwe. Lecieli przecież w rakiecie zwiadowczej. Automatyk uświadomił sobie dopiero teraz powagą ich położenia. Jeżeli rakieta spadła, to znaczy, że puściły wszystkie zabezpieczenia. Odruchowo sięgnął ręką w stronę dźwigni ciągu awaryjnego. Jego ręka trafiła na pustkę. Dźwigni nie było! Chciał skontrować sterami, ale nie było również sterów. W ogóle nie było rakiety. Spadali w pustce. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że stoi zamiast siedzieć. Popatrzył uważnie przed siebie. Nic nie zobaczył. Nie widział! Zaczęła go ogarniać panika. Potem spojrzał w bok i zobaczył Konstruktora, który również patrzył na niego. Więc jednak nie oślepł. To go uspokoiło. Na tyle, że zdał sobie sprawę, że zachowuje się nienormalnie. Pozwolił sobie w ciągu ostatnich paru chwil na myślenie o czymś innym niż ich wyprawa. To mu się jeszcze nie zdarzyło. A Konstruktor? Może on też?

Przejmuj stery! Awaria! – udało mu się krzyknąć.

To był odruch. Przecież wiedział, że nie ma sterów. Może Konstruktor nie oszalał. Bo on był przekonany, że postradał zmysły.

Nie było żadnej odpowiedzi. Nagle poczuł, że już nie spada. Stał na czymś twardym w jakiejś wielkiej sali. Rozejrzał się dookoła. Obok niego stał Konstruktor. Trochę dalej stali Biolog, Astronom, Mechanik i Geolog. Wszyscy zaginieni.

Szok! – odezwał się nagle Biolog. – Wszyscy przez to przeszliśmy.

To zaraz minie – powiedział łagodnie Geolog.

Do jasnej cholery, co to wszystko znaczy? – krzyknął nagle Konstruktor.

Już mu przechodzi – ucieszył się Astronom.

U mnie to trwało dłużej – odezwał się z nutą zazdrości w głosie Mechanik.

Gorzej z Automatykiem – mruknął troskliwie Biolog.

To o mnie – pomyślał Automatyk.

Awaria! – usłyszał nagle swój głos.

Powiedzcie mi, co to wszystko znaczy! – krzyknął ponownie Konstruktor, groźnie zbliżając się do pozostałej czwórki.

A mówiłeś, że mu przechodzi! – krzyknął z urazą w głosie Mechanik, uskakując zwinnie w bok, aby zejść z drogi wściekłemu Konstruktorowi.

Jeden chce wszystkich bić po mordzie, a drugi jest jeszcze na etapie awarii. Nic, tylko zwariować. Przecież to furiaci! – odezwał się z rezygnacją w głosie Geolog.

Spokojnie, chłopcy! – Automatyk usłyszał uspokajający głos Astronoma. – Zaraz wam wszystko wyjaśnię. Zostaliśmy porwani. Rozumiecie?

Automatykowi udało się na tyle skupić, żeby skinąć potakująco głową. Oczywiście, że rozumiał. Przecież po nich właśnie lecieli z Konstruktorem. W ogóle wydawało mu się, że wszystko już rozumie, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Chciał jednak stanąć na wysokości zadania i coś powiedzieć.

Awaria – tylko to udało mu się znowu wykrztusić.

W tym momencie usłyszał śmiech Geologa i Mechanika. Obydwaj aż skręcali się ze śmiechu, powtarzając z trudem:

Awaria. Ten wciąż swoje.

Ich śmiech pomógł mu dojść do siebie. Nagle zrozumiał wszystko. Porwano ich tak samo, jak i całą czwórkę. Konstruktor również już oprzytomniał, bo porzucił zamiar bicia odnalezionych kolegów i stał teraz spokojnie, patrząc z niepokojem dookoła.

W porządku – powiedział Automatyk – tylko czy ci idioci muszą się tak śmiać? – dodał wskazując na wciąż chichoczącego Geologa i Mechanika.

Daj im spokój! – Konstruktor machnął ze zrezygnowaniem ręką. - Oni musieli też przez to przejść.

Może wreszcie wytłumaczycie nam, gdzie jesteśmy? - Zapytał pozostałą czwórkę.

To jest jakaś podziemna baza – odezwał się Biolog. – To zaś pomieszczenie, gdzie teraz się znajdujemy, jest jedyną salą, którą mogliśmy dotąd obejrzeć. Wydaje się, że stąd nie ma wyjścia.

Teraz dopiero Automatyk rozejrzał się uważnie wokół siebie. Ich lokum miało jakieś sto metrów kwadratowych powierzchni i było właściwie puste, jeżeli nie liczyć czegoś w kształcie foteli, które w liczbie dziesięciu stały pod ścianą.

Mamy przynajmniej gdzie siedzieć – skomentował wynik swoich oględzin.

Próbowaliście się stąd wydostać? – kontynuował indagację Konstruktor.

Na wszystkie możliwe sposoby – odparł Astronom. Niestety, żaden z nas nie ma niczego oprócz skafandra.

A broń? – zapytał Automatyk.

Wiecie, jak to jest – odezwał się Biolog – nikt z nas nie przypuszczał, że można nas porwać z zamkniętej rakiety...

Nawet te śmieszki? – zainteresował się Konstruktor, wskazując na Mechanika i Geologa, którzy przestali się śmiać.

Śmieszki przez chwilę miały głupie miny.

Co się nas czepiasz – burknął Geolog. – Byliśmy przygotowani na atak z zewnątrz.

On też myślał, że to była awaria – poparł go Mechanik i przez chwilę wydawało się, że obydwaj znowu parskną śmiechem.

Na szczęście spojrzeli wcześniej na Automatyka i jego groźną minę.

Przynajmniej wy macie swoje miotacze – zażegnał rodzącą się kłótnię Astronom.

Bo na wszelki wypadek od razu zawiesiliśmy je na pasach, zamiast wkładać do pojemników pokładowych.

Przez następną godzinę trwały wzajemne wyjaśnienia, z których wynikało, że absolutnie nikt nie wie, gdzie są. W końcu ustalono, że ponieważ mają dwa miotacze to trzeba zrobić z nich użytek.

Nam to nie może już chyba zaszkodzić – zamknął dyskusję na ten temat Automatyk.

Tym bardziej, że w ciągu trzydziestu sześciu godzin ci faceci mają już ponad połowę załogi Arystotelesa – poparł go Biolog.

Myślisz, że Pilot zostawi nas? - zaniepokoił się Mechanik.

Nie wiem – odparł Biolog, siląc się na obojętny ton głosu.

Jeżeli następna wyprawa używać będzie rakiet, to z pewnością będziemy mieli okazję śmiać się jeszcze raz – mruknął Automatyk.

Przestańcie marudzić! – warknął Konstruktor. – Gdzie mam ciąć tę ścianę?

Gdziekolwiek – Geolog wzruszył obojętnie ramionami. Wiemy tyle samo, co i ty.

Ściana okazała się o wiele mocniejsza i grubsza, niż się to wszystkim wydawało. Wreszcie jednak puściła. Przez powstały w ten sposób otwór kolejno wydostali się z zamknięcia. Znaleźli się teraz w sali o wiele większej, zastawionej mnóstwem aparatów. Wszyscy patrzyli wyczekująco na Automatyka i Konstruktora.

Czego ode mnie chcecie? – burknął wreszcie ten ostatni. – Nie mam pojęcia, co to może być.

Na pewno nie jest to żadne centrum dowodzenia Automatyk obwieścił to z niewzruszoną pewnością. – Już raczej jakaś fabryka albo część urządzeń zasilania tej bazy.

Albo gabinet medyczny dla jej gospodarzy – wpadł mu w słowo Geolog.

Automatyk nie odpowiedział na zaczepkę. Przez chwilę przyglądał się uważnie najbliżej stojącemu aparatowi. Inni poszli za jego przykładem. Wreszcie Astronom przerwał panującą ciszę.

Cholera! Czemu jeszcze nikt się nie zjawił? Przecież rozwaliliśmy im tę przeklętą ścianę.

Może to za mało, żeby ściągnąć uwagę tych facetów zauważył Mechanik. – Skoro potrafią wyjmować ludzi z pojazdów, to nie muszą przejmować się zbytnio naszymi poczynaniami.

Myślisz, że zaraz nas wsadzą tam z powrotem? – zaniepokoił się Konstruktor.

Ktoś chyba powinien jednak się zjawić – westchnął zrezygnowany Biolog.

Może chcą, żeby im rozwalić jeszcze coś? – mruknął bez przekonania Geolog.

Dajcie z tym spokój! – interweniował Astronom. – Raczej sprawdźcie, do czego to wszystko służy! - dodał wskazując na stojące obok aparaty.

Bez sensu! – Automatyk wzruszył ramionami. – Od paru minut przyglądam się temu świństwu i jak dotąd ustaliłem jedynie tyle, że nie jest to z pewnością sokowirówka.

To był dowcip – wyjaśnił wszystkim Konstruktor. – On zawsze ma takie żarty.

To zajrzyj do środka! – warknął Geolog. – Samym patrzeniem nic nie zrobisz.

Jak? – Automatyk ponownie wzruszył ramionami. – Nie ma tu żadnej klapki, śrubki czy czegoś w tym rodzaju.

Od czego masz miotacz? – poparł ten pomysł Biolog. Na tym etapie nie ma sensu formalizować się z dokładnością do jednej ściany.

Dyskusję zakończył Konstruktor strzelając w boczną ściankę aparatu. Przy okazji rozbił w puch aparat stojący trochę dalej. W powietrzu zaczął unosić się lekki dym i swąd spalenizny. Z rozbitego aparatu słychać było niepokojący syk. Pozostałe jednak pracowały dalej, jakby nic się nie stało.

To był najmniejszy promień rażenia – odezwał się Konstruktor po krótkiej chwili, w czasie której kontemplował ponuro swoje dzieło.

Przestań gadać głupoty i chodź tutaj! – odezwał się Automatyk, który zdążył już odwalić obudowę i zaczął się wgłębiać w trzewia aparatu.

Przez dłuższą chwilę obydwaj mruczeli coś do siebie, podczas gdy reszta stała w sporej odległości od nich obserwując ich poczynania.

Musimy starać się przedostać do góry – odezwał się cicho Astronom. – Inaczej nikt nas nigdy nie znajdzie.

Pilot przecież wyśle jeszcze kogoś po nas – Mechanik mówił to takim tonem, jakby chciał się raczej sam o tym przekonać, niż przekonać innych.

Psycholog coś już kombinuje – pocieszał się Geolog.

To jest szukanie igły w stogu siana – mruknął Astronom wzruszając ramionami. – Musimy liczyć na siebie i starać się nawiązać kontakt z tymi facetami na górze – dodał wskazując jednocześnie kciukiem do góry.

Jeśli to są faceci, a nie, powiedzmy, rośliny, mamuty czy po prostu automaty.

Może oni coś wymyślą – mruknął z nadzieją Biolog kiwając głową w kierunku Konstruktora i Automatyka.

Nic nie wymyślą – odpowiedział mu Automatyk, chowając do torby jakieś części wymontowane z badanego aparatu. To jest dla nas zbyt mądre – dodał. – Zdołaliśmy ustalić jedynie przeznaczenie kilku obwodów, a tu jest ich kilkaset.

Może spróbować z innym aparatem? – zapytał Astronom.

Z chęcią – odpowiedział Konstruktor, który właśnie skończył wymontowywać jakiś podzespół.

To co mam w ręku jest, jak mi się wydaje, systemem zasilania. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Potrzeba mi jeszcze kilka takich kawałków do prób. Już na Ziemi – dodał z  naciskiem.

Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Wszyscy byli jakby zawstydzeni. Nie wiadomo dlaczego.

Tak nie można – odezwał się wreszcie Astronom.

Czego nie można? – zdziwił się Automatyk.

No, tego, co my tu wyprawiamy. Tego rozwalania maszyn.

Znasz inny sposób ich otwarcia? – burknął nerwowo Automatyk.

Wiedział przecież, że Astronom ma rację.

Dajcie spokój sentymentom! – włączył się Biolog. – Jak dotąd nikt się tu po nas nie zjawił. Może to świadczyć o całej masie rzeczy. Ale również i o tym, że ci faceci z góry po prostu zapomnieli o naszej obecności. To jest nasza jedyna szansa, żeby cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieć.

Nie jestem pewien, czy nie powinniśmy próbować przedostać się do innej sali? - Astronom nie był wyraźnie przekonany do tego, co usłyszał.

Nic nie zdziałamy, dopóki nie będziemy mieli jakiego takiego pojęcia o tym, gdzie jesteśmy, jak działają te urządzenia, a przede wszystkim windy – powiedział Konstruktor tonem wyraźnie zrezygnowanym. – Może oni nie mają wind i poruszają się tylko w ten sposób, w jaki nas tutaj ściągnęli. Może w ogóle jesteśmy na innej planecie. Nie wiem. Dlatego musimy spróbować zrozumieć te maszyny. A ponieważ nic nie możemy powiedzieć na podstawie ich wyglądu zewnętrznego, więc będziemy je rozwalać dotąd, aż zrozumiemy coś, co nam pomoże uruchomić wyjście – dodał.

Albo ściągniemy ich tu do nas – poparł go Mechanik.

Jest to bardzo prymitywna forma nawiązywania kontaktu z obcą cywilizacją. Psycholog z pewnością by się złapał za głowę, ale teraz wydaje mi się to najrozsądniejsze - zgodził się również Geolog.

Pod warunkiem, że jeżeli po trzech godzinach nic nie wskóramy, to będziemy próbowali przedostać się do innej sali – zgodził się wreszcie Astronom.

Za parę godzin zachce nam się jeść. Za parę dni umrzemy z pragnienia – przypomniał im ponurą prawdę Konstruktor. Mamy więc niewiele czasu na zrozumienie techniki tych facetów.

Fakt. Wszystko zostało w rakietach. Jeśli więc nic nam nie wyjdzie z tymi maszynami, zaczniemy szukać rakiet – zdecydował Astronom.

Mamy trzy godziny. Moglibyście więc mi pomóc – Automatyk przywrócił ich do rzeczywistości.

Ociągali się jeszcze przez parę minut, ale w końcu przyłączyli się do Automatyka i Kon-struktora.

Tu nie może być żadnych facetów – powiedział z przekonaniem Geolog, patrząc na obraz spustoszenia, jaki pozostawili za sobą.

Pracowali przez kilka godzin. Wynikiem ich działalności był teraz długi szereg dymiących maszyn, walających się po podłodze części i zapach spalenizny, który porządnie już zaczął drażnić im nosy. Torby mieli natomiast pełne różnych podzespołów, które wtykali im na przemian Automatyk i Konstruktor w miarę, jak znajdowali coś, co było ich zdaniem godne uwagi. Dalej jednak nic nie rozumieli. Do limitu trzech godzin brakowało już tylko trzydzieści minut.

Dlaczego? – zainteresował się Automatyk, wciskając mu do torby kolejny fragment.

Żaden facet nie pozwoliłby na coś takiego – Geolog pokazał ręką po pobojowisko. – Nawet gdyby był Galaktem superdobrym, supermądrym i superwyrozumiałym.

Fakt, trochę to nieładnie wygląda – zgodził się Automatyk i zaraz zagłębił się w kolejną maszynę.

Był teraz w swoim żywiole i nic go nie obchodziły jakieś rozważania etyczne.

Chcesz powiedzieć, że porwały nas automaty – zdziwił się Biolog. – To przecież nie miałoby żadnego sensu. Po co?

Nie wiem – mruknął Geolog – ale jak sobie wytłumaczysz to, że nikt tu się jeszcze nie zjawił? Tylko nie mów, że ci Galakci mają tak daleko posunięte poczucie demokracji.

Nie wiadomo, jaka byłaby odpowiedź Biologa, bo nagle salę zaczęła zasnuwać dziwna różowa mgła czy też może dym.

Macie swój kontakt – mruknął lekko przestraszony Geolog.

Cholera! – skomentował ten widok Konstruktor. – Pilnujcie tylko toreb! – dodał szybko – tam jest majątek.

Tymczasem mgła pokrywała salę coraz szczelniej.

Nie rozłaźcie się! – krzyknął Astronom. – Musimy trzymać się razem.

Stali przestraszeni, jeden przy drugim, patrząc bezradnie, jak wszystko wokół spowija się w róż. Konstruktor z Automatykiem wyciągnęli na początku swoje automaty, ale teraz już trzymali je spuszczone. To coś, co ich pokrywało, miało z pewnością w nosie ich miotacze. Wreszcie mgła pokryła wszystko.

Jesteście? – krzyknął głośno Biolog.

Jesteśmy, jesteśmy – odezwał się ktoś z przekąsem.

Nagle w konsystencji mgły zaszła jakaś zmiana. Nie było to nic zauważalnego. Raczej odczucie.

Zaczyna się. Uważajcie! – krzyknął ktoś.

Rany! Lecimy! – krzyknął nagle Konstruktor.

Rzeczywiście. Wszyscy poczuli, że są unoszeni do góry przez jakieś tajemnicze pole. Zresztą może to nie było pole, tylko jacyś niewidzialni faceci, jak to później zauważył Konstruktor. Mgła tymczasem zaczęła opadać. Wtedy wszyscy zauważyli dwie rzeczy jednocześnie. Po pierwsze, nie znajdowali się już w tej samej sali, a po drugie – każdy z nich leżał na boku. Właściwie to nie leżał, a raczej unosił się. Wydawało się im jednak, że stali na podłodze. Tak jakby ktoś nagle zmienił kierunek ciążenia planety.

Natomiast sala, w której się znaleźli, przypominała swoim wyglądem składnicę staroci. Było w niej absolutnie wszystko, co tylko można było znaleźć kiedykolwiek na... Ziemi. Wszystkie bowiem eksponaty pochodziły z ich własnej planety. Na pierwszym planie widzieli wielką piramidę przed którą sterczał dumnie maleńki, jak się wydawało, Sfinks. Tak jakby ktoś przeniósł przez kilkaset parseków próżni kawałek Gizeh.

Automatyk odruchowo krzyknął.

To przecież niemożliwe!

Nikt mu jednak nie odpowiedział. Wtedy dopiero zauważył, że każdy z nich leci oddzielnie, otoczony jakby kokonem utworzonym z czegoś bardzo przezroczystego, co dawało się zauważyć tylko dzięki lekkiej poświacie, jaką stwarzało wokół poszczególnych postaci. Inni także coś mówili, jak można było sądzić po ruchach warg, ale również bezskutecznie. Automatyk przestał więc krzyczeć i zaczął oglądać to, co pojawiało się przed jego oczyma. Bo wszyscy powoli przesuwali się w kierunku końca owej sali. Nie miał jednak czasu, aby zastanawiać się, co będzie, jak osiągną kres swej podróży. Widoki przed nim były zbyt nieprawdopodobne.

Po piramidzie pojawił się bowiem mamut. To było bez sensu. W każdym razie z pewnością było sprzeczne z chronologią. Kolejnym eksponatem był stary dyliżans zaprzęgnięty w szóstkę koni z zamarłymi na nim woźnicą i jego pomocnikiem. Potem tempo ich przelotu zwiększyło się i kolejne obrazy migały przed oczyma Automatyka coraz szybciej. Parowóz, samolot, kilka czołgów, jakieś aparaty których przeznaczenia nikt już nie potrafił wskazać, zegary. Potem przez dłuższy czas widać było tylko różnego rodzaju broń. Karabiny, bomby, rewolwery, rakiety. Wreszcie przyszła kolej na satelity, pojazdy kosmiczne, w tym ich własne rakiety. Na samym końcu sali stały złączone, nie wiedzieć czemu, grubą liną dwa roboty pochodzące z całą pewnością z Arystotelesa.

Więc jednak Pilot dalej nas szuka – przemknęło mu przez myśl, ale nie umiałby powiedzieć, czy była to myśl radosna, czy nie.

W tej samej chwili poczuł, że już nie są podtrzymywani przez żadne siły. Nic ich nie ciągnęło. Natomiast sala zaczęła pokrywać się znowu znajomą różową mgłą. Wtedy dopiero zauważył, że sala była niebieska. W pięknym odcieniu niebieskości, który teraz dziwnie nie współgrał mu z różem mgły, zaczynającej ich ponownie otulać. Wreszcie po raz drugi w ciągu paru godzin poczuł, że spada.

Po chwili znalazł się na pustyni. Obok niego stali wszyscy zaginieni. Mieli chyba takie same miny, jak on zaraz po porwaniu, ale nie śmieszyło go to wcale. Przed nimi stał łazik, a przy nim Fizyk i Psycholog.

Po raz pierwszy od wielu godzin Automatyk odetchnął swobodnie...


*

I cóż, na tym można by zakończyć relację z wyprawy Arystotelesa. Wiecie właściwie już wszystko. Ktoś mógłby jednak zapytać, czy materiały przywiezione przez tę wyprawę nie wywołały żadnego oddźwięku na Ziemi. Otóż ten ktoś trafiłby, jak to się mówi, w rzeczy sedno. Słowo „oddźwięk” nie jest jednak właściwym określeniem. Burza, huragan – oto wyrazy oddające z dobrym przybliżeniem to, co się działo na Ziemi po naszym przylocie. Zwołano natychmiast posiedzenie Parlamentu Ziemi, na którym musieliśmy po kolei dzielić się spostrzeżeniami. Przeanalizowano wszystkie materiały przywiezione przez nas, w tym oczywiście i mój film, i wideomnemoengram Automatyka. Na koniec, po tygodniowej burzliwej dyskusji wysunięto hipotezę, że planeta, którą odwiedziliśmy, i wszystkie z pozostałych pulsarów są czymś w rodzaju laboratoriów testujących poziom intelektualny cywilizacji znajdującej się w ich pobliżu. Co więcej, z rozpędu założono, że test ten zdaliśmy pomyślnie. Przy czym, o zgrozo, ktoś wpadł na pomysł, że stało się to wszystko dzięki mnie. Jeżeli nie w stu procentach, to przynajmniej w dziewięćdziesięciu pięciu, tak że na dodatek zrobili ze mnie prawie bohatera. Na zakończenie tych wszystkich dyskusji i narad postanowiono natychmiast wysłać nową ekspedycję w tym kierunku w celu zbadania sześcianu i ewentualnego odnalezienia wiadomości pozostawionych niewątpliwie przez Galaktów.

Wyprawa wyruszyła, wszyscy byli uszczęśliwieni i z niecierpliwością przygotowywali się na przyjęcie tych mądrych istot, jakimi niewątpliwie są Galakci.

Był jednak jeden człowiek, który zachował się dokładnie na odwrót niż większość jego współplemieńców. Człowiekiem tym byłem, jak się zapewne domyślacie... ja.

Otóż, po okrzyknięciu mnie bohaterem, nikt jakoś nie wyraził chęci wysłuchania mojej opinii. Odbiegała ona dość wyraźnie od tego, co ogłoszono oficjalnie. Nie zgadzam się bowiem w żadnym punkcie z hipotezą wysuniętą przez uczonych zasiadających w Parlamencie. Wszystkie ponowne testy i próby nawiązania kontaktu są, według mnie, kompletną bzdurą. Sześcian musiał powstać setki tysięcy lat temu, a kto wie, czy nie wcześniej. Poza tym jakoś nie zauważono tego oczywistego faktu, że nikt nie zapraszał nas do wdarcia się w obszar Strefy. Zrobiliśmy to absolutnie przypadkiem na przekór wszystkim zabezpieczeniom czynionym w celu jej zamaskowania. Gdy zaś byliśmy już w środku sześcianu, zachowaliśmy się jak wandale, a nie jak istoty rozumne wyższego rzędu, i natychmiast nas stamtąd wyrzucono. Tak, właśnie wyrzucono, a nie dano odejść. Wszystkie więc hipotezy na temat możliwości nawiązania kontaktu są jedynie odzwierciedleniem naszych pobożnych życzeń, a nie realnych faktów.

Nikogo również nie interesowało, czemu niektóre gwiazdy na mapie Galaktów były oznaczone na niebiesko. To znaczy, właściwie interesowano się tym faktem, ale zadowolono się prostym wytłumaczeniem, że są to odwiedzane przez Galaktów układy, na których możliwe jest istnienie życia. Tak samo potraktowano opowieść o sali z ziemskimi eksponatami. Uznano to po prostu za test. W podobny sposób oceniono większość materiałów. Ja jednak jestem zbyt dużym sceptykiem. Uważam, że wszystkie te materiały analizowano i oceniano zbyt arbitralnie, wyłącznie pod kątem ewentualnego nawiązania kontaktu.

Osobiście zinterpretowałem je trochę inaczej. Otóż Galakci budowali swoje stacje na długo przedtem, nim na Ziemi pojawili się ludzie, tego się nie da zaprzeczyć. Już wtedy wyprzedzali o tysiące lat nasz obecny poziom techniczny i uczynili wszystko, żeby dokładnie zamaskować owe urządzenia. Nie było wówczas jeszcze naszej cywilizacji, więc stanowiło to działalność prewencyjną. Co zaś do mapy, to wydaje mi się, że kolorem niebieskim zaznaczono na niej te planety, na których istnieje życie rozumne, a nie, jak to twierdzi raport oficjalny, te planety, na których możliwe jest życie. Jest to zresztą jedyny punkt mojej teorii pokrywający się w pewnym stopniu z wersją oficjalną.

Najbardziej jednak zastanowiła mnie niebieska sala z ziemskimi przedmiotami oraz fakt, że nie zwrócono nam pojazdów i automatów.

Otóż po długich rozmyślaniach na ten temat doszedłem do wniosku, że te trzydzieści planet mieści w sobie po prostu... muzea. Tak, po prostu muzea! Eksponaty w sali niebieskiej, jak również fakt, że nie zwrócono nam pojazdów, potwierdzają moją tezę. Poszerzyły one bowiem po prostu zbiory muzealne Galaktów. Interesujące byłoby dowiedzieć się, czemu pokazano nam tylko część dotyczącą Ziemi. Może to był rzeczywiście jakiś test, może tylko przypadek. Obawiam się jednak, że tego się nigdy nie dowiemy.

Co do powodzenia drugiej wyprawy, to daję im szansę zerowe. Jeżeli jest to bowiem muzeum, tak jak przypuszczam, to dla Galaktów musimy mieć – jako partnerzy – podobną wartość, jak dla nas na przykład mrówki. Poza tym zachowaliśmy się nieładnie. Wdarliśmy się do Strefy siłą i przez nikogo nieproszeni. Zabraliśmy im przy tym szereg eksponatów, wiele z nich uszkadzając lub niszcząc. Słowem, zachowaliśmy się jak prymitywni złodzieje, by nie powiedzieć wandale. I jako takich nas zresztą potraktowano. Darowano życie, ale wyrzucono, zabierając to wszystko, czego mogliśmy użyć jako przedmiotów niszczycielskich. Może nie wszystko przebiegało dokładnie tak, ale na pewno bardzo podobnie.

Tak więc nie sądzę, żeby wpuszczono nas tam ponownie. Zresztą w tajemnicy mogę powiedzieć, że czytałem wstępny raport drugiej wyprawy zaraz po przylocie. Donoszono w nim, że w ogóle nie można odnaleźć żadnej Strefy.

Oczywiście! Czyż przed złodziejami nie zamyka się drzwi wszystkich muzeów...?

Warszawa 1976


TAK BARDZO CHCIAŁ BYĆ CZŁOWIEKIEM, ŻE...


MOTTO:

GLADIATORZE!

NIE SZUKAJ PRZYJACIÓŁ

WŚRÓD GLADIATORÓW!


Sala Komisji Lekarskiej Działu Załogowych Lotów Pozaukładowych wypełniona była po brzegi. Technicy wykańczali właśnie indywidualne połączenia z komputerem i stymulatorami pól mózgowych dla dodatkowych sześciu członków komisji, która dzisiaj wyjątkowo obradowała w rozszerzonym składzie. Nikt się nie odzywał. Na Ziemi już dawno zdano sobie sprawę, że tylko racjonalne działanie poparte współpracą z komputerem analizującym wszystkie wypowiedzi i opinie oraz poddanie mózgu działaniu stymulatorów, które uwalniały ten niedoskonały jeszcze organ od wpływu niepotrzebnych wrażeń i odczuć – zwanych w literaturze fachowej parazytami – pozwala na zapewnienie podejmowania optymalnych decyzji. Dzięki temu ludzkość mogła jeszcze bardziej przyspieszyć tempo swojego rozwoju, dotąd hamowanego przez niedoskonałość organów, jakimi dysponował człowiek.

Na szczęście jednak zdano sobie sprawę, że nie jest to trudność nie do pokonania. Dlatego dzisiaj nikt się na sali nie odzywał. Byłoby to bowiem działanie nieoptymalne. Nie znano jeszcze przecież wszystkich faktów towarzyszących XIV Wyprawie.

Przewodniczący Komisji Tor Laakon poprawił sobie ostatni raz końcówki łączące go z komputerem, stymulatorem i zbiorczym telepatorem, który na bieżąco analizował myśli wszystkich członków Komisji i podawał mu gotowe syntezy. Była to najbardziej optymalna forma, jaką dotąd udało się opracować. Jej zasadniczym mankamentem było to, że podlegała bezpośrednio człowiekowi, co przecież znacznie opóźniało przepływ informacji. Rada Ziemi była jednak w tym punkcie nieugięta. Każde łącze, każda maszyna musiała ostatecznie podlegać człowiekowi. Tor Laakon wiedział, że za tą nieugiętością Rady stał Muur Kekon – znany psycholog, który wciąż głosił, że jest to warunek sine qua non dalszego istnienia ludzkości. Muur był zresztą obecny na sali, ale siedział gdzieś w głębi, jak zwykły członek komisji. To też było jedno z jego dziwactw. Tor podejrzewał nawet, że Muur miał poglądy jeszcze bardziej rewolucyjne, że wręcz pragnąłby skończyć z optymalizacją. Mówiono, że często odłącza się od stymulatorów, ale Tor nie bardzo w to wierzył. Przecież Muur był członkiem Rady Ziemi. Teraz przechwycił jego spojrzenie.

Nie powinienem poprawiać tych końcówek – pomyślał.

Wiedział, że końcówki były tak podłączone do jego mózgu, żeby w żadnym wypadku nie utrudniały mu ruchów. Ot, takie głupie przyzwyczajenie, którego za nic nie mógł się pozbyć. Mieścił się jednak w granicach tolerancji. Radził się w tej sprawie nawet głównego komputera medycznego. Teraz na wszelki wypadek poprosił komputer lekarski o ocenę tego gestu.

Zero trzy optymalności – usłyszał. – Zalecenie konsultacji z psychologiem! Odruch w granicach błędu. Nie wpływa na pełnienie dotychczasowych funkcji.

Starzeję się! – pomyślał i zaraz poczuł, że stymulator wzmocnił pole. – Niedługo będę musiał podać się do dymisji.

Na tym jednak zakończył swoje rozważania, bo usłyszał sygnał gotowości. Wszystko było przygotowane do rozpoczęcia obrad.

Sprawa XIV Wyprawy. Przypadek pilota Giba Trensa. Wideogram komputerowy na podstawie pokładowego telepatora. Syntetyzował przewodniczący Tor Laakon. Wstępne rozpoznanie, brak danych. Cel transmisji: znalezienie przyczyny śmierci, ocena przestrzegania regulaminu lotów pozaukładowych, wnioski dla przyszłych wypraw. Zapis z 2948 dnia lotu, ostatnie dwanaście godzin. Uwaga! Zaczynam.

Tor zakończył swoje wystąpienie. To było również jeszcze jedno dziwactwo Rady. Obrady powinien zaczynać człowiek. Tor był jednak zadowolony ze swego wystąpienia. Wydawało mu się, że nie powiedział ani jednego niepotrzebnego słowa. Dla pewności połączył się jeszcze raz z komputerem.

Dziewięćdziesiąt dziewięć procent optymalności. Błąd w granicach dopuszczalności – usłyszał odpowiedź.

Tymczasem zaczynała się już transmisja.


*

Gib usiłował podnieść się z leża hibernatorium. Przez chwilę leżał podpierając się łokciem. Był za słaby, żeby wstać. Zaraz jednak podpłynął do niego mechaniczny lekarz i zrobił mu odpowiedni zastrzyk. Gib odczekał chwilę, aż rozpocznie działanie lekarstwo. Wreszcie się podniósł. Powoli zaczął się ubierać. Rozejrzał się po sali. Był ostatni.

Znów zarobię punkty karne – pomyślał z rezygnacją.

Na szczęście nie był jeszcze podłączony do stymulatora. Telepator również nie miał dostępu do hibernatorium. Gib pozwolił więc sobie na chwilę nieoptymalnej zadumy. Na dwadzieścia sześć miejsc hibernacyjnych, wolnych było w tej chwili dwadzieścia dwa. I tylu właśnie ich zginęło w czasie wyprawy. Po większej części zostali zdalnie detonowani z uwagi na bliskie zeru prawdopodobieństwo ich powrotu na pokład. Gib nigdy nie mógł się do tego przekonać. Regulamin lotów kosmicznych był jednak nieubłagany. Chodziło o optymalizację. Dla Ziemi ważne było tylko to, żeby statek kosmiczny powrócił do portu, z którego wystartował, wraz ze wszystkimi danymi, jakie udało się zebrać w czasie lotu. Powrót załogi nie był konieczny. Chodziło przecież o dane. Gib z początku był przekonany o słuszności takiego założenia. Później jednak zaczął się zastanawiać. Załogi pozaukładowe nie były przez cały czas podłączone do stymulatorów. Mógł więc sobie pozwolić na chwile swobodnego myślenia. Z początku trochę się tego bał, ale później zauważył, że nie wpływa to wcale na optymalność podejmowanych przez niego decyzji. Zwierzył się z tego jedynie Gaborowi, którego mógł nazwać chyba swoim przyjacielem. Przyłapał go kiedyś na tym, jak w czasie wachty odłączył się od stymulatora. Z początku chciał natychmiast zawiadomić o tym kapitana. Uczono ich przecież, że takie postępowanie prowadzi do zagłady statku. Jednak nie wiedzieć czemu postanowił zobaczyć, co się stanie. Nic się jednak nie wydarzyło. Od tego momentu datują się ich wspólne rozmowy. Zawsze też wyruszali razem na rekonesans. Można było więc nazwać ich przyjaciółmi, choć brzmiało to staromodnie i wręcz niebezpiecznie. Przyjaźń jako uczucie parazytalne została przecież zlikwidowana już cztery wieki temu.

Gib na stanowisko numer dwa! - w głośnikach hibernatorium rozległ się głos kapitana, Lona Vira.

Przyjęte! – potwierdził mechanicznie.

Jeszcze raz rozejrzał się po pustej sali i powoli poszedł na Swoje stanowisko.

Sterownia była pusta. Olbrzymia sala, niegdyś zapełniona po brzegi, teraz świeciła pustkami. Każdy z tych, którzy przeżyli, musiał obsługiwać sześć stanowisk. Sprężono je więc pomiędzy sobą. Trzeba było w tym celu przebudować ich układ, ale pozostawiono fotele. Nie opłacało się bowiem ich wymontowywać. Teraz stały puste jak niemy wyrzut sumienia. Tylko że sumienie również zostało wykreślone ze słowników przed czterema wiekami, jako pojęcie irracjonalne.

Gib czekał przez chwilę, aż fotel podłączy do niego wszystkie końcówki. Trwało to trochę dłużej niż zwykle, ponieważ Gib pełnił funkcję predyktora pokładowego. Miał więc o trzy połączenia z komputerem więcej niż inni. W reszcie został całkowicie zintegrowany ze statkiem.

Przegląd urządzeń! – usłyszał komendę Łona Vira.

Układy życiowe w normie – odpowiedział jak echo Gabor.

Układy sterownicze w normie – dodał Jac Her.

Pancerz w normie – stwierdził Gib po konsultacji z komputerem.

Energetyczny? – zapytał Lon.

Dublet komputera – odezwał się Gabor po krótkim milczeniu.

Dublet” określał stan, w którym komputer uznał za stosowne powtórzyć cały przegląd od początku. Oznaczało to najczęściej awarię, choć oczywiście trzeba było czekać na oficjalną diagnostykę.

Awaria stosu. Przeciek – obwieścił wreszcie Gabor.

Predykcja! – rozkazał kapitan.

Gib skupił się i połączył telepatycznie z komputerem. Po chwili otrzymał już wstępne dane do modelu sytuacji. Przez chwilę próbował zastosować któryś z modeli standardowych, ale nic mu z tego nie wyszło. Sytuacja była o wiele poważniejsza, niż można było sądzić.

Predykcja za trzy minuty i czterdzieści dwie sekundy oznajmił wreszcie po zebraniu wszystkich danych.

Przez ten czas kapitan kontynuował przegląd statku. Gib zaś powoli tworzył odpowiedni model. Wreszcie otrzymał wynik. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie miał.

Dublet predykcji! – oznajmił trochę podenerwowanym głosem.

Stan ten trwał jednak tylko chwilę, bo zaraz stymulator zwiększył pole natężenia. W ten sposób mógł się skupić tylko na modelu. Wynik był jednoznaczny mimo dwukrotnych powtórzeń. Zawsze ten sam. Gib uznał, że teraz już może spokojnie go ogłosić.

Anihilacja reaktora za trzydzieści dwie minuty. Konieczna interwencja bezpośrednia.

Predykcja na następną minutę! – zażądał Lon.

Oznaczało to, że chce wiedzieć, jakie będą skutki tego wybuchu.

Gib znowu zagłębił się w swoje modele. Tu mógł już stosować standardy.

Zniszczenie reaktora, śluz oraz hibernatorium w trzydziestej drugiej minucie i piątej sekundzie, z prawdopodobieństwem zero dziewięćdziesiąt cztery. Całkowite zniszczenie sterowni w minutę później na skutek wybuchu obwodów zasilających z prawdopodobieństwem zero dziewięćdziesiąt wyliczył po kolei.

Predykcja utrzymania przy życiu i powrotu na Ziemię?

Utrzymanie się przy życiu przez dwa miesiące od chwili zero możliwe z prawdopodo-bieństwem jedna dziesięciotysięczna. Powrót na Ziemię z prawdopodobieństwem dziesięć do minus dwunastej w ciągu dwóch tysięcy lat.

Zalecenia?

Interwencja bezpośrednia dwóch osób współdziałających z sześcioma robotami naprawczymi. Prawdopodobieństwo powodzenia – przy założeniu rozpoczęcia prac w ciągu półtorej minuty – zero osiemdziesiąt jeden.

Możliwość użycia wszystkich robotów naprawczych? - zapytał się Gabor.

Formalny zakaz komputera. Włączony zostanie program zastrzeżony uruchamiający stymulatory specjalne z wkładką hipnotyczną. Cel: zmuszenie dwóch osób do dokonania naprawy.

Motywacja? – rzucił nerwowo Gabor.

Zmniejszenie się prawdopodobieństwa powrotu na Ziemię z danymi do zero pięćdziesiąt trzy. O siedem setnych niższe od prawdopodobieństwa wymaganego regulaminem.

Czas do naprawy? – zapytał się Jac Her.

Minuta i siedem sekund – odpowiedział Gib i zdał sobie sprawę, że dwom z nich zostało już dokładnie tyle życia.

Prawdopodobieństwo przeżycia dla ekipy naprawczej? - zapytał ponownie Jac.

Dziesięć do minus czwartej przy pełnej hibernacji w dwadzieścia pięć sekund od chwili opuszczenia komory reaktora.

Typ komputera? – rzucił wreszcie sakramentalne pytanie Lon.

Dublet! – odparł Gib.

Nie musiał tego robić. Programy typujące są bowiem trzykrotnie sprawdzane przed startem. Regulamin jednak zezwala w takich przypadkach na zdublowanie obliczeń. Gib uważał, że jego obowiązkiem jest sprawdzenie ich poprawności bez zaleceń kapitana.

Decyzja komputera – zabrzmiało wreszcie – Lon Vir i Jac Her. Czas: czterdzieści sekund.

Gib przejmuje dowodzenie! – odezwał się Lon po krótkiej chwili.

Przyjęte! – jak echo odpowiedział Gib.

Jednocześnie obaj wytypowani przez komputer zaczęli się wyswobadzać z łączących ich końcówek. Po dziesięciu sekundach już kierowali się w stronę wyjścia. Wszystko zgodnie z regulaminem.

Ani Gib, ani Gabor nie spojrzeli nawet za nimi. Po co? Nie można się odrywać od przyrządów. Tamci dwaj i tak już jakby nie żyli. Musieli tylko dobrze wypełnić swoją misję.

Przygotować hibernatorium! – rozkazał Gib.

Przyjęte – odpowiedział Gabor.

Wysłać sześć robotów naprawczych do komory stosu!

Przyjęte.

Przez następne pół godziny nie odzywali się do siebie ani słowem. Patrzyli tylko z niepokojem na wskaźnik przecieku reaktora. Powoli zbliżał się on do zera. Stymulatory tym razem nie włączyły się ani razu. Niepokój był dozwolony. Strach natomiast nie.

Wysłałem dwa roboty medyczne do śluzy reaktora odezwał się nagle Gabor.

Było na to trochę za wcześnie, ale Gib nic nie powiedział. Gabor mieścił się w granicach tolerancji. Teraz zresztą nie miał czasu na nic więcej poza kontrolą wszystkich nowych połączeń, którymi kierował.

Detonujcie nas! – odezwał się nagle w słuchawkach głos Łona.

Roboty medyczne czekają przed śluzą – przypomniał im Gib Macie jeszcze dwadzieścia sekund czasu – dodał

Rezygnujemy z hibernacji – odezwał się ponownie Lon. Detonujcie nas!

Gib odruchowo wyciągnął rękę w kierunku detonatora uruchamiającego ładunek wybuchowy, jaki stale nosił przy sobie każdy członek załogi. Nagle usłyszał głos komputera zgłaszającego zakaz.

Motywacja? – zapytał.

Prawdopodobieństwo uszkodzenia reaktora zero dziewięć.

Wyłączam wasze detonatory – odezwał się Gabor. Zakaz komputera.

Możecie się detonować w śluzie – odezwał się Gib.

Przyjęte.

Przypominam, że hibernatorium czeka na was – włączył się ponownie, Gabor.

Wiemy – usłyszeli w odpowiedzi.

Po chwili rejestratory odnotowały dwa lekkie wybuchy w śluzie reaktora.

Lon Vir i Jac Her przestali istnieć. Mieli do tego prawo Gib odruchowo wygłosił regulaminową formułkę.

Teraz pozostało ich tylko dwóch.

Zalecenie głównego komputera? - zapytał Gib po krótkim, regulaminowym milczeniu.

Kontynuować badania układu Alfa 22/BX! Po zakończeniu prac według programu 3C – powrót na Ziemię!

Komputer uznał więc, że we dwójkę z Gaborem dadzą radę zbadać ostatni cel ich lotu. Gib nie kwestionował tej decyzji. Wywołał program 3C. Pierwszy punkt przewidywał sen. Takie było też jego polecenie, jako nowego kapitana wyprawy.


*

Spali tylko dwie godziny, ale był to pogłębiony sen hipnotyczny. Zgodnie z programem. Odpowiadało to mniej więcej dziesięciu godzinom snu normalnego. W czasie tych dwóch godzin ich organizmy zostały poddane zabiegom regeneracyjnym i kąpieli wzmacniającej, tak że zaraz po obudzeniu mogli przystąpić do badań układu. Przez trzy godziny zbierali i analizowali dane uzyskane za pośrednictwem sond automatycznych. Nie wykazały one nic szczególnie interesującego. Układ był podobny do setek już zbadanych przez ludzkość. Gib obliczył prawdopodobieństwo odkrycia czegoś, co mogło się przydać na Ziemi. Wyniosło ono zero trzy. O dwie setne za mało, żeby musiał dokonać badań załogowych, ale i tyleż samo za dużo, żeby mógł bez zastanowienia wydać rozkaz odlotu. Regulamin pozostawiał w takim wypadku decyzję kapitanowi. Tyle że po powrocie na Ziemię musiałby to bardzo wyczerpująco umotywować. To – czyli decyzję powrotu. Postanowił, że nie wyda rozkazu badań załogowych i to nie dlatego, że praktycznie został bez załogi. W każdym razie nie tylko dlatego. Zdawał sobie sprawę, że wydarzenia ostatnich trzech godzin coś w nim zmieniły. Coś, czego nie zatrze żaden stymulator.

Stan zaawansowania programu 3C? – zapytał.

Dziewięćdziesiąt trzy procent – odpowiedział Gabor.

Przygotuj się do powrotu! – rozkazał.

W chwilę potem usłyszał głos komputera:

Decyzja wątpliwa. Motywacja?

Decyzja w mocy. Wykonać! – odpowiedział bez namysłu. Miał do tego prawo. Regulamin właśnie jemu, a nie komputerowi, pozostawiał w tym przypadku ostatnie słowo i mógł z tego skorzystać. Komputer oczywiście miał również prawo zażądać umotywowania tego kroku. Na szczęście jednak w tym przypadku nie mógł on nic więcej.

Gabor zakończył w międzyczasie wykonywanie programu 3C i przystąpił teraz do sprawdzania zespołów statku. Zwykła rutyna. Robili to przecież przed czterema godzinami. Wszystko było oczywiście w normie.

W godzinę później znaleźli się w hibernatorium. Gabor próbował coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Obydwaj byli jeszcze pod wrażeniem ostatnich godzin.

To mój ostatni lot – oznajmił wreszcie Gib.

Nie wiedziałem – odpowiedział Gabor tonem, w którym przebijało rozczarowanie.

Powziąłem tę decyzję przed chwilą.

Jeśli przeżyjemy – odezwał się Gabor tajemniczo.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Nic. Mam dziwne przeczucia.

Przeczucia? Chłopie! To są właśnie skutki wyłączania się ze stymulatorów – Gib był autentycznie zaniepokojony stanem Gabora.

Przestań być na chwilę automatem! – wybuchnął nagle ten ostatni.

Słuchaj! – Gib mówił teraz poważnie. – Tolerowałem twoje wybryki, ale teraz to już koniec. Moim obowiązkiem jest doprowadzić ten statek na Ziemię. I chcę to zrobić bez dalszych ofiar. Uważam, że to właśnie jest optymalnym rozwiązaniem. Więc ostrzegam cię: nie będę tolerował żadnych ekscesów. Jeśli będzie trzeba, wywołam programy zastrzeżone.

I będziesz się bał przez cały czas, że komputer każe cię detonować – w głosie Gabora słychać było szyderstwo.

Gib chciał odpowiedzieć, że nie zna takiego pojęcia, ale uświadomił sobie zaraz, że w ste-rowni, kiedy wszyscy czekali na wynik prognozy i typy komputera, to co wówczas odczuwał, było czymś więcej niż niepokojem.

Nie boję się detonowania – odpowiedział wreszcie.

Była to prawda. Zdawał sobie sprawę, że w pewnych sytuacjach takie poświęcenie było nieuniknione, choć przyznawał, że często żądano go dla zbyt błahych przyczyn.

Tak. Wiem o tym, ale nie w takiej sytuacji – głos Gabora był tym razem po prostu zrezygnowany. – Sam detonowałem sześciu. Wiesz o tym. Ale co innego działać jak automat wiedząc, że od ciebie może zależeć życie dwudziestu kilku ludzi oddalonych o całe parseki od Ziemi, a co innego być maszyną wobec innej maszyny tylko po to, żeby się spodobać trzeciej maszynie. I wszystko to w imię czwartej maszyny, tej największej, która chce mieć coraz to nowe dane w coraz krótszym czasie i za coraz większą cenę.

Przesadzasz. Loty pozaukładowe nigdy nie były bezpieczne. Zawsze też ginęli, w nich ludzie właśnie w imię wiedzy, czy też – jeśli wolisz – nowych danych.

Wczułeś się w swoją rolę, co? – tym razem w głosie Gabora nie było nawet szyderstwa, lecz czuło się po prostu zmęczenie człowieka, który wie zbyt dużo i który nie potrafi już dać sobie z tym rady.

To mój drugi lot – dodał pozornie bez związku.

Mój pierwszy – odparł Gib. - I ostatni – dodał z naciskiem.

Z pierwszego lotu wróciło nas czterech na trzydziestu. Z tego tylko czterech musiało zginąć. Tobie się wydaje, że jak porzucisz służbę, to będziesz miał czyste ręce. Bzdura! A może nie pozwolą ci odejść? – dodał.

Ciekaw jestem, kto mnie zatrzyma? – zapytał Gib.

Maszyna.

Złożę wymówienie.

Wyślą cię na leczenie. Potrzymają pod stymulatorami i zmienisz zdanie. Zaręczam!

Skąd ty to wszystko wiesz? - zainteresował się nagle Gib.

Trochę czytałem. Poznałem kilku ludzi, którzy umieją jeszcze samodzielnie myśleć.

I nie korzystasz ze stymulatorów – dokończył Gib.

Owszem. To ogłupia.

Ale musisz przyznać, że bez nich niewiele byśmy zdziałali.

Kiedyś ludzie dawali sobie świetnie radę bez nich.

O mało nie doprowadzili do katastrofy.

Co ty wiesz o tej katastrofie? – Gabor mówił teraz tonem prawie lekceważącym.

Wystarczająco dużo. To, że szerzyło się bezprawie, morderstwa, gwałty, kradzieże. Ludzie zatracili sens życia. Przestali pracować, nastawili się na konsumpcję i przyjemności. To, że spadała produkcja przemysłowa, że zanikła literatura i sztuka. Ludzkość umierała.

Dekadencja, jakich ta sama ludzkość przeżyła już setki. I zawsze odradzała się lepsza, zdrowsza i silniejsza.

Co to jest dekadencja? – zapytał Gib. – Skąd tyś to wytrzasnął?

Chylenie się ku upadkowi, czyli mniej więcej to, co opisałeś przed chwilą.

Nie znałem tego słowa.

Ja też poznałem je dopiero po powrocie z pierwszej wyprawy.

Od kogo?

Nieważne.

Nie ufasz mi?

Nie byłoby to optymalne – odparł Gabor z ironią.

Sądzisz, że to, co nam mówiono o katastrofie, to nieprawda?

Prawda. Tyle, że niecała.

Nie mówi się nam o miłości, o przyjaźni o poświęceniu, o namiętnościach. I o całej masie innych rzeczy, które zlikwidowano jako tak zwane uczucia parazytalne.

Może jednak naprawdę tak trzeba – Gib po raz pierwszy zaczął traktować słowa Gabora poważnie.

Nie. Miłość sprowadziliśmy do absurdu. Płodzimy dzieci na zlecenie komputera, nawet nie podrywamy dziewczyn bez zasięgnięcia wpierw jego opinii. Zlikwidowaliśmy morderstwa, ale nikomu nie drgnie ręka przy detonowaniu kolegi, z którym spędziło się parę lat w zamkniętej puszce pędzącej w przestrzeni. Najbardziej boimy się posądzenia o nieoptymalne działanie, przez co nie jesteśmy nawet w stanie podskoczyć, kiedy mamy na to ochotę.

Po co mielibyśmy podskakiwać? – zdziwił się szczerze Gib.

Gabor przez chwilę patrzył na niego z ubolewaniem. Wreszcie machnął z rezygnacją ręką i położył się na swoim miejscu.

Wiesz – zaczął z wahaniem po długim milczeniu – gdybym nie wrócił, to w mojej kabinie znajdziesz parę książek. Przeczytaj je, zanim zdasz do Centrum Pilotów!

Czemu miałbyś nie wrócić? – zapytał Gib. – Przecież cała wyprawa jest praktycznie zakończona. Wracamy na Ziemię dodał.

Mówiłem ci już. Przeczucie.

W tym samym momencie hibernatorium wypełnił sygnał alarmowy.

Załoga na stanowiska! Awaria pierwszego stopnia.


*

Gib siedział w kabinie Gabora i kończył przeglądać jego rzeczy. Gabor Iszt przestał istnieć. Miał do tego prawo. Tylko że Gib nie był pewien, czy Gabor chciał zginąć. Nie był również pewien, czy chciał go detonować. A jednak to zrobił. A teraz dopuścił się na dodatek przestępstwa i wyłączył wszystkie stymulatory oraz skasował wszystkie programy zastrzeżone. Był skończony jako pilot.

Czy Gabor mógł wiedzieć? – przemknęło mu przez myśl. To było przecież niemożliwe. W jaki sposób mógł przewidzieć, że zginie?

Zdarzyła się im rzecz nieprawdopodobna. Przebicie pancerza na wysokości reaktora. Wstrząs nie był nawet zbyt silny.

Cała sekcja energetyczna znalazła się nagle pod ostrzałem cząsteczek promieniowania kosmicznego. I czegoś więcej jakiegoś dziwnego promieniowania. Trwało ono niecałą sekundę i chyba nie było szkodliwe. Komputer zinterpretował to jednak po swojemu i dał ognia ze wszystkiego co mieli. Przez parę minut próżnia wokół statku zamieniła się w piekło. Skutek był taki, że coś zniszczono, nie wiadomo jednak co. Po prostu nastąpił wybuch. Gib sporządził podwójny zapis tego wydarzenia. Na wszelki wypadek i zgodnie z regulaminem.

Wtedy nastąpił początek dramatu. Komputer uznał, że potrzebna jest interwencja człowieka na zewnątrz w celu załatania otworu. Poszedł Gabor. Wziął trzy roboty naprawcze.

Człowieku! – krzyknął po zbliżeniu się do otworu. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. To coś wykroiło w pancerzu zwyczajną dziurę.

Czegoś się spodziewał? Kwadratu? – odparł Gib i sam się zdziwił swoją odpowiedzią.

Po raz pierwszy używał bowiem przez radio słów, a nie zwrotów regulaminu. Gabor przyjął to, jako coś oczywistego i nie zwrócił chyba uwagi.

To jest regularne koło – odpowiedział, wciąż zdumiony.

Wysyłam roboty badawcze. Czekaj na nie! – Gib znów był dowódcą. - Melduj! - dodał po chwili, jako że Gabor milczał.

Oglądam to sobie. Na oko nie widać tu nic ciekawego.

Gib przez chwilę zastanawiał się, co mogło przyczynić się do takiego zachowania Gabora. Zawsze przecież był zdyscyplinowany. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie problemu.

Znowu wyłączyłeś stymulator – stwierdził raczej niż zapytał.

Brawo. Myślałem, że zajmie ci to więcej czasu – odparł Gabor ze śmiechem.

Włącz go! – rozkazał Gib.

Nie, mój drogi. To jest sprawa nietypowa. Trzeba więc do niej podejść również nietypowo. Przejmuję automaty - dodał po chwili.

Gib uznał, że nie ma sensu się kłócić. Poza tym był ciekaw wyników i nie chciał opóźniać rozpoczęcia badań przez niepotrzebne utarczki. Gabor tymczasem rozpuścił roboty badawcze. Trwało to dobrą chwilę. Wreszcie odezwał się:

Dublet!

Gib czekał nadal. Skoro Gabor uznał za konieczne powtórzenie wyników, to znaczy, że musiały się one przedstawiać interesująco.

Wynik negatywny! – usłyszał wreszcie w słuchawkach. Żadnych zmian w zakresie rozdzielczości naszej aparatury.

Łataj dziurę i wracaj! – rozkazał Gib.

Operacja ta trwała dość długo. Przez ten czas Gib sprawdził jeszcze raz zapis komputera. Nie ulegało wątpliwości, że nieznane promieniowanie byto faktem. Tak samo jak zniszczenie jakiegoś obiektu przez działo plazmowe. Gib uznał, że należy wywołać procedurę kontaktu z obcą cywilizacją. Był chyba pierwszym w historii lotów pozaukładowych, który ją uruchomił w czasie wyprawy. Pierwszym poleceniem komputera było stwierdzenie konieczności przyśpieszenia prac na zewnątrz statku. Gabor zresztą i tak uwijał się jak w ukropie.

Skończone! – oznajmił wreszcie. – Sprawdzę jeszcze stan całego pancerza i wracam.

Zezwalam – powiedział Gib po uprzedniej konsultacji z komputerem.

Biorę roboty badawcze.

Przyjęte.

Gib spojrzał zdziwiony na wskaźniki pokładowe. Gabor w dalszym ciągu nie chciał podłączyć się do stymulatora.

Więc jednak można coś zrobić bez stymulatorów – przemknęło mu przez głowę.

Odczuł nawet jakąś dziwną satysfakcję z tego powodu. Na krótko jednak, bo zaraz stymulator wzmocnił pole. Komputer uznał widać, że kapitan nie powinien tracić czasu na tego rodzaju myśli.

W międzyczasie skierował wszystkie roboty badawcze do śluzy przeznaczonej dla automatów. Czekał chwilę, aż zapali się światło gotowości śluzy do ich przyjęcia. Trwało to niespodziewanie długo.

No tak – pomyślał – procedura kontaktowa. Komputer sprawdza jeszcze raz ich stan.

Nagle w sterowni zabrzmiał sygnał alarmowy. W tym samym momencie Gib stracił kontrolę nad dwoma z czterech automatów. Dał im wszystkim duże stop. Jednocześnie połączył się z Gaborem.

Alarm w sterowni! – rzucił. – Podaj swoje położenie!

Jestem na wysokości hibernatorium – usłyszał spokojną odpowiedź Gabora.

Masz trzy metry do podstawy radaru dalekiego zasięgu. Schowaj się tam!

Przyjęte.

W tym samym czasie zorientował się, że stracił kontrolę nad wszystkimi robotami badawczymi. Oderwały się one od pancerza i szybowały teraz w próżni. Coś takiego nie było po prostu możliwe. Chyba, że... Gib włączył dodatkowe zespoły ochronne. Ponieważ było nie do pomyślenia, żeby naraz wszystkie cztery automaty rozregulowały się, więc trzeba było przyjąć, że przyczyna leżała na zewnątrz. W próżni.

Gabor! Nie zbliżaj się do śluzy! Uruchamiam miotacze rzucił w mikrofon.

Jednocześnie naprowadził celownik na lecące automaty i uruchomił spust. Przestrzeń rozświetliła się sekundowym błyskiem. Wokół statku była tylko próżnia. Tak przynajmniej wskazywały przyrządy. Na wszelki wypadek nastawił miotacze na maksymalny zasięg i nakierował je na przedłużenie lotu automatów. Nacisnął jeszcze raz spust. Nic się nie stało.

Interpretacja! – rzucił sucho.

Procedura kontaktowa w toku. Zakaz wszelkich kroków mogących zostać zinterpretowane jako atak na Obcych odpowiedział komputer.

Gabor! Masz minutę na dotarcie do śluzy.

Idę.

Nasłuch! – Gib postanowił wykorzystać tę minutę na zorientowanie się w sytuacji.

Wszystko jednak utrzymano w normie. W polu widzenia była tylko pustka. A przecież coś zostało przed paroma minutami zniszczone,

Cholera! – zabrzmiał nagle głos Gabora. – Odpadłem.

Przygotować kapsułę ratunkową! – rozkazał Gib.

Oficjalne zalecenie komputera – usłyszał w odpowiedzi. Detonować Gabora Iszta!

Motywacja?

Znajduje się on pod wpływem Obcych z prawdopodobieństwem zero czterdzieści trzy.

Ocena sytuacji w przypadku interwencji kapsuły ratowniczej zakończonej sprowadzeniem Gabora Iszta na pokład!

Brak danych.

Szacunek?

Zero pięćdziesiąt, że kapsuła przestanie reagować na rozkazy. Zero dwa, że Gabor Iszt znajdzie się na pokładzie.

Ocena dla przypadku interwencji ludzkiej!

Zakaz komputera.

Gabor. Czy dasz radę wrócić sam na pokład? – zapytał Gib.

Wątpię. Czemu nie wyślesz kapsuły?

Mam procedurę kontaktową – Gib nie mógł się zdecydować na powiedzenie prawdy.

Jeśli możesz, to wstrzymaj się z detonowaniem mnie przez jakiś czas.

Na razie nie ma mowy o detonowaniu – skłamał Gib.

Znam procedurę kontaktową – odparł mu Gabor ze śmiechem. Nie był to jednak śmiech radosny.

Nie mam też pistoletu odrzutowego. Zgubiłem.

Sprawdź zaczepy butów! – rozkazał Gib.

W porządku. Czemu o nie pytasz?

Z jakiego powodu odpadłeś?

Nie uwierzysz – w głosie Gabora słychać było żal pomieszany z bezradną wściekłością. – Źle obliczyłem skok do śluzy. Mówiąc inaczej, pośliznąłem się.

Wystrzel rakiety sygnałowe! – polecił Gib.

Za mały odrzut. Poza tym nie uchwycę momentu.

Przełącz się więc na komputer!

Żeby mnie detonował? – Dziękuję! Wolę zaryzykować.

To rozkaz!

Gib przestał się zajmować Gaborem. Zaczął błyskawicznie programować komputer. Chodziło o to, żeby wystrzelić wszystkie rakiety tak, żeby ich odrzut skierował Gabora w przeciwną stronę. Do statku.

Gabor! Gotowe. Przełącz się na komputer!

Zgoda – w głosie Gabora czuć było jednak wahanie. – Ty naprawdę w to wierzysz? – zapytał po chwili.

Szansę są małe,

Przełączam się na komputer – w głosie Gabora zabrzmiała desperacja.

W chwilę później na głównym ekranie Gib zobaczył krótki błysk. Trzeci w przeciągu ostatnich minut. Kazał sobie podawać namiar co dziesięć sekund. Gabor nie przybliżał się jednak do statku, ale też nie oddalał się od niego. Stał w miejscu.

Kapsuła ratunkowa do startu za dziesięć sekund! – rozkazał. – Gabor. Wysyłam po ciebie kapsułę – dodał.

Dziękuję. Na wszelki wypadek odłączam się od komputera.

Gabor zdecydowanie nie ufał nikomu. Miał rację, bo w tej samej chwili Gib usłyszał ponowny zakaz komputerowy.

Motywacja! – rzucił kolejny raz.

Prawdopodobieństwo, że Gabor Iszt pozostanie pod wpływem Obcych, wynosi zero trzydzieści. O pięć setnych za dużo na akcję ratunkową. Poprzednie zalecenie w mocy. Detonować Gabora Iszta!

Gib przez dłuższą chwilę milczał. Wreszcie, powodowany nagłym impulsem, odłączył stymulator, zablokował kanał sterujący komputera i dał mu duże stop. Innymi słowy, pozbawił go wszelkich możliwości działania. Przeszedł na sterowanie ręczne. Wyprowadził kapsułę.

Gabor... – powiedział spokojnie.

Zabrzmiało to jednak zbyt spokojnie.

Co się stało? – zapytał z niepokojem Gabor.

Wyłączyłem komputer – oznajmił matowym głosem Gib.

Stary... – Gabor chciał coś powiedzieć, ale nagle zamilkł. – Jesteś równy facet – dodał po chwili lekko zmienionym głosem.

Gib nie zauważył tego. Nastawił miotacze na przedłużenie linii lotu Gabora. I uruchomił spust.

Zamknij oczy! – rozkazał. – Będę cię osłaniał od tyłu. Kapsuła już wystartowała.

To, co robił, było klasycznym manewrem zbliżania w warunkach zagrożenia lub ataku. Otworzył sobie parasol, w którym mógł działać bezpiecznie. Obcy, jeżeli tam byli jacyś Obcy, nie byli przecież niezniszczalni. Udowodnił to przed kilkunastu minutami. Zaraz po przebiciu pancerza. Na wszelki wypadek rozszerzył pole rażenia. Zaprogramował miotacze w ten sposób, żeby co minutę przenosiły ogień o stopień dalej, aż do granic swego zasiągu.

Tymczasem kapsuła zbliżała się do Gabora. W minutę później znalazł się w jej wnętrzu. Gib przekazał mu sterowanie kapsułą.

Wracaj natychmiast! – rozkazał. – Będę cię osłaniał.

Przyjęte – usłyszał w odpowiedzi.

Był w tym momencie szczęśliwy. Nie chodziło o słowa, lecz o ton, jakim zostały one wypowiedziane. A z tonu Gabora wywnioskował wszystko. Po raz pierwszy w życiu doznał takiego uczucia jak szczęście. Zrozumiał wreszcie, co to znaczy przyjaźń. Zrozumiał także, że był dotąd oszukiwany.

Przejął celownik miotaczy. Osobiście kierował teraz ogniem. Cały czas utrzymywał kapsułę w parasolu. Co jakiś czas omiatał przestrzeń również w dalszej odległości od statku. Żeby Tamtych zmusić do manewrowania.

Nagle w sterowni rozległ się głos komputera. Gib odwrócił się zaskoczony. Ostatnie, co zdążył zrobić świadomie, to przełączyć miotacz ponownie na celowanie automatyczne. Zaraz potem zerwał się, by skoczyć w kierunku głównej tablicy rozrządu komputera. Wiedział już, co się stało. Komputer uruchomił procedury zastrzeżone. Zaraz włączą się hipnotyzory.

Jakim cudem odzyskał on kanały sterowania po dużym stop? – zdążył jeszcze pomyśleć.

Zaraz potem sterowanie opanował wyłącznie komputer. Z hipnotyzorów rozległ się teraz jego głos, któremu towarzyszyło potężne promieniowanie obezwładniające. Nie było przed tym żadnej obrony.

Gib Trens – rozległo się z głośników – procedura kontaktowa w toku. Wykonać zalecenie komputera. Detonować Gabora Iszta!

Gib podszedł automatycznym krokiem do fotela dowódcy, usiadł na nim. Podłączył się do stymulatora. Przejął sterowanie kapsułą ratowniczą. Uruchomił detonator.

Nic się nie stało.

Trzymaj się, Gib! – usłyszał głos Gabora. – Zdjąłem skafander. Ta kupa złomu nic mi nie może zrobić. Zaraz będę na pokładzie.

Gabor Iszt. Rozkaz kapitana. Włożyć skafander. Włączyć stymulator! Oddać kapsułę pod kontrolę statku! – Gib mówił to wszystko głosem beznamiętnym, spokojnym.

Zdawał sobie sprawę z wszystkiego, co się wokół niego działo, jak również z tego, że działa wbrew sobie. Nic jednak nie mógł na to poradzić.

Ale cię załatwili. Człowieku! – mruknął Gabor.

Gib Trens – odezwał się znowu komputer. – Oficjalne zalecenie komputera. Uruchomić miotacz i zniszczyć kapsułę ratunkową!

Gib sprawnie wykonywał polecenia. Po sekundzie miał już kapsułę w celowniku.

Przegrałem, stary – włączył się ponownie Gabor. – Zrób to szybko!

Wykonaj zalecenie! – powtórzył komputer.

Gib nacisnął spust. Patrzył beznamiętnie w ekran, na którym było widać znów tylko próżnię.

Gabor Iszt przestał istnieć...

Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że hipnotyzory zostały wyłączone. Skasował więc wszystkie programy zastrzeżone. Teraz wreszcie był bezpieczny. Przez chwilę zastanawiał się, co robić dalej. Sprawdził stan statku. Potem naprowadził go na kurs powrotny. Następnie odblokował zbiorniki z antymaterią. Starannie obliczył obszar, w którym mogli się znajdować Obcy. Dołożył do tego potrójną poprawkę. Na wszelki wypadek. Opróżnił od razu połowę zbiornika. Teraz był pewien, że nikt go nie będzie śledził. Mimo że nie zarejestrował żadnego wybuchu większej masy, dla większej pewności przygotował jeszcze sondę zawierającą jedną trzecią pozostałego ładunku antymaterii. Nie bawił się w żadne automaty. Detonator wyzwalał ładunek w momencie, kiedy prymitywny czujnik rejestrował jakąkolwiek atmosferę. Sonda zawierała również nadajnik, który co godzinę wysyłał jej sygnały wywoławcze. Pozostawił ją niedaleko od miejsca ich pobytu.

Dopiero wtedy udał się do kabiny Gabora i zaczął przeglądać materiały, które tamten pozostawił dla niego. Trwało to przez prawie pół roku. W tym samym czasie zamilkła sonda. Dopiero wtedy Gib zdał sobie sprawę z ogromnego napięcia nerwowego, w jakim się znajdował przez cały czas. Obcy, jeżeli tacy rzeczywiście istnieli, nie mogli za żadną cenę poznać położenia Układu Słonecznego, dopóki ich intencje nie zostaną do końca i ostatecznie wyjaśnione. Prawdopodobieństwo, że sonda zamilkła z powodu awarii lub trafiła na meteoryt, wynosiło dziesięć do minus piątej. Gib czuł się więc spokojny. W końcu to nie on przebił pancerz.

Wtedy też dopiero zaczął myśleć o Gaborze. Przez cały ten czas trzymał się w ryzach, żeby w żadnym przypadku wspomnienia nie miały wpływu na jego postępowanie wobec Obcych. Teraz już był wolny. I świadomość morderstwa, do którego go zmuszono, powróciła ze zdwojoną siłą. Bo to było morderstwo. Gabor miał rację, był maszyną. Uzależniono go przecież od innej maszyny, która sama nie mogła zabijać, ale była w stanie zmusić każdego do morderstwa. Myśli, takie i podobne, nachodziły go coraz częściej. Któregoś dnia będąc w kabinie Gabora poczuł nagle, że ma łzy w oczach. Płakał.


*

Transmisja dobiegła końca. Tor Laakon wyłączył urządzenia transmisyjne. Pozwolił sobie na krótkie spojrzenie na innych członków Komisji. Wszyscy mieli beznamiętne twarze, bez wyrazu.

Nic nas już nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi pomyślał, i zaraz przestraszył się tej myśli. – Znowu nieoptymalnie – mruknął pod nosem.

Przez chwilę pomyślał, że chciałby choć przez chwilę pozwolić sobie na luksus swobody. Jak Gib Trens. Zaraz jednak zabuczał stymulator i Tor przypomniał sobie, że musi uzupełnić teraz transmisję. Wydawało mu się, że nikt nie zwrócił uwagi na brzęczenie jego stymulatora.

Uzupełnienie transmisji – odezwał się w końcu bezosobowym głosem. – W drugiej sekundzie, licząc od ostatniego przedstawionego obrazu, Gib Trens zaczął strzelać do telepatorów krzycząc, że chce być wreszcie sam. W trzeciej minucie wszystkie urządzenia kontrolne uległy zniszczeniu. Z XIV Wyprawy powrócił pusty statek. Nie znaleziono na nim niczego, co by mogło wyjaśnić zaszłe tam później wydarzenia. Przypuszcza się, że wyszedł on w przestrzeń. Znaleziono bowiem otwartą śluzę, w której nie było jego skafandra. Analiza materiałów zbieranych automatycznie pozwoliła ustalić, że w czwartej godzinie od momentu zakończenia transmisji miotacze pokładowe otworzyły do czegoś ogień na polecenie człowieka nadane z przestrzeni kosmicznej. Koniec uzupełnienia.

Tor był zadowolony. Po raz wtóry w czasie zebrania udało mu się uzyskać 99% optymalności w wypowiedziach.

Otwieram dyskusję – dodał po chwili.


*

Muur Kekon zakończył referowanie przebiegu obrad Komisji Lekarskiej. Rada Ziemi, co było trzymane w ścisłej tajemnicy, nie używała żadnych stymultorów czy telepatorów. Obrady toczyły się jak za dawnych czasów. Oficjalnie motywowano to całkiem logicznie faktem, że Rada podejmuje decyzje globalne, więc pomoc komputera byłaby problematyczna. Podobnie zrezygnowano ze stymulatorów, jako że były one uzależnione mniej lub bardziej od komputerów. Innymi słowy: Rada nie mogła sobie pozwolić na dopuszczenie do sytuacji, w której komputer narzucałby jej decyzje. Byłoby to absurdalne. Dla dobra sprawy fakt ten jednak trzymano w ścisłej tajemnicy przed wszystkimi. Nawet przed bezpośrednimi współpracownikami.

Nie podałeś nam jeszcze wniosków Komisji – przypomniał Kir Voider, przewodniczący Rady.

Hm – Muur pozwolił sobie na uśmiech lekceważenia wnioski były klasyczne. Ogłoszono, że Gib Trens dostał obłędu na skutek niedopatrzenia w pracy komisji kwalifikacyjnej dopuszczającej do lotów pozaukładowych. Znaczną część winy przypisano Gaborowi Isztowi, którego Komisja podejrzewa o przynależność do jakiejś nieznanej i bliżej nieokreślonej grupy wywrotowej działającej na Ziemi. W tej chwili przeprowadza się śledztwo mające ustalić osoby, z którymi kontaktował się on w czasie swojego ostatniego pobytu na Ziemi. Komisja zaleciła dalsze usamodzielnienie komputera sterującego statkami w czasie wypraw pozaukładowych, a szczególnie programów zastrzeżonych. Powołano również Komisję do analizy hipotezy ewentualnego kontaktu. Na razie zalecono uprzedzenie wszystkich załóg o możliwości spotkania Obcych.

Idiotyzm! – Kir Voider wzruszył ze złością ramionami.

Nie przesadzaj! – wtrąciła się Emma Liot, trzeci członek Rady, socjolog.

Racja – poparł ją Muur. – Ich ocena świadczy tylko o tym, że system stymulatorów działa bez zarzutu. Na wszelki wypadek zakazałem dalszego rozpowszechniania informacji dotyczących XIV Wyprawy i prac Komisji – dodał po chwili.

Czego się właściwie obawiasz? – zapytała Kris Vamp, czwarty i ostatni członek Rady.

Prawdy.

Konkrety! - wtrącił się Kir.

Gib Trens to nie tylko pojedynczy przypadek szaleństwa. To coś znacznie więcej. To ostrzeżenie. Bo w gruncie rzeczy on nie był szalony. I ty, Kir Voider, świetnie o tym wiesz.

Przesadzasz – Kir ponownie wzruszył ramionami z pewnością człowieka, który doskonale zna granice swoich możliwości. – Nawet gdybyśmy ogłosili wszystkie te szczegóły, tylko jednostki byłyby w stanie zrozumieć prawdziwe przyczyny tego samobójstwa.

Przejrzyj sobie dokładnie zapis telepatora z posiedzenia Komisji! – Muur powiedział to z naciskiem. – Zwłaszcza zapis myśli Tora Laakona. On się przez cały czas bał, że nie zmieści się w granicach tolerancji. Podobnie bali się inni członkowie tej Komisji, może tylko w mniejszym stopniu. Oni nie mogli dojść do innych wniosków. Nie dlatego, że są ograniczeni. Dlatego, że system stymulatorów – niezbędny jeszcze przed pół wiekiem, obecnie stał się naszym więzieniem. Zaczynamy rządzić dzięki strachowi. W tej postaci stało się to czynnikiem hamującym. Za parę lat grozi nam po prostu brak rzetelnej informacji. Wszyscy będą myśleć swoje, ale oficjalnie zgłaszać będą wnioski optymalne w sensie obowiązujących założeń. A my staniemy się wtedy tyranami podejmującymi błędne decyzje na podstawie błędnych informacji, które w świetle praw ustalonych przez nas i naszych poprzedników będą szczerą prawdą. To będzie paranoja.

Odchodzisz od tematu – wtrąciła się Kris. – Mieliśmy dyskutować o XIV Wyprawie.

Coś w tym jest – poparła Muura Emm. – Daj mu się wypowiedzieć do końca!

Niech mówi! – włączył się Kir. – Czego chcesz? – dodał patrząc uważnie na Muura.

Prawa do człowieczeństwa dla całego gatunku – odparł spokojnie Muur.

I ja tego chcę – powiedział Kir.

I ja tego chcę – dołączyła się Emm, a zaraz po niej Kris.

Była to rytualna formuła Rady Ziemi. Należało ją powtarzać, ale nikt nie traktował jej poważnie. Od trzech wieków.

Natychmiast i bez ograniczeń – uzupełnił Muur wiedząc, że nic z tego nie wyjdzie.

Nie – odparł sucho Kir.

Nie. Jeszcze nie teraz – zgodziła się z nim Emm.

Wszyscy czekali na wypowiedź Kris. Ta jednak nie spieszyła się. Ale nikt jej nie ponaglał. Rada nie miała takiego zwyczaju.

Nie wiem – odparła wreszcie. – Spróbuj nas lepiej do tego przekonać! – dodała, patrząc w zamyśleniu na Muura.

Sporządziłem ocenę postępowania Giba od momentu, kiedy odłączył się od stymulatorów. Do chwili, kiedy zaczął strzelać do telepatorów pokładowych, utrzymywał się w przedziale 80-90% optymalności.

Niemożliwe – oznajmiła Emm. – Miał za dużo danych do jednoczesnej kontroli.

A jednak – odpowiedział jej Muur – dał sobie radę w obliczu interwencji Obcych. Nie jestem przekonany, czy gdyby trzymał się stymulatorów i programu kontaktowego, udałoby musie zatrzeć za sobą drogę na Ziemię tak dokładnie. Komputer nie podjąłby się takiej decyzji, a człowiek pozostający pod działaniem stymulatorów również nie byłby do tego zdolny.

Nie ma dowodu, że udało mu się zmylić tych Obcych. Nie ma nawet dowodu, że ci Obcy naprawdę istnieli. – przypomniał sucho Kir.

Na to, że Obcy istnieją, wskazują bardzo poważne poszlaki. To wystarcza, żeby podjąć na Ziemi odpowiednie kroki zaradcze. Obcy w końcu zaatakowali nasz statek – Muur powiedział to tonem ucinającym wszelkie dyskusje, a inni doskonale wiedzieli, że ma rację. – Ponieważ zaś nie ma dowodu, że Gib zmylił ich ostatecznie – ciągnął dalej uważam za konieczne przyjęcie i natychmiastowe wprowadzenie w życie mojego wniosku.

Żądam prawa do człowieczeństwa dla całego gatunku. Od zaraz – powtórzył jeszcze raz.

Tym razem Rada darowała sobie rytualne formułki. Muur miał dużo racji i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

Rządzimy dwunastoma miliardami ludzi na Ziemi i w całym Układzie – odezwał się Kir po długim milczeniu. – Od pięciu wieków obowiązuje system stymulatorów. Był on potrzebny dla zapewnienia dalszego rozwoju Ludzkości. Dzisiaj stoimy przed możliwością Kontaktu i mamy powody przypuszczać, że w przypadku jego zaistnienia nie obejdzie się bez starć zbrojnych. Z drugiej strony, jak to już wyjaśnił Muur, system stymulatorów, choć pozwala utrzymać równowagę całego układu, stał się od kilkudziesięciu lat czynnikiem hamującym. Od trzech wieków nasi poprzednicy w Radzie Ziemi wiedzieli, że ten moment kiedyś nadejdzie i że trzeba będzie wtedy dać ludzkości coś innego. Nazywamy to, od tego czasu prawem do człowieczeństwa. W gruncie rzeczy nie jest to nic innego, jak powrót do społeczeństwa starego typu, sprzed sześciu wieków. Mamy nadzieję, że ludzkość po kilku wiekach tej jakby kwarantanny dojrzała do swobodnego dysponowania swoim losem. Tyczy się to oczywiście pojedynczych jednostek. Nie wiemy jednak, czy ta hipoteza jest prawdziwa. Mamy powody, żeby w to wątpić. Suma części nie daje całości. A jednak nie mamy nic innego do zaoferowania naszym poddanym. – Dlatego – tu głos Kira stał się stanowczy – nie mogę się zgodzić na żądanie Muura Kekona. Tym bardziej w tak przełomowej chwili, kiedy możemy zostać skonfrontowani z obcą cywilizacją.

Kir miał rację i Muur zdawał sobie z tego sprawę. Uważał jednak, że należy spróbować. Dawało mu to możliwość wynegocjowania chociaż częściowych ustępstw. Postanowił więc przejść do właściwego żądania. Tego, które chciał zaproponować od początku.

Zgoda – Muur nie odczuwał zawodu czy złości.

W Radzie nie było tego zwyczaju. W gruncie rzeczy wszyscy chcieli tego samego – dobra ludzkości.

Co proponujesz? – zapytała Kris, nie zwracając się specjalnie do nikogo.

Proponuję utworzenie kolonii, w której ludzie będą żyć tak jak dawniej. Bez żadnych stymulatorów. Proponuję również, żeby kolonia ta kształciła załogi dla wypraw pozaukładowych. Chcę, żeby oni stanowili naszą broń.

Zgoda – odparła Kris.

Muur spojrzał się pytająco na Emm. Również skinęła potakująco głową. Pozostawał Kir.

Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytał wreszcie.

Potrzebny nam jest eksperyment na dużą skalę w celu skonfrontowania tego, co mówiłeś przed chwilą, z rzeczywistością.

Kir pokiwał głową w zamyśleniu. Od kilku już lat Rada co jakiś czas, rozważała możliwość takiego eksperymentu i nigdy jakoś nie mogła dojść do ostatecznych decyzji.

Jeżeli obejmiemy nim około miliona ludzi – kontynuował dalej Muur – będziemy mogli swobodnie wyselekcjonować z nich elitę, która osiągnie samodzielnie jeszcze lepsze wskaźniki optymalności niż Gib, który doszedł do tego trochę przez przypadek. Oni właśnie będą z pewnością w stanie stawić czoło niebezpieczeństwu. Będą dysponować naszą techniką i doświadczeniem, lecz przede wszystkim własnym rozumem i wolą. Jednocześnie powinni stanowić dla nas model tego społeczeństwa, które zaofiarujemy w przyszłości całemu gatunkowi.

Jaką masz gwarancję, że będą sprawniejsi od naszych ludzi z ich stymulatorami? – zapytała Kris.

Będą dysponować bodźcami, jakich nam dzisiaj brakuje. Strach, miłość, nienawiść, przyjaźń. Dawniej te uczucia pobudzały ludzi do rzeczy wydawałoby się niemożliwych. Dzisiaj nikt o nich nie wie, albo są one tłumione przez stymulatory. To właśnie przyjaźń i nienawiść sprawiły, że Gib nie stracił od razu głowy. Nasi ludzie jednak, w przeciwieństwie do niego, zdawali sobie zawsze z nich sprawę. Dlatego właśnie jestem przekonany, że będą działać o wiele skuteczniej niż ktokolwiek ze współczesnych nam.

Przez chwilę na sali panowała cisza. Wszyscy rozważali słowa Muura.

To może być ciekawe – zgodziła się Emm.

I tak trzeba to kiedyś zacząć – powiedziała Kris. – Muur ma rację. Za parę lat zaleje nas potok fałszywych informacji. Chociażby dlatego myślę, że można spróbować.

Zgoda – zdecydował się wreszcie Kir. – Ale co tydzień będziesz nam zdawał sprawozdanie z postępów tego eksperymentu – zastrzegł się. – I jeszcze jedno – dodał po chwili. Musi to być objęte ścisłą tajemnicą. Ziemia nie nadaje się do tego celu. Weźmiesz więc do swojej dyspozycji któreś z podziemnych miast Marsa.


*

Kiedy wszyscy już poszli, Muur siedział nadal na swoim miejscu. Był zadowolony. Od początku walczył o prawo do człowieczeństwa. Właściwie cała Rada o to walczyła. Nigdy jednak nie udawało się im robić tego jednocześnie. Teraz zrobiono pierwszy krok. Gib Trens był tego nieświadomą przyczyną. Gdyby nie Obcy, gdyby nie Gabor Iszt, który dziwnym trafem zrozumiał, że stymulatory to nic innego jak zwyczajni więzienni strażnicy – nigdy, a w każdym bądź razie nieprędko, zdecydowano by się na ten eksperyment.

Gdyby wreszcie nie samobójstwo Giba – wiadomości z XIV Wyprawy nie dotarłyby tak prędko do Rady. Być może wtedy nie podjęto by tej decyzji, ograniczając się do zwiększenia czujności na podejściach do Układu Słonecznego, Sprawa Obcych będzie zresztą jeszcze nieraz przedmiotem rozważań Rady Ziemi.

Muur podniósł się ze swego miejsca i powoli ruszył ku wyjściu. Po raz któryś już z rzędu uświadomił sobie straszną prawdę. Zaledwie czworo ludzi w całym Układzie Słonecznym było w stanie zrozumieć, że Gib Trens tak bardzo chciał być człowiekiem, że musiał umrzeć. Wolał nie myśleć, jaki byłby wynik konfrontacji z Obcymi, gdyby ludzkość nie zdążyła tego zrozumieć na czas.

Może zdąży – przemknęło mu przez myśl. – Musi zdążyć poprawił się zaraz.

Nie był tego jednak taki zupełnie pewien.

Warszawa 1979


CAŁA RADOŚĆ ŻYCIA


Prolog

Ewa leżała wyciągnięta na tarasie, tak jak to potrafią robić tylko kobiety w trakcie opalania się. Nie miała na sobie nic, jeśli nie liczyć okularów, które wprowadzono na Zeonii na skutek licznych żądań właśnie żeńskiej części załogi Stacji. Panie po prostu musiały je mieć na nosach. Takie przynajmniej było wrażenie Olafa ciągle nagabywanego w tej sprawie przez swoje pracownice. A jego oddział miał, niestety, pań najwięcej. W tym momencie jednak Olaf sam był zadowolony ze spełnienia ich żądań. Dzięki swoim okularom mógł ukryć błyski, jakie niewątpliwie musiały pojawiać się w jego oczach, kiedy patrzył na Ewę. Ta zaś wcisnęła się jeszcze bardziej w ręcznik, na którym leżała. Uosobienie nieświadomości.

Jak ona to robi? – przemknęło mu przez myśl po raz któryś tam z rzędu. On sam nie mógł wytrzymać na słońcu dłużej niż kwadrans, nie mówiąc już o trudnej sztuce rozpłaszczania się wszerz i wzdłuż na, wydawałoby się, nieprzenikliwej posadzce. Nawet gdyby mu się to kiedyś udało, nie umiałby zachować w tej niesamowitej pozycji gracji, lekkości i wreszcie swoich właściwych kształtów. Ona to potrafiła.

Chrzanię! – mruknął z głębokim przekonaniem i podniósłszy się ciężko z fotela poczłapał w stronę basenu. Było naprawdę upalnie.

Na jaki temat, szefciu? – zapytała leniwie Ewa, nie podnosząc głowy z ręcznika.

Nie podsłuchuj, kiedy starsi myślą.

Starsi muszą mieć bogate myśli – odparła strasznie poważnie, podnosząc się jednocześnie na łokciach. Przez chwilę przyglądała się, jak Olaf ściągał szlafrok i maczał nogę w wodzie, sprawdzając jej, temperaturę.

Nudysta – stwierdziła tonem oznajmiającym.

Co to znaczy? Czyżby tubylcy znów coś wymyślili? Nie czytałem tego w raportach.

Tym razem Ewa raczyła podnieść się cała i kręcąc z politowaniem głową powoli skierowała się w jego stronę.

To słówko ziemskie – zaczęła tonem profesorskim pochodzi nie wiem z którego wieku. Strasznie stare. Oznacza ludzi, którzy opalają się nago. Tak jak my. Meda mi o tym powiedziała – zakończyła bardzo dumna z siebie.

Przez chwilę Olaf nic nie mówił, ponieważ był zbyt zdumiony, że dziewczyna oderwała się bez przeszkód od swego ręcznika. Poza tym... zawsze nie mógł przez dłuższą chwilę nic powiedzieć, kiedy tak patrzył na nią w całej okazałości. Piękna bestia – pomyślał. Wolał jednak nie wdawać się w żadne historie miłosne ze swoimi podwładnymi. Zwłaszcza z jedną. Tylko że w takich sytuacjach musiał się mocno brać w garść, żeby nie sprzeniewierzyć się swoim zasadom. Być może któregoś dnia zasady te wydadzą mu się głupie. Wtedy... tym gorzej dla zasad. Ale jeszcze nie dziś.

To jakaś bzdura! – rzekł, starając się nadać głosowi obojętne brzmienie. – Poza tym, jeżeli dobrze zrozumiałem, to oboje jesteśmy nudystami, prawda?

Zgadza się – Ewa ciągle zbliżała się w jego stronę.

No! Do wody, zanim podpatrzą nas tubylcy! – powiedział trochę szybciej i bardziej stanowczo niżby należało.

Trzeba było nie programować im takiej pruderii – odparła, patrząc mu w oczy.

Były w tych oczach niepokojące iskierki drwiny, przebijające nawet przez okulary. Tak jakby doskonale zdawała sobie sprawę z jego rozterek i co więcej, jakby się tym nieźle bawiła. Olaf wolał nie przeciągać struny. Odwrócił się i szybko skoczył do wody. Jeszcze w locie dobiegł go jej śmiech. Radosny, swobodny, śmiech zadowolenia. Zaraz jednak pogrążył się w chłodnej cieczy i długo nurkował.

Kiedy wypłynął, jej już nie było na brzegu. Coś natomiast wolno płynęło w jego stronę. Coś? Raczej ktoś. W połowie drogi Ewa zatrzymała się i powoli przebierając nogami stanęła w miejscu.

Przypominam ci, że za godzinę mamy być u Narbona na koncercie – powiedziała mimochodem i znowu zaczęła płynąć.

Olaf popłynął także, tylko że w drugą stronę. Musiał się przecież choć trochę przygotować. Zawsze tak robił, idąc na spotkanie z tubylcami. Uczciwie jednak przyznawał, że te parę minut mógłby jeszcze pobyć w wodzie.


*

Kiedy już był w swoim pokoju i kończył się ubierać, przyszło mu na myśl, że przecież nie musiał jej brać ze sobą. Przez chwilę kontemplował to osiągnięcie własnego intelektu z niepo-kojem. Czemu wcześniej na to nie wpadł? Ale zaraz się uspokoił. Przypomniał sobie, że z reguły zawsze dochodził do tej myśli w czasie wspólnego pobytu z Ewą. Widać miał w sobie coś z ma-sochisty.

Jeszcze się nie ubrałeś? – dobiegł go nagle jej głos. Mamy przecież tylko pół godziny czasu, a nie wypada, żeby dwoje szlachetnie urodzonych spóźniało się z wizytą do innego szlachetnie urodzonego – dokończyła naśladując świetnie monotonny głos Jansena, komendanta Stacji.

Nigdy nie nauczysz się pukać? – udało mu się to powiedzieć z prawie szczerym ubolewaniem.

A muszę? – zapytała z przekornym uśmiechem.

Oczywiście, że nie musiała. Olaf o tym świetnie wiedział i ona wiedziała, że on wie itd. Można to było odmieniać we wszystkich przypadkach i zawsze trafić w dziesiątkę. Toteż nie odpowiedział na jej zaczepkę, tylko pochylił się nad intercomem i połączył z dyspozytornią.

Proszę o dwuosobową lektykę z czterema nosicielami i sześcioma robotami ochrony!

Polecenie przyjęte. Dostawa za dziewięćdziesiąt sekund – odpowiedział metalicznym głosem komputer.

A czy to wypada, żeby szlachetnie urodzony Olaf ze swoją szlachetnie urodzoną siostrzenicą włóczył się z sześcioma robotami ochrony, niczym jacyś wulgarni marszandzi? – usłyszał lekko drwiący głos Ewy.

Racja – odparł krótko i ponownie pochylił się nad intercomem. – Zmieniam polecenie. Proszę o dwanaście robotów ochrony!

Przyjęte.

Dziękuję szefie. Poczekaj na mnie przy wyjściu! Zrobię ci w zamian małą niespodziankę – mruknęła Ewa i bezszelestnie ulotniła się z pokoju.


*

Teraz ona się guzdrze – mruknął z rozdrażnieniem, przekręcając się któryś już raz z kolei na niewygodnym posłaniu lektyki. Pomyślał, jak zwykle zresztą w takich sytuacjach, że trzeba będzie coś zrobić z obyczajami tubylców. Chociażby te lektyki. Przecież można było jechać samochodem. Ale nie. Zeończycy ubzdurali sobie, że arystokracji to nie wypada. Na Ziemi zaś ktoś wydał zarządzenie, w wyniku którego wyżsi funkcjonariusze Eksperymentu mogli przebywać na planecie jedynie pod przykrywką arystokracji. Ponoć chodziło o ich bezpieczeństwo. A Olaf był właśnie wyższym funkcjonariuszem, więc musiał dostosować się do obyczajów arystokracji. Chociaż akurat z tymi lektykami było trochę inaczej. Zwyczaj ten powstał samorzutnie, bez interwencji Stacji, a ponieważ mieścił się w granicach błędu, więc nie było sensu interweniować. Jak Olaf sam obliczył zniknie on za pięć lat po kolejnym impulsie przyspieszającym.

No, już jestem – wyrwał go z rozmyślań radosny głos Ewy, która zwinnie sadowiła się obok niego w lektyce.

Nareszcie! – Już myślałem, że przyjdzie mi wrosnąć w to łoże – burknął ze złością.

Ruszajcie! Na co czekacie? – krzyknął w stronę nosicieli.

Ależ się wczułeś w rolę – mruknęła Ewa. – Przecież to tylko roboty.

Przepraszam. Jak zwykle masz rację.

Teraz dopiero przyjrzał się jej uważnie, Co to za niespodzianka? Ubrana była szalenie elegancko. Miała na sobie szkarłatną suknię bez rękawów, luźno opinającą całe ciało aż pod szyję. Całość zakończona była wysokim, obcisłym kołnierzem oplecionym złotą obrożą, z której zwisały rozmieszczone naokoło pręciki, zakończone małymi główkami. Jej czoło zdobiła podobna obroża, ale już bez wisiorków. Wisiorki zwisały za to z jej uszu i z łańcuszka służącego za pasek. O co więc chodzi? Gdzie ta niespodzianka? Już miał ją o to zapytać, gdy nagle uświadomił sobie, że jest ubrany dokładnie tak samo jak ona, z tym tylko, że bez kolczyków i wisiorków. Ale przecież często chodzili ubrani jednakowo. Więc to nie to. Nagle spojrzał uważnie na główki przy obroży na szyi. Przedstawiały one nikogo innego jak... Olafa zza Mórz, Pana Zeonii – gdzie się aktualnie znajdowali – oraz ośmiu innych miast. Najbogatszego i najpotężniejszego arystokratę Drugiego Kontynentu.

Nareszcie na to wpadłeś – usłyszał obrażony głos Ewy.

Co to ma znaczyć? – zapytał, bardziej zaskoczony niż oburzony.

Mogę zdjąć, jak chcesz.

Nie gniewaj się! – głos mu nagle złagodniał.

W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami i zaczęła wyglądać przez zasłonę lektyki.

No już, przepraszam – wziął delikatnie rękę i ucałował ją.

Nie broniła się.

Myślałam, że się ucieszysz mruknęła, trochę już udobruchana.

Przepraszam. Bardzo się cieszą. Naprawdę – odpowiedział niezdarnie. – No już. Daj buzi na przeproszenie – dodał i pocałował ją leciutko w czoło.

To ma być według ciebie buzi?

Jasne, że nie. Olaf wolał jej jednak nie wtajemniczać w przyczyny swej wstrzemięźliwości. Na Zeonii wisiorki te oznaczały, że dziewczyna jest już z kimś zaręczona. Z tym, że zamiast podobizny wybrańca zawieszało się podobiznę swata. Znowu paradoks i też w granicach błędu. Olaf wiedział jednak, że dla nich obojga ten gest znaczył coś zupełnie innego...


*

Zabawę u Narbona słychać było z daleka. Muzyka i piski rozbawionych gości przeplatały się z ponawianymi co jakiś czas chóralnymi okrzykami zachwytu.

Pewnie znowu wymyślili jakiś nowy rodzaj egzekucji mruknął Olaf z niesmakiem.

Czemu wreszcie nie zlikwidujemy tych barbarzyńskich zwyczajów – zapytała Ewa.

Wiesz przecież, że nie można wszystkiego na raz. Za jakieś dwadzieścia lat nie pozostanie tu po tym nawet śladu. Teraz jednak jest to niemożliwe.

Mam nadzieję, że ten dureń będzie miał na tyle taktu, żeby skończyć tę rzeźnię przed naszym przybyciem.

Nie martw się o to. Zaręczam, że już w tej chwili sprząta ślady, żeby nas nie urazić – odpowiedział Olaf, uśmiechając się mimo woli na wspomnienie Narbona. Kiedyś urządził mu taki bałagan w jego włościach, że biedny gubernator – bo Narbon był oficjalnym gubernatorem Zeonii – przez pół roku musiał naprawiać szkody wyrządzone przez roboty Olafa. Dzięki temu przekonał się, że Olaf zza Mórz nie lubi publicznych egzekucji. Nie bardzo natomiast wiedział skąd bierze się ta niechęć, ale był na tyle sprytny, żeby nie interesować się zbytnio nie swoimi sprawami.

O, właśnie już idzie! Ewa nie kryła swego lekceważenia. – I pomyśleć, że ta kreatura jest naszym dziełem.

No, koniec żartów mój zastępco. Teraz jesteśmy na służbie.

Rozkaz, szefie.

Witam szlachetnego Olafa, Pana na... – Narbon, który właśnie nadbiegł zdyszany w otoczeniu swej świty, zamierzał najwidoczniej uczcić swoich gości wyliczeniem wszystkich ich tytułów. Trwałoby to stanowczo zbyt długo.

Znam swoje tytuły – przerwał mu Olaf znudzonym głosem – więc nie wysilaj się!

Narbon posłusznie przerwał wyliczankę i skłonił się usłużnie aż po ziemię. Tymczasem Olaf wyskoczył z lektyki i podał rękę Ewie. Roboty ochrony natychmiast otoczyły ich oboje. Po sześciu na osobę.

Idźcie do kuchni! – rzekł Narbon władczo do czwórki nosicieli lektyki.

Ci jednak trwali nieporuszenie na swoich miejscach. Ewa i Olaf uśmiechnęli się do siebie. Nosicielami też były roboty, które przyjmowały rozkazy tylko od nich dwojga, lecz Narbon nie wiedział o tym, bowiem w ogóle nie miał pojęcia, co to są roboty. Tak dalece Ziemianie jeszcze ich nie rozwinęli. Prawdę mówiąc, to na razie wcale nie mieli na to ochoty. Tym razem jednak Narbon wyraźnie przekraczał swoje kompetencje. Nawet na Zeonii służba słuchała tylko swoich właścicieli.

Narbon – wkroczył ostro Olaf – co to za zwyczaje? Chyba przewraca ci się w głowie.

Gubernator skłonił się ponownie. Uczynił to jeszcze bardziej uniżenie niż poprzednio.

Wyrabia się – mruknęła z pogardą Ewa.

Obiecałeś nam koncert – Olaf powrócił do swego znudzonego tonu – prowadź więc!

Wszystko już przygotowane – Narbon udawał uosobienie oddania.

Wielki pałac gubernatora składał się z trzech kul umieszczonych jedna przy drugiej. Kosztowało go to majątek, ale ponieważ Olaf pokrywał połowę kosztów, więc Narbon nie odmawiał sobie niczego. Najlepiej oczywiście wyszli na tej transakcji naukowcy, którzy na Zeonii tworzyli osobną kastę Nienawidzili oni równie mocno arystokracji, co i administracji. Byli przy tym naprawdę najbardziej zaawansowaną grupą na całej planecie. Fabio – szef sekcji bezpośredniej interwencji Stacji – mocno się starał, żeby utrzymać ich w tych nastrojach. Przez nich bowiem rozpoczynano wszelkie eksperymenty przyśpieszające.

Pałac był wyposażony we wszystko, co było aktualnie dostępne na planecie w dziedzinie technologii i techniki. Kule były więc wykonane z półprzeźroczystego plastyku. Wnętrza ogrzewano energią słoneczną, której receptorami były ściany owych kul. Były również baseny, bieżąca woda, windy, kuchnie elektryczne. Dla urzędników zaś przewidziano samochody służbowe. Był to duży zbytek, nawet jak na miarę arystokracji. Olaf jednak pozwolił na to, mając na uwadze ułatwienia w zarządzaniu, jakie niewątpliwie następowały dzięki takiemu stanowi rzeczy. Co by bowiem nie mówić o Narbonie, był to dobry organizator i gubernator. Inaczej Stacja nie tolerowałaby go nawet minuty.

Wprowadzono ich do sali koncertowej. Zajmowała ona blisko jedną trzecią powierzchni środkowego budynku i była doskonale pomyślana pod względem akustycznym. Fabio musiał w związku z tym wprowadzić kilka nowych odkryć nadprogramowo, żeby zeońscy uczeni nie zepsuli roboty. Warto było. Pośrodku sali znajdowała się scena, na której aktualnie zgromadzono dwustuosobową orkiestrę. Była to orkiestra symfoniczna, a jej instrumenty były po prostu kopiami ziemskich urządzeń tego typu sprzed kilkunastu wieków. Nikomu bowiem nie chciało się specjalnie wysilać nad stworzeniem jakichś nowych pomysłów, więc Meda – szef historyków Stacji – wpadła na pomysł, żeby po prostu zaprogramować tubylców na używanie zwykłych skrzypiec, fortepianów i innych tworów ziemskiej kultury w dziedzinie instrumentów muzycznych. Podobnie zresztą postąpiono z językiem. Zeończycy najzwyczajniej na świecie mówili po ziemsku, co znakomicie ułatwiało wszelkie kontakty.

Narbon tymczasem dwoił się i troił, żeby zadowolić Olafa i Ewę. W końcu Ewa nie wytrzymała i kazała mu odejść. Stary spryciarz zauważył jednak wisiorki naszyjnika. Wkrótce więc na całej sali rozległy się przytłumione szepty. Wszyscy zastanawiali się kto jest tym jedynym Ewy.

Właśnie! Może mi powiesz łaskawie, kto jest tym wybrańcem – zapytał Olaf. – Wszyscy już o tym plotkują. W końcu będę musiał im coś na ten temat powiedzieć.

Rycerz zza mórz – odparła ze złością, wzruszając jednocześnie ramionami. – Przecież nie musisz się im tłumaczyć.

Też prawda. Nawiązałaś łączność z Medą? – przypomniał sobie o swoich obowiązkach.

Tak, roboty jeden i cztery będą transmitowały koncert bezpośrednio na stację.

Wiesz co – dodała po chwili milczenia – mam ochotę zmienić tego cwaniaka.

Daj spokój! – odparł uspokajająco, mimo że całkowicie podzielał jej odczucie. – To w końcu dobry zarządca.

Możliwe, ale obiecuję ci, że przy najbliższej okazji go zmienię.

Wierzył jej. Podejrzewał nawet, że znajdzie okazję szybciej, niż mógł to przypuszczać i nie zamierzał jej w tym przeszkadzać.

Chciałbym jednak dostać kandydaturę następcy do wglądu.

Jesteś przecież szefem – powiedziała, tak jakby zawsze o tym pamiętała.

Zaczynam żałować, że tu przyszliśmy.

Czemu? To może być ciekawe – Ewa tym razem mówiła z przekonaniem, gdyż była wielbicielką muzyki. – Zresztą, siedź cicho, bo już się zaczyna – dodała i skinęła przyzwalająco Narbonowi, który od dłuższego czasu stał na scenie, oczekując ich zgody na rozpoczęcie koncertu.

Przepraszam. Zagadałem się – mruknął i również skinął głową.

Narbon był wreszcie w swoim żywiole. Rozpoczął kwiecistą mowę, z której wynikało niedwuznacznie, że gdyby nie Olaf i on – czytaj on i Olaf – wszelka sztuka na Drugim Kontynencie stoczyłaby się w przepaść zapomnienia. Jednak dzięki tak potężnemu mecenasowi, dostojni goście mogą dziś dostąpić rozkoszy wysłuchania arcydzieła kunsztu kompozytorskiego, którego autorem jest nieznany dotąd nikomu Grzegorz z Zakonii. Byłby tak perorował jeszcze długo, gdyby nie spojrzał w stronę Olafa i Ewy, którzy nie ukrywali nawet swojego znudzenia tym wystąpieniem. Ponieważ zawsze umiał się znaleźć, więc i tym razem błyskawicznie przerwał swoją mowę i zakończył, już całkiem po prostu, zaproszeniem do wysłuchania kantaty w wykonaniu jego prywatnej orkiestry pod dyrekcją kompozytora.

Olaf nie znał się na muzyce, ale i on musiał przyznać, że tego dzieła nie powstydziłby się nawet ziemski kompozytor. Ewa zaś była zachwycona do tego stopnia, że kazała przyznać autorowi wysoką nagrodę.

Po koncercie Narbon zaprosił oboje do pozostania na przyjęciu wydanym na ich cześć. Nie wypadało odmówić. Ewa zaraz podeszła do Grzegorza z Zakonii, aby z nim porozmawiać. Olaf natomiast dostał się w szpony Tursa, sławnego uczonego z tutejszego ośrodka naukowego. To już był czysto ziemski wymysł. Turs był oczywiście kontra wszystkiemu.

Ile to pieniędzy poszło na ten pałac – zaczął użalać się przecież to marnotrawstwo.

Wy też nieźle się na tym obłowiliście – przypomniał mu Olaf.

Wyłącznie dlatego, że potrzebujemy pieniędzy na nasze badania.

Było to szczerą prawdą, więc Olaf nie spierał się z nim.

Słyszałeś panie o moich najnowszych pracach? – zapytał, tym razem normalnym już tonem, Turs.

Nie. Czy to coś ciekawego? – Olaf nie spodziewał się jakiejś rewelacji.

Czy zauważyłeś panie anomalie naszej cywilizacji?

Chodzi ci o smoki trzygłowe? – zapytał Olaf wiedząc, że te dzikie pomysły Bergmera – kosmosocjopsychologa Stacji ciągle wywołują zamieszanie w umysłach tubylców.

To też, ale nie tylko.

Słucham więc.

Zastanawiam się, dlaczego jedni utrzymują niewolników, podczas gdy inni, jak choćby ten przygłup Narbon, posługują się urzędnikami. Czemu arystokraci używają lektyk, kiedy mogliby bez trudu jeździć samochodami. Czemu wreszcie odkrycia naukowe mają charakter najwyraźniej cykliczny.

Ależ to proste – odparł Olaf z nonszalancją. – Niewolnicy zawsze byli i muszą być. Coś trzeba przecież robić z jeńcami wojennymi. Państwo nie może ich wszystkich żywić. Narbon ich nie używa, bo są leniwi i głupi. Poza tym, kto to widział, żeby arystokrata jeździł samochodem. Nie wypada!

Być może, panie. Być może – Turs najwyraźniej się zastanawiał, czy jego rozmówca rzeczywiście jest takim idiotą, jakiego z siebie robi, czy tylko udaje.

Widać nie stracił jeszcze całej nadziei, gdyż zapytał:

Cóż jednak powiesz o dziwnych prawidłowościach odkryć naukowych?

To zależy, na czym one polegają – Olaf wolał być ostrożny, bo uczony zaczynał mówić bardzo ciekawe rzeczy. Czyżby to był ten efekt marginalny, o którym mówił za życia Heron, były szef eksperymentu? Według Herona, po pewnym czasie trudnym do przewidzenia – wszystkie zjawiska powstałe wbrew intencjom Ziemian, a mieszczące się w granicach błędu, zaczną się kumulować, powodując w efekcie utratę kontroli nad populacją. Za życia autora wszyscy się z tego śmiali. Olaf jednak intuicyjnie wyczuwał, że stary uczony mógł mieć rację.

Zauważ panie – mówił dalej Turs – że przed stu laty, na przykład, byliśmy społeczeństwem raczej rolniczym. Kwitło niewolnictwo, rzemiosło. Nikomu nie śniło się o takich budowlach, jak ten pałac. Nagle wynaleźliśmy parę, lokomotywy. Zaczęliśmy budować statki, a nawet, jak mówią niektóre dokumenty, aparaty latające, chociaż te ostatnie nigdy nie ujrzały światła dziennego. Ale zarazem kwitło niewolnictwo i wszystko było prawie tak, jak dawniej. Oczywiście, bogaci natychmiast skorzystali z nowych wynalazków bogacąc się jeszcze bardziej, ale za to uczeni zdobyli i ostatecznie ugruntowali swoją pozycją w społeczeństwie. Ciekawe tylko, że ci wszyscy, którzy próbowali zmieniać zastaną sytuację znikali tajemniczo bądź spotykały ich nieszczęśliwe wypadki. Taki stan rzeczy trwał w sumie dwadzieścia lat. Wtedy nastąpił nowy okres odkryć, a potem znowu zastój przez dwadzieścia lat. Dzisiaj znajdujemy się pod koniec okresu zastoju. Niedługo spodziewam się więc nowych odkryć.

Ciekawa koncepcja – Olaf nie miał serca skłamać uczonemu wprost.

To nie koncepcja. To można udowodnić. Ja tylko zarysowałem część anomalii. Nikłą zresztą.

Jak to sobie tłumaczysz?

Nie wiem, panie – odparł szczerze uczony. – Być może jest to interwencja boska, jak twierdzą niektórzy, może zaś, po prostu, tak już jest na tym świecie. Nie wiem.

Ach, wy uczeni. Zawsze coś musicie wymyślić. Bez tego jesteście wręcz chorzy – Olaf postanowił zbagatelizować wypowiedź Tursa.

O czym ci znowu prawi Turs? – dobiegł go kpiący głos Ewy. – Pewnie o tym, że szkoda pieniędzy na pałace.

Pani! – Turs skłonił się z szacunkiem.

Między innymi i o tym, moja droga – powiedział Olaf. Poza tym nasz dzielny Turs znalazł dowód na istnienie boga dodał lekceważąco.

Boga? – Ewa wyraźnie nie miała zamiaru tego słuchać. Zmęczona jestem – dodała, dając jednocześnie do zrozumienia, że chciała mu coś powiedzieć.

Do następnego spotkania, mój drogi – Olaf pożegnał Tursa i nie patrząc na jego ukłony zaraz odszedł z Ewą na bok.

Co chciałaś? – zapytał.

Za dziesięć minut podstawią nam grawitolot. Meda ma ci coś do przekazania. Podobno ciekawe.

To nie może się ze mną skontaktować przez radio?

Jansen też ma coś do ciebie.

Chodźmy więc!

Kiedy już uwolnili się od natrętnego gospodarza i lektyka niosła ich na lądowisko, Ewa przypomniała sobie o Tursie.

Co on tam ci nagadał o tych bogach?

Bardzo ciekawe rzeczy. W związku z tym trzeba będzie pogadać z Fabiem. Ten Turs jest o wiele za inteligentny.

Chcesz go wycofać z obiegu? Przecież to nieszkodliwy wariat – Ewa była najwyraźniej zdziwiona.

Będę musiał. On zaczyna się domyślać, że Zeonia jest sterowana z zewnątrz, chociaż jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.

No to co?

Jest zbyt inteligentny, żeby nie wpaść na to wcześniej czy później. Na razie jest przy koncepcji bogów, ale to może się szybko zmienić. Mam już dość tych wszystkich dzikich historii mieszczących się w granicach błędu.

Wierzysz w to co mówił Heron? – Ewa jak wszyscy śmiała się z tych wizji.

Lepiej nie ryzykować – odparł z westchnieniem. – Ten Turs może w przyszłości strasznie narozrabiać. Czy wiesz, że on przewidział kolejny impuls przyśpieszający?

Szkoda mi go – Ewa pokiwała z uznaniem głową. – Ten facet ma głowę.

A swoją drogą Fabio musi załatwiać swoje sprawy dyskretniej. Jeżeli Turs zauważył, że niektórzy uczeni znikają tajemniczo, to mogą na to wpaść i inni.

On mi się zaczyna podobać, ten twój Turs. Przenieś go po prostu gdzieś na prowincję!

Zobaczymy. Co z tym grawitolotem? – Olaf zaczynał się niecierpliwić, bo chciał jeszcze tego samego wieczoru wrócić na planetę.


*

Po przybyciu na stację zaraz zaanektowała ich Meda. Była strasznie podniecona i prawie zaniosła ich do swej pracowni.

Czekaj chwilę! Jansen chciał się ze mną zobaczyć - próbował się ratować Olaf.

Nie martw się stary. Wie, że jesteście u mnie – odparła lekceważąco.

O co chodzi? – Olaf postanowił szybko załatwić tę sprawę. Jaka by nie była.

Słuchajcie! – powiedziała Meda z namaszczeniem.

Z głośników popłynęła jakaś kantata. Olaf ją znał.

Przecież sami ją transmitowaliśmy na Stację godzinę temu.

Nie, to bardzo podobne, ale nie to samo. – Ewa uważnie wsłuchiwała się w muzykę, marszcząc przy tym śmiesznie czoło.

Meda nic nie mówiła, tylko patrzyła na nich oboje z figlarnym uśmiechem. Była tak samo piękna jak Ewa. Może nawet bardziej, ale Olaf nie miał żadnych zahamowań w jej obecności. Problemy miał tylko ze swoim zastępcą. Starzeję się pomyślał smętnie, całkowicie lekceważąc muzykę. I tak zaraz się dowie, o co chodzi.

No więc, to samo, czy nie? – zapytała Meda.

Raczej nie, albo zdążyłaś to trochę zmienić – Ewa jednak znała się na muzyce.

Lepiej od razu powiedz, o co chodzi! – Olaf był przede wszystkim praktykiem.

To, coście wysłuchali, jest utworem ziemskim. Nosi nazwę ,,Cała Radość Życia” i zostało skomponowane przez niejakiego Beethovena trzy tysiące lat temu.

Co to za kawał? – zapytał zaskoczony Olaf. – Kto to dostarczył tubylcom?

To niemożliwe! – Ewa była tak samo zaszokowana.

Nie sądzę, żeby to był kawał – powiedziała Meda.

Miała rację, Olaf też w to nie wierzył.

Trzeba to przesłać na Ziemię. Niech też się trochę pomartwią – powiedział.

Kto by pomyślał, że oni dojdą do czegoś takiego. – Ewa wpadła wyraźnie w ton zadumy. To przecież było prawie identyczne z koncertem Zeończyków.

To sporo zmienia, nie sądzisz? – zapytała Meda.

Nie. Natomiast coraz bardziej zaczynam przekonywać się do teorii Herona. Musimy się wziąć za te ludziki. Inaczej oni się wezmą za nas.

Przesadzasz – Meda też nie wierzyła w tę hipotezę.

Chodźmy do Jansena, zanim weźmiecie się za łby wkroczyła Ewa.

Miała rację. Olaf był wyraźnie w nastroju do polemik.

Dziękuję ci – powiedział Medzie – i nie przejmowałbym się tak bardzo tą symfonią. To może być po prostu prawo wielkich liczb. Nic więcej.

Może – Meda nie była przekonana. – W każdym razie zaraz przesyłam to na Ziemię.


*

Olaf nie przewidywał wtedy nawet jakie reperkusje wywoła te kilka minut muzyki. Tak samo, jak nie przypuszczał, że w miesiąc później Ewa zostanie odwołana na Ziemię, by powrócić na Stację dopiero po trzydziestu latach. I to od razu w sam ogień rozgrywek personalnych i nie tylko personalnych.


*

Po trzydziestu latach

Dzwonki alarmowe huczały natrętnie odbijane echem pustych o tej porze korytarzy stacji orbitalnej. Olaf szedł spokojnie do głównej sali kontroli. Nie spieszył się. Po co? Pewnie znowu Jansen wymyślił próbny alarm. Od jakichś dwudziestu lat robił to regularnie co cztery – sześć miesięcy. Wymyślił sobie, że pomaga to zachować dyscyplinę, trochę ostatnio rozluźnioną, a poza tym dawały mu one swoisty rodzaj rozrywki. Wszyscy jednak już się na to uodpornili.

Nagle zobaczył biegnącego naprzeciw Nemo. Już chciał powiedzieć coś złośliwego pod jego adresem, kiedy uświadomił sobie, że Nemo nigdy nie pozwala sobie na takie ekscesy ruchowe bez ważnej przyczyny. Ten, zobaczywszy Olafa, zaczął wymachiwać rękoma i krzyczeć nie zatrzymując się.

Co ty tu jeszcze robisz, człowieku, Gnaj do sali kontroli i spróbuj coś jeszcze uratować...

Co się stało? Gdzie tak lecisz?

Puścił pierwszy generator psychoemocjonalny. Ci durnie przeciążali go już od tygodnia.

Nemo pobiegł dalej i Olaf zdążył jeszcze usłyszeć, jak mówił już do siebie – Mówiłem, że to się tak skończy.

Bez namysłu puścił się pędem na swoje stanowisko.

Boże! – myślał – przecież w ten sposób stracimy cały kontynent.

Wpadł jak burza do sali kontroli. Siedział tam już Jansen. Nie patrząc na niego rzucił się do swego stanowiska. Prawie skoczył na przycisk łączności awaryjnej z wszystkimi sekcjami.

Olaf do sekcji generatorów – mówił szybko, ale w miarę spokojnym głosem. Jeszcze nie zdążyłem się na serio zdenerwować – pomyślał.

Sekcja generatorów do Olafa – odezwał się ekran kontrolny.

Słucham!

Czy ekipa kontrolerów wykorzystywała również moc awaryjną?

Nie. Tylko raz brali psychoenergię z dwóch generatorów pomocniczych.

Za ile możecie mi dać całą moc awaryjną?

Wraz z pomocniczymi generatorami najwcześniej za piętnaście minut.

Wystarczy. Odpalcie dwa satelity energetyczne ze zwierciadłami rozpraszającymi i jeden ze zwierciadłem kierunkowym o powierzchni skupienia tysiąca kilometrów kwadratowych. Chcę je mieć na orbicie za dziesięć minut.

Szefie – operator był wyraźnie zrezygnowany – przecież nigdy w świecie nie zdążymy zrobić obu tych rzeczy jednocześnie.

Musicie! I nic mnie nie obchodzi, jak to zrobicie. Możecie wykorzystać ludzi Nema. Powołajcie się na mnie! Niech użyją generatorów awaryjnych. Zresztą... za piętnaście minut czekam na meldunek.

Teraz dopiero Olaf pozwolił sobie na rozejrzenie się po sali. Jansen siedział na swoim stanowisku dowódcy i właśnie łączył się z sekcją komunikacji.

Potrzebuję natychmiast pięć grawitolotów z pełnym uzbrojeniem usypiającym. Start za trzy minuty. Cel: Pierwszy Kontynent. Niech rozpoczną rzucać bomby już ze stratosfery – mówił szybko jak komputer.

Dureń – pomyślał Olaf. Jansen był świetnym dowódcą, ale w kosmosie. Nie znał się natomiast zupełnie na subtelnościach Eksperymentu Zeonia.

Jansen – powiedział z całym naciskiem, jaki mógł z siebie wydobyć – proszę cię, wstrzymaj swoich ludzi na piętnaście minut.

Jansen spojrzał na niego jak na wariata.

Czyś ty oszalał? Puścił przecież pierwszy generator. Jeżeli ich nie uśpimy i to zaraz, to stracimy prawie czterysta milionów jednostek.

Wiem o tym równie dobrze – odpowiedział Olaf głosem, w którym nie zdołał ukryć rozdrażnienia. – Ale ja się lepiej znam na tej robocie niż ty. Daj mi kwadrans. Jeżeli w tym czasie nie uda mi się opanować sytuacji, zaczniesz rzucać swoje bomby.

Co chcesz zrobić? – Jansen był wyraźnie nieprzekonany.

Chcę wykorzystać moc awaryjną. Jeśli się uda to będziemy mieli około tygodnia na naprawę.

Olaf dostrzegał sprzeczne uczucia targające komendantem. Był to stary wyjadacz przestrzeni, przyzwyczajony do natychmiastowych i bezwzględnych reakcji na sytuacje kryzysowe. Dzięki temu zresztą mógł pracować w swoim zawodzie już trzysta lat. Teraz więc nie bardzo chciał się zgodzić na zwłokę. Z drugiej strony był on na tyle inteligentny, że zdawać sobie sprawę ze swojej niewiedzy o teorii eksperymentu.

Jakie masz szanse powodzenia? – zapytał wreszcie po dłuższym milczeniu.

Myślę, że około sześćdziesięciu procent.

Masz ten kwadrans – wydusił w końcu z siebie Jansen. Ale ani sekundy więcej.

Dziękuję – mruknął Olaf i natychmiast znowu wdusił przycisk łączności. – Uwaga wszystkie sekcje! Ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Wszyscy, którzy nie są bezpośrednio zatrudnieni w sekcji generatorów, łączności i komunikacji mają przerwać wszelki pobór mocy.

W tej chwili na bocznym ekranie zobaczył twarz dyżurnego technika sekcji generatorów.

Satelity na orbicie. Za pięć minut otrzymasz pełną moc.

W porządku.

Olaf wyłączył obraz z sekcji generatorów i przerzucił go do sekcji psychologów.

Olaf do Ewy. Pilne! Przygotuj natychmiast sto dwuosobowych grup interwencji bezpośredniej z kompletem hipnotyzerów. Chcę, żeby pierwsze trzydzieści grup wystartowało w ciągu godziny na Pierwszy Kontynent. Mają się ustawić w pobliżu wszystkich większych miast i na bieżąco meldować mi o wskazaniach miernika świadomości.

Olafie! – głos Ewy był spokojny, mimo iż wiedziała już z pewnością, co się stało. – Za godzinę mogę ci dać najwyżej piętnaście grup. Nic więcej. Wszyscy ludzie są w terenie.

Wywołaj procedurę awaryjnego opuszczenia planety w zespołach będących najbliżej. Niech natychmiast kierują się na Pierwszy Kontynent. Dopuszczam eliminację jednostek przekraczających wskaźniki progowe. Tylko... niech nie przesadzają! Maksimum sto jednostek na zespół.

Procedura awaryjnego opuszczenia planety w toku dla zespołów od 1 do 18 – odparła Ewa tak jakby była na ćwiczeniach. – Czy jeszcze coś?

Nic!

Olaf zastanawiał się przez chwilę, kogo ma teraz wywołać. Jednocześnie nie mógł nie myśleć z podziwem o Ewie. Ten spokój i opanowanie. Sam nie mógł niestety powiedzieć tego o sobie.

Masz jeszcze trzy minuty – dobiegł go głos Jansena.

Był to głos pełen napięcia i Olaf wiedział, że Stary wytrzyma dokładnie te trzy minuty, zanim rozpocznie swoją akcję. Postanowił połączyć się wpierw z sekcją energetyczną.

Nemo! – powiedział. – Czy dasz radę przesłać od razu całą moc?

Nie. Połowę zabezpieczeń obciążają mi Kontrolerzy.

Nie przejmuj się nimi!

Następnie ponownie przełączył się na sieć ogólną.

Olaf do wszystkich. Polecam wstrzymać wszelki pobór mocy zalecony przez Kontrolerów! Wszelkie skargi kierować bezpośrednio do mnie!

W tym momencie usłyszał porządnie już zaniepokojony głos Jansena:

Nie wiem, czy dobrze robisz, chłopcze. Ty się z tego będziesz gęsto tłumaczył. Teraz zostało ci jeszcze dziewięćdziesiąt sekund.

Zaraz włączył się głos dyżurnego sekcji generatorów.

Moc awaryjna gotowa.

Olaf połączył się z Nemo na równoległym torze.

Przekazuję ci psychoenergię. Masz pięćdziesiąt sekund na uruchomienie transmisji. Zdążysz?

Przyjęte – zabrzmiało w odpowiedzi.

Olaf nie bardzo wiedział, kto to powiedział. Dyżurny czy Nemo? Nieważne. Teraz już sam zobaczył na wskaźnikach, że wszystkie trzy tory satelitarne są czynne.

Ewa! – znowu łączył się z sekcją psychologów. – Podawaj mi na bieżąco stopień opanowania świadomości Pierwszego Kontynentu.

Na razie zero i zero.

Uwaga załogi grawitolotów! – usłyszał zdecydowany głos Jansena. – Do startu pozostało trzydzieści sekund!

Było to dość uprzejme, jak na Starego, przypomnienie o umowie. Teraz już trzeba było działać błyskawicznie.

Ewa, co ze wskaźnikami!

Jeszcze nic – odparła ciągle spokojnym głosem.

Boże – pomyślał – jak ona może się nie denerwować?

Jest! – usłyszał jej krzyk. – Zero i jeden... i pięć... jeden i jeden. W porządku. Utrzymamy ich.

Jak długo? -zapytał niespokojnie.

Wskaźnik ciągle wzrasta, ale nawet i na tym poziomie z pomocą grup interwencyjnych utrzymam ich do jutra.

Olaf odwrócił się w stronę Jansena, żeby mu powiedzieć, że na razie jest spokój. Ale ten sam już to zauważył.

Uwaga grupy w grawitolotach! Start odwołany! Ogłaszam pogotowie interwencyjne dla jednostek trzy i cztery.

Olaf wreszcie odetchnął. Prawie że flegmatycznie połączył się znowu z siecią ogólną.

Alarm w toku. Podtrzymuję zakaz poboru mocy. Ogłaszam zebranie kierowników sekcji w sali kontroli za półtorej godziny.

Zaraz potem przypomniał sobie o psychologach.

Ewa, melduj!

Wskaźnik trzy i sześć. Grupy interwencyjne 1 do 18 zajmują stanowiska według planu. Ze stacji wystartowało pierwszych dziesięć zespołów.

Dziękuję – mruknął Olaf. – Nawet nie wiesz, ile od ciebie zależało.

A właśnie, że wiem ty wstrętny zarozumialcze – usłyszał jej sztucznie poważny głosik, w którym z trudem zduszała śmiech. – A poza tym, melduję ci, że mam na głowie pół ekipy kontrolerów, którzy po raz któryś z rzędu żądają cofnięcia zakazu poboru mocy.

Masz ci los, zapomniałem o nich – skrzywił się z niesmakiem na myśl o kłopotach, które dopiero teraz się zaczną. Powiedz im z łaski swojej, że oczekuję ich na spotkaniu u kierowników!

Trzymaj się szefie! – usłyszał w odpowiedzi, tylko, że tym razem było to szalenie poważne. Odrobinę zbyt poważne nawet. Ale tym będzie miał czas zająć się dopiero później.

W tym momencie odezwał się w końcu Jansen, o którym Olaf zupełnie zapomniał.

Jak nas już wszystkich stąd wywalą, to gwarantuję ci posadę mojego zastępcy, synu. Wreszcie będę mógł sobie od czasu do czasu odpocząć.

Olaf zaczął się wreszcie niepokoić.

Myślisz, że kontrolerzy zaczną rozrabiać?

Nie myślę – odpowiedział znużonym głosem Jansen. - Ja wiem.

Przecież nie można było zrobić inaczej.

Tak, tylko, że oni nie zechcą tego przyjąć do wiadomości. Wiesz przecież, co o nas myślą na Ziemi. Idź teraz do siebie i spróbuj się przygotować na spotkanie z nimi.

Przez chwilę Jansen zastanawiał się jeszcze nad czymś.

Ja zresztą też to zrobię – dodał w końcu.


*

Kiedy wreszcie Olaf znalazł się w swoim pokoju, zaczął zastanawiać się, jaką taktykę przyjąć wobec tej bandy ziemskich kontrolerów. Był pewien, że krył się za nimi sam Bergmer. Od kiedy Olaf przyczynił się do usunięcia go z kierownictwa Eksperymentu, nie przepuścił żadnej okazji, żeby się odgryźć. Przychodziło mu to tym łatwiej, że zaraz po powrocie na Ziemię załatwił sobie stanowisko Delegata Parlamentu do spraw Zeonii. Poprzednio stanowisko to zajmowała Bettina, z którą Olaf był w dobrych układach. Niestety, coś jej odbiło i postanowiła polecieć z ekspedycją do jądra galaktyki. Faktem jest, że Olaf sam chyba by poleciał, gdyby nie ten Eksperyment.

Przez chwilę oddał się wspomnieniom. Kiedy przed dwustu laty dowiedział się, że biologowie pod kierownictwem Morrisona utworzyli na Zeonii pierwszą kolonię złożoną ze stu androidów, od razu wysunął tezę, że można to wykorzystać do badań nad rozwojem cywilizacji. Trzeba tylko poszerzyć skalę tego eksperymentu. Poparła go Bettina. Potem przyłączył się Nemo – który osobiście zaręczył, że z technicznego punktu widzenia jest to całkiem realne – i wreszcie sam szef ziemskich historyków, wielki Heron. Potem przyszli inni. Jak choćby Bergmer. W ciągu pięćdziesięciu lat stworzyli na Zeonii, w odległości kilku tysięcy parseków od Ziemi, w samym sercu Plejad, jedyną w swoim rodzaju kolonię eksperymentalną złożoną z trzech miliardów jednostek. Mówiąc po prostu zbudowali od zera całą cywilizację. Dzięki generatorom psycho-emocjonalnym oraz potężnym hipnotyzerom udało się stworzyć w świadomości każdej z jednostek całą historię tej niby-rasy na przestrzeni dziesięciu tysięcy lat.

Wszystko szło świetnie aż do momentu, kiedy przed pięćdziesięciu laty Bergmer zapragnął zrealizować swoją starą ideę fixe czyli reinkarnację ziemskich wydarzeń. Olaf, który tworzył dla eksperymentu modele i programy symulacyjne niezbędne we wstępnych fazach każdego doświadczenia, przetrzymał bez zmrużenia okiem wszelkie historie istot z rogami i skrzydłami. Wytrzymał nawet jednego trzygłowego smoka. Ale kiedy Bergmer postanowił wprowadzić nowy gatunek zwierzęcy na całej planecie, Olaf powiedział sobie, że tego wariactwa już nie przetrzyma. Chodziło o gatunek latających meduz uzbrojonych w generatory promieni 1X1. To świństwo miało tę właściwość, że mumifikowało wszelkie struktury białkowe. Olaf sporządził model komputerowy tego posunięcia i stwierdził z przerażeniem, że taka operacja spowodowałaby śmierć połowy żyjących obecnie jednostek. Z początku próbował wyperswadować całą ideę, ale Bergmer się uparł i nie docierały do niego żadne logiczne argumenty. Było to zresztą sprzeczne z przepisami, które w najgorszym przypadku dopuszczały zagładę tylko dziesięciu procent populacji. A i to było obwarowane całymi szeregami zastrzeżeń. W końcu musiał się odwołać do Bettiny, która założyła formalne veto w Parlamencie Ziemi i zażądała natychmiastowego odwołania Bergmera z Zeonii. W ten sposób pozbyli się tego idioty. Tylko, że on postanowił się zemścić. W dwadzieścia lat później umarł Heron, który dotąd był komendantem i szefem całego Eksperymentu. Przez pięć lat trwała sytuacja niewyjaśniona. Obowiązki Herona pełnili kolejno różni szefowie. Przez półtora roku funkcja ta przypadała nawet Olafowi. W końcu ktoś wpadł na pomysł, że stanowisko to powinien na stale objąć Jansen. Przesłanki tej decyzji pozostaną na wieki tajemnicą. Jansen zresztą bronił się jak tylko mógł, ale ostatecznie odwołano go z dowództwa superkrążownika galaktycznego „Nikelodeon” i skierowano na Zeonię. Nudził się tutaj jak mops i zupełnie nie był w stanie znaleźć wspólnego języka z taką ilością humanistów naraz. W końcu zrezygnował i ograniczył się tylko do kontrolowania i egzekwowania co istotniejszych przepisów.

Wszystko toczyło się spokojnie, aż do momentu kiedy Bergmer dowiedział się, że na Zeonii dokonuje się serii eksperymentów przyspieszających. Eksperymenty te wymagały zorganizowania paru olbrzymich wojen i zakończyły się wspaniałymi rezultatami. Olaf i jego koledzy byli od tej chwili w stanie dokonać podobnej rzeczy na dowolnej cywilizacji humanoidalnej, gdyby oczywiście kiedyś takową odkryto. Wtedy Bergmer przypomniał sobie, że jego eksperyment z meduzami miał być – w jego mniemaniu – co najmniej równie ważny i postanowił się odpłacić pięknym za nadobne. Naopowiadał wszystkim dookoła, że Olaf zafałszował wyniki symulacji cybernetycznej i, że w związku z tym setki milionów istot straciło na Zeonii życie. Wszystkich z kierownictwa Eksperymentu nazwał barbarzyńcami, sadystami i stekiem innych równie oryginalnych epitetów. Jansen, którego nikt nigdy nie odważył się nazwać nawet nerwusem, przez miesiąc byt postrachem dla całej ekipy. Przez trzy dni trzeba było wprowadzić zakaz otwierania śluz zewnętrznych, ponieważ stary komandor postanowił wsiąść na dyżurny statek ratowniczy, by natychmiast lecieć na Ziemię i żądać odwołania przez Bergmera jego kalumnii. Zamknięcie śluz było najrozsądniejszym rozwiązaniem, gdyż w przeciwnym wypadku Bergmer przez długi czas nie byłby zdolny do sprawowania swoich funkcji w Parlamencie, a stary Jansen utraciłby wszelkie swoje uprawnienia. Cała sprawa tak zajęła wszystkich na stacji orbitalnej, że prawie zapomnieli o gadaninie Bergmera i to do tego stopnia, że jak grom z jasnego nieba spadła na nich wiadomość że z Ziemi wystartowała Parlamentarna Komisja Kontolerów mająca za zadanie sprawdzenie, czy wszelkie doświadczenia na Zeonii były przeprowadzane zgodnie z przepisami. Przewodził jej sam Habzo – minister nauki w Parlamencie Ziemi. Wszystko przemawiało oczywiście za hipotezą, że to Bergmer jest przyczyną tej nagłej kontroli.

Zaraz po przyjeździe szanowni Kontrolerzy postanowili powtórzyć doświadczenie przyśpieszające, z tym że na skalę jednego kontynentu. Olaf długo tłumaczył im nierealność tego pomysłu. Nemo ostrzegał, że generatory nie wytrzymają obciążenia. Fabio – kierownik sekcji interwencji bezpośredniej, która zasadniczo podlegała Olafowi, ale praktycznie istniała na osobnych prawach – przez pół nocy starał się im udowodnić, że nie będzie w stanie dostarczyć potrzebnej ilości ludzi do kontroli bezpośredniej. Wszystko na nic. Kontrolerzy postanowili, że doświadczenie przeprowadzą bez pomocy Fabia, zabrali Nemo całą moc – na szczęście bez awaryjnej – i wcisnęli swoje własne programy zabezpieczające na wszystkich trzech kontynentach, na których już toczyły się różne doświadczenia. Nie można było niczemu zapobiec, bowiem Kontrolerzy mieli wszelkie możliwe pełnomocnictwa. Bergmer musiał się dziko cieszyć – było to niewątpliwie jego zwycięstwo. Tylko że od tej chwili gra stawała się o wiele dla wszystkich groźniejsza.

Olaf zdawał więc sobie sprawę z tego, że jeśli nie uda mu się całego problemu załatwić w jakiś sposób natychmiast, tu na Zeonii, to wówczas – jak mówił Jansen – będzie musiał sobie poszukać innego zajęcia.

Nagle zadźwięczał sygnał wewnętrznego komunikatora. Na ekranie pojawiła się twarz Jansena.

Olaf, pragnę cię uprzedzić, że Habzo osobiście wysłał depeszę na Ziemię. Używał szyfru parlamentarnego – powiedział spokojnie, ale mimo wszystko Olaf wyczuł pewien niepokój w jego głosie.

To było do przewidzenia – mruknął. Zaraz zebranie, prawda? – zapytał tonem, który miał być optymistyczny.

Za pięć minut. I nie sil się na żadną fanfaronadę!

Zaraz będę w sali kontroli – odpowiedział Olaf, jakby nie słysząc ostatniego zdania Jansena.


*

Na zebranie przyszedł jednak dopiero za dziesięć minut. Akurat czas niezbędny na zapalenie beznikotynowego papierosa Przeżytek, ale pozwalał na trochę zająć się czymś innym niż ponurymi myślami.

Wszystkie miejsca były już zajęte. Jansen siedział przed swoim stanowiskiem dowódcy i coś tam obliczał na głównym komputerze bazy. Olaf mógł przysiąc, że komandor starał się w ten sposób zyskać na czasie. Miał przynajmniej wymówkę, żeby mu nikt nie zawracał głowy. Ewa i Nemo żywo o czymś dyskutowali. Fabio siedział samotnie i tylko od czasu do czasu kiwał potakująco głową swoim myślom. Habzo udawał sfinksa. Całkiem nieźle zresztą. Był to zły znak.

Olaf stal przez chwilę w drzwiach ogarniając wzrokiem całą salę. Na pierwszy rzut oka wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Ale tylko na pierwszy rzut oka.

Nagle usłyszał ciche – przepraszam. Obejrzał się. Za nim stała Meda, kierowniczka działu Historii. Przepuścił ją, odsuwając się z przejścia Skinęła mu lekko głową i cichutko mruknęła.

Trzymaj się!

Przez chwilę Olaf z podziwem patrzył, jak lekko szła w kierunku swego miejsca. Oprócz Ewy była to niewątpliwie najbardziej atrakcyjna kobieta na Zeonii. Pora jednak nie sprzyjała zajmowaniu się problemami urody. Uświadomiwszy to sobie, Olaf szybkim krokiem pomaszerował na swoje miejsce i usiadł obok Jansena. Wszyscy się uciszyli, tylko Habzo mruknął pod nosem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli:

No, nareszcie jesteśmy w komplecie.

Olaf pozostawił to bez komentarzy i rozejrzał się po sali. Byli wszyscy. Spojrzał więc pytająco na Jansena. Ten kiwnął lekko głową, potem swoim zwyczajem cicho chrząknął i powiedział:

Nie mam dużo do powiedzenia. Jak wiecie, alarm ogłosiłem ja, ale procedurę alarmową wprowadził w życie Olaf. Zgodnie z regulaminem alarm według procedury pierwszego stopnia może odwołać tylko osoba, która ją wprowadziła w życie. Olaf jest tak samo uprawniony do tego, więc nie nastąpiło naruszenie żadnego z punktów regulaminu kosmicznego. Ze swojej strony dodam tylko, że całkowicie popieram jego postępowanie.

Jansen zakończył swoją część wystąpienia. Było to zaledwie standardowe preludium. Olaf był jednak wdzięczny Jansenowi za to, że oficjalnie opowiedział się po jego stronie. Może uczynił to tylko z poczucia obowiązku, ale zawsze był to miły gest

Przez chwilę zastanawiał się od czego zacząć. Postanowił na wszelki wypadek wysondować Habzo.

Zanim rozpocznę omówienie sytuacji – zaczął powoli chciałbym się zapytać obecnego tu profesora Habzo, ministra nauk Ziemi, czy ma jakieś specjalne życzenia dotyczące naszego zebrania?

Nie, profesorze, proszę postępować według obowiązującej instrukcji – odparł Habzo dziwnie łaskawie.

Profesorze? Olaf zapomniał już o swoim tytule naukowym. Na stacji wszyscy zwracali się do siebie po imieniu. Ot, taki sobie zwyczaj. Habzo natomiast był osobą oficjalną i musiał się zachować tak, jak tego wymagała jego pozycja na Ziemi.

Alarm został ogłoszony z powodu awarii, jakiej uległ pierwszy generator psychoemocjonalny – kontynuował swoją wypowiedź. – Ponieważ wszyscy wiedzą, o co chodzi, proponuję przejść do omówienia sytuacji aktualnej. Chyba, że ktoś ma jakieś pytania?

Pytań nikt nie miał. Nawet Habzo.

Proszę więc, żeby Nemo zechciał nam zdać sprawozdanie z sytuacji, jaka panuje w dziale energetycznym.

Nemo powoli podniósł się ze swego fotela i zwrócił się w stronę sali.

Mam w tej chwili pięć sprawnych generatorów – zaczął, ważąc każde słowo. – Jeden jest, jak wszyscy wiemy, niezdatny do użytku i według wstępnych ocen jego naprawa będzie wymagała minimum dwóch tygodni. Sytuacja na Pierwszym Kontynencie jest w tej chwili następująca. Trzy satelity energetyczne wystrzelone przez Olafa pracują na maksimum mocy. Należy się spodziewać ich awarii w przeciągu najbliższego tygodnia. Korzystają one z mocy awaryjnej, tak że najmniejsze przeciążenie któregoś z pozostałych generatorów może doprowadzić do powtórzenia się sytuacji sprzed paru godzin. W takim wypadku mają one pewną rezerwę mocy, która pozwoli panować nad sytuacją przez jakieś dziesięć do dwunastu godzin. Później, niestety, nie wiem co nastąpi.

Nemo zakończył na tym i skłoniwszy się z zakłopotaniem, usiadł na swoim miejscu. Przez chwilę panowała cisza. W końcu Olaf przypomniał sobie o swoich obowiązkach.

Fabio – powiedział - co u ciebie?

Zapytany zadowolił się tylko przekręceniem wraz ze swoim fotelem. Nie wstawał z niego, tylko od razu zaczął mówić.

Olaf kazał Ewie uruchomić ekipy interwencji bezpośredniej. Słusznie! W tej chwili panujemy dzięki temu na Pierwszym kontynencie. Tylko że na pozostałych mam zaledwie minimum ludzi niezbędnych do zapewnienia powodzenia aktualnie prowadzonych eksperymentów. Podobnie jak Nemo, nie mogę ręczyć za nic w wypadku jakichkolwiek przeciążeń. Być może uda się wygospodarować część zużywanej na Pierwszym Kontynencie energii na coś w rodzaju namiastki mocy awaryjnej, ale nie miałem jeszcze czasu przejrzeć dokładnie wszystkich wyników. Niech się tu wypowie Ewa!

Wszyscy patrzyli teraz na Ewę. Ewa patrzyła zaś w stronę Olafa, jakby pytając go o zgodę. Olaf skinął w milczeniu głową. Sytuacja była o wiele poważniejsza, niż początkowo sądził. I to wszystko przez głupotę Habzo. Tymczasem Ewa zaczęła już mówić.

W tej chwili stopień opanowania świadomości Pierwszego Kontynentu wynosi cztery. Myślę, że przy pełnym wykorzystaniu ekip interwencji bezpośredniej można by ten wskaźnik zmniejszyć do trzech. W ten sposób powstałoby oczywiście pewne ryzyko, ale za to można by zwolnić dla Nemo część energii. Jakieś piętnaście procent, jak sądzę.

Tu spojrzała pytająco w stronę kierownika działu energetycznego. Ten skinął w milczeniu głową i przez cały czas liczył coś na podręcznym komputerze.

To było coś, te piętnaście procent. Olaf zastanawiał się już, ile czasu zajmie opracowanie modelu komputerowego nowej sytuacji. Wypadło mu, że powinien zdążyć w ciągu tygodnia, na razie jednak miał pilniejsze sprawy na głowie.

Czy te piętnaście procent coś ci da? – skierował pytający wzrok w stronę Nemo.

Ten oderwał się wreszcie od swego komputera i spojrzał powoli na Olafa, potem na salę.

Co on dziś taki flegmatyczny? To mnie w końcu zdenerwuje! – przemknęło przez głowę Olafa.

Tymczasem Nemo zdecydował się mówić.

Owszem, to już jest coś. W obecnej sytuacji powiedziałbym, że jest to bardzo dużo. Myślę, że można teraz mówić o pełnej dobie w wypadku przeciążenia któregoś z generatorów.

Możesz nam w tej chwili powiedzieć, czy zdążysz doprowadzić generatory do pełnej sprawności w ciągu tych dwóch tygodni, o których mówiłeś? – zapytał Jansen, który dotąd zachowywał się, jakby go w ogóle nie było.

Myślę że tak. Na pewno zaś dam wam osiemdziesiąt procent pierwotnych zdolności energetycznych. Przy, korzystaniu z połowy mocy awaryjnej uda nam się tę całą planetę utrzymać w ryzach przez czas właściwie nieograniczony.

Najważniejsze zostało już powiedziane. Reszta będzie jasna i tak dopiero za parę dni, gdy wszyscy zdążą już przeprowadzić komplet testów sprawdzających.

Myślę, że na tym zakończymy dzisiaj – powiedział, patrząc uważnie na Habzo. – Proponuję spotkać się ponownie za dwa dni, gdy wszyscy dokładnie zapoznają się z nową sytuacją.

Spojrzał pytająco na Jansena. Ale stary komandor najwyraźniej też miał dosyć na dzisiaj.

Aha, jeszcze jedno – przypomniał sobie Olaf. – Jeśli nie ma jakichś uzasadnionych sprzeciwów, wnoszę o utrzymanie procedury alarmowej przez cały czas naprawy generatora.

Sprzeciwów nie było. Habzo również nie miał nic do powiedzenia. Co to mogło oznaczać?

W takim razie dziękuję wszystkim – zakończył ostatecznie.

Sala poruszyła się. Ewa z Medą cicho rozmawiały o czymś w kącie, przy ekranie pomocniczego radaru. Nemo razem z Fabiem wyszli, gdy tylko Olaf zakończył zebranie. Ci mieli teraz najwięcej roboty. Jansen kiwną głową w stronę Olafa, prosząc go do siebie.

Czy już zastanawiałeś się nad komunikatem dla załogi?

Przez chwilę Olaf czuł się mocno zaskoczony. Rzeczywiście, nie pomyślał o tym. W końcu jednak to Jansen był komendantem, a nie on.

Nie! – odparł krótko.

To najwyższy czas. Zwyczajowo ty powinieneś to zrobić. Ja tylko się dopiszę.

Jansen był przesądny, jak każdy kosmonauta z prawdziwego zdarzenia. Prawo zwyczajowe było dla niego równie święte, co przepisy ustanowione. Nie było więc sensu spierać się. Zresztą, był on w końcu pozytywnie do niego nastawiony.

Dobrze, zaraz się tym zajmę.

Tymczasem zbliżył się do nich Habzo. Przez chwilę musiał się przysłuchiwać rozmowie, bo teraz miał na ustach lekki uśmieszek.

Chciałbym z panami zamienić kilka słów – powiedział tonem pytającym tak, jak by to on był ich podwładnym.

Dobre sobie! Olaf czuł, że za tym wszystkim kryje się coś o wiele ważniejszego niż nawet sama Zeonia. Jansen chyba także bo wyraźnie skrzywił się, posłyszawszy tę propozycję. Zaraz jednak opanował się i jak zwykle obojętnym głosem spytał:

Tu, czy też wolałby pan bardziej dyskretne miejsce?

Może przejdziemy do mnie – zaproponował Habzo, dalej tym samym podejrzanie skruszonym głosem.

Oczywiście. Zaraz?

Umówmy się za dziesięć minut. Mam jeszcze drobną sprawę do załatwienia w sali radiowej.

Będziemy.

Przez chwilę obaj patrzyli za oddalającym się ministrem. Potem Jansen mruknął przez zęby:

Coś mi się zdaje, że prawdziwe zebranie dopiero teraz się zacznie. Ciekaw tylko jestem na jaki temat?

Niedługo się dowiemy – zrezygnowanym tonem odparł Olaf.


*

Domyślacie się chyba po co was zaprosiłem? – zagaił Habzo z ironicznym uśmiechem na twarzy.

Jansen i Olaf siedzieli na łóżku podczas gdy minister zajmował jedyny fotel. Jego pokój nie różnił się niczym od innych. Na Stacji nie przewidziano apartamentów. Olaf klął w duszy tę sytuację. Obaj z Jansenem czuli się bowiem jak uczniacy na egzaminie. Na dodatek jeszcze ten zagadkowy początek rozmowy.

Czego on się spodziewa? – zastanawiał się Olaf – że będziemy się tłumaczyć? Dureń!

Habzo nie śpieszył się z dalszym ciągiem swoich wynurzeń. Patrzył gdzieś w kąt pokoju sącząc spokojnie szklaneczkę grumu – trunku pędzonego z pewnej rośliny rosnącej na planetach Syriusza. Olaf zerknął na Jansena, lecz twarz starego komandora nie wyrażała niczego.

Milczycie – odezwał się w końcu Habzo. – Taak. Formalnie rzecz biorąc, narobiliście sobie sporo kłopotów.

Tego już Olaf nie wytrzymał. Co on sobie myśli? Że jego ranga pozwala na robienie z innych wariatów?

Gdybym miał to zrobić jeszcze raz, postąpiłbym tak samo – powiedział z naciskiem. – Jeżeli pan sobie życzy, gotów jestem ponieść konsekwencje tego kroku.

To samo tyczy się mnie– wtrącił Jansen – o ile tylko o tym chciał pan mówić?

Właśnie – wyrwało się Olafowi. – Sytuacja nie sprzyja towarzyskim pogwarkom.

Mhm. Chodzi wam o wstrzymanie moich doświadczeń zapytał Habzo.

?

To nie ma nic wspólnego z przyczyną naszej rozmowy. Uznajmy tą sprawę za niebyłą! Sam bym tak postąpił na waszym miejscu – dodał.

Olaf słuchał tego wystąpienia z najwyższym zdumieniem. Patrząc na Jansena widać było wyraźnie jego lewą brew uniesioną wysoko do góry. Był to znak, że komendant jest czymś niezmiernie zaskoczony. Rzadko mu się to zdarzało. Ale i rzadko można było przeżyć coś takiego. Habzo odpuszczający winy! Habzo uosobienie dobroci! Habzo mówiący oficjalnie, że zgadza się z czyjąś decyzją! I to wszystko w jednym zdaniu! Tu musiało chodzić o coś piekielnie ważnego. O coś, co przerastało nawet zawsze pewnego siebie ministra.

O co właściwie chodzi? – zapytał w końcu Olaf, ciągle jeszcze zaszokowany tym co usłyszał.

Co panowie słyszeli o utworze ,,Cała radość życia” zapytał Habzo nie całkiem a propos, jak się przynajmniej zdawało Olafowi.

Powinniście o tym słyszeć – dodał z naciskiem.

Wystarczyło spojrzeć na Jansena żeby od razu wiedzieć, że nic na ten temat nie słyszał. Olafowi chodziło coś po głowie. Ale to było dawno, bardzo dawno temu. Pamiętał, że miało to coś wspólnego z działem historii.

Musiałbym zapytać Medy – stwierdził niezbyt pewnie.

Nie trzeba. Powiem wam i bez pomocy historyków Habzo stracił do reszty swój ironiczny uśmieszek.

Był teraz zmęczonym, starym człowiekiem. Sprawa ta widać musiała mu mocno leżeć na sercu.

Jest to nazwa kantaty skomponowanej na Ziemi, gdzieś między XVIII a XXI wiekiem, przez człowieka o nazwisku Beethoven.

Olaf zastanawiał się, co to za nowa rozgrywka? Przecież to nie miało sensu!

Co to ma wspólnego z Zeonią? – zapytał równie zaskoczony Jansen.

Przed trzydziestu laty przesłaliście na Ziemię utwór Zeończyka zwanego Grzegorzem z Zeonii. Przypomina pan sobie profesorze? – zapytał Olafa. – Pan sam go nagrywał.


*

Czy sobie przypominał? Tak. I nie tylko to. Tamten wieczór u Narbona. Gadanie starego Tursa. Ewę. Siebie. Wszystko. Swoje zasady również. Teraz wiedział, że były idiotyczne. Nie mógł tylko przypomnieć sobie dokładnie, jak brzmiała ta melodia. Pamiętał za to swoje rozmowy z Ewą. Był durniem. Mogli przecież być razem do dziś. Ale on robił z siebie faceta z zasadami. Nawet w czasie ich ostatniej rozmowy, dwa dni po tym pamiętnym koncercie, tuż przed odlotem na Ziemię. Tłumaczył jej wtedy, że ich związek nie ma sensu. Że jest o siedemdziesiąt lat młodsza od niego, że leci na Ziemię by stamtąd ruszyć w kosmos – prawie na drugi kraniec galaktyki. Mówił wreszcie, że jej nie kocha, że ona znajdzie sobie lepszego. Nie uwierzyła. On sam zresztą też w to nie wierzył. Po prostu stchórzył. I wiedział o tym. Ona też. I powiedziała mu to.

Nie było jej prawie trzydzieści lat. Przez ten czas zdążyła wyjść za jakiegoś pilota, rozejść się z nim i zrobić profesurę. Była oczywiście na tej wyprawie. I wróciła na Stację. Teraz już jako delegat ziemskiego Instytutu Kosmosocjologii, mimo że nadal była jego zastępcą. Za parę lat będzie równie sławna jak on. I równie piękna jak dawniej. On zaś jest wciąż tak samo zmieszany w jej obecności i stosuje te same stare metody aby nie dać tego po sobie poznać.

Prawie wszystko było między nami jak dawniej. Prawie...


*

Profesorze, co z panem? – dobiegł go nagle zdziwiony głos Habzo.

Nic – odparł szybko otrząsając się z zamyślenia. – Zamyśliłem się.

Czyli przypomina pan sobie?

Tak, rzeczywiście pamiętam to zdarzenie, ale to było przed trzydziestu laty.

Wytłumacz mi o co chodzi – wtrącił się Jansen.

To nie ma na razie nic do rzeczy – interweniował Habzo. Chodzi o jedno z licznych nagrań, które przesyła się stąd na Ziemię. Zeonia nie ma nic więcej wspólnego z tą sprawą. Reszta rozegrała się na Ziemi.

Rozegrała? zapytał Olaf.

Żeby być ścisłym – Habzo skrzywił się z niesmakiem – to jest w trakcie rozgrywania.

Panie ministrze Jansen stał się jeszcze bardziej oficjalny niż zwykle proszę nam w końcu powiedzieć, o co chodzi?

O ruch społeczny pod nazwą „Cała radość życia” stwierdził Habzo tonem, jakim się mówi rzeczy oczywiste.

Olaf z Jansenem patrzyli się na niego z osłupieniem. To wszystko przecież zakrawało na jakąś tragiczną farsę. Ruch? Społeczny? Jaka była w tym wszystkim rola rządu, skoro zdecydował się wystać do nich swojego ministra. Czyżby więc gadanie Bergmera nie było przyczyną tej kontroli?

Przewodzi temu ruchowi dobry znajomy panów, profesor Bergmer – dodał Habzo.

Więc jednak! Nareszcie coś konkretnego – pomyślał Olaf. Tylko, że ten akurat konkret wróżył kłopoty. I to wielkie. Wyglądało na to, że cała historia z kontrolerami miała na celu coś zupełnie innego. To była zasłona dymna, ale co się za nią kryło?

O co oni walczą? – zapytał Olaf.

O wyzwolenie Zeonii.

Co? – zapytał z niedowierzaniem Jansen który chyba po raz pierwszy w życiu nie mógł ukryć swoich uczuć.

Habzo daleki był jednak od żartów. To było widoczne na pierwszy rzut oka.

Przecież to bzdura! – wyrwało się Olafowi.

Być może. Nie jestem upoważniony do wyrażania swoich poglądów na ten temat – odparł Habzo. – Przed chwilą odebrałem depeszę, która wzywa panów na nadzwyczajną sesję Parlamentu, poświęconą temu problemowi.

Jacy byliśmy głupi myślał Olaf – potwornie głupi. Depesza! No jasne! Przecież, gdyby chciał nas zwymyślać nie musiałby się pytać Ziemi o zgodę.

Czy to polecenie tyczy się tylko nas dwóch? – zapytał.

Tak.

Chciałbym wziąć ze sobą swojego zastępcę – powiedział. Ona była razem ze mną przy tym nagraniu. Myślę, że jej głos może być ważny.

Jak pan uważa. Chciałbym odlecieć najdalej dziś wieczór.


*

Nie wiedział czemu pomyślał o Ewie. Przyszło mu to nagle do głowy. Rodzaj instynktu. Przypomniał sobie ostatnie godziny. Nie było ich wiele. Ledwo trzy. Ale jakże bogate. Słyszał znowu jej „Trzymaj się szefie!” Widział jej spojrzenie na naradzie. Jestem stary wariat – mruknął. Była to nadzieja, że jeszcze nie jest za późno.

Tymczasem doszedł już do jej drzwi. Przez chwilę zastanawiał się, czy wejść. Wreszcie zapukał zdecydowanie. Odpowiedziała mu cisza. No jasne. Na pewno jest w sekcji, przecież trwa wciąż alarm, który sam ogłosił. Rzeczywiście tam była.

Wszystko w porządku – powiedziała na jego widok. Grupy interwencyjne kończą już zajmować swoje pozycje.

Nie spiesz się! – mruknął siadając z westchnieniem na fotelu. – Lecimy na Ziemię.

Kiedy?

Za trzy godziny.

Habzo?

Tak, ale to nie to...

Więc co się stało? – zapytała spokojnie.

Czy ty się nigdy nie denerwujesz?

Nauczyłam się ukrywać swoje uczucia – uśmiechnęła się smutno. – Więc co się stało?

Chcą zlikwidować Eksperyment.

Jak to? – wreszcie zrzuciła maskę obojętności.

Sam nie wiem nic dokładnie. Podobno chodzi o jakieś nagranie sprzed trzydziestu lat. Pamiętasz? Byliśmy wtedy na dole u Narbona, którego tak nie lubiłaś.

Przez chwilę siedziała w milczeniu. Musiała sobie przypominać. Nie tylko ten koncert, zresztą.

Pamiętam, to było piękne nagranie – powiedziała w końcu, wciąż jeszcze zamyślona. – Dziwi mnie tylko, że ty też to pamiętasz?

Przypomniał mi o tym dopiero Habzo – wyrwało się Olafowi i zaraz przeklął się w duchu za swoją tępotę.

Taak. To już tyle lat – Ewa nagle posmutniała. – Będę gotowa na czas – dodała bardzo cicho. – Muszę zdać komuś swoje sprawy.

Jasne. Czekam na ciebie w sali kontroli – Olaf czuł, że powinien jeszcze coś powiedzieć ale nie wiedział co. Dopiero przy wyjściu odwrócił się i mruknął niezdarnie.

Wiesz? Bardzo się cieszę, że lecisz ze mną.

Wiem – Ewa uśmiechnęła się smutno. – Niedługo przyjdę.


*

Siedział w sali kontroli, czekając na Fabia, którego kazał prosić do siebie. Musiał przecież również zdać komuś swoje obowiązki. Nemo miał zająć miejsce Jansena, pozostał więc tylko Fabio.

To wszystko było dla niego bezsensowne. Nagle odwołuje się całe kierownictwo Eksperymentu po to, aby dyskutować sprawę jakiegoś nagrania sprzed lat. I to w sytuacji, kiedy cały Eksperyment wisi na włosku. Kto to widział? Bergmer musiał nieźle narozrabiać. Tylko, że jego przestało to już obchodzić. Może nie tyle przestało obchodzić, co nagle zaczął cały Eksperyment traktować jako coś drugorzędnego. Najważniejsza była teraz Ewa.

Szczyt masochizmu – mruknął do siebie i przypomniał sobie że kiedyś już podobne myśli przechodziły mu przez głowę, ale było to bardzo dawno temu.

Teraz też zastanawiał się, czemu Habzo nie powiedział im wszystkiego? Może powie podczas podróży. Z pewnością. I po co te podchody? Przecież Olaf nie miał na nic wpływu, zwłaszcza tu, w Plejadach. Może po prostu minister zdziecinniał? Kto wie? Wszystkich nas to czeka. Nie można być długowiecznym bezkarnie.

Co cię gryzie? – wyrwał go z rozmyślań głos Fabia.

Myślałem o długowieczności – odpowiedział Olaf. O tym, że z wiekiem stajemy się coraz bardziej zdziecinniali.

Źle z tobą.

Nie. Użyłem tylko złego słowa. Chciałem powiedzieć, że nie można żyć przez tyle wieków bezkarnie – powtórzył dosłownie swoją myśl.

Fabio pokiwał ze zrozumieniem głową.

Widzę, że to coś poważnego.

Tak – Olaf stał się bardziej rzeczowy. – Wylatujemy na Ziemię. Będziesz mnie przez ten czas zastępował.

Wylatujemy? To znaczy kto?

Habzo, Ewa, Jansen i ja.

To aż tak?

Gorzej. Chcą zlikwidować Stację.

Nieźle! – Fabio znowu pokiwał głową.

Widzisz. My już nie potrafimy się nawet porządnie zdziwić.

Patyna wieków, co?

Coś w tym guście – Olaf zaczął już mieć dość siebie i swoich idiotycznych wypowiedzi więc przypomniał sobie o obowiązkach.

Co słychać na dole? – zapytał.

Kiepsko – Fabio był znów poważny. – Wiesz chyba, że całe zebranie to był właściwie pic i fotomontaż.

To przez Habzo.

Wiem. Ale nie jest wykluczone, że te jego pomysły o uwolnieniu androidów mogą się urzeczywistnić bardzo szybko.

Przesadzasz! – Olaf znów był realistą. – Nemo powiedział, że ich trzyma. Wierzę mu.

Nie o to chodzi. – Fabio wzruszył ramionami. – Nemo ma rację. Ale ja wiem, że już teraz moi ludzie bliscy są wyczerpania limitu stu eliminacji na zespół. Te ludziki zachowują się coraz dziwniej.

Stopień opanowania świadomości na Pierwszym Kontynencie wynosi cztery. Nie słyszałem, żeby uległ zmniejszeniu.

Ale wzrósł pięciokrotnie margines błędu.

No tak! – Olaf zmiął przekleństwo. – Habzo i jego eksperymenty! Dobrze, że to tylko jeden kontynent. Dasz radę ich utrzymać przez jakiś miesiąc? – zapytał – Skrócę pobyt na Ziemi do niezbędnego minimum.

To chyba coś więcej – powiedział w zamyśleniu Fabio. Obawiam się, że Zeonia może zacząć wymykać się nam z rąk. Wiesz, że przy ich dzisiejszym rozwoju nie możemy do tego dopuścić.

Efekt marginalny Herona. Od lat czuję, że stary miał rację.

Niewykluczone.

Niewykluczone? – Olaf podniósł głos z rozdrażnieniem. Fabio zacznij patrzeć prawdzie w oczy! On miał rację. A ty teraz zbierasz tego dowody. Za parę dni przekroczysz wszystkie limity. Nemo będzie dawał ci coraz więcej mocy, aż w końcu wyczerpie wszelkie rezerwy. I mam tylko nadzieję, że do tego czasu uda mi się zneutralizować Bergmera.

Bergmer? Znowu?

Tak, to przez niego. Przynajmniej Habzo stara się, żeby tak wyglądało. Sam nie znam na razie szczegółów. Prześlę ci depeszę z drogi na Ziemię – Olaf w końcu się opanował i znów mówił normalnym tonem. – A poza tym, ja naprawdę wierzę w teorię Herona.

Więc co proponujesz? Zlikwidować cały kram, jak tego chce Habzo czy Bergmer?

Nie! Jasne, że nie – Olaf przez chwilę rozważał różne możliwości. Raczej wprost przeciwnie. Ale na wszelki wypadek przygotuj plan przeprowadzenia eksperymentów przyspieszających na wszystkich pozostałych kontynentach. ..

Fabio miał potwornie zdziwioną minę.

Chcesz zrobić... – zaczął, ale przerwała mu Ewa, która akurat weszła do sali.

Olaf już czas! Hazbo na nas czeka – powiedziała.

Już idę – odpowiedział Olaf – a ty zrób, jak mówię! Na moją odpowiedzialność.

O czym mówicie? – zapytała Ewa.

Och, nic ważnego – odparł szybko Fabio. – Idźcie juz! Ściskając zaś na pożegnanie dłoń Olafa mruknął cicho. – Nie martw się! Rozumiem.


*

Siedzieli z Ewą w jej kabinie zastanawiając się, jaką rolę grają w tej dziwacznej historii Od dwóch godzin starali się zebrać do kupy wszystkie wydarzenia ostatnich godzin.

Wiemy w sumie niewiele mówił Olaf. – Po pierwsze to, że przyjazd kontrolerów i ich eksperymenty to była zasłona dymna. Główny cel ich wizyty polegał na ściągnięciu nas na Ziemię. Ten eksperyment zrobili umyślnie, żeby nadać całej sprawie właściwy koloryt. To po drugie. Po trzecie wiemy, że Bergmer kieruje jakimś idiotycznym ruchem na rzecz wyzwolenia Zeończyków. Wiemy również, że ma on duże wpływy inaczej nigdy nie byłoby tu Habzo. Po czwarte, musi być to historia niezbyt dawna, powstała najwyżej rok temu, gdyż inaczej ty byś o tym wiedziała. No i wiemy w końcu, że Habzo boi się tej sprawy, ale że tkwi w niej po uszy.

Nie powiedziałeś najważniejszego – wtrąciła Ewa - że my się w tej grze nie liczymy. Że jesteśmy w niej wręcz niewygodni i to do tego stopnia, że Habzo odmówił wszelkich wyjaśnień do czasu przylotu na Ziemię.

Przez chwilę Olaf zastanawiał się, co jeszcze powiedzieć a właściwie – czy powiedzieć to, co według niego było najważniejsze. W końcu zdecydował się.

Najważniejszego nikt nie wie, nie licząc Fabia, mnie i może Nemo, który z pewnością zaczyna się domyślać.

Co masz na myśli? – zapytała zaintrygowana.

Ten eksperyment zakończony awarią generatora. To była najważniejsza rzecz w tym wszystkim.

Jak to? Przecież Nemo mówił...

I miał rację. Tylko niewiadome jak długo będzie mu się to udawało. Rozmawiałem przed odlotem z Fabiem. Margines błędu wzrósł pięciokrotnie. W tym tempie stracimy kontrolę nad Zeonią w przeciągu roku.

Niemożliwe! Przecież można zainstalować dodatkowe generatory.

Istnieje pewna granica naszej interwencji, powyżej której wszelkie eksperymenty wezmą w łeb. Będziemy mogli panować nad tymi androidami, ale nigdy nie będzie można przeprowadzać badań. Do tego trzeba im dać możliwość podejmowania samodzielnych decyzji. Tak jak teraz. Za rok nie będzie to już możliwe.

Sprawdziłeś?

Nie. Są to wnioski z Teorii Marginalnej Herona.

Heron mógł się mylić.

Heron się nie mylił. Wszak to, co mówił mi Fabio, to nic innego, jak opis zjawisk przewidzianych przez Herona sto pięćdziesiąt lat temu.

I ty to mówisz tak spokojnym tonem?

Przecież nie wierzysz w tę teorię, prawda?

Sama już nie wiem. Ale to wszystko logicznie trzyma się kupy, wiesz?

Olaf wiedział. Wiedział również i to, że Habzo specjalnie doprowadził do awarii. Widocznie chciał dać impuls początkowy. Ale dlaczego? Z pewnością nie powiedział mu o tym Bergmer. Więc kto? Same znaki zapytania! Miał nadzieję, że na Ziemi spotka Bettinę. Z nią jedną mógł rozmawiać szczerze.

Nagle zapragnął zmienić temat.

Długo się nie napracowałaś u nas – zwrócił się do Ewy z wymuszonym uśmiechem.

Zapominasz, że jestem tu po raz drugi.

Tamto, to co innego.

Naprawdę? – zapytała obojętnie.

Zbyt obojętnie. Olaf zdał sobie sprawę, że jeżeli teraz da niewłaściwą odpowiedź, to straci na zawsze ten cień nadziei, który dotąd pomagał mu w... właśnie, w czym? Poza tym, jaka była ta właściwa odpowiedź? Jak powinna brzmieć? Może powinien powiedzieć coś niestosownego, co by przekreśliło wszystko. Tylko, co to znaczy: wszystko?

Nie – odpowiedział cichutko. – Przecież dobrze wiesz, że nie.

Pamiętasz, co mówiłeś, kiedy odlatywałam stąd po raz pierwszy?

Nie bądź złośliwa! Przecież wiesz, że to się nie liczy.

Nienawidziłam cię wtedy.

Wiem.

Dla mnie się liczy.

A dla mnie, to nie? – zapytał z rozdrażnieniem. – Myślisz, że to było łatwe?

Dla ciebie tak, łatwiejsze niż powiedzieć „tak”.

Podszedł do niej i przykucnąwszy przy jej fotelu ujął delikatnie jej dłonie.

Ewo – zaczął i zamilkł, szukając słów.

Nagle poczuł się głupio.

Słucham – Ewa nie odtrąciła jego rąk. Nawet się nie poruszyła.

Wiesz, że już tak nie myślę. To przeszłość.

Wiem.

Olaf wyprostował się powoli. Przez chwilę patrzył na nią uważnie, jakby starając się odczytać jej myśli. Ona też się zmieniła przez te trzydzieści lat.

Teraz ty chcesz powiedzieć: nie? – zapytał wreszcie.

Nie wiem. Jeszcze nie zadałeś mi żadnego pytania.

Znów była taką Ewą, jaką znał. Złośliwą i wciąż z nim igrającą.

Więc cię teraz pytam. Odpowiedz!

Tak – powiedziała po prostu, jakby pytał ją, czy chce iść z nim na kawę.

Stał obok niej, nie bardzo jeszcze rozumiejąc sens tego, co usłyszał. Jak dziecko dał się pociągnąć na jej fotel i zaczął całować ją nieprzytomnie. Wreszcie ochłonął na tyle, żeby zadać najgłupsze w tej sytuacji pytanie:

Naprawdę?

Ewa nic nie odpowiedziała. Patrzyła w jego oczy, starając się doszukać w nich czegoś, co tylko sama potrafiła znaleźć. Potem zaczęła go znowu całować. Ale zaraz przestała.

Czy nie ma tu bardziej niewygodnego miejsca? – zapytała.

To twoja kabina odpowiedział i sam się zdziwił, że w ogóle o tym pamiętał.

Ewa tymczasem zaczęła się śmieć. Śmiała się tak, jak kiedyś nad basenem ich rezydencji na Zeonii. On zaś zupełnie przestał się przejmować Zeończykami. Przynajmniej do końca podróży.


*

Siedział w mieszkaniu Bettiny i czekał, aż gospodyni pożegna ostatnich gości. Po przylocie przed trzema dniami mieli z Ewą i Jansenem tyle spraw, że dopiero dzisiaj udało im się odwiedzić Bettinę. Olaf wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie. Okazało się, że ten cały ruch „społeczny”, jak go w swoim czasie nazwał Habzo, to była zwyczajna bzdura. W sumie sto tysięcy osób i tylko na Ziemi. Na innych planetach ludzie dokumentnie mieli w nosie Zeonię, Bergmera, a nawet po części Parlament. Pechem był właśnie fakt, że „Cała Radość Życia” działała na Ziemi, tuż pod bokiem Rządu, który musiał się przecież liczyć z ludnością planety będącej jego siedzibą. Olaf przekonał się również, że z niewiadomych przyczyn, Rząd także chciał zakończyć Eksperyment. Nie mówiło się tego oczywiście wprost. Skądże! Oficjalnie chodziło o zachowanie zasad demokracji i zaspokojenie słusznych żądań obywateli. Olaf jednak, zanim zajął się Zeonią, dostatecznie długo pracował z politykami, żeby prawidłowo odczytywać różne wzniosie brzmiące slogany. Próbował nawet w związku z tym przycisnąć do muru Habzo, ale jedyne, co uzyskał, to dyskretna aluzja, że dowie się wszystkiego od Bettiny. I tak miał się z nią spotkać. Nie widzieli się przecież od lat.

No, w końcu się ich pozbyłam – usłyszał jej dziecięcy głosik. Odkąd ją pamiętał, zawsze miała taki głos i za nic nie chciała go zmienić. Twierdziła, że odróżnia ją od innych ludzi. Było to zresztą dosyć przyjemne.

Wiesz, o czym chcę z tobą mówić? – zagaił bez ogródek.

Oczywiście, bo to przecież ja żądałam twego przybycia na Ziemię.

Ty? Przecież wiesz, że zostawiłem stację w chwili, kiedy moja obecność była tam najbardziej potrzebna.

Tu będziesz bardziej potrzebny odparła. – Tam doskonale dadzą sobie radę bez ciebie.

Wiem tylko tyle, że Bergmer rozrabia. Rozmawiałem z nim wczoraj. To przecież nic poważnego. Rząd go tymczasem popiera, jakby rzeczywiście liczył się z opinią byle wariata. Poza tym sądzą, że uważa się mnie za poważnego oponenta, ale nie wiem, w jakiej sprawie. Słowem, jak to zauważyłaś przed chwilą, daje mi się do zrozumienia, że nie jestem niezastąpiony. Czemu?

Stary cynik – mruknęła zamiast odpowiedzi. – Rząd nie jest aż tak zepsuty, jak ci się wydaje.

W porządku. Rząd popiera Bergmera, bo ma w tym jakiś cel. Nie twierdzę przez to, że jest zepsuty. A teraz powiedz mi, o co właściwie chodzi?

To proste – odpowiedziała lekko wzruszając ramionami. – O Testament Herona.

Wyście tu wszyscy powariowali – Olaf wpadł w nastrój zniechęcenia. – Od paru dni wszyscy silą się na tajemnice. Najpierw przylatuje do mnie komisja kontrolerów, która nie ma na celu żadnej kontroli. Potem Habzo raczy mnie opowieściami o ruchach społecznych o odcieniu superhumanitarnym, którym przewodzi superdureń. Parlament wzywa mnie na Ziemię, ale nikt nie raczy mi podać przyczyny odwołania. Przez trzy dni chodzę jak ten idiota po ministrach, żeby dowiedzieć się, że tajemnicę wyjawi mi niejaka Bettina. Faktycznie, wyjaśnia mi wszystko za pomocą innej tajemnicy.

Bez przesady!

To, niestety, tak właśnie wygląda – burknął, nie tając już złości. – Ja wiem, że przez te kilkadziesiąt lat na Zeonii zdziecinniałem i w ogóle zdurniałem. Zgoda! Wytłumacz mi więc wszystko po kolei, jak durnemu dziecku. Dobrze? wyrzucił z siebie jednym tchem.

Przepraszam cię – opowiedziała po krótkim milczeniu. Masz rację. My wszyscy już tak przyzwyczailiśmy się do tej sprawy i do tajemnicy, jaką się ją otacza, że trudno nam jest wyobrazić sobie kogoś, kto nie ma o tym zielonego pojęcia.

Mówiłaś coś o testamencie – przypomniał jej złośliwie.

To tajemnica. Była nią przynajmniej do niedawna. Heron zostawił przed śmiercią list do Rządu na temat Eksperymentu. Był na nim dopisek, żeby go otworzyć w zeszłym roku.

Nic mi o tym nie mówił – zdziwił się Olaf.

Nie przerywaj. Otóż ten list sugerował właśnie termin zakończenia całego doświadczenia. Mam jego kopię.

Podeszła do swojego biurka i wyjęła z niego kasetę z nagraniem.

Masz, przeczytaj. Potem będziesz mnie pytał.

Olaf bez słowa uruchomił wideofon. Na ekranie ukazała się twarz Herona i po chwili rozbrzmiał jego lekko zachrypnięty głos.


*

List zaczynał się przypomnieniem podstawowych założeń Eksperymentu. Olaf słuchał tej części pobieżnie, bo przecież sam je opracowywał. Potem Heron przedstawiał swoją teorię marginalną. To też było znane. Ciekawe były natomiast wnioski starego uczonego. Tak jak to Olaf podejrzewał, kumulacja efektów marginalnych rozwijała się szybko, ale mimo to, jej następstw można się było spodziewać dopiero po kilkuset latach i to następstw o nieodwracalnych skutkach. Jeżeli jednak spowoduje się wstrząs psychiczny w momencie, kiedy te efekty stają się już widoczne, ale jeszcze nie stanowią poważniejszego zagrożenia, to wywołuje się coś na kształt reakcji łańcuchowej i wtedy katastrofa nastąpi o wiele wcześniej. Coś takiego zrobił właśnie Habzo.

Najciekawsze jednak były ogólnoludzkie uwagi Herona. Twierdził on, że rozdmuchiwanie Eksperymentu do wielkich rozmiarów jest pozbawione realnych podstaw i może być nawet niebezpieczne. Z dwóch przyczyn. Pierwsza była natury ogólnej. Wielomiliardowy eksperyment prowadzi do zbudowania właściwie nowej cywilizacji. Zabawy z cywilizacjami są niebezpieczne, ponieważ mogą doprowadzić do zbyt bliskich kontaktów ekipy sterującej z przedmiotami eksperymentu, w tym wypadku z Zeończykami. Wynika z tego niebezpieczeństwo zbytniego zaangażowania się badacza i ewentualne sprowokowanie go do działań na własną ręką, co w konsekwencji może doprowadzić do śmierci wielu Zeończyków. W takiej skali bowiem najmniejsze nawet zakłócenie wywołuje brutalne riposty. Nie to jest jednak najważniejszym problemem. Heronowi chodziło głównie o to, że badacze ci zaczynają w końcu tracić kontakt z rzeczywistością i mogą nawet posunąć się do wykorzystania swojej władzy na innych planetach, zamieszkanych przez Ziemian. Dał również do zrozumienia, że jest to zbyt duża pokusa dla rządów Wiedza taka jest bowiem potężną bronią i prędzej czy później ktoś po nią sięgnie. Z tego wszystkiego wyłania się druga przyczyna konieczności zlikwidowania eksperymentu: niemożność uśmiercenia tak wielkiej ilości androidów. Ludzie się przecież na to nigdy nie zgodzą. Co innego jest zabić dla potrzeb nauki sto świnek morskich. Tym się nikt nie przejmie. Jeśli jednak ktoś będzie chciał zabić trzy miliardy świnek, to podniesie się w społeczeństwie straszny szum, gdyż będzie to bezużyteczna masakra. Nie ma bowiem żadnych naukowych uzasadnień do czegoś takiego. Podobnie będzie z Zeończykami. Pomijając już fakt, że wcześniej czy później ludzie zaczną sobie zdawać sprawę z faktu, że wiedza osób sterujących Eksperymentem stanowi najpotężniejszą broń w historii ludzkości. I zaczną się jej obawiać. Heron przewidywał nawet wybuch poważnych zamieszek, bo społeczeństwo, które się boi, jest zdolne do wszystkiego.

Heron był jednak realistą. Zdawał sobie sprawę, że w chwili, kiedy ludzie przeczytają jego posłanie, Zeonia będzie już bardzo liczna. Osobiście oceniał, że będzie liczyła około dwa i pół miliarda jednostek, pomylił się więc tylko o pięćset milionów. Nie będzie możliwe zatem jej unicestwienie. Heron zdawał sobie również sprawę z tego, że zanim nie wystąpią widoczne efekty marginalne, to nikt mu nie uwierzy. Dlatego właśnie wybrał dwóchsetlecie rozpoczęcia Eksperymentu na datę otwarcia listu.

Jego zalecenia była proste. Przerwać wszelkie badania na całej planecie. Zniszczyć tam wszelkie ślady ludzkiej działalności. Pozostawić na orbicie automatyczną stację, która będzie na bieżąco informowała o rozwoju planety. To ostatnie zalecenie umotywował głębiej. Otóż możliwe jest, że w wyniku kumulacji efektów marginalnych planeta otrzyma coś w rodzaju superprzyśpieszenia rozwoju. Efekt ten powinien minąć po jakichś trzystu latach. Może się jednak zdarzyć, że wywoła on gwałtowny rozwój techniki, który spowoduje dalszy wzrost przyśpieszenia. Już niejako samodzielnie, bez przyczyn pozaplanetarnych. Może to doprowadzić do paradoksu, polegającego na tym, że Zeończycy prześcigną w rozwoju ludzkość. Jedynym przecież celem ich istnienia był zawsze rozwój, bez względu na to, czy samodzielny, czy też pod okiem i pod dyktando ludzi. O tym ludzkość powinna się dowiedzieć wcześniej, by podjąć odpowiednie kroki zaradcze. Jakie? To już Heron zostawia potomnym. W zakończeniu listu Heron podał sposób, w jaki wywołać ów szok psychiczny oraz sugerował, żeby Rząd sam wywołał protesty ludności przeciw Zeonii, jeśli nie powstaną one do czasu odczytania jego listu samoistnie.


*

Olaf siedział przez chwilę w milczeniu zastanawiając się, co powiedzieć. Heron miał ewidentną rację. Dyskutować można było co najwyżej, na jakim etapie pozostawić Zeończyków ich własnemu losowi.

Ma rację – powiedział w końcu. – Może trochę przesadził tylko z tą naszą wiedzą jako bronią rządów.

Nie sądzę – odparła Bettina. – Już w tej chwili Parlament ma spore kłopoty z kontrolowaniem wszystkich podległych mu rządów planetarnych. Niektóre mają wyraźne skłonności do tyranii, a nawet do wywoływania wojen.

Przesadzasz! – Olaf wzruszył ramionami, bo zabrzmiało to trochę jak bajka.

Niestety – Bettina posmutniała. – Ty siedzisz w tej swojej stacji i nie interesujesz się polityką. Rzeczywistość jest o wiele mniej różowa, niż to wynika z wiadomości oficjalnych. Heron ma dużo racji, choć może rzeczywiście przedstawił cały problem trochę zbyt jaskrawo.

Domyślam się, że decyzja już zapadła?

Dopiero jutro.

Czemuście nic nie powiedzieli wcześniej? - zapytał z wyrzutem. – Przecież miałem prawo przeczytać ten list tuż po otwarciu.

To przez Bergmera. Ja wróciłam dopiero pół roku temu na Ziemię i sporo czasu upłynęło, zanim się o tym dowiedziałam. Zaraz potem wnioskowałam o ściągnięcie ciebie.

Mam dość tego Bergmera. Co on takiego naopowiadał?

To, co już wiesz. W zasadzie nic więcej.

Co to znaczy w zasadzie?

Nie czepiaj się słów! Znasz przecież zarzuty, jakie Bergmer wysunął przeciwko tobie. W obecnej sytuacji, to w zupełności wystarczyło.

I Rząd się z nim zgodził? – zapytał Olaf z niedowierzaniem. – Trudno w to uwierzyć.

Wszyscy są pod wielkim wrażeniem tego listu. Cały Rząd i kilka innych osób, które go przeczytały.

Chyba nie sądzą, że Heron miał właśnie ich na myśli?

W każdym bądź razie w aktualnej sytuacji politycznej testament Herona musi pozostać tajemnicą.

Więc jest aż tak poważnie?

Należy się obawiać, że istnieje co najmniej sześć planet, którym opublikowanie tych wiadomości mogłoby nasunąć bardzo nieprzyjemne dla nas myśli.

Bergmer go czytał? – zapytał Olaf, tknięty nową myślą.

A jak sądzisz? – Bettina patrzyła na niego z lekkim błyskiem ironii w oczach.

Sądzę, że nie czytał.

Zgadza się. Tak samo, jak nie będą go czytać ani Jansen, ani Ewa.

Nie ufasz im?

To nie jest kwestia zaufania. Po prostu, im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Bergmer do dziś jest przekonany, że rząd go popiera, bo wierzy w to, co sam im naopowiadał. Poza tym dano mu do zrozumienia, że niektórzy ministrowie woleliby wiedzieć cię przy innej robocie. Taka wersja całkowicie mu odpowiada. Nam też. Więc chyba sam rozumiesz...

Czy zastanawialiście się nad techniczną stroną tej operacji? Chyba nie sądzisz, że możemy, ot tak sobie, zwinąć manatki i wrócić do domu.

Tak właśnie to się odbędzie. Żadnych zmian świadomości. Żadnych aktów miłosierdzia. Nic.

Rozumiem.

Zapanowała chwila milczenia.

Olaf, czy jesteś ze mną szczery? – zapytała nagle Bettina.

Oczywiście – odparł zdziwiony. – Czemu pytasz?

Zastanawiam się, dlaczego tak łatwo zgodziłeś się na likwidację Eksperymentu. Znam cię od lat i wiem, ze jest to twoje oczko w głowie. Nie jesteś człowiekiem, któremu można łatwo narzucić decyzję. Nawet, jeśli jest to decyzja Rządu.

Olaf uśmiechnął się lekko. Rzeczywiście znali się zbyt dobrze. Tylko, że Bettina nie znała ostatnich faktów, jakie zaszły na Zeonii. Opowiedział jej o nich.

Tak więc w sumie zaczynamy już tracić kontrolę nad planetą – zakończył. – To tylko kwestia czasu. Habzo widać wolał nie ryzykować.

Jakie kroki podjąłeś w związku z tym? – zapytała, patrząc mu w oczy.

Nie było sensu niczego ukrywać.

Kazałem przygotować programy Wyrównujące dla pozostałych kontynentów.

Rząd nie zgodzi się na ich uruchomienie – powiedziała stanowczo.

Musi się zgodzić – odparł porywczo. – Nie można ich tak zostawić. Habzo zbytnio popchnął Pierwszy Kontynent. To musi doprowadzić do niewolnictwa albo do czegoś w tym stylu. Zaczną się bowiem cofać pod względem społecznym, choć technicznie będą się rozwijać wyjątkowo burzliwie.

Nie rób z siebie boga! Nie zbawisz ich wszystkich!

Muszę spróbować.

Jak chcesz. Bądź jutro o dziewiątej na posiedzeniu Rządu i spróbuj ich przekonać. Osobiście wątpię, czy ci się to uda.


*

Nie przekonał nikogo. Wszyscy jakby uparli się, żeby zakończyć tę sprawę jak najszybciej i możliwie jak najściślej trzymając się wskazówek Herona. Stary profesor byłby się cieszył. W końcu przekonał przecież swoich kolegów do teorii marginalnej – tak wyśmiewanej za jego życia. W innej sytuacji Olaf sam by się cieszył. Był bowiem jednym z nielicznych, którzy odważyli się popierać i lansować tę teorię. Najbardziej jednak zadowolonym człowiekiem był chyba Jansen. Natychmiast po ogłoszeniu decyzji udał się do Galaktycznego Centrum Lotów Kosmicznych po nowy przydział. Nareszcie mógł wrócić w kosmos, do swoich krążowników i wypraw badawczych. To był jego prawdziwy żywioł.

Ewa stała przy oknie na drugim końcu gabinetu udostępnionego im przez Bettinę i przyglądała mu się z mieszaniną współczucia i czegoś jeszcze, czego Olaf nie mógł zdefiniować, a co było chyba mieszaniną uczucia i żalu.

Daj spokój! – powiedziała ciepło. – To musiało się tak skończyć. Nie sądziłeś chyba, że ten Eksperyment będzie trwał wiecznie?

Nie wiedział czemu jej ton irytował go. Zdawał sobie sprawę, że ją krzywdzi w ten sposób, ale nie mógł tak nagle przyzwyczaić się do dzielenia swych myśli z kimś innym.

Wiesz przecież, że nie chodzi mi o to, że zakończono Eksperyment – powiedział, jak mu się wydawało, zupełnie spokojnie. – Nie zgadzam się tylko z tym, że zostawia się ich na pastwę losu w tym właśnie momencie. Zdajesz chyba sobie sprawę, do czego musi doprowadzić doświadczenie Habzo?

Jesteś zdenerwowany – stwierdziła ze smutkiem. – Sądzisz, że w tym stanie możesz myśleć obiektywnie?

Ja to przemyślałem o wiele wcześniej. Nie rozumiesz tego?

A co im da twój program?

Równe szansę.

Myślisz, że to im pomoże? Czy ludzkość miała równe szansę?

To przecież nie są ludzie.

Tym bardziej nie mamy prawa wtrącać się w ich sprawy, skoro zdecydowaliśmy zostawić ich samym sobie.

Wydaje ci się, że jesteś taka silna w prawie galaktycznym? – zapytał złośliwie.

Zaraz jednak zdał sobie sprawę z nielogiczności swego zarzutu.

Przepraszam – mruknął. – Nie chciałem cię urazić.

Nie gniewam się. Bronisz swoich poglądów, a ja uważam, że są one złe i wręcz szkodliwe.

W tym momencie weszła Bettina. Przez chwilę patrzyła na nich uważnie, starając się odgadnąć co zaszło.

Nie, nie kłócimy się – uspokoił ją Olaf. – Ewa usiłuje mnie tylko przekonać, że powinienem dać sobie spokój z Zeonią.

Ma rację – odparła Bettina.

Nie była jednak do końca przekonana, czy rzeczywiście się nie kłócili.

Jemu się wciąż wydaje, że musi zbawić tych swoich ludzików – Ewa powiedziała to z rezygnacją ludzi, którzy stracili nadzieję, że uda im się przeforsować swoje zdanie.

Olaf – zaczęła Bettina – wiesz już, że będziesz kierował akcją demontażu stacji na Zeonii?

Wiem.

Mam nadzieję, że nie będziesz próbował uruchamiać swoich programów na własną rękę.

Nie licz na to! – wtrąciła się Ewa. – On wydał już Fabiowi odpowiednie polecenia.

Zrobiłeś to? – Bettina była wyraźnie zaniepokojona. Wiedziałam, że coś zrobisz, ale nie sądziłam, że tak szybko. Możesz cofnąć swoje polecenia?

Olaf uśmiechnął się do swoich myśli. One go najwyraźniej brały za wariata.

Polecenia nie zostały jeszcze wydane – uspokoił je. – Ale mogę to zrobić w każdej chwili.

Wbrew zaleceniom Rządu i Parlamentu? – raczej stwierdziła niż zapytała Bettina.

Olaf! – Ewa oderwała się wreszcie od swego okna, podeszła i usiadła na oparciu jego fotela. – Ja też czuję coś więcej dla tych androidów niż większość ludzi. Wiesz dlaczego?

Jasne, że wiedział. Wszystko, co było związane z nim i z nią, było jednocześnie związane z Zeonią. Nie odezwał się jednak. Po co?

Nie zastanawiałam się specjalnie nad filozoficznym aspektem Eksperymentu. Podczas pierwszego pobytu zajmowałam się czym innym, podczas drugiego – nie miałam na to czasu. Wydaje mi się jednak, że trzeba ich pozostawić tak, jak są. Wystarczy to jedno przyśpieszenie pozaplanowe. Wiem, że po drugim nikt nie będzie w stanie przewidzieć ich zachowania. Sam mówiłeś, że są pewne granice naszej interwencji, po przekroczeniu których będziemy mogli co najwyżej panować nad nimi, ale nie sterować. Teraz jest podobnie. Możemy przewidzieć „mniej więcej, co oni zrobią, ale każda dalsza interwencja w stylu Habzo zamknie nam ostatnią furtkę, jaką jeszcze mamy, żeby się z nimi porozumieć. Poza tym nie sądzę, żeby oni w ogóle tego chcieli. Bo teraz musimy się jednak liczyć z nimi. Daliśmy im wolność i musimy respektować własne decyzje. Sam głosowałeś za tym. Teraz chcesz być pierwszym, który się temu przeciwstawi. Może masz rację, ale równie dobrze możesz jej nie mieć.

Wstała z fotela i wróciła do swego okna.

Pamiętasz Tursa? – zapytała nagle. – Co się z nim stało?

Został wycofany – mruknął niechętnie, wiedząc do czego zmierza i zdając sobie sprawę, że ma co najmniej tyle samo racji, co i on. – Najpierw przeniosłem go na prowincję, ale on dalej rozwijał swoje teorie. Trzeba było go w końcu wycofać.

Oni mają sporo takich Tursów – Ewa wyczuła chyba, że zaczęła go przekonywać.

Głos jej się wyraźnie rozjaśnił, jeśli można tak to nazwać. Poprzednio mówiła ponuro. Teraz w jej słowach wyczuł większą swobodę.

Sądzę, że dadzą sobie radę – dodała i zamilkła patrząc w okno.

Nie wiem, o kim mówicie – wtrąciła się Bettina. – Nieważne zresztą. Wiem za to jedno. Mówiłeś Olaf, że Heron przesadza, tymczasem sam jesteś klasycznym przykładem jego obaw. Nie widzisz tego?

Ewa spojrzała ze zdziwieniem.

O czym mówicie? – zapytała. – O teorii Herona?

Olaf poczuł się głupio. Przecież Ewa nie mogła wiedzieć o Testamencie, a on nie mógł jej o tym powiedzieć.

Kiedyś, dawno temu, rozmawialiśmy na podobne tematy z Heronem i Bettiną – skłamał z niesmakiem. – Właśnie o tym mówiła Bettina. Heron twierdził, że musimy się pilnować, bo zaczniemy wariować na punkcie Zeończyków.

To było przynajmniej maksimum prawdy, jaką mógł jej powiedzieć. Najgorsze, że Bettina miała rację. Przecież od kilku dni nie robił nic innego, jak tylko potwierdzał słowa Herona. Robił coś, czego chciano uniknąć i co było powodem przerwania Eksperymentu właśnie po to, żeby nic takiego nie mogło się zdarzyć. Czy Heron mógł to przewidzieć? Nie, chyba nie. Nieważne zresztą. Wiedział już, że zastosuje się do zaleceń Rządu, choć nie był do końca przekonany, że to jest słuszne. Heron miał rację. Eksperyment zaszedł za daleko i o mały włos, a przekroczyłby nawet tę subtelną granicę, której nigdy nie wolno nikomu przekroczyć.

Zgoda! – powiedział, a zabrzmiało to, jakby zgadzał się na dokonanie jakiejś potwornej zbrodni.

Nie był jednak do końca przekonany, czy tak właśnie nie było.

Obie kobiety odetchnęły z ulgą.

Dziękuję – powiedziała Bettina.

Ewa nie mówiła nic, ale w jej spojrzeniu mógł wyczytać wszystko. To spojrzenie było dla Olafa jedyną rekompensatą za jego odwrót. Był jej za to wdzięczny, Bettina musiała wyczuć jego nastrój, bo powiedziała:

Cóż, zostawię was teraz samych. Musicie się ponownie wygadać...

Czy sądzisz, że oni osiągną przez to Całą Radość Życia? zapytał ją z ironią.

Odpowiedziała mu dopiero, gdy stała w drzwiach.

Oni nas w gruncie rzeczy nic nie obchodzą. Ani mnie, ani ciebie, choć teraz sądzisz z pewnością inaczej. To my osiągniemy przez to Całą Radość Życia.

Oby! – odpowiedział już tylko do siebie; bo Bettina zdążyła wyjść z pokoju.

Zaraz jednak wrócił do rzeczywistości. Miał teraz jeszcze jedną sprawę do wyjaśnienia. Sprawę przyszłości swojej i Ewy, która nadal stała przy oknie i była chyba coraz bardziej obrażona jego brakiem zainteresowania.

Dla Olafa to było teraz najważniejsze.


Epilog

W dwadzieścia lat później Ewa, Bettina, Jansen i Olaf spotkali się raz jeszcze na Zeonii. Występowali tym razem w roli ekipy ratowniczej mającej uratować planetę od skutków wojny nuklearnej, która wybuchła na niej przed dwoma laty. Przybyli jednak za późno. Jedyne, co mogli zrobić, to sfotografować dymiące zgliszcza czegoś, co jeszcze niedawno było kwitnącą planetą. Wszyscy byli w ponurych nastrojach. Kontemplowali w milczeniu obraz śmierci roztaczający się przed ich oczyma.

Nikt nie miał racji i wszyscy ją mieli – przerwał wreszcie milczenie Olaf.

Nawet Heron nie mógł tego przewidzieć – stwierdziła Bettina.

Może rzeczywiście Olaf powinien uruchomić wtedy swoje programy. Kto wie? Może nie doszłoby do tego? – powiedziała Ewa, tuląc się do Olafa.

Nic by ich nie uchroniło – mruknął z rezygnacją Olaf. Uczyliśmy ich zawsze wszystkiego, tylko nie rozsądku. Badaliśmy na nich nasze wady. Zamiast wszczepianych zalet, mieli nasze programy sprawdzające, generatory psychoenergii i całą stację z tysiącem ludzi. Nie mieli żadnych szans. Musieli zginąć, bo byli zbyt ludzcy.

To brzmi cynicznie – powiedziała Ewa.

Ale to, niestety, prawda – poparła Olafa Bettina.

Coś jednak stworzyli – odezwał się wreszcie Jansen z ironią w głosie.

Potem włączył odtwarzacz i z głośników popłynęła jakaś melodia.

Daj spokój Jansen! – Bettina podeszła do pulpitu chcąc wyłączyć głośnik.

Zostaw! To najwłaściwsze Requiem dla nich! – odezwał się Olaf ze smutnym uśmiechem.

Raczej najbardziej cyniczne epitafium – dodała Ewa.

Z głośników płynęła bowiem melodia Zeończyka, Grzegorza z Zakonii, pod tytułem „Cała Radość Życia”.

Warszawa 1977—1978


ZWIADOWCA


Żin bardzo lubił niewyobrażalne obszary międzygalaktyczne. Absolutna próżnia, nicość – tam czuł się najlepiej. Były to jedyne momenty jego pięciowiekowego już życia w których mógł sobie pozwolić na chwile refleksji i zadumy, rozluźnić nieco swoje pole translacyjne, przestawić swoje receptory na samostrojenie i rozkoszować się lotem w nadprzestrzeni. Był to zresztą jedyny z jego dwudziestu superzmysłów galaktycznych, którego używał z przyjemnością. Pozostałym pozwolił odpoczywać, regenerować się. Upodabniał się w tych momentach do przeciętnych ludzi żyjących na milionach planet Drogi Mlecznej. Nigdy jednak nie przestawał być zwiadowcą jednym z dziesięciu tysięcy mu podobnych, których zadanie polegało na ciągłym badaniu kosmosu. Odkrywali oni nowe światy, badali je i przekazywali wyniki swoich badań do Centrum, po czym lecieli dalej. Inni ludzie zasiedlali później odkryte przez nich planety, zagospodarowywali je i eksploatowali. Zwiadowcy byli już wtedy daleko, w pogoni za nowymi, nadającymi się do zasiedlenia planetami. Tak było od setek tysięcy lat.

Tym razem również, mimo rozluźnienia, nie przestawał być zwiadowcą. Jego superzmysł telepatyczny odbierał tysiące różnych sygnałów z całej galaktyki, rejestrował je i analizował. Nastawiony był jednak na nowe, nieznane jeszcze światy, gwiazdy, planety.

Zin lubił słuchać tego gwaru, tych sygnałów świadczących, że wśród miliardów żółtych punkcików migających w kosmosie, żyli i władali ludzie. Teraz również odbierał wszystkie sygnały. Wyłowił nawet dwa lub trzy ,,do wszystkich notujących...”, co znaczyło, że gdzieś w kosmosie jakiś statek z ludzką załogą znajdował się w sytuacji katastrofalnej i potrzebował natychmiastowej pomocy. Nie zareagował jednak na nie. Był zwiadowcą, więc regulamin zabraniał mu zbaczania z trasy pod żadnym pozorem. Jego zadaniem było odkrywać nowe światy. Od tej surowej zasady można było odstąpić tylko w jednym wypadku – gdy ktoś był atakowany przez obce istoty. To jednak zdarzyło się w całej historii podboju kosmosu zaledwie trzy razy. Ostatnio – chyba sto tysięcy lat temu, o ile Zin dobrze pamiętał.

Skontrolował odruchowo swoją trasę – trzymał się idealnie na kursie. Pomyślał, że ma jeszcze godzinę spokoju, zanim dotrze w okolice Obszaru. Bo właśnie to było celem jego podróży – zbadanie legendarnego Obszaru. Leżał on na peryferiach galaktyki i obejmował mniej więcej jedną trzecią jej ostatniej spirali. Wielu próbowało zbadać tajemnice tego dziwnego rejonu. Nikt jednak nigdy nie wrócił z Obszaru i nikt nigdy nie potrafił również wyjaśnić, dlaczego tak się działo. „A podejmowano tysiące prób. Zin leciał jako pierwszy od prawie dziesięciu tysięcy lat. Sam również zastanawiał się wielokrotnie co mogło być powodem tego stanu rzeczy. Nie potrafił jednak podać najmniejszego wytłumaczenia. Niektórzy twierdzili, że wewnątrz Obszaru leżała Ziemia, ta legendarna planeta mająca być ponoć kolebką ludzkości, ale Zin nie bardzo w to wierzył. Podejrzewał, że Ziemia jest tylko symbolem, niczym więcej. Z drugiej strony jednak, nikt nie wiedział dokładnie, czemu właśnie potrójny sygnał „Ziemio, Ziemio, Ziemio” oznaczał wołanie o pomoc w przypadku ataku obcych istot. Był to najwyższy stopień wzywania pomocy, wobec którego uginał się nawet surowy regulamin zwiadowców.

Historia ludzkości kryła wiele tajemnic. Chociażby nazwy. Nikt nie wiedział, skąd pochodzą takie nazwy, jak Droga Mleczna, Andromeda, Vega i wiele innych. Nikt nie wiedział dlaczego wzorcową jednostką przyspieszenia jest właśnie 9.81 i skąd się wziął system miar, kilometr, rok świetlny czy tysiące podobnych drobiazgów. Świadczyło to by o wspólnym pochodzeniu ludzi. Cóż jednak zrobić, kiedy od ponad pół miliona lat człowiek władał prawie całą Drogą Mleczną. Zin pochodził na przykład z jednej z planet należących do Plejad i jak daleko historycy sięgnęli w pamięci maszyn, człowiek zawsze był w Plejadach obecny. Zbyt wiele rzeczy zostało zapomnianych, zbyt wiele planet posiadał już gatunek ludzki i zbyt długo zajmował się ich zdobywaniem, żeby pamiętać o swoim prawdziwym pochodzeniu.

I właśnie teraz Zin leciał, aby poznać część tej zapomnianej prawdy. Pozostało mu już niewiele czasu do wejścia w sferę Obszaru. Wszystkie jego superzmysły były teraz w stanie najwyższego pogotowia. Receptory miał nastawione na maksimum mocy. Uważnie wczuwał się każdą tkanką swego ciała w rytm pulsacji Obszaru, wyszukując najmniejsze nowe anomalie. Połączył się telepatycznie z Centrum Lotów Zwiadowczych na Betelgenzie i zawiadomił ich o rozpo-częciu swojej misji. W odpowiedzi odebrał tylko: „Niech cię Ziemia ma w swojej opiece”.

Zin wiedział już, że przegrał, że stanie się kolejną ofiarą Obszaru – jak tylu mu podobnych. Stało się to dokładnie w czterdziestej trzeciej sekundzie po przekroczeniu jego granicy.

Badania rozpoczął w normalnej przestrzeni. Był przygotowany na każdą wyobrażalną niespodziankę. Nagle poczuł, że jego pole translacyjne zostało pochwycone w jakieś pole siłowe o potwornej mocy, które ciągnęło go w kierunku małej gwiazdki, leżącej na samym skraju Obszaru. Spróbował natychmiast przejść w nadprzestrzeń, ale pole siłowe było ciągle równie silne. Potem poczuł, że ktoś wdziera się telepatycznie w jego myśli. Przez krótką chwilę próbował bronić się przed intruzem, stosując zwykłą blokadę mentalną. Daremnie! Nie pomogło również stosowanie kolejno wszystkich swoich superzmysłów – obce istoty wdzierały się nieubłaganie coraz głębiej w jego myśli. Wtedy chwycił się ostatniej szansy, dostępnej tylko zwiadowcom, próbował wezwać pomoc z Betelgeuzy poprzez szósty wymiar. Jego rozpaczliwe: „Ziemio, Ziemio, Ziemio” pozostało jednak bez odpowiedzi.

W tym momencie obcy przełamali ostatnią blokadę i jakiś silny głos wdarł się w jego myśli, nadając z wyraźną drwiną.

Uspokój się Zin, to nie ma sensu. A zresztą, czy nie chcesz zobaczyć na własne oczy tej, którą przed momentem tak gorąco wzywałeś?

Potem nastąpiła kompletna cisza – jego receptory zostały ostatecznie zablokowane. Nikt już nie próbował łączyć się z nim. Wszystkie kanały telepatyczne były głuche.


*

Zin siedział na czymś, co musiało być fotelem. Tak go przynajmniej zapewniał Mędrzec. Fotel ten był stworzony z pola siłowego. Obok stał jakoś dziwacznie powyginany sprzęt, chyba stół, ale mógł się tego tylko domyślać, mimo że Mędrzec uczynił w tym wypadku pole lekko flouryzującym. Wszystko wokół niego było polem siłowym. Chwilami zastanawiał się nawet, czy lasy i pola, które widział na zewnątrz, nie były również mirażami. Mędrzec zapewniał jednak, że były one prawdziwe.

Mieli po niego przyjść dopiero o zmierzchu, miał więc jeszcze mnóstwo czasu na myślenie. Bo też i było o czym. Do tej pory nie mógł wyjść z osłupienia, w jakie go wprowadziła rozmowa z Ziemianami. Bo Ziemia nie była tylko pustym słowem czy symbolem, jak to sobie wszyscy wyobrażali, Ziemia była...


*

W momencie kiedy został poddany izolacji (tak to nazwał Mędrzec, a oznaczało to, że został przesunięty w czasie o ułamek sekundy) był pewien, że chodzi o jakąś cywilizację ahumanoidalną. Ogarnęło go prawie przerażenie. Cała historia ludzkości znała zaledwie trzy takie przypadki, jednak za każdym razem oznaczało to miliony zabitych, ogrom nieszczęść i długie wieki podnoszenia się z upadku. Dlatego i teraz spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że znajdzie się w Sali Wiedzy (o tym również dowiedział się dopiero później od Mędrca) wśród całego mnóstwa pól siłowych i setek innych tworów, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Musiał mieć niezbyt mądrą minę, bo na twarzach ludzi, którzy go tam przyjmowali, widział nieukrywane rozbawienie przeplatane domieszką ni to ironii, ni to pogardy. Również i to uświadomił sobie dopiero o wiele później. W pierwszej bowiem chwili nie wiedział w całą pewnością, czy ci, którzy go przywitali, byli naprawdę ludźmi. Wydawali mu się zbyt smukli, zbyt dostojni, zbyt dumni – chwilami wręcz pogardliwi. Meli zbyt duże głowy, zbyt krótkie ręce, zbyt wielkie i poważne oczy, którymi patrzyli tak, jak gdyby mieli zamiar wszystko przeniknąć na wylot, słowem– robili wrażenie zbyt doskonałych w swojej ludzkości. Zin nigdy nie spotkał podobnych w swojej wielowiekowej wędrówce wśród gwiazd. To właśnie sprawiało, że pierwsze jego wrażenie było mieszaniną niepokoju z odrobiną żalu z powodu klęski, jaką poniósł. Refleksje przyszły dopiero później, gdy zajął się nim Mędrzec, który był czymś w rodzaju Szefa w hierarchii Ziemian. Przeprowadzał on z Zinem długie rozmowy, wyjaśniał, tłumaczył. W miarę upływu czasu Zin poznawał najwspanialszą historię, jaką kiedykolwiek mógł usłyszeć człowiek spoza Obszaru.


*

Pięćset tysięcy lat temu ludzie osiągnęli taki poziom techniczny, że byli w stanie wyruszyć na podbój gwiazd. Przez pierwsze sto tysięcy lat opanowali to, co później zostało nazwane Obszarem. Następnie ruszyli na podbój Drogi Mlecznej. W tym właśnie okresie Rada Układu – kierująca wszystkimi podbitymi planetami - postanowiła, że dla dobra ludzkości trzeba stworzyć coś w rodzaju Rządu Galaktycznego. Jednak już pobieżna analiza wykonana przez psychologów wykazała, że twór taki nie byłby się w stanie utrzymać przez dłuższy czas. Wcześniej czy później doszłoby do konfliktów. Ekspansja oznacza bowiem zawsze recesję. Każdy nowy świat zasiedlony przez Ziemian ulegał przez pierwsze kilkaset lat zacofaniu technicznemu i intelektualnemu. To ostatnie było o wiele gorsze, niż wszystkie inne kłopoty Rady Układu razem wzięte. Było to jednak nie do uniknięcia.

Według do dziś niepotwierdzonej ostatecznie hipotezy człowiek jest jedynym w swoim rodzaju humanoidem. Nigdzie we Wszechświecie nie spotkano żadnej innej cywilizacji tego typu.

Zaledwie trzy razy natrafiono na inteligencję ahumanoidalną i za każdym razem człowiek musiał walczyć na śmierć i życie o przetrwanie.

Ekspansja oznaczała również istnienie bratobójczych konfliktów. Wynikało to w prostej linii z recesji intelektualnej. Tak więc Rada Układu miała bardzo poważny problem do rozstrzygnięcia.

Najprostszym rozwiązaniem wydawało się pozostawienie wszystkiego ,,na żywioł”, ufając, że powtórzy się nasza ziemska historia. To jednak byłoby zbyt prostym rozwiązaniem. Co więcej, istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że w skali Galaktyki nasze ziemskie prawa okażą się zbyt mało ogólne, żeby zapewnić zjednoczenie. Głównym jednak argumentem przemawiającym na niekorzyść tej teorii był niedostateczny poziom techniki, uniemożliwiający praktycznie szybką komunikację, zarówno radiową jak i fizyczną.

Inna z kolei teoria zakładała potrzebę ciągłego dozoru wszystkich kolonii, co również było niemożliwe do wykonania z uwagi na brak odpowiednich środków.

Po długich naradach zdecydowano się wreszcie na wariant ,,boski”, jak go żartobliwie później przezwano. Polegał on na kombinacji obu powyższych teorii. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło w nim o kontrolowanie w pierwszym okresie wszystkich kolonii, a w dalszej kolejności – na pozostawieniu ich jak gdyby własnemu losowi. Wszystko, to było oparte na długotrwałych badaniach, z których wynikało, że ludzie jako gatunek mają głęboką potrzebę wiary. Przedmiot tej wiary może być dowolny, byle by uosabiał ich niedoścignione ideały. Historia nauczyła nas, że ludzie najczęściej wierzyli oraz personifikowali te zjawiska, których istoty rzeczy nie potrafili sobie wyjaśnić. Wszystko to było określane wspólną nazwą ,,bóg”. Cały okres pierwszych dwunastu tysięcy lat rozwoju ludzkości zdominowany był przez istnienie różnego rodzaju bóstw. Ich pełnego znaczenia nikt nie potrafił jednak obecnie bliżej określić. Nawet Mędrzec nie znał bowiem zbyt dokładnie prehistorii ludzkości. Zin tym bardziej nie mógł zrozumieć istoty tego pojęcia. Nie to było jednak ważne. Najwspanialszą historią był sposób, w jaki Rada Układu stworzyła Obszar. Mędrzec, co prawda, nie powiedział - jak się wydawało Zinowi – całej prawdy. Niemniej jednak nawet w ogólnym zarysie sprawa przedstawiała się wprost fantastycznie.

Otóż Obszar rozciąga się aż do granic względnie niezbyt odległych gwiazd, poza którymi rozciągają się olbrzymie sfery pustki sięgające tysięcy parseków.

Przez prawie dziesięć tysięcy lat badano gwiazdy i planety znajdujące się po drugiej stronie tych sfer w celu ustalenia, które z odkrytych światów nadają się do zasiedlenia. Równocześnie z zakończeniem tych prac zbudowane zostały statki kosmiczne o szybkości sto pięćdziesiąt razy większej od szybkości światła. Wtedy zaczęto wysyłać ludzi. Trwało to przez blisko czterdzieści tysięcy lat aż do czasu, kiedy Obszar nie był już w stanie zapewnić dalszych dostaw.

Początkowo każda z kolonii otrzymywała dostawy co pięćdziesiąt lat, później co sto pięćdziesiąt, a następnie co trzysta lat. Jednak nawet ten okres był za krótki. Cały przemysł Obszaru nastawiony był na produkcję statków kosmicznych oraz wyposażenia dla kolonistów. Nie wytrzymał on jednak olbrzymiego tempa wzrostu popytu. Sytuacja była do tego stopnia krytyczna, że w chwili, kiedy wszystkie kolonie osiągnęły takie nasycenie dostawami, że mogły już dalej rozwijać się same, obszar znajdował się na skraju przepaści. Przemysł był przestarzały, zużyty ponad wszelkie dopuszczalne normy, a zasoby ludzkie potwornie uszczuplone, pozbawione najlepszych specjalistów. Zasoby naturalne również były na wyczerpaniu. Niektórzy twierdzili, nawet, że będzie to koniec Obszaru. Na szczęście okazało się, iż wszyscy pesymiści mylili się. W zamian ludzkość opanowała dziesięć tysięcy nowych planet leżących już poza Obszarem. Rada Układu mogła więc przystąpić do kolejnego etapu tej pierwszej fazy wielkiego projektu. Należało teraz zaszczepić w mieszkańców wszystkich kolonii wiarę w Obszar. Co więcej, należało zapewnić przekazywanie tej wiary do innych kolonii stworzonych już samodzielnie przez „światy wyjściowe” – jak nazywano na Ziemi kolonie pierwotne. Warunkiem niezbędnym było tu między innymi zachowanie wspólnych nazw, wspólnego systemu miar i co najważniejsze – wspólnego języka.

Najłatwiej poszło z zapomnieniem o Ziemi, co było jednym z najbardziej podstawowych warunków powodzenia całego projektu. Rada miała już spore doświadczenie z okresu opanowania Obszaru, wiedziała więc, że pamięć o planecie matce uległa nad podziw szybko zapomnieniu w ferworze codziennej walki o przetrwanie. Sytuację ułatwiał dodatkowo fakt, że koloniści w znakomitej większości pochodzili z planet o różnych nazwach, rzadko kiedy mających cokolwiek wspólnego z Ziemią. Byli więc siłą rzeczy o wiele bardziej związani emocjonalnie ze swoją własną planetą niż z nieznaną Ziemią. Z drugiej zaś strony, każdy z nich miał głęboko zakorzeniony szacunek dla tej planety jako kolebki ludzkości. To wszystko bardzo ułatwiało zadanie Rady Układu, ale jednocześnie ukierunkowywało w poważnym stopniu jej działalność. Chodziło bowiem o zachowanie jedynie szacunku dla tej planety bez rzeczywistej wiedzy na jej temat, a następnie przekształcenie tego uczucia w wiarą w Ziemię i Obszar jako coś najdoskonalszego i niepowtarzalnego w całym wszechświecie. Innymi słowy: trzeba było zamienić te dwie rzeczy w jedno bóstwo, w przedmiot wiary łączący wszystkie oderwane od siebie i izolowane w absolutnej pustce światy w swoistą całość, stanowiącą później podstawę do rzeczywistego zjednoczenia ludzkości.

Rozpoczęto więc kształcenie odpowiednich specjalistów. Byli to wybrani ochotnicy, w większości humaniści reprezentujący głównie psychologię, socjologię, historię i inne pokrewne nauki, których zadanie polegało na kontroli i ukierunkowaniu kolonii we właściwy sposób. Wśród ochotników nie zabrakło również inżynierów, którzy mieli pilnować zachowania odpowiednich miar i jednostek, jak również dostarczania najnowszych nowinek technologicznych z Obszaru. Wszyscy oni występować mieli incognito, bez możliwości powrotu na swoje ojczyste planety.

Była to mordercza praca, zważywszy że wszystkie kolonie osiągnęły względnie szybko taki poziom rozwoju, iż były w stanie samodzielnie zasiedlać nowe światy. Trzeba było więc ciągle zwiększać ilość wysłanników. Jednak w końcu udało się osiągnąć zamierzony cel. Później już, kiedy wykształciły się nowe ośrodki kierownicze, nowe centra kierujące zasiedlaniem nowych planet już na własny ich rachunek, Obszar ograniczył swoje działanie tylko do owych centrów, co znakomicie zmniejszało ilość wysyłanych specjalistów. Stało się to jednak faktem dopiero wiele tysięcy lat później.


*

Zin poczuł nagle, że nie jest już sam w pokoju.

Witaj Mędrcu! – pomyślał. - Zjawiasz się, jak zwykle, na czas.

Nie wydaje mi się – przekazał mu Mędrzec. – Wcale nie myślałeś o mojej propozycji.

Nie – odparł Zin. – Powtarzałem sobie to wszystko co mi dotąd powiedziałeś. I wiesz – dodał po chwili – wydaje mi się, że nie byłeś ze mną szczery.

Przekazałem ci tyle informacji, ile mogłeś ich sobie przyswoić w tak krótkim czasie. Nie możesz wymagać od nikogo, żeby opowiedział ci w miesiąc historię tworzoną przez pół miliona lat. Skoro jednak masz problemy, to proszę, pytaj! Jestem tu po to, aby udzielić ci odpowiedzi.

Problemy! Zin miał ich całe mnóstwo. To wszystko wydawało mu się tak nieprawdopodobne... Chociażby to, że Obszar stał się nagle strefą, której nie można było przekroczyć.

Ależ to naturalna konsekwencja tego wszystkiego, o czym mówiłem ci wcześniej – odparł natychmiast Mędrzec, zanim jeszcze Zin zdążył ostatecznie sformułować swoją myśl. – W pew-nym momencie trzeba było przystąpić do kolejnej fazy projektu. Nasze kolonie zapomniały o swoim powstaniu i zaczynały na nowo odkrywać i badać planety Obszaru. Była to wspaniała okazja do podtrzymania legendy o Ziemi.

A co się stało z załogami tych statków, które zaginęły w Obszarze?

Otrzymały taką samą propozycję jak i ty.

Żeby zostać waszymi agentami?

Koordynatorami. .Bądź też jeśli chcesz, prawdziwymi zwiadowcami.

Jest to jednak w pewnym sensie zdrada.

Dlaczego? Czyżbyś nie zrozumiał niczego z naszej historii? – w myślach Mędrca czuć było wyraźnie zdziwienie. Przecież proponujemy ci współpracę dla dobra całej ludzkości.

Tak, ale mam przecież pewne zobowiązania w stosunku do moich współtowarzyszy.

Zin! – Mędrzec był wyraźnie wzburzony – Proponuję ci udział w tak kolosalnym przedsięwzięciu, że musisz wysilić cały swój intelekt, żeby móc objąć je swoim umysłem. Tymczasem zabawiasz się w lokalnego moralizatora. Czego ty bronisz? Jednego układu? Są ich na Drodze Mlecznej dziesiątki tysięcy. Betelgeuzy i jej zwiadowców? Przecież oni spisali cię już na straty. Nie ma już ciebie w ich rejestrze. Może ludzkości? Przecież to dzięki takim jak ty, ludzkość włada dzisiaj całą Drogą Mleczną i nie wybija się w lokalnych wojnach. Musisz nauczyć się myśleć kategoriami galaktyki, a nie jednego systemu gwiezdnego czy planety. Nawet jeśli jest nią Betelgeuza. Chodź, pokażę ci naszą salę kontroli, zobaczysz swoją gwiazdę.

Po chwili Zin wraz z Mędrcem znalazł się w olbrzymiej sali, w której znajdowało się mnóstwo dziwnych, ledwo dostrzegalnych pomieszczeń utworzonych z pól siłowych. W każdym takim pomieszczeniu znajdował się człowiek leżący na polach siłowych jakby w powietrzu.

Spójrz! – przekazał mu Mędrzec – jest to główna sala kontroli. Każdy z tych ludzi kontroluje jeden z ważnych ośrodków galaktyki. Jest ich tutaj trzy tysiące. Ale to nie wszystko. Każdy z tych ludzi jest bezpośrednio połączony z Koordynatorami kontrolującymi wszystkie systemy zależne od danego ośrodka. Jest ich od stu do tysiąca. Wszyscy oni są zaś bezpośrednio połączeni z Radą Układu, która ostatecznie decyduje o konkretnych posunięciach. Tobie zaproponowałem rolę Koordynatora Specjalnego. Jest ich w tej chwili trzy tysiące. Zapewniają oni bezpieczeństwo ludzkości, kontrolują granice naszej galaktyki. Badają nowe światy i nowe cywilizacje.

Cywilizacje? – Zin nie ukrywał zdziwienia.

Tak cywilizacje. Oprócz ludzi istnieją bowiem jeszcze cztery rasy ahumanoidalne. Waszym zadaniem jest kontrola tych ras i określenie, w jakim stopniu mogą one zagrażać ludziom.

Skąd więc te wojny w przeszłości? Dlaczego im nie zapobiegliście?

Cóż! W tych czasach nie dysponowaliśmy jeszcze odpowiednimi środkami. Sami ponieśliśmy w tych waszych wojnach spore straty. Musisz jednak wiedzieć, że od czasu ostatniej z nich już dwa razy uniemożliwiliśmy nowe konflikty z obcymi rasami.

Jak to możliwe? Przecież sam jestem zwiadowcą i nigdy jeszcze nie natknąłem się na owe obce cywilizacje.

Cóż, wy władacie tylko Drogą Mleczną i to nie całą. My badamy już jądro metagalaktyki. Właśnie tam natknęliśmy się na owe istoty. Miałeś jednak zobaczyć swoją Betelgeuzę. Poczekaj chwilę, muszę zarezerwować dla ciebie kanał.

To już zbędne – odparł Zin.

Wiedział bowiem, że Mędrzec mówił prawdę. Jakiż więc sens miało oglądanie i słuchanie Betelgeuzy. Mędrzec miał bowiem niezaprzeczalną rację: dla tamtych Zin był już skreślony ze wszystkich rejestrów. Zadał więc w myślach nowe pytanie, które nie dawało mu spokoju.

A co będzie, kiedy już osiągniecie swój cel i ludzie zostaną w pełni zjednoczeni?

To co wy nazywanie Obszarem, przestanie istnieć.

A ludzie?

Tego już nie wiem – odparł Mędrzec. – Niektórzy nasi uczeni sądzą, że wtedy nastąpi wyższy etap: opanowanie innych galaktyk.

I tak bez końca? Przecież to nie ma sensu.

Mówiąc tak, negujesz sens istnienia życia jako takiego. Gdyby było tak, jak mówisz, to życie w ogóle nie miałoby sensu. To już jest problem dla filozofów, który starają się zresztą rozwiązać od tysięcy lat. Skoro już jednak istniejemy, to musimy dostosować się do reguł wszechświata, w którym żyjemy. Reguły te twierdzą, że w chwili, gdy ludzkość zadowoli się tym, co już posiada, wówczas szybko przestanie istnieć jako gatunek. Możliwa jest tylko jedna droga – ciągle naprzód. Każdy organizm, który przestaje się rozwijać, umiera. To tylko kwestia czasu. Można oczywiście zastanawiać się, czy ma to jakikolwiek sens, ale chyba najlepiej jest uświadomić sobie, że tak po prostu jest. Poza tym, gdzieś wśród tej wielkiej liczby galaktyk musi istnieć jakaś inteligencja, z którą ludzkość będzie mogła się porozumieć. I to jest chyba cel ostateczny wszelkich cywilizacji, nawiązać wzajemny kontakt.

A dalej? – zapytał Zin, który zaczynał powoli pojmować, do czego zmierzali ludzie z Obszaru. Musiał nawet przyznać, że zaczynało mu się to podobać.

Tego już nikt nie wie...


*

Zin lubił bardzo te niewyobrażalne obszary międzygalaktyczne. Absolutna próżnia, nicość – tam czuł się najlepiej. Były to jedyne momenty w jego roli Koordynatora Specjalnego kiedy mógł sobie pozwolić na chwile refleksji i zadumy rozluźnić nieco swoje pole translacyjne, przestawić swoje receptory na samostrojenie i rozkoszować się lotem w nadprzestrzeni.

Lubił w takich chwilach wspominać swoje poprzednie życie. Betelgeuzę i kolegów. Z nostalgią myślał o swoich dwudziestu superzmysłach galaktycznych. Lubił ich nawet używać jeszcze teraz, choć były tak prymitywne. Teraz był wyposażony w niewyobrażalne wprost możliwości. Czasami dostrajał się do kanału Rady Układu i wsłuchiwał się w ciągnący gwar krzyżujących się pytań i odpowiedzi. Co jakiś czas wzywano na pomoc Koordynatora Specjalnego. Wtedy on lub ktoś z jego nowych współtowarzyszy wyruszał w otchłań gwiazd, aby nieść pomoc któremuś z zagrożonych układów na Drodze Mlecznej.

Wiedział, że któregoś dnia, kiedy podłączy się pod kanał Betelgeuzy usłyszy kolejne: ,,Niech cię Ziemia ma w swoje opiece” wysłane do zwiadowcy udającego się do Obszaru. Wiedział również, że Ziemia odpowie na ten apel, mimo iż ci, co go wyślą, nigdy się o tym nie dowiedzą. Wiedział również, że dzieło podjęte przez Radę Układu porwie i tego wysłannika Betelgeuzy. Każdy organizm musi się bowiem rozwijać, iść naprzód, a Rada wskaże mu jedyną istniejącą drogę do realizacji tego celu. Wtedy zostanie utworzony jeszcze jeden kanał łączności z Salą Kontroli i jeszcze jeden zwiadowca podąży jego śladem...

74




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Markowski Tadeusz Tak bardzo chciał być człowiekiem(1)
Markowski Tadeusz Tak bardzo chciał być człowiekiem
Bach Richard Iluzje czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem bez2
Bach Richard Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem
Jestem tak bardzo gotycki, Dokumenty różne różniaste
Co znaczy być człowiekiem, Nauka, Filozofia
Zawsze z Tobą chciałbym być
1 Być człowiekiem to być odpowiedzialnym
0920 Zawsze z tobą chciałbym być (Przez miesiąc) Ich Troje
Być człowiekiem- to być odpowiedzialnym, ˙By˙ cz˙owiekiem ˙ to by˙ odpowiedzialnym"
Być człowiekiem- to być odpowiedzialnym, ˙By˙ cz˙owiekiem ˙ to by˙ odpowiedzialnym"
ZAWSZE Z TOBĄ CHCIAŁBYM BYĆ (2)
CZY CHCIAŁBYŚ BYĆ UCZNIEM W KLERYKOWSKIEJ SZKOLE NA PODSTAWIE SYZYFOWYCH PRAC
Byc człowiekiem, prezentacje
128 Ich Troje - Zawsze z Tobą chciałbym być, kwitki, kwitki - poziome
Jak bardzo chciałabym powiedzieć Ci wszystko, religia(1)
Tak nie musiało być, Teksty piosenek
Facet bardzo chciał zabrać swojego ulubionego żółwia do kina, pliki

więcej podobnych podstron