McNaught Judith Cud (w Dary losu)

JUDE DEVERAUX

JUDITH McNAUGHT

DARY LOSU

Przełożyła

Katarzyna Kasterka

Prószyński i S-ka

Tytuł oryginału: SIMPLE GIFFS

Just Curious” copyright © 1995 by Deveraux, Inc. „Miracles” copyright © 1994 by Eagle Syndication, Inc. „Change of Heart” copyright © 1994 by Deveraux, Inc. „Double Exposure” copyright © 1995 by Eagle Syndication, Inc. Originally published by Pocket Books, a Division of Simon & Schuster Inc. Ali Rights Reserved

Ilustracja na okładce: Piotr Łukaszewski

Redaktor prowadzący serię: Ewa Witan

Redakcja: Ewa Witan

Redakcja techniczna: Małgorzata Kozub

Korekta:

Małgorzata Dzikowska

Skład i łamanie: Ewa Wójcik

Opracowanie graficzne serii:

Zombie Sputnik Corporation

ISBN 83-7337-541-4

Warszawa 2003

Biblioteczka pod Różą

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

OPOLGRAF Spółka Akcyjna

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

Świętemu Judzie,

patronowi spraw beznadziejnych

nad tą bardzo się napracowałeś

Dziękuję

Judith McNaught

Cud

1


Muzyka i gwar rozmów pozostawały w tyle i cichły, gdy Julianna Skeffington zbiegała schodami z tarasu ogromnego pałacu, do któ­rego niemal sześćset osób z towarzystwa przybyło na bal kostiumo­wy. Tuż przed nią rozpościerały się ogrody oświetlone tysiącami po­chodni, pełne gości i uwijających się wokół służących ubranych w odświętne liberie. Za ogrodami majaczył labirynt z wysokich krzewów, idealne miejsce, by skryć się przed ludzkimi oczami. I tam też skierowała swe kroki Julianna.

Zgarnęła szerokie spódnice kostiumu Marii Antoniny i przeci­skała się wśród tłumu, spiesznie przemykając obok rycerzy w zbro­jach, trefnisiów, rozbójników, rozmaitych postaci ze sztuk Szekspi­ra, niezliczonych królowych i księżniczek, a także wszelkiej maści zwierząt zarówno dzikich, jak i domowych.

Po chwili zauważyła szeroką ścieżkę i wbiegła w nią szybko, zaraz jednak musiała odskoczyć na bok, aby się nie zderzyć z rozłożystym „drzewem”, obwieszonym czerwonymi jabłkami. Drzewo skłoniło się szarmancko Juliannie, jedną ze swoich „gałęzi” obejmując w pasie damę przebraną za dojarkę i trzymającą nawet wiadro w dłoni.

Potem nie musiała już zwalniać kroku aż do chwili, gdy znala­zła się w centrum ogrodów, gdzie obok dwóch rzymskich fontann ustawiono podium dla przygrywającej do tańca orkiestry. Mamro­cząc słowa przeprosin, przepchnęła się obok mężczyzny przebrane­go za czarnego kota, który właśnie szeptał coś do różowego ucha drobnej, szarej myszce. „Kocur” długim, pełnym zachwytu spojrze­niem powiódł po dekolcie Julianny, a potem śmiało spojrzał jej w oczy i mrugnął, by po chwili znów poświęcić całą uwagę uroczej myszce o absurdalnie długich wąsach.

Oszołomiona wyuzdanym zachowaniem przybyłych, jakiego by­ła świadkiem tego wieczoru - szczególnie tu, w ogrodach - Julianna 80

nerwowo odwróciła się przez ramię i wówczas ujrzała matkę wychodzącą z sali balowej. Matka stanęła na stopniach tarasu, trzymając pod ramię nieznanego Juliannie mężczyznę i z wolna wodziła spojrzeniem po ogrodach. Szukała oczami córki. Wiedziona instynktem psa myśliwskiego nieomylnie spojrzała w jej stronę.

To wystarczyło, by Julianna niemal zerwała się do biegu. Przed wejściem do labiryntu czekała ją jeszcze tylko jedna przeszkoda: du­ża grupa wyjątkowo rozochoconych mężczyzn, stojących pod drzewa­mi i zaśmiewających się na całe gardło na widok fałszywego trefnisia, który bezskutecznie starał się żonglować jabłkami. Julianna nie chciała przechodzić tuż przed nimi, bo wówczas znalazłaby się w po­lu widzenia matki, próbowała więc się przemknąć za ich plecami.

- Przepraszam, panowie - powiedziała, wciskając się między
drzewa a męskie plecy. - Ale muszę przejść.

Zamiast szybko usunąć się z drogi - jak nakazywała zwykła uprzejmość - dwaj mężczyźni zerknęli przez ramię, po czym od­wrócili się do niej przodem, nie ustępując jednak miejsca, by mogła ich wyminąć.

- No, no, co my tu mamy? - rzucił jeden z nich bardzo chłopię­cym i bełkotliwym głosem, opierając się ręką o pień drzewa tuż na
wysokości ramienia dziewczyny. Chwycił pełny kielich, przyniesio­ny mu właśnie przez lokaja i wsunął w dłoń Julianny. - Coś na po­krzepienie, madame?

W tym momencie Juliannę o wiele bardziej przerażała perspek­tywa spotkania z matką niż drobna utarczka z pijanym młodym lordem, ledwo trzymającym się na nogach, którego kompani na pewno powstrzymaliby od zuchwalszego zachowania niż to, jakie prezentował w tej chwili. Żeby więc nie wywoływać zamieszania, chwyciła kieliszek, zanurkowała pod ramieniem natręta i szybko minęła pozostałych, kierując się spiesznie ku miejscu, do którego zmierzała.

- Daj sobie spokój, Dickie - zdołała jeszcze usłyszeć. - Połowa
tancerek z opery i cały półświatek zebrał się tu dzisiejszego wieczo­ru. Możesz więc mieć niemal każdą kobietę, która wpadnie ci
w oko. Ta najwyraźniej nie ma ochoty się zabawić.

Julianna przypomniała sobie, że elita towarzystwa nie pochwa­lała maskarad - szczególnie jako rozrywki dla młodych, szlachet­nie urodzonych panien. Po tym, co dzisiaj zobaczyła, nie dziwiła się już, dlaczego. Bezpiecznie ukryci pod kostiumami i maseczkami, członkowie najlepszych rodzin zachowywali się jak... jak najzwy­klejsze pospólstwo!

81

2

Julianna wpadła do labiryntu, skręciła w ścieżkę po prawej stronie, pobiegła do pierwszego zakrętu, który też prowadził w prawo, po czym oparła się plecami o szorstkie gałęzie krzewów. Wolną ręką starała się przygładzić warstwy koronek, którymi ob­szyto spódnice i dekolt - na próżno jednak. Wciąż sterczały sztyw­no i swą bielą ostro odbijały od mroku nocy.

Serce jej waliło - nie ze zmęczenia, lecz z emocji. Starała się wy­trwać w idealnym bezruchu i pilnie nasłuchiwała. Od ścieżek ogro­du odgradzał ją jedynie pojedynczy szpaler wysokich krzewów, ale była ukryta za zakrętem, więc nikt, kto stanąłby u wejścia do labi­ryntu, nie mógł jej zobaczyć. Niewidzącymi oczami wpatrywała się w kieliszek, czując jak ogarniają gniew z powodu własnej bezsilno­ści, nie mogła bowiem nic zrobić, by zapobiec kompromitującemu zachowaniu matki, która przemieniała życie Julianny w piekło.

Próbując uciec od ponurych myśli, uniosła kieliszek i powąchała jego zawartość. Silny aromat trunku przyprawił ją o dreszcz. Przy­pomniał jej się zapach tego, co pijał papa. Nie madery, którą się ra­czył od śniadania do kolacji, ale złocistego napoju, który pochłaniał wieczorem - jak twierdził, w celach czysto leczniczych, by uspokoić nerwy.

A przecież teraz nerwy Julianny także były w opłakanym sta­nie. Ledwo o tym pomyślała, usłyszała głos matki dobiegający zza liściastej ściany i serce zabiło jej jeszcze mocniej.

- Julianno, kochanie, jesteś tam...? Przyszedł tu ze mną lord Makepeace, który wprost marzy, by cię poznać...

Juliannie natychmiast stanął przed oczami upokarzający widok nieszczęsnego lorda Makepeace'a - kimkolwiek był - ciągniętego na siłę ogrodowymi ścieżkami przez jej upartą matkę. W żadnym razie nie miała ochoty na kolejne zawstydzające spotkanie z jakimś niechętnym potencjalnym adoratorem, który miał nieszczęście wpaść w szpony lady Skeffington. Wcisnęła się więc jeszcze głębiej w krzewy, aż gałęzie rozburzyły jej jasne loki, godzinami misternie upinane przez pokojówkę.

Księżyc jak na zawołanie skrył się za chmurami i labirynt po­grążył się w gęstym mroku.

Tymczasem zaledwie kilka kroków od Julianny, po drugiej stro­nie ściany z krzewów, matka ciągnęła swój bezwstydnie kłamliwy monolog.

82

- Julianna to niezwykle ciekawa świata dziewczyna! - wykrzyk­nęła lady Skeffington, lecz zamiast dumy i entuzjazmu w jej tonie
pobrzmiewała frustracja. - Zapewne zapuściła się w te ogrody, bo
pociągały ją swą tajemniczością.

Dziewczyna odruchowo przetransponowała wygłaszane właśnie przez matkę kłamstwa na jej rzeczywiste myśli: „Julianna jest sa­motnicą, którą siłą trzeba odciągać od książek i pisaniny. Zamiast wykorzystać tak wspaniały bal i poszukać odpowiedniego kandyda­ta na męża, chowa się po krzakach. Jakże to w jej stylu!”.

- W tym sezonie była wprost rozchwytywana, zupełnie nie mogę zrozumieć, jakim cudem jeszcze się nie spotkaliście. W rze­czy samej, musiałam nawet ograniczyć jej towarzyskie zobowią­zania do dziesięciu tygodniowo, by miała również czas na wypo­czynek!

Co tu mówić o tygodniu - Julianna w ciągu całego roku nie otrzymała dziesięciu zaproszeń, ale muszę jakoś wytłumaczyć fakt, że wcześniej się nie spotkaliście. Przy odrobinie szczęścia, uwie­rzysz w te bzdury!”.

Lord Makepeace nie był jednak aż tak naiwny.

- Doprawdy? - wymamrotał pełnym rezerwy głosem, w uprzej­my sposób wyrażającym irytację i zdumienie. - Jest raczej dziw­ną... ehm... niezwykłą młodą kobietą, jeśli nie lubi spotkań towa­rzyskich.

- Ależ nic podobnego! - zapewniła go spiesznie lady Skeffing­ton. - Julianna wprost uwielbia bale i wieczorki tańcujące.

Julianna wołałaby raczej, żeby jej wyrwać ząb”.

- Jestem pewna, że oboje natychmiast przypadlibyście sobie do
gustu.

Mam zamiar jak najszybciej wydać ją za mąż, dobry człowieku, a ty spełniasz wszystkie wstępne warunki: jesteś kawalerem, po­chodzisz z dobrej rodziny i masz odpowiednią fortunę”.

- W żadnym razie nie należy do tych narzucających się kobiet,
które tak często można spotkać w dzisiejszych czasach.

Nawet palcem nie kiwnie, żeby pokazać się od jak najlepszej strony”.

- Ma jednak przymioty, które nie mogą ujść uwagi żadnego
mężczyzny.

I aby na pewno nie uszły, zmusiłam ją, by dzisiejszego wieczo­ru włożyła kostium nadający się raczej dla szukającej przygód mę­żatki niż dla osiemnastoletniej niewinnej panny”.

- Nie szybko jednak przechodzi do konfidencji.

83

Ma co prawda na sobie suknię z nieprzyzwoitym dekoltem, ale nawet nie próbuj dotknąć czubka palców Julianny, zanim popro­sisz ojej rękę”.

Lord Makepeace nagie tak bardzo zamarzył o wolności, że zde­cydował się uchybić dobrym manierom.

- Doprawdy, muszę już wracać na salę, lady Skeffington. Jeśli
się nie mylę, następny taniec zarezerwowała dla mnie panna Topham.

Świadomość, że zwierzyna wymyka się jej z rąk - i to w objęcia najpopularniejszej debiutantki sezonu - skłoniło matkę Julianny do wygłoszenia największego kłamstwa od chwili, gdy została swatką córki.

- Rzeczywiście, czas wracać na bal! Nicholas DuVille we włas­nej osobie poprosił Juliannę o następnego walca!

Lady Skeffington musiała podążać za oddalającym się lordem, bo ich głosy stawały się coraz cichsze.

- Pan DuVille wielokrotnie wykazywał niezwykłe zainteresowa­nie naszą drogą Julianną. Prawdę mówiąc, dał mi do zrozumienia,
że pojawił się tu dzisiejszego wieczoru tylko po to, by spędzić z nią
kilka chwil! Ależ skąd, mój panie, to najszczersza prawda, prosiła­
bym jednak, żeby zachował pan dyskrecję w tej sprawie...

W głębi labiryntu piękna, młoda wdowa po baronie Penwarrenie zarzuciła Nicolasowi ręce na szyję, po czym wyszeptała z uśmie­chem:

- Tylko nie mów mi, że lady Skeffington zmusiła akurat ciebie, abyś zatańczył z jej córką, Nicki. Jeżeli tak się stało, i zatańczysz z tą dziewczyną, to całe towarzystwo będzie pękać ze śmiechu. Gdybyś tego lata nie spędził we Włoszech, wiedziałbyś, że ulubioną rozrywką wszystkich kawalerów jest krzyżowanie planów matry­monialnych tej odrażającej babie. Ja nie żartuję - ostrzegła Nicho­lasa Valerie, widząc na jego twarzy szczere rozbawienie - ta kobie­ta nie cofnie się przed niczym, żeby złapać bogatego męża dla swojej córki i przez to zapewnić sobie odpowiednią pozycję w towa­rzystwie! Absolutnie przed niczym!

- Dziękuję za ostrzeżenie, cherie - rzucił Nicki sucho. - Tak się składa, że przed wyjazdem do Włoch zostałem przedstawiony mę­żowi lady Skeffington. Nigdy jednak nie spotkałem matki ani cór­ki, nie mówiąc już o obiecywaniu tańca którejkolwiek z nich.

Valerie odetchnęła z ulgą.

- Prawdę mówiąc nie wierzyłam, że mógłbyś być aż tak głupi.

84

Julianna to w istocie ładne stworzenie, chociaż zupełnie nie w two­im stylu. Jest bardzo młoda, bardzo dziewicza i zdaje się, że ma dziwny zwyczaj chowania się po kątach i schodzenia wszystkim z oczu.

- Musi więc być zachwycająca - skłamał Nicki i zaśmiał się lu­bieżnie.

- W każdym razie w niczym nie przypomina matki. - Valerie wzdrygnęła się elegancko, by zilustrować, co ma na myśli. - Lady Skeffington tak bardzo pragnie zostać uznana w towarzystwie, że niemal się płaszczy przed wszystkimi. Gdyby nie była tak ambitna i zaborcza, uznałabym że jest tragicznie żałosna.

- Może wydam ci się beznadziejnie tępy - Nicholasa zaczynał już nużyć ten temat - ale czemu w takim razie zaprosiłaś te panie na swój bal?

Valerie, wodząc palcem po jego policzku gestem zdradzającym intymną zażyłość, westchnęła głęboko.

- Dlatego, kochanie, że mała Julianna, nie wiadomo jak, zazna­jomiła się z nową księżną Langford i jej szwagierką, księżną Clay-more. Na początku sezonu obie damy dały wszystkim do zrozu­mienia, że życzyłyby sobie, aby ta mała została przychylnie
potraktowana w towarzystwie, po czym wyjechały do Devon ze
swoimi mężami. A ponieważ nikt nie ma zamiaru obrazić West-morelandów, lady Skeffington zaś jest obrazą dla nas wszystkich,
każdy czekał do ostatniego tygodnia sezonu, by je w końcu zapro­sić. Niestety, z kilku tuzinów zaproszeń, jakie lady Skeffington otrzymała na dzisiejszy wieczór, wybrała akurat moje - zapewne
dlatego, że dowiedziała się, iż ty też tu będziesz... - Urwała gwał­townie, jakby nagle przyszła jej do głowy błyskotliwa myśl. - Wszy­scy zachodzimy w głowę, jakim cudem Julianna i jej odpychająca
matka znają się tak dobrze z księżnymi. Założę się, że ty znasz od­powiedź, Nicki! Krążą pogłoski, że łączyła cię z tymi paniami wy­jątkowa zażyłość, zanim jeszcze zostały mężatkami.

Ku zdziwieniu Valerie Nicholas przybrał zimny, zdystansowany wyraz twarzy, a kiedy się odezwał, w jego lodowatym głosie po­brzmiewała groźna nuta.

- Wyjaśnij dokładnie, co rozumiesz przez „wyjątkową zaży­łość”, Valerie.

Pani Penwarren natychmiast zrozumiała, że niechcący wkro­czyła na śliski grunt, dokonała więc pośpiesznie strategicznego od­wrotu.

- Tylko tyle, że podobno jesteś ich bliskim przyjacielem.

85

Nicki pozwolił jej wycofać się z godnością, akceptując wyjaśnie­nie krótkim skinieniem głowy, nie zamierzał jednak pozostawiać w tej sprawie żadnych niedomówień.

- Jestem także bliskim przyjacielem ich mężów - oznajmił dobitnym tonem, choć było to stwierdzenie nieco na wyrost.

Rzeczywiście łączyły go dość dobre stosunki ze Stephenem i Claytonem, lecz jego przyjaźń z ich żonami nie napawała braci Westmorelandów entuzjazmem. Obie panie ze śmiechem twierdzi­ły, że ta sytuacja będzie trwać tak długo „aż się w końcu nie oże­nisz, Nicki, i to z kobietą, którą będziesz darzył takim uwielbie­niem, jakim Clayton i Stephen darzą nas”.

- Skoro jeszcze nie jesteś związany z panną Skeffington - Valerie wodziła teraz palcami po jego karku - nic nie stoi na przeszko­dzie, abyśmy dyskretnie wymknęli się z labiryntu i poszli do twojej
sypialni.

Już od chwili, gdy Valerie powitała go dzisiejszego wieczoru, Nicki wiedział, że złoży mu tę propozycję. I w zasadzie nic nie stało na przeszkodzie, by ją przyjął. Nic, poza kompletnym brakiem za­interesowania tym, co - jak nauczyły go poprzednie schadzki z Valerie - sprowadzi się do półtorej godziny wyuzdanego seksu z uta­lentowaną i namiętną partnerką. To fizyczne ćwiczenie zostanie poprzedzone kieliszkiem świetnego szampana, a zakończone kie­liszkiem jeszcze lepszej brandy. Potem Nicki będzie udawać rozcza­rowanie, gdy Valerie uzna za stosowne powrócić do własnej sypial­ni „by nie dawać służbie podstaw do plotek”. Wszystko rozegra się bardzo elegancko i zgodnie z bardzo określonym rytuałem.

Ostatnio ta przewidywalność życia stała się dla niego męką. Czy był w łóżku z kobietą, czy uprawiał hazard z przyjaciółmi, au­tomatycznie robił i mówił, co należy w z góry określonych momen­tach. Niezmiennie obracał się wśród ludzi z własnej sfery, którzy wydawali się równie nudni i idealnie wytresowani, jak on sam.

Zaczynał się czuć jak jedna z owych przeklętych, licznych ma­rionetek, tańczących wciąż do tej samej melodii, odgrywanej przez tę samą orkiestrę.

Nawet w wypadku pokątnych romansów, jak ten z Valerie, nale­żało przestrzegać odpowiedniego schematu postępowania różniące­go się tylko drobnymi szczegółami w zależności od tego, czy kobie­ta była mężatką czy nie, i czy on miał odgrywać rolę uwodziciela czy uwodzonego. Valerie była wdową i dzisiejszego wieczoru przy­jęła rolę kusicielki, Nicholas wiedział więc dokładnie, jak zareagu­je, gdy on nie przyjmie jej propozycji. Najpierw uroczo odmie usta, potem

86

zacznie się przymilać, a na końcu zaoferuje dodatkowe po­kusy. On, jako „uwodzony”, najpierw będzie się wahać, potem za­stosuje uniki i wykręty, a wreszcie zastosuje taktykę przeciągania sprawy, póki Valerie nie da za wygraną, oczywiście w żadnym razie nie mógłby odmówić wprost, bo byłoby to zachowanie wyjątkowo niegrzeczne - niewybaczalne potknięcie w towarzyskim tańcu, któ­ry wszyscy opanowali do perfekcji.

Nicki wiedział to wszystko, zwlekał jednak z odpowiedzią ocze­kując, że może jego ciało zareaguje ochoczo na propozycję, zdecydo­wanie odrzucaną przez umysł. Kiedy tak się nie stało, pokręcił w końcu głową i przeszedł do pierwszej figury skomplikowanego tańca: wahania.

- Wydaje mi się, że powinienem się najpierw przespać, cherie. To był dla mnie ciężki tydzień, jestem na nogach od dwóch dni bez przerwy.

- Chyba nie masz zamiaru mi odmówić, kochanie? - zapytała, z wdziękiem wydymając usta.

Nicki gładko przeszedł do uników i wykrętów.

- A co z balem i gośćmi?

- Większą przyjemność sprawi mi spotkanie sam na sam z tobą. Nie widzieliśmy się od miesięcy, a poza tym bal nie ucierpi z powo­du mojej nieobecności. Służba jest idealnie wyćwiczona.

- Ale nie twoi goście - zauważył Nicholas, wciąż stosując uniki, ponieważ Valerie nadal się przymilała.

- Nawet się nie zorientują, że zniknęliśmy.

- Przydzieliłaś mi sypialnię sąsiadującą z sypialnią twojej matki.

- Nie usłyszy nas, choćbyś połamał łóżko, jak ostatnim razem. Jest kompletnie głucha.

Nicki zamierzał przejść do fazy przeciągania sprawy, ale Valerie go zaskoczyła, przyśpieszając procedurę i przeszła do pokus, zanim zdążył wypowiedzieć swoją kwestię w tej banalnej farsie, która sta­ła się jego życiem. Wspięła się na palce i zaczęła go namiętnie cało­wać, wodząc dłońmi po jego torsie i wciskając mu język głęboko w usta.

Nicki automatycznie objął ją w talii i przyciągnął do siebie, był to jednak pusty, nic nieznaczący gest zrodzony z kurtuazji, a nie wzajemności. Kiedy przesunęła dłonie niżej i sięgnęła do paska spodni, wypuścił ją z ramion i cofnął się o krok, nagle zdegustowa­ny i znudzony całą tą przeklętą szaradą.

- Nie dziś - oświadczył stanowczo.


W spojrzeniu Valerie dojrzał oskarżenie wywołane niewybaczal­nym pogwałceniem reguł. Nicholas chwycił ją za ramiona, odwrócił tyłem do siebie i czule klepnął w pośladek.

- Wracaj do gości, cherie - rzucił miękko. Sięgnął do kieszeni po cienką cygaretkę, po czym dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Odczekam chwilę i dyskretnie ruszę za tobą.

3

Julianna stała w idealnym bezruchu. Chciała zdobyć pewność, że matka już nie wróci. Po dłuższej chwili odetchnęła głęboko i wy­szła ze swego ukrycia.

Ponieważ labirynt wydawał się dobrą kryjówką na najbliższe kilka godzin, dziewczyna skręciła w lewo i ruszyła przed siebie, aż doszła do niewielkiej, kwadratowej polanki, ze stojącą pośrodku ławką, misternie wykutą z kamienia.

Posępnie zaczęła rozważać swoją sytuację, szukając wyjścia z upokarzającej i nieznośnej pułapki, w jakiej się znalazła. Obawia­ła się jednak, że nie zdoła się z niej wymknąć, bo matka popadła w prawdziwą obsesję na punkcie wydania jej za kogoś „znaczącego i szanowanego” - gdy tylko dojrzała taką możliwość. Do tej pory lady Skeffington nie mogła przeprowadzić swojego planu, ponie­waż żaden „znaczący i szanowany” adorator nie zadeklarował się przez kilka pierwszych tygodni pobytu w Londynie.

Na nieszczęście, tuż przed przyjazdem tutaj matce udało się wydusić propozycję małżeńską od sir Francisa Bellhavena: odraża­jącego, podstarzałego, pompatycznego szlachcica o trupiej cerze i wyłupiastych oczach - które bez przerwy wbijał żarłocznie w de­kolt Julianny - i grubych, bladych wargach, nieodmiennie kojarzą­cych jej się ze śniętą rybą. Myśl o spędzeniu całego popołudnia, nie mówiąc już o całym życiu, z kimś takim jak sir Francis, wydawała się straszna. Obrzydliwa. Nieprzyzwoita.

Tyle że Julianna nie miała nic do powiedzenia w tej sprawie. Jeżeli chciała jeszcze coś odmienić w swoim życiu, to ukrywanie się tu przed potencjalnymi adoratorami sprowadzanymi przez matkę było ostatnią rzeczą, którą powinna robić. Wiedziała o tym, nie mogła się jednak zmusić, by wrócić na bal. Bo tak naprawdę wcale nie chciała żadnego męża. Skończyła już osiemnaście lat, była peł­noletnia i miała całkiem inne plany i marzenia, które jednak nie pokrywały się


z planami i marzeniami matki, więc zupełnie się nie liczyły. A najbardziej frustrujące okazało się to, że matka święcie wierzyła, iż działa w najlepiej pojętym interesie Julianny. Była przekonana, że wie, co dla niej najlepsze.

Księżyc wyszedł zza chmur, odbijając się jasnobursztynową po­światą od płynu w kieliszku Julianny. Jej ojciec mawiał zawsze, że odrobina brandy jeszcze nikomu nie zaszkodziła - łagodziła za to wszelkie niedomagania, poprawiała trawienie i leczyła złe humory. Julianna zawahała się, a potem w odruchu buntu i desperacji po­stanowiła osobiście sprawdzić prawdziwość tej opinii. Uniosła kie­liszek, zatkała palcami nos i pociągnęła trzy duże łyki. Wzdrygając się i gwałtownie łapiąc oddech, oderwała kieliszek od ust, po czym zamarła w oczekiwaniu na eksplozję błogostanu. Mijały sekundy i nic. Czuła jedynie słabość w kolanach i napływające do oczu łzy bezsilności.

Nie mogąc ustać na nogach, opadła na kamienną ławkę. Wcześ­niej tego wieczoru zapewne korzystało z niej wiele osób, bo na jed­nym końcu stał kieliszek do połowy wypełniony trunkiem, a kilka pustych leżało obok na trawie. Julianna wypiła kolejny łyk brandy, po czym wbiła wzrok w wyzłocony blaskiem księżyca płyn i znów zaczęła roztrząsać swoje położenie.

Gdyby tylko babcia jeszcze żyła! Natychmiast poskromiłaby matkę i ukróciła tę jej obsesję na punkcie „wspaniałego mariażu”. Zrozumiałaby awersję Julianny do małżeństwa pod przymusem. W całym świecie jedynie pełna dostojeństwa matka ojca zawsze ro­zumiała Juliannę. Babka była jej przyjaciółką, nauczycielką, prze­wodniczką w życiu.

U jej kolan wnuczka uczyła się świata i ludzi; tam i tylko tam była zachęcana do samodzielnego myślenia i wygłaszania własnych sądów, bez względu na to, jak absurdalne czy obrazoburcze mogły się wydawać. Babka zawsze traktowała Juliannę jak równą sobie i chętnie dzieliła się z nią swoją niezwykłą filozofią - zaczynając od celu, jaki przyświecał Bogu przy stworzeniu świata, a na mitach o kobietach i mężczyznach kończąc.

Babka Skeffington nie uważała, że małżeństwo jest głównym celem, do którego powinna dążyć każda kobieta, a nawet głosiła, że mężczyźni nie są inteligentniejsi ani lepsi od kobiet!

- Weźmy na przykład mojego męża - powiedziała pewnego wietrznego popołudnia, tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy Ju­lianna miała piętnaście lat. - Nie znałaś swego dziadka, Panie świeć nad jego duszą, ale wiedz jedno: jeżeli w ogóle został obdarzony

89

rozumem, nigdy w życiu nie dał temu świadectwa. Podobnie jak jego przodkowie, nie był w stanie zsumować w pamięci dwóch liczb, czy napisać jednego sensownego zdania, a zdrowego rozsąd­ku miał tyle, co niemowlę przy piersi.

- Doprawdy? - Julianna była zaszokowana tą pozbawioną
wszelkiego szacunku oceną nieżyjącego człowieka, na dodatek mę­ża babci a jej dziadka.

Babka potaknęła energicznym skinieniem głowy.

- Mężczyźni z rodziny Skeffingtonów od zawsze odznaczali się brakiem wyobraźni. Wszyscy bez wyjątku to gnuśne tępaki.

- Ale chyba nie chcesz powiedzieć, że i papa jest taki? - Lojal­ność kazała Juliannie się oburzyć. - To przecież twoje jedyne żyją­ce dziecko.

- Nigdy nie nazwałabym twego papy tępakiem - odparła babka bez zastanowienia. - Do niego o wiele lepiej pasuje określenie „za­kuty łeb”.

Julianna z trudem stłumiła chichot, słysząc takie herezje, za­nim jednak zdołała powiedzieć coś w obronnie rodziciela, babka znowu podjęła temat.

- Natomiast kobiety w rodzie Skeffingtonów zawsze odznaczały
się niezwykłą inteligencją i pomysłowością. Jeśli dokładniej się
przyjrzysz, zauważysz, że na ogół to kobiety wykazują się rozu­mem i determinacją, a nie mężczyźni. Mężczyźni przewyższają ko­biety tylko jednym: brutalną siłą.

Julianna musiała mieć bardzo nie przekonaną minę, bo babka dorzuciła pośpiesznie:

- Kiedy przeczytasz książkę, którą dałam ci w zeszłym tygo­dniu, dowiesz się, że kobiety nie zawsze były podległe mężczy­znom. W pradawnych czasach miałyśmy władzę, cieszyłyśmy się uznaniem i szacunkiem. Byłyśmy boginiami, uzdrawiaczkami, wróżbiarkami; znałyśmy tajemnice wszechświata i dawania życia. To my wybierałyśmy mężów, a nie odwrotnie. Mężczyźni słuchali naszych rad, wielbili nas i zazdrościli nam mocy. Byłyśmy od niech potężniejsze pod każdym względem. I oni, i my o tym wiemy.

- Jeżeli rzeczywiście byłyśmy mądrzejsze i bardziej uzdolnione, to czemu utraciłyśmy całą władzę i szacunek, i pozwoliłyśmy, by mężczyźni nas sobie podporządkowali?

- Bo przekonali nas, że nie zdołamy przetrwać bez ich brutalnej siły - wyjaśniła babka z mieszaniną gniewu i pogardy w głosie. - A potem, pod pretekstem ochrony, podstępnie pozbawili nas praw i przywilejów. Oszukali nas!

-

90

Julianna natychmiast dostrzegła brak logiki w tym rozumowa­niu.

- Jeżeli tak - odezwała się po chwili - to znaczy, że nie są aż tak
tępi, jak sądzisz. Musieli być przemyślni i sprytni, czyż nie?

Przez moment babka piorunowała ją spojrzeniem, a potem wy-buchnęła pełnym aprobaty śmiechem.

- Trafny argument, moja droga, wart rozważenia. Powinnaś za­
notować tę myśl, by później ją rozwinąć. Może nawet napiszesz
książkę wyjaśniającą, jak mężczyźni wcielili w życie swój szatański
podstęp, i jakim cudem zdołali nas zniewolić. Mam nadzieję, że nie
zmarnujesz swej inteligencji i talentu dla jakiegoś ignoranta, który
będzie cię pożądał jedynie dla twojej ładnej twarzyczki, i utwier­dzał w przekonaniu, iż najwyższym celem w życiu kobiety jest ro­dzenie dzieci i wypełnianie zachcianek męża. Ty, Julianno, jesteś
stworzona do czegoś innego, nie mam co do tego żadnych wątpli­wości. - Zawahała się, jakby rozważając w myśli jakąś ważną kwe­stię, po czym oświadczyła: - Jest jeszcze jedna sprawa, którą chcia­łabym z tobą omówić. A obecna chwila jest na to równie dobra, jak
każda inna.

Stara dama podniosła się i podeszła do kominka stojącego po drugiej stronie niewielkiego, przytulnego saloniku. Zaawansowany wiek spowolniał jej ruchy. Jedną ręką chwyciła mocno za półkę nad paleniskiem, na której porozkładała gałęzie jodły, pochyliła się i po­grzebaczem poprawiła ogień.

- Jak wiesz, przeżyłam swego męża i jednego z synów. Dość
długo już stąpam po tej ziemi, odejdę więc bez żalu, gdy przyjdzie
na mnie pora. Nie będą mogła zawsze czuwać nad tobą, moja dro­ga, lecz mam nadzieję, że ci to wynagrodzę, zostawię ci w spadku
wszystko, co posiadam... nie jest tego wiele, ale będziesz mogła wy­dać pieniądze, jak sama uznasz za stosowne.

Staruszka nigdy wcześniej nie mówiła o śmierci. Na samą myśl, że mogłaby utracić babkę, Julianna poczuła, że serce jej się ściska.

- Niestety, jak już wspomniałam, nie jest to duża suma, jeżeli
jednak zdobędziesz się na daleko posuniętą oszczędność, zdołasz za
te pieniądze wyjechać na kilka lat do Londynu, by lepiej poznać ży­cie i doskonalić swoje zdolności pisarskie.

W głowie Julianny kłębiły się tymczasem myśli pełne buntu i sprzeciwu: życie bez babki było niewyobrażalne! Nie chciała wca­le mieszkać w Londynie! A ich wspólne marzenia, że zostanie uznaną pisarką nie są niczym więcej, jak tylko nieprawdopodobny­mi rojeniami! Bała się jednak, że gdyby głośno wyraziła swoje zastrzeżenia,

91

obraziłaby starszą damę. Siedziała więc spokojnie na taborecie naprzeciw ulubionego, wielkiego fotela babki, tłumiąc w sobie bolesne emocje i z chłodnym, zdystansowanym wyrazem twarzy, wbijała wzrok w trzymaną w dłoniach książkę.

- Czy nie masz nic do powiedzenia w sprawie moich planów,
dziecko? Spodziewałam się raczej, że zaczniesz skakać z radości.
Drobna oznaka entuzjazmu byłaby bardzo na miejscu, biorąc pod
uwagę, do jakich posuwałam się oszczędności, by móc zostawić ci
tę drobną sumkę.

Dziewczyna wiedziała, że babka próbuje ją sprowokować do dowcipnego komentarza lub chłodnej dyskusji. Po latach praktyki Julianna doskonale radziła sobie z jednym i drugim, nie mogła jed­nak omawiać z humorem ani też z bezdusznym spokojem kwestii śmierci osoby, która była dla niej najważniejsza. Poza tym, czuła się rozżalona, że babka może wspominać o opuszczeniu jej na za­wsze bez choćby cienia smutku.

- Muszę powiedzieć, że nie okazujesz wdzięczności.

Julianna gwałtownie podniosła głowę. W fiołkowych oczach pobłyskiwały łzy gniewu.

- Nie jestem wdzięczna, babciu i w ogóle nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać. Już prawie święta, czas na radosne...

- Śmierć jest czymś najbardziej naturalnym na świecie - prze­rwała jej starsza dama beznamiętnym głosem. - Nie ma więc sensu udawać, że nie istnieje.

- Ale ty jesteś dla mnie wszystkim - wybuchnęła dziewczyna, nie mogąc już dłużej się opanować. - I bardzo mi się nie podoba, że mówisz... mówisz o pieniądzach tak, jakby mogły mi wynagrodzić twoje odejście.

- Myślisz, że jestem zimna i bezduszna?

- Tak! Tak właśnie sądzę!

To była ich pierwsza ostra utarczka w życiu. Babka przez chwilę spoglądała na nią w milczeniu ciepłym wzrokiem.

- Czy wiesz, czego będzie brakowało mi najbardziej, gdy odejdę z tego świata? - spytała w końcu.

- Najwyraźniej niczego.

- Będzie mi brakowało tylko jednego. - Julianna nie poprosiła o wyjaśnienie, ale babka ciągnęła dalej: - Ciebie. Ciebie jedynej.

Jej słowa tak się kłóciły z pozbawionym emocji tonem i bezna­miętnym wyrazem twarzy, że dziewczyna spojrzała na nią z niedo­wierzaniem.

92

- Będzie mi brakowało twojego poczucia humoru, twych zwie­rzeń, twojego nieprawdopodobnego daru dostrzegania obu stron medalu. A w szczególności żałuję, że już nie będę mogła czytać tego, co codziennie piszesz. Ty jesteś jedynym jasnym punktem mojego życia. - Podeszła i chłodną dłonią otarła Juliannie łzy z policzków. - Ty i ja jesteśmy pokrewnymi duszami. Gdybyś się urodziła dużo wcześniej, zostałybyśmy najserdeczniejszymi przy­jaciółkami.

- Przecież jesteśmy przyjaciółkami! - wyszeptała Julianna żar­liwie, kładąc twarz na dłoni babki i ocierając się o nią policzkiem. -Na zawsze nimi pozostaniemy. Kiedy ty... kiedy cię zabraknie, na­dal będę ci się zwierzać i pisać do ciebie listy - jakbyś tylko wyje­chała do innego miasta!

- Cóż za śmieszny pomysł. Czy będziesz je również do mnie wy­syłać?

- Oczywiście, że nie, ale ty już znajdziesz sposób, by je przeczy­tać.

- A skąd podobne przekonanie przyszło ci do głowy? - spytała szczerze zaciekawiona staruszka.

- Bo na własne uszy słyszałam, jak bez ogródek oświadczyłaś pastorowi, iż nielogiczne jest założenie, że Wszechmogący życzyłby sobie, żebyśmy leżeli w uśpieniu aż do dnia Sądu Ostatecznego, bo skoro Bóg nam przykazał, byśmy zbierali to, co posiejemy, zapewne życzyłby sobie, aby czynić to także z szerszej perspektywy.

- Nie powinnaś, moja droga, przedkładać moich religijnych po­glądów nad poglądy naszego dobrego pastora. Nie chciałabym też, żebyś marnowała swój talent na pisanie do mnie, gdy już umrę -zamiast tworzyć coś dla żyjących.

- To nie będzie strata czasu! - odparła Julianna z pogodnym uśmiechem, bo tak typowa dla ich kontaktów krótka dyskusja od razu poprawiła jej humor. - Będę do ciebie pisać i nie mam naj­mniejszych wątpliwości, że już wynajdziesz jakiś sposób, żeby prze­czytać moje listy.

- Uważasz, że mam w sobie szczególną moc duchową?

- Nie - odpowiedziała Julianna ze śmiechem. - Po prostu nic cię nie powstrzyma przed korygowaniem mojej ortografii!

- Impertynenckie stworzenie! - sapnęła gniewnie babka, ale już po chwili uśmiechnęła się radośnie, splatając palce z palcami wnuczki w pełnym miłości uścisku.

Następnego roku, w Wigilię Bożego Narodzenia, babka zmarła, trzymając za rękę Juliannę.

93

- Będę pisała do ciebie, babciu - szeptała przez łzy dziewczyna. - Nie zapomnij o moich listach. Nigdy o nich nie zapomnij!

4

W następnych tygodniach Julianna napisała do babki tuziny li­stów, ale gdy jeden po drugim mijały samotne miesiące, monotonia życia nie dostarczała zbyt wielu tematów, wartych korespondencji. Senna, niewielka wioska Blintonfield zdawała się leżeć na końcu świata. Większość czasu Julianna spędzała na czytaniu i snuciu se­kretnych marzeń o wyjeździe do Londynu, gdy w dniu osiemna­stych urodzin otrzyma swój spadek. Tam, w stolicy, pozna wielu in­teresujących ludzi, będzie chodziła do muzeów i pilnie zajmowała się pisarstwem. A jeśli uda jej się sprzedać jedno ze swoich dzieł, będzie często zapraszać do siebie dwóch młodszych braci, by mogli poszerzyć horyzonty i zobaczyć, co ma im do zaoferowania świat poza granicami niewielkiej wioski.

Po kilku próbach podzielenia się swymi planami z matką, dziewczyna doszła do wniosku, że roztropniej będzie w ogóle nie rozmawiać na ten temat, bo jej marzenia wywoływały w lady Skeffington oburzenie i strach.

- Ależ to absolutnie wykluczone, moja droga. Szanujące się
młode damy nie mieszkają samotnie, a już w szczególności w Lon­dynie. Twoja reputacja ległaby w gruzach. Mogłabyś zostać uznana
za kobietę upadłą!

Równy brak entuzjazmu wykazywała, słysząc o planach pisar­skich Julianny. Zainteresowania literackie lady Skeffington ograni­czały się do rubryk towarzyskich codziennych gazet, gdzie pilnie śledziła poczynania wielkiego świata. Fascynację, z jaką jej córka podchodziła do filozofii i historii, a także ambicje pisarskie dziew­czyny, uważała za niemal równie skandaliczne, jak pomysł, by sa­modzielnie zamieszkać w Londynie.

- Dżentelmeni nie są zainteresowani zbyt inteligentnymi pan­
nami, moja droga - ostrzegała wielokrotnie Juliannę. - Ty już
i tak jesteś zbyt rozmiłowana w książkach. Jeżeli się nie nauczysz
trzymać języka za zębami i wciąż będziesz snuła te napuszone
rozważania na tematy filozoficzne, stracisz wszelkie szanse na
propozycję matrymonialną ze strony szacownego i bogatego dżen­telmena!

94

Aż do końca zimy wyjazd Julianny na sezon do Londynu zupeł­nie nie wchodził w rachubę.

Chociaż jej ojciec był baronetem, jego przodkowie już dawno te­mu przehulali całą fortunę i dobra ziemskie przynależne z racji ty­tułu. Jego jedyną spuścizną po ojcach było przyjazne, łagodne usposobienie i wielkie zamiłowanie do wina oraz wszelkich innych trunków. Niechętnie ruszał się z ulubionego fotela, nie wspomina­jąc już o opuszczaniu małej, leżącej na uboczu wioski, będącej miej­scem jego urodzenia. Nigdy też nie potrafił oprzeć się determinacji i ambicjom żony.

Szybko okazało się, że Julianna również nie umiała tego zrobić.

Trzy tygodnie po odziedziczeniu spadku, gdy pisała do londyń­skich gazet w poszukiwaniu odpowiedniego lokum, podekscytowa­na matka zebrała rodzinę w salonie na niespodziewaną naradę.

- Julianno! - wykrzyknęła na jej widok. - Mamy dla ciebie wspaniałą nowinę! - Urwała i uśmiechnęła się promiennie do mę­ża, wciąż zatopionego w gazecie. - Prawda, Johnie?

- Tak, moja gołąbko - mruknął pod nosem, nawet nie podno­sząc oczu.

Lady Skeffington posłała karcące spojrzenie w stronę dwóch braci Julianny, walczących o ostatniego herbatnika, po czym w za­chwycie złożyła dłonie i przeniosła wzrok na córkę.

- Wszystko już załatwione! - zawołała w podnieceniu. - Właś­nie otrzymałam list od właściciela niewielkiego domu w Londynie.
Dom stoi w bardzo szacownej okolicy i możemy go wynająć do koń­ca sezonu za tę skromną sumkę, jaką byłam w stanie wyłożyć!
Wszystkie formalności już załatwione, łącznie z wpłaceniem zalicz­
ki. Zatrudniłam niejaką pannę Sheridan Bromleigh, by była twoją
przyzwoitką i pomogła zająć się chłopcami. Jest co prawda Amery­kanką, lecz jak się nie ma dość pieniędzy, by zapłacić przyzwoitą
pensję, trzeba się zadowolić tym, co dostępne.

Wielkie nieba! Twoje suknie będą kosztowały majątek, ale żona pastora zapewniła, że wynajęta przeze mnie modystka jest bardzo doświadczona, choć zapewne nie potrafiłaby skopiować tych wszystkich wymyślnych fasonów, które noszą teraz niektóre damy z towarzystwa. Z drugiej strony śmiem twierdzić, że niewiele z nich może się poszczycić twoją urodą, więc szanse będą wyrówna­ne. A zapewne całkiem niedługo zaczniesz nosić stroje godne twej piękności i wówczas wszyscy zaczną ci zazdrościć! Zostaniesz obsy­pana klejnotami, futrami, będziesz mieć do dyspozycji wspaniałe powozy i mnóstwo służby...

95

Julianna poczuła uniesienie na myśl o niedrogim domu w Lon­dynie, szybko jednak do niej dotarło, że domowy budżet nie zdołał­by wytrzymać nowych sukni czy pensji damy do towarzystwa.

- Nie bardzo pojmuję, mamo. Jakim cudem to załatwiłaś? -spytała, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zmarł jakiś daleki krewny i nie pozostawił im fortuny.

- Po prostu znalazłam doskonałe zastosowanie dla twojego spadku! Inwestycja ta zapewne wielokrotnie nam się zwróci.

Julianna otworzyła usta w niemym okrzyku furii, bo przez chwilę nie była zdolna wydobyć z siebie głosu. Lady Skeffington tymczasem uznała, że to objaw zachwytu.

- Tak! To najszczersza prawda! Najbliższy sezon spędzisz w Londynie i już ja się postaram, abyś się obracała w najwytworniejszym towarzystwie! Jestem pewna, że zachwyci się tobą wielu
znamienitych dżentelmenów, którzy zarzucą cię propozycjami mał­żeństwa. Może nawet znajdzie się wśród nich sam książę Langford,
posiadacz ogromnych włości. Czy też Nicholas DuVille, jeden z naj­bogatszych ludzi w Anglii a także we Francji, który wkrótce odzie­dziczy książęcy tytuł po szkockim krewnym matki. Według najbar­dziej wiarygodnych źródeł książę Langford i książę Glenmore (bo
tak będzie wkrótce brzmiał tytuł DuVille'a) są uważani za najlep­sze partie w całej Europie! Tylko pomyśl, jak wszyscy w towarzy­stwie zzielenieją z zazdrości, gdy mała Julianna Skeffington złapie któregoś z nich na męża.

Dziewczyna niemal słyszała, jak jej nadzieje i marzenia rozpa­dają się w proch.

- Ale ja nie chcę wyjść za mąż! - wykrzyknęła. - Chcę podróżo­wać, uczyć się i zajmować literaturą, mamo. Tego właśnie pragnę najbardziej. Sądzę, że pewnego dnia mogłabym napisać prawdziwą powieść - babcia uważała, że mam talent do pióra. Nie! Przestań się śmiać! Musisz odzyskać te pieniądze! Musisz!

- Mój drogi głuptasku, nie zrobiłabym tego, nawet gdybym mo­gła. Tylko małżeństwo jest w stanie zapewnić kobiecie przyszłość. Gdy zobaczysz, jak wygląda życie w wielkim świecie, zapomnisz o tych wszystkich głupotach, które kładła ci do głowy babka Skef­fington. Kiedy znajdziemy się w stolicy... - ciągnęła z błogą miną -…już ja wymyślę sposób, abyś wpadła w oko niejednemu bogatemu kawalerowi, możesz na mnie polegać. Nie jesteśmy pospolitymi kupcami - ostatecznie twój papa jest baronetem. Gdy tylko towa­rzystwo zorientuje się, że zjechałyśmy do Londynu, natychmiast zostaniemy zasypane zaproszeniami na najwspanialsze przyjęcia.

-

96

Mężczyźni szybko poznają się na twej urodzie i ani się obejrzysz, a przed drzwiami stanie kolejka starających się o twą rękę. Wspo­mnisz moje słowa!

Nie było sensu wykręcać się od wyjazdu, bo matka i tak posta­wiłaby na swoim.

W Londynie lady Skeffington upierała się, by codziennie cho­dziły do ekskluzywnych sklepów, gdzie robiły zakupy damy z towa­rzystwa, a popołudniami spacerowały wciąż po tych samych par­kach, bo to należało do dobrego tonu.

Nic jednak nie rozwijało się po myśli lady Skeffington. Wbrew jej wielkim nadziejom, arystokracja nie przyjęła ich obu w Londy­nie z otwartymi ramionami, mimo że jej mąż był baronetem; nie witali też entuzjastycznie jej gorliwych prób podjęcia rozmowy na Bond Street czy w Hyde Parku. Zamiast wręczać jej zaproszenia na wieczorki taneczne czy popołudniowe herbatki, matrony, z którymi starała się nawiązać konwersację, traktowały ją jak powietrze.

Matka zdawała się nie zauważać, że jest traktowana z lodowa­tym lekceważeniem, Julianna jednak bezbłędnie wychwytywała wszystkie afronty, a każdy z nich godził w jej dumę i ranił ją bole­śnie. Chociaż spostrzegła, że pogarda owych dam koncentruje się na matce, cała sytuacja wprawiała ją w przygnębiający nastrój i tak wielkie zakłopotanie, że przez cały czas gdy przebywały poza domem, nie miała odwagi spojrzeć nikomu w oczy.

Mimo to Julianna nie uważała czasu spędzonego w Londynie za całkiem stracony. Sheridan Bromleigh, przyzwoitka zatrudniona przez matkę, okazała się śliczną, pełną życia Amerykanką, z którą Julianna spędzała wiele czasu na rozmowach. Po raz pierwszy w życiu miała przyjaciółkę mniej więcej w tym samym wieku, o po­dobnym poczuciu humoru i zainteresowaniach.

Ostateczny cios planom lady Skeffington zadał książę Langford, którego upatrzyła sobie na męża dla córki. Pod koniec sezonu od­była się skromna uroczystość, która jednak wstrząsnęła całym Londynem: ów przystojny arystokrata poślubił pannę Bromleigh.

Kiedy matka Julianny o tym usłyszała, natychmiast położyła się do łóżka, kurczowo ściskając w dłoni sole trzeźwiące, i pozosta­ła w nim cały dzień. Wieczorem wszakże zrozumiała, jak wielkie towarzyskie korzyści mogłaby im przynieść znajomość z nową księżną - na dodatek należącą do jednego z najbardziej wpływo­wych rodów w Anglii.

Po czym z nowymi nadziejami i zdwojoną energią lady Skeffing­ton skierowała całą swą uwagę na Nicholasa DuVille'a.

97

Jeszcze do niedawna Julianna nie mogła myśleć o pierwszym spotkaniu z tym dżentelmenem bez zażenowania, ale teraz, gdy siedziała w labiryncie, wpatrując się w kieliszek, doszła nagle do wniosku, że cała historia była raczej zabawna niż upokarzająca.

Zapewne to ów ohydny w smaku trunek sprawił, że ujrzała świat w jaśniejszych barwach. Jeżeli taki miły stan osiągnęła zale­dwie po trzech łykach, zdawało się logiczne, że im więcej wypije magicznego eliksiru, tym lepsze będzie miała samopoczucie. Tak więc w celach czysto naukowych pociągnęła trzy następne łyki. I zaledwie po paru chwilach poczuła się jeszcze lepiej!

- Dużo lepiej - poinformowała na głos okrągłą tarczę księżyca.
a zaraz potem stłumiła chichot, kiedy przypomniała sobie o krót­kim acz zabawnym spotkaniu z legendarnym panem DuVille'em.

Matka zauważyła go powożącego kariolką w Hyde Parku -właśnie zbliżał się do ścieżki, na której się znajdowały. Pragnąc za wszelką cenę, by młody lord wreszcie zwrócił uwagę na Juliannę, lady Skeffington pchnęła córkę wprost pod kopyta jego konia. Po­zbawiona równowagi dziewczyna chwyciła za końską uzdę, by się nie przewrócić, gwałtownym szarpnięciem zatrzymując spłoszone zwierzę i zirytowanego właściciela pojazdu.

Przestraszona nerwowymi podskokami konia, Julianna kurczo­wo ściskała uzdę, próbując go uspokoić. Nie wiedząc, czy powinna przepraszać właściciela, czy też zbesztać go, że nie próbuje poskro­mić własnego zwierzęcia, podniosła głowę i spojrzała w twarz Ni­cholasa DuVille'a. Pomimo lodowatego spojrzenia zwężonych oczu, Julianna poczuła, jak zalewa ją fala gorąca i uginają się pod nią ko­lana.

Ciemnowłosy, barczysty, o chłodnych, przeszywających oczach i pięknie wykrojonych ustach, Nicholas miał sardoniczną minę człowieka, który zakosztował już wszelkich rozkoszy, jakie może zaoferować życie. Z tą twarzą upadłego anioła i wszechwiedzącymi, błękitnymi oczami, był nieprzytomnie atrakcyjny i cudowny jak grzech śmiertelny. Julianna poczuła nagłą, niedorzeczną potrzebę, by wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie.

- Jeżeli ma pani ochotę na przejażdżkę, mademoiselle - ode­zwał się głosem, w którym pobrzmiewało ostre zniecierpliwienie -
powinna pani odwołać się do bardziej konwencjonalnych metod.

Julianna nie zdążyła odpowiedzieć na jego słowa, bo w tym sa­mym momencie wtrąciła się lady Skeffington, gwałcąc wszelkie za­sady zdrowego rozsądku i dobrych manier.

- Jakże to nieoczekiwana przyjemność i zaszczyt, milordzie! -

98

wykrzyknęła w desperackim wysiłku dokonania prezentacji, zupełnie nieświadoma złowieszczego błysku zwężonych oczu i zdumionych spojrzeń, rzucanych w ich stronę przez pasażerów innych powozów, które musiały się zatrzymać z racji zablokowa­nego przejazdu. - Od tak dawna marzę, by przedstawić panu ma córkę...

- Czy mam rozumieć - wszedł jej w słowo - że właśnie w tym
celu pani córka stanęła mi na drodze i zatrzymała mego konia?

Julianna doszła do wniosku, że ten człowiek jest niegrzeczny i arogancki.

- Jedno z drugim nie miało nic wspólnego - oświadczyła zdecy­dowanym tonem, w duchu upokorzona jego trafną oceną sytuacji i spóźnioną świadomością, że wciąż ściska w ręku końską uzdę.
Wypuściła z dłoni gruby rzemień, jakby to była jadowita żmija, cof­nęła się i przybrała nonszalancki wyraz twarzy, bo tylko w ten spo­sób mogła ratować swą dumę. - Po prostu się wprawiałam - wyja­śniła poważnym tonem.

Jej odpowiedź zdumiała go na tyle, że ściągnął lejce, którymi właśnie miał szarpnąć.

- Wprawiała się pani? - zapytał z rozbawieniem. - A w czym
mianowicie?

Julianna uniosła wysoko głowę i rzuciła beznamiętnym tonem w nadziei, że będzie świadczył on raczej o jej inteligencji niż płochości:

- W zbójeckim rzemiośle, oczywiście. W ramach pierwszych
praktyk wyskakuję przed powozy Bogu ducha winnych ludzi i za­trzymuję ich konie.

Odwróciła się do niego plecami, stanowczo chwyciła matkę pod ramię i ruszyła w przeciwną stronę. Rzuciła jeszcze przez ramię z wyższością, specjalnie przekręcając nazwisko:

- Do widzenia, panie... ehm... panie Deveraux.

Okrzyk lady Skeffington, przerażonej tak niestosownym zacho­waniem córki, stłumił odgłos dochodzący od kariolki, który brzmiał jak śmiech.

Jeszcze wieczorem matka nie posiadała się z oburzenia.

- Jak mogłaś być tak impertynencka! - wykrzykiwała, załamu­
jąc ręce. - Nicholas DuVille ma wielkie wpływy w towarzystwie -
wystarczy że wygłosi niepochlebną uwagę pod twoim adresem,
a nikt znaczący i szanowany nie będzie chciał mieć z tobą nic
wspólnego. Twoja reputacja będzie zrujnowana! Zrujnowana, sły­szysz?!

99

Julianna wygłosiła nieszczere przeprosiny, matka jednak wciąż była niepocieszona. Chodziła nerwowo po pokoju w jednej dłoni ściskając butelkę z solami trzeźwiącymi, w drugiej - chusteczkę.

- Gdyby dzisiejszego dnia Nicholas DuVille poświęcił ci chociaż kilka chwil na oczach wszystkich zgromadzonych w parku, natych­miast odniosłabyś sukces towarzyski! Jeszcze tego wieczoru zaczę­łyby spływać do nas zaproszenia na wszystkie najważniejsze spo­tkania i bale sezonu, a już od jutra do drzwi dobijaliby się odpowiedni dżentelmeni. Ty jednak musiałaś zachować się niesto­sownie wobec jedynego człowieka w Londynie, który drobnym sło­wem może zniweczyć wszystkie moje plany i nadzieje. - Przyłożyła chusteczkę do oczu, by osuszyć łzy. - A wszystko przez twoją bab­kę! To ona cię tego nauczyła. Och, zasłużyłam na chłostę za to, że pozwoliłam, byś spędzała tak wiele czasu z tą okropną starą har­pią! Nikt nie umiał się jej przeciwstawić, a już w szczególności twój ojciec! - Zatrzymała się w miejscu i zwróciła w stronę córki. - A tymczasem ja wiem o prawdziwym świecie dużo więcej od twojej babki i zamierzam ci wbić w głowę coś, o czym ona nigdy nie mó­wiła: prostą prawdę, wartą wiele więcej niż te wymyślne nonsensy, którymi cię karmiła, a prawda ta brzmi... - Zacisnęła ręce w pięści i wysyczała dobitnie: - Mężczyźni nie chcą mieć nic wspólnego z kobietami, które wiedzą więcej od nich! Jeżeli rozejdzie się w to­warzystwie, że jesteś molem książkowym, twoja reputacja legnie w gruzach. Żaden liczący się dżentelmen nigdy nie poprosi o twą rękę! Będziesz... Będziesz... całkowicie skompromitowana!

5

Wysoki kobiecy chichot wyrwał dziewczynę z rozmyślań i przypomniał jej o trwającej maskaradzie. Julianna wsłuchiwała się w śmiechy i krzyki dorosłych zabawiających się jak dzieci, do­chodząc szybko do wniosku, że dzisiejszego wieczoru reputacja bardzo wielu kobiet ulegnie całkowitej ruinie. Z licznych pouczeń matki wywnioskowała, że można się skompromitować na wiele sposobów, i że istnieje pewna gradacja owej kompromitacji. Błędy wynikające z winy samej kobiety - jak na przykład zbytnia inteli­gencja, za duże oczytanie czy błyskotliwa elokwencja mogły zruj­nować jej szanse na dobre zamążpójście. Ale każdy fałszywy krok w relacjach z mężczyznami groził tym, że kobieca reputacja całkowicie i definitywnie

100

legnie w gruzach”, a wtedy nie można już w ogóle liczyć na zdobycie żadnego męża.

To bardzo głupie, doszła do wniosku Julianna, rozmyślając nad miriadami sposobów, które mogą doprowadzić kobietę do tak opła­kanego stanu.

Reputacja mogła „lec w gruzach”, gdy zostało się sam na sam z mężczyzną w pokoju, pozwoliło mu na okazywanie szczególnych względów czy choćby zatańczyło z nim trzy razy w ciągu jednego wieczoru.

Zastanawiając się nad tym wszystkim, Julianna doszła do wniosku, że byłoby jej dużo, dużo łatwiej w życiu, gdyby posunęła się do jednego z licznych występków, które mogły całkowicie zrujnować szanse kobie­ty na zamążpójście. Gdyby jej reputacja „legła w gruzach”, nie musia­łaby wychodzić za mąż za odrażającego sir Francisa Bellhavena!

Na samą myśl o tym człowieku radosny nastrój Julianny prys­nął, a obraz księżyca zaczął się zamazywać, gdy do jej oczu napły­nęły łzy. Chciała sięgnąć po chusteczkę, przypomniała sobie jed­nak, że jej nie ma. Wypiła więc następny łyk brandy, bezskutecznie próbując poprawić sobie humor.

Tkwiąc wciąż w tym samym miejscu, w którym stał, gdy ode­szła Valerie, Nicholas palił cygaretkę i deliberował, czy ma skręcić w prawo i powrócić do ogrodu, czy też w lewo, w głąb labiryntu, gdzie znajdowała się sekretna ścieżka prowadząca do tylnego wej­ścia do domu.

Był zmęczony, a w jego sypialni stało olbrzymie i bardzo wygodne łoże. Gdyby matka nie poprosiła go, żeby w drodze do domu przyje­chał tur i złożył uszanowanie matce Valerie, nigdy nie zjawiłby się na tym balu. Ale ojciec napisał mu w ostatnim liście, że zdrowie matki bardzo się pogorszyło i Nicki nie chciał zrobić niczego, co mogłoby ją zasmucić lub zmartwić. Odwrócił się w końcu i ruszył wijącą się ścieżką w stronę ogrodu, by dzisiejszego wieczoru dopełnić obowiąz­ków towarzyskich, a jutro z rana - obowiązków synowskich.

6

Julianna była całkowicie przekonana, że gdyby jej reputacja leg­ła w gruzach, sir Francis natychmiast wycofałby swą propozycję, choć nie miała pojęcia, jak udałoby jej się przeżyć, jeśliby rodzice

101

wydziedziczyli ją za to, że doprowadziła do własnej ruiny. Pociąga­jąc nosem, pochyliła głowę, zacisnęła powieki i zaczęła się modlić. Prosiła babcię, by pomogła jej znaleźć właściwy sposób skuteczne­go zrujnowania własnej reputacji. Po chwili jednak doszła do wnio­sku, że w tak ważnej sprawie powinna zwrócić się do wyższej in­stancji, zaczęła więc o to samo prosić Pana Boga. Ale przecież Bogu nie spodoba się taka prośba i na pewno nie będzie chciał jej spełnić. o ile nie zrozumie w pełni strasznego położenia Julianny. Pociągnę­ła nosem, jeszcze silniej zacisnęła powieki i zaczęła wyłuszczać Najwyższemu powody, dla których chciała doprowadzić do własnej klęski. Łkając gorzko, doszła właśnie do nieuchronnego małżeń­stwa z sir Francisem Bellhavenem, gdy z ciemności przemówił do niej Głos - głęboki, ciepły męski głos, władczy, acz zabarwiony współczuciem.

- Czy mógłbym w czymś pomóc?

Zaskoczona Julianna zerwała się na równe nogi. Serce jej wali­ło, szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w owiniętą peleryną postać, wyłaniającą się ze smolistych ciemności.

Zjawa zatrzymała się tuż przed miejscem oświetlonym blaskiem księżyca, tak że rysy jej twarzy wciąż spowijał mrok. Powoli uniosła ramię, a pomiędzy jej palcami zatrzepotało gwałtownie coś miękkiego i białego, mimo że wcale nie było wiatru.

Otrząsając się z szoku, Julianna pojęła, że ta biała, falująca rzecz jest dla niej. Z wahaniem postąpiła naprzód i wyciągnęła rę­kę w kierunku ciemnego ramienia. Na jej dłoń opadła najzwyczajniejsza, ziemska chusteczka - choć wyjątkowo cienka i delikatna.

- Dziękuję - wyszeptała dziewczyna z szacunkiem, posyłając w stronę zjawy uśmiech i ocierając miękkim skrawkiem tkaniny oczy.

Niepewna, co powinna zrobić z chusteczką, wyciągnęła ją w stronę zjawy.

- Proszę ją zatrzymać.

Julianna przycisnęła białą szmatkę do piersi.

- Dziękuję.

- Czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc, zanim odejdę?

- Och, proszę nie odchodzić! Tak, jest coś, o co chciałabym pro­sić, ale wymaga to dłuższego wyjaśnienia.

Już miała otworzyć usta, by skończyć wyjaśniać Panu Bogu, dlaczego chciałaby doprowadzić do ruiny swoją reputację, gdy na­gle dwa drobiazgi wydały jej się nieco dziwne. Po pierwsze, ta nie­biańska istota zesłana najpewniej w odpowiedzi na jej modlitwy

102

mówiła z lekkim francuskim akcentem. Po drugie, skoro Julianna prosiła o zniszczenie swojej dobrej opinii, było nie tylko roztropne, ale i konieczne upewnić się, czy w odpowiedzi na modlitwy nie zde­cydowała się jej nawiedzić nieziemska istota służąca siłom zła.

Próbując przezwyciężyć otępiający wpływ brandy, Julianna wbi­ła uważne spojrzenie w zjawę.

- Proszę nie sądzić, że poddaję w wątpliwość pańską... pańską
autentyczność, czy że zamierzam krytykować pański gust - zaczę­ła, starając się nadać głosowi ton największego szacunku - ale czy nie powinien pan być ubrany na biało, a nie na czarno?

Jego oczy widoczne spod maseczki zwęziły się na tak impertynencką sugestię i Julianna aż skurczyła się w sobie, oczekując, że zaraz padnie rażona piorunem. Kiedy jednak się odezwał, w jego głosie nie było gniewu.

- Czarny jest kolorem najbardziej odpowiednim dla mężczyzny. Gdybym ubrał się na biało, zwracałbym na siebie zbytnią uwagę. Ludzie zaczęliby mi się bacznie przyglądać, próbując odkryć moją tożsamość. Jeśli by im się to udało, zatraciłbym anonimowość, a co za tym idzie swobodę oddawania się rozmaitym rozrywkom, typo­wym dla takich maskarad.

- Ach, tak. Rozumiem - odparła grzecznie Julianna, wciąż jed­nak nie przekonana. - Zapewne nie jest więc to tak bardzo niezwy­kłe, jak początkowo sądziłam.

Nicki tymczasem pomyślał, że całe owo spotkanie jak do tej po­ry było nieco „niezwykłe”. Kiedy po raz pierwszy ją zobaczył - pła­kała. W jednej chwili ekspresywna twarz nieznajomej ujawniła ga­mę różnych emocji: szok, zawstydzenie, trwożne zdumienie, strach, podejrzliwość, a teraz - niepewność, czy może nawet czuj­ność. Czekając, aż dziewczyna zbierze się na odwagę i powie, czego od niego chce, Nicki dostrzegł, że nie było w niej nic pospolitego. Jej bardzo jasne włosy w blasku księżyca wydawały się niemal srebrne, a wielkie fiołkowe oczy dominowały w delikatnie rzeźbio­nej twarzyczce o mlecznej cerze, pięknie wygiętych brwiach i cud­nie wykrojonych ustach. Jej uroda była bardzo subtelna, niezauwa­żalna na pierwszy rzut oka. Brała się z czystości rysów i szczerości spojrzenia wielkich oczu, a nie z żywego kolorytu czy egzotycznego wyglądu. Nicki nie umiał określić wieku swej rozmówczyni, ale wy­glądała na bardzo młodą.

Julianna zaczerpnęła głęboki oddech.

- Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby zdjąć maseczkę?
- odezwała się bardzo, bardzo uprzejmym tonem.

103

- Czy to jest właśnie ta prośba, którą zamierzała mi pani przed­stawić? - zapytał, zastanawiając się jednocześnie, czy przypadkiem nie brakuje jej piątej klepki.

- Nie, ale nie mogę jej zdradzić, póki nie zobaczę pańskiej twa­rzy. - Kiedy nie okazał najmniejszej ochoty wypełnienia tego wa­runku, dorzuciła drżącym, błagającym głosem: - Bardzo pana pro­szę. To niezwykle istotne!

Nicki zawahał się, ale w końcu czysta ciekawość skłoniła go do zadośćuczynienia jej prośbie. Ściągnął maseczkę i nawet wyszedł z cienia, by mogła dokładnie obejrzeć jego twarz.

Spodziewał się jakiejś reakcji, ale zupełnie nie takiej, z jaką się spotkał.

Dziewczyna gwałtownie zakryła dłonią usta i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Nicki ruszył do przodu, przypuszczając, że nie­znajoma zaraz zemdleje, ale gdy usłyszał głośny śmiech, zamarł w pół kroku. Julianna śmiała się tak gwałtownie, że aż opadła na kamienną ławkę. Zakryła dłońmi twarz, wciąż wstrząsana falami wesołości. Dwukrotnie zerknęła na niego spomiędzy palców, jakby chciała się upewnić, czy aby wzrok jej nie myli, i za każdym razem wybuchała gromkim śmiechem.

Po dłuższej chwili zdołała się opanować. Uniosła głowę i spoj­rzała z niedowierzaniem w jedyną męską twarz w całej Anglii, na widok której serce zaczynało jej bić żywiej. Teraz, gdy powoli opuszczało ją zaskoczenie, ta twarz zaczynała działać na nią w taki sam sposób, jak wtedy, gdy ujrzała ją po raz pierwszy. Tyle że teraz na pięknie wykrojonych ustach majaczył uśmiech, a spojrzenie Ni­cholasa nie było twarde ani zimne, ale jedynie... zamyślone. Ogól­nie rzecz biorąc na twarzy pana DuVille'a rysował się wyraz życzli­wego zainteresowania.

To od razu poprawiło humor Julianny, dodało jej odwagi i upew­niło ją, że podjęła słuszną decyzję. Modliła się, by jej reputacja le­gła w gruzach i teraz miało się to stać za sprawą najbardziej pożą­danego kawalera w całej Europie, Nicholasa DuVille'a we własnej osobie! Wspaniale - to przyda całej sprawie elegancji i szyku. Za swoje poświęcenie - za utratę reputacji - nie tylko uniknie małżeń­stwa z sir Francisem, lecz będzie też miała piękne wspomnienia.

- Nie jestem obłąkana, choć tak to może wyglądać - zapewniła
go solennie. - I rzeczywiście chciałabym prosić pana o przysługę.

Nicki wiedział, że powinien odejść jak najszybciej, ale zaraźliwy śmiech, piękna twarz i niezwykłe zachowanie nieznajomej pociągały go w równym stopniu, jak nudziła myśl o powrocie na maskaradę.

104

- A o jakąż to dokładnie przysługę chciałaby mnie pani prosić?

- To dość trudno wyjaśnić. - Sięgnęła po kieliszek i wypiła tro­chę trunku - cokolwiek to było - jakby chciała dodać sobie odwagi. a potem spojrzała mu prosto w twarz wielkimi, szczerymi oczami - Prawdę mówiąc, nawet bardzo trudno - dorzuciła, marszcząc lekko mały, zadarty nosek.

- Jak pani widzi - odrzekł Nicki, powstrzymując uśmiech i kła­niając się z galanterią - jestem całkowicie do pani usług.

- Mam nadzieję, że to się nie zmieni, gdy pan już usłyszy moją prośbę.

- Co mógłbym dla pani zrobić?

- Chciałabym, żeby pan doszczętnie zrujnował moją reputację.

7

Aż do tej chwili Nicki byłby gotów się założyć o sporą fortunę, że żadna kobieta nie zdoła niczym go zaskoczyć, nie mówiąc już o wprawieniu w stan prawdziwego osłupienia, w jakim właśnie się znalazł.

- Słucham? - wykrztusił w końcu.

Julianna widziała, że pan DuVille usilnie próbuje ukryć swoje zaskoczenie i z trudem stłumiła nieelegancki chichot. Nie miała pojęcia, czy ta ochota do śmiechu była wynikiem napięcia i zdener­wowania, czy też magicznego, choć obrzydliwego w smaku napoju, którego nie żałowali sobie mężczyźni, by z większym optymizmem patrzeć na życie.

- Spytałam, czy byłby pan tak miły i zechciał doszczętnie zruj­nować moją reputację.

Grając na zwłokę, Nicki sięgnął do kieszeni kamizelki po kolej­ną cygaretkę, obserwując przy tym dziewczynę spod oka.

- Co... dokładnie... ma pani na myśli? - zapytał, zapalając zapałkę.

- Chciałabym, żeby moja reputacja legła w gruzach - powtórzy­ła dziewczyna, wbijając w niego uważne spojrzenie, gdy dłońmi osłaniał płomień zapałki, i starając się lepiej przyjrzeć rysom męż­czyzny. - To znaczy pragnę się znaleźć w takiej sytuacji, żeby już żaden mężczyzna nigdy nie zechciał się ze mną ożenić - wyjaśniła.

Zamiast coś na to odpowiedzieć, postawił nogę na kamiennej ławce, tuż obok biodra Julianny i przyglądał jej się w milczeniu, trzymając między zębami cygaretkę.

105

- Już chyba jaśniej nie mogę tego ująć - powiedziała niespokoj­nie.

- Nie, to rzeczywiście niemożliwe.

Julianna przysunęła się bliżej do jego nogi i spojrzała mu w twarz.

- Zrozumiał pan, o co proszę?

- Raczej nie sposób tego nie zrozumieć.

W tonie Nicholasa nie było ani cienia entuzjazmu, więc by go zachęcić, dorzuciła:

- Chętnie panu zapłacę!

Tym razem Nicki zdołał ukryć szok, ale uśmiechnął się szeroko z zadowolenia, że ktoś jest jeszcze zdolny doprowadzić go do takie­go stanu.

- Już po raz drugi - mruknął pod nosem. - I to jednego wieczoru.
Zorientowawszy się, że dziewczyna czeka na jego odpowiedź,

spojrzał jej prosto w oczy i, tłumiąc szelmowski uśmiech, oświad­czył bardzo poważnym tonem:

- To wyjątkowo kusząca propozycja.

- Będę się starać najlepiej, jak umiem - obiecała, wpatrując się w niego swymi wielkimi, szczerymi oczami.

- Z każdą chwilą ta propozycja staje się coraz bardziej nie do odrzucenia.

Nicki wbił wzrok w przestrzeń, zastanawiając się nad sytuacją i oceniając tę intrygującą młodą kobietę. Wciąż nie umiałby do­kładnie określić jej wieku, ale wiedział, że nie jest niewinną debiutantką na długo przedtem, zanim poprosiła go o „przysługę”. Było to oczywiste od samego początku: siedziała w ciemnościach, w od­osobnionym miejscu, sam na sam z mężczyzną, który nie został jej formalnie przedstawiony i nie podjęła żadnej próby zmiany tej sy­tuacji.

Poza tym ta jej suknia! Niebywale kusicielska, z olbrzymim de­koltem odsłaniającym większą część piersi i bardzo obcisła, by pod­kreślić wyjątkowo wąską talię dziewczyny. Każda szanująca się matka prędzej by się zabiła, niż pozwoliła swej niewinnej córce włożyć podobny strój. To była suknia dla wyjątkowo śmiałej mężat­ki - lub dla kurtyzany. Na jej palcu nie widniała obrączka, zapew­ne więc miał do czynienia z tym drugim wypadkiem. W owym przekonaniu dodatkowo utwierdziła go myśl, że wielu bogatych młodzieńców zabierało na podobne imprezy swoje utrzymanki, dla żartu lub zabawy. Na dzisiejszej maskaradzie zjawiło się niemało najpiękniejszych i najbardziej pożądanych kurtyzan z Londynu.

106

Nicki doszedł do wniosku, że to anielsko wyglądające stworzenie pokłóciło się z mężczyzną, który ją tu przyprowadził, a gdy już się wypłakała, postanowiła znaleźć kogoś, kto zastąpi niewdzięcznika. Nie ulegało też najmniejszej wątpliwości, że jej reputacja została „zrujnowana” dawno temu i z pewnością powtórzyło się to już wie­le razy od tamtej pory. Wiedział też, że w żadnym razie nie zamie­rzała mu płacić, owa propozycja była jednak tak cudownie błysko­tliwa, że nawet na nim wywarła wrażenie. Ta dziewczyna jest nie tylko piękna, ale i zupełnie wyjątkowa. Bardzo dowcipna. Ze swo­im wyglądem, wyobraźnią i miękkim, kulturalnym głosem, szybko znajdzie nowego protektora. Prawdę mówiąc, jeśli dziś w łóżku okaże się równie zabawna, sam z ochotą podejmie się tej roli.

Zżerana niepewnością, Julianna wpatrywała się w jego czarują­cą twarz, podczas gdy Nicki z nieodgadniona miną wpatrywał się w przestrzeń. Ręce wcisnął głęboko w kieszenie, zsunął z ramion pelerynę. W kącikach jego oczu widniały drobne zmarszczki, jakby się lekko uśmiechał, ale może tylko tak wyglądał, dlatego że w zę­bach trzymał cygaretkę.

Czekanie stało się już nieznośne, w końcu więc Julianna zapy­tała drżącym głosem:

- Czy pan już podjął decyzję, milordzie?

W tym momencie Nicki spojrzał jej w oczy i obdarzył ją leni­wym, zniewalającym uśmiechem.

- Nie jestem tani - zażartował.

- A ja nie mam zbyt wiele - ostrzegła, a Nicki wybuchnął śmie­chem, gdy sięgnęła do maleńkiej balowej torebki w poszukiwaniu pieniędzy.

Po chwili wyciągnął ku niej ramię.

- Może poszukamy miejsca bardziej odpowiedniego do... hm...

- Zrujnowania mojej reputacji? - podsunęła usłużnie, a Nicki wyczuł w jej głosie drobne wahanie, które jednak zniknęło niemal w tej samej chwili, gdy się pojawiło. Podniosła się z ławki, wypro­stowała ramiona, uniosła głowę i, przybierając królewską postawę, rzuciła z determinacją: - A więc niech się stanie, co ma się stać.

Poprowadził ją w głąb labiryntu, przypominając sobie jedno­cześnie, jak kiedyś z Valerie błądzili godzinami, bo przeoczyli ukry­tą dróżkę. Kiedy z wolna szli wzdłuż żywopłotu, przyszło mu do głowy, że nadszedł czas na oficjalną prezentację, wówczas jednak powiedziała, że zna jego nazwisko.

- A pani jest...? - zapytał, gdy dziewczyna nie wykazała naj­
mniejszej ochoty, by udzielić mu tej informacji.

107

W tym momencie w zakamarkach umysłu Julianny, oszołomio­nej nierealnością tej sytuacji, blaskiem księżyca i przystojnym, godnym pożądania mężczyzną u boku, zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. Próbując zmyślić jakieś imię, zerknęła na swoją suknię.

- Marie - odrzekła. - Może pan nazywać mnie Marie, milordzie.

- Jak „Marie Antoinette”? - rzucił kpiąco, zastanawiając się przy tym, czemu dziewczyna kłamie.

W odpowiedzi wyrzuciła w górę ramiona i wykrzyknęła rado­śnie:

- „Jeśli nie mają chleba, niech jedzą ciastka!” A chwilę później zatrzymała się gwałtownie.

- Dokąd idziemy?

- Do mojej sypialni.

Julianna szybko przerzuciła w myślach sytuacje prowadzące do całkowitego zrujnowania reputacji. Trzy tańce z tym samym męż­czyzną. Przebywanie sam na sam w pokoju z mężczyzną. Pokój. Sypialnia. Skinęła z aprobatą głową.

- Doskonale. Zapewne pan wie wiele więcej na ten temat ode
mnie, milordzie.

Serdecznie w to wątpię, pomyślał cynicznie.

Szli przed siebie w milczeniu. I to Nickowi też się w niej spodo­bało. Nie czuła potrzeby paplania bez powodu. Kiedy w końcu przerwała ciszę, zrobiła to w doskonałym momencie, a temat, jaki wybrała, kompletnie go oszołomił, choć wydawało mu się do tej po­ry, że bogate doświadczenia z kobietami przygotowały go już na wszystko. Dziewczyna pilnie wbijała oczy w trawę, po czym spoj­rzała mu w oczy i odezwała się poważnym tonem:

- Często rozmyślam o robakach. A pan?

- Nie tak często, jak kiedyś - skłamał bez mrugnięcia okiem, tłumiąc wesołość. Przez cały ostatni tydzień nie śmiał się tyle, co w jej towarzystwie.

- Proszę się więc zastanowić nad pewną kwestią - rzuciła to­nem uczonego. - Jeżeli Bóg chciał, by całe życie pełzały po ziemi, to czemu nie dał im kolan?

Nicki stanął jak wryty, trzęsąc się ze śmiechu.

- Co pani powiedziała?

Piękna twarz zwróciła się w jego stronę, a cudne usta oznajmiły:

- Zapytałam, czemu robaki nie mają kolan.

- Tak właśnie mi się zdawało.

Złapał ją gwałtownie za ramiona i przyciągnął do siebie, nie mo­gąc oprzeć się pokusie, by zdusić śmiech na jej miękkich, pełnych

108

wargach. Wypuścił ją wszakże z objęć niemal równie gwałtownie, jak ją pochwycił, niepewny czy za miną dziewczyny kryło się oszo­łomienie czy wyrzut. Zdecydował jednak, że to niepotrzebne, a wręcz niepożądane, by dyskutować na ten temat z kimś, kto bę­dzie dzielić z nim łoże za pieniądze, odsunął się więc jedynie i od­wrócił.

Ale nie mógł się powstrzymać, by od czasu do czasu na nią nie spoglądać i odetchnął z ulgą, gdy w końcu na jej wargach ujrzał uśmieszek rozbawienia.

Nie był całkiem pewien, czy idą w dobrą stronę, póki nie poko­nali ostatniego zakrętu i nie dojrzał tajemnej ścieżki z labiryntu, prowadzącej do tylnych drzwi domu. Wiedząc, że przez chwilę znajdą się na widoku - choć w dość dużej odległości od innych gości - Nicki ustawił się tak, by zasłonić swą towarzyszkę.

- Czemu przyśpieszyliśmy kroku?

- Bo tutaj jesteśmy doskonale widoczni z ogrodów - ostrzegł. Wyjrzała zza jego ramienia, by zobaczyć to na własne oczy.

- Oni też mogą jeść ciastka! - wykrzyknęła radośnie, znowu
wymachując ramionami. A potem na cały głos wykrzyknęła: -
Wszystkim wam osobiście pozwalam jeść ciastka!

Nicki z przerażeniem zorientował się, że znowu wstrząsają nim fale śmiechu, lecz nie odezwał się ani słowem, by nie zachęcać dziewczyny do dalszych popisów.

8

Kiedy znaleźli się w jego sypialni, Julianna przysiadła na brze­gu niewielkiej sofy, obitej ciężkim brokatem. Miała wrażenie, że śni, gdy przyglądała się, jak Nicholas zdejmuje surdut i rozluźnia śnieżnobiały fontaź. Tysiące dzwonków ostrzegawczych rozdzwo­niło się w jej umyśle, przyprawiając ją o zawrót głowy. A może to wspomnienie jego pocałunku podziałało na nią tak oszałamiająco?

Pozbywszy się surduta i fontazia, Nicki rozpiął pod szyją koszu­lę i podszedł do błyszczącego stolika, na którym znajdowała się ta­ca z kieliszkami i karafkami. Wyciągnął korek z karafki pełnej brandy i obejrzał się przez ramię, by spytać czy nie nalać czegoś dziewczynie. To, co zobaczył, zaniepokoiło go w najwyższym stop­niu, odwrócił się więc gwałtownie.

Dziewczyna siedziała zgięta wpół, wpatrując się w podłogę.

109

- Co robisz?

- Nie czuję palców u stóp - odrzekła, nie podnosząc głowy.

- A co to ma znaczyć? - spytał głosem pełnym irytacji, bo zaczę­ło do niego docierać, że niemal wszystko, co zrobiła i powiedziała w labiryncie, łącznie z prośbą by zrujnować jej reputację - a co w owej chwili wydawało się szokujące lub śmieszne - mogło być wynikiem upojenia alkoholem lub zaburzonego umysłu.

- Możesz wstać? - rzucił, celowo przybierając wyjątkowo ostry ton.

Julianna, zmrożona jego lodowatym głosem, wyprostowała się powoli i podniosła z sofy. Wprost nie mogła uwierzyć, że stojący te­raz przed nią groźny mężczyzna jest tym samym człowiekiem, któ­ry przed chwilą beztrosko z nią żartował i który ją... który ją poca­łował!

Nicki tymczasem zdał sobie sprawę, że dziewczyna wygląda na zupełnie oszołomioną. Oszołomioną i zdezorientowaną.

- Czy możesz powiedzieć coś, co by mnie przekonało, że w tej
chwili jesteś zdolna do choćby jednej logicznej myśli? - zapytał
z gniewem, wzmożonym jeszcze rozczarowaniem i złością na włas­ną naiwność.

Julianna skrzywiła się, słysząc jego słowa. Zostały wypowie­dziane tym samym autorytatywnym, pełnym pogardliwej wyższo­ści tonem, którym tak ją upokorzył w czasie ich niefortunnego spo­tkania w parku. Dzisiaj jej umysł był oszołomiony przez brandy i zaskoczenie całą sytuacją, lecz kiedy już zebrała się na odpo­wiedź, zareagowała równie błyskotliwie, choć bardziej powściągli­wie niż poprzednio. Ostatecznie chciała, żeby ta noc była szczegól­na i pamiętna.

- Myślę, że tak - odrzekła, unosząc wysoko podbródek. - Czy
mamy zacząć od starożytnych filozofów? - Założyła ręce za plecami
i odwróciła się w drugą stronę, udając że pilnie przygląda się obra­zowi wiszącemu nad kominkiem. - Sokrates przekazał nam wiele
ciekawych spostrzeżeń na temat nauki i etyki. Platon pogłębił wie­le z nich i... - urwała, starając się usilnie zebrać myśli i przypo­mnieć sobie, co jeszcze wiedziała na temat filozofów - starożytnych
czy też jakichkolwiek innych. - Gdy chodzi o współczesne czasy...
- podjęła no nowo wątek -...szczególnie cenię sobie Woltera. Podo­ba mi się jego poczucie humoru. Ale ze wszystkich znanych mi... -
Ucichła, słysząc, że Nicki podchodzi do niej od tyłu, w końcu jed­nak zebrała się w sobie. - Ale ze wszystkich znanych mi filozofów,
najwyżej cenię sobie kobietę. Miała na imię Sara.

110

Stanął tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło.

- Czy chciałby pan poznać jej ulubioną teorię? - spytała lekko drżącym głosem.

- Oczywiście - wyszeptał miękko, muskając oddechem jej skroń.

- Sara twierdziła, że kobiety kiedyś posiadały władzę nad męż­czyznami, ale oni w swej podstępnej arogancji znaleźli sposób... -zesztywniała, gdy zaczął gładzić jej ramiona, a po chwili przyciąg­nął ją do siebie. - Znaleźli sposób, by przekonać nas i samych sie­bie, że kobiety mają ptasie móżdżki...

Ciepłe wargi Nicholasa przywarły do wgłębienia za jej uchem, przyprawiając Juliannę o dziwne dreszcze.

- Słucham cię, mów dalej - poprosił niskim głosem, wodząc
ustami po jej szyi.

Starała się odezwać, ale wydała z siebie jedynie cichy jęk. Czu­ła, że traci kontrolę, próbowała jednak przekonać samą siebie, że postępuje jak najsłuszniej. Albo to, co robiła teraz, albo życie z sir Francisem Bellhavenem; albo słodkie wspomnienia zakazanego owocu..., albo mężczyzna, którego widok przyprawiał ją o mdłości.

Nicki objął ją tuż powyżej pasa i poczuł, jak mocno bije jej serce. Poczekał więc chwilę, zanim sięgnął do jej pełnych, pięknych pier­si. Pocałował ją w skroń, a potem zaczął wodzić ustami po całej twarzy dziewczyny. Pachniała kwiatami i świeżą bryzą, lecz w jego ramionach wydawała się...

Jak z drewna.

Oddychała ciężko, jakby biegła spłoszona, a serce waliło jej...

Z przerażenia.

Nicki oderwał usta od jej warg i szybko odwrócił ją twarzą do siebie. Z niedowierzaniem patrzył na jej gorące rumieńce i oczy -teraz koloru ciemnego fioletu - spoglądające na niego z niepewno­ścią. Rumieńce stały się jeszcze mocniejsze, gdy zaczął wodzić wzrokiem po pięknie rzeźbionych, delikatnych rysach dziewczyny, szukając jakiegoś znaku - czegokolwiek - co utwierdziłoby go w przekonaniu, że nie było to dla niej nowe i przerażające doświad­czenie.

Ale zobaczył jedynie czystą niewinność.

To był jej pierwszy raz.

Nic podobnego wcześniej nie robiła!

A mimo to wciąż jej pożądał. Nie! Ku własnemu zdumieniu zdał sobie sprawę, że z tego powodu pragnął jej jeszcze trzy razy moc­niej. Mógł ją mieć, sama go o to poprosiła, nawet zaproponowała

111

mu zapłatę. Wciąż jednak się wahał. Chwycił ją za podbródek i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Czy jesteś absolutnie pewna, że chcesz być tutaj... że chcesz
to zrobić? - zapytał spokojnym głosem.

Julianna przełknęła gwałtownie ślinę i pokiwała głową.

- To coś, co muszę zrobić - by mieć już wszystko poza sobą.

- Nie masz co do tego najmniejszych wątpliwości?

Pokręciła głową w odpowiedzi. Nicki znów zaczął ją całować, ty­le że w tym samym momencie opadła go nieprzyjemna myśl: to nie będzie jedynie rozdziewiczenie niewinnej panny, ale zamordowanie anioła. By zagłuszyć opory, z całej siły przywarł ustami do jej warg, przyciskając ją mocno do siebie, sięgając dłońmi do jej pięknych piersi.

- Nie! - Wyrwała się z jego ramion tak gwałtownie, że niemal
stracił równowagę. - Nie! Nie mogę tego zrobić!

Cofnęła się, a Nicki tymczasem patrzył na nią z niedowierza­niem. W jednej chwili oddawała mu pocałunki, słodko obejmując go za szyję i instynktownie przywierając do niego całym ciałem, a w następnej biegła przez sypialnię, zostawiając go z rozdziawio­nymi ustami, chwytała za klamkę i wypadała na korytarz...

Prosto w objęcia Valerie i jakiejś kobiety, która wykrzykiwała, że jej córka została porwana i domagała się przeszukania wszyst­kich pokojów. Nicki miał wrażenie, że oto przeżywa na jawie naj­gorszy senny koszmar - zobaczył, że kobieta, która onegdaj impertynencko zaczepiła go w parku, obejmuje teraz opiekuńczym gestem dziewczynę, którą zaledwie chwilę wcześniej przytulał do piersi.

Tyle że teraz owa matrona miała zupełnie inny wyraz twarzy. Nie unosiła się nad tym, jak wielką przyjemność sprawia jej widok Nickiego, ale patrzyła na niego z triumfującą wrogością.

- Gdy tylko położę córkę do łóżka, poślę po mojego męża i wów­czas omówimy całą sprawę na osobności!

9

- Julianno? - Głos matki brzmiał jak ostry skrzek. A tymczasem Juliannie głowa pękała z bólu. Na całym świcie tylko jedna jedyna rzecz nie była straszna tego ranka - spotkanie z własną matką. Mat­ka, która powinna szaleć z wściekłości, która - według dziewczyny -

112

powinna wyrzec się jej za dużo mniejsze przewinienia niż te, jakich Julianna dopuściła się poprzedniego wieczoru, niespodziewanie ob­jawiała teraz najczystsze zrozumienie i współczucie.

Żadnych pytań. Żadnych wymówek.

Wciśnięta w kąt powozu przy drzwiach, Julianna patrzyła z żalem, jak dom, w którym doszło do jej kompromitacji, oddala się i w końcu znika jej z oczu.

- Zaraz się pochoruję - wyszeptała.

- Nie, moja droga. To nie byłoby właściwe.

- Czy już dojeżdżamy do domu?

- Nie udajemy się do domu.

- A dokąd?

- O właśnie... właśnie tutaj - odrzekła matka, wypatrując cze­goś ze zmrużonymi oczami, a po chwili rozpromieniając się z za­chwytu.

Julianna też spróbowała dojrzeć, czym jest owo „tutaj”. Spo­strzegła jedynie ładny wiejski domek, przed którym znajdował się powóz papy i jeszcze jakiś inny, z herbem wymalowanym z boku. A chwilę później zobaczyła kaplicę. Na jej dziedzińcu, ignorując całkowicie papę, stał Nicholas DuVille.

Wyraz jego ponurej, ściągniętej twarzy był tysiąc razy bardziej lodowaty i pogardliwy, niż wtedy, gdy widziała go w parku.

- Dlaczego tu przyjechaliśmy? - wykrzyknęła Julianna. Nudno­ści i ból głowy jeszcze się nasiliły.

- Abyś poślubiła Nicholasa DuVille'a.

- Co takiego?! Ale czemu?

- Czemu się z tobą żeni? - spytała sucho matka, otwierając drzwi powozu. - Bo nie ma wyboru. Ostatecznie jest dżentelme­nem. Zna zasady, chociaż zdecydował się je złamać. Pani domu i dwoje służących widzieli, jak wybiegłaś z jego sypialni. Zrujnował reputację niewinnej, dobrze urodzonej panny. Gdyby się z tobą nie ożenił, twoja przyszłość ległaby w gruzach, ale on już nigdy nie mógłby się nazwać dżentelmenem. Tego wymaga od niego kodeks honorowy. Inaczej pan DuVille straciłby twarz.

- Ale ja nie chcę! - załkała Julianna. - I zaraz sama mu to wy­tłumaczę!

- Ja tego nie chciałam! Nie chciałam! - powtarzała piętnaście minut później, wpychana bez pardonu do powozu swego męża. Przez cały czas Nicholas nie odezwał się słowem - poza wypowie­dzeniem słów przysięgi. W końcu jednak nie wytrzymał:

-

113

- Milcz i wsiadaj!

- Dokąd jedziemy?

- Do twojego nowego domu - wyjaśnił sarkastycznym tonem Zapamiętaj, do twojego.

1O

Nucąc pod nosem kolędę, Julianna usiadła przed lustrem w sy­pialni i za ciemnozieloną wstążkę zbierającą jej blond loki wetknę­ła kilka gałązek ostrokrzewu z czerwonymi jagodami.

Zadowolona z efektu, podniosła się, wygładziła suknię z mięk­kiej, zielonej wełny, poprawiła szerokie mankiety i ruszyła w stro­nę salonu, gdzie zamierzała pracować nad swoją powieścią, siedząc na wprost kominka, w którym radośnie płonął ogień.

Od trzech miesięcy - od czasu gdy mąż pozostawił ją bezcere­monialnie przed tym domem zaledwie parę godzin po ich ślubie - nie widziała Nicholasa, ani nie dostała od niego żadnej wiadomo­ści. Mimo to każdy szczegół tego wstrętnego dnia był ostro wyry­ty w jej pamięci i ilekroć o nim pomyślała, czuła ostry ucisk w dołku.

Ich ślub był gorzką parodią prawdziwej ceremonii - stanowił jednak doskonałe ukoronowanie czegoś, co zaczęło się na maskara­dzie. Matka Julianny, zamiast zdecydowanie potępić zachowanie córki, praktycznie gratulowała jej, że tak przemyślnie złowiła naj­bardziej pożądanego kawalera w towarzystwie. A gdy już stały w kościele, nie udzieliła jej ani jednej macierzyńskiej rady na temat małżeństwa czy dzieci, za to rozwodziła się nad futrami, jakich Ju­lianna powinna natychmiast zażądać!

Z kolei papa, który zapewne lepiej pojmował rzeczywistą sytu­ację - jego córka przyniosła wstyd rodzinie, w czym wydatnie po­mógł jej pan młody - poradził sobie z przykrymi myślami na swój własny sposób. Zanim chwiejnym, lecz zawadiackim krokiem po­prowadził Juliannę do ołtarza, pocieszył się co najmniej butelką mocnej madery. Ponurego obrazka dopełniała panna młoda, cier­piąca na efekty wczorajszego przedawkowania brandy i do tego pan młody...

Juliannę dotąd przeszywał dreszcz na wspomnienie nienawiści i pogardy w jego oczach, gdy wypowiadał słowa przysięgi. Nawet twarz pastora udzielającego im ślubu wryła jej się w pamięć. Wciąż

114

widziała, jak na łagodnym obliczu duchownego pojawił się wyraz przerażenia, gdy na propozycję, by oblubieniec pocałował pannę młodą, Nicholas obrzucił ją pełnym odrazy spojrzeniem, obrócił sic na pięcie i wyszedł z kościoła.

W powozie Julianna próbowała z nim rozmawiać - wyjaśnić wszystko i przeprosić. Przez chwilę słuchał jej słów z kamienną twarzą, w końcu zaś oświadczył:

- Jeżeli wypowiesz jeszcze jedno słowo, wylądujesz na skraju drogi, nim zdołasz skończyć zdanie!

Przez te miesiące, gdy tkwiła tu niczym zbędny mebel, Julian­na poznała co to samotność - nie spowodowana śmiercią najbliż­szej osoby, ale wynikająca z odrzucenia i pogardy. Szczególnie bo­leśnie to odczuła, gdy doszły do niej plotki o gorącym romansie Nickiego z tancerką z opery. Cały Londyn nie mówił o niczym in­nym, zanim jeszcze pogłoski o jego pośpiesznym ślubie zdążyły się na dobre rozejść w towarzystwie.

Julianna wiedziała, że chciał ją ukarać. Publicznie upokarzał ją za to, że - jak wierzył - wraz z matką zastawiły na niego pułapkę. A najgorsze z tego wszystkiego było to, że gdy dziewczyna stawiała się na jego miejscu i patrzyła na całą sytuację z jego punktu widze­nia, dokładnie rozumiała, co czuł i dlaczego.

I aż do zeszłego tygodnia zemsta Nicholasa osiągała pożądany skutek. Julianna wylewała morze łez w poduszki, dręcząc się wspomnieniem nienawistnego spojrzenia, jakim obrzucił ją w dniu ślubu. Napisała do niego tuzin listów, próbując wszystko wytłuma­czyć. W odpowiedzi dostała jedynie krótką, suchą wiadomość od je­go sekretarza, że jeśli spróbuje jeszcze raz skontaktować się z mę­żem, zostanie usunięta z domu, który zamieszkiwała, i będzie pozostawiona bez środków do życia.

Julianna DuVille miała do końca swoich dni żyć w samotności, by odpokutować za czyn, który był w tym samym stopniu jej, co i jego grzechem. Nicholas miał pięć innych posiadłości - o wiele wspanialszych i leżących w dogodniejszej odległości od Londynu. Według plotek, które wyczytała w gazecie, i informacji, które wy­ciągnęła od Sheridan Westmoreland, wyprawiał w nich przyjęcia dla licznego grona przyjaciół, a zapewne także intymniejsze impre­zy dla dwojga w zaciszu swej sypialni.

Aż do ubiegłego tygodnia jej dni upływały w samotnej pustce i udręczeniu. Odrobinę ulgi przynosiły jej jedynie zwierzania w li­stach do babci.

Teraz jednak wszystko się zmieniło.

115

Tydzień temu dostała list od wydawcy z Londynu, który był bardzo zainteresowany kupnem jej pierwszej powieści. W swoim li­ście pan Framingham porównywał talent Julianny do talentu Jane Austen, zachwycał się jej poczuciem humoru i wyostrzonym zmy­słem obserwacji, z jakim w subtelny sposób sportretowała arogan­cję świata arystokracji.

Przysłał też pierwszy czek bankowy, z obietnicą, że pojawią się i dalsze, gdy tylko książka wyjdzie drukiem. Własne pieniądze oznaczały niezależność i możliwość wyrwania się z więzów, które nałożył na nią Nicholas DuVille. Julianna marzyła o zamieszkaniu w Londynie, w jakimś małym, pogodnym domku w dobrej dzielni­cy... właśnie tak, jak planowała z babcią, która przecież w tym ce­lu pozostawiła jej spadek. Pod koniec przyszłego roku będzie miała dość pieniędzy, by wyrwać się ze swej złotej klatki.

Noce nie były jednak już tak kojące. W snach pojawiał się Nicki, dokładnie taki, jakim widziała go w labiryncie. Opierał nogę na ka­miennej ławce, patrzył w przestrzeń, i zaciskając cygaretkę w zę­bach uśmiechał się lekko, słysząc skandaliczną prośbę, by zrujno­wał reputację Julianny. Żartował sobie z niej w tych snach i bawiło go, że chciała mu zapłacić. A potem zaczynał ją całować, a wtedy Julianna budziła się z walącym sercem, czując jeszcze dotyk ust Nicholasa na wargach.

Za to rankiem, gdy przez okna do pokoju wlewało się słoneczne światło, znowu myślała tylko o przyszłości, a przeszłość... zosta­wiała w sypialni. Teraz, jak nigdy wcześniej, pisarstwo było jej ucieczką i nadzieją.

Na dole w salonie kamerdyner ustawił na stoliku przylegającym do jej biurka tacę z filiżanką czekolady i grzanką posmarowana masłem.

- Dziękuję ci, Larkin - powiedziała z uśmiechem i zasiadła do
pisania.

Kamerdyner pojawił się ponownie późnym popołudniem, gdy była całkowicie pochłonięta pracą.

- Milady? - przerwał jej pełnym napięcia głosem.

Julianna uniosła pióro w geście wskazującym, że ma zaczekać, póki ona nie skończy zdania.

- Ale...

Stanowczo potrząsnęła głową. W tym domu nie mogło się wyda­rzyć nic wymagającego jej niezwłocznej interwencji. Żadni nieocze­kiwani goście nie zajeżdżali do tego odludzia na pogawędki, żadna sprawa nie była tak pilna, by nie mogła zaczekać. Ta niewielka po-

116

siadłość funkcjonowała jak dobrze naoliwiona maszyneria, zgodnie z wymogami właściciela i służba konsultowała się z jego małżonką tylko przez grzeczność. Była tu jedynie gościem, chociaż niekiedy odnosiła wrażenie, że służący jej współczuli - w szczególności ka­merdyner. Julianna w końcu odłożyła pióro.

- Przepraszam, Larkin - rzuciła, widząc że służący już nie mo­że się doczekać, by poświęciła mu chwilę uwagi. - Ale jeżeli nie za­piszę myśli w chwili, gdy się pojawi, często mi umyka. Co chciałeś powiedzieć?

- Jego lordowska mość właśnie przyjechał, milady! Chce się z panią jak najszybciej zobaczyć w swoim gabinecie. - Zdumienie i niewypowiedziana nadzieja sprawiły, że Julianna znalazła się na nogach, zanim jeszcze kamerdyner dorzucił: - Przyjechał z garderobianym. - Zupełnie nie znając zwyczajów arystokracji, spojrzała na Larkina pytającym wzrokiem. - To znaczy, że zosta­nie na noc.

Stojąc przy oknie, zniecierpliwiony Nicki wpatrywał się w za­śnieżony krajobraz, który swego czasu tak lubił stąd oglądać. Cze­kał, by ta podstępna mała suka, którą wbrew sobie musiał poślubić, stawiła się wreszcie na jego wezwanie. Maskarada i wydarzenia w labiryncie zatarły się już w jego pamięci, ale dzień ślubu wciąż tkwił mu przed oczami. Zaczął się od śniadania, które własnoręcz­nie podała mu Valerie, racząc go przy okazji kilkoma sarkastyczny­mi uwagami. Jakim cudem to akurat on wpadł w pułapkę zastawio­ną przez Juliannę i jej matkę. Był jedyną „rybą”, która dała się złapać na ich przynętę! Zanim wypchnął Valerie ze swej sypialni, nieźle się postarała, by nie miał złudzeń co do niewinności dziew­czyny w całej tej sprawie, a mimo to wciąż nie chciał uwierzyć, że Julianna z całą premedytacją zamierzała go usidlić.

Trzymał się kojącej ułudy, że wszystko to było niefortunnym zbiegiem okoliczności.

Z naiwnością, o którą nigdy wcześniej się nie podejrzewał, my­ślał tylko o tym, jaka była piękna, i z jaką przyjemnością tulił ją w ramionach. Posunął się nawet do tego, by utwierdzić się w prze­konaniu, że będzie dla niego doskonałą żoną i karmił się ową my­ślą czekając na nią przed kaplicą. Gdyby jego nieznośna, przyszła teściowa nie wywoływała w nim takiej furii, prawdopodobnie za­cząłby się śmiać na widok Julianny wysiadającej z powozu.

Jego mała oblubienica była szarozielona na twarzy, lecz nie na tyle chora, by w kościele nie móc dyskutować z matką na temat fu-

117

ter i nie chełpić się tym, jak bogatego zdołała złowić męża. Wszyst­ko to słyszał, stojąc na zewnątrz.

Nicki wiedział, że gdy Julianna znajdzie się u jego boku, spró­buje jakichś sztuczek. To sprytna i inteligentna młoda kobieta - dość inteligentna, by wiedzieć, że nigdy nie przekona go o swej nie­winności. Oczekiwał więc raczej łzawych wyznań i zapewnień, że to matka zmusiła ją do podstępnych działań. Usłyszał zaś kłamli­we zaprzeczenia, co ostatecznie go do niej zraziło.

Na dźwięk otwieranych drzwi odwrócił się od okna. Spodziewał się, że jego żona nie będzie wyglądać lepiej niż w dniu ślubu, choć może okaże nieco skruchy. Od razu przekonał się, jak bardzo się mylił.

- Podobno chciałeś się ze mną zobaczyć? - odezwała się niezwy­kle opanowanym głosem.

Kiwnął głową w stronę krzesła stojącego przed biurkiem w nie­mym nakazie, by usiadła.

Nadzieja, jaka obudziła się w Juliannie na wieść o przyjeździe męża, zniknęła natychmiast, gdy się odwrócił i obrzucił ją wynio­słym spojrzeniem. A więc nie zamierzał się z nią pojednać, pomy­ślała ze ściśniętym sercem.

- Przejdę od razu do rzeczy - oświadczył, siadając za biurkiem.
- Lekarze twierdzą, że serce mojej matki jest w bardzo złym sta­nie. Mówiąc wprost - jest umierająca.

Powiedział to wszystko zimnym, beznamiętnym głosem, z ka­miennym wyrazem twarzy. Tak bardzo starał się ukrywać wszelkie emocje, iż Julianna nie miała najmniejszych wątpliwości, że bardzo cierpiał.

- Nie dożyje następnych świąt Bożego Narodzenia.

- Bardzo mi przykro - odezwała się miękko.

Zamiast coś odpowiedzieć, popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby była najbardziej odrażającą istotą chodzącą po ziemi. Nie mogąc oprzeć się pokusie, by przekonać go, że jest przynajmniej zdolna do empatii, Julianna zaczęła wyrzucać z siebie pośpiesznie:

- Nikt na świecie nie był mi tak bliski, jak moja babcia, więc
kiedy umarła, poczułam wielką pustkę. Ale mimo że jej nie ma...
wciąż jeszcze zwierzam się jej ze wszystkiego. Nawet... nawet pi­szę do niej listy, choć wiem, że to dość dziwne...

Wszedł jej w słowo, jakby w ogóle się nie odezwała.

- Ojciec poinformował mnie, że matka jest bardzo przejęta sta­nem naszego, tak zwanego, małżeństwa. Z tego powodu życzeniem

118

moim i mego ojca jest, by jej ostatnie święta upłynęły w radości i szczęściu. I ty także musisz się do tego przyczynić, Julianno.

Z zapałem skinęła głową. Gnana podobną żarliwą potrzebą, jak wtedy w labiryncie - by powiedzieć czy zrobić coś, co sprawi mu przyjemność - dorzuciła cicho:

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

Lecz zamiast okazać zadowolenie z jej postawy, Nicki wyglądał na zdegustowanego.

- Nie będziesz musiała za bardzo się wysilać. Wystarczy twoja
wyobraźnia. Pomyśl, że jesteś na kolejnej maskaradzie. Kiedy jutro
przyjadą moi rodzice, odegrasz rolę kochającej żony. Mnie czeka
o wiele trudniejsze zadanie. Będę musiał udawać, że mogę wytrzy­mać z tobą pod jednym dachem! - Podniósł się krzesła. - Zostanę
tu przez tydzień, do czasu wyjazdu rodziców. Kiedy nie będziemy
przebywać w ich towarzystwie, wolałbym cię nie oglądać na oczy.

Powiedziawszy to, szybko wyszedł z pokoju, jakby nie był w sta­nie znieść jej obecności choćby sekundę dłużej.

11

Stojąc przed lustrem, Nicki z wielką wprawą wiązał w wymyśl­ny węzeł fontaź, zbierając się w sobie, by zejść do salonu. Spodzie­wał się, że czas spędzony w towarzystwie Julianny nie będzie nale­żał do lekkich chwil jego życia, nie sądził jednak, że ów tydzień okaże się istnym piekłem na ziemi.

Bogu dzięki, ta męka zbliżała się już do końca; teraz musiał jeszcze tylko przeżyć otwieranie bożonarodzeniowych prezentów dziś wieczorem. Jutro rodzice wyjeżdżali - Nicholas zamierzał wy­ruszyć najdalej kwadrans po nich.

Przynajmniej została mu satysfakcja, że uszczęśliwił matkę. Nie da się ukryć, że ilekroć widziała jakieś oznaki uczucia pomię­dzy nim a Julianną, natychmiast się rozpromieniała, co nie pozo­stawiało mu żadnego wyboru - musiał jak najczęściej dostarczać jej dowodów miłości do „żony”.

Musiał też przyznać Juliannie, iż bez zarzutu wywiązywała się ze swej roli. Wodziła za nim rozkochanym wzrokiem, śmiała się z jego dowcipów i otwarcie flirtowała z nim przy każdej możliwej okazji. Chwytała go pod rękę, gdy udawali się na posiłki; siadała u szczytu stołu i zachwycała wszystkich swoją inteligencją i dowcipem. Ubierała

119

się tak, jakby najważniejszą rzeczą w jej życiu było sprawienie przyjemności mężowi, a trzeba przyznać, że wiele ko­biet mogłoby pozazdrościć jej figury.

Zabawiała wszystkich przy stole niczym najwytworniejsza da­ma z towarzystwa, tyle że bardziej naturalnie i z większą inteli­gencją. Chryste, musiał przyznać, że jest wyjątkowo błyskotliwa! Wszystkich umiała pobudzić do śmiechu. Doskonale też prowadzi­ła konwersację - słuchała uważnie i zawsze odzywała się z sensem. Kiedy ktoś ją zapytał, z ochotą opowiadała o swoim pisarstwie; czę­sto też wspominała babkę, która najwyraźniej była jej dużo bliższa niż matka.

Gdyby nie wiedział, jaką jest oszustką, gdyby tak głęboko nią nie pogardzał, byłby z niej niesłychanie dumny. Zdarzało się nawet - i to o wiele za często - że zapominał, jaka jest w rzeczywistości. Wówczas pamiętał jedynie urok jej uśmiechu, serdeczność, jaką okazywała jego rodzicom i to, jak szybko potrafiła go rozbawić. W takiej sytuacji dwa razy nachylił się i pocałował ją w policzek, bo nagle wydało mu się to najbardziej naturalne na świecie.

Oczywiście, wszystko to wynikało z dziwacznej sytuacji, w ja­kiej się znalazł: matka wciąż wymyślała imiona dla wnucząt, które nigdy nie miały się urodzić. Dzięki doskonale działającemu w lon­dyńskim towarzystwie żywemu telegrafowi plotek wiedziała, jakie okoliczności zmusiły Nicholasa do ślubu z Julianną, ale najwyraź­niej się tym nie przejmowała. Od razu bardzo polubiła „synową” i na każdym kroku dawała temu wyraz. Przywiozła nawet minia­tury przedstawiające Nickiego jako małego chłopca, specjalnie by pokazać je Juliannie. Wiedziała, że nie spędzi już ze swoją synową dużo czasu, postanowiła więc w pełni wykorzystać każdą chwilę: gdy tylko schodziła na dół, chciała mieć przy sobie Juliannę i, oczy­wiście, Nickiego - co w praktyce wypełniało im niemal cały czas.

Ostatniego wieczoru Julianna przysiadła na poręczy fotela, opie­rając się biodrem o ramię Nicholasa. Matka opisywała właśnie jego jakieś dziecinne psikusy i wszyscy się z tego zaśmiewali. Julianna śmiała się tak niepohamowanie, że aż zsunęła mu się na kolana, ru­mieniąc się przy tym uroczo. Poderwała się prawie natychmiast, ale zdradzieckie ciało Nickiego nie oparło się jej kusicielskim kształtom i istniała niewielka szansa, że nie dostrzegła jego podniecenia.

Nienawidził się za tę niekontrolowaną reakcję. Gdyby przy pierwszym spotkaniu zdołał utrzymać ręce przy sobie, nie znalazł­by się teraz w tej opłakanej sytuacji. Skończywszy z fontaziem, Nicki odwrócił się czekając, aż garderobiany poda mu wieczorowy,

120

aksamitny surdut w kolorze starego burgunda. Szybko wsunął rę­ce w rękawy, gotów stawić czoło ostatniemu męczącemu wieczoro­wi spędzonemu w roli „małżonka”.

W tym momencie dotarło do niego, ze nie będzie już więcej ro­dzinnych świąt i na ową myśl cały zesztywniał.

Przynajmniej dzięki tej szopce upewnił matkę, że jest szczęśli­wy. Nie pozostawił jej najmniejszych wątpliwości, że kocha swoją żonę i sypia z nią regularnie, starając się o spłodzenie potomka.

No cóż. Gra dobiegała końca. Jutro o tej porze będzie już w dro­dze do swojej posiadłości w Devon.

- Gdy tylko nasz powóz zniknie za zakrętem, Nicki natych­miast stąd wyjedzie - oświadczyła pani DuVille mężowi, gdy ubie­rali się do kolacji.

W odpowiedzi ucałował czubek głowy żony, po czym zapiął jej na szyi brylantową kolię.

- Nie możesz zrobić nic ponad to, co zrobiłaś, moja droga. I przestań się wreszcie zamartwiać, bo to źle wpływa na twoje ser­ce.

- Na moje serce źle wpływa świadomość, że gdy wreszcie po la­tach wikłania się w liczne związki z nieodpowiednimi kobietami Nicki zdołał się ożenić z dziewczyną wprost dla niego wymarzoną, to teraz nie chce z nią sypiać!

- Ależ moja droga! - Ojciec Nicholasa udał zgorszony ton. - Nie mów mi, że poniżyłaś się do wypytywania służby.

- Nie musiałam - odparła smutnym głosem jego małżonka. -Widzę, co się dzieje. Gdyby Nicki sypiał z Julianną, nie wodziłaby za nim tak tęsknym spojrzeniem. Ta dziewczyna jest w nim po uszy zakochana.

- Nie możesz zmusić Nicholasa, by odwzajemnił jej uczucia.

- Och, ona w żadnym razie nie jest mu obojętna. Kiedy tylko zapomina, jak bardzo jej nienawidzi, jest nią zachwycony. To pięk­na i czarująca istota. - Podniosła się ciężko z krzesła. - I jestem go­towa się założyć o duże pieniądze, że zauważył to już w czasie tej okropnej maskarady.

- Być może.

- Nie być może, tylko na pewno! Nicholas od wielu lat nie pro­wadził się zbyt dobrze, ale jak do tej pory nigdy nie było mowy o żadnym skandalu. W żadnym razie nie zabrałby Julianny do swojego pokoju, będąc gościem w cudzym domu, gdyby kompletnie nie stracił dla niej głowy!

-

121

Nie mogąc oprzeć się logice tego wywodu, pan DuVille mruknął pod nosem:

- W takim razie może jeszcze wszystko się ułoży.
Jego żona smętnie zwiesiła ramiona.

- Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć czegoś Juliannie, nie
zachęcić jej do dalszych wysiłków, doszłam jednak do wniosku, że
gdyby wiedziała, iż zorientowałam się w sytuacji, czułaby się bar­dzo upokorzona. Teraz już tylko cud mógłby ich połączyć.

12

Julianna stała przy toaletce, trzymając w dłoni pudełko z lista­mi pisanymi do babci. Prezenty bożonarodzeniowe, które dostała tego wieczoru, leżały porozrzucane na łóżku. Nicki zamierzał jutro wyjechać - tak, jak jej zapowiedział w dniu przyjazdu, a wczoraj potwierdził to kamerdyner.

Mąż” i jego rodzice byli dla niej wyjątkowo hojni, chociaż po­darki od Nicholasa wydawały się bardzo bezosobowe, kupione jedy­nie z myślą o zachowaniu pozorów. Ofiarował również prezenty ro­dzicom, jakby były od niego i od Julianny. A kiedy zaczął otwierać podarunki przeznaczone dla niego, wszyscy od razu zauważyli, że nie było nic od żony. On jednak wyjaśnił, że Julianna chce mu dać prezent później. Dał nawet do zrozumienia znaczącym uśmiechem, że wolałaby mu go dać na osobności.

Prawda jednak wyglądała inaczej. Julianna nie zrobiła nikomu prezentów, bo nie miała co ofiarować... z wyjątkiem zawartości pu­dełka, które trzymała teraz w ręku. Chciała dać je Nicholasowi. „Nicki”. W ostatnim tygodniu słyszała to zdrobnienie tyle razy, że sama zaczęła o nim tak myśleć. Przez cały czas robiła też wszyst­ko, by zwrócić na siebie uwagę męża, by ujrzał ją w innym niż do­tąd świetle. Flirtowała z nim bez końca, godzinami układała włosy i spędzała wiele czasu rozmyślając, co powinna na siebie włożyć. Kilka razy wydawało jej się nawet, że Nicki patrzy na nią dość szczególnie... tak samo, jak na nią patrzył w swojej sypialni tamtej dawno minionej nocy... jakby miał ochotę ją pocałować.

Julianna była w nim bardzo zakochana. Zdała sobie z tego w pełni sprawę w ciągu ubiegłego cudownego, przerażającego tygo­dnia. Dowiedziała się też czegoś, co kazało jej podjąć jeszcze jedną próbę pojednania. Matka Nickiego powiedziała, że bardzo kochał dzieci,

122

przepadał za swoimi siostrzenicami i marzył o własnych po­tomkach. Wyrażała też nadzieję, że spłodzi syna, by ich nazwisko nie zaginęło. W obecnej sytuacji stało się to niemożliwe. Z winy Ju­lianny. To ona ściągnęła na niego ten koszmar i jeśli istniał jakiś sposób, by jeszcze naprawić zło, powinna koniecznie spróbować. Skandal związany z rozwodem okryłby niesławą całą rodzinę, nie tylko Juliannę. Poza tym w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat tylko kilka par zdołało oficjalnie zerwać związek małżeński, należało więc uznać, że już do końca są na siebie skazani.

Do końca pustego, bezdzietnego życia, o ile Julianna czegoś nie zrobi. A teraz mogła zrobić już tylko jedno - pokazać mu listy. Sta­nowiły jedyny „dowód”, iż nie planowała ich spotkania na balu ani nie próbowała złapać Nicholasa w pułapkę.

Tylko że jeśli pokaże mu listy, odkryje się przed nim całkowi­cie... Nicki będzie wiedział o niej wszystko: kim jest, kim nie była, kim chciałaby zostać. To właśnie znajdowało się na tych kartkach.

Noc była jeszcze dość wczesna i Julianna słyszała, że Nicki wciąż kręci się po pokoju. Modląc się gorąco, by jej plan się po­wiódł, podeszła do drzwi łączących ich sypialnie i zapukała.

Otworzył, spojrzał na Juliannę i o mało nie zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Miała na sobie wiśniowy, aksamitny szlafrok z głębo­kim, owalnym dekoltem, gęste włosy opadały jej na ramiona ni­czym płynne złoto. Wyglądała wprost zniewalająco.

- O co chodzi? - zapytał ostro, cofając się o krok.

- Chciałam... chciałam ci coś podarować - powiedziała, zbliża­jąc się do niego. - Weź to, proszę.

- Co to jest?

- Weź to. Po prostu weź.

- A czemu, do diabła, miałbym to zrobić?

- Bo to jest prezent... świąteczny prezent ode mnie.

- Ja nie chcę od ciebie niczego, Julianno.

- Chcesz mieć dzieci! - wykrzyknęła, niemal tak samo zdumio­na swymi słowami, jak Nicki.

- Akurat ty nie jesteś mi do tego potrzebna - odparł pogardli­wym tonem.

Zbladła gwałtownie, ale nie dała za wygraną.

- Wszystkie inne będą bękartami.

- Mogę później zalegalizować ich urodzenie. A teraz wynoś się stąd!

- A niech cię diabli! - wybuchnęła Julianna, rzucając pudełko, które kryło jej serce i duszę, na stolik przy sofie. - Nie chciałam cię

-

123

zwabić w pułapkę tamtej nocy na maskaradzie. Kiedy poprosiłam cię o przysługę, sądziłam że jesteś kimś zupełnie innym!

Na jego ponurej twarzy z wolna pojawił się sarkastyczny uśmiech.

- Doprawdy? A kim mianowicie?

- Bogiem! - wykrzyknęła Julianna poprzez łzy. - Myślałam, że jesteś Panem Bogiem. Dowód znajdziesz w tym pudełku, w listach, które pisałam do mojej babci. Matka przysłała mi je niedawno.

Odwróciła się na pięcie i umknęła do sypialni. Nie patrząc na pudełko, Nicki nalał sobie brandy i wziął do ręki książkę, którą odłożył, gdy usłyszał pukanie. Otworzył ją na pierwszej stronie, po czym zerknął na pudełko z listami. Z czystej ciekawości - by sprawdzić, jaką sztuczkę tym razem wymyśliła jego sprytna, inteli­gentna żonka, postanowił przeczytać jeden z nich.

Pierwszy z góry nosił datę z wiosny. Nicki zrozumiał, że powi­nien zacząć od tej epistoły, mimo że wówczas nie miał jeszcze poję­cia o istnieniu Julianny Skeffington.

Kochana Babciu,

Dzisiaj w parku spotkałam kogoś niezwykłego i zrobiłam z sie­bie takiego głuptasa, że aż nie mogę o tym spokojnie myśleć. Zawsze tyle się słyszy na temat dżentelmenów z Londynu - że są tacy wyjąt­kowo przystojni i czarujący - a kiedy już się ich poznaje, zazwyczaj przeżywa się wielkie rozczarowanie. Ale dzisiaj ujrzałam na własne oczy Nicholasa DuVille'a. Babciu, jaki to piękny mężczyzna! Twar­dy i zimny, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Myślę jednak, że się roześmiał, słysząc moje słowa, co świadczy o tym, że jest nie tyle twardy, ile przezorny.

Dwie godziny później, gdy wielka kłoda w kominku z trzaskiem rozpadła się na kawałki, sypiąc iskrami, Nicki odłożył ostatni list. A potem podniósł ten, który już czytał kilka razy i który napełniał go odrazą do własnej osoby.

Wiem, że wstydzisz się za mnie, Babciu. Ale naprawdę chciałam tylko, żeby zatańczył ze mną te trzy tańce, bo wówczas sir Francis wycofałby swoją propozycję... Wiedziałam, że nie powinnam pozwo­lić, by mnie pocałował, wiedziałam! Ale gdybyś kiedykolwiek po­czuła na wargach usta Nicholasa DuVille'a, wówczas byś mnie zro­zumiała. Gdybyś tylko zobaczyła jego oczy, usłyszała, jak się śmieje! Tak strasznie tęsknię do jego uśmiechu. Tak bardzo chciałabym wszystko naprawić.

124

Ale tymczasem została mi jedynie tęsknota. Tęsknię więc i płaczę...

Przysiadłszy na niskim parapecie w sypialni, Julianna spoglą­dała w mroźną noc, obejmując się rękami, jakby chciała ochronić się przed zimnem, które przejmowało ją coraz gwałtowniej, gdy czas mijał, a Nicholas nie pojawiał się w drzwiach. Uniosła palec do chłodnej szyby i zaczęła rysować koncentryczne kółka. Kiedy doszła do trzeciego, w jego środku zamajaczył jakiś cień - mężczy­zna w białej koszuli, z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni, znajdował się coraz bliżej. Julianna poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.

Zatrzymał się tuż za jej plecami i Julianna nieśmiało zerknęła na jego odbicie, bojąc się, co może zobaczyć - lub czego nie zoba­czy - na twarzy Nicholasa, jeśli się odwróci i ujrzy wyraźnie jego rysy.

- Julianno - odezwał się drżącym, pełnym wzruszenia głosem.
Wzięła głęboki oddech i powoli odwróciła głowę. Na ustach Nic-

kiego pojawił się smutny uśmiech.

- Czy chcesz wiedzieć, co ja o tobie pomyślałem wtedy, gdy ty
najpierw sądziłaś, że jestem Bogiem, a potem przestraszyłaś się, że
mogę być diabłem?

Pokiwała głową, próbując przełknąć wielką kulę, jaka utkwiła jej w gardle.

- Pomyślałem, że wyglądasz jak anioł.

Niezdolna się poruszyć czy wykrztusić z siebie choć słowo, cze­kała w milczeniu, aż Nicholas wyjawi, co myśli o niej w tym mo­mencie.

- Ja też bardzo cię pragnę, Julianno. Tęskniłem za tobą - powiedział w końcu pełnym powagi głosem.

Podniosła się z parapetu, odwróciła i natychmiast znalazła w je­go ramionach. Usta Nickiego gorączkowo szukały jej warg, jego dłonie pieszczotliwie wędrowały po jej ciele. Przyciskał ją coraz mocniej i mocniej do piersi. Julianna z trudem łapała powietrze i z całej siły obejmowała go za szyję. W końcu oderwał wargi od jej warg, pocałował ją w policzek, a potem oparł brodę na jej głowie i wyszeptał:

- Jak ja cię pragnę! Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.

Przekrzywiła głowę i spojrzała w jego urzekające oczy o cięż­kich powiekach, a potem powiodła dłońmi po jego piersi w zapra­szającym geście.

125

Nicki odpowiedział natychmiast. Wsunął palce w jej włosy, po­chylił się nad nią i wyszeptał drżącym głosem:

- Boże, jak ja cię pożądam...

Epilog

Na obitych jedwabiem ścianach wielkiego salonu w podlondyńskiej posiadłości Nicholasa wisiały obrazy starych mistrzów, a wo­kół stały niezwykle cenne meble, godne najwspanialszych pałaców. W owej szczególnej chwili znajdowało się tu kilka osób - właściciel i czwórka jego najbliższych przyjaciół: Whitney i Clayton oraz Ste­phen i Sheridan Westmorelandowie, a także rodzice właściciela, Eugenia i Henri DuVille. Siódmym gościem była księżna-wdowa Claymore, będąca bliską przyjaciółką starszych DuVille'ów, a także matką Stephena i Claytona.

Towarzystwo podzieliło się na dwie grupy. W jednej części ol­brzymiego salonu usadowili się rodzice, w drugiej - czwórka przy­jaciół Nickiego, którzy już też byli rodzicami, tyle że młodszymi.

Sam Nicholas DuVille nie siedział w żadnej z grup, bo jeszcze nie był ojcem.

Miał nim zostać lada chwila.

Dwaj przyjaciele, którzy już wcześniej przeżywali takie pełne napięcia godziny, ze śmiechem przyglądali się jego udręce. Nicho­las DuVille słynął wśród arystokracji z nadludzkiego wręcz opano­wania. Często wykazywał się nie tylko zimną krwią, ale nawet wy­dawał się rozbawiony w sytuacjach, które innych mężczyzn przyprawiały o dreszcz zgrozy.

Dzisiaj jednak nie było śladu po owym legendarnym opanowa­niu. Nicki stał przy oknie, bezwiednie masując dłonią sztywny kark. Przez długi czas nerwowo chodził po salonie, aż w końcu matka powiedziała mu ze śmiechem, że męczy ją samo patrzenie na niego.

Rok temu serce pani DuVille było tak słabe, że ledwie mogła wejść po schodach i teraz nikt nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że obecnie jej zdrowie uległo tak znacznej poprawie. Niemniej Nic­ki, słysząc słowa matki, na wszelki wypadek natychmiast przysta­nął. Nie przestał jednak się zamartwiać.

Obaj przyjaciele spoglądali na niego z rozbawieniem i współczu­ciem zarazem, starając się ukryć satysfakcję. Ich własne żony bowie

m126

powiedziały kiedyś, że podziwiają Nicholasa DuVille'a za je­go wyjątkową beztroskę w krytycznych sytuacjach.

- O ile sobie przypominam - rzucił Stephen Westmoreland.
mrugając w stronę brata - kiedy Whitney zaczęła rodzić, Clay udał
się na ważne spotkanie w interesach. A zaraz potem poszliśmy do
klubu na wysoko obstawianą partię wista.

Clayton Westmoreland zerknął przez ramię na przyszłego ojca.

- Nick, może rzeczywiście skoczylibyśmy do klubu? Wrócimy w nocy albo najdalej nad ranem.

- Nie pleć bzdur - padła krótka odpowiedź.

- Myślę, że powinieneś iść - wtrącił Stephen z szerokim uśmie­chem na twarzy. - Kiedy rozpowiem wokół, że miotałeś się po salo­nie jak rozjuszony lew w klatce i zachowywałeś się niemal jak sza­leniec, nie będziesz już mógł się pokazać w klubie. Zarząd pozbawi cię członkostwa. A żałowałbym, gdyby się tak stało, bo muszę przy­znać, że przydajesz temu miejscu pewnej klasy. Może jednak użyję swych wpływów i postaram się, żeby od czasu do czasu pozwolili ci usiąść przy oknie - ze względu na dawne czasy...

- Stephen?

- Tak, Nicki?

- Idź do diabła!

W tym momencie postanowił włączyć się Clayton.

- A co powiesz na partyjkę szachów? Dzięki temu szybciej mi­nie nam czas - spytał podstępnie poważnym tonem.

Nie doczekał się odpowiedzi.

- Moglibyśmy zagrać o stawkę, która zmusiłaby cię do skoncen­trowania się na grze. Na przykład ty postawisz tego Rembrandta
wiszącego nad kominkiem, a ja ostatni rysunek mojego syna,
przedstawiający Whitney z wiadrem na głowie.

Whitney i Sheridan, nie mogąc powstrzymać mężów od okrut­nych żartów, podniosły się jednocześnie i podeszły do Nicholasa.

- Nicki, to musi potrwać - tłumaczyła mu Whitney.

- Ale nie tak długo! Whitcomb powiedział, że skończy się w dwie godziny.

- Wiem - wtrąciła Sheridan. - Jeżeli może cię to pocieszyć, to wiedz, że kiedy trzy miesiące temu rodził się nasz syn, to zdener­wowany Stephen zwymyślał nieszczęsnego doktora Whitcomba od niekompetentnych antyków, tylko dlatego że ten nie umiał przy­śpieszyć mojego porodu.

Słysząc to, Clayton posłał bratu żartobliwie karcące spojrzenie.

- Biedny Whitcomb - westchnął. - Dziwię ci się, Steve. To do-

127

skonały lekarz, a narodzin dziecka nie da się przewidzieć co do mi­nuty. Przy Whitney nasz dobry doktor siedział prawie dwanaście godzin.

- Doprawdy? - rzucił Stephen kpiąco. - I zapewne gorąco mu dziękowałeś, że przez tyle godzin czekałeś w niepewności, modląc się w duchu, żebyś jeszcze po tym wszystkim miał żonę?

- Tak, oczywiście, że mu podziękowałem - odrzekł Clayton. wbijając wzrok w kieliszek, by ukryć uśmiech.

- Rzeczywiście - potwierdził doktor Whitcomb, niepostrzeżenie wchodząc do pokoju. Uśmiechał się szeroko i wycierał dłonie w bia­ły ręcznik. - Tyle że kilka godzin wcześniej zagroziłeś, iż zrzucisz mnie ze schodów i sam zajmiesz się przyjmowaniem porodu. - Po­słał uspokajające spojrzenie Nickiemu, który niespokojnie wpatry­wał się w niego zmrużonymi oczami. - Na górze czeka ktoś, kto przeżył kilka trudnych chwil i teraz bardzo chciałby cię zobaczyć, chłopcze... - Urwał, gdy świeżo upieczony ojciec minął go stanow­czym krokiem i zaczął wbiegać po schodach.

Doktor Whitcomb zwrócił się tymczasem do starszej generacji, by poinformować, czy doczekali się wnuczki czy wymarzonego wnuka.

Gdzieś z dala od świata, w którym rozgrywały się te wydarze­nia, Sara Skeffington uśmiechała się z satysfakcją, zadowolona ze sposobu, w jaki wykorzystała trzy możliwości uczynienia cudów, darowane każdemu przybyszowi do krainy, w której teraz się znaj­dowała. Istniały pewne ograniczenia, dotyczące ich wykorzystania, ale sam Najwyższy Cudotwórca zaaprobował pomysły Sary, łącznie z poprawą zdrowia madame DuVille, by mogła zobaczyć swojego wnuka.

Tymczasem niczego nieświadoma Julianna, siedziała oparta o poduszki i pisała kolejny list do babci.

Moja najdroższa Babciu,

Oto przyszedł na świat nasz syn, któremu daliśmy na imię John. Nicki jest z niego strasznie dumny, ale całkiem stracił głowę dla jego siostrzyczki-bliźniaczki.

Nazywa się Sara - na Twoją pamiątkę.

Jesteś i zawsze będziesz w moich myślach i sercu...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McNaught Judith Zlecenie (w Dary losu)
McNaught Judith Cud
Judith McNaught Dary losu Cud
McNaught Judith Dary losu Cud
McNaught Judith Dary losu Zlecenie
Dary losu 4 Judith McNaught Zlecenie
Cud McNaught Judith
Dary losu
Deveraux Judy Zmiana uczuć (w Dary losu)
McNaught Judith Królestwo marzeń
McNaught Judith Fajerwerki
McNaught Judith 04 Każdy twój oddech
Dary losu
Deveraux Judy Dary losu Zmiana uczuć
McNaught Judith RAJ
McNaught Judith Triumf miłości
Deveraux Jude Z czystej ciekawości (w Dary losu)
McNaught Judith Kolejna szansa 03 Szepty w świetle księżyca (poprawiony)
Danielle Steel Dary losu

więcej podobnych podstron