McNaught Judith RAJ

background image
background image

jedenaście lat minęło od pierwszego

spotkania pięknej Meredith, córki

właściciela sieci domów handlowych

w Chicago, z Mattem, rozpoczynającym

błyskotliwą karierę w świecie interesów.

Uczucie, które wówczas na krótko

ich połączyło, dzisiaj wydaje się

należeć do bezpowrotnej przeszłości -

miejsce namiętności zajęły wzajemne

pretensje, rozczarowanie i gorycz.

A przecież pamięć tamtych chwil

pozostaje dla obojga czymś więcej

niż tylko pięknym wspomnieniem.

Czy jednak to wystarczy, by powrócić

do utraconego raju miłości?

background image

Rozdział 1

grudzień

7973

Meredith Bancroft ostrożnie wycinała zdjęcie z „Chicago

Tribune". Obok niej na łóżku z baldachimem leżał otwarty al­

bum t. wycinkami prasowymi. Nadtytuł interesującego ją arty­

kułu głosił:

Dzieci śmietanki towarzyskiej Chicago w strojach elfów uczestniczą

w bożonarodzeniowej akcji charytatywnej w szpitalu oaklandzkim

Dalej wymieniano ich nazwiska. Zamieszczono też duże

zdjęcie „elfów": pięciu chłopców i pięciu dziewcząt, w tym

i Meredith. Elfy wręczały prezenty małym pacjentom oddzia­

łu dziecięcego. Z lewej strony, jakby nadzorując całą akcję,

stał przystojny osiemnastolatek przedstawiony jako: „Parker

Keynolds III, syn państwa Parker Reynolds z Kenilworth".

Meredith porównywała siebie do pozostałych dziewcząt

w kostiumach elfów; zastanawiała się, dlaczego wyglądają

umilkło, a jednocześnie mają wszelkie pożądane okrągłości,

podczas gdy ona wygląda...

- Przysadziście - powiedziała z bolesnym grymasem. - Wy-

glądam jak troll, a nie jak elf.

To nie w porządku, że inne dziewczęta, już czternastolatki,

zaledwie o kilka tygodni od niej starsze, mogły wyglądać tak

cudownie. Ona była trollem o płaskich piersiach i z aparatem

korekcyjnym na zębach. Znów spojrzała na fotografię i pożało­

wała odruchu próżności, który kazał jej wtedy zdjąć okulary.

Bez nich miała tendencję do mrużenia oczu; właśnie tak, jak

na tym okropnym zdjęciu.

background image

8

"Raj

- Szkła kontaktowe zdecydowanie by pomogły - orzekła.

Spojrzała na podobiznę Parkera i na jej twarzy pojawił się

marzycielski uśmiech. Przycisnęła gazetę do tego, co powinno

być jej biustem, gdyby go oczywiście miała. Niestety nie było

tam nic takiego i wcale nie zanosiło się, aby kiedykolwiek to

coś miało się tam pojawić.

Nagle drzwi do jej pokoju otworzyły się i Meredith gwał­

townie oderwała zdjęcie od piersi. Sześćdziesięcioletnia, tęga

gospodyni przyszła uprzątnąć naczynia po kolacji.

- Nie zjadłaś deseru - skarciła ją pani Ellis.

- Jestem za gruba - powiedziała Meredith. Żeby to udo­

wodnić, wstała ze swojego antycznego łóżka i podeszła do wi­

szącego nad toaletką lustra. - Proszę na mnie spojrzeć - wska­

zała na swoje odbicie. - Nie mam talii.

- Masz jeszcze trochę dziecięcych okrągłości, i to wszystko.

- Bioder też nie mam. Wyglądam jak chodzący kloc. Nic

dziwnego, że nie mam przyjaciół...

Pani Ellis, pracująca dla Bancroftów od niespełna roku,

zdziwiła się.

- Nie masz przyjaciół, dlaczego?

Meredith, chcąc się komuś zwierzyć, powiedziała:

- Tylko udawałam, że w szkole jest wszystko w porządku.

Tak naprawdę to jest okropnie. Ja się zupełnie... nie nadaję.

Nigdy nie umiałam się dostosować do otoczenia.

- Coś musi być nie tak z dziećmi w twojej szkole...

- Nie z nimi, tylko ze mną; ale mam zamiar się zmienić -

oświadczyła Meredith. - Zaczęłam się odchudzać i chcę zrobić

coś z włosami. Są okropne.

- Wcale nie są okropne - zaprotestowała pani Ellis, patrząc

na jej jasnoblond włosy i turkusowe oczy. - Masz niezwykłe

oczy i bardzo ładne włosy. Ładne i gęste, i...

- Nijakie.

- Jasne.

Meredith uparcie spoglądała w lustro, wyolbrzymiając swe

niedoskonałości.

- Mam prawie metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzro­

stu. Na szczęście przestałam rosnąć, zanim stałam się wielko­

ludem. W sobotę zorientowałam się, że nie jestem tak do koń­

ca beznadziejnym przypadkiem.

Pani Ellis zmarszczyła brwi.

"Raj 9

-

Co takiego zdarzyło się w sobotę, że zmieniłaś zdanie?

- Nic wielkiego - powiedziała Meredith, a w myślach do-

dała:

Coś, co zatrzęsło ziemią. Parker uśmiechnął się do mnie

w czasie imprezy bożonarodzeniowej i przyniósł mi colę. Po­

prosił, żebym zarezerwowała dla niego taniec na wieczorku

pani Eppingham w sobotę.

Przed siedemdziesięciu pięciu łaty Parkerowie założyli

w Chicago potężny bank. Firma Bancroft i S-ka ulokowała

w nim swój kapitał, a przyjaźń między obydwiema rodzinami

przetrwała przez pokolenia.

- Teraz wszystko się zmieni, nie tylko mój wygląd - ciągnę­

la rozpromieniona Meredith. - Będę też miała przyjaciółkę.

Do szkoły przyszła nowa dziewczynka, która nie wie, że nikt

mnie nie lubi. Jest inteligentna jak ja. Zadzwoniła do mnie

wczoraj. Sama do mnie zadzwoniła i gadałyśmy o wszystkim.

- Zauważyłam, że nigdy nie przyprowadzasz do domu kole-

żanek ze szkoły - powiedziała pani Ellis, nerwowo zaciskając

dlonie - ale sądziłam, że to dlatego, że daleko mieszkasz.

- Nie, to nie to - powiedziała Meredith. Rzuciła się na łóż­

ko, bezwiednie patrząc na swoje praktyczne kapcie, które wy­

glądały jak miniatury kapci jej ojca. Pomimo ogromnego bo-

gactwa ojciec Meredith przejawiał niezwykły szacunek dla

pieniędzy. Wszystkie jej ubrania były świetnej jakości, ale ku­

powano je tylko wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne,

I zawsze zwracano uwagę na ich trwałość. - Widzi pani, nie je-

estem przez nich akceptowana.

- Kiedy ja byłam w twoim wieku, też trzymaliśmy się tro­

chę z dala od prymusów.

- To nie tylko to - odparła Meredith z wymuszonym uśmie­

chem. - To coś poza tym, jak wyglądam i jakie mam stopnie.

To... to wszystko to - powiedziała, wymownie patrząc na duży,

surowy pokój zastawiony antykami. Pokój ten odzwierciedlał

charakter pozostałych czterdziestu pięciu pokoi w posiadłości

Bancroftów. - Wszyscy myślą, że jestem dziwaczna, bo ojciec

upiera się, żeby Fenwick odwoził mnie do szkoły.

- Co w tym złego, jeśli wolno zapytać?

- Inne dzieci przychodzą pieszo albo jeżdżą szkolnym auto­

busem.

- A więc?

background image

10

"Raj

-

A więc nie przyjeżdżają rollsem z szoferem. - Prawie z tę­

sknotą w glosie dodała: - Ich ojcowie są hydraulikami lub

księgowymi. Jeden z nich pracuje w naszym domu towa­

rowym.

Logika wywodu była niezaprzeczalna, lecz nie chcąc tego

potwierdzić, pani Ellis spytała:

- Ale ta nowa dziewczynka w szkole nie uważa, że to dziw­

ne, że Fenwick cię wozi?

- Nie - zachichotała Meredith z zażenowaniem. Jej oczy ży­

wo błyszczały za szkłami okularów - ona myśli, że Fenwick jest

moim ojcem. Powiedziałam jej, że mój ojciec pracuje dla bo­

gatych ludzi, którzy prowadzą duży sklep.

- No nie, nie zrobiłaś tego!

- Zrobiłam i... i wcale nie żałuję. Powinnam była powie­

dzieć coś takiego już kilka lat temu w szkole, ale nie chciałam

kłamać.

- Teraz ci nie przeszkadza to, że kłamiesz? - dziwiła się pa­

ni Ellis.

- To nie jest tak do końca kłamstwo - Meredith brnęła da­

lej. — Ojciec wytłumaczył mi to dawno temu. Widzi pani, Ban­

croft i S-ka to korporacja, a jej właścicielami są akcjonariu­

sze. Ojciec jako prezes spółki praktycznie jest zatrudniony

przez akcjonariuszy. Rozumie pani?

- Sądzę, że nie - powiedziała bezbarwnie. - A kto jest wła­

ścicielem akcji?

Meredith spojrzała na nią pokonana:

- W większości my.

Pani Ellis uważała za niepojęte wszystko, co dotyczy firmy

Bancroft i S-ka i znanego domu towarowego w centrum Chica­

go. Meredith jednak wykazywała zadziwiające zrozumienie dla

tych spraw. Może to wcale nie jest takie dziwne, pomyślała pa­

ni Ellis z rozdrażnieniem. Przecież ten człowiek interesuje się

swoją córką tylko wtedy, kiedy poucza ją i wprowadza w spra­

wy tego sklepu. W gruncie rzeczy to właśnie Philipa Bancrofta

należy winić za to, że jego córka nie może znaleźć wspólnego

języka z rówieśnicami. Traktuje swoją córkę jak osobę doro­

słą, oczekuje od niej, żeby mówiła i zachowywała się jak doro­

sła. Kiedy czasami podejmuje gości, Meredith gra rolę pani do­

mu. W rezultacie dziewczynka czuje się swobodnie wśród

dorosłych, a jest zagubiona w towarzystwie równolatków.

'Raj

11

-

Ma pani rację, jeśli chodzi o jedno - dodała Meredith -

nie mogę zwodzić Lisy Pontini, że Fenwick jest moim ojcem.

Sadziłam, że gdy Lisa dobrze mnie pozna, nie będzie już mia­

ło dla niej znaczenia to, że Fenwick jest naszym szoferem. Li­

sa nie odkryła tego jeszcze tylko dlatego, że nie zna nikogo

poza mną w naszej klasie, a po lekcjach musi od razu iść do

domu. Ma siedmioro rodzeństwa i pomaga mamie.

Pani Ellis z zakłopotaniem poklepała ją po ramieniu i pró­

bowała powiedzieć coś pocieszającego.

- Rano wszystko wydaje się prostsze - obwieściła, ucieka­

jąc się do swoich ulubionych powiedzonek. Wzięła tacę, ruszy­

ła w stronę drzwi, po czym zatrzymała się poruszona kolejną

odkrywczą myślą: -1 jeszcze jedno - dodała tonem zapowiada­

jącym godną zapamiętania maksymę: - Każda potwora znaj­

dzie swego amatora.

Meredith nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.

- Dziękuję, pani Ellis - powiedziała w końcu. - To podtrzy­

muje na duchu.

W bolesnej ciszy spoglądała na zamykające się za gospody­

nią drzwi, potem powoli podniosła album z wycinkami. Kiedy

wycinek z „Tribune" był już starannie wklejony, patrzyła na

niego przez chwilę, po czym wyciągnęła rękę i delikatnie do-

tknęła uśmiechniętych ust Parkera. Na samą myśl o tym, że

może będzie z nim tańczyć, zadrżała pełna lęku i oczekiwania

jednocześnie. Byl czwartek, a tańce u pani Eppingham miały

się odbyć pojutrze. Całe wieki oczekiwań.

Z westchnieniem zaczęła przerzucać kartki albumu. Na po­

czątku było kilka bardzo starych wycinków, pożółkłych ze sta­

rości, niewyraźnych. Ten zeszyt założyła jej matka, Caroline.

Był to zresztą w tym domu jedyny dowód na potwierdzenie te­

go, że Caroline Edwards Bancroft w ogóle kiedyś istniała.

Wszystko inne, co było w jakikolwiek sposób z nią związane,

zostało zgodnie z instrukcjami Philipa Bancrofta usunięte.

Caroline Edwards była niespecjalnie dobrą aktorką, jak

donosiły recenzje, ale z pewnością olśniewającą kobietą. Me­

redith wpatrywała się w wyblakłe zdjęcia, ale nie czytała no-

tek redakcyjnych. Ich treść wyryta była w jej pamięci. Wie­

działa, że Cary Grand towarzyszył jej matce na rozdaniu

nagród Akademii Filmowej w 1955 roku. David Niven powie­

dział o niej, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek

background image

12

"Raj

widział, a David Selznik proponował jej rolę w swoim filmie.

Wiedziała, że jej matka grała w trzech musicalach na Broad­

wayu i że krytycy niemiłosiernie nisko oceniali jej grę, ale do­

cenili jej zgrabne nogi. Brukowce doszukiwały się romansów

między Caroline a prawie wszystkimi jej partnerami filmowy­

mi. Wycinki pokazywały ją otuloną futrem na przyjęciu w Rzy­

mie; w wydekoltowanej czarnej sukni, grającą w ruletkę

w Monte Carlo. Na jednym ze zdjęć opalała się na plaży w Mo­

naco w skąpym bikini, na innym jeździła na nartach w Gstaad

ze szwajcarskim mistrzem olimpijskim. Było oczywiste, że

gdziekolwiek Caroline się pojawiła, otaczali ją przystojni męż­

czyźni. Ostatni wycinek zachowany przez jej matkę miał datę

o sześć miesięcy późniejszą niż ten z Gstaad. Miała na sobie

wspaniałą suknię ślubną. Uśmiechnięta zbiegała ze stopni ka­

tedry u boku Philipa Bancrofta pod gradem weselnego ryżu.

Dziennikarze prześcigali się w ekstrawaganckich opisach ślu­

bu. Przyjęcie w hotelu Palmer House było zamknięte dla pra­

sy, ale reporterzy sumiennie odnotowali obecność wszystkich

znamienitych gości od Vanderbiltow, Whitneyów po sędziego

Sądu Najwyższego i czterech senatorów.

Małżeństwo przetrwało dwa lata - wystarczająco długo, aby

Caroline zaszła w ciążę, urodziła dziecko i miała nieciekawy

romans z trenerem jazdy konnej. W końcu uciekła do Europy

z jakimś księciem włoskim, który był gościem w domu jej mę­

ża. Poza tym Meredith wiedziała o matce niewiele ponad to, że

nigdy nie dostała od niej nawet najkrótszego listu ani chociaż

kartki urodzinowej. Ojciec Meredith, który zawsze podkreślał

wagę honoru i zasad obowiązujących od pokoleń, uważał jej

matkę za egoistyczną, bezwartościową osobę nie mającą poję­

cia o czymś takim jak wierność małżeńska czy poczucie obo­

wiązku rodzicielskiego. Kiedy Meredith miała rok, złożył po­

zew o rozwód i przyznanie mu pełnych praw do dziecka. Był

zdecydowany użyć wszelkich, niemałych wpływów rodziny

Bancroftów,, ale nie musiał się uciekać do tych atutów. Zgod­

nie z tym, co powiedział Meredith, jej matka nie raczyła nawet

czekać na przesłuchanie jej przez sąd, a co dopiero próbować

wałczyć o dziecko.

Z chwilą uzyskania opieki nad córką, jej ojciec postanowił

zrobić wszystko, aby Meredith nie poszła w ślady matki.

Chciał, aby zajęła należne jej miejsce wśród szacownych ko-

<Raj

13

biet z rodziny Bancroftów, wiodących przykładne życie poświę­

cone głównie pracy charytatywnej.

Kiedy Meredith miała pójść do szkoły, Philip stwierdził

z irytacją, że standardy wychowawcze, nawet wśród ludzi jego

klasy, uległy rozprzężeniu. Wielu jego znajomych, hołdując za­

sadom bardziej liberalnego wychowania, posyłało dzieci do

„postępowych" szkół, takich jak Bently czy Ridgeview. Kiedy

Philip odwiedził te szkoły, usłyszał sformułowania typu: „swo­

bodny tok nauczania" i „swoboda wypowiedzi". Postępowa

edukacja stała się dla niego równoznaczna z brakiem dyscypli­

ny i obniżonym poziomem. Po odrzuceniu obydwu tych szkół

zabrał Meredith do katolickiej szkoły St. Stephen, prowadzo­

nej przez benedyktynki. Do tej właśnie szkoły chodziły kiedyś

jego ciotka i matka.

Szkoła St. Stephen spełniła wszelkie jego wymagania. Trzy­

dzieści cztery dziewczęta w szaroniebieskich mundurkach

i dziesięciu chłopców w białych koszulach i niebieskich kra­

watach poderwało się karnie na widok zakonnicy wprowadza­

jącej go do klasy. Chór dziecięcych głosów wyrecytował:

„Dzień dobry siostro". Co najważniejsze jednak St. Stephen

prezentowała stare, sprawdzone metody nauczania, nie takie

jak Bently, gdzie część uczniów malowała palcami, podczas

gdy inni, którzy akurat wybrali naukę, zajmowali się matema-

lyką. Plusem St. Stephen były też wpajane tu zdrowe zasady

moralne.

Nie uszło uwagi jej ojca, że sąsiedztwo szkoły zubożało. Je­

go obsesją było jednak, żeby Meredith odebrała takie samo

wykształcenie jak trzy pokolenia kobiet Bancroftów. Szofer

wożący Meredith do szkoły rozwiązał sprawę niepewnego są­

siedztwa.

Philip Bancroft nie zdawał sobie sprawy z tego, że dzieci

uczęszczające do St. Stephen wcale nie były takimi nieskazi­

telnymi istotami. Były to najzwyczajniejsze dzieci pochodzące

ze średnio zamożnych, a nawet biednych rodzin; bawiły się ra­

zem, razem chodziły do szkoły i były podejrzliwie nastawione

wobec każdego, kto wywodził się z innego i w dodatku o wie­

le lepiej prosperującego środowiska.

W dniu rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie Meredith nie

wiedziała o tym wszystkim. Ubrana w schludny szaroniebie-

ski mundurek, zaopatrzona w nowy pojemnik na śniadania,

background image

14

"Raj

drżała z podniecenia, jakie czuje każdy sześciolatek stojący

oko w oko z klasą pełną obcych dzieci. Strachu jednak nie czu­

ła. Dotychczas żyła właściwie w samotności, mając za towarzy­

stwo tylko ojca i służących. Z radością wyczekiwała na przyjaź­

nie z dziećmi w swoim wieku.

Pierwszy dzień w szkole minął zupełnie nieźle. Niestety

sprawy przybrały inny obrót, gdy uczniowie wylegli po lek­

cjach na szkolny dziedziniec i parking. Obok rollsa, w czar­

nym szoferskim uniformie czekał Fenwick. Starsze dzieci za­

trzymały się, patrzyły i zidentyfikowały ją jako „bogatą", a co

za tym idzie „inną". Już samo to wystarczyłoby, żeby trzymały

się od niej z daleka. Pod koniec tygodnia odkryły jednak dal­

sze przywary „bogatej dziewczynki". Meredith Bancroft mówi­

ła jak dorośli, a nie jak dziecko. W dodatku nie znała gier,

w które bawili się na przerwach. Gdy próbowała z nimi grać,

wydawała się im niezdarna. Najgorsze, że w ciągu kilku dni

stała się ulubienicą nauczycieli, bo była inteligentna.

W ciągu miesiąca Meredith została osądzona i zaszufladko­

wana jako obca przybyszka z innego świata, czyli wyrzutek.

Być może, gdyby była ładna na tyle, żeby wzbudzać zachwyt,

pomogłoby to z czasem - ale ładna nie była. Jako dziewięcio-

latka zaczęła nosić okulary, gdy miała dwanaście lat - aparat

korekcyjny na zębach, a w wieku lat trzynastu była najwyższą

dziewczynką w klasie.

Tydzień temu, wieki całe po tym, jak Meredith straciła ja­

kąkolwiek nadzieję, że będzie miała kiedyś prawdziwych przy­

jaciół - wszystko się odmieniło. W ósmej klasie do szkoły przy­

szła Lisa Pontini. Była o pół centymetra wyższa niż Meredith.

Poruszała się z gracją modelki, a na skomplikowane pytania

z algebry odpowiadała bez najmniejszego trudu. Tego samego

dnia w południe Meredith siedziała na niskim murku przed

szkołą. Jak zwykle jadła tam śniadanie, czytając książkę. Na

początku zaczęła przynosić książkę, dlatego że czytanie zagłu­

szało trochę uczucie jej izolacji i wyobcowania. Od piątej kla­

sy stała się już zapaloną czytelniczką.

Miała właśnie przerzucić kartkę, gdy w polu jej widzenia

pojawiła się para sfatygowanych, sznurowanych butów. Była

to Lisa Pontini wpartująca się w nią z zaciekawieniem. Lisa

z wyrazistą kolorystyką i masą kasztanowych włosów była cał­

kowitym przeciwieństwem Meredith; co więcej, była wyzywa­

15

jąco pewna siebie, co pisma dla nastolatków określają osten­

tacją. Zamiast nosić szkolną bluzę zarzuconą porządnie na ra­

miona, tak jak to robiła Meredith, Lisa wiązała rękawy swojej

bluzy w luźny węzeł na piersiach.

- Boże, co za zbieranina - oznajmiła Lisa, siadając obok

Meredith i rozglądając się po terenie szkoły. - W życiu nie wi­

działam tylu niskich chłopaków. Muszą tu dodawać do wody

czegoś powstrzymującego wzrost! Jaka jest twoja średnia?

Oceny w St. Stephen były wyrażane w procentach z dokład­

nością do części dziesiętnych.

- Dziewięćdziesiąt siedem i osiem dziesiątych - odpowie­

działa Meredith trochę zaskoczona gwałtownością uwag Lisy

i jej nieoczekiwaną życzliwością.

- Ja mam dziewięćdziesiąt osiem i jedną dziesiątą - skon­

trowała Lisa.

Meredith zauważyła, że Lisa ma przekłute uszy. Kolczyki

i kredka do ust były zakazane na terenie szkoły. Podczas gdy

Meredith odnotowywała to wszystko, Lisa przypatrywała się

jej także. Z zagadkowym uśmiechem zapytała bez ogródek:

- Jesteś samotniczką z wyboru czy kimś w rodzaju wyrzut­

ka?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - skłamała Mere­

dith.

- Jak długo musisz jeszcze nosić ten aparat?

- Jeszcze rok - odpowiedziała i zdecydowała, że jednak nie

lubi Lisy Pontini. Zamknęła książkę i wstała zadowolona, że za

chwilę miał już zabrzmieć dzwonek.

Tego popołudnia, jak w każdy ostatni piątek miesiąca,

uczniowie zbierali się w kościele, żeby wyspowiadać się szkol­

nemu księdzu. Jak zawsze, z uczuciem zawstydzonej grzeszni­

cy, Meredith uklękła w konfesjonale i wyznała ojcu Vickerso-

wi swoje przewinienia. Nie zabrakło tam takich grzechów jak

nielubienie siostry Mary Lawrance i poświęcanie zbyt wiele

uwagi swemu wyglądowi. Skończywszy, przytrzymała drzwi dla

następnej osoby, a sama uklękła w ławce i odmówiła zadaną

jej pokutę.

Ponieważ uczniowie po spowiedzi nie mieli więcej lekcji,

Meredith wyszła na zewnątrz, żeby poczekać na Fenwicka.

W kilka minut później z kościoła wyszła Lisa, wkładając kurt­

kę. Meredith, ciągle wzdragając się na myśl o uwagach Lisy

background image

16

"Raj

o jej samotności i aparacie ortodontycznym, patrzyła niechęt­

nie, jak Lisa rozejrzała się wkoło i zwróciła się ku niej.

- Nie uwierzysz - oznajmiła Lisa. - Vickers kazał mi od­

mówić cały różaniec za niewinne pieszczoty. Boję się pomy­

śleć, jaką pokutę zadaje za francuskie pocałunki - dodała

z zuchwałym uśmieszkiem, siadając na stopniu obok Me­

redith.

Meredith nie wiedziała, że narodowość określa sposób,

w jaki ludzie się całują. Jednak z uwag Lisy wywnioskowała,

że jakkolwiek Francuzi to robią, księża z St. Stephen nie ak­

ceptują tego. Starając się sprawić wrażenie osoby światowej,

powiedziała:

- Ojciec Vickers kazałby ci wyszorować cały kościół za cało­

wanie się w ten sposób.

Lisa zachichotała, patrząc na Meredith z zaciekawieniem.

- Czy twój chłopak też nosi aparat na zębach?

Meredith pomyślała o Parkerze i potrząsnęła przecząco

głową.

- To dobrze. - Lisa uśmiechnęła się. - Zastanawiałam się

zawsze, jak dwoje ludzi z aparatami ortodontycznymi może się

całować, nie zaczepiając się nimi. Mój chłopak nazywa się Ma­

rio Compano. Jest wysoki, ciemny i przystojny. Kto jest twoim

chłopakiem, jaki on jest?

Meredith zerknęła na ulicę z nadzieją, że Fenwick zapo­

mniał, iż dzisiaj lekcje kończą się wcześniej. Czuła się trochę

nieswojo, rozmawiając o tego typu sprawach, ale Lisa Pontini

fascynowała ją. Wyczuwała, że z jakiegoś powodu Lisa chciała

się z nią zaprzyjaźnić.

- On ma osiemnaście łat i wygląda jak... - odpowiedziała

szczerze - jak Robert Redford. Ma na imię Parker.

- A jak się nazywa?

- Reynolds.

- Parker Reynolds - powtórzyła Lisa, marszcząc nos - brzmi

snobistycznie. Jest w tym dobry?

- W czym?

- W całowaniu oczywiście.

- A tak, jest absolutnie fantastyczny.

Lisa spojrzała na nią z żartobliwą miną.

- On cię nigdy nie pocałował. Czerwienisz się, kiedy kła­

miesz.

Raj

17

Meredith wstała gwałtownie.

- Słuchaj - zaczęła ze złością - nie prosiłam, żebyś tu przy­

szła i...

- Nie przejmuj się tym. Całowanie wcale nie jest takie

wspaniałe. Kiedy Mario pocałował mnie po raz pierwszy, był to

najbardziej zawstydzający moment w całym moim życiu.

Złość Meredith ulotniła się, gdy tylko Lisa zaczęła się zwie­

rzać. Usiadła z powrotem.

- Jego pocałunek zawstydził cię?

- Nie, ale kiedy mnie całował, oparłam się plecami o drzwi

i niechcący nacisnęłam dzwonek. Mój ojciec je otworzył, a ja

wpadłam w jego ramiona razem z Mariem, który ciągłe mnie

obejmował niczym ostatnią deskę ratunku. Wieki całe trwało,

zanim wszyscy troje pozbieraliśmy się z podłogi.

Meredith przestała się śmiać na widok rollsa wyjeżdżające­

go zza rogu.

- Jest już mój... mój transport do domu - powiedziała, sta­

rając się uspokoić.

Lisa spojrzała spod oka i zamurowało ją.

- Boże, czy to rolls?

Meredith przytaknęła ze skrępowaniem i wzięła swoje

książki.

- Mieszkam daleko, a mój ojciec nie chciał, żebym jeździła

autobusem.

- Twój tata jest szoferem, co? - domyśliła się Lisa, idąc

z Meredith w stronę samochodu. - Musi być nieźle jeździć ta­

kim samochodem i udawać, że jest się bogatą. - Nie czekając

na odpowiedź Meredith, dodała: - Mój tata jest monterem rur.

Jego związek strajkuje. Przeprowadziliśmy się, bo tutaj jest

niższy czynsz. Wiesz, jak to jest.

Meredith z własnego doświadczenia nie miała pojęcia, „jak

to jest", ale z gniewnych komentarzy ojca wiedziała, jaki

efekt wywierają związki i strajki na przedsiębiorców takich

jak Bancroftowie. Mimo to skinęła współczująco głową w od­

powiedzi na smętne spojrzenie Lisy.

- To musi być trudne - powiedziała, po czym impulsywnie

dodała: - Chcesz, żebyśmy podwieźli cię do domu?

- Czy chcę? Pewnie! Nie, poczekaj, możemy to zrobić

w przyszłym tygodniu? Mam siedmioro rodzeństwa i jak tylko

pojawię się w domu, mama będzie miała dla mnie sto spraw

background image

18

'Raj

do załatwienia. Lepiej pokręcę się tutaj jeszcze przez jakiś

czas i wrócę do domu o normalnej porze.

To działo się tydzień temu. Wątła nić przyjaźni, która za­

wiązała się tego dnia, umocniła się, zasilana kolejnymi zwie­

rzeniami i porozumiewawczymi uśmiechami. Teraz, patrząc na

zdjęcie Parkera i myśląc o sobotnich tańcach, Meredith zdecy­

dowała, że zasięgnie rady Lisy w tej sprawie. Lisa znała się na

fryzurach i różnych innych rzeczach. Może doradzi coś, dzięki

czemu Meredith wyda się Parkerowi bardziej atrakcyjna.

Wprowadziła w życie swój plan w czasie przerwy śniada­

niowej następnego dnia.

- Jak myślisz - zagadnęła Lisę - czy istnieje coś poza opera­

cją plastyczną, co mogłabym zrobić, żeby zmienić swój wygląd

do jutrzejszego wieczora? Cokolwiek, co sprawiłoby, że wyda­

łabym się Parkerowi starsza i ładniejsza?

Zanim Lisa odpowiedziała, poddała ją wnikliwej inspekcji.

- Te okulary i aparat ortodontyczny nie są wzbudzającymi

żądzę ozdobami - zażartowała. - Zdejmij okulary i wstań.

Meredith posłuchała i z niepewnym uśmiechem czekała na

werdykt, podczas gdy Lisa krążyła wokół niej, oglądając ją od

stóp do głów.

- Rzeczywiście, zrobiłaś wszystko, co tylko można, żeby wy­

glądać nijako - orzekła. - Masz wspaniałe oczy i włosy. Jeśli

zrobisz sobie lekki makijaż, zdejmiesz okulary i uczeszesz się

inaczej, to może stary dobry Parker spojrzy na ciebie łaskaw­

szym okiem.

- Myślisz, że naprawdę mogę mieć szanse? - zapytała, a ca­

łe uczucie do Parkera malowało się w jej oczach.

- Powiedziałam „może" - skorygowała Lisa z bezwzględną

szczerością. - On jest starszym mężczyzną, więc wiek działa

na twoją niekorzyść. Jak odpowiedziałaś na ostatnie pytanie

w dzisiejszym teście z matmy?

W czasie ich tygodniowej znajomości Meredith zdążyła się

przyzwyczaić do karkołomnych zmian tematów. Lisa była zbyt

bystra, żeby koncentrować się tylko na czymś jednym. Mere­

dith podała jej swoją odpowiedź, a Lisa odparła:

- Odpowiedziałam tak samo. Przy dwóch takich orłach jak

my - zażartowała - można być pewnym, że to dobra odpo­

wiedź. Czy wiesz, że wszyscy w tej beznadziejnej szkole uważa

1

ją, że rolls jest własnością twojego taty?

"Raj

19

-

Nigdy nie mówiłam, że to nie jego samochód - wyjaśniła

Meredith zgodnie z prawdą.

Lisa nadgryzła jabłko i przytaknęła:

- Dlaczego miałabyś to mówić. Też pozwoliłabym im tak

myśleć, jeśli są na tyle głupi, by wierzyć, że dziecko z bogatej

rodziny chodziłoby tutaj do szkoły.

Tego popołudnia po szkole Lisa znowu zgodziła się, żeby

„tata" Meredith odwiózł ją do domu, co Fenwick niechętnie

robił przez cały tydzień. Kiedy rolls zatrzymał się przed ni­

skim, brązowym domem z cegły, gdzie mieszkała rodzina Pon-

linich, Meredith objęła wzrokiem podwórko z plątaniną dzie­

ci i zabawek. Matka Lisy stała w drzwiach wejściowych jak

zawsze przepasana fartuszkiem.

- Lisa! - zawołała z silnym włoskim akcentem. - Dzwoni

Mario, chce mówić z tobą. Witaj, Meredith - dodała, machając

ręką. - Musisz zostać kiedyś na kolacji i przenocować u nas,

żeby tata nie musiał przyjeżdżać po ciebie po nocy.

- Dziękuję, pani Pontini - odkrzyknęła Meredith, macha­

jąc na pożegnanie. - Z przyjemnością.

Wszystko było tak, jak sobie wymarzyła: miała przyjaciół­

kę, której mogła się zwierzyć i zostawać u niej na noc. Mere­

dith była niemal w euforii.

Lisa zamknęła drzwi samochodu i oparła się o okienko.

- Twoja mama powiedziała, że Mario dzwoni - przypomnia­

ła jej Meredith.

- Czekanie dobrze robi chłopakom - odpowiedziała Lisa -

to pobudza ich ciekawość. Tylko nie zapomnij zadzwonić do

mnie w niedzielę i opowiedzieć, jak ci pójdzie z Parkerem ju­

tro wieczorem. Wolałabym sama zrobić ci włosy przed tymi

tancami.

- Też bym tego chciała - powiedziała Meredith, chociaż

wiedziała, że gdyby Lisa przyszła do niej, wydałoby się, że

Fenwick nie jest jej ojcem. Codziennie miała zamiar wyznać

jej prawdę i codziennie odkładała to, myśląc, że im lepiej Li­

sa ją pozna, tym mniejsze znaczenie będzie miało dla niej to,

czy ojciec Meredith jest bogaty czy biedny. Z tęsknotą w gło­

sie ciągnęła: - Jeślibyś wpadła jutro, mogłabyś zostać na noc.

Odrobiłabyś lekcje, kiedy byłabym na tańcach, a po powrocie

opowiedziałabym ci wszystko.

- Nie mogę. Na jutro wieczorem umówiłam się z Mariem.

background image

20

"Raj

Meredith była zaskoczona, że rodzice pozwalają Lisie,

czternastolatce, chodzić na randki. Lisa roześmiała się i wyja­

śniła, że Mario nie odważyłby się zachować niewłaściwie, bo

wie, że jej ojciec i wujowie policzyliby się z nim, gdyby to zro­

bił. Odsuwając się od samochodu, Lisa powiedziała:

- Pamiętaj, co ci mówiłam. Flirtuj z Parkerem i patrz mu

w oczy. Upnij włosy tak, żebyś wyglądała dorośle.

Przez całą drogę do domu Meredith próbowała wyobrazić

sobie siebie flirtującą z Parkerem. Pojutrze wypadały jego

urodziny. Zapamiętała to rok temu, kiedy zorientowała się, że

zaczyna się w nim podkochiwać. W ubiegłym tygodniu spędzi­

ła godzinę w sklepie, szukając dla niego kartki odpowiedniej

na tę okazję. Wszystkie karty, które miały teksty naprawdę

odzwierciedlające to, co czuła, były zbyt ostentacyjne. Była

dość naiwna, ale zdawała sobie sprawę, że Parker nie przyjął­

by mile karty, która obwieszczałaby: „Dla mojej jedynej,

prawdziwej miłości". Tak więc z żalem zdecydowała się na

kartkę mówiącą: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin dla

wyjątkowego przyjaciela".

Oparła głowę o tył siedzenia, zamknęła oczy i uśmiechnęła

się marzycielsko. Wyobraziła sobie siebie wyglądającą jak

wspaniała modelka, mówiącą dowcipnie, z polotem, podczas

gdy Parker chciwie oczekiwał każdego jej następnego słowa.

Rozdział 2

eredith z ciężkim sercem spoglądała na swoje odbicie

w lustrze. Pani Ellis odsunęła się, kiwając z aprobatą głową.

Kiedy w ubiegłym tygodniu była w sklepie z panią Ellis, aksa­

mitna sukienka wydawała się błyszczeć niczym topaz. Tego

wieczoru wyglądała jak uszyta ze zwyczajnego brązowego ak­

samitu. Pantofle dobrane kolorem do sukni wyglądały zbyt po­

ważnie z niskimi, szerokimi obcasami. Meredith wiedziała, że

to pani Ellis skłaniała się ku takiemu stylowi. Co więcej oby­

dwie były ograniczone ścisłym poleceniem jej ojca, żeby wy­

brać sukienkę odpowiednią dla „wieku i pochodzenia młodej

panienki, takiej jak Meredith". Przyniosły do domu trzy su­

kienki, żeby mógł je ocenić. To była jedyna, która nie wydała

mu się zbyt „wydekoltowana" lub „niepraktyczna".

Jedynym punktem jej wyglądu, który nie pogrążał jej zu­

pełnie, były włosy. Proste, spadające do ramion. Zwykle czesa-

lii je z przedziałkiem z boku i jedną spinką nad uchem. Uwa-

gi Lisy przekonały ją, że powinna się uczesać inaczej, bardziej

dorośle. Uprosiła panią Ellis, żeby upięła je do góry, w koronę

grubych loków na czubku głowy, z delikatnymi loczkami przy

uszach. Wydawało jej się, że wyglądało to bardzo ładnie.

- Meredith - powiedział jej ojciec, wchodząc do pokoju

z biletami operowymi w dłoni - Park Reynolds potrzebuje

dwóch dodatkowych biletów na „Rigoletto", powiedziałem, że

może wykorzystać nasze. Przekaż je dzisiaj młodemu Parkero-

wi, kiedy... - tu podniósł głowę, skupiając na niej surowe spoj­

rzenie. - Co zrobiłaś z włosami? - rzucił oschle.

- Chciałam je dzisiaj upiąć inaczej.

M

background image

22

"Raj

- Wolałbym, żebyś się uczesała tak jak zwykle. - Spogląda­

jąc z rozczarowaniem na panią Ellis dodał: - Sądziłem, że

uzgodniliśmy, kiedy panią zatrudniałem, że oprócz czuwania

nad wszelkimi domowymi sprawami będzie pani także służyć

kobiecą radą mojej córce, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czy to

uczesanie to próbka...

- Ta fryzura to był mój pomysł: Poprosiłam panią Ellis, że­

by tak właśnie mnie uczesała - interweniowała Meredith, pod­

czas gdy pani Ellis zbladła i zaczęła drżeć ze zdenerwowania.

- W takim razie powinnaś była prosić ją o radę - powiedział

Philip - a nie mówić, co chcesz, żeby zrobiła.

- Tak, masz rację - powiedziała Meredith. Nie cierpiała roz­

czarowywać ojca czy irytować go. Czuła się wtedy tak, jakby to

ona i tylko ona była odpowiedzialna za to, czy przez cały dzień

będzie miał dobry czy zły nastrój.

- Nic się nie stało - przyznał, widząc, że Meredith została

przykładnie skarcona. - Pani Ellis poprawi ci włosy, zanim

wyjdziesz. Przyniosłem ci coś, moja droga. To naszyjnik - do­

dał, wyjmując z kieszeni płaskie ciemnozielone, aksamitne

pudełeczko. - Możesz go założyć dzisiaj, będzie pasował do

twojej sukienki. - Kiedy manipulował przy zamku pudełeczka,

wyobrażała sobie złoty medalion lub...•- To są perły twojej

babci Bancroft - oznajmił. Z trudem ukryła konsternację, kie­

dy wyjął długi sznur grubych pereł. - Odwróć się, to ci je za­

pnę.

Dwadzieścia minut później Meredith stała przed lustrem,

próbując na próżno przekonać samą siebie, że wygląda ład­

nie. Włosy miała rozczesane, proste, tak jak je zawsze nosiła.

Ostatnią kroplą goryczy były jednak perły. Jej babka nosiła

je niemal każdego dnia swojego życia; nawet umarła w nich.

'Teraz ciążyły na nie istniejącym biuście Meredith niczym

ołów.

- Przepraszam, panienko. - Odwróciła się gwałtownie na

dźwięk głosu kamerdynera dobiegającego zza drzwi. - Na do­

le jest panna Pontini, która twierdzi, że jest koleżanką szkol­

ną panienki.

Meredith usiadła ciężko na łóżku, myśląc szaleńczo o ja­

kimś sposobie wyplątania się z tej pułapki. Nie istniał jednak

taki sposób i wiedziała o tym.

- Możesz ją poprosić tutaj?

raj

23

W chwilę później weszła Lisa. Rozejrzała się po pokoju,

Jakby się znalazła na innej planecie.

- Próbowałam zadzwonić, ale wasz telefon był zajęty przez

godzinę, więc zdecydowałam, że zaryzykuję i wpadnę. - Prze­

rwała, obróciła się i oglądała wszystko. - Tak czy inaczej, kto

jest właścicielem tej kupy gruzu?

W każdym innym momencie Meredith zachichotałaby na to

liwiętokradcze określenie tego domu. Teraz jednak mogła tyl­

ko wyksztusić słabym głosem:

- Mój ojciec.

Twarz Lisy spochmurniała.

- Tego sama się domyśliłam, kiedy człowiek, który otworzył

drzwi nazwał cię „panienką Meredith" tonem, którym ojciec

Vickers mówi: „Przenajświętsza Maria Panna". - Lisa obróci­

la się na pięcie i ruszyła do drzwi.

- Liso, zaczekaj! - prosiła Meredith.

- Dowcip ci się udał. Miałam rzeczywiście niezły dzień. -

Lisa z sarkazmem odwróciła się do Meredith. - Najpierw Ma­

rio zabiera mnie na przejażdżkę i próbuje mnie rozebrać,

a gdy docieram do domu mojej „przyjaciółki", dowiaduję się,

że ona robi ze mnie balona.

- To nieprawda - krzyknęła Meredith. - Pozwoliłam ci my­

śleć, że nasz szofer Fenwick jest moim ojcem, bo bałam się, że

prawda zepsuje wszystko między nami.

- No tak, oczywiście - odpowiedziała Lisa z pogardliwym

powątpiewaniem. - Mała bogata ty chciałaś za wszelką cenę

zaprzyjaźnić się z małą, biedną mną. Założę się, że śmiałaś się

ze swoimi bogatymi przyjaciółmi z mojej mamy, zapraszającej

cię do nas na spaghetti i...

- Przestań - przerwała jej Meredith. - Nic nie rozumiesz!

Lubię twoich rodziców i chcę się z tobą przyjaźnić. Ty masz ro­

dzeństwo, ciotki, wujków i wszystko to, co ja zawsze chciałam

mieć. Czy myślisz, że jeśli mieszkam w tym głupim domu, to

wszystko od razu jest cudowne? Zobacz, jak to wpłynęło na

ciebie. Jedno spojrzenie i nie chcesz mieć ze mną nic wspólne­

go. Od kiedy pamiętam, dokładnie tak było w szkole. A na

marginesie: uwielbiam spaghetti. Uwielbiam domy takie jak

twój, gdzie ludzie śmieją się i krzyczą.

Przerwała, kiedy na twarzy Lisy pojawił się zamiast gniewu

sarkastyczny uśmiech.

background image

24

"Raj

-

Czyli że lubisz hałas, tak?

Meredith uśmiechnęła się blado:

- Chyba tak.

- A co z twoimi bogatymi przyjaciółmi?

- Tak naprawdę to ich nie mam. To znaczy, znam ludzi

w swoim wieku. Widuję ich od czasu do czasu, ale oni chodzą

razem do szkoły, są przyjaciółmi od lat. Ja jestem dla nich oso­

bliwością, nie należę do nich.

- Dlaczego ojciec posłał cię do St. Stephen?

- On uważa, że to kuźnia charakterów. Moja babka i jej sio­

stra skończyły St. Stephen.

- Twój ojciec wygląda na dziwaka.

- Chyba tak, ale intencje ma dobre.

Lisa wzruszyła ramionami. Jej głos zabrzmiał bezceremo­

nialnie:

- W takim razie jest taki jak większość ojców. - Było to już

drobne ustępstwo i delikatna sugestia wspólnoty interesów.

W pokoju zapadła cisza. Między nimi stało łoże z baldachi­

mem w stylu Ludwika XIV i gigantyczna przepaść klasowa.

Dwie wyjątkowo bystre nastolatki zdawały sobie sprawę

z dzielących je różnic i spoglądały na siebie z mieszaniną wy­

gasającej nadziei i ostrożności. - Myślę, że lepiej będzie, jak

już sobie pójdę - powiedziała Lisa.

Meredith wpatrywała się w nylonową torbę, którą Lisa

przyniosła, najwyraźniej myśląc o przenocowaniu u niej. Unio­

sła rękę w niemym, proszącym geście, ale opuściła ją, widząc,

że to bezcelowe. Zamiast tego powiedziała:

- Ja też będę musiała niedługo wychodzić.

- Baw się... dobrze.

- Fenwick może cię podrzucić do domu, jak mnie odwiezie

do hotelu.

- Mogę pojechać autobusem... - zaczęła mówić, ale prze­

rwała z przerażeniem, bo dopiero teraz zobaczyła sukienkę

Meredith. - Kto ci dobiera ubrania? Naprawdę będziesz to

miała dzisiaj na sobie?

- Tak. Nie podoba ci się, prawda?

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

- Może raczej nie.

- A jak ty byś określiła taką sukienkę?

Meredith z zakłopotaniem wzruszyła ramionami.

<Raj

25

- Co byś powiedziała na „beznadziejna", „koszmarna".

Lisa uniosła brwi i przygryzła usta, żeby nie wybuchnąć

śmiechem.

- Dlaczego ją kupiłaś, skoro wiedziałaś, że jest taka okrop­

na?

- Podobała się mojemu ojcu.

- Gust twojego ojca jest do kitu.

- Nie powinnaś używać takich słów - zaprotestowała Mere­

dith cicho, wiedząc, że Lisa ma rację co do sukienki. - Wyda­

jesz się nieustępliwa i twarda, mówiąc tak, a wcale taka nie je-

sleś. Nie znam się na modzie i fryzurach, ale na pewno wiem,

jak się poprawnie wyrażać.

Lisa spojrzała na nią z niedowierzaniem i nagle coś się sta­

ło. Poczuły naraz delikatną więź dwóch zupełnie różnych oso­

bowości, które zdały sobie sprawę z tego, że każda z nich ma

coś wyjątkowego do zaoferowania drugiej. Powoli uśmiech roz­

jaśnił orzechowe oczy Lisy Przekrzywiła głowę, koncentrując

się na sukience Meredith.

- Obciągnij trochę ramiona w dół, może to pomoże - poin-

siruowała ją nagle.

Meredith uśmiechnęła się w odpowiedzi i karnie wykonała

polecenie.

- Włosy masz do ki... okropne - poprawiła się szybko. Ro­

zejrzała się po pokoju. Jej wzrok rozjaśnił się na widok bukie­

cika jedwabnych kwiatów na toaletce. - Może pomogą kwiaty

wpięte we włosy albo przypięte do paska.

Z typowym dla Bancroftów instynktem Meredith wyczuła,

że zwycięstwo było tuż-tuż i że czas wykorzystać swoje atuty.

- Zostaniesz na noc? Wrócę przed północą i nikt nie będzie

sprawdzał, o której się położymy.

Lisa po chwili zastanowienia uśmiechnęła się.

- Zostanę. - Wracając do wyglądu Meredith, powiedziała: -

Dlaczego wybrałaś pantofle z takimi szerokimi niskimi obca­

sami?

- Nie jestem w nich taka wysoka.

- Być wysoką to teraz zaleta, głuptasie. Musisz zakładać te

perły?

- Mój ojciec chce, żebym je włożyła.

- Mogłabyś je zdjąć w samochodzie, prawda?

- Ojciec czułby się urażony, gdyby się o tym dowiedział.

background image

26

Kai

- Możesz być pewna, że ja mu o tym nie powiem. Pożyczę ci

swoją kredkę do ust - dodała, szperając w torebce. - Co z two­

imi okularami? Czy koniecznie musisz je nosić?

Tłumiąc chichot, Meredith odpowiedziała:

- Tylko wtedy, jeśli chcę coś widzieć.

Czterdzieści pięć minut później Meredith wyszła. Lisa po­

wiedziała jej, że ma talent do upiększania wszystkiego, po­

cząwszy od ludzi, a na wnętrzach skończywszy. Teraz Meredith

już w to uwierzyła. Jedwabny kwiat wpięty w jej włosy nad

uchem sprawił, że czuła się bardziej elegancko i modnie. De­

likatny róż na policzkach ożywił ją, a kredka do ust, chociaż,

jak orzekła Lisa, trochę za mocna do jej jasnej karnacji, po­

wodowała, że Meredith czuła się bardziej dorośle i atrakcyj­

nie. Jej pewność siebie była podbudowana tak, jak to tylko

było możliwe. Zatrzymała się w drzwiach swojego pokoju i po­

machała na pożegnanie Lisie i pani Ellis. Do Lisy zaś powie­

działa:

- Nie mam nic przeciwko temu, żebyś upiększyła mój po­

kój w czasie mojej nieobecności, o ile będziesz miała na to

ochotę.

Lisa wyciągnęła zwiniętą dłoń z kciukiem skierowanym ku

górze w pełnym wigoru geście:

- Nie pozwól dłużej czekać Parkerowi.

Rozdział 3

grudzień

7973

Łomotanie w głowie Matta Farrełla zaczęło dominować nad

nasilającym się łomotaniem jego serca, kiedy pogrążył się cał­

kowicie w pełnym żądzy, wymagającym ciele Laury. Jej bio­

dra wciągały go coraz głębiej. Nie kontrolowała się... była na

krawędzi spełnienia, tuż-tuż... Łomotanie stało się rytmiczne.

Nie było to melodyjne dudnienie dzwonów wieży kościelnej

w centrum miasta ani też rozlegające się echem dzwony stra­

ży pożarnej z naprzeciwka.

- Hej, Farrelł, jesteś tam?

Definitywnie był „tam". W niej, bliski eksplozji.

- Do diabła, Farrełl... Gdzie u diabła... jesteś? - Dopiero

wledy zaczęło do niego docierać: ktoś był na zewnątrz, przy

pompie z paliwem, jego walenie w nią rozlegało się w całym

warsztacie. Wykrzykiwał jego nazwisko.

Laura zamarła, stłumiła cichy okrzyk.

- O Boże, tam ktoś jest.

Było już za późno. Nie mógł, nie chciał się powstrzymać.

Nie chciał zaczynać tego tutaj, ale ona nalegała, kusiła. Teraz

jego ciało nie chciało brać pod uwagę żadnego zagrożenia z ze­

wnątrz. Wbił się w nią, ściskając jej krągłe pośladki. Eksplo­

dował. Jego puls wracał do normy, usiadł i delikatnie, ale

pospiesznie podniósł ją. Laura już obciągała spódnicę i popra­

wiała sweter. Wcisnął ją za stertę regenerowanych opon i wy­

prostował się akurat w momencie, kiedy drzwi się otworzyły

i do części serwisowej stacji wkroczył, rozglądając się podejrz­

liwie, Owen Keenan.

- Co się tu u diabła dzieje, Matt? Wrzeszczę i nic.

background image

- Zrobiłem sobie przerwę - odpowiedział Matt, przeczesu­

jąc dłońmi włosy potargane namiętnymi pieszczotami Laury. -

Czego chcesz?

- Twój ojczulek upił się u Maxima. Wezwali szeryfa. Jedź

tam zaraz, jeśli nie chcesz, żeby spędził noc w izbie wytrzeź­

wień.

Po wyjściu Owena Matt podniósł z podłogi płaszcz Laury,

na którym leżeli. Otrzepał go i pomógł go jej włożyć. Wiedział,

że ktoś ją tu podwiózł, co oznaczało, że musi ją odwieźć.

- Gdzie zostawiłaś swój samochód? Podwiozę cię tam, za­

nim pojadę ratować swojego ojca.

Wzdłuż Main Street na skrzyżowaniach porozwieszano

świąteczne dekoracje. Ich kolorowe światełka migotały w pa­

dającym śniegu. Na północnym krańcu miasta, nad napisem:

„Witajcie w Edmunton, Indiana, liczba mieszkańców 38124"

wisiał czerwony świąteczny wieniec. Z głośnika zainstalowa­

nego przez ELK-Club wydobywały się głośno tony „Cichej no­

cy" i mieszały się z dźwiękami „Jingle Bells" sączącymi się

z plastikowych sań zainstalowanych na dachu sklepu żelazne­

go Hortona.

Opadające płatki śniegu i bożonarodzeniowe światełka od­

mieniały Edmunton. Użyczały niezwykłej aury temu, co

w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym po­

nad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut żelaza,

wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko

to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec mia­

sta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatyn­

ki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola.

Matt zaparkował półciężarówkę w nie oświetlonym rogu

parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód.

- Nie zapomnij - powiedziała Laura, ocierając się o niego

i zarzucając mu ręce na szyję. - Bądź dzisiaj wieczorem u stóp

wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt,

nie daj się zauważyć. Tata widział tam ostatnio twoją cięża­

rówkę i zaczyna zadawać pytania.

Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto

fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną

egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, żeby go wykorzystywa­

ła jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w pota­

jemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie

'Raj

29

na zniżenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wcho­

dzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, ak­

ceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie.

Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym.

Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem

w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym

college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie

żelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik

i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu In­

diana.

Przechylając się, otworzył drzwiczki ciężarówki z jej strony;

jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie.

- Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj so­

bie wieczór inaczej.

- Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją ciężarówkę

na podjeździe?

Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział iro­

nicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem:

- Powiedz mu, że moja limuzyna jest w naprawie.

background image

Rozdział 4

grudzień 1973

ługa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmie­

rzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake.

Tu pojazdy zatrzymywały się, żeby młodzi pasażerowie mogli

wysiąść.

Odźwierni eskortowali każdą z przybyłych grup z ich samo­

chodów do hotelowego lobby. Żaden z pracowników Dra-

ke'a nie okazał rozbawienia ani nie użył protekcjonalnego to­

nu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających

w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie

były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na stud­

niówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i nie­

pewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczą­

cych rodzin chicagowskich; były zrównoważone i pewne siebie,

a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku

był być może radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl

o czekającym ich wieczorze.

Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów

limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzież. Tak jak

ona wszyscy byli tutaj, żeby wziąć udział w organizowanych co

roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tań­

cach. Tego wieczoru oczekiwano, że uczniowie pani Eppin­

gham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zapre­

zentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te

umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozu­

miałe, że oczekiwano, że będą się zachowywać jak dorośli, sko­

ro ogłada towarzyska miała im umożliwiać poruszanie się z gra­

cją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie

D

Raj

31

powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosow­

nie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następ­

nie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami.

Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne

i pewne siebie twarze już zebranych w holu. Zauważyła, że ja­

ko jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeżdżały

grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzy­

nów, którzy już wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham.

Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych

dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstążki wplecio­

ne we włosy, ozdobne spinki.

Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę

balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmu­

rowego holu. Żołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kola­

na drżały jej ze strachu. Na podeście zauważyła damską toale­

tę i udała się prosto do niej. Już w środku podeszła do lustra,

mając nadzieję, że jej wygląd podtrzyma ją na duchu. Zdecy­

dowała, że właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to,

czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy

uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny

kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą

dozą nadziei niż przekonania uznała, że kwiat dodaje jej ta­

jemniczości i sprawia, że wygląda światowo. Wyjęła z torebki

brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta.

Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włożyła go do

lorebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami.

Dużo lepiej - pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie

mrużyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to może Par­

ker uzna, że wygląda bardzo, bardzo ładnie.

Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham

machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt

nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, że siedzimy ra­

zem?" Wiedziała, że nie było w tym ich winy. Większość z nich

znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyję­

cia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili.

Wyższe sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną gru­

pą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek

bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, żeby

ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zga­

dzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, żeby

background image

32

"Raj

Meredith zajęła należne jej w towarzystwie miejsce, a jedno­

cześnie nie chciał, żeby zdemoralizowały ją dzieci, których ro­

dzice są bardziej tolerancyjni niż on. Meredith przebrnęła bez

trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała

się w stronę stołów bankietowych. Ponieważ siedzenia były

oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z to­

rebki okulary, żeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je

przy trzecim stole. Okazało się, że siedzi razem z Kimberly

Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami"

w czasie pokazu bożonarodzeniowego. Usłyszała chóralne

„cześć Meredith", przy czym dziewczęta spojrzały na nią z za­

barwionym wyższością, pobłażliwym uśmiechem, który zawsze

sprawiał, że czuła się niezręcznie i niepewnie. Już po chwili

skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi

chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera,

Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powita­

nie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca

coś, co spowodowało, że zaczął się śmiać, rzucając w stronę

Meredith szybkie spojrzenie.

Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, że to ona by­

ła przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z oży­

wieniem dookoła, udając, że podziwia biało-czerwone dekora­

cje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało

puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa

jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytu­

acji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.

Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo

wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce

spośród jedenastu kunsztownie ułożonych wokół jej nakrycia.

W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppin-

gham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak

że nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców użyć, nie wy­

rywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczą­

cej się dyskusji o najnowszych filmach.

- Czy widziałaś ten film, Meredith? - zapytał Steven Mor-

mont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani

Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich sie­

dzących przy stole.

- Nie, niestety nie. - Na szczęście nie musiała mówić nic

więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać

"Raj

33

orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu.

Był to znak, że należy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się

do sali balowej.

Parker obiecał, że wpadnie na chwilę na tańce. Meredith

była przekonana, że to zrobi, zwłaszcza że była tu jego siostra.

Wiedziała też, że był w hotelu. Jego klub studencki organizo­

wał przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła

włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej.

Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła za­

dość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krążąc wśród gości,

upewniając się, że każdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć.

Meredith zauważyła, że raz za razem wysyłała w jej kierunku

jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia

jej do tańca.

Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na ma­

le grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się

do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostat­

nich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith,

a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał ożywioną dysku­

sję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego

ojca. Stuart był poważny i inteligentny i Meredith lubiła go

bardziej niż kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szcze­

gólnie dlatego, że chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z ocza­

mi utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się

w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrżało, poczuła

ciławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda

w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez

słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni mężczyź­

ni na sali wyglądali przy nim nieciekawie.

Stuart poczuł, że Meredith nagle zesztywniała, przerwał

swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy praw­

nicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła.

- Przyszedł brat Rosemary - powiedział.

- Tak, wiem - odpowiedziała, nieświadoma rozmarzenia

brzmiącego w jej głosie.

Stuart wychwycił to brzmienie i skrzywił się.

- Co takiego ma Parker Reynolds, że dziewczęta na jego

widok tracą oddech i głowę? - zapytał z pretensją zabarwioną

wisielczym humorem. - Wolisz go tylko dlatego, że jest ode

mnie wyższy, starszy i po prostu nieskazitelny?

background image

34

'Raj

- Nie powinieneś umniejszać swoich zalet - powiedziała

Meredith z bezwiedną szczerością, obserwując, jak Parker

idzie przez salę balową, żeby spełnić swój obowiązek i zatań­

czyć z siostrą. - Jesteś bardzo inteligentny i strasznie miły.

- To tak samo jak ty.

- Będziesz znakomitym prawnikiem, tak jak twój ojciec.

- Umówiłabyś się ze mną w następną sobotę?

- Co takiego? - tracąc oddech, gwałtownie zwróciła się

w jego stronę. - To znaczy - dodała pospiesznie - miło, że mnie

zaprosiłeś, ale ojciec nie pozwoli mi się umawiać, dopóki nie

skończę szesnastu lat.

- Dzięki, że mnie tak delikatnie odprawiłaś.

- Nie zrobiłam tego! - zaprzeczyła pośpiesznie Meredith,

ale zapomniała o wszystkim, widząc, że jeden z kolegów Rose­

mary Reynolds przerwał jej taniec z Parkerem i ten ostatni

skierował się właśnie do drzwi, zamierzając wyjść z sali balo­

wej. - Przepraszam cię, Stuart - powiedziała z desperacją

w głosie - ale mam coś do przekazania Parkerowi.

Nieświadoma tego, że skupia na sobie rozbawione spoj­

rzenia wielu par oczu, Meredith ruszyła pospiesznie przez opu­

stoszały parkiet i dotarła do Parkera właśnie w chwili, kiedy

miał już wyjść razem ze swoimi kolegami z sali. Spojrzeli na

nią ze zdziwieniem, jakby była niezręcznym robakiem, który

nagle wkroczył między nich. Uśmiech Parkera był jednak cie­

pły i szczery.

- Cześć Meredith. Dobrze się bawisz?

Meredith skinęła głową, mając nadzieję, że będzie pamię­

tał o obietnicy zatańczenia z nią. W miarę jak przedłużało się

jego oczekiwanie na wyjaśnienie, dlaczego go zatrzymała, jej

stan ducha pogarszał się niewyobrażalnie, osiągając nie znane

jej dotąd niziny. Jej policzki zalał gorący rumieniec zakłopota­

nia w chwili, kiedy, zbyt późno, zorientowała się, że stoi wpa­

trzona w niego z niemym uwielbieniem.

- Mam ci coś przekazać - powiedziała drżącym, przerażonym

głosem, przetrząsając swoją torebkę. - To znaczy, mój ojciec pro­

sił, żebym ci to przekazała. - Wyjęła w końcu kopertę z biletami

operowymi i kartę urodzinową. Jednocześnie wyciągnęła i per­

ły, które upadły na podłogę. Schyliła się po nie gwałtownie,

w momencie kiedy Parker zrobił to samo. Ich głowy zderzyły się

z impetem. - Przepraszam! - wykrzyknęła, słysząc jego jęk.

'Raj

35

Kiedy się prostowała, z jej otwartej torebki wypadła szmin­

ka Lisy. Jonathan Sommers, jeden z kolegów Parkera, pochy­

lił się, żeby podnieść tym razem to.

- Może wyrzucisz z niej wszystko, tak żebyśmy mogli po­

zbierać to za jednym zamachem - zażartował Jonathan, zionąc

alkoholem.

Była boleśnie świadoma dobiegających z boku, tłumionych

parsknięć. Wcisnęła kopertę w dłoń Parkera, wepchnęła per­

ty i szminkę do torebki i powstrzymując łzy, odwróciła się, że­

by odejść. Za jej plecami Parker w końcu przypomniał sobie

o obiecanym jej tańcu.

- Pamiętasz, że obiecałaś zatańczyć ze mną? - zapytał

z właściwą sobie dobrodusznością.

Meredith odwróciła się. Jej twarz promieniała.

- Ach, tak... zapomniałam. A chciałbyś? Chciałbyś zatań­

czyć?

- To najlepsze, co mogło mi się dzisiaj przydarzyć - powie­

dział szarmancko.

'Orkiestra zaczęła grać, a Meredith znalazła się w ramio­

nach Parkera. Jej marzenia stawały się rzeczywistością. Pod

opuszkami palców czuła gładki materiał jego smokingu i moc­

ne plecy. Tańczył świetnie, a jego woda kolońska pachniała

świeżo i cudownie. Tak bardzo dała się ponieść emocjom, że

powiedziała głośno to, co pomyślała:

- Jesteś świetnym tancerzem.

- Dziękuję.

- I bardzo dobrze prezentujesz się w smokingu.

Parker uśmiechnął się delikatnie, a Meredith odchyliła gło­

wę, rozkoszując się ciepłem jego głosu.

- Ty też bardzo ładnie wyglądasz - powiedział.

Czując na policzkach gwałtowny rumieniec, pospiesznie

opuściła wzrok. Niefortunnie, wszystkie odbyte akrobacje:

schylanie się, odchylanie głowy w tył, w bok obluzowały niepo-

strzężenie spinkę podtrzymującą kwiat wpięty w jej włosy.

Zwisał teraz zawadiacko na drucianej łodyżce. Myśląc gorącz­

kowo o powiedzeniu czegoś bardzo wyszukanego i dowcipne­

go, podniosła głowę i rzuciła z ożywieniem:

- Miło spędzasz świąteczne ferie?

- O tak - odparł. Jego wzrok powędrował w okolice jej ra­

mienia i zwisającego kwiatu. - A ty?

background image

- Ja też - powiedziała, czując się bardzo niezręcznie.

Równo z ostatnim taktem muzyki ramiona Parkera oderwa­

ły się od niej i z uśmiechem pożegnał się. Wiedziała, że nie

może stać i patrzeć, jak odchodzi. Pospiesznie odwróciła się.

W wyłożonej lustrami ścianie zobaczyła swoje odbicie. Je­

dwabny kwiat zwisał beznadziejnie w jej włosach. Wyszarpnę­

ła go, mając nadzieję, że wypadł właśnie w tym momencie.

Stała w kolejce do szatni wpatrzona posępnie w trzymany

w dłoni kwiat, myśląc z przerażeniem, że on mógł tak dyndać

przez cały czas, kiedy tańczyła z Parkerem. Spojrzała na

dziewczynę stojącą obok niej, a ta, jakby czytając w jej my­

ślach, skinęła głową:

- Aha, zwisał już tak, kiedy z nim tańczyłaś.

- Obawiałam się tego.

Dziewczyna uśmiechnęła się z sympatią, a Meredith przy­

pomniała sobie jej imię: Brooke, Brooke Morrison. Ona zawsze

wydawała się jej miła.

- Do której szkoły idziesz w przyszłym roku? - zapytała

Brooke.

- Do Bensonhurst w Vermont - odpowiedziała Meredith.

- Bensonhurst? - powtórzyła Brooke, krzywiąc się, - To

gdzieś na pustkowiu, a rygory są tam jak w więzieniu. Moja

babcia chodziła do Bensonhurst.

- To tak samo jak moja - odparła zgnębiona Meredith.

Kiedy Meredith otworzyła drzwi swojego pokoju, zobaczy­

ła, że Lisa i pani Ellis siedzą zwinięte w fotelach czekając na

nią.

- No i co? - zapytała Lisa zrywając się. - Jak było?

- Wspaniale - powiedziała Meredith z grymasem. - Jeśli

pominąć fakt, że wszystko wypadło z mojej torebki w chwili,

kiedy dawałam Parkerowi kartę urodzinową. Albo to, że pa­

plałam do niego przez cały czas o tym, jak to on wspaniale wy­

gląda i tańczy. - Rzuciła się na zwolniony przed chwilą przez

Lisę fotel i dopiero wtedy dotarło do niej, że stoi w innym niż

zawsze miejscu. Właściwie cała jej sypialnia została przeme­

blowana.

- No i co o tym sądzisz? - zapytała Lisa z pewnym siebie

uśmiechem, patrząc, jak Meredith, mile zaskoczona, rozgląda

się uważnie po pokoju.

"Raj

37

Lisa nie tylko przestawiła meble, ale zlikwidowała też wa-

zę z jedwabnymi kwiatami. Teraz pączki tych kwiatów ozda-

biały szarfy podtrzymujące kotary jej zabytkowego łoża. Zielo­

ne rośliny zostały zaanektowane z innych części domu i surowy

dotad pokój był teraz bardziej kobiecy i przytulny.

- Liso, jesteś niesamowita!

- Nie przeczę - uśmiechnęła się - ale pani Ellis mi pomo­

­­­,

- Ja - broniła się pani Ellis - zorganizowałam tylko kwiaty.

Wszystko inne to zasługa Lisy. Mam nadzieję, że twój ojciec

nie będzie miał nic przeciwko temu - dodała niespokojnie,

ubierając się do wyjścia.

Kiedy już wyszła, Lisa powiedziała:

- Miałam nadzieję, że twój ojciec zajrzy tutaj. Przygotowa-

łam małe przemówienie dla niego. Chcesz posłuchać?

Meredith skinęła z uśmiechem głową. Ta mowa podkreśla-

ła wszelkie, wymagane przez dobre wychowanie elementy, by­

tu powiedziana z dużą dozą pewności siebie i z nieskazitelną

dykcją:

- Dzień dobry, panie Bancroft. Nazywam się Lisa Pontini,

Jestem przyjaciółką Meredith. Mam zamiar zostać kiedyś de­

koratorem wnętrz i właśnie próbowałam tutaj swoich sił. Mam

nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, sir?

Zrobiła to z taką perfekcją, że Meredith zaśmiała się.

- Nie wiedziałam, że chcesz zostać dekoratorem wnętrz.

Lisa spojrzała na nią z rozbawieniem.

- Będę miała szczęście, jeśli uda mi się skończyć college,

i co tu mówić o studiowaniu dekoracji wnętrz. Nie mamy pie­

niędzy na mój college. - Z respektem w głosie dodała: - Pani

Ellis powiedziała mi, że twój tata to ten Bancroft z Bancroft

i S-ka. Czy on wyjechał gdzieś, czy coś w tym rodzaju?

- Nie, jest na służbowej kolacji z członkami zarządu - odpo­

wiedziała Meredith. Sądząc, że Lisa będzie tak samo jak ona

zafascynowana funkcjonowaniem Bancroft i S-ka, ciągnęła da­

lej: - Porządek dnia zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Dwaj

dyrektorzy uważają, że „Bancroft" powinien rozszerzyć swoją

działalność na inne miasta. Zarząd jest zdania, że byłoby to

finansowo lekkomyślne posunięcie. Wszyscy kierownicy han­

dlowi twierdzą, że dodatkowe rynki zbytu, jakie zdobędziemy,

zwiększą nasz całościowy dochód.

background image

38

'Raj

- To wszystko czarna magia dla mnie - powiedziała Lisa,

skupiając uwagę na dużej komodzie stojącej w rogu pokoju.

Przesunęła ją odrobinę do przodu, a efekt tej prostej zamiany

był zaskakujący.

- Do którego college'u pójdziesz? - zapytała Meredith, po­

dziwiając transformację, jakiej uległa jej sypialnia, i myśląc

o tym, jakie to niesprawiedliwe, że Lisa nie może studiować

i w pełni wykorzystać swojego talentu.

- Kemmerling - odpowiedziała Lisa.

Meredith skrzywiła się. W drodze do szkoły przejeżdżała ko­

ło Kemmerling. St. Stephen była starą szkołą, ale czystą i do­

brze utrzymaną. Kemmerling była dużą, brzydką, chaotycznie

zbudowaną szkołą państwową, a uczniowie wyglądali bardzo

nędznie i chuligańsko. Ojciec podkreślał wielokrotnie, że

pierwszorzędną edukację zdobywa się w pierwszorzędnych

szkołach. Długo po tym, jak Lisa zasnęła, pewien pomysł za­

czął kształtować się w umyśle Meredith. Zaczęła obmyślać plan

działania z większą starannością niż cokolwiek, kiedykolwiek;

no, może wyłączając wyimaginowane randki z Parkerem.

Rozdział 5

Następnego dnia rano Fenwick odwiózł Lisę do domu, a Me­

redith zeszła do jadalni, gdzie ojciec czytał gazetę, czekając

na śniadanie. Zwykle byłaby bardzo ciekawa wyniku jego

wczorajszego spotkania, ale tym razem myślała o czymś waż­

niejszym. Powiedziała dzień dobry, siadając na swoim miejscu

i rozpoczęła kampanię, pomimo że on pochłonięty był ciągle

artykułem, który czytał.

- Czy nie mówiłeś zawsze, że solidne wykształcenie jest

podstawą wszystkiego? - zaczęła. Ciągnęła dalej, widząc, że

przytakuje jej automatycznie. - I czy nie mówiłeś, że wiele

szkoł średnich ma niedobory nauczycieli i mają niski poziom?

- Tak - przytaknął ponownie.

- A czy nie wspominałeś mi, że fundusz powierniczy naszej

rodziny od dziesięcioleci zasila finanse Bensonhurst?

- Uhu - rzucił, przewracając stronę gazety.

Starając się kontrolować narastające w niej podniecenie,

Meredith powiedziała:

- W St. Stephen jest uczennica, wspaniała dziewczyna

z bardzo porządnego domu. Jest inteligentna i utalentowana.

chce zostać dekoratorem wnętrz, ale musi iść do liceum Kem­

merling, ponieważ rodzice nie mogą sobie pozwolić na posła­

nie jej do lepszej szkoły. Czy to nie jest przykre?

- Uhu - mruknął, znowu krzywiąc się z myślą o czytanym

artykule. Demokraci, w tym też Richard Daley, bohater arty­

kułu, nie byli jego ulubieńcami.

- Nie sądzisz, że to po prostu tragiczne, że zmarnuje się ty­

le talentu, inteligencji i ambicji?

background image

40

"Raj

Ojciec podniósł wzrok znad gazety i przyjrzał jej się z nagłą

uwagą. W wieku czterdziestu dwóch lat wciąż był atrakcyj­

nym, eleganckim mężczyzną, chociaż szorstkim w obejściu.

Miał niebieskie, przenikliwe oczy i brązowe, siwiejące na skro­

niach włosy.

- Co ty właściwie sugerujesz, Meredith?

- Stypendium. Jeżeli Bensonhurst nie oferuje nic takiego,

to mógłbyś poprosić, żeby użyli właśnie na stypendium części

pieniędzy, które fundusz im przekazuje.

- I miałbym ich też poinstruować, żeby przyznali to stypen­

dium uczennicy, o której mówiłaś, mam rację? - Powiedział to

w taki sposób, jakby to, o co prosiła Meredith, było nieetycz­

ne. Ona jednak wiedziała, że jej ojciec jest zwolennikiem uży­

wania swojej władzy i koneksji, kiedy i gdzie tylko można,

o ile będą one służyły realizacji jego celów. To jest potęga wła­

dzy; mówił jej to setki razy.

Powoli skinęła głową, uśmiechając się.

-Tak.

-Aha.

- Nigdy nie znalazłbyś nikogo bardziej zasługującego na to

stypendium - naciskała żarliwie. -1 - dodała natchniona - je­

śli nie zrobimy czegoś dla Lisy, to ona prawdopodobnie znaj­

dzie się kiedyś na łasce opieki społecznej.

Hasło „opieka społeczna" było gwarancją rozbudzenia

w jej ojcu silnego, negatywnego oddźwięku. Meredith chciała

bardzo opowiedzieć ojcu więcej o Lisie, o tym jak wiele ta

przyjaźń znaczy dla niej, ale jakiś szósty zmysł ostrzegał ją

przed tym. W przeszłości jej ojciec był tak nadopiekuńczy

w stosunku do niej, że żadne dziecko nigdy nie sprostało wy­

mogom, które stawiał towarzyszom jej zabaw. Będzie wolał my­

śleć, że Lisa bardziej zasługuje na stypendium niż na to, żeby

być jej przyjaciółką.

- Przypominasz mi twoją babcię Bancroft - powiedział po

chwili namysłu. - Ona często zajmowała się tymi wartościowy­

mi, mającymi mniej szczęścia w życiu.

Poczuła się bardzo winna. Jej starania, żeby Lisa znalazła

się w Bensonhurst, były spowodowane na równi pobudka­

mi czysto egoistycznymi, jak i szlachetnymi. Zapomniała jed­

nak o tym wszystkim w chwili, kiedy usłyszała jego następne

słowa:

"Raj

41

- Zadzwoń jutro do mojej sekretarki. Podaj jej wszystkie

informacje, jakie masz o tej dziewczynie, i poproś ją, żeby

przypomniała mi o telefonie do Bensonhurst.

Przez następne trzy tygodnie czekała w narastającym na­

pięciu. Bała się powiedzieć Lisie, co próbowała przeprowadzić,

żeby uniknąć ewentualnego rozczarowania, chociaż trudno by­

ło sobie wyobrazić, żeby Bensonhurst mogło odmówić prośbie

jej ojca. Amerykańskie dziewczęta były teraz wysyłane do

szkół w Szwajcarii i Francji, nie do Vermont i nie do Benson­

hurst, z jego zimnymi, zbudowanymi z kamienia internatami,

sztywnym programem nauczania i rygorem. Z pewnością szko­

lą nie była przepełniona, tak jak to dawniej bywało. W tej sy­

tuacji dyrekcja na pewno nie będzie chciała ryzykować zraże­

nia sobie jej ojca.

W następnym tygodniu nadszedł list z Bensonhurst. Mere­

dith krążyła w napięciu wokół krzesła ojca, kiedy go czytał.

- Napisali - powiedział w końcu - że przyznają jedyne sty­

pendium szkoły pannie Pontini. Decyzję motywują jej wybit­

nymi osiągnięciami w nauce i rekomendacją rodziny Bancro-

ftów, potwierdzającej jej zalety jako uczennicy. - Meredith

zapracowała sobie na lodowate spojrzenie ojca, kiedy wydała

z siebie w tym momencie nie przystający damie okrzyk rado­

ści. - Stypendium - kontynuował - pokryje koszty nauki i inter­

natu z wyżywieniem. Ona sama musi zapewnić sobie dojazd do

Vermont i zaopatrzyć się w pieniądze na drobne wydatki.

Przygryzła usta; nie wzięła pod uwagę kosztów lotu do Ver­

mont czy pieniędzy na drobne wydatki. Była jednak prawie

pewna, że coś wymyśli, skoro dotarła już tak daleko. Może

przekona ojca, że powinna pojechać do Vermont samocho­

dem; Lisa mogłaby wtedy jechać razem z nimi.

Następnego dnia Meredith wzięła do szkoły wszystkie bro­

szury o Bensonhurst i list o stypendium. Wydawało jej się, że

ten dzień nigdy się nie skończy, ale wreszcie znalazła się w kuch­

ni państwa Pontini. Mama Lisy krążyła, przygotowując cieniut­

kie włoskie placki i proponując domowej roboty cannoli.

- Jesteś za chuda, tak samo jak Lisa - powiedziała, a Mere­

dith posłusznie skubnęła placek, otwierając jednocześnie tor­

bę szkolną. Wyjęła broszury.

Czuła się trochę dziwnie w roli filantropki. Zaczęła mówić

z podnieceniem o Bensonhurst, o Vermont i emocjach towa-

background image

42

"Raj

rzyszących podróży, po czym oznajmiła, że Lisie przyznano sty­

pendium do Bensonhurst. Na moment zapanowała głucha ci­

sza. Wydawało się, że i pani Pontini, i Lisa nie są w stanie zro­

zumieć ostatniej części zdania. W końcu Lisa wstała powoli.

- Co to! - wybuchnęła z furią. - Jestem twoim najnowszym

przedsięwzięciem charytatywnym! Myślisz, że kim ty do dia­

bła jesteś!

Wybiegła kuchennymi drzwiami, a Meredith za nią.

- Liso, ja chciałam tylko pomóc!

- Pomóc? - rzuciła Lisa, krążąc wokół Meredith. - Skąd ci

przyszło do głowy, że chciałabym chodzić do szkoły z bandą bo­

gatych snobów, takich jak ty, patrzących na mnie jak na

obiekt dobroczynności? Mogę to sobie wyobrazić: szkołę pełną

rozpuszczonych dziewuch, narzekających, że muszą jakoś prze­

żyć, mając tylko tysiąc dolarów kieszonkowego, przysyłanego

przez ich tatusiów...

- Nikt nie będzie wiedział, że ty masz stypendium, o ile sa­

ma o tym nie powiesz...-zaczęła Meredith. Gniew i uraza spo­

wodowały, że zbladła. - Nie wiedziałam, że uważasz mnie za

„bogatą snobkę" i... i „rozpuszczoną dziewuchę".

- Posłuchaj siebie - nawet nie potrafisz wymówić bez za­

jąknięcia słowa „dziewucha". Jesteś tak cholernie pruderyjna

i wyniosła.

- To ty jesteś snobką Liso, nie ja - przerwała jej Meredith

zawiedzionym głosem. - Patrzysz na wszystko przez pryzmat

pieniędzy. Nie musisz się martwić o to, czy będziesz pasowała

do Bensonhurst. To ja jestem tą, która nigdzie nie pasuje, nie

ty. - Powiedziała to z godnością i w sposób, który niezmiernie

zadowoliłby jej ojca. Potem odwróciła się i odeszła.

Przed domem Pontinich czekał na nią Fenwick. Meredith

wślizgnęła się na tylne siedzenie samochodu. Zdała sobie

sprawę, że coś z nią jest nie tak, coś, co nie pozwala ludziom

czuć się dobrze w jej towarzystwie, bez względu na ich pocho­

dzenie społeczne. Nie przyszło jej na myśl, że było w niej coś

niezwykłego: subtelność i wrażliwość, które prowokowały inne

dzieci do zrobienia jej przykrości lub trzymania się od niej

z daleka. Przyszło to na myśl Lisie, która patrzyła w ślad za

odjeżdżającym samochodem. Nienawidziła Meredith Bancroft

za to, że mogła grać rolę nastoletniej dobrej wróżki, a siebie za

swoje paskudne, krzywdzące Meredith uczucia.

"Raj

43

Następnego dnia Meredith jadła na dworze lunch. Siedzia-

la w swym zwykłym miejscu, okryta płaszczem. Jadła jabłko

i czytała książkę. Kątem oka zauważyła, że Lisa idzie w jej

stronę. Jeszcze bardziej skoncentrowała się na książce.

- Meredith - powiedziała Lisa - przepraszam za wczorajszy

dzień.

- W porządku - odpowiedziała Meredith, nie podnosząc

Kłowy. - Zapomnij o tym.

- Trudno jest zapomnieć, że byłam taka okropna w stosun­

ku do najlepszej, najmilszej osoby, jaką kiedykolwiek spotka­

łam.

Meredith spojrzała na nią, potem na książkę. Jej głos był

hardziej miękki, ale brzmiał zdecydowanie:

- To już nie ma znaczenia.

Lisa usiadła obok niej i ciągnęła nie zrażona:

- Zachowałam się wczoraj z wielu głupich i egoistycznych

powodów jak wiedźma. Czułam się rozżalona. Zaoferowałaś mi

fantastyczną szansę wyjazdu do tej wyjątkowej szkoły. Przez

chwilę czułam się jak ktoś wyjątkowy, a jednocześnie wiedzia­

łam, że nie będę mogła tam pojechać. Mama potrzebuje mojej

pomocy przy dzieciach i w domu. Nawet gdybym nie była jej

potrzebna, to musiałabym mieć pieniądze na podróż do Ver­

mont i na różne rzeczy już tam na miejscu.

Meredith nie brała pod uwagę tego, że mama Lisy nie bę­

dzie mogła obejść się bez niej. Uważała, że to niesprawiedli­

we, że pani Pontini, decydując się na ośmioro dzieci, oczeki­

wała, że Lisa przejmie część jej obowiązków.

- Nie pomyślałam o tym, że twoi rodzice nie pozwolą ci je­

chać - przyznała, po raz pierwszy spoglądając na Lisę. - Są­

dziłam, że o ile jest to możliwe, to rodzice zawsze chcą, żeby

ich dzieci zdobyły dobre wykształcenie.

- Właściwie nie byłaś tak zupełnie w błędzie - odparła Li­

sa. Meredith dopiero teraz zauważyła, że Lisa wygląda tak,

jakby za chwilę miała eksplodować wiadomościami. - Moja

mama chce tego. Pokłócili się o to z ojcem, jak wyszłaś. Oj­

ciec powiedział, że dziewczynie nie są potrzebne wymyślne

szkoły. Jedyne, czego potrzebuje, to wyjść za mąż i mieć dzie­

ci. Mama zaczęła wymachiwać tą wielką łyżką i krzyczeć, że

mnie stać na więcej. Potem wszystko potoczyło się szybko. Ma­

ma zadzwoniła do babci, a babcia zadzwoniła do ciotek i wuj-

background image

44

"Raj

ków. Wszyscy przyszli do nas. Po chwili już robili składkę dla

mnie. To tylko pożyczka. Wymyśliłam, że jak będę ciężko pra­

cować w Bensonhurst, to mogę zdobyć stypendium do szkoły

pomaturalnej. Potem dostanę świetną pracę i zwrócę wszyst­

kim pieniądze.

Jej oczy błyszczały, kiedy impulsywnie chwyciła dłoń Mere­

dith.

- Jak to jest - zapytała miękko - wiedzieć, że to dzięki to­

bie zmieniło się czyjeś całe życie? Wiedzieć, że spełniłaś ma­

rzenie moje, mojej mamy i ciotek?

Niespodziewanie Meredith poczuła w oczach gorące łzy.

- To jest - powiedziała - całkiem przyjemne uczucie.

- Myślisz, że mogłybyśmy mieszkać w jednym pokoju?

Meredith skinęła, jej twarz zaczęła się rozjaśniać.

W odległości kilku metrów od nich grupa dziewcząt jadła

śniadanie. Podniosły głowy i patrzyły, jak Lisa Pontini, nowa

dziewczyna w szkole, i Meredith Bancroft, najdziwaczniejsza

dziewczyna w szkole, wstały nagle, zaczęły płakać, śmiać się

i ściskać się nawzajem, podskakując jednocześnie.

"Rozdział 6

Czerwiec 1978

Pokój, który Meredith dzieliła z Lisa przez cztery lata, za­

­­awiony był pudłami i częściowo spakowanymi walizkami. Na

drzwiach szafy wisiały niebieskie birety i togi, które nosiły po­

przedniego wieczoru podczas uroczystości ukończenia szkoły.

Złotę ozdobne chwaściki oznaczały, że obydwie zdały z najwyż­

szymi notami. Lisa wyjmowała z szafy i układała w pudle swe-

try. Za otwartymi drzwiami do ich pokoju korytarz rozbrzmie­

wał nietypowo odgłosami męskich rozmów. To ojcowie, bracia

i chłopcy wyjeżdżających uczennic znosili na dół walizy i pu­

dłu. Philip Bancroft nocował w tutejszym zajeździe i miał się

pojawić za godzinę. Meredith straciła poczucie czasu. Z no-

stalgią przeglądała gruby plik fotografii, które właśnie wyję­

ła z biurka. Uśmiechała się na myśl o wspomnieniach, jakie

każda z nich rozbudzała.

Lata, które razem z Lisa spędziły w Vermont, były wspania­

le dla każdej z nich. Mimo obaw, że będzie uchodziła za wy-

rzutka w Bensonhurst, Lisa szybko została uznana za prekur-

sorkę nowych trendów. Dziewczęta uważały ją za bardzo

śmiałą i nieszablonową. To Lisa właśnie zorganizowała i po­

prowadziła w ich pierwszym roku, uwieńczony sukcesem wy­

pad do męskiej szkoły w Litchfield. Zrobiły to w odwecie za

próbę takiego wypadu chłopców z Litchfield na Bensonhurst.

W drugim roku nauki Lisa zaprojektowała scenografię do co-

rocznego przedstawienia teatralnego. Scenografia była tak

efektowna, że jej zdjęcia ukazały się w gazetach kilku miast.

W przedostatnim roku nauki to właśnie Lisę zaprosił Bill Flet-

cher na wiosenną zabawę do Litchfield. Bill Fletcher był kapi­

tanem drużyny piłkarskiej w Litchfield, a poza tym był niesa­

mowicie przystojny i inteligentny. Na dzień przed tą zabawą

wywalczył dwa punkty na boisku, a kolejny zdobył tego dnia

W pobliskim motelu, gdy Lisa straciła dziewictwo. Po tym do-

background image

46

Raj

niosłym wydarzeniu Lisa wróciła do pokoju, który dzieliła

z Meredith, i natychmiast wyjawiła nowinę czterem dziewczę­

tom, które się tam zebrały. Rzucając się na łóżko, z uśmiechem

oznajmiła:

- Już nie jestem dziewicą. Od tej chwili zupełnie swobod­

nie możecie mnie pytać o wszelkie porady!

Dziewczęta odebrały to jako jeszcze jeden przykład nie­

ustraszonej niezależności Lisy i jej doświadczenia życiowego,

były wesołe i dowcipkowały. Meredith jednak była zmartwio­

na i nawet trochę przerażona. Tego wieczoru, kiedy ich kole­

żanki wyszły, Meredith i Lisa pokłóciły się naprawdę po raz

pierwszy od przyjazdu do Bensonhurst.

- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś - wybuchnęła Mere­

dith. - A jeśli zajdziesz w ciążę? A jeśli dziewczyny zaczną

opowiadać o tym na prawo i lewo? A jeśli twoi rodzice się

o tym dowiedzą?

Lisa zareagowała równie gwałtownie:

- Nie jesteś moją niańką i nie jesteś za mnie odpowiedzial­

na, więc przestań się zachowywać jak moja matka! Jeśli ty

chcesz wyczekiwać na Parkera Reynoldsa lub jakiegoś innego,

mitycznego, nieskazitelnego rycerza, który cię porwie w ra­

miona, a potem do łóżka, to czekaj! Nie myśl tylko, że wszyscy

będą robić to samo. Nie przejęłam się tymi bzdurami o moral­

ności i niewinności, którymi raczyły nas siostry w St. Stephen

- ciągnęła Lisa, wrzucając swój blezer do szafy. - Jeśli byłaś

na tyle głupia, żeby w to uwierzyć, to bądź wieczną dziewicą,

ale nie oczekuj, że ja też nią będę! I nie jestem na tyle lekko­

myślna, żeby zajść w ciążę; Bill użył prezerwatywy. Poza tym

inne dziewczęta nie pisną nawet słówka o tym, co zrobiłam,

ponieważ one też już to zrobiły! Dzisiaj wieczorem jedyną

zszokowaną dziewicą w naszym pokoju byłaś ty!

- Dosyć tego - przerwała jej z kamienną twarzą Meredith,

podchodząc do biurka. Pomimo spokoju w głosie aż skręcała

się wewnętrznie z poczucia winy i zażenowania. Czuła się od­

powiedzialna za Lisę, bo to właśnie ona sprawiła, że Lisa zna­

lazła się w Bensonhurst. Meredith zdawała sobie sprawę, jak

bardzo archaiczne były jej zasady moralne. Wiedziała, że nie

ma prawa narzucać Lisie rygorów tylko dlatego, że kiedyś zo­

stały one narzucone jej samej. - Nie miałam zamiaru cię osą­

dzać, Liso. Bałam się tylko o ciebie, to wszystko.

"Raj

47

Po chwili pełnej napięcia ciszy Lisa odwróciła się do niej

1 powiedziała:

- Przepraszam, Mer.

- Zapomnij o tym. To ty miałaś rację.

- Nie miałam - Lisa spojrzała na Meredith prosząco i z de­

speracją. - Ja po prostu nie jestem taka jak ty, i nie mogę ta­

ka być. Nie powiem, żebym nie próbowała od czasu do czasu.

Ta deklaracja wywołała u Meredith ponury uśmiech.

- Dlaczego chciałabyś być podobna do mnie?

- Ponieważ - odparła z krzywym uśmieszkiem, naśladując

Humphreya Bogarta - masz klasę, dziecinko. Masz klasę przez

duże „K".

Ta pierwsza konfrontacja zakończyła się zawarciem pokoju

przypieczętowanym tego samego wieczoru mlecznym koktaj­

lem w cukierni Pulsona.

Meredith myślała o tym wieczorze, przeglądając zdjęcia.

Te wspomnienia zostały jednak gwałtownie przerwane, kiedy

Lynn Mc Laughlin zajrzała do ich pokoju, mówiąc:

- Dzisiaj rano na telefon w korytarzu dzwonił Nick Tierney.

Powiedziałam, że wasz telefon tutaj jest już wyłączony. Ma

wpaść do was za jakiś czas.

- Z którą z nas chciał rozmawiać?

Lynn odpowiedziała, że dzwonił do Meredith. Lisa odwróci­

ła się do Meredith z żartobliwie groźnym spojrzeniem. Położy­

la ręce na biodrach.

- Wiedziałam! Nie mógł wczoraj oderwać oczu od ciebie,

chociaż ja praktycznie stawałam na głowie, żeby zwrócił na

mnie uwagę. Nie powinnam była uczyć cię makijażu i sztuki

ubierania się.

- Ot cała ty - odkrzyknęła Meredith, śmiejąc się. - Przypi­

sujesz sobie całą zasługę za moją niewielką popularność u kil­

ku chłopców.

Nick Tierney był studentem trzeciego roku Yale. Zjawił się

wczoraj, żeby jak to było w zwyczaju, uczestniczyć w uroczy­

stości wręczania dyplomu jego siostrze, i oczarował wszystkie

dziewczęta; był przystojny, miał piękną twarz i wspaniałą mu­

skulaturę. W chwili kiedy zobaczył Meredith, to on stał się

tym oczarowanym i nie ukrywał tego.

- Niewielka popularność u kilku chłopców? - powtórzyła

Lisa. Wyglądała fantastycznie, nawet kiedy rude włosy spięła

background image

48

Ttaj

w bezładny węzeł na czubku głowy. - Jeśli umówiłabyś się

z połową proszących cię o to, to pobiłabyś mój własny rekord

randek!

Miała zamiar dodać coś jeszcze, kiedy w otwarte drzwi ich

pokoju zastukała siostra Nicka Tierneya.

- Meredith - zaczęła, uśmiechając się z rezygnacją - Nick

jest na dole z kilkoma kolegami, którzy przyjechali dzisiaj

rano z New Haven. Mówi, że jest zdeterminowany, żeby pomóc

ci się pakować, zaproponować ci siebie albo małżeństwo, co

wolisz.

- Przyślij tu tego biednego, chorego z miłości i jego przyja­

ciół - powiedziała, śmiejąc się Lisa. Kiedy Trish Tierney wy­

szła, Lisa i Meredith spojrzały na siebie z rozbawieniem. Były

swoimi przeciwieństwami, a jednak rozumiały się bez słów.

W ciągu ostatnich kilku lat nastąpiło w nich wiele zmian,

ale to u Meredith były one najbardziej widoczne. Lisa zawsze

przykuwała uwagę. Nigdy nie musiała nosić okularów i nigdy

nie była pulchna. Dwa lata temu Meredith kupiła za swoje kie­

szonkowe szkła kontaktowe, co wyeksponowało jej oczy.

W miarę upływu czasu uwydatniły się delikatne, jakby rzeź­

bione rysy, jasnoblond włosy stały się grubsze, jej figura za­

okrągliła się i wyszczupliła we wszystkich właściwych miej­

scach.

Lisa ze swoimi płomiennymi, kręconymi włosami i wyzywa­

jącą pozą była jako osiemnastolatka olśniewająca w bardzo

konkretny sposób. Meredith, dla kontrastu, była cicha, zrów­

noważona i anielsko piękna. Pełna życia Lisa przyciągała męż­

czyzn; pogodna rezerwa Meredith była dla nich wyzwaniem.

Gdziekolwiek dziewczęta poszły razem, męskie głowy zawsze

odwracały się w ich kierunku. Lisa lubiła skupiać na sobie

uwagę; uwielbiała emocje umawiania się i podniecenie, jakie

niosły nowe romanse. Meredith odbierała zadziwiająco spo­

kojnie swoją popularność u płci przeciwnej w ostatnich cza­

sach. Lubiła, kiedy chłopcy zabierali ją na narty, tańce i przy­

jęcia, ale bycie tą, której towarzystwo jest poszukiwane,

spowszedniało jej, umawianie się z chłopcami, do których nie

czuła nic poza przyjaźnią, stało się miłe, ale nie tak niesamo­

wicie ekscytujące, jak się tego spodziewała. Tak samo było

z całowaniem się. Lisa kładła to na karb tego, że Meredith

zbyt wyidealizowała Parkera i teraz każdego chłopaka porów­

naj

49

nywała do niego. To na pewno było przyczyną braku entuzja­

zmu ze strony Meredith. Główny problem leżał jednak w tym,

że Meredith była wychowana wśród samych tylko dorosłych,

którzy w dodatku byli zdominowani przez dynamicznego biz­

nesmena. Chłopcy ze szkoły w Litchfield, z którymi się uma­

wiała, byli mili, ale czuła się zawsze dużo doroślejsza niż oni.

Meredith już jako dziecko wiedziała, że chce skończyć stu­

dia i zająć kiedyś należne jej miejsce w Bancroft i S-ka.

Uczniowie z Litchfield, a nawet ich starsi studiujący bracia,

których poznała, nie mieli innych zainteresowań niż seks,

sport i alkohol. Dla Meredith myśl o stracie dziewictwa z jed­

nym z chłopców, dla których głównym celem było dodanie jej

nazwiska do wiszącej w Litchfield listy dziewic z Bensonhurst

zdeflorowanych przez „ich ludzi", było nie tylko absurdalne,

ule także poniżające i wulgarne.

Jeśli miałaby przeżyć z kimś intymne chwile, chciałaby, że­

by to był ktoś, kogo podziwia i komu ufa. Chciałaby, żeby to

był prawdziwy romans, taki z czułością i zrozumieniem.

Wszystkim jej marzeniom towarzyszyła zawsze wizja czegoś

więcej niż tylko fizycznego kontaktu. Wyobrażała sobie dłu­

gie spacery brzegiem morza, trzymanie się za ręce i rozmowy;

długie noce spędzone przed kominkiem, wpatrywanie się

w płomienie skaczące wśród polan. Po wielu latach nieuda­

nych prób prawdziwego porozumienia i zbliżenia się do ojca

Meredith pragnęła, żeby jej przyszły kochanek był kimś, z kim

mogłaby porozmawiać i kto dzieliłby z nią swoje myśli. Tym

Ideałem, w jej myślach, zawsze był Parker.

W czasie lat nauki w Bensonhurst udawało się Meredith

spotykać Parkera całkiem często, głównie podczas spędzanych

w domu wakacji. Jej zabiegi w tym kierunku ułatwiał fakt, że

obydwie rodziny Bancroftów i Reynoldsów należały do klubu

Clenmoor. Członkowie tego klubu tradycyjnie uczestniczyli

całymi rodzinami w organizowanych tam tańcach i imprezach

sportowych. Dopóki Meredith nie skończyła osiemnastu lat,

co stało się w końcu kilka miesięcy temu, nie mogła uczestni­

czyć w przeznaczonej dla dorosłych działalności klubu. Uda­

wało jej się jednak wykorzystywać inne możliwości, jakie da­

wał jej Glenmoor. Każdego lata prosiła Parkera, żeby był jej

partnerem w rozgrywkach tenisowych dla juniorów i seniorów.

Zawsze łaskawie przyjmował tę propozycję; ich mecze były

background image

50

"Raj

zwykle przerażającymi porażkami, głównie dzięki olbrzymie­

mu zdenerwowaniu Meredith z powodu samego faktu grania

z nim.

Używała też i innych wybiegów. Przekonywała na przykład

ojca, żeby każdego lata organizował przyjęcia. Lista gości

uczestniczących w tych przyjęciach zawsze zawierała nazwi­

sko Parkera i jego rodziny. Ponieważ Parkerowie byli właści­

cielami banku, w którym zostały zdeponowane fundusze fir­

my Bancroft i S-ka, a Parker był już pracownikiem banku, czuł

się zobligowany, żeby brać udział w tych przyjęciach, jak rów­

nież być partnerem Meredith podczas kolacji.

W czasie świąt Bożego Narodzenia udało się Meredith dwa

razy stanąć pod wiszącą w hallu jemiołą, kiedy Parker z rodzi­

ną składali im świąteczną wizytę. Zawsze też towarzyszyła oj­

cu, kiedy nadchodził czas ich rewizyty u Reynoldsów.

W efekcie triku z jemiołą to Parker był tym, który po raz

pierwszy ją pocałował. Działo się to w czasie pierwszego roku

jej pobytu w szkole. Aż do następnych świąt żyła wspomnie­

niem o tym. Rozpamiętywała poczucie jego bliskości, jego za­

pach i to, jak uśmiechnął się do niej, zanim ją pocałował.

Kiedy był u nich na kolacji, uwielbiała słuchać, jak opowia­

dał o banku. Zupełnie wspaniałe były spacery, na które wy­

bierali się po takich kolacjach, w czasie gdy ich rodzice sączy­

li brandy. Właśnie podczas jednego z tych spacerów ostatniego

lata dokonała upokarzającego odkrycia, że Parker zawsze wie­

dział o tym, że ona się w nim podkochuje. Parker zapytał ją,

jak udał się jej wyjazd na narty do Vermont. Uraczyła go za­

bawną historyjką o wyprawie z kapitanem narciarskiej druży­

ny z Litchfield, który musiał w czasie tej randki gonić po zbo­

czu jej nartę, co zrobił zresztą stylowo i z właściwym sobie

wdziękiem. Kiedy Parker przestał się już śmiać, powiedział

uroczyście i z uśmiechem:

- Za każdym razem, kiedy cię widzę, jesteś jeszcze pięk­

niejsza. Chyba zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że kiedyś

ktoś zajmie w końcu moje miejsce w twoim sercu, ale nie są­

dziłem, że będzie to jakiś osiłek, który uratuje twoją nartę.

Właściwie - zażartował - przyzwyczaiłem się już do tego, że

jestem twoim romantycznym bohaterem.

Duma i zdrowy rozsądek powstrzymały ją przed wyrzuce­

niem z siebie, że źle ją zrozumiał, że nikt nie zajął jego miej-

<Raj

51

sca; była zbyt dorosła, żeby udawać, że nigdy takiego miejsca

w jej sercu nie miał. Najwyraźniej Parker nie był zdruzgotany

jej wyimaginowaną zdradą. Rozpaczliwie próbowała uratować

chociaż ich przyjaźń, traktując swoje zadurzenie się w nim ja­

ko zabawny, chociaż już miniony epizod jej szczenięcych lat.

- Wiedziałeś, co się ze mną działo? - zapytała, wykrzesując

z siebie uśmiech.

- Wiedziałem - uśmiechnął się w odpowiedzi - i zastana­

wiałem się, czy twój ojciec to zauważy i czy nie zacznie mnie

ścigać z pistoletem w dłoni. Jest bardzo opiekuńczy w stosun­

ku do ciebie.

- Też to zauważyłam - zażartowała Meredith, chociaż ten

problem wcale nie był śmieszny na co dzień.

Parker zaśmiał się z żartu, a potem, poważniejąc, powie­

­ział:

- Mam nadzieję, że nasze spacery, obiady i rozgrywki teni­

sowe nie skończą się, mimo że twoje serce należy teraz do nar-

ciarza. Zawsze lubiłem nasze spotkania, mówię serio.

Potem rozmawiali o dalszych planach Meredith, o jej stu-

diach i zamiarze pójścia w ślady przodków, aż do fotela prezy­

denckiego w Bancroft i S-ka włącznie. Wydawało się, że rozu­

miał, co dla niej znaczy zarządzanie firmą, i szczerze wierzył,

że potrafi tego dokonać, jeśli będzie bardzo chciała.

Teraz, stojąc w pokoju internatu, myślała o tym, że po ca­

łym roku zobaczy znowu Parkera. Próbowała przygotować się

na to, że może pozostanie dla niej tylko przyjacielem. Myśl

o tym łamała jej serce. Była jednak pewna jego przyjaźni, a to

wiele dla niej znaczyło.

Za plecami Meredith Lisa rzuciła na łóżko obok otwartej

walizki ostatnią porcję wyjętych z szafy ubrań.

- Myślisz o Parkerze - zaatakowała ją żartobliwie. - Zawsze

wtedy masz rozmarzony wyraz twarzy - urwała, kiedy

w drzwiach pojawił się Nick Tierney, a za nim dwaj koledzy.

- Powiedziałem im - oznajmił, ruchem głowy wskazując do

tyłu - że za chwilę zobaczą w jednym pokoju więcej piękna,

niż go widzieli w całym stanie Connecticut. Skoro wszedłem tu

pierwszy, mogę wybierać: miejsce pierwsze zajmuje Meredith.

Robiąc oko do Lisy, przesunął się. - Panowie - powiedział,

robiąc ręką półkolisty gest - pozwólcie, że przedstawię wam

„miejsce drugie".

background image

52

<Raj

Jego koledzy weszli ze znudzonymi, zarozumiałymi mina­

mi. Spojrzeli na Lisę i stanęli jak wryci.

Muskularny blondyn na czele pozbierał się pierwszy.

- Ty musisz być Meredith - powiedział do Lisy. Sądząc z wy­

razu jego twarzy, podejrzewał Nicka o zagarnięcie najlepsze­

go. - Jestem Craig Haxford, a to jest Chase Vouthier - skinął

w stronę ciemnowłosego dwudziestolatka, który lustrował Li­

sę jak człowiek, który nareszcie odkrył doskonałość.

Lisa spojrzała na nich z rozbawieniem.

- Nie jestem Meredith.

Jednocześnie odwrócili głowy, patrząc w przeciwległy kąt

pokoju, gdzie stała Meredith.

- Boże... - wyszeptał z namaszczeniem Craig Haxford.

- Boże... - wtórował mu Chase Vouthier. Przenosili wzrok

z jednej dziewczyny na drugą i z powrotem.

Meredith przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmiechem

na widok ich ogłupiałych min. Lisa uniosła brwi i powiedziała

oschle:

- Jak tylko zakończycie te modlitwy, proponujemy wam co­

lę w zamian za pomoc w przygotowaniu tych pudeł do wypro­

wadzki.

Z uśmiechem zabrali się do dzieła, a za ich plecami, o pół

godziny wcześniej, niż to było w planie, pojawił się Philip Ban­

croft. Zatrzymał się na widok trzech młodych mężczyzn, jego

twarz pociemniała z oburzenia.

- Co się tu u diabła dzieje?

Cała piątka zamarła. Meredith spróbowała załagodzić sytu­

ację, przedstawiając mu chłopców. Ignorując jej wysiłki,

ostrym ruchem głowy wskazał drzwi.

- Wyjść! - rzucił krótko. Gdy opuścili pokój, zwrócił się do

dziewcząt: -Myślałem, że przepisy tej szkoły zabraniają wcho­

dzenia do tego budynku innym mężczyznom niż ojcowie.

Nie „myślał" tak, ale był tego pewien. Przed dwoma laty

złożył Meredith nie zapowiedzianą wizytę. Pojawił się o czwar­

tej w niedzielne popołudnie. Zobaczył chłopców siedzących

na parterze internatu, w pobliżu głównego wejścia. Do tego

weekendu było dozwolone przyjmowanie męskich wizyt w hal­

lu głównym w te dwa wolne popołudnia. Od tego dnia męż­

czyźni mieli całkowity zakaz wstępu do budynku. To Philip

spowodował zmianę przepisów, wpadając do administratorki

'Raj

53

oskarżając ją o wszystko, począwszy od karygodnego zanie­

dbania, a na przyczynianiu się do rozwoju przestępczości nie-

letnich skończywszy. Zagroził następnie, że poinformuje

o tych faktach wszystkich rodziców i że cofnie niemałą sumę

przekazywaną corocznie przez rodzinę Bancroftow na rzecz

Bensonhurst.

Meredith próbowała teraz zwalczyć w sobie wściekłość

i upokorzenie jego zachowaniem w stosunku do trzech chłop­

ców, którzy nie zrobili nic, co mogłoby spowodować tak gwał­

towny wybuch jego gniewu.

- Po pierwsze - powiedziała - rok szkolny skończył się

wczoraj, więc te przepisy już nie obowiązują. Po drugie, oni

tylko chcieli pomóc nam ułożyć te pudła do wywiezienia.

- Miałem wrażenie - przerwał jej - że to ja miałem przyjść

tutaj dzisiaj rano, żeby zrobić to wszystko. To z tego powodu

musiałem wstać o... - przerwał swoją tyradę na dźwięk głosu

administratorki.

- Przepraszam, panie Bancroft, ma pan pilny telefon na dole.

Kiedy Philip wyszedł, Meredith opadła ciężko na krzesło,

a Lisa z impetem odstawiła swoją colę na biurko.

- Nie rozumiem tego człowieka - powiedziała z furią. - Jest

niemożliwy. Nie pozwoli ci się umówić z nikim, kogo nie zna od

niemowlaka, i odstrasza wszystkich innych, którzy tylko tego

spróbują. Daje ci samochód na szesnaste urodziny i... nie po­

zwala ci nim jeździć. Mam czterech braci, którzy są Włochami,

do diabła, a wszyscy oni razem wzięci nie są tak potwornie

opiekuńczy, jak twój ojciec! - Usiadła koło Meredith nieświa­

doma, że tylko powiększa jej zagniewanie i rozdrażnienie. -

Mer, musisz coś z tym zrobić, bo tegoroczne lato będzie dla

ciebie jeszcze gorsze niż poprzednie. Przez pół wakacji mnie

nie będzie, więc nie będziesz mogła spędzać czasu chociażby

ze mną. - Stopnie Lisy i jej talent artystyczny zrobiły takie

wrażenie w Bensonhurst, że dostała sześciotygodniowe stypen­

dium do Europy. Wyróżnieni nim uczniowie mogli wybrać na­

wet miasto, w którym pobyt najbardziej przyczyni się do reali­

zacji ich przyszłych zamierzeń. Lisa zdecydowała się na Rzym

i zapisała się tam na kursy dekoracji wnętrz.

Meredith z rezygnacją oparła się o ścianę.

- Nie boję się tak bardzo lata, jak myśli o tym, co stanie

się za trzy miesiące.

background image

54

<Raj

Lisa wiedziała, że Meredith mówi o batalii, jaką toczy z oj­

cem o to, gdzie ma się uczyć dalej. Kilka uniwersytetów za­

oferowało Lisie pełne stypendium, ale ona wybrała Northwe­

stern, bo Meredith chciała tam właśnie pójść. Ojciec jednak

nalegał, żeby złożyła papiery do Maryville College, który był

czymś tylko trochę lepszym niż ekskluzywną szkołą policealną

na przedmieściach Chicago. Meredith poszła na kompromis

i złożyła papiery do obu tych szkół i przez obie została zaak­

ceptowana. Nie mogła jednak porozumieć się w tej materii.

- Myślisz, że będziesz w stanie wyperswadować mu posła­

nie cię do Maryville?

- Ja tam nie pójdę!

. - Ty wiesz o tym i ja wiem o tym, ale to twój ojciec ma pła­

cić czesne.

Meredith z westchnieniem powiedziała:

- On ustąpi. Jest niesamowicie nadopiekuńczy, ale chce dla

mnie jak najlepiej, naprawdę, a Szkoła Handlowa Northwe­

stern jest właśnie najlepsza. Dyplom z Maryville nie jest wart

papieru, na którym jest napisany.

Gniew Lisy przerodził się w zakłopotanie, kiedy zamyśliła

się nad Philipem Bancroftem. Był człowiekiem, którego już

trochę poznała, a którego jednocześnie nie potrafiła w pełni

zrozumieć.

- Wiem, że on chce dla ciebie wszystkiego co najlepsze -

powiedziała. - Przyznaję, że nie jest taki, jak większość rodzi­

ców, którzy posyłają tutaj swoje dzieci. Jemu przynajmniej na

tobie zależy. Dzwoni do ciebie co tydzień, przyjeżdża na

wszystkie ważniejsze uroczystości szkolne. - Lisa była zszoko­

wana, kiedy w pierwszym roku pobytu w Bensonhurst zorien­

towała się, że większość rodziców pozostałych dziewcząt pro­

wadzi zupełnie odrębne życie. Rodzicielskie wizyty, telefony

i listy zastępowały drogie prezenty przesyłane zwykle pocztą.

- Może ja powinnam z nim porozmawiać i spróbować go prze­

konać, żeby pozwolił ci iść do Northwestern.

Meredith uśmiechnęła się z przymusem.

- Myślisz, że coś byś tym osiągnęła?

Lisa nachyliła się, podciągnęła energicznie lewę skarpetkę

i zawiązała jeszcze raz but.

- To samo, co osiągnęłam ostatnim razem, jak mu się po­

stawiłam, biorąc twoją stronę: zaczął uważać, że mam zły

"Raj

55

wpływ na ciebie. - Żeby zapobiec takiemu tokowi myśli Phili-

pa Lisa traktowała go zawsze, z wyjątkiem tej jednej sytuacji,

juko ukochanego, darzonego szacunkiem sponsora, który

umożliwił jej naukę w Bensonhurst. W stosunku do niego by­

ła uosobieniem przykładnej uprzejmości i kobiecych dobrych

obyczajów. Była to rola tak przeciwna jej bezpośredniej, wyga­

danej osobowości, że strasznie ją to irytowało, a Meredith po­

budzało do śmiechu.

Philip na początku uważał Lisę za rodzaj podrzutka, które­

go naukę sponsorował i który zaaklimatyzował się w Benson­

hurst zaskakująco dobrze. Z czasem jednak, we właściwy so­

bie szorstki i powściągliwy sposób, zaczął okazywać, że jest

•/ niej dumny i być może obdarza ją nawet odrobiną jakiegoś

cieplejszego uczucia. Rodzice Lisy nie mogli sobie pozwolić

na przyjazdy do Bensonhurst na szkolne uroczystości. Philip

przejął na siebie te ich obowiązki. Kiedy zabierał Meredith na

kolację, Lisa była też zapraszana. Okazywał też zainteresowa­

nie jej postępami w nauce. W czasie pierwszego roku nauki

tlziewcząt, na wiosnę, posunął się nawet do tego, żeby zlecać

sekretarce zadzwonienie do pani Pontini z pytaniem, czy chce

przekazać przez niego coś dla Lisy. Miał wtedy lecieć do Ver­

mont na Weekend Rodzicielski. Pani Pontini żarliwie zaakcep­

towała propozycję i umówiła się z nim na lotnisku. Wręczyła

mu tam białe, piekarniane pudełko wypełnione placuszkami

cannoli i innymi włoskimi ciasteczkami, dodając jeszcze brą­

zową torbę zawierającą długie, ostro pachnące pęta salami.

Opowiadał później Meredith, że był tym niesamowicie ziryto­

wany. Wszedł na pokład samolotu jak niewydarzony włóczęga,

wsiadający do autobusu wycieczkowego ze swoim śniadaniem

w objęciach. Mimo to Philip dostarczył Lisie te paczki i nadal

pełnił w Bensonhurst funkcję jej zastępczego rodzica.

Wczoraj wieczorem z okazji uzyskania dyplomu Meredith

dostała od ojca masywny, złoty wisiorek z różowym topazem

od Tiffany'ego. Lisie dał o wiele mniej kosztowną, ale bez­

sprzecznie piękną złotą bransoletkę z wyrytymi pomiędzy

ozdobami na jej powierzchni datą i jej inicjałami. To też było

kupione u Tiffany'ego.

Na początku Lisa zupełnie nie wiedziała, co myśleć o Phili-

pie Bancrofcie. Był zawsze nieskazitelnie uprzejmy w stosun­

ku do niej, ale jednocześnie był wyniosłym i nie okazującym

background image

56

'Raj

uczuć człowiekiem. Zresztą w ten sam sposób odnosił się do

Meredith. Lisa brała pod uwagę to, co robił, i starała się nie

myśleć o zewnętrznej pozie, jaką przyjmował. W efekcie ob­

wieściła Meredith, że zdecydowała, że tak właściwie to Philip

jest niedźwiadkiem o miękkim sercu, który tylko udawał groź­

nego. Ta całkowicie nie trafiona konkluzja spowodowała wsta­

wienie się Lisy za Meredith u jej ojca. Działo się to latem, po

ich drugim roku nauki. Wprowadzając w czyn swoje postano­

wienie, Lisa zwróciła się do Philipa tonem bardzo grzecznym

z najsłodszym ze swoich uśmiechów i powiedziała, że ona na­

prawdę uważa, że Meredith zasłużyła sobie na trochę więcej

swobody w czasie wakacji. Reakcja Philipa na, jak to określił,

„niewdzięczność" i „wścibstwo" była bardzo gwałtowna. Tylko

jej całkowita skrucha i natychmiastowe przeprosiny powstrzy­

mały go od zrealizowania groźby położenia kresu jej znajomo-

. ści z Meredith i zasugerowania w Bensonhurst, żeby stypen­

dium zostało przyznane innej, bardziej na nie zasługującej

osobie.

Ta konfrontacja poruszyła Lisę czymś więcej niż tylko jej

niesamowitą gwałtownością. Po tym, co powiedział, Lisa

uświadomiła sobie w końcu, że Philip nie tylko zasugerował

delikatnie Bensonhurst, żeby to ona dostała stypendium, ale

że to stypendium pochodziło z prywatnych datków rodziny

Bancroftów dla tej szkoły. To odkrycie sprawiło, że poczuła się

jak niewdzięcznica, podczas gdy gwałtowność reakcji Philipa

wywołała u niej gniewną frustrację.

Teraz Lisa czuła znowu ten bezsilny gniew i zdziwienie

ostrym reżimem, jaki narzucał Meredith.

- Czy tak naprawdę wierzysz w to, że on zachowuje się jak

twój dozorca tylko dlatego, że twoja matka go oszukała?

- Ona nie tylko raz go oszukała. Sypiała, już po ich ślubie,

ze wszystkimi, począwszy od trenera jeździectwa, a na kierow­

cach ciężarówek skończywszy. Celowo robiła pośmiewisko

z mojego ojca, mając skandalizujące romanse z miernotami.

Powiedział mi to w ubiegłym roku Parker, kiedy go zapytałam,

co

jego rodzice wiedzą o niej. Najwyraźniej wszyscy zdawali

sobie sprawę z tego, jaka ona była.

- Mówiłaś mi to już, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego

twój ojciec zachowuje się tak, jakby brak zasad moralnych był

dziedziczny.

'Raj

57

- Zachowuje się tak dlatego - odpowiedziała Meredith - że

po części w to wierzy.

Obydwie spojrzały oskarżycielsko na wracającego do poko-

ju Philipa. Widząc jego zmartwioną twarz, Meredith natych­

miast zapomniała o swoich własnych problemach.

- Co się stało?

- Twój dziadek zmarł dzisiaj rano - odparł suchym tonem.

To był zawał. Zabiorę swoje rzeczy z motelu. Załatwiłem dla

nas bilety na samolot, który odlatuje za godzinę. - Odwrócił

się do Lisy. - Tobie powierzę odprowadzenie samochodu do

domu. - Meredith namówiła go na przyjazd po nią samocho­

dem, a nie lot samolotem, tak żeby Lisa mogła wrócić razem

z nimi.

- Oczywiście, panie Bancroft - powiedziała szybko Lisa. -

Jest mi bardzo przykro z powodu pana ojca.

Kiedy wyszedł, Lisa spojrzała na zamyśloną Meredith.

- W porządku, Mer?

- Tak - odpowiedziała Meredith nieswoim głosem.
- Czy to ten dziadek ożenił się przed laty ze swoją sekretar­

ką?

Meredith skinęła głową.

- On i mój ojciec nie żyli ze sobą zbyt dobrze. Ostatnio wi­

działam go, kiedy miałam jedenaście lat. Ale dzwonił do nas.

Rozmawiali z ojcem o sprawach sklepu, no i ze mną też. On

był... on był... lubiłam go - zakończyła bezradnie. - On mnie

też lubił. - Spojrzała na Lisę oczami pełnymi smutku. - Poza

ojcem był moim jedynym bliskim krewnym. Teraz pozostało

mi tylko kilku bardzo dalekich kuzynów, których nawet nie

znam.

background image

Rozdział

7

W foyer domu Philipa Bancrofta Jonathan Sommers zatrzy­

mał się niezręcznie, rozglądając się w tłumie ludzi, którzy przy­

szli zgodnie ze zwyczajem złożyć kondolencje w dniu pogrzebu

Cirila Bancrofta. Zatrzymał kelnera niosącego tacę drinków,

przygotowanych już dla innych gości i poczęstował się dwoma.

Po wypiciu do dna wódki z tonikiem wstawił pustą szklankę do

dużej donicy z paprocią, po czym upił trochę szkockiej z dru­

giej szklanki i skrzywił się, bo nie był to jego ulubiony gatu­

nek. Połączenie wódki z wypitym w samochodzie ginem sprawi­

ło, że poczuł się lepiej przygotowany, aby stawić czoło przy­

jemnościom pogrzebowym. Stojąca za nim starsza kobieta z la­

ską obserwowała go ze zdziwieniem. Ponieważ dobre maniery

wymagały, żeby powiedział coś do niej, postarał się wyszukać

jakąś grzeczną, odpowiednią na taką okazję formułkę:

- Nienawidzę pogrzebów, a pani? - zapytał.

- Ja je raczej lubię - odparła z zadowoleniem. - W moim

wieku uważam każdy pogrzeb, w którym uczestniczę, za mój

osobisty triumf, ponieważ to nie ja jestem honorowana tymi

uroczystościami.

Jonathan zdusił wybuch śmiechu, bo głośny śmiech na tym

poważnym zgromadzeniu byłby zdecydowanie złamaniem zasad

wpajanej mu etykiety. Przepraszając, postawił nie dokończoną

szkocką na małym stoliku nieopodal i ruszył na poszukiwania

lepszego napitku. Za jego plecami starsza dama podniosła tę

szklankę i ostrożnie spróbowała:

- Tania szkocka! - rzuciła z niesmakiem i odstawiła szklan­

kę tam, gdzie ją zostawił.

Raj

59

W kilka minut później Jon zauważył Parkera Reynoldsa

stojącego w wykuszu pokoju z dwoma kobietami i mężczyzną.

Zatrzymał się przy stole, zaopatrując się w następnego drinka

i dołączył do przyjaciół.

- Wspaniałe przyjęcie! - zauważył z sarkastycznym uśmie­

chem.

- Sądziłem, że nie cierpisz pogrzebów i nigdy w nich nie

uczestniczysz - powiedział Parker, kiedy umilkły chóralne po­

witania.

- Rzeczywiście, nienawidzę ich. Przyszedłem tutaj nie po

to, żeby opłakiwać Cirila Bancrofta, ale po to, żeby bronić mo­

jego spadku. - Jon przełknął porcję swojego drinka. - Ojciec

znowu straszy, że mnie wydziedziczy, tylko boję się, że stary

drań tym razem mówi serio.

Leigh Ackerman, piękna brunetka o świetnej figurze, spoj­

rzała na niego z niedowierzaniem i rozbawieniem.

- Ojciec cię wydziedziczy, jeżeli nie będziesz brał udziału

w pogrzebach?

- Nie, skarbie, ojciec grozi, że mnie wydziedziczy, jeśli na­

tychmiast nie „doprowadzę się do porządku" i „nie zrobię cze­

goś ze sobą". W tłumaczeniu to znaczy, że mam uczestniczyć

w pogrzebach starych przyjaciół rodziny, takich jak ten,

i w najnowszych przedsięwzięciach rodzinnych. W przeciwnym

razie zostanę odcięty od tych wszystkich cudownych pieniąż­

ków, które ma moja rodzina.

- To brzmi okropnie - powiedział Parker z mało współczują­

cym uśmieszkiem. - Do jakiego nowego przedsięwzięcia zosta­

łeś przydzielony?

- Szyby naftowe. Jeszcze więcej szybów naftowych. Tym ra­

zem mój staruszek wykroił umowę z rządem wenezuelskim na

prowadzenie poszukiwań na tamtym terenie.

Shelly Filmore spojrzała w małe lustro w pozłacanych ra­

mach wiszące za plecami Jona. Dotknęła opuszką palca kąci­

ka ust, usuwając z nich nadmiar cynobrowej szminki.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wysyła cię do Ameryki

Południowej?

- Nic aż tak konkretnego - odparł Jon z goryczą. - Ojciec

robi ze mnie chwalebnego selekcjonera personelu. Uczynił

mnie odpowiedzialnym za zatrudnienie załogi na ten wyjazd,

i wiecie, co drań zrobił potem?

background image

60

"Raj

Wszyscy byli przyzwyczajeni zarówno do tyrad Jona na te­

mat ojca, jak i do jego pijaństwa. Tak czy inaczej byli gotowi

do wysłuchania jego kolejnych skarg.

- Co zrobił? - zapytał Doug Chalfont.

- Sprawdził mnie. Po tym, jak wybrałem pierwszych piętna­

stu sprawnych, doświadczonych mężczyzn, mój staruszek za­

żądał osobistego spotkania ze wszystkimi, których przesłucha­

łem, żeby ocenić mój wybór pracowników. Odrzucił połowę

z nich. Jedynym, który mu się naprawdę podobał, był facet

o nazwisku Farrell, który jest hutnikiem i którego tak napraw­

dę nie miałem zamiaru zatrudnić. Dwa lata temu pracował na

kilku małych polach naftowych w jakiejś cholernej kukury­

dzy w Indianie i to było jego jedynym kontaktem z tego ro­

dzaju pracą. Nigdy nie był nawet w pobliżu takiej dużej insta­

lacji, jaką będziemy mieć w Ameryce Południowej. Co więcej,

tego Farrella nic nie obchodzi wiercenie ropy. Dla niego waż­

ny jest tylko bonus: sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które do­

stanie, jeśli wytrzyma tam przez dwa lata. Powiedział to moje­

mu staremu prosto w oczy.

- To dlaczego ojciec go przyjął?

- Twierdzi, że podoba mu się styl Farrella - odparł z drwiną

w głosie Jon, wychylając do dna swojego drinka. - Podoba mu

się to, co Farrell ma zamiar zrobić z tym bonusem, jeśli go do­

stanie. Cholera, prawie myślałem, że ojciec zmieni zdanie i za­

miast wysłać Farrella do Wenezueli zaproponuje mu w zamian

moje stanowisko tutaj. A na razie rozkazano mi, żebym w przy­

szłym miesiącu wprowadził Farrella we wszystko, zapoznał go

z naszą działalnością i przedstawił go ludziom.

- Jon - powiedziała spokojnie Leigh - jesteś coraz bardziej

pijany i coraz głośniej mówisz.

- Przepraszam, ale przez cholerne dwa dni musiałem wy­

słuchiwać hymnów pochwalnych ojca o tym facecie. Mówię

wam, Farrell to arogancki, ambitny sukinsyn. Nie ma klasy,

pieniędzy ani niczego.

- To brzmi bosko - zażartowała Leigh.

Pozostała trójka milczała i Jon zaczął się bronić.

- Jeśli myślicie, że przesadzam, to przyprowadzę go na tań­

ce do klubu czwartego lipca i sami się przekonacie, jakim czło­

wiekiem powinienem zostać zdaniem mojego ojca.

- Nie bądź idiotą - ostrzegła go Shelly. - On mu się podoba

61

jako pracownik, ale ojciec wykastruje cię, jeśli przyprowa­

dzisz do Glenmoor kogoś takiego.

- Wiem - Jon uśmiechnął się przez zaciśnięte usta - ale gra

będzie warta świeczki.

- Tylko nie wpakuj go nam, jeśli go tam przyprowadzisz -

ostrzegła, wymieniając z Leigh znaczące spojrzenia. - Nie ma­

my zamiaru spędzić wieczoru na prowadzeniu wymuszonych

rozmów z jakimś hutnikiem tylko po to, żebyś ty mógł doku­

czyć ojcu.

- Nie ma problemu. Zostawię Farrella i pozwolę mu pogrą­

żyć się zupełnie na oczach mojego ojca, kiedy będzie próbował

zorientować się, którego widelca do czego użyć. Mój stary nie

będzie mógł mi powiedzieć słowa. W końcu to on kazał mi

„wtajemniczyć" Farrella i „zająć się nim".

Parker zaśmiał się, widząc dziki wyraz twarzy Jona.

- Na pewno jest jakiś prostszy sposób rozwiązania twojego

problemu.

- O tak, jest taki sposób - powiedział Jon. - Muszę sobie

znaleźć bogatą żonę, która będzie mogła zapewnić mi poziom

życia, do jakiego przywykłem. Wtedy mogę powiedzieć moje­

mu staruszkowi, żeby się odpieprzył.

Rozejrzał się i skinął na śliczną kelnerkę krążącą z tacą peł­

ną drinków. Podeszła szybko. Uśmiechnął się do niej.

- Jesteś nie tylko śliczna - powiedział, stawiając na jej ta­

cy pustą szklankę i biorąc nową - ale jeszcze ratujesz mi życie!

Z tego, jak się uśmiechnęła i zarumieniła, wynikało jasno,

że metr osiemdziesiąt jego muskularnego ciała i atrakcyjne

rysy twarzy nie były jej obojętne. Zauważył to i Jon, i wszyscy

pozostali. Przysuwając się do niej blisko, Jon scenicznym szep­

tem zapytał:

- Czy to możliwe, że pracujesz tu tylko dla żartu, a tak na­

prawdę twój ojciec jest właścicielem banku lub rekinem gieł­

dowym?

- Co takiego? To znaczy, nie - odparła uroczo podniecona.

Uśmiech Jona stał się prowokujący.

- To nie rekin giełdowy? A może ma fabryki albo szyby naf­

towe?

- On jest... hydraulikiem - wyrzuciła z siebie.

Jego uśmiech zbladł i z westchnieniem powiedział:

- W takim razie małżeństwo nie wchodzi w grę. Są pewne

background image

62

<Raj

ścisłe finansowe i towarzyskie wymagania, jakim musiałaby

sprostać zwycięska kandydatka na moją żonę. Aczkolwiek cią­

gle jeszcze możemy mieć romans. Spotkajmy się za pół godzi­

ny w moim samochodzie. To czerwone ferrari przed wejściem.

Dziewczyna odeszła zarumieniona i zaintrygowana.

- To było wstrętne - powiedziała z niesmakiem Shelly.

Doug Chalfont klepnął go i zaśmiał się.

- Stawiam pięćdziesiąt paczek, że dziewczyna będzie cze­

kała na ciebie.

Jon odwrócił głowę i już chciał odpowiedzieć, kiedy jego

uwagę przykuła zapierająca dech w piersiach blondynka

w czarnej, zapiętej pod szyję sukni z krótkimi rękawami.

Schodziła schodami do salonu. Patrzył na nią z otwartymi usta­

mi. Widział, jak zatrzymała się, żeby porozmawiać ze starszą

panią, a kiedy grupa ludzi przesunęła się i stracił ją z oczu,

odchylał się na boki, starając się ją dojrzeć.

- Na kogo patrzysz? - zapytał Doug, podążając za jego

wzrokiem.

- Nie wiem, kim ona jest, ale chciałbym się dowiedzieć.

- Gdzie ona jest? - zapytała Shelly i wszyscy zwrócili się

w stronę, w którą patrzył.

- O, tam! - powiedział Jon, wskazując ją swoją szklanką,

kiedy tłum wokół blondynki przesunął się i zobaczył ją zno­

wu.

Parker rozpoznał ją i uśmiechnął się.

- Wszyscy znacie ją od lat, po prostu nie widzieliście jej

przez jakiś czas. - Cztery zakłopotane twarze zwróciły się ku

niemu. Uśmiechnął się szerzej. - To, moi drodzy, jest Mere­

dith Bancroft.

- Postradałeś zmysły! - powiedział Jon. Przyglądał się jej

intensywnie. Nie znajdował podobieństwa między niezręczną,

raczej nieciekawą dziewczyną, jaką pamiętał, i tą pewną sie­

bie, młodą pięknością, jaką miał przed sobą. Nie było śladu po

dziecięcych krągłościach, okularach, aparacie ortodontycznym

i spinkach, które zawsze spinały jej włosy. Teraz uczesana by­

ła w prosty, jasnozłoty koczek. Drobne loki przy uszach okala­

ły twarz o klasycznie rzeźbionych rysach. W tym momencie

podniosła wzrok i spojrzała gdzieś na prawo od grupki Jona,

kłaniając się komuś uprzejmie. Wtedy zobaczył jej oczy. Z od­

ległości ponad połowy salonu ujrzał te ogromne oczy w kolo-

<Raj

63

rze akwamaryny i nagłe przypomniał sobie te same niezwykłe

oczy spoglądające na niego dawno temu.

Meredith stała spokojnie, ale czuła się wyczerpana. Słucha­

ła ludzi, którzy zwracali się do niej, uśmiechała się, kiedy oni

się uśmiechali, ale nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej

dziadek nie żyje i że setki ludzi, którzy zdawali się przepły­

wać z jednego pokoju do drugiego, były tu właśnie z tego po­

wodu. To, że nie znała go zbyt dobrze, łagodziło nieco jej żal.

W czasie uroczystości na cmentarzu widziała Parkera, spo­

dziewała się więc, że może być gdzieś w domu. Biorąc jednak

pod uwagę smutne okoliczności, szukanie go teraz w nadziei

kontynuowania romantycznej znajomości wydało jej się nie

na miejscu i byłoby okazaniem braku szacunku dla zmarłego.

Poza tym zaczynała czuć się odrobinę zmęczona tym, że to ona

zawsze go szukała; miała wrażenie, że teraz nadeszła jego ko­

lej na zrobienie jakiegoś kroku w jej stronę. Tak jakby myśle­

nie o nim nagle przywołało go do niej, usłyszała nagle znajo­

my głos szepczący jej do ucha:

- W tym wykuszu jest człowiek, który nastaje na moje ży­

cie, jeśli nie przyprowadzę cię i nie poznam z nim. - Uśmie­

chając się, natychmiast się odwróciła, kładąc dłonie w jego

wyciągnięte ręce. Poczuła drżenie kolan, kiedy przyciągnął ją

do siebie i pocałował w policzek. - Wyglądasz pięknie... ale

chyba jesteś trochę zmęczona - dodał. - Może poszlibyśmy na

spacer jak za dawnych lat, kiedy już będziemy mieli za sobą

przyjemności towarzyskie?

- Chętnie - powiedziała, stwierdzając ze zdziwieniem

i ulgą, że jej głos brzmi pewnie.

Kiedy dotarli do wykuszu, znalazła się w absurdalnej sytu­

acji osoby przedstawianej czwórce ludzi, których już znała. By­

li to ludzie, którzy zachowywali się, jakby była niewidzialna,

kiedy spotkała ich ostatnio przed kilkoma laty. Teraz zdawali

się żądni zaprzyjaźnienia się z nią i włączenia jej w krąg

swych działań. Shelly zaprosiła ją na przyjęcie w przyszłym

tygodniu, Leigh nalegała, żeby siedziała z nimi przy stoliku

w czasie tańców w Glenmoor czwartego lipca. Parker celowo

na koniec zostawił „przedstawienie" jej Jonowi.

- Nie mogę uwierzyć, że to ty - powiedział ten ostatni. Al­

kohol sprawiał, że jego słowa zlewały się ze sobą. - Panno Ban­

croft - kontynuował ze zwycięskim uśmiechem na ustach. -

background image

64

"Raj

Właśnie wyjaśniałem tym ludziom, że jestem w gwałtownej

potrzebie znalezienia odpowiednio bogatej i olśniewającej żo­

ny. Czy wyjdzie pani za mnie w przyszłą sobotę?

Ojciec Meredith wspominał częste kłótnie między Jonatha­

nem a jego zawiedzionymi rodzicami; wywnioskowała, że „gwał­

towna potrzeba" ożenienia się z „bogatą" kobietą to prawdo­

podobnie rezultat jednej z tych sprzeczek. Cała jego poza

wydała jej się zabawna. Uśmiechając się promiennie, odparła:

- Przyszły weekend to świetny termin, obawiam się jednak,

że ojciec wydziedziczy mnie, jeśli wyjdę za mąż przed ukoń­

czeniem studiów, więc będziemy musieli mieszkać z twoimi ro­

dzicami.

-Boże uchowaj! - krzyknął Jonathan drżącym głosem

i wszyscy, łącznie z nim, zaczęli się śmiać.

Przed dalszymi nonsensownymi rozmowami uratował ją

Parker, biorąc ją pod rękę ze słowami:

- Meredith musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Idziemy

na spacer.

Na zewnątrz przeszli przez frontowy trawnik i ruszyli

wzdłuż drogi dojazdowej.

- Jak to wszystko znosisz? - zapytał.

- Jest w porządku, naprawdę. Może jestem trochę zmęczo­

na. - W przedłużającej się ciszy myślała o powiedzeniu cze­

goś dowcipnego i zajmującego, ale zdecydowała się na prosto­

tę i szczere zainteresowanie: - Wiele musiało się zdarzyć

u ciebie w czasie ostatniego roku...

Skinął głową i powiedział jedną z ostatnich rzeczy, jaką

chciała usłyszeć:

- Będziesz jedną z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą.

Sarah Ross i ja pobieramy się. Mamy zamiar na sobotnim

przyjęciu oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny.

Świat zawirował wokół niej. Sarah Ross! Meredith znała Sa­

rah i nie lubiła jej. Chociaż niesamowicie piękna i pełna życia,

Sarah była płytka i próżna.

- Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi - powie­

działa ostrożnie, starając się ukryć swoje wątpliwości i rozcza­

rowanie.

- Ja też tak myślę.

Przez pół godziny spacerowali, rozmawiając o jego planach

na przyszłość, a potem też o jej zamierzeniach. Jak wspaniale

'Raj

65

się z nim rozmawiało, myślała Meredith z uczuciem bolesnej

straty. Parker umiał podtrzymać ją na duchu, był pełen zrozu­

mienia i całkowicie popierał jej pragnienie pójścia do North­

western zamiast do Maryville.

Skierowali się już ku domowi, kiedy na podjeździe zatrzy­

mała się limuzyna. Wysiadła z niej uderzająco piękna brunet-

ka. Towarzyszyło jej dwóch dwudziestokilkuletnich młodzień­

ców.

- Widzę, że nieutulona w smutku wdowa zdecydowała się

pojawić - powiedział Parker z niezwykłym dla siebie sarka­

zmem, patrząc na Charlotte Bancroft. Duże diamentowe kol­

czyki błyszczały w jej uszach. Pomimo szarego prostego kostiu­

mu, który miała na sobie, wyglądała ponętnie i zgrabnie.

- Zauważyłaś, że nie uroniła nawet jednej łzy w czasie po­

grzebu? W tej kobiecie jest coś, co przypomina mi Lukrecję

Borgię.

W głębi serca Meredith zgadzała się z tym porównaniem.

- Nie przyjechała tutaj po to, żeby przyjmować kondolen-

cje. Chce, żeby jeszcze dzisiejszego popołudnia, jak tylko go­

ście wyjdą, został odczytany testament. Wieczorem wraca do

Palm Beach.

- A propos wychodzenia - powiedział Parker, spoglądając

na zegarek. - Za pół godziny mam spotkanie. - Nachylając się,

pocałował ją po bratersku w policzek. - Pożegnaj ode mnie

ojca.

Meredith patrzyła, jak odchodzi, zabierając ze sobą wszyst­

kie jej romantyczne dziewczęce marzenia. Letni wiatr rozwie­

wał jego rozjaśnione słońcem włosy. Szedł długim, zdecydo­

wanym krokiem. Otworzył drzwiczki samochodu, zdjął swoją

ciemną marynarkę i położył ją na oparciu drugiego siedzenia,

po czym spojrzał w jej stronę i pomachał na pożegnanie.

Desperacko starając się nie rozpamiętywać swojego żalu,

ruszyła, żeby przywitać Charlotte. W czasie pogrzebu Charlot-

ta ani razu nie odezwała się ani do Meredith, ani do jej ojca.

Stała po prostu pomiędzy swoimi synami z nieodgadnionym

wyrazem twarzy.

- Jak się pani czuje?

- Czuję się... zniecierpliwiona. Chciałabym już wracać do

domu - odpowiedziała lodowatym tonem kobieta. - Kiedy mo­

żemy przystąpić do załatwienia sprawy?

background image

66

"Raj

- Dom jest ciągle pełen ludzi - powiedziała Meredith,

otrząsając się wewnętrznie z wrażenia, jakie zrobiła na niej

Charlotta. - Będzie pani musiała zapytać o to ojca.

Charoltta, już na schodach, odwróciła się. Jej twarz wyglą­

dała jak wykuta w lodzie.

- Nie rozmawiałam z twoim ojcem od tamtego dnia w Palm

Beach. Następnym razem będę z nim mówić, kiedy to ja będę

miała w ręku wszystkie atuty, a on będzie mnie błagał o roz­

mowę. Do tego czasu ty, Meredith, musisz przejąć na siebie

rolę pośrednika między nami. - Weszła do domu z synami, ni­

czym strażą honorową po obu jej bokach.

Meredith, patrząc na jej plecy, czuła emanującą z niej nie­

nawiść. Pamiętała wyraźnie ten dzień w Palm Beach, o którym

wspomniała Charlotta. Przed siedmioma laty pojechali z oj­

cem na Florydę zaproszeni przez dziadka, który po zawale

przeprowadził się tam. Po przyjeździe na miejsce okazało się,

że zostali zaproszeni nie na święta wielkanocne, jak sądzili,

ale na ślub. Ślub Cirila Bancrofta z Charlotta, która od dwóch

dziesięcioleci była jego sekretarką. Miała wtedy trzydzieści

osiem lat i była o trzydzieści lat młodsza od niego. Była wdową

i miała dwóch synów tylko o kilka łat starszych od Meredith.

Meredith nigdy się nie dowiedziała, dlaczego Philip i Char­

lotta czuli do siebie aż taką niechęć. Z tego, co usłyszała

w efekcie potężnej kłótni między jej dziadkiem i ojcem tego

dnia, zorientowała się, że animozja między nimi miała począ­

tek dużo wcześniej, jeszcze kiedy Ciril mieszkał w Chicago.

Charlotta była w zasięgu ich głosów, kiedy Philip nazwał ją

podstępnym ambitnym śmieciem, a swojego ojca niemądrym,

starzejącym się głupcem wmanewrowanym w poślubienie jej

po to, żeby jej synowie mogli dostać część jego pieniędzy.

Wtedy w Palm Beach Meredith po raz ostatni widziała

dziadka. Od tamtej pory Ciril w dalszym ciągu kontrolował

swoje inwestycje, ale prowadzenie Bancroft i S-ka zostawił oj­

cu Meredith. Chociaż dom handlowy stanowił tylko trochę

mniej niż czwartą część majątku rodzinnego, to z racji swojej

specyfiki pochłaniał całą uwagę jej ojca. „Bancroft", zupeł­

nie inaczej niż pozostałe olbrzymie, posiadane przez rodzinę

aktywa, był czymś więcej niż tylko pakietem akcji przynoszą­

cych dywidendy. Tu właśnie były korzenie dobrobytu rodziny

i ich wielkiej dumy.

'Kaj

o/

- Oto ostatnia wola i testament Cirila Bancrofta - zaczął

czytać adwokat, zwracając się do zgromadzonych w bibliotece:

Meredith, Philipa, Charlotty i jej synów. Pierwsze zapisy opie­

wały na duże sumy ofiarowane na różnorodne cele charytatyw­

ne, cztery następne, każdy po piętnaście tysięcy dolarów, prze­

znaczone były dla służby Cirila Bancrofta: jego szofera, gos­

podyni, ogrodnika i pielęgniarza.

Meredith, ponieważ adwokat wyraźnie życzył sobie jej obec­

ności, przypuszczała, że będzie obdarowana jakimś skrom­

nym zapisem. Mimo to aż podskoczyła, kiedy Wilson Riley wy­

mówił jej imię:

- Mojej wnuczce, Meredith Bancroft, zapisuję kwotę czte­

rech milionów dolarów.

Meredith była zszokowana i zdziwiona ogromną wysokością

kwoty. Musiała się skoncentrować, żeby wysłuchać ciągu dal­

szego:

- Aczkolwiek dzieląca nas odległość i zaistniała sytuacja

uniemożliwiły mi lepsze poznanie Meredith, było dla mnie ja­

sne, kiedy ją ostatnio widziałem, że jest ciepłą, inteligentną

osobą i wykorzysta te pieniądze z rozwagą. Żeby się upewnić,

że tak się stanie, robię ten zapis z zastrzeżeniem, że suma ta

zostanie ujęta w fundusz powierniczy dla niej, łącznie z od­

setkami, dywidendami itd., aż do ukończenia przez nią trzy­

dziestu lat. Niniejszym czynię mego syna Philipa Edwarda

Bancrofta osobą zarządzającą i sprawującą pieczę nad całym

tym funduszem.

Riley odchrząknął, spojrzał na Philipa, potem na Charlotte

i jej synów, Jasona i Joela, po czym zaczął czytać ciąg dalszy

testamentu Cirila Bancrofta.

- Żeby nie skrzywdzić nikogo, podzieliłem pozostałe moje

dobra tak sprawiedliwie, jak to tylko możliwe pomiędzy moich

pozostałych spadkobierców. Mojemu synowi, Philipowi Ban-

croftowi, zapisuję wszystkie moje akcje i cały mój udział w fir­

mie „Bancroft i S-ka", domu handlowym, którego wartość sta­

nowi w przybliżeniu jedną czwartą wartości wszystkich moich

dóbr.

Meredith usłyszała to wszystko, ale nie mogła tego pojąć.

„Żeby nie skrzywdzić nikogo", zostawia swojemu jedynemu

dziecku jedną czwartą swoich dóbr? Z pewnością, jeśli chciał

podzielić równo, jego żonie należała się połowa, a nie trzy

background image

68

<Raj

czwarte całości. Wtedy jakby z oddali usłyszała słowa adwo­

kata:

- Mojej żonie Charlotcie i moim prawnie zaadoptowanym

synom Jasonowi i Joelowi, pozostawiam równe części pozosta­

łych trzech czwartych mojego majątku. Następnie ustanawiam

Charlotte Bancroft powiernikiem nad przypadającymi Jaso­

nowi i Joelowi częściami, aż do czasu ukończenia przez nich

lat trzydziestu.

Słowa „prawnie zaadoptowanym" rozdarły serce Meredith,

kiedy dostrzegła poczucie zdrady malujące się na pobladłej

twarzy ojca. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte; od­

wzajemniła to spojrzenie, nie drgnąwszy nawet. Na jej twarzy

pojawił się uśmiech, złośliwy i pełen triumfu.

- Ty zakłamana suko! - powiedział przez zaciśnięte usta. -

Powiedziałaś, że doprowadzisz do tego, żeby ich zaadoptował,

i zrobiłaś to.

- Ostrzegałam cię przed laty, że to zrobię. Teraz ostrzegam

cię, że nasze porachunki nie są jeszcze zakończone. - Z szero­

kim uśmiechem, jakby igrając z jego furią, dodała: -Miej to na

uwadze, Philipie. Nie śpij po nocach, zastanawiając się, jaki

będzie mój następny krok, co ci zabiorę tym razem. Nie śpij,

zastanawiaj się i bój się, tak jak ja przed osiemnastu laty.

Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy zacisnął szczęki, że­

by powstrzymać się od odpowiedzi. Meredith oderwała wzrok

od nich dwojga i spojrzała na synów Charlotty. Twarz Jasona

była repliką twarzy jego matki: zwycięska i złośliwa. Joel

chmurnie wpatrywał się w swoje buty. Joel jest miękki, po­

wiedział przed laty ojciec Meredith. Charlotta i Jason są jak

nienasycone barakudy, ale przynajmniej wiadomo, czego się

po nich spodziewać. Przy młodszym, Joelu, czuję się nieswojo,

skóra mi cierpnie. Jest w nim coś dziwnego.

Joel podniósł głowę, wyczuwając, że Meredith patrzy na

niego. Jego twarz wyrażała ostrożną rezerwę. Zdaniem Mere­

dith nie było w nim nic dziwnego lub wywołującego obawę.

Właściwie, kiedy widziała go ostatnio na ślubie, specjalnie

starał się być miły dla niej. Wtedy było jej żal Joela. Jego mat­

ka otwarcie faworyzowała Jasona, a Jason, o dwa lata starszy,

zdawał się czuć do brata tylko pogardę.

Meredith poczuła nagle, że nie wytrzyma dłużej ciężkiej

atmosfery pokoju.

"Raj

69

- Jeśli można - powiedziała do prawnika, który rozkładał

na biurku jakieś dokumenty - poczekam na zewnątrz.

- Będzie pani musiała, panno Bancroft, podpisać te doku­

menty.

- Podpiszę je przed pana wyjazdem, kiedy mój ojciec już je

przeczyta.

Zdecydowała, że wyjdzie na zewnątrz, zamiast iść na górę.

Ściemniało się już. Zaczęła schodzić po schodach, pozwalając,

by wieczorny wiatr chłodził jej twarz. Frontowe drzwi za jej

plecami otworzyły się. Odwróciła się, myśląc, że to adwokat

wzywa ją do środka. W drzwiach stał Joel. Zatrzymał się w pół

kroku, tak samo jak ona zaskoczony ich spotkaniem. Stał nie­

zdecydowany, jakby chciał zostać, ale nie wiedział, czy będzie

to mile widziane.

Miała zakodowane, że zawsze należy być uprzejmym dla ko­

goś, kto jest gościem, i dlatego spróbowała się uśmiechnąć.

- Przyjemnie tutaj, prawda?

Joel skinął głową, akceptując nie wypowiedziane głośno za­

proszenie do pozostania, jeśli chce. Zszedł po schodach. Miał

dwadzieścia trzy lata, był niższy od brata i nie tak przystojny

jak on. Stał, patrząc na nią tak, jakby nie wiedział, co powie­

dzieć.

- Zmieniłaś się - usłyszała w końcu.

- Chyba tak. Miałam jedenaście lat, kiedy widzieliśmy się

ostatnio.

- Po tym, co się tam przed chwilą stało, pewnie wolałabyś

nie spotkać nigdy nikogo z nas.

Była ciągle oszołomiona treścią testamentu dziadka i nie

potrafiła przewidzieć, co on spowoduje w przyszłości. Wzru­

szyła ramionami.

- Może jutro poczuję coś takiego. Teraz czuję po prostu

odrętwienie.

- Chciałbym, żebyś wiedziała, że nie spiskowałem, żeby

wkraść się w łaski twojego dziadka czy zabrać jego pieniądze

twojemu ojcu.

Nie mogła ani go nienawidzić, ani przebaczyć pozbawienia

jej ojca należnego mu dziedzictwa. Westchnęła i spojrzała

w niebo.

- Co miała na myśli twoja matka, mówiąc o wyrównaniu ra­

chunków z moim ojcem?

background image

70

'Raj

- Wiem tylko, że zawsze, odkąd pamiętam, nienawidzili się.

Nie mam pojęcia, jak to się zaczęło, ale wiem, że moja matka

nie

zapomni o tym, dopóki nie odegra się na nim.

- Boże, ale bagno.

Zupełnie poważnie powiedział:

- Obawiam się, że to dopiero początek.

Meredith poczuła ciarki na plecach, słysząc to proroctwo.

Spojrzała na niego, ale on tylko uniósł brwi, nie chcąc wda­

wać się w szczegóły.

Rozdział 8

eredith wyjęła z szafy sukienkę, którą miała włożyć na

przyjęcie czwartego lipca. Rzuciła ją na łóżko i zdjęła szlafrok.

Lato rozpoczęło się pogrzebem, a potem przeobraziło się

w pięcioty go dniową walkę z jej ojcem. Chodziło o to, gdzie ma

studiować. Wczoraj ta walka przerodziła się w otwartą wojnę.

Dawniej Meredith zawsze wycofywała się, żeby zadowolić oj­

ca. Kiedy był niepotrzebnie surowy, mówiła sobie, że jest taki

dlatego, że ją kocha i boi się o nią; kiedy był szorstki, tłuma­

czyła sobie, że ma obowiązki, którymi jest zmęczony. Ale te­

raz, kiedy dostrzegła w końcu, że jego plany w stosunku do

niej kolidują z jej własnymi, nie miała zamiaru zrezygnować

ze swoich marzeń tylko po to, żeby go ułagodzić.

Od czasu, kiedy była małą dziewczynką, wydawało jej się

oczywiste, że pewnego dnia będzie jej dane pójść w ślady jej

przodków i zająć w Bancroft i S-ka fotel prezesa. Każda kolej­

na generacja mężczyzn w rodzinie z dumą torowała sobie dro-

gę do prezydentury w firmie. Zaczynali jako szefowie działów

i przechodzili kolejne stopnie w hierarchii sklepu, aż do wice-

prezydentury i prezydentury. Kiedy w końcu nadchodził mo­

ment, że byli gotowi przekazać dyrekcję sklepu swoim synom,

obejmowali funkcje szefów zarządu spółki. Postępowano tak

już od stu lat. Nigdy też żaden Bancroft nie dał prasie ani pra­

cownikom powodu do zarzucenia mu niekompetencji lub tego,

że nie zasługiwał na stanowisko, które piastował. Meredith

wierzyła, była przekonana, że ona też by się sprawdziła, gdyby

tylko dano jej szansę. Wszystko, czego chciała lub oczekiwała,

to mieć tę szansę. A jedynym powodem, dla którego ojciec nie

M

background image

72

"Raj

chciał jej tej szansy dać, było to, że nie była na tyle przewidu­

jąca, żeby urodzić się jako jego syn, a nie córka!

Sfrustrowana prawie do łez, włożyła sukienkę. Podeszła do

toaletki, usiłując zapiąć suwak na plecach i spojrzała w wiszą­

ce nad nią lustro. Z zupełnym brakiem zainteresowania zerknę­

ła na koktajlową sukienkę bez ramiączek, którą kilka tygodni

temu kupiła na tę okazję. Karczek był skrojony tak, że wielo­

kolorowa tęcza pastelowego szyfonu krzyżowała się na pier­

siach i obejmowała ściśle talię. Wzięła szczotkę i przeczesała

długie jasne włosy. Nie zadając sobie trudu, aby zrobić z nimi

coś specjalnego, zaczesała je do tyłu i podpięła w koczek, zo­

stawiając kilka loczków nad uszami. Naszyjnik z różowym topa-

zem byłby do tej sukienki idealny, ale jej ojciec miał też tego

wieczoru być w Glenmoor. Nie chciała, żeby zobaczył, że nosi

prezent od niego. Włożyła więc złote kolczyki z różowymi ka­

mieniami, które błyszczały i migotały w świetle. Ramiona i szy­

ję zostawiła bez ozdób. Uczesanie sprawiało, że wyglądała do­

roślej, a opalone na złoty kolor ramiona pięknie kontrastowały

ze staniczkiem jej sukni. Meredith było jednak całkowicie obo­

jętne, jak wygląda. Wybierała się tam tylko dlatego, że nie mo­

gła znieść myśli o pozostaniu w domu. Obawiała się, że frustra­

cja doprowadziłaby ją do szaleństwa. Obiecała poza tym Shelly

Fillmore i reszcie przyjaciół Jonathana, że dołączy do nich.

Włożyła jedwabne pantofelki na wysokim obcasie, ideal­

nie dobrane do sukienki. Kiedy się wyprostowała, jej wzrok

padł na oprawiony w ramki, wiszący na ścianie numer starego

wydania „Business Week". Na okładce tego pisma było zdję­

cie okazałego, śródmiejskiego sklepu „Bancrofta", z umundu­

rowanymi odźwiernymi stojącymi przy głównym wejściu.

Czternastopiętrowy budynek stanowił punkt orientacyjny Chi­

cago, odźwierni zaś byli symbolem ciągłych starań Bancroftów

o zapewnienie doskonałej obsługi swoim klientom. W tym nu­

merze był długi, wspaniały artykuł o sklepie, mówiący o tym,

że metka „Bancrofta" na towarze była równocześnie gwaran­

cją jego jakości; ozdobne „B" na torbach na zakupy było em­

blematem nobilitującym kupujących. Artykuł wspominał też

o godnej podziwu kompetencji spadkobierców „Bancrofta",

jeśli chodzi o kierowanie nim. Mówił też o tym, że talent i mi­

łość do handlu są w rodzinie Bancroftów przekazywane w ge­

nach, począwszy od założyciela sklepu Jamesa Bancrofta.

"Raj

73

Kiedy reporter przeprowadzał wywiad z dziadkiem Mere­

dith i zapytał go o to, Ciril uśmiechnął się potwierdzająco i po­

wiedział, że to możliwe. Dodał jednak, że to James Bancroft

zapoczątkował tradycję, która była przekazywana z ojca na sy­

na. Tradycją tą było przygotowywanie i kształcenie następcy

od momentu, kiedy był na tyle duży, żeby opuścić pokój dzie­

cinny i jadać ze swoimi rodzicami. To właśnie tam, przy stole,

ojcowie zaczynali opowiadać swoim synom o wszystkim, co

działo się w sklepie. Dla dziecka te codzienne opowiastki

o działalności sklepu stawały się ekwiwalentem zwykle opo­

wiadanych bajek. Powodowały podniecenie i zaciekawienie,

a jednocześnie niemal niezauważalnie sączyły też wiedzę.

Z kolei uproszczone nieco problemy były dyskutowane już

z nastolatkami. Pytano o metody ich rozwiązywania i wysłu­

chiwano ich propozycji, chociaż oczywiście znajdowanie roz­

wiązań nie było prawdziwym celem tych rozmów; była nim na­

uka, pobudzanie i zachęcanie do myślenia.

W końcowej części artykułu dziennikarz zapytał Cirila o je­

go następców. Meredith czuła ucisk w gardle, kiedy myślała

o odpowiedzi, jakiej udzielił wtedy jej dziadek.

- Mój syn już objął po mnie prezydenturę - powiedział. -

On ma tylko jedno dziecko i jestem pewien, że Meredith

świetnie sprosta zadaniu, kiedy nadejdzie czas, żeby przejęła

prezydenturę Bancroft i S-ka. Chciałbym tylko móc doczekać

lego dnia i zobaczyć to.

Meredith wiedziała już, że jeśli wszystko potoczy się tak,

jak tego chce jej ojciec, to ona nigdy nie zdobędzie prezyden-

tury „Bancrofta". Philip zawsze dyskutował z nią o działalno­

ści sklepu, tak jak to robił z nim jego ojciec, ale był zdecydo­

wanie przeciwny temu, żeby ona pracowała tam kiedykolwiek.

Tego odkrycia dokonała podczas obiadu, wkrótce po pogrzebie

dziadka. W przeszłości wielokrotnie mówiła o swoim zamiarze

kontynuowania tradycji rodzinnych i zajęcia stanowiska prezy­

denta „Bancrofta". Wtedy albo tego nie słyszał, albo nie brał

sprawy poważnie. Tego wieczoru potraktował ją z należytą

uwagą. Z brutalną bezpośredniością poinformował ją, że nie

oczekuje, żeby kiedyś przejęła jego obowiązki. Co więcej: nie

chce tego. Był to przywilej, który rezerwował dla przyszłego

wnuka. Potem chłodno zaznajomił Meredith z zupełnie inną

tradycją, którą miał zamiar kontynuować: kobiety Bancroftów

background image

74

"Raj

nie pracowały nigdy w sklepie ani nigdzie indziej, jeśli trzy­

mać się faktów. Ich obowiązkiem było być przykładnymi żona-

mi i matkami. Wszelkie dodatkowe zdolności i wolny czas mia­

ły poświęcać działalności charytatywnej.

Meredith nie chciała tego zaakceptować, nie mogła, nie te­

raz. Było na to już za późno. Na długo przed tym, zanim się za­

kochała, lub myślała, że się zakochała w Parkerze - zakochała

się w swoim sklepie. Do czasu, kiedy skończyła sześć lat, zna­

ła z imienia wszystkich odźwiernych i pracowników ochrony.

Jako dwunastolatka znała nazwiska wszystkich wiceprezyden­

tów firmy i wiedziała, za co byli odpowiedzialni. Rok później

poprosiła ojca, żeby ją zabrał ze sobą do Nowego Jorku. Kiedy

jej ojciec brał udział w spotkaniu w audytorium „Bloomingda-

le'a", ona była przez całe popołudnie oprowadzana po tym ol­

brzymim sklepie. Kiedy wyjechali z Nowego Jorku, miała już

wyrobioną własną opinię, nie całkiem prawidłową, o tym, dla­

czego „Bancroft" był lepszy od „Bloomingdale'a".

Teraz, mając lat osiemnaście, dysponowała już ogólną wie­

dzą o takich problemach jak wynagrodzenia pracowników, wy­

sokość osiąganych zysków, techniki obrotu towarowego czy za­

gadnienia obciążeń finansowych. To były rzeczy, które ją

fascynowały, których chciała się uczyć. Nie miała zamiaru spę­

dzić następnych czterech lat swojego życia na studiowaniu ję­

zyków romańskich i sztuki Renesansu!

Kiedy mu to powiedziała, uderzył dłońmi w stół tak mocno,

że wszystkie naczynia podskoczyły.

- Idziesz do Maryville, gdzie chodziły twoje obydwie babki,

i będziesz mieszkać w domu. W domu! - powtórzył. - Czy to

jasne? Zamknęliśmy ten temat. - Potem odsunął swoje krzesło

i wyszedł.

Jako dziecko Meredith robiła wszystko, żeby go zadowolić

i udawało jej się to: był zadowolony z jej stopni, z jej manier,

z zachowania. Właściwie była idealną córką. Teraz jednak za­

czynała rozumieć, że cena za zadowalanie jej ojca i utrzymy­

wanie pokoju między nimi zaczynała być coraz wyższa; krępo­

wało to jej indywidualność, wymagało porzucenia wszystkich

marzeń o przyszłości, nie mówiąc już o poświęceniu jej życia

towarzyskiego.

Jego absurdalne podejście do jej randek czy chodzenia na

przyjęcia nie było w tej chwili jej największym problemem,

"Raj

75

ale było jednym z powodów ich ostrych sprzeczek i jej zażeno­

wania tego lata. Teraz, kiedy miała już osiemnaście lat, wyda­

wało się, że zaostrza jeszcze rygory, zamiast je łagodzić. Jeśli

Meredith umówiła się z kimś, ojciec osobiście otwierał mło­

demu człowiekowi drzwi, brał go w krzyżowy ogień pytań

i traktował z obraźliwą pogardą, co miało na celu doprowadze­

nie do tego, żeby nie chciał się już więcej z Meredith zoba­

czyć. Potem z kolei wyznaczał śmiesznie wczesną porę jej po­

wrotu, np. na północ. Jeśli spędzała noc u Lisy, zawsze znalazł

pretekst, żeby zadzwonić i upewnić się, że tam jest. Jeśli wy­

jeżdżała wieczorem na przejażdżkę, chciał dokładnie wie­

dzieć, dokąd jedzie. Po powrocie do domu żądał rozliczenia

się z każdej minuty jej nieobecności. Po latach spędzonych

w prywatnych szkołach o najostrzejszych z możliwych rygo­

rach chciała posmakować prawdziwej swobody. Zasłużyła na

to. Myśl o mieszkaniu przez najbliższe cztery lata w domu, pod

narastającą kuratelą ojca, wydawała się nie do zniesienia. To

było zupełnie niepotrzebne.

Aż do tej pory nigdy nie przeciwstawiała mu się otwarcie.

Wyraźna rebelia tylko zaostrzała jego gniew. Nie cierpiał, kie­

dy ktoś mu się sprzeciwiał. Raz rozzłoszczony potrafił chować

urazę i być lodowato zły przez całe tygodnie. Dawniej zgadza­

ła się na to wszystko nie tylko z obawy przed jego gniewem.

Po pierwsze, zawsze pragnęła jego akceptacji. Po drugie, ro­

zumiała, jak musiał być upokorzony zachowaniem jej matki

i skandalem, jaki wybuchł potem. Kiedy Parker opowiedział

jej o tym, wspomniał, że nadmierna opiekuńczość jej ojca

w stosunku do niej może być właśnie spowodowana jego oba­

wą, że ją straci. Była przecież wszystkim, co miał. Jej przy­

czyną może być też strach, że Meredith nieświadomie zrobi

coś, co przypomni ludziom o skandalu, jaki kiedyś wywołała

jej matka. Szczególnie ta ostatnia ewentualność nie przypa­

dła Meredith do gustu, ale pogodziła się z tym i spędziła te

pięć letnich tygodni, próbując dojść z ojcem do porozumie­

nia; kiedy to zawiodło, zaczęła toczyć z nim słowne potyczki.

Wczoraj jednak narastająca między nimi wrogość znalazła

ujście w gwałtownej kłótni. W poczcie był rachunek na przed­

płatę czesnego z Uniwersytetu Northwestern. Meredith

zaniosła go do gabinetu ojca. Z opanowaniem, cicho powie­

działa:

background image

76

"Raj

-

Nie zamierzam iść do Maryville. Idę do Northwestern

i zdobędę dyplom, który jest coś wart.

Kiedy podała mu rachunek, odłożył go na bok i spojrzał na

nią tak, że zrobiło jej się słabo.

- Doprawdy? - zadrwił - a jak zamierzasz opłacać czesne?

Powiedziałem ci, że nie dam na nie pieniędzy. Nie możesz

tknąć ani centa ze swojego spadku, dopóki nie ukończysz trzy­

dziestu lat. Jest już za późno, żebyś mogła starać się o stypen­

dium. Do studenckiej pożyczki nigdy cię nie zakwalifikują,

możesz więc zapomnieć o sprawie. Będziesz mieszkała w domu

i pójdziesz do Maryville. Czy rozumiesz mnie, Meredith?

Powstrzymywane przez lata urazy wymknęły się zupełnie

spod kontroli Meredith.

- Nie myślisz racjonalnie! - wykrzyknęła. - Dlaczego nie

potrafisz zrozumieć...

Wstał powoli, nie spiesząc się. Jego wzrok prześlizgiwał się

po niej z raniącą ją pogardą.

- Rozumiem doskonale - wyrzucił z siebie z furią. - Rozu­

miem, że są rzeczy, które chcesz robić, i ludzie, z którymi je

chcesz robić. Wiesz dobrze, że nigdy tego nie zaakceptuję. Oto

dlaczego chcesz studiować w wielkiej uczelni i mieszkać

w akademiku! Co przemawia do ciebie najbardziej, Meredith?

Może mieszkanie w koedukacyjnych akademikach z chłopca­

mi skradającymi się korytarzami i wślizgującymi się do twoje­

go łóżka? Czy może...

- Jesteś nienormalny!

- A ty jesteś dokładnie taka, jak twoja matka! Masz wszyst­

ko, co najlepsze, a chcesz tylko jednego: znaleźć się w łóżku

z mętami tego świata.

- Do diabła! - wybuchnęła, zaskoczona siłą swojej niepo­

hamowanej pasji. - Nigdy ci tego nie wybaczę, nigdy! - Obró­

ciła się na pięcie i skierowała się do drzwi.

Jego głos za nią zabrzmiał jak grzmot:

- Dokąd idziesz!

- Wychodzę! - rzuciła przez ramię. - Aha, jeszcze jedno.

Nie wrócę przed północą. Mam już dosyć godziny policyjnej!

- Wracaj tu! - krzyknął.

Meredith, ignorując go, ruszyła do drzwi frontowych i wy­

szła na zewnątrz. Poczuła jeszcze większą wściekłość, kiedy

wpadła do białego porsche, którego dostała od niego na szes-

<Raj

77

naste urodziny. Jej ojciec był opętany. Był nienormalny! Przez

cały wieczór była u Lisy i celowo została u niej aż do trzeciej

nad ranem. Kiedy wróciła, ojciec czekał na nią. Nerwowo krą­

żył po hallu wejściowym. Wrzeszczał i wyzywał ją, używając

rozdzierających jej serce słów. Po raz pierwszy nie przejęła się

jego gwałtownym gniewem. Przetrwała ten atak, a każde, tak

raniące ją słowo umacniało tylko jej postanowienie przeciw­

stawienia się mu.

Klub Glenmoor obejmował wiele akrów majestatycznych

trawników usianych tu i ówdzie kwitnącymi krzewami i klomba­

mi. Przed ciekawskimi i wycieczkowiczami chroniony był przez

wysokie, żelazne ogrodzenie i straż przy bramie wjazdowej.

Długa, wijąca się droga dojazdowa, oświetlona ozdobnymi lam­

pami gazowymi, kluczyła pomiędzy okazałymi dębami i klona­

mi, aż do drzwi frontowych klubu, potem zakręcała z powrotem

do głównej drogi. Sam klub, nieregularna budowla z białej ce­

gły z szerokimi filarami podtrzymującymi jego wspaniałą fasa­

dę, otoczony był dwoma polami golfowymi klasy mistrzowskiej

i szeregiem kortów tenisowych. Na jego tyłach rozsuwane drzwi

prowadziły na szerokie tarasy z wieloma stolikami, osłoniętymi

parasolami i drzewami w donicach. Kamienne stopnie prowa­

dziły z najniższego tarasu do dwóch basenów o olimpijskich wy­

miarach. Tego wieczoru baseny były zamknięte dla kąpiących

się, ale na leżakach wokół nich zostawiono grube, jasnożółte

poduchy, dla tych członków klubu, którzy chcieliby oglądać fa­

jerwerki w wygodnej pozycji lub odpoczywać między tańcami,

kiedy orkiestra będzie grać na zewnątrz.

Zaczynało już zmierzchać, kiedy Meredith przejechała

obok głównego wejścia, gdzie obsługa pomagała członkom

klubu wysiadać z samochodów. Wjechała w zatłoczony parking

z boku budynku i zaparkowała swój samochód pomiędzy błysz­

czącym nowym rollsem, należącym do bogatego założyciela fa­

bryki tekstylnej, a ośmioletnim, czterodrzwiowym chevrole-

tem, należącym do o wiele bardziej bogatego finansisty.

Zwykle było coś takiego w zmierzchu, co podnosiło ją na du­

chu. Tym razem jednak była przygnębiona i zamyślona. Poza

ubraniami nie miała nic, co mogłaby sprzedać, żeby zdobyć

pieniądze na zapłacenie uniwersyteckich wydatków. Jej sa­

mochód zarejestrowany był na ojca. On też kontrolował jej

background image

78

"Raj

spadek. Na koncie miała dokładnie siedemset dolarów, sie­

demset dolarów, należących wyłącznie do niej. Szła powoli

w kierunku wejścia do klubu, usiłując wymyślić sposób na za­

płacenie czesnego.

W wyjątkowe wieczory, takie jak ten, ochroniarze klubowi

pełnili również obowiązki obsługi parkingu. Jeden z nich po­

spieszył, żeby otworzyć przed nią drzwi.

- Dobry wieczór, panno Bancroft - powiedział, rzucając jej

zabójcze spojrzenie.

Był świetnie zbudowanym, przystojnym studentem medy­

cyny z Uniwersytetu Illinois. Wiedziała, bo opowiedział jej to

wszystko w ubiegłym tygodniu, kiedy próbowała się opalać.

- Cześć Chris - powiedziała nieobecnym głosem.

Czwarty lipca, poza tym, że był to Dzień Niepodległości,

był także dniem powstania klubu Glenmoor. Klub rozbrzmie­

wał śmiechami i rozmowami. Członkowie krążyli po salach

z koktajlami w dłoniach, ubrani w smokingi i suknie wieczo­

rowe, które obowiązywały dla uczczenia podwójnej tego wie­

czoru okazji. Wystrój wnętrza w Glenmoor był o wiele mniej

imponujący i elegancki niż niektórych niedawno założonych

klubów w rejonie Chicago. Wzory na wschodnich dywanach

pokrywających wyfroterowane podłogi były już niewyraźne,

a masywne, antyczne meble stwarzały atmosferę raczej pom­

patycznej wygody niż wystawności. Jeśli o to chodzi, Glen­

moor nie różnił się niczym od innych przodujących w kraju

klubów wiejskich. Został dawno założony i był najbardziej

ekskluzywny, a jego prestiż nie miał nic wspólnego ze sposo­

bem jego urządzenia czy nawet proponowanymi rozrywkami.

Był nierozerwalnie związany z pozycją towarzyską jego człon­

ków. Samo tylko bogactwo nie zapewniało zdobycia upragnio­

nego członkostwa w Glenmoor, o ile nie szło to w parze z od­

powiednią rangą społeczną. W tych rzadkich razach, kiedy

obydwa te warunki były spełnione, kandydat musiał zdobyć

imienne poparcie wszystkich czternastu osób z Komite­

tu Członkowskiego Glenmoor, zanim zarekomendowano go

do klubu. Te ostre wymagania udaremniły w ciągu ostatnich

lat aspiracje członkowskie kilku nowobogackich przed­

siębiorców, wielu lekarzy i kongresmanów, także wielu gra­

czy wiodących drużyn, a nawet stanowego sędziego Sądu Naj­

wyższego.

Ani ekskluzywność klubu, ani jego członkowie nie robili na

Meredith wrażenia. Dla niej były to po prostu znajome twa­

rze. Niektóre z nich znała całkiem dobrze, a niektórych prawie

wcale. Idąc hallem, uśmiechała się automatycznie do znanych

sobie ludzi, rozglądała się po pokojach w poszukiwaniu tych,

z którymi była umówiona. Jedna z jadalni została na ten wie­

czór przekształcona w kasyno. W dwóch innych urządzono

wspaniałe bufety. Wszędzie kłębiły się tłumy ludzi. Na dole,

w głównej sali bankietowej klubu, grała orkiestra i sądząc

z dochodzących stamtąd odgłosów, tam także było tłoczno. Mi­

jając pokój, w którym grano w karty, zerknęła tam ostrożnie.

Jej ojciec był zapalonym graczem, tak samo jak większość lu­

dzi w tym pokoju. Ani ojca, ani grupy Jona jednak tam nie

było. Po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń poza salą głów­

ną, udała się z kolei tam.

Sala bankietowa klubu pomimo wielkich rozmiarów była

urządzona tak, że stwarzała wrażenie domowej przytulności.

Wyściełane sofy i wygodne krzesła zgrupowane były wokół

małych niskich stolików. Mosiężne kinkiety były zawsze przy­

ciemnione, tak że ciepło oświetlały dębową boazerię. Zwykle

ciężkie atłasowe kotary były zaciągnięte, osłaniając ścianę

szklanych drzwi prowadzących na tyły klubu; tego wieczoru

drzwi były otwarte, a goście mogli wychodzić na tarasy, gdzie

nastrojowo grała orkiestra. Z lewej strony całą długość poko­

ju zajmował bar. Pomiędzy nim a ścianą luster, zastawioną set­

kami oświetlonych przyciemnionymi światłami trunków, krą­

żyli barmani, obsługujący siedzących przy barze gości.

Tutaj też było tego wieczoru tłoczno i Meredith już miała

zamiar odwrócić się i ruszyć na dół, kiedy zauważyła Shelly

Fillmore i Leigh Ackerman. Stały w dalekim krańcu baru ra­

zem z kilkoma przyjaciółmi Jonathana i starszą parą, którą

Meredith w końcu zidentyfikowała jako państwa Sommersów,

ciotkę i wuja Jonathana. Podeszła do nich, przywołując na

l warz sztuczny uśmiech i zamarła, kiedy niedaleko od nich, na

lewo zobaczyła ojca stojącego w grupce ludzi.

- Meredith - powiedziała pani Sommers po powitaniach. -

Masz śliczną sukienkę. Gdzie znalazłaś coś takiego?

Musiała spojrzeć w dół, żeby zobaczyć, co ma na sobie.

- W „Bancrofcie" - odpowiedziała.

- Gdzież by indziej - zażartowała Leigh Ackerman.

background image

80

'Raj

Państwo Sommers odwrócili się, żeby porozmawiać z innymi

przyjaciółmi, a Meredith kątem oka obserwowała ojca. Miała na­

dzieję, że będzie się trzymał od niej z daleka. Przez chwilę stała

bez ruchu, pozwalając, żeby jego obecność kompletnie wytrąci­

ła ją z równowagi. Nagle uświadomiła sobie, że udaje mu się ze­

psuć jej nawet taki wieczór. Rozdrażniona, postanowiła, że poka­

że mu, że tak się nie stanie, że nie pokonał jej jeszcze. Odwróciła

się i zamówiła koktajl u jednego z barmanów. Potem obdarzyła

Douga Chalfonta jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów

i wspaniale udała zainteresowanie tym, co do niej mówił.

Na zewnątrz zmierzch przemienił się w noc, a wewnątrz

gwar rozmów podniósł się w proporcji odpowiedniej do ilości

wypitych trunków. Meredith sączyła swój drugi koktajl z szam­

pana i zastanawiała się, czy powinna próbować znaleźć pracę,

czym udowodniłaby ojcu, że podtrzymuje postanowienie stu­

diowania w dobrej uczelni. Spojrzała w lustro za barem i zoba­

czyła, że ojciec obserwuje ją wzrokiem pełnym chłodnego nie­

zadowolenia. Bez emocji zastanowiła się, co tym razem ma jej

do zarzucenia. Być może przyczyną była jej wydekoltowana

suknia albo, co bardziej prawdopodobne, zainteresowanie, ja­

kie okazywał jej Doug Chalfont. Z pewnością przyczyną jego

dezaprobaty nie mogła być lampka szampana, którą trzymała

w dłoni. Odkąd nauczyła się mówić, wymagano od niej, żeby

mówiła jak dorosła, a także, żeby zachowywała się jak osoba

dorosła. Kiedy miała dwanaście lat, ojciec pozwalał jej uczest­

niczyć w kolacjach, gdy miał kilku gości. Jako szesnastolatka

uczyła się podejmować jego gości i do kolacji, chociaż w nie­

wielkich ilościach, sączyła wino.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Shelly Fillmore, która powie­

działa, że o ile nie chcą stracić zarezerwowanego stolika, po­

winni już iść do jadalni. Meredith próbowała otrząsnąć się

z ponurego nastroju, przypominając sobie, że przecież posta­

nowiła dobrze się bawić.

- Jonathan powiedział, że dołączy do nas przed kolacją -

dodała Shelly. - Czy ktoś go widział? - Wyciągając szyję Shel­

ly rozglądała się wśród rzednącego tłumu, który zaczynał prze­

suwać się w stronę jadalni. - Mój Boże! - wykrzyknęła, pa­

trząc na wejście do sali. - Kto to jest? On jest absolutnie

cudowny! - Uwagę tę zrobiła głośniej, niż zamierzała, co wy­

wołało zainteresowanie nie tylko w całej grupie, z którą była

'Raj

81

Meredith, ale także wśród kilku innych osób, które usłyszały

ten okrzyk i odwróciły się zaciekawione.

- O kim mówisz? - zapytała Leigh Ackerman, rozglądając

się ciekawie. Meredith, która stała twarzą do drzwi, podniosła

głowę i natychmiast zorientowała się, kto wywołał ten wyraz

zadziwienia i pożądania na twarzy Shelly. W drzwiach, z prawą

ręką wciśniętą w kieszeń spodni, stał mężczyzna mający co

najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Włosy miał prawie

tak ciemne jak smoking, który opinał jego szerokie barki

i długie smukłe nogi. Z opaloną na brąz twarzą kontrastowały

jasne oczy. Stał tam, obojętnie spoglądając na elegancko ubra­

nych członków Glenmoor. Patrząc na niego, Meredith zastana­

wiała się, jak Shelly mogła użyć w stosunku do niego słowa

„cudowny". Jego twarz wyglądała jak wykuta z granitu przez

rzeźbiarza, którego zamierzeniem nie było pokazanie piękna

mężczyzny, ale jego brutalnej siły i surowej męskości. Miał

kwadratowy podbródek, prosty nos, jego szczęki wyrażały że­

lazną siłę. Meredith uznała, że wygląda na twardego i dumne­

go aroganta. To była typowa dla niej reakcja: nigdy nie podo­

bali jej się ani bruneci, ani supermani.

- Spójrz na te ramiona - entuzjazmowała się Shelly - po­

patrz na tę twarz. To właśnie, Doug, jest czysty, skondensowa­

ny sex appeal!

Doug obejrzał nieznajomego i wzruszył ramionami, uśmie­

chając się.

- Na mnie on nie robi żadnego wrażenia. - Zwracając się do

jednego z nowo poznanych przez Meredith chłopców z ich gru­

py zapytał: - A co z tobą, Rick, czy on ciebie podnieca?

- Nie dowiem się, dopóki nie zobaczę jego nóg - zażarto­

wał Rick. - Nogi są tym, co się liczy najbardziej dla mnie i to

dlatego podnieca mnie Meredith.

W tym momencie w drzwiach pojawił się trochę niepewnie

trzymający się na nogach Jonathan. Rozglądając się po sali,

otoczył ramieniem barki nieznajomego. Meredith odnotowała

mały triumfujący uśmieszek, który rzucił w ich stronę, kiedy

zobaczył całą ich grupę stojącą przy barze. Natychmiast zo­

rientowała się, że był pijany, ale kompletnie zaskoczył ją jęk

i śmiech, które wydały z siebie Shelly i Leigh.

- O, nie! - powiedziała Leigh, patrząc na Shelly i Meredith

z komicznym przerażeniem. - Tylko nie mówcie mi, że ten cu-

background image

82

"Raj

downy okaz mężczyzny to robotnik, którego Jonathan zaanga­

żował do pracy przy ich instalacji naftowej!

Wybuch śmiechu Douga Chalfonta zagłuszył większość słów

Leigh, i Meredith nachyliła się do niej.

- Przepraszam, co powiedziałaś?

Leigh wyjaśniła jej, mówiąc szybko, żeby skończyć, zanim

dwaj mężczyźni do nich dotrą:

- Człowiek, który jest z Jonathanem, to hutnik z Indiany.

Ojciec zmusił Jona do zatrudnienia go na ich instalacji nafto­

wej w Wenezueli.

Meredith była zdziwiona nie tylko uśmieszkami wymienia­

nymi przez innych przyjaciół Jonathana, ale i wyjaśnieniami

Leigh.

- Dlaczego go tutaj przyprowadził? - zapytała.

- To żart, Meredith! Jon jest wściekły na ojca, że zmusił go

do zatrudnienia tego faceta i w dodatku stawia mu go za przy­

kład do naśladowania. Przyprowadził go tu na złość ojcu, żeby

zmusić go do kontaktu z nim na gruncie towarzyskim. I wiesz,

co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze - szepnęła w chwi­

li, kiedy mężczyźni dotarli do nich - ciotka Jonathana powie­

działa nam właśnie, że w ostatniej chwili jego rodzice zdecy­

dowali się spędzić weekend w swoim letnim domu, a nie

tutaj...

Zbyt głośne, potoczyste powitanie Jonathana sprawiło, że

wszyscy będący w zasięgu jego głosu, w tym jego ciotka i wuj

oraz ojciec Meredith, odwrócili się w jego stronę.

- Witajcie - zagrzmiał, wymachując ręką, żeby jego powi­

tanie obejmowało ich wszystkich. - Cześć, ciociu Harriet, wuj­

ku Russel! - Odczekał, żeby skupić na sobie uwagę obecnych.

- Chciałbym, abyście poznali mojego kumpla Matta Terrella,

nie F-Farrella - tu czknął - ciociu Harriet, wujku Russell -

przywitajcie się z Mattem. Mój ojciec chciałby, żebym był ta­

ki jak on, kiedy dorosnę. To jego najnowszy wzorzec dla

mnie!

- Dzień dobry - powiedziała grzecznie ciotka Jonathana.

Oderwała lodowate spojrzenie od swojego pijanego siostrzeń­

ca i zrobiła wysiłek, żeby być uprzejmą w stosunku do czło­

wieka, którego ze sobą przyprowadził. - Skąd pan pochodzi,

panie Farrell?

- Z Indiany - odpowiedział spokojnym, rzeczowym tonem.

"Raj

83

- Z Indianapolis? - skrzywiła się. - Obawiam się, że nie zna­

my żadnych Farrellów z Indianapolis.

- Nie jestem z Indianapolis i jestem pewien, że nie zna pa­

ni mojej rodziny.

- A dokładnie to skąd pan pochodzi? - rzucił ojciec Mere­

dith, gotowy do przesłuchania i zastraszenia każdego mężczy­

zny, który pojawi się w pobliżu córki.

Matt Farrell odwrócił się, a Meredith obserwowała z ukry­

tym podziwem, jak bez mrugnięcia okiem odparował miażdżą­

ce spojrzenie jej ojca.

- Edmunton, na południe od Gary.

- Czym pan się zajmuje? - zapytał niegrzecznie Philip.

- Pracuję w hucie żelaza - odpowiedział indagowany, przy

czym wyglądał na równie twardego i zimnego, jak jej ojciec.

Po tej rewelacji zapadła pełna zdziwienia cisza. Kilka par

w średnim wieku, czekających na ciotkę i wuja Jonathana,

wymieniło między sobą zakłopotane spojrzenia i wycofało się.

Pani Sommers najwyraźniej zdecydowała się na równie nagły

odwrót.

- Życzę miłego wieczoru, panie Farrell - powiedziała sztyw­

no i skierowała się razem z mężem do jadalni.

Nagle wszyscy ożyli.

- No cóż! - powiedziała wesoło Leigh Ackerman, patrząc

na całą ich grupę i nie obejmując wzrokiem Matta Farrella,

który stał z tyłu i trochę z boku. Chodźmy jeść! - Wcisnęła

swoją dłoń pod ramię Jona i obróciła go do drzwi, dodając ce­

lowo: - Zarezerwowałam stolik na dziewięć osób.

Meredith przeliczyła szybko. W ich grupie było dziewięć

osób, nie licząc Matta Farrella. Zamarła, zdegustowana zacho­

waniem Jonathana i jego przyjaciół; przez moment pozostała

na swoim miejscu. Ojciec zobaczył ją stojącą w niewielkiej

odległości od Farrella. Zatrzymał się przy niej, idąc do sali ja­

dalnej ze swoimi przyjaciółmi. Ścisnął jej łokieć.

- Pozbądź się go! - warknął na tyle głośno, że Farrell go

usłyszał, po czym ruszył dalej.

Meredith z gniewnym, pełnym wyzwania buntem obserwo­

wała, jak odchodził. Potem spojrzała na Matta Farrella, nie­

pewna, co zrobić dalej. On odwrócił się w kierunku drzwi pro­

wadzących na taras. Obserwował znajdujących się tam ludzi

z wyniosłą niezmiennością kogoś, kto wie, że jest osobą niepo-

background image

84

<Raj

żądaną i kto w takim układzie chce wyglądać jak ktoś, kto

preferuje taki stan rzeczy.

Meredith wiedziała od razu, w chwilę po poznaniu go, że

nie należy do ich grupy społecznej, jeszcze zanim powiedział,

że jest hutnikiem z Indiany. Smoking nie leżał na jego szero­

kich ramionach tak, jak leżałoby ubranie szyte na miarę, co

oznaczało, że prawdopodobnie go wypożyczył. Nie mówił też

z głęboko zakorzenioną pewnością siebie człowieka z towa­

rzystwa, który oczekuje, że będzie mile widziany i lubiany,

gdziekolwiek się pojawi. Co więcej, był w nim jakiś trudny

do zdefiniowania brak ogłady, a także cień szorstkości

i bezwzględności, które intrygowały ją i odpychały jedno­

cześnie.

Biorąc pod uwagę to wszystko, zaskakujące było, że nagle

wydał jej się bardzo podobny do niej samej. Tak było. Spojrza­

ła na osamotnionego mężczyznę, który sprawiał wrażenie, że

nic sobie nie robi z tego, że jest szykanowany. Przypomniała

sobie w tym momencie siebie w St. Stephen, kiedy spędzała

każdą przerwę z książką otwartą na kolanach, też udając, że

jej nie zależy.

- Panie Farrell - zapytała tak obojętnie, jak tylko mogła. -

Czy napiłby się pan czegoś?

Odwrócił się zaskoczony, przez chwilę się wahał, po czym

skinął głową.

- Szkocka z wodą.

Przywołała kelnera, który pospieszył ku niej.

- Jimmy, podaj szkocką z wodą panu Farrellowi.

Kiedy się odwróciła, Matt Farrell obserwował ją, krzywiąc

się lekko. Wodził wzrokiem od jej twarzy po biust i talię, po­

tem skoncentrował się na oczach, jakby uważał jej akcję za

podejrzaną i zastanawiał się, co spowodowało, że trudziła się

aż tak bardzo.

- Kim był człowiek, który kazał ci się mnie pozbyć? - zapy­

tał znienacka.

Nie miała ochoty niepokoić go prawdą, ale odpowiedziała:

- To był mój ojciec.

- Współczuję ci głęboko i naprawdę szczerze - zażartował

ponuro, na co Meredith zareagowała śmiechem, bo nikt nigdy

nie ośmielił się skrytykować jej ojca, nawet pośrednio, i ponie­

waż nagle wyczuła, że Matt Farrell jest „rebeliantem" takim

"Raj

85

samym, jakim ona postanowiła się stać. Wydał jej się dzięki

temu o wiele milszy. Zamiast użalać się nad nim lub czuć do

niego niechęć, pomyślała o nim nagle jak o kundlu, który

wbrew woli został wrzucony sam jeden w grupę hardych psów

z rodowodem. Zdecydowała, że to ona go uratuje.

- Czy miałbyś ochotę zatańczyć? - zapytała, uśmiechając

się do niego, jakby był starym przyjacielem.

Rzucił jej rozbawione spojrzenie.

- Dlaczego myślisz, księżniczko, że hutnik z Edmunton

w Indianie umie tańczyć?

- A umie?

- Myślę, że sobie poradzę.

Była to raczej mało zgodna z prawdą ocena jego zdolności.

Przekonała się o tym już kilka minut później, kiedy tańczyli

na tarasie do wolnej melodii granej przez zespół. Prawdę mó­

wiąc, był zupełnie niezły, ale za bardzo spięty i tańczył mało

nowocześnie.

- Jak mi idzie?

Beztrosko nieświadoma podwójnego znaczenia, jakie moż­

na by przypisać jej słowom, powiedziała lekko:

- Jak na razie, mogę jedynie powiedzieć, że masz wyczucie

rytmu i poruszasz się dobrze. Tak czy inaczej to jedyne, co się

naprawdę liczy. - Patrząc mu z uśmiechem w oczy, żeby złago­

dzić ewentualną nutkę krytycyzmu, której mógł doszukać się

w jej następnych słowach, dodała: - Potrzebujesz tylko trochę

praktyki.

- Jak wiele praktyki zalecasz?

- Niewiele. Jedna noc wystarczy, żeby nauczyć się kilku no­

wych ruchów.

- Nie wiedziałem, że są jakieś „nowe" ruchy.

- Są - powiedziała Meredith - ale najpierw musisz nauczyć

się rozluźniać.

- Najpierw? - powtórzył. - Do tej pory byłem przekonany,

że należy się rozluźniać dopiero potem.

Nagle dotarło do niej, o czym on myślał i co mówił. Nie tra­

cąc głowy, powiedziała:

- Czy mówimy o tańcu, panie Farrell?

Wychwycił brzmiącą w jej głosie reprymendę. Przez chwilę

obserwował ją ze wzrastającym zainteresowaniem, ponownie

ją oceniał, szacował. Jego oczy nie były jasnoniebieskie, jak

background image

86

myślała początkowo, ale niezwykłe, metalicznie szare. Włosy

miał ciemnobrązowe, a nie czarne. Kiedy się odezwał, jego ci­

chy głos brzmiał usprawiedliwiająco.

- Mówimy o nim teraz. - Chcąc wytłumaczyć swój brak swo­

body w tańcu, który wyczuła w jego ruchach, dodał: - Przed

kilkoma dniami naderwałem więzadło w prawej nodze.

- Przykro mi - powiedziała, przepraszając za wyciągnięcie

go na taras. - Czy to boli?

Jego opalona twarz rozbłysła uśmiechem.

- Tylko wtedy, kiedy tańczę.

Meredith roześmiała się z tego żartu i poczuła, że jej tro­

ski gdzieś znikają. Przetańczyli jeszcze jeden taniec, roz­

mawiając o niczym bardziej istotnym niż zła muzyka i dobra

pogoda. Kiedy wrócili do sali, Jimmy przyniósł ich drinki.

Kierując się chęcią odegrania się i urazą do Jonathana, po­

wiedziała:

- Jimmy, zapisz, proszę, te drinki na konto Jonathana Som-

mersa. - Spojrzała na Matta i zobaczyła zaskoczenie w jego

twarzy.

- Jesteś przecież członkiem klubu?

- Tak - powiedziała Meredith ze smętnym uśmiechem. - To

mały rewanż z mojej strony.

- Za co?

- Za... - zbyt późno zorientowała się, że cokolwiek teraz

powie, zabrzmi to jak użalanie się nad nim i będzie dla niego

żenujące. Wzruszyła ramionami. - Nie lubię Jonathana Som-

mersa.

Spojrzał na nią dziwnie, podnosząc swojego drinka i wypi­

jając łyk.

- Myślę, że jesteś już głodna. Dołącz do swoich przyjaciół.

Był to miły gest, dający jej możliwość wyboru. Meredith

nie miała jednak ochoty dołączyć teraz do grupy Jona. Rozej­

rzała się wokół i było dla niej jasne, że jeżeli zostawi tutaj

Matta Farrella, nikt nie zrobi wobec niego najmniejszego

przyjaznego gestu. Prawdę mówiąc, wszyscy na sali omijali ich

z daleka.

- Tak naprawdę - powiedziała - jedzenie tutaj wcale nie

jest takie dobre.

Rozejrzał się wokół i zdecydowanie odstawił swoją szklan­

kę, dając jej do zrozumienia, że zamierza wyjść.

"Raj

87

- Ludzie też niezbyt ciekawi.

- Oni trzymają się od nas z daleka nie z małostkowości czy

arogancji - zapewniła go. - Naprawdę.

Patrząc na nią obojętnie, zapytał:

- To dlaczego tak się zachowują?

Meredith popatrzyła na kilka par w średnim wieku, znajo­

mych jej ojca. Wszyscy oni byli sympatycznymi ludźmi.

- No cóż, są na pewno zażenowani zachowaniem Jonatha­

na. A z tego, czego się dowiedzieli o tobie: gdzie mieszkasz

i czym się zajmujesz, większość z nich wyciągnęła wniosek, że

nie mają z tobą nic wspólnego.

Najwyraźniej uznał, że traktuje go protekcjonalnie, uśmiech­

nął się grzecznie mówiąc:

- Już czas na mnie.

Nagle wydało jej się niesprawiedliwe, że on wyjdzie i je­

dyne, co zapamięta z tego wieczoru, to upokorzenie, jakiego

tu doznał. Prawdę mówiąc, wydawało jej się to niepotrzebne

i... wręcz nie do pomyślenia!

- Nie możesz jeszcze wyjść - zaprotestowała zdecydowanie,

uśmiechając się. - Chodź ze mną i weź swojego drinka.

- Dlaczego? - spytał podejrzliwie.

- Dlatego - zadeklarowała Meredith uparcie, z figlarnym

uśmiechem - że jest łatwiej, jeśli robiąc to, trzyma się w dło­

ni drinka.

- Robiąc co? - nalegał.

- Poznając ludzi - wyjaśniła. - Przedstawię cię kilku oso­

bom!

- Absolutnie nie! - Matt chwycił jej nadgarstek, chcąc ją

powstrzymać, ale było już za późno. Meredith nagle zawzięła

się, że zmusi wszystkich do przełknięcia tej „pigułki" i będzie

im się to musiało podobać.

- Proszę, zrób mi tę przyjemność - powiedziała miękko,

błagalnym głosem.

Wymuszony uśmiech pojawił się na jego ustach.

- Masz zupełnie niezwykłe oczy...

- Tak naprawdę to jestem okropnym krótkowidzem - żarto­

wała, serwując mu jeden ze swych zniewalających uśmiechów.

- Znana jestem z wchodzenia na ściany. To przykry widok. Mo­

że wezmę cię pod rękę i wyprowadzisz mnie do hallu, żeby nie

spotkało mnie znowu coś takiego.

background image

88

"Raj

Nie pozostał nieczuły ani na jej żarty, ani na ten uśmiech.

- Poglądy masz też bardzo nieszablonowe - odpowiedział,

zaśmiał się niechętnie, ale jednak podał jej ramię, gotów za­

pewnić jej dobrą zabawę.

Po przejściu kilku kroków w hallu Meredith zobaczyła zna­

ną jej starszą parę.

- Dzień dobry, pani Foster, panie Foster - przywitała ich

wylewnie, w chwili kiedy mieli zamiar, nie dostrzegając jej,

przejść obok.

Zatrzymali się natychmiast.

- O, dzień dobry, Meredith - powiedziała pani Foster, po

czym obydwoje z mężem uśmiechnęli się z grzecznym zaintere­

sowaniem do Matta.

- Chciałabym przedstawić państwu przyjaciela mojego oj­

ca - obwieściła Meredith, powstrzymując uśmiech na widok

niedowierzającego wzroku Matta. - To jest Matt Farrell. Matt

pochodzi z Indiany i zajmuje się hutnictwem.

- Miło mi - powiedział pan Foster, ściskając dłoń Matta. -

Wiem, że Meredith i jej ojciec nie grają w golfa, ale mam na­

dzieję, że powiedzieli panu, że mamy tu w Glenmoor dwa wy­

sokiej klasy pola golfowe. Czy zabawi pan tu wystarczająco

długo, żeby zagrać ze mną?

- Nie jestem nawet pewien, czy będę tu tak długo, żeby do­

kończyć tego drinka - powiedział Matt, najwyraźniej spodzie­

wając się, że zostanie wyrzucony, kiedy tylko ojciec Meredith

odkryje, że przedstawiono go jako jego przyjaciela.

Pan Foster przytaknął, zupełnie nie rozumiejąc sytuacji.

- Biznes zawsze koliduje z przyjemnościami. Ale może cho­

ciaż zobaczy pan sztuczne ognie. Mamy najlepszy pokaz w oko­

licy.

- Dzisiejszego wieczoru na pewno będą najlepsze - orzekł

Matt; wzrok skoncentrował ostrzegawczo na szczerej twarzy

Meredith.

Pan Foster nawiązał znowu do swojego ulubionego golfa,

podczas, gdy Meredith starała się bez powodzenia zachować

powagę.

- Jaki jest pański handicap? - wypytywał Matta.

- Sądzę, że dzisiaj to ja jestem jego handicapem - wtrąciła

Meredith, rzucając Mattowi prowokujące, rozbawione spojrze­

nie.

<Raj

89

- Co takiego? - zamrugał powiekami pan Foster.

Ale Matt mu nie odpowiedział, a Meredith nie była w sta­

nie tego zrobić.

Jej uśmiechnięte usta przykuły uwagę Matta, a kiedy spoj­

rzał na nią szarymi oczami, coś trudnego do zdefiniowania cza­

iło się w ich głębi.

- Chodźmy, mój drogi - powiedziała pani Foster, obserwu­

jąc roztargniony wyraz twarzy Matta i Meredith. - Ci młodzi

ludzie nie chcą spędzić tego wieczoru na rozmowie o golfie.

Reflektując się i przychodząc do siebie, Meredith pomyśla­

ła, że wypiła po prostu za dużo szampana. Potem wcisnęła

dłoń pod ramię Matta.

- Chodź ze mną - powiedziała, kierując się w stronę sali

bankietowej, gdzie grała orkiestra.

Niemal przez godzinę krążyła z nim od jednej grupy do dru­

giej. Uśmiechała się do niego porozumiewawczo, kiedy bez za­

jąknięcia mówiła skandaliczne półprawdy o tym, kim był

i czym się zajmował. Matt stał obok niej, nie pomagając jej

aktywnie, ale obserwując jej poczynania z wyraźnym rozba­

wieniem.

- Widzisz więc - obwieściła wesoło, kiedy pozostawiwszy

w końcu za sobą gwar i muzykę, wyszli frontowymi drzwiami

i ruszyli wolno przez trawnik. - Nie jest ważne to, co mówisz,

ale to, czego nie powiesz.

- To bardzo ciekawa teoria - droczył się z nią. - Masz ich

więcej?

Meredith potrząsnęła przecząco głową, rozkojarzona czymś,

co podświadomie krążyło po jej głowie przez cały wieczór. -

Nie mówisz wcale jak człowiek pracujący w hucie.

- Ilu takich ludzi znasz?

- Tylko jednego - przyznała.

Jego głos stał się nagle poważniejszy.

- Często tu przychodzisz?

Spędzili pierwszą część wieczoru, uprawiając rodzaj głu­

piej gry, ale wyczuła, że nie miał już ochoty na gry. Ona też

nie i ich nastrój wyraźnie zmienił się w tym momencie. Space­

rowali wśród różanych klombów i kwietników. Meredith opo­

wiedziała mu, że była w szkole z internatem i że niedawno ją

ukończyła. Kiedy zapytał z kolei o jej plany zawodowe, zrozu­

miała, że on myślał, że skończyła właśnie studia. Zamiast spro-

background image

90

'Raj

stować pomyłkę, ryzykując, że przerazi go odkryciem, że ma

osiemnaście lat, a nie dwadzieścia dwa, zrobiła szybko unik

pytając o niego.

Powiedział jej, że za sześć tygodni wyjeżdża do Wenezueli

i co tam będzie robił. Od tego momentu ich rozmowa zaczęła

z zadziwiającą łatwością przeskakiwać z tematu na temat.

W końcu zatrzymali się, żeby móc się lepiej koncentrować na

tym, o czym mówili. Stali pod leciwym wiązem. Meredith słu­

chała go jak zahipnotyzowana, nie zwracając uwagi na szorst­

ką korę pod jej odkrytymi plecami. Dowiedziała się, że Matt

ma dwadzieścia sześć lat i że jest dowcipny, i mówi ze swadą.

Umiał słuchać z uwagą tego, co mówiła, tak jakby jej słowa

były najważniejsze na świecie. Było to niepokojące i bardzo

jej to pochlebiało. Wywoływało to także fałszywy nastrój in­

tymności i odizolowania. Właśnie śmiała się z żartu, który opo­

wiedział, kiedy tuż koło jej twarzy przeleciał dorodny owad

i brzęczał teraz gdzieś koło jej ucha. Podskoczyła, krzywiąc

się, i próbowała zlokalizować intruza.

- Czy to wpadło mi we włosy? - zapytała spięta, pochylając

głowę.

- Nie - uspokoił ją. - To była tyłko mała czerwcowa pszczół­

ka. - Czerwcowe pszczółki są okropne, a ta była wielkości du­

żego kolibra.

Kiedy śmiał się cicho, powiedziała z nutką satysfakcji

w głosie:

- Będziesz się śmiał za sześć tygodni, kiedy nie będziesz

mógł zrobić kroku, żeby nie nadepnąć na węża.

- Naprawdę? - powiedział półgłosem, ale uwagę skupił na

jej ustach. Jego ręce przesuwały się w górę, po obu stronach

jej szyi, aż delikatnie objął jej twarz.

- Co robisz? - szepnęła niemądrze, kiedy zaczął powoli wo­

dzić kciukiem po jej dolnej wardze.

- Próbuję się zdecydować, czy mogę sobie pozwolić, na po­

dziwianie fajerwerków.

- Fajerwerki będą dopiero za pół godziny - wyjaśniła, wie­

dząc doskonale, że chce ją pocałować.

- Mam wrażenie - szepnął, powoli pochylając głowę - że

rozpoczną się już zaraz.

I tak się stało. Jego usta dotknęły jej warg w elektryzują­

cym, kuszącym pocałunku. Poczuła, jak w każdym zakątku jej

"Raj

91

ciała eksplodują dreszcze. Na początku pocałunek był lekki,

pieszczotliwy; jego usta delikatnie badały zarys jej warg. Me­

redith była już wcześniej całowana, ale zwykle przez stosunko­

wo mało doświadczonych, niecierpliwych chłopców: nikt nigdy

nie pocałował jej z niespiesznym rozmysłem Matta Farrella.

Jego ręce przemieszczały się. Jedna z nich przesuwała się

w dół po jej plecach, przyciągając ją bliżej. Druga znalazła

się na jej karku, a jego usta powoli rozchylały się. Zatracona

w tym pocałunku Meredith wsunęła dłonie pod jego marynar­

kę, wodziła nimi po jego piersi, szerokich barkach, aż splotła

je wokół jego szyi.

W chwili kiedy przywarła do niego, jego usta otworzyły się

szerzej. Muskał językiem jej wargi, zostawiając na nich gorą­

cy ślad. Naglił je, żeby się rozchyliły. W momencie, kiedy to się

stało, przedarł się do jej ust. Pocałunek eksplodował. Jego rę­

ka znalazła jej pierś, pieścił ją przez materiał sukienki, po­

­em niecierpliwie przesunął dłoń na plecy. Objął jej pośladki

i przyciągnął ją mocno do siebie. Stała się świadoma jego tęt­

niącego, podnieconego ciała i zesztywniała, zaskoczona trochę

tą wymuszoną intymnością. Potem, z powodów zupełnie nie

dających jej się wytłumaczyć, wplotła nagłe palce w jego wło­

sy i mocno przycisnęła usta do jego ust.

Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu

oderwał się od niej. Serce waliło jej niczym młot pneuma­

tyczny. Stała w objęciu jego ramion. Czoło oparła o jego

pierś i próbowała uporać się z burzliwymi emocjami, które

przeżywała. Gdzieś w zakamarkach jej rozkojarzonego umy­

słu zaczęła się kształtować myśl, że jej reakcja na coś, co by­

ło tak naprawdę tylko zwykłym pocałunkiem, może mu się

wydać bardzo dziwna. Ta zawstydzająca ewentualność zmusi­

ła ją w końcu do podniesienia głowy. Oczekiwała, że będzie

patrzył na nią ze zdziwionym rozbawieniem. Spojrzała w je-

go twarz, ale to, co tam zobaczyła, wcale nie było drwiną. Je-

go szare oczy płonęły, a twarz była napięta i pociemniała

z namiętności. Odruchowo objął ją mocniej, jakby nie chciał

jej wypuścić. Zdała sobie sprawę z tego, że jego ciało było

ciągle w wyraźny sposób podniecone. Było jej przyjemnie

i była dumna, że nie tylko ona była i ciągle jest tak poruszo­

na tym pocałunkiem. Jej wzrok powędrował do jego ust. By­

ły zuchwale, zmysłowe w kształcie, a jednocześnie niektóre

background image

92

"Raj

jego pocałunki były tak niesamowicie delikatne. Aż boleśnie

delikatne... Marzyła o tym, żeby znowu poczuć te usta. Spoj­

rzała na niego nieświadoma niemej prośby malującej się

w jej oczach. Matt zrozumiał tę prośbę. Ramiona już zacie­

śnił dookoła niej, a z piersi wyrwał mu się w połowie jęk,

w połowie śmiech.

- Tak - odpowiedział i zagarnął jej usta w zapierającym jej

dech, namiętnym pocałunku. Przyjemność, jaką dawał jej ten

pocałunek, doprowadzała ją niemal do szaleństwa.

W pewnej chwili gdzieś niedaleko nich zabrzmiał śmiech

i Meredith, zakłopotana, wyrwała się z jego ramion. Zaalar­

mowana odwróciła się w kierunku głosów. Kilkanaście par wy­

chodziło z klubu, żeby oglądać fajerwerki. Wyprzedzał wszyst­

kich jednak jej ojciec, który wielkimi, zamaszystymi krokami

zmierzał w ich kierunku. W jego ruchach widać było niepoha­

mowaną wściekłość.

- O mój Boże - szepnęła. - Matt, musisz stąd odejść. Po pro­

stu odwróć się i odejdź! Proszę.

-Nie.

- Proszę! - prawie krzyknęła. - Mnie on tutaj nic nie po­

wie, poczeka, aż będziemy sami, ale nie wiem, co zrobi tobie.

Już w chwilę potem znała odpowiedź na to pytanie.

- Farrell. Wezwałem dwóch ludzi, żeby usunęli cię z terenu

klubu - zasyczał z twarzą wykrzywioną furią. Obrócił Mere­

dith, trzymając jej ramię w żelaznym uścisku. - Ty idziesz ze

mną.

Dwaj klubowi kelnerzy już nadchodzili, przecinając drogę

dojazdową. Ojciec szarpnął jej ramię, a Meredith odwróciła

się i jeszcze raz powiedziała do Matta:

- Proszę, odejdź, nie pozwól im urządzić sceny.

Ojciec pociągnął ją dwa kroki do przodu i musiała iść. Nie

chciała, żeby ją ciągnął. Nie miała wyjścia. Kiedy zobaczyła,

że obydwaj idący w stronę Matta kelnerzy zwolnili, a potem

zatrzymali się, poczuła niemal łzy ulgi. Odetchnęła. Najwyraź­

niej Matt ruszył w stronę drogi. Jej ojciec widocznie myślał

tak samo, bo kiedy kelnerzy, niepewni, patrzyli na niego pyta­

jąco, powiedział:

- Pozwólcie odejść draniowi, ale zawiadomcie bramę wjaz­

dową i upewnijcie się, że tu nie wróci.

Już blisko drzwi wejściowych odwrócił się do Meredith.

'Raj

93

-

Ludzie w tym klubie plotkowali na temat twojej matki.

Prędzej piekło mnie pochłonie, niż pozwolę, żebyś ty też stała

się przedmiotem ich plotek. Zrozumiałaś? - Puścił jej ramię,

lak jakby jej skóra była skażona dotykiem Matta. Nie pod­

niósł jednak głosu. Bancroftowie nigdy publicznie nie zała-

Iwiali rodzinnych problemów, bez względu na to, jak bardzo

byli prowokowani. - Wracaj do domu. Droga zajmie ci dwa­

dzieścia minut. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia pięć mi­

nut i lepiej żebyś tam była.

Odwrócił się na pięcie i z godnością wszedł do klubu. Pa­

trzyła za nim upokorzona, po czym weszła do środka, żeby za­

brać torebkę. W drodze na parking widziała trzy pary stojące

w cieniu drzew. Wszystkie się całowały.

Jadąc, miała w oczach łzy bezsilnego gniewu i samotną po­

stać na drodze zobaczyła dopiero po jej minięciu. Uświadomi­

ła sobie, że był to Matt. Szedł z marynarką smokingu przerzu­

coną przez prawe ramię. Nacisnęła hamulec. Czuła się tak

winna za upokorzenie, jakiego doznał przez nią, że nie od ra­

zu mogła mu spojrzeć w oczy.

Podszedł do jej samochodu i nachylił się lekko, patrząc na

nią przez otwarte okienko.

- Nic ci się nie stało?

- Nie. - Spojrzała na niego, próbując przybrać nonszalanc­

ki ton. - Mój ojciec jest Bancroftem, a Bancroftowie nigdy nie

kłócą się w miejscach publicznych.

Zobaczył powstrzymywane łzy błyszczące w jej oczach. Się­

gając przez okienko, dotknął stwardniałymi opuszkami pal­

ców jej delikatnego policzka.

- I nie płaczą w obecności innych ludzi. Zgadza się?

- Zgadza się - przyznała, starając się przejąć od niego cho­

ciaż część jego wspaniałej obojętności wobec jej ojca. - Ja...

ja jadę teraz do domu. Może podrzucić cię gdzieś po drodze?

Jego wzrok przesunął się z jej twarzy na pałce kurczowo za­

ciśnięte na kierownicy.

- Tak, ale pod warunkiem, że pozwolisz mi poprowadzić to

cacko. - Zabrzmiało to tak, jakby zależało mu tylko na tym,

żeby poprowadzić jej samochód, ale po tym, co powiedział za

chwilę, stało się jasne, że martwił się o to, czy tak roztrzęsio­

na dotrze bezpiecznie do domu. - Odwiozę cię do domu i we­

zwę stamtąd taksówkę.

background image

94

"Raj

- Proszę bardzo - powiedziała z ożywieniem, zdecydowana,

że zachowa resztki dumy. Wysiadła i obeszła samochód do

drzwiczek pasażera.

Matt nie miał problemu z manipulowaniem drążkiem skrzy­

ni biegów i wkrótce samochód wyślizgnął się z alei klubowej

i wyskoczył na główną drogę. Światła innych samochodów mi­

gały w ciemnościach, a wiatr wpadał przez otwarte okna. Je­

chali w milczeniu. Gdzieś daleko z lewej strony kończyły się

jakieś inne pokazy sztucznych ogni. Wystrzeliły w wielkim fi­

nale niezwykłą kaskadą czerwieni, bieli i niebieskości. Mere­

dith obserwowała, jak błyszczące ogniki gasną wolno, opada­

jąc w dół.

Z opóźnieniem przypomniała sobie o dobrych manierach

i powiedziała:

- Chciałabym cię przeprosić za to, co się stało dzisiaj wie­

czorem... to znaczy, za mojego ojca.

Matt zerknął na nią z ukosa, rozbawiony.

- To on powinien przepraszać. Żeby mnie wyrzucić, przy­

słał dwóch słabowitych kelnerów w średnim wieku. To uraziło

moją dumę. Mógł przynajmniej wysłać czterech takich... żeby

oszczędzić moje ego.

Meredith patrzyła na niego zdziwiona. Nie był ani odrobinę

zastraszony gwałtownością Philipa. Uśmiechnęła się, bo to by­

ło cudowne uczucie być z kimś, kto tak reagował na jej ojca.

Patrząc na jego potężne barki, powiedziała:

- Powinien być mądrzejszy i przysłać sześciu, jeżeli na­

prawdę chciał cię stamtąd usunąć.

- Dziękujemy ci i ja, i moje ego - rzekł z leniwym uśmie­

chem i Meredith roześmiała się, chociaż jeszcze przed chwilą

przysięgłaby, że nie uśmiechnie się nigdy więcej.

- Masz wspaniały uśmiech - wyszeptał.

- Dziękuję - odparła zaskoczona, z zadowoleniem niepro­

porcjonalnie dużym w stosunku do komplementu. W bladym

świetle tablicy rozdzielczej obserwowała jego profil. Patrząc

na jego targane wiatrem włosy, zastanawiała się, co w nim by­

ło takiego, co sprawiało, że kilka wypowiedzianych przez nie­

go zwykłych słów stawało się fizyczną pieszczotą. W jej umyśle

dźwięczały słowa Shelly Fillmore, zawierające chyba prawdzi­

wą odpowiedź... „czysty, skondensowany sex appeal". Kilka

godzin wcześniej Matt nie wydawał jej się niezwykle przystoj­

95

nym mężczyzną. Teraz tak było. Była przekonana, że kobiety

szaleją za nim. Bez wątpienia, one też przyczyniły się do tego,

że całował tak dobrze, jak tego doświadczyła. Miał sex appeal,

to pewne... i wielką wprawę w całowaniu.

- Skręć tutaj - powiedziała kwadrans później, kiedy zbli­

żyli się do potężnej kutej, żelaznej bramy. Nachyliła się i na­

cisnęła przycisk na tablicy rozdzielczej. Brama otworzyła

się.

background image

Rozdział 9

To tutaj mieszkam - powiedziała Meredith, kiedy zatrzyma­

li się na podjeździe przed frontowymi drzwiami.

Matt spojrzał na imponującą kamienną budowlę z ołowia­

nymi obramowaniami wokół okien. Meredith otwierała drzwi.

- To wygląda jak muzeum.

- Dobrze, że nie użyłeś słowa mauzoleum - uśmiechnęła się

do niego przez ramię.

- Nie, ale tak właśnie pomyślałem.

Meredith, ciągle uśmiechając się na wspomnienie jego

słów, wprowadziła go do mrocznej biblioteki na tyłach domu.

Zapaliła lampę. Serce jej zamarło, kiedy zobaczyła, że Matt

kieruje się prosto do stojącego na biurku telefonu. Chciała,

żeby został, chciała z nim rozmawiać. Chciała zrobić cokol­

wiek, żeby uniknąć rozpaczy, która na pewno owładnęłaby nią,

jak tylko zostałaby sama.

- Nie musisz od razu wychodzić. Mój ojciec będzie grał

w karty w klubie do drugiej w nocy.

Odwrócił się, słysząc desperację w jej głosie.

- Nie boję się twojego ojca, Meredith. Myślę tylko o tobie,

ty musisz z nim mieszkać. Jeśli wróci i zastanie mnie tutaj...

- Nie wróci - przyrzekła. - Mój ojciec nie pozwoliłby nawet

śmierci przeszkodzić sobie w grze. Gra w karty to jego obse­

sja.

- Ma też nielichą obsesję na twoim punkcie - powiedział

bezbarwnie Matt.

Wstrzymała oddech, zanim po chwili zastanowienia odłożył

słuchawkę. Zanosiło się na to, że przez całe miesiące nie bę-

<Raj

97

dzie miała tak przyjemnego wieczoru jak ten. Zamierzała

przedłużyć go, jak tylko się da.

- Napiłbyś się brandy? Obawiam się, że nie mogę cię po­

częstować niczym innym, bo służba już śpi.

- Może być brandy.

Podeszła do barku i wyjęła karafkę. Za jej plecami rozległ

się głos Matta:

- Czy służący zamykają lodówkę na noc na klucz?

Zastygła z karafką w dłoni.

- Coś w tym rodzaju - powiedziała wymijająco.

Jak tylko podeszła do kanapy ze szklaneczką dla niego, zo­

rientowała się, że nie udało jej się go wyprowadzić w pole. Zo-

baczyła rozbawienie w jego oczach.

- Nie umiesz gotować, księżniczko, prawda?

- Na pewno bym potrafiła - zażartowała - gdyby tylko ktoś

pokazał mi drogę do kuchni, a potem palcem wskazał kuchen­

kę i lodówkę.

Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. Nachylił się i posta­

wił swoją szklankę na stoliku. Wiedziała dokładnie, co zamie­

rza zrobić, jeszcze zanim chwycił jej nadgarstki i zdecydowa­

nie pociągnął ją ku sobie.

- Wiem, że umiesz gotować - powiedział, podnosząc jej

podbródek.

- Skąd ta pewność?

- Stąd - wyszeptał - że mniej niż godzinę temu doprowa­

dziłaś mnie do wrzenia.

Jego usta były o milimetry od jej warg. W tej chwili za-

brzmiał ostry dzwonek telefonu. Odskoczyła od niego gwał­

townie. Kiedy podniosła słuchawkę, głos jej ojca zadziałał jak

powiew arktycznego powietrza.

- Cieszę się, że byłaś na tyle rozumna, żeby zrobić tak,

Jak ci kazałem. Chcę, żebyś wiedziała - dodał - że już mia­

łem zamiar pozwolić ci iść do Northwestern. Teraz jednak

możesz o tym zapomnieć. Twoje dzisiejsze zachowanie to do­

wód, że nie można ci ufać. - Nie mówiąc nic więcej, rozłączył

się.

Meredith drżącymi dłońmi odłożyła słuchawkę. Jej ramio­

na, kolana, a potem całe ciało zaczęło drżeć z bezsilności

gniewu. Szukając oparcia, położyła dłonie na blacie biurka.

Matt podszedł do niej. Położył dłonie na jej ramionach.

background image

98

-

Meredith - powiedział głosem pełnym zatroskania. - Kto

dzwonił? Czy coś się stało?

- To był mój ojciec. Upewniał się, że jestem w domu, jak

rozkazał - wyjaśniła drżącym głosem.

Po chwili ciszy zapytał:

- Co zrobiłaś, że on ci aż tak nie ufa?

Delikatna nutka oskarżenia brzmiąca w głosie Matta ubo-

dła ją i pozbawiła resztek samokontroli.

- Co ja zrobiłam? - powtórzyła. W jej głosie brzmiała hi­

steria. - Co ja zrobiłam?

- Musiałaś dać mu jakiś powód, żeby pilnował cię w ten

sposób.

Aż gotowała się wewnętrznie z oburzenia. W oczach błysz­

czały jej łzy. Zaczynał się w niej formować pewien plan. Od­

wróciła się do niego i dłonie położyła na jego mocnej piersi.

- Moja matka była nietypowa. Nie umiała trzymać rąk z da­

la od innych mężczyzn. Ojciec mnie pilnuje, bo wie, że jestem

taka jak ona.

Zmarszczył brwi, kiedy oplotła rękami jego szyję.

- Co u diabła robisz?

- Dobrze wiesz, co robię - szepnęła. Przycisnęła się do nie­

go całą sobą, zanim zdążył odpowiedzieć, i pocałowała go na­

miętnie.

Pragnął jej. Wyczuła to w chwili, kiedy ją objął, przyciąga­

jąc mocno do swojego naprężonego ciała. Chciał jej. Jego usta

zagarnęły jej wargi w nienasyconym pocałunku, a ona starała

się zrobić wszystko, żeby nie przestał. Zresztą ona też nie mo­

głaby już przestać. Niezręcznymi palcami rozpinała pospiesz­

nie jego koszulę, obnażając opalone mięśnie pokryte spręży­

nującymi, czarnymi włosami. Zamknęła mocno oczy; usiłowała

odpiąć zamek swojej sukienki. Chciała tego, zasłużyła na to,

mówiła sobie szaleńczo.

- Meredith?

Podniosła głowę na dźwięk jego spokojnego głosu, ale nie

zdobyła się na odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy.

- Jestem zaszczycony jak diabli, ale nigdy nie zdarzyło mi

się spotkać kobiety, która zaczęłaby zdzierać z siebie ubranie

z tak wielką pasją tylko po jednym pocałunku.

Meredith, na samym już wstępie poczuła się pokonana.

Oparła czoło o jego pierś. Jego dłoń zsunęła się na jej kark,

"Raj

99

pieszcząc go. Objął jej talię drugą ręką i przysunął ją bliżej.

Potem przesunął pałce w dół po jej plecach aż do suwaka su­

kienki. Staniczek bardzo kosztownej, szyfonowej sukni opadł

w dół.

Przełykając głośno, zaczęła podnosić ręce, żeby się zakryć,

ale powstrzymała się.

- Nie jestem... nie jestem zbyt dobra w tym - powiedziała,

podnosząc ku niemu oczy.

Opuścił powieki. Przeniósł wzrok na jej piersi.

- Nie jesteś? - szepnął namiętnie, pochylając głowę.

Meredith chciała się zapomnieć i udało jej się to przy na­

stępnym pocałunku. Jej palce odnajdywały napięte mięśnie

na jego plecach. Całowała go ze ślepą potrzebą, a kiedy jego

uchylone usta zaczęły mocniej napierać na jej wargi, poddała

się inwazji jego języka. Odwzajemniła ją tak, że stracił od­

dech; uchwycił ją mocniej. Wtedy nagle poczuła, że nie panu­

je nad sobą; nie liczyło się dla niej nic poza doznawanymi

emocjami. Jego usta wpiły się w nią z niepohamowanym pożą­

daniem, jej ubranie zsunęło się, owionął ją prąd chłodnego

powietrza. Uwolnione włosy opadły na jej ramiona. Pokój za­

wirował. Znalazła się na kanapie, tuż obok pożądającego jej,

nagiego męskiego ciała. Wirowanie ustało. Meredith wypłynę­

ła odrobinę z ciemnego, słodkiego świata jego ust i rozniecają­

cych jej namiętność pieszczot jego dłoni. Rozchyliła powieki

i zobaczyła, że oparł się na łokciu i studiował jej twarz oświe-

tloną delikatnym blaskiem stojącej na biurku lampy.

- Co robisz? - zapytała; cienki, cichy głos nie brzmiał zu­

pełnie jak jej własny.

- Patrzę na ciebie - mówiąc to, przesunął wzrok w dół na

jej piersi, talię, potem na uda i nogi. Zawstydzona przerwała

tę lustrację, dotykając wargami jego piersi. Jego mięśnie za­

drżały, kiedy muskała ustami jego skórę. Zanurzył ręce powo­

li w jej włosach na karku, unosząc je ku górze. Tym razem,

kiedy spojrzała na niego, to on pochylił głowę. Całował ją pra­

wie brutalnie. Rozchylił językiem jej wargi i wślizgnął się do

jej ust w gwałtownym, przepojonym erotyzmem pocałunku,

który rozpalał całe ciało. Nachylił się nad nią. Całował ją, aż

usłyszała, że to z jego ust wydobywa się stłumiony jęk. Wtedy

przesunął usta na jej piersi. Pieścił je aż do bólu, podczas gdy

jego palce krążyły po jej ciele. Jej plecy wygięły się w łuk pod

background image

100

Raj

dotykiem jego dłoni. Przesunął się. Poczuła na sobie ciężar je­

go ciała. Jego biodra napierały. Jego usta raz brutalne, raz de­

likatne pieściły zakola jej karku, policzki. W końcu wrócił do

jej warg, uchylił je; jego nogi znalazły miejsce między jej uda­

mi, rozchylił je. Jego język przez cały czas splatał się z jej ję­

zykiem, uciekał, po to żeby po chwili zagłębić się znowu. I wte­

dy Matt znieruchomiał.

Ujął jej twarz w dłonie i rozkazał ochryple:

- Spójrz na mnie.

Jakimś cudem udało jej się wyrwać ze zmysłowego oszoło­

mienia; zmusiła się, żeby rozchylić powieki. Spojrzała w jego

rozpalone, szare oczy. W tej chwili zagłębił się w nią z siłą, któ­

ra wyrwała z jej gardła cichy krzyk i spowodowała, że jej cia­

ło wygięło się gwałtownie. Ten ułamek sekundy wystarczył,

żeby się zorientował, że właśnie straciła dziewictwo. Jego re­

akcja była jeszcze bardziej wyrazista niż jej. Zamarł. Powieki

miał zaciśnięte, barki i ramiona napięte; pozostawał ciągle

w niej. Nie poruszał się.

- Dlaczego? - bezbarwnym szeptem zażądał wyjaśnienia.

Myślała, że wychwyciła w tym nutkę oskarżenia, nie zrozumia­

ła jego pytania, zadrżała z obawy.

- Dlatego, że nie robiłam tego nigdy dotąd.

Ta odpowiedź spowodowała, że otworzył oczy. Zobaczyła

w nich nie rozczarowanie czy oskarżenie, ale czułość i żal.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, mogłem to zrobić o wiele

delikatniej.

Dotykając palcami jego policzka, powiedziała miękko, z za­

pewniającym uśmiechem:

- Zrobiłeś to delikatnie. I wspaniale.

To było dopełnieniem, którego oczekiwał. Jęknął. Przyci­

snął usta do jej ust i z niewypowiedzianą delikatnością zaczął

poruszać się wewnątrz niej. Wysuwał się z niej prawie zupeł­

nie, po czym powoli znowu zagłębiał się w nią. Stopniowo

zwiększał tempo swoich płynnych ruchów, dając z siebie

wszystko, dając i dając, aż doprowadził poddaną jego rytmowi

Meredith do szaleństwa. Jej paznokcie wbijały się w jego ple­

cy i biodra, przyciskając go do niej. Rozgorzała w niej pasja

narastała coraz bardziej i bardziej, aż w końcu eksplodowała

w szarpiącym jej duszę wybuchu niezwykłej ekstazy. Matt za­

garnął ją w ramiona, wplótł palce w jej włosy. Całował ją

"Raj

101

z

pełną pasji gwałtownością. Zagłębił się w niej raz jeszcze.

Głęboki, nieskrywany głód jego pocałunków i nagła, gwałtow­

na fala płynu przedzierająca się z jego do jej ciała spowodowa­

ła, że Meredith chwyciła go mocniej i jęknęła w uczuciu nie­

zwykłej rozkoszy.

Serce biło jej szaleńczo. Leżeli przytuleni. Twarz wcisnęła

w jego pierś. Jego ramiona oplatały ją mocno.

- Czy masz pojęcie - szepnął drżącym, szorstkim głosem,

muskając ustami jej policzek - jaka jesteś podniecająca i jak

wspaniale reagujesz na każdy mój gest?

Nie odpowiadała. Znaczenie tego, co zrobiła, zaczęło docie­

rać do niej, a nie chciała pozwolić, żeby to już się stało. Nie te­

raz. Jeszcze nie teraz. Nie chciała, żeby cokolwiek zakłócało

len moment. Zamknęła oczy i słuchała tych wspaniałych słów,

które ciągle mówił do niej. Dotykał dłonią jej policzka i deli­

katnie pocierał kciukiem jej skórę.

Nagle zapytał o coś, co wymagało odpowiedzi i magia chwi­

li prysnęła.

- Dlaczego? - zapytał cicho. - Dlaczego zrobiłaś to dzisiaj,

ze mną?

Spięła się, słysząc to trudne pytanie. Westchnęła i wysunę­

ła się z jego ramion. Owinęła się kocem leżącym na brzegu ka­

napy. Wiedziała o fizycznej intymności, jaką przynosi seks, ale

nikt jej nie ostrzegł przed tym dziwnym, krępującym uczu­

ciem następującym potem. Czuła się emocjonalnie naga, wy­

eksponowana, bez możliwości obrony. Czuła się niezręcznie.

- Ubierzmy się lepiej - powiedziała nerwowo. - Wtedy od­

powiem ci na każde pytanie. Zaraz wracam.

W swoim pokoju Meredith włożyła niebiesko-biały szlafrok,

zawiązała pasek i ciągle boso, zeszła na dół. Mijając zegar

w hallu zerknęła na niego. Ojciec powinien być w domu za go­

dzinę.

Matt rozmawiał przez telefon. Był ubrany, z wyjątkiem kra­

wata, który wcisnął do kieszeni marynarki.

- Jaki tu jest adres? - zapytał. Podała mu go, a on przedyk-

tował go w słuchawkę. - Taksówka będzie za pół godziny - po­

wiedział. Podszedł do stolika stojącego przy kanapie. Podniósł

swoją szklankę z brandy.

- Mogę cię jeszcze czymś poczęstować? - zapytała Mere­

dith, bo wydało jej się, że dobra gospodyni powinna powie-

background image

102

"Raj

dzieć właśnie coś takiego do swojego gościa, kiedy wizyta zbli­

żała się ku końcowi. Albo może, zastanawiała się histerycznie,

było to pytanie, jakie zwykły zadawać kelnerki?

- Chciałbym, żebyś odpowiedziała na moje pytanie - po­

wtórzył. - Co spowodowało, że zrobiłaś to dzisiaj wieczorem?

Wydawało jej się, że słyszy napięcie w jego głosie, ale twarz

miał zupełnie pozbawioną wyrazu. Westchnęła i odwróciła

wzrok. Nieświadomie wodziła palcami po blacie biurka.

-Przez całe lata ojciec traktował mnie jak... jak nimfo­

mankę, a ja nie zrobiłam nic, żeby na to zasłużyć. Kiedy dzisiaj

wieczorem powiedziałeś, że musi być jakiś powód, dla którego

on mnie tak „strzeże", coś się we mnie przełamało. Zdecydo­

wałam, że jeśli mam być traktowana jak latawica, to równie

dobrze mogę w praktyce poznać, jak to jest być z mężczyzną.

Jednocześnie zakiełkowała we mnie szalona myśl, żeby uka­

rać ciebie... i jego też. Chciałam, żebyś się przekonał, że nie

miałeś racji.

Po kilku minutach złowieszczej ciszy Matt powiedział:

- Mogłaś mnie o tym przekonać, mówiąc po prostu, że twój

ojciec jest tyranem i podejrzliwym draniem. Uwierzyłbym ci.

W głębi serca wiedziała, że to była prawda. Spojrzała na

niego niepewnie. Zastanawiała się, czy gniew był jedynym po­

wodem zainicjowania przez nią tego, co się właśnie stało. Mo­

że po prostu użyła swojego gniewu jako wybiegu, żeby do­

świadczyć intymnie, czym jest ten seksualny magnetyzm,

który emanował z niego przez cały wieczór. Wykorzystanie. To

było właściwe słowo. Czuła się w dziwny sposób winna. Wyko­

rzystała człowieka, którego szalenie polubiła, po to, żeby ode­

grać się na ojcu. Zapadła przedłużająca się cisza. Wydawało

się, że Matt ocenia to, co powiedziała, i to, czego nie powie­

działa. Starał się zgadnąć, o czym myślała. Konkluzje, do ja­

kich doszedł, nie zadowalały go najwidoczniej, bo nagle wstał,

odstawił szklankę i spojrzał na zegarek.

- Przejdę się do końca alei.

- Odprowadzę cię do drzwi.

Były to uprzejme zdania wymienione między dwójką ob­

cych ludzi, którzy mniej niż godzinę temu byli ze sobą w naj­

bardziej intymny z możliwych sposobów. Kiedy wstawała zza

biurka, uderzył ją bezsens tej sytuacji. W tym samym momen­

cie jej bose stopy przykuły jego uwagę. Przeniósł wzrok zaraz

"Raj

103

na jej twarz, a potem na opadające do ramion włosy. Mere­

dith, bosonoga, z rozpuszczonymi włosami i w długim szlafro­

ku nie wyglądała wcałe tak jak wcześniej w wydekoltowanej

sukni wieczorowej i z upiętymi w kok włosami. Odgadła pyta­

nie, zanim je jeszcze zadał.

- Ile masz lat?

- Niezupełnie tyle... ile myślisz, że mam.

-Ile?

- Osiemnaście,

Oczekiwała, że w jakiś sposób na to zareaguje, ale tylko

rzucił jej długie, twarde spojrzenie. Potem zrobił coś jej zda­

niem bezsensownego. Odwrócił się, podszedł do biurka i napi­

sał coś na skrawku papieru.

- To jest numer mojego telefonu w Edmunton - powiedział,

podając go jej. - Jestem tam osiągalny przez następnych sześć

tygodni. Potem Sommers będzie wiedział, gdzie mnie szukać.

Po jego wyjściu poszła na górę. Marszcząc brwi, patrzyła

na trzymany w dłoni skrawek papieru. Jeśli w ten sposób Matt

dawał jej do zrozumienia, że chciałby, żeby zadzwoniła do nie-

go kiedyś, to zachował się arogancko, niegrzecznie i w sposób

przykry dla niej. Było to też trochę upokarzające.

Przez cały następny tydzień, za każdym razem, kiedy dzwo­

nił telefon, podskakiwała, bojąc się, że to może być Matt. Na

samo wspomnienie rzeczy, które razem robili, twarz paliła ją

ze wstydu. Chciała zapomnieć i to, i jego samego.

W następnym tygodniu już wcale nie chciała o tym zapo­

mnieć. Kiedy poczucie winy rozwiało się i przestała się bać,

że wszystko się wyda, złapała się na tym, że myśli o nim ciągle,

przeżywa na nowo te same chwile i momenty, które jeszcze

niedawno chciała zapomnieć. Wieczorami, leżąc w łóżku z twa­

rzą wciśniętą w poduszkę, czuła jego usta na swoim policzku,

na karku. Przywoływała w pamięci każde przepojone seksem

czułe słówko, które jej szeptał. Na samo wspomnienie czuła

dreszcze emocji. Myślała też o innych rzeczach. O tym, jak

przyjemnie było jej z nim, kiedy rozmawiali w czasie spaceru

w Glenmoor, o tym, jak śmiał się z rzeczy, które mówiła. Zasta­

nawiała się, czy myślał o niej, i jeśli myślał, to dlaczego nie

zadzwonił...

Kiedy i w kolejnym tygodniu nie odezwał się, stwierdziła,

że najwyraźniej łatwo było mu ją zapomnieć. Widocznie wca-

background image

104

"Raj

le nie uważał jej za „podniecającą" i „wrażliwą". Rozpamięty­

wała wielokrotnie wszystko, co powiedziała do Matta tuż

przed jego wyjściem. Zastanawiała się, czy coś, co wtedy po­

wiedziała, mogło być przyczyną jego milczenia. Brała pod uwa­

gę ewentualność, że uraziła go, kiedy wyznała mu prawdę

o tym, dlaczego się z nim przespała. Trudno było jednak w to

uwierzyć. Matt Farrell nie wątpił ani trochę w swoją atrakcyj­

ność seksualną. Już kiedy tańczyli ze sobą w pierwszych minu­

tach ich znajomości, przedmiotem jego przekomarzania się

z nią był seks. Bardziej prawdopodobne było to, że nie zadzwo­

nił, bo uznał, że była za młoda, żeby zaprzątać sobie nią głowę.

Pod koniec następnego tygodnia Meredith nie chciała już,

żeby się odezwał. Okres miała opóźniony o dwa tygodnie i dzię­

kowałaby Bogu, gdyby w ogóle nie poznała Matthew Farrella.

Mijał dzień za dniem, a ona nie mogła już myśleć o niczym in­

nym jak tylko o przerażającej ewentualności, że jest w ciąży.

Lisa była w Europie i Meredith nie miała nawet komu się zwie­

rzyć. Czas jej się dłużył. Czekała, modliła się i obiecywała so­

bie żarliwie, że jeśli okaże się, że nie jest w ciąży, to z następ­

nymi kontaktami seksualnymi poczeka, aż będzie mężatką.

Niestety, albo Pan Bóg nie słuchał jej modlitw, albo był nie­

czuły na przekupstwo. Jej ojciec był jedynym, który zauważył

i kogo obchodziło to, że zamknęła się w sobie i bardzo coś prze­

żywała.

- Co się stało, Meredith? - pytał wielokrotnie.

Jeszcze niedawno największym problemem w jej życiu by­

ło to, że nie może studiować na wymarzonej uczelni. Teraz ten

problem wydawał się jej niewyobrażalnie mały.

- Nic się nie stało - odpowiadała. Zbyt się bała, żeby kłócić

się z nim o całe zajście z Mattem w Glenmoor. Potem była zbyt

zajęta swoimi sprawami, żeby angażować się w jakiekolwiek

nowe utarczki z ojcem.

W sześć tygodni potem, jak spotkała Matta, druga mie­

siączka nie pojawiła się w przepisowym terminie. Teraz jej

obawy przekształciły się w paniczny strach. Próbowała się

uspokoić tym, że nie miała porannych mdłości i czuła się nor­

malnie. Zamówiła wizytę u ginekologa i przeprowadzenie pró­

by ciążowej.

W pięć minut po tym, jak odwiesiła słuchawkę po umówie­

niu śię z lekarzem, do pokoju zapukał jej ojciec. Podszedł do

"Raj

105

niej i wręczył jej dużą kopertę. Adres zwrotny brzmiał: Uni­

wersytet Northwestern.

- Wygrałaś - powiedział zwięźle. - Nie zniosę już dłużej te­

go twojego nastroju. Studiuj tam, jeżeli to dla ciebie takie

cholernie ważne. Oczekuję jednak, że weekendy będziesz spę­

dzać w domu, i to nie podlega absolutnie negocjacjom!

Otworzyła kopertę. Było w niej zawiadomienie, że została

oficjalnie zapisana na jesienny semestr. Zdobyła się tylko na

blady uśmiech.

Meredith nie poszła do swojego lekarza. On był kolegą jej

ojca. Zamiast tego udała się do obskurnie wyglądającej Klini­

ki Planowania Rodziny w południowej części Chicago, gdzie

nikt na pewno nie mógł jej rozpoznać. Nie robiący dobrego

wrażenia doktor potwierdził jej najgorsze obawy. Była w ciąży.

Wysłuchała lekarza z dziwnym, nienaturalnym spokojem,

nie już kiedy dotarła do domu, odrętwienie przekształciło się

w bezrozumną, mocno trzymającą ją w szponach panikę. Nie

mogła zdecydować się na usunięcie ciąży, nie sądziła, żeby mo­

gła się zdobyć na oddanie dziecka do adopcji. Nie mogła też

zdobyć się na stanięcie przed ojcem z nowiną, że właśnie była

o krok od zostania niezamężną matką i o krok od wykreowania

najnowszego skandalu w rodzinie Bancroftów. Było jeszcze tyl­

ko jedno inne wyjście i na nie Meredith się zdecydowała. Za­

dzwoniła pod numer, który dał jej Matt. Nikt nie odbierał tam

telefonu. Wtedy zadzwoniła do Jonathana Sommersa. Skłama­

ła, że znalazła coś, co należy do Matta, i że musi mu to odesłać.

Jonathan podał jej jego adres i powiedział, że Matt jeszcze

nie wyjechał do Wenezueli. Jej ojca nie było w domu; wyje­

chał na kilka dni z miasta. Spakowała małą walizeczkę, zosta­

wiła mu wiadomość, że pojechała odwiedzić przyjaciół, wsia­

dła do samochodu i pojechała do Indiany.

W stanie przygnębienia, w jaki zapadła, Edmunton wydało

jej się bezbarwnym miasteczkiem, pełnym dymiących komi­

nów fabryk i hut. Adres Matta wskazywał na daleko położo­

ne, już właściwie rolnicze tereny, dla niej tak samo bezbarw­

ne jak te przemysłowe. Po pół godzinie krążenia po wiejskich

drogach Meredith zrezygnowała z odnalezienia adresu, który

miała zapisany. Zatrzymała się w kiepsko wyglądającej stacji

benzynowej, żeby zapytać o drogę.

background image

106

"Raj

Ze stacji wyszedł gruby mechanik w średnim wieku. Ob­

rzucił spojrzeniem porsche Meredith, potem ją samą w taki

sposób, że skóra jej ścierpła. Pokazała mu adres, który próbo­

wała znaleźć. Zamiast wytłumaczyć jej, jak tam dojechać, od­

wrócił się i krzyknął:

- Hej, Matt, czy to nie twoja ulica?

Meredith zaskoczona obserwowała, jak w części serwisowej

stacji mężczyzna, którego głowa tkwiła pod maską starej cię­

żarówki, prostuje się i odwraca w ich kierunku. To był Matt;

ręce miał umazane w smarze, ubrany był w stare, wyblakłe

dżinsy i wyglądał dokładnie jak mechanik z jakiegoś zapo­

mnianego przez Boga, małego miasteczka. Była tak zaskoczo­

na jego wyglądem i tak wystraszona ciążą, że nie potrafiła

ukryć swojej reakcji. Zauważył to. Pełen zdziwienia powitalny

uśmiech zamarł na jego twarzy, kiedy podchodził do jej samo­

chodu. Klasyczne rysy stwardniały. Kiedy odezwał się, jego

głos był pozbawiony emocji.

- Meredith - powiedział, kłaniając się jej lekko. - Co cię

tu sprowadza?

Zamiast patrzeć na nią, skoncentrował się na wycieraniu

dłoni ze smaru w ścierkę, którą wyciągnął z tylnej kieszeni

spodni. Miała paraliżujące ją wrażenie, że on właśnie zorien­

tował się, dlaczego tu się zjawiła, i to spowodowało ten nagły

chłód w jego zachowaniu. W tej chwili życzyła sobie żarliwie,

że lepiej by było, żeby nie żyła i nigdy tu nie przyjechała. Wy­

dawało się jasne, że on nie będzie chciał pomóc, a wymuszać

na nim niczego nie chciała.

- Nic szczególnego - skłamała, uśmiechając się bezbarw­

nie; dłoń kładła już na dźwigni biegów. - Po prostu miałam

ochotę na przejażdżkę i okazało się, że jestem w tej okolicy.

Teraz jednak lepiej już pojadę i...

Przestał wpatrywać się w ścierkę i spojrzał na nią. W mo­

mencie, kiedy poczuła na sobie parę przenikliwych, szarych

oczu, głos jej zamarł. Jego wzrok wydał jej się zimny, badaw­

czy, tak jakby znał już prawdę. Pochylił się i otworzył drzwicz­

ki jej samochodu.

- Ja poprowadzę - rzucił.

W stanie niesamowitego napięcia, w jakim była, usłuchała

go. Wysiadła z samochodu i obeszła go dookoła. Matt odwrócił

się przez ramię do grubego mężczyzny, który stał obok, obser-

(

Raj

107

wując z fascynacją i kompletnym brakiem dobrego wychowa­

nia rozwój sytuacji.

- Wrócę za godzinę.

- Do diabła, Matt, jest już wpół do czwartej - powiedział

tamten, pokazując w uśmiechu braki w uzębieniu. - Skończ

już na dzisiaj. Taka panienka zasługuje na więcej niż tylko go­

dzinę z tobą.

Meredith była kompletnie upokorzona, a na dodatek Matt

wyglądał na rozwścieczonego. Uruchomił porsche i wystarto­

wał w polną drogę, wyrzucając spod kół żwir.

- Czy mógłbyś trochę zwolnić? - zapytała z drżeniem w gło-

Nie. Była zaskoczona i odetchnęła z ułgą, kiedy natychmiast

zdjął nogę z gazu. Czując, że powinna nawiązać rozmowę, po­

wiedziała jedyne, co przyszło jej w tej chwili do głowy: - My­

ślałam, że pracujesz w hucie.

- Pracuję tam pięć dni w tygodniu. W pozostałe dwa dora­

biam tu jako mechanik.

- Och - powiedziała niezręcznie.

W parę minut później wjechali w małą polankę otoczoną

kilkoma drzewami. Na jej środku stał stary, wysłużony stół

piknikowy. W trawie, obok rozpadającego się kamiennego

grilla, leżał drewniany znak z zatartym już częściowo napisem:

„Tereny piknikowe dla zmotoryzowanych, Klub Lwów z Ed-

munton". Wyłączył silnik, a w zapadłej ciszy Meredith słysza­

ła krew pulsującą gwałtownie w jej uszach. Patrzyła prosto

przed siebie, próbując stawić czoło rzeczywistości. Siedzący

obok niej nieprzenikniony, obcy mężczyzna był tym samym

człowiekiem, z którym śmiała się i kochała przed sześcioma

tygodniami. Problem, który ją tu sprowadził, przytłaczał ją.

lirak zdecydowania potęgował jej zdenerwowanie. Oczy paliły

ją od powstrzymywanych łez. Poruszył się, a ona aż podskoczy­

ła. Gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę, ale on tylko

wysiadł z samochodu. Obszedł go i podszedł do jej drzwiczek.

Otworzył je i Meredith wysiadła. Rozglądając się dookoła

z udawanym zainteresowaniem, powiedziała:

- Ładnie tu. - Jej głos brzmiał dla jej własnych uszu głucho

i nieswojo. - Powinnam już jednak wracać.

Nie mówiąc nic, oparł się o stół piknikowy. Spojrzał na nią

wyczekująco, marszcząc brwi. Sądziła, że spodziewał się do­

datkowych wyjaśnień tłumaczących jej wizytę. Walczyła, żeby

background image

108

f

Raj

zapanować nad sobą, ale jego przedłużające się milczenie i ba­

dawczy wzrok utrudniały jej zadanie. Myśli, które przez cały

dzień rozlegały się alarmująco w jej głowie, rozpoczęły znowu

swój przerażający, monotonny rytm: była w ciąży i miała zo­

stać niezamężną matką, a jej ojciec będzie szalał z wściekłości

i bólu. Była w ciąży. Była w ciąży. Była w ciąży z człowiekiem

współodpowiedzialnym za jej rozpacz. Siedział tam, patrząc

na nią z obojętnym zainteresowaniem naukowca, obserwują­

cego wijącą się pod mikroskopem muchę. Nagle Meredith wy-

buchnęła zupełnie irracjonalną furią.

- Jesteś zły z jakiegoś konkretnego powodu czy z przekory

nie chcesz się odezwać?

- Właściwie - odpowiedział bezbarwnie - czekam, żebyś to

ty zaczęła.

- Och! - Wybuch jej gniewu przeszedł nagle w cierpienie

i niepewność. Patrzyła badawczo w jego pewną siebie, spokoj­

ną twarz. Zmieniając decyzję sprzed kilku minut, postanowi­

ła, że zapyta go o radę. Po prostu poradzi się go i to wszystko.

Musiała przecież z kimś o tym porozmawiać! Skrzyżowała ręce

na piersi, chroniąc się jakby przed reakcją Matta. Odchyliła

głowę do tyłu, przełykając z trudem ślinę. Udawała, że podzi­

wia baldachim z liści nad ich głowami. - Prawdę mówiąc, mia­

łam konkretny powód, żeby tu przyjechać.

- Tak sądziłem.

Spojrzała na niego, próbując zgadnąć, czy domyślał się cze­

goś więcej, ale twarz miał nieprzeniknioną. Przeniosła wzrok

z powrotem na liście. Ich obraz rozmył się, kiedy gorące łzy

stanęły jej w oczach.

- Jestem tu dlatego, że... - Nie mogła zmusić się do wypo­

wiedzenia tych okropnych, zawstydzających słów.

- Dlatego, że jesteś w ciąży - dokończył za nią beznamięt­

nie.

- Jak udało ci się tego domyślić? - zaśmiała się cierpko.

- Tylko dwie rzeczy mogły cię tu sprowadzić. To była wła­

śnie jedna z nich.

Z przygnębieniem zapytała:

- A ta druga rzecz?

- Moje wspaniałe umiejętności taneczne?

On żartował. Ta zaskakująca odpowiedź spowodowała, że

Meredith nie wytrzymała. Łzy popłynęły gwałtownie; zakryła

"Raj

109

Twarz dłońmi, drżała cała, szarpana łkaniem. Poczuła, że Matt

kładzie ręce na jej ramionach. Pozwoliła, żeby przyciągnął ją

między swoje uda, i znalazła się w jego objęciach.

- Jak możesz ż-żartować w takiej chwili? - łkała w jego

pierś, ale była jednocześnie zadowolona z cichego komfortu,

jaki oferował jej ten uścisk. Wcisnął w jej dłoń chusteczkę.

Meredith wzruszyła ramionami, starając się opanować. - Nie

krępuj się, powiedz to - powiedziała, wycierając oczy. - Byłam

głupia, że pozwoliłam, żeby to się stało.

- Jeśli o to chodzi, nie będę się specjalnie sprzeciwiał.

- Dziękuję - powiedziała z sarkazmem - teraz na pewno po­

czułam się lepiej. - W tej chwili dotarło do niej, że zareagował

nu to wszystko z zadziwiającym, godnym podziwu spokojem,

a jej zachowanie tylko pogarszało sytuację.

- Czy jesteś absolutnie pewna, że jesteś w ciąży?

Skinęła głową.

- Byłam dzisiaj rano w klinice. Powiedzieli, że to szósty ty­

dzień. Jestem też pewna, że to twoje dziecko, jeśli się nad tym

zastanawiasz, ale jesteś zbyt dobrze wychowany, żeby zapytać

wprost.

- Aż tak dobrze wychowany nie jestem - powiedział gorzko.

Spojrzała na niego z urazą, mokrymi od łez turkusowymi

oczami. To, co powiedział, uznała za wyzwanie, ale on zaprze­

czył ruchem głowy, uciszając jej wybuch.

- To nie kurtuazja powstrzymała mnie od zadania takiego

pytania, ale znajomość podstaw biologii. Nie mam wątpliwo­

ści, że to moje dziecko.

Oczekiwała, że będzie rzucał oskarżenia, że będzie zszoko­

wany, rozgoryczony; jego spokojna reakcja, pozbawione emo­

cji, logiczne podejście do sprawy działało na nią niesamowicie

uspokajająco i było całkowicie zaskakujące. Otarła łzy. Wpa­

trywała się w guzik jego niebieskiej koszuli i usłyszała pyta­

nie, które torturowało ją przez ostatnie godziny:

- Co chcesz zrobić?

- Najchętniej zabiłabym się - powiedziała z konsternacją.

- A kolejna ewentualność?

Uniosła gwałtownie głowę, bo wydało jej się, że w jego glo­

­ie słyszy powstrzymywany śmiech. Zakłopotana, zmarszczyła

brwi. Spojrzała na niego. Uderzyła ją emanująca z jego twarzy

siła. Była zaskoczona zrozumieniem, jakie zobaczyła w jego

background image

110

'Raj

spojrzeniu. Odchyliła się nieco do tyłu. Musiała pomyśleć.

Rozczarowana, poczuła, że Matt natychmiast uwolnił ją z ob­

jęć. Jego spokojna akceptacja faktów udzieliła się jej jednak.

Myślała o wiele bardziej racjonalnie niż do tej pory.

- Wszystkie ewentualności są przerażające. Lekarz w kli­

nice uważa, że aborcja to logiczne wyjście... - Zawiesiła głos

w oczekiwaniu, że zacznie nalegać, żeby właśnie to zrobiła. By­

łaby o krok od uznania, że ta myśl jest mu obojętna albo że się

wręcz z nią zgadza, gdyby nie wychwyciła mocnego skurczu

jego szczęk. Mimo to jednak nie była całkowicie pewna jego

reakcji. Odwróciła głowę, jej głos się załamał. - Ale... ale nie

sądzę, żebym mogła zdecydować się na coś takiego. Nawet

gdybym to zrobiła, nie wiem, czy mogłabym potem żyć ze świa­

domością tego. - Wzięła głęboki oddech, próbując opanować

drżenie głosu. - Mogłabym urodzić dziecko i oddać je do adop­

cji, ale to nie byłoby rozwiązaniem problemu. Nie dla mnie.

W dalszym ciągu musiałabym powiedzieć ojcu, ze jestem nie­

zamężną matką, a to złamałoby mu serce. Nigdy by mi tego

nie przebaczył. Wiem, że tak by było! I... i zaczęłam sobie wy­

obrażać, jak kiedyś moje dziecko czułoby się, zastanawiając

się, dlaczego je oddałam. Wiem, że przez resztę życia zastana­

wiałabym się na widok każdego dziecka, czy to nie jest to mo­

je, czy ono myśli o mnie, może mnie szuka. - Otarła kolejną

łzę. - Nie mogłabym żyć z takimi wątpliwościami i z poczuciem

winy. - Zerknęła w jego nieprzeniknioną twarz. - Czy mógł­

byś powiedzieć, co o tym myślisz?

- Jak tylko powiesz coś, z czym się nie zgadzam, powiem ci

o tym - rzekł to pełnym autorytetu tonem, jakiego nigdy jesz­

cze nie użył w stosunku do niej.

Była skonsternowana brzmieniem jego głosu, ale pociesza­

ła się znaczeniem tego, co powiedział. Pocierając nerwowo

dłońmi o spodnie, ciągnęła dalej:

- Ojciec rozwiódł się z moją matką, dlatego że ona sypiała

ze wszystkimi wkoło. Jeśli wrócę do domu i powiem mu, że je­

stem w ciąży, wyrzuci mnie. Teraz nie mam pieniędzy, ale kie­

dy skończę trzydzieści lat, dostanę spadek. Mogę spróbować

do tego czasu wychowywać moje dziecko sama...

Przemówił wreszcie. Powiedział dwa zwięzłe, wyjaśniające

sytuację słowa:

- Nasze dziecko.

"Raj

111

Skinęła głową. Czuła ulgę wywołującą niemal łzy.

- Ostatnia ewentualność nie... nie będzie ci się podobać.

Mnie ona się też nie podoba. Jest wstrętna... - Zawiesiła głos

upokorzona. Potem zebrała odwagę i zaczęła mówić, szybko

wyrzucając z siebie słowa: -Matt, czy zgodziłbyś się pomóc mi

przekonać mojego ojca, że zakochaliśmy się w sobie i zdecydo­

waliśmy się... pobrać od razu? Za kilka tygodni moglibyśmy

powiedzieć mu, że jestem w ciąży? Oczywiście rozwiedlibyśmy

się, jak tylko dziecko by się urodziło. Zgodziłbyś się na coś ta­

kiego?

- Bardzo niechętnie - rzucił po przedłużającej się przerwie.

Meredith odwróciła głowę. Była upokorzona do granic wy-

trzymałości i przez to zastanawianie się i daleką od uprzejmo­

ści akceptację.

- Dziękuję, że jesteś taki rycerski - powiedziała z sarka­

zmem. - Z przyjemnością dam ci oświadczenie na piśmie, że

nie będę od ciebie niczego chciała dla dziecka i że obiecuję

dać ci rozwód. Mam w torebce długopis - dodała, ruszając

w stronę samochodu, zdenerwowana i zdecydowana napisać

tnką umowę tu i teraz.

Kiedy przechodziła obok niego, chwycił ją za ramię, zatrzy­

mując gwałtownie i obracając do siebie.

- Spodziewałaś się, że jak zareaguję? - wycedził. - Czy nie

Nudzisz, że to trochę mało romantyczne z twojej strony mówić,

że myśl o wyjściu za mnie wydaje ci się „wstrętna" i mówić

o rozwodzie na tym samym oddechu, na którym mówisz o mał­

żeństwie?

- „Mało romantyczne"? - powtórzyła, patrząc na jego su­

rową twarz. Chciała się zaśmiać histerycznie ze sposobu, w ja­

ki wyolbrzymiał fakty. Jednocześnie przerażał ją jego gniew.

Po chwili jednak dotarła do niej reszta tego, co powiedział,

i jej radość prysła. Poczuła się jak bezmyślne dziecko. - Prze­

praszam - powiedziała, patrząc prosto w zagadkowe, szare

oczy. - Naprawdę mi przykro. To nie myśl o wyjściu za ciebie

wydaje mi się „wstrętna". Miałam na myśli to, że pobieranie

się dlatego, że ja już jestem w ciąży, jest wstrętnym powodem,

żeby robić coś, co dwoje ludzi robi zwykle z miłości.

Z wielką ulgą obserwowała, jak wyraz jego twarzy złagod­

niał.

- Jeżeli zdążymy do sądu przed piątą - powiedział, prostu-

background image

112

"Raj

jąc się i przejmując inicjatywę - to weźmiemy po drodze po­

trzebne dokumenty i pobierzemy się w sobotę.

Zgromadzenie dokumentów niezbędnych do zawarcia mał­

żeństwa wydało się Meredith przerażająco łatwe. Poczuła się

przytłoczona tym, jak małą wagę przykładano do tak ważnego

w życiu człowieka wydarzenia. Stała obok Matta, przedkłada­

jąc papiery potwierdzające jej wiek i tożsamość. Patrzyła, jak

on składa podpis, i sama podpisała się pod nim. Potem wyszli

ze starego budynku sądu w centrum miasta, podczas gdy

odźwierny czekał niecierpliwie, żeby zamknąć za nimi drzwi.

Byli zaręczeni. Ot tak, po prostu, bez żadnych emocji.

- Zdążyliśmy w ostatniej chwili - powiedziała z beztroskim,

kruchym jednocześnie uśmiechem i ściśniętym żołądkiem. -

Gdzie teraz jedziemy? - zapytała, wsiadając do samochodu

i odruchowo prowadzenie zostawiając jemu.

- Zabieram cię do domu.

- Do domu? - powtórzyła spięta. Zauważyła, że nie był ani

trochę zadowolony z tego, co przed chwilą zrobili. Ona czuła to

samo. - Nie mogę wrócić do domu, dopóki się nie pobierzemy.

- Nie mówię o tej kamiennej fortecy w Chicago - skorygo­

wał. Wsiadł do samochodu obok niej. - Mówiłem o moim domu.

Mimo że była zmęczona, jak zwykle takie lekceważące

określenie jej domu wywołało jej uśmiech. Utwierdzała się

w przekonaniu, że nic nie było w stanie wprowadzić w podziw

albo zastraszyć Matthew Farrella. Odwracając się w jej stronę,

oparł ramię o tył siedzenia. Jego głos zabrzmiał nieprzejedna­

nie; przestała się uśmiechać.

- Zgodziłem się, żeby złożyć nasze papiery w urzędzie, ale

przed zrobieniem ostatecznego kroku musimy uzgodnić kilka

spraw.

- Jakich spraw?

- Jeszcze nie wiem. Porozmawiamy o tym w domu.

W trzy kwadranse później Matt zjechał z otoczonej z oby­

dwu stron wypielęgnowanymi polami kukurydzy państwowej

drogi w pokrytą koleinami boczną ulicę. Samochód podskaki­

wał i kołysał się na deskach drewnianego mostka przewieszo­

nego przez mały strumyk, który minęli. Droga łagodnie skręci­

ła i Meredith zobaczyła po raz pierwszy miejsce, które on

nazywał domem. Staromodny budynek ostro kontrastował

z dobrze utrzymanymi, zadbanymi polami, które minęli. Spra-

<Raj

113

wiał wrażenie opuszczonego. Ściany wymagały malowania. Na

drzwiach chwasty walczyły o miejsce z trawą, a drzwi do staj­

ni, na lewo od głównego budynku, zwisały zawadiacko na jed­

nym zawiasie. Pomimo tego wszystkiego udawało się znaleźć

ślady mówiące o tym, że miejsce to było kiedyś kochane i za­

dbane. Różowe róże były w pełnym rozkwicie. Pięły się dzikim

gąszczem po drewnianych kratkach obok ganku. Drewniana

huśtawka przymocowana była do konara potężnego dębu ro­

snącego przed domem.

W czasie jazdy tutaj Matt opowiedział, że jego matka zmar­

ła przed siedmioma laty, po ciężkiej batalii z rakiem. Teraz

mieszkał tu z ojcem i szesnastoletnią siostrą. Meredith dener­

wowała się na myśl o poznaniu jego rodziny. Ruchem głowy

wskazała na rolnika jeżdżącego po polu traktorem.

- Czy to twój ojciec?

Matt zatrzymał się na chwilę, pochylając się, żeby otworzyć

jej drzwiczki. Zerknął za jej wzrokiem i pokręcił przecząco

Kłową.

- To sąsiad. Przed laty sprzedaliśmy większość naszej zie­

mi, a resztę wydzierżawiliśmy jemu. Mój ojciec po śmierci

matki stracił resztki zainteresowania prowadzeniem gospodar­

ni wa.

Kiedy wchodzili na ganek, zobaczył, jak bardzo jest spię­

ła. Położył rękę na jej ramieniu:

- Co się dzieje?

- Jestem śmiertelnie przerażona na myśl o poznaniu twojej

godziny.

- Nie masz się czego bać. Moja siostra uzna, że jesteś fa-

scynująca i światowa, bo mieszkasz w dużym mieście. - Przez

chwilę wahał się, po czym dodał: - Mój ojciec pije, Meredith.

Zaczął, kiedy dowiedział się, że choroba matki jest nieuleczal­

na. Ma stałą pracę i nigdy nie jest agresywny. Mówię to, że­

byś potrafiła go zrozumieć i potraktowała ulgowo. Jest trzeźwy

od kilku miesięcy, ale to się może zmienić w każdej chwili. -

Nie powiedział tego tonem usprawiedliwienia. Było to stwier­

dzenie faktu, wypowiedziane spokojnie, głosem nie zawierają­

cym krytyki.

- Rozumiem - powiedziała, chociaż nigdy w życiu nie mia­

ła nic wspólnego z alkoholikiem i nie rozumiała tego absolut­

nie.

background image

114

<Raj

Nie musiała dłużej martwić się tym problemem, ponieważ

w tym momencie drzwi na ganek otworzyły się z hukiem i wy­

padła przez nie szczupła dziewczyna. Miała ciemne włosy tak

jak Matt i takie same szare oczy. Wpatrywała się w stojący

przed domem samochód.

- Boże mój, Matt, to porsche! - Włosy miała obcięte prawie

tak krótko jak Matt i to sprawiało, że śliczne rysy jej twarzy

były jeszcze bardziej wyraziste. Z nabożnym zdziwieniem

zwróciła się do Meredith: - Czy to twój samochód?

Meredith skinęła głową. Ujęła ją ta dziewczyna, tak bar­

dzo podobna fizycznie do Matta, a nie mająca ani trochę jego

rezerwy w zachowaniu. Od razu ją polubiła.

- Musisz być niesamowicie bogata - ciągnęła szczerze i nie­

winnie. - To znaczy, Laura Frederickson jest bardzo bogata,

ale ona nigdy nie miała porsche.

Meredith była zaskoczona tematem rozmowy i zaciekawio­

na Laurą Frederickson. Matt wyglądał na poirytowanego

wspomnieniem i jednego, i drugiego.

- Przestań, Julie - upomniał ją.

- O przepraszam - powiedziała, uśmiechając się do niego

i zwróciła się do Meredith: - Cześć, jestem koszmarnie źle za­

chowującą się siostrą Matta. Wchodzicie do środka? - Otwo­

rzyła przed nimi drzwi. - Tata poszedł jakiś czas temu na górę

- dodała w stronę Matta. - Pracuje w tym tygodniu na zmianie

od jedenastej wieczór. Obiad będzie więc na wpół do ósmej.

Może być?

- W porządku - powiedział Matt, kładąc rękę na plecach

Meredith i kierując ją do środka.

Meredith rozejrzała się. Serce waliło jej gwałtownie na myśl

o spotkaniu z ojcem Matta. Wnętrze domu sprawiało podobne

wrażenie jak jego otoczenie. Było w przyjemny sposób staro­

świeckie z oznakami zaniedbania i zużycia, które przyćmiewa­

ły jego wczesno amerykański urok. Drewniane podłogi były

porysowane i zdarte, a porozkładane tu i ówdzie plecione dy­

waniki wytarte i wyblakłe. Na prawo od wyłożonego cegłami

i obudowanego półkami na książki kominka stała para zdobio­

nych gałkami, zielonych foteli. Zwrócone były przodem do ka­

napy obitej wzorzystym materiałem dawno temu przedstawia­

jącym jesienne liście. Pokój ten przechodził dalej w jadalnię

z meblami z klonowego drewna. Poza nią otwarte drzwi pozwa­

115

lały zobaczyć kuchnię z ustawionym na nóżkach zlewem. Scho­

dy znajdujące się na prawo prowadziły z jadalni na piętro.

Schodził nimi bardzo wysoki, szczupły mężczyzna o siwiejących

włosach i twarzy pokrytej głębokimi bruzdami. W jednej dłoni

niósł gazetę, a w drugiej wypełnioną cierńnobursztynowym

płynem szklaneczkę. Niefortunnie Meredith nie widziała go aż

do tej chwili. Skrępowanie, jakie czuła rozglądając się dooko­

ła, było wyryte na jej twarzy aż do chwili, kiedy jej wzrok przy­

kuła trzymana przez niego szklaneczka.

- Co tu się dzieje? - zapytał, wchodząc do jadalni; wodził

wzrokiem od Meredith do Matta i Julie, która krążyła wokół

kominka, ukradkiem podziwiając spodnie Meredith, jej wło­

skie sandały i długą bluzkę w kolorze khaki.

Odpowiadając na pytanie, Matt przedstawił ojcu i siostrze

Meredith:

- Meredith i ja poznaliśmy się, kiedy byłem w Chicago

w ubiegłym miesiącu - dodał. - Pobieramy się w sobotę.

- Coo robicie? - zaakcentował mocno jego ojciec.

- Fantastycznie! - wykrzyknęła Julie, zmieniając kierunek

dyskusji. - Zawsze chciałam mieć starszą siostrę, ale nigdy nie

wyobrażałam sobie, że zjawi się ze swoim własnym porsche!

- Z czym? - Patrick Farrell zażądał wyjaśnień od swojej

nieodpowiedzialnej córki.

- Z porsche - odpowiedziała pełna zachwytu Julie.

Podbiegła do okna i uchyliła zasłonę, żeby mógł go zoba­

czyć. Samochód Meredith błyszczał w słońcu, wysmukły, biały

i bardzo kosztowny. Tak samo nie pasował tutaj jak i ona. Naj­

wyraźniej Patrick był takiego właśnie zdania, ponieważ kiedy

przeniósł spojrzenie z samochodu na Meredith, zmarszczył

swoje krzaczaste brwi, aż cienkie kreski między jego wybla­

kłymi, niebieskimi oczami zmieniły się w głębokie bruzdy.

- Chicago? - powiedział. - Byłeś w Chicago tylko kilka dni!

- Miłość od pierwszego wejrzenia! - zadeklarowała Julie,

przerywając nagle pełną napięcia ciszę. - Jakie to romantycz­

ne!

Patrick Farrełl widział przed chwilą niepewny wyraz jej

l warzy, kiedy rozglądała się po domu. Przypisał tę reakcję jej

pogardzie dla tego miejsca i dla niego samego. Nie brał pod

uwagę tego, że mogła to być reakcja wywołana jej własną,

przerażająco niepewną przyszłością. Zerknął znowu przez

background image

116

"Raj

okno na jej samochód, po czym odwróci! się i spojrzał w jej za­

stygłą twarz.

- Miłość od pierwszego wejrzenia - powtórzył, przypatru­

jąc się jej z nieukrywanym powątpiewaniem. - Czy to właśnie

tak było?

- Najwyraźniej - powiedział Matt tonem ostrzegającym go,

żeby lepiej zaniechał tego tematu. Potem zapytał Meredith,

czy nie chciałaby odpocząć przed obiadem, ratując ją tym

praktycznym pytaniem z opresji. Meredith z ochotą uchwyciła­

by się drutu kolczastego, byleby tylko wyciągnąć się z tej sytu­

acji. Był to drugi, najbardziej upokarzający moment w jej ży­

ciu, poza powiedzeniem Mattowi, że jest w ciąży. Skinęła

głową, a Julie nalegała, żeby Meredith umieścić w jej pokoju.

Matt poszedł do samochodu po jej bagaże.

Na górze Meredith usiadła ciężko na szerokim łóżku Julie.

Była przygnębiona. Matt położył jej torbę na krześle.

- Najgorsze mamy za sobą - powiedział cicho.

Nie patrząc na'niego, potrząsnęła głową. Zaciskała nerwo­

wo leżące na kolanach dłonie.

- Nie sądzę. Myślę, że to dopiero początek. - Biorąc na

warsztat najmniejszy z piętrzących się przed nią problemów,

powiedziała: - Twój ojciec mnie nie cierpi.

W głosie Matta zabrzmiał śmiech:

- Wasze spotkanie mogło wypaść lepiej, gdybyś nie patrzy­

ła na jego szklaneczkę mrożonej herbaty jak na wijącego się

węża.

Opadła na plecy i zapatrzyła się w sufit. Była zawstydzona

i zaskoczona. Przełknęła głośno.

- Naprawdę tak to wypadło? - zapytała ochryple, zamyka­

jąc jednocześnie oczy, jakby to mogło wymazać obraz całej tej

sytuacji.

Matt spojrzał na nią: na zdenerwowaną piękną dziewczy­

nę leżącą na łóżku, niczym rzucony niedbale kwiat. Oczami

wyobraźni zobaczył ją taką, jaką była przed sześcioma tygo­

dniami w klubie: pełną uśmiechów, figlarności, robiącą

wszystko, co tylko możliwe, żeby się dobrze bawił. Kiedy od­

notowywał zmiany, które w niej zaszły, uderzyła go dziwnie

nowa dla niego myśl. Jego umysł wychwycił absurdalność ich

problemu: Nie znali swoich osobowości, ale znali intymnie

swoje ciała.

"Raj

117

W porównaniu z innymi kobietami, z którymi sypiał, Mere­

dith była zupełnie niedoświadczona, była jednak w ciąży i to

było jego dziecko.

Dzieliła ich szeroka na tysiące mil przepaść towarzyska.

Mieli zamiar zniwelować ją przez małżeństwo, a potem jesz­

cze bardziej rozszerzyć ją rozwodem.

Nie mieli ze sobą nic wspólnego, nic poza jedną zaskakują­

ca nocą - pełną słodkiej, gorącej miłości, kiedy to kusząca pro-

wokatorka w jego ramionach stała się nagle przestraszoną

dziewicą, a potem cudownie dręczącym zjawiskiem. Była to

niezapomniana dla niego noc, której wspomnienie ścigało go

przez całe tygodnie. Była to noc, kiedy dał się uwieść, po to

tylko, żeby samemu stać się aktywnym uwodzicielem, który

był bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu zdeterminowany,

żeby zapewnić im obojgu rozkosz, jakiej nigdy nie zapomną.

I na pewno udało mu się to.

Dzięki swojej nieprześcignionej pracowitości i determina­

cji w tym przedsięwzięciu stał się ojcem.

Żona i dziecko teraz z pewnością nie były częścią opracowa­

nego w szczegółach panu życiowego Matta; z drugiej jednak

strony, przygotowując ten plan, a potem wprowadzając go w ży­

cie przez długich dziesięć lat, wiedział, że prędzej czy później

coś nieprzewidzianego się wydarzy i będzie musiał zaadapto-

wać swój plan tak, żeby uwzględniał nowe wymogi. Odpowie­

dzialność za Meredith i dziecko przyszła w bardzo nieodpo­

wiednim czasie. Matt był jednak przyzwyczajony do zmagania

się z potężnymi problemami. Bardziej niż nowe obowiązki nie­

pokoiły go jednak teraz inne sprawy. Jedną z najbliższych był

brak nadziei i uśmiechu w twarzy Meredith Bancroft. Nigdy

nie uwierzyłby, że brak tych dwóch elementów na jej twarzy

zmartwi go aż tak bardzo. To z tego właśnie powodu nachylił

się nad nią, opierając dłonie po obu stronach jej ramion. Gło­

sem, który miał zabrzmieć żartobliwie, rzucił szorstko:

- Rozchmurz się, śpiąca królewno!

Otworzyła gwałtownie oczy, zmarszczyła brwi. Spojrzała na

jego uśmiechnięte usta, potem z zakłopotaniem i udręką

zerknęła w jego oczy.

- Nie mogę - szepnęła ochryple. - Cały ten pomysł jest sza­

lony. Dopiero teraz to widzę. Jeśli się pobierzemy, to tylko po­

gorszymy jeszcze sytuację i naszą, i dziecka.

background image

118

"Raj

- Dlaczego tak mówisz?

- Dlaczego? - powtórzyła, czerwieniąc się z upokorzenia. -

Jak możesz o to pytać? Mój Boże, przecież po tej nocy nawet

nie umówiłeś się ze mną. Nawet nie zadzwoniłeś. Jak mogę...

-Miałem zamiar zadzwonić do ciebie - przerwał jej.

Wzniosła oczy do góry w geście niedowierzania, a on kontynu-'

ował. - Za rok albo dwa, jak tylko wróciłbym z Ameryki Połu­

dniowej.

Gdyby nie była tak przygnębiona, zaśmiałaby mu się

w twarz, słysząc to oświadczenie. Jego następne słowa wypo­

wiedziane ze spokojem i mocą zaskoczyły ją i wyciszyły tam­

ten bunt.

- Jeślibym chociaż przez chwilę pomyślał, że ty możesz

chcieć, żebym się odezwał, zadzwoniłbym już dawno.

Meredith była jednocześnie pełna niedowierzania i bole­

snej nadziei. Przymknęła oczy. Starała się bez powodzenia

uporządkować swoje odczucia. Wszystko było ekstremalne:

rozpacz, ulga, nadzieja, radość.

- Uśmiechnij się! - zarządził ponownie Matt.

Był niesamowicie zadowolony, że ona najwyraźniej chcia­

ła kontynuować ich znajomość. Przed sześcioma tygodniami

sądził, że Meredith w ostrym świetle dnia oceni na nowo całą

sytuację i zdecyduje, że jego jednoczesny brak pieniędzy i pozy­

cji towarzyskiej są przeszkodami nie do pokonania i uniemożli­

wiają kontynuowanie ich znajomości w jakiejkolwiek formie.

Wydawało się, że nie podchodziła do sprawy w ten sposób. Wes­

tchnęła i dopiero kiedy się odezwała, Matt zorientował się, że

stara się mimo wszystko rozchmurzyć, tak jak ją o to prosił.

Z niepewnym uśmiechem, nadając głosowi posępne brzmienie,

powiedziała:

- Masz zamiar być wielkim zrzędą?

- Myślę, że to powinno być moje zadanie.

- Jesteś pewien?

- Uhm - powiedział. - Będę zrzędliwym małżonkiem.

- Jacy są mężowie?

Spojrzał na nią z udawaną wyższością.

- Mężowie wydają rozkazy.

Jej uśmiech i głos kłóciły się wyraźnie z jej następnymi sło­

wami.

- Chciałbyś się o to założyć?

119

Oderwał spojrzenie od jej kuszących ust i spojrzał w błysz­

czące oczy. Oczarowany nimi powiedział otwarcie:

-Nie.

I wtedy stało się coś, czego się najmniej spodziewał. Zo­

rientował się, że Meredith płacze, zamiast się śmiać. Już so-

bie wyrzucał, że to z jego winy tak się dzieje, ale wtedy wła-

śnie ona objęła go mocno i przyciągnęła do siebie. Leżał obok

niej na łóżku, a ona ukryła twarz w zakolu między jego szyją

a ramieniem. Pozwoliła mu się objąć, drżała cała. Kiedy po

kilku minutach w końcu się odezwała, trudno mu było zrozu­

mieć jej słowa zniekształcone przez łzy.

- Czy żona farmera musi robić przetwory i kisić różne rze­

czy na zimę?

Matt stłumił śmiech i głaszcząc jej wspaniałe włosy powie­

dział:

- Nie musi.

- Dobrze, bo ja tego nie umiem robić.

- Nie jestem farmerem - przypomniał jej znowu. - Wiesz

przecież o tym.

Prawdziwy powód jej rozpaczy ujawnił się razem z potoka­

mi łez pełnych głębokiego żalu.

- W przyszłym miesiącu miałam rozpocząć studia. Ja mu-

szę studiować, Matt. Ja p-planowałam, że pewnego dnia zosta­

nę prezydentem.

Matt zaskoczony schylił głowę, starając się dostrzec jej

twarz.

- To nie byle jaki cel - wyrwało mu się, zanim zdążył się

powstrzymać. - Prezydent Stanów Zjednoczonych...

Ta ostatnia uwaga, wypowiedziana całkiem poważnym to­

nem spowodowała wybuch okraszonego łzami śmiechu z ust

nieszablonowej kobiety, którą trzymał w objęciach.

- Nie Stanów Zjednoczonych, tylko domu handlowego! -

poprawiła go, a wspaniałe oczy, którymi spojrzała na niego,

były nagle pełne łez śmiechu, a nie rozpaczy.

- Dzięki Bogu i za to - zażartował. Tak bardzo chciał utrzy­

mać jej dobry nastrój, że lekko traktował wypowiadane przez

siebie słowa. - W ciągu najbliższych kilku lat mam zamiar stać

się całkiem bogatym człowiekiem, ale kupienie ci prezydentu­

ry Stanów Zjednoczonych nawet wtedy mogłoby być poza mo­

imi możliwościami.

background image

120

"Raj

- Dziękuję - szepnęła.

- Za co?

- Za to, że mnie rozśmieszyłeś. Nie płakałam tyle od czasu,

kiedy byłam dzieckiem. Teraz wydaje mi się, że nie mogę prze­

stać.

- Mam nadzieję, że nie śmiałaś się z tego, co powiedziałem

o tym, że będę kiedyś bogaty.

Meredith wyczuła, że pomimo jego lekkiego tonu była to

dla niego bardzo ważna sprawa. Spoważniała. W rysach jego

twarzy dostrzegła zdecydowanie, inteligencję i trudne do­

świadczenia wyryte w szarych oczach. Życie nie dawało mu ta­

kich ułatwień, jakie oferowało młodym ludziom z jej sfery.

Wyczuła instynktownie, że Matt Farrell ma tę rzadką siłę we­

wnętrzną, idącą w parze z nieprzepartą chęcią osiągnięcia ce­

lu. Wyczuła w nim coś jeszcze innego. Pomimo jego arbitralnej

postawy życiowej i cynizmu, jaki w nim wychwyciła, była

w nim ukryta gdzieś głęboko zdumiewająca łagodność. Dowo­

dem na to było jego dzisiejsze zachowanie. To ona sprowoko­

wała ich zbliżenie przed sześcioma tygodniami. Jej ciąża i to

pospieszne małżeństwo na pewno w takim samym stopniu ruj­

nowało jego życie, jak i jej. Pomimo to jednak ani razu nie

wypomniał jej głupoty i lekkomyślności ani też nie powie­

dział, żeby „poszła do diabła", kiedy prosiła go, żeby się z nią

ożenił. A właściwie takiej właśnie reakcji się spodziewała.

Patrzyła na niego, a on wiedział, że ocenia jego możliwości

zrealizowania tych planów. Zdawał sobie też sprawę z tego, jak

dziwaczne mogą się jej one wydać. Zwłaszcza teraz. Tego wie­

czoru, kiedy ją poznał, przynajmniej wyglądał na człowieka

sukcesu. Teraz wiedziała już, skąd pochodził; widziała go grze­

biącego pod maską starej ciężarówki, z dłońmi umazanymi

smarem. Zapamiętał ten nagły szok i niechęć malującą się na

jej twarzy. Dlatego też teraz, patrząc w dół na jej śliczną

twarz, oczekiwał, że zacznie się śmiać z jego zamierzeń. Nie, to

nie byłby śmiech. Była zbyt dobrze wychowana, żeby zaśmiać

mu się w twarz. Zniżyłaby się do jego poziomu, powiedziałaby

coś protekcjonalnego, co on wyczułby natychmiast. Jej szcze­

re oczy zdradziłyby jej prawdziwe myśli.

W końcu odezwała się cichym głosem, pełnym zastanowie­

nia, ale i odrobinę żartobliwym:

- Masz zamiar zawojować cały świat, prawda?

"Raj

121

- Zgadza się - potwierdził.

Był kompletnie zszokowany, kiedy Meredith Bancroft wy­

ciągnęła dłoń i nieśmiało dotknęła napiętych mięśni jego

szczęki, musnęła policzek. Teraz uśmiechały się też jej oczy,

błyszczały. Miękko, ale z absolutnym przekonaniem w głosie

szepnęła:

- Jestem pewna, Matt, że ci się to uda.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć

z siebie głosu; poczuł się oszołomiony dotykiem jej palców, bli­

skością jej ciała, wyrazem oczu. Przed sześcioma tygodniami

podniecała go szaleńczo; teraz w ciągu kilku chwil ten ukryty

pociąg wybuchnął z siłą, która kazała mu nachylić się i zagar­

nąć jej usta w mocnym, pełnym głodu pocałunku. Rozkoszo­

wał się nim, zaskoczony swoją własną gwałtownością i tym, że

musiał zwolnić jego tempo i powoli nakłonić jej usta, żeby się

uchyliły. Instynktownie wyczuł, że jej uczucia nie są tak pełne

żaru jak jego. A kiedy jej usta w końcu uległy, był zaskoczony

ogarniającym go przypływem triumfu. Stracił poczucie rzeczy­

wistości; uniósł się i mocno przycisnął do niej całe swoje na­

pięte ciało. Prawie jęknął, kiedy po kilku minutach oderwała

się od niego i oparła dłońmi na jego piersi, odpychając go lek­

ko od siebie.

- Twoja rodzina - wyrzuciła z siebie z desperacją. - Są na

dole...

Matt niechętnie zdjął dłoń z jej nagiej piersi. Rodzina. Za­

pomniał o tym wszystkim. Wtedy, na dole, było jasne, że jego

ojciec wyciągnął prawidłowy wniosek, co do powodu ich po­

spiesznego małżeństwa, i zupełnie błędnie ocenił, jakiego ro­

dzaju kobietą była Meredith. Musiał zejść na dół i wyjaśnić

to. Nie chciał utwierdzać ojca w błędnym przekonaniu, że Me­

redith była bezwartościową, bogatą pannicą, przez pozostawa­

nie z nią teraz w tej sypialni. Był zdziwiony, że nie pomyślał

o tym; bardziej jeszcze zaskoczyło go to, że przy niej zupełnie

się nie kontrolował. Pragnął ją teraz posiąść szybko i całkowi­

cie. Coś takiego nie zdarzyło mu się nigdy dotąd.

Odchylił do tyłu głowę, odetchnął głęboko, żeby opanować

emocje, i wstał z łóżka, usuwając się z zasięgu pokusy. Oparł

turnię o obramowanie łóżka i obserwował, jak poderwała się

do pozycji siedzącej. Skrępowana, zerknęła na niego, próbu­

jąc pospiesznie uporządkować ubranie. Uśmiechnął się, kie-

background image

122

dy zobaczył, jak wstydliwie okrywa piersi, które jeszcze przed

chwilą całował i pieścił.

- Zaryzykuję, że zabrzmi to skandalicznie - zauważył mimo­

chodem - ale zaczyna mi się wydawać, że fikcyjne pobieranie

się w naszym wypadku to nie tylko barbarzyństwo, ale rzecz

wręcz niepraktyczna. To pewne, że jesteśmy sobą zaintereso­

wani seksualnie. Spłodziliśmy dziecko. Może powinniśmy dać

sobie szansę i spróbować żyć jak prawdziwe małżeństwo. -

Wzruszając lekko szerokimi ramionami, z uśmiechem igrają­

cym na ustach dodał: - Kto wie, może by się nam to spodobało.

Meredith nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby nagle wyro­

sły mu skrzydła i zacząłby fruwać po pokoju. Po chwili zdała

sobie jednak sprawę, że on zaledwie rozpatruje to jako ewen­

tualność, a nie sugeruje, żeby tak zrobić. Czuła urazę za jego

nieprzemyślane słowa i jednocześnie dziwny rodzaj zadowole­

nia i wdzięczności, że w ogóle pomyślał o tym. Milczała.

- Nie musimy się spieszyć - wyprostował się i z łobuzerskim

uśmiechem dodał: - Mamy kilka dni na podjęcie decyzji.

Wpatrywała się w drzwi, za którymi zniknął, całkowicie

oszołomiona tempem, z jakim wyciągał wnioski, wydawał po­

lecenia i zmieniał tematy rozmów. Matthew Farrell był kilko­

ma różnymi i zaskakująco odmiennymi osobowościami. Kim

był, tak naprawdę, tego wcałe nie była pewna. Wtedy wieczo­

rem, kiedy się poznali, dostrzegła w nim lodowatą szorstkość;

jednocześnie tej samej nocy śmiał się z jej żartów, spokojnie

rozmawiał z nią o swoich sprawach, całował ją do nieprzytom­

ności i kochał się z nią z pasją i nadzwyczajną czułością. Czu­

ła jednak, że łagodność, jaką prawie zawsze jej okazywał, nie

leżała w jego naturze i że nie mogła go niedoceniać. Była pew­

na, że on kiedyś stanie się siłą, z którą będzie trzeba się liczyć,

bez względu na to, co zdecyduje się zrobić w przyszłości ze

swoim życiem. Zasnęła myśląc, że on już jest kimś, z kim nale­

ży się liczyć.

To, co Matt powiedział ojcu, zanim Meredith zeszła na

obiad, najwyraźniej odniosło skutek, bo wydawało się, że Pa­

trick Farrell bez dalszych problemów zaakceptował fakt, że

się pobierają. Mimo wszystko jednak posiłek ten byłby dla

Meredith szarpiącym nerwy przeżyciem, gdyby nie sympatycz­

ny potok słów Julie. Matt milczał przez cały czas i wydawał się

"Raj

123

zamyślony. Jednocześnie był w pokoju osobą dominującą i na­

wet rozmowę zdominował samą swoją obecnością.

To Patrick Farrell powinien pełnić funkcję pana tego do­

mu, ale najwyraźniej przekazał ją Mattowi. Patrick był szczu­

płym, zamyślonym człowiekiem. Jego twarz nosiła ślady in­

tensywnych przeżyć i tragedii. Kiedy tylko zachodziła koniecz­

ność podjęcia jakiejś decyzji, zwracał się do Matta. W oczach

Meredith był on jednocześnie godnym pożałowania i przeraża­

jącym człowiekiem. Miała wrażenie, że w dalszym ciągu nie

bardzo ją lubi.

Wydawało się, że Julie jest pogodzona z rolą kucharki

i sprzątaczki w tym domostwie. Była żywa jak iskierka z czwar-

tolipcowych fajerwerków. Każda jej myśl wystrzeliwała na­

tychmiast w potoku entuzjastycznych słów. Uwielbiała Matta.

Było to oddanie bardzo widoczne i całkowite; zrywała się, żeby

podać mu kawę, radziła się go, słuchała tego, co mówił, jakby

były to słowa zsyłane przez samego Pana Boga. Meredith stara­

ła się z desperacją nie myśleć o swoich własnych problemach

i zastanawiała się, jak Julie potrafiła utrzymać swój entuzjazm

i optymizm w miejscu takim jak to. Wydawało jej się dziwne,

że dziewczyna tak inteligentna jak Julie poświęcała ochoczo

to, co mogłaby osiągnąć w życiu dla opieki nad ojcem; sądziła,

że takie właśnie były plany Julie. Meredith była tak pochło­

nięta tymi rozmyślaniami, że dopiero po chwili zorientowała

się, że Julie mówi do niej.

-W Chicago jest dom towarowy: „Bancroft" - powiedzia-

ła. - Widuję czasami ich reklamy w „Siedemnastolatce", ale

najczęściej w „Vogue". Mają fantastyczne rzeczy. Kiedyś Matt

kupił mi u nich jedwabną apaszkę. Bywasz tam?

Meredith skinęła głową. Na wspomnienie o sklepie jej

uśmiech bezwiednie nabrał ciepła, ale nie kontynuowała tego

lematu. Nie nadarzyła się dotąd odpowiednia chwila, żeby po­

wiedzieć Mattowi o jej powiązaniu z „Bancroftem". Nie chcia-

ta poruszać tej sprawy tutaj, zwłaszcza że Patrick już tak źle

zareagował na jej samochód. Niestety, Julie zadając następne

pytanie, nie pozostawiła jej możliwości wyboru.

- Czy jesteś może w jakiś sposób spokrewniona z tymi Ban-

croftami?

- Jestem.

- Czy to bliskie pokrewieństwo?

background image

124

"Raj

- Dosyć bliskie - powiedziała, mimo wszystko trochę roz­

bawiona błyskiem fascynacji w wielkich szarych oczach Julie.

- Jak bliskie? - zapytała Julie, odkładając widelec i wpa­

trując się w nią. Filiżanka Matta zastygła w połowie drogi do

jego ust. On też przyglądał się Meredith. Patrick Farrell,

marszcząc brwi, odchylił się do tyłu na swoim krześle.

Meredith, z cichym westchnieniem rezygnacji przyznała:

- Mój prapradziadek był założycielem tego sklepu.

- To fantastyczne. Wiesz, co mój prapradziadek zrobił?

- Co? - zapytała Meredith i nawet nie spojrzała na Matta,

żeby zobaczyć, jak zareagował na tę rewelację, tak wciągnął ją

zaraźliwy entuzjazm Julie.

- Imigrował tutaj z Irlandii i założył hodowlę koni - powie­

działa Julie, wstając i biorąc się za sprzątanie ze stołu.

Meredith podniosła się, żeby jej pomóc. Uśmiechnęła się.

- Mój był koniokradem. - Za jej plecami obaj mężczyźni

wzięli swoje filiżanki z kawą i przenieśli się do saloniku.

- Naprawdę był koniokradem? - zapytała Julie, napełnia­

jąc zlew wodą z płynem do mycia. - Jesteś pewna?

- Absolutnie - potwierdziła Meredith, z uporem starając

się nie patrzeć za odchodzącym Mattem. - Powiesili go za to.

Przez jakiś czas pracowały w przyjaznej ciszy, którą prze­

rwała Julie.

- Przez następnych kilka dni tata będzie pracował codzien­

nie po dwie zmiany. Ja dzisiaj zostaję na noc u koleżanki. Bę­

dziemy się uczyć. Ale rano będę na czas, żeby przygotować

śniadanie.

Meredith zdziwiła się i nie od razu dotarło do niej, że tego

wieczoru najwyraźniej będzie z Mattem sam na sam.

- Uczyć się? Nie masz teraz wakacji?

- Chodzę do szkoły letniej. Dzięki temu będę mogła zrobić

maturę w grudniu, w dwa dni po tym, jak skończę siedemna­

ście lat.

- To wcześnie na robienie matury.

- Matt miał szesnaście lat..

- Och - wyrwało się Meredith. Zastanawiała się nad pozio­

mem wiejskiego systemu nauczania, który pozwala wszystkim

zdawać maturę w tak młodym wieku. - Co masz zamiar robić

po maturze?

- Chcę studiować. Chciałabym się specjalizować w naukach

"Raj 125

przyrodniczych. Jeszcze nie zdecydowałam, co to będzie do­

kładnie. Prawdopodobnie biologia.

- Naprawdę?

Julie skinęła głową i powiedziała z dumą:

- Mam pełne stypendium. Matt czekał z wyjazdem do te­

raz, bo chciał się upewnić, że sobie poradzę. Ale to tylko wy­

szło mu na dobre, bo kiedy czekał, aż ja dorosnę, miał okazję

skończyć studia podyplomowe. Mimo wszystko musiał jednak

zostać w Edmunton i jednocześnie pracować, żeby spłacać ra­

chunki za leczenie mamy.

Meredith energicznie odwróciła się do niej słysząc to i pa­

trzyła zaskoczona.

- Matt miał okazję skończyć co?

- Skończyć studia podyplomowe, no wiesz, zdobyć dalszy

tytuł naukowy w administracji handlowej. To można zrobić,

jak się już ma zwykły tytuł magistra - wyjaśniła jej. - Matt

najpierw zrobił dwa inne fakultety: z ekonomii i finansów.

Mamy niezłe głowy w naszej rodzinie. - Nagle zorientowała

się, jak zaskoczona jest Meredith. Przestała mówić i po chwi­

li zastanowienia spytała: - Ty... ty nic nie wiesz o Matcie,

prawda?

Wiem tylko, jak całuje i jak się kocha - ze wstydem pomy­

ślała Meredith.

- Niewiele - przyznała cicho.

- To nie twoja wina. Większość ludzi uważa Matta za skry­

tego człowieka, a wy dwoje znacie się właściwie tylko dwa dni.

- Zabrzmiało to okropnie i Meredith odwróciła się, nie mogąc

spojrzeć jej w twarz. Wzięła do ręki kubek i zaczęła go myć. -

Meredith - powiedziała Julie zaniepokojona, starając się doj­

rzeć jej odwróconą twarz. - Nie ma się czego wstydzić, to zna­

czy, to nic wielkiego dla mnie, że jesteś w ciąży.

Meredith upuściła kubek. Potoczył się po linoleum aż pod

zlew.

- To naprawdę nic takiego! - powtórzyła Julie. Schyliła się

i podniosła go.

- Czy Matt powiedział ci, że jestem w ciąży? - wydusiła

z siebie Meredith. - Czy ty sama się zorientowałaś?

- Matt powiedział to w rozmowie w cztery oczy naszemu oj­

cu, a ja to podsłuchałam, chociaż domyślałam się tego już

wcześniej.

background image

126

"Raj

-

Cudownie - jęknęła Meredith, pogrążając się w upoko­

rzeniu.

- Wszystko było takie proste - powiedziała Julie - to zna­

czy, zanim Matt powiedział tacie wszystko o tobie. Zaczyna­

łam się czuć, jakbym to ja była jedyną żyjącą na tym świecie

dziewicą, mającą skończone szesnaście lat.

Meredith przymknęła oczy. Czuła zawroty głowy z powodu

gwałtownych zwrotów tej ujawniającej tyle nowych rzeczy

konwersacji. Była zła, że Matt tak dogłębnie dyskutował jej

sprawy z ojcem.

- Oni dwaj musieli odbyć całkiem niezłe plotkarskie posie­

dzenie - powiedziała cierpko.

- Matt nie plotkował na twój temat! Chciał, żeby tata zrozu-

miał, że jesteś porządną dziewczyną. - Meredith poczuła się

o wiele lepiej. Julie, widząc to, zmieniła trochę temat. - W tym

roku u mnie w szkole, w równoległych z moją klasach, trzy­

dzieści osiem dziewcząt na dwieście jest w ciąży. Prawdę mó­

wiąc - zwierzała się trochę przygnębiona - ja nigdy nie mu­

siałam się o to martwić. Większość chłopaków boi się mnie

nawet pocałować.

Czując, że należało coś powiedzieć, Meredith zapytała:

- Dlaczego?

- To z powodu Matta - odparła krótko Julie. - Każdy chło­

pak w Edmunton wie, że Matt Farrell to mój brat. Oni wiedzą,

co Matt by im zrobił, gdyby się dowiedział, że próbowali czego­

kolwiek ze mną. Jeśli chodzi o ochronę czci kobiecej - dodała

z westchnieniem śmiejąc się - to mieć Matta w pobliżu to tak

jakby nosić stale pas cnoty.

- To dziwne - powiedziała Meredith, zanim zdołała się po­

wstrzymać - ale nie sądzę, żeby to akurat było prawdą.

Julie wybuchnęła śmiechem i Meredith nagle zaczęła śmiać

się razem z nią.

Po chwili dołączyły do mężczyzn w pokoju. Meredith przy­

gotowywała się na spędzenie przed telewizorem kilku pełnych

skrępowania godzin. Julie jednak znowu przejęła inicjatywę.

- Co będziemy robić? - zapytała, patrząc wyczekująco na

Matta i Meredith. - Już wiem. Co powiecie na jakąś grę? Karty?

Nie, mam pomysł, to musi być coś naprawdę głupiego... - Od­

wróciła się w stronę półek i zaczęła wodzić palcem po kilku leżą­

cych tam grach. - Monopol? - powiedziała, patrząc przez ramię.

"Raj

127

-

Na mnie nie liczcie - powiedział Patrick. - Wolę obejrzeć

ten film.

Matt nie miał najmniejszej ochoty na gry, szczególnie na

te. Był już o krok od zasugerowania, żeby poszli obydwoje

z Meredith na spacer. Uświadomił sobie jednak, że ona potrze­

buje teraz odrobiny wytchnienia od wszelkich napięć. Ich roz­

mowa na zewnątrz na pewno by takim wytchnieniem nie była.

Co więcej, wydawało mu się, że Meredith znalazła z Julie

wspólny język i chyba czuła się dobrze w jej towarzystwie.

Skinął więc głową, próbując wyglądać na zadowolonego tą

perspektywą. Zerknął na Meredith, żeby to ona zdecydowała.

Nie wyglądała ani trochę bardziej entuzjastycznie, niż on się

e/uł, ale uśmiechnęła się i też skinęła głową.

Matt w dwie godziny później uznał, że Monopol był strza­

łem w dziesiątkę. Zupełnie niespodziewanie i z powodów ni­

czym nie dających się usprawiedliwić zajęcie to nawet jemu

Nprawiało przyjemność. Z Julie w roli podżegaczki gra prze­

kształciła się natychmiast w rodzaj farsy. Dziewczęta próbo­

wały wszystkiego, żeby pokonać go w zgodzie z regułami gry,

Kiedy to im się nie udało, zaczęły oszukiwać. Dwukrotnie zła­

pał Julie na „kradzieży" pieniędzy, które on już wygrał. Teraz

/ kolei Meredith wymyślała skandaliczne powody, żeby nie

płacić mu jego należności.

- Należy mi się tysiąc czterysta.

- Nie należy ci się - powiedziała z uśmiechem zadowolenia.

Wskazała na małe plastikowe hotele, które umieścił na swoim

terenie. Jeden z nich przesunęła palcem. - Ten hotel narusza

moją własność. Wybudowałeś go na moim terenie, więc to ty

jesteś mi coś winien.

- Dopiero „naruszę twoją własność" - zagroził z cichym

uśmieszkiem - jeśli nie oddasz moich pieniędzy.

Śmiejąc się, Meredith zwróciła się do Julie:

- Mam tylko tysiąc. Możesz mi coś pożyczyć?

- Jasne - powiedziała Julie, chociaż sama już straciła

wszystkie pieniądze. Wyciągnęła rękę, ściągnęła kilka bank­

notów pięciusetdolarowych z kupki Matta i dała je Meredith.

W kilka minut później Meredith przyznała się do porażki.

Julie poszła po swoje książki, a Meredith kończyła składanie

gry. Podniosła się, żeby odłożyć ją na półkę. Za jej plecami Pa­

trick Farrell wstał.

background image

128

Raj

- Chyba już się będę zbierał - powiedział do Matta. - Cięża­

rówkę zostawiłeś w warsztacie?

Matt potwierdził i powiedział, że rano postara się, żeby ktoś

go podwiózł do miasta, i przyprowadzi ją. Patrick wtedy od­

wrócił się do Meredith. W czasie ich awanturniczej gry czuła

na sobie jego spojrzenie. Teraz uśmiechnął się niepewnie.

- Dobranoc, Meredith.

Matt też wstał i zapytał, czy nie miałaby ochoty na spacer.

Meredith była zadowolona ze wszystkiego, co odwlekało

moment, kiedy znajdzie się w łóżku i będzie się zamartwiać.

- Z przyjemnością - powiedziała.

Powietrze na zewnątrz było jak balsam. Blask księżyca ma­

lował dzikie wzory na podwórku. Właśnie schodzili po scho­

dach werandy, kiedy Julie wyszła na ganek. Sweter miała na­

rzucony na ramiona i niosła szkolne książki.

- Do zobaczenia rano. Umówiłam się z Joelłe przy głównej

drodze. Zostaję u niej, będziemy się uczyć.

Matt odwrócił się. Zmarszczył brwi.

- O dziesiątej w nocy?

Zatrzymała się z ręką na balustradzie. Z lekko poirytowa­

nym uśmiechem, wznosząc oczy do góry, powiedziała:

- Matt!

Wtedy dopiero zrozumiał.

- Pozdrów Joelle ode mnie.

Julie odeszła, spiesząc się ku światłom samochodu widocz­

nym na końcu żużlowej drogi. Matt zwrócił się do Meredith,

pytając ją o coś, co najwyraźniej zaskoczyło go.

- Skąd wiedziałaś o czymś takim jak prawo naruszenia cu­

dzej własności czy pogwałcenie stref?

Odchylając głowę lekko w bok, spojrzała na księżyc, który

wisiał nad ich głowami jak wielki złoty dysk.

- Mój ojciec zawsze mówił mi dużo o interesach. Kiedy bu­

dowaliśmy jeden ze sklepów na przedmieściach, mieliśmy pro­

blemy z pogwałceniem stref. Powstał też zatarg, kiedy ekipa

budowlana naruszyła prawo przejazdu przez plac parkingowy.

Ponieważ on zadał jej już pytanie, postanowiła zapytać i je­

go o coś, co nurtowało ją od kilku godzin. Umilkła, zerwała li­

stek z jednej z niższych gałęzi nad ich głowami. Spróbowała,

chyba bez powodzenia, żeby w jej głosie nie zabrzmiało oskar­

żenie.

"Raj

129

- Julie powiedziała mi, że zrobiłeś już studia podyplomo­

we. Dlaczego pozwoliłeś mi myśleć, że jesteś zwykłym hutni­

kiem, który wyrusza do Wenezueli szukać szczęścia na polach

naftowych?

- Dlaczego myślisz, że hutnicy są zwykłymi ludźmi, a ci

z dyplomem naukowym są wyjątkowi?

Usłyszała lekką naganę w tym, co powiedział, i


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McNaught Judith Cud (w Dary losu)
McNaught Judith Królestwo marzeń
McNaught Judith 04 Każdy twój oddech
McNaught Judith Triumf miłości
McNaught Judith Kolejna szansa 03 Szepty w świetle księżyca (poprawiony)
McNaught Judith Dary losu Zlecenie
McNaught Judith Triumf milosci
Cud McNaught Judith
McNaught Judith Podwójną miarą
McNaught Judith Każdy twój oddech
McNaught Judith Jak w raju
McNaught Judith Zlecenie (w Dary losu)
McNaught Judith Cud
Judith McNaught Triumf Milosci
Judith McNaught Double Exposure
Dary losu 4 Judith McNaught Zlecenie
Judith McNaught Dary losu Cud

więcej podobnych podstron