Charlotte Lamb Cicha przystań

background image

Charlotte Lamb

Cicha przystań

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Po policzku Emmy wolno spłynęła łza. Otarła ją gniewnym ruchem i zacisnęła dłonie na

kierownicy, z całych sił starając się skoncentrować na prowadzeniu. Miała do przebycia
jeszcze około czterdziestu kilometrów i instynkt samozachowawczy ostrzegał ją, że źle

skończy rozmyślając ciągle o Fanny i Guyu. Należało całą uwagę skierować na szosę. Niebo
przybrało już głęboki, wspaniały odcień fioletu, kolor dojrzałej śliwki. Zapadający zmierzch

potęgował zwodnicze cienie i łatwo było popełnić błąd. Nie cierpiała jazdy po nocy,
pragnęła dotrzeć do miejsca przeznaczenia, zanim mrok ostatecznie pochłonie

pagórkowaty krajobraz Dorset.
-Czemu jedziesz akurat do Dorchester? - zapytała Fanny bez specjalnego zainteresowania,

widząc ją dziś rano przy pakowaniu.
-Dostałam zamówienie na ilustracje do nowego amerykańskiego wydania książek Thomasa

Hardy'ego - oznajmiła Emma, co nie mijało się z prawdą.
Z prawdą rozumianą dosłownie, ale nie wyrażającą stanu ducha, pomyślała, na ślepo

wciskając do torby czyste chustki do nosa.
Fanny rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie. Przez dwa lata wspólnie wynajmowały

mieszkanie. Znały się tak dobrze, jak tylko mogą się znać dwie zaprzyjaźnione dziewczyny -
obie nie znosiły keczupu, kochały koty, nienawidziły opery i uwielbiały słodycze z lukrecją.

Różnice swoich charakterów przyjmowały z pogodą ducha. Fanny lubiła sport, ale w
telewizji, oglądała go siedząc wygodnie w domowym zaciszu z zapasem krówek pod ręką.

Emma wolała czynne uczestnictwo i z dzikim zapałem oraz niespożytą energią grała w
tenisa, badmintona, squasha. Emma otwierała okna, Fanny je zamykała. Odkąd musiały

dzielić to małe mieszkanko, nauczyły się sztuki kompromisu. Fanny często powtarzała, że
to świetnie przygotowuje do małżeńskiego pożycia.

Jednego żadna z nich nie przewidziała - że mogłyby zakochać się w tym samym
mężczyźnie.

To Emma pierwsza go poznała, pewnego gorącego czerwcowego popołudnia na korcie
tenisowym. Emma grała w deblu, bijąc na głowę swych przeciwników Guya i jego

rozlazłego partnera. Po meczu, przy herbacie i bułeczkach, odkryli, jak wiele mają ze sobą
wspólnego. Guy był wysokim, energicznym blondynem. Emmie spodobał się ciepły

uśmiech kryjący się w jego błękitnych oczach i mała narośl na nosie - pozostałość
po gwałtownym kontakcie nosa z piłką futbolową.

-Wszystkie gwiazdy stanęły mi przed oczami -opowiadał ze śmiechem. Rozczulił ją tym i
przywiódł na myśl obraz małego urwisa, którym się absurdalnie wzruszyła.

Tak się złożyło, że Fanny była akurat w miesięcznej podróży służbowej po Ameryce z
szefem wydawnictwa, w którym pracowała. Spotkała Guya dopiero po trzech tygodniach

jego znajomości z Emmą, a wtedy Emma była już zakochana po uszy, pełna wiary, a raczej
nadziei, że i ona nie jest mu obojętna.

Siedzieli właśnie w domu, grając z dziecięcym rozbawieniem w karty, kiedy wkroczyła
Fanny. Strasznie lało, wiatr walił strugami deszczu w okna. Fanny wtoczyła się do

mieszkania, otrząsając z siebie wodę jak mały ruchliwy piesek.
-O mój Boże, cóż za wspaniałe powitanie! Pada specjalnie dla mnie... Angielski deszcz! Jak

cudownie pachnie po miesiącu kalifornijskiej spiekoty!
Fanny była drobna i delikatna. Masa złotych loków otaczała promienną twarz o

brzoskwiniowej cerze, przyciemnionej słońcem z drugiego końca świata. Błękitne oczy
dziewczyny roziskrzyły się w powitalnym uśmiechu.

-Ach, Em, tak się cieszę, że już jestem w domu!- Lekko zaciekawiona spojrzała na Guya, ale

background image

po chwili jej twarz przybrała dziwny wyraz.
Guy spąsowiał i gapił się na nią bez skrępowania.

-Musisz być Fanny... - wydukał głosem kogoś, kto ujrzał właśnie Afrodytę wyłaniającą się z
morskiej piany.

Emma poczuła zimno wokół serca. Wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, najpierw z
niedowierzaniem, a potem z rosnącą rozpaczą. Nigdy jeszcze nie była świadkiem czegoś

podobnego, ale to, co się działo, nie pozostawiało żadnych wątpliwości, Guy był zbyt
bezpośredni i otwarty, by skrywać swoje uczucia, a Fanny cała pojaśniała, jej oczy mówiły

wszystko. Następny tydzień jeszcze pogorszył sytuację. Guy ciągle przesiadywał w ich
mieszkaniu, ale teraz Fanny była tego powodem.

Oczywiście Fanny z niepokojem wybadała, jak bardzo Emmie zależy na tej znajomości.
Była zbyt uczciwa i dobroduszna, by bezlitośnie odbić komuś chłopaka. Do tej pory każdej

podobał się zupełnie inny typ mężczyzn. Chociaż Emma pierwsza poznała Guya, Fanny
uwierzyła jego zapewnieniom, że była to tylko serdeczna przyjaźń, nic więcej. Na wszelki

wypadek upewniła się również co do uczuć przyjaciółki.
-Kazałabyś mi trzymać się od niego z daleka, gdyby ci na nim zależało, prawda? - zapytała.

-Możesz nie mieć co do tego żadnych wątpliwości! -Emmie jakimś cudem udało się
przywołać na twarz uśmiech.

-Nie zaangażowałaś się poważnie? - nalegała Fanny.
-Nie musisz się krępować. - Emma wzruszyła ramionami. Z trudem wymówiła te słowa, ale

mimo doznanego bólu była zbyt szczera, by nie przyznać, że jej dwoje najdroższych
przyjaciół nie mogło nic poradzić na to, co się stało. Sama widziała, że była to miłość od

pierwszego wejrzenia.
Jeszcze nigdy nie czułam się tak jak teraz -wyznała jej Fanny, zupełnie niepotrzebnie,

bo było to jasne jak słońce. - Jakbym miała głowę pełną gwiazd! Em, gdybym mogła
wyrazić to słowami. Wyobraź sobie - zachichotała - że on też nie cierpi keczupu! Czy to nie

jest zrządzenie opatrzności? - Jej błękitne oczy rzuciły Emmie porozumiewawcze
spojrzenie w oczekiwaniu reakcji na ich stary, sekretny żart. Kiedyś był to sprawdzian dla

ich adoratorów.
„Lubisz keczup? Jeśli tak... żegnaj na zawsze!”

Emma roześmiała się z przymusem i właśnie wtedy poczuła, że musi wyjechać. Nie da rady
obserwować z udawaną sympatią tego płomiennego romansu. Zabrakło jej odwagi, by

próbować przez to przejść. Ona przecież także zaczęła już odkrywać w Guyu jego małe,
rozkoszne słabostki. Wiedziała już, że nie lubi keczupu i kocha koty. Była zachwycona

usłyszawszy, że sprawia mu przyjemność czytanie kryminałów w wannie, natomiast odrazą
napawają go znajdowane rano w tejże wannie pająki.

Czy zdołałaby spokojnie słuchać opowieści Fanny o takich rzeczach? Nie była to ich wina i
nie miała do nich pretensji. Nic nie mogło ich powstrzymać od zakochania się. Była

wściekła na ślepy los - ten los, który bezlitośnie wpędził ją w pułapkę.
Łatwo się zakochać i odkochać łatwo, wmawiała w siebie zawzięcie, przywołując na pamięć

różne ludowe mądrości. Co z oczu, to z serca... lub: Nie ma tego złego...
Zapomni o Guyu, gdy tylko znajdzie się daleko od niego. Właściwie to zostanie jej niewiele

wspomnień, Guy powiedział Fanny szczerą prawdę, byli tylko dobrymi przyjaciółmi.
Pokochała jego czułą przyjaźń, mylnie biorąc ją za rosnące uczucie. Opiekuńczy uścisk za

wyznanie miłości. Jakże łatwo sami siebie oszukujemy, kiedy gorąco chcemy w coś
uwierzyć.

No i wymyśliła tę podróż. Zamówienie na ilustracje było prawdziwe, ale wcale nie
wymagało wycieczki krajoznawczej do Dorset. Z łatwością znalazłaby potrzebny materiał

historyczny w londyńskich muzeach - mogła zrobić tak jak zwykle, przerysować stroje,
meble i elementy architektury ze starych czasopism i książek. Uznała jednak, że skoro nie

planuje na ten rok wakacji, spędzenie kilku tygodni na prowincji będzie usprawiedliwione,
a przy okazji zrobi parę szkiców z natury. Może kiedyś się przydadzą.

Miała szczęście, że zawód, który wybrała, pozwalał jej na taką swobodę. Swoboda w pracy i

background image

swoboda wyobraźni - tak mówiła ze sztucznym ożywieniem do Fanny. A przecież została
ilustratorką książek przez czysty przypadek - miała szczery zamiar pracować w agencji

reklamowej swego wuja, ale zamówienie na ilustracje, które dostała, będąc jeszcze na
studiach, zmieniło całkowicie jej plany życiowe.

Zwolniła przed zakrętem, żeby odczytać drogowskaz i skręciła w lewo. Jeszcze tylko pół
godziny i wyląduje w hotelu. Poczuła głód. Dobry znak, zakpiła z siebie, zakochani nigdy

nie są głodni. Po jednej stronie drogi ciągnęły się wysokie nasypy, rysujące się ostro na tle
szarzejącego nieba. Z północy nadciągnęły chmury. Zastanawiała się, czy aby nie zwiastują

deszczu.
Nagle ujrzała psa, który wybiegł z otwartej bramy prosto pod jej samochód. Gwałtownie

zahamowała, starając się zapanować nad kierownicą, jednak jej refleks okazał się zbyt
wolny i samochód zjechał na drugą stronę jezdni. Szarpnęła kierownicą, żeby go

wyprostować, gdy poczuła gwałtowne uderzenie i usłyszała straszny huk.
Uderzyła głową w przednią szybę, nadziewając się na kierownicę i tracąc dech w piersiach.

Przez parę sekund nie mogła pojąć, co się stało. Potem otrząsnęła się z oszołomienia i
wyskoczyła z auta, żeby sprawdzić, co się dzieje z tyłu.

Jakiś inny samochód wjechał od tyłu w jej bagażnik. Ze zgrozą stwierdziła, że jest znacznie
bardziej zniszczony.

Miał rozbite szyby. Młoda kobieta leżała z głową na kierownicy i z zakrwawioną twarzą. Na
tylnym siedzeniu samochodu trójka dzieci wołała z płaczem: „Mamusiu! Mamusiu!" Na

miejscu obok kierowcy siedziała starsza kobieta, przechylona dziwnie na bok; z jej czoła
sączyła się krew.

Szczęśliwie w tym momencie nadjechał motocyklista, który na widok wypadku rzucił tylko:
-Zatelefonuję po karetkę. Poradzi sobie pani do jej przyjazdu?

Kiwnęła głową bez słowa, cała się trzęsąc. Kobieta za kierownicą rozbitego samochodu
poruszyła się. Emma otworzyła drzwi i nachyliła się nad nią, delikatnie odgarniając włosy z

twarzy. Powieki uniosły się i niebieskie oczy spojrzały nieprzytomnie.
-Proszę się nie denerwować - szepnęła błagalnie Emma. - Dzieciom nic się nie stało.

Pobladłe wargi usiłowały wymówić słowo „dzieci".
Na twarzy kobiety pojawił się przestrach. Starała się odwrócić głowę do tyłu.

-Dzieci...
-Są w absolutnym porządku - zapewniła ją Emma. - Naprawdę. - Przyjrzała się im. Dwójka

to były jeszcze zupełne maluchy, ale najstarsza dziewczynka, mogąca mieć z siedem lat,
wyglądała na bardzo rezolutną.

-Odezwij się do mamy - szepnęła do niej Emma.
-Nic nam się nie stało, mamusiu - oznajmiło dzielnie dziecko, odgarniając nerwowo małą

rączką ciemne włosy.
-Chwała Bogu - wyszeptała z ulgą matka. Potem spojrzała w bok i jęknęła z przerażenia.

-Niania... o mój Boże, chyba nic...?
-Oczywiście, że nic - pośpieszyła Emma z odpowiedzią. - Zaraz ją obejrzę dokładnie, ale

myślę, że nie powinnyśmy jej ruszać, karetka zaraz przyjedzie. - Pobiegła na drugą stronę i
pochyliła się nad starszą panią, próbując ją obejrzeć, na ile było to możliwe w tak słabym

świetle.
Była bardzo pokrwawiona, ale rana wydawała się powierzchowna.

-Niewielkie rany często silnie krwawią - pocieszała drugą kobietę.
-Puls jest wyraźny, więc nie może być ciężko ranna - dodała po chwili.

-Bogu dzięki! - Kobieta za kierownicą przymknęła powieki, spod których wypłynęły łzy. -
Co za koszmarny wypadek... co za cholerny pech, że ten samochód tak nagle zahamował.

Nie mogłam nic zrobić... widziałam, jak zatańczył na drodze i czułam, że żadnym cudem nie
uniknę zderzenia.

Emma zagryzła wargi. Wróciła pośpiesznie i ujęła ją za rękę.
-Tak ogromnie mi przykro, naprawdę, ale to ten pies... Nie miałam czasu się zastanowić. To

wszystko moja wina.

background image

-To była pani? - Kobieta wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami.
-Tak - wyznała Emma ze skruchą.

-Jaki pies?
-Wybiegł nagle na drogę, prosto pod mój samochód... Zobaczyłam go w ostatniej chwili i

instynktownie nacisnęłam na hamulec. Widzę, że to był błąd. To nagle hamowanie
spowodowało znacznie więcej nieszczęścia, ale wszystko zdarzyło się tak nagle, nie było

czasu do namysłu. To był impuls. Strasznie tego żałuję.
Ranna uśmiechnęła się słabo, ale ze zrozumieniem.

-Jestem pewna, że postąpiłabym tak samo. - Spróbowała usiąść i skrzywiła się z bólu.
-Och! - Chwyciła się za pierś i spojrzała na Emmę przerażona. - Moje żebra...

W tym momencie nadjechała karetka, oświetlając dokładnie miejsce wypadku. Sanitariusze
natychmiast zajęli się rannymi, grzecznie, ale stanowczo odsuwając Emmę na bok.

W chwilę później była już i policja. Policjanci spisali wyjaśnienia Emmy, uprzejmie, chociaż
niezbyt wyrozumiale wysłuchując jej opowieści o psie. Obejrzeli samochód i stwierdzili, że

nadaje się do dalszej jazdy. Na pytanie, czy może jechać za karetką do szpitala, po chwili
zastanowienia odpowiedzieli twierdząco.

Dzieciom również pozwolono towarzyszyć matce do szpitala. Emma znalazła je w dyżurce
pielęgniarek. Siedziały nad kubkami z gorącym kakao i skubały biszkopty. Najstarsza

dziewczynka przywitała ją wręcz jak starą znajomą. W tym nieprzyjaznym otoczeniu Emma
stanowiła dla nich, w jakiś absurdalny sposób, jedyną więź z matką.

-Co z ich mamą? - zapytała pielęgniarkę dyskretnie, aby dzieci nie słyszały.
-Nie jest tak źle - usłyszała w odpowiedzi. - Ma złamane dwa żebra i lekki wstrząs mózgu.

Miała szczęście. Jej pasażerka jest w gorszym stanie - trzy złamane żebra i paskudna rana
na głowie. Ale obie powinny szybko z tego wyjść. Żadna z nich nie ma trwałych obrażeń.

-Czy mogłabym się z nią zobaczyć? - poprosiła Emma, wyjaśniwszy uprzednio, jaką rolę
odegrała w tym wszystkim.

Siostra spojrzała na nią pełnym wątpliwości wzrokiem.
-Cóż, nie wydaje mi się...

-Błagam, chciałabym pomóc, zrobię wszystko, aby zapewnić jej spokój ducha.
-No dobrze, ale tylko na chwilę. - Siostra kiwnęła głową przyzwalająco. Zaprowadziła

Emmę do niewielkiej separatki, zostając w drzwiach, gdy ta podeszła do łóżka. Niebieskie
oczy pod bandażem okrywającym czoło rozpoznały ją natychmiast i młoda kobieta

uśmiechnęła się lekko.
-Witam znowu!

-Nie ma pani nic przeciwko moim odwiedzinom? Tak bardzo chciałabym pomóc w
czymkolwiek. Na przykład dzieci... może mogłabym się nimi zająć? Proszę się zgodzić...

Czuję się tak okropnie winna. - Emma uśmiechnęła się do niej z błaganiem w oczach.
-Nie ma w tym żadnej pani winy - odpowiedziała słabym głosem leżąca. - Dziękuję za

ofiarowaną pomoc, panno...?
-Emma Leigh, i proszę mnie nazywać Emmą!

-Ładne imię... Emma. Ja jestem Judith Hart.
Pielęgniarka, upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, wysunęła się z pokoju. Judith

Hart gestem ręki wskazała Emmie krzesło.
-Proszę usiąść.

-Dziękuję. Czy zawiadomiono już pani męża?-zapytała Emma.
-Nie można go zawiadomić - odparła z przygnębieniem Judith. - Jest w Turcji.

-W Turcji? - Brązowe oczy Emmy otworzyły się szeroko.
-Jesteśmy archeologami, Tim i ja - wyjaśniła pani Hart. - Odkąd pojawiły się dzieci, Tim

starał się zawsze znaleźć pracę w kraju, abyśmy mogli mieć dzieci przy sobie. Ale teraz
podrosły na tyle, że postanowiliśmy przez lato popracować w Turcji tylko we dwoje. Mój

brat ma tu w Dorset, na wsi, duży dom i nasza niania zgodziła się zamieszkać u niego z
dziećmi na czas naszej nieobecności. Ross, mój brat, ma znakomitą gospodynię, więc

zamieszkanie tam nie wywołałoby żadnych niestosownych plotek.-Judith uśmiechnęła się.

background image

- Niania jest Francuzką i bardzo dba o swoją opinię!
-I co teraz będzie? - spytała Emma. - Czy gospodyni twego brata zaopiekuje się dziećmi?

-Mam poważne wątpliwości. - Judith westchnęła z wyraźną troską. - Nie przepada za
dziećmi. Zgodziła się na cały ten układ tylko dlatego, że niania miała się nimi zająć. Nie

mam pojęcia, co teraz zrobić.-Przygryzła wargę, a jej oczy napełniły się łzami
bezradności. Otarła je gniewnie.

-Przepraszam. Nie przejmuj się mną. To na skutek szoku.
-Pozwól mi zająć się nimi - wypaliła Emma nieoczekiwanie.

Judith patrzyła na nią zupełnie zaskoczona. Emma roześmiała się widząc jej minę.
-Mówię całkiem poważnie. Nie wiąże mnie żadna stała praca. Jestem plastyczką,

przyjechałam tutaj, żeby zrobić projekty ilustracji do książki. Opieka nad dziećmi w niczym
mi nie przeszkodzi. Mogę się o nie zatroszczyć, kiedy będziesz w szpitalu. Pielęgniarka

powiedziała, że to nie potrwa długo, nie masz poważnych obrażeń. Zamierzam zostać w
Dorset przez kilka tygodni, ale nie mam ustalonego programu ani zarezerwowanych hoteli,

zamieszkanie z twoimi dziećmi w niczym nie zakłóci mi pobytu.
-Ale czy masz jakiekolwiek pojęcie, jak obchodzić się z dziećmi? - chciała wiedzieć Judith. -

Niestety, moje nie należą do aniołków. Gdy są w złym humorze, to mogą nieźle zaleźć za
skórę. Czy naprawdę chcesz wziąć na siebie taką odpowiedzialność?

-To uspokoi moje sumienie - szczerze wyznała Emma. - Prześladuje mnie poczucie winy za
ten wypadek. Nie mogłabym znaleźć sobie miejsca.

-No, ale jest jeszcze mój brat. - Wyglądało na to, że Judith pragnie postawić sprawę jasno.
Spojrzała znacząco na Emmę. - Nie owijając w bawełnę powiem, że należy do najgorszego

gatunku męskich szowinistów. Nie ożenił się i nigdy nie ożeni, jak sądzę, ponieważ stawia
kobietom tak ogromne wymagania, że zwykła śmiertelniczka nie ma żadnych szans. -

Skrzywiła się.
-Nie ukrywam, że nie możemy się ze sobą dogadać. Nie umie pojąć, dlaczego nie mogę

porzucić archeologii. Uważa, że moje miejsce jest przy dzieciach. Zgodził się je przyjąć tylko
dlatego, że Tim go przekonał.

-Nic się nie martw, poradzę sobie z twoim bratem-rzekła Emma z determinacją i
wyprostowała się dumnie.

Na twarzy Judith odbijała się walka nadziei z wątpliwościami.
-To byłoby cudownie... ale doprawdy, nie wiem...

-Czy wchodzi w grę jeszcze ktoś, kto mógłby zaopiekować się dziećmi? Twoja matka?
-Nie żyje. Nie mam też ciotek ani żadnych krewnych, których mogłabym wziąć pod uwagę.

Tim ma dwie bardzo wiekowe ciotki w Lincolnshire, ale nie ma mowy, żeby poradziły sobie
z trójką żywych jak srebro dzieciaków. - Westchnęła i spojrzała z wdzięcznością na Emmę. -

Prawdę mówiąc, przez cały czas leżałam tutaj i zamartwiałam się, co zrobić z dziećmi.
Myślałam i myślałam, ale nie znalazłam żadnego wyjścia.

-A więc postanowione - zadecydowała Emma. - Zawiozę dzieci do ich wuja i uzgodnię z nim
warunki. Z przyjemnością zostanę z nimi, wierz mi.

Judith przyjrzała się jej. Zobaczyła błyszczące, patrzące ciepło brązowe oczy, lśniące
kasztanowate włosy i delikatne rysy owalnej twarzy o kremowej cerze. Podobała się jej ta

twarz, wzbudzała zaufanie. Miała pewność, że oddaje dzieci w dobre ręce. Cała postać
Emmy promieniowała spokojem i zapewniała poczucie bezpieczeństwa.

Weszła wyraźnie zatroskana pielęgniarka.
-Ciągle nikt nie odbiera telefonu w domu pani brata, pani Hart. Czy mam telefonować pod

jakiś inny numer?
-Pewnie wezwano go do pacjenta - zasępiła się Judith.

-Pacjenta? - powtórzyła pielęgniarka. - Jest lekarzem?
-Weterynarzem - wyjaśniła Judith.

-Rozumiem, to tłumaczy wszystko. Będę dalej próbować.
-Ja przejmuję opiekę nad dziećmi - oświadczyła Emma. Razem z Judith wytłumaczyły

sytuację i zakomunikowały podjętą wspólnie decyzję, która u pielęgniarki wywołała

background image

aprobujący uśmiech. Judith wyglądała znacznie lepiej, odprężona i pełna dobrej myśli.
Siostra była bardzo zadowolona z tej zmiany.

Emma poszła po dzieci. Chciała, by mogły zobaczyć się z matką przed wyjazdem. Powinna
je uspokoić pewność, że jest otoczona dobrą opieką, oraz że aprobuje ich tymczasową

opiekunkę.
Najstarsza dziewczynka poderwała się na widok Emmy.

-Co z mamą? - zapytała żywo.
-Właśnie po was przyszłam, możecie wejść do niej na chwilę - uśmiechnęła się Emma,

biorąc ją za rękę.
-Nazywam się Emma. A ty?

-Tracy - odpowiedziała apatycznie. Rozejrzała się i spostrzegła braciszka, który usiłował
posłuchać własnego serca za pomocą stetoskopu znalezionego w pudełku na biurku. -

Robin, przestań! Połóż to z powrotem!
Robin był malutki, okrąglutki i różowiutki. Miał błyszczące, ciemne oczka i figlarny

uśmiech. Według Emmy mógł mieć około czterech lat, ale był jak na swój wiek dobrze
zbudowany i silny. Ubrany był w czerwony sweterek i czyściutkie dżinsy.

Najmniejsza dziewczynka spała oparta o ścianę, z kciukiem w ustach. Emma z czułością
patrzyła na delikatną różową buzię ze złotą opalenizną i długie, podwinięte rzęsy opadające

na policzki.
-A jak się nazywa śpiąca królewna? - zwróciła się do Tracy.

-Donna. Ma tylko trzy lata i bardzo dużo śpi.-W głosie Tracy słychać było wyraźne
lekceważenie.

Emma z trudem powstrzymała się od śmiechu. Schyliła się i delikatnie wzięła śpiącą
dziewczynkę w ramiona. Mała główka opadła ciężko na ramię Emmy. Ogarnęło

ją wzruszenie. To cudowne uczucie przytulić do siebie ciepłe, małe ciałko, czuć ciężar
sennej główki tulącej się z zaufaniem.

-Możemy już iść do mamy? - zapytała Tracy.
-A co się z nami stanie potem? - odezwała się tonem dorosłej osoby. Zwróciła na Emmę

inteligentne, badawcze spojrzenie. - Czy wujek Ross przyjedzie nas zabrać?
-Ja was do niego zawiozę - obiecała Emma.-Zaraz po zobaczeniu się z mamą.

W pół godziny później zatrzymała się na odludnym skrzyżowaniu i wpatrywała z nadzieją w
ciemny krajobraz. Judith naszkicowała jej mapkę drogi. To było z całą pewnością

skrzyżowanie narysowane na mapce, a w takim razie należało skręcić w lewo. Ale skoro tak,
to gdzie znajdowała się zaznaczona wioska? Nigdzie nie dostrzegła domów ani świateł.

Czyżby w którymś momencie pomyliła drogę?
Powoli jechała przed siebie. Zauważenie czegokolwiek w tych ciemnościach było

niemożliwe. Nagle zza szeregu drzew wyłoniły się światła domu. Westchnęła z ulgą. A
jednak!

Liczyła domy. Jeden, dwa, trzy... przerwa. Tak, jak mówiła Judith. Trzy domki blisko
siebie, a potem zagajnik. Dwa pola leżą między zagajnikiem a następną grupką domów.

Potem zauważyła mały, bielony zajazd zaznaczony na mapce. Skręciła zaraz za nim i
pojechała bardzo wąską, piaszczystą drogą. Zaparkowała na trawniku przed ostatnim

domem we wsi.
Serce jej zamarło, kiedy stwierdziła, że w domu nie ma śladu świateł. Trójka dzieci spała,

zwinięta jak szczeniątka, pod kraciastym pledem na tylnym siedzeniu.
Emma zostawiła je tam i poszła zbadać sytuację. Znalazła białą bramę, otworzyła ją i

ruszyła krętą dróżką przez ogród. Zapach róż, lewkonii, lawendy i innych niemożliwych do
zidentyfikowania kwiatów uderzył w jej nozdrza. Po omacku dotarła do frontowych drzwi i

zapukała głośno raz i drugi. Z głębi domu nie doleciał żaden dźwięk. Podniosła klapkę,
przykrywającą szparę na listy w drzwiach i nasłuchiwała. Z holu dobiegło ją głośne tykanie.

Nic ponadto. Westchnęła. Czyżby nie było tu żywej duszy? Jakiś nieoczekiwany dźwięk
sprawił, że podskoczyła gwałtownie. Odwróciła się, serce waliło jej jak młotem. Tracy

zmaterializowała się w ciemności i uśmiechając się wsunęła ciepłą rączkę w zimną dłoń

background image

Emmy.
-Obudziłam się. Jesteśmy na miejscu. Czy wujek Ross jest w domu?

-Najwidoczniej nie - odpowiedziała Emma starając się, żeby zabrzmiało to wesoło. - Chyba
będziemy musieli zbić szybę, żeby się dostać do środka.

-Nie ma klucza pod doniczką? - spytała Tracy. Emma spojrzała na nią.

-Co takiego?
-Wujek Ross zawsze go tam zostawia - wyjaśniła spokojnie dziewczynka. - Kiedy on i pani

Climp wychodzą.
-Pani Climp? - Dopiero po chwili Emma skojarzyła nazwisko z gospodynią. - A wiesz, pod

którą doniczką?
-Jasne - odparła Tracy z pogardą. - Przecież już tu byłam. Zeszłego lata. Cały tydzień,

zupełnie sama. Było świetnie.
Poprowadziła Emmę wokół domu, a potem schyliła się, grzebiąc pod trzecią doniczką w

małym rządku przed kuchennymi drzwiami. Podniosła się dumnie z kluczem w dłoni.
Emma odetchnęła z ulgą.

-Sprytna dziewczynka! - Ucałowała ją gorąco.
Tracy odsunęła się z zakłopotaniem.

-To od kuchennych drzwi - powiedziała.
Emma wypróbowała klucz i była uszczęśliwiona, kiedy obrócił się w zamku i drzwi stanęły

otworem. Tracy wślizgnęła się za nią i zapaliła światło. Emma zamrugała, na pół oślepiona
nagłym przejściem z ciemności w światło. Kuchnia była nowoczesna, funkcjonalna,

dokładnie posprzątana i wypucowana do połysku.
-Umieram z głodu - oznajmiła Tracy, przetrząsając dużą białą lodówkę.

-Myślisz, że możemy? - zaniepokoiła się Emma. - Skoro twojego wujka nie ma...
-Chyba nie zechce, żebyśmy poszli spać głodni. Hamburgery... świetnie! I spaghetti!

-O tej porze? - wzdrygnęła się Emma. - Mogłabym ugotować parę jajek. Jestem pewna, że
Robin i Donna będą je woleli.

-Żartujesz? - zachichotała Tracy. - Robin uwielbia spaghetti. - Odrzuciła do tyłu ciemne
włosy. - Odgrzeję hamburgery i otworzę spaghettii, a ty wyciągnij ich z samochodu.

Emma obserwowała Tracy, zaskoczona zdumiewającą samodzielnością u tak jeszcze
małego dziecka. Przejęta dziewczynka zręcznie układała hamburgery w piekarniku.

Odwróciła się i zaczęła otwierać puszkę przymocowanym do ściany otwieraczem. Emma
poszła do samochodu po pozostałą dwójkę.

Dzieci nadal były pogrążone w głębokim śnie. Owinęła Donnę w koc i wzięła ją na ręce.
Tymczasem Robin się obudził.

-Pójdę sam - oznajmił stanowczo.
Zastali Tracy zajętą układaniem na stole noży i widelców. Czajnik szumiał na kuchence.

Tracy zrobiła grzanki w elektrycznym opiekaczu, a Emma na jej polecenie posłusznie
posmarowała je masłem. Chciało jej się śmiać, ale zacisnęła mocno wargi.

Tracy wyglądała tak dorośle, kiedy wydawała jej rozkazy. Nie należało drażnić jej poczucia
godności. Robin i Donna zaraz pomaszerowali na górę do łazienki, po czym wrócili i zajęli

miejsca przy stole. Emma zrobiła herbatę, znalazła kubki i mleko, a Tracy z komiczną
powagą i dostojeństwem zaczęła nakładać jedzenie.

Emma nie zdołała zmusić się do spaghetti, ale, żeby ułagodzić zranione uczucia Tracy,
zjadła hamburgera i parę grzanek. Dzieci jadły z apetytem i wydawało się, że im smakuje.

Tracy uśmiechnęła się z udawaną skromnością, kiedy Emma ją pochwaliła.
-Lubię gotować.

-Raczej lubisz jeść - powiedział Robin z pełną buzią.
Tracy kopnęła go pod stołem, aż pisnął.

-Sądzę, że już najwyższa pora kłaść się spać -zauważyła pośpiesznie Emma.
Tracy kiwnęła głową potakująco.

-A ja wiem, które pokoje są nasze. Wujek Ross napisał w liście, że ja mam ten sam pokój, co

background image

w zeszłym roku, Donna będzie razem ze mną. Robin ma spać we wnęce, a ty możesz chyba
zająć pokój niani.

Posłania na górze były już przygotowane. Leżały też na nich termofory. Gdy Emma zeszła
na dół, by je napełnić gorącą wodą, Tracy pomagała Donnie włożyć piżamkę. Kiedy wróciła,

zastała już całą trójkę w łóżkach. Pochyliła się, by ucałować dziewczynki na dobranoc. Tracy
pozwoliła się pocałować w policzek, ale bez entuzjazmu, za to Donna mocno objęła ją

rączkami za szyję. Była sympatycznym, przymilnym stworzonkiem, skorym do pieszczot.
-Czy zostawić zapaloną lampkę przy łóżku? -zapytała łagodnie Emma.

-Jeszcze czego? - znowu z pogardą powiedziała Tracy. - Nie jestem malutkim dzieckiem.
Donna już zasypiała z kciukiem w buzi, z twarzyczką zakrytą włoskami.

Robin leżał przykryty po czubek nosa, gdy Emma weszła do niego. Zawahała się, po czym
podeszła do łóżka.

-Dobranoc, Robin - powiedziała.
Odsłoniła się zaróżowiona buzia, a błyszczące okrągłe oczka przyglądały się jej badawczo.

Uśmiechnął się bez słowa. Szybkim ruchem pocałowała go w nosek jak guziczek, a
chłopczyk błyskawicznie zanurkował pod koc. Roześmiała się i wyszła, gasząc nocną

lampkę. Przez chwilę stała bez ruchu na podeście. W ciszy dobiegał ją oddech dzieci -
spokojny, rytmiczny oddech, stwierdziła z ulgą. Nareszcie są bezpiecznie ulokowane w

domu. Umyte, nakarmione, zapakowane do ciepłych łóżek. Dopiero teraz, kiedy odsapnęła,
przekonała się, ile nerwów ją to kosztowało. To było przeżycie!

Zeszła do kuchni i zabrała się do sprzątania i zmywania. Kiedy przywróciła kuchni jej
pierwotny, nienaganny wygląd, siadła z kubkiem gorącego kakao, ziewając szeroko. Potem

umyła kubek, jeszcze raz dokładnie przyjrzała się kuchni i ruszyła w stronę sypialni. Na
schodach zorientowała się, że torbę ze swoimi rzeczami zostawiła w samochodzie.

Wyszła kuchennymi drzwiami i ruszyła po ciemku przez ogród. Wiatr szumiał w gałęziach
drzew, noc czaiła się złowieszczo. Wzdrygnęła się. Cóż za odludne i opuszczone miejsce.

Przyśpieszyła kroku z bijącym głośno sercem. Nagle wyrosła przed nią ciemna postać.
Rzuciła się w bok, wydając zduszony krzyk, ale pochwyciły ją silne ręce i zatrzymały w

żelaznym uścisku.
-Puszczaj!

-O nie, nie ma mowy... - mruknął mężczyzna. Kopała go wściekle, usiłując się wyrwać.
-Stój spokojnie, do cholery, daj mi się sobie przyjrzeć - rozkazał.

Poczuła, jak jego uścisk zelżał na chwilę, po czym światło latarki padło jej prosto w oczy.
Zamrugała oślepiona, kryjąc twarz.

-Kim jesteś, do diabła? - dopytywał się.
Już zorientowała się, kim jest mężczyzna. Kiedy minęła pierwsza fala przerażenia,

rozjaśniło jej się w głowie. To był, we własnej osobie, ten brat, męski szowinista.
-Opiekuję się dziećmi pańskiej siostry - wyjąkała, dusząc w sobie śmiech.

-Nie jesteś przecież ich francuską nianią - rzekł z niedowierzaniem.
-Był wypadek - tłumaczyła. - Oczywiście pańska siostra nie została poważnie ranna, ale

niania tak, i ja zaofiarowałam się przywieźć dzieci tutaj, do pana.
-A więc zabieraj się z nimi z powrotem - oświadczył gwałtownie. - Moja gospodyni odeszła

nagle, zostawiając mi list pożegnalny. Nie mam możliwości zatrzymać ich tutaj. Musisz je
odwieźć do matki.

-To niemożliwe - powiedziała przerażona, a on jeszcze raz oświetlił jej twarz latarką.
-Dlaczego? - spytał. Odsunęła się od światła, czując narastającą wściekłość. Był taki, jak

mówiła jego siostra, a nawet gorszy!
-Proszę przestać oślepiać mnie latarką! Czy mamy stać całą noc na tym zimnym wietrze?

-Nie możemy wejść do domu?
-A właściwie to dlaczego włóczysz się tu po ciemku?

Wyjaśniła, a on odprowadził ją do samochodu i czekał z ledwie skrywaną niecierpliwością,
aż zabierze torbę. Kiedy wracali, zahuczała sowa i Emma podskoczyła z przerażenia.

-Wychowałaś się w mieście, prawda? - roześmiał się.

background image

Odpowiedziała pogardliwym milczeniem. Za drzwiami ostrożnie zdjął zabłocone kalosze i
postawił je na gumowej wycieraczce. Poszła za nim do kuchni. Stąpał cicho w grubych

wełnianych skarpetach. Przyglądała mu się z ciekawością. Choć był odwrócony tyłem, czuła
w nim agresję - w skrytych pod starą tweedową marynarką szerokich ramionach, w

aroganckim pochyleniu głowy, w potarganych przez wiatr ciemnobrązowych, gęstych
włosach. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był szczupły, ale muskularny. Wyglądał

na człowieka prowadzącego czynny tryb życia, który nie lubi siedzieć w jednym miejscu.
Odwrócił się nagle, trzymając w dłoni filiżankę i rzucił w jej stronę krótkie, przenikliwe

spojrzenie, które ogarnęło ją całą, od stóp do głów.
-Proszę mi opowiedzieć o siostrze.

Co on sobie właściwie wyobraża, że może rozkazywać na prawo i lewo? - pomyślała dysząc z
wściekłości.

-Czy na pewno chce pan to usłyszeć? Nie chciałabym pana znudzić - powiedziała z nie
skrywaną pogardą.

-Nie znudzi mnie pani, panno...? - Jego szare oczy zwęziły się wyzywająco.
-Leigh - odpowiedziała, speszona jego lodowatym spojrzeniem. - Emma Leigh.

-Tak, panno Emmo Leigh, muszę oświadczyć, że wyciąga pani pochopne wnioski. Z tego, co
pani powiedziała początkowo, wywnioskowałem, że moja siostra nie została ranna w

wypadku...
-Powiedziałam, że nie została poważnie ranna-podkreśliła Emma. - Ma złamane dwa żebra

i lekki wstrząs mózgu. Zatrzymają ją jakiś czas w szpitalu. Niania też tam jest, jej stan jest
poważniejszy. Nie miał kto się zająć dziećmi, więc zaproponowałam...

-Przede wszystkim, skąd się pani tam wzięła?-zapytał zimno. - Jest pani przyjaciółką mojej
siostry?

-Właściwie nie... Ja prowadziłam ten drugi samochód. - Zaczerwieniła się z zakłopotania.
Jego zainteresowanie wyraźnie wzrosło.

-Drugi samochód? Proszę to wyjaśnić.
-Zahamowałam, bo na drogę wybiegł pies, a samochód pańskiej siostry uderzył mnie z tyłu

- mówiła z gniewem i ze wstydem.
-Tak więc samarytański uczynek w istocie wypływa z poczucia winy? - skończył za nią

sucho. - Musi pani mieć niezły tupet, żeby patrzeć na mnie z takim oburzeniem.
Policzki Emmy płonęły. W końcu w jego słowach było trochę prawdy.

-Przyznaję, że zaproponowałam pomoc przy dzieciach, ponieważ niechcący spowodowałam
wypadek ich matki - powiedziała ochryple. - Ale sądzę, że chciałabym pomóc nawet wtedy,

gdybym nie była w to zamieszana! Z całą pewnością nie odwróciłabym się plecami od trojga
dzieci, które potrzebują pomocy, zwłaszcza... - przerwała, zagryzając wargi.

Zwłaszcza jeżeli byłyby to dzieci pani siostry?
-Uśmiechnął się z przymusem. - Prowadzę bardzo pracowite życie, panno Leigh. Jestem

zajęty od rana do nocy. Czy pani myśli, że mogę zająć się dziećmi, nie mając gospodyni?
Prawie mnie nie znają. Najmłodsze ma tylko trzy lata, najstarsze siedem. Nie mogę

zostawić ich samych w nocy, kiedy wezwą mnie do nagłego przypadku, a nie byłoby mądrze
zabierać je ze sobą. Zanim uzna mnie pani za egoistycznego potwora,proszę rozważyć

wszystko od strony praktycznej.
-Mógłby pan... - zaczęła, ale przerwał jej ostro.

-Znaleźć inną gospodynię? Próbowałem cały dzień, na próżno. Ludzie nie chcą mieszkać na
odludziu, zwłaszcza mając na głowie małe dzieci.

-Miałam zamiar powiedzieć, że mógłby pan Spróbować ze mną - powiedziała, kiedy
skończył. Zawahał się chwilę, patrząc na nią z niedowierzaniem.

-Pani? Pani dałaby radę poprowadzić ten dom?—Zmrużył oczy. - O, nie. Nie, dziękuję. To
nie wchodzi w grę.

-Na pewno potrafię zająć się dziećmi - powiedziała 'i przekonaniem.
-Nie o to mi chodziło.

-A o co?

background image

-Nie może być pani aż tak niedomyślna. - Uniósł brwi. - To jest prowincja. Wszyscy wiedzą
wszytko o wszystkich. Myśli pani, że wasz przyjazd nie został zauważony? Chociaż jest

środek nocy, cała wioska będzie wiedziała, że pod mój dom zajechał samochód z dziećmi i
młodą kobietą... Do jutra rana będą wierzyli, że jest pani moją siostrą, ale potem wezmą

nas na języki. Jutro wieczorem położą nas razem do łóżka, a po tygodniu będzie się mówić
o ślubie. Uwielbiają plotki, a ponieważ nie bardzo jest tu o czym plotkować, wykorzystują,

co się da.
-To absurdalne! - Była czerwona i wściekła. Roześmiał się.

-Co w tym śmiesznego? - spytała.
-Pani mina - odpowiedział, wyraźnie rozbawiony.

-Chyba trzeba być niedorozwiniętym umysłowo, żeby zaniedbać dzieci własnej siostry z
obawy przed wiejskimi plotkarzami - powiedziała zgryźliwie. - Ale jeśli jest pan tak

wrażliwy, zabiorę je jutro do hotelu. Oczywiście, jeśli pozwoli nam pan spędzić tę jedną noc
pod tym dachem. A może pańska reputacja zostanie zniszczona przez tak niecny postępek?

-Ależ z pani złośliwa jędza. - Spojrzał na nią przeciągle. - Oczywiście zostaniecie na noc, a
jutro na pewno nie pójdziecie do hotelu. Kogoś znajdę. Kim pani jest z zawodu? - spytał

raczej z uprzejmości niż ciekawości.
-Jestem artystką plastyczką.

Uśmiechnął się z cynicznym niedowierzaniem. Czuła rosnącą niechęć do tego osobnika.
-Ilustruję książki i czasopisma - wyjaśniła. - Dlatego znalazłam się w Dorset. Przygotowuję

ilustracje do amerykańskiego wydania Thomasa Hardy'ego. Pochodził z tych stron i
przyjechałam tu, aby poznać tutejszą atmosferę.

-Zauważyłem, że ma pani delikatne palce - powiedział, wpatrując się w jej dłonie.
Zaczerwieniła się, zaskoczona jego słowami. Wzruszył ramionami.

-Jestem weterynarzem - powiedział usprawiedliwiająco. - Muszę być dobrym
obserwatorem, to należy do mego zawodu.

Emma zabrała się do zmywania naczyń, a on ziewnął i przeciągnął się, wyraźnie zmęczony.
-Proszę to zostawić do rana. Idę do łóżka. Czy na górze znaleźliście wszystko, co potrzeba?

Wieszaki, termofory na gorącą wodę?
-Tak, dziękuję - odpowiedziała uprzejmie. Posprzątała kuchnię i dopiero potem poszła na

górę. Nie lubiła wchodzić rano do brudnej kuchni. Wróżyło to zły dzień.
Na schodach spotkała Rossa wychodzącego z pokoju Robina. Uśmiechnął się do niej trochę

zażenowany.
-Sprawdzałem, czy śpią.

-Proszę się nie tłumaczyć. Cieszę się, że jest pan do nich choć trochę przywiązany.
-Jędza! - rzucił drwiąco.

Poszła do łóżka i prawie natychmiast zasnęła. Obudziła się, gdy Robin i Donna oparli się na
jej brzuchu. Niemal uduszona odepchnęła ich, usiadła i przytuliła dzieci. Donna dała się

łatwo objąć, Robin - po pewnym wahaniu.
-Tracy gotuje śniadanie - oznajmił Robin. - Wstawaj!

-Tracy? - Przerażona spojrzała na swój budzik. Pokazywał siódmą. Nastawiła go na siódmą
trzydzieści. Czuła, że jest bardzo wcześnie i marzyła o jeszcze jednej godzinie snu.

-A gdzie jest wujek?
-Już poszedł - odparł wesoło Robin. - Do chorej krowy. Nie chciał mnie zabrać.

-Wstawaj - powiedziała Donna, dotykając dłonią jej policzka.
-Maszerujcie na śniadanie. Ja też zaraz tam przyjdę. - Emma niechętnie wysunęła się z

łóżka i poszła do łazienki. Poczuła się znacznie lepiej po spłukaniu twarzy zimną wodą i
umyciu zębów. Ubrała się i wyjrzała przez okno. Widok był piękny.

Dom leżał w zielonej dolinie, u stóp zalesionego wzgórza. Dwumetrowy płot otaczał ogród.
W jego nieregularnych granicach znajdowały się trawniki, jabłonie, grządki warzyw,

klomby z kwiatami i gdzieniegdzie ogrodowe meble. Wyglądało to bardzo naturalnie, jakby
ogród rodził się przypadkowo, bez planu - tu kwiaty, tam drzewo. Przecinały go wąskie,

porosłe mchem ścieżki. Krzaki i niskie murki tworzyły ciche zakątki, w których gnieździły

background image

się ptaki: szare wróble, rudziki z czerwonymi ogonami, zięby, szpaki, drozdy i kosy. Wielki
kot wygrzewał się na dachu niskiej szopy, przyglądając się ptasiemu życiu z

zainteresowaniem, ale leniwie.
-Chodź już! - zawołała Tracy.

Emma uśmiechnęła się i zeszła do dzieci. Tracy ugotowała owsiankę w wielkim
miedzianym rondlu. Robin pracowicie żłobił w swojej misce wyspy i jeziora. Donna miała

buntowniczą minę.
-Ona nie lubi owsianki - oświadczyła Tracy z naganą, rzucając małej wyniosłe spojrzenie,

które rozśmieszyło Emmę. - A to jest bardzo zdrowe dla dzieci.
-To, czego nie lubimy, nie jest zdrowe - uznała Emma, zabierając miskę Donny. - Masz

ochotę na gotowane jajko?
-Tak, plosę.

-Tak, proszę - poprawiła ją Tracy pouczającym tonem. Ale Donna zupełnie ją zignorowała.
-Wajko. Ładne wajko - powtórzyła. Tracy usiadła nadąsana.-Mama zawsze gotuje owsiankę

- podkreśliła.
-Ale nigdy nie udaje się wmusić jej w Donnę-stwierdził rzeczowo Robin.

Tracy pokazała mu język.
-Moja owsianka jest pyszna. Zajadaj. - Szturchnęła go pod żebro.

Emma z uśmiechem spróbowała owsianki. Smakowała jak mokry cement. Z pełnym
sympatii wyrazem twarzy zwróciła się do Tracy.

-Jesteś znakomitą kucharką, choć masz dopiero siedem lat. Opowiem mamie, jak
doskonale sobie radziłaś i jak pomagałaś.

-Wyciągnęła nas z łóżek - mruknął Robin. - Czy ja też dostanę jajko? Te płatki zakleiły mi
buzię.

-W porządku! - wrzasnęła Tracy. - Możesz sobie nie jeść. Nic mnie to nie obchodzi!
Kiedy jajka były już gotowe, Emma przyjrzała się uważnie Tracy. Dziewczynka dzielnie

walczyła z dużą miską owsianki, na jej twarzy malował się ogromny wysiłek i determinacja.
-Już dosyć! Nie powinnaś jeść tyle owsianki-rzuciła Emma jakby nigdy nic. - Nie starczy

ci miejsca na jajka.
Zabrała opróżnioną do połowy miskę i zamiast niej postawiła jajko w żółtym kieliszku.

Tracy odetchnęła z ulgą i sięgnęła po nie z demonstracyjną obojętnością. Dla tego dziecka,
pomyślała Emma, utrata twarzy to katastrofa. Po śniadaniu Emma wysłała dzieci do

ogrodu, a sama zaczęła zmywać naczynia. Uprzejmie odmówiła Tracy, która chciała jej
pomóc. Wyjaśniła, że powinna raczej pilnować młodszego rodzeństwa.

Przekonana o wadze swego zadania Tracy kiwnęła głową z powagą i wypędziła dzieci do
ogrodu. Robin porozumiewawczo mrugnął do Emmy. Z trudem powstrzymała śmiech. Był

to zadziwiający chłopiec, niezwykle bystry jak na czterolatka. Potrafił w kilku słowach trafić
w sedno każdej sytuacji. Zastanawiała się, jaki mężczyzna z niego wyrośnie.

Przebrała się w plisowaną spódnicę w szkocką kratkę, cienki żółty sweter i skórzane buty
turystyczne i przyłączyła się do dzieci.

-Pójdziemy na wycieczkę? - spytała.
Krzycząc radośnie od razu pobiegły w stronę bramy.

Trawa była usłana opadłymi z omszałych drzew jabłkami. Robin pochylił się i podniósł
jedno z nich. Było już z jednej strony nadgniłe. Chłopiec zachichotał i rzucił je za płot.

Wszyscy obserwowali jego lot. Wtem, ku przerażeniu Emmy, ktoś za płotem głośno
krzyknął. Zaniepokojony Robin schował się za spódnicę Emmy. Nad białą bramą ukazała

się jakaś twarz. Na Emmę patrzyły rozgniewane niebieskie oczy.
-Kto to rzucił? - Oczy przyjrzały się im i nieomylnie zatrzymały na Robinie, tulącym się do

Emmy. - Ty? To ty, mały...
-Chwileczkę! - Emma wkroczyła, zanim z czerwonych, błyszczących warg wyrwało się

gniewne wyzwisko. - Za pozwoleniem, nie przy dzieciach!
Dziewczyna spojrzała na nią. Emma beznamiętnie stwierdziła, że jest piękna. Różowobiała

cera zawdzięczała co nieco kosmetykom, ale twarz, której delikatne rysy obramowane były

background image

jasnymi włosami, była niezwykłej urody. Miała na sobie elegancki kostium piaskowego
koloru i bluzkę w tym samym odcieniu czerwieni, co wargi. Wyglądałaby absolutnie bez

zarzutu, gdyby nie plama po zgniłym jabłku na lewym rękawie kostiumu.

-Och, bardzo przepraszam - powiedziała z żalem Emma. - Gdybyśmy wiedzieli, że pani tam

jest, nie doszłoby do tego...
-Mój kostium jest zniszczony! Muszę wrócić do domu się przebrać. To straszne!

-Oczywiście zapłacę za czyszczenie - zapewniła ją Emma. - Bardzo nam przykro, prawda,
Robin? - Spojrzała na niego i znacząco uniosła brwi.

-Przepraszam - szepnął, zaciskając swą małą piąstkę na jej spódnicy.
Niebieskie oczy spojrzały uważnie na Emmę.

-A właściwie to kim pani jest? Nianią?-Emma zawahała się. Historia wydawała się zbyt
skomplikowana, by jeszcze raz ją opowiadać.

-Zajmuję się dziećmi - wyjaśniła.
-Nie wygląda pani na nianię - powiedziała zimno dziewczyna. - Jest pani zbyt elegancka. -

Jej spojrzenie było twarde, usta zaciśnięte. - Proszę sobie za dużo nie obiecywać. Nic z tego
nie będzie. On jest nieczuły. Lepsze kobiety niż pani już próbowały i nie udało się.

Ostrzegam, że jeśli wejdzie mi pani w drogę, pożałuje pani tego.
-O czym pani mówi? - spytała zaskoczona i rozgniewana Emma.

-Dobrze, dobrze! - roześmiała się tamta. - Wie pani, kim on jest. Nie mam pretensji, że ma
pani nadzieję, ale proszę potraktować to jako poważne ostrzeżenie i wycofać się.

-O kogo chodzi? - powtórzyła Emma. - Ma pani na myśli ich wuja? Tego miejscowego we-
terynarza?

-Proszę nie żartować! - warknęła ze złością.
Kompletnie nic nie rozumiejąc, Emma patrzyła na nią bez słowa. Błękitne oczy dziewczyny

wpatrywały się w nią. Po chwili na jej twarzy pojawił się uśmiech. Był to dziwny uśmiech.
Wcale się Emmie nie podobał.

-No dobrze - mruknęła tamta zagadkowo i po chwili dodała uprzejmiej: - Im mniej słów,
tym mniej szkód.

-Przepraszam - rzuciła ostro Emma. - O czym pani mówi? Nie mam zielonego pojęcia...
-Nie szkodzi - odpowiedziała krótko. - Muszę pędzić do domu i przebrać się. A na

przyszłość - trzeba patrzeć, gdy się coś rzuca. - I zniknęła, pozostawiając zmieszaną Emmę.
Tracy stała przy płocie i spokojnie zbierała czarny bez.

-To Amanda Craig - powiedziała cicho. - Mieszka w Queen's Daumaury.
Emma spojrzała na nią z zainteresowaniem. Była to znajoma nazwa. Ten dom często

wymieniano w czasopismach jako wspaniały przykład angielskiej wiejskiej rezydencji,
stojącej w małym parku, po którym włóczyły się sarny, a srebrne bażanty i pawie

przechadzały się po różanych tarasach. Należał do starego finansisty Leona Daumaury,
zgorzkniałego odludka, który tak bardzo unikał rozgłosu, że aż go prowokował. Czy

Amanda Craig była jego krewną, czy tylko u niego pracowała? Kosztowny ubiór mógł
wskazywać i na jedno, i na drugie. Ale co ją obchodził wuj dzieci i co miały znaczyć te

dziwne uwagi?
Donna wyślizgnęła się przez bramę i na swych krótkich nóżkach biegła aleją w stronę

cienistego lasu.
-Idziemy! - krzyknęła Emma do dzieci. - Gonimy Donnę!

Po drugiej stronie domu, pod lasem, Donna wpatrywała się przez płot w osiołki, które też z
zaciekawieniem przyglądały się jej swymi wielkimi oczami.

-Barnaby i Jessie - krzyknęła zachwycona Tracy.- To osiołki pani Pat.
Emma spojrzała w stronę domu, gdy wspinali się po lesistym zboczu. Stał w dole,

zbudowany z jasnego kamienia i przykryty ciemniejszym dachem. Mury były grube, pod
okapami i okiennicami nieco wyszczerbione, ale ciągle jeszcze w dobrym stanie. Okna były

okratowane i błyszczały w rannym słońcu, jakby dom cieszył się z ich odwiedzin. Czerwone

background image

róże pięły się wszędzie na murach i rozsiewały cudowny zapach.
-Wygląda jak dom, w którym mieszkały trzy niedźwiadki - powiedziała do Donny.

Dziewczynka przytaknęła wesoło. W lesie śpiewały ptaki. Wiewiórki ścigały się po pniach
buków - były bardzo zajęte, gdyż nadchodziła jesień i musiały już gromadzić zapasy. Z

oddali dobiegało gruchanie leśnych gołębi. Tuż obok nich z wrzaskiem przeleciała sójka i
zachwycone jej barwami, błękitnymi i czarnymi piórami, dzieci aż krzyknęły z radości.

Emma szła patrząc, jak biegną kopiąc pnie drzew i opadłe liście, zbierają w mokrej trawie
błyszczące kasztany, obserwują miliony pajęczyn o różnych kształtach i rozmiarach,

błyszczące w przebijającym się przez liście świetle słonecznym.
Przeszli przez las i znaleźli się na piaszczystej drodze, którą szli wzdłuż płotu. Robin

obserwował przecinające się koleiny, przystając co jakiś czas przy krzaczkach jagód.
-Mogę je zjeść? - spytał.

-Możesz - zgodziła się Emma - ale zawsze musisz mnie spytać, zanim zjesz jakiś inny
owoc.- Na pewno mama wam o tym mówiła.

-Mówiła - przytaknęła Donna.
Tracy zaczęła biec, gdy zbliżyli się do długiego ogrodu, przylegającego do niewielkiej białej

gospody. Wyszła z niej kobieta. Pod tęgim ramieniem trzymała duży, żółty, plastykowy
koszyk z bielizną, w pasie przewiązana była białym fartuchem, siwe włosy miała związane w

kształtny kok. Jej zarumienioną twarz rozjaśnił promienny uśmiech.
-Pani Pat! - zawołała Tracy.

-Ojej! To chyba Tracy! Ale wyrosłaś! Nogi masz jak źrebak. - Postawiła koszyk na ziemi i
pochyliła się nad Donną, żeby ją ucałować. - Ale z ciebie ślicznotka! A to chyba Robin,

prawda? No, no, ty też wyrosłeś. Kiedy cię widziałam ostatni raz, byłeś chłopcem, a teraz
jesteś już młodym mężczyzną.

-Mam cztery lata - poinformował ją Robin z uprzejmym, ale pobłażliwym uśmiechem.
-To ci dopiero! - roześmiała się pani Pat, mrugając do Emmy. - Przypominasz mi twojego

wujka Rossa, gdy był w twoim wieku.
Emma patrzyła na Robina z szeroko otwartymi oczami. Tak, pomyślała, to wiele wyjaśnia.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
-Proszę wpaść do mnie na herbatę – zapraszała uśmiechnięta pani Pat. - Nastawiłam już

czajnik.
- Mrugnęła porozumiewawczo. - U mnie jest on zawsze w pogotowiu.

Okna jasnej i wielkiej, ale przytulnej kuchni wychodziły na trzy strony - na las, na pola i na
ogród. Mały kotek spał na dywaniku pod piecem. Szumiał czajnik. Dzieci zostały od razu

posadzone za długim drewnianym stołem i zaczęły z apetytem zajadać gorące placuszki.
Masło było żółte i zimne, a dżem zrobiony z własnych owoców.

Pani Pat poczęstowała je zimnym mlekiem, a dla siebie i Emmy podała herbatę w grubych
kubkach koloru kasztanów, jakie niedawno oglądali w lesie. Emma opowiedziała jej, w

jakich okolicznościach podjęła się opieki nad dziećmi, a pani Pat się roześmiała domyślnie.
Ross nie będzie zadowolony.

-Nie jest - przytaknęła Emma. - Chce znaleźć kogoś, kto będzie mieszkać w domu w
charakterze przyzwoitki.

-No myślę!
-To trochę staroświeckie - skomentowała Emma.-Przecież będzie tam trójka dzieci.

-Czasami trzeba bardzo uważać – powiedziała oględnie pani Pat. Przyjrzała się Emmie
uważnie.

-Opowiedz mi o sobie, moja droga. Jesteś z Londynu, prawda? To daleko stąd.
Emma zaczęła opowiadać. Pani Pat zręcznie, taktownie i niepostrzeżenie wyciągnęła z niej

wszystkie informacje o jej życiu i pochodzeniu, cały czas słuchając uważnie. Emma
zwierzyła się jej nawet z nieszczęśliwej i bolesnej miłości do Guya, z decyzji o ucieczce i

zostawieniu go Fanny.
-Na swój sposób jestem zadowolona, że tak się stało - przyznała. - W ciągu ostatniej doby

tyle się wydarzyło, że prawie zapomniałam o Guyu. - Na pewno ból nie był już tak dotkliwy.

background image

Mogła myśleć o nim z mniejszym żalem.
Uwagę dzieci przyciągnęło głośne gdakanie na podwórku. Emma wyjrzała przez okno.

Wysoka białowłosa kobieta stała pod płotem, karmiąc stadko małych, brązowych kur, które
zacięcie walczyły o ziarna, machając skrzydłami i podskakując.

-To moja siostra Edie - westchnęła pani Pat.-Nigdy nie wyszła za mąż. Kochana, poczciwa
kobieta, diabelnie pracowita, ale -jakby to powiedzieć-trochę wolno myśląca. Mogłaby

spokojnie przyjść i pomóc ci, dopóki jesteście tutaj. Boi się mężczyzn i jak Ross będzie w
pobliżu, to na pewno się schowa. Dlatego on nigdy nie prosi jej o pomoc. Wie, jaka ona jest.

Ale Edie tak bardzo kocha dzieci! Z przyjemnością wam pomoże.
Emma patrzyła, jak dzieci biegną do Edie i pomagają jej karmić kury. Zauważyła, że

zaniepokojona kobieta rozgląda się wokół nerwowo.
-Boi się, że Ross jest tutaj - wyjaśniła z westchnieniem pani Pat.

Tracy zaczęła coś mówić, a wyraźnie uspokojona Edie pochyliła się, żeby Donna mogła
wziąć trochę pokarmu dla kur. Ziarna padały wokół, a kury walczyły o nie z wrzaskiem.

Donna śmiała się głośno, Edie też się śmiała. Emma stwierdziła ze wzruszeniem, że
pomimo różnicy wieku zachowywały się podobnie.

Onieśmielona Edie przyszła później do kuchni. Zaczerwieniona i zdenerwowana patrzyła
na Emmę. Jej skóra była ogorzała, wyraz oczu - łagodny i tęskny. Od czasu do czasu zerkała

na Donnę z wyraźną sympatią. Gdy w pewnej chwili dała jej ciastko, pogłaskała
dziewczynkę po policzku z widocznym wzruszeniem.

-Potrzebna im jest pomoc - powiedziała spokojnie pani Pat. - Powiedziałam, że może się
zgodzisz.

Edie rozejrzała się wokół niepewnie.
-Bardzo proszę nam pomóc - poprosiła Emma, szturchając lekko Donnę. - Dzieci się

ucieszą, prawda,Donna?
Uśmiechnięta Donna ochoczo podeszła do starszej kobiety i powiedziała:

-Tak.
Edie pogłaskała ją po włosach z wyrazem czułości na twarzy.

-Może spróbuję - powiedziała powoli.
Do domu wrócili razem. Donna trzymała Edie za rękę i gwarzyła z nią. Edie była przejęta i

uszczęśliwiona. Robin znalazł rozwidlony kij, którym zamierzał, jak powiedział, chwytać
węże. Tymczasem ćwiczył na trawie i w przydrożnych krzakach. Tracy szła obok Emmy i

opowiadała o ojcu. Bardzo za nim tęskniła. Emma doszła do wniosku, że jest to szczęśliwa i
zżyta rodzina. Obawiała się, że pomimo okazywanej przemądrzałej samodzielności Tracy w

głębi serca czuje się zagubiona.
Ross był w kuchni, grzebał w szufladach i wyglądał jak chmura gradowa.

-Gdzie byliście, do cholery? - wybuchnął, gdy tylko weszli. Edie zbladła, a Emma spojrzała
na nią zaniepokojona.

-Zabierz dzieci na górę - poprosiła.
Edie szybko posłuchała. Ross patrzył za nią, a jego brwi uniosły się pytająco.

-Co ona tu robi? A tak przy okazji, znalazłem przyzwoitkę. Zaraz tu będzie - powiedział
krótko.

-Już jestem, kochanie. - Za plecami Emmy odezwał się słodki głosik.
Emma wiedziała, do kogo należy, zanim odwróciła się i zobaczyła szafirowe oczy i

jedwabiste włosy.
-To ja będę waszą przyzwoitką. - Amanda Craig skrzywiła wargi w uprzejmym uśmiechu.

-Aha. - Emma spojrzała znów na Rossa. - Ja też kogoś znalazłam.
-To możesz ją odesłać - powiedziała Amanda. - Czyj to właściwie dom? Ross tu o wszystkim

decyduje. Wniosę rzeczy do swojego pokoju.
-Edie? - Emma dostrzegła, że Ross błyskawicznie podjął decyzję. - Jak ją namówiłaś do

przyjścia tutaj? Ona strasznie się mnie boi.
-Mówisz o tej prostaczce z gospody? - roześmiała się Amanda i wzruszyła ramionami. - Coś

takiego! Jaki z niej będzie pożytek? Powiem, żeby poszła do domu.

background image

-Nie! - powiedziała ze złością Emma. Jeśli ktoś musiał powiedzieć to Edie, wolała to zrobić
sama. Ona ją namówiła i nie chciała jej zranić. Amanda na pewno nie będzie się

patyczkować. Potrafiła być złośliwa, a Edie była niezwykle wrażliwa.
-Nie - potwierdził Ross. - Myślę, że to lepsze rozwiązanie.

Amanda zaczerwieniła się i aż syknęła ze złości.
-Ross! Wolisz prostą wieśniaczkę ode mnie? Nie możesz powierzyć jej dzieci Judith!

-Pani Pat może poczuć się urażona, jeśli wybierzemy ciebie, a nie jej siostrę - wyjaśnił
dyplomatycznie Ross. - A ja nie mogę sobie na to pozwolić.

-Nie bądź śmieszny! - wybuchnęła Amanda.
Ross rzucił jej twarde spojrzenie. Nie powiedział nic, a ona zaczerwieniła się i zacisnęła

wargi.
-Tak się cieszyłam, że poznam dzieci Judith-podjęła po chwili słodko. - Myślałam, że ty

tego chcesz. I naprawdę, Ross, co za pomysł z tą poczciwą staruszką?.' Nikt nie uzna jej za
przyzwoitkę.

-Będzie doskonała - odparł spokojnie Ross.
-Kocha dzieci, nie będzie mi wchodzić w drogę, ani stwarzać problemów.

Amanda patrzyła na niego tak, że Emmie zrobiło się jej żal. Od początku nie zapałała
specjalną sympatią do tej dziewczyny, ale, sama przeczulona po niedawnych przeżyciach

miłosnych, dostrzegła, że Ross ją zranił. Błękitne oczy spojrzały na Emmę z nienawiścią.
-Bardzo dobrze - powiedziała Amanda z godnością. - Jeśli taka jest twoja decyzja, Ross, to

odchodzę.
-Dziękuję, że chciałaś mi pomóc - rzucił zdawkowo, trzymając ręce na biodrach i

wyglądając przez okno. - Chyba będzie burza. Zbiera się na deszcz. Lepiej się pośpiesz.
Amanda skierowała swe spojrzenie na jego profil, a potem na Emmę. Odwróciła się i

wybiegła.
-Nie byłeś zbyt uprzejmy - zauważyła zgryźliwie Emma w stronę jego odwróconej głowy.

-Dlaczego się tym przejmujesz? - Odwrócił się, unosząc ze zdziwieniem brwi.
-Należała się jej chociażby zwykła grzeczność-rzuciła.

Patrzył na nią rozbawiony.
-Ściągnięcie tu Edie to dobry pomysł. Dziękuję. Wahałem się, czy wpuścić Amandę do tego

domu. Jest zbyt zachłanna.
-Jaka? - zdziwiła się Emma.

-Podaj jej palec, a złapie całą rękę. Już od dawna próbowała się tu dostać.
-No coś takiego, ty zarozumiały... - Zabrakło jej słów z oburzenia.

-Nie obwiniaj o to mnie. - Wzruszył ramionami.-Nie chcę stwarzać wrażenia, że nie można
mi sięoprzeć.

Patrzyła na niego zmieszana, marszcząc brwi. W kącikach warg Rossa pojawił się uśmiech.
-Twoja twarz jest jak woda źródlana. Czysta i niewinna.

-Myślisz, że to komplement? - W jej głosie brzmiała urażona duma.
-Moim zdaniem tak. Mam dość masek.

Na jego twarzy dostrzegła niepokojącą, ale niezrozumiałą złość. Dlaczego uważał, że
Amanda chce dostać się do jego domu, skoro go nie kocha? I co Amanda chciała wyrazić

wcześniej poprzez te zagadkowe uwagi? Było tu coś, czego Emma nie pojmowała.

ROZDZIAŁ TRZECI

-Gdzie są najbliższe sklepy? Muszę zrobić zakupy. Tracy potrzebuje nowych spinek do

włosów, a ja rajstop. We wsi pewnie nie ma sklepu.
-Pani Pat sprzedaje różne rzeczy - poinformował ją Ross i spojrzał na nią uważnie. - Ale

może pojedziesz dziś ze mną do Dorchester? Mam tam o dziewiątej operację. Jeśli dzieci

background image

będą gotowe o wpół do dziewiątej, to możemy jechać wszyscy. Zjemy tam obiad i spędzimy
cały dzień. Dzieciom na pewno spodoba się muzeum. Eksponuje głównie wyroby ludowe -

stare narzędzia, wozy, uprzęże końskie i takie tam.
-Świetny pomysł - powiedziała entuzjastycznie Emma. - Mnie też to się przyda. Będę mogła

zrobić jakieś szkice.
-Oczywiście. Zapomniałem, że masz robotę. - Jego szare oczy wpatrywały się w nią

uważnie. - Musisz być rzeczywiście dobra w swoim fachu, skoro dostałaś takie zamówienie.
-Miałam szczęście. - Wzruszyła ramionami.

-Skromna jesteś - powiedział ironicznym tonem.
-Po prostu szczera - odparła. - Nie udaję, że jestem wielką artystką. Jestem zdolna, to

wszystko. I miałam dużo szczęścia, że znienacka dostałam takie zamówienie. Kariera często
zależy od szczęścia. Sam talent to za mało.

-Lubisz swoją pracę? - spytał, zjadając z widocznym apetytem ostatnią grzankę.
-Szalenie. - Sprzątnęła ze stołu i przywołała dzieci, które bawiły się w ogrodzie. -

Szykujcie się. Jedziemy z wujkiem do Dorchester.
-Zajmę się Donną - oznajmiła Tracy, widząc, że wzrok Emmy spoczął na jej małej

siostrzyczce. Chwyciła ją za rękę i wyprowadziła z pokoju. Donna spojrzała na dorosłych z
komicznym wyrazem rezygnacji.

-A co po ślubie? - spytał Ross wstając. Jego ramiona w tweedowej marynarce wydawały się
jeszcze szersze.

-Co? - Emmę zatkało. Podniosła na niego zdziwione oczy. - O co ci chodzi?
-Czy po ślubie też będziesz pracować? - spytał obojętnie. - Wiele kobiet dziś tak robi.

-A tobie pewnie to się nie podoba? - Była gotowa do kłótni, przypomniawszy sobie, co
siostra mówiła o jego autokratycznych, szowinistycznych poglądach. - Dopóki nie ma

dzieci, nie widzę przeszkód do pracy dla kobiet. Młode małżeństwa potrzebują mnóstwo
pieniędzy, więc je wspólnie zarabiają. Jak inaczej mogłyby sobie pozwolić na kupno domu,

umeblowanie, wyjazd na wakacje?
-Szybko wyciągasz wnioski, prawda? - stwierdził chłodno.

-Twoja siostra powiedziała...
-Aha! Moja siostra! - Skrzywił się. - Zawsze mieliśmy różne zdania. Nie powinnaś wierzyć

we wszystko, co ci powiedziała.
Nagle wbiegły dzieci. Robin miał krzywo zapięty płaszczyk. Emma schyliła się, żeby odpiąć

guziki i zapiąć je ponownie.
-Zacząłeś od złego guzika, skarbie - powiedziała czule.

-To Tracy zapinała - wyjaśnił z niesmakiem znudzony Robin. - Mówiłem jej to, ale w ogóle
nie słuchała.

Tracy była wściekła. Ross wziął ją za rękę i uśmiechnął się do małej tak uroczo, że ujęło to
Emmę- Do mnie nigdy tak się nie uśmiecha, pomyślała. Niemal pozazdrościła Tracy tego

wyróżnienia.
-Co zrobić, zawsze zdarzają się niewdzięcznicy, prawda Tracy? - W jego głosie była

sympatia i zrozumienie.
Tracy spojrzała wyniośle na Robina, uśmiechnęła się do wujka i pokazała szparę w zębach.

-Widzisz? W nocy wypadł mi ząb.
-Włożyłaś go pod poduszkę dla wróżki? - spytał poważnie Ross.

Tracy zawahała się.
-Włożyła - odezwał się Robin. - A wróżka powinna zostawić z dziesięć pensów, bo wszystko

teraz drożeje. - Naśladował głos Tracy w sposób nie pozostawiający wątpliwości, kogo
cytuje. Tracy zaczerwieniła się i spiorunowała go wzrokiem.

-Poczekamy i zobaczymy, czy wróżki biorą to pod uwagę - uśmiechnął się Ross. - Ja w
waszym wieku dostawałem trzy pensy.

-To musiało być bardzo dawno. - Robin spojrzał na niego ze współczuciem. - Czy żyłeś w
czasach królowej Wiktorii? Tatuś ma wiktoriańskie biurko. Pozwala mi czasem przy nim

posiedzieć i pohuśtać się na krześle.

background image

Ross spojrzał na Emmę porozumiewawczo.
-Często czuję się jak wiktoriański zabytek, ale aż tak stary nie jestem.

W samochodzie rozbrykane dzieci usadowiły się z tyłu, a Emma zajęła miejsce obok Rossa.
Jechał szybko, ale ostrożnie, wybierając boczne, puste drogi. Były wąskie i wiodły przez

pola. Na zielonych łąkach pasły się spokojnie krowy. Powiedział Emmie mimochodem, że
są tu dobre pastwiska.Niedaleko, na kredowych wzgórzach jest świetna trawa dla owiec.

Pasą je nawet na Maiden Castle.
-Muszę to zobaczyć - powiedziała zaciekawiona.

-Można dostać się tam autobusem?
-Jeśli starczy czasu, zajedziemy tam dzisiaj po południu - zaproponował. - To zależy od

moich zajęć. Lubię wpaść tam, zjeść kilka kanapek, poleżeć na trawie i posłuchać
skowronków.

-To gród z epoki żelaza?
-Tak. Zbudowano tam szereg wałów ziemnych, tworzących pierścienie. Raczej owalnych niż

okrągłych. Ludzie żyli w środku, nieprzyjaciołom trudno było się tam dostać. Były tam też
bramy. Na wałach stali ludzie, którzy mogli rzucać włóczniami i kamieniami w

napastników. Musieli oni pokonać rów i wtedy stawali się łatwym celem. Jeśli nieprzyjaciel
zajął jeden wał, wycofywali się za następny i stamtąd znów się bronili. W środku było

najbezpieczniej, to sanktuarium kobiet i dzieci. Wały broniły jak mury w mieście, ale było
ich więcej. To był dobry pomysł.

-Dopóki nie przyszli Rzymianie - mruknęła Emma.
-Tak - zgodził się. - Lepsza technika zapewniła, jak zwykle, zwycięstwo. Rzymianie mogli

używać katapult do przerzucania przez wały ostrych włóczni-to tak jak dziś strzelanie z
armat do dzikusów. Nie musieli podchodzić blisko i nieszczęśni Brylowie nie mogli

posłużyć się swoją ulubioną bronią. Nie mogli ciskać kamieniami dostatecznie daleko, by
dosięgnąć Rzymian i byli przez nich dziesiątkowani. Tak jak Niemcy bombardowali

Londyn, żeby osłabić opór przed inwazją, tak i Rzymianie stosowali swój błyskawiczny atak
i łatwo łamali opór.

-A teraz to tylko opuszczone szańce pośród pól-dodała ze smutkiem. - Hardy często o nich
wspomina. Myślę, że codzienny widok tych żałosnych ruin na horyzoncie wywarł na nim

duże wrażenie. Nic dziwnego, że miał skłonności do melancholii.
-Och, myślę, że i tak by je miał - powiedział Ross. - To zależy od sposobu patrzenia na

świat. Bitwa pod Maiden Castle odbyła się setki lat temu. Pomyśl, o ile życie dla ludzi tutaj
stało się łatwiejsze! Cieszę się, że nie żyłem dwa tysiące lat temu. Hardy mógł przecież

spojrzeć z pozytywnego punktu widzenia.
-Jak ty - stwierdziła Emma sucho.

-Nie mam czasu na pesymizm. Życie jest za krótkie. - Uśmiechnął się przebiegle.
Zbliżali się już do Dorchester, przejeżdżając właśnie most nad krętą rzeką Frome.

-Most Grey ów - powiedział Ross cicho. - Zbudowała go Laura Grey, dziedziczka z tutejszej
rodziny. Widzisz tę metalową tablicę przymocowaną do mostu? To współczesna kopia

tablicy umieszczonej tu za czasów Jerzego IV, grożącej wygnaniem każdemu, kto
uszkodziłby most.

-Mój Boże! - wykrzyknęła Emma, kiedy przemknęli przez most. - Nie cackali się z
wandalami w dziewiętnastym wieku!

-Nie sądzę, żeby było ich wielu, skoro stosowano takie kary - odparł Ross. - Zawsze, kiedy
widzę robotę chuliganów, mam ochotę przywrócić niektóre z nich. Wczoraj musiałem uśpić

psa. Paru chłopaków rzucało w niego kamieniami. Z ochotą sprawiłbym im tęgie lanie.
Mówię ci - gdybym wiedział, kto, pewnie bym to zrobił! - Patrzył ponuro, zaciskając w

gniewie zęby.
-Krew się we mnie gotuje, kiedy czytam o takich rzeczach. - Emma także pałała świętym

oburzeniem. - Zauważyłam, że masz tylko jednego kota. Żadnych innych zwierzaków?
Wzruszył ramionami.

-Miałem psa, spaniela. Przejechali go, kiedy miał dwa lata. Jakiś drań w sportowym

background image

samochodzie -nawet się nie zatrzymał, tylko zwiał z prędkością stu kilometrów na godzinę.
Przynajmniej Lucky nie cierpiał. Zginął na miejscu. To jedynie mnie pocieszyło.

Zaparkowali przed starym kamiennym budynkiem z dachówkowym, porośniętym mchem
dachem. Ross obejrzał się na podniecone dzieci.

-Chcecie zobaczyć operację, zanim pójdziecie na zakupy?
Z bocznych drzwi wyłoniła się młoda kobieta w czarnych spodniach i niebieskim rybackim

swetrze.
-Kogo my tu mamy? - Uśmiechnęła się do dzieci przez szybę samochodu. - Przyjechaliście

odwiedzić wujka? Cześć, Tracy. Pamiętasz mnie? Mój Boże, wyrosłaś jak na drożdżach.
Tommy będzie bardzo zazdrosny. Urósł tylko dwa i pół centymetra przez rok. Pamiętasz,

jak mierzyliście się na wybiegu dla psów? Będziesz musiała zaznaczyć dla siebie nową
kreskę.

-Nie czekając na odpowiedź Tracy, odwróciła się do Emmy z uśmiechem. - Witaj, musisz
być nianią. Jestem Chloe Bennett. Mój mąż jest partnerem Rossa.

-Na miłość Boską, Chloe, złap oddech - powiedział spokojnie Ross. - Niech was
przedstawię. To jest panna Emma Leigh. Zajmuje się dziećmi, ale nie jest nianią, tylko

ilustratorką Thomasa Hardy'ego.
-Och, tylko nie stary Hardy - parsknęła lekceważąco Chloe. - Czy nikt nie przyjeżdża do

Dorchester z innych powodów? Zapraszam na kawę, Emmo. Myślę, że dobrze ci zrobi.
Chodźcie, dzieciaki. Możemy zjeść ciastka i wypić lemoniadę w kuchni. Tommy! Tod!

Chodźcie, chodźcie, gdziekolwiek jesteście... mamy gości! - Jej głos nabrał mocy organów.
Dwaj mali chłopcy w jednakowych zielonych drelichowych spodniach i swetrach wyłonili

się zza bramy. Wyglądali jak zminiaturyzowane wersje swojej matki: jasnowłosi, okrągli i
przyjaźni.

-Chodźcie się przejechać na naszej taczce - zaproponowali natychmiast, a Robin, Donna i
Tracy nie zwlekali z przyjęciem zaproszenia. Piątka dzieci zniknęła z widoku, rozmawiając z

zażyłością, którą dzieci osiągają tak łatwo i której dorośli im zazdroszczą.
-Oranżada i ciastka czekają! - zawołała za nimi Chloe.

Nie było odpowiedzi.
-Przyjdą, jak będą mieli na nie ochotę. - Wzruszyła ramionami.

-Idę na operację - powiedział Ross.
-Przyjdź do kuchni, jak skończysz - uśmiechnęła się do niego. - Zajmę się Emmą.

Wymienni ironiczne spojrzenia.
-Nie wątpię w to!-Kiedy poszedł do frontowych drzwi, Chloe uśmiechnęła się do Emmy.-

Nie podobał ci się sposób, w jaki to powiedział, prawda? Trochę ironicznie. Masz z nim
jakieś kłopoty? Teraz ma raczej dość kobiet - to znaczy samotnych kobiet. - Uśmiechnęła

się do Emmy szelmowsko. - Ja, jako żona Edwarda, jestem oczywiście niegroźna. Nikt nie
zamieniłby Edwarda na Rossa!

-Jestem pewna, że twój mąż byłby zachwycony, gdyby to usłyszał! - roześmiała się Emma.
-Och, Edward wie - mrugnęła porozumiewawczo.

Poszły do kuchni. Chloe nastawiła wodę, wyciągnęła puszkę domowych ciasteczek i
filiżanki.

-Mamy tylko kawę rozpuszczalną. Musimy oszczędzać.
-Kto nie musi? - Emma pokiwała głowa ze zrozumieniem.

-Właśnie - westchnęła Chloe. - A teraz opowiedz mi o sobie i jak to się stało, że zajmujesz
się dziećmi Judith...

Emma opowiedziała o wszystkich swoich przygodach, a Chloe, robiąc kawę, słuchała z
wielkim zainteresowaniem.

-Ross ma szczęście, że umiesz zajmować się dziećmi!
-Ale wcale nie chciał, żebym została - odparła Emma.

-No jasne, że nie! - Chloe powiedziała to tak, jakby to było oczywiste.
-Dlaczego? - spytała Emma z ciekawością.

Chloe otworzyła szeroko oczy.

background image

-Nie wiesz? Mój Boże! Skoro tak, lepiej nie będę ci mówić.
Emma poczuła falę narastającej wściekłości.

-Zaczynam wariować od wszytkiego. Ludzie ciągle robią jakieś aluzje, a potem nabierają
wody w usta... On chyba nie jest Sinobrodym, prawda?

-O rany, nie - roześmiała się Chloe. - To nie jest żaden ukrywany skandal. Biedny stary
Ross! Coś ty sobie wyobrażała?

-Skoro nikt nie chciał mi nic powiedzieć, tylko wyobraźnia mogła mi pomóc - zauważyła
Emma.

Do kuchni wpadły dzieci, trajkocząc jak sroki. Chloe zaczęła częstować je oranżadą i
domowymi ciasteczkami.

-Jechałem na taczkach - oznajmił przejęty Robin. Donna przytuliła się do kolan Emmy nic
nie mówiąc, ale za to z błogim uśmiechem. Miała brudny nos i czarną smugę na policzku.

Jej oczy lśniły jak gwiazdy.
-Zostaw ich tu, jak pójdziesz na zakupy - zaproponowała Chloe. - To żaden kłopot. Jestem

przyzwyczajona do biegających naokoło dzieci. Musicie też zjeść z nami obiad. W piecyku
mam zapiekankę. Wystarczy dla wszystkich. Dla dzieci dorobię trochę makaronu z

jabłkami. Lubicie kluski z jabłkami, dzieciaki?
Dzieci przytaknęły chórem, a Chloe uśmiechnęła się.

-No, to załatwione.
-To bardzo miło z twojej strony - powiedziała Emma, czując coraz większą sympatię do tej

młodej kobiety.
-Nonsens. Lubię gości. Dzięki nim życie jest ciekawsze.

Pogawędziły jeszcze chwilę, a dzieci skończyły ciastka i wybiegły z hałasem. Obie kobiety
sprzątnęły razem kuchnię przywracając ją do pierwotnego stanu.

Potem przyszedł Ross z Edwardem Bennettem i jego widok uprzytomnił Emmie, że oto
stanęła twarzą w twarz z najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Chloe

zachichotała widząc niedowierzanie na jej twarzy. Edward zarumienił się j z uśmiechem
wyciągnął rękę.

-Dzień dobry. Bardzo mi przyjemnie, Emmo. Ross wszystko mi o tobie opowiedział.
Edward miał metr osiemdziesiąt wzrostu, włosy równie jasne, jak jego żona i szczupłą,

opaloną twarz gwiazdora filmowego. Błękitne oczy patrzyły spod gęstych, czarnych rzęs, a
rysy twarzy były regularne i cudownie rzeźbione. Emma nie zdziwiłaby się wcale, gdyby

okazał się próżny jak dziewczyna, ale był to mężczyzna nieśmiały i cichy, o ujmującym
uśmiechu i łagodnym głosie. Wzruszające było uczucie, z jakim patrzył na Chloe

proponującą mu filiżankę kawy.
-Nie mogę, muszę lecieć. Pani Fry chce, żebym obejrzał jej pudla. Myśli, że ma zapalenie

płuc, ale moja diagnoza to lekki katar. To zwierzę jest bardzo rozpieszczone. Szkoda, że nie
miała dzieci.

-Komu szkoda? - W głosie Rossa pełno było niechęci. - Pomyśl, jakie życie wiodłyby te
nieszczęsne stworzenia. Trzymałaby je zamknięte jak w złotej klatce! Ta kobieta to idiotka.

-Jest pewnie samotna - powiedziała z przejęciem Emma. - Kobiety muszą mieć kogoś do
kochania.

-Czyżby? - Szare oczy spojrzały na nią z ironią.
Edward pocałował żonę i wyszedł.

-Ja też muszę już iść - westchnął Ross. - Mam jeszcze kilka wizyt.
-Jecie u nas obiad - poinformowała go Chloe.-To już postanowione.

-Widzę, że zawiązałyście już babski spisek, co? Dziękuję, Chloe. Jestem ci bardzo
wdzięczny. - Uśmiechnął się do niej. - Edward dał mi wolne popołudnie. Obiecałem zabrać

Emmę do Maiden Castle.
-Zaopiekuję się dziećmi, gdy tam pojedziecie-obiecała Chloe. - Nie musicie się śpieszyć.

Pokaż jej całą okolicę. - Uśmiechnęła się do Emmy. - Jesteśmy dumni z tych stron. To
najpiękniejsze widoki w Anglii.

-Czemu nie? - Ross wzruszył ramionami. Wyszedł kuchennymi drzwiami, a Emma i Chloe

background image

poszły do kliniki obejrzeć zwierzęta, które zatrzymano na noc. Niektóre z nich spały, inne
próbowały zwrócić na siebie uwagę, zwłaszcza czarny szczeniak labrador, który oparł się

łapkami o klatkę. Emma pochyliła się nad nim.
-Ciekawe, co mu jest? Wygląda całkiem dobrze. Na starej poduszce leżał kot, lekko dysząc.

Niedawno miał operację. Jeszcze widać szwy-pokazała jej Chloe. - To zadziwiające, jak
szybko zwierzęta wracają do siebie. Jutro stąd wyjdzie, trochę osłabiony, ale w pełni

sprawny. Ludzie znoszą wszystko znacznie ciężej.
-Ale zwierzęta bardziej mnie wzruszają – przyznała Emma. - Są takie bezbronne, takie

oszołomione. Nie rozumieją, skąd się wziął ból, ani co się z nimi dzieje. Nie można do nich
przemówić i uspokoić, co tak bardzo pomaga ludziom i koi ich ból. Gdyby zwierzęta mogły

mówić!
-Nie powiedziałabyś tego, jakbyś miała papugę-odparła ponuro Chloe. Otworzyła drzwi i od

razu doleciał je ochrypły głos:
-Cześć, skarbie! Rozłup orzech, rozłup orzech...Emma roześmiała się. Ruchliwa czerwono-

zielono-biała papuga podskakiwała bez przerwy na pręcie w rogu pokoju, a jej okrągłe oczy
chytrze im się przyglądały.

-Twoja? - spytała.
-Należała do mojego wuja - skrzywiła się Chloe.-Po jego śmierci dostałam Crackersa w

spadku. Czułam, że powinnam wziąć tego łajdaka, ale jest nieznośny. To zgroza, jakie on
zna wyrażenia. Oczywiście chłopcy go uwielbiają. A ja truchleję na myśl, że któregoś dnia

popiszą się przed klientami powiedzonkami tego ptaszyska i skompromitują mnie
na wieki.

Podała papudze orzech. Ta przysunęła się bokiem, chwyciła go jedną łapą i zaczęła oglądać,
mówiąc:

-Ładny! Rozłup orzech, rozłup orzech...
Dzieci zdążyły jeszcze zobaczyć, jak ptak zajada orzech i oczarowane oglądały go ze

wszystkich stron. Crackers zaprezentował swój repertuar. Emma pojęła przyczynę obaw
Chloe. Gdy język zaczął stawać się barwniejszy, zabrała dzieci i kazała im bawić się na

podwórku z Tommym i Todem. Kiedy wybierała się na zakupy, Tracy poprosiła, by ją też
zabrała.

-Skoro masz ochotę - zgodziła się Emma.Robin i Donna zajęli się zabawą w chowanego,
a one ruszyły do małego centrum handlowego.

Emmę zachwyciły pieczołowicie zachowane całe duże kwartały starego miasta. Każdy, kto
czytał utwory Hardy'ego, musiał rozpoznawać ulice, budynki, nazwy. Z przyjemnością

poszła na Corn Hill i popatrzyła na łukowate okna Antelope, starego zajazdu dla dyliżan-
sów, który pojawił się w kilkunastu książkach pod inną nazwą; potem powędrowała do

kościoła Świętego Piotra, innego słynnego symbolu miasta.
Tracy bardziej interesowały sklepy. Miała trochę własnych pieniędzy i była tym niezwykle

przejęta.
-Chyba kupię książkę - postanowiła.

Poszły do księgarni i Tracy starannie wybrała tom opowiadań dla dzieci. Emma dołożyła
książeczki dla Donny i Robina.

-Robin lubi książki o samochodach - powiedziała Tracy z pogardą.
-Myślę, że „Opowieść o nieznośnym króliku" też mu się spodoba - odpowiedziała łagodnie

Emma.
W drodze powrotnej wstąpiły na chwilę do muzeum, podziwiając rekonstrukcję gabinetu

Hardy'ego, różne przykłady dziewiętnastowiecznych mebli, rolnicze narzędzia i wystawę
rzymskich pozostałości, wydobytych w pobliżu miasta. Tracy zmęczyła się po kilkunastu

minutach i zaczęła wiercić się niespokojnie.
-Idziemy? - spytała Emma.

Tracy przytaknęła gorliwie. U Chloe zastały już Rossa i Edwarda Bennetta, którzy skończyli
wizyty i niecierpliwie czekali na posiłek.

-Myjcie ręce i chodźcie na obiad! Chyba wszyscy na niego zapracowali.

background image

Mięso było delikatne, a gęsty sos miał niezrównany smak. Kluski rozpływały się w ustach i
zostały natychmiast zmiecione przez głodną hordę. Pomimo olbrzymiej michy kartofli z

masłem i następnej, z młodą duszoną marchewką i brukselką, jedzenia ledwie wystarczyło.
Wszyscy mieli jeszcze ochotę na naleśniki z jabłkami.

-Mniam, mniam... - Robin westchnął w ekstazie.-Podobasz mi się, ciociu Chloe. - Jego
pełen namaszczonej powagi ton rozśmieszył wszystkich.

-Dziękuję, Robinie - odrzekła konspiracyjnie Chloe. - Ty mi się też podobasz. Lubię
chłopców, którzy mają zdrowy apetyt.

-Czy mnie też masz na myśli? - wtrącił niewinnie Ross.
-No nie, zachowujesz się jak prosię - rzekła z wyrzutem widząc, jak wręcz wylizuje talerz. -

Za to wstrętne zachowanie masz nam teraz zrobić kawę!
-Nie mam ochoty się ruszać po takim jedzeniu-zaprotestował. - W dodatku nie wiem, skąd

wezmę energię na wlezienie na Maiden Castle po południu.
-Maiden Castle? - Edward przerwał swoją milczącą kontemplację pustego już talerza. -

Będziesz w tamtych stronach? Mógłbyś przy okazji obejrzeć konia Joe Winga? Znowu
kuleje.

-Spodziewałem się tego. Chwile przyjemności nigdy nie trwają długo - jęknął Ross. -
Dobrze, załatwię to.

Po kawie dzieci znikły gdzieś razem, a Ross i Emma ruszyli wolno, oglądając okolicę. Minęli
ciemny, posępny Maumbury Ring. Wywarł na Emmie nieprzyjemne wrażenie.

-Co to takiego? - zapytała.
-Nie jestem całkiem pewny, ale słyszałem, że to pozostałość kamiennego kręgu z epoki

kamienia. Rzymianie wykorzystali go na teatr, w zboczach wyżłobili ławy dla widzów.
Łatwo im poszło, ta trawa kryje kredową skałę.

Zobaczyli wyraźnie rysujące się na tle nieba imponujące ruiny Maiden Castle.
-Pomyśl tylko - rzekła Emma w zamyśleniu - jak wysoko musiały się pierwotnie wznosić te

mury. Przez dwa tysiące lat warunki atmosferyczne bardzo je przecież zniszczyły.
-Rzeczywiście. - Ross zdawał się być zaskoczony tym odkryciem i spojrzał na nią z nagłym

zainteresowaniem. - Jakoś nigdy dotąd nie przyszło mi to do głowy.
Dojechali wiejską zakurzoną drogą do prowizorycznego parkingu. Odtąd zaczynała się trasa

do Castle. Kilku odważnych turystów wspinało się nią na wały. Trasa prowadziła ostro pod
górę, ale przyjemny wiaterek ułatwiał wspinaczkę. Z wałów mieli piękny, rozległy widok na

okolicę.
-Jak tu wspaniale - zachwyciła się Emma. - Ma się takie głębokie poczucie związku z

przeszłą historią.
-Tak, to nawiedzone miejsce, pomimo swego piękna - dodał Ross.

-Nie chciałabym spędzić tu nocy - wstrząsnęła się Emma. - Prześladowałyby mnie głosy
duchów.

-To tylko wiatr, moja panno - uśmiechnął się pobłażliwie Ross. - Słowa nawiedzony użyłem
w przenośni. Myślałem o tym, że przypominają się tu chwile, o których chcielibyśmy

zapomnieć... dawne nieszczęścia, zapomniane tragedie.
Emma uparcie trwała przy swoim.

-Tak czy siak, nocą nie zaciągnąłbyś mnie tu końmi. Nie ma tu budowli, ale atmosfera jest
znacznie bardziej mroczna niż w starych zamczyskach.-Ach, wy kobiety ubóstwiacie

miłosne tragedie - żartował z niej Ross, spoglądając na zegarek.Przykro mi, ale musimy
się pospieszyć. Mam jeszcze obejrzeć konia Joe Winga.

Po wizycie na farmie wrócili do Dorchester po dzieci.
-Zostańcie na herbacie - zapraszała serdecznie Chloe.

-Dziękuję za zaproszenie, ale Edie już na nas czeka - odmówiła Emma. - Jestem ci bardzo
wdzięczna za wszystko, co zrobiłaś. To był wspaniały dzień.

-Przyjedźcie znowu jak najszybciej - nalegała Chloe przed odjazdem.
Kiedy zbliżali się do wsi, minęli park ogrodzony wysokim płotem, który zwrócił uwagę

Emmy. Przez otwartą żelazną bramę dostrzegła piękne trawniki, dęby i bukową aleję. Już

background image

miała zapytać Rossa, gdy ujrzała wśród drzew dom i od razu rozpoznała Queen's
Daumaury, w całej swej krasie, oświetlony zachodzącym słońcem.

Zbliżając się do wąskiego zakrętu, tuż za mostkiem, musieli zwolnić, by przepuścić
nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, zmierzający niechybnie do Queen's Daumaury.

Była to wspaniała, lśniąca limuzyna. Za kierownicą siedział szofer, z tyłu starszy
mężczyzna, a obok niego widniała znajoma blond główka. Amanda wychyliła się i

pomachała Rossowi, który kiwnął uprzejmie głową. Starszy pan rzucił obojętne spojrzenie i
odwrócił wzrok. To musi być ten tajemniczy Leon Daumaury, pomyślała Emma. Jak na

wieści o jego bogactwie i potędze wydawał się boleśnie schorowany i stary.
-Kto to był? - zapytał zaciekawiony Robin z drżeniem w głosie.

-To dziadek, głuptasie - odpowiedziała obojętnie Tracy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Emma, zupełnie zaskoczona, spojrzała na Rossa z pełnym niedowierzania pytaniem w
oczach, ale ten wpatrywał się spokojnie w drogę i wydawało się, że nic do niego nie dotarło.

Ponieważ w tym momencie ich samochód przyspieszył znacznie, nie zdążyła zapytać, co
Tracy miała na myśli. Robin zaczął mowę, której Emma nie dosłyszała, po czym jego głos

zagłuszył pełen przejęcia okrzyk Donny:
-Patrzcież-Swój malutki paluszek wycelowała w niebo. Spojrzeli w górę i w pełnym

kontemplacji milczeniu podziwiali sowę płomykówkę, która oderwała się od szczytowej
ściany starej stodoły. Zapadał zmierzch, poszarzałe niebo ozdabiały różowe pasma, głosy

ptaków brzmiały coraz senniej.
-Huu, huu - zahuczała Donna.

-Sowy jedzą myszy i zostawiają tylko nóżki i ogonki - oświadczył z powagą Robin.
-Prawda - potwierdził Ross. - Sowy zwijają w kulki wszystkie resztki, których nie zjadły i

zostawiają je.
-Bardzo dobry zwyczaj - zainteresował się Robin.

-Też bym tak chciał. - Tu spojrzał z ukosa na Tracy.-Gdyby kazali mi jeść kleistą owsiankę...
Tracy stanęła w pąsach, patrząc na niego z wściekłością.

-Nie zaczynaj znowu!
-Dojeżdżamy do domu - zawołała Emma pospiesznie. - Ciekawe, co Edie zrobiła na kolację?

-Wspominała coś o kartoflach pieczonych w mundurkach.
-Mniam, mniam... - zamlaskał Robin z zachwytem, przymykając oczy.

-I zupie pomidorowej - uzupełniła Tracy.
-Supa... - przytaknęła Donna. - Dla mnie.

-Dla nas wszystkich, głuptasie - z naganą w głosie rzekła Tracy.
-Właśnie, że dla mnie - upierała się Donna.

Samochód skręcił na drogę do Rook Cottage. Dzieci przestały się sprzeczać i zaczęły w
skupieniu wypatrywać domu. Bystre oczka Robina pierwsze dostrzegły oświetlone okna.

-Jesteśmy w domu, jesteśmy w domu! - wydzierała się Tracy tańcząc na ścieżce, a pozostała
dwójka usiłowała dotrzymać jej kroku.

W drzwiach pojawiła się rozpromieniona Edie.
-Jesteście, moje kochaniutkie. Chodźcie, chodźcie, kolacja już czeka.

Emma zabrała dzieci do łazienki, żeby się umyły i uczesały, a kiedy wróciły do kuchni, Edie
właśnie nalewała gorącą zupę pomidorową.

-Ogień w kominku właśnie rozgorzał – oznajmiła Edie. - Może zjecie przy nim kolację? Stół
już przesunęłam.

Zasiedli przy stole w miłym cieple płonących w kominku szczap. Deszcz zacinał w okna,

background image

wiatr hulał w gałęziach drzew. Świat na zewnątrz wydawał się groźny i nieprzychylny. Tu,
wewnątrz, było bezpiecznie, ciepło, przytulnie.

Ross zszedł kilka minut później, świeżo umyty i uczesany, w czerwonym swetrze, jasnych
spodniach i zastał ich tak przy kolacji, pełnych radosnego zadowolenia. Stanął w drzwiach,

przypatrując się im. Dzieci jadły zupę, spoglądając raz po raz to na wielki półmisek jajek z
boczkiem pośrodku stołu, to na migotające płomienie szczap. Twarz Emmy, także świeżo

umyta i bez makijażu, była delikatnie zaróżowiona i promienna jak twarzyczki dzieci. Jej
brązowe oczy spoglądały marząco.

Uniosła wzrok na widok zbliżającego się Rossa. Jej twarz mimowolnie rozjaśnił uśmiech,
ale nie otrzymała uśmiechu w odpowiedzi. Przeciwnie, jego dziwnie spięta twarz ściągnęła

się jeszcze bardziej, a brwi zmarszczyły.
„Coś nie tak? - spytała w duchu samą siebie. Dlaczego wygląda na takiego wściekłego? Co

się mogło stać?''
-Siadaj i jedz zupę, póki nie wystygła – zaprosiła go uprzejmie.

Usiadł i wziął łyżkę. Uśmiechnął się do Tracy, biorąc chleb, który mu podała.
-Edie go upiekła - oświadczyła Tracy.

Ugryzł kęs i głośno wyraził swoje uznanie dla jego smaku i zapachu, czym niezwykle
usatysfakcjonował dzieci. Edie niewątpliwie stała się już ich ulubienicą.

Po objedzeniu się pieczonymi kartoflami z masłem, zapiekanką z jajek, boczku i sera,
naleśnikami z bananami i kruchymi ciasteczkami, Emma zabrała całą trójkę do łóżek. Edie

wyprosiła zaszczyt asystowania przy kąpieli i opowiedzenia bajki na dobranoc.
-Ale niestlasnej - szepnęła zaniepokojona Donna.

Edie zapewniła ją uroczyście, że na pewno niestrasznej. Emma zeszła do kuchni. Ross
zajęty był właśnie sprzątaniem ze stołu. Bez słowa zaczęła mu pomagać, potem razem

pomyli naczynia. Zasiedli przy kominku. Emma starannie cerowała sweterek Robina. Ross
zagłębił się w swoich papierach, wypełniając je ze zmarszczonym w skupieniu czołem.

Edie, po przyjściu, pochowała z powrotem talerze i garnki, odwracając wstydliwie głowę,
gdy Rossowi zdarzyło się na nią spojrzeć.Potem szepnęła, że idzie do łóżka i zniknęła,

zanim zdołali odpowiedzieć dobranoc.
-Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek przywyknie do mnie - odezwał się Ross z wyrazem

rozbawienia w oczach.
Wtem zadzwonił telefon. Zanim Ross podniósł się z krzesła, Emma podniosła machinalnie

słuchawkę. Natychmiast rozpoznała ten głos i zjeżyła się cała słysząc wyniosłe: „Chcę
mówić z Rossem".

Bez słowa oddała słuchawkę Rossowi, który rzucił jej badawcze spojrzenie, i wyszła z
pokoju. Odnalazła spodenki Donny i obejrzała dziurę na kolanie. Wycięła dwie okrągłe łatki

ze swoich starych, zniszczonych spodni i usiadła w kuchni, aby je przyszyć. Spodenki
Donny były różowe, dżinsy Emmy niebieskie, ale w rezultacie kolory świetnie pasowały.

Usłyszała, jak Ross pobiegł na górę, po czym zbiegł w pośpiechu. Pojawił się w drzwiach,
kończąc nakładać wypchaną marynarkę z tweedu i prochowiec.

-Muszę wyjść - oznajmił zwięźle.
Emma kiwnęła głową potakująco, bez słowa komentarza. Jego twarz znowu miała ten

niemiły, ironiczny grymas. Czuła na sobie jego potępiający wzrok i zachodziła w głowę,
czym mu się tym razem naraziła. I co za nie cierpiącą zwłoki wiadomość przekazała mu

Amanda? Czy zdarzył się jakiś nagły wypadek i potrzebowała go jako weterynarza? A może
raczej jako mężczyzny?

W pół godziny później, po uprzątnięciu i zabezpieczeniu kominka, sama udała się do
sypialni. Dzieci spały spokojnie. Edie wysunęła głowę ze swego pokoiku, jeszcze raz

szepnęła dobranoc i zniknęła. Emma wzięła długą, gorącą kąpiel i poszła do łóżka. Ale nie
mogła zasnąć, wstała więc i zabrała się do wstępnych szkiców kilku ilustracji, głównie z

pamięci wspomaganej kilkoma pocztówkami, kupionymi w Dorchester. Postanowiła, że
następnym razem zrobi w mieście kilka dokładnych szkiców z natury.

Po godzinie pracy udało się jej wreszcie zasnąć, ale w trzy godziny później obudził ją Ross.

background image

Potknął się na schodach i zaklął cicho. Chyba nie jest pijany, pomyślała. Spojrzała na
zegarek przy łóżku, szeroko ziewając. Druga w nocy? Gdzież on się, u licha, podziewał do tej

pory? Amanda Craig musi mieć ogromną siłę przekonywania.
Nic mi do tego, powiedziała sobie stanowczo Emma, opadając z powrotem na poduszkę.

Może sobie włóczyć się przez całą noc! Ostatecznie to on będzie niewyspany, a nie ja.
Jednak następnego ranka dała upust swoim uczuciom. Najpierw zabrała dzieci na długi

spacer po lesie, gdzie nazbierali jeżyn na ciasto z jeżynami i jabłkami. Edie poszła na całe
przedpołudnie pomagać siostrze. Ross pracował w terenie, ale niespodziewanie wpadł po

drodze do domu na lunch. Emma, przygotowująca właśnie jagnięce kotlety w sosie
miętowym, aż jęknęła ze zgrozy, widząc go w drzwiach.

-Dlaczego słowem nie wspomniałeś, że wpadniesz na lunch? Przygotowałam kotlety tylko
dla nas czworga. Czy wystarczą ci kiełbaski? - zapytała, przeszukując rozpaczliwie

spiżarnię.
-Mogę iść na lunch do Dorchester - warknął, obracając się na pięcie.

-Nie wygłupiaj się - ucięła. - Jak już tu jesteś, zjesz z nami bez gadania, ale bądź uprzejmy
uprzedzać mnie w przyszłości. Nie znoszę być zaskakiwana z pustą spiżarnią.

Gdy dzieci jadły kotlety, usmażyła mu raz dwa kilka kiełbasek, do tego było puree z
ziemniaków i marchewka z groszkiem. Ciasto prosto z pieca wzbudziło okrzyki zachwytu.

Ross z zadowoleniem wziął ogromny kawał.
-Uwielbiam leśne owoce - oznajmił. - To zbrodnia pozwolić marnować się takiej ilości

darów natury.
-Pewnego ranka zabiorę was, dzieci, na grzyby i nauczę odróżniać, które są jadalne, a które

trujące.
Potem dzieci pobiegły bawić się w ogrodzie, a Emma wzięła się do zmywania. Ross tkwił w

drzwiach, przyglądając się jej i ziewając.
-Jestem zmęczony.

-Nic dziwnego - stwierdziła z ironią.
-O co ci chodzi? - uniósł pytająco brwi.

-Jak się przesiaduje nocami u dziewczyny... -Emma nie zdołała powstrzymać języka. O
mój Boże, pomyślała, ten mój niewyparzony jęzor! Czy nigdy go nie okiełznam?

-Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał uprzejmie po chwili milczenia. - Spałaś już, kiedy
wróciłem.

-Jak spadasz ze schodów, to musisz się liczyć z tym, że obudzisz innych - rzuciła sucho.
Słuchaj no, panno Leigh - rzekł cicho i dobitnie.-Jesteś tu po to, żeby pilnować dzieci, a nie

mnie przez calutką dobę. O której wychodzę i o której wracam, to tylko moja sprawa, nikt
nie ma prawa do tego się wtrącać. Zrozumiano?

-Dokładnie - odparła, cała w pąsach.
-To świetnie - odwrócił się i szybko wyszedł. Emma usłyszała, jak odjeżdża i automatycznie

wytarła ręce w fartuch. Miała ochotę zawyć. Sprawił, że poczuła się jak wścibska jędza, a
najgorsze było to, że w zasadzie miał rację. Nie miała żadnego prawa komentować jego

postępowania. Po co w ogóle otworzyła usta? Czy nigdy nie nauczy się być dyskretna i
trzymać język za zębami?

Po południu wyruszyła na herbatkę do pani Pat. Edie nieśmiało, ale nieustępliwie
przypominała o zaproszeniu. Dzieci, wystrojone odświętnie, biegły przodem w podskokach,

a Emma z Edie kroczyły za nimi z wolna. Kiedy dochodziły do zajazdu, minęła ich znajoma
lśniąca limuzyna Leona Daumaury. Dzieci gapiły się na nią z otwartymi buziami. Edie

wytrąciło to z równowagi i przerażona dyszała z otwartymi ustami jak ryba wyrzucona z
wody. Emma zachmurzona, zastanawiała się, co robić, ponieważ samochód zwolnił, a w

końcu zatrzymał się. W środku siedział stary mężczyzna i przypatrywał się dzieciom,
zaciskając obie dłonie na złotej gałce mahoniowej laski. Emma przyłączyła się do dzieci i

położyła opiekuńczo rękę na ramieniu Tracy. Wyczuwała, że z całej trójki właśnie ona
najbardziej przeżywa to spotkanie, przypomniała sobie ton głosu Tracy po spotkaniu tego

starego mężczyzny poprzedniego dnia. Emma przygotowała się na najgorsze. Czyżby

background image

naprawdę był to dziadek dzieci? To tłumaczyłoby zainteresowanie Amandy Rossem.
Przypuśćmy, że ten nieobecny archeolog, ojciec dzieciaków, jest synem Leona Daumaury.

Ale Judith powiedziała, że nikt z najbliższej rodziny jej męża nie żyje. Kłamała rozmyślnie,
czy po prostu wymazała ten fakt z pamięci? Ale jeżeli jej mąż nazywał się Daumaury,

dlaczego, u licha, przedstawiła się jako pani Hart? Zaraz, zaraz, chyba nie jest to takie
trudne do wytłumaczenia? To jasne, że musiała tu mieć miejsce jakaś potężna rodzinna

kłótnia. Najprawdopodobniej mąż Judith zmienił nazwisko, żeby całkiem przeciąć
rodzinne więzy i Emma przypuszczała, że wie, o co poszło.

Człowiek tak bogaty, jak Leon Daumaury, mógł bezwzględnie potępić syna za małżeństwo,
którego zupełnie nie aprobował. Emma domyślała się, widząc wyniosłą, lodowatą pychę na

twarzy starego mężczyzny, że był to człowiek, który bez wahania odtrąciłby syna
zamierzającego poślubić kogoś tak zwyczajnego i bezpretensjonalnego jak Judith.

Tracy wpatrywała się płonącymi oczami w starca z wyrazem zaciętego uporu na swej małej
twarzyczce. I nagle Emma ujrzała, w przebłysku jasnowidzenia, zadziwiające podobieństwo

między nimi - coś w kształcie oczu, nieustępliwym zarysie szczęki, linii nosa i ust. Coś
nieokreślonego, niemniej wyraźnie dostrzegalnego.

W głębi serca poczuła ogromną ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem. To było niezwykle
zabawne, obserwować to dziecko i starca stojących naprzeciw siebie z jednakowym

wyzwaniem w oczach. Między nimi było ponad sześćdziesiąt lat różnicy, ale zachowywali
się tak samo.

Robin, przekrzywiając głowę, zapytał spokojnie rzeczowym tonem dorosłej osoby:
-Czy to naprawdę jest mój dziadek, Emmo?

Starszy pan, jakby przestraszony czy rozgniewany, pochylił się do przodu i bez słowa
dotknął laską ramienia szofera. Samochód ruszył, a starszy pan nawet się nie obejrzał.

Emma spojrzała najpierw na Robina, potem na Tracy.
-O to musisz zapytać wujka Rossa, Robinie.

-Wujek Ross nigdy o tym nie mówi. - Głos Tracy był bez wyrazu.
-Dlaczego nie? - dopytywał się Robin.

-Dlatego, że nie - odparła Tracy niezbyt pewnie. Pani Pat wybiegła im na spotkanie z tak
idealnie obojętnym wyrazem twarzy, że Emma natychmiast pojęła, iż musiała dokładnie

obserwować to dziwne spotkanie z ukrycia.
-No, już jesteście - zawołała radośnie. - Wchodźcie, wchodźcie, musicie spróbować mojej

babki marmurkowej. Zrobiłam babkę marmurkową specjalnie dla moich małych gości.
-Babkę marmurkową? - powtórzył Robin. - A co to takiego?

-Na pewno będzie ci smakować - zapewniła pani Pat, biorąc go za rękę i mrugając do
Emmy. - Jest we wszystkich kolorach tęczy.

Nie było w tym przesady. Ciasto, stojące na stole, było pokryte różowym lukrem
nakrapianym czekoladą. Po przekrojeniu ukazało się mnóstwo kolorów. Dzieci były

zachwycone, łakomie spoglądając na ciasto.
Później, kiedy bawiły się na podwórku, a pani Pat dolewała herbaty, Emma miała ochotę

wypytać ją dokładnie o stosunki rodzinne łączące dzieci z Leonem Daumaury. Poznała
jednak tutejszych mieszkańców na tyle, że zdawała sobie sprawę, iż każde bardziej

dociekliwe pytanie napotka na mur milczenia. Będą mieli za złe jej ciekawość i nie zrobią
nic, by ją zaspokoić. Gdyby Judith i Ross uznali za stosowne wtajemniczyć ją w ich związki

z Leonem Daumaury, powiedzieliby to sami. Zresztą Ross miał wczoraj znakomitą okazję,
by jej to wyjaśnić. A to, że jej nie wykorzystał, mówiło samo za siebie. To jasne, że chciał,

aby nie była w to wciągnięta. Dotyczyło to tylko rodziny, a ona do niej nie należała.
Potrafiła zaakceptować takie rozumowanie. Edie pierwsza spostrzegła nieobecność Donny.

Do Emmy doszły jakieś krzyki, wyjrzała i zobaczyła dwójkę dzieci i Edie wyraźnie
zaniepokojonych. Tylko dwójka? Natychmiast wybiegła i usłyszała ich wołanie:

-Donna... Donna, gdzie jesteś?
-Bawiliśmy się w chowanego... - wyrzuciła z siebie Tracy, gdy Emma do nich dobiegła. -

Donna schowała się i nie możemy jej teraz znaleźć!

background image

Edie była półprzytomna z przerażenia.
-Nie powinnam była im pozwolić... Nie powinnam była spuszczać jej z oka, taką małą

myszkę. - Ze zdenerwowania nie mogła mówić.
-Na pewno nie poszła daleko - uspokajała ją Emma. - Rozbiegnijmy się i wołajmy.

Może Donna, dumna z tego, że nie mogą jej znaleźć, przyczaiła się w swojej kryjówce? Była
taka malutka, że trudno byłoby ją dostrzec, gdyby siedziała bez ruchu.

Rozbiegli się nawołując. Szukali wszędzie: wzdłuż dróżki, zaglądając do innych domów,
nawet przetrząsając lasek, chociaż było mało prawdopodobne, żeby tam doszła. Edie

odchodziła od zmysłów, nawet Tracy zaczęła się niepokoić. Emmie przyszło do głowy, że
właściwie należałoby zawiadomić Rossa i zorganizować systematyczne poszukiwania,

bowiem wkrótce zapadnie zmierzch, a Donna była taką kruszyną.
I nagle ją ujrzała. Mała, na samym środku łąki, zapomniawszy o całym świecie, zbierała

dmuchawce i dmuchała z zapałem, przyglądając się, jak lecą w cztery strony świata.
Gaworzyła radośnie przy tym zajęciu. Co za ulga! Emma przymknęła oczy, szepcząc

dziękczynną modlitwę. Gdy je otworzyła, w miejsce ulgi pojawiło się przerażenie -
dostrzegła coś, co w pierwszej chwili uszło jej uwagi.

Po przeciwnej stronie łąki, tyłem do bawiącego się dziecka, stał potężny byk i z pochylonym
łbem wpatrywał się w las. Emma przygryzła wargi, starając się zebrać myśli. Nie wolno jej

było zawołać Donny, krzyk zwróciłby uwagę zwierzęcia. Musi sama dotrzeć do Donny bez
zwracania uwagi byka. Ruszyła w stronę bramy zastanawiając się, jak dziecko dostało się na

łąkę. Przecisnęło się pod ogrodzeniem czy wspięło się na nie?
Ostrożnie pokonała bramę i wolno zbliżyła się do dziewczynki. Była tuż koło niej, gdy mała

ją spostrzegła. Już, już miała wydać okrzyk powitalny, gdy Emma, potrząsając głową
przecząco i podnosząc palec do ust, powstrzymała ją od tego. Twarzyczka Donny rozjaśniła

się w uśmiechu, była przekonana, że to dalszy ciąg gry w chowanego. Emma wzięta ją na
ręce i z wielką ostrożnością ruszyła z powrotem w stronę ogrodzenia.

Złośliwość losu dopadła je, gdy miały jeszcze spory kawał do bezpiecznej strefy. Przeleciały
nad nimi dwie wrony, kracząc zawzięcie. Donna roześmiała się głośno.

Emma obejrzała się i ze zgrozą ujrzała, że byk się obrócił. Jego małe, czerwone oczka
zapłonęły wściekłością na ich widok, z nozdrzy buchnęła para, a łeb pochylił się ku ziemi.

Nie czekając dłużej, rzuciła się do ucieczki, krępowana ciężarem Donny. Ta, nieświadoma
niebezpieczeństwa, zaśmiewała się radośnie. Przerażenie dodało Emmie sił. Biegła tak

szybko, jak jeszcze nigdy w życiu, tuląc do siebie dziecko z całej mocy. Za nią pędził byk,
wkrótce będzie deptał jej po piętach. Czyżby to jej oddech dobywał się z niej z takim

wysiłkiem i głośnym świstem? Donna także wyczuła już niebezpieczeństwo. Jej małe ciałko
przylgnęło z całych sił, rączki objęły mocno.

-W porządku, kochanie - poklepała ją Emma uspokajająco, chociaż sama wcale nie miała
pewności, że uda się im dotrzeć do ogrodzenia na czas. - Nie ma się czego bać.

I nagle wyrosła przed nimi brama. Rzuciła się do niej, myśląc tylko, jak wsadzić Donnę na
bezpieczną wysokość. Nie pamiętała, co się stało potem. Wiedziała tylko tyle, że najpierw

znajdowała się po złej stronie bramy, z wściekłym bykiem za plecami, za chwilę lądowała
już po drugiej stronie, amortyzując rękami upadek, a byk, w bezsilnej złości, szturmował

przeszkodę.
Z trudem łapiąc oddech obmacała Donnę.

-Nic ci się nie stało, skarbie?
-Emma jest cała bludna! - zaśmiewała się mała.

Nagle obok nich z piskiem zahamował samochód. Oszołomiona Emma zobaczyła
wyskakującego Rossa, który dopadł jej ze zbielałą twarzą. Przyklęknął i wodził oczami od

dziecka do dziewczyny, potem do byka, wściekle walącego kopytami w ziemię po drugiej
stronie bramy.

-Mój Boże, co się stało?
-Lepiej nie pytaj... - Emma próbowała się uśmiechnąć. Jak przez mgłę czuła, że po ręce

cieknie jej krew. Zastanawiała się leniwie, skąd się wzięła.

background image

-Skaleczyłaś się w rękę. - Ujął ją za ramię, szukając rany.
-To tylko zadrapanie - odparła lekceważąco, jednak z pewnym zdziwieniem stwierdzając, że

sprawia jej przyjemność widok pochylonej nad nią jego twarzy i oczu wpatrujących się w
nią, tym razem bez wrogości.

-Ta kłowa nas goniła - oznajmiła niepewnie Donna.
-Naprawdę? To dopiero - stwierdził ponuro Ross.

Emma spojrzała na niego i skrzywiła się.
-To wszystko moja wina. Tak mi przykro. Powinnam była pilnować ich jak oka w głowie.

-Wiem, jak do tego doszło - wyjaśnił. - Pani Pat zadzwoniła do mnie. Ruszyłem
natychmiast. Nie ma w tym niczyjej winy - dzieci zawsze gdzieś łażą, nikt nie jest w stanie

upilnować naraz całej trójki.
-Emma jest cała bludna. - Donna nie omieszkała donieść tego godnego ubolewania faktu

Rossowi, który uosabiał dla niej męski ład i porządek.
Emma roześmiała się mimowolnie.

-Jestem niegrzeczna - przyznała beztrosko.
Ross pomógł jej się podnieść.

-Odwiozę was do domu. Wyobrażam sobie, jak cię bolą nogi po takim sprincie przez łąkę z
Bonapartem za plecami.

-Ten byk naprawdę tak się nazywa? - zachichotała Emma na myśl, jak to imię znakomicie
pasuje do zwierzęcia.

-Oczywiście, w skrócie Nappy. Aha, jest już Tracy. Zaraz wyślemy ją z dobrymi wieściami
do pani Pat i Edie. Pewnie umierają z niepokoju.

Tracy zmierzyła Donnę twardym, potępiającym spojrzeniem.
-Gdzieś ty była? Dostaniesz lanie. Wszyscy szukamy ciebie od godziny, Edie płacze jak

fontanna... Pani Pat powiedziała, że jak fontanna - dodała sztywno, widząc spojrzenie
Rossa.

-Pędź z powrotem i daj znać, że znaleźliśmy Donnę całą i zdrową - pogonił ją. - Poproś
Edie, żeby Robina i ciebie natychmiast zaprowadziła do mojego domu. Już najwyższa pora

na mycie i do łóżek. Mieliście dzisiaj znowu męczący dzień.
-Dlaczego Emma jest cała wymazana na czarno? - dopytywała się Tracy. - Wpadła do

kałuży czy co?
-Tak. A teraz zmykaj - uciął Ross.

Tracy pobiegła w końcu, choć niechętnie. Ross wsadził Donnę do samochodu, a Emma
usiadła obok niej, czując cały czas lekki smród.

-Obawiam się, że tę woń obory wydzielasz tysama - zauważył taktownie Ross, widząc, jak
dziewczyna z odrazą marszczy nos. Przyjrzała się swojej najlepszej, czarno-czerwonej

sukience w kratkę. Jęk grozy i żalu wydarł się z jej ust, gdy ujrzała, jak ją wybrudziła przy
upadku, a potem jęk obrzydzenia, gdy stwierdziła, w co upadła.

-Chyba będę musiała zedrzeć z siebie skórę, żeby się pozbyć tego zapachu - powiedziała z
udręką.

-Moje rajstopy są zupełnie na nic, a pantofle... lepiej nie mówić!
-Nie przejmuj się - zachichotał Ross. - Jeszcze jedno doświadczenie więcej, a poza tym

można powiedzieć, że przeszłaś chrzest bojowy. - Oczy mu błysnęły, gdy spostrzegł
oburzenie na jej twarzy. -Wiesz, życie na wsi nie jest tak czyste i higieniczne jak w mieście.

Tu nie można odizolować się od natury. Przypuszczam, że jedyną niemiłą wonią
w mieście są wyziewy spalin. Ja osobiście wolę jednak zapach obory lub stajni, no, ale gusta

są różne.
-A Emma biegła i biegła - wtrąciła się nagle Donna, pełna podziwu. - A potem

przeskoczyłyśmy blamę.
Ross rzucił Emmie spojrzenie w lusterku samochodowym.

-No, no, nasza mała, dzielna bohaterka - wymruczał.
-Och, przestań! - zarumieniła się.

Po dotarciu do domu Ross zajął się Donną, która była stosunkowo czysta i nie miała

background image

żadnych zadrapań. Emma instynktownie chroniła ją podczas przeskakiwania przez bramę.
Teraz poszła szorować się do łazienki, a mała, pod opieką Rossa, chlapała się w miseczce

pod kuchennym kranem.
Kiedy zeszła dużo później, wyszorowana do białości, w dżinsach i swetrze, niosła małą,

starannie zawiniętą paczkę z brudnym ubraniem.
-Muszę to natychmiast uprać. Im szybciej, tym lepiej.

Ross przyglądał się jej ze złośliwym rozbawieniem.
-Miejska elegantka z ciebie!

-Zauważyłam, że ty też bardzo dokładnie myjesz się po zawodowych odwiedzinach w
chlewach - odcięła się.

-Po prostu zdrowy rozsądek. - Wzruszył ramionami. - Wymogi higieny.
-Nie wmówisz mi, że naprawdę przepadasz za wonią gnoju - upierała się niedowierzająco.

-Nie, jeżeli ja ją wydzielam - roześmiał się bezczelnie.
-Tego się spodziewałam - rzekła z tryumfem.

Podszedł bliżej i spojrzał jej w twarz, na czystą, zdrową, zaróżowioną skórę, w szeroko
otwarte brązowe, pełne ciepła oczy, na wydatne różowe usta i zaokrąglony podbródek.

-Pachniesz teraz o wiele przyjemniej. - Wciągnął w nozdrza zapach soli kąpielowych i talku.
- Jak cały ogród.

Emma stała bez ruchu, jakby zahipnotyzowana spojrzeniem jego szarych oczu.
-Dzięki - rzekła w końcu ochryple, z wysiłkiem.

Jego twarz przybliżyła się jeszcze bardziej, jakby bezwiednie, ich oczy nie mogły się od
siebie oderwać. Wtem dobiegł ich z podwórka głos Edie i kroki biegnącego Robina. Czar

chwili prysnął. Odskoczyli od siebie, oboje zmieszani. Emma zabrała Donnę spod kranu, a
Ross ruszył na spotkanie przybyłych. Wszystko potoczyło się jak zwykle.

ROZDZIAŁ PIĄTY

-Nie omówiliśmy jeszcze spraw pieniężnych – zaczął Ross następnego dnia. Razem z

Emmą, ramię przy ramieniu, zgodnie przycinali róże. Edie zabrała dzieci na spacer do pani
Pat. Emma zmarszczyła brwi.

-Sprawy pieniężne? - Od razu skojarzyła je z wypadkiem samochodowym. - Wydaje mi się,
że Judith powinna skontaktować się z moją firmą ubezpieczeniową. Dzięki Bogu, moje

ubezpieczenie pokrywa wszystko.
-Nie chodzi o Judith, tylko o ciebie, głupolu - uśmiechnął się.

-O mnie? - Nic nie rozumiała. - Przecież nic mi się nie stało!
-Pieniądze za opiekę nad dziećmi - tłumaczył cierpliwie. - Tygodniówka, zapłata -

jakkolwiek to nazwać. Ze swoich obowiązków wywiązujesz się znakomicie, Judith będzie ci
bardzo wdzięczna. Widziałem się z nią wczoraj i prosiła, żebym to z tobą uzgodnił. Prosiła

też, żebyś określiła sumę.
-Ależ ja nie chcę żadnych pieniędzy - zaprotestowała zdumiona.

-Co za bzdura! Musisz dostać pieniądze. Dlaczego masz pracować za darmo?
-Z dwóch powodów - oznajmiła spokojnie. - Po pierwsze, czuję się odpowiedzialna za

spowodowanie wypadku. A po drugie, to ja powinnam wam zapłacić za najwspanialsze
wakacje w moim życiu. Mam za darmo mieszkanie i jedzenie, mnóstwo wolnego czasu i

przyjemność zajmowania się trójką uroczych dzieci. Od lat nie miałam tylu przyjemności
naraz.

-Wiesz, że jesteś zadziwiającą dziewczyną? - Przyglądał się jej jak naukowiec rzadkiemu
okazowi owada pod mikroskopem. - Czy aby na pewno jest to twoje ostatnie zdanie w tej

sprawie?

background image

-Oczywiście - zapewniła go.
-W porządku, zostawmy na razie ten temat.

-Wzruszył ramionami. - Judith to z tobą omówi, kiedy ją odwiedzisz.
-A zatem już załatwione, że będę mogła zabrać dzieci w niedzielę do szpitala?

Były małe kłopoty z uzyskaniem zgody na wizytę dzieci w szpitalu. Ich matkę przeniesiono
już na salę ogólną, gdzie odwiedziny chorych przez dzieci były zabronione. Atmosfera tych

sal nie była dla nich wskazana.
-Tylko na pięć minut, tak postanowiła pielęgniarka-oświadczył Ross. - Uważam, że

zarówno Judith, jak i dzieci, potrzebują spotkania, więc wymusiłem zgodę.
-W głębi swych serduszek dzieciaki zamartwiają się o mamę - przyznała Emma. - Mam

nadzieję, że wizyta, chociażby króciutka, uspokoi je trochę. Szczególnie Donnę... Jest taka
mała, trudno jej zrozumieć, co się naprawdę dzieje.

Brama za ich plecami skrzypnęła. Odwrócili się. Ujrzeli Amandę, jak zawsze nieskazitelnie
elegancką, w kaszmirowym sweterku, szaroniebieskiej spódnicy i naszyjniku z pereł.

-Cóż za cudowny poranek - zwróciła się do Rossa z jednym ze swych olśniewających,
uroczych uśmiechów.

Emma z powrotem zajęła się przycinaniem róż z taką energią, jakby od tego miał zależeć jej
los.

-Wydaje mi się, że wasza niania za bardzo szaleje z tym sekatorem - zauważyła leniwie
Amanda, uradowana okazją do krytyki.

-Hej! - zawołał żartobliwie Ross. - Zostaw co nieco na krzakach!
-Zaraz ci pokażę - słodko powiedziała Amanda wyrywając Emmie sekator z rąk, nim ta

pojęła, o co chodzi. - My znamy się na przycinaniu, prawda, Ross?
Zabrała się do krzaka ciemnoróżowo kwitnącej róży i przycinała go szybko, ale z doskonałą

precyzją. Emma musiała jej to przyznać. Ross obserwował ją z kwaśną miną, ręce oparł na
biodrach. Amanda podniosła na niego szafirowe, pełne sympatii oczy.

-Ogrody w Queen's Daumaury wyglądają teraz przepięknie. - W jej łagodnym głosie
brzmiał jakiś dwuznaczny ton, jakby poruszała śliski temat. - Róże rozkwitły w pełni,

krzewy mienią się już barwami jesieni.
-Nie jestem ogrodnikiem - uciął sucho Ross. - Staram się utrzymać ład w moim ogrodzie,

na ile mi starczy czasu, to wszystko. Pójdę sprawdzić, czy Edie nastawiła wodę na herbatę.
Widziałam ją właśnie tam, w tej knajpie - oznajmiła złośliwie Amanda.

Ross spojrzał nieprzytomnie, jakby o czymś sobie przypomniał.
-Aha, no to pójdę sam nastawić wodę.

-Nie, nie, ja to zrobię - zaproponowała uprzejmie Emma. - Zostań tu, Ross, porozmawiajcie
sobie.

Rzucił jej nienawistne spojrzenie, ale się nie ruszył, więc poszła do kuchni, zostawiając ich
razem. Wkrótce przyłączył do niej, ale sam. Rzuciła mu krótkie, rozbawione spojrzenie.

-A gdzie Amanda? - zapytała niewinnie. - Nie przyjdzie na herbatę?
-Nie przyjdzie - odrzekł krótko.

-No wiesz, naprawdę mnie zadziwiasz. - Emma spuściła powieki, by ukryć rozbawienie.
Spojrzał na nią bez cienia uśmiechu.

-Nie błaznuj. Nie mam zupełnie nastroju do żartów.
Wyglądał jak chmura gradowa, a na jej twarzy pojawiły się dołeczki od powstrzymywanego

śmiechu.
-No, no, ależ jesteś srogi! - Jej brązowe oczy rozjaśniła wesołość.

Złapał ją gwałtownie za łokcie i potrząsnął dziko.
-Ty mała kocico! Jak śmiesz stroić sobie ze mnie żarty? - Ale w szarych oczach pojawił się

uśmiech, gdy spojrzał w jej zwróconą ku niemu twarz.
-Amanda jest bardzo piękna. - Emmie nie udało się ukryć niechęci.

-O tak, niezwykle - przyznał. - Jak figurka z saskiej porcelany, delikatna, śliczna i bardzo,
bardzo kosztowna.

-Czy ona należy do rodziny Daumaury? - Emma w myśli zadawała sobie pytanie, czy

background image

niechęć Rossa do Amandy nie wynika ze świadomości, że jest ona poza jego zasięgiem, jak
gwiazdka z nieba: daleka i nie do zdobycia.

Odwrócił się od niej i spoglądał przez okno na oświetlony słońcem ogród.
-Tak - rzucił sucho.

-Czy jest wnuczką Leona Daumaury?
-Nie znam dokładnie stopnia ich pokrewieństwa. Sądzę, że jest wnuczką jego siostrzenicy,

ale być może pokrewieństwo jest jeszcze dalsze.
-Jej rodzice także mieszkają w rezydencji?

-Nie żyją oboje.
-Och... - Emmie zrobiło się przykro. - Biedna Amanda! To smutne.

Ross nie wydawał się przejęty.
-Minęło wiele lat. Już dawno z tym się pogodziła.

-Czy można się z tym kiedykolwiek pogodzić? Pustka po nich pozostaje na zawsze.
-A jak u ciebie? - Znowu spojrzał na nią. - Czy twoi rodzice żyją oboje?

-O tak, i są bardzo zajęci. - Uśmiechnęła się z czułością. - Mój ojciec jest lekarzem w
Norfolk, w takiej dosyć odludnej wiosce. Mama hoduje koty syjamskie. Mam też trzech

braci i siostrę, wszyscy już założyli rodziny, oraz pięciu bratanków i siostrzenicę. Jesteśmy
bardzo związani ze sobą. Tak naprawdę, to tylko ja opuściłam Norfolk.

-Wyjechałaś na studia, prawda?
-No tak, nie miałam wyboru. Studia w Londynie dają większe możliwości, chociaż mogłam

wybrać miejscową szkołę plastyczną.
-Pewnie bardzo byłaś ciekawa smaku wielkiego miasta? - zauważył z łagodną złośliwością.

-Można tak powiedzieć - zgodziła się ze śmiechem.
-A jednak wychowałaś się na wsi - mruknął.-Dlaczego mi tego nie powiedziałaś? Dlaczego

pozwoliłaś, abym powziął o tobie fałszywe wyobrażenie?
-Być może chciałam ci dać nauczkę, żebyś zbyt pochopnie nie oceniał ludzi! - Rzuciła mu

wyzywające spojrzenie.
-Bezczelna pannica! - Uszczypnął ją w policzek.

-Masz mieszkanie w Londynie?
-Tak.

-Mieszkasz sama czy z kimś?
Spojrzała na niego szeroko otwartymi, niewinnymi oczami.

-W zasadzie z kimś.
-Ach tak? Czy to ktoś sympatyczny?

-Zadajesz bardzo dużo pytań - zauważyła Emma ze słodyczą w głosie. - Muszę przyznać, że
bardzo sympatyczny.

-Rozumiem - skrzywił się. - Teraz będziesz cedzić informacje. Czyżbym stawał się zbyt
wścibski? - Patrzył na nią przenikliwie.

-Już widzę, jak ci wyobraźnia pracuje. - Wybuchnęła śmiechem. - Nie jesteś wścibski.
Mieszkam z przyjaciółką, ma na imię Fanny, jest sekretarką w wydawnictwie. To bardzo

ładna i przemiła blondynka. Mieszkamy razem od dwóch lat. Jeszcze jakieś pytania?
-Oczywiście, jedno - oświadczył spokojnie.

-Jeszcze? - Spojrzała zdziwiona. - A jakież to?
-Czy jest jakiś mężczyzna w twoim życiu? Milczała przez chwilę, po czym odrzekła cicho.

-W tym momencie nie ma żadnego. Obserwował ją uważnie.
-W tym momencie - powtórzył.

Przed oczami Emmy pojawił się obraz uśmiechającego się do niej Guya, jego twarz
oświetlona przesianym przez liście brzozy słońcem, zręczna, gibka sylwetka w tenisowym

stroju. Przymknęła oczy w oczekiwaniu na ból targający serce, ale doznawała tylko spokoju,
jak po pogodzeniu się z losem. Otworzyła oczy, marszcząc brwi z niedowierzaniem. Ross

nadal obserwował ją uważnie.
-Dawno się to skończyło? - zapytał łagodnie. Spojrzała na niego zaskoczona.

-Nie tak dawno - odpowiedziała bez wahania.

background image

-Byliście poważnie zaangażowani? Przynajmniej ty?
-Tak mi się wydawało - odpowiedziała, ciągle nie dowierzając własnym uczuciom.

-A on?
-Nie, on nigdy, chociaż tak sądziłam, ale nie, to nie była jego wina, to moja - tłumaczyła

nieskładnie.
-Widocznie musiał dawać ci powody do myślenia poważnie o waszej znajomości - zauważył

zimno Ross.
-Ależ nie - pokręciła głową. - Byliśmy przyjaciółmi. Spojrzała na niego błagalnie. - To się

zdarza, wiesz przyjaźń między mężczyzną i kobietą bez żadnych zobowiązań.
-Cóż, jasne jest, że ty tego tak nie traktowałaś -zauważył z ironią.

-Guy nie domyślał się...
-Musiał być idiotą. - Ross był bezlitosny.

Emma chciała zaprotestować, ale w głębi serca wiedziała, że on ma rację. Guy musiał być
absolutnie ślepy, jeżeli nie zauważył jej uczuć do niego.

-Jak to się skończyło? - pytał dalej Ross.
-Fanny wróciła właśnie z Ameryki i... - zaczęła bezbarwnym głosem.

-Już pojmuję - przerwał Ross, słysząc w jej głosie ból.
-Wiesz, czuję, że o wiele bardziej brak mi Fanny niż Guy a... być może wkrótce będę mogła

znowu spojrzeć jej w twarz otwarcie, bez żalu - wyznała.
-Więc to był powód twojego przyjazdu w te strony? - dociekał Ross.

Skinęła głową potakująco.
-To wszystko wydarzyło się bardzo niedawno?

-A mnie się wydaje, jakby to było przed wiekami -zdziwiła się. - To niesamowite. Czas stoi
w miejscu przez lata i nic się nie dzieje. A potem nagle przyspiesza i wydarzenia następują

jedne po drugich, nie dając czasu na zastanowienie się, człowiek jest oszołomiony
i zdezorientowany. Fanny i ja mieszkałyśmy razem przez dwa lata. Biegałyśmy na randki,

było nam ze sobą dobrze, pracowałyśmy ciężko. Ale tak naprawdę nic się nie działo,
rozumiesz, co mam na myśli? Wszystko szło tak gładko. I nagle Fanny wyjechała, ja

poznałam Guya i zakochałam się w nim na serio. Fanny wróciła i zobaczyłam ich twarze...
jakby w nich piorun strzelił i mnie przy tym poraził. Musiałam się usunąć i dlatego

wyruszyłam tutaj, po drodze był ten wypadek z twoją siostrą i oto niespodziewanie
wylądowałam jako niania trójki dzieci. Co jakiś czas przychodzi mi do głowy, że to chyba

sen.
-To nie sen - oznajmił Ross cierpko. - A zatem przyjechałaś tu leczyć złamane serce?

-Przyjechałam tu, żeby uwolnić się od nieznośnej sytuacji. - Nie spodobał się jej ton jego
głosu. - Fanny i Guy bez przerwy gruchali jak dwa gołąbki. To było nie do wytrzymania.

-Przykra historia - skomentował złośliwie.
-Gdybyś kiedykolwiek był naprawdę zakochany, nie byłbyś taki złośliwy - rozzłościła się.

-Dlaczego sądzisz, że nie byłem? - zapytał ironicznie.
-A może byłeś? - Spojrzała mu w twarz pytająco. - Usłyszałeś już historię mego życia. Może

teraz vice versa?
-Vice versa. - Uśmiechnął się. - Czyli czas na wzajemne wyznanie, innymi słowy? Dlaczego

nie? Zaspokoiłaś moją ciekawość, chociaż zrobiłaś to bardzo oględnie. No więc tak, byłem
zakochany... raz, w zasadzie dwa razy. Po raz pierwszy, kiedy miałem osiemnaście lat, w

koleżance ze studiów. Była sympatyczna, ale na dystans. Miała na względzie przede
wszystkim własną karierę, a nie małżeństwo ze mną. Prawdę mówiąc, odkochałem się

równie szybko, jak zakochałem.
-Wiem, co masz na myśli - westchnęła. - Czasami zastanawiam się, czy miłość w ogóle

istnieje. Zdarzało mi się czasami zakochać - było zabawnie, ale bardzo krótko. - Spojrzała
na niego z uśmiechem. - Przepraszam, przerwałam ci. A kiedy zakochałeś się drugi raz?

-Czyżbyś nie wiedziała? - Spojrzał na nią nieprzychylnie.
-Skąd mam wiedzieć? - Była zaintrygowana.

-Chociażby z wiejskich plotek - odparł.

background image

-Nie słucham ich, poza tym żadne do mnie nie dotarły.
-Och, strasznie tu plotkują - powiedział gorzko.-Po prostu jeszcze nie miałaś okazji

usłyszeć.
Podszedł do okna i wpatrywał się w nie, z rękami w kieszeniach. - Poznałem ją na tańcach.

Była piękna i słodka, z niewinnymi, błękitnymi oczami dziecka. Podbiła mnie od
pierwszego wejrzenia. Dla wszystkich było oczywiste, że mam poważne

zamiary i jej rodzina założyła, że się pobierzemy. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i
stopniowo... to brzmi okrutnie, ale uświadomiłem sobie, że mnie nudzi. Była głupia,

powierzchowna, samolubna. Przyjechała z wizytą do mojego domu. Moja rodzina
popierała to małżeństwo, ale ja czułem się nie w porządku, musiałem jej jakoś wyjaśnić, że

zmieniłem zamiar. W końcu powiedziałem jej to pewnego wieczoru... Płakała i błagała
mnie, żebym... Co za piekło, jakbym popełnił zbrodnię! Była w długach. Rodzina wydała

pieniądze na jej stroje, a nie było ich na to stać... Było mi jej żal. Proponowałem
pokrycie wszelkich wydatków, ale małżeństwo z nią nie wchodziło w grę.

Emma siedziała nieporuszona pod wrażeniem tej opowieści i zastanawiała się, czy nie
chodzi tu o Amandę Craig, ale wykluczyła to, gdyż Amanda mieszkała w Queen's

Daumaury i musiała mieć mnóstwo pieniędzy.
-Mówię ci, że odetchnąłem z ulgą, kiedy tamtegu wieczoru wreszcie poszła do łóżka -

ciągnął Ross z goryczą. - Ale koło północy coś mnie obudziło. To była znowu ona - przyszła
błagać mnie jeszcze raz. Zaczęła płakać, potem rozszlochała się na cały głos. Wybiegła z

mojego pokoju, a ja za nią, żeby ją jakoś uspokoić. Wpadła do swojej sypialni, a gdy
zawróciłem, zaczęła przeraźliwie krzyczeć. W sekundę zbiegło się mnóstwo ludzi, gapiących

się na mnie oskarżycielsko, a wtedy pojawiła się ona, w koszuli rozdartej na ramieniu, z
potarganymi włosami, i oskarżyła mnie o próbę gwałtu...

-Co za obrzydliwy numer! - Emma zatrzęsła się z oburzenia.
Odwrócił się natychmiast, jego szare oczy patrzyły na nią badawczo.

-Dziękuję - powiedział ze wzruszeniem.
-Za co? - zdziwiła się.

-Za to, że mi uwierzyłaś.
-Oczywiście, że ci wierzę - zapewniła serdecznie. - Nikomu, kto cię choć trochę zna, nie

przyszłoby do głowy, że byłbyś zdolny zgwałcić dziewczynę pod własnym dachem!
-Mój... moja rodzina w to uwierzyła - wyrzucił z siebie Ross ochrypłym głosem.

-Niemożliwe!
Nie tylko uwierzyła tej dziewczynie, ale wyrzuciła mnie z domu i uznała za potwora.

-Co? Judith też? - spytała z niedowierzaniem.
-Nie, Judith nie. Zawsze twierdziła, że ta historyjka jest śmiechu warta.

-Pani Pat też nie uwierzyła - powiedziała Emma w zamyśleniu, przypominając sobie pewne
dwuznaczne napomknięcia, które, dzięki opowieści Rossa, teraz zrozumiała. Spojrzała na

niego z uśmieszkiem. - Nic dziwnego, że nie życzyłeś sobie mojej obecności w tym domu,
dopóki nie znajdziesz przyzwoitki. Kto raz się sparzył, na zimne dmucha!

Skinął głową.
-Rozumiesz, że osobiście nie miałem nic przeciwko tobie. To tylko instynkt

samozachowawczy.
-Doskonale rozumiem! - Wzdrygnęła się. - Jasne, że takie przeżycie pozostawia straszny

niesmak, ale trochę mi żal tej dziewczyny. Mogła być w tobie zakochana i rozpacz
przywiodła ją do tego, że straciła głowę. Była gotowa zrobić cokolwiek, byle cię zatrzymać.

-Gdybyś kogoś kochała, to zrobiłabyś „cokolwiek"? - Skrzywił się. - Nigdy nie uznawałem
tej nowoczesnej teorii, że „miłość" usprawiedliwia każdą zbrodnię, nawet najgorszą. Sądząc

z tego, co mi właśnie opowiedziałaś o sobie i tym twoim Guyu, ty jednak nie
zdecydowałabyś się narzucać komuś tak bezwstydnie.

-Może nie byłam w nim tak bardzo zakochana, jak ta dziewczyna w tobie - westchnęła
Emma.

-Trudno osądzić.

background image

-Przestań ją usprawiedliwiać - zniecierpliwił się.
-Mam przeczucie, że nie miłość doprowadziła ją do tego. Najważniejsze były pieniądze.

Była gotowa na wszystko, przyznaję - na wszystko, żeby dobrać się do pieniędzy.
-Jesteś strasznie cyniczny - wytknęła mu z lekką urazą. - Chociaż muszę przyznać, że po

takich doświadczeniach to naturalne.
-A jak ty? - zapytał. - Czy też masz jak najgorsze zdanie o mężczyznach po twoim zawodzie

miłosnym?
-A niby dlaczego? Guy zachowywał się wobec mnie zawsze prostolinijnie. Ja sama siebie

oszukiwałam, nie on mnie. Wierz mi, zakochał się w Fanny od pierwszego wejrzenia. Byłam
tego świadkiem, chociaż trudno było mi to znieść. - Zawahała się na chwilę. - Ale nie

przeczę, że w przyszłości będę dużo, dużo ostrożniejsza. Mnóstwo czasu upłynie, nim
zakocham się znowu. Wiem już, jak unikać pułapek.

-Jesteś przezabawna! - Ross roześmiał się głośno.
-Bardzo ci dziękuję. - Obraziła się. - Miło mi, że tak dobrze się bawisz.

W odpowiedzi roześmiał się jeszcze głośniej.
Po tej rozmowie Emma czuła, że ich znajomość stała się głębsza, pojawiły się w niej

przyjaźń i zrozumienie oparte na wzajemnym zaufaniu. Dlatego przeżyła mały szok, kiedy
wkrótce jego zachowanie uległo zmianie. Ubodło ją to do żywego.

Pojechała z dziećmi do szpitala, do ich matki. Judith wyglądała dużo lepiej, a jej twarz
rozpromieniła się na widok dzieci.

-Nie wiem, jak mam ci dziękować! - powiedziała Emmie tuląc je do siebie.
-Nie ma za co - odparła Emma.

-Ross wychwalał cię pod niebiosa - ciągnęła pełna wdzięczności Judith. - Doprawdy nie
mam pojęcia, co by było bez ciebie.

-Czyżbyś zapomniała, kto był sprawcą wszystkich twoich nieszczęść?
-Ten pies! - mrugnęła do niej Judith.

-Ale to mnie zabrakło refleksu!
-Mimo wszystko jestem ci bardzo wdzięczna. Dzieci wyglądają wspaniale.

-Emma smacznie gotuje - wtrącił Robin spokojnym, rzeczowym tonem. - Nawet wujek
Ross tak powiedział.

Judith spojrzała porozumiewawczo na Emmę.
-Nawet wujek Ross. To dopiero pochwała.

Ubawiło to Emmę.
-A jak on znosi ciężar goszczenia takiej gromadki dzieci? - zapytała Judith.

-Bardzo dzielnie - zapewniła Emma.
-Czy to prawda, że mamy dziadka? - zapytał niespodziewanie Robin.

Zapadła niezręczna cisza. Judith pytająco spojrzała na niego, potem na Emmę. Twarz jej
pobladła nagle. Emma zastanawiała się, co powiedzieć, gdy Robin odezwał się znowu.

-Tracy mówi, że mamy. Widzieliśmy go w takim ogromnym samochodzie, patrzył na nas,
ale nic nie mówił. Jest taki stary i mały...

W oczach Judith pojawiły się łzy, które starała się ukryć, odwracając twarz. Emma
zaniepokoiła się. Spojrzała w okna szukając wybawienia i zobaczyła wózek z lodami przy

szpitalnej bramie.
-O, zobaczcie! Wózek z lodami. Po wyjściu ze szpitala kupimy sobie. Mój Boże, już

nadchodzi pielęgniarka, musimy wychodzić. Ucałujcie wszyscy mamę. Już niedługo wróci
do was.

Judith znowu przytuliła dzieci, a Emma uśmiechnęła się do niej przepraszająco. Oczy
Judith były nadal wilgotne, a twarz mizerna.

-Dziękuję - wyszeptała tylko na pożegnanie.
Wieczorem, kiedy dzieci były już w łóżkach, Emma spoglądała wahająco na Rossa, który

usypiał nad jakimś kryminałem. Mimo ostatnich przyjacielskich stosunków czuła pewien
opór przed poruszeniem drażliwego tematu. Nie znała dokładnie okoliczności tego

rodzinnego sporu, ale doszła do przekonania, że należy podjąć pewne kroki.

background image

-Podczas naszego pobytu w szpitalu... - zaczęła niepewnie.
Ross podniósł na nią oczy.

-Aha. I co...?
-Robin zapytał Judith o Leona Daumaury i ona rozpłakała się. Czy nic się nie da zrobić? To

takie przykre, gdy w rodzinie brak zgody.
-Więc jednak słuchasz plotek - rzucił z potępieniem i zerwał się z miejsca.

-Ależ nie - zaprzeczyła gorąco. - Tylko że...
-Tylko że jak większość kobiet nie możesz powstrzymać się od wsadzania nosa w nie swoje

sprawy. Będę ci bardzo wdzięczny, jeżeli będziesz trzymała się z dala od mojego
prywatnego życia, a to dotyczy także mojej siostry. Masz zajmować się tylko dziećmi,

niepotrzebny mi psycholog do analizy i rozwiązywania problemów życia rodzinnego. Nie
masz pojęcia, jakie jest tło tego wszystkiego, nie znasz ludzi z tym związanych. Pilnuj zatem

swego nosa, panno Leigh.
Wypadł z pokoju, porwał marynarkę i opuścił dom trzaskając drzwiami.

Emma wpatrywała się w ogień na kominku, cała w pąsach i nieprzytomnie wściekła. A
jednak nie można z nim wytrzymać! Jak on śmiał tak na nią napaść! Przecież chodziło jej

tylko... Westchnęła z rezygnacją. Jasne, droga do piekła jest wybrukowana dobrymi
chęciami. Chyba raczej przeceniła swoje możliwości wyobrażając sobie, że w ciągu jednego

wieczoru przywróci miłość i zgodę w rodzinie, która była skłócona od lat.
Mimo wszystko Ross nie miał prawa tak na nią wrzeszczeć. Jest wstrętny. Nie cierpię go,

powtarzała sobie, nie znoszę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Każdego ranka rodzeństwo maszerowało na pogawędkę z dwoma osiołkami, Barnabą i
Jessie, : częstowało je kostkami cukru. Jessie delikatnie obwąchiwał dzieci i węszył za

cukrem, Barnaba by łakomczuchem i bezczelnie domagał się więcej.
-Zupełnie nie rozumiem, po co je jeszcze trzymam - powtarzała często pani Pat. - Te dwa

żarłoki... ale nie mam serca ich sprzedać. Wygrałam je na loterii dobroczynnej kilka lat
temu, tu w wiosce, na dorocznym festynie. Proboszcz dostał parę osiołków jako fant na

loterię z oślej farmy hodowlanej. Kupiłam los, nigdy w życiu niczego nie wygrałam na
loteriia tym razem... proszę. Kiedyś można było wygrać świnkę, świnie to takie pożyteczne

zwierzęta. Wszystko w nich nadaje się do jedzenia.
-Ależ pani Pat! - powiedziała Tracy z wyrzutem - To okropne, co pani mówi!

-Naprawdę takie okropne? A kto przepada za kanapkami z boczkiem? - żartowała pani Pat.
-Ale tu nie chodzi o świnie - tłumaczyła Tracy z przejęciem. - Ja mówię o znajomej śwince,

takiej którą wygrałabym na loterii. Tych ze sklepu w ogóle nie znam.
Wywołało to pełen pobłażliwości śmiech dorosłych

-Wiem, o co ci chodzi - poparła ją Emma-Kiedy miałam pięć lat, wygrałam kurczaka na
jarmarku, w objazdowym wesołym miasteczku. Zamiast złotej rybki. Wsadziłam go do

szufladki wyciągniętej z szafki kuchennej. Wyłożyłam ją trawą i postawiłam przy piecu,
żeby miał ciepło. Ojciec mnie ostrzegał, że zdechnie, ale jakoś przeżył. Wyrosła z niego

kurka i wypuściłam ją na podwórko z innymi kurami. Nazwałam ją Clara Cluck. Kiedy
ojciec sprzedał wszystkie kury rzeźnikowi, przepłakałam całą noc. Rozumiałam, że kury nie

można trzymać tak jak kota albo psa, ale Clara Cluck była dla mnie bliską przyjaciółką...
Później przez kilka miesięcy nie mogłam wziąć kurczaka do ust.

Na twarzy Rossa malowały się sprzeczne uczucia, gdy się jej przyglądał, jak opowiadała.
-A wracając do jarmarku i wesołego miasteczka - podjęła pani Pat, obserwując ich oboje z

zainteresowaniem. - W tym tygodniu jest w Moscombe Down.

background image

-Możemy pojechać? - Tracy aż pokraśniała z podniecenia. - Wujku Ross, Emmo, proszę!
Ubóstwiam wesołe miasteczka! Można tam jeździć na karuzeli, na konikach. Strasznie lubię

na nich jeździć.
-Ja też lubię kaluzele! - powtarzała Donna, klaszcząc w rączki i podskakując.

Robin wpatrywał się w Rossa z milczącym napięciem i błaganiem w oczach.
Ten w końcu uległ śmiejąc się.

-Czemu nie? Sam świetnie bawię się w wesołych miasteczkach.
-Kiedy? Dzisiaj po południu? - wypytywał dociekliwie Robin.

-Może być dzisiaj - zgodził się Ross.
Jarmark był nieduży, ale hałaśliwy, rozłożony na placu niedaleko wioski. Zbliżając się do

niego, coraz wyraźniej widzieli rozświetlające niebo reflektory, kolorowe żaróweczki
ozdabiające budy, jaskrawe kolory koni i strusi na karuzelach, dobiegała ich ogłuszająca

muzyka.
Panował już niezły tłok. Pełno było furgonetek z lodami, słodyczami, hot dogami i

napojami. Wszędzie stały budy z rozmaitymi atrakcjami, takimi jak rzucanie strzałek,
strzelanie do celu, tunel duchów i nawiedzony dom, i mnóstwo innych. W centrum

znajdowały się główne atrakcje: namiot z elektrycznymi samochodzikami, diabelski młyn,
podniebny pociąg i karuzele. Jedna dla małych dzieci, z samochodzikami, autobusami i

karetami, druga większa, z błękitnymi i srebrnymi konikami i żółtymi strusiami. Na
ostatniej obracały się zwisające na łańcuchach rakiety kosmiczne. Dzieci ruszyły w tłum,

ożywione i podniecone. Emma i Ross wzięli je stanowczo za ręce.
-Bardzo łatwo się tu zgubić, więc musicie się nas pilnować. Jeżeli przypadkiem się

rozdzielimy, macie natychmiast przyjść i czekać na nas przy samochodzikach. Zrozumiano?
Cała trójka pokiwała potakująco, ledwo słuchając i nieustannie rozglądając się

roziskrzonymi oczami.
-No to gdzie idziemy najpierw? - Ross uśmiechnął się pytająco.

Każde chciało gdzie indziej, więc Emma orzekła:
-Wezmę Donnę na karuzelę dla maluchów, a wy idźcie na koniki.

Donna zasiadła dumnie w dużym, czerwonym autobusie i złapała za kierownicę, karuzela
wolno ruszyła. Emma stała i machała jej ręką. Rozejrzała się za pozostałą trójką na drugiej

karuzeli. Ross dosiadał jaskrawożółtego strusia trzymając przed sobą Robina, Tracy
siedziała z wniebowziętą miną na błyszczącym, srebrzystobłękitnym koniu. Ross zobaczył

ją i mrugnął porozumiewawczo. Zazdrościła dzieciom, że potrafiły tak bez reszty, tak
bezkrytycznie pogrążyć się w tym zaczarowanym świecie. Przypominały jej się dawne

wzruszenia, ale nie była już w stanie poddać się podobnemu oczarowaniu. Dostrzegała
wyraźnie tandetę i kicz. Niestety, dorosłość przynosi również nadmierny krytycyzm.

Kiedy pomogła Donnie wysiąść z autobusu, Ross dołączył do nich trzymając Robina za
rękę.

-Macie ochotę na watę cukrową?
Dzieci ochoczo poparły propozycję i wkrótce wszyscy zajadali wielkie różowe kule. Emma

czuła nieprzepartą ochotę do radosnego, beztroskiego śmiechu. Jestem szczęśliwa,
pomyślała. Jestem szaleńczo szczęśliwa! Nigdy nie czułam się taka szczęśliwa będąc z

Guyem! Wtem otrząsnęła się ze zgrozą. Boże, co ja wygaduję? Co mi przychodzi do głowy?
Spojrzała na Rossa, który pochłonął już połowę swej waty. Różowa kulka przywarła mu do

nosa. Patrzył na Emmę i uśmiechał się.
-Masz różowy cukier na nosie - powiedziała.

-I jak wyglądam, pasuje? - spytał wesoło.
-Wydaje mi się, że tak. - Zastanowiła się. - Wyglądasz mniej ponuro jak na olbrzyma

ludożercę.
-Olbrzym ludożerca? - ściągnął ironicznie brwi. - Czyżbym z nim się kojarzył?

-Od pierwszej chwili - potwierdziła stanowczo.
-Hm, a kogo ty przypominasz? - Z udawaną powagą studiował twarz Emmy, szare oczy w

zamyśleniu przyglądały się jej zaróżowionym policzkom, cieplym brązowym oczom i

background image

potarganym przez wfatr włosom. - Może dobrą wróżkę? Nie, przypominasz raczej sówkę.
-Huu, huu... - dodała Donna i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Nie obyło się bez jazdy na elektrycznych samochodzikach, jednak Emma wkrótce zabrała
Donnę, bo mała zaczęła się denerwować. Stały więc i przyglądały się szaleństwom Robina,

Tracy i Rossa.

Potem trzeba było dokładnie obejrzeć wszystkie kramy i budy, spróbować innych atrakcji i
w końcu zmęczeni, ale pełni wrażeń, ruszyli do domu.

Było już zupełnie ciemno, gdy wracali. Donna natychmiast usnęła na kolanach Emmy,
Robin przytulony do jej boku. Tylko Tracy, siedząc obok Rossa, z ożywieniem paplała o

wydarzeniach wieczoru.
Po położeniu dzieci do łóżek Emma przygotowała kolację. Edie nie było, pomagała siostrze

i miała wrócić dopiero koło dziesiątej. Na kolację były jajka na boczku, grzyby, pomidory i
chleb. Ross zaparzył herbatę i nakrył do stołu w kuchni.

-Tu jest znacznie przytulniej dla nas dwojga-oznajmił.
Zasiedli do stołu naprzeciw siebie, głodni jak wilki. Zapach jedzenia wydał się im boski.

-Ależ jestem głodny. Masz wrodzony talent do tworzenia takiej ciepłej, domowej atmosfery,
Emmo-wyznał Ross.

Policzki jej pokraśniały z zadowolenia.
Właśnie skończyli jeść, gdy w drzwiach ukazała się Amanda. Jej szafirowe oczy omiotły

spojrzeniem kuchnię, zastawiony stół i ich dwoje, rozmawiających przyjaźnie.
-Czy nie przeszkadzam? - spytała lodowatym tonem.

-Właśnie ominęła cię kolacja stulecia - oświadczył Ross, spoglądając na nią leniwie. -
Skromna, ale cudownie przyrządzona.

-To miło. - Na widok jedzenia skrzywiła się z obrzydzeniem. - Smażone? Strasznie tuczące!
Nic znoszę tego!

-Polubiłabyś, gdybyś musiała ciężej pracować -stwierdził spokojnie Ross. - Po całym
dniu ciężkiej harówy, jak już dotrę do domu, muszę zjeść solidny posiłek.

-Ja pracuję! - rzuciła wściekle Amanda. - Wcale nie siedzę z założonymi rękami.
-Układasz kwiaty w wazonie, sprawdzasz jadłospis, prowadzisz rozmowy telefoniczne -

ciągnął Ross lekceważąco. - Czyżbyś to nazywała pracą?
Zacisnęła usta ze złości, na jej policzki wystąpiły czerwone plamy.

-Nie tylko to robię! A poza tym uważam za niewłaściwe pracować zawodowo, jeżeli się nie
musi. W ten sposób zabiera się innym chleb. Cóż za sens miałaby jakaś moja nudna praca

od dziewiątej do piątej za kilka funtów tygodniowo? Ja nie potrzebuję zarabiać pieniędzy,
ale inni tak. - Przyjrzała się Rossowi uważnie. - Nie mogę pojąć, jak możesz trwać przy

swoim zajęciu.
-Wykonuję pożyteczny zawód i jestem odpowiednio opłacany. To mi pozwala zachować

niezależność i dumę.
-Och, ta twoja duma. - Rzuciła mu spojrzenie spod długich rzęs.

Zarumienił się i poderwał z krzesła. Emma obserwowała ich zakłopotana. Wyczuwała jakąś
dwuznaczność w tej krótkiej wymianie zdań, coś, czego nie potrafiła zrozumieć. Pomimo

niepochlebnych opinii Rossa o Amandzie, pomimo jego braku zaufania i unikania jej,
kiedykolwiek widziała ich razem, uderzała ją ich poufałość, milczące porozumienie, które

nieomylnie wyczuwało się w ich zachowaniu.
-Pomogę ci pozmywać, Emmo - zwrócił się do niej.

-Chwileczkę, Ross - wtrąciła szybko Amanda. - Lepiej ja ci pomogę, a Emma pójdzie się
położyć. Zasługuje na to, wygląda na bardzo zmęczoną.

-Rzeczywiście - potwierdził Ross przyjrzawszy się badawczo Emmie. - Wyraźnie
zmizerniałaś. Amanda ma rację.

-Dziękuję wam - uśmiechnęła się z przymusem Emma. - Wobec tego pójdę do swego
pokoju, jeżeli tak uważacie...

-Oczywiście. - Patrzył w ślad za nią z niepokojeni

background image

-Coś takiego! Nie tak dawno wyglądała kwitnąco.
-Naprawdę? - Amanda uśmiechnęła się słodko-Praca daje się jej we znaki. Zajmowanie się

trojgiem dzieci jest bardzo wyczerpujące.
-Tak. - Ross wydawał się czymś zatroskany.

Emma opadła na łóżko i spojrzała ponuro w lustro wiszące naprzeciwko. Wyglądasz jak
śmierć na chorągwi, powiedziała do siebie. Masz twarz dziewczyny, która nagle odkryła, że

znowu się zakochała i znowu w nieodpowiednim mężczyźnie. Szczerze, Emmo Leigh, jesteś
niepoprawną idiotką! Jak można być tak i kretynką, żeby zakochać się w Rossie?

Z lustra patrzyły na nią znużone brązowe oczy, z zaskoczeniem, ale i z dziwną rezygnacją.
Zakochana w Rossie? Czy się nie myli? Przywołała wspomnienia o Guyu, ale wydały się

mgliste, nieuchwytne, nic nic znaczące. Wcale nie była w nim zakochana. To był tylko
przelotne oczarowanie, lekki zawrót głowy spowodowany letnim słońcem, beztroską,

wspólnymi przyjemnymi chwilami. Nie było porównania z tym co czuła teraz do Rossa.
Wykrzywiła się do swego odbicia. A może to złudzenie? Być może za kilka tygodni będzie

po wszystkim... przywoła wspomnienia o Rossie i stwierdzi, że jest jej obojętny.
A może jestem jak ten elektryczny samochodzik?-zastanawiała się. Odbijam się od jednego

mężczyzny, by zaraz wpaść na drugiego?
Usłyszała głos Rossa na podwórku - głęboki, poważny, wyraźnie czymś przejęty. Emma

zamrugała. Z brązowych oczu w lustrze biła powaga. O nie, tym razem to prawdziwa
miłość, pomyślała przygnębiona. To nie czar nocy letniej... to jest zbyt bolesne i dlatego

prawdziwe. Tylko jedno było wspólne - znowu zakochała się w mężczyźnie, który był
zapatrzony w inną dziewczynę. Cokolwiek wydarzyło się między Rossem i Amandą, jedno

wydawało się jasne - Ross nie był w stanie z nią zerwać. Mógł szydzić i potępiać jej
zachowanie, bogactwo, snobizm, nieróbstwo - ale wpadł w jej sieci i zdawał sobie z tego

sprawę. Wystarczyło, żeby Amanda kiwnęła palcem, a przybiegał na każde jej zawołanie.
A więc, jeżeli to nie jest miłość, to cóż nią jest? -westchnęła Emma i zaczęła szykować się do

spania.
-Dzisiaj jest wspaniały, rześki poranek. Mam ochotę na konną przejażdżkę - oznajmił Ross

po śniadaniu. Spojrzał na Emmę z wyzwaniem w oczach i leciutkim, złośliwym
uśmieszkiem. - A ty jak? Boisz się krótkiego galopu?

-Są tu w pobliżu jakieś konie do wynajęcia?
Spojrzała na trójkę dzieci pochłoniętą jedzeniem.

-A co z nimi? Czy któreś umie jeździć?
-Edie mogłaby je zabrać do pani Pat na dłużej-rzucił.

-Ale może jej to dziś przeszkadzać. - Emma miała wątpliwości. - Nie chciałabym jej za
bardzo wykorzystywać. Jest taka serdeczna, byłoby okropne, gdyby się do mnie zraziła.

-Już z nią wszystko omówiłem - uciął jej wątpliwości Ross. - Powinnaś od czasu do czasu
odpocząć od dzieci. To normalne, każdy potrzebuje chwili wytchnienia. Pani Pat zgodziła

się bardzo chętnie, zapewniam cię. W zasadzie to ona zwróciła mi uwagę, że potrzebujesz
odpoczynku. Konna przejażdżka - to już mój pomysł.

-Oboje jesteście bardzo mili - wzruszyła się Emma. - W takim wypadku chętnie skorzystam.
-Będziemy się mogli przejechać na Barnabie i Jessie, jak będziemy bardzo grzeczni -

oświadczył Robin i po zastanowieniu dodał: - Jeżeli będziemy chcieli. I jeżeli nie
spadniemy.

-Jesteś bardzo ostrożnym młodym człowiekiem, prawda? - zażartował Ross, a Robin
pokazał dołeczki w uśmiechu.

-Jechać na Jessie... - powiedziała marząco Donna. Pomysł bardzo się jej spodobał, mimo
zastrzeżeń brata.

-Donna jest za mała - stwierdziła stanowczo Tracy, odrywając się od kanapki. - Tylko ja i
Robin będziemy jeździć. Ja na Barnabie, on może wziąć Jessie.

Donna rozryczała się na cały głos. Emma rzuciła Tracy potępiające spojrzenie i, tuląc małą,
uspokajała ją-Donna może jeździć na Jessie... Ross ją będzie trzymał.

-Dzięki za pracę. - Ross zniósł to pogodnie i spojrzał w zapłakane oczka Donny. - W

background image

porządku, kluseczko! Wujek Ross pomoże ci jutro pojeździć na Jessie.
Donna spojrzała z tryumfem na Tracy, która kończyła w milczeniu jeść. Żeby ją

rozchmurzyć, Emma poprosiła o pomoc przy zmywaniu. Ross zabrał pozostałą dwójkę.
Nadęta Tracy wytrzymała w milczeniu tylko kilka minut. Parę pochwał i serdecznych

uśmiechów Emmy i w zupełnej zgodzie zakończyły porządki.
Pani Pat powitała dzieci z zadowoleniem. Jej podwórko tętniło życiem, tu kury, tu kotek,

tam pies.
-U pani Pat zawsze coś się dzieje - oznajmiła uradowana Tracy, biegnąc za maluchami.

-Wyruszacie na konie? - Pani Pat spojrzała z aprobatą na znoszone dżinsy Emmy. - To
znakomicie, baw się dobrze. Świetnie daje sobie radę z dziećmi, prawda? - rzuciła

prowokujące spojrzenie Rossowi, ociągającemu się z odpowiedzią.
-A co mam odpowiedzieć? - Uśmiechnął się. - Oczywiście, że wspaniale się nimi zajmuje.

Jest prawdziwą podporą, jak już pani mówiła. Judith jest bardzo wdzięczna, jestem tego
pewien.

Emma roześmiała się, a pani Pat pokręciła głową z dezaprobatą, pożegnała się i zniknęła w
kuchni, dołączając do Edie.

-Pani Pat pewnie chciałaby, żebym wygłosił mowę pochwalną na twoją cześć. Powinienem?
- zażartował złośliwie Ross.

Emma ruszyła. Spojrzała na niego przez ramię, gdy za nią podążył.
-Nie musisz się wysilać - powiedziała chłodno.

-A jednak obraziłaś się - zauważył.
-Wszystko, co robię, robię tylko przez wzgląd na dzieci - oznajmiła spokojnie - i twoją

siostrę. Nic mi nie jesteś winien, Ross.
-Zrozumiałem. - Jego głos zabrzmiał dziwnie.

-Naprawdę? Mam nadzieję, że tak. - Mówiąc to zastanawiała się, dlaczego tak bardzo jej
zależy na wyjaśnieniu mu... właściwie czego?

Spojrzał na nią. Podniosła na niego swe brązowe, pełne ciepła oczy. Patrzyli na siebie w
milczeniu przez długą chwilę. Oczy Rossa szukały w jej oczach odpowiedzi na pytania, z

którymi nie chciał się zdradzić.

-Wszystkich podejrzewasz o ukryte motywy, Ross-powiedziała ze smutkiem, odwracając
wzrok.

-Czyżby? Może masz rację - odparł.
-Oczywiście, przyznaję, że twoje doświadczenia usprawiedliwiają cię w jakimś stopniu, ale

nie można wszędzie węszyć podstępu. Trudno byłoby mi żyć, gdybym nikomu nie
dowierzała. Nie mogłabym znieść życia wypełnionego podejrzeniami, nieufnością, od-

trącaniem innych. Musisz z tym skończyć, dać ludziom szansę.
-A ty sama jak chcesz postąpić? - zwrócił się do niej poważnie, pytająco. - Czy zaryzykujesz

jeszcze raz złamanie serca, Emmo? Jeszcze jedno bolesne rozczarowanie. Czyżby ta lekcja
miała pójść na marne?

-Właśnie na tym polega życie. Na nieustannym ryzykowaniu - odpowiedziała, dumnie
wysuwając brodę.

-Pamiętam, co mi kiedyś powiedziałaś, że będziesz w przyszłości znacznie ostrożniejsza.
Nie dasz się złapać w pułapkę, tak powiedziałaś!

-Myliłam się - wyznała bez emocji.
Ross stał bez ruchu, patrząc na jej pochyloną głowę, dopóki nie uniosła jej i nie spojrzała na

niego.
-Jesteś zadziwiającą dziewczyną - rzekł. - Wyznałaś to tak zwyczajnie.

-No to co? - zdziwiła się.
-Wyznałaś, że się myliłaś... bez żadnych zastrzeżeń, usprawiedliwień... po prostu zwykłe

stwierdzenie faktu.-Jego uśmiech był promienny, chwytający za serce. -To mi się podoba.
To tak rzadko spotykane. Większość ludzi stara się znaleźć jakieś tłumaczenie,

nawet jeżeli wiedzą, że to samooszukiwanie się. Nie chcą spojrzeć prawdzie w oczy... Ty zaś

background image

nie starasz się mydlić oczu sobie i innym i postępujesz uczciwie. Świadczy o tym choćby to,
że usunęłaś się natychmiast w cień, gdy uświadomiłaś sobie, co łączy twoją przyjaciółkę z

twoim przyjacielem. To wymaga charakteru, Emmo. Inne dziewczęta rzuciłyby się do walki
o niego, a w końcu cierpieliby wszyscy w to wplątani.

Emma poczuła się zawstydzona. Te pochwały wzbudzały w niej chęć do ucieczki.
-To gdzie jest ta stajnia? - zmieniła temat. - Daleko jeszcze?

-Nie, zaraz w Bundle Lane - roześmiał się.
-Aleja Tobołka - co za śmieszna nazwa!

-Około pięćdziesięciu lat temu na szczycie stał dom, w którym mieszkał stary biedak.
Handlował starymi ubraniami, kupowanymi na tobołki, i różnymi innymi rupieciami -

tłumaczył Ross. - Kiedy zmarł, jego dom był zapchany wszelkiego rodzaju śmieciami, ale
znalazło się wśród nich kilka bezcennych sztuk porcelany i innych drobiazgów. Nie miał

żadnej rodziny, więc po sprzedaży domu i jego zawartości pieniądze, zgodnie z
testamentem, przekazano kościołowi.

-I co kościół zrobił z tymi pieniędzmi? - Emma desperacko starała się prowadzić rozmowę
na obojętne tematy.

-Zbudowano nowy mur wokół cmentarza... pewnie z myślą o zatrzymaniu staruszka w
środku na wieki - oświadczył z powagą Ross.

-To niezbyt ładnie - zachichotała Emma i rozejrzała się. - Gdzie jest kościół? Jakoś go nie
zauważyłam.

-W zasadzie należy do innej wsi. Budynek pochodzi z dwunastego wieku, jest w bardzo
złym stanie. Parafia liczy niewiele osób i ma wspólnego wikarego z sąsiednią. Tylko w ten

sposób te malutkie parafie mogą się jeszcze utrzymać.
-Chciałabym go obejrzeć - zainteresowała się Emma. - Z dwunastego wieku? To bardzo

stary.
- Normanowie znali się na budownictwie. Podstawy są bardzo solidne, ale wymaga

gruntownego remontu, a pieniędzy brak. Komitet odnowy kościoła nieustannie organizuje
jakieś imprezy i ściąga fundusze, skąd się da, ale to ciągle mało. Wszystkie te stare budowle

pożerają pieniądze. Weź Queen's... - przerwał nagle.
-Queen's Daumaury? - dokończyła pytająco. - Ale przecież jego właściciela stać na

utrzymanie tej posiadłości, prawda?
-Tak przypuszczam - stwierdził obojętnie.

Maszerowali dziarsko do Bundle Lane. Wśród kępy drzew Emma dostrzegła kwadratową
szarą wieżę. Niechybnie należała do kościoła, który „pożerał" pieniądze.

Stajnie znajdowały się z dala od drogi, obejmowały zniszczony budynek i podwórko, na
którym silna jasnowłosa kobieta energicznie machała widłami. Dostrzegła ich i

uśmiechnęła się szeroko.
-Witam, Ross! Piękny ranek wybrałeś. Ted! -zawołała w stronę stajni. - Osiodłaj

Junipera i Marcy.
Niski, sękaty mężczyzna wyłonił się z ostatniego boksu, spojrzał na nich krzywo, po czym

zabrał się do roboty.
-Ted nadal zadowolony z pracy? - spytał Ross.

-Lubi konie - odparła kobieta z rozbawieniem.
-Ale nie cierpi klientów. Nie znosi siodłania... Gdyby to od niego zależało, wpychałby w

konie jadło i nigdy nie pozwoliłby im ruszyć się poza podwórko. Nienawidzi, gdy pracują.
Przez cały czas przypominam mu, że robocze konie muszą pracować. Zna się na robocie,

inaczej nie trzymałabym go.
-Dlatego ci go poleciłem - powiedział Ross. - Był doskonałym chłopcem stajennym,

pracował w najlepszych stajniach, dopóki nie zaczął pić.
-Teraz popija tylko wieczorami - wyznała. - Przysięgłam, że wyrzucę go natychmiast, jeżeli

przyłapię na piciu przed szóstą wieczorem. Wie, że nie żartuję.
-Bardzo dobrze - przytaknął Ross.

Ted przyprowadził dwa konie, jednego szarego, bardzo spokojnego i drugiego -

background image

niecierpliwego, nerwowego gniadosza. Ross wziął wodze gniadosza.
-Juniper, oczywiście, dla mnie, a Marcy będzie doskonała dla ciebie.

-Jeździłaś już? - spytała kobieta. - Tak przy okazji, jestem Lucy Todd, nie zauważyłam, by
Ross zamierzał mnie przedstawić.

-A ja Emma Leigh i już jeździłam - przedstawiła się Emma.
-I z nią nigdy nic nie wiadomo - rzucił Ross ze śmiechem. - Może się nagle okazać

mistrzynią w skokach. Wiem już, że jest utalentowaną plastyczką, znakomitą kucharką,
wspaniale zajmuje się dziećmi i na dodatek jest bohaterką...

-Zamknij się! - Emma rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Zręcznie wskoczyła na siodło, ujęła
cugle w dłonie i ruszyła.

-Bohaterką? - zainteresowała się Lucy Todd.
-Uratowała moją najmłodszą siostrzenicę przed szarżującym bykiem - wyjaśnił Ross,

uśmiechając się szeroko.
-To dopiero zuch-dziewczyna - skomentowała Lucy. - Ma dobry dosiad, trzyma się prosto...

sądzę, że poradziłaby sobie z Juniperem.
-Nie ma mowy - uciął stanowczo Ross. - Nawet ja nie ufam Juniperowi. To szatan, nie koń.

-W takim razie, dlaczego go zawsze bierzesz? - Lucy uśmiechnęła się domyślnie.
-Bo nikt, nawet koń, nie może mieć nade mną przewagi - odrzekł dumnie.

Dogonił Emmę i puścili się razem dróżką. Po pewnym czasie droga poszerzyła się na tyle,
że można było przyśpieszyć.

Juniper wkrótce pokazał klasę i Emma, odstając na swej powolnej klaczy, mierzyła
wzrokiem plecy Rpssa z pogłębiającą się niechęcią. Sposób, w jaki prostował ramiona, w

jaki trzymał głowę, świadczył o głębokim samozadowoleniu, był dla niej wyzwaniem.
Zaczekał przy końcu drogi, obserwując jej jazdę z uśmieszkiem na tych swoich pięknie

wykrojonych ustach. Nawet z tej odległości mogła dostrzec błysk samozadowolenia w jego
oczach. Ściągnęła cugle i obrzuciła go nieprzychylnym spojrzeniem.

-Wolno, lecz wytrwale, dotrzesz wszędzie!
-No, no, ile złości... - Jego oczy zabłysły śmiechem.-Czuję się jak... jak... - nie znalazła

określenia - tak się za tobą wlokąc!
-Jak indiańska żona? - Otwarcie z niej zażartował i to doprowadziło ją do szału. - Ale

przecież w żadnym wypadku nie możesz dosiadać mojego konia! Taka drobna osóbka jak
ty? Nie utrzymałabyś go!

-Nie utrzymałabym? A może spróbuję! - Ogarnęła ją furia.
-Lekkomyślna dziewczyna - wyśmiewał się. - Oczywiście, że nie. Masz po prostu za słabe

ręce.
-Złaź i daj mi spróbować - nastawała.

-Nie! - oznajmił stanowczo, poważniejąc. - Nie wygłupiaj się! - Zawrócił Junipera i ruszył z
powrotem w kierunku stajni. Emma jechała za nim w milczeniu, nieprzytomna z

wściekłości. Na podwórku Ross zsiadł i podszedł do Lucy, która, lekko zaskoczona, wyszła
im na spotkanie.

-Już wróciliście... - zaczęła, po czym przerwała na widok Emmy, która, po zejściu z konia,
wyrwała wodze nic nie przeczuwającemu Rossowi, wskoczyła na Junipera i tyle ją widzieli.

-Mój Boże! - jęknął Ross przerażony. - Zupełnie zwariowała! Ten diabelski koń ją zabije! -
Nie oglądając się na Marcy wpadł do stajni i wyprowadził karego konia, którego dosiadł na

oklep. Ted wybiegł za nim klnąc zawzięcie.
-Ross wie, co robi - powstrzymała go Lucy.

-Spodziewam się, że wie - mruknął Ted. - W przeciwnym razie marny jego koniec. Dancer
nie uznaje obcych jeźdźców. - Pokiwał złowieszczo głową. - Ross nie zna wszystkich

piekielnych sztuczek tego konia.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Emma natychmiast pożałowała swego wyczynu. Zdrowy rozsądek mówił jej, że Junipera

zdenerwowała nagła zmiana jeźdźca. Szeroki grzbiet gniadosza przebiegało nerwowe
drżenie, strzygł uszami i kierował się wprost do lasu. Kiedy Emma zdecydowała się

zawrócić i upokorzyć przed Rossem, koń zignorował jej próby, nie reagował ani na
szarpanie wodzami, ani ucisk kolan, ani głos.

Spróbowała powtórnie, z całą determinacją, ale Juniper nie zwracał na nią uwagi. Był już
wśród drzew, przyśpieszył i zagłębił się w gęstwinę leśną wąską, krętą ścieżyną. Prychał i

potrząsał łbem, jego mięśnie falowały pod spoconą skórą.
Usiłowała go uspokoić, pochyliła się, by go pogłaskać, szepcząc łagodnie:

-Dobry konik, Juniper... kochany konik...
Ale ten parł w głąb lasu i podrzucał grzbietem, starając się ją zrzucić. Znaleźli się w

gęstwinie wysokich, ciernistych krzaków, których kolce raniły jej łydki. Skrzywiła się z bólu
i znowu usiłowała pokierować Juniperem, ten jednak był zdecydowany pozbyć się jeźdźca.

Wtem dobiegł ją odgłos końskich kopyt, dudniących rytmicznie na piaszczystej ścieżce,
gdzieś w pobliżu. Zawołała najgłośniej, jak mogła. Wiedziała, kto jedzie, kto musiał

nadjeżdżać i jej serce napełniła ogromna ulga.
-Ross, Ross, tutaj...

Usłyszał szamotaninę Junipera, jeszcze zanim zawołała, i podążał ich śladem. Przed Emmą
pojawił się wielki czarny koń, którego z trudem powstrzymywał Ross, jadący na oklep. Jego

uda ściskały boki konia z całych sił, ten prychał i zwijał się pod jeźdźcem, ale nie mógł
wyrwać się spod kontroli mężczyzny.

Ross wyglądał jak uosobienie ślepej furii. Jego oczy, płonące jak dwa węgle w pobladłej z
wściekłości twarzy, zwęziły się z gniewu, gdy dostrzegły Emmę.

-Ty cholerna idiotko! Masz piekielne szczęście, że uszłaś z życiem! Kiedy pomyślę, co się
mogło z tobą stać... - Zacisnął zęby, jakby obawiał się dokończyć.

-Przykro mi, Ross - szepnęła zawstydzona, ale przyjęła jego potępiające spojrzenie z
podniesioną głową. Czuła do siebie pogardę. Ryzykowała własnym życiem i utratą konia,

kiedy urażona duma pchnęła ją do wskoczenia na Junipera, żeby pokazać Rossowi, jakim
jest świetnym jeźdźcem, nie gorszym od niego... Zrobiła z siebie pośmiewisko. To było

niewybaczalne.
-Powinno ci być przykro - warknął.

Złapał cugle Junipera, który natychmiast się uspokoił, wyczuwając stanowczość zmuszającą
do kapitulacji.

-Zsiadaj - rzucił Ross szorstko.
Emma usłuchała, miło było stanąć znowu na pewnym gruncie. Ross tymczasem zawrócił

Junipera i, trzymając go, ruszył z powrotem.
-Hej, gdzie jedziesz?! - zawołała, nie wierząc własnym oczom. Czyżby rzeczywiście miał

zamiar ją tu zostawić?
-Możesz wrócić pieszo - uciął. - To będzie twoja, dobrze zasłużona, kara.

-Ross!
Nawet się nie obejrzał. Jego wyprostowana, zgrabna sylwetka na karym koniu z

gniadoszem obok zniknęła w dali piaszczystej ścieżki.
-Ross! - wrzasnęła ze złością i niepokojem. - Ross, zaczekaj!

Powlokła się za nim. Kiedy dotarła do głównej drogi Rossa nie było w zasięgu wzroku.

background image

Słyszała tylko daleki odgłos kopyt dwóch koni biegnących kłusem.
-A niech go licho! - mruknęła, na poły ubawiona, na poły wściekła. - Mógł zaczekać!

Przyśpieszyła kroku, ale skrzywiła się z bólu. W nogawkach dżinsów nadal tkwiło kilka
ostrych kolców z krzaków, w które zapędził się Juniper. Wyciągnęła ciernie i podwinęła

nogawki, skóra na łydkach była podrapana, z wielu głębokich rozcięć ciekła krew.
-Już nigdy nie wsiądę na Junipera – przysięgła sobie. - Ross mówił prawdę, to diabeł! -

Skrzywiła się z niechęcią. Nic bardziej nie doprowadza do szału niż mężczyzna, który ma
zawsze rację!Otarła chusteczką krew, spuściła nogawki dżinsów i pomaszerowała wolno.

Ross czekał na nią na skraju lasu. Stał z rękami w kieszeniach i przyglądał się, jak
nadchodzi.

-Czeka nas długi spacer do domu - zauważył złośliwie. - Dasz radę?
-Dam - stwierdziła obojętnie.

-Chyba kulejesz? - Przyjrzał się jej podejrzliwie.
-Nie - skłamała, unikając jego spojrzenia.

Złapał ją za ramię i zmusił do zatrzymania się, potem ukląkł i podwinął nogawki dżinsów,
odsłaniając czerwone, świeże zadrapania. Niektóre zaczęły znowu krwawić. Ross zaklął pod

nosem.
-Skąd się to wzięło? Wygląda, jakby ktoś pociął ci nogi żyletką.

-To ciernie - burknęła.
-A więc Juniper cię zrzucił? - Mechanicznie własną chusteczką ocierał jej krew z nogi. -

Dlaczego mi nie powiedziałaś?
-Wcale mnie nie zrzucił - wyjaśniła. - Tylko próbował, krążył wokół wielkiego kolczastego

krzaka, wpychając mnie na niego i moje nogi na tym ucierpiały.
-Musi cię strasznie boleć - oświadczył stanowczo.-I bardzo dobrze. Masz nauczkę. Mam

ochotę ci przylać! - Obciągnął nogawki dżinsów, podniósł się i przyglądał jej w skupieniu. -
I jak teraz dostaniemy się do domu? Przecież nie jesteś w stanie iść taki kawał.

-To niedaleko - powiedziała lekceważąco. - Dam sobie radę.
-Nie - pokręcił głową. - Zaczekaj chwilę... Mam pomysł. - Pobiegł drogą pod górę. Za chwilę

był z powrotem, prowadząc dosyć wiekowy rower. Uśmiechnął się do niej. - Siadaj z
przodu.

-Nie wygląda zbyt solidnie - wysunęła wątpliwości.
-Jesteś pewny, że można na nim jechać?

-To ratunek dla twoich nóg - oznajmił. - No, wskakuj, zaryzykujemy!
Umieściła się ostrożnie na ramie przed nim i zamknęła oczy, gdy pędzili z góry Bundle

Lane, a stary rower skrzypiał przeraźliwie pod podwójnym ciężarem. Słońce kładło ciepłe
promienie na jej twarzy, wiatr zwiewał włosy do tyłu, na policzek Rossa. Jednym

ramieniem przyciskał ją mocno do piersi.
-Pożyczyłem go od Lucy Todd - powiedział jej prosto do ucha,

-Mam nadzieję, że jej nie przestraszyłeś. To był mój błąd, nie Junipera. Rozumiesz,
zdenerwowałam go.

-Powiedziałem jej prawdę. Biorąc pod uwagę, na jakie ryzyko się wystawiłaś, kilka cierni
jest doprawdy bardzo łagodną karą - ciągnął uparcie. - Sama to na siebie ściągnęłaś.

-Wcale się tego nie wypieram. - Zacięła się.
-Zatem co było, to było. Puścimy to w niepamięć? - spytał zjadliwie.

-Nigdy więcej nie będę taka głupia - odparła, po czym dodała, czując znowu przypływ
gwałtownej niechęci do niego: - A ty mógłbyś postarać się nie być taki nieznośny i

denerwujący! Zachowujesz się tak zarozumiale, że wzbudziłbyś bunt w najłagodniejszej
kobiecie!

-A ty najwyraźniej nie należysz do najłagodniejszych kobiet. - Nie ukrywał swego
rozbawienia.

-Doskonale wiesz, że sam wyprowadziłeś mnie z równowagi tym swoim zarozumialstwem!
Roześmiał się cicho w odpowiedzi i mocno objął ją w talii obiema rękami. Emma spojrzała

na te silne, opalone, budzące zaufanie ręce i wrzasnęła z przerażaniem:

background image

-Puściłeś kierownicę???
Zabrał leniwie jedną rękę i wyprostował kierownicę roweru pędzącego szaleńczo w dół.

Wkrótce ujrzeli dom.
-Marzę o kąpieli - jęknęła Emma. - Boli mnie każdy mięsień.

-I bardzo dobrze! - bezlitośnie skomentował ubawiony Ross.
Wziął ostatni zakręt i przed ich oczami pojawiła sie dostojna sylwetka limuzyny przed

bramą domu Rossa Emma rozpoznała ją od razu.
Zatrzymał rower, zanim dojechali do samochodu, powiedział spokojnie, żeby poszła do

pani Pat po dzieci.
-Tak - zgodziła się natychmiast, zapominając o ochocie na kąpiel, o bólu podrapanych nóg.

Czyżby miało to być tak długo oczekiwane rodzinne pojednanie? Czyżby stary bogacz
przyjechał nareszcie poznać wnuki?

Zostawiła Rossa i, mijając samochód, starała się nie przyglądać mu zbytnio. Wcale nie była
ciekawa, czy Leon Daumaury przyjechał sam, czy towarzyszy mu tryumfująca Amanda.

Ross dał jej jasno do zrozumienia, że ona, Emma, jest tu zupełnie zbędna. Była tu
tolerowana tylko jako opiekunka dzieci, Amanda miała główną rolę do odegrania.

Emma szła dumnie wyprostowana, starając się nie okazywać żadnych uczuć. Zastała dzieci
skupione przy kominku wokół pani Pat, która czytała im książkę.

-Wcześnie wróciliście - uśmiechnęła się gospodyni.
-Mamy gości - wyjaśniła Emma.

Starała się powiedzieć to bardzo zwyczajnie, ale pani Pat rzuciła jej badawcze spojrzenie,
unosząc w górę brwi.

-Aha, gości? No tak. - Przyjrzała się dzieciom.
- Powinniście się trochę umyć i uczesać, kochani. Edie...

Edie zabrała protestujące głośno dzieci. Pani Pat nadal obserwowała spod oka Emmę.
Dostrzegła wyraźne wzburzenie na jej twarzy i podejrzanie błyszczące oczy.

-Powiedziałaś, gości? - powtórzyła jeszcze raz.
-Zdaje się, że to Leon Daumaury - odpowiedziała drętwo.

-Ooo - zdumiała się pani Pat. Wstała i nalała Emmie filiżankę herbaty. - Zdaje się, że tego
potrzebujesz.

-Dziękuję, bardzo potrzebuję. - Emma była spragniona. - Wie pani, mam wrażenie, że życie
jest nieustanną huśtawką, jak pani sądzi? Człowiek jest ciągle miotany to w jedną, to w

drugą stronę.
-Może stajemy się zbyt gnuśni, jeżeli wszystko idzie gładko - zauważyła filozoficznie pani

Pat. - Ludzi ogarnia wtedy nieznośne samozadowolenie.
-Wątpię, czy kiedykolwiek będę miała szansę na samozadowolenie - roześmiała się Emma.

- Życie nieustannie przynosi mi niespodzianki.
-To bardzo podniecające - zażartowała pani Pat.

-Kpi sobie pani ze mnie. - Emma próbowała udać obrażoną.
-Ja? Nic podobnego. - Nie zabrzmiało to jednak przekonująco. Rozmowę przerwało

powtórne pojawienie się dzieci, z buziami zaróżowionymi po myciu. -Wymyci? Świetnie. To
ruszajcie z Emmą. Całe szczęście, że wcześniej zjedliśmy lunch.

-Też bym zjadła - westchnęła Emma, czując przypływ głodu. Przygoda z Juniperem
wpłynęła znakomicie na jej apetyt, którego nie osłabił nawet ból na myśl o spotkaniu Rossa

z Amandą. - Jestem taką nudną, przyziemną babą - zwróciła się do pani Pat. - Nic nie jest w
stanie pozbawić mnie na długo apetytu. To pewnie dlatego, że jestem tak obrzydliwie

zdrowa.
-I tak ma być - stwierdziła tamta. - Edie zaprowadzi dzieci. Zostań i zjedz coś.

Emma zawahała się. To było jakieś wyjście z sytuacji. Nie musiałaby oglądać Rossa i
Amandy razem, uczestniczyć w rodzinnym spotkaniu, z którego czułaby się wyłączona.

Poza tym Leon Daumaury miał prawo do spotkania ze swymi wnukami bez niepożądanych
świadków.

-To bardzo miło z pani strony - zgodziła się W końcu. - Dziękuję za zaproszenie.

background image

-No to siadaj, proszę - wskazała jej miejsce pani Pat, dając znak Edie, aby odprowadziła
dzieci. Tracy spojrzała na Emmę niespokojnie, jakby coś przeczuwała.

-Mamy gości? Jakich gości?
Ale Edie delikatnie, lecz stanowczo, pociągnęła ją za sobą. Emma zjadła smakowity omlet,

wypiła kawę i w końcu, podziękowawszy pani Pat, z wielką niechęcią, wolno wróciła do
domu. Samochód już zniknął, ku jej wielkiej uldze, a w kuchni zastała tylko Edie z dziećmi,

zajętych robieniem ciasteczek.
-Rossa wezwano na farmę Duckettów - poinformowała ją Tracy.

-Ach, tak? - Emma usiłowała zachować rezerwę.
-I wcale nie było żadnych gości - dodał Robin, patrząc na nią z ciekawością.On i Tracy

wpatrywali się w nią, czekając na odpowiedź. Emma była niemile zaskoczona. -Czy coś się
popsuło? Czyżby Leon Daumaury zmienił zdanie? A może go wcale nie było w tej

limuzynie? Może tylko sama Amanda?
-Pewnie coś pokręciłam - przyznała się niepewnie.

-To musiała być Amanda - skrzywiła się z niesmakiem Tracy. - Z bardzo się cieszę, że sobie
poszła, zanim tu doszliśmy.

-I ja też - poparł ją Robin z całego serca.
-Mhm - dodała Donna z taką pasją, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.

-Dzieci, nie wypada tak mówić o Amandzie.
-Dlaczego nie? - zapytał rzeczowo Robin.

-Nie wolno wam wyrażać się niegrzecznie o dorosłych - tłumaczyła oględnie Emma.
Właściwie powinna im jaśniej dać do zrozumienia, że Amanda może zostać ich ciotką i

powinny się na to przygotować.
-Przestaliście pracować - wtrąciła się w tym momencie Edie i cała trójka wzięła się znowu

do roboty.
Emma zabrała się do pisania pierwszego listu do Fanny. Opisała w nim dokładnie swoje

przygody od czasu opuszczenia Londynu, po czym wysłała go. Ross wrócił późno
wieczorem. Dzieci już spały, Edie robiła sweter dla Robina, a Emma szkice. Kiedy

podniosła oczy, wyczuwając jego obecność, zobaczyła, że bacznie obserwuje wyraz jej
twarzy, starając się wyczytać odpowiedź na jemu tylko znane pytanie.

- Stało się coś złego? Wyglądasz tak ponuro -zaczęła ostrożnie.
Jego twarz wypogodziła się, jakby znalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie. Uśmiechnął

się niedbale.
- Nic złego. Naprawdę wyglądam ponuro? Ty za to wyglądasz jak mała dziewczynka gotowa

do snu.
Właśnie skończyła swoją wymarzoną kąpiel i była w piżamie, szlafroku, z mokrymi włosami

wijącymi się wokół zaróżowionej twarzy.
-Może zjesz? - spytała, przerywając pracę. - Znowu zachorowała krowa Duckettów?

- Tym razem nie - roześmiał się. - To spaniel wsadził łapę między kraty. Zanim dotarłem,
już zrobili to, co powinni zrobić natychmiast. Posmarowali łapę mydłem i po kłopocie.

-No jasne! - odpowiedziała śmiechem. Po czym przyjrzała mu się podejrzliwie. - Ale zabrało
ci to strasznie dużo czasu... - Ugryzła się w język, przeklinając siebie za tę uwagę. Nie mogła

pozwolić, aby zaczął podejrzewać, jakie żywi do niego uczucia i że zależy jej na jego
obecności.

-Wpadłem do Dorchester, do Edwarda - odpowiedział gładko. - Musieliśmy przejrzeć
rachunki. Nudna i pochłaniająca czas robota.

-Jak się czuje Chloe? Bardzo mi się spodobała -ożywiła się Emma. - Jest taka
bezpośrednia i sympatyczna, jej towarzystwo to przyjemność.

-Chloe ma się świetnie. Też jej się spodobałaś, pytała o ciebie. Obie jesteście podobne –
potraficie stworzyć taką domową, ciepłą atmosferę. - Uśmiechnął się lekko.

Emma oblała się rumieńcem. Komplement był tak słodki, tak nieoczekiwany, że wytrąciło
ją to z równowagi. Odwróciła wzrok, zmieszana. Zapadła cisza. Emma zerknęła na Rossa,

który obserwował ją uważnie, stojąc niedbale oparty o drzwi, z rękami w kieszeniach i

background image

kwaśną miną. Oczywiście wyskoczyła z tą idiotyczną uwagą. To jasne, że jej obecność
sprawiała mu kłopot i była ciężarem. Tysiąc razy dawał jej do zrozumienia, że nie chce

wiązać się z żadną kobietą. Że unika kobiet jak zarazy.
-Zrobię ci kawy - zaproponowała, ruszając do kuchni.

-Zdaje się, że wspominałaś o jedzeniu? - Podążył za nią.
-Jestem pewna, że Chloe nie pozwoliła ci odejść, nie nakarmiwszy cię do oporu - rzekła

stanowczo.
-Masz rację! - przyznał ze śmiechem. - Uwielbia karmić ludzi, a szczególnie mężczyzn. To

chyba jakiś plemienny obyczaj.
-Jest po prostu bardzo gościnna. - Zmiażdżyła go spojrzeniem. - Nie pozwalam z niej kpić!

-Gdzieżbym śmiał! - Ross wzdrygnął się z udanym przerażeniem. - Za bardzo boję się tego
spojrzenia twych ślicznych, wielkich brązowych oczu.

Zrobiła mu kawę nie odzywając się już ani słowem. Ponieważ porównał ją do Chloe, bardzo
nie spodobał się jej złośliwy ton, z jakim o niej opowiadał. Jeżeli kpił z Chloe, to kpił także z

niej... Usiadł z kawą w fotelu przed kominkiem. Emma usiłowała skoncentrować się na
swojej pracy, ale jej umysł zajęty był pytaniami, których nie ośmieliła się mu zadać. Znowu

wyszłoby na to, że jest. wścibska. Nigdy jej tego nie wybaczy, znała go już na tyle dobrze.
Ale nie mogła oderwać myśli od tej wizyty. Pożałowała, że nie przyjrzała się dokładniej, kto

był w samochodzie. Stchórzyła obawiając się, że mogłaby tam ujrzeć Amandę ze swym
złośliwym, zwycięskim uśmiechem.

Cała ta wzajemna rodzinna wojna była taka głupia, taka niepotrzebna, trudno było
uwierzyć, iż Leon Daumaury nie zechce przebaczyć swemu synowi i jego żonie, że odrzuca

wnuki. Czy ktokolwiek, a co dopiero własny dziadek, mógłby odrzucić takie maluchy jak
Donna i Robin czy pełna godności Tracy? Nie mogła tego przeboleć. A jeżeli to nie był

dziadek, to po co Ross wysłał ją po dzieci? Czy chciał się jej pozbyć, bo wolał rozmawiać z
Amandą bez świadków? No tak, to prawdopodobne, to miało sens - dla niej bardzo bolesny.

Trudno, spojrzy prawdzie w oczy, nic innego jej nie pozostaje. Zaczyna mi wchodzić w krew
- poczuła do siebie pogardę - to przyjmowanie do wiadomości przykrych faktów. Dlaczego

zawsze muszę zakochiwać się w nieodpowiednim mężczyźnie? Czy nigdy nie zmądrzeję?
Poszła wcześnie spać, ale trapiły ją przykre, ponure sny.

Ranek wstał chłodny i chmurny. W nocy wiatr zmienił kierunek. Zanosiło się na deszcz.
Rossa już nie było, Edie poszła pomóc siostrze, więc Emma, po domowych porządkach,

zdecydowała się wziąć dzieci na spacer. Powietrze było wilgotne. Szli wolno, zatrzymując
się od czasu do czasu, by dokładnie obejrzeć skarby znalezione przez myszkujące dzieci.

Emma wzięła papier i kredki, aby maluchy mogły porysować. Przy rysowaniu wybuchła
oczywiście sprzeczka i Emma, chcąc ją przerwać, zaproponowała wyścig do końca ścieżki,

która kończyła się przy gospodzie.
-Zawsze tędy chodzimy - skrzywiła się Tracy.

-Chodźmy inną drogą.
Poparła ją pozostała dwójka i Emma, dla świętego spokoju, skierowała się w stronę nie

znanej jeszcze ścieżki. Dzieci są niesłychanie męczące, westchnęła. Wymagają nieustannej
uwagi. Właściwie niewiele udało się jej zrobić szkiców przez cały czas pobytu tutaj. To

zaczynało być niepokojące. Zamierzała pracować wieczorami, ale z reguły była zbyt zmę-
czona. Ścieżka skończyła się nagle przed dziwną bramą w kształcie podkowy. Była

drewniana, pomalowana na zielono i osadzona w czerwonym ceglanym murze.
-Nigdy tu nie byłam - stwierdziła niepewnie Tracy.

-Gdzie jesteśmy?
-Trochę zbłądziliśmy - wyznała Emma z nagłym podejrzeniem, że ten mur otacza Queen's

Daumaury.
-Wracajmy lepiej.

-To jest pewnie furtka do zaczarowanej krainy -rozmarzył się Robin, wpatrując się w
błyszczącą miedzianą gałkę uchwytu. - Emmo, wejdźmy!

-Niemożliwe. To prywatna posiadłość - ucięła zaniepokojona.

background image

-Chodźmy już - nalegała Tracy, rzuciwszy Emmie krótkie spojrzenie, jakby ona też
zgadywała, co kryje się za furtką. Robin stał uparcie, nieporuszony. Tracy chwyciła go za

ramię, ale zamarła, gdyż rozległo się skrzypienie i furtka zaczęła się uchylać. Cała trójka
wpatrywała się w nią, jakby spodziewając się ujrzeć wróżkę lub czarodzieja.

Emma z przerażającą pewnością wiedziała, kogo ujrzą. Przywiodło ich tu nieubłagane
przeznaczenie, to samo, które w tej chwili kazało starszemu panu otworzyć furtkę i stanąć

w niej, opierając się ciężko na lasce ze złotą rączką. Patrzyli na siebie z niedowierzaniem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Co to ma znaczyć? - spytał starszy pan słabym głosem, po długim milczeniu. Wpatrywał się
w Emmę z gniewem w oczach, jakby oczekując od niej odpowiedzi. Był taki wątły i kruchy,

a jednak emanowała z niego duma i władczość. Jego niespodziewane pojawienie się
oszołomiło Emmę. Zanim jednak zdolna była wykrztusić słowo, przemówiła Tracy

spokojnym, pogardliwym tonem.
-Właśnie odchodziliśmy. Trafiliśmy tu przypadkiem. Nie wiedzieliśmy, że pan tu mieszka,

ani że pan wyjdzie.
-Tracy! - upomniała ją ostro Emma, niemile zaskoczona jej otwartością. Spojrzała na pana

Daumaury. - Bardzo przepraszam za jej niegrzeczne zachowanie.
-Masz ostry języczek, panienko. - Popatrzył na Tracy marszcząc brwi.

Tracy oddała mu spojrzenie w ponurym milczeniu.
-Czy pan jest moim dziadkiem? - zadał pytanie Robin w swój rzeczowy, dociekliwy sposób.

Leon Daumaury przyjrzał mu się i jego stara twarz drgnęła dziwnie. Po chwili odpowiedział
obojętnie.

-Tak, jestem.
-Czy tutaj mieszkasz? - Robin zajrzał przez furtkę do parku. - Gdzie jest twój dom?

-Chciałbyś go zobaczyć? - Leon Daumaury nie spuszczał wzroku z twarzyczki chłopca.
-O tak, bardzo. Pewnie jest malutki i okrągły jak domek elfów. - Oczy Robina płonęły z cie-

kawości. Domek elfów? Malutki i... - Zaskoczony Leon Daumaury stracił oddech. Patrzył
badawczo na Emmę swymi przenikliwymi jastrzębimi oczami. - Co to dziecko wygaduje?

Przecież wie na pewno...?
-Sądzę, że nie wie o niczym - cicho powiedziała Emma.

-O niczym? - Starszy pan skrzywił się. - Nie wie nic o Queen's Daumaury?
Emma skinęła potakująco głową. Leon Daumaury wyciągnął kruchą, zdeformowaną dłoń

do Robina, który ufnie włożył w nią swą malutką rączkę.
-Pójdziemy i obejrzymy go, dobrze? - Zwrócił się do Emmy. - Czy mogłaby pani

przyprowadzić pozostałą dwójkę, panno...?
-Nazywam się Emma Leigh - przedstawiła się.

-Ich opiekunka, prawda? - Przeszywał ją wzrokiem.
-Tak - potwierdziła.

-Myślę, że nie wolno nam tam iść - odezwała się nagle Tracy. - Mamusi to się nie spodoba.
Emma wahała się, wprawiło ją to w zakłopotanie. Tracy pewnie miała rację. Nie wiedziała,

co ma zrobić. To Ross powinien tu zadecydować. Ale jak to powiedzieć temu staremu
człowiekowi, trzymającemu tak pewnie rączkę Robina.

-Sadzę, że Tracy ma rację. Bardzo mi przykro...
-Zatrzymała się.

-Tracy wcale nie wie, co się mamusi podoba -oznajmił Robin swoim dorosłym, rozważnym
tonem. Ona tylko zgaduje i prawie zawsze się myli. Tak jak z tą owsianką i Donną. Ona

strasznie lubi się rządzić. Okropnie. - Patrzył z powagą na Emmę.

background image

-Tam coś jest... co to? - jąkała się z przejęcia
Donna, wpatrując się w głąb parku z zachwyconą buzią. Emma dostrzegła przedmiot jej

zachwytu. Kilkadziesiąt metrów dalej, wśród krzaków, przechadzała się sarna.
-To sarna - burknął Leon Daumaury.

-Salna? - Donna zmarszczyła czółko w skupieniu.
-Sarna, tu jest do niej droga. - Chrząknął dziwnie. - Jesteś bardzo podobna do swojej

mamy, moja droga.
Zachichotała Donna, potem Robin. Dziadek rzucił im na pół obrażone spojrzenie.

-Cóż w tym śmiesznego? - dopytywał się.
-Powiedziałeś Donnie moja droga - tłumaczył Robin. - Tu jest droga i Donna jest droga... -

Razem z Donną wy buchnęli śmiechem. Tracy patrzyła na nich z kamienną twarzą i cichym
potępieniem. Pan Daumaury uśmiechnął się i nagle jego twarz przeobraziła się w cudowny

sposób, przybierając żywy, serdeczny wyraz. Stracił całą swą rezerwę i sztywność.
-Ten angielski jest bardzo dziwny, prawda, moja droga i mój drogi - powiedział z przesadą.

Rozczuliła go ich natychmiastowa reakcja. Maluchy aż pokładały się ze śmiechu. Robin
ruszył truchtem, pociągając za sobą starszego pana, Donna ochoczo pobiegła za nimi.

Emma spojrzała bezradnie na Tracy, która obserwowała całą scenę z lodowatą niechęcią.
-Coś mi się zdaje, że nie mamy wyjścia, musimy dołączyć - zauważyła łagodnie Emma.

-Ja wracam do domu! - Tracy trwała w ponurym uporze.
-Nie ma mowy! - Emma chwyciła ją za ramię. - Nie sama, Tracy. Trudno, musisz iść ze

wszystkimi. Nigdy w życiu nie pozwolę ci spacerować samej, wiesz o tym doskonale.
-Mamusia nie lubi naszego dziadka - powtórzyła Tracy.

-Chyba jesteś jeszcze za mała, żeby naprawdę wiedzieć, kogo twoja mama lubi, a kogo nie -
zaczęła ostrożnie Emma. - Może ci się wydawać, że wszystko rozumiesz, ale wiesz, sami

dorośli nie zawsze są pewni swych uczuć. Rzeczy są o wiele bardziej skomplikowane, niż to
wygląda na pierwszy rzut oka. Myślę, że powinnyśmy pozwolić Robinowi i Donnie

porozmawiać z panem Daumaury, jeśli tak chcą. Ja to później wyjaśnię twojej mamie.
-Ależ będzie na ciebie wściekła! - Tracy nie ukrywała swego zadowolenia.

-Tracy, Tracy - westchnęła Emma - dlaczego tak trudno dojść z tobą do porozumienia?
Spojrzała na bladą, zaciętą buzię i nagle wypełniło ją Ogromne współczucie do tego dziecka.

Uklękła i przytuliła ją do siebie mocno, całując delikatnie chłodny policzek.
-Nie bądź taka - szepnęła.

Tracy pozwoliła przez chwilę przytulić się Emmie, po czym wyrwała się i pobiegła za
Robinem wołając, by na nią poczekał. W pierwszej chwili Emmie zrobiło się przykro, ale

zaraz uśmiechnęła się wstając. A jednak Tracy zmieniła zdanie i dołączyła do innych,
zamiast dąsać się z boku. Jednak jakieś porozumienie zostało zawarte.

Idąc wolno z tyłu, Emma rozmyślała z pewnym rozbawieniem, jak wiele nauczyły te dzieci
ją, dorosłą osobę, która miała zająć się ich wychowaniem i opiekować się nimi. A to te

maluchy otworzyły jej oczy na zachowanie innych ludzi, na drobne fakty, których nie
dostrzegała. Dzięki nim była teraz znacznie mądrzejsza. Bliska, codzienna obserwacja

dzieci odkryła jej więcej prawdy o naturze ludzkiej, niż znała do tej pory.
Wędrowali przez park, a Leon Daumaury pokazywał i opowiadał im o wszystkich

parkowych cudach. Ujrzeli wspaniałe srebrzyste bażanty, przechadzające się po trawniku.
Na Robinie nie zrobiły wrażenia.

-Wolę te dzikie, polne bażanty - wyznał szczerze.
-Są takie przyjemnie brązowe i tłuste - jak imbryk pani Pat albo jak Emma - dodał po

namyśle.
Emma roześmiała się. Po chwili zaskoczenia zawtórował jej Leon Daumaury.

-W żaden sposób nie mogę uznać waszej Emmy za tłustą - zaprotestował. - Ale
rzeczywiście, ma coś z kolorów bażanta, bystre spostrzeżenie. A kto to jest pani Pat?

-Nie znasz pani Pat? Ona ciebie zna - zdziwił się Robin.
-I Edie - przypomniała Donna.

-Kim one są? Opowiedz mi o nich - zachęcił Donnę dziadek.

background image

-Ja je kocham - wyznała Donna z uczuciem. Leon Daumaury wydawał się uświadamiać
sobie coś, czego istnienia nie podejrzewał.

-Prowadzą gospodę we wsi - wytłumaczyła Emma.
-Och, to one. - Był zaskoczony. - Oczywiście, widziałem je z daleka.

-Dlaczego je kochasz? - spytał szorstko Donnę, wpatrując się w jej buzię.
-Bo kocham. - Podniosła na niego szeroko otwarte oczka. Nie potrafiła tego wytłumaczyć,

stropiła się i buzia się jej wykrzywiła.
-Donna je kocha, bo one także ją kochają. Obie są bardzo dobre i miłe - wyjaśniła Emma

spokojnie, ujmując małą rączkę, która mocno ścisnęła jej dłoń.
-A zatem - stwierdził kostycznie starszy pan-moje srebrne bażanty są dla was za wytworne.

Wolicie te pospolite, czy ogrodowe, które oglądacie codziennie?
-Pospolite albo polne - poprawił Robin.

Dziadek znowu roześmiał się głośno. Spojrzał z szacunkiem na chłopca, a potem na
Emmę.

-Jest bardzo bystry, prawda? - szepnął.
Ruszyli dalej szeroką drogą przez znakomicie zaprojektowany i troskliwie pielęgnowany

park. Droga skręciła nagle i nieoczekiwanie blisko ujrzeli wśród drzew dom.
Zasługiwał na swoją sławę. O cudownych proporcjach, zbudowany z jasnego kamienia,

przynosił chwałę swym osiemnastowiecznym budowniczym.
Robin przystanął i wpatrywał się w budynek, gdy dziadek z ogromnym napięciem

obserwował jego twarzyczkę.
-No i co? - zapytał niecierpliwie.

-Chciałbym mieszkać w takim domu – wypalił chłopiec zwracając na niego swe
zadziwiająco dorosłe spojrzenie.

Na twarz Leona Daumaury z wolna wypłynął rumieniec, dolna warga mu zadrżała, po czym
zaciął usta, by opanować widoczne wzruszenie. Dopiero po chwili powiedział ochrypłym

głosem:
-Cieszę się, że ci się podoba.

Podeszli bliżej na tyły domu. Cały taras otaczały masy różanych krzewów w pełnej krasie.
-Te róże są tematem rozmów w całym hrabstwie. Są dumą Queen's Daumaury - rzekł,

patrząc na oczarowaną Emmę.
-A to co? - przestraszyła się Donna nagłego, przeszywającego krzyku.

-Pawie - burknęła Tracy.
-Podobają ci się? - spytał dziadek, przyglądając się jej uważnie.

-Tak się pysznią tymi swoimi piórami... - zlekceważyła je Tracy.
-Powinniście zobaczyć ogród wiosną - powiedział Leon Daumaury. - Mamy tu ogród

błękitny, kwiaty we wszystkich odcieniach błękitu... niezwykłe.
-Kocham niebieskie kwiaty - mimowolnie zawołała zachwycona Tracy.

-Cy możemy wejść? - zapytała Donna dziadka, stojąc przed wielkimi oszklonymi drzwiami i
przyciskając nosek do szyby. Zanim zdążył odpowiedzieć, nagle na górze otworzyło się okno

i rozległ się ostry, gniewny głos Amandy: -A ty co tutaj robisz? Wynoś się natychmiast,
nieznośny dzieciaku! - W pierwszej chwili nie spostrzegła Leona Daumaury; kiedy się

poruszył, zbladła. - Och, nie wiedziałam... nie miałam pojęcia...
-Nie powinnaś tak krzyczeć na dzieci. Przestraszyłaś ją - skarcił dziewczynę.

Donna wcale się nie przestraszyła. Emma ujrzała w jej niebieskich oczach widoczne
zadowolenie. Donna nie lubiła Amandy i cieszyło ją, że tamta wzbudziła gniew dziadka.

-Nie poznałam jej. Myślałam, że to jakieś obce dziecko na tarasie, zaglądające przez okno
i... - starała się załagodzić zmieszana Amanda.

-Już choćby przez wzgląd na wiek tego dziecka nie powinnaś była tak krzyczeć, obojętne co
robiło. Przecież to maluszek - przerwał zimno.

Amanda rzuciła Emmie nienawistne spojrzenie. Jasne, że ją obwiniała za ten incydent.
Słodkim głosem zwróciła się do dzieci.

-Ależ my się doskonale znamy. Jesteśmy starymi przyjaciółmi i świetnie się rozumiemy.

background image

-Ależ oczywiście. - Robin genialnie naśladował ton głosu Rossa.
Dziadek znowu spojrzał na niego przenikliwie. Emma zastanawiała się, czy zna on Rossa na

tyle, by docenić to naśladownictwo. Ross musiał bywać w tym domu, spotykał się przecież z
Amandą. Zatem Leon Daumaury poznał go, chociaż pewnie nie znosił - przecież to siostra

Rossa jest żoną jego syna.
Amanda otworzyła oszklone drzwi i wszyscy weszli do środka. Był to jeden z najczęściej

fotografowanych i pokazywanych w eleganckich czasopismach pokoi. Mienił się wszelkimi
odcieniami lekkiego błękitu i delikatnego beżu - od pokrytych jedwabiem ścian, poprzez

dywan, meble, porcelanę, do starannie ułożonych kwiatów.
Żywe, psotne dzieci zupełnie nie pasowały do tego miejsca. Robin i Tracy wymienili

wymowne spojrzenia, Donna przysunęła się do Emmy, łapiąc ją za rękę.
Leon Daumaury dostrzegł szczery, wymowny wyraz ich twarzy i uśmiechnął się kwaśno.

-Chodźcie, obejrzymy dom.
Dalej było tak samo. Nieskazitelna elegancja, dbałość o drobiazgi, wszystko lśniło,

połyskiwało - dzieci bały się przypadkiem ruszyć cokolwiek.
-Nie podoba się wam tutaj - stwierdził zrezygnowany dziadek.

-Czy jest tutaj miejsce dla dzieci? - Robin silił się na uprzejmość.
-Pokoje dziecinne? - Starszy pan znowu uśmiechnął się kwaśno. - Są na najwyższym

piętrze, teraz to strych. Nie były używane od czasu... - urwał.
Od dzieciństwa jego syna, domyśliła się Emma. Ciekawe, czy to dlatego ojciec tych dzieci

został archeologiem, że dorastanie w tym luksusowym pudełku uczyniło go człowiekiem
zdolnym do cierpliwego grzebania w życiu starożytnych. Wspięli się na strych. Tu nie było

dywanów. Boazerie i drzwi były polakierowane na ciemno. Światło sączyło się z okienka w
dachu. Otworzyli drzwi i znaleźli się w długim, wąskim pokoju z łamanym sufitem.

- Och - jęknął Robin z zachwytu na widok starego, wysłużonego konia na biegunach,
stojącego pośrodku pokoju. Błyskawicznie znalazł się na jego grzbiecie. Donna z płaczem

domagała się tego samego.
Emma posadziła ją za Robinem i oboje kołysali się wniebowzięci. Tracy oglądała pokój,

pełen zakamarków, z półkami wypełnionymi zaczytanymi książkami, zniszczonymi
zabawkami, starymi meblami. Podeszła do okna i wyjrzała.

-Jaki ładny pokój. Najładniejszy w całym domu -westchnęła.
Leon Daumaury obserwował ich w milczeniu. Wydawał się poruszony.

-Będzie padać! - odezwała się nagle Tracy. - Czy to burza?
-Na to wygląda. Musimy szybko wracać na lunch -zaniepokoiła się Emma.

-Możecie zjeść tutaj - rzucił dziadek szorstko.
-Bardzo dziękuję, ale nie. Czeka już gotowy w domu. - Emma pokręciła głową odmownie.

Zapiekanka siedziała w piekarniku, zmarnowałaby się.
-Każę was odwieźć samochodem - obiecał starszy pan, kiedy, po bardzo niechętnym

rozstaniu się z koniem, wszyscy schodzili po marmurowych, lśniących schodach. Potem
Leon Daumaury pomachał im dłonią na pożegnanie. Dzieci też mu machały, dopóki nie

zniknął im z oczu. Rozsiadły się z zadowoleniem w limuzynie.
-Wspaniały samochód, prawda? - zwrócił się Robin do Emmy.

-A mnie się ten dom wcale nie podoba - oznajmiła Tracy niechętnym, krytycznym tonem.
-Mówisz tak, bo myślisz, że mamusia będzie na nas wściekła, że tam poszliśmy. - Robin, jak

zwykle, okazał przenikliwość.
-Wcale nie, ty mądralo - odcięła się Tracy.

-Ja tez chcę konia. - Donna przytuliła się do Emmy.
-I ja też - ochoczo poparł ją Robin.

-Wujek Ross też się wścieknie - nie ustępowała Tracy.
-A dlaczego? - dopytywał się Robin.

-Gdyby mamusia chciała, żebyśmy widzieli się z dziadkiem, to kazałaby wujkowi Rossowi
zabrać nas do niego - mądrzyła się starsza siostra.

Emma zaniepokoiła się, słysząc to. Tracy miała słuszność. Ross tak by postąpił, gdyby był

background image

do tego upoważniony. Ross był w domu, kiedy przyjechali. Podszedł wolno do bramy. Jego
twarz była nieprzenikniona, oczy nie zdradzały niczego. Serce Emmy zadrżało w niedobrym

przeczuciu i szybko zaczęła w myślach układać usprawiedliwiającą przemowę. Robin
wyszedł na spotkanie wujkowi ze spokojem pierwszych chrześcijan idących na spotkanie

lwom.
-Cześć, wujku. Odwiedziliśmy naszego dziadka-wyznał otwarcie. - Lubię go.

-Ach tak? Naprawdę? - Ross zmierzył siostrzeńca zamyślonym spojrzeniem i przeniósł je
na Emmę.

-Ciekaw jestem, jak do tego doszło?
-Poszliśmy na spacer - zaczęła pośpiesznie tłumaczyć drżącym głosem. - Znaleźliśmy się na

ścieżce, której nie znaliśmy i tam była...
-Mala zacałowana fultka - podjęła radośnie Donna, z wyrazem szczęścia na buzi, wkładając

swą małą rączkę w dłoń wujka. - I wysedł nas dziadek i posliśmy zobacyć jego dom, ale był
za duży. A potem odwiedziliśmy konia na bunach i spodobał się nam...

-Konia na biegunach - poprawiła Tracy.
-Wielki koń na biegunach - wtrącił się Robin z zachwytem. - I Donna i ja galopowaliśmy na

nim.
Ross znowu spojrzał na Emmę z nieprzeniknioną twarzą.

-Mieliście bardzo męczący dzień, prawda? - mruknął do dzieci.
Lunch uspokoił atmosferę. Maluchy były bardzo zmęczone i gotowe do drzemki. Tracy

trochę protestowała, że jest za duża, by się zmęczyć byle czym, ale pomaszerowała do swego
pokoju. Ross pomagał Emmie zmywać milcząc, ale wiedziała, że prędzej czy później jej

wygarnie. Wyczuwała jego napięcie. W końcu zaczął spokojnym pytaniem:
-Nie uważasz, że należało postąpić bardziej taktownie w tej, jak wiesz, bardzo delikatnej

sytuacji?
-Nic nie wiem - odparła zwięźle. - Nic mi nie wyjaśniono. Musiałam zdać się na własne

wyczucie.
-I cóż ono ci podpowiedziało? - zapytał pogardliwie.

-To, że należy natychmiast zabrać dzieci do domu i tak bym postąpiła, gdyby Donna nie
wyrwała mi się i nie uciekła. Sytuacja wymknęła mi się z rąk, zanim zdążyłam wymyślić, jak

się taktownie wycofać. - Wezbrał w niej nagły gniew. Z całym rozmysłem niczego jej nie
wyjaśniono, a teraz on oskarża ją o coś, czemu nie była w stanie zapobiec. - Poza tym

znalazłam się w bardzo niezręcznej dla mnie sytuacji. Nie mogłam być niegrzeczna dla
pana Daumaury. Nie miałam pojęcia, jak się zachować, co powiedzieć.

-Amanda mi powiedziała... - zaczął, a wtedy ona nie wytrzymała i wybuchnęła.
-Amanda! Pewnie zadzwoniła do ciebie, żeby cię ostrzec? Była wściekła, gdy zobaczyła tam

dzieci. Nie cierpi ich.
-Cicho bądź! - rozkazał Ross tak zdławionym z gniewu głosem, że zatkało ją natychmiast i

zadrżała.
-Uważam, że jesteś bardzo niesprawiedliwa dla Amandy - zaczął po chwili spokojniej. - Nie

ma mowy o niechęci do dzieci, odwrotnie, włożyła wiele wysiłku w nawiązanie kontaktu
między nimi a dziadkiem. Na niczym jej bardziej nie zależy, niż na szczęśliwym

zjednoczeniu rodziny.
Emma zacięła usta i milczała. Cóż mogła powiedzieć? Doświadczenia z jej znajomości z

Amandą mówiły co innego. Że ta dziewczyna zawsze była złośliwa i przewrotna w stosunku
do niej, no i że nigdy nie okazywała sympatii do całej trójki dzieci. Przyszło jej do głowy, że

Ross nie zna prawdziwego oblicza Amandy. Spojrzała na niego spod oka. Wyglądał na
zaniepokojonego i zmartwionego. Może zastanawia się, co powiedzieć siostrze?

-Oczywiście - oznajmiła - że biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiem Judith, że to
była wyłącznie moja wina.

-Niemądra dziewczyna! - roześmiał się dziwnie. - Siedź cicho, Emmo. Siedź cicho. -
Powiesił ścierkę i wyszedł. Patrzyła za nim, płonąc z urazy zmieszanej z bólem, miłością i

znużeniem.

background image

Zabolało, gdy odezwał się do niej tak lekceważąco. Niemądra dziewczyna - tym dla niego
była. I tym rzeczywiście jestem, przyznała. Idiotką, zakochaną w tym surowym, nieczułym

mężczyźnie, który jest ślepy na wszystkie gierki dziewczyny takiej jak Amanda. Zarzekał się,
że nie zrobi już żadnego błędu w miłości, że przejrzał Amandę - ale, sądząc z jego słów,

zupełnie zgłupiał na jej punkcie.
Patrzyła w okno zamazane deszczem, którym wiatr walił w szyby. A może to łzy

zamazywały jej wzrok, gdy łkała bezgłośnie, ściskając rozpaczliwie dłońmi zlew kuchenny?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Emma pracowała właśnie z dziećmi w ogrodzie, kiedy, dwa dni później, usłyszała warkot
samochodu zatrzymującego się przy bramie. Pomyślała, że Ross skończył wcześniej pracę.

Przez ostatnie dwa dni był bardzo zajęty i właściwie nie widzieli się. Skrzypnęła brama i
Emmę zamurowało. Oto szła ku niej, nieśmiało, ale z całą determinacją, Fanny. Po chwili

wybuchnęły radosnym śmiechem i porwały się w objęcia ze łzami wzruszenia.
-A cóż ty tu robisz? - dopytywała się Emma, mierząc przyjaciółkę spojrzeniem. - Wspaniały

strój. Nowy?
-Tak. Pierwszy raz mam go na sobie. To dobrze, że ci się podoba. - Fanny z zadowoleniem

spojrzała na swój bladoniebieski klasyczny kostium, w którym było jej bardzo do twarzy.
Cała promieniała, miłość najwidoczniej jej służyła, zauważyła Emma z przyjemnością.

-Jak się miewa Guy? - zapytała. Miłość do Rossa pozwoliła jej mówić o Guyu bez drgnienia
w sercu.

-Sam ci to może powiedzieć - Fanny wskazała ręką i Emma, odwracając się, stanęła oko w
oko z Guyem.

Ucałował Emmę w policzek bardzo gorąco, uśmiechając się radośnie na jej widok. Emma z
zaskoczeniem przypomniała sobie, że był czas, gdy uznała, że jest w niej zakochany. Teraz

spadła jej z oczu zasłona - zachowywał się w stosunku do niej z całkowitą obojętnością.
Pozostał nadal sympatycznym, wdzięcznym kompanem, takim, jakim był zawsze. To ona

była w błędzie, wyobrażając sobie coś więcej.
-Oboje wyglądacie wspaniale! - I była to szczera prawda.

-Przyjechaliśmy zaprosić cię na nasz ślub w Londynie - oznajmiła Fanny, cała zapłoniona.
-Wasz ślub? - Emma wpadła w zachwyt. - Kiedy? Oczywiście, przyjadę. I mam nadzieję, że

zostanę druhną. Czy ma to być wielkie, wspaniałe wydarzenie, czy cichy ślub?
-Jest wyznaczony na ostatni dzień października - wyjaśnił Guy. - Dostałem pracę w

Kanadzie. Muszę tam wyjechać przed piętnastym listopada, więc czasu zostało bardzo
mało. Nie wyobrażam sobie wyjazdu bez Fanny, a ona przystała na ślub bez fajerwerków.

Zaplanowaliśmy ciche, skromne wesele, tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele, tacy jak ty.
-Ślub w bieli - dodała stanowczo Fanny. - I ty koniecznie musisz być moją druhną, Em!

-Oczywiście - nalegał Guy. - Uda ci się przyjechać? Twoja nieobecność zepsuje Fanny całą
uroczystość.

Jego oczy patrzyły prosząco z taką serdecznością i ciepłem, że wzruszyło ją to. Nie tylko nie
traci przyjaźni Fanny, ale zyskuje jeszcze jednego oddanego przyjaciela, nawet jeżeli będzie

ich dzieliła ogromna przestrzeń. Odległość nie wpłynie na osłabienie ich przyjacielskich
więzów, była tego pewna.

-Postaram się - przyrzekła solennie. - Sama uszyję sobie suknię, coś prostego. Jaki kolor
będzie pasował, Fanny?

-Dla ciebie tylko delikatna żółć - zadecydowała od razu Fanny. - Najładniej ci w kolorze
pierwiosnka.

Dzieci przypatrywały się im, całe zamienione w słuch. Emma zauważyła ich obecność i ze
śmiechem dokonaia prezentacji. Fanny ucałowała każde z osobna. Tracy nie mogła

oderwać zachwyconych oczu od jej złotych loków i delikatnych rysów.

background image

-Pani wygląda jak anioł z naszej choinki! - wyznała nieoczekiwanie.
Emma zdusiła śmiech, Fanny wydawała się speszona, ale Guy oznajmił poważnie:

-Wiem, Tracy, co masz na myśli. Ja też tak uważam.
To musi być cudownie, pomyślała Emma tęsknie, gdy mężczyzna patrzy w ciebie jak w

obrazek. Ona za każdym razem, kiedy niespodziewanie zjawiał się Ross, miała uczucie,
jakby jej serce ściskała jakaś żelazna obręcz.

-Proszę wejść do naszego domu. - Tracy złapała Fanny za rękę i z gorliwą uprzejmością
ciągnęła do drzwi.

-Tak, tak, wejdźcie - poparła ją Emma. - Zaraz przyjdę, tylko położę na miejsce te narzędzia
ogrodnicze. Wypijemy herbatę. Mamy mnóstwo pysznych rzeczy do jedzenia.

-Edie piekła cały ranek - wtajemniczyła ich Tracy.
-Ach, tak. Znam Edie, Emma mi wszystko opisała w liście - zapewniła Fanny.

-Naprawdę? - zdziwiła się Tracy. - A co napisała o mnie? Napisała, że też umiem dobrze
gotować?

Fanny taktownie zapewniła, że w liście Emma wychwalała jej talenty kulinarne pod
niebiosa. Emma przypomniała sobie, jak opisała ów poranek, gdy Tracy gotowała, i poczuła

wielką ulgę oraz ogromną wdzięczność dla przyjaciółki. Robin i Donna porzucili bez żalu
grzebanie się w ziemi w ogrodzie i ochoczo pomaszerowali za nimi. Fanny ich także

oczarowała. Guy odprowadził całą gromadkę ciepłym spojrzeniem. Emma przyjrzała się mu
i z niedowierzaniem pytała siebie, co też takiego widziała w nim, aby się tak zadurzyć.

Oczywiście był miły i na swój sposób pociągający, ale brakowało mu pewności siebie Rossa,
jego siły charakteru, której nikt nie mógł się oprzeć.

-Ty też wyglądasz bardzo dobrze - zwrócił się do niej Guy, obrzucając ją spojrzeniem.
Ubawiło ją to. Miała na sobie stare, ubłocone dżinsy, gumowe buty i gruby sweter, który

służył tylko do pracy w ogrodzie, bo zbiegł się w praniu i zupełnie stracił fason.
-Wyglądam okropnie! Gdybym spodziewała się waszego przyjazdu...

-Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę. Fanny dostała kilka dni wolnego, więc postanowiliśmy
wybrać się na małą wycieczkę w te strony, zobaczyć ciebie i przy okazji odetchnąć świeżym

powietrzem.
-Gdzie się zatrzymaliście?

-W Dorchester. Śliczne miasteczko, prawda?
-Bardzo. Poza tym masz ogromne szczęście, że zdobyłeś taką dziewczynę jak Fanny -

zapewniła go Emma. - Jest wspaniała. Jest mi bardzo droga i mam nadzieję, że zawsze
będziecie razem szczęśliwi.

-Nie martw się o Fanny. - Guy ujął ją za ramiona z rozjaśnioną radością twarzą. - Zrobię
wszystko, by było jej dobrze. Wiem, że mi się poszczęściło. Mój ojciec ciągle to powtarza.

Nie może zrozumieć, dlaczego wybrała akurat mnie. - Z uśmiechem pocałował Emmę w
policzek. - Prawdę mówiąc, też tego nie rozumiem.

-To jasne, że jest w tobie nieprzytomnie zakochana. - Emma uścisnęła go serdecznie. -
-Uważam, że świetnie do siebie pasujecie.

-Emmo, jesteś wspaniałą dziewczyną – wyrzucił z siebie uradowany Guy. Jeszcze raz ją
ucałował, tym razem w usta.

-Jestem ci taki wdzięczny, że nie chowasz do mnie urazy! Rozdzielam was, a ty nie masz mi
tego za złe... nie intrygujesz... jesteś taka miła i wyrozumiała...

-Przecież to musiało kiedyś przyjść... - wytknęła mu. - Nic w tym nadzwyczajnego. Bardzo
się cieszę... mówię zupełnie szczerze. Czeka was cudowna przyszłość.

-Możesz to powtórzyć jeszcze raz? - poprosił z przejęciem. - Odtąd zaczynam nowe,
fantastyczne życie!

Oboje roześmieli się, po czym Emma wysłała Guya do Fanny, obiecując, że wkrótce do nich
dołączy. Zgodził się posłusznie, a Emma zabrała się do porządkowania narzędzi

ogrodniczych. Pozbierała je i, niosąc do szopy, niespodziewanie natknęła się na Rossa. Stał
oparty o furtkę do ogrodu i wyglądał jak chmura gradowa. Czyżby stało się coś złego,

zaniepokoiła się.

background image

-Witaj! Wcześniej wróciłeś - powitała go z uśmiechem, mając nadzieję, że go rozchmurzy.
-Wyraźnie widać, że za wcześnie - odburknął.

-O co ci chodzi? - zmarszczyła czoło.
-Jak długo sterczał tu ten Romeo? - Wszedł do ogrodu, zatrzaskując za sobą z wściekłością

furtkę.
-Romeo? - zgłupiała na moment, a potem roześmiała się. - Chyba myślisz o Guyu?

-Guy! - powtórzył imię z kłującym sarkazmem. -Któżby inny?
-Zdarzyła się najcudowniejsza rzecz na świecie -zaczęła z ożywieniem, pragnąc go

ułagodzić. - Nawet byś nie przypuszczał!
-Daj mi zgadnąć - ciągnął nieprzyjemnym tonem.-To nagłe czulenie się do siebie! Jak on

powiedział...jesteś taką wspaniałą dziewczyną, Emmo, taką słodką i wyrozumiałą... -
naśladował głos Guya ze wstrętną przesadą. Jego twarz wyrażała ogromny niesmak.

-O Boże! Na mdłości mi się zbiera. Jak zdrowa na umyśle, inteligentna istota może słuchać
takich bzdur, wierzyć w takie głupoty...

-Guy mówił to szczerze. - Rozzłościła się. - Nie wszyscy mężczyźni są tacy szorstcy, nieczuli,
zimni jak ty...

Był bardzo blady, jego wzrok przeszywał ją na wylot, a szczęki zaciskały się z wściekłości.
-No, dalej. Wykrztuś z siebie to, co zamierzałaś powiedzieć od dawna. Myślisz, że nie zdaję

sobie sprawy, co czujesz?
-Co takiego? - Emmie zaparło dech w piersi.

-Doskonale pojmuję twoje uczucia do mnie-oznajmił lodowato.
Teraz ona zbladła i zadrżała. A więc domyślił się? Ze zgrozy nie mogła uwierzyć. Nie mogła

znieść świadomości, że Ross domyślił się jej miłości do niego, że to go drażniło i odtrącało
od niej. ' - Nie odwracaj się ode mnie z taką miną! Spójrz na mnie! - Złapał ją za ramiona i

potrząsnął gwałtownie.
-Puść mnie! To boli... - Starała się uwolnić z tego uścisku i od przerażająco przenikliwego

spojrzenia szarych oczu.
-Nie kuś mnie - ostrzegł złośliwie. - Nie wyobrażasz sobie, ile wysiłku mnie kosztuje, aby się

opanować. Jeden porządny klaps pomógłby odzyskać ci zdrowy rozum. Wiedziałem, że
jesteś głupia, ale do tej pory nie podejrzewałem cię o aż taką głupotę.

Czyżbyś znowu pokłócił się z Amandą? - Jego gniew był jakiś zagadkowy. Chyba nie ona
mogła go wzbudzić. Ktoś inny go wywołał, a na niej się skrupiło. Tego kogoś nie miał

odwagi zaatakować.
-Amanda! - prychnął wściekle. - Nie usiłuj się wykręcać i odwrócić uwagę.

-Staram się odgadnąć, co cię tak wyprowadziło z równowagi - podjęła cierpliwie.
-Rzeczywiście, jakbyś nie wiedziała - ironizował krzywiąc się.

-Jestem pewna, że na mnie wyładowujesz swoją złość na Amandę. Nie wiem, co ona
takiego zrobiła, ale oświadczam ci, że nie pozwolę na traktowanie mnie w ten sposób. Nie

będziesz się na mnie wyżywał i wyładowywał swoje humory.
-Naprawdę? - Jego głos nagle niebezpiecznie złagodniał. Zacisnął dłonie na jej ramionach.

Przez moment poczuła przypływ niepewności, niepokoju i słabości, gdy jego twarz zaczęła
się przybliżać, a oczy zwęziły się. Wtem jego usta spadły na jej wargi z siłą i pożądaniem,

zmuszając ją do niechętnej początkowo, a później coraz żarliwszej reakcji. Odczuwała
rozkosz aż do bólu. Tylko że to nie ona miała być tak całowana - to było przeznaczone dla

Amandy. Ross nadal starał się ją ukarać, traktując jako zastępczynię Amandy, i ten
pocałunek, który w innych okolicznościach mógłby przynieść jej radość, teraz przyniósł jej

tylko upokorzenie i żal. Ale nawet nie próbowała wmawiać sobie, że nie czuje cudownej
przyjemności. Jej zdradzieckie ciało ożywało pod jego dotykiem. Usta drżały jak w

gorączce.
Ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w garść i czując, że za chwilę całkiem ulegnie,

wyrwała się i z całej siły wymierzyła Rossowi tęgi policzek.
-Żebyś nigdy więcej tego nie próbował! - wykrztusiła.

Uwolnił ją z uścisku i cofnął się o krok, dotykając palcem czerwonych śladów po jej

background image

uderzeniu. Na jego ustach pojawił się zastanawiający uśmieszek.
-Nie chciałbym się z tobą spotkać w ciemnej uliczce - mruknął. - Nie podejrzewałem cię o

tyle siły.
Nic nie odpowiedziała, jej serce ciągle jeszcze biło nierównym rytmem.

-No dobrze - wycedził Ross spokojnie i wsadził ręce głęboko do kieszeni. - Chyba
powinniśmy podjąć obowiązki uprzejmych gospodarzy i ugościć twego przyjaciela? Gdzie

chcesz go umieścić na noc? Może w moim pokoju?
-To bardzo miłe z twojej strony, ale on i Fanny wracają do Dorchester - odparła z

uprzejmym uśmiechem.
-Fanny? - Ross wlepił w nią oczy.

-Tak, moja przyjaciółka, z którą mieszkam. Opowiadałam ci o niej i Guyu. Czyżbyś
zapomniał? No więc przyjechali tu, żeby mi obwieścić, że się pobierają i życzą sobie, abym

była druhną. - Rozpromieniła się w uśmiechu. - Czyż to nie cudowne?
-Cudowne! - odezwał się cicho. Muszę uszyć suknię, a nie dają mi wiele czasu. Rozumiesz,

zaraz po ślubie wyjeżdżają do Kanady, spędzą już tylko kilka tygodni w kraju. Guy dostał
pracę w Kanadzie.

-I oni cię poprosili, abyś była druhną na ich ślubie? - nie dowierzał Ross. - Powinnaś chyba
płakać, a nie rozprawiać z takim entuzjazmem. Taka propozycja dowodzi okrutnej

niewrażliwości uczuć!
-Zapominasz, że oni o niczym nie mają pojęcia...-Zarumieniła się. - Że nawet nie

podejrzewają... że kiedyś wmówiłam sobie uczucie do Guy a.
-Wmówiłaś sobie? - Skrzywił się. - Przypominam ci, że przed chwilą widziałem twoje

zachowanie podczas rozmowy z nim.
-Poczułam się taka szczęśliwa widząc jego i Fanny-broniła się. - I z zadowoleniem

upewniłam się, że wszystko minęło bezpowrotnie. Że jestem zupełnie wyleczona z uczucia
do Guya. To było tylko krótkie zauroczenie... nic prawdziwego, nic trwałego.

-Ach tak? - ironizował. - A to całowanie? Z jakiej okazji?
-Całowanie? - stropiła się.

-Widziałem, jak cię całował - potwierdził krótko.
-Ooo... - Przypomniała sobie. - To nie ma żadnego znaczenia... taki tam braterski całus.

-Naprawdę nie ma? - Oczy Rossa błysnęły niebezpiecznie. - A zatem nie pomyl mnie z nim
przypadkiem. Braterskie całusy nie są w moim stylu.

Na policzki Emmy wypłynął rumieniec zakłopotania. Co miał na myśli? Serce w niej
załomotało.

-Wujku Ross, Emmo... nie macie zamiaru przyjść?-usłyszeli podniecone wołanie Robina. -
Czekamy na herbatę!

Emma pośpieszyła do domu, niechętnie, ale jednocześnie z dziwną ulgą przerywając
drażniącą i niepokojącą rozmowę z Rossem. Postanowiła później zastanowić się nad nią i

przemyśleć. Teraz pragnęła chwili wytchnienia przy domowych zajęciach.
W kuchni Fanny i Guy pomagali Tracy smarować chleb i przygotowywać herbatę, gawędząc

przyjaźnie. Przedstawiła im Rossa. Wymienił z Guyem krótki uścisk dłoni, witając go z tak
lodowatą uprzejmością, że nie sposób było tego nie zauważyć. Ze znacznie cieplejszym

uśmiechem powitał Fanny. Jego oczy wyrażały podziw i aprobatę.
-Emma wspomniała o twojej urodzie... ale nie doceniła cię. Jesteś jak pączek róży.

-Dzięki. - Fanny ukazała dołeczki w uśmiechu.
-Emma nie wspomniała, że jesteś mistrzem w prawieniu komplementów.

-Nic nie wspomniała? - Spojrzał kpiąco na Emmę.
-Nic. - Głos Emmy to była sama słodycz. - Jak mogłam im wspomnieć o twoich talentach w

prawieniu komplementów, jeżeli do tej pory w ogóle się nimi nie wykazałeś? Wydobyłaś na
jaw jego głęboko ukryte zdolności. - Uśmiechnęła się do Fanny

-Pełne kobiecości dziewczęta zawsze tak na mnie wpływają - odparował Ross.
-Ach, tak! - parsknęła Emma. - Piękne dzięki.

-Emma jest pełna kobiecości - ogłosił Guy, który poczuł się urażony w jej imieniu i zjeżył się

background image

cały słysząc komplementy Rossa dla Fanny.
-Widocznie nie miałeś nigdy okazji poczuć jej lewego sierpowego - zauważył Ross. -

Mogłaby spokojnie odbyć trzyrundową walkę z mistrzem wagi ciężkiej!
-O mój Boże! - Fanny szeroko otwartymi błękitnymi oczami wodziła z niedowierzaniem od

niego do Emmy.
-Woda się zagotowała - wymamrotała Emma, cała w pąsach. - Wybaczcie... Ross, bądź

łaskaw zabrać gości do pokoju, ja zaraz skończę robić herbatę.
-Pomogę ci. - Fanny nie zamierzała wyjść.

-Lepiej zmykajmy. - Ross gestem wskazał Guyowi drzwi. - Niedobrze jest zawadzać
kobietom w kuchni.

Guy usłuchał, ale wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego dla ich przyszłych wzajemnych
stosunków. Był z natury dobroduszny, jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że

kilka razy w ciągu paru chwil został z rozmysłem obrażony.
-Co tu się dzieje? - napadła Fanny na Emmę.-Żebyś mi chociaż dała jakiś znak!

-Jaki znak? - Emma postanowiła udawać głupią.
-Wiesz doskonale. - Fanny nie dawała się zbyć.-Atmosfera między wami jest tak napięta, że

boję się, iż trzaśnie lada moment.
-Mylisz się. - Głos Emmy załamał się. - To chodzi o inną dziewczynę. - Miała nadzieję, że

Fanny nie dostrzeże bólu ukrytego w jej głosie, jednak za długo się znały, by umknęło to
uwagi Fanny.

-Och, Emmo - szepnęła współczująco. - Moja kochana biedo! Co za paskudne szczęście.
-No cóż, zdarza się...

-Jest bardzo atrakcyjny - westchnęła Fanny.
-Bardzo - przyznała Emma.

-W jakiś taki szorstki sposób - dodała Fanny w zamyśleniu. - Nie jestem przekonana, czy
tacy szorstcy mężczyźni są w moim typie. - Spojrzała badawczo na Emmę. - Jesteś zupełnie

pewna, że chodzi tu o inną dziewczynę? Ponieważ mnie wyraźnie uderzyło teraz coś... coś
między wami...

-O, tak! - zgodziła się Emma z goryczą. - Rozdrażnienie! Właśnie przed chwilą pożarliśmy
się. Kiedykolwiek nie wyjdzie mu coś z ukochaną, wyładowuje swe humory na mnie, jako

na najbliższej dostępnej osobie płci żeńskiej.
-A jaka ona jest, ta druga?

-Zabójcza blondyna - cierpko przyznała Emma. - Jest olśniewająca i ma język jak żmija.
Mam nadzieję, że będą szczęśliwi.

-Skarbie! - roześmiała się Fanny. - Ależ masz nastrój!
-Ross przecież powiedział, że nie jestem kobieca!

-Plótł, co mu ślina na język przyniosła. Masz w sobie więcej kobiecości niż inne kobiety,
które znam. Tylko spójrz, jak macierzyńsko zaopiekowałaś się tą trójką dzieci! Wszystko mi

opowiedziały. Poza tym, zależy, co się rozumie przez kobiecość. Jeżeli masz na myśli
mdlenie na widok krwi, uwodzicielskie trzepotanie rzęsami do każdego mężczyzny i

udawanie za słabej, by unieść coś więcej niż torebkę... to rzeczywiście ty nie wchodzisz w
grę. Ale kobiecość nie tylko na tym polega i większość współczesnych mężczyzn doskonale

to wyczuwa.
-Wdzięczna ci jestem za twoją przychylność- podziękowała Emma. - I za pokładane we

mnie zaufanie.
Zaniosły herbatę do pokoju, gdzie dwaj panowie przebywali w ponurym milczeniu. Guy

przeglądał nieuważnie jakieś czasopismo, Ross tkwił przy oknie z kamiennym wyrazem
twarzy. Fanny rzuciła Emmie alarmujące spojrzenie. Zabrały się do nalewania herbaty.

-Może kanapkę? - zwróciła się Emma do Rossa, zalotnie trzepocząc rzęsami.
-Próbujesz gierek? - uśmiechnął się z obraźliwą kpiną, aż się w niej zagotowało ze złości, i

usiadł w fotelu.
-Wydawało mi się, że bardzo je lubisz - odcięła się. - Takie słodkie, kobiece gierki...

Guy z uznaniem spróbował jednego z placuszków Emmy.

background image

-Fanny, czy umiesz robić takie placuszki? - zapytał.
-Ależ oczywiście! - odparła natychmiast.

-Chciałbym dostawać takie do herbaty, gdy będziemy już małżeństwem - zapowiedział Guy.
-Jeżeli tak sobie życzysz - zgodziła się posłusznie Fanny.

Ross obserwował Emmę z ironią w oczach.
-Wzruszająca scena - wymruczał do niej, gdy sięgała po ciasto. - Twoja przyjaciółka ma nie

tylko urodę, prawda? Uległość żony gwarantuje szczęście małżeńskie.
-Brednie - wysyczała Emma. - Ciągle tkwisz w dawnych czasach, może byś jednak zaczął

żyć w dwudziestym wieku, Ross?
Dzieci bawiły się hałaśliwie na górze w chowanego. Nieoczekiwanie wtargnęły z wrzaskiem

do pokoju.
-Umieramy z głodu - obwieściła Tracy. - Pyszności... ile ciasta!

-Czy możemy dzisiaj dostać herbatę tutaj? - Robin przysiadł na dywanie koło Emmy.
-Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Za bardzo kruszycie. Herbata dla całej waszej trójki jest w

kuchni. Chodźcie, zaprowadzę was.
-Cekoladowe ciasto... - jęknęła Donna, kiedy Emma zabrała jej ciasto z rączki.

-Najpierw chleb z masłem - twardo orzekła Emma.
Wyprowadziła dzieci do kuchni, a one przylgnęły do niej z ufnością. Fanny odprowadziła ją

wzruszonym spojrzeniem, a przed jej oczami pojawił się obraz jej samej z dziećmi tulącymi
się do rąk w niedalekiej, szczęśliwej przyszłości. Pięć minut później w kuchennych drzwiach

pojawiła się Amanda, elegancka i smukła, cała połyskująca srebrzyście, z fryzurą tak
nienaganną, jakby wiatr i pogoda nie miały do niej dostępu. Stanęła, przyglądając się z

niesmakiem dzieciom pałaszującym kanapki.
-Czy jest Ross? - spytała chłodno.

-Tak, tam w pokoju - skinęła głową Emma. Amanda przeszła obok, a Emma podążyła za nią
zamierzając zaproponować jej herbatę. Fanny, śmiejąc się, rozmawiała z Rossem i na

widok Amandy szeroko otworzyła oczy. Natychmiast rozpoznała ją po opisie Emmy i bystro
spojrzała na Rossa, który właśnie podniósł się na powitanie nowego gościa.

-Czy możesz zaraz przyjść do Queen's Daumaury?- zwróciła się do niego bez wstępów
Amanda, ignorując pozostałych. - Próbowałam telefonować, ale telefon jest zepsuty.

-Rzeczywiście? Nie zauważyłem. - Ross nie wydawał się zbyt przejęty. - Słuchaj, czy
koniecznie muszę... Zupełnie nie mam dziś ochoty na jeszcze jedną podobną scenę.

Twój ojciec miał wylew - powiedziała zwięźle Amanda.
-Czy to poważne? Jest już doktor? - Emma zauważyła, jak twarz Rossa blednie i zaciskają

się szczęki.
Doktor przybył po dziesięciu minutach. Położyliśmy twego ojca z powrotem do łóżka. -

Spojrzała na Rossa z powagą. - Ross, tym razem to wygląda bardzo groźnie. Judith też
powinna być przy nim. Może już opuścić szpital? Wysłać po nią samochód?

I nagle Emma pojęła wszystko. W jednej bolesnej sekundzie rozjaśniło się jej w głowie.
Leon Daumaury nie był ojcem męża Judith - był ojcem Judith i Rossa. Ross zostanie po

nim właścicielem Queen's Daumaury.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Tyle zagadek, które były dla niej nie do rozwiązania, znalazło prostą odpowiedź. Ross, jako
dziedzic Queen's Daumaury, musiał być nie lada partią dla ambitnych, młodych panien i

jego opowieść o dziewczynie, która usiłowała szantażem zmusić go do małżeństwa, nabrała
głębszego znaczenia. Nic dziwnego, że panienka zdecydowała się nawet na tak desperacki

krok, chociaż bez wątpienia wstrętny i niegodziwy, jeżeli uciekała jej niepowtarzalna szansa

background image

życiowa.
Emma mogła wyobrazić sobie, jak Ross, zraniony do żywego i wściekły po kłótni z nie

dającym mu wiary ojcem, opuszcza dom, by zamieszkać samotnie. Musiał jednak być
niezwykle związany uczuciowo z ojcem, jeżeli osiedlił się tutaj, w pobliżu. Przecież mógł

wynieść się na drugi koniec świata, jego wolny zawód pozwalał mu na to. Praca czekała na
niego wszędzie. Jednak wolał zostać w pobliskiej wsi, a to mówiło bardzo dużo o jego

niewątpliwej trosce o ojca i o Queen's Daumaury.
No i sam Leon Daumaury wcale nie był taki nieczuły w stosunku do Rossa, jak się

wydawało na pierwszy rzut oka. Odwiedzał Rossa lub posyłał po niego od czasu do czasu i
chociaż zawsze rozstawali się z awanturą, to niezaprzeczalnie zależało im na sobie i darzyli

się wzajemnym uczuciem. Zachowanie Amandy także stało się zrozumiałe, to jej
nieustępliwe nachodzenie Rossa, jej dwuznaczne uwagi...

Nic dziwnego, że Ross się wahał, pomimo oczywistego pociągu do Amandy.
Prawdopodobnie podejrzewał ją o bardziej przyziemne motywy, nie tylko o bezinteresowną

sympatię. Jego przykre doświadczenia z młodymi kobietami bez skrupułów wyczuliły go na
takie zachowanie i nauczyły starannie unikać wszelkich podobnych pułapek.

Ross z Amandą opuścili dom w pośpiechu, bez żadnych wyjaśnień, pozostawiając Emmę
spoglądającą w najbliższą przyszłość z przygnębiającym uczuciem pustki.

Fanny poszła za nią do kuchni aż kipiąc z ciekawości, ale Emma nie miała najmniejszej
ochoty do zwierzeń.

-Powinniśmy już ruszać - taktownie zauważył Guy.Fanny zamierzała gorąco zaprotestować,
ale nie wyrzekła słowa pod jego stanowczym spojrzeniem.

-Możemy cię jutro odwiedzić? - zapytała tylko Emmę. - Moglibyśmy tu przyjechać.
-Służymy pomocą, jeżeli wynikną jakieś rodzinne kłopoty - delikatnie zaproponował Guy. -

Wielka szkoda, ale będziemy musieli wkrótce wracać do Londynu.
-Ależ proszę, przyjedźcie koniecznie. - Głos Emmy był schrypnięty, z wysiłkiem starała się

powrócić do rzeczywistości.
Fanny ucałowała ją i dzieci. Tracy była bledziutka i niezwykle milcząca. Pomachała razem z

innymi odjeżdżającym gościom, ale Emma zauważyła, że jest nieszczęśliwa. Przyklękła
przed nią i objęła czole.

-O co chodzi?
-Słyszałam, co powiedziała Amanda. - W oczach Tracy widniał niepokój. - Czy nasz dziadek

umrze?
-Ufam, że nie - odparła cicho Emma.

-Ale on jest taki stary.
-No tak, ale też bardzo dzielny – przypomniała Emma. - I ma bardzo dobrego lekarza. -

Była przekonana, że ktoś tak bogaty jak Leon Daumaury może sobie pozwolić na najlepszą
opiekę lekarską. Wiadomości o jego chorobie znalazły się już w wieczornym dzienniku

telewizyjnym. Fortuna Daumaurych była ogromna i giełda natychmiast zareagowała
spadkiem cen akcji. Jakakolwiek zmiana na stanowisku zarządzającego jego licznymi

przedsiębiorstwami od razu przyprawiała właścicieli papierów wartościowych o ból głowy.
Ross nie zjawił się wieczorem. Zjawiła się za to ekipa naprawiająca telefony, która znalazła

jakieś uszkodzenie na zewnątrz. Naprawili je błyskawicznie i telefon się rozdzwonił.
Przyjaciele Rossa bombardowali ją pytaniami o stan zdrowia starszego pana i Emmę

zmęczyło do cna tłumaczenie się ze swej niewiedzy. Wieczorem wpadła też pani Pat,
zostawiając zajazd na głowie Edie, by ostrzec Emmę przed dziennikarzami, którzy zrobili

sobie w zajeździe kwaterę główną.
-To tylko kwestia czasu, by któryś z nich nie próbował do ciebie dotrzeć - uświadomiła jej. -

Są jak sfora psów gończych, rzucają się na każdy ślad. Unikaj ich i nic nie mów.
-Jasne, że nie powiem - oświadczyła ponuro Emma. - Co im mogę powiedzieć? Nie miałam

o niczym zielonego pojęcia.
-Nie moją sprawą było wyjaśniać to, czego sam Ross nie zechciał ci wyjaśnić. - Pani Pat

doskonale pojęła aluzję.

background image

-Wyszłam na idiotkę - westchnęła Emma.
-Co ty wygadujesz? Byłaś prawdziwą podporą dla Judith.

-Byłam głucha i ślepa na wszystko od momentu znalezienia się tutaj - gorąco zaprzeczyła
Emma.

-Wzięłam Rossa za takiego tam poczciwego wiejskiego weterynarza. A on okazał się synem
multimilionera, który lada moment może odziedziczyć całą tę niewyobrażalną fortunę.

Ross jest takim samym poczciwcem, jak król angielski.
-Nawet król angielski może się okazać poczciwcem, gdy poznasz go wystarczająco dobrze –

zażartowała pani Pat. Obrzuciła Emmę bystrym spojrzeniem.
-Wygląda na to, że jesteś zawiedziona wieścią o jego możliwym rychłym dziedzictwie.

-Nic mnie to nie obchodzi - odpowiedziała Emma niepewnie, rumieniąc się.
-Doprawdy? - uśmiechnęła się pani Pat.

Kiedy wreszcie sobie poszła, Emma zabrała się do sprzątania domu z obsesyjną
starannością, charakterystyczną dla osób, które chcą pracą zabić nurtujący je niepokój.

Kiedy w końcu miała zamiar iść do łóżka, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę nie-
chętnie, przypominając sobie ostrzeżenie pani Pat, ale był to Ross.

-Jak tam u was? - zapytał zwięźle.
-W porządku - odparła. - Jak się czuje twój ojciec?

-Jakoś się trzyma - oświadczył dosyć radosnym głosem. - Judith też tu jest i chce zaraz
wybrać się do was na noc. Wydaje się, że nie ma już powodów do obaw, sytuacja się

unormowała. Czy nie masz nic przeciwko jej obecności?
-Jasne, że nie. Przecież to twój dom, nie mój.

-Judith może spać w moim pokoju - dodał Ross. Po chwili ciszy odezwał się znów. - Czy
rzeczywiście wszystko w porządku? Po twoim głosie wnoszę, że jesteś wytrącona z

równowagi.
-To dlatego, że się denerwuję - wyjaśniła. - Martwię się o twego ojca.

Znowu zapadła cisza.
-Wściekasz się, że nic nie powiedziałem? - zapytał domyślnie.

-To mnie zupełnie nie dotyczyło - odparła.
-Coś mi się zdaje, że jednak jesteś wściekła -zauważył. - Bardzo cię przepraszam, ale

miałem swoje powody.
-Doskonale je pojmuję. Od początku dałeś mi to do zrozumienia, a gdybym dowiedziała się,

kim jesteś, mogłabym natychmiast próbować narzucać się tobie, jak inne dziewczęta, które
znałeś dotąd. - Czuła się bardzo zraniona i dlatego włożyła tyle jadu w swoją przemowę.

Miała nadzieję rozzłościć go, jakby spodziewając się, że jego gniew chociaż trochę ułagodzi
jej ból.

-To wcale nie o to chodziło - zaprzeczył.
-O, czyżby? - zwątpiła z odpychającą, lodowatą uprzejmością.

-Nie w taki sposób. - Zaczynał się naprawdę złościć. - Przedstawiłaś to w fałszywym świetle.
To i tak nie ma znaczenia. - Chciała zakończyć tę rozmowę jak najszybciej. - Wierz mi, nie

mam najmniejszych pretensji o to, że niczego mi nie powiedziałeś.
-Rozumiem. No, to dobranoc. - Ross odwiesił słuchawkę.

Pół godziny później elegancka limuzyna Daumau-rych przywiozła Judith. Emma usłyszała
samochód i wybiegła na spotkanie.

-Jak to dobrze znowu cię zobaczyć, znowu znaleźć się tutaj! - Judith ucałowała ją w
policzek z siostrzaną wręcz czułością.

-Wyglądasz na wyczerpaną - zatroskała się Emma.
-Jadłaś coś?

-Więcej niż mogłam! - roześmiała się Judith.-Nie masz pojęcia, co się działo w domu...
służba nie miała nic innego do roboty oprócz szykowania mnóstwa potraw i nieustannego

krążenia z nimi, tak jakby karmienie nas dawało ulgę i zapobiegało pogrążeniu się
w rozpaczy. Bo widzisz, oni są bardzo do staruszka przywiązani.

Emma z uśmiechem pomyślała, jak łatwo Leon Daumaury wzbudza sympatię. Czasami

background image

wyglądał na tak zmęczonego i zagubionego. Cały jego majątek nie mógł uchronić go od
przejmującej samotności.

Judith padła na fotel przed kominkiem i wyciągnęła stopy w stronę ognia, zrzuciwszy
uprzednio pantofle. -Jestem totalnie rozbita! Wyobraź sobie - wyciągają mnie ze szpitala z

taką straszną wieścią, przez całą drogę umieram z przerażenia szykując się na najgorsze, a
kiedy w końcu tam docieram, okazuje się, że tatuś wcale nie zamierza się poddawać.

Potrzeba więcej, niż niewielki wylew, żeby go zmóc. - Jej twarz wyrażała cichy zachwyt. -
Nie masz pojęcia, co to za twardy staruszek.

-Twardość wydaje się być rodzinną cechą charakteru - zauważyła Emma myśląc o Rossie.
-Och, masz na myśli mojego ukochanego braciszka? - domyśliła się Judith po chwili.

-Jest nieczuły jak kamień, a język ma jak brzytwa -stwierdziła Emma z goryczą.
-Co...? - Judith z zastanowieniem wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami. Na jej

ustach pojawił się z wolna serdeczny uśmiech. - Podobasz mi się, Emmo. A przy okazji,
tatusiowi też bardzo się spodobałaś, sam mi to dzisiaj powiedział. Zapowiedział też

Rossowi, że jeżeli się z tobą ożeni, to mu nie zostawi złamanego grosza.
Emma oblała się szkarłatem, później zbladła, tracąc zupełnie dech. W końcu jęknęła słabo.

-Dlaczego, na miłość boską, przyszło mu do głowy, że ja i Ross... co mu ten Ross
powiedział?

-Oznajmił, że odkąd grosze wyszły z obiegu, gwiżdże na nie. Jeżeli zechce się z tobą ożenić,
to się ożeni, a tatuś może wszystkie te swoje grosze wrzucić do skarbonki na biednych.

-Ale przecież mowy nie było... - Zmieszana Emma wyłamywała palce ze zdenerwowania. -
Chyba Ross żartował. - Przecież my... między mną i Rossem nic nie zaszło.

-Nic? Nie odniosłam takiego wrażenia. - Judith spojrzała spod rzęs. - Najbardziej przejęła
się pielęgniarka, ale tatuś wyglądał na radośnie podnieconego. Zawsze ubóstwiał słowne

potyczki z Rossem. Przywracają mu chęć do życia. Chociaż Amanda... -zachichotała
Judith. - Amandy to nie zachwyciło.

-Amanda to wszystko słyszała? - przeraziła się Emma. - Ależ Judith, przecież Ross kocha
Amandę i z Amandą ma się ożenić...

-Moja droga Emmo - ziewnęła szeroko Judith -chyba będę musiała kupić ci białą laskę i psa
przewodnika. Jesteś zupełnie ślepa. Idę do łóżka.

-Dobranoc. - Wstała i ruszyła na górę.
Emma patrzyła w ślad za nią pełna niewiary i zakłopotania. Na litość boską, co ona miała

na myśli? Poprawiła ogień na kominku, przykrywając go popiołem, aby jak najdłużej
przetrwał i ogrzewał pokój. Ranki bywały już dosyć chłodne i przyjemnie było wejść do

ciepłego pokoju. Jesień stała za progiem. Potem weszła na górę, aby się w końcu położyć.
Czuła się przygnębiona i bardzo znużona. Kiedy już ułożyła się wygodnie, do jej uszu

dobiegł jakiś hałas z dołu. Niewątpliwie ktoś chodził po mieszkaniu.
Wyślizgnęła się z pokoju i bezszelestnie, na palcach pokonała schody. Pod kuchennymi

drzwiami widniała smuga światła. Schwyciła pogrzebacz leżący obok kominka, ostrożnie
zbliżyła się do drzwi kuchennych, zatrzymała się, biorąc głęboki oddech, po czym

gwałtownie otworzyła szeroko drzwi i wpadła do kuchni, dzierżąc pogrzebacz wysoko,
gotowa do zadania ciosu. Ross stał przy kuchence, smażąc jajka. Odwrócił się

błyskawicznie, spojrzał i wybuchnął śmiechem.
-A to co? Atak brygady antyterrorystycznej?

-Myślałam, że to włamywacz! - wyrzuciła z siebie, wściekła. - Masz szczęście, że nie
rozwaliłam ci tym głowy.

-No, myślę - zauważył złośliwie. - Przecież wiesz, że już doświadczyłem na własnej skórze
twojej waleczności. O Boże, ale groźna z ciebie dziewczyna! Raz rzucasz się z pięściami,

drugi raz z pogrzebaczem... aż mnie pot oblewa na myśl, jak będzie wyglądać życie
małżeńskie z megierą taką jak ty!

-Ponieważ nigdy go nie zaznasz, nie musisz się tym tak bardzo przejmować - odcięła się,
oblewając rumieńcem.

-A właśnie, że muszę - stwierdził, odwracając się by przypilnować smażenia jajek. Stał

background image

plecami do niej i nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy.
-Musisz? - zapytała niepewnie drżącym głosem i przygryzła wargę.

-Mam zamiar się z tobą ożenić. - Powiedział to tak niedbale, że przez chwilę była pewna, iż
się przesłyszała.

Ogarnęła ją niewysłowiona wściekłość na tę doprowadzającą ją do szału pewność siebie,
która pozwalała mu na takie niedbałe stwierdzenia.

-Doprawdy? - Jej głos trząsł się z oburzenia.-Widzę, że moje zdanie i moje życzenia
zupełnie się tu nie liczą. Ty zdecydowałeś, że się ze mną ożenisz i to kończy sprawę? A więc,

niech i ja coś ci powiem nie wyszłabym za ciebie, nawet gdybyś był jedynym mężczyzną na
świecie! I doskonale wiem, dlaczego postanowiłeś się ze mną ożenić, myślisz, że nie?

Skończył smażenie, wyłożył jedzenie na talerz i wsadził do piekarnika, żeby utrzymać w
cieple. Potem odwrócił się i zmierzył ją kpiącym spojrzeniem.

-No, to dlaczego chcę się z tobą ożenić?
-Żeby zdenerwować twego ojca! Roześmiał się głośno.-Judith wszystko mi opowiedziała o

twojej sprzeczce z ojcem! - natarła na niego z impetem. - Nigdy by ci nie przyszło do głowy
ożenić się ze mną, dopóki nie zapowiedział, że nie wyrazi na to zgody. I wtedy natychmiast,

z typowym dla ciebie uporem, powziąłeś postanowienie i upierałeś się przy nim po to tylko,
by go rozdrażnić.

Ross chwycił ją za ramiona i przyciągnął bliżej, jego oczy uśmiechały się do niej.
-Niemądry głuptasie! Ależ ty masz fantazję! Jakiż człowiek przy zdrowych zmysłach mógłby

się tak zachowywać? Mój ojciec mnie nie oszuka. Jasne, że pragnie tego małżeństwa i
dlatego z góry ostrzegł mnie, że go nie zaaprobuje... Od razu pojąłem, do czego pije, w swój

przewrotny sposób dał mi do zrozumienia, że to bardzo by go ucieszyło. Ale, oczywiście, za
żadne skarby świata nie przyznałby się do tego przede mną, więc udawał zaniepokojonego.

Doskonale wie, że zawsze postawię na swoim. No i spodobałaś mu się - wywnioskowałem
to ze sposobu, w jaki o tobie mówił.

-Chyba tracę zmysły. - Zakręciło się jej w głowie.
-Rozprawiasz o tym małżeństwie, jakby to był niepodważalny fakt, a chyba jednocześnie

zdajesz sobie sprawę, że ty i ja nie mamy ze sobą wiele wspólnego. Nigdy nie byliśmy w
sytuacji, która ewentualnie usprawiedliwiałaby myśl o małżeństwie.

-No przecież całowaliśmy się, prawda? - W jego oczach było wyzwanie. - A poza tym
jechaliśmy razem na rowerze! Już bardziej intymnej sytuacji nie mogę sobie wyobrazić.

-Nie wygłupiaj się! - ucięła. - Pocałowałeś mnie, żeby dać upust swej irytacji.
-Pocałowałem cię, ponieważ pragnąłem tego od dawna - oznajmił zwięźle. - I mam straszną

ochotę powtórzyć to znowu. Właśnie teraz.
Instynktownie cofnęła się o krok, ale jego ręce były zbyt silne, przytrzymały ją mocno, gdy

schylił głowę. Tym razem jego pocałunek był delikatniejszy, ale równie podniecający. Nie
mogła mu się długo opierać i odpowiedziała z pasją, zarzucając mu ramiona na szyję i

zatapiając palce we włosach. Kiedy w końcu oderwał się od niej, oboje lekko drżeli.
-Wyjdziesz za mnie, Emmo? - zapytał Ross z uśmiechem.

-Ross - wyszeptała, kryjąc twarz na jego piersi.
-A co będzie z Amandą?

Wybuchnął śmiechem, poczuła, jak ten śmiech wstrząsa jego klatką piersiową.
-Och, Amanda... - mruknął. - Chyba nie myślałaś poważnie, że dam się nabrać na te jej

wzruszająco stare numery? Pamiętaj, że znam ją od lat. Jest daleką, ubogą krewną, która
zamieszkała z nami, gdy jej rodzinę spotkało nieszczęście. Znam ją aż za dobrze! Zawsze

wykorzystywała każdą sytuację, aby się dobrze ustawić. Jest złośliwa, bez skrupułów,
ambitna oraz ma mnóstwo innych wad. Mój ojciec trzymał ją przy sobie, by pełniła rolę

dekoracyjnej pani domu. Drogo opłacał jej usługi. Musiał płacić rachunki za wszystko -
stroje, biżuterię, każdą zachciankę. Wydawałeś się tak nią oczarowany...

Bo była rzeczywiście czarującą towarzyszką -potwierdził. - Przyjemnie było na nią
patrzeć.

-I naprawdę nigdy jej nie uległeś? - nie wytrzymała.

background image

-Zazdrosna? - Ross uśmiechnął się kpiąco.
-Jednak musiałeś być do niej kiedyś przywiązany -wyznała z bólem. - Wyczuwałam to, tę

więź, która was łączyła.
-Znam ją od lat. - Wzruszył ramionami. - Zawsze była pięknym wampirem, gotowa

wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Byłem niezwykle ostrożny wobec niej, ale
jednocześnie podziwiałem jej urodę.

-Z pewnością była przekonana, że ożenisz się z nią!
-Nigdy nie dałem jej najmniejszej nadziei, wprost przeciwnie! - oświadczył Ross z całą

powagą, marszcząc brwi. - Nie rozczulaj się nad nią, Emmo. Nie żywi do mnie żadnych
cieplejszych uczuć. Zawsze zdawałem sobie sprawę, że to same pozory. Wątpię, czy w ogóle

jest zdolna do jakichkolwiek prawdziwych uczuć.
-A ja się zastanawiam, czy ty także jesteś do nich zdolny. - Emmie wymknęły się te pełne

goryczy słowa, świadczące o jej niepewności i bolesnych rozterkach. Pocałował ją, nawet się
oświadczył. Ale jego usta nigdy nie wymówiły tych czarodziejskich słów.

-Co takiego? - Wpatrywał się w nią, blednąc gwałtownie. - O co chodzi? Emmo, myślałem...
-Myślałeś, że ten wspaniały Ross Daumaury, któremu nikt nie może się oprzeć, tylko

kiwnie palcem i już każda dziewczyna leży mu u stóp? - Patrzyła na niego odpychająco. -
No to pomyliłeś się.

-O czym ty gadasz, u licha?! Co cię opętało? -Przyciągnął ją bliżej i zamknął w ramionach
jak w klatce, kiedy próbowała się uwolnić.

-Jesteś strasznie pewny siebie. - Zrezygnowała z prób uwolnienia się. - A to dlatego, że
sądzisz, że już mnie zdobyłeś... powiedziałeś przecież, że znasz moje uczucia! - prychnęła

pogardliwie. - Nic z tych rzeczy!
-Mówisz o tym, co wygadywałem dziś rano? -Jego twarz rozjaśniła się. - Ale ja wtedy

myślałem, że wracasz do Guya. Szalałem. Miałem ochotę udusić cię gołymi rękami. Kiedy
oznajmiłem, że znam twoje uczucia do mnie, byłem przekonany, że mnie nienawidzisz.

Sądziłem, że już nie mam żadnych szans...
-A teraz? - zapytała.

-Po tym rannym pocałunku wróciła mi słaba nadzieja - przyznał się. - Potem dowiedziałem
się, że z Guyem wszystko skończone, a twoja reakcja była bardzo obiecująca. Moje nadzieje

wzrosły. No, a w końcu Amanda powiedziała coś...
-Wyobrażam sobie - skrzywiła się Emma.

-No, tak, zrobiła to z wrodzonym sobie wdziękiem powiedziała, że straciłaś dla mnie głowę
jak pensjonarka, tylko tyle! Chciała zakpić szyderczo, ale to właśnie dodało mi skrzydeł!

-Właśnie to? - powtórzyła z ironią Emma.
-Przyznaję, że tak! - Uśmiechnął się i uniósł jej brodę jednym palcem, patrząc głęboko w

oczy.
-Przyznaj się szczerze, Emmo. Kochasz mnie?

-Ja jeszcze nie usłyszałam z twoich ust tych słów-wytknęła mu.
-Co takiego? - Zmieszał się. - Ale przecież wiesz, że cię kocham... Wyznałem ci to już na

dwadzieścia różnych sposobów.
-Powiedz to jeszcze raz, tak po prostu – szepnęła, serce jej biło jak dzwon. - Jestem zwykłą,

prostą dziewczyną. Lubię staromodne wyznania wypowiedziane w staromodny sposób. Ot,
tak... Kocham cię...

Powiedział to głębokim, drżącym głosem, a ona powtórzyła po nim i zarzuciła mu ramiona
na szyję.

-Ross, tak bardzo cię kocham.
Na jakiś czas zapanowała wymowna cisza, po czym Ross niechętnie oderwał usta od jej

warg.
-Muszę zjeść kolację. Umieram z głodu - rzekł z roztargnieniem.

-No wiesz, Ross! - zachichotała Emma. - To takie nieromantyczne!
-Ostatni raz jadłem wczesnym popołudniem - bronił się. - Nie mogłem nic przełknąć, tak

się martwiłem o ojca. - Spojrzał na nią zaniepokojony. - Czy będziesz w stanie mieszkać w

background image

Queen's Daumaury? Doskonale wiem, jak odpowiada ci zwykłe, skromne życie.
-Czy musimy się tam zaraz wprowadzać? - zapytała wzdychając. - Twój ojciec może

powrócić w zupełności do zdrowia. Moglibyśmy dalej mieszkać w tym domu.
-Ostatecznie i tak będziemy musieli się tam wprowadzić - stwierdził. - To bardzo piękna

rezydencja i lubię ją. Amanda świetnie to rozumiała i potrafiła wykorzystać tę moją słabość.
Jej samej ten dom zalazł głęboko za skórę.

-Ja też uważam, że jest wspaniały - przyznała Emma. - Ale jakiś zimny.
-Możesz go ożywić - rzucił. - Queen's Daumaury straciło duszę wraz ze śmiercią mojej

matki. Potrzebuje ciebie. Tak jak i mój ojciec. Teraz, kiedy ojciec uznał małżeństwo Judith,
w tym domu zawsze będzie pełno dzieci... najpierw jej, a potem naszych...

-Wstrzymaj się trochę. - Zarumieniła się. - Jeszcze nie wzięliśmy ślubu.
-Ale niedługo weźmiemy - stwierdził stanowczo. -Nie należę do zbyt cierpliwych mężczyzn.

Pragnę cię tak bardzo, że nie mogę się doczekać. I tak czekałem już piekielnie długo.
Straciłem właściwie nadzieję na znalezienie takiej dziewczyny jak ty takiej, której nie

zależałoby na moich pieniądzach, która pokochałaby mnie dla mnie samego. Dlatego tak
bardzo starałem się przeszkodzić ci w odkryciu, kim jestem. Sądzę, że pokochałem cię od

pierwszego wejrzenia. Bałbym się spojrzeć ci w twarz, gdybyś dowiedziała się, kto jest
moim ojcem. Bałem się, że ta wiadomość zmieniłaby wszystko między nami. Ale to

tylko z początku. Bardzo szybko przekonałem się, że moje pieniądze wcale nie będą dla
ciebie najważniejsze. że raczej odepchną cię ode mnie niż przyciągną, jak te inne łowczynie

majątku.
-To taki wielki ciężar i odpowiedzialność - wyznała poważnie. - Tak naprawdę wolałabym,

żebyś ich nie miał. Nie jestem przyzwyczajona do życia w zbytku. Mogę nie sprostać
obowiązkom gospodyni Queen's Daumaury. Nie mam kwalifikacji Amandy, zdajesz sobie z

tego sprawę.
-Jasne, że tak, mój śmieszny, mały skarbie - roześmiał się Ross. - I za to cię kocham... za

twoją szczerość, prawość, uczciwość, bezpośredniość.
-To za to! A ja myślałam, że za moją urodę.-Udawała rozczarowaną i urażoną.

-Nie bądź bezczelna! Masz mnóstwo zalet... -Uszczypnął ją w policzek.
- Mmmm, to cudownie - szepnęła. - Opowiadaj dalej...

I Emma uniosła twarz, gotowa na nowe pocałunki, tuląc się do niego namiętnie.
- Mamy przed sobą całe życie na rozmowy - odpowiedział. - A teraz jedyne, czego pragnę, to

całować cię.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LAMB CHARLOTTE Cicha przystań
Cicha przystań Lamb Charlotte
Lamb Charlotte Cicha przystan
053 Lamb Charlotte Cicha przystan
Charlotte Lamb Gorąca krew
Charlotte Lamb Zabawa w chowanego(1)
Charlotte Lamb For Adults Only [HP 762, MB 2314] (docx)
Charlotte Lamb Man s World [HP 412, MBS 681, MB 1681] (docx)
Charlotte Lamb Crescendo [HP 451, MB 1638] (docx)
Charlotte Lamb Man Hunt
Charlotte Lamb Zabawa w chowanego
285 Charlotte Lamb Mroczne dziedzictwo
Charlotte Lamb Seduction (docx)
Charlotte Lamb Dying for You [HP 1743, MB 4130] (docx)
Charlotte Lamb Desperation (docx)
Charlotte Lamb Barbary Wharf book 6 Surrender
ELENI Cicha przystań pod gwiazdami

więcej podobnych podstron