Capek [Inwazja jaszczurów]


KAROL CAPEK

INWAZJA JASZCZURÓW

TYTUŁ ORYGINAŁU VALKA S SMOKY
TŁUMACZYŁA: JADWIGA BUŁAKOWSKA
Zapytano mnie, jak doszło do tego, że napisałem ,,Inwazję Jaszczurów", i
dlaczego wybrałem wiośnie jaszczury na bohaterów swojej tzw. utopii powieściowej
o zagładzie ludzkiej cywilizacji. Jeśli mam odpowiedzieć szczerze, muszę wyznać
otwarcie, że z początku w ogóle żadnej utopii tworzyć nie zamierzałem. Nie
lubuję się zbytnio w utopiach; zanim zacząłem pisać swoją ,,Inwazję", nosiłem
się z myślą innej zupełnie powieści, wymyśliłem postać porządnego człowieka,
trochę na wzór mego ojca
nieboszczyka, postać prowincjonalnego lekarza wśród
jego pacjentów. Miała to być idylla lekarska, a jednocześnie kawałek patologii
społecznej. Cieszyłem się z tego tematu, tygodniami i miesiącami układałem go
sobie w myśli, ale wciąż jakoś nie maglem się do niego na dobre zabrać. Miałem
pewne wątpliwości, czy ten doktor
poczciwina ma rzeczywiście coś do roboty w
świecie tak pełnym zamętu, jakim świat ten był wtedy i jakim jest dotychczas. No
tak, mógł przecież leczyć ludzi i łagodzić ich cierpienia, ale jakoś za mało
obchodziły go choroby i dolegliwości naszego świata. Myślałem o dobrym lekarzu
wtedy, gdy wszyscy dokoła mówili o kryzysie gospodarczym, o ekspansjach
narodowych i przyszłej wojnie. Nie mogłem utożsamić się w pełni ze swoim
doktorem, bowiem i ja chociaż tego się oczywiście od pisarzy nie wymaga
byłem i jestem stale pełen trosk o los ludzkości. Nie mogę wprawdzie odwrócić
groźby, która zawisła nad ludzką cywilizacją, ale nie mogę też jej nie
dostrzegać i nie myśleć o niej prawie be przerwy.
W tym czasie było to w zeszłym roku na wiosnę, kiedy t. sytuacja na świecie
pod względem gospodarczym wyglądał paskudnie, a pod względem politycznym jeszcze
gorzej napisałem przy jakiejś okazji takie zdanie: "Nie wyobrażajcie sobie, że
rozwój, dzięki któremu powstało nasze życie, był jedyny możliwością rozwoju na
tej planecie." No i przepadło! To właśnie zdanie zawiniło, że napisałem "Inwazję
Jaszczurów" Bo przecież to prawda: nie możemy wykluczyć ewentualności, że w
sprzyjających warunkach inny rodzaj życia, powiedzmy, inny gatunek istot
żyjących aniżeli człowiek, mógł stać się motorem rozwoju kulturalnego. Człowiek,
z całą swoją cywilizacją i kulturą, z całą swoją historią, rozwinął się z
rodziny, ssaków; ale można by równie dobrze przyjąć, że podobna energia ewolucji
mogła uskrzydlić rozwój innego gatunku istot żywych. Nie jest wykluczone, że w
pewnych warunkach pszczoły czy mrówki mogły osiągnąć tak wysoki stopień rozwoju
inteligencji, że ich zdolność stworzenia cywilizacji nie byłaby mniejsza niż
nasza. Nie jest to wykluczone także w odniesieniu do innych stworzeń. W
sprzyjających warunkach biologicznych mogłaby powstać jakaś cywilizacja nie
niższa od naszej także w głębinach wód.
To była pierwsza myśl. A druga: Gdyby inny gatunek istot żyjących aniżeli
człowiek osiągnął ten stopień rozwoju, który nazywamy cywilizacją, to jak
myślicie czy popełniałby takie same głupstwa jak ludzie? Czy prowadziłby takie
same wojny, przeżywał takie same kataklizmy dziejowe? Jak patrzylibyśmy na
przykład na imperializm jaszczurów, na nacjonalizm termitów, na ekspansję
gospodarczą mew albo śledzi? Co powiedzielibyśmy, gdyby nie człowiek, ale inny
rodzaj istot głosił, że ze względu na swoje wykształcenie i liczebność tylko on
ma prawo do zajęcia całego globu ziemskiego i panowania nad wszelkim życiem? Ta
właśnie konfrontacja z dziejami ludzkości oraz z historią najbardziej aktualną
sprawiła, że sięgnąłem po pióro, by pisać "Inwazję Jaszczurów".
Krytyka określiła ją jako powieść utopijną. Bronię się przeciw temu słowu. To
nie utopia to dzień dzisiejszy. To nie jakaś spekulacja na temat tego, co
będzie, ale odzwierciedlenie tego, co jest i wśród czego żyjemy. Nie chodziło tu
o fantazję; tej gotów jestem dać dodatkowo i bezpłatnie, ile kto zechce, ale
chodziło mi tu o rzeczywistość. Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie
troszczy się o rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która
nie chce reagować na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, tak literatura
to nie moja specjalność. I to wszystko. Pisałem swoje "Jaszczury", ponieważ
myślałem o ludziach, wybrałem właśnie jaszczury nie dlatego, żebym miał mniejszy
czy większy sentyment do nich niż do innych stworzeń boskich, ale dlatego, że
kiedyś rzeczywiście mylnie wzięto odcisk ogromnej salamandry z okresu
trzeciorzędu za skamienielinę naszego ludzkiego przodka; więc spośród wszystkich
zwierząt płazy mają szczególne historyczne prawo wstąpić na scenę jako obraz nas
samych. Ale choćby był to tylko pretekst, by mówić o sprawach ludzkich, autor
musiał wczuć się jakoś w istotę swoich płazów; było to doświadczenie trochę
przejmujące dreszczem, ale koniec końców równie frapujące i równie straszne jak
wczuwanie się w istotę ludzką.
Karol Czapek*
KSIĘGA PIERWSZA
ANDRIAS SCHEUCHZERI
1. DZIWACTWA KAPITANA VAN TOCHA
Gdybyście chcieli odszukać na mapie wysepkę Tana Masa, znaleźlibyście ją na
samym równiku, nieco na zachód od Sumatry. Ale gdybyście na pokładzie statku
"Kandong
Bandoeng" spytali kapitana van Tocha, co to właściwie jest ta Tana
Masa, przed którą właśnie zakotwiczył kląłby dobrą chwile, a potem by wam
powiedział, że to najobrzydliwsza dziura na całych Wyspach Sundajskich, znacznie
podlejsza niż Tana Bala, a co najmniej tak samo ohydna jak Pini czy Banjak. Że
jedyny, z przeproszeniem, człowiek, który tam żyje nie licząc oczywiście tych
wszawych Bataków to pijaczyna, agent handlowy, mieszaniec Portugalczyka i
Kubanki, ale znacznie gorszy złodziej, poganin i wieprz niż cały Kubańczyk i
cały biały razem wzięci! I jeżeli na świecie jest w ogóle coś przeklętego, to
chyba właśnie takie przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa! Gdybyście go
oględnie spytali, dlaczego wobec tego tu zarzucił przeklętą kotwicę, jakby miał
zamiar tu zostać całe przeklęte trzy dni fuknąłby na was z pasją i burczałby
pod nosem mniej więcej tak:
Przecież "Kandong
Bandoeng" nie płynęłaby tutaj tylko po tę przeklętą koprę
czy olej palmowy Też sens! A zresztą co panu do tego, mój panie! Ja, panie,
mam swoje przeklęte rozkazy! Niech pan lepiej pilnuje własnych spraw A
wymyślałby tak dosadnie i soczyście, jak to tylko starszy, chociaż jeszcze na
swój wiek czerstwy, kapitan statku potrafi.
Gdybyście natomiast, zamiast stawiać niedyskretne pytania, pozwolili, by kapitan
van Toch mruczał pod nosem i klął do woli, moglibyście się dowiedzieć czegoś
więcej. Wiadomo: musi się wygadać, by sobie ulżyć. Zostawcie go więc w spokoju,
już jego rozgoryczenie samo sobie znajdzie ujście.
No i niech pan pomyśli, panie warczał kapitan te łajdaki u nas w
Amsterdamie, te przeklęte handełesy z dyrekcji, nagle sobie przypomniały:
"Perły, człowieku, niech się pan rozejrzy za jakimiś perłami!" Bo podobno teraz
ludziska szaleją za perłami i tego
Kapitan splunął z goryczą.
Ano, wiadomo Lokować forsę w perłach! A to wszystko dlatego, że ludziom wciąż
się zachciewa wojen czy czego tam. Więc boją się o pieniądze, ot i cała
historia A potem się mówi: kryzys.
Zawahał się chwilkę, jakby się namyślał, czy warto podejmować dyskusję o
sprawach gospodarczych. Ale przecież teraz się w ogóle o czym innym nie gada
Tylko że tutaj, przed Tana Masa, za gorąco na to, nawet się człowiekowi nie
chce. Więc machnął tylko ręką i mruczał dalej:
To się tak gada: perły! Panie, przecież na Cejlonie ogołocili z nich morze na
jakie pięć lat. Na Formozie w ogóle zabronili połowów. A tu ci tymczasem:
"Kapitanie van Toch, niech się pan rozejrzy za jaką nową ławicą Niech pan
pojedzie na te przeklęte wysepki. Może tam pan trafi na jakieś nowe złoża
perłopławów" Kapitan hałaśliwie wytarł nos w niebieską chusteczkę. Te
szczury tam w Europie wyobrażają sobie, że tu można znaleźć jeszcze coś, o czym
dotąd nikt nie wie! Jezus Maria, cóż to za kretyny! Dobrze jeszcze, że nie
żądają ode mnie, bym Batakom zaglądał w nosy, czy nie smarkają perłami Nowe
ławice! W Padangu jest nowy burdel, owszem, ale nowa ławica? Panie, ja tutaj te
wszystkie wysepki znam jak własny kieszeń Od Cejlonu aż po te przeklęte
Cliperton Island Jeśli ktoś myśli, że tu się jeszcze znajdzie coś, na czym
można by zarobić, no to szczęśliwej podróży! Ja już, panie, trzydzieści lat
tu jeżdżę, a te durnie teraz chcą, żebym tu zrobił jakieś odkrycie!
Van Toch dusił się wprost z pasji na myśl o tych bezczelnych pretensjach.
Niech sobie tu wyślą jakiego żółtodzioba Ten im dopiero zrobi rewelacyjne
odkrycie, aż im oko zbieleje. Ale takie propozycje stawiać człowiekowi takiemu
jak kapitan van Toch, który tak zna każdy kąt Bo niech pan tylko pomyśli,
panie. W Europie to jeszcze można by coś wyłapać Ale tutaj? Przecież tu
ludziska przyjeżdżają tylko po to, by wywęszyć, gdzie się co da zeżreć. A nawet
nie tyle zeżreć, co kupić i sprzedać. Panie, gdyby w tych całych tropikach było
cośkolwiek jeszcze, co miałoby podwójną cenę, to już by tam stało trzech agentów
i machało zasmarkanymi chustkami na statki siedmiu państw, by się zatrzymały.
Tak to jest, mój panie. Ja się na tym dużo lepiej znam niż, z przeproszeniem,
cały Urząd Kolonialny jej królewskiej mości
Kapitan van Toch wysiłkiem woli starał się opanować swe święte oburzenie. Udało
mu się to po dobrej chwili burczenia.
Widzi pan tam tych dwóch nicponiów? To są poławiacze pereł z Cejlonu,
Syngalezi. Nie karz mnie, Panie Boże! Pan Bóg ich stworzył, ale po co nie
wiem. Wożę to ze sobą i gdziekolwiek tylko złapię kawałek wybrzeża, gdzie nie ma
napisu "Agencja" albo "Urząd Celny", puszczam to do wody, by szukało muszli
perłopławów. Ten mniejszy łajdak nurkuje na osiemdziesiąt metrów. Tutaj na
Wyspach Książęcych z głębokości dziewięćdziesięciu metrów wyłowił korbę od
aparatu kinematograficznego, panie, ale perły Gdzie tam! Szkoda gadać!
Nikczemna hałastra ci Syngalezi. I to ja mam robić taką robotę, panie: udawać,
że skupuję olej palmowy, a tymczasem szukać nowych złóż pereł! A tamci by
jeszcze pewnie chcieli, żebym odkrył jakiś dziewiczy ląd, co? Przecież to nie
jest zajęcie dla przyzwoitego kapitana statku handlowego. Kapitan J. van Toch to
nie żaden tam awanturnik, mój panie, o, nie!
I tak dalej Morze jest wielkie i ocean czasu nie ma granic.
Pluj na morze, człowieku, lecz ono się nie wzburzy. Urągaj na swój los, ale go
nie odwrócisz
Po wielu przygotowaniach i ceremoniach skończyło się na tym, że kapitan statku
holenderskiego "Kandong
Bandoeng", wzdychając i klnąc, wsiadł do łódki.
Wylądował w kampungu na Tana Masa i zaczął pertraktować z tym pijakiem,
mieszańcem Portugalczyka i Kubanki, na temat rozmaitych spraw handlowych.
Sorry, Captain* rzekł wreszcie mieszaniec ale tutaj, na Tana Masa, żadnych
muszli nie ma. Te brudasy Batakowie mówił dalej z odrazą jadają nawet i
meduzy. Więcej to siedzi w wodzie niż na ziemi. A kobiety śmierdzą rybami, niech
pan sobie wyobrazi Aha, co to ja jeszcze miałem powiedzieć? No, tak Pan pytał
o kobiety.
A nie ma tu nigdzie kawałka brzegu, gdzieby Batakowie nie włazili do wody?
pytał dalej kapitan.
Mieszaniec Portugalczyka i Kubanki pokręcił głową:
Nie ma, panie. Chyba Devil Bay, Zatoka Diabelska, ale to nie dla pana.
Dlaczego?
Dlatego że tam nikt nie pójdzie, panie. Nalać panu, kapitanie?
Thanks*. Co tam takiego? Rekiny?
Rekiny i w ogóle mruknął mieszaniec. To niedobre miejsce, panie.
Batakowie niechętnie by widzieli, gdyby tam kto łaził.
Czemu?
Tam są diabły, panie. Morskie diabły.
Co to: morski diabeł? Ryba?
A, gdzie tam ryba! zaprzeczył niechętnie mieszaniec. Zwyczajny diabeł,
panie. Diabeł podmorski. Batakowie nazywają go: tapa. Tapa One tam podobno mają
swoje miasto, te diabły Dolać panu?
Jakże to wygląda taki diabeł morski? Mieszaniec wzruszył ramionami.
Tak jak diabeł, panie. Widziałem kiedyś takiego a właściwie jego głowę.
Wracałem łódką z Cape Haarlem i naraz przede mną wyskoczył z wody taki łeb
No i? Do czego był podobny?
Głowę to ma jak Batak, panie, tylko całkiem gołą.
Może to był po prostu Batak?
Nie, panie. Przecież w tym miejscu żaden Batak nie wlazłby do wody. A zresztą
to mrugało na mnie dolnymi powiekami, panie. Mieszaniec otrząsnął się cały z
uczuciem grozy. Tak, dolnymi powiekami; zakrywają prawie całe oko. To właśnie
był ten tapa.
Kapitan J. van Toch pulchnymi paluchami objął szklankę z winem palmowym.
A pijany pan nie był, co? Może pan był zalany?
Byłem, panie. Inaczej bym tamtędy nie jechał. Batakowie bardzo nie lubią, gdy
ktoś te diabły zaczepia.
Van Toch potrząsnął głową.
Człowieku, przecież żadnych diabłów nie ma! A gdyby nawet były, wyglądałyby
jak Europejczycy. To na pewno była jakaś ryba czy coś takiego.
Ryba! obruszył się mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. Ryba jest bez rąk,
panie. Ja nie jestem przecież Batak, chodziłem w Badjoeng do szkoły Jeszcze
nawet pamiętam dziesięcioro przykazań i inne takie mądrości. A człowiek
wykształcony rozróżni chyba, co diabeł, a co zwierzę. Niech pan zresztą zapyta
Bataków.
Et, takie tam murzyńskie zabobony! oburzył się kapitan z dobroduszną
wyższością człowieka wykształconego. Z naukowego punktu widzenia to absurd.
Przecież diabeł nie może żyć w wodzie. Bo co by tam robił? A ty nie zwracaj
uwagi na bajdy tubylców, chłopcze. Ktoś nazwał tę zatokę Zatoką Diabelską i od
tego czasu Batakowie się jej boją. I stąd cała historia zakończył kapitan
uderzając tłustą dłonią w stół. Nic tam nie ma, chłopcze. To sprawa zupełnie
jasna.
Jest, panie upierał się mieszaniec, który chodził do szkoły w Badjoeng. I
rozsądny człowiek nie ma czego szukać w Devil Bay.
Kapitan van Toch poczerwieniał.
Co?! wrzasnął. Ty kubański brudasie, co ty sobie myślisz? Że ja się będę
bał tych twoich diabłów? No, to zobaczymy! rzucił podnosząc się z całą
okazałością swych zażywnych dwustu funtów. Nie będę tu z tobą marnował czasu,
skoro mam interes na głowie. Ale zapamiętaj sobie jedno: w holenderskich
koloniach żadnych diabłów nie ma. Jeżeli gdzieś jakieś są, to tylko we
francuskich. Tam sobie mogą być. A teraz wołaj mi tu naczelnika tego przeklętego
kampungu.
Owego dygnitarza nie trzeba było nawet długo szukać: siedział sobie w kucki obok
sklepu mieszańca i żuł trzcinę cukrową. Był to nagi staruszek, tylko znacznie
szczuplejszy, niż bywają naczelnicy w Europie. Nieco poza nim, zachowując
odpowiedni dystans, siedziała w kucki cała wieś wraz z kobietami i dziećmi,
licząc widocznie, że będzie filmowana.
Słuchaj no, chłopcze odezwał się van Toch po malajsku. (Mógł równie dobrze
mówić po holendersku lub angielsku, gdyż czcigodny stary Batak nie umiał ani
słowa po malajsku, więc i tak całą przemowę kapitana musiał mieszaniec tłumaczyć
na język Bataków. Z jakichś jednak przyczyn kapitan uważał język malajski za
odpowiedniejszy.) Słuchaj no, chłopcze, potrzeba mi paru tęgich, wysokich,
solidnych chłopaków, żeby poszli ze mną na połów. Rozumiesz: na połów!
Mieszaniec przetłumaczył, naczelnik kiwnął głową na znak, że rozumie. Potem
zwrócił się do szerszego audytorium i palnął mówkę, która odniosła duży sukces.
Naczelnik powiada tłumaczył mieszaniec że cała wieś pójdzie z tuanem*
kapitanem na połów, dokąd tylko tuan zechce.
No, widzisz. To im teraz powiedz, że pojedziemy łowić muszle w Devil Bay.
Rozpoczęły się dobry kwadrans trwające gorączkowe debaty, w których brała udział
cała wieś, a zwłaszcza stare baby. W końcu mieszaniec zwrócił się do kapitana:
Mówią, panie, że do Devil Bay nie można iść. Kapitan poczerwieniał.
A dlaczego nie? Mieszaniec ruszył ramionami.
Bo tam są tapa
tapa. Te diabły, panie. Twarz kapitana zrobiła się fioletowa.
To ty im powiedz, że jeśli nie pójdą to im powybijam wszystkie zęby
poobrywam uszy powywieszam i spalę ten ich zawszony kampung Rozumiesz?
Mieszaniec przetłumaczył dosłownie. Rozpoczęła się znowu gwałtowna narada.
Wreszcie mieszaniec zwrócił się do kapitana:
Mówią, że pójdą na skargę do policji w Padangu, że tuan im grozi. Podobno są
na to jakieś paragrafy. Naczelnik mówi, że tego nie daruje.
Kapitan van Toch zrobił się siny.
Powiedz mu ryknął że jest i recytował jednym tchem dobrych jedenaście
minut.
Mieszaniec tłumaczył, póki mu zapas słów starczył. Po nowej, dość długiej, ale
rzeczowej naradzie Bataków zakomunikował kapitanowi:
Mówią, panie, że odstąpią od ścigania na drodze sądowej, jeżeli tuan kapitan
zapłaci karę na ręce władz miejscowych. Chcą zawahał się dwieście rupii Ale
to trochę dużo, panie. Niech im pan zaproponuje pięć.
Rumieńce kapitana van Tocha zaczęły zmieniać się w brązowe plamy. Początkowo
zaproponował wymordowanie wszystkich Bataków na całym świecie, potem ustąpił na
trzysta kopniaków, wreszcie gotów był zadowolić się wypchaniem naczelnika dla
muzeum w Amsterdamie. Natomiast Batakowie z dwustu rupii ustąpili na żelazną
pompę z kołem, a ostatecznie zdecydowali, że kapitan da naczelnikowi tytułem
kary zapalniczkę benzynową.
Niech im pan da namawiał mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. Ja mam trzy
zapalniczki na składzie, tylko bez knotów
W ten sposób na Tana Masa został zawarty pokój. Ale kapitan van Toch wiedział,
że teraz w grę wchodzi prestiż białej rasy.
Po południu od holenderskiego statku "Kandong
Bandoeng" odbiła łódź. Siedzieli w
niej: kapitan van Toch, Szwed Jensen, Islandczyk Gudmundson, Fin Gillemainen i
obaj syngalescy poławiacze pereł. Łódź pomknęła wprost ku zatoce Devil Bay.
O godzinie trzeciej, gdy zbliżał się kulminacyjny punkt odpływu, kapitan stał na
lądzie, łódź krążyła o sto metrów od brzegu, by obserwować rekiny, a obaj
syngalescy poławiacze czekali z nożami w ręku na sygnał, by skoczyć do wody.
No, teraz ty! rzucił kapitan rozkaz stojącemu dalej nagusowi.
Syngalez skoczył w wodę, przebiegł parę kroków i zniknął. Kapitan spojrzał na
zegarek.
Za cztery minuty i dwadzieścia sekund o sześćdziesiąt metrów w lewo wynurzyła
się z wody czarna głowa. Z jakimś dziwnym, rozpaczliwym, a zarazem konwulsyjnym
pośpiechem. Syngalez parł przez fale trzymając w jednym ręku nóż do odcinania
muszel, w drugim muszlę perłopławu.
Kapitan zmarszczył brwi.
No, co jest? rzekł surowo.
Syngalez wciąż jeszcze borykał się z falami, głośno jęcząc z przerażenia.
Co się stało?! krzyknął kapitan.
Sahib sahib wykrztusił Syngalez padając na brzeg i ciężko dysząc. Sahib
sahib
Rekiny?
Djins* wyjąkał Syngalez. Diabły, panie. Tysiące diabłów! pakował pieści
w oczy. Same diabły, panie.
Pokaż tę muszlę polecił kapitan. Otworzył: była w niej mała, czysta perełka.
A więcej nie znalazłeś?
Syngalez wydobył jeszcze trzy muszle z woreczka wiszącego na szyi.
Tam są muszle, ale te diabły ich pilnują Tak się na mnie patrzyły, jak je
odrzynałem Kędzierzawe włosy zjeżyły mu się z przerażenia. Nie, sahib,
tutaj nie
Kapitan otworzył muszle: dwie były puste, w trzeciej znajdowała się perła
wielkości grochu, okrąglutka jak kropelka rtęci. Kapitan van Toch spoglądał to
na perłę, to na skulonego na ziemi Syngaleza.
Ty rzucił po chwili namysłu nie skoczyłbyś tam jeszcze raz?
Tamten bez słowa pokręcił głową.
Kapitan van Toch miał ogromną ochotę skląć go jak burego psa. Ze zdumieniem
jednak zauważył, że mówi cicho i bardzo łagodnie:
Nie bójże się, chłopcze No, a jak wyglądają te diabły?
Jak małe dzieci wykrztusił Syngalez. Mają ogony i są ot tak wysokie
pokazał mniej więcej na metr dwadzieścia od ziemi. Stały dokoła mnie i
przypatrywały się, co robię A takie ich było mnóstwo Syngalez znów otrząsnął
się z przerażenia. Sahib, o sahib, tutaj nie!
Van Toch myślał chwilkę.
I co? Mrugają dolnymi powiekami czy jak?
Nie wiem, panie rzęził Syngalez ale jest ich tam z dziesięć tysięcy!
Kapitan van Toch obejrzał się na drugiego Syngaleza. Stał o jakichś sto
pięćdziesiąt metrów dalej i czekał z założonymi na piersiach rękoma. Oczywiście,
skoro człowiek jest nagi, nie może nic innego z rękami zrobić, jak założyć je na
piersiach. Kapitan bez słowa dał znak, mały Syngalez skoczył w wodę. W trzy
minuty i pięćdziesiąt sekund wynurzył się z wody bijąc gwałtownie rękoma o
powierzchnię fal.
No, wyłaź! wrzasnął kapitan. Spojrzał jednak uważniej i skoczył w wodę ku
tym trzepocącym się rozpaczliwie rękom. Nikt by nie uwierzył, że takie cielsko
potrafi z taką szybkością pruć fale. W ostatnim momencie schwycił jedną rękę i
sapiąc wyciągnął Syngaleza z głębi. Podtrzymując go na powierzchni ocierał sobie
pot z czoła.
Syngalez leżał bez ruchu. Jeden palec obdarty miał do kości, widocznie o kamień,
ale poza tym był cały. Kapitan odchylił powiekę, błysnęło białko postawionych w
słup oczu. Czarny nie miał ani muszli, ani noża.
W tej chwili łódź wraz z załogą podpłynęła bliżej brzegu.
Panie wołał Szwed Jensen są rekiny! Będziecie łowić dalej?
Nie odpowiedział kapitan. Podjedźcie tutaj zabrać tych dwóch.
Niech pan spojrzy zwracał mu uwagę Jensen, kiedy wracali na statek jak tu
nagle robi się płytko. I jak równo aż do samego brzegu. Sprawdził sięgając
wiosłem dna. Zupełnie jakby gdzieś pod wodą była jakaś tama.
Dopiero na statku mały Syngalez oprzytomniał. Siedział z kolanami pod brodą i
trząsł się cały. Kapitan odesłał ludzi i przysiadł się do niego.
No, więc gadaj! zaczai. Cóżeś tam widział?
Dżiny, sahib szepnął chłopak. Zaczai szybko mrugać oczami, na całym ciele
wystąpiła wyraźnie gęsia skórka.
Kapitan van Toch zazgrzytał:
A jak wyglądały?
Jak jak oczy Syngaleza zaczęły zachodzić mgłą. Kapitan szybko uderzył go z
obu stron w twarz, by doprowadzić go do przytomności.
Thanks, sahib wyszeptał chłopak. Spoza białek oczu znów ukazały się źrenice.
Już ci lepiej?
Tak, panie.
No co: były tam muszle?
Tak, panie.
Kapitan van Toch prowadził dalej szczegółowe badania, prowadził je cierpliwie i
dokładnie.
Więc tam są diabły? A ile?
Tysiące i tysiące Takie duże jak dziesięcioletnie dziecko, panie, i całkiem
czarne. Pływają w wodzie, a po dnie chodzą na dwóch łapach. Na nogach, sahib,
tak jak pan czy ja, tylko że się przy tym kolebią. Kiwają się całym ciałem, tak,
tak O, tak, tak I ręce, panie, mają także jak ludzie. Nie, bez pazurów, jakby
rączki dziecka. Nie, panie, rogów ani kudłów nie mają. Tak, mają ogon, taki
jakby rybi, tylko że bez płetwy ogonowej. I olbrzymie głowy, jak Batakowie. Nie,
nic nie gadały, tylko tak jakby mlaskały
Kiedy Syngalez odrzynał muszlę na głębokości jakichś szesnastu metrów, poczuł
nagle na plecach zimne dotknięcie małych paluszków. Obejrzał się: było ich
dokoła setki. Setki i tysiące. Pływały, stały na kamieniach, a wszystkie
przypatrywały się, co on tam robi. Więc rzucił nóż i muszlę, chcąc wypłynąć na
powierzchnię. Wpadł przy tym na całą masę tych diabłów, które pływały ponad nim.
Co było potem, już nie pamięta.
Kapitan van Toch w zamyśleniu przyglądał się roztrzęsionemu młodemu
poławiaczowi. "Z tego chłopaka już nigdy nic nie będzie powiedział sobie w
duchu odeślę go z Padangu do domu, na Cejlon." Mrucząc pod nosem i parskając
zszedł do swej kabiny. Tam z papierowej torebki wysypał na stół dwie perły:
jedna była maleńka jak ziarenko piasku, druga jak groch, lśniąca srebrzyście, z
lekkim różowym odcieniem. Kapitan holenderskiego statku westchnął głęboko i
sięgnął do szafki po butelkę irlandzkiej whisky.
O godzinie szóstej kazał się znów zawieźć łódką do kampungu. Poszedł prosto do
mieszańca Portugalczyka i Kubanki.
Toddy* wyrzucił z siebie tylko to jedno jedyne słowo i usiadł na werandzie z
falistej blachy. Trzymał w pulchnych paluchach szklankę z grubego szkła, popijał
i spluwał raz po raz. Spod krzaczastych brwi obserwował żółte, chude kurczaki,
które coś tam dziobały na brudnym, wydeptanym podwórku wśród palm. Mieszaniec
bał się przemówić, stale mu tylko dolewał. Powoli oczy kapitana nabiegały krwią,
palce zaczęły poruszać się niezręcznie. Mrok już zapadał, gdy wstał i podciągnął
spodnie.
Idzie pan już spać, kapitanie? spytał mieszaniec czarta z diabłem.
Kapitan podniósł w górę wskazujący palec.
Warto by było zobaczyć bełkotał skoro są na świecie jakieś takie diabły,
których ja jeszcze nie znam Ty, słuchaj, gdzie jest ten przeklęty północny
zachód?
Tutaj pokazał mieszaniec. A dokąd pan chce jechać?
Do piekła! zarechotał kapitan J. van Toch. Popatrzyć na Devil Bay.
Od owego wieczora rozpoczęły się dziwactwa kapitana van Tocha. Do kampungu
wrócił dopiero o świcie. Nie przemówił ani słowa, kazał się odwieźć na statek i
zamknął się w swej kabinie aż do wieczora. Nie byłoby w tym jeszcze nic
nadzwyczajnego, bo do odjazdu z wyspy Tana Masa "Kandong
Bandoeng" miał jeszcze
co ładować (koprę, pieprz, kamforę, gutaperkę, olej palmowy, tytoń i siły
robocze). Kiedy jednak zameldowano mu wieczorem, że wszystek towar już
załadowany, parsknął tylko i rzucił:
Szwed Jensen, pomagając mu wejść na pokład, tylko przez uprzejmość zapytał:
No, to dziś jedziemy dalej, kapitanie? Kapitan szarpnął się, jakby go kto
nożem dźgnął.
A tobie co do tego? warknął. Pilnuj no ty swoich przeklętych spraw!
Przez cały dzień stał "Kandong
Bandoeng" na kotwicy w odległości jednej mili od
wybrzeży Tana Masa. Wszyscy siedzieli bezczynnie. Wieczorem kapitan wypadł z
kajuty i rozkazał:
Łódka! Do kampungu!
Mały Grek Zapatis spojrzał za nim jednym okiem ślepym, drugim zezowatym.
Chłopcy! zaskrzeczał. Albo nasz stary ma tam dziewczynę, albo zwariował do
czysta!
Szwed Jensen zachmurzył się.
A tobie co do tego? wsiadł na Zapatisa. Pilnuj swego przeklętego nosa.
Potem wraz z Islandczykiem Gudmundsonem wziął małą łódkę i popłynął w kierunku
Devil Bay. Zatrzymali łódkę w znacznej od brzegu odległości i czekali, co będzie
dalej. Kapitan krążył po zatoce: wyglądało, jakby na^ kogoś czekał. Od czasu do
czasu przystawał i nawoływał czy wabił: "Ts, ts, ts"
Patrz rzekł Gudmundson wskazując na morze purpurowe od blasku zachodzącego
słońca.
Jensen zaczął liczyć: dwa, trzy, cztery, sześć ostrych jak miecz płetw ciągnęło
do Devil Bay.
Hergot! mruknął. Jakaż kupa tych rekinów! Miecze zanurzały się raz po raz,
nad wodą migały ogony, woda burzyła się gwałtownie.
Teraz kapitan van Toch zaczął na brzegu uganiać jak szalony, klął w głos z dziką
pasją i wygrażał rekinom pięściami.
Zapadł krótki tropikalny wieczór. Wnet nad wyspą wzeszedł księżyc.
Jensen zanurzył wiosła i podpłynął bliżej brzegu, na jeden furlong*.
Kapitan siedział na brzegu i wciąż wabił: "Ts, ts, ts" Coś się wokół niego
poruszało, ale co to było, trudno rozeznać. "Wygląda to jak foki pomyślał
Jensen tylko że foki inaczej się ruszają." Wyłaziło to z wody na brzeg i
stąpało po piasku niezgrabnie, zataczając się jak pingwiny. Jensen, wiosłując
cichutko, podsunął się do kapitana na pół furlongu.
Coś tam do nich gada, ale co? Czart tego nie zrozumie. Pewnie po malajsku albo
po tamilsku. I macha rękami, jakby coś rzucał tym fokom. Ale to nie są foki
zastrzegał się sam przed sobą Jensen. Gada przy tym coś po chińsku czy
malajsku.
W tej chwili podniesione wiosło wypadło Jensenowi z ręki i chlapnęło w wodę.
Kapitan podniósł głowę, wstał i podszedł ze trzydzieści kroków ku wodzie. Po
chwili dostrzegli błyski, posypały się strzały. Kapitan walił z browninga w
kierunku łódki. Równocześnie w zatoce zaszumiało, morze zakotłowało się,
zachlupotało, jakby naraz tysiąc fok skoczyło do wody. Jensen i Gudmundson
nacisnęli na wiosła i gnali łódką za najbliższy występ skalny, aż się za nimi
kurzyło. Wróciwszy na statek nie powiedzieli nikomu ani słowa. Ludzie Północy
umieją milczeć jak grób.
Nad ranem powrócił kapitan: był ponury i wściekły. Kiedy mu Jensen pomagał wejść
na pokład, dwie pary niebieskich oczu spotkały się w chłodnym i pełnym
wzajemnego zrozumienia spojrzeniu.
Jensen! zaczął kapitan.
Słucham, kapitanie.
Jedziemy dziś.
Tak jest, kapitanie.
W Surabaja dostaniecie swoją książeczkę.
Tak jest, kapitanie. I to wszystko.
Tegoż dnia jeszcze "Kandong
Bandoeng" odpłynął do Padangu. Z Padangu wysłał
kapitan van Toch do swojej firmy w Amsterdamie małą paczuszkę, ubezpieczoną na
sumę tysiąca dwustu funtów szterlingów. I równocześnie telegraficznie podał
prośbę o roczny urlop. Ciężki stan zdrowia i tak dalej. Potem włóczył się po
Padangu, aż wreszcie natknął się na człowieka, którego szukał. Był to dzikus z
Borneo, którego przejeżdżający Anglicy wynajmowali od czasu do czasu do
polowania na rekiny, urządzając sobie z tego widowisko. Bowiem Dajak walczył
starą metodą: uzbrojony tylko w długi nóż. Był to prawdopodobnie ludożerca, na
rekiny zaś miał ustaloną cenę: pięć funtów od sztuki prócz wyżywienia. Aż wstręt
brał na niego spojrzeć: na rękach, na piersiach i udach skórę miał pozdzieraną
przez rekiny, zaś nos i uszy przyozdobione zębami rekinów. Nazywał się Shark.
Z tym właśnie Dajakiem kapitan J. van Toch zamieszkał na wyspie Tana Masa.
2. PAN GOLOMBEK I PAN VALENTA*
W redakcji była typowa kanikuła, kiedy to nic, ale to dosłownie nic się nie
dzieje. W polityce nie ma nie, sytuacja europejska jest żadna. A przecież i w
tym czasie czytelnicy gazet tonąc w bezwładzie nudy nad brzegami rzek lub w
niedostatecznym cieniu drzew, zdemoralizowani upałem, czarem przyrody, spokojem
wsi, a przede wszystkim zdrowym i prostym życiem na urlopie codziennie łudzą
się zwodniczą nadzieją, że może chociaż w tej gazecie będzie coś nowego, coś
interesującego: jakieś morderstwo, jakaś wojna czy trzęsienie ziemi. Słowem:
Coś A skoro tam tego nie ma, rzucają gazetę w kąt i pełni goryczy zaczynają
wymyślać, że w ogóle w gazetach nie ma nic, ale to zupełnie Nic, że w ogóle
szkoda czytać, że nawet nie warto prenumerować.
Siedzi więc w redakcji pięciu czy sześciu zrezygnowanych ludzi, bo reszta
kolegów także rozjechała się na urlopy, i z goryczą odrzucają gazety narzekając,
że teraz w gazetach nie ma nic, ale to dosłownie Nic.
Z zecerni wyszedł metrampaż i odezwał się zgorszony:
Panowie, panowie Nie mamy jeszcze na jutro artykułu wstępnego.
No, to niech pan wsadzi ten artykuł o sytuacji gospodarczej w Bułgarii
bąknął któryś ze zrezygnowanych panów.
Metrampaż westchnął głęboko.
I kto to będzie czytał, panie redaktorze? Znowu w całym jutrzejszym numerze
nie będzie Nic do Czytania
Sześciu zrezygnowanych panów podniosło oczy na sufit, jak gdyby tam można było
wyłowić Coś do Czytania
Ach, żeby się tak coś stało! rzucił jeden bez przekonania.
Żeby tak złapać jakiś no, ciekawy reportaż dodał drugi.
O czym?
Bo ja wiem
A może by wymyślić jakąś nową witaminę? wyrwał się trzeci.
Teraz? W lecie? zaoponował czwarty. Człowieku, witaminy to są sprawy
naukowe, to nadaje się raczej na jesień
Oh, Boże, ależ upał ziewnął piąty. Dobrze byłoby dać coś z okolic
podbiegunowych.
Ale co? Tak No, chociażby coś takiego, jak ten Eskimos Welzl*. Odmrożone
palce, wieczne lody i takie tam historie
Łatwo się tak gada! wtrącił szósty. Ale skąd wziąć?
Redakcję zalega beznadziejna cisza.
Byłem w niedzielę w Jeviczku zaczął po chwili z namysłem metrampaż.
No i
Podobno tam jest na urlopie jakiś kapitan Vantoch. Jakoby się w Jeviczku
urodził
Co za Vantoch?
A taki grubas. Ma być kapitanem marynarki. Ludzie mówili, że gdzieś tam jakoby
łowił perły.
Pan Golombek spojrzał na pana Valentę.
A gdzie je łowił?
Na Sumatrze na Celebesie w ogóle gdzieś tam I podobno żył tam około
trzydziestu lat.
Hej, człowieku, to jest myśl! ożywił się pan Valenta. To mógłby być
reportaż pierwsza klasa! Golombek, jedziemy?
No, możemy spróbować zgodził się pan Golombek i zeskoczył ze stołu, na
którym siedział.
O, to ten pan, tam wskazał szynkarz w Jeviczku. Przy stoliku w ogródku
siedział tęgi, szeroko rozparty pan
w białej czapce. Pił piwo i w zamyśleniu suwał grubym palcem wskazującym po
stole. Obaj panowie podeszli do niego.
Redaktor Valenta.
Redaktor Golombek. Grubas podniósł oczy.
What?* Co?
Jestem redaktor Yalenta.
A ja redaktor Golombek. Grubas podniósł się z godnością.
Capitan van Toch. Very glad.* Siadajcie, chłopcy. Obaj panowie siedli z ochotą
i położyli przed sobą bloki do
notowania.
A co każecie sobie podać, chłopcy?
Limoniadę malinową wybrał pan Yalenta.
Malinową? powtórzył kapitan z niedowierzaniem. A dlaczego? Panie starszy,
niech im pan poda piwa A właściwie czego wy chcecie? spytał opierając się
łokciami o stół.
Czy to prawda, proszę pana, że pan się tutaj urodził?
Tak, urodziłem się.
Proszę pana, a jak się pan dostał na morze?
No, cóż via Hamburg.
A jak długo pan już jest kapitanem?
Dwadzieścia lat, chłopcze. Tutaj mam papiery odpowiedział klepiąc się z
rozmachem po kieszeni na piersiach. Mogę je wam pokazać.
Pan Golombek ogromną miał ochotę zobaczyć, jak wyglądają papiery kapitańskie,
ale się opanował.
To pan, panie kapitanie, przez te dwadzieścia lat poznał porządny kawał
świata, co?
Tak, porządny kawał, owszem.
A mianowicie co?
Jawa, Borneo, Filipiny, Fidji Islands, Salomon Islands, Karoliny, Somoa,
Damned Cliperton Islands. A lot of damned islands*, chłopcze Ale dlaczego pan
pyta?
Tak tylko, to ogromnie interesujące. Chcielibyśmy się od pana dowiedzieć
czegoś więcej, wie pan?
Jak to, tak tylko? kapitan utkwił w nim niebieskie oczy. To wy jesteście
od płlis, z policji, co?
Nie, skądże znowu, kapitanie. My jesteśmy z gazety.
Ach, tak, z gazety. Reporters*, co? No, więc piszcie: Capitan J. van Toch,
kapitan statku "Kandong
Bandoeng"
Jak, jak?
"Kandong
Bandoeng", port Surabaja. Powód przybycia: vacances. Jak się to mówi?
Urlop.
A tak, do diabła, urlop. No, więc dajcie to do tej gazetki, kto przypłynął. I
teraz schowajcie już te swoje notesy, panowie. Your health*.
Ależ, panie kapitanie, myśmy przyjechali do pana, żeby nam pan opowiedział coś
ze swojego życia
A po co?
Zamieścimy to w gazecie. Ludzi ogromnie interesują takie historie o dalekich
wyspach, o tym, co tam widział i przeżywał ich rodak, Czech, obywatel miasta
Jeviczka.
Kapitan pokiwał głową.
Tak, to prawda. Słuchaj, chłopcze, z całego Jeviczka Captain jestem tylko ja
jeden. To oczywiste. Podobno jest tu jeszcze jeden kapitan od od tych łódek
spacerowych. Ale ja myślę dodał poufnie że to nie jest prawdziwy Captain. To
przecież chyba liczy się według tonażu, co?
A jaki tonaż miał pański statek?
Dwanaście tysięcy tons*, młodzieńcze!
To pan był wielkim kapitanem, prawda?
Wiadomo, wielkim przytaknął z dumą. Chłopcy, a macie wy pieniądze?
Obaj panowie spojrzeli po sobie dość niepewnie.
Mamy, ale niewiele. Potrzeba panu, kapitanie?
Naturalnie. Tego mi właśnie potrzeba.
Widzi pan: kiedy pan nam opowie dużo ciekawych rzeczy, napiszemy o tym do
gazety, a potem pan za to dostanie pieniądze.
Ile?
Może nawet i z tysiąc obiecywał szczodrze pan Golombek.
Pounds of sterling?*
Nie, tylko koron.
Nie, to nie warto. Tyle to i ja sam mam, młodzieńcze. Wydobył z kieszeni pęk
tłustych banknotów. See* i wsparłszy się łokciami o stół pochylił się ku nim
mocniej. Panowie, ja miałbym dla was big business Jak się to mówi?
Wielki interes.
Tak, wielki interes. Ale musielibyście mi dać piętnaście nie, poczekajcie,
piętnaście, szesnaście milionów koron. No, co?
Obaj panowie znów spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. Dziennikarze mają już
rozmaite doświadczenia z wszelkiego rodzaju wariatami, oszustami i wynalazcami.
Poczekajcie ciągnął kapitan coś wam pokażę! Pogrzebał grubymi paluchami
w kieszonce kamizelki, coś wyciągnął i położył na stole. Było to pięć różowych
pereł, wielkości pestek wiśni. Znacie wy się na perłach?
Ile to może kosztować? drżącym głosem pytał pan Golombek.
Oh, lots of money*, chłopcze. Aleja to noszę tylko na pokaz, jako wzór. No,
więc co, idziecie ze mną? pytał wyciągając ku nim przez stół swą szeroką łapę.
Pan Golombek westchnął.
Panie kapitanie, tyle pieniędzy
Stop! przerwał mu kapitan. Ja wiem: ty mnie nie znasz. Ale zapytaj się o
Captain van Toch w Surabaja, w Batawia, w Padang czy gdziekolwiek chcesz. Idź,
zapytaj, każdy ci powie: "Captain van Toch, he is as good as his word".*
Panie kapitanie van Toch, my przecież panu wierzymy zaprotestował pan
Golombek. Ale
Poczekaj mówił dalej kapitan. Ja wiem, ty nie chcesz dać swych kochanych
pieniążków ot tak tylko. To ci się bardzo chwali, chłopcze! Ale ty dasz na
statek! See! Kupisz ten statek, będziesz ship
owner*, możesz nawet jechać ze
mną, żebyś widział, jak ja tam na nim za ciebie będę wszystkim kierował. A
pieniądze, jakie zarobimy, będą fifty
fifty*. To chyba uczciwy business, co?
Ależ, panie kapitanie wykrztusił wreszcie pan Golombek z żalem w głosie
przecież my takiej sumy nie posiadamy!
No to zupełnie inna sprawa odpowiedział kapitan. Sorry! Tylko wobec tego
nie wiem, panowie, po coście do mnie przyjechali.
Żeby nam pan coś opowiedział, kapitanie. Pan przecież musiał mieć tyle
ciekawych przeżyć
No, to oczywiście, chłopcze. Tych przeklętych przeżyć mam dość
Czy przeżył pan kiedy rozbicie okrętu?
What? To znaczy: ship
wrecking? O, co to, to nie! Cóż pan sobie myśli? Kiedy
mi dadzą dobry statek, to nic mu się stać nie może. Niech pan zażąda w Amsterdam
referencji o mnie. Jedź i pytaj się!
A coś o tubylcach! Poznał pan tam tubylców? Kapitan van Toch potrząsnął
głową.
Te sprawy to nie dla ludzi kulturalnych. O tym gadać nie będę.
To niech nam pan opowie co innego.
Ba, opowiedzieć mruczał kapitan z niedowierzaniem. A wy to potem
sprzedacie jakiejś Company* i ona wyśle swoje statki. Ja ci powiem, my lad*,
ludzie to są straszliwi złodzieje. Ale najwięksi złodzieje to ci bankers* w
Colombo.
Często pan bywał w Colombo?
Pewnie, że często. I w Bangkok także, i w Manilla Chłopcy podjął znów nagle
ja wiem o jednym statku. Pierwszorzędny statek i tani, jak na tę cenę. Stoi w
Rotterdam. Jedźcie go zobaczyć. Rotterdam to przecież stąd niedaleko, będziecie
tani wnet wskazał palcem przez ramię. Teraz statki są niesłychanie tanie,
panowie. Jak stare żelastwo. A on ma dopiero sześć lat i jest na Diesel
motor.
Chcecie go zobaczyć?
Nie możemy, panie kapitanie
Dziwni z was ludzie westchnął kapitan i hałaśliwie wytarł nos w niebieską
chustkę. A nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby kupić statek?
Tu, w Jeviczku?
No, tak, tutaj albo gdzieś w okolicy. Ja bym chciał, żeby ten wielki interes
został tutaj, w my country*.
To bardzo ładnie z pańskiej strony, kapitanie
No tak. Bo tamci inni to są straszliwi złodzieje. I nie mają pieniędzy. Wy
przecież, jako ludzie z newspapers*, powinniście znać tych wielkich ludzi, tych
jakichś bankers i ship
owners Jak się to mówi: lodziarze?
Armatorzy. Nie, my takich nie znamy, panie kapitanie.
O, to szkoda kapitan spochmurniał. Naraz pan Golombek coś sobie przypomniał.
Nie zna pan przypadkiem pana Bondy?
Bondy? Bondy? zastanawiał się kapitan van Toch. Poczekaj, skądś znam to
nazwisko. Bondy No tak, tam w London jest taka Bond
Street, ale tam żyją tylko
bardzo bogaci ludzie. Czy on nie ma jakiego interesu tam na tym Bond
Street, ten
pan Bondy?
Nie, on jest w Pradze. Ale mam wrażenie, że urodził się tutaj, w Jeviczku.
Do jasnego pioruna! roześmiał się radośnie kapitan masz rację, chłopcze.
Ten, co to miał tu w rynku sklep z manufakturą. No tak, Bondy Jak to mu było na
imię? Max. Max Bondy To on ma teraz interes w Pradze?
Nie, to był chyba jego ojciec. Tamten Bondy jest G. H. Prezes G. H. Bondy,
kapitanie.
G. H kapitan kręcił głową. Tutaj nie było żadnego G. H. Chyba żeby to był
ten Gustek Bondy, ale tamten nie był żadnym prezesem. Gustek to był taki sobie
piegowaty Żydek. Ale to nie może być on.
To na pewno będzie on, panie kapitanie. Już dobrych parę latek, jak go pan nie
widział.
Tak, masz rację. Dobrych parę latek zgodził się kapitan. Czterdzieści lat,
chłopcze. Bardzo być może, że ten Gustek już jest taki wielki. A czym on jest?
Jest prezesem rady nadzorczej MEAS, wie pan, tej wielkiej fabryki maszyn. I
oprócz tego prezesem z dwudziestu przedsiębiorstw i karteli. To wielki pan,
panie kapitanie. Nazywają go kapitanem naszego przemysłu.
Kapitanem? zdziwił się van Toch. Więc ja już nie jestem jedynym kapitanem
z Jeviczka! Tam, do licha, ten Gustek jest także Captain! Dobrze byłoby się z
nim zetknąć. A ma on pieniądze?
Jeszcze ile! Straszliwe pieniądze, kapitanie. Będzie ich miał dobrych parę
setek milionów. To najbogatszy człowiek w państwie.
Kapitan van Toch od razu spoważniał.
A przy tym także Captain. Dziękuję ci, chłopcze. To ja sobie za nim popłynę,
za tym Bondym. Aha, Gustek Bondy. I know*. Taki sobie Żydek. A teraz jest
Captain G. H. Bondy No tak, ale ten czas leci westchnął melancholijnie.
Panie kapitanie, będziemy musieli się pożegnać, żeby nam nie uciekł wieczorny
pociąg
Odprowadzę was do portu oświadczył kapitan i zaczął podnosić kotwicę.
Bardzo jestem rad, żeście panowie przyjechali. Znam jednego redaktora w
Surabaja, dobry chłopak, a good friend of mine.* Okropny pijak, chłopcy.
Gdybyście chcieli, postarałbym się wam o miejsce w gazecie w Surabaja Nie? No,
jak sobie chcecie.
Kiedy już pociąg ruszał, kapitan van Toch zaczął machać powoli i uroczyście
ogromną niebieską chustką do nosa. Wypadła mu przy tym duża, nieregularna perła
i zaryła się w piasek. Perła, której nikt nigdy nie znalazł.
3. G. H. BONDY I JEGO ZIOMEK
To znana rzecz: im większy pan, tym mniej ma wypisane na tabliczce nad drzwiami.
Taki stary pan Max Bondy w Jeviczku musiał mieć wymalowane wielkimi literami nad
sklepem, po bokach drzwi i na oknach, że: "Tu znajduje się firma Max Bondy,
skład wszelkiego rodzaju towarów łokciowych, wyprawy ślubne, płótna, ręczniki,
ścierki, obrusy, kapy, korty i szewioty, sukna w najlepszym gatunku, jedwabie,
story, firanki, pasmanteria i wszelkie dodatki krawieckie. Rok założenia
1885." Jego syn G. H. Bondy, kapitan przemysłu, prezes koncernu MEAS, radca
handlowy, radca giełdowy, jeden z moich dobrych wiceprzewodniczący związku
przemysłowców, Consulado de la Rep?blika Ecuador*, członek wielu rad nadzorczych
itp., ma u wejścia do swego domu tylko małą, czarną szklaną tabliczkę ze złotym
napisem:
BONDY
Więcej nic. Tylko: "Bondy". Inni piszą sobie na drzwiach: "Juliusz Bondy
przedstawiciel firmy General Motors" albo "Dr med. Erwin Bondy", albo: "S. Bondy
i Ska". Tylko ten jeden Bondy jest po prostu Bondy bez żadnych dodatków.
(Mam wrażenie, że papież na swoich drzwiach ma napisane po prostu: "Pius", bez
żadnego tytułu i bez cyfry. A Pan Bóg nie ma w ogóle żadnej tabliczki ani na
niebie, ani na ziemi. To już musisz się sam, człowieku, domyślić, że On tu
mieszka. Ale to do rzeczy nie należy ot, taka sobie luźna uwaga.)
Przed tą właśnie tabliczką zatrzymał się w pewien upalny dzień pan w białej
marynarskiej czapce na głowie i zaczął wycierać potężne karczydło niebieską
chustką do nosa. "Ależ to wspaniałe domisko" pomyślał i dosyć nieśmiało
nacisnął mosiężny guzik dzwonka.
W drzwiach stanął woźny Povondra, oczyma zmierzył grubasa od butów aż po
złociste galony na czapce i zapytał z rezerwą:
Słucham?
Mój chłopcze przemówił pan czy mieszka tutaj niejaki pan Bondy?
Czego pan sobie życzył zabrzmiało lodowate pytanie Povondry.
Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić Captain van Toch z Surabaja. Aha
przypomniał sobie tu jest karta. I podał woźnemu Povondrze wizytówkę z
kotwicą i nazwiskiem:
Povondra pochylił głowę i zawahał się. "Powiedzieć mu, że pana Bondy nie ma w
domu? Albo, że bardzo żałuję, ale pan Bondy ma w tej chwili niezwykle ważną
konferencję?" Są wizyty, które trzeba zameldować, ale są i inne, które sprytny
portier załatwia sam. Povondra w tej chwili poczuł wyraźnie, że zawodzi go
instynkt, jakim zawsze kierował się w takich przypadkach. Tego tęgiego mężczyzny
nie podobna było zaliczyć do normalnej kategorii wizyt niemeldowanych: nie
wyglądał ani na agenta handlowego, ani też na wysłannika instytucji
dobroczynnej.
A tymczasem kapitan van Toch sapał i ocierał chusteczką łysinę mrugając przy tym
tak dobrodusznie oczyma, że Povondra nagle zdecydował się wziąć na siebie całą
odpowiedzialność.
Pan będzie łaskaw rzekł. Zaraz zamelduję panu radcy.
Captain J. van Toch otarł niebieską chustką do nosa czoło i rozejrzał się po
przedpokoju. "Do licha, ależ ten Gustek się urządzieł. Zupełnie jak jaki saloon*
na tych ships*, co to idą z Rotterdam do Batawia. Musiało to kosztować masę
pieniędzy. A takie to było piegowate Żydziątko" dziwił się w duchu kapitan.
G. H. Bondy w swym gabinecie w zamyśleniu oglądał wizytówkę kapitana.
Czego on chce? zapytał podejrzliwie.
Nie wiem, panie radco przyznał się Povondra. Pan Bondy wciąż jeszcze trzymał
w ręku wizytówkę. Na rysunku kotwica okrętowa. "Captain J. van Toch, Surabaja"
Gdzie to jest ta Surabaja? Czy to gdzieś na Jawie? Na pana Bondy powiało
bezmiarem odległości. "Kandong
Bandoeng" zabrzmiało jak dźwięk gongu A dziś
właśnie jest upał tropikalny Surabaja
Proszę go wprowadzić polecił pan Bondy.
W drzwiach stanął potężny mężczyzna w kapitańskiej czapce i zasalutował. G. H.
Bondy podszedł ku niemu.
Very glad to meet you, Captain. Please, come in*
Moje uszanowanie, witajcie, panie Bondy witał go radośnie Captain.
To pan jest Czech? zdziwił się pan Bondy.
No tak! Czech Przecież my się znamy, panie Bondy. Jeszcze z Jeyiczlca. Sklep
spożywczy Vantoch, do you remember!*
Ach, tak, prawda! ucieszył się serdecznie G. (H. Bondy czując przy tym coś w
rodzaju zawodu. (Ach, więc to nie Holender!) Sklep spożywczy Vantoch w rynku,
prawda Nic się pan nie zmienił, panie Vantoch! Zawsze ten sam No, co słychać,
jak panu idzie interes?
Thanks! dziękował kapitan uprzejmie. Ale ojciec już dawno tego Jak się to
mówi
Umarł? Ach, tak, prawda! A pan jest pewnie jego synem W oczach pana Bondy
odbiła się cała głębia wspomnień. Chłopcze drogi, czy to wy przypadkiem nie
jesteście ten Vantoch, z którym praliśmy się ile wlezie w Jeviczku, kiedy to
jeszcze byliśmy małymi chłopakami?
Tak, to właśnie ja, panie Bondy! potwierdził kapitan z całą powagą.
Przecież dlatego oddali mnie z domu do Morawskiej Ostrawy.
Tłukliśmy się nieraz, i to rzetelnie Ale pan był silniejszy ode mnie
przyznawał po sportowemu pan Bondy.
Tak, racja. A pan był wtedy taki wątły Żydek, panie Bondy. I brał pan baty ile
wlezie Tęgie baty!
Brałem, to prawda! wspomniał z uśmiechem Bondy. No, siadajcie, kolego! To
bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan sobie mnie przypomniał! Skądże się pan
tu wziął?
Kapitan van Toch z godnością rozparł się w skórzanym fotelu, czapkę położył na
podłodze.
Spędzam tu urlop, panie Bondy. To wszystko, Thatłs so.
A pamięta pan sięgał do wspomnień pan Bondy jak pan zawsze za mną
krzyczał: "Żydzie, Żydzie, czart po ciebie przyjdzie!"
Naturalnie! kapitan ze wzruszenia zatrąbił głośno w niebieską chusteczkę do
nosa. Oczywiście! Piękne to były czasy, chłopcze, prawda? Ale to wszystko już
przeszło Czas leci Teraz obaj już jesteśmy starzy i obaj Captains
Prawda, że pan jest kapitanem przypomniał sobie pan Bondy. Któż by to był
pomyślał! Captain of Long Distances* tak się to nazywa, prawda?
Yah, sir. A Highseaer! East India and Pacific Lines, sir*
Wspaniały zawód! westchnął pan Bondy. Jakże chętnie zamieniłbym się w
wami, kapitanie. Niechże mi pan coś o sobie opowie
Ano, oczywiście ożywił się kapitan. Bardzo bym chciał panu dużo o sobie
opowiedzieć. I to niesłychanie ciekawych historii, młodzieńcze kapitan
zaniepokojony rozejrzał się po pokoju.
Szuka pan czegoś, kapitanie?
Aha. Pan nie pija piwa, panie Bondy? Bo mnie od wyjazdu z Surabaja dokucza
niesamowite pragnienie Kapitan zaczął grzebać w przepaścistej kieszeni
spodni, wyjął niebieską chustkę do nosa, płócienny woreczek z tajemniczą
zawartością, woreczek z tytoniem, nóż, kompas i pęk banknotów. Może by tak
posłać kogo po piwo? Chociażby tego stewarda, który mnie do tej kabiny
przyprowadził.
Pan Bondy zadzwonił.
Niech pan to schowa, kapitanie. Służę tymczasem papierosem.
Kapitan sięgnął po papierosa z czerwonozłotym ustnikiem i zaczął go uważnie
wąchać.
Ten tytoń jest z Lombok. Ależ tam są złodzieje, szkoda gadać! I ku wielkiemu
zgorszeniu pana Bondy zgniótł papierosa w potężnych palcach i tytoń wsypał do
fajki. Tak, to Lombok albo Sumba.
Tymczasem w drzwiach stanął Povondra.
Niech pan nam przyniesie piwa polecił radca Bondy. Povondra wytrzeszczył
oczy:
Piwa? A ile?
Chociażby cały galon burknął kapitan gasząc obcasem na dywanie zapałkę. W
Aden było szalenie gorąco, chłopcze Więc ja mam takie rewelacje, panie Bondy.
Wie pan, na Sunds Islands dałoby się zrobić bajeczny interes? A big business. I
dlatego muszę opowiedzieć całą taką jak się to mówi story, prawda?
Opowieść.
Aha, taką właśnie opowieść, panie. Czekajcie kapitan podniósł na sufit oczy
koloru niezapominajek tylko że teraz nie wiem, od czego by tu właśnie zacząć
"Znowu jakiś interes pomyślał pan Bondy. Boże, cóż to za męka! Znów mi
będzie opowiadał, że mógłby wozić maszyny do szycia na Tasmanię lub kotły parowe
czy szpilki na Fidżi. Świetny interes, ja wiem. I oczywiście od razu z tym do
mnie. Do diabła, przecież ja nie jestem sklepikarz! Ja jestem fantasta. Ja
jestem w pewnym tego słowa znaczeniu poetą. Więc raczej mów mi o Sindbadzie
żeglarzu, o Surabaji lub o Wyspach Feniksa. A może przyciągnęła cię Góra
Magnetyczna? Może porwał cię czarodziejski ptak i poniósł do swego gniazda? A
może wracasz z ładunkiem pereł, cynamonu czy bezoaru? No, więc dalej, człowieku,
zacznij łgać!"
Właściwie powinienem zacząć od tego szczura oświadczył kapitan.
Od jakiego szczura? zdziwił się radca handlowy Bondy.
No, od tych szczurów Jak się to nazywa: lizards
Jaszczury?
Ach, tak, do pioruna, jaszczury. Bo tam właśnie są takie jaszczury, panie
Bondy.
Gdzie?
A na takiej jednej wyspie. Gdzie, to nie mogę powiedzieć, chłopcze. To właśnie
jest ten największy sekret, worth of millions.* Kapitan van Toch wytarł
chustką czoło. Tam, do licha, no, gdzież to piwo?
Zaraz będzie, kapitanie.
Mh No dobrze Niech pan pamięta, panie Bondy, że te jaszczury to bardzo miłe
i sprytne zwierzęta. Ja już je znam, chłopcze. Kapitan huknął przy tym dłonią
w stół. I to nieprawda, że to są diabły, to kłamstwo! To raczej pan jest
diabeł i ja jestem diabeł, ja, Captain van Toch! A już mnie pan może wierzyć.
G. H. Bondy przeraził się. "Delirium pomyślał. Gdzież się podziewa ten
przeklęty Povondra"
Jest ich tam, tych jaszczurów, dobrych kilka tysięcy. Tylko że moc ich już
pożarły te do pioruna, no te jak się to nazywa: sharks?
Rekiny?
Tak, rekiny. I dlatego te jaszczury są takie rzadkie. Żyją tylko w tym jednym
miejscu, w tej zatoce, o której nie chcę mówić
Więc te jaszczury żyją w morzu?
No tak, w morzu. Tylko w nocy wyłażą na brzeg, ale za chwilę znów muszą wracać
do wody.
A jakże one wyglądają? (Pan Bondy wyraźnie chciał zyskać na czasie, póki nie
wróci Povondra.)
Są mniej więcej tak duże jak foki. A jak łażą na dwóch łapach, to są mniej
więcej tak wysokie pokazał ręką. Nie można powiedzieć, żeby one były ładne,
co to to nie. Nie mają wcale tych łupek.
Łusek?
No tak, łusek. Są zupełnie nagusieńkie, tak jak żaby czy na przykład te
salamanders*. A te ich przednie łapki takie są malusieńkie jak rączki dziecka,
tylko że mają cztery palce. Takie biedactwa ciągnął kapitan ze współczuciem.
Ale to sprytne i bardzo miłe zwierzątka, panie Bondy. Kapitan podniósł się,
przykucnął i w tej pozycji zaczął się posuwać, kołysząc się na boki. Widzi
pan, te jaszczury tak chodzą.
Kapitan przykucnąwszy posuwał się tak, usiłując utrzymać swe cielsko w
równowadze chwiejnej. Trzymał przy tym ręce przed sobą, jak proszący czy służący
psiak, i wpatrywał się w pana Bondego błękitnymi oczyma, żebrząc jakby o
sympatię.. G. H. Bondy był tym wszystkim do głębi wzruszony i jakby zawstydzony.
Do tego jeszcze w drzwiach stanął cicho Povondra z dzbanem piwa. Zgorszony,
odwrócił oczy dostrzegłszy nieprzyzwoite zachowanie się kapitana.
Niech no pan da to piwo i pójdzie sobie warknął pan Bondy szybko.
Kapitan podniósłszy się dyszał ciężko.
Takie to są te zwierzaki, panie Bondy. Your health rzekł i łyknął piwa.
Ale piwo tu macie dobre, chłopcze. No i przy tym taki dom jak ten twój
ocierał wąsy.
A jak pan znalazł te jaszczury, kapitanie?
No to właśnie ta cała opowieść, panie Bondy. To było tak, że kiedy łowiłem
perły na Tana Masa kapitan nagle zmartwiał z przerażenia. Czy też tam
gdzieś Tak, to było na jakiejś innej wyspie. Zresztą to mój sekret,
młodzieńcze. Bo ludzie to straszliwi złodzieje, panie Bondy. Człowiek powinien
dobrze trzymać gębę Więc kiedy tamci dwaj przeklęci Singhales* odrzynali pod
wodą te shells od tych pereł
Muszle?
A tak, muszle, takie, co to się tak mocno trzymają skał jak rzep psiego ogona,
aż je trzeba nożem odrzynać. No i wtedy te jaszczury patrzyły na tych Singhales.
A tamci myśleli, że to są morskie diabły. To strasznie głupi naród, ci Singhales
i Bataks*. Narobili gwałtu, że diabły! No właśnie Kapitan głośno wytarł nos w
chustkę. No i wie pan, to mi nie dawało spokoju. Ja nie wiem, czy to my,
Czesi, jesteśmy taki ciekawski naród, ale zawsze gdziem tylko spotkał rodaka,
zawsze musiał on pchać nos do wszystkiego, żeby się przekonać gdzie, co i jak.
Ja myślę, że to dlatego, że my, Czesi, nie chcemy nic brać na wiarę. No i tak mi
ta cała historia wlazła do głowy, że postanowiłem tym diabłom przyjrzeć się z
bliska. Trzeba przyznać, byłem wtedy pijany, ale to tylko dlatego, że mi te
diabły wciąż nie chciały wyjść z głowy. Oho, tam na Equator wszystko jest
możliwe, człowieku. Wieczorem płynąłem popatrzeć na tę Devil Bay
Pan Bondy zaczął sobie wyobrażać tropikalną zatokę, otoczoną skałami i zarosła
dżunglą.
No i?
Usiadłem sobie i zaczynam wołać: "Ts, ts, ts" żeby niby te diabły przyszły.
No i po chwili, chłopcze, wylazł ci z wody taki jeden jaszczur, stanął na
tylnych łapach i zaczął kołysać całym ciałem. I także wołał na mnie: "Ts, ts,
ts" Mówię ci, że gdybym nie był pijany, chyba byłbym do niego strzelił. Ale
byłem urżnięty jak bydlak, więc zacząłem go wołać: "No, chodź, no, chodź tu, ty
tapa
boy, nic ci nie zrobię"
Mówił pan do niego po czesku?
Nie, po malajsku. Tam najwięcej mówi się malain, chłopcze. A on na to nic,
tylko przestępuje z nogi na nogę i kręci się jak dziecko, które się czegoś
wstydzi. A dokoła na wodzie były całe setki tych jaszczurów: wystawiały z wody
mordki i przyglądały mi się. Że byłem rzetelnie pijany co prawda, to prawda
więc kucnąłem i ja i zacząłem się tak samo kręcić jak ten jaszczur, żeby one się
nie bały. Potem wylazł z wody jeszcze drugi, duży jak dziesięcioletni chłopak, i
też zaczął dreptać. W przedniej łapce trzymał muszlę perłową Wypił łyk piwa.
Pańskie zdrowie, panie Bondy. No tak, byłem zalany, ale mu powiedziałem: "To
ty, spryciarzu, pewnie chcesz, żebym ci tę muszlę otworzył, co? No, chodź
bliżej, to ci ją nożem otworzę." A on na to nic. Jakoś mi nie dowierzał. To ja
znowu zacząłem się tak kręcić jak mała dziewczynka, gdy się kogoś wstydzi. Wtedy
on przydreptał bliżej, a ja powoli wyciągnąłem rękę i wyjąłem muszlę z jego
łapki. Jeśli mam powiedzieć prawdę, to obaj mieliśmy porządnego stracha, tego
się pan bez wszystkiego domyśla, panie Bondy. Całe szczęście, że byłem pijany.
Wziąłem nóż i otworzyłem muszlę. Pomacałem palcem, czy nie ma perły, ale nie:
tylko ten wstrętny śluz, ten śliski mollusk*, co w tych muszlach żyje. "No, masz
powiedziałem ts, ts, ts zjedz to, kiedy chcesz." I rzuciłem mu tę otworzoną
muszlę. Warto było zobaczyć, jak on to wylizywał. To musi być dla tych
jaszczurów jakiś nadzwyczajny no titbit Jak się to mówi?
Przysmak.
Aha, przysmak. Tylko że te biedactwa nie mogą łapkami takich twardych muszli
otworzyć. O, i w tym cała trudność kapitan znów sięgnął po piwo. Wtedy
wszystko sobie jasno wykalkulowałem. Skoro te jaszczury zobaczyły, że Singhales
odrzynają muszle, pomyślały sobie, że pewnie to będą jeść, więc chciały się
popatrzeć, jak oni to będą otwierać. Bo Singhales w wodzie wygląda dosyć
podobnie do takiego jaszczura. Tylko że jaszczur jest znacznie sprytniejszy niż
Singhales czy Batak, bo się chce czegoś nauczyć. A Batak nigdy się niczego nie
nauczy prócz złodziejstwa dodał kapitan van Toch z goryczą. Więc kiedy tam
na tym brzegu wołałem: "Ts, ts, ts", i kręciłem się jak one, myślały, że ja
pewnie też jestem taka wielka salamandra. No i już się mnie nie bały,
przychodziły do mnie, żebym im otwierał muszle. Takie to są mądre i ufne
zwierzęta. Kapitan van Toch zarumienił się mówiąc dalej. Kiedy się już z
nimi zaznajomiłem bliżej, panie Bondy, rozbierałem się do naga, żeby być jeszcze
bardziej do nich podobnym: chciałem być goły jak one. Ale się bardzo dziwiły, że
mam takie obrośnięte piersi i w ogóle. No tak kapitan z wysiłku wycierał
chustką ogorzałą szyję. Nie wiem tylko, czy to nie za długa dla pana ta
historia, panie Bondy
G. H. Bondy był wprost oczarowany
Nie, nie! Niech pan mówi dalej, kapitanie.
No, owszem, ja mogę mówić. Kiedy ten jaszczur wylizał muszlę, a tamte inne to
zobaczyły, zaczęły wyłazić z wody na brzeg. Niektóre miały także muszle w
łapkach. To aż dziwne, jak one mogły oderwać te muszle od cliffs* takimi
dziecięcymi rączkami, bez pazurów. Trochę się wstydziły, ale później pozwoliły
sobie muszle wyjmować z łapek. Ach, prawda, to nie były tylko muszle
perłopławów: było tam moc wszelkiego innego świństwa, dzikie ostrygi, i tym
podobne. To oczywiście wrzucałem z powrotem w morze mówiąc: "Nie, dzieci, to nic
nie warte, tego ja moim nożem otwierać wam nie będę." Jeśli to była muszla
perłopława, otwierałem ją nożem i sprawdzałem, czy nie ma w niej perły, a muszle
dawałem do wylizania. Tymczasem już wokół mnie siedziało parę setek tych lizards
i wszystkie patrzyły, jak się to otwiera. Niektóre nawet same próbowały otworzyć
muszlę przy pomocy pustej skorupki. Zdziwiło mnie to niesłychanie, chłopcze. Bo
przecież żadne zwierzę nie potrafi posługiwać się narzędziem Szkoda gadać:
zwierzę to zwierzę, to tylko kawałek przyrody. Prawda, w Buitenzorg widziałem
małpę, która umiała nożem otwierać takie tin no, pudełka od konserw, ale małpa
to już właściwie nie jest porządne zwierzę. No, więc ogromnie mnie to zdziwiło.
Kapitan upił piwa. I przez tę jedną noc znalazłem w tych shells osiemnaście
pereł. Były maleńkie i większe, ale trzy były wielkości pestki wiśni, panie
Bondy Wielkości pestki. Pokiwał poważnie głową. Kiedy rankiem wracałem na
statek, gadałem sam do siebie: "Captain van Toch, wszystko to tylko ci się
zdawało, zalałeś pałę, panie, i tyle" Ale co pomogło takie gadanie, skoro w
kieszeni miałem tych osiemnaście pereł No!
To najwspanialsza historia westchnął pan Bondy jaką kiedykolwiek
słyszałem.
No, widzisz, chłopcze! ciągnął dalej rozradowany kapitan. Przez dzień
wszystko sobie dokładnie przemyślałem: "Będę te jaszczury oswajać i tresować, a
one mi będą znosić pearl
shells*. Musi ich tam być szalona masa, w tej Devil
Bay. Następnego wieczora znów tam poszedłem, tylko nieco wcześniej. Jak słońce
zaczyna zachodzić, to te jaszczury wysuwają swoje mordki nad wodę, to tu, to
tam. Wszędzie ich pełno. Siedziałem na brzegu i nawoływałem: "Ts, ts, ts" Naraz
patrzę: rekin tylko płetwa sterczy z wody, plusnęło i jeden jaszczur zniknął.
Naliczyłem rekinów coś dwanaście: ciągnęły o zachodzie słońca do Devil Bay.
Panie Bondy, niech pan pomyśli: te potwory zżarły mi przez jeden wieczór ponad
dwadzieścia moich jaszczurów wyjąkał rozżalony kapitan i ze wzruszeniem wytarł
nos. Tak, ponad dwadzieścia No cóż, prosta historia, taki nieduży jaszczur
tymi drobnymi rączkami przed rekinami się nie obroni. Po prostu płakać się
chciało patrząc na to. Żeby pan to widział, chłopcze Kapitan zamyślił się
chwilę.
Bo widzisz, chłopcze, ja w gruncie rzeczy ogromnie lubię zwierzęta
powiedział z naciskiem, podnosząc błękitne oczy na G. H. Bondy. Tylko nie
wiem, jak pan się na tę sprawę zapatruje, Captain Bondy
Pan Bondy kiwał głową na znak zgody.
No, to bardzo dobrze ucieszył się van Toch. Bo one są bardzo poczciwe i
mądre, te tapa
boys. Jak człowiek im coś klaruje, to tak ci słuchają i tak
uważają jak pies, który słucha swego pana. A najbardziej wzruszają te ich
dziecięce rączyny Wiesz, chłopcze, ja jestem stary chłop, rodziny w ogóle nie
mam. Stary jestem i zupełnie sarn ciągnął kapitan starając się opanować
wzruszenie. Szalenie miłe są te jaszczury, co tu dużo gadać. I żeby tylko te
rekiny tak ich nie pożerały! Słuchaj, człowieku, kiedy ja w nich, w te sharks,
zacząłem rzucać kamieniami, to one także zaczęły rzucać, te tapa
boys. Na pewno
mi nie wierzysz, panie Bondy. Oczywiście: nie dorzuciły daleko, bo takie mają te
łapiny króciutkie. Ale to jest wszystko bardzo dziwne, człowieku. "Jak wy
jesteście takie zgrabne chłopaczki powiadam im to spróbujcie nożem otwierać
muszle." I położyłem nóż na ziemi. Początkowo bały się, ale potem jeden
spróbował: zaczął wkładać koniec noża w szparę muszli. "No, popatrz, see
powiadam mu zobacz! Tak trzeba nożem obrócić" Spróbował biedak raz jeszcze,
muszla chrupnęła i otworzyła się. "No widzisz powiadam. To nie taka trudna
historia. Skoro potrafi to taki poganin Singhales czy Batak, to dlaczego nie
mógłby tego zrobić tapa
boy, prawda? Przecież ja tym jaszczurom nie będę
tłumaczył, panie Bondy, że to jest coś niesłychanego, że to jest mervel i cud,
że zwierzątko potrafi coś takiego zrobić. Ale panu to mogę powiedzieć, że ja sam
byłem no, po prostu thunderstruck*
Jak zaczarowany podpowiedział pan Bondy.
A właśnie, jak zaczarowany. Tak mi to wszystko skołowało łeb, że zatrzymałem
tam statek na kotwicy jeszcze przez jeden dzień. Wieczorem znów poszedłem do tej
Devil Bay i znów patrzyłem, jak te rekiny pożerały moje jaszczury. I tej nocy
przysiągłem sobie, że muszę coś na to poradzić. I dałem im najświętsze słowo
honoru, panie Bondy "Tapa
boys, Captain J. van Toch przysięga wam tutaj, pod
tymi straszliwymi gwiazdami, że się wami zaopiekuje"
4. PRZEDSIĘBIORSTWO HANDLOWE KAPITANA VAN TOCHA
Gdy kapitan van Toch powtarzał te słowa, te wzruszenia i uniesienia aż mu się
włosy zjeżyły na tyle głowy.
No, więc tak, mój panie, taką im wtedy złożyłem przysięgę. I od tego czasu,
powiadam ci, człowieku, nie mam ani chwili spokoju. W Padang zażądałem urlopu, a
tym Żydom w Amsterdam odesłałem sto pięćdziesiąt siedem pereł, czyli wszystkie,
jakie mi te zwierzątka przyniosły. Potem wyszukałem takiego jednego draba: to
był Dajak i shark
killer, taki, co to w wodzie nożem zabija rekiny. Ależ to był
złodziej i podlec ten Dajak. I z nim wyprawiłem się taką niedużą łodzią z
powrotem na Tana Masa. "Teraz ty, fella*, będziesz tym swoim nożem zabijać
rekiny" Chciałem, żeby on tam wytłukł te rekiny, żeby raz nareszcie dały spokój
moim jaszczurom. Ale to był taki podlec i poganin ten Dajak, że nic sobie nie
robił także z tych tapa
boys. Diabeł czy nie diabeł, jemu tam było wszystko
jedno. A ja tymczasem robiłem na tych lizards observations i experiments*
Poczekaj, ja tu mam taką całą księgę okrętową, w której codziennie robiłem
notatki.
Kapitan wyciągnął z kieszeni na piersiach sporej objętości notes i zaczął go
przeglądać.
Którego to mamy dzisiaj? Prawda, dwudziestego piątego czerwca. Więc na
przykład dwudziestego piątego czerwca Ale to było ubiegłego roku. O, proszę,
jest: "Dajak zabił rekina. Lizards ogromnie interesują się jego ścierwem. Toby"
To był taki jeden mały jaszczurek, ale bardzo sprytny wyjaśniał kapitan.
Musiałem każdemu z nich dać jakieś imię, żebym mógł pisać o nich w tej książce
"Toby wkładał palce do dziury od noża. Wieczorem znosiły mi suche gałęzie na
ogień" E, to nic ciekawego mruknął kapitan. Muszę znaleźć jakiś inny dzień.
Może trzydziestego czerwca, dobrze? "Lizards stawiały dalej" no, jak się to
nazywa: jetty?
Tamę?
Tak, tamę No, taki dam Więc oni budowali taką nową tamę w północnozachodnim
końcu Devil Bay. Człowieku! objaśniał z entuzjazmem to było wprost
fantastyczne dzieło! No, zupełnie breakwater
Falochron?
A tak. Bo one tam w tej stronie składały swe jajeczka i chciały tam mieć
spokojną wodę, wiesz? I one sobie same wykombinowały, że tam trzeba wybudować
taki dam Powiadam ci, że żaden urzędnik ani inżynier z Waterstaad w Amsterdam
nie zrobiłby lepszego planu na tego rodzaju tamę podwodną. Po prostu wspaniała
rzecz Tylko że im to woda znosiła. Wiesz, one sobie wygrzebują w brzegu pod
wodą takie głębokie dziury i tam za dnia przesiadują. Niesłychanie sprytne
zwierzęta, zupełnie jak te baevers
Jak bobry?
Tak, te wielkie myszy, co to umieją stawiać takie tamy na rzece A one tam, w
tej Devil Bay, miały całe masy takiej tam i tamek. Takie piękne, równiutkie
dams, że razem to wyglądało jak jakieś miasto. No, widzi pan! "Już umieją
odwalać głazy lewarami czytał dalej. Albertowi to taki jeden tapa
boy
kamień zmiażdżył dwa palce. Dwudziestego pierwszego: Dajak zjadł Alberta! Ale
potem było mu niedobrze. Piętnaście kropli opium. Obiecał, że już nigdy tego nie
zrobi. Deszcz padał cały dzień. Trzydziestego czerwca: Lizards stawiały dalej
tamę. Toby nie chce pracować.! Panie, to ci był spryciarz zaczął opowiadać z
uznaniem.
A tacy spryciarze nigdy nie chcą nic zrobić. Więc ten Toby wciąż tylko
spekulował. Co tu dużo gadać, wśród jaszczurów też są olbrzymie różnice
"Trzeciego lipca: Sergeant dostał nóż." Ten Sergeant to był taki duży, mocny
jaszczur. I wyjątkowo zręczny "Siódmego lipca: Sergeant zabił tym nożem jedną
cuttlefish" To taka ryba, co ma w sobie brunatną farbę, wie pan?
Sepia?
To pewnie będzie to "Sergeant zabił tym nożem wielkiego jelly
fish*." Taki
potwór jak galareta, a pali jak pokrzywa Ohydny, obrzydliwy bydlak A teraz
uwaga, panie Bondy! "Trzynastego lipca: (mam to nawet podkreślone) Sergeant
zabił tym nożem małego rekina wagi siedemdziesięciu funtów." Widzi pan, o, tutaj
mam napisane pokazywał kapitan J. van Toch z triumfem. Niech pan patrz) mam
tutaj czarno na białym. To był po prostu wielki dzień. Akurat trzynastego lipca
w zeszłym roku. Kapitan zamknął notes. Panie Bondy! Wcale się tego nie
wstydzę: tam, na brzegu tej Devil Bay, padłem na kolana i płakałem! z radości.
Teraz już byłem przekonany, że się te moje tapa
boys nie dadzą! A Sergeant
dostał za to nowy, wspaniały! harpun. "Harpun ci się najlepiej przyda, chłopcze,
jak będziesz chciał polować na rekiny powiadam mu. Be a man*, Sergeant!
Pokaż tym tapa
boys, że mogą się bronićłł Człowieku! kapitan krzyczał prawie.
Zerwał się i walił w uniesieniu ręką o stół. Czy ty wiesz, że w trzy dni potem
pływał tam olbrzymi, nieżywy rekin, full of gashes Jak się to mówi?
Pokryty ranami?
No, tak. Dziura przy dziurze od tego harpuna. Kapitan łyknął piwa, aż mu w
gardle zagrało. Widzisz, tak ta sprawa wygląda, panie Bondy. I wtedy zrobiłem
z tymi tapa
boys coś w rodzaju umowy Dałem im słowo, że jeśli będą mi przynosić
muszle perłopławów, ja im za to będę dawał harpoons i kniwes*, no te noże, żeby
się mogły bronić, see? To jest zupełnie uczciwy interes, panie. Co tu dużo
gadać: człowiek powinien być uczciwy i w stosunku do zwierząt także. Dałem im
także trochę drzewa. I dwa żelazne wheelbarows
Taczki Wózki.
Właśnie, takie wózki. Żeby sobie mogły wozić kamienie na te tamy. Bo one,
biedactwa, wszystko musiały nosić w tych swoich małych łapkach, wiesz? Tak,
dostały ode mnie całą masę rzeczy. Ja wcale nie chcę ich oszukiwać, mowy nie ma
Poczekaj, chłopcze, coś ci pokażę!
Kapitan van Toch przycisnął ręką swoje wielkie brzuszysko i z kieszeni w
spodniach wyciągnął płócienny woreczek.
No, i teraz tutaj mam to rzekł wysypując na stół jego zawartość.
Było to około tysiąca pereł rozmaitej wielkości: drobne jak ziarenka piasku,
trochę większe, spore jak ziarenka grochu, kilka nawet wielkości wiśni. Jedne
idealnie okrągłe, inne nieregularne, barokowe, srebrne, błękitne, cieliste,
żółtawe, różowawe i wreszcie czarne.
G.H. Bondy był na współ przytomny, nie mógł sobie wprost znaleźć miejsca. Brał
perły w ręce, głaskał je palcami, toczył i zgarniał, przykrywał obu dłońmi
Jakież to cudo! szeptał w uniesieniu. Kapitanie, to wprost jak sen.
A co? ciągnął kapitan spokojnie. Piękne, prawda? Przez ten rok, co tam z
nimi byłem, one zabiły chyba z trzydzieści rekinów. Mam to tutaj zapisane
uderzył się w kieszeń na piersiach. Dałem im tych noży całą masę, a także i
pięć harpoons Mnie noże kosztują mniej więcej dwa dollars a piece, czyli za
sztukę. Doskonałe noże, takie ze stali, której nie chwyta się rust.
Rdza.
A tak. No, bo to muszą być podwodne noże, takie do morza. A ci Bataks też
kosztowali mnie sporo pieniędzy
Jacy Batakowie?
A ci tubylcy na wyspie. Oni tam wierzą, że te tapa
boys to coś w rodzaju
diabłów, i strasznie się ich boją. Więc kiedy widzieli, że ja z tymi diabłami
rozmawiam, po prostu chcieli mnie zabić. Całymi nocami bili w jakieś takie swoje
kotły, żeby niby te diabły odegnać od swego kampungu. I zawsze potem rano
chcieli, żebym im za to bicie płacił. Za ich pracę, wiesz? Szkoda gadać, ci
Bataks to straszliwi złodzieje. Ale z tymi tapa
boys, sir, z tymi jaszczurami,
można by zrobić uczciwy business. To jasne. Pierwszorzędny interes, panie Bondy.
G.H. Bondy czuł się jak w zaczarowanym świecie bajki.
Kupować od nich perły?
No tak. Tylko że w Devil Bay już więcej pereł nie ma, a na innych wyspach nie
ma znów tapa
boys. I w tym właśnie jest cała historia kapitan van Toch zrobił
dumną minę. To jest właśnie ten wspaniały interes, jaki ja sobie we łbie
wykalkulowałem. Chłopcze! ciągnął wymachując wskazującym palcem w powietrzu.
Przecież tych jaszczurów, od kiedy ja się nimi zaopiekowałem, ogromnie przybyło!
Zresztą teraz one już umieją się bronić, see? No i będzie ich coraz więcej!
Prawda, panie Bondy? Czyż to nie byłoby wspaniałe przedsiębiorstwo?
Ale ja wciąż jeszcze nie widzę odezwał się pan Bondy niepewnie jak pan
sobie to właściwie wyobraża, kapitanie?
No cóż, przewozić te tapa
boys na inne wyspy z ławicami pereł! wygarnął
wreszcie kapitan. Zaobserwowałem, że te jaszczury nie mogą się przedostać
przez otwarte, głębokie morze. Umieją pływać tylko przez chwilę, a potem znów
muszą łazić po dnie. A na większych głębinach jest dla nich zbyt duże ciśnienie
Bo one są zupełnie miękkie, wiesz? Gdybym tylko miał taki statek, w którym można
by zrobić taki tank, taki basen na wodę, mógłbym je zawieźć, gdziebym tylko
chciał, see? One szukałyby mi tam pereł, a ja jeździłbym do nich i dostarczałbym
im noży, harpunów i wszelkich innych rzeczy, których im potrzeba. Te biedactwa
tak się już w tej Devil Bay rozproszyły
Chyba rozmnożyły?
Tak, tak, rozmnożyły, że już wnet nie będą tam miały co jeść. One zjadają
drobne rybki, mollusks i wszelkiego rodzaju drobiazg morski. Ale mogą także jeść
ziemniaki, suchary i tym podobne proste rzeczy. Więc można by je w tych tanks na
statku karmić. A w odpowiednich miejscach, gdzie jest niewiele ludzi, wpuściłbym
je znów do wody. Zrobiłbym więc takie no, takie farms* tych moich jaszczurów.
Bo ja bym chciał, żeby te zwierzątka mogły się jakoś wyżywić. Takie są miłe i
takie sprytne, panie Bondy. Jak je pan kiedyś zobaczy, to sam mi pan powie:
"Halo, Captain, użyteczne są te twoje zwierzątka!" A ludzie teraz zupełnie
oszaleli na punkcie pereł. Więc, panie Bondy, to właśnie jest ten wspaniały
interes, jaki mi przyszedł na myśl
G. H. Bondy był wyraźnie zakłopotany.
Ogromnie mi przykro, kapitanie zaczął z namysłem ale ja naprawdę nie
wiem
Błękitne oczy kapitana J. van Tocha zaszkliły się łzami.
To bardzo niedobrze, chłopcze. Zostawię ci tutaj te wszystkie perły jako
guaranty* za ten statek Bo ja takiego statku sam kupić nie mogę. Wiem o takim
bardzo zgrabnym statku w Rotterdam na Dieselmotor
Dlaczego pan tego interesu nie zaproponował komuś w Holandii?
Kapitan pokręcił głową.
Bo ja znam tych ludzi. Z nimi nie mogę o tym gadać Ja bym na tym statku mógł
wozić inne rzeczy ciągnął w zamyśleniu wszelkie możliwe goods* I
sprzedawałbym je tam na tych wyspach. To by było zupełnie proste. Mam tam
rozległe znajomości, panie Bondy. A przy tym mógłbym mieć na tym statku takie
tanks dla tych moich jaszczurów
Trzeba by nad tym jeszcze pomyśleć zastanawiał się G. H. Bondy. Może
przypadkiem No, właściwie tak, musimy starać się o nowe rynki zbytu dla naszego
przemysłu. Właśnie niedawno mówiłem o tych sprawach z paru ludźmi Chciałbym
kupić jeden czy dwa statki, jeden dla Ameryki Południowej, drugi dla wschodnich
wybrzeży
Kapitan ożył.
Sir, to bardzo pochwalam Statki są teraz niesłychanie tanie, można ich kupić
cały port Kapitan van Toch rozpoczął wykład techniczny, gdzie i za ile można
dostać jakie yessels, boats czy tank
steamers.
G. H. Bondy nie słuchał, tylko przyglądał mu się uważnie. Znał się na ludziach.
Ani przez chwilę nie brał poważnie jaszczurów kapitana van Tocha, lecz uwagę
jego przykuł sam kapitan. Uczciwy, to nie ulega wątpliwości. I zna egzotyczne
warunki. Oczywiście wariat, ale niesłychanie sympatyczny. W sercu G. H. Bondego
zadrgała struna fantazji: statki z perłami i kawą, statki z korzeniami i
wszelkimi woniami Arabii Finansista miał jakieś dziwne uczucie, jakie budziło
się w nim zawsze przed każdą poważną, lecz brzemienną w sukcesy decyzją. Uczucie
to można by określić słowami: "Nie wiem dlaczego, ale muszę to zrobić"
A tymczasem kapitan van Toch kreślił potężnym palcem w powietrzu kontury
rozmaitych statków: awning
decks, quarter
decks*
bajeczne statki, chłopcze!
Wie pan co, kapitanie oświadczył nagle G. H. Bondy niech pan do mnie
przyjdzie za czternaście dni. Wtedy pomówimy o tym statku.
Captain van Toch zrozumiał, jak wiele znaczą te słowa. Poczerwieniał z uciechy i
zaczął jąkać:
A te moje jaszczury Będę mógł je także na tym moim statku przewozić?
Ależ oczywiście. Tylko niech pan o nich nic nikomu nie wspomina. Ludzie
myśleliby, że pan zwariował I że ja także
A mogę te perły tu zostawić?
Może pan.
Dobrze, tylko muszę wybrać dwie piękne perły Powinienem je komuś posłać.
Komu?
Takim dwom redactors* Tak, ale do pioruna
Poczekaj no
Co się stało?
Do stu diabłów! Jakże oni się nazywali? Kapitan chwilę się zastanawiał
mrugając oczyma.
Głupia ta moja głowa, człowieku Zabij mnie, a ja nie wiem, jak się ci dwaj
boys właściwie nazywali
5. KAPITAN J. VAN TOCH I JEGO TRESOWANE JASZCZURY
Niech mnie szlag trafi powiedział jakiś mężczyzna w Marsylii jeżeli to nie
jest Jensen.
Szwed Jensen podniósł oczy.
Poczekaj odpowiedział i nic nie gadaj, aż sobie przypomnę. Położył rękę
na czole. Seagull nie. Empress of India nie. Pernambuco nie. O, już mam:
Vancouver, OsakaLine, Frisco! I nazywasz się Dingle, draniu, a jesteś
Irlandczyk.
Tamten wyszczerzył żółte zęby i przysiadł się.
Right, Jensen! I piję każdą wódkę, jaka mi wpadnie pod rękę Skądeś się tu
wziął?
Jensen skinął głową.
Jeżdżę teraz Marsylia
Saigon. A ty?
Ja jestem na urlopie! nadął się Dingle. Więc jadę do chałupy popatrzeć,
ile mi przez ten czas dzieci przybyło
Jensen poważnie pokiwał głową.
No, to czuję, że już cię znowu wyleli. Pijaństwo podczas służby i tak dalej
Gdybyś, tak jak ja, chodził do YMCA, człowieku, to
Dingle wykrzywił się zabawnie.
A czy tu jest YMCA?
Przecież dziś sobota burknął Jensen. A na czym jeździłeś?
Na takiej sobie łajbie odpowiedział Dingle wykrętnie. Po wszelkich
możliwych wyspach, tam, na dole
Który kapitan?
A taki van Toch, Holender czy ki diabeł Jensen zamyślił się.
Kapitan van Toch Ja już też z nim przed paru laty jeździłem, bracie. Statek
"Kandong
Bandoeng". Trasa: diabeł czart Gruby, łysy i klnie po malajsku jak
się patrzy. Znam go dobrze.
Czy on już wtedy był taki wariat? Szwed potrząsnął przecząco głową.
Człowieku, przecież stary Toch jest all right**
A woził już wtedy z sobą te swoje jaszczury?
Nie. Jensen zawahał się chwileczkę. Ja już coś o tym słyszałem W
Singapurze. Coś tam o tym bajał taki jeden pyskacz.
Irlandczyk obraził się nieomal.
To wcale nie jest żadne bajanie! Z tymi jaszczurami to święta prawda, Jens.
Ten w Singapurze także zaklinał się, że to prawda burknął Szwed. Ale i tak
dostał po pysku! zakończył z triumfem.
Głupi jesteś! Jak chcesz, to ci powiem, co w tym jest prawdy bronił się
Dingle. Przecież wiem doskonale! Widziałem to świństwo na własne oczy.
Ja także bąknął Jensen. Całkiem czarne Z ogonem jakieś metr
sześćdziesiąt Łażą na dwóch łapach Wiem.
Obrzydliwstwo! otrząsnął się Dingle. Takie to oślizłe, człowieku! Święty
Boże, za nic bym tego nie dotknął I pewnie w dodatku jadowite
Ej, nie mruknął Szwed. Pomyśl, służyłem już na takim statku, gdzie była
kupa ludzi. Na over
i lower
decku* pełno ludzi, moc kobiet i licho wie co
Tańczyli i grali w karty. Byłem tam za palacza, wiesz? No, to powiedz mi, ty
bałwanie, czy może być coś gorszego?
Dingle splunął.
Żeby jeszcze krokodyle, to mniejsza z tym. Wiozłem już kiedyś z Bandżermasin
rozmaite gadziny do ogrodu zoologicznego. Brr jak to draństwo śmierdziało! Ale
słuchaj, Jens, te jaszczury to jakieś przedziwne bydlaki. W dzień to głupstwo:
siedzi to w basenach z wodą. Ale w nocy to wszystko wyłazi. Tąp, tąp tąp, tąp
Cały statek się roi. Stanie to na tylnych łapach i wywala gały na człowieka
Irlandczyk przeżegnał się szybko. I jeszcze wołają na ciebie: "Ts, ts, ts"
jak te dziwki w Hong
Kongu. Niech mnie Pan Bóg skarżę, ale tak sobie myślę, że
to jakaś nieczysta sprawa. Gdyby nie to, że tak trudno się teraz zaciągnąć, nie
byłbym tam siedział ani godziny. Daję ci słowo, Jensen, ani godziny
Aha ciągnął Jensen to dlatego teraz wracasz do swojej starej, co?
Trochę i dlatego. Musiał się człowiek zdrowo zapijać, żeby tam wytrzymać. A
wiesz sam, że na to kapitan jest pies A jaki ci był gwałt, kiedym jednego
takiego stwora kopnął! A tak, kopnąłem go, i to tak z całego serca Ażem mu
krzyż przetrącił. Żebyś ty był widział, co stary wyczyniał! Zsiniał cały, złapał
mnie za kark i byłby mnie wrzucił do wody, żeby nie ten stary mat Gregory Znasz
go?
Szwed tylko skinął głową.
"Będzie miał dość" obronił mnie mat i wylał mi na łeb kubeł zimnej wody Ale w
Kapoko musiałem zejść na ląd. Pat Dingle splunął dalekim, zamaszystym łukiem.
Stary się bardziej trząsł nad tym paskudztwem niż nad ludźmi. Czy ty wiesz, że
on je uczy gadać? Jak pragnę Boga! Zamykał się z nimi i całymi godzinami do nich
gadał. Ja myślę, że chyba on je tresuje do jakiego cyrku. Tylko to jest
najdziwniejsze, że je potem wypuszcza do wody. Przybija gdzieś do jakiejś
idiotycznej wysepki, zaczyna jeździć łódką wzdłuż brzegów i mierzy głębokość. A
potem zamyka się w tych basenach, otwiera luk z boku statku i wypuszcza to
draństwo do wody. Żebyś ty widział, człowieku, jak ci te pokraki skakały tym
okienkiem, jeden za drugim! Zupełnie jak tresowane foki. Zawsze dziesięć albo
dwanaście. A potem w nocy stary Toch jeździł na brzeg z jakimiś pakami. Co tam w
nich miał, nie chciał się nikomu przyznać Później jechało się znów dalej No,
widzisz, jak to było z tym starym Tochem! Dziwna, bardzo dziwna historia
Oczy Pata Dingle zmętniały z niesamowitego przerażenia.
Boże Wszechmogący! Jens, żebyś ty wiedział, jaki mnie zdjął strach Piłem,
człowieku, ile wlazło Piłem jak wariat! A kiedy ci to w nocy zaczęło wszystko
łazić po całym statku i służyć jak pies, kiedy zaczęło wołać: "Ts, ts, ts"
przyszło mi w końcu na myśl, że to może zwidy od tego chlania Bo ja już kiedyś
we Frisco to miałem Pamiętasz, Jensen? Wtedy wszędzie dokoła widziałem pająki
Doktorzy w Sailor Hospital* powiadali, że to delirium Ja tam nie wiem. Ale jak
się potem pytałem Big Binga, czy także to w nocy widział, twierdził, że widział.
Nawet podobno zaobserwował, że taki jeden jaszczur nacisnął klamkę i wszedł do
kajuty kapitana Nie wiem, bo ten Joe to także chlał jak nieboskie stworzenie.
Jak ty myślisz, Jens, czy ten Bing miał delirium, czy nie? Jak ci się zdaje?
Szwed Jensen wzruszył tylko ramionami.
A ten Niemiec, Peters, opowiadał, że na Manihiki Islands, kiedy odwoził
kapitana na brzeg, schował się za kamienie i podglądał, co stary będzie robił z
tymi skrzyniami. Wiesz ty, człowieku, że podobno te jaszczury, kiedy im stary
dał dłuto, same sobie otwierały skrzynie? Jak myślisz, co w tych skrzyniach
było? Wyobraź sobie: podobno noże, takie duże, długie noże, harpuny i jakieś
inne historie! Ja tam temu Petersowi bardzo nie wierzę, bo miał, bestia, na
nosie okulary, ale zawsze to dziwne, prawda? Jak myślisz?
Jens Jensenowi wystąpiły żyły na czole.
A ja ci powiadam warknął niech ten twój Niemiec nie wtyka nosa tam, gdzie
go nie proszą, rozumiesz? Mówię ci, że ja mu bardzo nie radzę!
No to mu napisz roześmiał się Irlandczyk. Najlepszy adres: wprost do
piekła! Tam ten list na pewno dostanie. Ale wiesz, co mnie bardzo dziwi! To, że
stary Toch stale odwiedza te swoje jaszczury w tych okolicach, gdzie je
wysadzał. Daję ci słowo, Jens! Każe się wieczorem wieźć na brzeg i wraca aż
rano. Powiedz mi, po co on tam jeździ? No,
a może mi powiesz, co jest w tych paczkach, które wysyła do Europy? Zastanów
się: taka malusieńka paczuszka, a on ją ubezpiecza nieraz na tysiąc funtów.
Skąd wiesz? Szwed spochmurniał jeszcze bardziej.
Skąd wiem, to wiem odpowiedział Dingle wykrętnie. A wiesz, skąd stary Toch
wozi te jaszczury? Z Devil Bay, z tej Zatoki Diabelskiej, Jens Ja tam mam
jednego znajomego, taki agent handlowy, dość mądry chłopak. I on mi opowiadał,
że to wcale nie są tresowane jaszczury! Gdzie tam! Takie bajdy to dobre dla
małych dzieci! A jużci, tresowane zwierzęta! Kto by tam w nas wmówił takie
rzeczy Pat Dingle znacząco mrugnął okiem. Widzisz, Jensen, tak wygląda ta
cała historia. Żebyś wiedział A ty mi będziesz gadał, że Captain van Toch jest
zupełnie all right
Powiedz to jeszcze raz! zagrzmiał wielki Szwed groźnie.
Żeby stary Toch był all right, to by nie rozwoził tych swoich diabłów po całym
świecie i nie usadzał ich po tych wysepkach jak wszy na kożuchu. Słuchaj, Jens,
przez ten czas, co z nim jeździłem, porozwoził ich dobrych kilka tysięcy.
Człowieku, stary Toch zaprzedał diabłom duszę! I ja wiem, co oni mu za to dają.
Rubiny, perły i takie inne kawałki. Co ty sobie wyobrażasz, darmo przecież tego
nie będzie robił
Jens Jensen zrobił się purpurowy.
A co ciebie to obchodzi? ryknął waląc pięścią w stół. Pilnuj ty swego
przeklętego nosa!
Mały Dingle odskoczył przerażony.
Słuchaj no bąknął speszony. A tobie co się znowu stało? Ja tylko mówię,
co widziałem. Jak sobie chcesz Może mi się to wszystko tylko przywidziało.
Jeżeli ci na tym zależy, Jensen. Bardzo dobrze, mogę mówić, że to jest delirium
Tylko się na mnie nie wściekaj. Przecież sam wiesz, że już kiedyś we Frisco to
miałem. I to bardzo ciężki przypadek, jak powiadali lekarze z Sailor Hospital.
Słowo ci daję, człowieku, że mnie się zdawało, iż widziałem te jaszczury czy tam
diabły, czy wreszcie Bóg wie co Ale to nic nie było
Było, Pat stwierdził Szwed pochmurnie. Ja je także widziałem.
Nie, Jens perswadował mu Dingle. Musiałeś mieć delirium. Stary Toch jest
all right, tylko nie powinien rozwozić tych diabłów po świecie. Wiesz ty co, jak
przyjadę do domu, każę odprawić mszę na jego intencję. Niech mnie szlag trafi,
Jensen, jeśli tego nie zrobię.
Et, w naszej religii tego się nie praktykuje tłumaczył mu ponuro Jensen.
Czy ty sobie wyobrażasz, Pat, że to coś pomoże, jak się da za kogoś na mszę?
No pewnie! Jeszcze jak! uniósł się Irlandczyk. Słyszałem u nas o takich
przypadkach, kiedy bardzo pomagało i to w bardzo trudnych sprawach. Zwłaszcza
kiedy chodzi o diabły i tym podobne historie!
To ja też dam na mszę w katolickim kościele zadecydował Jens Jensen. Na
intencję kapitana van Tocha Każę ją odprawić tutaj, w Marsylii. Myślę, że w tym
kościele to będzie najtaniej, po hurtowej cenie, co?
Może Ale najlepsza msza jest irlandzka. Tam u nas to ci są tacy specjaliści
od diabelskich spraw, którzy umieją wprost rzucać czary. Zupełnie jak fakirzy
czy czarodzieje
Słuchaj, Pat rzekł na to Jensen to ja ci dam dwanaście franków na tę mszę.
Ale ty jesteś drań, bracie Zaraz to przepijesz.
Jens, daj ty spokój! Nigdy bym takiego grzechu nie wziął na swoje sumienie.
Więc żebyś mi uwierzył, to ci dam rewers dłużny na te dwanaście franków, chcesz?
A, chyba że tak! zgodził się systematyczny Szwed. Pat Dingle wydobył kawałek
papieru i ołówek, szeroko rozparł się na stole.
No i co tu mam napisać?
Jens Jensen zajrzał mu przez ramię.
Ano napisz na górze, że to jest kwit Pomagając sobie językiem na brodzie
przy naciskaniu ołówka, Pat Dingle pisał:
No, dobrze tak? zapytał wreszcie, zakłopotany. A który z nas ma u siebie
tę kartkę schować?
Oczywiście że ty, ty ośle! oświadczył Szwed z przekonaniem. Dlatego, żebyś
nie zapomniał, żeś dostał pieniądze.
Owych dwanaście franków Pat Dingle w Hawrze przepił, a zamiast do Irlandii
pojechał do Dżibutti. Krótko mówiąc: msza nie została odprawiona, wobec czego w
normalnym biegu rzeczy żadna siła wyższa udziału nie brała.
6. JACHT NA LAGUNIE
Mr Abe Loeb mrużył oczy od blasku zachodzącego słońca. Chciał jakoś określić
słowami piękno krajobrazu, ale cóż: maleńka Li, alias miss Lily Valley, o
prawdziwym nazwisku Lilian Novak, krótko mówiąc złotowłosa Li, white* Lily,
długonoga Lilian czy jak się tam jeszcze inaczej mówi na to siedemnastoletnie
stworzenie spała na ciepłym piasku zwinięta w kłębek jak śpiący psiak,
przykryta włochatym płaszczem kąpielowym. Więc też Abe nic nie rzekł o pięknie
świata, tylko westchnął i zaczął poruszać palcami bosych nóg, pomiędzy którymi
czuł ziarnka piasku.
Obok na morzu stał jacht, zwany "Gloria Pickford". Jacht ten dostał Abe od ojca
za to, że zdał egzaminy na uniwersytecie. Papa Loeb to wspaniały człowiek. Jesse
Loeb, magnat filmowy i tak dalej "Abe, zaproś sobie paru przyjaciół czy parę
przyjaciółek i jedź zobaczyć kawał świata" oświadczył starszy pan. Papa Jesse
to naprawdę wspaniały chłop
Więc tam na lustrzanej tafli stoi "Gloria Pickford", a tutaj na ciepłym piasku
śpi maleńka Li. Abe westchnął ze szczęścia. Śpi sobie biedulka jak małe dziecko.
Mr Abe czuł ogromną ochotę bronić jej. "Właściwie powinienem ożenić się z nią
tak naprawdę" pomyślał młody Loeb czujący przy tym miły, lecz i bolesny skurcz
serca, na który składała się pewna determinacja, lecz zarazem i lęk. Matka na
pewno nie zechce się zgodzić, a ojciec tylko ręce rozłoży i powie: "Abe,
zwariowałeś!" Że też rodzice nie mogą zrozumieć, jak to jest I mr Abe,
wzdychając z nadmiaru czułości, nakrył brzegiem kąpielowego płaszcza biały
łokieć maleńkiej Li. "Jakie to głupie pomyślał nagle, zakłopotany że mam tak
straszliwie obrośnięte nogi!"
Boże, jak tu jest cudnie, jak cudnie! Szkoda, że Li tego nie widzi. Mr Abe
spojrzał na piękną linię jej bioder i w jakimś luźnym związku zaczął myśleć o
sztuce. Maleńka Li jest także artystką. Artystką filmową Jeszcze wprawdzie nic
nie grała, ale postanowiła nieodwołalnie, że będzie największą aktorką filmową
wszystkich stuleci. A jak Li coś postanowi, to na pewno przeprowadzi. I to jest
właśnie coś, czego mama Loeb nie może zrozumieć. Bo artystka to jest po prostu
artystka, więc nie może być taka jak wszystkie inne dziewczęta. A zresztą inne
dziewczęta wcale nie są lepsze zadecydował mr Abe. Na przykład ta Judy na
jachcie, taka bogata dziewczyna ja przecież wiem, że Fred chodzi do jej kabiny.
Chodzi co noc oczywiście, a tymczasem ja i Li Bo Li wcale nie jest taka.
Zresztą, niech sobie Fred ma tamtą, wcale mu nie zazdroszczę pomyślał
wielkodusznie o koledze z uniwersytetu. Ale co noc nie, taka bogata
dziewczyna nie powinna tego robić. I to jeszcze dziewczyna z takiej rodziny, jak
Judy! I przecież Judy nie jest artystką (O czym te dziewczęta tak często
szepczą przypomniał sobie nagle Abe. Oczy im przy tym błyszczą i wciąż
chichoczą Ja tam z Fredem nigdy o takich rzeczach nie rozmawiam) (Li nie
powinna pić tyle coctailu, bo potem nie wie, co mówi Jak na przykład dziś przed
południem. To było zupełnie zbyteczne.) (Mam wrażenie, że pokłóciły się z Judy,
która z nich ma ładniejsze nogi. Rozumie się, że Li. Dla mnie to oczywiste.
Swoją drogą źle się stało, że Fred wystrzelił z takim głupim konceptem: konkurs
na najpiękniejsze nogi. Taką historię można urządzić gdzieś na Palm Beach, ale
nie w prywatnym towarzystwie. A te dziewczyny nie powinny były tak wysoko
podnosić sukien. To przecież były już nie tylko nogi. Zwłaszcza Li nie powinna
była tego robić. I to w obecności Freda! A taka bogata dziewczyna, jak Judy,
także nie powinna takich rzeczy urządzać.) (Mam wrażenie, że i ja palnąłem
rzetelne głupstwo zapraszając kapitana na sędziego. Nie, to było bardzo niemądre
z mojej strony. Jak ten kapitan poczerwieniał I wąsy mu się zjeżyły. "Pan
wybaczy!" i trzasnął drzwiami. Nieprzyjemne. Bardzo nieprzyjemne. Swoją drogą
ten kapitan nie powinien był być taki ordynarny. Bo ostatecznie to przecież jest
mój jacht, prawda?) (Tylko że kapitan nie ma przy sobie swojej maleńkiej, więc z
jakiego tytułu, biedak, ma oglądać takie rzeczy? Zwłaszcza, kiedy musi być sam?)
(Ale dlaczego Li płakała, kiedy Fred powiedział, że Judy ma ładniejsze nogi?
Mówiła, że Fred jest źle wychowany i że jej zepsuł radość całej podróży Moja
biedulka!) (A teraz one ze sobą wcale nie rozmawiają. Kiedy chciałem pogadać z
Fredem, to Judy go zaraz zawołała do siebie jak psa. Przecież Fred jest mój
najlepszy kolega. Rozumie się, że skoro jest kochankiem Judy, musiał powiedzieć,
że ona ma ładniejsze nogi. Tylko że nie powinien był tego twierdzić tak
stanowczo. To nie było taktowne w stosunku do biednej Li. Zresztą Li ma rację,
że Fred jest samolubny prostak. Zwyczajny prostak.) (Zupełnie inaczej sobie całą
tę podróż wyobrażałem. Diabli nadali tego Freda!)
Mr Abe spostrzegł się, że już nie podziwia w zachwyceniu perłowej toni morza, że
natomiast chmury zbiegły się na jego czole, a ręka przesiewa piasek morski pełen
muszelek. Był smętny i zniechęcony. Papa Loeb rzekł: "Postaraj się zobaczyć
kawał świata." A czy oni widzieli już kawał świata? Mr Abe usiłował przypomnieć
sobie, co dotąd oglądali, ale jakoś nic mu nie przychodziło na myśl prócz sceny,
kiedy Judy i maleńka Li pokazywały swoje nogi, a Fred, ten barczysty Fred,
siedział w kucki przed nimi i patrzył.
Abe spochmurniał jeszcze bardziej. Właściwie jak się ta kolorowa wyspa nazywa?
Taraiwa przynajmniej tak powiedział kapitan. Taraiwa czy Tahuara albo
Taraihatuaratahuara. Jeślibyśmy tak teraz wrócili, to powiedziałbym old*
Jessemu: "Dad*, dotarliśmy aż do Taraihatuara
ta
huara." (Ach, niepotrzebnie
wtedy prosiłem tego kapitana złościł się na siebie mr Abe.) (Muszę z Li
pogadać, żeby więcej nie urządzała takich historii. Boże, skądże się to wzięło,
że ją tak szalenie kocham! Jak się obudzi, pomówię z nią. Powiem jej, że
właściwie moglibyśmy się pobrać)
Mr Abe miał oczy pełne łez. "Boże, czy to jest miłość, czy cierpienie? Czy może
cierpienie stąd pochodzi, że ją kocham?"
Zrobione na niebiesko śpiące powieki maleńkiej Li, podobne do ślicznych
muszelek, zatrzepotały.
Abe odezwał się senny głosik wiesz, o czym myślę? Że tutaj, na tej wyspie,
można by zrobić bajeczny film.
Mr Abe zasypywał swe nieszczęsne owłosione nogi drobniutkim piaskiem.
Wspaniała myśl, maleńka. A jaki film?
Maleńka Li otworzyła nieprawdopodobnie niebieskie oczy.
Na przykład taki Wyobraź sobie, że ja byłabym na tej wyspie Robinsonem
KobietąRobinsonem Prawda, że to jest zupełnie nowy, oryginalny pomysł?
Owszem zgodził się mr Abe niepewnie. Ale jakżebyś się dostała na wyspę?
Bardzo po prostu ciągnął słodki głosik. Nasz statek rozbiłby się w czasie
burzy, a wy wszyscy potopilibyście się. Ty, Judy, kapitan i wszyscy.
I Fred także? Przecież Fred umie doskonale pływać. Gładkie czoło nachmurzyło
się.
No, więc Freda pożarłby rekin. O, to byłby także bajeczny epizod maleńka
zaklaskała w rączki. Fred ma takie wspaniałe ciało, prawda?
Mr Abe westchnął.
No, a co dalej?
Więc mnie nieprzytomną fala wyrzuciłaby na brzeg. Ubrana byłabym w tę pidżamę
w niebieskie paski, która ci się wczoraj tak podobała. Spomiędzy delikatnych
powiek padło ciekawe spojrzenie, próbujące zaobserwować skutki kobiecej
kokieterii. A właściwie to taki film powinien być kolorowy, Abe. Wszyscy
mówią, że przy moich włosach najlepiej mi w niebieskim kolorze.
I kto by cię tu odszukał? zapytał machinalnie mr Abe.
Maleńka zamyśliła się.
Nikt. Bo przecież nie mogłabym być Robinsonem, skoro byliby tu ludzie
oświadczyła z zadziwiającą logiką. I dlatego ta rola byłaby taka bajeczna,
Abe, że przez cały czas byłabym tylko sama. Wyobraź ty sobie: Lily Valey w
głównej i jedynej roli!
A co byś na tym całym filmie robiła?
O, to już wszystko sobie obmyśliłam. Kąpałabym się i śpiewałabym na skale
W pidżamie?
Bez oświadczyła stanowczo. Możesz sobie wyobrazić, jaki by to był
niesamowity sukces?
Przecież nie będziesz nagrywała całego filmu nago burknął Abe z żywym
odcieniem protestu w głosie.
A dlaczegóżby nie? zdziwiła się z niewinną minką. Cóż by w tym było złego?
Mr Abe coś niewyraźnie mruknął pod nosem.
A potem myślała dalej głośno Li aha, już mam Potem porwałby mnie goryl.
Wiesz, taki straszliwie kudłaty, czarny goryl.
Mr Abe zaczerwienił się i starał się schować swe nieszczęsne nogi głębiej w
piasku.
Ale tu nie ma goryli rzucił bez wielkiego przekonania.
Są! Tutaj są prawie wszystkie zwierzęta. Tylko musisz na to patrzeć oczyma
artysty, Abe. Pomyśl, jakie wspaniałe tło stanowiłby goryl do mojej cery.
Słuchaj, zauważyłeś, jakie Judy ma włosy na nogach?
Nie odpowiedział Abe niezadowolony z tego tematu.
Straszne nogi rzuciła maleńka oglądając swoje własne łydki. I kiedyby
mnie już ten goryl niósł na ręku, z głębi puszczy wyszedłby młody, wspaniały
dzikus i zabiłby go
A jakby był ubrany?
Miałby łuk zadecydowała bez chwili wahania i wieniec na głowie. Ten dziki
zabrałby mnie i zaprowadził do obozu ludożerców.
Przecież ich tu nie ma próbował bronić wyspy Tahuara.
Są Więc ci ludożercy chcieliby mnie spalić na stosie ofiarnym Śpiewaliby
przy tym hawajskie piosenki, takie jak ci Murzyni w barze "Paradis". Ale ten
młody ludożerca zakochałby się we mnie westchnęła Li z oczyma pełnymi
zachwytu. I potem jeszcze jeden dzikus pokochałby mnie także. Powiedzmy,
naczelnik tego plemienia ludożerców I wreszcie także jeden biały
Skądby się znów wziął ten biały? pytał Abe, aby pytać.
Byłby także u nich w niewoli. Mógłby to być na przykład sławny tenor, który
dostał się w ich ręce. Rozumiesz, dlatego, żeby mógł w filmie śpiewać
A ten jakby był ubrany?
Maleńka zaczęła oglądać palce u swoich stóp.
Oczywiście byłby bez niczego, tak jak ci ludożercy. Abe kręcił z
niedowierzaniem głową.
Ależ, maleńka, to nie może być. Wszyscy sławni tenorzy to typowe tłuściochy
Jaka szkoda! zmartwiła się Li. Zresztą, mógłby go grać na przykład Fred, a
tenor tylko by śpiewał. Wiesz przecież, robi się w filmie takie synchronizacje.
Tak, ale Freda pożarł rekin! Maleńka zaczęła się irytować.
Ach, z tym twoim wiecznym realizmem, Abe! Przecież z tobą w ogóle nie podobna
mówić o sztuce! Więc ten naczelnik plemienia spowinąłby mnie całą w sznury
pereł.
A skądby je wziął?
Oh, tutaj są całe masy pereł twierdziła Li. I Fred z zazdrości o mnie
stoczyłby z nim walkę tutaj na skale, nad morską głębią. Fred jako sylwetka na
tle nieba byłby wspaniały, jak uważasz? Prawda, że to pyszny pomysł? Oczywiście
obaj wpadliby w morze Li rozjaśniła się cała. I teraz mogłaby przyjść ta
scena z rekinem A Judy byłaby wściekła, gdyby tak Fred grał razem ze mną w
filmie! I wreszcie ja pozostałabym z tym pięknym dzikusem! Złotowłosa Li
zerwała się. Stalibyśmy tutaj na tym brzegu o zachodzie słońca zupełnie
nadzy film by się tak właśnie kończył zrzuciła płaszcz kąpielowy. No, idę
do wody.
Nie włożyłaś kostiumu kąpielowego zwrócił jej uwagę przerażony Abe oglądając
się w stronę jachtu, czy nikt nie patrzy.
Ale maleńka Li sunęła już tanecznym krokiem po piasku ku wodzie.
"Właściwie w sukni jest jej znacznie bardziej do twarzy ocknął się nagle w
młodym człowieku brutalnie zimny i krytyczny głos. Abe sam się przeraził tego
braku miłosnego zaślepienia, czuł się niemal winien, ale Well*, kiedy Li ma
na sobie sukienkę i pantofle, jest well jakaś ładniejsza. Może chcesz
powiedzieć przyzwoitsza próbował się Abe przeciwstawić temu chłodnemu głosowi.
Well, i to także. Ale i ładniejsza. Czegóż ona tak drepce? Patrz, jak jej
ciało się trzęsie! Dlaczego to czy tamto? Przestań bronił się sam przed sobą
przerażony Abe. Przecież Li jest najpiękniejszą dziewczyną, jaka się
kiedykolwiek urodziła! I ja ją tak strasznie kocham Czy także i wtedy, kiedy
nic na sobie nie ma?" pytał chłodny i krytyczny głos.
Abe odwrócił oczy i zaczął podziwiać jacht w zatoce. Cudowny jest, jakież
idealnie piękne ma linie! Szkoda, że nie ma Freda, możne by z nim trochę pogadać
na temat jachtu i jego walorów.
A tymczasem maleńka stała już po kolana w wodzie; podniosła ręce ku zachodzącemu
słońcu i zaczęła śpiewać "A niechże się już do diabła wykąpie pomyślał Abe ze
złością. Takie to było ładniutkie, kiedy leżało zwinięte w kłębuszek i okutane
w płaszcz kąpielowy, z zamkniętymi oczyma. Li, maleńka" Abe wzdychając ze
wzruszenia ucałował rękaw kąpielowego płaszcza. Tak, kocha ją z całego serca.
Tak ją kocha, że aż go to boli
Nagle od strony laguny odezwał się przenikliwy wrzask. Abe podniósł się na
kolano, by lepiej widzieć. Maleńka Li, piszcząc i machając rękami, biegła po
wodzie do brzegu, podnosząc wysoko nogi i rozbryzgując wodę dokoła Zerwał się i
pobiegł ku niej.
Co tam, Li?
"Patrz, jak dziwnie biegnie zwracał mu uwagę chłodny i krytyczny głos.
Zanadto wyrzuca nogi I jak rzuca dokoła siebie rękoma. Po prostu to nie jest
ładne. A gdacze przy tym jak kura, po prostu gdacze"
Co się stało, Li? wołał Abe biegnąc na pomoc.
Abe, Abe! jęknęła maleńka. I bęc mokra i zimna zawisła mu na szyi. Abe,
tam jest jakieś zwierzę
Ależ, przywidziało ci się uspokajał ją. Może jakaś ryba
Kiedy to miało taką olbrzymią głowę rozpłakała się Li kryjąc mokry nos na
piersi Abego.
Abe chciał ją ojcowskim gestem pogłaskać po plecach, ale na mokrym ciele ręka
plasnęła głośno.
No, no mruknął zobacz, tam już nic nie ma. Li obejrzała się na lagunę.
Oj, to było straszne westchnęła. I naraz zaczęła znów piszczeć: Tam o,
tam widzisz?
Do brzegu zbliżał się powali czarny łeb, paszcza otwierała się i zamykała raz po
raz. Maleńka Li wrzasnęła histerycznie i zaczęła rozpaczliwie uciekać, byle
dalej od wody.
Abe stał zakłopotany. "Biec wraz z Li, żeby się nie bała? Czy też zostać tutaj,
by pokazać, że się tego zwierzaka nie boję?" Zdecydował się w końcu na to
drugie. Poszedł bliżej w stronę morza, wszedł po kostki w wodę. Zacisnął pięści
i spojrzał zwierzęciu prosto w oczy.
Czarna głowa przestała się zbliżać, natomiast zaczęła się dziwnie kołysać i
wołać:
Ts, ts, ts
Abego ogarnął wyraźny niepokój, ale z tym nie podobna się zdradzić.
No, czego? rzucił ostro w kierunku tej głowy.
Ts, ts, ts odezwała się głowa.
Abe, Abe, A
be! darła się maleńka Li.
Już idę! zawołał Abe i powolutku (żeby nikt nic nie mógł powiedzieć) ruszył
ku dziewczynie. Po chwili przystanął i odwrócił się ku morzu.
Na brzegu, gdzie morze rysuje na piasku swą odwieczną, lecz nietrwałą koronkę,
stało na tylnych łapach jakieś wielkie, ciemne zwierzę z kulistą głową i
kołysało się całym ciałem. Abe przystanął z bijącym sercem.
Ts, ts, ts wołało zwierzę.
Abe! wyła na pół przytomna maleńka.
Cofał się krok za krokiem, nie spuszczając zwierzaka z oczu. Tamten się nie
ruszył, tylko obracał za nim głowę.
Wreszcie Abe dopadł swojej maleńkiej, która leżała twarzą do ziemi, zanosząc się
od histerycznego płaczu.
To chyba jakaś foka rzekł niepewnie. Trzeba wracać do łodzi. Li.
Ale Li tylko zanosiła się od płaczu.
To zresztą nie jest nic niebezpiecznego twierdził Abe. Miał ochotę
przyklęknąć koło Li, ale musiał przecież stać rycersko pomiędzy nią a
zwierzęciem. "Żeby nie to, że jestem tylko w majteczkach kąpielowych pomyślał
to miałbym chociaż scyzoryk. Żeby tak znaleźć gdzie jakiś kij"
Zapadał mrok. Zwierzak przybliżył się znowu na jakieś trzydzieści kroków i
stanął. Za nim z morza wynurzyło się pięć, sześć, osiem takich samych zwierząt.
Powoli, kołysząc się zbliżyły się do miejsca, gdzie Abe strzegł maleńkiej Li.
Nie oglądaj się, Li szepnął Abe, chociaż to było zupełnie zbyteczne, gdyż Li
nie obejrzałaby się za żadne skarby świata.
Z morza wynurzały się dalsze cienie. Szły naprzód szerokim półkolem. "Jest ich
chyba już z sześćdziesiąt liczył w duchu Abe. Tam, ta jasna plama, to
płaszcz kąpielowy maleńkiej Li Płaszcz, w którym przed chwilą spała" A
tymczasem zwierzaki doszły już do miejsca, gdzie szeroko rozrzucone na piasku
leżało coś jasnego.
I teraz Abe zrobił coś, co było bardzo naturalne, ale i szalone zarazem jak ów
rycerz w balladzie Schillera*, co to skoczył pomiędzy lwy po rękawiczkę swej
damy. Cóż na to poradzić, są rzeczy naturalne, choć szalone, jakie mężczyźni
będą robić zawsze, jak długo świat będzie światem Bez namysłu z głową
podniesioną i z zaciśniętymi pięściami mr Abe Loeb ruszył pomiędzy owe zwierzaki
po płaszcz kąpielowy maleńkiej Li.
Zwierzęta odsunęły się nieco, ale nie uciekały. Abe podniósł płaszcz, przerzucił
go sobie przez ramię jak torrero i przystanął.
Abe odezwał się za nim rozpaczliwy jęk. Mr Abe poczuł w sobie niezwykłą siłę
i odwagę.
No i co? rzucił w stronę zwierząt, podchodząc jeszcze krok bliżej. Czego
chcecie?
Ts, ts, ts zamlaskało jedno ze zwierząt i jakiś skrzekliwy, starczy głos
zaszczekał: Najf!
Najf! odezwało się szczeknięcie o krok dalej. Najf! Najf!
A
be!
Nie bój się, Li! odkrzyknął Abe.
Li zaszczekało tuż przed nim. Li! Li! A
be! Abe miał wrażenie, że śni.
Co takiego?
Najf!
A
be płakała maleńka Li. Chodź tutaj!
Zarazi Najf Chcesz powiedzieć: knife? Ja nie mam noża. Nic wam nie zrobię.
A czego jeszcze chcecie?
Ts, ts, ts! wołał jeden ze zwierzaków i zaczął toczyć się ku niemu.
Abe zarył się mocniej nogami w piach; z płaszczem na ramieniu nie ustępował ani
kroku.
Ts, ts! zawołał. No, czego chcesz? Nagle wydało mu się, że zwierzak
podaje mu przednią łapę. To już się Abemu nie podobało. Czego? rzucił ostro.
Najf! : szczeknęło zwierzę i upuściło z łapy coś białego, coś jakby krople.
Ale nie były to krople, ponieważ toczyły się po piasku.
Abe! łkała Li nie zostawiaj mnie tu samej! Mr Abe w tej chwili nie bał
się już zupełnie.
No, odsuń się! machnął w stronę zwierzęcia płaszczem kąpielowym.
Zwierzak usunął się szybko, chociaż niezgrabnie. Teraz Abe mógł już odejść z
honorem. Niech jednak Li wie, jaki jest odważny. Schylił się po to coś białego,
co zwierzak wypuścił z łapy. Chciał to koniecznie zobaczyć. Były to jakieś
twarde, gładkie, połyskliwe kuleczki. Abe podniósł je do oczu, ponieważ już się
zmierzchało.
A
be! jęczała opuszczona maleńka. A
be!
Już idę! zawołał mr Abe. Li, mam coś dla ciebie! Li, coś ci powiem! I
wywijając nad głową płaszczem kąpielowym mr Abe Loeb gnał przez wybrzeże jak
młody bóg.
Li, skulona, siedziała w kucki i trzęsła się cała.
Abe! łkała szczękając zębami. Jak ty mogłeś jak mogłeś
Abe ukląkł przed nią z nabożeństwem.
Lily Valley! Bogowie morscy, czyli trytony, przyszli, by złożyć ci hołd. Mam
ci oświadczyć, że od owej doby, gdy Wenus wynurzyła się z piany morskiej, żadna
artystka nie zrobiła na nich takiego wrażenia jak ty! W dowód swego uwielbienia
posyłają ci Abe wyciągnął rękę te trzy perły Patrz!
Nie bredź, Abe jęknęła przez łzy Li.
Li, mówię poważnie! No, zobacz, przecież to są prawdziwe perły!
Pokaż pisnęła Li i trzęsącymi się palcami sięgnęła po białe kuleczki. Ach,
Abe wykrztusiła przecież to są perły! Znalazłeś je w piasku?
Ależ Li, kochanie, przecież perły nie rodzą się w piasku!
Właśnie, że tak! upierała się maleńka. I potem się je wypłukuje. A
widzisz, ja ci mówiłam, że tutaj jest masa pereł!
Perły rodzą się w muszlach pod wodą oświadczył Abe z całym przekonaniem.
Na miłość boską, Li, przecież to te trytony przyniosły! One widziały, jak się
kąpałaś. Chciały ci to dać osobiście, ale skoro się ich tak bałaś
Kiedy one są takie obrzydliwe otrząsnęła się Li. Abe, słuchaj, to są
bajeczne perły! A ja tak szalenie lubię perły!
"Teraz jest ładna szeptał krytyczny głos. Tak jak tu klęczy, z tymi perłami
na dłoni Owszem, jest zupełnie ładna, to jej trzeba przyznać"
Abe, to mi naprawdę przynieśli ci te zwierzęta?
To nie są zwierzęta, maleńka. To są bogowie morza. Nazywają się trytony.
Maleńka nie zdziwiła się bynajmniej.
To bardzo ładnie z ich strony, prawda? Ogromnie są mili Jak myślisz, Abe,
chyba powinna bym im jakoś podziękować?
Więc już się ich nie boisz? Maleńka zawahała się.
Owszem, boję się Abe, proszę cię, zabierz mnie stąd!
No, więc słuchaj. Musimy dostać się do naszej łódki. Chodź i nie bój się.
Kiedy kiedy one właśnie są tam na drodze szczękała zębami Li. Abe, a może
byś ty do nich poszedł? Tylko nie zostawiaj mnie tu samej!
Przeniosę cię na rękach! zaproponował po rycersku.
Tak będzie najlepiej westchnęła maleńka.
No, to włóż płaszcz mruknął Abe.
Zaraz. Panna Li zaczęła obu rękami układać swe słynne złote włosy. Czy ja
nie jestem strasznie rozczochrana? Abe, nie masz przy sobie kredki do warg?
Abe zarzucił jej płaszcz na ramiona.
Chodźże już wreszcie, Li!
Ale ja się boję jęknęła maleńka.
Mr Abe wziął ją na ręce. Wyglądało, że Li jest lekka jak piórko. "Do pioruna,
jest znacznie cięższa, niż myślałeś, prawda? podpowiadał Abemu chłodny i
krytyczny głos. I w dodatku masz, człowiecze, obie ręce zajęte. Gdyby tak te
zwierzaki was zaatakowały no to co?"
Żebyś tak mógł biegiem zaproponowała maleńka.
Dobrze stęknął mr Abe, szybciej przebierając nogami.
Zmrok zapadał z każdą chwilą coraz głębszy. Abe zbliżał się do szerokiego
półkola zwierząt.
Prędzej, Abe biegnij, biegnij! szeptała Li. Zwierzęta zaczęły jak .iś
specjalnym, falistym ruchem kołysać się i kręcić górną połową ciała. Biegnij,
błagam cię, biegnij prędzej piszczała maleńka wierzgając histerycznie nogami i
wbijając w szyję Abego srebrzyście wylakierowane paznokietki.
Do diabła! Li, dajże spokój! ryknął Abe.
Najf zaszczekało tuż obok niego. Ts, ts, ts Najf. Li
Najf, najf, najf Li
Znaleźli się już poza owym półkolem. Abe poczuł, że stąpa po wilgotnym piasku.
Puść mnie już zaszeptała maleńka w chwili, gdy poczuł, że ręce i nogi
odmawiają mu posłuszeństwa.
Abe dyszał ciężko, ocierając ramieniem pot z czoła.
Idź do łódki, ale szybko! rozkazała maleńka Li. Półkole ciemnych postaci
zwróciło się teraz czołem w stronę Li i zaczęło się przybliżać.
Ts, ts, ts Najf
Najf Li!
Ale Li nie krzyczała. Li nie uciekała. Wyciągnęła obie ręce ku niebu, płaszcz
obsunął się z ramion. Naga Li skinęła ręką i zaczęła kołyszącym się cieniom
posyłać od ust pocałunki. Na rozdygotanych wargach zjawiło się coś, co każdy
powinien by nazwać czarującym uśmiechem.
Jesteście strasznie kochani! oświadczył trzęsący się głosik, a białe ręce
znów wyciągnęły się ku rozkołysanym cieniom.
Chodźże, pomóż mi, Li nalegał Abe dość surowo, spychając łódkę na wodę.
Li podniosła płaszcz kąpielowy.
Żegnajcie, moi najmilsi!
Było słychać, jak owe cienie pluskają już w wodzie.
Abe, zmiłuj się, prędzej! syknęła maleńka Li biegnąc po wodzie do łódki.
Już znowu są blisko.
Mr Abe robił rozpaczliwe wysiłki, by zepchnąć łódkę na wodę. No tak, a teraz
jeszcze weszła do niej panna Li i kiwała rączką, przesyłając pozdrowienia.
Abe, przejdź na drugą stronę, zasłaniasz mnie
Najf. Ts, ts, ts Abe.
Najf, ts, ts, ts, najf!
Ts, ts, ts
Najf.
Wreszcie łódka zakołysała się na falach. M r Abe wskoczył do niej i zabrał się z
całej siły do wioseł. W pewnej chwili wiosło uderzyło w jakieś miękkie ciało.
Maleńka Li westchnęła głęboko.
Prawda, że są niesłychanie mili? I że ja to doskonale zrobiłam?
Mr Abe z całej siły wiosłował w stronę jachtu.
Włóżże ten płaszcz na siebie, Li odpowiedział trochę sucho.
Uważam, że to był ogromny sukces skonstatowała panna Li. A te perły, Abe!
Jak sądzisz, ile są warte?
Mr Abe przestał na chwilę wiosłować.
Myślę, że nie powinnaś była się im tak pokazywać, maleńka.
Panna Li trochę się obraziła.
A cóż to takiego? Jak to zaraz poznać, Abe, że nie jesteś artystą. Proszę
cię, wiosłuj, zaczyna mi być zimno w tym płaszczu!
7. JACHT NA LAGUNIE (CIĄG DALSZY)
Tego wieczoru na jachcie "Gloria Pickford" nie było żadnych sporów osobistych.
Toczyły się tylko dysputy naukowe. Fred (lojalnie popierany przez Abego) uważał,
że to na pewno były jakieś płazy, natomiast kapitan twierdził, że to mogły być
tylko ssaki. "W morzu przecież nie ma żadnych płazów" twierdził kapitan z
uporem. Ale młodzi panowie z uniwersytetu i chcieli się z nim zgodzić. Zresztą
płazy to znacznie większa sensacja.
Maleńka Li była najgłębiej przekonana i całkowicie zadowolona z faktu, że to
były trytony, że były wprost rozkoszne, a że w ogóle to był taki sukces. Li (w
pidżamie w niebieskie paski, która tak się podobała Abemu) śniła z roziskrzonymi
oczyma o perłach i morskich bogach
Natomiast Judy była przeświadczona, że wszystko to jest bujda i humbug, że Li i
Abe całą tę historię wymyślili. Mrugała więc znacząco na Freda, by już dał temu
spokój.
Abe ze swej strony sądził, że Li powinna chociaż wspomnieć o tym, jak to on,
Abe, bez cienia lęku ruszył pomiędzy jaszczury po płaszcz kąpielowy. Dlatego też
po trzykroć wracał do tego, jak to im wspaniale Li stawiała czoło, podczas gdy
on, Abe, spychał łódkę na wodę. Powrócił do tej sprawy już po raz czwarty, ale
Fred ani kapitan nie słuchali go nawet, zajęci sprzeczką o płazy i ssaki. "Jakby
to było takie ważne, co to w ogóle było" myślał Abe.
Ostatecznie Judy zaczęła ziewać i oświadczyła, że idzie spać, spojrzała przy tym
znacząco na Freda. A tymczasem Fred właśnie sobie przypomniał, że przed potopem
świata żyły jakieś takie odwieczne zabawne jaszczury, które się tak jakoś
diabelnie nazywały: diplosaury, bigosaury czy coś podobnego. I to właśnie one
chodziły na tylnych łapach. Fred sam je widział na jakiejś zabawnej
przyrodniczej ilustracji.
W takiej grubej księdze, proszę pana Olbrzymia księga. Gdyby tak pan ją sobie
obejrzał
Abe odezwała się naraz maleńka Li. Mam bajeczny pomysł na film.
No, jaki?
Coś niebywałego i nowego. Wiesz, powiedzmy, że nasz jacht rozbiłby się i tylko
ja uratowałabym się na tej wyspie. I żyłabym na niej jak Robinson.
A cóż by tam pani robiła? wtrącił kapitan sceptycznie.
Kąpałabym się, no i w ogóle oświadczyła maleńka zupełnie naturalnie. No i
oczywiście te morskie trytony zakochałyby się we mnie, znosiłyby mi stale perły.
Zupełnie tak jak w rzeczywistości, wiesz? To mógłby być film przyrodniczy lub
naukowy. Jak myślisz? Coś w tym rodzaju jak "Trader Horn"*.
Li ma rację zadecydował nagle Fred. Musimy jutro wieczorem te jaszczury
sfilmować.
To znaczy te ssaki poprawił kapitan.
To znaczy przecięła dyskusję Li mnie stojącą wśród tych morskich trytonów.
Ale w płaszczu kąpielowym wtrącił Abe.
Wezmę ten biały kostium kąpielowy oświadczyła Li. Tylko Greta będzie mnie
musiała jutro porządnie uczesać. Dziś wyglądam po prostu strasznie.
A kto będzie filmował?
Abe. Przynajmniej przyda się na coś. A Judy będzie czymś świecić, gdyby już
było ciemno.
A co Fred?
Fred będzie miał wieniec na głowie i łuk. Gdyby mnie te trytony chciały
porwać, będzie musiał je pozabijać, prawda?
O, dziękuję bardzo pokazał zęby w uśmiechu . To już ja wolę swój rewolwer.
Uważam, że kapitana także musimy ze sobą zabrać. Kapitan bojowo zjeżył wąsy.
Niech się pan o mnie nie kłopocze. Już ja zrobię, co do mnie należy.
Mianowicie?
Wezmę trzech ludzi z załogi, panie. I to dobrze uzbrojonych!
Maleńka Li przeraziła się rozkosznie.
Pan myśli, że to jest aż tak niebezpieczne, kapitanie?
Nic, nie myślę, dziecino mruknął kapitan. Ale ja mam swój rozkazy od mr
Jesse Loeba, przynajmniej o ile chodzi o y na Abe.
Mężczyźni zaczęli namiętnie przygotowywać techniczne szczegóły imprezy. Abe
mrugnął na maleńką, że już czas, by szła spać czy coś podobnego. Poszła
posłusznie.
Wiesz, Abe powiedziała do niego w swojej kabinie ja myślę, że to będzie
fantastyczny film!
Tak, maleńka zgodził się mr Abe i chciał ją pocałować.
Dziś nie, Abe broniła się. Przecież powinieneś zrozumieć, że się muszę
strasznie skupić.
Cały więc dzień panna Li intensywnie skupiała się; z tej też racji nieszczęsna
pokojówka Greta miała pełne ręce roboty. To kąpiele z odpowiednich soli i
esencji, to mycie włosów szamponem "Nurblond", dalej masaże, manicure, pedicure,
ondulacja i czesanie, prasowanie, przymierzanie sukien, szycie, makijaż i cały
szereg innych jeszcze przygotowań.
Także i Judy została wciągnięta w ten cały galimatias, pomagała więc maleńkiej
Li. (Są takie chwile, kiedy kobiety potrafią być w stosunku do siebie lojalne,
na przykład przy ubieraniu.)
Podczas gdy w kabinie panny Li panował gorączkowy ruch, mężczyźni zeszli się u
siebie i rozstawiając na stole popielniczki i kieliszki z wódką, uzgadniali plan
strategiczny: gdzie kto będzie stał i jakie będzie miał zadania, gdyby tak co do
czego przyszło. Oczywiście młodzi dotknęli parokrotnie kapitana głęboko przy
omawianiu prestiżowego zagadnienia komendy.
Po południu przewieziono na brzeg mały aparat filmowy, mały karabin maszynowy,
kosz z nakryciem stołowym i jedzeniem, broń, gramofon i inne utensylia wojenne.
Oczywiście wszystko to było starannie zamaskowane liśćmi palmowymi. Jeszcze
przed zachodem słońca zajęli swoje miejsca trzej ludzie z załogi i kapitan w
charakterze komendanta główne go. Potem przewieziono jeszcze na brzeg olbrzymi
kosz z paru drobiazgami panny Lily Valley. Potem przyjechał Fred z panną Judy.
Potem zaczęło zachodzić słońce w całej swej tropikalnej krasie.
Już po raz dziesiąty w tym czasie pukał mr Abe do kabiny panny Li.
Maleńka, to już naprawdę najwyższy czas!
Zaraz, zaraz odpowiadał głosik maleńkiej. Proszę cię, nie denerwuj mnie!
Przecież ja się muszę ubrać, prawda?
Kapitan zaczai się rozglądać w sytuacji. Tam dalej, na powierzchni zatoki,
ciągnie się równy, długi pas, który oddziela spienione morze od cichej toni
laguny. "Jakby tam pod wodą była jakaś tama czy jakiś falochron pomyślał
kapitan. Prawdopodobnie ławica piaszczysta albo rafa koralowa. Ale wygląda na
coś sztucznego. Dziwne miejsce." Na spokojnej toni laguny wynurzają się tu i tam
czarne łby i ciągną do brzegu. Kapitan zacisnął wargi i mimo woli sięgnął po
rewolwer. "Byłoby lepiej pomyślał żeby kobiety zostały na łodzi." Judy
zaczęła dygotać trzymając się kurczowo Freda. "Jakiż on jest silny myślała.
Boże, jak ja go kocham!"
Wreszcie ostatnia łódka odbiła od jachtu. Siedziała w niej panna Lily Valley w
białym kąpielowym trykociku i w przejrzystym dressing
gown, w którym zostanie
wyrzucona przez fale jako rozbitek. Prócz niej panna Greta i mr Abe.
Dlaczego ty tak powoli wiosłujesz? robiła mu wyrzuty maleńka.
Mr Abe spojrzał na sunące ku brzegowi czarne łby i nie odpowiedział.
Ts, ts, ts
Ts, ts
Mr Abe wyciągnął łódkę na brzeg i pomógł zeń wyjść maleńkiej Li i pannie Grecie.
Idź szybko do aparatu szepnęła mu artystka. Jak ci dam znak, zacznij
kręcić.
Przecie już będzie ciemno zauważył Abe.
No to Judy musi zrobić światło. Greto!
Kiedy mr Abe Loeb zajął miejsce przy aparacie, artystka ułożyła się na piasku
jak umierający łabędź, a panna Greta poprawiała jeszcze fałdy dressing
gownu.
Tak, żeby mi było widać kawałek nogi szeptał nieszczęsny rozbitek. No
gotowe? Uciekaj! Abe, już!
Abe zaczął kręcić korbą.
Judy, światło!
Ale światło się nie zapaliło. Z morza zaczęły się wynurzać rozkołysane cienie:
zbliżały się powoli do Li. Greta zatkała ręką usta, by nie krzyczeć.
Li! zawołał mr Abe. Li, uciekaj!
Najf! Najf!.
Ts, ts, ts Li! Li! Abe Ktoś odbezpieczył rewolwer.
Tam do licha! Nie strzelać! syknął kapitan.
Halo, Li! zawołał Abe przestając kręcić. Hej, Judy, światło!
Li wstała powoli, powłóczyście i podniosła ręce ku niebu. Leciuchny dressing

gown* zsunął się z jej ramion. Biaława sylwetka Li, z powabnie nad głową
wyciągniętymi ramionami, oto rozbitek, który ocknął się z omdlenia.
Abe z pasją zakręcił korbą.
Do pioruna! Judy, zróbże światło!
Ts, ts, ts!
Najf! Najf! Abe
Czarne cienie kołysząc się otaczały białą Li. Dajcie spokój, teraz już skończyło
się przedstawienie! Li już nie trzyma ramion wzniesionych nad głową, tylko
odtrąca coś od siebie i wrzeszczy:
Abe, Abe! Bo to mnie schwyciło!
W tej chwili zajaśniało oślepiające światło. Abe szybko zaczął kręcić, Fred zaś
z kapitanem z rewolwerami w ręku podbiegli ku Li, która siedząc w kucki
piszczała z przerażenia. Równocześnie w blasku światła widać było dziesiątki i
setki długich, ciemnych cieni, kolebiących się w ucieczce ku morzu. Zemdlona
Greta zwaliła się jak kłoda. Dwaj ludzie z załogi zarzucili sieć na któryś z
uciekających cieni. Padły dwa lub trzy strzały, morze zakotłowało się,
zapluskała woda. Dwaj marynarze padli na coś, co szamotało się i wyrywało z
sieci. Światło w ręku Judy zgasło.
Kapitan poświecił ręczną latarką.
Nic się pani nie stało, dziecinko?
To mnie dotknęło łkała maleńka.
Ach, Fred, to było straszne! Podbiegł także i mr Abe z latarką ręczną.
Świetnie było, Li pocieszał ją tylko Judy powinna była wcześniej zrobić
światło.
Kiedy właśnie że nie chciało się zaświecić usprawiedliwiała się Judy.
Prawda, Fred, że nie dało się zaświecić?
Judy się bardzo wystraszyła tłumaczył Fred. Ale daję wam słowo honoru, że
to nie było naumyślnie, prawda, Judy?
Judy obraziła się. Tymczasem podeszli dwaj ludzie z załogi, wlokąc za sobą w
sieci coś, co ciskało się niczym wielka ryba.
No jest, panie kapitanie! I to żywe
Paskudztwo, plunęło na mnie jakimś jadem! Ręce mam pełne pęcherzy. Pali to
świństwo jak diabli
Mnie także dotknęło skarżyła się panna Li. Poświeć, Abe! Zobacz, czy tu
nie mam pęcherza?
Nie, nic nie ma, maleńka zapewniał ją Abe. Omal nie pocałował jej w miejsce
nad kolanem, które maleńka rozcierała starannie.
Brr Jakież to było zimne żaliła się maleńka Li.
Pani zgubiła perłę, małam rzekł jeden z marynarzy podając Li podniesioną z
piasku jasną kuleczkę.
Boże! Abe krzyknęła panna Li one znowu przyniosły mi perły! Dzieci,
chodźcie szukać pereł! Tu będą masy pereł! To te biedactwa mi je przyniosły!
Rozkoszne są, prawda, Fred? O, tutaj jest znów perła!
I tu!
Światło trzech latarek elektrycznych skierowało się ku ziemi.
Znalazłem taką ogromną!
To moja! zastrzegła się maleńka Li.
Fred! warknęła lodowato panna Judy.
Zaraz odpowiedział Fred czołgając się na kolanach po piasku.
Fred, bo ja chcę wracać na statek
To niech cię ktoś odwiezie bąknął Fred bardzo zajęty czym innym. Do stu
diabłów, ależ to świetny kawał!
Trzej mężczyźni i panna Li czołgali się dalej po piasku jak wielkie
świętojańskie robaczki.
O, tutaj są znowu trzy perły oświadczył kapitan.
Pokażcie, pokażcie! pisnęła Li i szalejąc z uciechy poczołgała się na
kolanach w stronę kapitana.
W tej chwili błysnęło magnezjowe światło i zaterkotała korba aparatu filmowego.
No, to teraz mam was na taśmie! oświadczyła mściwie Judy. Będzie cudowne
zdjęcie do prasy. "Młodzi Amerykanie szukają pereł." "Jaszczury morskie
obrzucają ludzi perłami."
Fred usiadł na piasku.
Rany boskie, Judy ma rację! Dzieci, my to musimy dać do prasy!
Judy jest kochana! Judy, zdejm nas jeszcze raz, ale od przodu!
Ty byś na tym bardzo straciła, kochanie oświadczyła Judy.
Dzieci wtrącił mr Abe trzeba szukać szybciej, idzie przypływ.
Po ciemku na brzegu morza poruszyła się niezgrabnie jakaś czarna sylwetka.
Tam o, tam! wrzasnęła Li. Światło trzech latarek ręcznych skierowało się w
tamtą stronę. Ale to była tylko Greta, szukająca po ciemku na klęczkach pereł.
Li trzymała na kolanach czapkę kapitana, w której było dwadzieścia jeden pereł.
Abe nalewał kieliszki, Judy grała na patefonie. Była głęboka, gwieździsta noc,
ocean szumiał tajemniczo.
Więc jaki damy tytuł? śmiał się Fred.
"Córka przemysłowca z Milwaukee filmuje przedpotopowe płazy." "Przedpotopowe
jaszczury składają hołd urodzie i młodości" zaproponował Abe poetycznie.
"Jacht Gloria Pickford odkrywa nieznane okazy zwierząt" radził kapitan
Albo "Zagadka wyspy Tahuara."
To byłoby dobre na podtytuł oświadczył Fred. Tytuł musi mówić coś więcej.
Może: "Fred Baseball w walce z potworami" odezwała się Judy. Bajeczny był
Fred, gdy się na nie rzucił. Żeby tylko ta scena dobrze wyszła na taśmie.
Kapitan zakaszlał.
Właściwie ja skoczyłem najpierw, panno Judy. Ale nie warto o tym mówić.
Uważam, że taki tytuł powinien brzmieć raczej naukowo. Rzeczowo i po prosto
naukowo. "Fauna pre
wi
dualna na wyspach Pacyfiku."
Preluwialna poprawił go Fred. Nie, prewidualna Do pioruna, jakże to
właściwie jest? Antiluwialna Anteduwialna Nie, to jakoś nie tak. Tytuł musimy
dać możliwie prosty, żeby go każdy mógł wymówić. A Judy jest świetna!
Antedyluwialna! stwierdziła Judy. Fred pokręcił głową.
Za długie, Judy! Dłuższe niż całe te potwory razem z ogonem. Tytuł musi być
krótki. Ale Judy jest pyszna, co? Prawda, kapitanie, że jest morowa?
Oczywiście przyświadczył kapitan. Wspaniała dziewczyna!
Fajny z pana chłopak, kapitanie stwierdził z uznaniem młody olbrzym.
Dzieci, kapitan jest morus. Ale fauna przeddyluwialna to głupie. To nie tytuł do
gazety. Raczej już: "Kochankowie na wyspie pereł" albo coś takiego
"Trytony obsypują perłami Białą Lily" wrzeszczał Abe. "Hołd Państwa
Posejdona", "Nowa Afrodyta."
Głupstwa protestował Fred z oburzeniem. W ogóle nie było nigdy żadnych
trytonów. To kwestia stwierdzona naukowo. I Afrodyty także nie było Prawda,
Judy, że nie było? "Starcie ludzi z prajaszczurami!" "Dzielny kapitan atakuje
przedpotopowe potwory!" Człowieku, taki tytuł musi mieć wydźwięk!
Wydanie nadzwyczajne! darł się Abe. "Potwory morskie atakują artystkę
filmową!" "Sex
appeal nowoczesnej kobiety zniewala przedpotopowe jaszczury!",
"Odwieczne płazy dają pierwszeństwo blondynkom!"
Abe odezwała się nagle maleńka Li mam pomysł
Jaki?
Na film. To byłaby bajeczna historia, Abe. Wyobraź sobie, że kąpałabym się na
brzegu morza
W tym trykocie wyglądasz cudownie wtrącił Abe szybko.
Prawda? A te trytony zakochałyby się we mnie i porwałyby mnie na dno morza. I
tam byłabym ich królową
Na dnie morza?
No tak, pod wodą. W ich tajemniczym państwie, wiesz? One tam przecież mają
miasto, no i wszystko
Maleńka, przecież utopiłabyś się!
Nie bój się, ja umiem pływać odparła maleńka Li beztrosko. Wypływałabym
sobie raz dziennie na brzeg, by zaczerpnąć powietrza. Li zaczęła ćwiczenia
oddechowe, połączone z prężeniem piersi i wykonywaniem rękoma ruchów jak przy
pływaniu. Mniej więcej tak, wiesz? I powiedzmy, że na brzegu zakochałby się we
mnie młody rybak. I ja w nim także Szalenie tu Li westchnęła. Wiesz,
musiałby być piękny i silny. Więc te trytony chciałyby go utopić, lecz ja bym go
uratowała i potem poszłabym z nim do jego chatki. A trytony oblegałyby nas tam i
wy przyszlibyście nas oswobodzić
Li przerwał jej Fred poważnie to wszystko jest tak przeraźliwie głupie, że
warto by to nakręcić, słowo daję. Bardzo bym się zdziwił, gdyby stary Jesse nie
zrobił z tego nadzwyczajnego szlagieru.
Fred miał rację. W swoim czasie powstał z tego wspaniały szlagier filmowy,
produkcji "Jesse Loeb Pictures", z panną Lily Valley w roli głównej. Prócz niej
występowało w nim sześćset nereid, jeden Neptun i dwanaście tysięcy statystów,
poprzebieranych za rozmaite przedpotopowe jaszczury. Zanim się jednak to stało,
sporo wody upłynęło i wiele zaszło ciekawych faktów, a mianowicie:
1. Schwytane zwierzę, trzymane w wannie w łazience maleńkiej Li, całe dwa dni
cieszyło się żywym zainteresowaniem całego towarzystwa; trzeciego dnia jednak
przestało się poruszać, a panna Li twierdziła, że biedaczkowi jest smutno.
Czwartego dnia wreszcie zaczęło śmierdzieć i trzeba je było wyrzucić w stanie
daleko posuniętego rozkładu.
2. Ze zdjęć nakręconych na lagunie udały się tylko dwa. Na jednym maleńka Li,
kucnąwszy z przerażenia, dzikimi ruchami ogania się przed posuwającymi się ku
niej zwierzętami. Wszyscy twierdzili, że to jest nadzwyczajne zdjęcie. Na drugim
było widać trzech mężczyzn i jedną dziewczynę na klęczkach, pochylonych nosami
do ziemi. Wszyscy oni byli zdjęci od tyłu i wyglądali, jakby się czemuś
kłaniali. To zdjęcie zostało zniszczone.
3. Co się tyczy proponowanych tytułów do pism, wykorzystane zostały wszystkie
(nawet i te o antedyluwialnej faunie) w setkach i tysiącach amerykańskich i
światowych dzienników, tygodników i magazynów. Do tego dołączono opisy
wszystkich faktów z całym mnóstwem szczegółów i ze zdjęciami, jak: fotografia
maleńkiej Li wśród jaszczurów, fotografia samego jaszczura w wannie, fotografia
samej Li w kostiumie kąpielowym, fotografia panny Judy, mr Abe Loeba, Freda
Baseballa, kapitana jachtu, samego jachtu "Gloria Pickford", samej wyspy Taraiwa
oraz samych pereł, ułożonych na czarnym aksamicie. W ten sposób sprawa kariery
maleńkiej Li została przesądzona. Li stanowczo odmówiła występowania w variete;
oświadczyła reporterom prasowym, że postanowiła poświęcić się wyłącznie sztuce
4. Znaleźli się jednak ludzie, którzy pod pokrywką wykształcenia fachowego
poważyli się twierdzić, że o ile można sądzić ze zdjęcia nie może tutaj być
mowy o żadnych wymarłych jaszczurach przedpotopowych, ale po prostu o pewnym
rodzaju płazów. Jeszcze bardziej fachowi ludzie jednak twierdzili, że ten rodzaj
płazów nie jest nauce w ogóle znany i że wobec tego nie egzystuje. Na ten temat
toczyły się w pismach szerokie debaty, które zakończył profesor J.W. Hopkins
(Un. Yale) stwierdzeniem, iż zbadał przedstawione zdjęcia i że uważa je za
fałszerstwo (hoax) albo trickfilm. Że przedstawione na fotografiach zwierzęta
przypominają w pewnym stopniu płaza olbrzymiego, skrytoskrzelnego
(Cryptobranchus japonicus, Sieboldia maxima, Tritomegas Sieboldii lub
Megalobatrachus Sieboldii), lecz niecałkowicie, sztucznie i po prostu po
dyletancku podrobionego. W ten sposób sprawa została z punktu widzenia naukowego
na przyszłość załatwiona.
5. Koniec końców w odpowiednim czasie mr Abe Loeb ożenił się z panną Judy. Jego
najlepszy przyjaciel, Fred Baseball, był mu świadkiem do ślubu, który się odbył
z wielką pompą, przy współudziale wielu wysoko postawionych osobistości ze
świata politycznego, artystycznego i innych.
8. ANDRIAS SCHEUCHZERI*
Lecz ciekawość ludzka nie ma granic.
Nie wystarczyło ludziom, że profesor J. W. Hopkins (Un. Yale), najwyższy w tym
czasie autorytet w dziedzinie gadów, uznał owe zagadkowe stworzenia za nie
znajdujący w dziedzinie wiedzy potwierdzenia humbug, za wytwór bujnej
imaginacji. Zarówno w pismach fachowych, jak i w prasie zaczęły mnożyć się
informacje o pojawieniu się nie znanych dotąd zwierząt, podobnych do olbrzymich
płazów, w najprzeróżniejszych punktach Oceanu Spokojnego. Zupełnie poważne
wiadomości przytaczały te same odkrycia na wyspach Salomona, na wyspie
Schoutena, na Kampingamarangi, Butaritari, Tapeteuea, dalej na całym łańcuchu
wysepek: Nukufetau, Funafuti, Nukonono i Fukaoftu, wreszcie aż na Hiau, Uahuka,
Uapu i Pukapuka. Cytowano opowieści o "diabłach kapitana van Tocha" (głównie na
terytorium Melanezji) oraz o "trytonach panny Lily" (raczej w okolicach
Polinezji). Prasa rozpisywała się znowu, że tu najprawdopodobniej wchodzą w grę
rozmaite rodzaje monstrów podmorskich i przedpotopowych oczywiście czyniła to
w głównej mierze dlatego, że nadszedł właśnie letni sezon i kanikuła, kiedy nie
było o czym pisać. A monstra podwodne zawsze cieszą się u czytelników wielkim
powodzeniem.
Zwłaszcza w USA stały się bardzo modne trytony. W Nowym Jorku wystawiono po raz
trzechsetny wspaniałą rewię
"Posejdon" przy udziale trzystu najpiękniejszych trytonek, nereid i syren. W
Miami i na plażach Kalifornii młodzież kąpała się w kostiumach kąpielowych
trytonów i nereid (to znaczy: trzy sznury pereł i więcej nic). Natomiast w
stanach środkowych i środkowozachodnich ogromnie wzrósł na sile ruch "W Obronie
Moralności" (WOM). Doszło przy tej okazji do publicznych demonstracji, w
konsekwencji których kilku Murzynów spalono, a kilku powieszono.
Wreszcie w "The National Geographic Magazine" ukazał się biuletyn Wyprawy
Naukowej Uniwersytetu w Kolumbii (wysłanej kosztem J. S. Tinckera, tak zwanego
"króla konserw"). Sprawozdanie to podpisali: P. L. Smith, W. Kleinschmidt,
Charles Kovar, Luise Forgeron i D. Herrero, a więc światowej sławy powagi,
zwłaszcza jeśli chodzi o dziedziny pasożytów rybich, owadów nakrapianych,
biologii roślin, wymoczków i mszyc.
Podajemy wyjątki obszernego sprawozdania:
Na wyspie Rakahanga wyprawa natrafiła po raz pierwszy na odciski tylnych łap
nieznanego olbrzymiego płaza. Odciski są pięciopalczaste, długość palców wynosi
4 do 5 cm. Sądząc z ilości śladów, wybrzeża wyspy Rakahanga muszą się wprost
roić od tych płazów. Ponieważ odcisków łap przednich nie stwierdzono (oprócz
jednego małego odcisku czteropalcowego, prawdopodobnie młodego osobnika),
wyprawa doszła do przekonania, że owe płazy poruszają się najwidoczniej na
tylnych kończynach.
Zaznaczamy, że na wyspie Rakahanga nie ma ani rzeki, ani moczarów, więc też owe
płazy żyją w morzu. Są więc one jedynymi przedstawicielami swego rzędu
zamieszkującymi środowisko pelagiczne. Oczywiście jest rzeczą znaną, że
meksykański aksolotl (Amblystoma mexicanum) przebywa w słonych jeziorach, lecz o
płazach pelagicznych (żyjących w morzu) nie ma żadnej wzmianki nawet w
klasycznym dziele. W. Korngolda: "Płazy ogoniaste" (Urodela), Berlin 1913.
Oczekiwaliśmy aż do wieczora, starając się upolować lub chociażby dostrzec jakiś
żywy okaz, niestety nadaremnie. Z żalem opuściliśmy piękną wysepkę Rakahanga,
gdzie jednak D. Herrero udało się znaleźć wspaniały nieznany gatunek pluskwy.
Znacznie bardziej sprzyjało nam szczęście na wyspie Tongarewa. Z bronią w ręku
czekaliśmy na wybrzeżu. Po zachodzie słońca zaczęły się wynurzać z wody
olbrzymie, nieco przypłaszczone łby płazów. Po chwili wyszły one na brzeg
poruszając się na tylnych nogach dosyć niezdarnie, lecz wcale szybko. W pozycji
siedzącej mają one ponad metr wysokości. Zasiadły dość szerokim kręgiem i
zaczęły w jakiś dziwny, specjalny sposób kołysać górną częścią tułowia.
Wyglądało to tak, jakby tańczyły. W. Kleinschmidt wstał, by się lepiej
przyjrzeć. W tym momencie płazy spostrzegły go i na chwilę znieruchomiały. Potem
zaczęły się dość szybko zbliżać ku niemu wydając jakieś syczące i szczekające
odgłosy. Kiedy były już od niego o siedem kroków, daliśmy ognia. Szybko rzuciły
się do ucieczki i wpadły w morze. Tego wieczora już się więcej nie pokazały. Na
brzegu pozostały tylko dwa płazy martwe i trzeci z przetrąconym kręgosłupem.
Wydawał on jakieś dziwne odgłosy, coś jakby: ogod, ogod, ogod Wnet jednak
zdechł. Kiedy W. Kleinschmidt otworzył skalpelem jego klatkę piersiową
(Tu następują szczegóły anatomiczne, których laicy i tak nie rozumieją.
Naukowców odsyłamy do wyżej wymienionego biuletynu.)
Z wyżej przytoczonych danych jasne jest więc, że chodzi tu o typowego
przedstawiciela rzędu płazów ogoniastych (Urodela), do których jak wiadomo,
należą: rodzina płazów (Salamandrida), obejmująca rodzaje: traszki (Tritones) i
salamandry (Salamandrae), oraz rodzina płazów olbrzymich (Ichthyoidea),
obejmująca skrytoskrzelne (Cryptobranchiata) i jawnoskrzelne
(Phanerobranchiata). Płaz zbadany na wyspie Tongarewa wydaje się być najbliżej
pokrewny skrytoskrzelnym. W dużym stopniu, oczywiście biorąc pod uwagę wielkość,
przypomina on japońskiego płaza olbrzymiego (Megalobatrachus Siebołdii) lub też
amerykańskiego helbendera (Cryptobranchus alleghoniensis) zwanego "diabłem
bagiennym", różni się jednakże od nich znacznie lepiej rozwiniętymi organami
zmysłów oraz dłuższymi, mocniejszymi kończynami, które pozwalają mu dosyć
sprawnie poruszać się w wodzie i na lądzie.
(Następują bliższe szczegóły anatomii porównawczej.)
Kiedy spreparowaliśmy szkielety zabitych zwierząt, doszliśmy do najciekawszych
stwierdzeń: otóż kościec tych płazów odpowiada całkowicie odciskowi kopalnemu
szkieletu płaza, który znalazł na płycie kamiennej w kamieniołomach w Oeningen
dr Johannes Scheuchzer i podał do wiadomości w dziele: "Homo diluviitestis",
wydanym w roku 1726. Mniej obeznanym z tematem czytelnikom przypominamy, że
wymieniony dr Scheuchzer uważał tę skamielinę za resztki człowieka
przedpotopowego.
"Przedstawiony powyżej obraz pisze on jaki przekazuję światu nauki w formie
pięknego drzeworytu, jest na pewno bez wszelkich wątpliwości obrazem człowieka,
który był świadkiem potopu. Nie mamy tutaj do czynienia z danymi, z których
dopiero bujna fantazja ludzka musiałaby tworzyć coś, co przypominałoby
człowieka. Panuje tu całkowita zgodność z poszczególnymi częściami szkieletu
ludzkiego, doskonała symetria. Kościec człowieka skamieniałego w pozycji
frontalnej oto pomnik zaginionej ludzkości, starszy od zawartości wszystkich
grobowców rzymskich, egipskich i w ogóle wszystkich wschodnich."
W późniejszym okresie Cuvier w skamielinie Oeningen ustalił odcisk szkieletu
skamieniałego płaza, który nazwano Cryptobranchus primaevus lub Andrias
Scheuchzeri, uważany za gatunek dawno wymarły. Przy pomocy badań osteologicznych
udało nam się zidentyfikować nasze płazy z wymarłym, jak mniemano, płazem
Andriasem. Tajemniczy prajaszczur, jak nazwały go gazety, nie jest niczym innym
jak kopalnym płazem skrytoskrzelnym Andrias Scheuchzeri. Albo też, jeżeli użyć
nowej nazwy, jest to Cryptobranchus Tinckeri erectus, czyli płaz olbrzymi
polinezyjski.
Pozostaje zagadką, dlaczego ten ciekawy okaz płaza wymykał się dotąd spod uwagi
uczonych, chociaż przynajmniej na wyspach Rakahanga i Tongarewa w łańcuchu wysp
Manihiki występuje gromadnie. Także Randolph i Montgomery w dziele swym: "Dwa
lata na wyspach Manihiki" (1885), nie wspominają o nim ani słowem. Mieszkańcy
tych wysp twierdzą, że zwierzę to które zresztą uważają za jadowite pojawiło
się tam dopiero przed sześciu czy ośmiu laty. Opowiadają, że te "morskie diabły"
umieją mówić (!) i że w zatokach, w których żyją, stawiają całe kompleksy wałów,
przypominające podmorskie miasta. Podobno też w tych zatokach woda przez cały
rok jest spokojna jak w stawie. Kopią jakoby pod wodą długie na parę metrów nory
i chodniki, w których przesiadują w ciągu dnia; po nocach natomiast wykradają
ludziom na polach słodkie kartofle i yamy, jednakże motyki i wszelkie inne
narzędzia oddają właścicielom. Ludzie na ogół ich nie lubią, poza tym boją się
ich. W wielu wypadkach przenoszą swe siedziby w inne okolice. Najprawdopodobniej
wchodzą tu w grę bardzo prymitywne wierzenia i zabobony, poparte odpychającym
wyglądem tych zwierząt oraz niemal ludzkim sposobem chodzenia na tylnych łapach.
Z wielką oględnością należy przyjmować również opowiadania podróżników, którzy
twierdzą, że płazy te pojawiają się także na innych wyspach poza Manihiki.
Natomiast bez wszelkiej wątpliwości należy uznać świeży odcisk tylnej nogi,
znaleziony na brzegu wyspy Tongatabu i opublikowany przez Captain Croisser w "La
Naturę", za ślad stopy Andriasa Scheuchzeri. To odkrycie jest tym ważniejsze, że
łączy obserwacje na Manihiki Islands z okręgiem australijsko
nowozelandzkim,
gdzie zachowało się dotychczas tak wiele pozostałości dawnych form rozwojowych
odwiecznej fauny. Wystarczy choćby przypomnieć prastarego jaszczura Hatteria,
czyli Tuataru, który do dnia dzisiejszego żyje na wyspie Stephena. Na tych
pojedynczych, w większości wypadków mało zamieszkałych i ręką cywilizacji niemal
nie tkniętych wyspach mogły przechować się niedobitki pewnych form królestwa
zwierząt, dawno już gdzie indziej wymarłych.
Do jaszczura kopalnego Hatteria przybył dziś dzięki panu J. S. Tinckerowi
przedpotopowy płaz. Poczciwy dr Johannes Jakub Scheuchzer dożyłby w dniu
dzisiejszym wskrzeszenia swego Adama z Oeningen
Oczywiście dla pełnego naukowego wyświetlenia kwestii zagadkowych potworów
morskich, o których tyle już było gadania, dość byłoby owego uczonego biuletynu.
Na nieszczęście jednak równocześnie ukazała się praca badacza holenderskiego van
Hogenhoucka, który zaszeregował owe skrytoskrzelne płazy olbrzymie do rodziny
traszek, czyli trytonów, nazywając je Megatriton moluccanus i rozszerzając ich
zasięg także na wyspy holenderskosundajskie: Dżilolo, Morotai i Ceram. Ukazała
się także rozprawa francuskiego uczonego drą Mignarda, który uznał płazy za
typowe salamandry i wskazał ich miejsce przebywania w wodach wysp francuskich:
Takaroa, Rangiroa i Raroira. Nazwał je zupełnie po prostu: Cryptobranchus
salamandroides. Natomiast H. W. Spence w swej pracy ustalił, że płazy to nowa
rodzina Pelagidae, których miejscem pochodzenia są wyspy Gilberta, a które
należałoby określić nazwą gatunkową jako Pelagotriton Spencei. Mr Spence
osiągnął niebywały sukces, gdyż udało mu się przenieść jeden okaz w stanie żywym
do londyńskiego Zoo, gdzie stał się on przedmiotem dalszych badań. Rezultatem
ich były nowe nazwy naukowe: Pelagobatrachus, Hookeri, Salamandrops maritimus,
Abranchus giganteus, Amphiuma gigas i cały szereg innych. Wielu uczonych
twierdziło, że Pelagotriton Spencei jest identyczny z Cryptobranchus Tinckeri i
że salamandra drą Mignarda to nic innego jak Andrias Scheuchzeri. Powstało z
tego powodu moc sporów o pierwszeństwo oraz o inne kwestie naukowe. Skończyło
się ostatecznie na tym, że wiedza przyrodnicza każdego narodu miała swe własne
płazy i w sposób naukowy jak najintensywniej zwalczała płazy innych narodów.
Dlatego też z punktu widzenia nauk; wiedzy nie osiągnięto ostatecznego
porozumienia i nie wyjaśniono definitywnie sprawy płazów.
9. ANDREW SCHEUCHZER
Pewnego czwartku, gdy londyńskie Zoo zamknięte było dla publiczności Tomasz
Greggs, dozorca pawilonu jaszczurów, czyścił baseny i terraria swoich pupilów.
Był zupełnie sam w oddziale płazów, gdzie mieścił się płaz olbrzymi japoński,
amerykański helbender, Andrias Scheuchzeri i cała masa drobnych salamander,
aksolotlów i tym podobnych. Greggs uwijał się z miotłą i ścierką pogwizdując
sobie "Sweet Marie", kiedy naraz ktoś poza nim odezwał się skrzeczącym głosem:
Mamo, zobacz!
Tomasz Greggs obejrzał się, lecz nie było nikogo. Tylko ten helbender człapał w
błocku, a ten wielki czarny płaz Andrias, wsparty przednimi łapkami o brzeg
sadzawki, kołysał tułowiem.
Musiało mi się zdawać mruknął do siebie Greggs i dalej zamiatał podłogę, aż
się kurzyło.
Popatrz, płaz! odezwało się tuż za nim. Greggs odwrócił się szybko. Czarny
płaz Andrias spoglądał na niego uważnie, mrugając dolnymi powiekami.
Brrr Jakież to wstrętne powiedział naraz płaz. Chodź stąd, kochanie.
Greggs z osłupienia aż usta otworzył.
Co?
Czy on nie gryzie? skrzeczał znowu płaz.
Ty To ty umiesz mówić? wyjąkał Greggs nie wierząc własnym uszom.
Ja się go boję! zaskrzeczał płaz. Mamo, a co on je?
Powiedz: dzień dobry wykrztusił osłupiały Greggs. Płaz zakołysał tułowiem.
Dzień dobry skrzeczał. Dzień dobry Mogę mu dać ciastko?
Greggs ogromnie zmieszany sięgnął do kieszeni i wydobył kawałek bułki.
No, masz.
Płaz wziął bulkę w łapkę i zaczął gryźć.
Popatrz, płaz pomrukiwał z zadowoleniem. Tatusiu, dlaczego on jest taki
czarny? Nagle zanurzył się w wodzie, wystawiając tylko głowę. Dlaczego on
jest w wodzie? Dlaczego? Oj, jakież to obrzydliwe!
Tomasz Greggs ze zdumienia podrapał się w głowę. Aha, on powtarza to, co słyszy
od ludzi.
Powiedz: Greggs zachęcał go.
Powiedz Greggs powtórzył płaz.
Pan Tomasz Greggs.
Pan Tomasz Greggs.
Dzień dobry panu.
Dzień dobry panu, dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry panu wydawało się,
że płaz nie może się nacieszyć i nasycić gadaniem.
Dozorcy Tomaszowi Greggs już nie przychodziło do głowy, co mu jeszcze
powiedzieć: nie był zresztą z natury zbyt wielomówny.
No, teraz stul pysk zakończył. Jak skończę, przyjdę cię uczyć mówić.
Stul pysk zaskrzeczał płaz. Dzień dobry panu. Popatrz, płaz. Przyjdę cię
uczyć mówić.
Dyrekcja Zoo ogromnie niechętnie widziała, gdy dozorcy uczyli zwierzęta jakichś
sztuczek. Co innego oczywiście słoń, ale wszystkie inne zwierzęta są gromadzone
dla nauki, a nie po to, by urządzały jakiś cyrk. Dlatego też Tomasz Greggs
przebywał najczęściej na oddziale płazów potajemnie, wtedy kiedy już nikogo nie
było. Ponieważ był wdowcem, nikt się nie dziwił, że spędza czas samotnie w
pawilonie jaszczurów. Różni ludzie mają różne upodobania. Zresztą na oddział
płazów ludzie zachodzili rzadko. Teraz raczej krokodyl cieszył się dużym
powodzeniem. Andrias Scheuchzeri był całymi dniami sam.
Pewnego dnia o zmroku, gdy już zamykano pawilony, dyrektor Zoo, sir Charles
Wiggam, przechodził przez niektóre oddziały, by się przekonać, czy wszystko w
porządku. Kiedy szedł przez oddział płazów, zachlupotała nagle woda w jednej
sadzawce i ktoś skrzekliwie powiedział:
Dobry wieczór panu.
Dobry wieczór odpowiedział zdumiony dyrektor: A kto tam?
Przepraszam pana mówił skrzekliwy głos. To nie pan Greggs.
Więc kto to? powtórzył dyrektor.
Andy. Andrew Scheuchzer.
Dyrektor podszedł do basenu. Siedział w nim tylko nieruchomy, wyprostowany płaz.
Kto tu mówił?
Andy, proszę pana odpowiedział płaz. A kto pan jest?
Wiggam wykrztusił zaskoczony dyrektor.
Bardzo mi przyjemnie ciągnął uprzejmie Andrias. Jak się pan miewa?
wrzasnął sir Charles. Greggs!
Do stu diabłów! Hej, Greggs!
Płaz błyskawicznie prysnął w wodę.
W drzwiach stanął zadyszany i zaniepokojony Tomasz Greggs.
Słucham pana.
Greggs, co to znów ma znaczyć?
Czy się co stało, panie dyrektorze? jąkał zmieszany Greggs.
Przecież to zwierzę mówi!
Bardzo pana przepraszam mówił Greggs z miną skruszoną. Andy, widzisz, tak
nie można. Tyle razy już ci mówiłem, że nie wolno ludzi napastować twoim
gadaniem Bardzo pana przepraszam, panie dyrektorze. Już się to więcej nie
potworzy.
To pan nauczył tego płaza mówić?
Ależ to on zaczął tłumaczył się Greggs.
Mam nadzieję, że to po raz ostatni, Greggs! rzekł sir Charles z naciskiem.
Już ja tego dopilnuję.
W jakiś czas później sir Charles siedział w towarzystwie profesora Petrova;
rozmawiali o tak zwanej inteligencji zwierząt i o odruchach warunkowych oraz o
tym, jak opinia powszechna przecenia czynności rozumowe zwierząt. Profesor
Petrov miał duże zastrzeżenia co do koni eberfeldzkich, które jakoby umieją nie
tylko liczyć, lecz nawet potęgować i pierwiastkować.
Przecież nawet normalny, wykształcony człowiek nie potrafi wyciągnąć
pierwiastka twierdził wielki uczony.
Nagle sir Charles przypomniał sobie Greggsa i mówiącego płaza.
Wie pan, ja tu mam płaza zaczął nieśmiało to ten znany Andrias
Scheuchzeri Nauczył się tak gadać jak papuga.
To wykluczone sprzeciwił się uczony. Przecież płazy mają przyrośnięty
język.
Więc niech pan pójdzie sprawdzić rzekł sir Charles. Dziś właśnie jest
dzień sprzątania, nie będzie tam nikogo.
Poszli.
Przy wejściu na oddział płazów sir Charles zatrzymał się. Z wewnątrz dobiegało
szuranie miotły po ziemi i monotonny głos, który sylabizował powoli.
Niech pan poczeka szepnął sir Charles Wiggam.
"Czy na Marsie są ludzie?" składał powoli zgłoski monotonny głos. Czy to
przeczytać?
Może co innego odpowiedział drugi głos.
"Czy w tegorocznym Derby zwycięży Pelham
Beauty czy Gobernador?"
Pelham
Beauty odpowiedział drugi głos. Ale możesz czytać.
Sir Charles po cichutku otworzył drzwi. Tomasz Greggs zamiatał miotłą podłogę, a
w basenie z wodą morską siedział Andrias Scheuchzeri i powolutku skrzekliwym
głosem sylabizował z trzymanej w przednich łapach gazety wieczornej.
Greggs! zawołał sir Charles.
Płaz skoczył i natychmiast zniknął pod wodą. Greggs z przerażenia upuścił
miotłę.
Słucham pana.
Co to znaczy?
Niech pan wybaczy, panie dyrektorze jąkał nieszczęsny Greggs. To Andy mi
czyta gazetę, jak zamiatam. A kiedy on zamiata, to znów ja jemu czytam.
Kto go tego nauczył?
To on sam wykombinował, panie dyrektorze. Ja ja mu tylko daję gazety, żeby
tyle nie gadał. Bo on by tylko ciągle chciał mówić. To już sobie pomyślałem,
żeby się chociaż nauczył poprawnie mówić.
Andy! zawołał sir Wiggam. Z wody wynurzył się czarny łeb.
Słucham pana zaskrzeczał.
Pan profesor Petrov przyszedł cię odwiedzić.
Bardzo mi przyjemnie! Jestem Andy Scheuchzeri.
A skąd wiesz, że nazywasz się Andrias Scheuchzeri?
Przecież mam to tutaj napisane: Andrew Scheuchzer. Gilberts Islands.
A często czytasz gazety?
Owszem, proszę pana. Codziennie.
Co cię w nich najbardziej zajmuje?
Z sali sądowej, wyścigi konne, piłka nożna
Widziałeś kiedy zawody piłki nożnej?
Nie.
A konie?
Także nie widziałem.
Więc dlaczego to czytasz?
Dlatego, że jest o tym w gazecie, proszę pana.
A polityka cię nie interesuje?
Nie, proszę pana. Czy będzie wojna?
Tego nikt nie wie, Andy.
Niemcy budują nowy typ łodzi podwodnych ciągnął Andy zatroskanym głosem.
Promienie śmierci mogą zamienić całe lądy w pustynie.
Czytałeś o tym w gazecie, prawda? spytał sir Charles.
Tak, proszę pana.
Czy w tegorocznym Derby zwycięży Pelham
Beauty, czy Gobernador? Jak ty
uważasz, Andy?
Ja twierdzę, że Gobernador, proszę pana, ale pan Greggs sądzi, że Pelham

Beauty. Andy pokiwał głową. Kupujcie tylko angielskie wyroby. Czy macie już
nowy sześciocylindrowy Tancred
Junior? Szybki, wytworny, tani.
Dziękuję, Andy, to wystarczy.
Która artystka filmowa podoba się panu najbardziej? Profesorowi Petrovowi
zjeżyłył się włosy na głowie.
Pan daruje, sir Charles burknął ale muszę już iść.
Dobrze, możemy iść. Andy, przypuszczam, że nie miałbyś nic przeciwko temu,
gdybym przysłał do ciebie paru uczonych panów? Mam wrażenie, że chętnie by sobie
z tobą pogadali.
Będzie mi bardzo miło skrzeczał płaz. Do widzenia, sir Charles. Do
widzenia panu, panie profesorze.
Profesor Petrov wybiegł rozdrażniony i wzburzony. Mruczał coś pod nosem.
Przepraszam pana, sir Charles wybuchnął wreszcie ale czy nie mógłby pan
zademonstrować mi jakiegoś zwierzęcia, które nie czytuje gazet?
Owi uczeni panowie byli to: sir Bertram, D. M. prof. Ebbigham, sir Oliver Dodge,
Julien Foxley i paru innych. Przytaczamy część protokołu ich wywiadu z Andriasem
Scheuchzeri:
Jak się nazywasz?
Odp. Andrew Scheuchzer.
Ile masz lat?
Odp. Nie wiem. Chcecie młodo wyglądać? Noście gorsety Libella!
Którego dziś mamy?
Odp. Poniedziałek. Piękna dziś pogoda. W tę sobotę w Epsom będzie startował
Gibraltar.
Ile jest trzy razy pięć?
Odp. A dlaczego?
Umiesz liczyć?
Odp. Owszem, proszę pana. Ile jest siedemnaście razy dwadzieścia dwa?
Nie, to raczej my będziemy stawiali pytania, Andrew. Proszę wymienić rzeki
angielskie.
Odp. Tamiza.
A dalej?
Odp. Tamiza.
Innych nie znasz, prawda? Kto rządzi Anglią?
Odp. Król Jerzy. God bless him!*
Dobrze, Andy. A kto jest największym autorem angielskim?
Odp. Kipling.
Bardzo dobrze. Czy znasz które z jego dzieł?
Odp. Nie. A jak się panu podoba Mae West?
Pozwolisz, Andy, że my ciebie będziemy pytali. Co wiesz z historii Anglii?
Odp. Henryk VIII.
A co o nim wiesz?
Odp. Najlepszy film lat ostatnich. Wspaniała wystawa. Produkcja na wysokim
poziomie.
Widziałeś ten film?
Odp. Nie. Chcecie poznać Anglię? Kupcie sobie Ford
Baby.
A co najbardziej chciałbyś zobaczyć, Andy?
Odp. Zawody Oxford
Cambridge, proszę pana.
Ile jest części świata?
Odp. Pięć.
Bardzo dobrze. A jak się one nazywają?
Odp. Anglia i tamte inne.
Jakie inne?
Odp. No, Francja i Niemcy. I Italia.
Gdzie się znajdują wyspy Gilberta?
Odp. W Anglii. Anglia nie będzie sobie wiązać rąk na kontynencie. Anglia
potrzebuje dziesięciu tysięcy samolotów. Zwiedzajcie północne wybrzeża Anglii.
Czy moglibyśmy obejrzeć twój język, Andy?
Odp. Proszę bardzo. Czyśćcie zęby pastą ,,Flit". Jest wydajna, najlepsza,
angielska. Chcecie mieć wonny oddech? Używajcie pasty ,,Flit".
Dziękujemy, to wystarczy. A teraz powiedz nam, Andy
I tak dalej. Protokół rozmowy z Andriasem Scheuchzeri, obejmujący szesnaście
pełnych stron, ogłoszony został w "The Natural Science". Komisja naukowa przy
końcu protokołu w ten sposób ujęła wyniki swych badań:
1. Andrias Scheuchzeri, płaz hodowany w londyńskim Zoo, potrafi mówić, chociaż
nieco skrzekliwie. Dysponuje ilością około czterystu słów. Mówi tylko to, co
słyszał lub przeczytał. Język ma dosyć ruchliwy. Nagłośni w danych warunkach nie
udało się nam zbadać bliżej.
2. Tenże płaz potrafi także czytać, lecz tylko wieczorne wydania gazet.
Interesuje się wszystkim jak przeciętny Anglik i w podobny także sposób reaguje
na przejawy życia, to jest: w myśl ustalonej, powszechnej opinii. Jego życie
duchowe o ile można mówić o czymś podobnym składa się z wyobrażeń i pojęć
doby współczesnej.
3. Inteligencji jego nie należy oczywiście przeceniać, gdyż w żadnym wypadku nie
przekracza ona inteligencji przeciętnego człowieka naszych czasów.
Trzeźwe zdanie fachowców spowodowało, że Mówiący Płaz stał się sensacją
londyńskiego Zoo. Rozkoszny Andy był stale oblegany przez gromadę ludzi, którzy
koniecznie chcieli sobie z nim pogadać o rozmaitych sprawach: zaczynając od
pogody, a kończąc na kryzysie gospodarczym i sytuacji politycznej. Dostawał on
przy tym od swoich gości tyle cukierków i czekolady, że wreszcie rozchorował się
ciężko na katar żołądka i kiszek. Oddział płazów w londyńskim Ogrodzie
Zoologicznym został zamknięty dla publiczności niestety za późno. Andrias
Scheuchzeri, tak zwany Andy, zginął na skutek swej popularności.
Stąd wniosek, że sława demoralizuje także i płazy.
10. ODPUST W NOWYM STRASZOVIE
Povondra, portier domu radcy Bondy, tym razem spędzał urlop w miasteczku
rodzinnym. Następnego dnia miał być odpust. Kiedy Povondra wyszedł z domu,
prowadząc za rękę swego ośmioletniego Franka, całe miasteczko przesycone było
wonią pieczonych ciast. Kobiety i dziewczęta przebiegały ulice niosąc surowe
ciasto do piekarza. Na rynku ustawiali już kramy: dwaj cukiernicy, handlarz
szkła i porcelany oraz krzykliwa przekupka, sprzedająca wszelkiego rodzaju
towary bławatne. Dalej był jeszcze jeden płócienny namiot, zasłonięty ze
wszystkich stron płachtami. Właśnie jakiś niepozorny mężczyzna, stojąc na
drabinie, umieszczał u góry tablicę z napisem.
Povondra przystanął, by zobaczyć, co to takiego.
Drobny człowieczek zszedł z drabiny i z zadowoleniem spoglądał na ogłoszenie.
Povondra ze zdumieniem odczytał:
Povondra natychmiast przypomniał sobie barczystego, tęgiego mężczyznę w
kapitańskiej czapce, którego kiedyś wprowadzał do pana Bondy.
"Ale ten się, biedak, dorobił! rzekł do siebie ze współczuciem. Kapitan, a
teraz z takim marnym cyrkiem tłucze się po świecie! A był przecież taki postawny
i zdrowy człowiek. Trzeba zajść go zobaczyć" dodał po chwili z westchnieniem.
A tymczasem mały człowieczek powiesił u wejścia do budy jeszcze jeden napis:
Povondra zawahał się: dwie korony i za chłopaka koronę to razem trochę dużo. Ale
Franek dobrze się uczy, a znajomość zwierząt egzotycznych wchodzi w zakres
wykształcenia. Dla dobra wiedzy Povondra gotów był ponieść pewne ofiary,
podszedł więc do owego drobnego, chudziutkiego człowieczka.
Przyjacielu rzekł chciałbym mówić z kapitanem van Tochem.
Człowieczek w trykociku w paski wyprostował się z godnością.
To ja jestem, proszę pana.
Pan jest kapitan van Toch? zdumiał się Povondra.
Tak, proszę pana rzekł człowieczek i wskazał na wytatuowaną na ręce kotwicę.
Povondra w zamyśleniu mrugał oczami. Czyżby ten kapitan tak wysechł? To chyba
niemożliwe
Ja znam osobiście kapitana van Tocha oświadczył. Nazywam się Povondra.
A to co innego ciągnął mały człowieczek. Ale te płazy rzeczywiście są od
kapitana van Tocha, proszę pana. Gwarantowane, prawdziwe australijskie
jaszczury. Niech pan będzie łaskaw zajrzeć do środka. Właśnie rozpoczynamy
wielkie widowisko zachęcał krzykliwie, odchylając wiodącą do środka płachtę.
Chodź, Franku rzekł Povondra ojciec i wszedł do środka.
Niezwykle tęga i olbrzymia kobieta usiadła szybko za małym stolikiem. "Cóż to za
dziwna para" zastanawiał się w duchu Povondra wpłacając jej swoje trzy korony.
Wewnątrz budy nie było nic prócz w pewnym sensie niemiłego zapachu i wielkiej
kąpielowej wanny.
A gdzież macie te płazy? zapytał Povondra.
Tam, w tej wannie odpowiedziała gigantyczna dama z godnością.
Nie bój się, Franku rzucił Povondra i podszedł do wanny. W wannie leżało coś
czarnego i nieruchomego, przypominającego starego suma. Tylko skóra na tyle
głowy nadymała się na tym raz po raz i znów opadała.
To jest właśnie ten przedpotopowy płaz, o którym tyle pisano w gazetach
pouczał chłopaka Povondra nie zdradzając swego rozczarowania. "A to się dałem
znowu nabrać pomyślał ale chłopak nie powinien o tym wiedzieć. Szkoda trzech
koron!"
Tato, a dlaczego on jest w wodzie? spytał Franek.
Bo płazy właśnie żyją w wodzie.
A co on je?
Ryby i tym podobne rzeczy objaśniał Povondra. Coś przecież jeść musi.
A dlaczego on jest taki ohydny? dopytywał się ciekawie Franek.
Na to Povondra już nie wiedział, co odpowiedzieć. W tej chwili jednakże do
namiotu wszedł mały człowieczek.
Prosimy! Panie i panowie zaczął chrapliwym tonem.
Więc macie tylko jednego płaza? zapytał Povondra z wyrzutem. "Gdyby były
chociaż dwa pomyślał stanowczo by mi się bardziej opłaciło."
Ten drugi zdechł rzekł człowieczek. To właśnie jest ów przesławny Andrias,
panie i panowie! Rzadki, jadowity okaz jaszczura z wysp australijskich. W
ojczyźnie swej urasta do wielkości człowieka i chodzi na tylnych łapach. Na!
krzyknął i trącił patykiem to coś czarnego i nieruchomego, co leżało bezwładnie
w wannie. Czarna masa drgnęła i z trudem dźwignęła się z wody. Franek cofnął się
nieco, lecz Povondra ścisnął go za rękę.
Nie bój się, jesteś przecież ze mną.
Zwierzę stanęło na tylnych nogach, a przednimi łapkami oparło się o brzeg wanny.
Skrzela poza głową rozchylały się kurczowo, pysk z wysiłkiem chwytał powietrze.
Miało do krwi pozdzieraną, zwisającą skórę, pokrytą gęsto brodawkami, okrągłe,
żabie oczy, co chwila jakby boleśnie przysłaniające się błotnistymi dolnymi
powiekami.
Jak państwo widzą, panie i panowie ciągnął dalej chrapliwym głosem
człowieczek zwierzę to żyje w wodzie. Dlatego też ma i skrzela, i płuca,
którymi może oddychać, gdy wychodzi z wody. Tylne nogi mają po pięć palców,
przednie po cztery. Przednimi łapami umie chwytać rozmaite przedmioty. Na!
zwierzę ścisnęło w palcach patyk, trzymając go przed sobą jak jakieś żałosne
berło. Potrafi on także zawiązać węzeł na sznurze oświadczył człowieczek.
Zabrał zwierzęciu patyk i podał brudny kawałek sznura. Zwierzę chwilkę trzymało
go w łapach, a potem naprawdę zawiązało węzeł.
Poza tym umie on także tańczyć i grać na bębenku oznajmił znowu człowieczek
podając zwierzęciu mały, dziecięcy bębenek i pałeczkę. Zwierzę uderzyło
parokrotnie w bębenek i zaczęło kręcić górną połową ciała. Nagle pałeczka wpadła
mu do wody. Kusz, ty bydlaku! wrzasnął człowieczek wyjmując pałeczkę z wody.
I to zwierzę ciągnął uroczyście i coraz głośniej jest tak inteligentne i
zdolne, że potrafi mówić jak człowiek. I zaklaskał w dłonie.
Guten Morgen zaskrzeczało zwierzę przymykając żałośnie dolne powieki.
Dzień dobry.
Povondra teraz przeraził się nie na żarty; na Franka ten fakt nie wywarł
najmniejszego wrażenia.
No, co teraz powiesz szanownym państwu? spytał człowieczek groźnie.
Witam państwa! Płaz ukłonił się. Skrzela pracowały z wysiłkiem.
Willkommen.* Benvenuti*
A liczyć umiesz?
Umiem.
Ile jest sześć razy siedem?
Czterdzieści dwa zaskrzeczał płaz z trudem.
Widzisz, Franku zwracał chłopcu uwagę Povondra jak on umie liczyć!
Panie i panowie wykrzykiwał człowieczek mogą państwo sami stawiać mu
pytania!
No, spytaj go o co, Franku zachęcał Povondra. Franek zakłopotany szukał w
myślach.
Ile jest osiem razy dziewięć? wykrztusił wreszcie. To pytanie wydało mu się
widocznie najtrudniejsze ze wszystkich możliwych.
Płaz powoli przymknął powieki.
Siedemdziesiąt dwa.
A jaki dziś jest dzień? zapytał Povondra.
Sobota odpowiedział płaz. Povondra z podziwu kręcił głową.
Naprawdę jak człowiek! A jak się nazywa to miasto? Płaz otworzył pysk, ale
zamknął oczy.
Już jest zmęczony wyjaśnił człowieczek szybko. No, jak powiesz państwu?
Płaz skłonił się powtórnie.
Moje uszanowanie. Dziękuję uprzejmie. Żegnam państwa, do widzenia i szybko
skrył się pod wodą.
To to jest nadzwyczajne zwierzę dziwował się Povondra. Ale że trzy korony
to wielkie pieniądze, dodał więc jeszcze: A nic już więcej pan nie ma do
pokazania temu dziecku?
Człowieczek zakłopotany zaczął skubać dolną wargę.
To już wszystko! powiedział. Dawniej jeszcze miewałem małpki, ale z tym to
taka głupia historia tłumaczył się niewyraźnie. Chyba żebym jeszcze
zademonstrował panom moją żonę. Ona była kiedyś najtęższą kobietą na świecie.
Maruszko! Chodź no tutaj!
Maruszka podniosła się z trudem.
Co takiego?
Pokaż się panom, Maruszko.
Najtęższa kobieta świata kokieteryjnie przechyliła głowę na bok, wysunęła jedną
nogę naprzód i podniosła suknię ponad kolana. Ukazała się czerwona pończocha, a
w niej coś nabrzękłego, potężnego jak szynka.
Obwód nogi w górze osiemdziesiąt cztery centymetry objaśniał drobny
człowieczek. Ale dziś już, przy tak olbrzymiej konkurencji, Maruszka nie jest
najtęższą kobietą świata.
Povondra wyciągnął zdumionego Franka z budy.
Moje uszanowanie zaskrzeczało za nimi z wanny. Prosimy na następny
program. Auf Wiedersehen!*
No i cóż, Franku pytał Povondra już na dworze. Nauczyłeś się czego?
Nauczyłem odpowiedział Franek. Tato, a dlaczego ta pani ma czerwone
pończochy?
11. O LUDOJASZCZURACH
Byłoby oczywiście przesadą twierdzić, że w owych czasach o niczym innym się nie
mówiło i nie pisało, jak tylko o mówiących płazach.
Mówiło się także i pisało o przyszłej wojnie, o kryzysie gospodarczym, o
zawodach ligowych, o witaminach i o modzie. Niemniej jednak o mówiących płazach
pisało się bardzo wiele i przede wszystkim zupełnie bez pojęcia. Dlatego też
autorytet naukowy, profesor dr Włodzimierz Uher (Uniwersytet w Brnie), ogłosił w
"Lidovych Novinach" artykuł, w którym podkreślił fakt, że przypisywane
Andriasowi Scheuchzeri zdolności artykułowanego mówienia, czyli właściwie
zdolność powtarzania jak papuga poszczególnych słów, nie są ze stanowiska
naukowego bynajmniej tak interesujące jak cały szereg innych zagadnień
dotyczących tego bardzo niezwykłego płaza. Zagadka naukowa Andriasa Scheuchzeri
leży zupełnie gdzie indziej. Na przykład: skąd się wziął, gdzie jest jego
kolebka, w której przeżył całe okresy geologiczne dlaczego był tak długo okazem
nieznanym, skoro obecnie dopiero stwierdza się jego gromadne występowanie w
całej strefie podzwrotnikowej Oceanu Spokojnego? Wygląda na to, że zwierzę to, w
ostatnich czasach nadzwyczajnie szybko się rozmnaża. Skądże się wzięła ta
ogromna siła witalna w owym prastarym, trzeciorzędowym stworzeniu, które do
niedawnych jeszcze czasów wiodło żywot w ukryciu, a więc prawdopodobnie
całkowicie sporadyczną, a kto wie może nawet topograficznie izolowaną
egzystencję? Być może, że zmieniły się jakieś warunki życia tego kopalnego płaza
w sensie biologicznie sprzyjającym, w związku z czym dla tego rzadkiego okazu
fauny miocenu nastała nowa, niezwykle sprzyjająca jego rozwojowi era. Czyż tak
jednak jest istotnie?
Nie jest wykluczone, że Andrias będzie się nie tylko liczebnie rozmnażał, ale że
będzie się także rozwijał jakościowo, że więc nasza nauka będzie miała tę jedyną
w dziejach okazję asystowania przy potężnych przemianach chociaż jednego gatunku
zwierzęcia in actu.
To, że Andrias Scheuchzeri skrzeczy parę tuzinów słów a co się laikom wydaje
przejawem pewnej inteligencji nie jest bynajmniej z punktu widzenia wiedzy
żadnym cudem. Cudem natomiast jest ten mocny, żywotny impuls, który tak nagle i
tak wydatnie ożywił zamierające siły żywotne rozwojowo opóźnionego, a właściwie
niemal już wymarłego zwierzęcia. Występują przy tym jeszcze niektóre
okoliczności specjalne: Andrias Scheuchzeri jest jedynym płazem żyjącym w morzu
i co jest jeszcze bardziej znamienne jedynym płazem występującym w rejonie
etiopsko
australijskim, w mitycznej Lemurii. Czyż więc nie można by w pewnym
sensie twierdzić, że przyroda pragnie obecnie dodatkowo, a zarazem całkowicie
uzupełnić życiowe możliwości jednej z form, którą w tym rejonie upośledziła lub
też nie mogła całkowicie wykształcić? Dalej: byłoby ogromnie dziwne, gdyby w
okręgu oceanicznym, położonym między olbrzymimi płazami japońskimi z jednej z
alleghańskimi z drugiej strony, nie występował żaden gatunek pośredni. Gdyby
Andriasa w ogóle nie było, musielibyśmy istnienie jego przypuszczać w tych
właśnie okolicach, gdzie się on ukazał. Wygląda to niemal tak, jakby po prostu
wypełniał on lukę, w której zgodnie z warunkami geologicznymi i rozwojowymi
powinien był znajdować się od dawien dawna.
Jakkolwiekby się sprawa przedstawiała kończył się artykuł uczonego profesora
patrząc na ewolucyjne zmartwychwstanie tego płaza z okresu miocenu musimy
stwierdzić z szacunkiem i zdumieniem, że Geniusz Rozwoju na naszej planecie
bynajmniej jeszcze swego twórczego dzieła nie zakończył.
Artykuł ten ukazał się mimo cichego i stanowczego mniemania redakcji, że tego
rodzaju uczone wywody właściwie do gazety się nie nadają.
W odpowiedzi jednak profesor Uher otrzymał od jednego z czytelników następujący
list:
Szanowny Panie!
W roku ubiegłym kupiłem w Czasławiu w rynku dom. Podczas oglądania domu
znalazłem na strychu skrzynię pełną starych książek naukowych. Wśród nich dwa
roczniki czasopisma ,,Hyllos" Hybla, z lal 1821
22, Jana Svatopluka Presla:
,,Świat ssaków", Wojciecha Sedlaczka*: ,,Zasady przyrody i fizyki",
dziewiętnaście roczników Powszechnego Wydawnictwa Naukowego ,,Krok" oraz
trzynaście roczników czasopisma czeskiego ,,Muzeum". W dziele Cuviera w
tłumaczeniu Presla: ,,Traktat o zmianach powierzchni kuli ziemskiej" (z r.
1834), znalazłem jako zakładkę kawałek jakiegoś starego druku, gdzie wyczytałem
rozprawę o jakichś dziwacznych jaszczurach.
Czytając pański wspaniały artykuł o tych zagadkowych płazach, przypomniałem
sobie o zakładce i odszukałem ją.
Przypuszczam, że zainteresuje ona pana, więc też, jako gorący wielbiciel
przyrody i gorliwy pański czytelnik, pozwalam sobie Panu ją przesłać.
Z należnym szacunkiem J. V. Najman
Na załączonym skrawku zadrukowanego papieru nie było ani tytułu, ani też daty.
Sądząc z typu czcionek i z pisowni, musiał on pochodzić z czasów dość odległych,
w każdym razie z ubiegłych stuleci. Skrawek był tak pożółkły i zetlały, że z
trudem można go było odczytać.
Już miał profesor Uher cisnąć strzępek starego papieru do kosza, kiedy naraz
archaiczny wygląd tego świstka napełnił go wzruszeniem. Zabrał się więc do
czytania. W chwilę później, podniecony, nerwowo poprawił na nosie okulary i
zaklął po cichu:
Tam do diabła!
Oto jaki tekst odczytał:
O LUDOIESZCZURACH
W iednech codzoziemskich nowinach czytamy: Jeden kapithan (dowódca) woiennej
fregathy z Anglijey, wracaiecy z peregrynacyi po dalekich y nieznanych morzech,
powiedal o Płaziech dziwokich, jakieto naszedl na jednej malej wyspie Morza
Australskiego. Na they to wyspie iest iezioro z woda słona, niemaiace wżdy
spolnosci z wielkim morzem, toze barzo trudno dostępne. Nad onem ów kapithan a
okrętowy medicus odpoczywali dnia iednego. Aż oto z wspomnionego ieziora
wystąpiły na brzeg zwierzetha ieszczurom podobne, ieno ze na dwu nogach iako
ludzie chodzące wielikie iako morscy psowie alibo inne tulenie. Besthie one
poczęły się nieiako pogybac a kołysać thak, iakoby korowody a thany roztomile
wiodły. Kapithan i medicus wypaliwszy z rusznic, dwa thakowe zwierzetha
upolowali. Maia prawili ciało śliskie, sierci a łusek pozbawione, dlaczego
salamandram podobne są. Nazaiutrz po nie przyszedłszy, musieli dla wielkiego
fetoru na miescu poniechać ie y rybakom rozkazać, by niewodami z onego ieziora
parę thakich potworów wyłowili y na fregathe zywemi dostawili. Ludzie z oney
fregathy siecmi cale iezioro obłowili, wszystkie te stwory, wymordowawszy dwa
ieno przy życiu ostawili y na fregathe przywiedli prawiąc, iż ciało onych
potworów pałace iest jako pokrzywy. Do ssadu z morska woda ie wpuścili, by do
Anglijey żywymi przywiezione bydz mogły. Lecz niestety! Wonczas gdy fregatha
wyspę Sumatrę miyała wspomniane dziwokie ieszczury w nocy z ssadu wylazłszy y
niewielkie okna w podpokladzie otworzywszy sobie w morze się rzuciły, przepadły.
Wedle świadectwa kapithana y okrętowego medicusa zwierzetha one nad podziw
roztropne i niezwykle bydz maja. Chodzą na dwu nogach, wydają skrzekliwe i
mlaskaiace dźwięki. One marnoty nie okazały się bydz człowieku niebezpiecznymi.
Dlatego zaiste zwierzetha one ludoieszczurami nazwane bydz mogły.
Tyle.
Tam do diabła! powtórzył raz jeszcze podenerwowany profesor Uher. Że też
tu nie ma daty ani nazwy wydawnictwa, z którego kartę tę wyrwano! Jakież to były
te cudzoziemskie "nowiny", jak się nazywał kapitan tej fregaty, jaką wreszcie
nosił nazwę ten statek? I która to wyspa na Morzu Australijskim? Że też ludzie z
tego okresu czasu nie byli trochę dokładniejsi i chociaż trochę bardziej
wykształceni! Przecież to historyczny dokument olbrzymiej wagi.
"Wysepka na Morzu Australijskim, tak. Jeziorko ze słoną wodą. Zdaje się, że
musiała to być wysepka koralowa, atoli z trudno dostępną słoną laguną. To
właśnie odpowiednie miejsce, w jakim z dala od środowiska i możliwości
rozwojowych tego rodzaju zwierzę kopalne mogło się przechować jak w jakimś
naturalnym rezerwacie. Oczywiście rozmnażać się nie mogło, ponieważ w jeziorku
tym brak było pożywienia. Tak, to jasne myślał profesor. Zwierzę, podobne do
jaszczurki, ale chodzące na dwóch łapach, jak ludzie i bez łusek. Więc to na
pewno będzie Andrias Scheuchzeri albo inny, pokrewny mu płaz.
Dajmy na to, że to był nasz Andrias. Przypuśćmy dalej, że go ci przeklęci
marynarze całkowicie na terenie tego jeziorka wygubili i że na fregatę dostała
się żywa tylko jedna para para, która, niestety, koło wyspy Sumatry uciekła do
morza. A więc prawie koło równika, w warunki biologicznie bardzo sprzyjające, w
środowisko zapewniające nieograniczone możliwości wyżywienia. Czy to jednak
możliwe, że ta właśnie zmiana środowiska stała się olbrzymim impulsem rozwojowym
dla płazów z miocenu? Jasne jest, że przyzwyczajony on był do słonej wody.
Jeżeli jego nowe miejsce osiedlenia wyobrazimy sobie w postaci spokojnej,
osłoniętej zatoki morskiej z nieograniczonymi zapasami żywności to co się
stanie? Dostawszy się w idealne warunki, płaz zacznie się rozwijać z całą
żywotną energią! Tak, to na pewno tak będzie! wzdychał z radością uczony.
Nastąpi okres niezwykłego rozwoju plaża, jego impet życiowy przybierze szaleńcze
tempo. Będzie się szybko rozmnażał, ponieważ jego jajeczka i kijanki nie
napotkają w nowym środowisku na specyficznych nieprzyjaciół. Zacznie przenosić
się na następne wyspy Dziwne tylko, że przy tych swych wędrówkach niektóre
wyspy jakby omija Ale to jest na pewno typowa wędrówka w poszukiwaniu żywności
A teraz jeszcze jedno pytanie: dlaczego nie rozwijał się on dotychczas? Łączy
się to oczywiście z faktem, że w okolicach okręgu etiopskoaustralijskiego nie
spotykano dotychczas i nie znano płazów w ogóle. Czyli że w okresie miocenu w
tych właśnie okolicach zaszły jakieś zmiany nie sprzyjające życiu i rozwojowi
płazów. Najprawdodpobniej tak było. Być może, że rozwinął się tam specyficzny
typ nieprzyjaciół, który całkowicie starł płazy z powierzchni ziemi.. I tylko na
tej jednej wysepce, w tym zamkniętym, niedostępnym jeziorku zachował się płaz z
okresu miocenu, przetrwał za cenę całkowitej zatraty warunków rozwojowych. Jego
postęp biologiczny zatrzymał się w biegu, płaz był w tym okresie jak sprężyna,
która straciła swą elastyczność
Nie jest bynajmniej wykluczone, że przyroda miała w stosunku do płaza jakieś
niezwykłe plany, że ten typ zwierzęcia miał rozwijać się dalej, kto wie do
jakiego stopnia (Na myśl o tym po ciele profesora Uhera przebiegł lekki
dreszcz Kto wie, czy właśnie Andrias Scheuchzeri nie miał stać się człowiekiem
okresu miocenu?!)
A teraz uwaga! Właśnie ten zahamowany w rozwoju typ zwierzęcia dostaje się nagle
w nowe, niezwykle sprzyjające warunki. Uśpione siły żywotne wyzwalają się! Z
jakimż rozmachem, z jaką prężnością i bujnością kroczy wówczas Andrias po
drogach rozwoju! Jak gorączkowo stara się nadrobić te tysiące i miliony lat
ewolucyjnego opóźnienia! I czy podobna pomyśleć, że zatrzyma się na tym stopniu
rozwoju, na jakim się znalazł w dobie dzisiejszej? Czy będzie kontentował się
tym stanem rozwoju gatunku, jakiego dziś jesteśmy świadkami, czy też stoi on
dopiero u progu swej ewolucyjnej drogi, po której ma zamiar iść dalej? Dokąd?
Któż może dziś przewidzieć."
Takie mniej więcej uwagi i obserwacje notował profesor Uher siedząc nad
pożółkłym strzępkiem papieru, upajając się namiętnym uniesieniem odkrywcy i
badacza.
Trzeba to dać do prasy powiedział do siebie z tej chociażby racji, że
wydawnictw ściśle naukowych nikt nie czyta. Niechże się ludziska dowiedzą,
jakiego niezwykłego w dziejach przyrody faktu są świadkami! Umieszczę to pod
tytułem: "Czy płazy mają przyszłość?"
Ale w redakcji "Lidovych Novin" obejrzano artykuł profesora Uhera i pokiwano nad
nim głowami. Znowu te płazy? Chyba już nasi czytelnicy mają tego wszystkiego
powyżej uszu. Czas najwyższy już zacząć pisać o czym innym. A zresztą: tego
rodzaju wywody naukowe do prasy w ogóle się nie nadają.
Skutkiem tego artykuł o rozwoju i przyszłości płazów w ogóle światła dziennego
nie ujrzał.
12. SALAMANDER
SYNDICATE
Przewodniczący G. H. Bondy zadzwonił i wstał. Szanowni zgromadzeni! zaczął.
Mam zaszczyt zagaić Nadzwyczajne Walne Zebranie Eksportowej Spółki Pacyfiku.
Witam wszystkich obecnych i dziękuję za liczny udział w zebraniu. Proszę panów
ciągnął dalej głosem nieco zgaszonym przypadł mi w udziale smutny obowiązek
zakomunikowania panom bolesnej nowiny. Kapitan Jan van Toch nie żyje. Zmarł nasz
założyciel, nasz ojciec jeśli go tak nazwać można twórca szczęśliwego pomysłu
nawiązania kontaktów handlowych z tysiącznymi wysepkami dalekiego Pacyfiku,
pierwszy nasz kapitan i najdzielniejszy współpracownik. Zakończył życie na udar
mózgu z początkiem tego roku, pełniąc służbę na pokładzie naszego statku
handlowego "Shark" w okolicach wyspy Fanninga. ("Musiał tam biedak zrobić nie
lada awanturę" pomyślał sobie w duchu pan Bondy.) Wzywam panów, byście jego
świetlaną pamięć zechcieli uczcić przez powstanie.
Głośno szurając krzesłami obecni podnieśli się. Zaległa uroczysta cisza, podczas
której stojących nurtowała jedna myśl: czy aby to walne zebranie nie przeciągnie
się zbyt długo
(Biedny stary Vantoch myślał w duchu szczerze wzruszony G. H. Bondy. Ładnie
teraz musi wyglądać! Najprawdopodobniej rzucili go z deski w fale morza
Wyobrażam sobie, jak to plusnęło! Porządne było chłopisko Jakież on miał
błękitne oczy)
Dziękuję panom rzucił krótko żeście zechcieli z takim pietyzmem uczcić
pamięć kapitana van Tocha, mego osobistego przyjaciela. Obecnie poproszę pana
dyrektora Volavkę, by zechciał nas zaznajomić z komunikatem ekonomicznym,
żebyśmy wiedzieli, czym w roku bieżącym może ESP dysponować. Nie będą to
oczywiście cyfry definitywne, jednakże nie należy oczekiwać, by mogły się one do
końca roku zasadniczo zmienić. Proszę, dyrektorze.
Wielce szanowni zgromadzeni rozpoczął swe sprawozdanie finansowe dyrektor
Volavka. Sytuacja na rynku pereł jest bardzo niezadowalająca. Po ubiegłym
roku, w którym produkcja pereł w stosunku do bardzo korzystnego roku 1925
wzrosła dwudziestokrotnie, ceny pereł zaczęły gwałtownie spadać, aż do 65
procent. Dlatego też Rada zdecydowała nie dostarczać tegorocznego zbioru pereł w
ogóle na rynek, a przechować go do czasu mocniejszego popytu. Niestety jednak w
zeszłym roku na jesieni perły wyszły z mody najprawdopodobniej dlatego, że tak
znacznie spadły w cenie. W oddziale naszym w Amsterdamie mamy obecnie
zmagazynowanych ponad dwieście tysięcy sztuk pereł, które w tej sytuacji nie
nadają się do sprzedaży. Natomiast w roku bieżącym ględził dalej pan Volavka
produkcja pereł poważnie spadła. Trzeba było zrezygnować z całego szeregu ławic,
których eksploatacja nie pokrywała kosztów dojazdu i wydobycia. Ławice te,
odkryte przed dwoma czy trzema laty, są najprawdopodobniej już w dużej mierze
wyczerpane. Dlatego też Rada Nadzorcza postanowiła zwrócić uwagę na inne
produkty głębin morskich, jak: korale, muszle i gąbki. Udało nam się ożywić w
pewnym sensie rynek klejnotów koralowych i innych ozdób, z tej jednakże sytuacji
większe korzyści wynoszą korale włoskie niż te z głębin Pacyfiku. Rada Nadzorcza
w tej chwili bada możliwości połowów ryb głębinowych w Oceanie Spokojnym.
Zagadnienie natrafia na trudności, jeśli chodzi o rozwiązanie kwestii transportu
tych ryb na rynki europejskie i amerykańskie
Dotychczasowe wyniki badań, według naszych informacji, nie są zbyt obiecujące.
Mimo to jednak dyrektor podniósł nieco głos przy dalszym czytaniu komunikatu
pewien wzrost obrotów wykazuje handel przedmiotami innego rodzaju, a mianowicie
eksport tekstyliów, naczyń emaliowanych, radioaparatów i rękawiczek na wyspy
Oceanu Spokojnego. Handel ten wart jest dalszego rozszerzania i pogłębiania, co
jednak w tym roku będzie połączone z pewnym deficytem bilansowym. Skutkiem tego
wykluczone jest, by ESP mogła w tym roku wypłacić od swych akcji jakąś
dywidendę. Ze swej strony Rada Nadzorcza oświadcza, że na ten raz zrzeka się
jakichkolwiek tantiem i żetonów
Zaległa chwila milczenia.
(Ciekawe, jak wygląda Fanning Island myślał G. H. Bondy. Poczciwy Vantoch
zginął jak prawdziwy marynarz Szkoda go, sprytne było chłopisko. Wcale nie był
jeszcze taki stary nie starszy ode mnie)
Z kolei poprosił o głos dr Hubka.
Przytaczamy następnie protokół nadzwyczajnego walnego zebrania Eksportowej
Spółki Pacyfiku:
Dr Hubka stawia pytanie, czy nie jest aktualna kwestia likwidacji ESP?
G. H. Bondy wyjaśnia, że Rada Nadzorcza uzależnia swoje stanowisko w tej sprawie
od dalszej koniunktury.
M. Louis Bonenfant stawia zarzut, że odbiór pereł na ławicach nie był dokonywany
przez sieć stałych agentów, zamieszkałych w danych miejscowościach, których
zadaniem byłoby kontrolować, czy połów pereł odbywa się dostatecznie intensywnie
i fachowo.
Dyrektor Volavka wyjaśnia, że była taka koncepcja, lecz upadla wobec znacznego w
takim wypadku podwyższenia kosztów własnych przedsiębiorstwa. Należałoby w
takiej sytuacji zaangażować ponad trzystu stałych agentów. Dalszą kwestią byłaby
konieczność kontrolowania tych agentów, czy odprowadzają oni wszystkie
znalezione perły.
M. H. Brinkelaer występuje z zapytaniem, czy można mieć zaufanie do Płazów, że
rzeczywiście wszystkie znalezione perły doręczają osobom upoważnionym przez
Spółkę, a nie komu innemu.
G. H. Bondy konstatuje, że po raz pierwszy na tym miejscu padła otwarcie
wzmianka o Plażach. Dotąd było we zwyczaju nie dyskutować na tym miejscu żadnych
szczegółów dotyczących połowu pereł. Przypomina, że dlatego wiośnie wybrany
został dla przedsiębiorstwa nic nie mówiący tytuł: Eksportowa Spółka Pacyfiku.
M. H. Brinkelaer stawia w wątpliwość zdanie, że nie powinno się dyskutować na
tym miejscu spraw, które żywo interesują całą Spółkę a są przy tym dokładnie już
znane szerokim kołom społeczeństwa.
G. H. Bondy w odpowiedzi swej wyjaśnia, że nie było mowy o czymś, czego być nie
powinno, natomiast stwierdzono ten fakt jako rzecz nową. Należy z radością
podkreślić, że o wielu sprawach możemy mówić otwarcie. Co do pierwszego pytania
pana Brinkelaera, może z całym spokojem zapewnić, że według posiadanych przez
niego informacji nie ma żadnych danych nasuwających wątpliwości co do uczciwości
i pracowitości Płazów zatrudnionych przy połowie pereł. Należy natomiast wziąć
pod uwagę fakt, że dotychczas eksploatowane ławice pereł już są albo też w
najbliższej przyszłości będą całkowicie wyczerpane. A jeśli chodzi o nowe ławice
to właśnie nieodżałowanej pamięci i najwyższej wartości jako współpracownik
kapitan van Toch zmarł w trakcie poszukiwań nowych znalezisk. Niestety Spotka
nie ma możliwości zastąpienia zmarłego człowiekiem o takim samym doświadczeniu,
takiej samej kryształowej uczciwości, o takim wreszcie zamiłowaniu w swoim
fachu.
Col. D. W. Bright przyznaje olbrzymie zasługi zmarłemu kapitanowi van Toch.
Nadmienia jednak, że kapitan którego stratę wszyscy odczuli boleśnie zanadto
się z Płazami cackał. (Glosy przytakiwania.) Dostarczanie bowiem Płazom noży i
innych narzędzi w tak wysokich gatunkach, jak to robił van Toch, nie było wcale
konieczne. I nie było konieczne karmienie ich przy tak wysokich kosztach.
Zupełnie możliwe było znaczne obniżenie kosztów związanych z utrzymaniem Płazów,
a tym samym podwyższenie zysków przedsiębiorstwa. (Huczne oklaski.)
Wiceprzewodniczący J. Gilbert zgadza się z colonelem Brightem, jednakże
nadmienia, że za życia kapitana van Tocha nie dało się przeprowadzić żadnych w
tym kierunku zmian. Captain van Toch twierdził, że ma w stosunku do Płazów
specjalne zobowiązania. Z różnych przyczyn nie podobna było i nie wypadało nie
akceptować w tej materii życzeń starego kapitana.
Curt von Frisch występuje z zapytaniem, czy nie udałoby się zatrudnić Płazów
inaczej, mianowicie wydajniej niż przy połowie pereł. Należałoby wziąć pod uwagę
ich wrodzone jak u bobrów zdolności stawiania tam i zapór pod wodą. Może
udaloby się zatrudnić je przy pogłębianiu portów, przy budowie falochronów i mol
oraz przy wszelkiego rodzaju pracach technicznych wykonywanych w wodzie.
G. H. Bondy oświadcza, że Rada Nadzorcza intensywnie w tym kierunku pracuje.
Udało się dotychczas stwierdzić, że istnieją poważne możliwości tego rodzaju.
Zaznacza, że ilość należących do Spółki Płazów wynosi obecnie około sześciu
milionów. Przyjmując, że para Płazów wydaje rocznie na świat około stu młodych,
w roku przyszłym Spółka będzie mogła dysponować około trzystu milionami Płazów.
W ciągu lat dziesięciu ilość Płazów sięgnie cyfr astronomicznych G. H. Bondy
stawia pytanie, co Spółka ma zamiar począć z tymi olbrzymimi ilościami Płazów,
które już obecnie trzeba w przepełnionych farmach dożywiać koprą, ziemniakami,
kukurydzą itp. na skutek braku naturalnych pokarmów w morzu.
C. von Frisch zapytuje, czy mięso Płazów jest jadalne.
J. Gilbert: Niestety. Także skóra ich nie posiada żadnego w przemyśle
zastosowania.
M. Bonenfant kieruje zapytanie do Rady Nadzorczej, co wobec tego ma zamiar
przedsięwziąć.
G. H. Bondy (wstaje). Szanowni panowie! Zwołaliśmy dzisiejsze nadzwyczajne walne
zebranie w tym celu, by wam wyjaśnić otwarcie, że widoki naszej Spółki są bardzo
na przyszłość niewesołe. Pozwalam sobie przypomnieć panom, że w latach ubiegłych
Spółka nasza z dumą wykazywała i wypłacała 20 do 23 procent dywidendy, przy
sumiennym odpisywaniu rezerw i innych kosztów. Teraz znaleźliśmy się w okresie
przełomowym. Sposób prowadzenia interesów, jaki sam się nam narzucił w latach
ubiegłych, praktycznie dobiega końca. Nie pozostaje nam nic innego, jak szukać
nowych dróg. (Okrzyki: oczywiście!)
Zaryzykuję twierdzenie, że to niejako palec losu, iż w tym wiośnie momencie
odszedł nasz dzielny kapitan i przyjaciel J. van Toch. Z jego wiośnie osobą
ściśle związany był ów romantyczny, piękny, ale powiedzmy otwarcie w pewnym
sensie szaleńczy interes z perłami. Sprawę tę uważam za rozdział zamknięty
naszego przedsiębiorstwa. Miała ona co prawda swój czar egzotyczny, nie godziła
się jednak z nowoczesnymi pojęciami interesu. Szanowni panowie! Perły nie mogą
być przecież przedmiotem poważnego, rozrastającego się i pogłębiającego swe
wpływy przedsiębiorstwa! Moim zdaniem cała ta historia z perłami to było tylko
małe divertissement*! (Na sali niepokój.) Tak, moi panowie, divertissement,
które i wam, i mnie przyniosło znaczne kapitały. Oczywiście w samych
początkach naszego przedsiębiorstwa owe Płazy, muszę przyznać, miały pewien urok
nowości. Obecnie trzysta milionów Płazów już tego uroku mieć nie będzie.
(Śmiechy.)
Mówiłem o nowych drogach. Jak długo żył mój przyjaciel, kapitan van Toch, nie
można było nawet pomyśleć o tym, by przedsiębiorstwu naszemu nadać inny
charakter niż ten, który nazwałbym "stylem kapitana van Tocha". (Głos z sali:
Dlaczego?) Dlatego, że zbyt wiele posiadam doświadczenia, bym mógł mieszać
rozmaite rodzaje stylów. Rodzaj kapitana van Tocha to jeśli można tak określić
styl powieści awanturniczych, styl przygody. To rodzaj Jacka Londona, Józefa
Conrada i innych. Styl stary, egzotyczny, kolonialny, a może nawet i bohaterski.
Nie przeczę, że w pewnym sensie styl ten mnie oczarował. Ale po śmierci kapitana
van Tocha nie mamy prawa iść dalej śladami przygody, kontynuować młodzieńczego
eposu. To, co staje dziś przed nami, to już nie nowy rozdział, to całkowicie
nowa koncepcja, panowie! To ceł nakreślony przez zupełnie odmienny typ
wyobraźni! (Glosy: pan tak o tym mówi jak o powieści!) Tak, proszę pana, ma pan
rację. Mnie każdy interes zajmuje jak jakieś dzieło sztuki. Bez talentu, proszę
pana, nie wymyśli pan ani nie stworzy nic nowego. Jeżeli chcemy utrzymać świat w
ruchu, musimy być artystami! (Oklaski.)
G. H. Bondy ukłonił się.
Moi panowie, z żalem zamykam tamten rozdział, który można by nazwać epoką van
Tocha. Przeżyliśmy w niej wszystko to, co w nas samych tkwiło z czasów
dziecięctwa, z żądzy przygód. Ale czas już skończyć ową bajeczkę o perłach i
koralach. Nie ma już Sindbada, panowie! Istnieje natomiast pytanie: "Co dalej?"
(Glos: Właśnie was pytamy o to!) Dobrze, proszę panów. Proszę wziąć ołówek i
zanotować: sześć milionów. Mają panowie? A teraz proszę to pomnożyć przez
pięćdziesiąt. Otrzymujemy trzysta milionów, prawda? Proszę pomnożyć je raz
jeszcze przez pięćdziesiąt. To już piętnaście miliardów. Tak? Proszę mi więc
teraz powiedzieć, panowie, cóż my za lat trzy poczniemy z piętnastu miliardami
Płazów? Jak je zatrudnimy, czym je będziemy żywić itp.? (To je zostawcie, niech
wyzdychają!) Tak, ale czyż to nie szkoda? Czy nie uważacie, panowie, że każdy
Plaż przedstawia pewną wartość gospodarczą, wartość jednostki pracy, którą można
odpowiednio zużytkować? Oczywiście, proszę panów, że ilością sześciu milionów
Płazów możemy jeszcze jakoś gospodarzyć. Lecz z trzystu milionami sprawa będzie
znacznie trudniejsza. A już piętnaście miliardów Płazów przekroczy całkowicie
nasze możliwości. Wówczas Płazy połkną Spółkę. Tak się ta sprawa przedstawia.
(Glos: To pan będzie za to odpowiedzialny! Pan rozpoczął cala tę historię z
Plażamił.)
G. H. Bondy podniósł głowę.
Ja odpowiedzialność tę całkowicie przyjmuję! Kto chce, może natychmiast odstąpić
swe akcje Eksportowej Spółki Pacyfiku. Gotów jestem za każdą akcję wypłacić
(Głosy: Ile?) Pełną ich wartość, proszę panów! (Poruszenie. Prezydium zarządza
dziesięciominutową przerwę.)
Po przerwie glos zabiera M. H. Brinkelaer. Wyraża zadowolenie z faktu, że Płazy
tak wspaniale się rozmnażają, skutkiem czego majątek Spółki wzrasta. Tylko że
oczywiście nonsensem byłoby żywić je darmo. Jeżeli sami nie możemy znaleźć dla
nich odpowiedniej pracy, proponuję imieniem pewnej grupy akcjonariuszy by
rozpocząć po prostu sprzedaż Płazów jako sil pracowniczych tym wszystkim, którzy
mieliby zamiar podjąć jakiekolwiek prace w wodzie lub pod wodą. (Oklaski.)
Dzienne wyżywienie Płaza wynosi kilkadziesiąt centimów. Gdyby więc parę Płazów
sprzedawać, powiedzmy, za sto franków, i gdyby taki pracujący Płaz wytrzymał,
przypuśćmy, około roku, to tego rodzaju wydatek opłaci się z znacznym zyskiem
każdemu przedsiębiorcy. (Przytakiwania.)
J. Gilbert stwierdza, że Płazy żyją znacznie dłużej niż rok. Jednakże ustalenie
przeciętnego wieku ich życia natrafia na trudności z powodu zbyt krótkich
obserwacji i doświadczeń.
H. Brinkelaer koryguje swój projekt w tym sensie, by cenę sprzedażną jednej pary
Płazów ustalić na trzysta franków loco port. 5. Weissberger pyta, jakie
właściwie prace mogą Plaży wykonywać.
Dyrektor Volavka: Dzięki swym wrodzonym właściwościom i niezwykłym zdolnościom
technicznym Plaży nadają się specjalnie do budowy zapór wodnych, tam i
falochronów, do pogłębiania portów i przystani, do usuwania mielizn i
oczyszczania bagien, do regulowania dróg wodnych. Mogą również umacniać i
regulować brzegi morskie, rozbudowywać nabrzeża, i tym podobne. We wszystkich
tych wypadkach chodzi o prace masowe, wymagające setek i tysięcy sił roboczych.
Są to prace tak potężne w rozmiarach, że technika nowoczesna nigdy ich nie
podejmie, nie posiadając do dyspozycji znacznych i niezwykle tanich sił
roboczych. (Glosy: Oczywiście! Naturalnie!)
Dr Hubka wysuwa zastrzeżenie, że przy sprzedaży Płazów, które oczywiście będą
się rozmnażać i na nowych miejscach pobytu, Spółka utraci swój monopol na Plaży.
Proponuje, ażeby przedsiębiorcom robót wodnych odnajmować tylko kolumny robocze
odpowiednio wyćwiczonych i wykwalifikowanych Płazów z zastrzeżeniem, że ich
ewentualny narybek będzie w dalszym ciągu stanowi/ własność Spółki.
Dyrektor Volavka wskazuje na fakt, że jest rzeczą niemożliwą sprawować w wodzie
kontrolę nad milionami czy też miliardami Płazów, a cóż dopiero nad ich
narybkiem. Notowano już dotychczas liczne wypadki kradzieży Płazów do ogrodów
zoologicznych i zwierzyńców.
Col. D. W. Bright: Należałoby więc sprzedawać czy też wynajmować wyłącznie samce
Płazów, by nie mogły się one rozmnażać poza tarliskami i farmami hodowlanymi,
które są własnością Spółki.
Dyrektor Volavka: Nie możemy wychodzić z założenia, że farmy Płazów są majątkiem
Spółki. Nie istnieje prawo własności ani prawo dzierżawy dna morskiego lub jego
części. Kwestia prawna, czyją właściwie własnością są Plaży żyjące na płytkich
wodach, powiedzmy na przykład królowej holenderskiej, jest dość niejasna,
mogłaby się ona stać przyczyną licznych sporów. (Niepokój.) W większości
wypadków nie posiadamy nawet na tych obszarach prawa połowów. Proszę panów, te
nasze farmy Płazów zakładaliśmy właściwie na wysepkach Oceanu Spokojnego
bezprawnie. (Rosnący niepokój.)
J. Gilbert odpowiada Col. Brightowi, że zgodnie z dotychczasowymi
doświadczeniami samce Płazów oddzielone od samic po jakimś czasie tracą
żywotność i wartość siły roboczej: stają się leniwe, powolne, niechętne, często
nawet giną z tęsknoty.
Von Frisch zapytuje, czy nie dałoby się przeznaczonych do sprzedaży Płazów
sterylizować lub kastrować.
J. Gilbert: Pociągnęłoby to za sobą zbyt wielkie koszty. Koniec końców nie
potrafimy przeciwdziałać temu, by sprzedane Płazy się rozmnażały.
S. Weissberger, jako członek Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, występuje z
żądaniem, by sprzedaż Płazów odbywała się w warunkach humanitarnych, nie
rażących uczuć ludzkich.
J. Gilbert składa podziękowanie za ów wniosek. Jest rzeczą oczywistą, że
łowienie i transport Płazów powierzony zostanie odpowiednio wyszkolonemu
personelowi, pozostającemu pod stałym nadzorem. Spółka jednakże nie może wziąć
na siebie odpowiedzialności za to, jak będą traktowane Płazy przez ich nabywców,
przedsiębiorców.
S. Weissberger oświadcza, że jest całkowicie zadowolony z wyjaśnienia
wiceprzewodniczącego J. Gilberta. (Oklaski.)
G. H. Bondy: Moi panowie! Musimy wyrzec się myśli utrzymania i na przyszłość
monopolu na Płazy. Niestety, zgodnie z obowiązującymi przepisami nie możemy
kazać ich opatentować! (Śmiechy.) Lecz przodującą pozycję w tym interesie
Płazami możemy i musimy zapewnić sobie w inny sposób. Oczywiście, zasadą
nieodzowną musi być, że przedsiębiorstwo to poprowadzimy w zupełnie innym stylu
i w znacznie większych niż dotąd rozmiarach. Rada Nadzorcza proponuje więc
utworzenie nowego, nadrzędnego trustu pod nazwą Salamander
Syndicate. Członkami
tego Syndykatu byłyby prócz naszej Spółki jeszcze inne wielkie
przedsiębiorstwa i poważne instytucje finansowe. Więc na przykład: pewien
koncern, który będzie produkował specjalne patentowane narzędzia stalowe dla
Płazów. (Pan ma na myśli MEAS?) Tak jest, proszę pana, mówię o MEAS. Dalej
kartel chemiczno
spożywczy, który będzie produkował tanią, patentowaną żywność
dla Płazów. Związek Przedsiębiorstw Transportowych, który z zastosowaniem
dotychczasowych doświadczeń opatentuje specjalne, higieniczne tankowce do
transportu Płazów. Koncern ubezpieczeniowy, który przejmie ubezpieczenia
zakupionych zwierząt na wypadek kalectwa lub śmierci, zarówno podczas
transportu, jak i na miejscach pracy. Prócz tego cały szereg innych gałęzi
przemysłu, eksporterzy, świat finansowy, których tu ze względów zasadniczych
wyliczać nie będę. Zapewne wystarczy panom, skoro oświadczę, że Syndykat ten
będzie na początek dysponował funduszem czterystu milionów funtów szterlingów.
(Poruszenie.) Ta oto teczka to same umowy, które wystarczy jedynie podpisać, by
powstało jedno z największych przedsiębiorstw naszej doby. Rada Nadzorcza zwraca
się do panów, byście udzielili jej pełnomocnictwa dla zawiązania tego
olbrzymiego koncernu, którego celem będzie racjonalna hodowla i eksploatacja
Płazów! (Oklaski i głosy protestu.)
Zechciejcie, panowie, wziąć pod uwagę dogodność tego rodzaju współpracy.
Syndykat będzie sprzedawał nie tylko Plaży, ale wszelkie narzędzia oraz produkty
spożywcze do ich karmienia służące, jak: kukurydza, krochmal, łój owczy i
cukier. Będą to olbrzymie ilości, potrzebne do dożywiania miliardów zwierząt.
Syndykat będzie załatwiał także sprawy transportu, ubezpieczenia, opieki
weterynaryjnej i tym podobne, wszystko po cenach najniższych, które zagwarantują
nam nie monopol co prawda, ale stanowczą i zdecydowaną przewagę na drodze
konkurencji w stosunku do każdego innego przedsiębiorstwa, które próbowałoby
przejąć handel Plażami. W takiej sytuacji niech tylko ktoś spróbuje! Konkurencji
z nami długo nie wytrzyma! (Glosy: Brawo!) Lecz to nie wszystko. Syndykat
sprzedawać będzie wszelkiego rodzaju materiały budowlane, potrzebne do prac
wodnych, wykonywanych przez Plaży. W związku z tym staje z nami do współpracy
także ciężki przemyśl: cement, budulec drzewny i kamień (Glosy: Nie wiadomo
jeszcze, jak te Plaży będą pracowały!) Proszę panów, w tej chwili dwanaście
tysięcy Płazów pracuje w porcie w Saigonie przy nowych dokach, basenach i
molach! (Glos: No tak, ale dotąd nam pan o tym nie mówili) Tak, nie mówiłem. Bo
to jest pierwsza próba na wielką skalę. A próba ta, panowie, powiodła się
nadspodziewanie. Dziś kwestia zatrudnienia Płazów na przyszłość nie budzi już
żadnych wątpliwości. (Huczne oklaski.)
To wszystko jeszcze nie wyczerpuje zagadnienia. To dopiero bardzo powierzchowne
rozwiązanie problemów Płazów, Salamander
Syndicate za główne swe zadanie mieć
będzie staranie się o pracę dla milionów Płazów. Będzie ze swej strony stwarzał
koncepcje i sposoby opanowania mórz. Będzie w czyn wcielał utopie i gigantyczne
marzenia! Będzie opracowywał projekty nowych wybrzeży i kanałów, nowych tam
łączących kontynenty, całych archipelagów sztucznych wysp, potrzebnych dla lotów
oceanicznych, wreszcie nowych kontynentów, pośrodku oceanów! Panowie, cztery
piąte powierzchni kuli ziemskiej pokrywa morze to stanowczo za wiele!
Powierzchnia kuli ziemskiej, mapa naszego świata, musi ulec zmianie! I właśnie
my, panowie, dostarczymy światu pracowników morza. Nie będzie to już styl
kapitana van Tocha. Fantastyczną baśń o perłach zastąpimy zwycięskim hymnem
pracy! Nie będziemy bawić się w handelki, będziemy tworzyć! A jeśli nie
sięgniemy myślą ponad kontynenty, nie wykorzystamy swoich możliwości! Była tu
już mowa i o tym, za jaką cenę należy sprzedawać parę Płazów. Chciałbym, byśmy
zaczęli myśleć o całych miliardach Płazów, o całych dziesiątkach i setkach
milionów sil roboczych, o nowych przesunięciach skorupy ziemskiej, o nowych
genezach, o nowej dobie geologicznej wreszcie. Już dziś śmiało możemy dyskutować
o nowych Atlantydach i o starych lądach, które będą się rozszerzać coraz dalej i
dalej, wtargną w królestwo mórz, stworzą nowe światy dzieło nowoczesnej
ludzkości. Wybaczcie mi, panowie, może sprawy te wydają się wam utopią? Tak,
proszę panów, wkraczamy w dobę Utopii A nawet już w nią weszliśmy, przyjaciele.
Pozostaje tylko przemyśleć problem Płazów na przyszłość od strony technicznej!
(Głos: I gospodarczej!)
A naturalnie! Przede wszystkim od strony gospodarczej. Proszę panów. Spółka
nasza jest zbyt mała, by mogła sama eksploatować owe miliardy Płazów. Nie
dalibyśmy rady ani finansowo, ani politycznie. Bo skoro zacznie ulegać zmianie
mapa lądów i mórz, sprawą tą zainteresują się także i wielkie mocarstwa. Ale o
tym już mówić nie będziemy, nie będziemy także wspominać decydujących czynników,
które już dziś odnoszą się do spraw Syndykatu z cala życzliwością. Natomiast
proszę panów, byście przy głosowaniu nie spuszczali z oka olbrzymiego zasięgu i
znaczenia tych spraw. (Huczne oklaski, okrzyki, wiwaty!)
A jednak przed głosowaniem w sprawie utworzenia Salamander
Syndicate okazało się
konieczne złożenie zobowiązania, że na każdą akcję Eksportowej Spółki Pacyfiku
będzie w ciągu tego roku wypłacona dywidenda nie mniejsza jak 10 procent z konta
rezerw. Głosowanie tego wniosku dało w wyniku osiemdziesiąt siedem głosów za i
tylko trzynaście przeciw. Z kolei propozycja Rady Nadzorczej została przez
zgromadzenie przyjęta. SaiamanderSyndicate został powołany do życia.
Panu Bondemu zaczęto składać gratulacje.
Pięknie pan to powiedział, panie Bondy prawił mu komplementy stary Sigi
Weissberger. Bardzo pięknie Ale proszę pana, niech mi pan wytłumaczy: skąd
pan wpadł na taką koncepcję?
Skąd? zapytał z roztargnieniem G. H. Bondy. Właściwie, jeśli mam panu
powiedzieć prawdę, panie Weissberger, to wszystko to stało się dzięki staremu
van Tochowi. Tak był do tych swoich Płazów namiętnie przywiązany I cóż by mi
ten biedaczysko powiedział, gdybym ja dopuścił do tego, by te jego tapa
boys
wyzdychały lub zostały wybite?
Jakie znów tapa
boys?
A to plugastwo, te Płazy! Teraz, kiedy będą miały jakąś cenę, kiedy będą
przedstawiały pewną wartość, przynajmniej będą przyzwoicie traktowane. Bo te
potwory do niczego innego się nie nadają, panie Weissberger, chyba do podjęcia
jakiejś utopii
Nie mogę tego zrozumieć wzruszył ramionami pan Weissberger. A czy pan już
kiedy widział takiego Płaza? Bo ja właściwie nie wiem, co to jest Może mi pan
powie, jak to wygląda
Niestety, tego panu powiedzieć nie mogę Myśli pan, że ja wiem, co to jest
Płaz? A po cóż mi to potrzebne? Nie mam czasu interesować się, jak to bydlę
wygląda. Cieszę się, żeśmy wreszcie ten Saiamander
Syndicate ruszyli z miejsca
DODATEK
ŻYCIE PŁCIOWE PŁAZÓW
Jednym z ulubionych tematów myśli ludzkiej jest wybieganie w daleką przyszłość i
przedstawianie sobie, jak to kiedyś będzie wyglądać świat i ludzkość, jakie
powstaną jeszcze cuda techniki, jak zostaną rozwiązane problemy społeczne, jak
daleko postąpi wiedza, organizacja społeczeństwa i tym podobne. Z całym
szeregiem tych utopii ściśle się łączy wiecznie żywe i wiecznie aktualne
zagadnienie, jak w tym przyszłym, lepszym świecie, w świecie olbrzymiego
postępu, przede wszystkim w dziedzinie techniki, rozwiązana zostanie kwestia
stara jak świat, lecz zawsze interesująca: życie płciowe, rozmnażanie, miłość,
małżeństwo, rodzina, sprawa kobieca i tym podobne. Dowodem tego jest bogata
literatura: Paul Adam*, G. H. Wells, Aldous Huxley i wielu innych.
Powołując się na owe przykłady, autor uważa za swój obowiązek skoro już sięga
wzrokiem w odległą przyszłość naszej kuli ziemskiej uświadomić czytelnika
także i na ten temat: jak w owym przyszłym świecie Płazów wyglądać będzie życie
płciowe. A czyni to już teraz, by później nie powracać do tego tematu.
System rozmnażania się Andriasa Scheuchzeri zgodny jest w rysach zasadniczych z
zasadą rozmnażania się innych płazów ogoniastych. Nie istnieje tu kopulacja w
ścisłym tego słowa znaczeniu. Samiczka znosi jajeczka w kilku etapach;
zapłodnione jajeczka rozwijają się w wodzie i przeobrażają w kijanki. Opis tych
stadiów rozwojowych znaleźć można w każdym podręczniku zoologii. Tu natomiast
podać musimy niektóre momenty specjalne, jakie zaobserwowano w tej dziedzinie u
Andriasa Scheuchzeri.
"Z początkiem kwietnia podaje H. Bolte samce zbliżają się do samiczek.
Podczas całego okresu tarła samiec towarzyszy stale do tej samej samicy i nie
oddala się ani na krok przez kilka dni. Samiec w tym okresie nie przyjmuje
zupełnie pokarmów, samica natomiast zdradza doskonały apetyt. Samiec stara się
być w wodzie jak najbliżej samicy, głowę przytula szczelnie do jej głowy. Kiedy
mu się to wreszcie uda, wysuwa swój pysk przed jej głowę, zagradzając jej
niejako w ten sposób drogę do ucieczki. I w tej pozycji zastyga. W ten sposób,
dotykając się tylko głowami, podczas gdy ciała ich tworzą kąt przynajmniej
trzydziestu stopni, trwają oboje w wodzie bez ruchu obok siebie. W pewnych
chwilach samiec zwija się kurczowo, naciskając bokiem na boki samicy, wnet
jednak znów nieruchomieje, tuląc tylko głowę do głowy swej wybranki, która
tymczasem zjada wszystko, co jej się uda schwycić. Ten rodzaj pocałunku jeśli
można to tak nazwać trwa parę dni. Czasem zdarza się, że samica w pogoni za
łupem wymyka się; wówczas samiec ją goni, ogromnie wzburzony i rozgniewany.
Zazwyczaj samica rezygnuje z dalszego oporu. Bez ruchu trwająca para płynie w
wodzie, podobna do dwóch czarnych sczepionych kłód drzewa. W końcu ciało samca
chwytają silne skurcze, w trakcie których wypuszcza on do wody znaczne ilości
lepkiego nasienia. Natychmiast potem opuszcza samicę i kryje się pomiędzy
kamienie, wyczerpany do ostateczności. W tym okresie można by mu obciąć łapę czy
ogon nie próbowałby się nawet bronić.
Samica trwa jeszcze czas jakiś w nieruchomej, skamieniałej jakby pozycji. Potem,
skuliwszy mocno całe ciało, zaczyna wyrzucać ze steku sznury jajeczek,
powleczone kleistym płynem. Pomaga sobie przy tym zazwyczaj tylnymi nogami, tak
jak to czynią żaby. Jajeczek tych jest zwykle 40 do 50 sztuk; trzymają się one
ciała samicy jak warkocz. Samica płynie z nimi na zaciszne miejsce i umocowuje
je na roślinach podwodnych, na ławicach koralowych lub na kamieniach.
Po dziesięciu dniach samica składa następną partię jajeczek, w ilości 20 do 30
sztuk, mimo iż w okresie tego czasu nie zetknęła się już z samcem.
Najprawdopodobniej zapłodnienie jajeczek nastąpiło poprzednio w jej steku.
Zazwyczaj po siedmiu czy ośmiu dniach następuje dalsze z kolei składanie jajek,
po raz trzeci i czwarty w ilości 15 do 20 sztuk. Jajeczka te są również
zapłodnione; po okresie trzech tygodni przeobrażają się one w małe kijanki z
drzewkowatymi skrzelami. Po roku kijanki owe wyrastają na dojrzałe Płazy, które
mogą już rozmnażać się dalej."
Odmienne obserwacje poczyniła pani Blanche Kistemaeckers badając życie dwóch
samic i jednego samca Andriasa Scheuchzeri w basenie. W okresie tarła samiec
towarzyszył jednej tylko samicy, prześladując ją dosyć zresztą brutalnie. Gdy
chciała mu umknąć, bił ją silnymi uderzeniami ogona. Niechętnym okiem patrzył na
to, że przyjmowała pokarmy, próbując jej w tym przeszkodzić. Było widoczne, że
pragnie ją mieć wyłącznie dla siebie, po prostu ją terroryzował. Kiedy wreszcie
złożył nasienie, rzucił się na obecną w basenie drugą samicę i chciał ją pożreć.
Trzeba go było wydobyć z basenu i umieścić oddzielnie. Tymczasem owa druga
samica zniosła również zapłodnione jajeczka, w ogólnej liczbie 63 sztuk. Pani
Kistemaeckers zauważyła, że u wszystkich trojga zwierząt w tym okresie brzegi
steku były silnie obrzmiałe. "Zdaje się więc pisze pani Kistemaeckers że u
Andriasa zapłodnienie odbywa się nie drogą kopulacji ani też tarła, lecz że ma
ono miejsce za pośrednictwem czegoś, co można by nazwać milieu seksualnym*. Jest
sprawą jasną, że dla zapłodnienia jajeczek nie potrzebne jest nawet owo czasowe
stowarzyszenie się pary."
Te obserwacje zdopingowały młodą badaczkę do dalszych doświadczeń. Oddzielnie
umieściła osobniki obu płci. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, nasienie samca
przeniosła do wody, w której mieściły się samice. Obie samice zniosły wówczas
zapłodnione jajeczka.
Przy dalszych doświadczeniach pani Kistemaeckers przefiltrowała nasienie męskie
i filtrat, pozbawiony plemników nasiennych (ciecz przejrzysta, lekko kwaśna),
wlała samicom do wody. Także i teraz samice zaczęły znosić jajeczka, po mniej
więcej 50 sztuk każda, z których większość była zapłodnionych i rozwinęła się w
normalne kijanki. Doświadczenie to przywiodło panią Kistemaeckers na ślad
konkretnego sprecyzowania środowiska seksualnego, które tworzy specyficzny
pomost między partenogenezą a rozmnażaniem drogą zapłodnienia. Zapłodnienie
jajeczek odbywa się po prostu na skutek chemicznych zmian środowiska (czyli
zakwaszenia, którego jednak nie udało się wytworzyć drogą sztuczną), zmian
pozostających w pewnym sensie w związku z funkcjami rozrodczymi samca. Sama owa
funkcja nie jest właściwie potrzebna, fakt, że samiec towarzyszy czas jakiś
samicy, jest prawdopodobnie przeżytkiem z dawniejszego okresu rozwojowego, kiedy
to jeszcze zapłodnienie u Andriasa odbywało się tak jak u innych gatunków
Płazów. Stowarzyszenie się owo jest jak słusznie zauważyła pani Kistemaeckers
jakąś dziedziczną iluzją ojcostwa. W rzeczywistości samiec nie jest ojcem
kijanek, lecz tylko pewnym, zasadniczo całkowicie bezosobowym, chemicznym twórcą
środowiska seksualnego, które jest czynnikiem pobudzającym do rozwoju. Gdybyśmy
w jednej sadzawce posiadali sto stowarzyszonych par Andriasa Scheuchzeri,
moglibyśmy przypuszczać, że odbywa się tu sto indywidualnych aktów zapłodnienia.
A w rzeczywistości jest to jeden jedyny akt akt kolektywnoseksualny danego
środowiska. Określmy to jeszcze jaśniej: pewne zakwaszenie wody, na które
jajeczka Andriasa reagują automatycznie rozwojem i przeobrażeniem w kijanki.
Jeżeli uda się zestawić sztucznie ów czynnik zakwaszenia samce już będą
zbyteczne.
Z tego punktu widzenia życie płciowe niezwykłego Andriasa przedstawia się nam
jako Wielkie Złudzenie. Cała jego erotyczna namiętność, jego uparty, chociaż
powolny pęd do rozkoszy, są to właściwie rzeczy zbyteczne, przeżytki, funkcje
raczej symboliczne, które powodują a właściwie, powiedzmy, raczej upiększają
istotny, bezosobowy akt samczy, jakim jest wytworzenie zapładniającego
środowiska seksualnego. Niezwykła obojętność samic, z jaką przyjmują one
bezcelowe, namiętne asystowanie poszczególnych samców, świadczy dobitnie o tym,
że w tych zalotach samice instynktownie wyczuwają puste, zewnętrzne formy i
raczej wstęp do właściwego aktu małżeńskiego, w którym one łączą się niejako z
środowiskiem zapładniającym. Można by powiedzieć, że samiczka Andriasa jaśniej
pojmuje istotę rzeczy, przeżywa ją trzeźwiej, bez erotycznych złudzeń.
(Doświadczenia pani Kistemaeckers uzupełnił przy pomocy ciekawego eksperymentu
uczony abbe Bontempelli. Wysuszył on i roztarł nasienie Andriasa, dając je
następnie samicom do wody. Także i wówczas zaczęły samice znosić zapłodnione
jajeczka. Te same rezultaty osiągnął on przy wysuszeniu i roztarciu organów
płciowych samca Andriasa, a także przy zastosowaniu preparatu alkoholowego i
wywaru z tych organów dodanego do wody, w której przebywały samice.
Przeprowadzone następnie badania przy pomocy wyciągu z mózgu i z gruczołów
podskórnych Andriasa, spreparowanych w okresie tarła, przyniosły te same wyniki.
We wszystkich wyżej wymienionych doświadczeniach samice początkowo nie reagowały
zupełnie na owe ekstrakty. Po jakimś czasie jednak zaprzestały szukać pokarmu,
znieruchomiały, skamieniały niemal. Po paru godzinach zaczęły składać jajeczka
wielkości ziarnka bobu, pokryte rządkiem śluzem.) W związku z tym należy
podkreślić także i ów dziwny obrzęd, tak zwany Taniec Płazów. Nie chodzi nam tu
bynajmniej w tej chwili o SalamanderDance, taniec, który ostatnio bardzo jest w
modzie w najwyższych sferach towarzyskich, o którym biskup Hirama wyraził się:
"Najbardziej plugawy taniec, o jakim kiedykolwiek kto słyszał na świecie."
Wieczorami w okresie pełni księżyca (prócz okresu tarła) Płazy gatunku Andriasa
wychodziły na brzeg, lecz wyłącznie tylko samce, zasiadały w krąg i zaczynały
specyficznym,
falistym ruchem kręcić górną połową ciała. Jest to ruch charakterystyczny dla
Płazów także i przy wszelkich innych okolicznościach; w trakcie jednak owych
"tańców" ruchy te wykonywały one z dziką namiętnością, aż do całkowitego
wyczerpania sił jak tańczący derwisze. Niektórzy uczeni uważali to szaleńcze
poruszanie ciałem i przestępowanie z nogi na nogę za pewnego rodzaju kult
księżyca, czyli za pewien kult religijny. Inni natomiast widzieli w nim taniec
typowo seksualny, uzasadniony owym rodzajem życia seksualnego, o którym była
mowa. Mówiliśmy już, że u Andriasa Scheuchzeri istotnym pierwiastkiem
zapładniającym jest tak zwane milieu seksualne, czyli wspólny bezosobowy
pośrednik pomiędzy osobnikami płci męskiej i żeńskiej. Mówiliśmy także, że ten
bezosobowy akt płciowy samice traktują znacznie obojętniej i naturalniej niż
samce. Samce bowiem prawdopodobnie na skutek wrodzonej dumy i zdobywczości
pragną zachować chociaż pozory sukcesu seksualnego, dlatego też odgrywają
miłosne zaloty i pozorują małżeńskie prawa do samicy. Tak wygląda jedno z
największych złudzeń erotycznych, ciekawie jednak korygowane przez owe wielkie
samcze uroczystości, które są nie czym innym, jak właśnie instynktowną tęsknotą
do pełnej świadomości wartości jednostki w Samczym Kolektywie. Ten właśnie
wspólny taniec obala atawistyczne i bezsensowne złudzenia co do samczego
indywidualizmu płciowego. Kołysząca się w upojeniu, roznamiętniona gromada to
nic innego, jak Wspólny Samiec, Zbiorowy Małżonek, Wielki Kopulator, który
wiedzie swój ślubny tan, oddaje się bez reszty wielkim, uroczystym obrzędom
zaślubin. Znamienne jest tu wyłączenie samiczek, które tymczasem smacznie
zajadają jakąś schwytaną rybkę czy sepię.
Słynny Charles J. Powell, który ten obrzęd Płazów nazwał "Tańcem Pierwiastka
Męskiego", tak pisze: "Czyż nie w tych właśnie wspólnych obrzędach samców tkwi
istotne źródło i żywotne jądro kolektywizmu Płazów? Przypomnijmy sobie, że
prawdziwe społeczeństwo w świecie zwierzęcym spotkamy tylko tam, gdzie życie i
rozwój gatunku nie jest zależny od dwu osobników różnej płci. A wiec: pszczoły,
mrówki, termity! Społeczeństwo pszczół możemy bardzo dokładnie określić słowami:
Ja, Macierzysty Ul! Społeczeństwo Płazów można by natomiast określić inaczej:
My, Pierwiastek Meski. Dopiero wszystkie samce razem, które w odpowiednim
momencie wydają z siebie czynnik wytwarzający środowisko seksualne, składają się
na tego Wielkiego Samca, który przenika w łono samic i szczodrze mnoży życie.
Ich ojcostwo to sprawa wspólna; dlatego też wszelkie ich cechy wrodzone są
wspólne, są zbiorowe, co zresztą przejawia się w wszelkich wspólnych akcjach.
Natomiast samice, załatwiwszy sprawę złożenia jajeczek, aż do następnej wiosny
wiodą życie mniej lub więcej odosobnione, samotnicze. Tylko samce tworzą ród,
stanowią gatunek. Tylko samce podejmują wspólne zadania. W żadnym rodzaju istot
żyjących nie grają samice roli tak podrzędnej jak właśnie u Płazów. Są one
całkowicie wyłączone z życia społecznego; nie zdradzają także żadnych
zainteresowań w tym kierunku. Ich chwila nadejdzie, gdy Pierwiastek Męski
przesyci ich środowisko ledwie dostrzegalnym kwasem chemicznym, tak jednak
żywotnie potężnym, że oddziaływuje on nawet w stanie bardzo rozcieńczonym w
wodzie morskiej. Robi to wprost wrażenie, jakby sam ocean stawał się samcem,
który na swych wybrzeżach zapładnia miliony jajeczek.
Pomimo wszelkiego rodzaju koguciej pychy twierdzi dalej Charles J. Powell we
wszystkich żyjących gatunkach świata zwierzęcego przyroda wyposażyła w przewagę
żywotną raczej samice. Samce istnieją tam tylko dla rozkoszy i dla mordu.
Reprezentują jednostki zuchwałe i butne. Natomiast samice tworzą ród sam w
sobie, tworzą jego siłę trwania, ustalone walory. Z Andriasem (a częściowo i z
człowiekiem) sprawa przedstawia się inaczej: przez utworzenie społeczności
męskiej i jej solidarności samce zdobywają przewagę biologiczną i wpływają na
rozwój gatunku w znacznie większym stopniu niż samice. Prawdopodobnie też dla
tych przyczyn osobniki rodzaju męskiego w gatunku Andriasa wykazują tak olbrzymi
postęp w wiedzy technicznej, a więc zdolności wybitnie męskie. Andrias jest
urodzonym technikiem, z wybitnymi talentami do prac zespołowych. Tego rodzaju
wtórne znamiona płciowe, jak właśnie zdolności techniczne i zmysł organizacyjny,
już w naszych oczach rozwijają się w takim tempie i w takim zakresie, że można
by mówić o jakichś wprost cudownych właściwościach, gdyby nie fakt, że zdajemy
sobie sprawę z tego, jak potężnym czynnikiem kształtującym życie są właśnie
determinanty seksualne.
Andrias Scheuchzeri to animal faber*. Być może, że w najbliższym już czasie pod
względem technicznym przewyższy nawet człowieka. Wszystko to jedynie i wyłącznie
dlatego, że siłą przyrody wytworzył czysto męskie społeczeństwo.
KSIĘGA DRUGA
PO STOPNIACH CYWILZACJI
1. POVONDRA CZYTA GAZETY
Jedni ludzie zbierają znaczki pocztowe, inni kolekcjonują stare druki. Povondra,
woźny pana G. H. Bondy, długo nie mógł ustalić istotnego sensu swego życia; lata
całe wahał się w decyzji co do skoncentrowania swoich zainteresowań: groby
prehistoryczne czy polityka międzynarodowa. Aż najniespodziewaniej w świecie,
niemal jak objawienie, stanęło przed nim coś, czego mu dotąd było brak, coś, co
mogło wypełnić mu życie. Wielkie rzeczy zazwyczaj zjawiają się niespodziewanie.
Owego wieczora Povondra czytał gazety, Povondrowa cerowała pończochy Franka, a
Franek udawał, że uczy się lewobrzeżnych dopływów Dunaju. Była przyjemna cisza.
Swoją drogą ja jestem wariat mruknął Povondra.
Co ci się stało? spytała małżonka nawlekając nitkę.
Ach, z tymi Płazami! tłumaczył jej Povondra. Właśnie czytam, że w ciągu
ostatniego kwartału sprzedano ich siedemdziesiąt milionów sztuk.
To dużo, prawda? spytała Povondrowa.
No, ja myślę! Przecież to ogromna ilość, mateczko. Pomyśl tylko,
siedemdziesiąt milionów! Povondra kręcił głową. Ależ muszą na tym robić
olbrzymie pieniądze. No i teraz te wszystkie nowe roboty dodał po chwili
namysłu. Właśnie czytam, że wszędzie na gwałt budują nowe wyspy. Powiadami ci,
że teraz ludzie będą mogli tworzyć tyle nowych
lądów, ile tylko będą chcieli. A to wielka rzecz, matko. Uważani, że to znacznie
większa rewelacja niż odkrycie Ameryki. Povondra znów się zamyślił. To nowa
epoka dziejów, rozumiesz? Szkoda gadać, mateczko, żyjemy w niezwykłych czasach!
I znowu zaległa dom głęboka cisza. Naraz ojciec Povondra głośno pyknął z fajki.
A jak sobie pomyślę, że gdyby nie ja, to nie byłoby doszło do tej całej
historii
Do jakiej historii?
A do tego przedsiębiorstwa z Płazami. Do tego Nowego Wieku. Bo tak prawdę
powiedziawszy to przecież ja puściłem w ruch tę całą sprawę.
Povondrowa podniosła głowę sponad dziurawej pończochy.
A to jakim sposobem?
Ano, bo wpuściłem wtedy tego kapitana do pana Bondy. Gdybym go nie wprowadził,
nigdy by się ten kapitan z panem Bondym nie zetknął. Tak, mateczko, gdyby nie
ja, nie byłoby tej całej historii. W ogóle nie byłoby!
A może ten kapitan byłby znalazł kogo innego wtrąciła Povondrowa.
Cybuch Povondry zachrapał pogardliwie.
Ty się na tym znasz! Taką sprawę może przeprowadzić tylko G. H. Bondy. Co tu
dużo gadać, on widzi znacznie dalej niż ktokolwiek inny. Każdy inny uważałby tę
sprawę za wariactwo albo lipę. Ale pan Bondy to co innego! Ten ma nos do
interesu. Ho! ho! Povondra zastanawiał się chwilkę. A ten kapitan, jak to on
się nazywał Aha, Vantoch! Wcale na to nie wyglądał. Taki zwyczajny sobie,
dobroduszny grubas. Każdy woźny oświadczyłby mu po prostu: "Ależ, proszę pana,
prezesa nie ma i nieprędko będzie." Ale ja miałem jakieś przeczucie, czy co
takiego "Trzeba go zameldować powiedziałem sobie. Może mnie nawet pan Bondy
zwymyśla, trudno, wezmę winę na siebie, ale zameldować go muszę." Powiadam ci:
zawsze uważam, iż woźny musi umieć oceniać ludzi. Czasem zadzwoni jakiś
człowiek, wygląda ci jak baron A to agent od lodówek elektrycznych. Innym znów
razem przyjdzie taki sobie poczciwy grubasek, a tu masz! Widzisz, co w nim
siedzi? Trzeba się znać na ludziach filozofował Povondra. Z tego, Franku,
widzisz, ile może dokonać człowiek nawet na podrzędnym stanowisku. Powinieneś
brać przykład i zawsze starać się jak najlepiej spełniać swe obowiązki, tak jak
ja to robiłem. Povondra uroczyście i z przejęciem pokiwał głową. Mogłem
przecież tego kapitana odprawić, byłbym sobie nawet oszczędził chodzenia po
schodach. Każdy inny byłby na niego fuknął i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. I
byłby w ten sposób udaremnił tak olbrzymie dzieło postępu na świecie. Zapamiętaj
sobie, Franku: gdyby każdy człowiek spełniał solidnie swe obowiązki, byłoby na
świecie jak w raju. I słuchaj uważnie, kiedy do ciebie mówię.
Słucham, tato mruknął nieszczęsny Franek. Ojciec Povondra chrząknął.
Pożycz no mi, mateczko, nożyczek. Mam ochotę wyciąć ten wycinek z gazety. Będę
miał kiedyś pamiątkę swojej działalności.
Tak więc doszło do tego, że Povondra zaczął zbierać z prasy wycinki o Płazach.
Jego namiętności zbieracza zawdzięczamy moc materiału, który w innym wypadku
zginąłby w zapomnieniu. Wycinał bowiem i przechowywał wszystko, co gdziekolwiek
o Płazach napotkał w druku. Nie będziemy także taić, że po okresie początkowych
skrupułów, nauczył się w swej stałej kawiarni ściągać gazety, w których były
umieszczone wzmianki o Płazach. W tej dziedzinie osiągnął niezwykle, wprost
czarodziejskie wirtuozostwo: umiał nieomal na oczach kelnera w niedostrzegalny
sposób wydrzeć z gazety odpowiednią kartkę i wsadzić ją do kieszeni. To zresztą
znana historia: wszyscy zbieracze gotowi są kraść czy mordować, byle tylko
zdobyć jakiś egzemplarz do swoich zbiorów. Co jednakże w niczym nie ubliża ich
moralności.
Teraz życie jego nabrało sensu, ponieważ stało się życiem zbieracza. Codziennie
wieczorem porządkował i odczytywał swoje wycinki, na co Povondrowa spoglądała z
pobłażliwością, pamiętając, że każdy mężczyzna to po trosze wariat, a po trosze
małe dziecko. Niechże więc zabawia się raczej wycinkami, niżby miał wymykać się
do knajpy lub grać w karty. Nawet zrobiła mu w komodzie miejsce na te jego
pudła, które sam sporządzał na swoje zbiory. Czyż można więcej wymagać od
kobiety i pani domu?
Nawet sam G. H. Bondy zaskoczony był przy jakiejś okazji encyklopedycznymi
wiadomościami Povondry we wszystkim, co dotyczyło Płazów. Povondra przyznał mu
się nieśmiało, że zbiera, cokolwiek ukazało się w druku na temat Płazów, pokazał
nawet swoje pudła. G. H. Bondy uprzejmie zbiory pochwalił. Szkoda gadać: tylko
wielcy panowie potrafią się zdobyć na wspaniałomyślny gest. Tylko wpływowi
ludzie mogą uszczęśliwiać innych, zwłaszcza gdy ich to nie kosztuje ani grosza
takim wielkim panom to dobrze! Więc na przykład pan Bondy wydał po prostu
rozporządzenie, by z dyrekcji Syndykatu Płazów wysyłano Povondrze wszelkie
wycinki o Płazach, które powinny być zbierane w archiwum. Stąd też
uszczęśliwiony i poniekąd nawet wzruszony Povondra dostawał codziennie całe
paczki materiałów we wszelkich możliwych językach świata; wśród nich wycinki
pism drukowanych azbuką, alfabetem greckim, pismem hebrajskim, arabskim,
chińskim, bengalskim, tamilskim, jawajskim czy birmańskim, które napełniały go
zbożnym wzruszeniem.
I pomyśleć powiadał często nad nimi że gdyby nie ja, to tego wszystkiego w
ogóle by nie było!
Jak już mówiliśmy, w zbiorach Povondry zachowało się moc materiału
historycznego, dotyczącego kwestii Płazów. Nie znaczy to jednak, że materiał ten
mógłby zadowolić badacza
naukowca. Przede wszystkim Povondra, który nie miał
wykształcenia fachowego z zakresu materiałów pomocniczych do badań historycznych
i metod archiwalnych, nie podał przy swoich wycinkach ani źródła, ani też
odpowiednich danych chronologicznych. Stąd też w większości wypadków nie
wiadomo, gdzie i w jakim czasie dany dokument się ukazał. Po drugie, przy
masowym gromadzeniu materiałów, jakie narastały mu w ręku, Povondra odkładał do
archiwum przede wszystkim obszerne artykuły, które uważał za istotne, krótkie
natomiast notatki i wzmianki wyrzucał po prostu do kosza. Skutkiem tego w całym
jego materiale przechowało się bardzo niewiele danych i faktów. Po trzecie,
także i Povondrowa przyłożyła rękę do całej tej kwestii. Oto gdy pudła Povondry
wypełniały się zbyt groźnie cichaczem, w tajemnicy wyciągała część wycinków i
rzucała je do pieca. A powtarzało się to parę razy do roku. Uratowały się tylko
te, których tempo przybywania nie było tak szybkie, a więc: druki malabarskie,
tybetańskie, koptyjskie. I dlatego zachowały się one w komplecie, niestety
jednak, wobec braków i w naszym w tym kierunku wykształceniu, nie na wiele mogą
nam być przydatne. Stąd też materiał, jaki z zakresu historii Płazów posiadamy,
jest dość szczupły, tak jak na przykład księgi hipoteczne z VIII wieku po
Chrystusie lub jak wybór pism poetki Safo. Raczej przypadkowo przechowała się
pewna część dokumentów z takiego czy innego odcinka tego olbrzymiego światowego
zagadnienia, które pomimo wszelkich trudności udało nam się zgromadzić w
rozdziale pod tytułem: "Po stopniach cywilizacji."
2. PO STOPNIACH CYWILIZACJI
Historia Płazów*
W owej historycznej epoce jaką na pamiętnym walnym zebraniu Eksportowej Spółki
Pacyfiku proroczymi słowy zapowiedział G. H. Bondy mówiąc o realizującej się
utopii* nie możemy już faktów historycznych mierzyć w ramach setek czy
dziesiątków lat, jak się to praktykowało w dotychczasowych dziejach świata, lecz
w ramach kwartałów, kiedy to ukazały się kwartalne sprawozdania statystyczne.* W
tej dobie fakty historyczne mają cechy jeśli można tak powiedzieć rzeczy na
miarę olbrzyma; stąd też tempo historii wzrasta w sposób niezwykły (według
obliczeń mniej więcej pięciokrotnie). Po prostu dziś nie możemy czekać paręset
lat, by ze światem stało się coś złego czy dobrego. Na przykład wędrówki
narodów, które kiedyś wlokły się przez kilka wieków, przy dzisiejszej
organizacji transportu można by definitywnie załatwić w ciągu trzech lat;
inaczej cała sprawa nie kalkulowałaby się. Podobnie ma się sprawa z likwidacją
Cesarstwa Rzymskiego, z kolonizacją nowych lądów, z likwidowaniem Indian i
innymi. Wszystko to dziś dałoby się przeprowadzić w znacznie szybszym tempie,
gdyby sprawy te zlecić bogatym trustom przemysłowym. Olbrzymie sukcesy Syndykatu
Płazów i jego potężny wpływ na losy świata są bez wątpienia w tej dziedzinie
przykładem do naśladowania dla przyszłości.
Historia Płazów od samego zaczątku tym jest znamienna, że była ona dobrze i
racjonalnie zorganizowana. Największa w tym zasługa, chociaż nie jedyna.
Syndykatu Płazów. Przyznać należy również, że wiedza, filantropia, oświata,
prasa i inne czynniki wzięły niemały udział w rozszerzeniu i postępie
zagadnienia Płazów. Jednakże Syndykat Płazów konsekwentnie dzień za dniem
zdobywał dla nich nowe kontynenty i nowe wybrzeża, pokonując liczne przeszkody,
tamujące racjonalną ekspansję.*
Kwartalne sprawozdania Syndykatu wykazują systematyczne kolonizowanie przy
pomocy Płazów zatok i portów Indii i Chin. Mówią one o zwiększeniu zasięgu na
wybrzeżach Afryki oraz ekspansji na kontynent amerykański, gdzie w Zatoce
Meksykańskiej powstają coraz nowe, najbardziej nowoczesne lęgowiska Płazów. W
związku z szeroką falą kolonizacji Syndykat wysyłał nieliczne grupy pionierskie
Płazów jako oddziały awangardowe przyszłego eksportu. Na przykład holenderski
Waterstaat otrzymał w darze od Syndykatu tysiąc sztuk Płazów pierwszego gatunku,
miasto Marsylia dostało bezpłatnie sześćset sztuk Salamandrów do oczyszczenia
Starego Portu, prócz tego wiele innych. Odwrotnie jak osiedlanie się ludzi na
świecie, akcja nasiedlania Płazów przebiegała planowo i celowo. Gdyby
pozostawiono te sprawy przyrodzie, akcja ta trwałaby długie setki i tysiące lat.
Rzecz zrozumiała: siły przyrody nigdy nie były tak przewidujące i celowe jak
handel czy wytwórczość w koncepcji ludzkiej. Wygląda nawet na to, że znaczny
popyt miał wpływ i na rozrodczość Płazów. Ilość narybku z jednej samicy wzrosła
do stu pięćdziesięciu sztuk rocznie. Normalne stałe straty, jakie w pogłowiu
Płazów powodowały rekiny, znikły niemal całkowicie, skoro Płazy zostały
zaopatrzone w pistolety podwodne z kulami dum
dum, służące im do obrony przeciw
drapieżnym rybom.*
Akcja nasiedlania Płazów nie przebiegała wszędzie jednakowo pomyślnie,
gdzieniegdzie środowiska konserwatywne stanowczo protestowały przeciwko
wprowadzaniu tego rodzaju nowych sił pracowniczych, upatrując w nich ukrytą
konkurencję dla ludzkiej pracy*, gdzie indziej znów wyrażano obawy, że Płazy,
żywiące się drobiazgiem morskim, zagrażają rybołówstwu. Inni jeszcze twierdzili,
że ryjąc swe podmorskie jaskinie i korytarze Płazy osłabiają brzegi i wy
spy. Prawdę powiedziawszy sporo było ludzi, którzy przestrzegali przed zbytnim
rozprowadzaniem Płazów. Tak jednakże bywa od dawien dawna, że każda nowość i
każde dzieło postępu napotyka na opory i nieufność. Tak było przy wprowadzeniu
maszyn, tak też jest z kwestią Płazów. W innych jeszcze krajach wynikły innego
znów rodzaju nieporozumienia.* Jednakże dzięki wydatnej pomocy prasy całego
świata która doskonale doceniała olbrzymie możliwości handlu Płazami i
zakrojoną na szeroką skalę akcję reklamową, jaka się z tym łączy kwestia
rozmieszczania Płazów we wszystkich częściach świata przyjmowana była z dużym
zainteresowaniem, a często nawet z żywiołową radością.*
Transakcje Płazami były przeważnie w ręku Syndykatu Płazów, który przeprowadzał
je przy pomocy własnych, specjalnie do tego celu skonstruowanych statków
cystern. Centralnym ośrodkiem tego handlu i pewnego rodzaju giełdą Płazów był
SalamanderBuilding w Singapurze.
Dla wyjaśnienia przytaczamy obszerne i obiektywne zestawienie, sygnowane w
zbiorze znakami: e. w. 5 października:
S
Trade
Singapore, 4 października
Leading 63. Heavy 317. Team 648. Odd Jobs 26.35.
Trash 0.08. Spawn 80.132.
Tego rodzaju komunikaty może czytelnik gazet znaleźć codziennie w rubryce
gospodarczej swego dziennika, pomiędzy telegramami podającymi notowania cen
bawełny, cyny lub pszenicy. Czy wiecie, co znaczą te zagadkowe cyfry i słowa?
Oczywiście, to transakcje Plażami, czyli S
Trade. Większość czytelników nie
bardzo jasno sobie wyobraża, jak to ten handel naprawdę wygląda.
Najprawdopodobniej przedstawiają sobie oni to tak: wielkie targowisko rojące się
niezliczonymi tysiącami Płazów, koło których przechadzają się kupcy w
tropikalnych hełmach i turbanach, oglądają wystawiony na sprzedaż towar i
wreszcie wskazują palcem na jakiś egzemplarz dobrze wyrośniętego, zdrowego,
młodego Plaża, mówiąc: ..Proszę mi sprzedać tę sztukę. Co to kosztuje?"
A w rzeczywistości giełda Płazów wygląda zupełnie inaczej. W marmurowym pałacu
S
Trade w Singapurze nigdzie nie zauważycie ani jednego Płaza, lecz tylko
ruchliwych i eleganckich urzędników, przyjmujących zlecenia telefoniczne. ,,Tak,
proszę pana. Leading kosztuje 63. Ile? Dwieście sztuk? Dobrze, proszę pana.
Dwadzieścia sztuk Heavy i sto osiemdziesiąt Team. Okey, zrozumiano. Statek
odchodzi za pięć tygodni. Right? Thank you, sir*." Cały paląc S
Trade aż huczy
od rozmów telefonicznych; robi to raczej wrażenie jakiegoś urzędu czy banku niż
targowiska. A jednak ten biały, wspaniały gmach z jonskimi kolumnami na
frontonie jest znacznie bardziej znanym na całym świecie targowiskiem niż
jarmark w Bagdadzie za czasów Haruna al Raszyda.
Wróćmy jednak do naszego przedsiębiorstwa handlowego i jego specyficznej gwary
zawodowej.
Leading to są po prostu specjalnie dobrane, inteligentne, zazwyczaj trzyletnie
Plaży, starannie wyćwiczone do sprawowania funkcji dozorców i kierowników w
koloniach roboczych Płazów. Sprzedaje się je bez względu na ich fizyczne
właściwości: ceni się tylko ich inteligencję. Leading z Singapuru, mówiące dobrą
angielszczyzną, uważane są za pierwszorzędne i najbardziej odpowiedzialne.
Oddzielnie także nabyć można inne typy kierowników Płazów, tak zwanych
Capitanos: inżynierów, Malaian
Chiefs, Foremanders i innych, jednakże Leading
cenione są najwyżej. Dziś cena ich waha się około sześćdziesięciu dolarów za
sztukę.
Heavy to ciężkie, atletycznej budowy, najczęściej dwuletnie Plaży, których waga
waha się od 100 do 120 funtów. Sprzedaje się je zazwyczaj w grupach ftzw.
bodiesi, po sześć sztuk. Ćwiczone są one do najcięższych prac fizycznych, jak:
kruszenia skał, przenoszenia głazów i tym podobne. Jeżeli w podanej notatce
uwidoczniono: Heavy 317, to znaczy, że grupa (body) złożona z sześciu Płazów
kosztuje trzysta siedemnaście dolarów. Na każdą grupę ciężkich przeznacza się
zazwyczaj jednego Leading jako kierownika i dozorcę.
Team to zwykle Płazy do pracy, o wadze 80 do 100 funtów, które sprzedaje się
tylko w drużynach pracowniczych (teamach), liczących dwadzieścia sztuk. Używane
są przeważnie do prac gromadnych, jak na przykład: do bagrowania dna, sypania
nasypów, stawiania tam i tym podobnych. Na każdy team, złożony z dwudziestu
Płazów, przypada jeden Leading.
Odd Jobs są klasą samą w sobie. Są to Płazy, które z jakichś powodów nie
przechodziły gromadnego lub specjalnego szkolenia. Na przykład dlatego, że
wzrastały gdzieś poza wielką, fachowo prowadzoną farmą Płazów. Są to właściwie
półdzikie, lecz bardzo często niezwykle zdolne Płazy. Sprzedaje sieje na sztuki
lub w tuzinach, używa się ich do rozmaitych prac pomocniczych lub do wykonywania
drobniejszych zadań, dla których nie warto sprowadzać całych grup lub drużyn
Płazów. Jeżeli Leading możemy uważać za elitę Płazów, to Odd Jobs symbolizuje
raczej drobny proletariat. W ostatnich czasach cieszą się one wielkim
powodzeniem wśród nabywców: traktują je jako pewnego rodzaju surowiec, z którego
sami przedsiębiorcy wychowują sobie pewne typy: Leading. Heavy, Team lub Trash.
Trash, czyli braki (wysortowane odpadki), są to mniej wartościowe, słabe lub
upośledzone fizycznie Płazy, których nie sprzedaje się pojedynczo lub w jakichś
określonych partiach, ale po prostu na wagę, zazwyczaj całymi dziesiątkami ton.
Kilogram żywej wagi kosztuje dziś 8 do 10 centów. Do czego właściwie służą i w
jakim celu je kupują, nie wiadomo, prawdopodobnie do jakichś lżejszych prac w
wodzie. By uniknąć nieporozumień, musimy przypomnieć, że mięso płazów nie jest
jadalne. Gatunek Trash nabywają w olbrzymim hurcie kupcy chińscy. Dokąd go
wywożą, nie zostało ustalone.
Spawn to nazwa narybku Płazów, dokładnie powiedziawszy: kijanki do roku życia.
Sprzedawane są w setkach i cieszą się olbrzymim popytem dlatego przede
wszystkim, że są tanie i że transport ich jest stosunkowo mało skomplikowany.
Dopiero na miejscu przeznaczenia dorastają i przygotowywane są do pracy. Spawn
dostarczany bywa w beczkach, ponieważ kijanki nie muszą wychodzić z wody, jak to
jest konieczne u Płazów dorosłych. Bardzo często zdarza się, że ze Spawnu
wyrastają jednostki niezwykle uzdolnione, przewyższające nawet typ
standaryzowany Leading. Dlatego też transakcje 2 narybkiem są takie dla
przedsiębiorstw interesujące. Wysoko uzdolnione Płazy sprzedaje się bowiem
później po paręset dolarów za sztukę. Amerykański milioner Denicker zapłacił
pewnego razu dwa tysiące dolarów za Plaża, który płynnie mówił dziewięcioma
językami. Potem kazał go przewieźć na specjalnym okręcie do Miami. Sam ten
transport kosztował ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. W ostatnich czasach
liczni hodowcy nabywają narybek Płazów do tak zwanych stadnin Płazów, gdzie
przez eliminacje wybierają i trenują je na zawodników sportowych. Zaprzęga się
je później po trzy do niewielkich łodzi, przypominających muszle. Regaty muszli,
ciągnionych przez Płazy, są obecnie najmodniejszą i najulubieńszą rozrywką
młodych Amerykanek na Palm Beach, w Honolulu i na Kubie. Nazywają się one
Triton
Races lub Wenus
regaty. W lekkiej, artystycznie wykonanej muszli,
kołyszącej się na falach morskich, stoi zawodniczka w najbardziej oszczędnym co
do powierzchni, a zarazem najrozkoszniejszym kostiumie kąpielowym, trzymając w
ręku jedwabne lejce zaprzęgu Płazów. W ten sposób odbywają się konkursy o tytuł
Wenus. Mr. J. S. Tincker. król konserw o którym już była mowa nabył dla swej
córeczki zaprzęg, złożony z trzech Płazów
zawodników: Posejdona, Hengista i King
Edwarda, za okrągłą sumę trzydziestu sześciu tysięcy dolarów. Lecz te wszystkie
rzeczy dzieją się już poza ramami właściwego S
Trade, którego czynności
ograniczają się właściwie do dostarczania całemu światu solidnych sił roboczych:
Leadings, Heavies i Teams.
Wspomnieliśmy już o farmach Płazów. Nie należy sobie pod tym pojęciem wyobrażać
jakichś olbrzymich stajen zarodowych z zagrodami; to po prostu kilka kilometrów
nagiego wybrzeża, na którym jest rozrzuconych parę domków z blachy falistej.
Jeden domek to kwatera weterynarza, drugi jest kancelarią dyrektora, a reszta to
domki mieszkalne personelu nadzorującego. Dopiero podczas odpływu można
dostrzec, że od brzegu biegną w głąb morza długie przegrody, dzielące pobrzeże
na poszczególne baseny. Jeden z nich przeznaczony jest na narybek, drugi na
Leading, i tak dalej. Każdy gatunek karmi się i ćwiczy oddzielnie. Obie
czynności wykonywane są w nocy. O zmierzchu Płazy wychodzą z nor na brzeg i
gromadzą się wokół swych instruktorów, którymi zazwyczaj są wysłużeni
podoficerowie. Pierwsza lekcja to lekcja mówienia; instruktor powtarza Płazom
jakiś wyraz, na przykład "kopać", i naocznie uzmysławia im jego znaczenie. Potem
ustawia je w czwórki i uczy maszerować. Z kolei półgodzinna lekcja gimnastyki i
odpoczynek w wodzie. Po przerwie uczą się posługiwać różnego rodzaju narzędziami
i bronią, po czym następują trzygodzinne ćwiczenia praktyczne w budownictwie
wodnym, oczywiście pod kierunkiem instruktorów. Kiedy już Plaży powrócą do wody,
otrzymują pokarm, składający się z specjalnych sucharów, przygotowanych z mąki
kukurydzianej i łoju. Leading i Heavy dokarmia się dodatkowo jeszcze mięsem.
Lenistwo i nieposluszeństwo karze się odebraniem racji żywnościowej. Kary
cielesnej nie stosuje się w ogóle; zresztą wrażliwość Płazów na ból jest bardzo
nieznaczna. Ze wschodem slońca na farmach Płazów nastaje zupełna cisza: ludzie
idą spać, Plaży zaś znikają pod powierzchnią morza.
Ten bieg rzeczy dwukrotnie tylko w ciągu roku ulega zmianie: raz w okresie
tarła, kiedy to przez dni czternaście Plaży pozostawione są całkowicie same
sobie, drugi raz, gdy na farmie zjawi się statek tankowy Syndykatu Płazów,
przywożący dyrektorowi farmy dyspozycje, ile i jakie gatunki należy odstawić.
Pobór odbywa się także nocą. Komendant statku, dyrektor farmy i weterynarz
zasiadają przy oświetlonym stole, natomiast dozorcy i zaloga statku mają za
zadanie odcięcie Płazom drogi powrotnej do morza. Zwierzęta jeden po drugim
podchodzą do stołu, gdzie komisja decyduje: zdolny lub nie. Zakwalifikowane
Płazy wsiadają do lodzi, która przewozi je na statek tankowy. W większości
wypadków robią to dobrowolnie, czyli tylko na surowy rozkaz. Bardzo rzadko
zdarza się, że trzeba używać gwałtu lub wiązać je. Spawn, czyli narybek, wyławia
się oczywiście z morza przy pomocy sieci.
Także i transport Płazów na statkach tankowych odbywa się w sposób humanitarny i
higieniczny. Woda w cysternach jest codziennie przy pomocy pomp zmieniana,
zwierzęta są karmione znacznie intensywniej. Śmiertelność podczas transportu
sięga ledwie 10 procent. Z inicjatywy Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami na
każdym statku obecny jest kapelan, który czuwa nad ludzkim traktowaniem Płazów i
co noc wygłasza do nich kazania, w których specjalnie Madzie im na serce
szacunek dla ludzi, wdzięczność, posłuszeństwo i miłość do przyszłych
pracodawców. Jedynym pragnieniem tych ostatnich jest ojcowska dbałość o
szczęście i dobrobyt Płazów. Problem uczuć ojcowskich dosyć trudno jest Plażom
wyjaśnić, gdyż samo pojęcie ojcostwa jest im nie znane. W kołach
inteligentniejszych Salamandrów na określenie kapelana okrętowego utarła się
nazwa: OjciecPłaz. Bardzo celowe również okazały się filmy naukowe, przy pomocy
których podczas transportu demonstruje się Plażom z jednej strony cuda techniki
ludzkiej, z drugiej strony ich przyszłe prace i obowiązki.
Istnieją ludzie, którzy skrót S
Trade (Salamander
Trade) interpretują jako
Slave
Trade, czyli handel niewolnikami. Tymczasem my, jako bezstronni
obserwatorzy, możemy oświadczyć, że gdyby handel niewolnikami w dawnych czasach
był tak wspaniale zorganizowany i tak idealnie pod względem wymogów higieny
prowadzony jak dzisiejszy handel Plażami, niewolnikom moglibyśmy tylko
pogratulować. Traktowanie zwłaszcza droższych gatunków Płazów jest wyjątkowo
dobre i przyzwoite, z tego chociażby względu, że kapitan statku i załoga
odpowiedzialni są swoimi poborami za życie powierzonych im Płazów. Autor
niniejszego artykułu sam był świadkiem, jak najbardziej zahartowani marynarze
załoga statku tankowego SS
14 głęboko byli wzruszeni i przejęci, kiedy
dwieście czterdzieści sztuk Płazów najwyższego gatunku zachorowało nagle w
basenie z ciężkimi objawami zatrucia. Zaglądali do nich raz po raz z pełnymi łez
oczyma, dając folgę swym ludzkim uczuciom w słowach bardzo prostych: "Do diabła
z tym całym ścierwem!"
Na skutek rosnących obrotów eksportu Płazów pojawił się także i dziki handel w
tej dziedzinie. Syndykat Płazów nie mógł ująć pod kontrolę i zarząd wszystkich
lęgowisk Płazów, na które porozwoził je nieboszczyk kapitan van Toch, zwłaszcza
na odległych wyspach Mikronezji, Melanezji i Polinezji. Dlatego też cały szereg
osad zostało pozostawionych własnemu losowi. Konsekwencją tego był fakt, że
oprócz racjonalnej hodowli Salamandrów powstały i przedsiębiorstwa połowu
dzikich Płazów, które miały dość szeroki zasięg. Połowy te przypominały w pewnym
sensie polowania na foki. Oczywiście były to połowy do pewnego stopnia
nielegalne, skoro jednak nie istniały paragrafy prawne ochrony Płazów, mogły być
one ścigane wyłącznie tylko jako przekroczenia w sensie naruszenia granic obcego
terytorium lub wtargnięcia w strefę wpływów innego państwa. Ponieważ jednak na
wyspach tych Płazy rozmnażały się w sposób fantastyczny i czyniły znaczne szkody
na plantacjach i polach tubylców, te dzikie połowy Płazów były pomijane
milczeniem i traktowane jako pewnego rodzaju regulacja przyrostu naturalnego
Płazów.
Przytaczamy autentyczne opowiadanie z tego okresu:
Korsarze XX wieku.
E.E.K.
Dochodziła godzina jedenasta wieczór, kiedy kapitan naszego statku kazał
ściągnąć z masz tu flagę państwową i spuścić łódki na wodę. Noc była księżycowa,
pełna srebrzystej poświaty. Wiosłowaliśmy w stronę wyspy o ile pamiętam
Gardner Island, w archipelagu Feniksa. W takie wiośnie miesięczne noce Płazy
wychodzą na brzeg i tańczą. Można wówczas podejść do nich zupełnie blisko:
pogrążone w gromadnym, niemym tańcu, nic nie słyszą. Wysiedliśmy w dwudziestu na
brzeg trzymając w ręku wiosła. Rozwinięci w tyralierę, zaczęliśmy półkolem
okrążać rojące się na plaży w jasnym świetle księżyca ciemne stado.
Trudno wprost opisać wrażenie, jakie sprawia taki taniec Płazów. Około trzysta
zwierząt siedzi na tylnych nogach w ściśle zwartym kręgu, frontem do środka.
Środek koła jest pusty; Plaży siedzą nieruchomo, jakby skamieniałe. Wygląda to
jak jakaś palisada wokół tajemniczego ołtarza; lecz wewnątrz nie ma ani ołtarza,
ani żadnego bożka. W pewnej chwili któreś zwierzę zamlaska; "Ts ts ts" i
zaczyna kręcić ruchem kolistym górną polową dala. Kołysanie przenosi się na
następne zwierzęta, dalej i dalej. W parę sekund już wszystkie Płazy wirują
górną polową ciała, nie ruszając się z miejsca, coraz prędzej, : coraz większym
uniesieniem, zataczając się w jakimś szaleńczym, namiętnym upojeniu. Po jakimś
kwadransie poszczególne zwierzęta zaczynają opadać z sil, kręcą się z coraz
większym trudem, wreszcie nieruchomieją: jeden, drugi, trzeci I znów siedzą
wszystkie bez ruchu jak dziwne figury. Za jakiś czas znowu któryś Plaż się
odzywa: ,,Ts ts ts", cialo jego zaczyna się kolebać, wirować i taniec porywa
cały zwarty krąg.
Oczywiście opis taki jest opisem raczej mechanicznym, ale spróbujcie dodać do
niego zimne światlo księżyca i regularnie powtarzający się przeciągły poszum
morza. Otrzymacie wówczas coś niesamowitego, coś wprost fantastycznego.
Stanąłem ze ściśniętym gardłem, ogarnęło mnie dławiące uczucie grozy i
przerażenia.
Rusz no się, ty zakrzyknął na mnie któryś z kolegów bo powstanie luka!
Coraz mocniej zacieśnialiśmy pierścień wokół tańczącego koła zwierząt. Chłopcy
trzymali wiosła mocno w garści i rozmawiali półgłosem, raczej może dlatego, że
była noc. niż żeby nas miały Plaży zauważyć.
Biegiem do środka! zawołał nasz komendant.
Ruszyliśmy w stronę wirującego kaliska, wiosła z głuchym stukotem opadły na
grzbiety Płazów. Dopiero teraz Plaży uprzytomniały: rzucił się tłumnie do
środka, niektóre próbowały przemknąć się pomiędzy wiosłami i uciec do morza.
Ciosy wioseł padały gęsto, zwierzęta cofały się i jęcząc boleśnie padały na
piasek. Zganialiśmy je wiosłami coraz bardziej ku środkowi; stłoczone, zbite,
pokaleczone, utworzyły wreszcie jedną bezładną, kilkuwarstwową stertę zwalonych
ciał. Dziesięciu ludzi zacieśniało coraz bardziej krąg przy pomocy wioseł,
drugich dziesięciu waliło wiosłami te, które próbowały uciekać lub wymykać się.
Wreszcie leżało przed nami jedno wielkie kłębowisko ruszającego się czarnego
mięsa, skrzeczącego żałośnie. Z kolei zrobiono lukę pomiędzy wiosłami: kiedy
ukazywał się w niej Plaż, otrzymywał mocny cios wiosłem w tył głowy. Po nim
drugi i trzeci, aż wreszcie znalazło się ich tam ze dwadzieścia.
Zamknąć koło! rozkazał komendant. I luka zniknęła.
Teraz Bully Beach i mieszaniec Dingo, schwyciwszy ręką poszczególne sztuki za
nogi, zaczęli ciągnąć zamroczone zwierzęta po piasku w stronę łódek jak worki
ze zbożem. Czasem wleczone cialo zaplątalo się gdzieś pomiędzy kamieniami. Gdy
marynarz ciągnął z pasją lub szarpał za nogę ze złością, noga urywała się.
To nic strasznego mruczał pod nosem stojący obok mnie stary Mikę. Odrośnie
mu niedługo.
Kiedy ogłuszone Plaży znalazły się w łódce, komendant rozkazywał:
Przygotować następne!
I znowu wymierzano Plażom wiosłami ciosy w tył głowy. Ten nasz komendant,
nazwiskiem Bellamy. był wykształconym i bardzo spokojnym człowiekiem, a przy tym
doskonałym szachistą. Ale taki połów to był raczej interes, więc wszelkie
skrupuły musiały odpaść. W ten sposób złapaliśmy około dwustu sztuk Płazów. Na
placu zostało z siedemdziesiąt, prawdopodobnie nieżywych lub niezdatnych już do
transportu.
Na statku powrzucano Plaży do specjalnego basenu. Nasz statek to był stary tank

ship*. służący dawniej do transportu nafty. Źle oczyszczone zbiorniki pachniały
ropą naftową, a woda w nich była tłusta i śmierdząca. Usunięto tylko pokrywy dla
dostępu powietrza. Kiedy wrzucono do tej wody Płazy, wyglądała jak obrzydliwa i
gęsta zupa z kluskami. Gdzieniegdzie z trudem, ledwieledwie poruszały się
Plaży. Przez cały dzień pozostawiono je w spokoju, by trochę oprzytomniały.
Następnego rana przyszło czterech ludzi z długimi widłami i zaczęło nimi grzebać
w tej zupie (fachowo nazywa się to soup). Trącali nieruchome ciała i
obserwowali, czy się ruszają albo tez czy są wśród nich mocno pokaleczone. Te
przy pomocy długich haków wyciągali i odrzucali.
No, już czysta zupa? pytał kapitan.
Tak, panie komendancie.
Dolejcie świeżej wody!
Rozkaz, komendancie.
Takie oczyszczanie zupy odbywało się codziennie, codziennie też wyrzucano w
morze sześć do dziesięciu sztuk "zepsutego towaru" jak się to nazywało.
Statkowi naszemu towarzyszyła stale olbrzymia kawalkada potężnych, nażartych
rekinów. Baseny śmierdziały rozpaczliwie: mimo stałego zmieniania woda w nich
była brudna, pełna ekskrementów i rozmoczonych sucharów. Ledwie się w niej
poruszały i z trudem oddychały czarne cielska Płazów.
Tu mają i tak świetnie twierdził stary Mikę. Widziałem kiedyś statek,
który przewoził je w starych beczkach po benzolu. Wszystko im tam wtedy
wyzdychało.
W sześć dni później braliśmy nowy towar na wyspie Nanomed.
Tak to wygląda handel Plażami. Oczywiście handel nielegalny, czyli nazwawszy
rzecz po imieniu: "nowoczesne korsarstwo", zrodzone w ostatniej dobie. Utarło
się zdanie, że blisko czwarta część będących w handlu Płazów pochodzi z tych
właśnie nielegalnych łowów. Istnieją bowiem lęgowiska Płazów, na których
Syndykatowi nie opłaca się utrzymywać stałych farm. Ostatnio na drobniejszych
wyspach Oceanu Spokojnego Płazy tak się rozmnożyły, że zaczęły się już ludziom
dawać we znaki. Tubylcy bardzo ich nie lubią, twierdzą, że ryte przez nich nory
i korytarze osłabiają wyspy. Dlatego też Urzędy Kolonialne, a także i Syndykat
Płazów przymykają oczy na tę rabunkową gospodarkę dzikimi Płazami. Obliczono, że
ponad czterysta statków trudni się obecnie korsarskimi wyprawami na Plaży. Prócz
drobnych przedsiębiorstw, ten rodzaj nowoczesnego korsarstwa uprawia także cały
szereg większych towarzystw okrętowych, wśród nich największe Pacific Trade
Comp. z siedzibą w Dublinie, którego prezesem jest wielce szanowny pan Charles
B. Harriman. Przed rokiem warunki pracy w tej branży były znacznie gorsze,
mianowicie pewien chiński rozbójnik, nazwiskiem Teng, napadł przy pomocy swoich
trzech statków legalne farmy Syndykatu. Gdy załoga tych farm stawiła mu opór,
nie wahał się wyciąć jej w pień. Zeszłego roku w listopadzie jednakże cala ta
mała flotylla Tenga została pod Midway Island zatopiona przez amerykańską
kanonierkę wojskową. Od tej chwili korsarstwo w zakresie Płazów przybrało formy
mniej dzikie i rozwija się obecnie zupełnie prawidłowo. Wprowadzono w nim pewne
zasady, które na ogół przyjęte zostały powszechnym milczeniem; na przykład
podczas ataku na cudze wybrzeże z masztu statku korsarskiego zostaje zdjęta
flaga państwowa, poza tym pod płaszczykiem korsarstwa tego rodzaju nie
praktykuje się handlu żadnymi innymi towarami; wreszcie w korsarstwie schwytane
Plaży nie mogą być sprzedawane po cenach dumpingowych; wprowadza sieje na rynek
światowy jako gatunek drugi. W handlu nielegalnym Płazy sprzedaje się w cenie 20
do 22 dolary za sztukę; uważane są one za gatunek gorszy, lecz bardzo wytrzymały
ze względu na to, iż wytrzymują najstraszliwsze obchodzenie się z nimi i fatalne
warunki transportu na statkach pirackich. Przypuszczalnie transport taki
wytrzymuje zaledwie 25 do 30 procent schwytanych zwierząt, te jednak stają się
bardziej odporne niż dotąd. Nazywają je Afaccaroni; w ostatnich czasach są już
one normalnie notowane na światowej giełdzie Płazów.
W dwa miesiące później grałem w hotelu "France" w Saigonie z panem Bellamy w
szachy. Oczywiście nie pracowałem już wówczas na statku.
Słuchajcie, panie Bellamy zaczepiłem go w rozmowie. Pan przecież jest
przyzwoity człowiek, jak się to mówi: dżentelmen. Nigdy pan nie miał wyrzutów
sumienia, że pracuje pan w branży, która jest zasadniczo nie czym innym, jak
handlem niewolników?
Bellamy ruszył ramionami.
Płazy to są Płazy rzucił wykrętnie.
Tak, ale przed dwunastu laty mówiło się, że Murzyni to tylko Murzyni
A czy tak nie było rzeczywiście? odpowiedział Bellamy. Szach! Partię tę
oczywiście przegrałem. Przyszło mi nagle na myśl, że każde pociągnięcie na
szachownicy to stara historia, już gdzieś, kiedyś, ktoś je wykonał. Że i nasze
dzieje już kiedyś dawniej rozgrywały się także, że właściwie przesuwamy figurki
po dawnych śladach, zmierzając do dawnych porażek. Bardzo być może, że taki
przyzwoity i cichy Bellamy łowił kiedyś Murzynów na Wybrzeżu Kości Słoniowej i
przewoził ich na Haiti lub do Luizjany, że patrzył spokojnie, jak marli pod
pokładem. Ale Bellamy nie miał przecież złych intencji. Bo Bellamy nigdy nie ma
złych intencji. Dlatego też jest niepoprawny.
Czarne przegrały oświadczył Bellamy, zadowolony. Wstał i przeciągnął się
leniwie.
Sądząc po wspaniałej organizacji handlu Płazami i olbrzymim zasięgu propagandy
prasowej, .najwyższe znaczenie dla rozwoju zagadnienia Płazów miała potężna fala
idealizmu technicznego, która w tym czasie zalała cały świat. Słusznie
przewidywał G. H. Bondy, że duch ludzki rozpocznie w owym czasie prace nad
nowymi kontynentami i nowymi Atlantydami. Przez długie lata trwał w kołach
technicznych gorący i długotrwały spór: czy należy stawiać nowe, solidne
kontynenty o żelazobetonowych brzegach, czy też tylko lekkie lądy, usypane z
morskiego piasku. Codziennie niemal powstawały nowe, gigantyczne projekty:
inżynierowie włoscy projektowali albo wybudowanie Wielkiej Italii, obejmującej
całe niemal Morze Śródziemne aż po Trypolis, Baleary i Wyspy Dodekanezu, albo
skonstruowanie nowego kontynentu tak zwanej Lemurii na wschód od włoskiego
Somali, który objąłby cały Ocean Indyjski. Przy pomocy olbrzymiej armii Płazów
zbudowano już nawet nową wyspę, na wprost portu somalskiego, Mogadiszu, o
powierzchni trzynaście i pół akra. Japonia projektowała, a w części nawet już
wykonała, nową, ogromną wyspę w miejscu dawnego archipelagu wysp Marianny,
przygotowywała połączenie archipelagów wysp Karoliny i Marszala w dwie wielkie
wyspy, które miały otrzymać nazwę Nowy Nippon. Na każdej z tych wysp miano
wybudować sztuczny wulkan, który by przyszłym mieszkańcom przypominał świętą
Fudżijamę. Mówiono także, że niemieccy inżynierowie budują po kryjomu w morzu
Sargasa ciężki, betonowy ląd, który ma być przyszłą Atlantydą i podobno ma
bardzo zagrażać francuskiej Afryce Zachodniej. Dotąd jednakże wykonano tylko
fundamenty. Holandia przystąpiła do zakrojonego na wielką skalę osuszania
Zeelandu. Francja na Guadelupie połączyła Grandę Terre, Basse Terre i La
Desirade w jedną wspaniałą wyspę. Stany Zjednoczone przystąpiły do budowy na 37
południku pierwszej wyspy lotniczej (dwupiętrowej, z olbrzymim hotelem,
stadionem sportowym, Lunaparkiem i kinem na pięć tysięcy osób).
Zdawało się po prostu, że padły już ostatnie granice, jakie przed rozmachem
ludzkiego ducha stawiały oceany świata: nastała radosna epoka fantastycznych
planów technicznych. Człowiek zrozumiał, że dopiero teraz staje się Panem Świata
dzięki Płazom, które zjawiły się na arenie w odpowiednim momencie, powiedzmy:
po prostu w chwili konieczności dziejowej. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że
nie byłoby doszło do tak olbrzymiego rozprzestrzenienia się Płazów, gdyby nie
fakt, że nasz wiek techniki przygotował dla nich do wykonania tak ciekawe
zadania, stwarzając tym samym rozległe pole dla ich trwałego zatrudnienia.
W wytworzeniu sprzyjającej rozwojowi handlu Płazami atmosfery wzięła także
wybitny udział wiedza, która od samego początku poświęciła wiele uwagi badaniom
Płazów, zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej.
Przytaczamy sprawozdanie z kongresu naukowego w Paryżu, podane przez jednego z
uczestników:
I CONGR?S dłTUROD?LES
Nazwany w skrócie Kongresem Płazów Ogoniastych, kongres ten miał w
rzeczywistości oficjalny tytuł znacznie szerszy: Pierwszy Międzynarodowy Kongres
Zoologów dla Badań Psychicznych Płazów Ogoniastych. Jednakże rodowity paryżanin
nie znosi kilometrowych tytułów, dlatego też wszyscy uczeni i profesorowie,
zasiadający w sali obrad w Sorbonie, mówili po prostu: "Messieurs les Urodeles",
panowie plaży ogoniaste, i koniec. Albo też jeszcze krócej i prościej: "Ces
Zoos
l?*".
Poszliśmy więc zobaczyć "ces Zoos
l?" z ciekawości raczej niż z obowiązku
sprawozdawcy. Z ciekawości jak państwo sami rozumiecie która bynajmniej nie
dotyczyła owych godnych, kryjących się za okularami powag uniwersyteckich, lecz
raczej tych stworzeń (ciekawe, dlaczego pióro wzdraga się przed napisaniem
wyrazu: "zwierząt"!), o których tyle już napisano zarówno naukowych foliałów,
jak i bulwarowych piosenek, a które jakoby są według jednych zwyczajną
kaczką dziennikarską, według innych natomiast, są istotami znacznie bardziej
utalentowanymi niż sami panowie stworzenia, jak się tym mianem dziś jeszcze (mam
na myli: po wojnie światowej i tym podobnych sprawach) określa człowieka.
Miałem nadzieję, że przesławni panowie uczestnicy Kongresu dla Badań
Psychicznych Płazów Ogoniastych dadzą nam, laikom, jasną i zdecydowaną
odpowiedź, jak ostatecznie przedstawia się kwestia owych fantastycznych jakoby
zdolności Andriasa Scheuchzeri. Że nam powiedzą: "Tak, to jest stworzenie
rozumne albo też tak dalece zdolne do przyswojenia sobie cywilizacji, jak pan
lub ja, że więc dlatego trzeba się z nimi na przyszłość tak liczyć, jak musimy
się liczyć z przyszłym rozwojem ras ludzkich uważanych dotąd za dzikie i
prymitywne"
Niestety na Kongresie nie padła żadna tego rodzaju odpowiedź, żaden nawet
problem tego typu nie został poruszony. Dzisiejsza wiedza zbyt jest fachowa, by
mogła zajmować się problematyką tego rodzaju.
Ano więc postarajmy się nauczyć czegoś, co się nazywa życiem duchowym zwierząt.
Ten oto wysoki pan, z rozwianą jak u czarnoksiężnika brodą, to słynny profesor
Dubosque. W tej chwili właśnie zwalcza namiętnie jakąś odmienną teorię któregoś
z swoich wielkich kolegów lecz od tej strony trudno nam śledzić treść jego
wykladu. Dopiero po dobrej chwili możemy się zorientować, że ten namiętny
czarnoksiężnik mówi o wrażliwości Andriasa na barwy i o jego umiejętności
rozróżniania rozmaitych odcieni barw. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem,
odniosłem jednak wrażenie, że Andrias Scheuchzeri jest jakby niewrażliwy na
barwy i że sam pan profesor Dubosque to zdecydowany krótkowidz sądząc po tym,
jak blisko podsunął swe notatki pod grube, srogo błyskające okulary.
Potem przemawiał uśmiechnięty uczony japoński, dr Okagawa; było to coś na temat
zasięgu reakcji, coś o symptomach występujących w momencie przecięcia węzłów
czuciowych w mózgu Andriasa. Przedstawiał, jakie zmiany zachodzą u Andriasa,
kiedy zostanie w nim unieszkodliwiony narząd odpowiadający labiryntowi usznemu.
Dalej szczegółowo referował profesor Rehman, jak reaguje Andrias na bodźce
elektryczne. Rozpętał się wówczas namiętny spór między referentem a profesorem
Brucknerem. Cłest un type* ten profesor Bruckner: mały, złośliwy i
niesamowicie impulsywny. Twierdził między innymi, że Andrias jest pod względem
zmysłów równie ubogo wyposażony z natury jak człowiek i że odznacza się takim
samym brakiem instynktów. Z cr,v:5/o biologicznego punktu widzenia ma to być
zwierzę prawie tak samo chylące się ku upadkowi jak człowiek i podobnie jak on
starające się swą deprecjację biologiczną nadrobić tym, co się określa jako
intelekt.
Tak jednak wyglądało, że wszyscy inni fachowcy nie brali profesora Brucknera
poważnie prawdopodobnie dlatego, że nie przecinał on węzłów czuciowych w mózgu
Andriasa ani też nie doprowadzał do niego bodźców elektrycznych.
Następnie profesor van Dieten bardzo powoli i z wielkim nabożeństwem tłumaczył,
jakie u Andriasa występują odruchy po wyjęciu prawego czołowego zwoju mózgowego,
a jakie po usunięciu zwoju okcypitalnego po lewej stronie mózgu.
Potem amerykański profesor Devrient mówił na temat Niech mi państwo wybaczą:
nie wiem, na jaki temat mówiłł Bo właśnie w tej chwili zaczęła mi się tłuc po
głowie myśl: jakie odruchy wystąpiłyby u profesora Devrient, gdyby tak jemu
wyjąć prawy czołowy zwój mózgu; jakby na przykład reagował uśmiechnięty dr
Okagawa, gdyby podziałać na niego przy pomocy bodźców elektrycznych; jakby się
zachował prof. Rehman, gdyby mu ktoś unieszkodliwił labirynt uszny. I ogarnęła
mnie nagle niepewność, jak to właściwie jest u mnie z rozróżnianiem barw lub z
czynnikiem w moich reakcjach ruchowych. Zaczęły mnie naraz dręczyć wątpliwości,
czy mamy prawo (oczywiście w znaczeniu ściśle naukowym) mówić o swoim (to znaczy
ludzkim) życiu duchowym, skorośmy dotąd jeden drugiemu nie powyjmowali zwojów
mózgowych i nie poprzecinali węzłów czuciowych. Właściwie powinni byśmy rzucić
się na siebie ze skalpelami w ręku, byśmy mogli zbadać nawzajem swoje życie
psychiczne. Jeżeli o mnie chodzi, miałbym ogromną ochotę dla dobra wiedzy
rozbić okulary profesora Dubosque lub podziałać bodźcami elektrycznymi na łysinę
profesora Dietena, a potem opublikować artykuł o tym, jak oni na to zareagowali.
Prawdę powiedziawszy, doskonale sobie to potrafię wyobrazić. Nie umiem natomiast
wyobrazić sobie, co przy doświadczeniach tego rodzaju działo się w duszy
Andriasa Scheuchzeri. Tyle tylko, że jestem najgłębiej przekonany, iż to jest
stworzenie niezwykle cierpliwe i potulne. Zresztą żadna z powag naukowych nie
stwierdziła, by nieszczęśnik Andrias Scheuchzeri wpadł kiedy w pasję.
Nie wątpię, że Pierwszy Kongres Płazów Ogoniastych to wspaniały sukces wiedzy.
Ale kiedyś, gdy znajdę chwilę wolnego czasu, pójdę do Jardin des Plantes wprost
do basenu Andriasa Scheuchzeri i powiem mu po cichu: ,,Słuchaj, Płazie, jeśli
kiedyś nadejdzie twój dzień niechże ci nie przyjdzie na myśl przeprowadzać
badań naukowych nad życiem ludzi!"
Dzięki więc tym badaniom naukowym przestali ludzie uważać Płazy za jakiś cud; w
świetle trzeźwej wiedzy Salamandrzy stracili bardzo wiele ze swego
dotychczasowego nimbu nadzwyczajności i wyjątkowości. Poddani badaniom według
testów psychologicznych, wykazywali właściwości bardzo przeciętne i
nieinteresujące; ich niezwykłe zdolności wiedza przeniosła w krainę baśni. Nauka
odsłoniła typ Normalnego Salamandra, który okazał się stworzeniem niezabawnym i
dość ograniczonym. Tylko dzienniki wciąż jeszcze robiły reklamę "cudownym
Płazom", które potrafią w pamięci mnożyć liczby pięciocyfrowe. Wnet i to jednak
przestało ludzi bawić, zwłaszcza gdy się okazało, że przy odpowiednich
ćwiczeniach może się tego nauczyć i zwyczajny człowiek. Więc też ludzie zaczęli
uważać Płazy za rzecz zupełnie naturalną, tak jak na przykład maszynę do
liczenia czy też inny automat. Przestały one być czymś tajemniczym, co wynurzyło
się z nieznanych toni morza, nie wiadomo dlaczego i po co. Bo ludzie nie będą
dopatrywać się tajemniczych spraw w czymś, co im służy i daje dochody, ale
raczej w tym, co może im szkodzić lub zagrażać. A ponieważ Płazy, jak się
okazało, były to stworzenia pod każdym względem bardzo użyteczne, więc też
zaczęto je traktować jako coś, co zasadniczo należy do racjonalnego i normalnego
biegu rzeczy.
Przydatność Płazów badał specjalnie hamburski badacz Wuhrmann. Poniżej krótko
streszczamy poważne wyniki, do jakich doszedł:
BERICHT UBER DIE SOMATISCHE VERANLAGUNG DER MOLCHE*
Prowadząc w moim hamburskim laboratorium doświadczenia z Plażami z Oceanu
Spokojnego (Andrias Scheuchzeri) miałem na celu ustalić odporność Płazów na
zmiany środowiska oraz innych czynników zewnętrznych i w ten sposób określić ich
przydatność w rozmaitych położeniach geograficznych i różnych warunkach.
Pierwsza seria doświadczeń miała ustalić, jak długo Płaz wytrzymać może bez
wody. Zwierzęta doświadczalne trzymane były w suchych kadziach przy temperaturze
40 do 50C. Po paru godzinach zdradzały wyraźne zmęczenie: polanę wodą ożywiały
się natychmiast. Po dwudziestu czterech godzinach leżały już bez ruchu, mrugając
tylko dolnymi powiekami. Tętno spadało, wszelkie inne funkcje fizjologiczne
ograniczały się do minimum. Zwierzęta cierpiały widocznie, najmniejszy ruch dala
stanowił olbrzymi wysiłek. Po trzech dniach wpadały w stan kataleptycznego
odrętwienia (xerosa) nie reagując nawet na przypalanie elektrokauterem. Po
zwiększeniu wilgotności powietrza zaczynały przejawiać pewne oznaki życia
(reagowały na jaskrawe światło, zamykając oczy, itp.). Jeżeli w ten sposób
"zasuszonego" Plaża po siedmiu dniach wrzucono do wody, po upływie doby wracał
do normalnego życia. Jednak przy dalszych próbach "suszenia" większa część
zwierząt doświadczalnych zginęła. W pełnym słońcu giną już po paru godzinach.
Inną grupę zwierząt doświadczalnych zmuszono do ciągnięcia walca w atmosferze
zupełnie suchej. Po trzech godzinach wydajność ich pracy poczęła spadać, po
obfitym jednak polaniu wodą podniosła się natychmiast. Zastosowanie częstego
polewania spowodowało, że zwierzęta ciągnęły walec siedemnaście, dwadzieścia w
pewnym wypadku nawet dwadzieścia sześć godzin bez przerwy, kiedy tymczasem
człowiek (dla kontroli) już po pięciu godzinach był całkowicie wyczerpany. Z
doświadczeń tych możemy wyciągnąć wniosek, że Płazy można doskonale używać do
pracy na lądzie, oczywiście przy zachowaniu dwóch warunków: że nie będą one
wystawione na bezpośrednie działanie promieni słonecznych oraz że będą stale
polewane po całej powierzchni wodą.
Druga seria doświadczeń dotyczyła odporności Płazów zwierząt z pochodzenia
tropikalnych na zimno. Przy nagłym oziębieniu wody zwierzęta ginęły na katar
kiszek. Przy powolnej jednak aklimatyzacji w środowisku chłodniejszym
przyzwyczajały się łatwo. W ciągu ośmiu miesięcy były raźne i przy temperaturze
T C., jednakże przy zastosowaniu większej ilości tłuszczu w pokarmach (15 do 20
dkg na sztukę dziennie). Skoro temperatura wody obniżona została do 5C.,
zwierzęta wpadały w odrętwienie z zimna (gelosa). W stanie tym udało się je
zamrozić i przechować zamrożone w bloku lodowym przez przeciąg paru miesięcy.
Kiedy lód się roztopił i temperatura wody podniosła się do 5C., zaczynały one
zdradzać oznaki życia, przy 7C., już poczęły szukać pożywienia. Na tej
podstawie można sądzić, że Płazy dałyby się zaaklimatyzować bardzo łatwo w
naszym klimacie aż po Norwegię i Islandię. Co do polarnych warunków
klimatycznych należałoby poczynić jeszcze dalsze doświadczenia. Znaczną
natomiast wrażliwość przejawiają Płazy na wpływy natury chemicznej. Próby z
bardzo nawet rozrzedzonym ługiem, z ściekami z fabryk, z chemikaliami
garbarskimi itp. wykazały, że skóra z nich odpada całymi kawałami i że zwierzęta
giną na chorobę skrzel. W naszych więc rzekach praktycznie Płazów użyć nie
można.
W szeregu dalszych doświadczeń udało nam się ustalić, jak długo może Płaz
wytrzymać bez żywności. Mogą one mianowicie głodować trzy tygodnie i dłużej, nie
zdradzając innych oznak prócz wyraźnego osłabienia. Jednego z Płazów
doświadczalnych głodziłem przez sześć miesięcy: ostatnie trzy miesiące spal, nie
poruszając się zupełnie. Kiedy potem wrzuciłem mu do kadzi posiekaną wątrobę,
taki był już słaby, że nie zareagował, trzeba było go karmić sztucznie. Po paru
jednak dniach jadł już normalnie i można było na nim przeprowadzać dalsze
doświadczenia.
Ostatnia wreszcie grupa doświadczeń dotyczyła zdolności regeneracji u Płazów.
Jeżeli obciąć Płazowi ogon, to odrasta on w ciągu dni czternastu. U jednej
sztuki doświadczenie to powtarzaliśmy siedem razy z kolei, zawsze z tym samym
skutkiem. Także i obcięte nogi mają właściwości odrastania. Jednemu z zwierząt
doświadczalnych amputowaliśmy wszystkie cztery kończyny i ogon, w ciągu dni
trzydziestu był on zupełnie cały. Jeżeli Plażowi ziarnie się kość udowa lub
ramieniowa, cała kończyna odpada i na to miejsce wyrasta nowa. Wyrasta również
wybite oko i odcięty język. Niezmiernie ciekawy jest objaw, że Płaz, któremu
wycięto język, zapomniał mówić. Po odrośnięciu języka trzeba go było uczyć
powtórnie. Jeżeli jednak amputować Płazowi głowę lub przeciąć kark zwierzę
ginie. Można mu natomiast wyjąć żołądek, część kiszek, dwie trzecie wątroby i
cały szereg innych organów, a normalne funkcje jego organizmu nie zostaną
zakłócone. Można więc powiedzieć, że wypatroszony żywy Plaż zdolny jest do życia
w dalszym ciągu. Żadne ze zwierząt żyjących nie posiada takiej odporności
wrodzonej na zranienie jak Plaż. Mógłby on więc z tej racji być pierwszorzędnym,
niezniszczalnym wprost zwierzęciem bojowym. Niestety stoi temu na przeszkodzie
ogromna pokojowość usposobienia i wrodzona bezbronność.
Prócz tych doświadczeń asystent mój, dr Walter Hinkel, badał Plaży jako
ewentualne źródło surowca. Stwierdził mianowicie, że ciało Płazów zawiera wysoki
procent jodu i fosforu. Nie jest wykluczone, że te podstawowe pierwiastki można
by w razie potrzeby wyzyskać w produkcji przemysłowej. Skóra Płazów, zasadniczo
nieużyteczna, daje się jednak zemleć i sprasować pod wysokim ciśnieniem;
uzyskana w ten sposób sztuczna skóra jest lekka i dość mocna. Mogłaby być
używana zamiast skór cielęcych, tłuszcz z Płazów jest niejadalny ze względu na
odrażający smak. nadaje się jednak na smary techniczne, tym bardziej że zamarza
w temperaturze bardzo niskiej. Również mięso Płazów uważane było za niejadalne,
a nawet za trujące. Spożywane na surowo powoduje gwałtowne boleści, torsje i
zawroty głowy. Po wielu próbach jednakże dr Hinkel ustalił, przeprowadzając
doświadczenia na własnej osobie, że właściwości szkodliwe tego mięsa znikają po
sparzeniu go ukropem (jak to się dzieje z niektórymi gatunkami muchomorów) i po
dokładnym wymyciu oraz wymoczeniu przez przeciąg dwudziestu czterech godzin w
słabym roztworze nadmanganianu potasu. Potem już można je gotować lub dusić,
smakuje jak kiepska wołowina. Jedliśmy na próbę mięso jednego Plaża, którego
nazywaliśmy Hans. Zwierzę to było bardzo inteligentne i sprytne, miało specjalne
zamiłowanie do pracy naukowej. Hans pracował na oddziale dra Hinkla jako
laborant; można mu było zlecić do wykonania nawet trudne analizy chemiczne.
Często w długie wieczory wiedliśmy z nim naukowe dysputy, bawiąc się jego
namiętną żądzą wiedzy. W końcu jednak musieliśmy go zabić przez litość, gdyż na
skutek moich eksperymentów i trepanacji czaszki oślepi. Mięso jego było ciemne
i łykowate, nie wywalało jednakże żadnych nieprzyjemnych skutków. Jest więc
rzeczą oczywistą, że w razie wojny mięso Płazów będzie pożądaną i tanią
namiastką wołowiny.
Ostatecznie to rzecz normalna, że Płazy przestały być sensacją, skoro było ich
na świecie już do stu milionów. Powszechne zainteresowanie wywoływały tak długo,
jak długo były pewnego rodzaju nowością. Teraz reszta zainteresowania gasła
pokutując czas jakiś jeszcze w groteskach filmowych (Sally i Andy, dwaj poczciwi
Jaszczurowie) i na scenkach kabaretowych, gdzie subretki i śpiewacy, obdarzeni
marnym głosem, występowali wciąż jeszcze w rolach skrzeczących i źle pod
względem gramatycznym wyrażających się Płazów.
Skoro Płazy stały się zjawiskiem masowym i codziennym, zaczęła się także
zmieniać, można tak rzec, i ich problematyka*. Prawdą jest, że sensacja, jaką
wywołały Płazy, skończyła się szybko, ale na jej miejsce przyszło coś innego, w
pewnym sensie solidniejszego, mianowicie: Kwestia Płazów! Bojowniczką kwestii
Płazów jak już nieraz w dziejach postępu ludzkiego bywało była kobieta. Była
nią mme Luise Zimmermann, dyrektorka gimnazjum żeńskiego w Lozannie, która z
niezwykłą energią i niesłabnącym zapałem zaczęła na całym świecie propagować
szlachetne hasło: "Oświaty dla Płazów!" Akcja jej przez czas dłuższy natrafiała
na niezrozumienie ze strony społeczeństwa, jakkolwiek wskazywała ona
niezmordowanie na wrodzone zdolności Płazów oraz na niebezpieczeństwo, jakie
mogłoby zaistnieć dla cywilizacji ludzkiej, gdyby płazy miały być nadal
pozbawione oświaty i wychowania moralnego. "Tak jak pod najazdem barbarzyńców
zanikła kultura rzymska, tak zaniknąć mogą i zdobycze naszego ducha, kiedy
zostanie on niejako wyspą wśród morza stworzeń duchowo ujarzmionych, którym
odmawia się udziału w najwyższych ideałach dzisiejszej ludzkości!" wołała
proroczo na sześciu tysiącach trzystu pięćdziesięciu siedmiu odczytach,
wygłoszonych w klubach kobiecych całej Europy i Ameryki, w Japonii, Chinach,
Turcji, i tak dalej. Jeżeli kultura nasza ma być zachowana, wykształcenie musi
być dostępne dla wszystkich. Nie mamy prawa pożywać w spokoju ducha owoców
naszej cywilizacji i płodów naszej kultury w chwili, gdy wokół nas żyją miliony
nieszczęśliwych, upośledzonych istnień, sztucznie utrzymywanych na poziomie
zwierzęcym. Tak jak hasłem dziewiętnastego stulecia było: Wyzwolenie Kobiety
tak hasłem naszego wieku musi być: Żądamy szkół powszechnych dla Płazów. I tym
podobne".
Dzięki swej wymowie i niezwykłej wprost ruchliwości mme Luise Zimmermann
zmobilizowała kobiety całego świata i zebrała odpowiednie środki materialne, by
założyć w Beaulieu (Koło Nicei) pierwsze liceum, w którym narybek Salamandrów,
pracujących w Marsylii i Tulonie, uczono by języka francuskiego, literatury,
retoryki, wychowania salonowego, matematyki i historii kultury.*
Nieco mniejszym powodzeniem cieszyła się Żeńska Szkoła Płazów w Mentonie, gdzie
wykłady z zakresu muzyki, kuchni dietetycznej oraz lekcje robót ręcznych (przy
których mme Zimmermann upierała się głównie ze względów czysto pedagogicznych)
natrafiały na dziwny brak pojętności oraz na zdecydowany brak zainteresowania ze
strony młodych Płazów
uczennic. Natomiast pierwsze publiczne egzaminy młodych
Płazów przyniosły tak nieprawdopodobne wprost wyniki, że w następstwie tego
(staraniem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami) została uruchomiona Politechnika
Morska dla Płazów w Cannes i Uniwersytet dla Płazów w Marsylii. Tam także
pierwszy Płaz otrzymał dyplom doktora praw.
Zagadnienie oświaty dla Płazów potoczyło się teraz szybko normalną drogą. W
stosunku do początkowych ecoles* typu Zimmermann bardziej postępowe
nauczycielstwo podniosło cały szereg zarzutów. Mianowicie odezwały się głosy, że
dla kształcenia młodzieży Płazów nieodpowiednie są szkoły przestarzałego typu
humanistycznego dla młodzieży ludzkiej. Ten właśnie typ Szkoły Reformowanej,
czyli Szkoły Życia Praktycznego, był namiętnie atakowany przez zwolenników
wykształcenia klasycznego, którzy głosili, że należy zbliżać Płazy do
kulturalnych społeczeństw ludzkich tylko na zasadach klasycznych, że nie
wystarczy nauczyć je mówić nie ucząc cytować klasyków i przemawiać ze swadą
Cicerona. Wywiązał się na ten temat długotrwały i namiętny spór, który
zlikwidowano w ten sposób, że szkoły dla Salamandrów upaństwowiono, szkoły zaś
dla młodzieży ludzkiej zreformowano tak, by możliwie najbardziej zbliżyły się do
idealnych Szkół Reformowanych dla Płazów.
Naturalnie wówczas także w całym szeregu innych państw odezwały się głosy
żądające powszechnego i przymusowego nauczania Płazów pod nadzorem państwowym.
Kolejno sprawa ta została przeprowadzona we wszystkich państwach morskich
(oczywiście z wyjątkiem Wielkiej Brytanii). Ponieważ jednak szkoły te nie były
obciążone przestarzałymi klasycznymi tradycjami szkół ludzkich, można wiec było
w nich zastosować najnowsze metody psychotechniki, zasady technologii,
przysposobienia wojskowego i inne tym podobne najnowsze zdobycze pedagogiczne,
dzięki którym szkolnictwo to szybko przekształciło się w najnowocześniejsze i
najbardziej postępowe na świecie, stając się przedmiotem zawiści wszystkich
pedagogów i uczniów szkolnictwa ludzkiego.
W związku z szkolnictwem dla Płazów wysunęło się także zagadnienie języka.
Którego z języków świata Płazy uczyć w pierwszym rzędzie? Płazy pierwotne z wysp
Oceanu Spokojnego posługiwały się językiem pidginenglish, którego uczyły się od
tubylców i marynarzy. Wiele z nich mówiło po malajsku lub innymi miejscowymi
narzeczami. Płazy zaś hodowane na targi Singapuru przyuczono do posługiwania się
basic
english, czyli angielszczyzną uproszczoną w sposób naukowy, mieszczącą się
w ramach paru setek wyrazów, bez zastosowania przestarzałych form gramatycznych.
Skutkiem tego owa zreformowana angielszczyzna znana była wkrótce ogólnie pod
nazwą: salamander
english.
We wzorowych ecoles Zimmermann Płazy wysławiały się językiem Corneilleła,
bynajmniej nie ze względów nacjonalistycznych, lecz jedynie dlatego, że język
ten należał do dobrego tonu i zasad dobrego wychowania. W Szkołach Reformowanych
natomiast wykładano esperanto, jako język międzynarodowy. Prócz tego w okresie
tym powstało jeszcze pięć języków uniwersalnych, które miały na celu
zlikwidowanie pomieszania języków ludzkich z okresu Wieży Babel i ustalenie
jedynego wspólnego języka ojczystego dla całego świata ludzi i Płazów. Wiele
było oczywiście sporów o to, który język jest najbardziej celowy,
najdźwięczniejszy i najbardziej uniwersalny. Sprawa zakończyła się w ten sposób,
że każdy naród zastosował u siebie inny Język Uniwersalny.*
Upaństwowienie szkolnictwa Płazów ogromnie całą sprawę uprościło. W każdym
państwie Płazy pobierały naukę w języku w danym państwie obowiązującym. Chociaż
Jaszczury nadzwyczajnie szybko uczyły się obcych języków, zdolności ich w tym
kierunku zdradzały jednak pewne braki: z jednej strony z powodu słabego rozwoju
nagłośni, z drugiej strony z powodu pewnych predyspozycji psychicznych. Więc na
przykład słowa wielosylabowe wymawiały z wielką trudnością, próbując je sobie
zredukować do jednej głoski, wymawianej krótko i skrzekliwie. W miejsce r
wymawiały l, opuszczały wszelkie końcówki, przy spółgłoskach podniebiennych
sepleniły, nigdy także nie uwzględniały różnicy pomiędzy , ja" i "my" oraz
pomiędzy rodzajem żeńskim i męskim (być może, że to także jest oznaką ich
obojętności seksualnej poza okresem tarła). Wobec tego każdy język w ich ustach
przetwarzał się w sposób bardzo charakterystyczny: racjonalizował się w formy
najprostsze i prymitywne. Godne jest uwagi, że te ich neologizmy, prymityw
gramatyczny i sposób wysławiania się zaczął szybko przyswajać sobie nie tylko
szary tłum w portach, ale i tak zwane wyższe sfery towarzyskie. Stąd język ten
przeniknął nawet do prasy i szybko się rozpowszechnił. Zaczęły się zatracać
wśród ludzi pojęcia gramatyczne, zanikały końcówki, przestała obowiązywać
składnia. Złota młodzież snobizowała się przekręcaniem r i uczyła się seplenić.
Nadszedł moment, że niewielu tylko ludzi inteligentnych i wykształconych
umiałoby powiedzieć, co znaczy indeterminizm lub transcendentalizm Po prostu
słowa te i ludziom wydawały się zbyt długie i trudne do wymówienia.
Krótko mówiąc Płazy umiały lepiej czy gorzej mówić wszystkimi językami
świata, w zależności od tego, na jakich żyły wybrzeżach. W tym czasie pojawił
się u nas (mam wrażenie, że w "Narodnich Listch") artykuł, który (zupełnie
słusznie) z goryczą stawiał pytanie, dlaczego Płazów nie uczy się także języka
czeskiego, skoro są na całym świecie Jaszczury mówiące po portugalsku,
holendersku oraz całym szeregiem innych języków małych narodów. "Wprawdzie nasz
naród nie posiada niestety wybrzeża morskiego snuł swe wywody przytoczony
artykuł dlatego też nie posiada i własnych morskich Płazów. Mimo jednak że
morza nie posiadamy, nie znaczy to wcale, byśmy w rozwoju kulturalnym świata nie
mieli brać takiego samego, a z pewnych względów nawet i intensywniejszego
udziału jak cały szereg innych narodów, których języków uczą się olbrzymie
tysiące Płazów. Pojęcie sprawiedliwości wymaga, by Płazy zapoznały się także z
naszym życiem duchowym. Jakże jednak mogą je poznać, kiedy nikt z nich nie zna
naszego języka? Nie możemy oglądać się na to, że może kiedyś ktoś na świecie
zauważy to zaniedbanie kulturalne i stworzy katedrę języka czeskiego na którejś
wyższej uczelni dla Płazów. Bo jak mówi poeta: "Nie ufajmy nikomu na szerokim
świecie, jeżeli nie mamy choć jednego przyjaciela". "Postarajmy się sami
naprawić ten błąd! nawoływał artykuł. Wszystko, czegośmy na świecie
dokonali, przeprowadziliśmy własnymi siłami! Mamy prawo i obowiązek pozyskać
przyjaciół i wśród Płazów! Lecz jak dotąd nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych
nie przejawia zbyt wielkiej energii w zakresie odpowiedniej propagandy naszego
państwa i naszej produkcji wśród Płazów, chociaż inne, znacznie mniejsze narody
miliony poświęcają na to, by uprzystępnić Płazom skarby swej kultury, a zarazem
obudzić w nich zainteresowanie dla swej wytwórczości".
Artykuł ten poruszył dość szerokie koła, zwłaszcza w związku przemysłowców. Miał
on ten przynajmniej dodatni skutek, że wydany został mały Podręcznik języka
czeskiego dla Płazów z wyjątkami z arcydzieł literatury czeskiej. I rzecz wprost
niewiarygodna: książka ta została sprzedana w ilości ponad siedemset
egzemplarzy. To rzeczywiście sukces godny uwagi.*
Kwestia oświaty i języka była właściwie tylko częścią wielkiego problemu Płazów,
który narastał wprost ludziom pod rękami. Więc na przykład nagle wyłoniło się
zagadnienie, jak właściwie należy traktować Płazy pod względem jeżeli tak
można powiedzieć socjalnym. W pierwszych latach, a więc jeszcze przed
historycznym okresem Wieku Płazów, w pierwszym rzędzie Towarzystwa Opieki nad
Zwierzętami zabiegały o to, by Płazy nie były traktowane okrutnie i nieludzko.
Dzięki ich systematycznym interwencjom wszystkie urzędy czuwały, by
przestrzegane były w stosunku do Płazów wszelkie przepisy policyjne i
weterynaryjne, obowiązujące w stosunku do innych zwierząt hodowlanych.
Zdecydowani przeciwnicy wiwisekcji podpisywali moc protestów i petycji,
żądających zakazu przeprowadzania doświadczeń naukowych na żywych Płazach; i w
istocie w całym szeregu państw zakazy takie zostały wydane.* Wraz z postępującym
stale wykształceniem Płazów coraz częściej nasuwały się kwestie co do
sprawowania opieki nad nimi przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Z jakichś
bliżej nie określonych względów zaczynało się to wydawać niewłaściwe. Wreszcie
powstała Międzynarodowa Liga Ochrony Płazów (Salamander Protecting League),
pozostająca pod protektoratem arcyksiężnej of Huddersfield. Liga ta, licząca
ponad dwieście tysięcy członków w samej Anglii, dokonała bardzo wiele dla
Płazów, i to rzeczy wielce chwalebnych. Dokazała między innymi, że na wybrzeżach
morskich zostały urządzone dla nich specjalne boiska sportowe, na których z
dala od natarczywych gapiów mogły one odbywać "mityngi i zawody sportowe"
(prawdopodobnie odbywały się tam potajemnie Tańce Księżycowe). Prócz tego we
wszystkich szkołach (nawet i na uniwersytecie w Oxfordzie) apelowano do sumienia
uczniów, by nie rzucali w Płazy kamieniami. Interweniowano także w sprawie nie
przeciążania młodych kijanek nauką w szkołach. Uzyskano wreszcie i to, że
miejsca pracy Płazów musiały być ogrodzone wysokimi płotami z desek, które
chroniły je przed wielu przykrościami, z drugiej zaś strony odgradzały
całkowicie świat Salamandrów od świata ludzi.*
Jakkolwiek ogromnie była godna pochwały wszelka inicjatywa mająca na celu
sprawiedliwe i humanitarne nastawienie społeczeństwa ludzkiego do Płazów,
jednakże okazała się ona niewystarczająca. O ile bowiem stosunkowo dość łatwo
było zaprząc Salamandrów do jak to się mówi procesu wytwórczego, o tyle
znacznie trudniejszy okazał się problem podporządkowania ich w jakiś sposób
obowiązującym prawom i ustawom publicznym. Wprawdzie sfery bardziej
konserwatywne twierdziły, że tutaj nawet nie może być mowy o kwestiach
publicznoprawnych, że Płazy są po prostu własnością ich pracodawcy, który za
nie ręczy i odpowiada równocześnie za ewentualne szkody, przez nie wyrządzone,
że jednak mimo niewątpliwej inteligencji Salamandry są nie czym innym, jak
przedmiotem, rzeczą czy dobrem, a każde specjalne wystąpienie prawa w obronie
Płazów byłoby próbą naruszenia świętych praw własności prywatnej. Wbrew temu
inne partie twierdziły, że Płazy jako stworzenia inteligentne i w znacznej
mierze odpowiedzialne mogą świadomie i samowolnie przekraczać w sposób
najprzeróżniejszy obowiązujące przepisy prawne. Jakże jest więc możliwe, by ich
właściciel ponosił odpowiedzialność za ewentualne przestępstwa, jakich by się
one mogły dopuścić? Tego rodzaju ryzyko godziłoby ogromnie w interesy inicjatywy
prywatnej w zakresie prac wykonywanych przez Płazy. "W morzu przecież płotów nie
ma powiadano nie podobna więc Płazy zamknąć i trzymać je stale pod dozorem.
Dlatego też trzeba same Płazy zobowiązać drogą prawną, by respektowały system
prawny ludzkości i obserwowały przepisy, jakie specjalnie dla nich zostaną
wydane.*
O ile wiadomo, pierwsze ustawy dla Salamandrów wydano we Francji. Paragraf
pierwszy mówił tam o obowiązkach Płazów na wypadek mobilizacji i wojny. Druga
ustawa (zwana Lex Deval) pozwalała Płazom osiedlać się tylko w tych miejscach
wybrzeży, które wskaże im ich właściciel lub też powołany urząd administracyjny.
Trzecia ustawa głosiła, że Płazy obowiązane są bezapelacyjnie podporządkować się
wszelkim rozporządzeniom policyjnym; w wypadku gdyby tego nie uczyniły, wszelkie
urzędy policyjne mają prawo karać je zamknięciem w miejscu suchym i widnym lub w
ostatecznym wypadku zakazem pracy na czas dłuższy. W odpowiedzi na to wniesiono
do Izby projekt opracowania dla Salamandrów ustawodawstwa socjalnego, które
określałoby warunki ich pracy.
Inne natomiast koła polityczne zażądały, by Płazy zostały uznane za wrogów
ludzkości, ponieważ pracują w służbie kapitału bez ograniczenia czasu oraz
zupełnie bezpłatnie, co grozi powszechnym obniżeniem poziomu życiowego. Na
poparcie tego żądania zorganizowany został w Breście strajk, w Paryżu zaś doszło
do wielkich demonstracji. Dużo osób było rannych. Minister Deval musiał podać
się do dymisji. W Italii Jaszczury zostały podporządkowane specjalnej
korporacji, złożonej z przedstawicieli pracodawców i odpowiednich urzędów; w
Holandii podlegały Ministerstwu do Spraw Morskich. Słowem; każde państwo
rozwiązywało problem Płazów na własną rękę i każde inaczej, natomiast sterty akt
i rozporządzeń, określających obowiązki publiczno
prawne i zarazem mocno
ograniczające wolność i swobodę Płazów były wszędzie zupełnie jednakie.
Oczywista, że wnet po ukazaniu się pierwszych przepisów prawnych dla Płazów
znaleźli się ludzie, którzy zgodnie z logiką prawa zaczęli dowodzić, że skoro
ludzkość nakłada na Salamandrów określone obowiązki, powinna przyznać im także
pewne prawa. Państwo, które wydaje ustawy dla Płazów, uznaje je ipso facto za
istoty wolne i odpowiedzialne, za osoby prawne, za obywateli państwa wreszcie. W
takim wypadku należałoby w pewnym sensie ustalić ich prawa obywatelskie w
państwie, w którego zasięgu żyją. Można by oczywiście traktować Płazy jako
imigrację obcokrajową, jednakże w takim wypadku nie mogłoby państwo wymagać od
nich spełniania pewnych funkcji i obowiązków w okresie mobilizacji i wojny, jak
to ma miejsce (z wyjątkiem Anglii) we wszystkich krajach cywilizowanych. Jest
sprawą oczywistą, że w wypadku zbrojnego konfliktu będziemy żądać od Płazów, by
broniły one naszych wybrzeży; w takim jednak wypadku nie możemy odmawiać im
innych praw obywatelskich, jak: prawo wyborcze, prawo zrzeszania się, prawo
posiadania swych przedstawicieli we wszystkich ciałach prawodawczych i
uchwalających, i tym podobne.* W końcu wysuwano propozycje, by przyznać Płazom
pewien rodzaj autonomii podmorskiej. Lecz i te, i wszelkie inne pomysły okazały
się czysto akademickie; nie znalazły one praktycznego zastosowania głównie
dlatego, że Płazy nigdy i nigdzie nie starały się o zdobycie pełnych praw
obywatelskich.
Podobnie bez udziału, a nawet zainteresowania ze strony Płazów toczyła się
jeszcze inna szeroka dyskusja, skupiająca się wokół zagadnienia: czy Płazy mogą
przyjmować chrzest. Kościół Katolicki zajął od początku zdecydowanie negatywne
stanowisko: skoro Płazy, nie będąc potomkami Adama i Ewy, nie były poczęte w
grzechu pierworodnym, nie mogą być wiec oczyszczone z grzechu tego przez obrzęd
chrztu.
Kościół nie chce w żadnym wypadku rozstrzygać zagadnienia, czy Płazy posiadają
duszę nieśmiertelną lub w jaki inny sposób podlegają miłosierdziu bożemu i łasce
boskiej. Dobra wola Kościoła w stosunku do Płazów przejawi się w odmawianiu za
nie specjalnej modlitwy, która w oznaczone dni będzie odmawiana publicznie obok
modlitwy za dusze w czyśćcu cierpiące, oraz litanii za niewiernych.*
Mniej prosto potraktowały sprawę Kościoły protestanckie; przyznając Płazom
rozum, uznawały je za zdolne do przyjęcia nauki chrześcijańskiej, wahały się
jednak wprowadzić je do gminy wyznaniowej, a tym samym uczynić je braćmi w
Chrystusie. Ograniczyły się więc do tego, że wydały (w skrócie) Pismo święte dla
Płazów na papierze nieprzemakalnym i w milionach egzemplarzy rozprowadziły je po
całym świecie. Zastanawiano się także nad zestawieniem dla Płazów (analogicznie
do basic
english) czegoś w rodzaju basic
Christian, podstawowej i uproszczonej
nauki chrześcijańskiej; lecz próby czynione w tym kierunku wywołały taką burzę
sporów teologicznych, że trzeba było zaniechać tej koncepcji.* Takich skrupułów
nie miały bynajmniej liczne sekty religijne (zwłaszcza amerykańskie), które
wysyłały do Płazów swoich misjonarzy, by szerzyli wśród nich Prawdziwą Wiarę w
myśl słów Ewangelii: "Idźcie i nauczajcie wszystkie narody". Niewielu jednakże
misjonarzom udało się dostać za drewnianą barierę, dzielącą Salamandrów od
ludzi: pracodawcy zabraniali im do Płazów przystępu, by kazaniami swymi nie
odciągali ich od pracy. Więc też gdzieniegdzie można było przy smołowanych
płotach dostrzec kaznodziejów, stojących wśród zgrai psów (które namiętnie
obszczekiwały nieprzyjaciół swych poza barierą) i gorliwie, choć nadaremnie
głoszących słowo boże.
O ile nam wiadomo, najbardziej szerzył się wśród Płazów monizm. Jednostki także
wyznawały zasady idealizmu, standardu złota oraz innych teorii naukowych. Pewien
popularny filozof, nazwiskiem Georg Sequenz, stworzył specjalną religię, rodzaj
wyznania dla Płazów, której głównym i najwyższym przykazaniem była wiara w
Wielkiego Salamandra. Religia ta wśród Płazów zasadniczo się nie przyjęła,
znalazła natomiast licznych i gorliwych wyznawców wśród ludzi, zwłaszcza w
miastach, gdzie niemal jak grzyby po deszczu wyrastały szeregi tajnych świątyń
Kultu Salamandra.* Natomiast w czasach nieco późniejszych przyjęła się nagminnie
wśród Płazów wiara inna, co do której nie wiadomo, jaką drogą do nich dotarła.
Był to kult Molocha, wyobrażonego pod postacią olbrzymiego Płaza z ludzką głową.
Posiadali podobno olbrzymie bożki podmorskie, odlewane na zamówienie ze stali w
zakładach Armstronga lub Kruppa. Bliższe szczegóły obrzędów ich kultu, podobno
niezwykle okrutnych i tajemniczych, nigdy nie wyszły na światło dzienne,
ponieważ odbywały się pod wodą. Bardzo być może, że kult ten rozszerzył się
wśród nich tak bardzo dlatego, że nazwa Moloch* przypominała im pojęcie
przyrodniczonaukowe (molche) albo też niemiecką nazwę (Moich) Płaza.
Jak wynika z poprzednich rozdziałów, początkowo przez czas dłuższy problem
Płazów występował tylko w tym sensie: czy i w jakiej mierze Płazy jako
stworzenia rozumne i w znacznym stopniu cywilizowane mogłyby podlegać prawom
ludzkim, czy też powinny pozostać poza ramami społeczeństw ludzkich i ludzkich
praw. Innymi słowy: była to kwestia wewnętrzna poszczególnych państw,
rozwiązywana w zasięgu praw obywatelskich. Przez długie lata nikomu nie przyszło
na myśl, że kiedyś problem Płazów może nabrać szerokiego, międzynarodowego sensu
i że być może, trzeba będzie pertraktować z Salamandrami nie tylko jako ze
stworzeniami inteligentnymi, ale także jako z kolektywem Płazów lub z narodem
Płazów. Prawdę powiedziawszy, pierwszy krok do takiego pojmowania Kwestii Płazów
uczyniły owe zbyt gorliwe sekty chrześcijańskie, które zaczęły chrzcić Płazy,
powołując się na słowa Pisma: "Idźcie i nauczajcie wszystkie narody". W ten
sposób powstała definicja, że Płazy są czymś w rodzaju narodu.*
Pierwsze istotnie zasadnicze i na skalę międzynarodową uznanie Płazów za naród
przyniósł dopiero słynny apel Międzynarodówki Komunistycznej, podpisany przez
towarzysza Mołokowa, a skierowany do wszystkich uciemiężonych, rewolucyjnych
Płazów całego świata.* Jakkolwiek apel ten jak się wydaje bezpośredniego
wpływu na Płazy nie wywarł, mimo to jednak znalazł głęboki oddźwięk w prasie
światowej, znajdując licznych naśladowców zwłaszcza w tym sensie, że na
Salamandry posypał się po prostu deszcz płomiennych odezw najrozmaitszych
partii, by zwartą masą przystąpiły do takiego czy innego ideowego, politycznego
czy socjalnego programu społeczności ludzkiej.*
Teraz kwestią Płazów zaczął interesować się także Międzynarodowy Urząd Pracy w
Genewie. Poczęły się tam ścierać dwa poglądy: jeden uznawał Płazy za nową klasę
pracującą i domagał się, by na nie rozciągnięte zostało całe ustawodawstwo
socjalne, dotyczące godzin pracy, płatnych urlopów, ubezpieczenia od wypadków
oraz na starość, i tak dalej. Drugi pogląd natomiast głosił, że w Płazach rośnie
niebezpieczna konkurencja dla ludzkich sił roboczych i że praca Płazów, jako
godząca w interesy socjalne ludzi, winna być po prostu zabroniona. Przeciw tej
ostatniej koncepcji zaprotestowali nie tylko przedstawiciele pracodawców, ale i
delegaci robotników twierdząc, że Płazy są już nie tylko rzeszą roboczą, ale i
potężnym, stale wzrastającym spożywcą i odbiorcą. Podkreślali, że w ostatnich
czasach w niebywały wprost sposób wzrosło zatrudnienie sił roboczych w
hutnictwie (narzędzia robocze, maszyny i bożki stalowe), w przemyśle
zbrojeniowym i chemicznym (podmorskie materiały wybuchowe), w przemyśle
cementowym, drzewnym, namiastek żywnościowych (SalamanderFood) i w całym
szeregu innych gałęzi produkcji. Tonaż okrętowy w stosunku do okresu przed
Płazami wzrósł o 27 procent, wydobycie węgla o 18,6 procent. Pośrednio przez
zwiększenie stanu zatrudnienia i wzrost dobrobytu wśród ludzi podnoszą się
obroty także i w innych gałęziach produkcji. Wreszcie w ostatnich czasach Płazy
zaczynają robić zamówienia na rozmaite części maszyn według własnych pomysłów i
planów, z których same montują pod wodą świdry pneumatyczne, młoty, motory
podwodne, prasy, podwodne stacje nadawcze i cały szereg innych maszyn własnej
konstrukcji. Za części te płacą zwiększeniem wydajności produkcji. Już dziś
piąta część całej produkcji światowej przemysłu ciężkiego i mechaniki
precyzyjnej to zamówienia Płazów. "Zerwijcie z Płazami, a możecie zamknąć piątą
część fabryk; w miejsce dzisiejszej prosperity będziecie mieli miliony
bezrobotnych".
Międzynarodowy Urząd Pracy nie mógł tych przesłanek nie brać pod uwagę.
Ostatecznie po długich pertraktacjach znaleziono kompromisowe wyjście z
sytuacji: "Wyżej wymienieni pracownicy zespołów S (Płazy) mogą być zatrudniani
tylko pod wodą lub w wodzie, a na wybrzeżu tylko w odległości dziesięciu metrów
od linii najwyższego przypływu; nie mają prawa wydobywania węgla i ropy naftowej
z dna morskiego; nie mają prawa produkowania papieru, tekstylii i sztucznej
skóry z wodorostów morskich dla odbiorców z lądu", i tym podobne. Te
ograniczenia produkcji Płazów zostały ujęte w specjalną ustawę, złożoną z
dziewiętnastu paragrafów. Nie przytaczamy jej tutaj dosłownie z tego chociażby
powodu, że zasadniczo nigdy nie była ona przestrzegana, jednakże jako
rozwiązanie Problemu Płazów na wielką skalę w sensie międzynarodowym od strony
gospodarczej i socjalnej, ustawa powyższa była dziełem poważnym i imponującym.
Znacznie wolniej dojrzewało na terenie międzynarodowym zagadnienie uznania
Płazów w sensie kontaktów kulturalnych. Gdy ukazała się w druku, bardzo często
cytowana w pismach fachowych, rozprawa: "Skład geologiczny dna morskiego przy
archipelagu wysp Bahama", podpisana nazwiskiem John Seaman, nikomu nie przyszło
na myśl, że jest to praca naukowa wykształconego Salamandra. Kiedy jednak
na kongresy naukowe, do rozmaitych akademii i towarzystw naukowych zaczęły
napływać od uczonych Płazów rozprawy i studia z zakresu oceanografii, geologii,
hydrobiologii, wyższej matematyki i innych gałęzi wiedzy ścisłej wywołało to
pewne zakłopotanie. a nawet niechęć, która znalazła swój wyraz w słowach
wielkiego drą Martela: "Czyżby te bydlaki chciały nas uczyć?" Uczony japoński,
dr Onoshita, za to, że odważył się zacytować pracę jakiegoś Płaza (było to coś
na temat rozwoju woreczka żółciowego u kijanek ryb głębinowych Argyropelecus
hemigymnus Cocco), został zbojkotowany przez sfery naukowe i popełnił harakiri.
Środowiska uniwersyteckie postawiły sobie za punkt honoru, ze względu na
poszanowanie własnej godności zawodowej, nie przyjmować do wiadomości żadnych
prac naukowych Płazów. Tym większy rozgłos (a zarazem oburzenie) wywołał gest,
na jaki zdobyło się Centre Universitaire de Nice*, zapraszając do wygłoszenia
publicznego odczytu drą Charles Merciera, słynnego uczonego Płaza z tulońskiego
portu, którego odczyt o teorii przekrojów stożkowych w geometrii nieeuklidesowej
odniósł olbrzymi sukces. Na tej specyficznej manifestacji obecna była także,
jako delegatka organizacji genewskiej, mme Maria Dimineanu. Ta wytworna,
elegancka dama tak była przejęta skromnym zachowaniem i głębią wiedzy dra
Merciera ("Pauvre petit wyraziła się podobno il esttellement laid!")*, że
postawiła za cel swego czynnego, niezmordowanego żywota, by Płazy zostały
przyjęte na członka Ligi Narodów. Daremnie próbowali mężowie stanu wyjaśnić
wymownej i energicznej damie, że Płazy nie mogą być członkiem Ligi Narodów,
ponieważ nigdzie na świecie nie mają swych władz zwierzchnich ani ziemi
ojczystej. Mme Dimineanu zaczęła propagować ideę, by wyznaczyć gdzieś Płazom
wolne terytorium, przy którym mogłyby mieć swe podmorskie państwo. Koncepcja ta
była dość nieszczęśliwa, jeśli już nie wprost drażliwa. Ostatecznie znalazło się
rozwiązanie kompromisowe. Przy Lidze Narodów została utworzona specjalna Komisja
dla Badania Kwestii Płazów, do której zaproszono także dwóch delegatów Płazów.
Pod wyraźnym naciskiem pani Dimineanu jako pierwszy delegat powołany został dr
Charles Mercier z Tulonu, drugim był niejaki Don Mario, rosły uczony Płaz z
Kuby, prowadzący badania naukowe w zakresie planktonu. Był to najwyższy w owej
dobie na terenie międzynarodowym dowód uznania egzystencji Płazów.*
Obserwujemy więc Jaszczury na drodze stałego i intensywnego rozwoju. Ilość ich
określano na siedem miliardów, jakkolwiek wraz z postępem cywilizacji
rozrodczość ich ogromnie spadła (do dwudziestu, trzydziestu kijanek z samicy
rocznie). Zajęły one już ponad 60 procent wszystkich wybrzeży świata. Nie
zasiedlone pozostały tylko wybrzeża polarne, lecz Płazy kanadyjskie rozpoczęły
już kolonizację Grenlandii spychając Eskimosów do wnętrza lądu, przejmując w
swoje ręce całe polarne rybołówstwo oraz handel tłuszczem rybim. Równocześnie z
prężnością natury materialnej zaznaczył się wśród nich znaczny postęp
cywilizacyjny. Pragnąc zaliczać się do narodów wykształconych, zaprowadziły u
siebie przymus szkolny, poza tym mogły się także pochwalić całym szeregiem
własnych, podmorskich pism, wychodzących w milionach egzemplarzy, wspaniałymi
pracowniami naukowymi i tak dalej. Oczywiście postęp ten nie przebiegał zupełnie
gładko, bez wstrząsów i pewnych oporów. Bardzo niewiele wprawdzie wiemy o
wewnętrznych sprawach Płazów, jednakże po pewnych oznakach zewnętrznych (np.
sądząc po fakcie, że znajdowano zwłoki Płazów z odgryzionymi nosami lub głowami)
można wnioskować, że przez dłuższy okres czasu trwały pod powierzchnią wody
przewlekłe i namiętne spory ideologiczne pomiędzy Staro
Płazami i Młodo

Płazami.* Młodo
Płazy hołdowały idei postępu bez ograniczeń i zastrzeżeń,
głosząc, że należy podciągnąć wykształcenie i szkolenie do poziomu lądowego na
wszystkich odcinkach, nie wyłączając piłki nożnej, flirtu, faszyzmu i perwersji
seksualnej. Natomiast zdaje się, że StaroPłazy upierały się konserwatywnie przy
przyrodzonych właściwościach społeczeństwa Płazów, nie chcąc się wyrzec starych,
dobrych zwierzęcych obyczajów i instynktów. Potępiali oczywiście gorączkową
żądzę wszelkich nowinek, widząc w niej przejaw upadku i zdradę odziedziczonych
ideałów Płazów. Najprawdopodobniej buntowali się oni także przeciwko wpływom
obcym, jakim ślepo ulegała obałamucona nowoczesna młodzież, stawiając
zagadnienie: czy absolutne małpowanie ludzi godne jest poważnych i świadomych
swej wartości Płazów.* Możemy sobie wyobrazić, że rzucali oni nawet hasła:
"Powrót do miocenu!", "Do walki o prawdziwe Płazy!" lub tym podobne. Były to
oczywiście przesłanki zespołowych konfliktów światopoglądowych całych generacji
i rewolucji duchowej, jaka miała miejsce na drogach rozwojowych Płazów.
Niestety, nie posiadamy bliższych danych co do okoliczności tego konfliktu,
przypuszczamy jednak, że Płazy robiły, co mogły.
Tak więc ród Salamandrów kroczył ku najwyższemu swemu rozkwitowi. Ale i ludzkość
także cieszyła się niezwykłą prosperity. W szybkim tempie umacniano wybrzeża
nowych lądów, z dawnych mielizn tworzono nowe połacie ziemi; pośrodku oceanów
wyrastały sztuczne bazy lotnicze. Lecz wszystko to było niczym wobec
gigantycznych projektów technicznych całkowitej przebudowy naszej kuli
ziemskiej, których realizacja czekała jedynie na kwestię ich sfinansowania.
Płazy pracowały intensywnie po całych nocach we wszystkich morzach, na
wybrzeżach wszystkich lądów. Robiły wrażenie zupełnie zadowolonych ze swego
losu; nie pragnęły nic więcej jak tylko mieć zapewnioną pracę i prawo do rycia
nor oraz tajemniczych korytarzy w brzegach morskich. Miały już swoje miasta
podziemne, swe głębinowe metropolie, swoje Essen i Birmingham gdzieś na dnie
morza, na głębokości od dwudziestu do pięćdziesięciu metrów. Miały gęsto
zaludnione dzielnice fabryczne, porty, trasy transportowe i milionowe siłownie.
Słowem: miały swój mało znany, lecz technicznie na wysokim poziomie stojący
świat.* Nie miały wprawdzie wielkich pieców i hut, lecz produktów ze stali
dostarczali im ludzie w zamian za ich pracę. Siłą napędową ich przemysłu było
morze: przypływ i odpływ, prądy głębinowe i różnica temperatur. Turbin
dostarczyli im ludzie, one natomiast doskonale umiały je zastosować. A czymże
innym jest cywilizacja, jak nie umiejętnością wykorzystania tych rzeczy, które
wymyślił kto inny? I jeśliby nawet, przypuśćmy, Płazy nie umiały myśleć, to czyż
mimo to nie mogły mieć swojej wiedzy? Oczywiście nie miały swej muzyki ani
literatury, ale świetnie umiały się bez tego obejść. Ludzie zaczynali twierdzić,
że to właśnie jest u Salamandrów niezwykle nowoczesne.
No proszę, to już człowiek może się czegoś od tych Płazów nauczyć I cóż w tym
dziwnego? Bo czyż Płazy nie odnoszą sukcesów? A z czegóż ludzie mają brać
przykład, jeśli nie z czyichś sukcesów?
Nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie produkowało się, nie budowało i nie
zarabiało tyle jak właśnie w owej wielkiej dobie. "My, ludzie Wieku Płazów"
powiadano z wielką dumą. Ani porównania z przestarzałym Wiekiem Ludzkości, z
jego powolnym, niedorzecznym i nieużytecznym partactwem, które się nazywało:
kultura, sztuka, wiedza czysta i Bóg wie co jeszcze! Prawdziwi, nowocześni
ludzie Wieku Płazów nie będą już marnowali czasu na pogłębianie Istoty Rzeczy.
Cała przyszłość świata zależy przecież od stałego zwiększania produkcji i
konsumpcji. Dlatego też Płazów musi być jeszcze więcej, by mogły więcej
wyprodukować i więcej zjeść. Płazy to po prostu Masy. Ich znaczenie epokowe to
fakt, że jest ich tak wiele. Teraz dopiero umysł ludzki pracować może celowo!
Pracuje na olbrzymi zasięg, wykorzystuje wszystkie swe twórcze możliwości.
Słowem: oto właśnie owa wielka doba!
Czegóż jeszcze brak w tym okresie powszechnego zadowolenia i dobrobytu do
zrealizowania Szczęśliwego Nowego Wieku? Co stoi na przeszkodzie, by zrodziła
się owa wymarzona Utopia, gdzie przeniosłyby owoce wszystkie owe triumfy
techniczne i wspaniałe możliwości, wytyczające bezkresne perspektywy dla
ludzkiego dobrobytu i pracowitości Płazów? Rzecz prosta, że nic. Teraz już
kwestię Płazów ukoronowała umiejętność przewidywania wszystkich państw dbających
o to, by w atmosferze Nowego Wieku nie odezwały się żadne zgrzyty. W Londynie
została zwołana konferencja państw morskich, na której wypracowano i uchwalono
międzynarodową konwencję o Płazach dla uregulowania spraw spornych. Wysokie
umawiające się strony zobowiązały się nawzajem: nie wysyłać Płazów na wody
terytorialne państw obcych; nie tolerować, by ich własne Płazy poważyły się w
jakikolwiek sposób naruszyć integralność lub wtargnąć w uznaną strefę wpływów
któregokolwiek innego państwa; nie wtrącać się pod żadnym warunkiem w sprawy
Płazów innego morskiego mocarstwa; na wypadek zatargu między własnymi i obcymi
Salamandrami odwołać się do Międzynarodowego Trybunału Rozjemczego w Hadze;
nie zbroić swoich Płazów w typ broni, która przekraczałaby normalny,
dopuszczalny kaliber podmorskiego pistoletu, przeznaczonego do walki z rekinami
(shark
gun); nie dopuścić by własne Płazy nawiązywały jakiekolwiek kontakty z
Salamandrami podlegającymi władzy innego państwa: nie budować przy pomocy Płazów
nowych lądów i nie rozszerzać dawnych terytoriów bez uprzedniej decyzji Stałej
Komisji Morskiej w Genewie, i tym podobne. (Razem trzydzieści siedem
paragrafów.) Natomiast zostały odrzucone: projekt angielski by mocarstwa
morskie zobowiązały się nie szkolić Płazów wojskowo; projekt francuski by
nastąpiło umiędzynarodowienie Jaszczurów i ich podporządkowanie władzy
Międzynarodowego Urzędu Płazów i Regulacji Mórz Światowych; projekt niemiecki
by każdy Płaz miał na skórze wypalony znak przynależności do danego państwa;
drugi projekt niemiecki by wszystkim mocarstwom morskim wyznaczyć określoną
ilość Płazów w odpowiednim stosunku cyfrowym; projekt włoski by państwom o
nadmiernej ilości Salamandrów wyznaczyć nowe wybrzeża lub parcele na dnie
morskim; projekt japoński by nad Płazami, z natury czarnymi, międzynarodowy
mandat sprawował naród japoński, jako przedstawiciel ras kolorowych*. Większość
tych projektów została odłożona do przyszłej koferencji mocarstw morskich, która
jednakże z różnych przyczyn już się nie odbyła.
"Ten traktat międzynarodowy pisał w Le Temps M. Jules Sauerstoff
zadecydował o przyszłości Płazów i pokojowym rozwoju ludzkości na długie
dziesiątki lat. Pogratulować należy konferencji londyńskiej szczęśliwego
zakończenia jej poważnych prac. Pogratulować można także i Płazom z tej racji,
że na podstawie tego traktatu podlegać one będą Międzynarodowemu Trybunałowi
Rozjemczemu w Hadze, mogą wiec teraz ze spokojem i wiarą poświęcić się swym
pracom dla podmorskiego postępu. Trzeba przy tym podkreślić, że odjęcie Kwestii
Płazów charakteru politycznego, co znalazło swój wyraz w konferencji
londyńskiej, jest jedną z najistotniejszych rękojmi pokoju światowego. Zwłaszcza
rozbrojenie Salamandrów zmniejsza prawdopodobieństwo konfliktów podmorskich
pomiędzy poszczególnymi państwami. Faktem jest niezaprzeczonym jakkolwiek na
wszystkich niemal kontynentach mają miejsca liczne zatargi graniczne i spory
mocarstwowe że pokojowi światowemu nie zagraża w tej chwili żadne
niebezpieczeństwo, przynajmniej od strony morza. Także i na lądzie sprawa pokoju
ma tak solidne podstawy, jak chyba nigdy dotąd. Mocarstwa morskie są pochłonięte
całkowicie rozbudowaniem swych wybrzeży. Mogą one również rozszerzać swe
terytoria w głąb mórz, nie mają więc przyczyny przesuwać swych granic na lądzie.
Nie będzie już powodu do walki żelazem czy gazem o każdą piędź ziemi. Wystarczą
bowiem motyki i łopaty Płazów, a każde państwo może sobie stworzyć takie
terytorium, jakie mu jest potrzebne. I właśnie rękojmią tych prac Płazów do
szczęścia wszystkich narodów jest konwencja londyńska.
Nigdy jeszcze nie zapowiadał się na świecie tak trwały pokój oraz pokojowy,
wspaniały rozwój świata jak właśnie teraz. W miejsce Kwestii Płazów, o której
już tyle mówiło się i pisało, teraz się będzie słusznie mówiło o Złotym Wieku
Płazów".
3. POVONDRA ZNÓW CZYTA GAZETY
Na niczym tak nie zaobserwujesz biegu czasu, jak na dzieciach. Gdzie to ten mały
Franek (jakże to było niedawno!), którego zostawiliśmy nad lewobrzeżnymi
dopływami Dunaju?
Gdzież znowu ten Franek? mruknął Povondra rozkładając wieczorną gazetę.
Wiesz przecież, tak jak zawsze odpowiedziała schylona nad szyciem
Povondrowa.
Znów gdzieś poleciał za dziewczyną rzucił zgorszony Povondra ojciec.
Nieznośny smarkacz! Jeszcze nie ma trzydziestu lat, a już ani jednego wieczoru
nie posiedzi w domu!
A ile to skarpet nadrze westchnęła Povondrowa naciągając jeszcze jedną z
kolei żałosną skarpetkę na drewniany grzybek. No i co ja mam z tym zrobić?
zamyśliła się nad olbrzymią dziurą na pięcie, przypominającą konturami Cejlon.
Najlepiej po prostu wyrzucić stwierdziła krytycznie. Po dłuższej jednak chwili
namysłu strategicznego wbiła zdecydowanie igłę w północne wybrzeże Cejlonu.
Zaległa dostojna cisza rodzinna, tak uwielbiana przez Povondrę ojca.
Szeleściły tylko strony gazety, odpowiadała im szybko dociągana nitka.
Złapali go już? spytała pani Povondrowa.
Kogo?
Tego mordercę, co zabił tę kobietę.
Ach, co tam mnie obchodzi twój morderca odburknął Povondra z wyraźnym
oburzeniem. Ale tu czytam, że stosunki między Japonią i Chinami są wyraźnie
napięte. To poważna sprawa. Bo tam to zawsze jest poważna sprawa.
A ja myślę, że już go nie złapią oświadczyła Povondrowa.
Kogo?
No, tego mordercę. Jak kto zamorduje kobietę, to rzadko kiedy go złapią.
Bo Japończyk niechętnym okiem patrzy, że Chiny regulują Rzekę Żółtą. A to jest
polityka. Póki tamta Żółta Rzeka ciągle robi psoty, w Chinach stale jest powódź
i głód, no i naturalnie to Chiny osłabia, rozumiesz? Daj no mi, matka, nożyczki,
muszę sobie to wyciąć.
Dlaczego?
Bo tu jest właśnie napisane, że na tej Żółtej Rzecze pracują dwa miliony
Płazów.
To bardzo dużo, prawda?
Ja myślę! A w dodatku jeszcze płaci za to Ameryka, moja droga. Oczywiście
Mikado wolałby tam wsadzić swoje Płazy. O, a to znów co?
Co takiego?
Piszą tu w "Petit Parisien", że Francja się na to zgodzi. No i zupełnie
słusznie. Ja bym się też nie zgoc
Na co?
Żeby Italia zwiększała powierzchnię wyspy Lampeduza To jest niesłychanie ważny
punkt strategiczny! Przecież ten Włoch z Lampeduzy mógłby zagrażać Tunisowi! A
właśnie "Petit Parisien" pisze, że Italia ma zamiar z Lampeduzy stworzyć
twierdzę morską pierwszego rzędu. I że już tam podobno mają sześćdziesiąt
tysięcy uzbrojonych Płazów. To już może budzić podejrzenie. Sześćdziesiąt
tysięcy to już masz, matka, trzy dywizje. A ja powiadam, że tam na tym Morzu
Śródziemnym dojdzie do jakiejś awantury. Daj no, muszę to wyciąć.
Pod pracowitymi rękoma Povondrowej Cejlon niknął, powoli zmniejszał się do
rozmiarów wyspy Rodos.
A tymczasem Anglia perorował dalej ojciec Povondra będzie miała duże
trudności. W Izbie Gmin mówiono ostatnio, że Anglia pozostała znacznie w tyle za
innymi państwami w tych budowach wodnych. Że podobno inne mocarstwa kolonialne
na wyścigi budują nowe wybrzeża i nowe lądy, a tymczasem rząd angielski z tą
swoją konserwatywną nieufnością do Płazów No i tak jest naprawdę, moja droga.
Anglicy są straszliwie konserwatywni. Znałem jednego lokaja z angielskiego
poselstwa, który za nic w świecie nie chciał wziąć w usta naszych knedli. Bo
podobno u nich takich rzeczy się nie jada, więc oczywiście on też tego nie
będzie jadł! No, już ja się nic nie dziwię, że ich inne państwa prześcigną
Povondra poważnie pokiwał głową. Francja rozbudowuje swe wybrzeża pod Calais,
więc prasa w Anglii podnosi wielki gwałt, że kiedy kanał zostanie zwężony,
będzie Francja mogła ich ostrzeliwać. No i widzisz, do czego doprowadzili?
Przecież mogli oni poszerzyć sww wybrzeża pod Dover i wtedy oni strzelaliby na
Francję?
A po co mieliby strzelać? spytała Povondrowa.
Ach, ty tego nie rozumiesz. To już są sprawy wojskowe. Ale wcale bym się nie
zdziwił, gdyby się tam coś zakotłowało.
Tam albo i gdzie indziej. To jest już poważne zagadnienie. Teraz przez te Płazy
sytuacja światowa jest zupełnie inna, moja droga. Całkowicie inna.
Wiec myślisz, że może być wojna? zatroskała się Povondrowa. Chodzi mi
przecież o naszego Franka Bo jakby tak musiał iść?
Wojna? rozważał Povondra. Oczywiście, musi dojść do wojny światowej, żeby
się państwa mogły podzielić morzami. Ale my pozostajemy neutralni. Ktoś przecież
musi zostać neutralny, żeby tamtym dostarczać broni i w ogóle wszystkiego. Tak
to już bywa rozstrzygnął sprawę Povondra. Ale wy, kobiety, nie znacie się na
tym.
Povondrowa zacisnęła wargi i szybkim miganiem igły kończyła likwidować wyspę
Cejlon na skarpetce młodego pana Franciszka.
I pomyśleć ciągnął dalej Povondra, z trudem skrywając uśmiech dumy że beze
mnie nigdy nie doszłoby do tak groźnej sytuacji! Bo gdybym był wówczas nie
wpuścił tego kapitana do pana Bondy, historia świata potoczyłaby się zupełnie
innym torem. Żaden inny portier na moim miejscu nigdy by go nie wpuścił. Ale ja
postanowiłem tę sprawę wziąć na siebie. No i popatrz, jakie teraz z tego powodu
wynikły trudności dla Anglii czy dla Francji! I jeszcze nie wiadomo, co to z
tego może kiedyś być Povondra w zdenerwowaniu stukał fajką. Widzisz, taka
to jest historia, mateczko. Gazety pełne są tych Płazów. Masz, tutaj znowu
Povondra położył fajkę. O, widzisz, tutaj masz, że pod miejscowością
Kankesanturai na Cejlonie Płazy zaatakowały jakąś wieś. Podobno tubylcy zabili
tam poprzednio parę Płazów. Wezwano policję i wojskowe oddziały tubylcze
czytał głośno Povondra w związku z czym doszło pomiędzy Płazami i ludźmi do
normalnej potyczki. Pośród żołnierzy było paru rannych Povondra ojciec
odłożył gazetę. O, to mi się bardzo nie podoba, mateczko.
A dlaczego? pytała Povondrowa rozklepując systematycznie i dokładnie
nożyczkami miejsce, na którym była wyspa Cejlon. Przecież to nic takiego!
Nie jestem tego pewien wyjąkał Povondra i wzburzony zaczął spacerować po
pokoju. Ale to mi się naprawdę nie podoba. Nie, to już bardzo nieprzyjemna
historia. Strzelanina między ludźmi i Płazami? Nie, to już nie powinno mieć
miejsca.
A może te Płazy tylko się broniły? uspokajała go Povondrowa odkładając
pończochy.
A właśnie mruczał Povondra zaniepokojony.
Jak już raz się te potwory zaczną bronić, będzie źle! I zrobiły to po raz
pierwszy Do pioruna, to mi się bardzo nie podoba! Povondra zamyślony
przystanął. Sam nie wiem, ale chyba lepiej było jednak nie puszczać tego
kapitana do pana Bondy!
KSIĘGA TRZECIA
WOJNA Z PŁAZAMI
1. MASAKRA NA WYSPACH KOKOSOWYCH
Co do jednej tylko sprawy Povondra mylił się: strzelanina pod Kankesanturai nie
była pierwszym starciem pomiędzy ludźmi i Płazami. Pierwszy znany w historii
konflikt miał miejsce parę lat przedtem, na Wyspach Kokosowych, jeszcze w złotym
okresie korsarskich wypraw na Salamandrów. Ale zdaje się, że i to nawet nie był
pierwszy wypadek tego rodzaju; w portach Oceanu Spokojnego wiele się gadało o
rozmaitych godnych pożałowania zajściach, kiedy to Płazy stawiały w pewnym
sensie czynny opór nawet i normalnemu S
Trade. Ale o takich bagatelkach historia
nawet nie wspomina.
Na tych Wyspach Kokosowych, czyli Keeling
Islands, było tak: przybił tam statek
korsarski "Montrose", znanej spółki Harrimana, Pacific Trade, pod dowództwem
kapitana Jamesa Lindleya, na zwyczajny połów Płazów typu zwanego Maccaroni. Na
Wyspach Kokosowych znana była bogata w Płazy zatoka, zasiedlona jeszcze przez
kapitana van Tocha, która jednakże ze względu na znaczną odległość
pozostawiona była, jak się to mówi, na łasce boskiej. Nie podobna stawiać
kapitanowi Lindleyowi zarzutów chociażby nieostrożności nawet mimo to, że załoga
wyszła na ląd bez broni. (Bowiem korsarskie łowy na Płazy miały już wówczas
pewną stałą formę. Faktem jest bezspornym, że dawniej statki korsarskie
uzbrojone były w karabiny maszynowe i lekkie działka, lecz nie przeciwko
Salamandrom, ale przeciw brudnej konkurencji innych piratów. Swojego czasu
bowiem na wyspie Karakelong doszło do starcia między załogą statku Harrimana a
załogą statku duńskiego, którego kapitan uważał Karakelong za swój teren
łowiecki. Wówczas to obie załogi uregulowały swoje stare porachunki zarówno
prestiżowe, jak i konkurencji w handlu: porzuciwszy Płazy zaczęły ostrzeliwać
się nawzajem z karabinów i hotchkissów. Duńczycy sprawę rozstrzygnęli na swą
korzyść na lądzie w ataku na noże, jednakże statek Harrimana ostrzelał później
skutecznie z dział swoich statek duński, zatapiając go wraz z całą załogą i
kapitanem Nielsem. Był to tak zwany incydent Karakelong. Musiały się wówczas
wdać już w to rządy zainteresowanych państw: zakazano na przyszłość statkom
korsarskim używania dział, karabinów maszynowych i granatów ręcznych. Prócz tego
przedsiębiorstwa pirackie podzieliły się tak zwanymi wolnymi terenami łowieckimi
w ten sposób, że do każdej osady Płazów miał prawo zawijać tylko pewien
określony statek. To gentlemenłs agreement* wielkich przedsiębiorstw korsarskich
było ściśle przestrzegane i respektowane nawet przez drobnych korsarskich
przedsiębiorców.)
Ale wracając do kapitana Lindleya: działał on całkowicie w duchu obowiązujących
wówczas zwyczajów handlowych i morskich, ponieważ na połów Płazów wysłał ludzi
uzbrojonych jedynie w pałki i wiosła. Późniejsze śledztwo oficjalne pod tym
względem dało nieżyjącemu kapitanowi pełną satysfakcję.
Załogą, która w ową noc księżycową wylądowała na Wyspach Kokosowych, dowodził
porucznik McCarth, specjalista od tego rodzaju łowów. Prawdą jest, że stado
Płazów, na jakie natknął się na brzegu, było niezwykle liczne. Liczyło ono na
oko sześćset do siedmiuset dorosłych, silnych samców, podczas kiedy porucznik
McCarth dowodził tylko szesnastu ludźmi. Nie podobna go jednak winić za to, że
nie zrezygnował z wykonania swego zadania, z tego chociażby względu, że zarówno
oficerom, jak i załodze statków korsarskich premie były zazwyczaj wypłacane w
zależności od ilości złowionych Płazów. W przeprowadzonym po fakcie śledztwie
Urząd Morski ustalił, że "wprawdzie porucznik McCarth jest odpowiedzialny za owo
nieszczęsne zajście, lecz że w danych okolicznościach nikt inny nie postąpiłby
inaczej". Przeciwnie: młody porucznik wykazał wielką rozwagę w tym chociażby, że
zamiast powolnego okrążania Płazów co przy występujących tam ilościach nie
mogło być oczywiście całkowite zarządził nagły atak, przy pomocy którego Płazy
miały być odrzucone w głąb wyspy i dopiero pojedynczo ogłuszane ciosami pałek i
wioseł. Na nieszczęście jednak przy ataku tyraliera marynarzy została rozerwana
i blisko dwieście Salamandrów skoczyło w morze. Podczas gdy atakujący obrabiali
odcięte od morza Płazy zasypał ich z tyłu grad kuł z krótkich podmorskich
pistoletów (shark
gun). Nikt naturalnie nie mógł przypuszczać nawet, że to
dzikie, nie szkolone Płazy z Keeling Islands są uzbrojone w pistolety
przeciwrekinowe. Nigdy też nie udało się ustalić, kto właściwie dostarczył im
tej broni.
Marynarz Michael Kelly, jedyny, który przeżył całą katastrofę opowiadał:
"Kiedy posypały się strzały, byliśmy przekonani, że to strzela załoga jakiegoś
innego statku, który przybył także na połów Płazów. Porucznik McCarth odwrócił
się więc w tył i zaczął wołać:
Idioci, co wy robicie? Tu załoga statku Montrose!
W tej samej jednak chwili dostał kulę w bok, wyciągnął jeszcze rewolwer i zaczął
strzelać. Druga kula trafiła go w szyję, wówczas padł. Dopiero wtedy
zorientowaliśmy się, że to Płazy strzelają i że mają zamiar odciąć nam drogę do
morza. Więc Long Steve podniósł w górę wiosło i z okrzykiem: Montrose!
Montrose! rzucił się na Płazy. A my za nim: krzycząc Montrose zaczęliśmy
tłuc te Płazy ile wlazło. Pięciu nas padło, ale reszta przebiła się do morza.
Long Steve skoczył w wodę i brodząc szedł do łódki. Naraz opadło go parę Płazów
i zaczęło wciągać w wodę. Zatopiły także i Charliego; biedak wołał na nas:
Chłopaki, na miłosierdzie boskie, nie dajcie mnie! ale cóż myśmy mogli mu
pomóc A te bydlaki wciąż strzelały nam w plecy. Bodkin się odwrócił i dostał
kulę w brzuch; jęknął tylko: Ach, nie i upadł. Próbowaliśmy z kolei
przedrzeć się w głąb wyspy. Ale ponieważ na tym świństwie połamaliśmy wszystkie
pałki i wiosła, więc teraz bezbronni zmykaliśmy po prostu jak zające. Zostało
nas wszystkiego czterech. Baliśmy się zbytnio oddalać od morza, bo później
moglibyśmy nie dostać się do łódki. Ukryci za kamieniami i krzakami musieliśmy
patrzeć, jak Płazy dobijały naszych kolegów. Topiły ich w wodzie jak kocięta;
jeśli który próbował płynąć, dostawał w głowę oskardem. W tym momencie poczułem,
że zwichnąłem nogę i nie mogę postąpić ani kroku dalej
A tymczasem kapitan Lindley, który pozostał na Montrose, posłyszawszy
strzelaninę na wyspie i sądząc, że zaszło tam jakieś nieporozumienie z tubylcami
lub też że znaleźli się tam i jacyś inni łowcy Płazów, zabrał ze statku kucharza
i dwóch maszynistów, kazał im załadować na drugą łódź działko szybkostrzelne
które ten przewidujący człowiek, wbrew wyraźnemu zakazowi, po kryjomu
przechowywał na statku i ruszył swej załodze na pomoc. Był na tyle ostrożny,
że na brzeg nie wysiadał; podpłynąwszy tylko pod brzeg łódką, na której było
ustawione działko czekał z założonymi rękoma".
Oto, jak dalszy przebieg zajścia opisywał marynarz Kelly: "Nie chcieliśmy wołać
kapitana, żeby nas te Płazy nie zauważyły. A tymczasem kapitan stanął w łódce z
założonymi rękoma i zawołał:
Hej, a co tam się dzieje?
Więc te Płazy naturalnie zaraz na niego. Było ich na brzegu dobrych paręset
sztuk, a inne jeszcze wciąż z morza napływały otaczając łódkę.
A co tam się dzieje?! zawołał kapitan raz jeszcze. Aż tu jeden wielki Płaz
zbliżył się do niego i powiedział:
Jazda z powrotem!
Kapitan przyjrzał mu się, chwilkę milczał, wreszcie spytał:
Czy ty jesteś Płaz?
Tak, my jesteśmy Płazy! odpowiedział tamten. No, panie, jazda z powrotem!
A ja chciałbym wiedzieć, coście zrobili z moimi ludźmi? nasz stary na to.
Nie powinni byli nas atakować odparł Płaz. Niech no pan wraca na swój
statek!
Kapitan chwilkę milczał, potem oświadczył zupełnie spokojnie:
No, dobrze. Jenkins, ognia!
No i maszynista Jenkins zaczął z działka walić do tych Płazów."
(W protokole późniejszego śledztwa tę sprawę Urząd Morski ujął w następujących
słowach: "W tym wypadku Captain James Lindley postąpił tak, jakby się tego po
angielskim marynarzu należało spodziewać.")
"Ponieważ Płazy były stłoczone brzmi dalej opowiadanie Kellyłego więc też
padały jak kłosy zboża na polu. Próbowały jeszcze strzelać z tych swoich
pistoletów do kapitana Lindleya, ale on stał z rękoma założonymi na piersiach i
ani drgnął. Po chwili z tyłu, poza łódką, wychylił się z wody czarny Płaz
trzymając w łapie coś podobnego do puszki od konserw, drugą łapą coś tam z niej
oderwał i rzucił ją pod łódkę. Nie doliczyłbyś ani do pięciu, kiedy w tym
miejscu trysnął w górę wielki słup wody i rozległ się przytłumiony, ale potężny
huk, że się nam pod nogami aż ziemia zatrzęsła"
(Sądząc z opisu Kellyłego, władze śledcze doszły do przekonania, że musiał to
być ładunek dynamitowy W3, jakich dostarczano Płazom pracującym przy
umocnieniach Singapuru do rozsadzania skał podwodnych. Skąd się jednak naboje te
dostały w łapy Płazom osiadłym na Wyspach Kokosowych, pozostało zagadką. Według
jednych przypuszczeń, musieli ich im dostarczyć ludzie, według innych Płazy już
wówczas miały pomiędzy sobą bardzo daleko sięgające kontakty. Stąd też opinia
publiczna domagała się, by dawanie tego rodzaju niebezpiecznych materiałów
wybuchowych Płazom do rąk było kategorycznie zabronione. Jednakże odpowiednie
czynniki oświadczały, że na razie nie podobna "wysoce użytecznego i całkowicie
bezpiecznego" ładunku dynamitowego W3 zastąpić czym innym. I wszystko zostało po
staremu).
"Łódka roztrzaskana na kawałki ciągnie się dalej opowieść Kellyłego
wyleciała w powietrze. Na jej miejscu zaczęły się szybko gromadzić pozostałe
jeszcze przy życiu Płazy. Nie widzieliśmy, czy Lindley żyje; wszyscy trzej moi
koledzy Donovan, Burkę i Kennedy wypadli i biegli mu na pomoc, by nie wpadł
tym Płazom w łapy. Chciałem biec i ja, ale miałem wywichniętą w stawie skokowym
nogę, usiadłem więc na ziemi i obu rękami zacząłem masować stopę, by nastawić
jakoś staw. Więc też nie wiem, co się tam w tej chwili działo, dosyć, że kiedy
spojrzałem, Kennedy leżał twarzą na piasku, a Burkę i Donovan znikli bez śladu.
Tylko jeszcze pod wodą coś się kotłowało"
Kelly uciekł potem dalej w głąb wyspy, gdzie natrafił na wieś tubylczą. Dzicy
jednak zachowali się w stosunku do niego dość dziwnie, nie chcąc go nawet
wpuścić pod dach. Widocznie bali się Płazów. Dopiero w siedem tygodni później
jakaś łódź rybacka odznalazła całkowicie ograbiony i pusty statek "Montrose",
zakotwiczony koło Wysp Kokosowych. Ona także uratowała Kellyłego.
W parę tygodni później podpłynęła do Wysp Kokosowych kanonierka brytyjska jego
królewskiej mości "Fireball" i stanąwszy na kotwicy wyczekiwała nocy. Na niebie
ukazał się księżyc w pełni; z morza wyszły Płazy i usiadłszy na plaży w wielkie
kolisko zaczęły swoje uroczyste tańce. A wtedy kanonierka jego królewskiej mości
posłała w sam środek ich koła pierwszy szrapnel. Pozostałe przy życiu Płazy
skamieniały na chwilę, a potem rzuciły się ku wodzie. W tej chwili gruchnęła
straszliwa salwa sześciu dział. Już tylko kilka półżywych z przerażenia Płazów
czołgało się w stronę morza. Padła jeszcze druga, potem trzecia salwa. }
Kanonierka "Fireball" cofnęła się pół mili i płynąc powoli; wzdłuż brzegów, biła
salwami w wodę. Akcja trwała sześć! godzin, oddano osiemset strzałów. Potem
kanonierka "Fireball" odpłynęła. Przez całe dwa dni powierzchnia morza przy
Keeling Islands była gęsto usiana tysiącami rozszarpanych Płazów.
Tej samej nocy holenderski okręt wojenny "Vaa Dijck" wystrzelił trzy pociski na
gromadę Płazów na wysepce Goenong Api, krążownik japoński "Hakodate" oddał trzy
strzały armatnie na Płazy wyspy Ailinglaplap, zaś francuska kanonierka
"Bechamel" rozpędziła przy pomocy trzech wystrzałów taniec Płazów na wyspie
Rawaiwai.
To była przestroga dla Płazów. I nie była ona daremna: taki wypadek (zwany
Keeling
killing) nigdy się już nie powtórzył, a systematyczny dziki handel
Płazami mógł się wspaniale rozwijać nadal bez przeszkód.
2. ZAJŚCIA W NORMANDII
Innego zupełnie rodzaju była utarczka w Normandii, jaka miała miejsce znacznie
później. Pracujące głównie w Cherbourgu i zamieszkujące przyległe wybrzeża Płazy
ogromnie lubiły jabłka, ponieważ jednak przedsiębiorcy nie chcieli im ich dawać
poza normalnym pożywieniem dla Płazów (bo podobno podwyższyłoby to znacznie
koszty budowy i zatwierdzony na nie budżet), więc też Płazy urządzały wyprawy
złodziejskie do okolicznych sadów. Właściciele poskarżyli się w prefekturze;
Płazy otrzymały surowy zakaz włóczenia się po wybrzeżu poza tak zwaną strefą
Płazów. Nic to jednak nie pomogło, owoce w sadach ginęły w dalszym ciągu, ginęły
podobno także i jajka z kurników, coraz więcej również znajdywano rankami
zabitych psów podwórzowych. Ludzie wzięli się na sposób i uzbrojeni w dubeltówki
zaczęli sami stróżować nocami w sadach, zabijając Płazy masowo. Ostatecznie cała
sprawa miałaby charakter ściśle lokalny, gdyby nie fakt, że chłopi normandzcy,
rozgoryczeni na rosnące podatki i zwyżkę cen nabojów myśliwskich, zapałali do
Płazów śmiertelną nienawiścią i zaczęli całymi zbrojnymi grupami urządzać na nie
wyprawy. Kiedy masowo zaczęli wystrzeliwać Płazy także i na ich miejscach pracy,
właściciele przedsiębiorstw wodno
budowlanych poskarżyli się z kolei władzom.
Prefekt wydał rozporządzenie, nakazujące chłopom zwrot wszystkich zardzewiałych
strzelb i dubeltówek. Ponieważ chłopi wzbraniali się, doszło gdzieniegdzie do
niemiłych konfliktów z żandarmerią. Wreszcie zawzięci Normandczycy zaczęli
strzelać i do żandarmów. Do Normandii zostały sprowadzone rezerwowe dywizje
żandarmerii, które zaczęły rewidować wszystkie wsie, dom po domu.
W tym właśnie czasie zdarzyła się bardzo nieprzyjemna historia. W okolicy
Coutance chłopaki wiejskie dopadły Płaza, który podobno w podejrzanych zamiarach
skradał się do kurnika. Otoczywszy go i przyparłszy do ściany stodoły, zaczęli
walić kamieniami. Ranny Płaz z rozmachem rzucił na ziemię coś podobnego do
jajka. Nastąpił wybuch, Płaz został rozszarpany na strzępy, lecz wraz z nim i
trzej chłopcy: jedenastoletni Pierre Cajus, szesnastoletni Marcel Berard i
piętnastoletni Louis Kermadec. Prócz tego pięcioro dzieci zostało lżej i ciężej
rannych. Wieść o tym rozeszła się szeroko po kraju. Ze wszech stron zjechało się
autobusami ponad siedemset uzbrojonych w karabiny, widły i cepy ludzi, którzy
zaatakowali osadę Płazów w Basse Coutance. Zanim policji udało się powstrzymać
rozjuszony tłum, zginęło ponad dwadzieścia Płazów. Sprowadzeni z Cherbourga
saperzy otoczyli zatokę Basse Coutance płotami z drutów kolczastych. W nocy
jednakże Salamandry wyszły z morza, granatami ręcznymi porozwalały zagrody z
drutów i gotowały się do wyprawy w głąb lądu. Ciężarówki wojskowe szybko
przywiozły parę kompanii piechoty z karabinami maszynowymi, tyraliera wojska
oddzieliła Płazy od ludzi. A tymczasem chłopi powybijali szyby w urzędach
skarbowych i w komisariatach policji; jednego znienawidzonego egzekutora
skarbowego powieszono na latarni z napisem: "Precz z Płazami!" Prasa, zwłaszcza
niemiecka, szeroko rozpisywała się o rewolucji w Normandii. Władze paryskie
ogłosiły stanowcze dementi.
Kiedy jednak krwawe starcia pomiędzy chłopami i Płazami zaczęły przenosić się
dalej, wzdłuż wybrzeża Calvadosu, Picardii i Pas de Calais, wyszedł z Cherbourga
stary francuski krążownik "Jules Flambeau" i ruszył na zachodni brzeg Normandii.
Jak się później wyjaśniło, chodziło jedynie o to, by obecność krążownika
wpłynęła uspokajająco zarówno na ludzi, jak na Płazy. "Jules Flambeau" zatrzymał
się o półtorej mili od zatoki Basse Coutance. Kiedy nadeszła noc, rozkazał
komendant okrętu dla zwiększenia wrażenia puszczać barwne rakiety. Na
wybrzeżu tysiące ludzi przyglądało się pięknemu widowisku. Nagle rozległ się
głośny huk, obok przedniej części okrętu wytrysnął w górę olbrzymi słup wody.
Okręt pochylił się, w tej samej chwili nastąpił nowy wybuch. Jasne było, że
krążownik tonie. W ciągu piętnastu minut zjechały się z okolicznych portów
motorówki na pomoc. Lecz pomoc ta nie była potrzebna: prócz trzech ludzi załogi,
którzy zginęli od wybuchu, reszta została uratowana. Ostatni z pokładu zszedł
dowódca okrętu wypowiedziawszy pamiętne słowa: "Tu już nic się nie da zrobić". W
pięć minut później "Jules Flambeau" zatonął.
Wiadomość urzędowa, ogłoszona jeszcze tej samej nocy, brzmiała: "Stary krążownik
Jules Flambeau, który miał być w najbliższych tygodniach rozebrany na szmelc,
najechał podczas nocnego pływania na skałę podmorską i na skutek wybuchu kotła
zatonął." Lecz wiadomość ta nie uśpiła bynajmniej czujności prasy. Półoficjalne
organa twierdziły, że okręt najechał na minę niemiecką nowoczesnej produkcji.
Pisma opozycyjne i prasa zagraniczna wołały olbrzymimi tytułami:
"FRANCUSKI KRĄŻOWNIK STORPEDOWANY
PRZEZ PŁAZY."
"ZAGADKOWY WYPADEK
NA WYBRZEŻU NORMANDII.ł
"BUNT PŁAZÓW!"
"Wołamy o sąd nad zbrodniarzami pisał namiętnie w swej gazecie poseł
Barthelemy którzy uzbroili zwierzęta przeciw ludziom! Nad zbrodniarzami,
którzy Płazom wetknęli w łapy bomby, by mogły nimi mordować chłopów francuskich
i niewinnie igrające dzieci! Nad tymi, którzy wydali potworom morskim plany
najnowocześniejszych torped, przy pomocy których mogą unieszkodliwić flotę
francuską, kiedy tylko tego zapragną! Wołamy o sąd nad nimi, powtarzam! Wytoczyć
im oskarżenie o morderstwo, postawić ich przed sąd wojskowy za zdradę kraju!
Czas zbadać, kto i ile dostał od fabrykantów broni za to, że uzbraja kanalie
morskie przeciwko flocie narodu cywilizowanego!"
Wytworzył się ogólny nastrój paniki, ludziska zbierali się na ulicach i
zaczynali stawiać barykady. Na ulicach Paryża, przy ustawionych w kozły
karabinach, obozowali strzelcy senegalscy. Na przedmieściach stały auta pancerne
i tanki. Wówczas w parlamencie zjawił się na trybunie minister marynarki
blady, lecz opanowany i oświadczył:
"Rząd bierze na siebie pełną odpowiedzialność za to, że Płazy na wybrzeżach
francuskich zostały uzbrojone w karabiny, podwodne karabiny maszynowe, baterie
dział podmorskich i wyrzutnie torpedowe. Ale w chwili gdy francuskie Płazy
posiadają działa wyłącznie lekkiego kalibru niemieckie Salamandry uzbrojone są
w miotacze min podwodnych średnicy 32 cm; podczas gdy na wybrzeżach francuskich
jeden podmorski skład granatów ręcznych, torped i materiałów wybuchowych
przypada mniej więcej na każde dwadzieścia cztery kilometry na wybrzeżach
włoskich istnieją magazyny materiału wojennego co dwadzieścia kilometrów, na
wodach niemieckich co osiemnaście kilometrów! Francja nie może i nie pozostawi
wybrzeży swych bez obrony! Francja nie zrezygnuje z uzbrojenia swych Płazów!
Ministerstwo prowadzi w tej chwili surowe śledztwo celem ustalenia, kto ponosi
winę za wypadki na wybrzeżu Normandii. Najprawdopodobniej Plaży uważały rakiety
kolorowe za sygnały bojowe i rozpoczęły obronę. Na razie komendant okrętu Jules
Flambeau oraz prefekt miasta Cherbourga zostali odwołani ze swych stanowisk.
Specjalnie powołana komisja ustali, jak właściciele przedsiębiorstw wodno
budowlanych obchodzą się z Płazami. Na przyszłość przewidywana jest ścisła
kontrola tego zagadnienia. Rząd wyraża głębokie ubolewanie z powodu strat w
ludziach. Młodzi bohaterowie narodowi: Pierre Cajus, Marcel Berard i Louis
Kermadec, zostaną pośmiertnie udekorowani odznaczeniami, pogrzeb odbędzie się na
koszt państwa, rodzicom zostanie wyznaczona pensja. W naczelnym dowództwie
marynarki francuskiej przewidywane są daleko idące zmiany. Po otrzymaniu
bliższych danych w tej sprawie rząd postawi w Izbie kwestię zaufania"
Gabinet ustalił, że przystępuje do obrad w permanencji.
A tymczasem prasa w zależności od zabarwienia politycznego proponowała cały
szereg zarządzeń profilaktycznych lub ochronnych. Więc wyprawy pacyfikacyjne,
karne, kolonizacyjne lub wreszcie krucjaty przeciw Płazom, strajk generalny,
dymisję rządu, aresztowanie właścicieli przedsiębiorstw wodnobudowlanych,
aresztowanie przywódców komunistycznych i agitatorów oraz cały szereg podobnych.
W związku z plotkami na temat zamknięcia wybrzeży i portów ludzie gorączkowo
zaczęli robić zapasy żywności, co spowodowało zwyżkę cen w zawrotnym tempie. W
ośrodkach przemysłowych rozpoczęły się demonstracje przeciwko wzrastającej
drożyźnie. Giełda została na trzy dni zamknięta. Był to moment najtrudniejszy i
najpoważniejszy w przeciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy. Wtedy jednak
sytuację rozwiązało bardzo zręczne posunięcie ministra rolnictwa M. Monti.
Zarządził on mianowicie, by na wybrzeżach francuskich dwa razy w tygodniu
wsypywano w morze dla Płazów tyle i tyle set wagonów jabłek, oczywiście na koszt
państwa. Decyzja ta ogromnie podobała się Płazom i całkowicie uspokoiła chłopów
i sadowników w Normandii oraz na innych wybrzeżach. Minister Monti poszedł
jeszcze dalej w tym kierunku: ponieważ już od dłuższego czasu dawało się
zauważyć poważne niezadowolenie i przejawy wrzenia w sferach producentów win z
racji braku rynku zbytu, zarządził, że państwo pójdzie Płazom na rękę tak
dalece, iż każdy Płaz będzie otrzymywał dziennie pół litra białego wina.
Początkowo Płazy nie wiedziały, co z tym winem robić, tym bardziej że odczuwały
jego mocne działanie, wlewały je wiec do morza. Z biegiem czasu jednak
przyzwyczaiły się. Zauważono nawet wśród Płazów francuskich znacznie
intensywniejsze przejawy żywotności w okresie parzenia się, przy znacznym jednak
spadku płodności. Tak więc za jednym zamachem została rozwiązana kwestia
rolnictwa i afera z Płazami. Kiedy niedługo potem doszło do kryzysu gabinetowego
z racji skandalu finansowego mme Tppler zręczny i zdecydowany M. Monti
został w nowym gabinecie ministrem marynarki.
3. INCYDENT W KANALE LA MANCHE
W jakiś czas później płynął belgijski statek transportowy "Oudenbourgh" z
Ostendy do Ramsgate. Kiedy znalazł się pośrodku cieśniny Calais, naraz oficer
wachtowy zauważył, że o pół mili na północ od jego kursu "coś się w wodzie
dzieje". Nie mogąc stwierdzić z daleka, czy tam ktoś nie tonie, kazał podpłynąć
na owo silnie rozfalowane miejsce. Około dwustu pasażerów na odwietrznej stronie
statku przyglądało się niezwykłemu widowisku: raz tu, raz tam wytryskiwały
pionowo w górę słupy wody, po powierzchni zaś kotłowały się jakieś czarne ciała,
cała powierzchnia morza na przestrzeni jakichś trzystu metrów kwadratowych
falowała groźnie i burzyła się. Z głębi morza słychać było trzaski i huki.
Wyglądało to tak, jakby pod wodą wybuchnął jakiś wielki wulkan. Kiedy
"Oudenbourgh" powoli zbliżał się do tego miejsca, nagle przed statkiem podniosła
się olbrzymia, stroma fala i rozległ się ogłuszający huk. Statek uniósł się
wysoko w górę, na pokład lunęły krople wrzącego niemal deszczu. Wraz z nim
spadło na przód okrętu wielkie, czarne ciało wijące się i skrzeczące żałośnie.
Był to przerażony i poparzony. Płaz. Kapitan statku kazał dać kontrparę, by
wycofać okręt z samego środka tego piekła, jakie się tam rozpętało. Eksplozje
następowały jedna po drugiej w rozmaitych punktach, powierzchnia morza pokryła
się gęsto ciałami poszarpanych Płazów. "Oudenbourgh" pełną parą uciekał na
południe. Nagle o jakieś sześćset metrów za statkiem rozległ się potworny huk, z
morza wytrysnął olbrzymi, chyba ze stumetrowy słup wody i pary. "Oudenbourgh"
skręcił w stronę Harwich, wysyłając iskrówką ostrzeżenia na wszystkie strony:
"Uwaga, uwaga, uwaga! Na linii Ostenda
Ramsgate poważne niebezpieczeństwo
wybuchów podmorskich. Przyczyny nie ustalono. Ostrzegamy wszystkie statki przed
tą trasą!" Długo jeszcze trwały huki i wybuchy, zupełnie jak podczas manewrów
morskich, nic jednakże poprzez fontanny wody i kłęby pary nie można było
dostrzec. Z Dover i z Calais pełną parą ruszyły torpedowce i destroyery,
wystartowały także eskadry samolotów wojskowych. Kiedy jednak dotarły na owo
miejsce, zastały tylko zmąconą i żółtą od gliny wodę oraz olbrzymie ilości
ogłuszonych ryb i porozszarpywanych Płazów.
Początkowo zdawało się, że to jakieś miny wybuchły w kanale. Kiedy jednak po obu
stronach cieśniny Calais wybrzeża zostały zamknięte kordonami wojska, kiedy po
raz czwarty w dziejach świata premier angielski przerwał week
end w sobotę
wieczorem i natychmiast powrócił do Londynu, zorientowano się, że chodzi tu o
fakt olbrzymiej wagi o znaczeniu międzynarodowym. Prasa zaczęła podawać
najbardziej panikarskie wiadomości, które o dziwo! tym razem dalekie jeszcze
były od rzeczywistości. Mało kto jednak zdawał sobie sprawę z tego, że Europa, a
wraz z nią cały świat, przez owych parę dni krytycznych stała o krok od wybuchu
kataklizmu. Dopiero w parę lat później, kiedy członek ówczesnego gabinetu
brytyjskiego, sir Thomas Mulberry, przepadłszy przy wyborach, wydał drukiem
swoje pamiętniki polityczne, można się z nich było zorientować, co się to
właściwie wówczas działo. Ale wtedy nikogo to już nie obchodziło.
Sprawa pokrótce przedstawiała się następująco: tak Francja, jak i Anglia
rozpoczęły po swojej stronie przy pomocy Płazów budować w kanale La Manche
fortyfikacje podwodne, by w wypadku wojny można było zamknąć cały kanał.
Oczywiście później jedno mocarstwo zarzucało drugiemu, że właśnie to drugie
rozpoczęło owe prace. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że oba mocarstwa
rozpoczęły budowę fortyfikacji równocześnie, z obawy, by państwo sąsiednie i
zaprzyjaźnione nie ubiegło go. Słowem: pod powierzchnią morza w cieśninie Calais
zaczęły wyrastać naprzeciw siebie dwie potężne, betonowe fortece, uzbrojone w
ciężką artylerię, wyrzutnie torpedowe, otoczone rozległymi polami minowymi i
całym szeregiem najnowocześniejszych wynalazków, jakie stawiał wówczas sztuce
wojennej do dyspozycji olbrzymi postęp ludzkości. Po stronie angielskiej załogę
fortecy stanowiły dwie dywizje Płazów ciężkich oraz trzysta Salamandrów

robotników; po stronie francuskiej stały trzy dywizje wyborowego wojska Płazów.
I właśnie owego dnia zdaje się na samym środku kanału zetknęły się brygady
robocze Płazów angielskich z francuskimi Salamandrami. Najwidoczniej doszło
między nimi do jakiegoś nieporozumienia. Opinia francuska twierdziła, że
spokojnie pracujące Płazy francuskie zostały napadnięte przez Płazy brytyjskie,
które starały się je odegnać. Podobno Płazy brytyjskie chciały nawet wziąć do
niewoli część Płazów francuskich, te jednak zaczęły się bronić. Na to brytyjskie
Płazyżołnierze zaatakowały francuskie Płazy granatami ręcznymi, a potem
ostrzelały z miotaczy min. Francuskie Płazy zmuszono więc do użycia broni. Wobec
tego rząd francuski widział się zmuszony do zażądania od rządu jego królewskiej
mości pełnej satysfakcji: całkowitej pacyfikacji spornego odcinka dna morskiego
oraz zapewnienia, że tego rodzaju wypadki na przyszłość nie będą miały miejsca.
Natomiast rząd brytyjski wystąpił do rządu francuskiego z notą, która
twierdziła, że francuskie zmilitaryzowane Płazy przeszły na angielską stronę
kanału i próbowały zakładać tam miny. Brytyjskie Płazy uprzedziły je jednak, że
znajdują się na obcym terytorium. W odpowiedzi na to uzbrojone po zęby
Salamandry francuskie zasypały przeciwników granatami ręcznymi, zabijając przy
tym parę sztuk Płazów robotników brytyjskich. Rząd jego królewskiej mości z
ogromnym żalem widzi się zmuszony żądać od władz francuskich pełnej satysfakcji
i gwarancji, że na przyszłość Płazy francuskie nie będą przechodziły na
angielską połowę kanału La Manche.
Odpowiedź rządu francuskiego wyjaśniała, że Francja nie będzie nadal tolerowała
stawiania przez sąsiednie państwo fortyfikacji morskich tuż w bezpośredniej
bliskości francuskich wybrzeży. Co się zaś tyczy nieporozumienia na dnie kanału,
rząd Republiki Francuskiej proponuje, by w myśl konwencji genewskiej kwestia
zatargu została przekazana Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w Hadze.
W odpowiedzi swej rząd brytyjski stwierdził, że kwestia bezpieczeństwa wybrzeży
brytyjskich w żadnym wypadku nie może podlegać decyzji z zewnątrz. Jako państwo
napadnięte, ma prawo z całym naciskiem żądać przeproszenia, wynagrodzenia szkód
i gwarancji na przyszłość. Równocześnie brytyjska flota śródziemnomorska,
stacjonująca w okolicach Malty, ruszyła pełną parą w kierunku zachodnim.
Marynarka brytyjska Oceanu Atlantyckiego otrzymała rozkazy koncentracji w
okolicach Portsmouth i Yarmouth.
Rząd francuski zmobilizował pięć roczników rezerwy marynarki wojennej.
Wyglądało na to, że żadne z dwu państw nie ustąpi. Sprawa była jasna: nie
chodziło przecież o nic innego, jak o panowanie nad kanałem. W owym krytycznym
momencie sir Thomas Mulberry stwierdził niezbicie fakt znamienny: oto że po
stronie angielskiej nie ma w ogóle (przynajmniej de jurę) żadnych ani
robotników, ani żołnierzy Płazów, ponieważ na wyspach brytyjskich obowiązuje w
dalszym ciągu w całej rozciągłości prawo, wydane kiedyś za czasów sir Samuela
Mandevilleła, że zarówno na wybrzeżach, jak i na wodach terytorialnych wysp
brytyjskich nie może być zatrudniony ani jeden Płaz. Dlatego też rząd brytyjski
nie mógł oficjalnie przyjąć do wiadomości faktu, że Płazy francuskie zaatakowały
Płazy angielskie. Rzecz cała sprowadziła się więc do zagadnienia: czy Płazy
francuskie umyślnie, czy też tylko przez omyłkę weszły na tereny podmorskie wód
terytorialnych brytyjskich. Władze Republiki Francuskiej obiecały sprawę tę
wyświetlić. Rząd angielski nie sprzeciwiał się nadal, by sprawę przekazać do
rozstrzygnięcia Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w Hadze. Ostatecznie
admiralicja francuska i angielska uzgodniły, że pomiędzy umocnieniami
podmorskimi obu stron w kanale La Manche pozostawiony będzie pas neutralny
szerokości pięciu kilometrów. W ten sposób przyjaźń obu narodów została jeszcze
głębiej umocniona.
4. DER NORDMOLCH
W jakiś czas po osiedleniu pierwszych kolonii Płazów na Morzu Północnym i na
Bałtyku uczony niemiecki dr Hans Thuring ustalił, że Płaz północny
prawdopodobnie wskutek oddziaływania środowiska wykazuje pewne specjalne
własności fizyczne: nieco jaśniejszy odcień skóry, tułów bardziej wyprostowany,
a głowa na podstawie badań czaszki posiada kształt bardziej wydłużony i
węższy od głowy innych Płazów. Odmiana ta została nazwana: Der Nordmolch, czyli
der Edelmolch* (Andrias Scheuchzeri var. nobilis erecta Thring).
Teraz i prasa niemiecka gorliwie zajęła się Płazem północnym. Specjalny nacisk
kładziono na fakt, że właśnie pod wpływem środowiska niemieckiego ów Płaz
rozwinął się w typ rasowo wyższy, górujący bezspornie nad wszelkimi innymi
Salamandrami. Rozpisywano się szeroko w pogardliwym tonie o Płazach
śródziemnomorskich, skarłowaciałych tak fizycznie, jak duchowo, o dzikich
Płazach tropikalnych, o niższych pod każdym względem, barbarzyńskich,
prymitywnych Salamandrach wszystkich innych narodów. "Od Płaza do Nadpłaza"
było hasłem Niemiec ówczesnej doby. Bo czyż ziemia niemiecka nie była
praojczyzną wszystkich Płazów? Czyż kolebką ich nie było Oeningen, gdzie uczony
niemiecki, dr Johannes Scheuchzer, odkrył ów pamiętny odcisk w skale epoki
miocenu? Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że praszczur Andriasa Scheuchzeri w
odległych geologicznych okresach zrodził się na ziemi germańskiej i dopiero stąd
rozproszył się po innych morzach i oceanach, płacąc za to jednak cofnięciem się
w rozwoju i degeneracją. Kiedy" jednak osiedlił się znowu na ziemiach swej
praojczyzny, stał się tym, czym był dawniej: szlachetnym, nordyckim Płazem
Scheuchzeri, typem jaśniejszej barwy, dumnej postawy, o rasowej budowie głowy.
Rzecz naturalna, że tylko na terenie ojczystych Niemiec Płazy powrócić mogą do
nieskażonego, idealnego typu, jakiego odcisk znalazł wielki Johannes Jakub
Scheuchzer w kamieniołomach w Oeningen. Dlatego też Niemcom potrzebne są nowe,
rozległe wybrzeża, potrzebne są kolonie, potrzebne są morza świata całego aby
wszędzie na niemieckich wodach mogła się rozwijać nowa generacja rasowo
czystych, niemieckich od prawieków Salamandrów. "Potrzebujemy przestrzeni
życiowej dla naszych Płazów!" nawoływała cała prasa niemiecka. I by
konieczność ową mocniej ugruntować w świadomości narodu niemieckiego, postawiono
w Berlinie wspaniały pomnik Johanna Jakuba Scheuchzera. Postać doktora
wyobrażona była z grubą księgą w ręku: u stóp jego siedział w dumnej postawie
rasowy, nordycki Płaz, wpatrzony gdzieś w dal, w niedoścignione wzrokiem
wybrzeża oceanów świata.
Przy odsłonięciu owego pomnika wygłoszono cały szereg oficjalnych przemówień,
którym prasa całego świata wiele poświęciła uwagi. "Niemcy znowu grożą!
twierdziły głosy prasy przede wszystkim angielskiej. Przywykliśmy już, co
prawda, do takiego tonu, jeśli jednak przy tego rodzaju oficjalnych
uroczystościach mówi się, że Niemcy w ciągu trzech lat będą potrzebowały pięć
tysięcy kilometrów nowych wybrzeży morskich, musimy im na to dać zdecydowaną,
kategoryczną odpowiedź: "Dobrze, spróbujcie! Połamiecie sobie zęby na wybrzeżach
brytyjskich! Jesteśmy przygotowani, a za lat trzy będziemy przygotowani jeszcze
lepiej. Anglia musi mieć i będzie miała tyle okrętów wojennych, ile ich mają dwa
największe mocarstwa kontynentalne razem. Ten stosunek sił będzie obowiązywał
raz na zawsze. Jeśli chcecie rozpętać szaleńczy wyścig zbrojeń morskich
prosimy bardzo! Lecz nikt z Brytyjczyków nie ścierpi, byśmy mieli zostać
chociażby o krok w tyle za wami!"
"Niemieckie wyzwanie przyjmujemy oświadczył w parlamencie imieniem rządu sir
Francis Drake*, lord admiralicji. Kto wyciągnie rękę po którekolwiek z mórz,
natknie się na nasze pancerniki. Wielka Brytania dość jest silna, by odeprzeć
atak na Wyspy Brytyjskie lub na wybrzeża swych dominiów i kolonii. A za atak
będziemy uważali także budowanie nowych umocnień morskich, wysp, twierdz i baz
lotniczych na każdym morzu, którego fale obmywają chociaż skrawek wybrzeży
brytyjskich. Niech to będzie przestrogą dla tych wszystkich, którzy chcieliby
chociaż o jard zmienić wybrzeże morskie."
Parlament brytyjski uchwalił budowę nowych okrętów wojennych preliminując na ten
cel pół miliarda funtów szterlingów. Była to rzeczywiście imponująca odpowiedź
na postawienie prowokacyjnego pomnika Johanna Jakuba Scheuchzera, który
kosztował zaledwie dwanaście tysięcy marek niemieckich.
Na te oświadczenia odpowiedział, również doskonale zazwyczaj poinformowany,
zdolny publicysta francuski, markiz de Sade, w te mniej więcej słowa: "Lord
admiralicji Wielkiej Brytanii oświadczył, że Anglia gotowa jest na wszelką
ewentualność. To bardzo piękne! Czy jednakże lordowi admiralicji wiadomo, że
Niemcy na Morzu Bałtyckim posiadają stałą i straszliwie uzbrojoną armię, liczącą
dziś ponad pięć milionów zmobilizowanych Płazów liniowych, których każdej chwili
mogą użyć do walki na morzu i na lądzie? Do tego trzeba dodać jeszcze dobrych
siedemnaście milionów Płazów ze służb technicznych i etapów, mogących każdej
chwili stworzyć armię rezerwową lub okupacyjną. Salamandry Morza Bałtyckiego to
dziś najlepszy żołnierz na świecie: doskonale przygotowany psychicznie w
wojnie widzi swe istotne i najwyższe powołanie. Ruszy on na bój z entuzjazmem
fanatyka, z chłodnym rozumowaniem technika i z wrodzoną dyscypliną prawdziwego
pruskiego Płaza.
A dalej: czy lordowi admiralicji wiadomo, że Niemcy w gorączkowym tempie budują
statki transportowe, mogące przewozić całe brygady żołnierzy Płazów? Czy wiadomo
mu, że budują setki małych łodzi podwodnych o zasięgu trzy do pięciu tysięcy
kilometrów, których załogę tworzyć będą wyłącznie Płazy? Czy wiadomo mu, że
przygotowują w rozmaitych punktach oceanu olbrzymie podmorskie zbiorniki
materiałów pędnych? A teraz zapytamy się raz jeszcze: czy obywatel brytyjski
jest głęboko przeświadczony o tym, że jego potężna ojczyzna naprawdę dobrze jest
przygotowana na wszelką ewentualność?
"Nie trudno wcale sobie wyobrazić wywodził dalej markiz de Sade jakie
znaczenie w przyszłej wojnie mieć będą Płazy uzbrojone w berty, miotacze min i
wyrzutnie torpedowe do blokady wybrzeży. Co tu dużo gadać Po raz pierwszy chyba
w dziejach świata nikt nie będzie zazdrościł Anglii dogodnego położenia jej
wysp! Ale skoro już o tym mowa Czy wiadomo admiralicji brytyjskiej i to także,
że Płazy niemieckie uzbrojone są w aparaty skądinąd zresztą pokojowe które
nazywają się: świdry pneumatyczne? I że te najnowocześniejsze świdry w godzinę
drążą dziesięciometrowej głębokości otwory w najlepszym szwedzkim granicie, a
sześćdziesięciometrowej głębokości w angielskich skałach kredowych? (Wykazały to
wiercenia próbne, które przeprowadziła niemiecka ekspedycja techniczna nocą dnia
jedenastego, dwunastego i trzynastego ub.m. na wybrzeżu angielskim, pomiędzy
Hythe a Folkestone, tuż pod samym nosem twierdzy w Dover). Radzimy naszym
przyjaciołom z drugiej strony kanału, by sami już sobie obliczyli, za ile
tygodni może być Kent czy Essex poryty podmorskimi chodnikami jak kawał sera. Do
tego czasu mieszkaniec Wysp Brytyjskich z troską spoglądał w niebo, od strony
którego jedynie mogła nadciągnąć zagłada jego kwitnących miast, jego Bank of
England, jego spokojnych dworków wiejskich, drzemiących cicho w ramach wiecznie
zielonego bluszczu. Teraz jednak zacznie raczej przykładać ucho do ziemi, po
której bawiąc się biegają jego dzieci Czy dziś lub jutro nie dosłyszy
zgrzytania wgryzającego się metr po metrze coraz głębiej ostrza świdra Płazów,
ryjącego drogę dla ładunku nie znanej dotąd mocy materiału wybuchowego? Ostatnim
słowem naszej doby będzie już nie walka w powietrzu, lecz walka pod wodą i pod
ziemią! Z mostku kapitańskiego dumnego Albionu usłyszeliśmy harde słowa. Tak, na
razie płynący na falach i panujący nad nimi korab jest mocny! Lecz może nadejść
dzień, kiedy fale zawrą się nad poszarpanym i zapadającym w głębiny morskie
okrętem! Czy jednak nie lepiej byłoby już dziś stawić czoło niebezpieczeństwu?
Bo za trzy lata będzie za późno!"
Słowa przestrogi natchnionego francuskiego publicysty wywołały w Anglii
olbrzymie poruszenie. Pomimo wszelkich dementi, ludzie w najrozmaitszych
częściach Anglii słyszeli zgrzytanie podziemnych świdrów Płazów.
Niemieckie sfery urzędowe zdecydowanie odrzuciły i obaliły całkowicie cytowany
wyżej artykuł nazywając go zwyczajnym szczuciem i wrogą propagandą. Jednocześnie
jednak odbywały się na Bałtyku wielkie, skomplikowane manewry niemieckiej
marynarki wojennej, armii lądowej i Salamandrów bojowych. Podczas tych manewrów
oddziały minerskie Płazów, na oczach attache wojskowych wszystkich państw
zagranicznych, wysadziły w powietrze ławicę piaskową Rugenwalde o powierzchni
sześciu kilometrów kwadratowych. Podobno było to niesłychane widowisko: z
straszliwym łoskotem ziemia najpierw podniosła się "pękając jak drobna kra",
potem dopiero rozsypała się w olbrzymią ścianę dymu, piasku i fal. Ciemno się
zrobiło jak w nocy, wysadzony w powietrze piasek opadał w odległości do stu
kilometrów. W postaci piaszczystego deszczu opadł nawet po paru dniach aż w
Warszawie. Po tej fantastycznej eksplozji pozostało w atmosferze ziemskiej tyle
zawieszonego drobnego pyłu, że do końca roku obserwowano w całej Europie
niezwykle piękne, krwistoczerwone i ogniste zachody słońca, jakich nie widziano
nigdy przedtem.
Morze, które zalało wysadzony w powietrze kawał wybrzeża, nazwane zostało Morzem
Scheuchzera i stało się celem olbrzymich ilości wycieczek szkolnych i
organizacji dzieci niemieckich, które radośnie śpiewały ulubiony hymn Płazów:
"Solche Erfolche erreichen nur Deutsche Molche.*"
5. WOLF MEYNERT PISZE SWE DZIELĄ
Prawdopodobnie te właśnie wspaniałe i tragiczne zarazem zachody słońca natchnęły
królewieckiego samotnika, filozofa Wolfa Meynerta, do napisania monumentalnego
dzieła: "Untergang der Menschheit"*. Możemy go sobie doskonale wyobrazić, jak z
odkrytą głową, w rozwianym palcie krąży po wybrzeżu morskim i zagasłym
spojrzeniem wodzi po pożodze ognia i krwi, spowijającej większą część
widnokręgu. "Tak mówi z wysiłkiem już czas napisać epilog dziejów
człowieka!" I napisał go.
"Tragedia ludzkiego rodu dobiega końca rozpoczął Wolf Meynert. Nie wprowadzi
nas w błąd jego gorączkowa inwencja i sukcesy techniczne! To tylko wypieki na
twarzy organizmu napiętnowanego stygmatem śmierci. Nigdy jeszcze ludzkość nie
przechodziła okresu tak wysokiej koniunktury życiowej jak dzisiaj znajdźcie mi
jednakże choć jednego szczęśliwgo człowieka! Pokażcie mi klasę, która byłaby
zadowolona, lub naród, który nie czułby się zagrożony w swym istnieniu!
Pośród wszelkich darów cywilizacji, pośród krezusowych bogactw skarbów
materialnych i duchowych coraz mocniej ogarnia nas natrętne uczucie niepewności,
lęku i bezsilności."
I Wolf Meynert zaczął nieubłaganie analizować stan moralny dzisiejszego świata,
ową mieszaninę strachu i nienawiści, nieufności i megalomanii, cynizmu i
tchórzostwa. "Słowem: desperacja konkludował Wolf Meynert krótko. Typowe
objawy końca. Agonia moralna.
Pytanie brzmi: czy człowiek jest i czy był w ogóle kiedykolwiek zdolny do
odczuwania szczęścia? Człowiek jak każde stworzenie tak, natomiast ludzkość
nigdy! Najgorszym nieszczęściem człowieka jest to, że musiał stać się
ludzkością, a właściwie że stał się nią tak późno, kiedy był już nieodwołalnie
zróżnicowany na narody, rasy, wiary, stany i klasy, na bogatych i biednych, na
wykształconych i prostaków, na panujących i poddanych. Spędźcie w jedno stado
konie, wilki, owce i koty, sarny i lisy, niedźwiedzie i kozły, zamknijcie je w
jednej zagrodzie i zmuście je, by w tym bezsensownym zespole który nazwiecie
społeczeństwem przestrzegały wszelkich prawideł życia społecznego. Będzie to
stado nieszczęśliwe, niezadowolone, skłócone, w którym ani jedno stworzenie
boskie nie będzie się czuło dobrze. Oto właśnie całkowicie wierny obraz
wielkiego i beznadziejnie heterogenicznego stada, któremu na imię ludzkość.
Narody, stany i klasy nie mogą żyć ze sobą w trwałej zgodzie, gdyż gnębią się
wzajemnie i przeszkadzają sobie nieznośnie. Mogą one trwale żyć obok siebie co
możliwe byłoby tak długo, póki świat byłby dla nich dość rozległy albo też
mogą iść przeciwko sobie, walczyć na śmierć i życie. Dla biologicznych zespołów
ludzkich, jakimi są: rasa, naród czy klasa, jedna istnieje tylko droga naturalna
do homogenicznej idealnej szczęśliwości: zrobić miejsce tylko dla siebie,
wyniszczyć wszystko inne. I to jest właśnie to, czego ród ludzki w odpowiednim
momencie nie wykonał. A dziś już za późno. Ustaliliśmy aż zbyt wiele doktryn i
klauzul, przy pomocy których chronimy te inne zamiast się ich pozbyć.
Wymyśliliśmy prawo obyczajowe, paragrafy prawne, umowy, ustawy, równość,
humanitaryzm i Bóg wie co jeszcze. Stworzyliśmy w ten sposób fikcję ludzkości,
która nas i te inne grzebie pod gruzami jakiejś fantastycznej jedności. Cóż za
fatalna pomyłka! Prawa moralne postawiliśmy wyżej od praw biologicznych.
Naruszyliśmy podstawową naturalną zasadę wszelkich społeczności: tylko
homogeniczna społeczność może być społecznością szczęśliwą. Owo osiągalne
szczęście poświęciliśmy dla wielkiego, mglistego marzenia: utworzenia jednej
ludzkości i jednego społeczeństwa z wszystkich ludzi, narodów, klas i poziomów.
To był wspaniałomyślny nonsens. Była to zresztą jedyna godna szacunku próba ze
strony człowieka: pokonania samego siebie. Lecz za ten swój wzniosły idealizm
zapłaci dzisiaj ludzkość nieuchronną zagładą.
Proces, przy pomocy którego człowiek starał się zorganizować jakoś ludzkość,
stary jest jak sama cywilizacja, jak pierwsze prawa, pierwsze gromady; po tylu
tysiącach lat doszedł on właśnie do tego, że przepaść pomiędzy rasami, narodami,
klasami i problemami światowymi pogłębiła się tak mocno i tak tragicznie, jak
możemy to dziś zaobserwować. Dziś nie możemy już zamykać oczu na fakt, że
nieszczęsna próba zmontowania na przestrzeni dziejów z wszystkich ludzi jakiej
takiej ludzkości tragicznie i definitywnie rozpadła się w gruzy. Zaczynamy
sobie to wreszcie uświadamiać, i stąd te próby czy plany zjednoczenia
społeczności ludzkiej na inny sposób drogą zrobienia miejsca dla jednego tylko
narodu, jednej klasy czy jednej wiary. Któż jednak może stwierdzić, jak głęboko
jesteśmy zakażeni nieuleczalną chorobą podziału? Każda niby to homogeniczna
całość prędzej czy później nieuchronnie rozpadnie się znowu w niejednolitą
zbieraninę rozmaitych interesów, partii, stanów, i tak dalej, które będą się
nawzajem gnębić albo też dla których współżycie będzie męką. Tu nie ma wyjścia.
Poruszamy się w błędnym kole. Lecz rozwoju nie da się zawrzeć w żadnym kole.
Postarała się już o to sama przyroda w ten chociażby sposób, że zrobiła na
świecie miejsce dla Płazów.
To nie przypadek analizował dalej Wolf Meynert że Płazy szczytową prężność
życiową uzyskały dopiero w dobie, kiedy chroniczna choroba ludzkości tego źle
zrośniętego i stale rozpadającego się skomplikowanego organizmu przechodzi w
agonię. Prócz drobnych, bez znaczenia odchyleń Płazy tworzą jedną ogromną i
homogeniczną całość. Nie wytworzyły one dotychczas bardziej zróżnicowanych
plemion, języków, narodów, państw, wiar, klas czy kast, nie ma wśród nich panów
i niewolników, wolnych i niewolnych, bogatych i biednych istnieją między nimi
jedynie różnice z tytułu wykonywanych prac, lecz całość jest sama w sobie
jednorodna, jednolita i całkowicie równa, masa we wszystkich swych częściach
składowych jednakowo biologicznie prymitywna, jednakowo niedostatecznie
wyposażona przez naturę, jednakowo ujarzmiona i żyjąca na bardzo niskim poziomie
życiowym. Każdy Murzyn czy Eskimos żyje w znacznie lepszych warunkach życia,
posiada do dyspozycji znacznie więcej dóbr materialnych i kulturalnych niż te
właśnie miliardy cywilizowanych Płazów. A mimo to nic nie wskazuje, by one z
tego powodu cierpiały. Przeciwnie nawet. Widzimy bowiem, że niepotrzebne jest im
nic z tego, w czymczłowiek szuka ucieczki przed metafizycznym lękiem i
trudnościami żywota. Niepotrzebna im jest wszelka filozofia, życie pozagrobowe
czy sztuka, nie wiedzą, co to fantazja, humor, mistyka, złudzenie czy marzenie.
Są po prostu realistami życiowymi. Od nas ludzi tak są dalekie jak mrówki
czy śledzie; różnią się od nich tylko tym, że inaczej urządziły środowisko swego
życia, oparte na ludzkiej cywilizacji. Zagospodarowały się w niej tak, jak
zagospodarowuje się pies w ludzkim mieszkaniu: nie mogą bez niej żyć, ale nie
przestają być tym, czym są całkowicie prymitywnym i mało zróżnicowanym stadem
zwierząt. Wystarcza im, że żyją i rozmnażają się; mogą również być szczęśliwe,
ponieważ nie drażni ich świadomość różnic wśród nich samych. Są więc całkowicie
homogeniczne. Dlatego też mogą pewnego dnia a dzień ten może być którymkolwiek
dniem dokonać bez trudności tego, czego nie udało się dokonać ludzkości: stać
się, dzięki równości i jednolitości na całym świecie, społeczeństwem świata
całego, stać się uniwersalnym światem Płazów.
I dnia tego zakończy się tysiącletnia agonia rodu ludzkiego. Nie będzie bowiem
na naszej planecie miejsca dla dwóch tendencji, które starają się zapanować nad
całym światem. Jedna z nich musi ustąpić. I wiemy już, która to będzie.
W chwili obecnej na całej kuli ziemskiej żyje około dwadzieścia miliardów
cywilizowanych Płazów, czyli dziesięć razy tyle co wszystkich ludzi. Konieczność
biologiczna i logika dziejów wskazuje na to, że ujarzmione dotąd Płazy będą
musiały się wyzwolić, że jako istoty homogeniczne będą musiały się połączyć, że
stając się w ten sposób największą potęgą, będą musiały przejąć władzę nad
światem. I czy myślicie, że będą na tyle głupie, by później oszczędzały ludzi?
Sądzicie, że powtórzą błąd historyczny człowieka, który ten popełnia od dawien
dawna, zagarniając pod swą władzę podbijane narody i klasy zamiast je
wyniszczyć? Z egoizmu swego tworzył wciąż nowe między ludźmi różnice po to, by
je później gestem wspaniałomyślności i idealizmu próbować przekreślić! Nie, tego
historycznego nonsensu wołał Wolf Meynert Płazy nie powtórzą z tej choćby
przyczyny, że przestrogą dla nich będzie moje dzieło! Przejmą w spuściźnie całą
ludzką cywilizację, zagarną wszystko to, cośmy robili i do czegośmy zmierzali,
starając się zagarnąć władzę nad światem. Lecz postępowałyby wbrew własnemu
interesowi, gdyby wraz z tym dziedzictwem chciały przejąć i nas. Pragnąc
zachować swą jednolitość będą musiały pozbyć się ludzi. Gdyby tego nie uczyniły,
wnieślibyśmy pomiędzy nie prędzej czy później nasze pierwiastki destrukcyjne:
tworzenie podziałów i dręczenie innych. Lecz tego nie potrzebujemy się obawiać;
dziś już żadne stworzenie, które zajmie miejsce człowieka w dziejach świata, nie
powtórzy samobójczych i głupich błędów ludzkości.
Nie ulega wątpliwości, że świat Płazów będzie szczęśliwszy, niż był świat ludzi:
będzie jednolity, homogeniczny, owiany jednym duchem. Płaz od Płaza nie będzie
się różnił językiem, zapatrywaniami, wiarą czy warunkami życia. Nie będzie
między nimi różnic kulturalnych ani klasowych, jedynie różnice wykonywanych
rodzajów pracy. Nikt nie będzie panem ani niewolnikiem, bowiem wszyscy będą
służyć jednej Wielkiej Społeczności Płazów, która będzie Bogiem, władcą,
pracodawcą i przywódcą duchowym. Jeden tylko będzie naród i jeden jego poziom.
Będzie to doskonalszy i lepszy świat, niż był nasz. Będzie to jedyny możliwy
Szczęśliwszy Nowy Świat. A więc: róbmy mu miejsce! Konającej ludzkości nie
pozostało już nic innego, jak tylko przyśpieszyć swój koniec, nadać mu formę
tragiczną i piękną póki nie jest jeszcze za późno i na to."
Przytaczamy tutaj poglądy Wolfa Meynerta w możliwie najprzystępniejszej formie;
zdajemy sobie całkowicie sprawę z tego, że w ten sposób zatraciły one wiele ze
swego patosu i sugestywnej formy, które swego czasu tak bardzo fascynowały całą
Europę, zwłaszcza młodzież, gloryfikującą nową wiarę w upadek i bliski koniec
ludzkości. Władze Rzeszy zabroniły wykładania filozofii Wielkiego Pesymisty dla
pewnych względów politycznych. Wolf Meynert musiałuciekać do Szwajcarii. Mimo
to jednak cały świat kulturalny z zadowoleniem przyjął nową teorię Meynerta o
upadku ludzkości. Książka (licząca 632 strony) ukazała się we wszystkich
językach świata i rozeszła się w wielu milionach egzemplarzy, oczywiście także i
wśród Płazów.
6. X PRZESTRZEGA
Prawdopodobnie skutkiem owej proroczej księgi Meynerta był fakt, że literacka i
artystyczna awangarda w centrach kulturalnych zaczęła głosić dewizę: "Niech po
nas przyjdą Salamandry. Przyszłość należy do Płazów! To dobrze, że one nie
posiadają własnej sztuki, przynajmniej nie są obciążone idiotycznymi ideałami,
skostniałymi tradycjami i całą tą zbutwiałą, nudną, beznadziejną starzyzną,
którą określało się jako poezję, architekturę, filozofię i w ogóle całą kulturę
ot, starcze słowa, od których przewracają się bebechy! My młodzi utorujemy
drogę światowemu salamandryzmowi! Chcemy być pierwszymi Płazami! My jesteśmy
Salamandrami przyszłości!"
W ten sposób zrodził się wśród młodych ruch literacki salamandrytów, powstała
trytońska muzyka i malarstwo pelagiczne, które inspirował fantastyczny świat
meduz, rozgwiazd morskich i korali. Prócz tego prace podmorskie
Płazów stały się nowym źródłem piękna i monumentalności. "Dość już mamy
przyrody! wołano. Dajcie nam jednolite, betonowe brzegi w miejsce tych
przestarzałych, postrzępionych skrawków! Romantyka umarła! Lądy przyszłości będą
nakreślone liniami prostymi, łamiącymi się w trójkąty i czworoboki sferyczne.
Stary świat geologiczny trzeba zastąpić światem geometrycznym!"
Krótko mówiąc, wciąż rodziło się coś nowego, coś wybiegającego w przyszłość:
nowe sensacje duchowe, nowe manifesty kulturalne. Wszyscy ci, którzy zaniedbali
wejść w odpowiednim czasie na drogę salamandryzmu, z goryczą stwierdzili, że ich
moment już minął, że stracili okazję Mścili się więc za to w ten sposób, że
głosili nawrót do czystej ludzkości, powrót do człowieka i do natury i inne tym
podobne hasła. W Wiedniu wygwizdano koncert muzyki trytońskiej, w paryskim
Salonie Niezależnych nieznany sprawca pociął obraz pelagiczny, noszący tytuł:
Capriccio en bleu. Słowem: salamandryzm rozpoczął swój triumfalny i
niepowstrzymany pochód.
Nie brak było również głosów, które próbowały przeciwstawić się tej "Płazomanii"
jak to nazywano. Najpoważniejszy z tego rodzaju był angielski pamflet
anonimowy, który ukazał się pod tytułem "X przestrzega". Broszura ta rozeszła
się w dużej ilości egzemplarzy, nazwisko jej autora nigdy jednak nie zostało
ujawnione. Wielu uważało, że napisał ją jakiś wysoki dygnitarz kościelny,
wnioskując z tego chociażby, że w języku angielskim X oznacza skrót imienia
Chrystusa.
W pierwszym rozdziale autor zestawił dane statystyczne, dotyczące Płazów,
zastrzegając się jednak, że cyfry podane nie są zupełnie ścisłe. Przypuszczalnie
całkowita ilość Salamandrów wszelkiego rodzaju wahała się w tym okresie pomiędzy
siedmiokrotną i dwudziestokrotną ilością wszystkich ludzi na świecie. Także
nieścisłe były podawane wiadomości co do ilości posiadanych przez Płazy
podmorskich fabryk, źródeł naftowych plantacji koralowych, farm hodowlanych
węgorzy, ilości zużytkowywanej siły wodnej i innych źródeł naturalnych. Brak
nawet przybliżonych danych co do zdolności produkcyjnej przemysłu Płazów.
Najmniej ze wszystkiego wiadome było, jak się przedstawia stan uzbrojenia
Płazów.
"Wiemy tylko tyle, że w dziedzinie zapotrzebowania na stal, części maszyn,
materiałów wybuchowych i całego szeregu chemikalii Płazy skazane są na dostawy
ludzi. Z jednej strony jednakże wszystkie państwa ukrywają jak najstaranniej
ilość i jakość dostarczanej broni i innych materiałów własnym Płazom, z drugiej
strony niesłychanie mało wiemy na .temat tego, co właściwie Płazy produkują w
głębinach morskich z surowców i półproduktów, dostarczanych im przez ludzi. Jest
rzeczą jasną, że Salamandry bynajmniej sobie nie życzą, byśmy coś o tym
wiedzieli. W ciągu lat ostatnich zginęło na skutek zatonięcia lub uduszenia tylu
spuszczonych na dno morza nurków, że nie podobna już tego złożyć na karb
przypadku. To już zbyt wyraźnie okoliczność alarmująca, tak ze względów
przemysłowych, jak i dla sytuacji wojskowej.
Trudno sobie wyobrazić wnioskował X w dalszych rozdziałach co właściwie
chciałyby Płazy ludziom odebrać. Żyć na lądzie nie mogą, my natomiast absolutnie
nie możemy im przeszkadzać w tym, jak sobie one układają życie w wodzie. Nasze i
ich środowiska życiowe są od siebie całkowicie i na zawsze rozdzielone. Prawdą
jest oczywiście, że wymagamy od nich pewnych prac, ale za to w znacznej części
żywimy je i dostarczamy im surowców i przedmiotów, których bez nas wyprodukować
by nie mogły, jak na przykład metale. Mimo iż właściwie nie istnieje przyczyna
jakichkolwiek między nami i Płazami antagonizmów, istnieje jakbym to określił
pewien kontrast metafizyczny; naprzeciw stworzeń powierzchniowych stoją
stworzenia głębinowe (abyssal), istoty nocne naprzeciw istot dziennych, ciemne
tonie wód naprzeciw jasnych i suchych lądów. Granica między wodą i lądem
zarysowała się obecnie znacznie mocniej niż dotychczas: naszej ziemi dotyka ich
woda. Moglibyśmy wieki całe żyć doskonale obok siebie, wymieniając jedynie
wzajemne usługi i produkty. A jednak trudno pozbyć się przykrego uczucia, że to
się nie uda. Dlaczego? Nie podobna tego uzasadnić ani ustalić przyczyn. A jednak
uczucie takie istnieje: coś jak przeczucie, że pewnego dnia wody ruszą przeciw
lądom, by rozstrzygnęło się wreszcie zagadnienie: kto silniejszy!
Przyznaję się więc w ten sposób do lęku w pewnym sensie irracjonalnego
argumentuje dalej X. Ale ogromnie uspokoiłbym się, gdyby Płazy wysunęły pod
adresem ludzi jakieś żądania. Można by z nimi przynajmniej pertraktować,
zawierać umowy, iść na kompromisy. To ich milczenie jest straszliwe. Obawiam się
ich niezrozumiałej powściągliwości. Mogłyby bowiem zupełnie słusznie żądać dla
siebie praw politycznych. Powiedziawszy prawdę, kodeksy prawne dla Płazów są we
wszystkich państwach mocno przestarzałe i niegodne wprost stworzeń tak
cywilizowanych i ilościowo tak potężnych. Wypadałoby nowe prawa i obowiązki
Płazów ustalić w sensie dla nich znacznie korzystniejszym: można by nawet wziąć
pod rozwagę kwestię pewnego rodzaju autonomii dla Płazów. Należałoby także
ustalić bardziej sprawiedliwe warunki ich pracy oraz podwyższyć stawki przy
transakcjach wymiennych. Można by oczywiście los ich polepszyć pod wielu
względami gdyby tego zażądały. Wówczas moglibyśmy pójść na pewne ustępstwa,
zagwarantowane umowami kompensacyjnymi. W ten sposób można by bardzo znacznie
zyskać na czasie. A tymczasem Płazy nie wysuwają żadnych żądań. Zwiększają tylko
swą produkcję, powiększają zamówienia. Nie od rzeczy byłoby postawić sobie dziś
pytanie: gdzie kres tych obu spraw? Mówiło się nieraz o żółtym czy czarnym
niebezpieczeństwie. Lecz tamto byli przecież ludzie, a co do ludzi zawsze
potrafimy sobie wyobrazić, czego mogą chcieć! Chociaż jeszcze nie mamy nawet
pojęcia, jak i przeciw czemu będzie się musiała ludzkość bronić jasne musi być
chociaż to jedno: gdy po jednej stronie staną Płazy, po drugiej stanie cała
ludzkość.
Ludzie przeciw Płazom! Czas już najwyższy, by kwestię tę tak sformułować. Bo
powiedzmy nareszcie prawdę normalny człowiek instynktownie Salamandrów
nienawidzi, unika ich, boi się ich Wionie od nich na całą ludzkość jakiś
mrożący cień grozy. A czym innym jest ta gorączkowa żądza używania życia, to
niezaspokojone pragnienie zabaw i rozkoszy, to orgiastyczne rozpasanie, jakie
opętało dzisiejszych ludzi? Podobnego upadku moralności nie notowała historia od
czasów, gdy na Cesarstwo Rzymskie ruszał zalew barbarzyńców. To nie tylko wynik
niezwykłego dobrobytu materialnego to raczej rozpaczliwa chęć zagłuszenia lęku
przed klęską i zagładą.
Dajcie ostatni kielich, zanim nadejdzie koniec! Cóż za hańba, cóż za
szaleństwo! Zdaje się, że Bóg w swym groźnym miłosierdziu wydaje na zatracenie
narody i klasy, które staczają się w przepaść. Czy chcecie przeczytać ogniste:
Mane Tekel, wypisane nad głowami szalejącej ludzkości? Spójrzcie na napisy
świetlne, jarzące się na ścianach rozwięzłych i rozpasanych miast! O, bo pod tym
względem my, ludzie, bardzo zbliżamy się do Płazów: więcej żyjemy w nocy niż we
dnie.
Gdyby chociaż Jaszczury nie były takie przeciętne przyznał się w końcu z
trudem X. Owszem, są w pewnym stopniu wykształcone, ale dzięki temu są jeszcze
bardziej ograniczone, przyswoiły sobie bowiem z cywilizacji ludzkiej wszystko,
co jest przeciętne, użytkowe, mechaniczne, szablonowe. Stanęły u boku ludzkości
jak famulus Wagner u boku Fausta i uczą się z ksiąg ludzkich jak ludzki Faust, z
tą jednakże różnicą, że to im wystarcza, że nie budzi w nich żadnych
wątpliwości. A najgroźniejsze właśnie jest to, że rozkrzewiły ten ograniczony,
bezmyślny i banalny typ przeciętności wśród olbrzymich mas, wśród milionów i
miliardów jednakowych osobników. I jeszcze nie to. Uważam raczej, że
najgroźniejszy jest fakt ich olbrzymich sukcesów. Umieją one używać narzędzi i
cyfr Okazało się, że to wystarczy, by stały się panami swego świata. Z
cywilizacji ludzkiej usunęły wszystko to, co było niecelowe, abstrakcyjne,
fantastyczne lub przestarzałe usunęły więc w ten sposób wszystko to, co w niej
było ludzkie, przejmując jedynie nagą stronę praktyczną, techniczną i
utylitarną. I ta żałosna karykatura cywilizacji ludzkiej zalała cały świat:
buduje cuda techniki, unowocześnia naszą starą planetę, ba zaczyna nawet
fascynować ludzkość samą.
Więc u ucznia swego i sługi będzie się Faust uczył tajemnicy powodzenia i
przeciętności!
Albo ludzkość stanie do walki przeciw Płazom na śmierć i życie, albo
nieodwołalnie zamieni się w Salamandrów. Jeśli o mnie chodzi kończył X swe
wywody z odcieniem melancholii wybiorę raczej to pierwsze"
"A więc X was przestrzega! pisał jakiś inny nieznany autor. Jeszcze można
rozerwać ten zimny, śliski krąg, jaki się wokół nas zamyka. Musimy skończyć z
Jaszczurami! Zbyt wiele ich już jest, są uzbrojeni! Mogą posiadany przez siebie
materiał wojenny o którego mocy, działaniu i zasięgu wiemy tyle co i nic
skierować przeciwko nam! A najstraszliwsze niebezpieczeństwo dla nas, ludzi,
kryje się nie w ich ilości, ale w ich triumfującej przeciętności. Nie wiem,
czego powinniśmy się bardziej obawiać: tej ich ludzkiej cywilizacji czy też ich
podstępnego, chłodnego, zwierzęcego okrucieństwa? Oba te pierwiastki wzięte
razem stwarzają coś ponad wszelkie pojecie straszliwego, coś szatańskiego. W
imię kultury, w imię chrześcijaństwa i ludzkości musimy uwolnić się od
Jaszczurów!
Szaleńcy wołał dalej anonimowy apostoł przestańcie wreszcie żywić Płazy!
Przestańcie dawać im pracę! Zrezygnujcie z ich usług, pozostawcie je własnemu
losowi! Niechże odejdą, dokąd chcą, gdzie będą żywiły się same, tak jak wszelkie
inne stworzenia wodne! Przyroda sama zrobi już porządek z ich nadwyżką! Ale
niechże wreszcie ludzie, cywilizacja ludzka i historia ludzkości przestanie
pracować dla Płazów! Przestańcie także dostarczać im broni! Wstrzymajcie dostawy
stali i materiałów wybuchowych! Nie dostarczajcie im maszyn i wyrobów rąk
ludzkich! Nie dostarczajcie zębów tygrysom i jadu żmijom! Przestańcie rozpalać
ogień pod dymiącym wulkanem i burzyć tamy, powstrzymujące napór fal morskich!
Czas najwyższy zabronić dostaw do wszelkich mórz! Czas wyjąć Płazy spod prawa!
Niech będą przeklęte, wykluczamy je z naszego świata! Czas stworzyć Ligę Narodów
do walki z Płazami!
Ludzkość cała winna być gotowa z bronią w ręku do walki o swój byt! Niech pod
protektoratem Ligi Narodów, króla szwedzkiego czy wreszcie papieża zbierze się
światowa konferencja wszystkich państw cywilizowanych, niech powstanie Unia
światowa lub chociażby Związek Wszystkich Narodów do Walki z Jaszczurami! Dziś
to już ostatni moment, by w obliczu straszliwej grozy Płazów i niebezpieczeństwa
ludzkość w poczuciu olbrzymiej odpowiedzialności podjęła jeszcze jedną próbę
stworzenia Stanów Zjednoczonych Świata. Nie doprowadziła do tego, niestety,
nawet wojna światowa z jej wszystkimi tragicznymi ofiarami. Może tym razem Bóg
pozwoli! Gdyby się to udało, to nie darmo istniałyby Płazy! Byłyby one
narzędziem bożym"
Ów patetyczny pamflet wywołał żywy oddźwięk w całym świecie. Starsze panie
skwapliwie przytakiwały, że nadszedł okres niezwykłego upadku moralności.
Kolumny gospodarcze prasy natomiast udowadniały stanowczo, że nie podobna
ograniczyć dostaw dla Płazów, gdyż wywołałoby to natychmiastowy olbrzymi spadek
produkcji i ciężki kryzys w wielu gałęziach przemysłu ludzkiego. Także i w
dziedzinie rolnictwa należy się poważnie liczyć z olbrzymim zapotrzebowaniem na
kukurydzę, ziemniaki i inne płody rolne, służące za pokarm dla Płazów. Gdyby
ilość Płazów została zmniejszona, zaznaczyłby się duży spadek cen na produkty
żywnościowe, co wywołałoby znaczny kryzys wśród rolników.
Co do Ligi Narodów do Walki z Jaszczurami wszelkie najwyższe instancje
oświadczyły, że właściwie jest ona zbyteczna. Z jednej strony bowiem istnieje
Liga Narodów, z drugiej strony na mocy konwencji londyńskiej wszystkie mocarstwa
morskie zobowiązały się nie uzbrajać swych Salamandrów w broń ciężką.
Mimo to jednak pamflet "X przestrzega" miał swoje poważne następstwa. Niemal we
wszystkich krajach świata zaczął się szerzyć masowy ruch: "Przeciw Płazom";
zakładano związki zwalczania Płazów, kluby Antysalamandrytów, komitety dla
obrony ludzkości i cały szereg podobnych organizacji. Delegacja Płazów, przybyła
do Genewy na tysiąc dwieście trzynaste posiedzenie Komisji do Badań Kwestii
Płazów, została czynnie znieważona. Na płotach drewnianych, odgradzających
wybrzeża morskie, ukazały się pełne pogróżek napisy: "Śmierć Płazom", ,,Precz z
Salamandrami!" itp. Częste były wypadki kamienowania Płazów. Za dnia już nie
próbowały one nawet wysuwać głów z wody. Mimo to jednak z ich strony nie było
żadnych przejawów protestu ani prób odwetu. Stały się jedynie niewidzialne
zwłaszcza za dnia. Ludzie zaglądający za płoty mogli dostrzec jedynie gładkie i
monotonnie szumiące morze.
Patrzcie powiadali wówczas z nienawiścią te potwory wcale się już nie
pokazują!
Nagle ową groźną ciszę rozdarło jak grom tak zwane:
TRZĘSIENIE ZIEMI W LUIZJANIE!
7. TRZĘSIENIE ZIEMI W LUIZJANIE
Owego dnia było to 11 listopada o godzinie pierwszej w nocy w Nowym Orleanie
dał się odczuć gwałtowny wstrząs. W dzielnicy murzyńskiej zawaliło się kilka
domów drewnianych, ludzie w popłochu zaczęli wybiegać na ulice, wstrząsy
jednakże już się nie powtórzyły. Przeleciał tylko szalony huragan, krótkotrwały
cyklon, który powybijał szyby i zerwał szereg dachów w dzielnicy murzyńskiej.
Kilkadziesiąt osób zostało zabitych. W parę chwil potem spadł gwałtowny,
błotnisty deszcz.
Kiedy straże pożarne w Orleanie ruszyły w najbardziej dotknięte katastrofą
dzielnice miasta, zagrały gęsto aparaty telegraficzne, wysyłające depesze z
Morgan City, Plaquemine, Baton Rouge i Lalayette: "SOS! Przyślijcie kolumny
ratownicze! Trzęsienie ziemi i cyklon zmiotły pół miasta! Tamy na Missisipi
grożą pęknięciem! Wysyłajcie natychmiast saperów, ambulanse i wszystkich
zdolnych do pracy mężczyzn!" Z fortu Livingstone nadeszło lakoniczne pytanie:
"Halo, czy u was tam także taki kram?" Zaraz potem przyszła depesza z Lafayette:
"Uwaga, uwaga! Najciężej dotknięta jest New Iberia. Połączenie między Iberia i
Morgan City przerwane. Trzeba tam wysłać pomoc!" Z kolei odezwał się telefon z
Morgan City: "Nie mamy połączenia z New Iberia. Zdaje się, że uszkodzona jest
szosa i linie telefoniczne. Trzeba wysłać okręty i samoloty do Vermillion Bay!
Nam pomocy nie potrzeba. Mamy około trzystu zabitych i stu rannych." Telegram z
Baton Rouge zawierał dane: "Mamy wiadomości, że najpoważniej ucierpiała New
Iberia. Pomoc skierować bezpośrednio. Potrzeba nam tylko robotników, tamy grożą
pęknięciem! Robimy, co możemy!" I znów rozkrzyczały się telefony:
Halo, halo! Tu Shreveport Natchitoches. Alexandria Wysyłamy pociągi
ratownicze do New Iberii
Halo, halo, tu Memphis, Winona, Jackson wysyłamy pociągi via Orlean. Auta
wiozą ludzi w kierunku na tamę Baton Rouge.
Halo, halo, tu Pascagoula. U nas paru zabitych. Czy nie potrzeba wam pomocy?
Wozy straży pożarnych, ambulanse i pociągi ratownicze poszły w kierunku: Morgan
City
Patterson
Franklin. O godzinie czwartej nad ranem nadeszły pierwsze
dokładniejsze informacje. "Trakt pomiędzy Franklinem a New Iberia, siedem
kilometrów na zachód od Franklinu, przerwała woda. Najprawdopodobniej na skutek
trzęsienia ziemi powstała tam olbrzymia rozpadlina, sięgająca aż do Vermillion
Bay i zalana przez morze. O ile udało się ustalić, rozpadlina ta od Vermillion
Bay zwraca się w kierunku wschodnio
północno
wschodnim, odchylając się w rejonie
Franklinu bardziej na północ, łączy się z Grand Lakę, potem ciągnie się dalej na
północ, w kierunku na linię Plaquemine
Lafayette, gdzie kończy się w starym
jeziorze. Druga odnoga tej rozpadliny łączy Grand Lakę w kierunku zachodnim z
jeziorem pod Napoleonville. Długość całej rozpadliny sięga około 80 km,
szerokość od 2 do 11 km. Tu najprawdopodobniej było centrum trzęsienia ziemi.
Fantastycznym zbiegiem okoliczności owa rozpadlina ominęła wszystkie większe
osiedla ludzkie. Straty w ludziach są mimo to znaczne. W Franklinie błotnisty
deszcz pokrył ziemię na grubość 60 cm, w Patterson do wysokości 45 cm. Ludzie z
Atchafalaya Bay opowiadają, że podczas wstrząsu morze cofnęło się jakieś trzy
kilometry, wnet jednak powróciło na brzeg falą wysoką na trzydzieści metrów. Są
poważne obawy, że na wybrzeżu zginęło dużo ludzi. Z New Iberia połączenia nadal
jeszcze brak."
Tymczasem pociąg ratowniczy z Natchitoches dotarł wreszcie do New Iberii od
strony zachodniej. Pierwsze wiadomości, nadesłane drogą okrężną przez Lafayette
Baton Rouge, brzmiały groźnie. "Już na kilka kilometrów przed New Iberia
pociąg musiał stanąć wobec zamulenia torów. Uciekinierzy opowiadali, że podobno
o dwa kilometry na wschód od miasta utworzył się jakiś wulkan bagienny, który
nagle wyrzucił olbrzymie masy ziemnego, rzadkiego błota. Podobno New Iberia
znikła zupełnie pod falami tego błota. Posuwanie się naprzód wśród błota i
trwającego w dalszym ciągu deszczu jest bardzo utrudnione. Z New Iberia
połączenia w dalszym ciągu brak."
Równocześnie nadeszły wieści z Baton Rouge:
na tamach missisipi pracuje już kilka tysięcy ludzi stop żeby chociaż ten deszcz
przestał padać stop potrzebujemy łopat szufli wozów ludzi stop wysyłamy pomoc do
plaquemine leje im się na łeb tym niedołęgom
Nadeszła depesza i z Fortu Jacksona:
o pół do drugiej w nocy fala zmyła nam ponad trzydzieści domów nie wiemy co to
było ponad siedemdziesiąt osób pochłonęło morze dopiero teraz naprawiłem aparat
urząd pocztowy morze porwało także halo zatelegrafujcie zaraz co to było takiego
telegrafista fred dalton hallo zawiadomcie mery lacoste że nic mi się nie stało
tylko złamało mi rękę i zdarło ze mnie ubranie grunt że aparat mam okey fred
Depesza z Port Eads brzmiała zwięźle:
mamy zabitych burywood całe zniesione przez morze
Dopiero koło godziny ósmej rano wróciły pierwsze samoloty wysłane nad nawiedzone
klęską terytorium. Podobno całe wybrzeże od Port Arthur (Texas) aż po Mobile
(Alabama) zostało w nocy zalane niezwykłą falą przypływu; na całym tym terenie
widać zawalone lub uszkodzone domy. Południowowschodnia część Luizjany (od
strony Lakę Charles
Alexandra
Natchez) i południową część Missisipi (aż po linię
Jackson
Hattiesburg
Pascagoula) naniesione są bagniskiem. W Vermillon Bay
powstała nowa zatoka morska, szeroka od dwóch do dziesięciu kilometrów,
sięgająca w kształcie mocno powyginanego fiordu daleko, aż prawie pod
Plaquemine. New Iberia, zdaje się, poniosła najcięższe straty, widać tam
jednakże sporo ludzi, którzy rozkopują bagnisko wokół domów i dróg. O lądowaniu
nie mogło być mowy. Najpoważniejsze straty w ludziach będą w rejonie brzegów
morskich. W okolicach Point au Fer tonie statek morski, najprawdopodobniej
meksykański. Koło Chandeleur Islands na morzu widoczne jakieś szczątki. W całym
rejonie deszcz przechodzi. Widoczność dobra.
Pierwsze nadzwyczajne wydania pism nowo
orleańskich ukazały się już około
godziny czwartej nad ranem. W miarę posuwających się godzin, wydań tych
przybywało, a każde z nich przynosiło nowe szczegóły. O ósmej rano w prasie
ukazały się już zdjęcia z terenu katastrofy i mapy nowej zatoki morskiej. O wpół
do dziewiątej pisma zamieściły wywiad z słynnym sejsmologiem uniwersytetu w
Memphis, dr Wilburem R. Brownellem, na temat przyczyn trzęsienia ziemi w
Luizjanie.
"Na razie nie możemy dojść do konkluzji ostatecznych oświadczył wielki uczony
ale zdaje się, że wstrząsy te nie mają nic wspólnego z czynnością wulkanów
działających w środkowo amerykańskim pasie wulkanicznym, położonym właśnie
naprzeciw dotkniętego katastrofą terenu. Prawdopodobnie dzisiejsze trzęsienie
ziemi jest pochodzenia tektonicznego, czyli wywołane zostało ciśnieniem masywów
górskich: Gór Skalistych i Sierra Mądre z jednej strony oraz Pogórza
Apalachiańskiego z drugiej na rozległą nizinę Zatoki Meksykańskiej, której
dalszym naturalnym przedłużeniem jest szeroka nizina dolnego biegu Missisipi.
Rozpadlina wybiegająca dziś z Vermillion Bay to tylko bardzo nieznaczny
drobiazg, drobny epizod zmian geologicznych, w wyniku których powstała Zatoka
Meksykańska. Morze Karaibskie wraz z archipelagiem Wielkich i Małych Ań tyłów
pozostałości niegdyś potężnego pasma górskiego. Nie ulega najmniejszej
wątpliwości, że zapadanie się terenów Ameryki Środkowej będzie postępowało
dalej, w formie nowych wstrząsów, pęknięć i rozpadlin. Nie możemy także
wykluczyć, że rozpadlina Vermillion Bay jest właściwie drobną uwerturą do
wielkiego procesu tektonicznego, którego centrum mieści się w Zatoce
Meksykańskiej. W takim wypadku będzie nam dane być świadkami olbrzymich
kataklizmów geologicznych, w konsekwencji których przynajmniej piąta część
Stanów Zjednoczonych zmieniłaby się w dno morza. Odwrotnie natomiast gdyby do
tego doszło moglibyśmy z dużym prawdopodobieństwem oczekiwać dźwigania się dna
morskie go w rejonie Antylów lub jeszcze nieco bardziej na wschód, w miejscach,
gdzie stare podanie mówi o zatopionej Atlantydzie.
Oczywiście ciągnął dalej słynny uczony w uspokajającym duchu strachów, co do
ożywienia się działalności wulkanów w rejonie dotkniętych katastrofą, nie należy
brać poważnie. Te przypuszczalne, wybuchające błotem kratery to nic innego jak
wybuchy gazów bagiennych, jakie właśnie miały miejsce w rozpadlinie w Vermillion
Bay. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby w dorzeczu Missisipi pojawiły się
olbrzymie ilości podziemnych gazów, które w zetknięciu z powietrzem mogą
eksplodować, unosząc w górę setki tysięcy ton wody i błota.
Naturalnie podkreślił raz jeszcze dr W. R. Brownell że do definitywnego
wyjaśnienia tych zjawisk potrzeba będzie jeszcze dalszych obserwacji i badań."
Zanim jeszcze maszyny rotacyjne wydrukowały w dziennikach poglądy dra Brownella
na kwestię katastrof geologicznych, gubernator stanu Luizjana otrzymał z Fortu
Jacksona telegram następującej treści:
wyrazy ubolewania z powodu strat w ludziach stop staraliśmy się oszczędzać wasze
miasta nie obliczyliśmy jednak odbicia i zderzeń fali morskiej przy wybuchu stop
ustaliliśmy ilość ofiar w ludziach na sumę trzysta czterdzieści sześć na całym
wybrzeżu stop przesyłamy wyrazy współczucia stop chief salamander stop hallo
hallo tu freddalton agencja pocztowa fort jackson w tej chwili właśnie odeszły
trzy płazy przed dziesięciu minutami przyszły na pocztę podały depeszę mierząc
we mnie z pistoletów ale już sobie poszły te obrzydliwe potwory zapłaciły i
pobiegły do wody gonił je tylko pies doktora te bestie nie powinny chodzić tak
sobie po mieście zresztą nic nowego pozdrówcie ode mnie mary lacoste proszę ją
ucałować ode mnie telegrafista fred dalton
Pan gubernator stanu Luizjana długo kręcił głową nad tą depeszą. "A to ci
kawalarz ten Fred Dalton! rzekł wreszcie do siebie. Lepiej tego jednak nie
dawać do prasy."
8. SALAMANDER
CHIEF STAWIA ŻĄDANIA
W trzy dni po trzęsieniu ziemi w Luizjanie nadeszły nowe wieści o kataklizmie
geologicznym tym razem w Chinach. "Przy akompaniamencie potężnego, gwałtownego
trzęsienia ziemi pękło wybrzeże morskie w prowincji Kiang
su, na północ od
Nankinu, mniej więcej pośrodku pomiędzy ujściem rzeki Jang
tse a starym
korytarzem rzeki Hwang
ho. W rozpadlinę tę wtargnęło morze, łącząc się z
wielkimi jeziorami Pan
jn i Hung
tsu, leżącymi pomiędzy miastami Hwain
gan i
Fug
jang. Zdaje się, że w związku z tym trzęsieniem ziemi Jang
tse porzuci w
rejonie Nankinu swoje stare koryto i obierze kierunek na jezioro Tai oraz dalej
na Hang
czou. Strat w ludziach nie dało się nawet w przybliżeniu ustalić. Setki
tysięcy ludzi ucieka w popłochu do południowych i północnych prowincji. Japońska
marynarka wojenna otrzymała rozkaz wyruszenia w kierunku dotkniętych klęską
wybrzeży."
Chociaż wstrząsy podziemne w Kiang
su rozmiarami znacznie przekroczyły
katastrofę w Luizjanie, bardzo niewiele poświęcono im uwagi. Do klęsk
żywiołowych i katastrof w Chinach świat jest już przyzwyczajony i poza tym
strata jakiegoś miliona ludzi tam w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nauka ustaliła
natomiast, że miało tam miejsce zwyczajne tektoniczne trzęsienie ziemi, mające
związek z kotliną morską od archipelagu Riu
kiu po Filipiny. W trzy dni później
sejsmografy europejskie zanotowały nowe wstrząsy, których centrum leżało gdzieś
w okolicy Zielonego Przylądka. Krótko też podano wiadomość, że groźne trzęsienie
ziemi nawiedziło również wybrzeża Senegambii, na północ od St. Louis. Pomiędzy
miastami Lampul i Mboro utworzyła się głęboka rozpadlina, którą zalało morze,
sięgające aż po Merinaghen. Naoczni świadkowie twierdzili, że pośród
straszliwego łoskotu wytrysnął z ziemi słup ognia i pary, ciskając dokoła na
znacznej przestrzeni odłamki kamieni i masy piasku. Potem dał się słyszeć
gwałtowny szum morza, które wtargnęło w powstałą rozpadlinę.
Ten trzeci już z kolei wstrząs wywołał pewną panikę. "Czyżby ożyła czynność
wulkaniczna ziemi?" pytały dzienniki. "Skorupa ziemska zaczyna pękać!"
wołały wydania wieczorne. Fachowcy wysuwali przypuszczenia, że "rozpadlina w
Senegambii" powstała prawdopodobnie na skutek wybuchu żyły wulkanicznej,
powiązanej z wulkanem Pico na wyspie Fogo, należącej do archipelagu Wysp
Zielonego Przylądka. Wulkan ten jeszcze do roku 1847 był czynny, od tego jednak
czasu uważany był za wygasły. Trzęsienie ziemi na zachodnich wybrzeżach Afryki
nie ma więc nic wspólnego ze zjawiskami sejsmicznymi w Luizjanie i w Kiang
su,
które były wyraźnie pochodzenia tektonicznego. Ludziom jednakże było to zupełnie
obojętne, czy ziemia pęka z powodów tektonicznych czy wulkanicznych. Fakt
natomiast, że w ciągu tych dni wszystkie kościoły pełne były modlących się
wiernych. W niektórych krajach kościoły musiały być otwarte przez całą dobę.
Pewnego razu o godzinie pierwszej po północy (było to dwudziestego listopada)
radioamatorzykrótkofalowcy w różnych częściach Europy stwierdzili w swoich
aparatach jakieś niezwykłe zakłócenie fal i silne trzaski, jakby gdzieś
uruchomiono nową, niezwykłej mocy stację nadawczą. Stację tę schwytano na fali
203. Początkowo słychać było coś jakby huk maszyn czy szum fal morskich. Nagle w
ten przeciągły szum wdarł się wstrętny, skrzekliwy głos (wszyscy określali go
jednakowo: płaski, gdaczący, jakby jakiś sztuczny głos, nadmiernie wzmocniony
przez megafon). Ten żabi głos darł się fanatycznie: "Hallo, hallo, hallo! Chief

Salamander speaking! Halo, Chief
Salamander speaking! Stop all broadcasting, you
men! Stop your broadcasting! Hallo, Chief
Salamander speaking!"* Potem jakiś
inny głuchy głos zapytał: "Ready? Ready*?" I rozległ się trzask, jakby włączono
przewody. Wreszcie jeszcze jakiś inny skrzekliwy głos wołał: "Attention!
Attention!", "Hallo!", "Now!"*
I znów ten sam chrapliwy, zmęczony, lecz władczy głos rzucił w ciszę nocy:
"Halo! Wy, ludzie! Tu Luizjana, tu Kiang
su, tu Senegambia! Przykro nam z powodu
strat w ludziach. Nie mamy zamiaru robić wam krzywdy. Pragniemy jednakże, byście
opuścili wybrzeża w tych miejscach, które wam uprzednio wskażemy. Jeżeli to
zrobicie, unikniecie pożałowania godnych skutków. Na przyszłość oznaczymy wam na
czternaście dni naprzód punkty, gdzie będziemy rozszerzać swe morza. Dotąd
przeprowadziliśmy tylko próby techniczne. Wasze materiały wybuchowe zdały
egzamin. Dziękujemy!
Halo, ludzie! Zachowajcie spokój. Nie mamy w stosunku do was wrogich zamiarów.
Potrzebujemy jednakże do życia więcej wody, więcej brzegów, więcej mielizn. Jest
nas bardzo dużo. Za mało dla nas miejsca na waszych brzegach. Dlatego też musimy
niszczyć wasze lądy. Zrobimy z nich tylko wyspy i zatoki. W ten sposób długość
wybrzeży światowych wzrośnie pięciokrotnie. Nie możemy żyć w głębinach mórz.
Dlatego też wasze lądy potrzebne nam będą do zasypywania głębin.
Nie występujemy przeciw wam, ale nas jest bardzo wiele. Musicie się więc cofnąć
w głąb lądów. Musicie przenosić się w góry. Góry będziemy rozsadzać dopiero na
samym końcu.
Zdecydowaliście się rozmieścić nas po całym świecie, więc teraz nas macie!
Będziecie nam dostarczać stali na świdry i wiertarki. Będziecie dostarczać nam
materiałów wybuchowych. Będziecie nam dostarczać torped. Będziecie dla nas
pracować. Bez waszej pomocy nie moglibyśmy zburzyć starych lądów. Halo, wy
ludzie! Chief
Salamander w imieniu wszystkich Płazów świata proponuje wam
współpracę. Będziecie pracować wraz z nami nad zburzeniem waszego świata.
Dziękujemy wam."
Zmęczony, chrapliwy głos zamilkł. Znów słychać było tylko jakiś huk maszyn czy
też szum morza. "Halo, halo, wy, ludzie odezwał się znowu skrzekliwy głos
teraz będziemy wam nadawać muzykę rozrywkową z waszych płyt gramofonowych. W
programie: pochód trytonów z epokowego filmu Posejdon."
Ową audycję nocną gazety nazwały oczywiście "ordynarnym i nieprzyzwoitym
kawałem" jakiejś tajnej radiostacji. Ale następnej nocy miliony ludzi siedziało
przy odbiornikach czekając, czy odezwie się znowu ów straszny, gwałtowny,
skrzekliwy głos. Punktualnie o godzinie pierwszej przy akompaniamencie głośnego,
pluskającego poszumu odezwał się: "Good evening, you people* zagdakał wesoło.
Najpierw nadamy Salamander
Dance z operetki Galatea." Kiedy hałaśliwa i
bezwstydna muzyka dobiegła końca, odezwał się ten obłudny i jakiś radosny
zarazem skrzekot: "Hallo, wy, ludzie! Właśnie w tej chwili została zatopiona
kanonierka brytyjska Erebus, która miała zniszczyć naszą radiostację nadawczą
na Oceanie Atlantyckim. Załoga zatonęła. Halo, wzywamy do aparatu rząd
brytyjski. Okręt Amenhotep z Port Saidu odmówił w naszym porcie
Makallah wydania nam zamówionych materiałów wybuchowych. Podobno dostał zakaz
dalszego dostarczania dynamitu. Statek został zatopiony. Radzimy rządowi
brytyjskiemu, by zakaz ów jutro do południa odwołał drogą radiową, gdyż inaczej
okręty: Winnipeg, Manitoba, Ontario i Quebec, płynące ze zbożem z Kanady
do Liverpoolu, zostaną zatopione. Halo, wzywamy do aparatu rząd francuski.
Prosimy odwołać krążowniki płynące w kierunku na Senegambię. Musimy tam jeszcze
rozszerzyć nowoutworzoną zatokę. Chief
Salamander polecił mi zakomunikować obu
rządom jego niezłomną wolę utrzymania jak najbardziej przyjaznych stosunków.
Koniec wiadomości. W dalszym ciągu nadamy z płyt gramofonowych waszą pieśń:
Salamandria, valse erotique."*
Następnego dnia po południu na południo
zachód od Mizen Head zatopione zostały
okręty: "Winnipeg", "Manitoba", "Ontario" i "Quebec". Przez świat przeleciała
fala przerażenia. Wieczorem stacja B.B.C. nadała komunikat, że rząd jego
królewskiej mości wydał zakaz dostarczania Płazom jakiejkolwiek żywności,
przetworów chemicznych, narzędzi, broni i stali. W nocy o godzinie pierwszej
znów odezwał się w eterze skrzeczący, płaski głos: "Hallo, hallo, hallo, Chief

Salamander speaking! Hallo, Chief
Salamander is going to speak!"* A potem znów
chrapliwy, gwałtowny, wściekły głos: "Halo, wy, ludzie! Halo, wy, ludzie! Halo,
wy, ludzie! Czy wy sądzicie, że damy się zagłodzić? Nie róbcie głupstw!
Wszystko, cokolwiek spróbujecie zrobić, obróci się przeciw wam! W imieniu
wszystkich Płazów świata wzywam Wielką Brytanię! Od tej chwili ogłaszam
nieograniczoną blokadę wysp brytyjskich z wyłączeniem wolnego państwa Irlandii.
Zamykam kanał La Manche. Zamykam Kanał Sueski. Zamykam Cieśninę Gibraltarską dla
wszelkich typów okrętów. Wszystkie porty brytyjskie są już zablokowane. Każdy
okręt brytyjski na każdym morzu będzie storpedowany. Halo, wzywam Niemcy!
Zamówienie na materiały wybuchowe zwiększam dziesięciokrotnie. Dostawa
natychmiast, loco skład główny Skagerrak. Halo, wzywam Francję. Zamówione
torpedy do fortów podmorskich C3, BFF i Ouest 5 dostarczyć natychmiast. Hallo,
wy, ludzie! Przestrzegam was. Jeżeli ograniczycie dostawę produktów
żywnościowych, wezmę je sobie sam z waszych okrętów. Przestrzegam was raz
jeszcze." Rozkrzyczany głos przeszedł pod koniec w chrapliwe, ledwie zrozumiałe
charczenie. "Halo, wzywam Italię! Przygotujcie ewakuację odcinka wybrzeży:
WenecjaPadwaUdine. Ludzie, przestrzegam was po raz ostatni! Dość już głupstw!"
Zaległa długa chwila ciszy, tylko gdzieś daleko szumiał czarny, zimny ocean. I
znowu zabrzmiał wesoły, skrzekliwy głos: "Nadajemy z waszych płyt gramofonowych
ostatni przebój sezonu Triton
Trott.
9. KONFERENCJA W WADUZIE
Dziwna to była wojna, jeśli coś takiego w ogóle wojną można nazwać. Nie istniało
bowiem żadne państwo Płazów ani też uznany rząd Płazów, z którym można by
oficjalnie zerwać stosunki dyplomatyczne. Pierwszym państwem, które znalazło się
w stanie wojny z Salamandrami, była Wielka Brytania. Zaraz w ciągu pierwszych
paru godzin zatopiły Płazy wszystkie brytyjskie okręty stojące na kotwicy w
portach. Temu nie udało się przeciwdziałać. Tylko okręty znajdujące się daleko
na morzach były na razie w pewnym sensie bezpieczne tak długo oczywiście, póki
płynęły na wielkich głębinach. W ten sposób uratowała się część brytyjskiej
floty wojennej, która przerwała blokadę Płazów na Malcie i schroniła się na
głębiny Morza Jońskiego. Jednakże i te jednostki morskie zostały wnet
zaatakowane przez małe łodzie podwodne Płazów i zatopione jedna po drugiej. W
ciągu sześciu tygodni Wielka Brytania straciła cztery piąte całkowitego swego
tonażu morskiego.
John Bull miał jeszcze jedną w dziejach okazję do wykazania swego przysłowiowego
uporu. Rząd jego królewskiej mości nie podjął żadnych rokowań z Płazami ani też
zakazu dostaw nie cofnął. "Dżentelmen brytyjski oświadczył premier w imieniu
całego narodu opiekuje się zwierzętami, lecz pertraktować z nimi nie będzie."
Ale już w parę tygodni później dał się odczuć na wyspach brytyjskich rozpaczliwy
brak żywności. Tylko dzieci dostawały kromeczkę chleba i parę łyżeczek herbaty
lub mleka dziennie. Brytyjski naród znosił ten stan z bezprzykładną
cierpliwością, chociaż tak nisko już upadł, że zjadł wszystkie swoje konie
wyścigowe. Książę Walii własnoręcznie zaorał pierwszą bruzdę na placu golfowym
Royal Golf Clubu, gdzie miała być zasiana marchew dla londyńskich sierocińców.
Na placach tenisowych w Wimbledon posadzono kartofle, tor wyścigowy w Ascot
zasiano pszenicą. "Poniesiemy wszelkie, najcięższe nawet ofiary zapewniali w
parlamencie przywódcy stronnictwa konserwatywnego lecz brytyjskiego honoru nie
splamimy!"
Ponieważ blokada wybrzeży morskich Wielkiej Brytanii była bardzo ścisła, dla
zaopatrywania więc i dla kontaktu z koloniami pozostała Anglii jedna tylko
droga, mianowicie powietrzem. "Potrzeba nam stu tysięcy samolotów" rzucił
hasło minister lotnictwa. Wszystko, co tylko miało ręce i nogi, stanęło w
służbie tego hasła. Rozpoczęły się więc gorączkowe przygotowania do produkcji
seryjnej tysiąca samolotów dziennie. Tu jednakże rządy innych mocarstw
europejskich zaprotestowały bardzo stanowczo przeciwko tego rodzaju naruszeniu
równowagi zbrojeń w dziedzinie lotnictwa. Rząd brytyjski musiał więc odstąpić od
swego programu produkcji lotniczej i zobowiązać się równocześnie, że nie
wybuduje więcej jak dwadzieścia tysięcy samolotów, i to w ciągu lat pięciu. Nie
pozostawało więc Brytyjczykom nic innego jak głodować dalej lub płacić
horrendalne sumy za żywność, dostarczaną przez samoloty innych państw. Funt
chleba kosztował dziesięć szylingów, para szczurów jedną gwineę, pudełeczko
kawioru dwadzieścia pięć funtów szterlingów. Słowem: były to złote czasy dla
kontynentalnego handlu, przemysłu i rolnictwa. Ponieważ flota wojenna została
zniszczona od razu na samym początku, wszelkie operacje przeciw Płazom odbywały
się tylko na lądzie i z powietrza. Armia lądowa ostrzeliwała wybrzeża z dział i
karabinów maszynowych nie wyrządzając jednak jak się zdawało Salamandrom
większych szkód. Lepsze rezultaty dawały bomby lotnicze, rzucane w morze. Płazy
odpowiadały ostrzeliwaniem z dział podmorskich portów brytyjskich, które
zamieniły się w końcu w sterty ruin. Z ujścia Tamizy ostrzelały także i Londyn.
Wówczas dowództwo wojskowe uczyniło próbę wy trucia Salamandrów przy pomocy
bakterii, nafty i kwasów żrących, wlanych do Tamizy i w niektóre zatoki morskie.
Płazy odpowiedziały w ten sposób, że na przestrzeni stu dwudziestu kilometrów
wybrzeża morskiego rzuciły gazy bojowe. Była to tylko demonstracja lecz
skuteczna. Rząd brytyjski po raz pierwszy w dziejach świata widział się zmuszony
szukać poparcia u innych rządów, celem wystąpienia w obronie zakazu wojny
gazowej.
Tej samej nocy odezwał się przez radio chrapliwy, ponury i gniewny głos Chief

Salamandra: "Halo, wy, ludzie! Niech Anglia nie robi głupstw. Jeżeli będzie
zatruwała nam wodę, my będziemy zatruwać wam powietrze. Stosujemy tylko wasze
własne metody walki. Nie jesteśmy barbarzyńcami. Nie chcemy wcale walczyć z
ludźmi. Pragniemy jedynie żyć. Proponujemy wam pokój. Będziecie dostarczać nam
wasze produkty i sprzedawać wasze lądy. Jesteśmy gotowi dobrze wam za to
zapłacić. Proponujemy wiec wam więcej niż pokój, proponujemy wam transakcję
handlową. Za wasze lądy proponujemy wam złoto! Halo, wzywam rząd Wielkiej
Brytanii. Podajcie nam cenę za południową część Lincolnshire, obok zatoki Wash.
Dajemy wam trzy dni do namysłu. Na ten okres czasu wstrzymujemy wszystkie kroki
nieprzyjacielskie prócz blokady!"
W tej chwili kanonada na wybrzeżach angielskich ucichła. Zamilkły także działa
podmorskie. Zrobiło się naraz cicho, jakoś straszliwie cicho. Rząd brytyjski
oświadczył w parlamencie, że pertraktować z Płazami nie ma zamiaru. Ostrzeżono
jednakże obywateli nad zatoką Wash i Lynn Deep, że przewidywany jest wielki atak
Płazów na te okolice, że należałoby wybrzeże opuścić i przenieść się w głąb
lądu. Jednakże oddane do dyspozycji pociągi, samochody i autobusy wywiozły tylko
dzieci i trochę kobiet. Mężczyźni wszyscy pozostali na miejscu; nie mogło im się
wprost w głowie pomieścić, że Anglik mógłby stracić swoją ziemię. W minutę po
terminie trzydniowego zawieszenia broni padł pierwszy strzał. Był to pocisk z
działa angielskiego, oddany przez Royal North Lancashire Regiment przy dźwiękach
marsza pułkowego "Czerwona Róża". Wówczas wstrząsnęła powietrzem straszliwa
eksplozja. Ujście rzeki Nen zapadło się aż po Wisbeck w morze, które wtargnęło
od strony zatoki Wash. Prócz wielu innych zapadły się także w fale morskie
słynne ruiny Wisbeck Abbey, Holland Castle, gospoda "Pod Św. Jerzym i Smokiem" i
wiele innych zabytków historycznych.
Następnego dnia na interpelację w parlamencie rząd brytyjski oświadczył: "Z
wojskowego punktu widzenia przedsięwzięto wszystko dla obrony wybrzeży
brytyjskich; niewykluczone są dalsze, znacznie poważniejsze ataki na brytyjską
ziemię; rząd jego królewskiej mości w dalszym ciągu nie będzie pertraktował z
nieprzyjacielem, który nie oszczędza w walce ludności cywilnej i kobiet
(potakiwania). Dziś wchodzi już w grę nie los Anglii, lecz los całego
cywilizowanego świata. Wielka Brytania gotowa jest wziąć udział we wszystkich
międzynarodowych akcjach, mających na celu przeciwdziałanie tym straszliwym
napaściom, zagrażającym całej ludności." W parę tygodni później rozpoczęła się
konferencja przedstawicieli państw całego świata w Waduzie.
Wybrano właśnie Waduzę, ponieważ w Wysokich Alpach nie istniał problem
niebezpieczeństwa Płazów i ponieważ tam właśnie schroniła się znaczna część
zamożnych i wybitnych osobistości z krajów nadmorskich. Konferencja, jak to
powszechnie przyznawano, zabrała się energicznie do rozwiązania wszelkich
aktualnych zagadnień światowych. Przede wszystkim wszystkie kraje (łącznie z
Szwajcarią, Albanią, Afganistanem, Boliwią i innymi państwami śródlądowymi)
zasadniczo odrzuciły możliwość uznania Płazów za samodzielne walczące mocarstwo,
gdyż w takim wypadku także i ich Płazy mogłyby się uważać za obywateli państwa
Płazów. Nie jest rzeczą wykluczoną, że uznane w ten sposób państwo Płazów
zapragnęłoby wykonywać władzę zwierzchnią nad wszelkimi wodami i brzegami, na
których żyją Płazy. Z tego też powodu ani prawnie, ani formalnie nie można
Jaszczurom wypowiedzieć wojny czy też próbować jakiegoś nacisku
międzynarodowego. Każde państwo ma tylko prawo wystąpić przeciw swoim Płazom; to
już jego ściśle wewnętrzna sprawa. Dlatego też nie może być mowy o jakimś
zbiorowym dyplomatycznym czy wojskowym demarche* w stosunku do Płazów. Państwom
napadniętym przez Płazy należy zapewnić pomoc międzynarodową w tym sensie, że
przyznawane im będą pożyczki zagraniczne dla celów obrony.
Wówczas Anglia wysunęła projekt, by wszystkie państwa zobowiązały się
przynajmniej wstrzymać dostawy broni i materiałów wybuchowych dla Płazów. Po
starannym przemyśleniu projekt ten został odrzucony w pierwszym rzędzie dlatego,
że zobowiązanie to zawarte jest już w konwencji londyńskiej; po drugie dlatego,
że nie można żadnemu państwu zabronić dostarczać własnym Płazom, "oczywiście dla
własnej potrzeby", wyposażenia technicznego i broni potrzebnej dla obrony
własnych brzegów; po trzecie, dlatego że państwom morskim "ze zrozumiałych
względów zależy na utrzymaniu dobrych stosunków z obywatelami morza" i że
dlatego uważają one za słuszne "powstrzymanie się od wszelkich akcji, które
Płazy mogłyby uważać za pewnego rodzaju represje". Jednakże wszystkie państwa
gotowe są zobowiązać się dostarczać broni i materiałów wybuchowych także i
państwom przez Jaszczury napadniętym.
Na poufnej konferencji przyjęty został wniosek Kolumbii, by nawiązać z Płazami
chociaż nieoficjalne pertraktacje. Trzeba wezwać Chief
Salamandra, by wysłał na
konferencję swoich pełnomocników. Przedstawiciel Anglii zastrzegł się przeciwko
temu kategorycznie, odmawiając zasiadania na posiedzeniu wspólnie z Płazami.
Ostatecznie musiał pójść na ustępstwa: ze względów zdrowotnych na ten czas
wyjechał do Engadin. Tej samej jeszcze nocy z wszystkich rozgłośni państw
morskich nadano wezwanie, by jego ekscelencja, pan Chief
Salamander, mianował
swych zastępców i przysłał ich do Waduzy. Nadeszła chrapliwa odpowiedź: "Jeszcze
tym razem przyjedziemy do was. Następnym razem wasi delegaci przyjdą do mnie do
wody!" I jeszcze wiadomość oficjalna: "Upoważnieni przedstawiciele Płazów
przyjadą pojutrze wieczorem Orient
Ekspresem na stację Buchs."
W szybkim tempie czyniono wszelkie przygotowania na przyjęcie Płazów. Postarano
się o najbardziej luksusowe w Waduzie łazienki, specjalny pociąg przywiózł w
cysternach wodę morską do wanien dla delegatów. Wieczorem na stacji w Buchs
miało odbyć się tylko powitanie tak zwane nieoficjalne. Stawili się więc na
stacji sekretarze poszczególnych delegacji, przedstawiciele władz miejscowych i
ze dwustu dziennikarzy, fotografów i operatorów filmowych. Punktualnie o
godzinie 6,25 Orient
Ekspres zajechał na stację. Z salonki na czerwony dywan
wysiadło trzech wysokich, eleganckich panów, za nimi paru wytwornych, dobrze
prezentujących się sekretarzy z okazałymi tekami. "A gdzie te Płazy" zapytał
ktoś półgłosem. Parę osób z oficjalnego grona podsunęło się w stronę owych
panów. Pierwszy z panów szybko i wyraźnie oświadczył: "My właśnie jesteśmy
delegatami Płazów. Jestem profesor doktor van Dott z Hagi. Mecenas Rosso
Castelli, adwokat z Paryża. Doktor Manoel Carvalho, adwokat z Lizbony." Panowie
zaczęli się kłaniać i przedstawiać. "Więc wy nie jesteście Płazami" westchnął
sekretarz delegacji francuskiej. "Naturalnie, że nie odpowiedział dr Rosso
Castelli. Jesteśmy ich adwokatami. Pardon, ci panowie mają ochotę robić
zdjęcia!" No i uśmiechnięta delegacja Płazów została sfilmowana i sfotografowana
ze wszystkich stron.
Obecni sekretarze delegacji dali wyraz swemu zadowoleniu. To bardzo mądrze i
taktownie ze strony tych Salamandrów, że jako swoich zastępców wysłali ludzi. Z
ludźmi jakoś zawsze łatwiej się porozumieć. I główna rzecz, że odpadną te
wszystkie kłopoty towarzyskie.
Jeszcze w ciągu tej samej nocy odbyło się pierwsze posiedzenie. Na porządku
dziennym było pytanie, czy nie dałoby się jednak jak najprędzej doprowadzić do
pokoju pomiędzy Płazami a Wielką Brytanią.
Profesor van Dott poprosił o głos.
Nie ma żadnych wątpliwości rzekł że Płazy zostały przez Wielką Brytanię
napadnięte. Brytyjska kanonierka "Erebus" zaatakowała na otwartym morzu okręt
radiowy Płazów. Admiralicja brytyjska zerwała pokojowe stosunki handlowe z
Płazami zabraniając okrętowi "Amenhotep" wyładować zamówiony transport
materiałów wybuchowych. I trzecia sprawa: rząd brytyjski przez zakaz wszelkiego
rodzaju dostaw dla Płazów rozpoczął blokadę Salamandrów. Skarżyć się na tego
rodzaju nieprzyjacielskie kroki Płazy nie mogły ani w Hadze, gdyż konwencja
londyńska nie przyznała im prawa wnoszenia skarg, ani też w Genewie, ponieważ
nie są członkami Ligi Narodów. Nie pozostało im wiec nic innego, jak zastosować
akty samoobrony. Chief
Salamander gotów jest jednak zaprzestać działań wojennych
na następujących warunkach:
1. Wielka Brytania przeprosi Płazy za wyżej wymienione krzywdy.
2. Odwoła wszelkie zakazy co do dostaw dla Płazów.
3. Tytułem odszkodowania odstąpi Salamandrom bezpłatnie część nizinną Pendżabu,
by mogły tam sobie urządzić nowe brzegi i zatoki.
Przewodniczący konferencji oświadczył, że zakomunikuje powyższe warunki swemu
przyjacielowi, delegatowi Wielkiej Brytanii, który w tej chwili jest nieobecny,
nie krył jednak obaw, że warunki te trudne będą do przyjęcia. Mimo to jednak
należy wierzyć, że uda się w nich znaleźć jakieś podstawy do dalszych
pertraktacji.
Z kolei znalazła się na porządku dziennym skarga Francji co do wybrzeży
Senegambii, które Płazy wysadziły w powietrze, naruszając prawa Francji do jej
własnych kolonii.
W odpowiedzi poprosił o głos przedstawiciel Płazów, słynny adwokat paryski, dr
Rosso Castelli.
Proszę, niech pan to udowodni! oświadczył. Największe światowe sławy w
dziedzinie sejsmografii stwierdziły, że trzęsienie ziemi w Senegambii było
pochodzenia wulkanicznego i że ma związek z dawną czynnością wulkanu Pico na
wyspie Fogo. Tutaj oto wołał dr Rosso Castelli uderzając dłonią w plik
papierów mam ich wywody naukowe. A może pan posiada jakieś dowody, że
trzęsienie ziemi było dziełem moich klientów? Proszę, czekam na nie!
Ależ wasz Chief
Salamander wtrącił Creux, delegat Belgii sam przecież
oświadczył, że to zrobiły Płazy!
To oświadczenie było oficjalne! odparował szybko van Dott.
Jestem upoważniony do całkowitego zdementowania jego oświadczenia podjął dr
Rosso Castelli. Żądam przesłuchania rzeczoznawców technicznych na okoliczność,
czy można sztucznie zrobić w skorupie ziemskiej rozpadlinę długą na
sześćdziesiąt siedem kilometrów. Proponuję, by wykonali oni w praktyce
doświadczenia w tych samych rozmiarach. Jak długo dowodów takich nie uzyskamy,
moi panowie, będziemy mówili tylko o czynnościach wulkanicznych. Niemniej jednak
Chief
Salamander gotów jest zakupić od rządu francuskiego zatokę morską, która
powstała w rozpadlinie w Senegambii, a która doskonale nadaje się na osiedle
Płazów. Jesteśmy upoważnieni do prowadzenia pertraktacji z rządem francuskim co
do ceny. Delegat francuski, minister Duval:
Jeżeli mamy to traktować jako odszkodowanie za straty wyrządzone, możemy na
ten temat pertraktować.
Mecenas Rosso Castelli:
Doskonale. Rząd Płazów żąda jednakże, by dyskutowana umowa kupna obejmowała
także wybrzeże Landes, od ujścia rzeki Gironde po Bayonne, o powierzchni sześć
tysięcy siedemset dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Innymi słowy: rząd Płazów
gotów jest zakupić od Francji ten właśnie odcinek jej wybrzeży południowych.
Minister Duval (urodzony w Bayonne i poseł z okręgu Bayonne):
By te wasze Salamandry w części Francji zrobiły sobie dno morskie? Nigdy!
Przenigdy!
Dr Rosso Castelli:
Kiedyś Francja będzie żałowała tych słów, proszę pana. Dziś jeszcze była mowa
o cenie kupna
Na tym posiedzenie przerwano.
Na następnym zebraniu przedmiotem dyskusji była wspólna międzynarodowa
propozycja, wysunięta pod adresem Płazów: by zamiast niedopuszczalnego
niszczenia starych, gęsto zaludnionych lądów budowały one dla siebie nowe
wyspy i wybrzeża. W takim wypadku mogłyby nawet liczyć na poważne kredyty. Nowe
wyspy i nowe lądy zostałyby uznane za ich suwerenne i niezależne tereny
państwowe.
Dr Manoel Carvalho, słynny prawnik z Lizbony, podziękował za tę propozycję,
zobowiązując się ją przedstawić rządowi Płazów.
Jednakże każde dziecko zrozumie oświadczył że budowanie nowych lądów to
rzecz znacznie kosztowniejsza i trudniejsza do przeprowadzenia niż burzenie
starych. Klienci nasi potrzebują nowych wybrzeży i zatok w terminie możliwie
najkrótszym. To dla nich kwestia: być albo nie być! Lepiej stanowczo byłoby dla
ludzkości przyjąć wspaniałomyślną propozycję Chief
Salamandra, który dziś
jeszcze gotów jest kupić świat od ludzi, nie czekając, aż zdobędzie go on siłą.
Klienci nasi wykryli sposób wydobywania złota z wody morskiej, stąd też
dysponują nieograniczonymi wprost środkami. Mogą więc wam za wasz świat dobrze i
oczywiście natychmiast zapłacić. Musicie, panowie, liczyć się z tym, że dla nich
z każdym dniem cena świata będzie spadała, zwłaszcza gdy jak należy
przewidywać nastąpią dalsze wulkaniczne i tektoniczne kataklizmy w znacznie,
oczywiście, poważniejszych niż dotychczasowe rozmiarach, a które zmniejszą
powierzchnię kontynentów. Dziś jeszcze istnieje możliwość sprzedania świata w
całej jego dotychczasowej rozciągłości. Kiedy pozostaną zeń już tylko sterczące
ponad toniami mórz resztki gór, nikt wam za to nie da ani grosza. Występuję tu
jako przedstawiciel i doradca prawny Płazów wołał dr Carvalho i muszę dbać o
ich interesy! Ale jestem człowiekiem tak samo jak wy, panowie, i los ludzi nie
mniej mi leży na sercu! Dlatego radzę wam, mało, zaklinam was: sprzedawajcie
lądy, póki jeszcze nie jest za późno. Możecie sprzedawać je w całości albo też
poszczególnymi krajami. Chief
Salamander, którego szlachetny i nowoczesny sposób
myślenia już dziś wszyscy znacie, zobowiązuje się, że przy wszelkich koniecznych
zmianach powierzchni ziemi na przyszłość będzie w miarę możności oszczędzał
życie ludzkie. Zatapianie lądów będzie się odbywało kolejno, by nie wywołać
paniki lub niepotrzebnych katastrof. Jesteśmy upoważnieni do podjęcia rokowań
zarówno z szanowną konferencją światową jako całością, jak i z poszczególnymi
państwami. Obecność w tym miejscu tak wytrawnych prawników, jak profesor van
Dott i mecenas Julien Rosso Castelli daje panom gwarancję, że zgodnie z
słusznymi żądaniami naszych klientów Płazów, będziemy ręka w rękę z panami
starali się ochraniać to, co jest nam wszystkim najdroższe: kulturę ludzką i
dobro całej ludzkości!
W ponurym nastroju poddana została pod obrady nowa propozycja: by odstąpić
Salamandrom do zatopienia Środkowe Chiny, przy czym Płazy ze swej strony
zobowiązałyby się zagwarantować całość brzegów europejskich po wsze czasy.
Dr Rosso Castelli:
Po wsze czasy To trochę za długo. Powiedzmy: na lat dwanaście.
Profesor van Dott:
Chiny Środkowe to trochę mało. Powiedzmy: prowincje Ngan
huei, Ho
nan, Kiang

su, Czi
li i Fong
tien.
Przedstawiciel Japonii zaprotestował przeciw odstąpieniu prowincji Fong
tien,
która leży w zasięgu wpływów japońskich.
Z kolei rozpoczął przemówienie delegat Chin, lecz niestety nikt go nie rozumiał.
W sali obrad dał się zauważyć rosnący niepokój. Dochodziła godzina pierwsza w
nocy.
W tym momencie wszedł na salę sekretarz włoskiej delegacji i szeptem coś
powiedział do delegata Italii, hrabiego Tosti. Hrabia Tosti pobladł, wstał i nie
zwracając uwagi na to, że przemawia delegat Chin, dr Ti, zdławionym głosem
zawołał:
Panie przewodniczący, proszę o głos. Sprawa jest niesłychanie ważna. W tej
chwili dostałem wiadomość, że Płazy zatopiły część naszej prowincji Wenecji aż
do Portogruaro!
Zaległa straszliwa cisza, tylko delegat Chin mówił dalej.
SalamanderChief dawno przecież panów ostrzegał! mruknął dr Carvalho.
Profesor van Dotti niecierpliwie poruszył się w fotelu i podniósł rękę w górę.
Panie przewodniczący, proponuję, byśmy wrócili do porządku dziennego.
Przedmiotem dyskusji jest prowincja Fong
tien. Jesteśmy upoważnieni do
zaproponowania rządowi japońskiemu odszkodowania w złocie. Pozostaje jeszcze
pytanie, co inne zainteresowane państwa zaproponują naszym klientom za
zatopienie Chin?
W tej chwili miłośnicy radia słuchali nocnej audycji radiostacji Płazów.
Usłyszeli państwo barkarolę z "Opowieści Hoffmana" nadaną z płyt gramofonowych
zaskrzeczał spiker. Halo, halo, obecnie przełączamy się na Wenecję we
Włoszech
A potem słychać było tylko ponury i rozgłośny szum jakby wzbierających,
potężnych wód.
10. POVONDRA SOBIE PRZYPISUJE WINĘ
I kto by to pomyślał, że tyle już wody upłynęło i tyle przeszło lat? Bo i już
nasz Povondra nie jest woźnym w domu G. H. Bondy. Dziś jest on już czcigodnym
staruszkiem, który w pokoju ducha może pożywać owoce swego długiego i
pracowitego żywota w postaci skromnej renty. Ale czyż może ona wystarczyć przy
takiej wojennej drożyźnie? Dobrze, że jeszcze złowi się od czasu do czasu gdzieś
jakąś rybkę. Siedzi sobie człowiek w łódce z kijkiem w ręku i patrzy ileż to
tej wody w ciągu dnia upłynie i skąd jej się wciąż tyle bierze! Czasem na wędkę
chwyci się płotka, a czasem okoń. Na ogół ryb teraz jakoś więcej, chyba dlatego,
że rzeki dziś są o tyle już krótsze. Okoń to wcale nie najgorsza ryba. Na oko
wygląda, że same ości, ale mięso przypomina w smaku migdały. Matka doskonale
umie go przyrządzać
Tylko że Povondra nie wie, iż do tych okoni Povondrowa pali pod kuchnią owymi
wycinkami, które niegdyś tak starannie zbierał i segregował. Povondra,
przeszedłszy na emeryturę, zarzucił swoje zbiory. Urządził sobie natomiast
akwarium, w którym prócz złotych karpi hodował maleńkie trytony i salamandry.
Przyglądał się im całymi dniami; leżały w wodzie bez ruchu lub wyłaziły na
brzeg, jaki im urządził z kamyków. A potem kiwał głową i mówił:
Kto by się tego po nich spodziewał, mateczko! Lecz samo patrzenie szybko
człowieka znuży, więc też Povondra zajął się rybołówstwem. "Niech tam myślała
sobie w duchu mama Povondrowa. Mężczyźni zawsze muszą mieć jakąś manię. Lepiej
to, niż miałby chodzić po knajpach i zajmować się polityką."
No tak, wiele, już bardzo wiele wody upłynęło od tego czasu. Franek nie jest już
uczącym się geografii uczniakiem, nie jest też zdzierającym skarpetki w pogoni
za marnościami tego świata młodzieńcem. Franek to już starszy pan, chwała Bogu
jest urzędnikiem na poczcie. Zawsze to, że się tak solidnie uczył geografii, na
coś mu się przydało.
"Dobrze, że już chłopak nabrał rozumu myślał sobie Povondra kierując łódkę
trochę bliżej mostu Legii. Powinien tu dzisiaj wpaść do mnie, bo niedziela,
wiec nie ma służby. Zabiorę go do łodzi i pojedziemy wyżej, aż pod Strzelecką
Wyspę, tam lepiej ryby biorą. Franek mi opowie, co nowego w gazetach. A potem
zabierzemy się do domu, na Yyszehrad, dokąd synowa przyprowadzi oboje malców"
Povondra żyje życiem szczęśliwego dziadka. Marzenka pójdzie już za rok do szkoły
i ogromnie jest z tego zadowolona, Franek, chociaż taki mały, waży już dobrych
trzydzieści kilo. Povondra uważa, że życie jest piękne, jest głęboko przekonany,
że wszystko jest w najlepszym porządku.
Właśnie zauważył na brzegu syna. Franek kiwał na niego ręką. Povondra podpłynął
do brzegu.
Czas najwyższy, żebyś już tu był skarcił go. A uważaj, bo wpadniesz do
wody!
Biorą? spytał syn.
Słabo mruknął stary. Pojedziemy wyżej, dobrze? Było piękne niedzielne
popołudnie. Jeszcze nie nadeszła chwila, gdy całe gromady wariatów i łobuzów
wracają z meczu piłki nożnej i tym podobnych wymysłów do domu. Praga była pusta
i cicha. Parę osób, krążących po wybrzeżu i po mieście, poruszało się powoli i
dostojnie. Zaraz widać, że to ludzie rozsądni: nie zbierają się w gromadki i nie
natrząsają z rybaków na Wełtawie. Povondra znów miał poczucie głębokiego spokoju
i ładu.
No, co tam nowego w gazetach? zapytał z ojcowską powagą.
Tyle co i nic, ojcze odparł syn. Właśnie wyczytałem, że te Jaszczury
pchają się już pod Drezno.
No, to się teraz Niemcy mają z pyszna stwierdził stary. Wiesz, Franku, ci
Niemcy to jakiś dziwny naród. Zdolny, ale dziwny. Znałem kiedyś jednego Niemca,
był szoferem w pewnej fabryce. Strasznie to był nieokrzesany człowiek, ten
Niemiec. Ale wóz zawsze miał w porządku, to mu trzeba przyznać No, popatrzcie,
to już i Niemcy znikły z mapy świata zastanawiał się Povondra. A jak się to
dawniej puszyli! Strach pomyśleć: tylko wojsko i tylko wojna! Szkoda gadać,
Płazom nawet Niemcy nie dadzą rady. Już ja te Płazy dobrze znam. Pamiętasz,
pokazywałem ci je kiedyś, kiedy byłeś jeszcze mały?
Uwaga, ojcze! przerwał mu syn. Ryba bierze.
Ej, raczej zaczepiłem o coś mruknął stary pociągając wędzisko. No, tak, to
i Niemcy rozważał dalej. Już się człowiek niczemu nie dziwi. A co to dawniej
było krzyku, jak te Płazy zatopiły jakiś kraj! Cała prasa aż huczała, chociażby
to nawet była Mezopotamia czy Chiny. A teraz już nikt się tak tym nie przejmuje
analizował dalej melancholijnie Povondra, zapatrzony w swoją wędkę. Trudno,
do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Całe szczęście, że to nie u nas. Tylko
ta drożyzna Bo co już dziś żądają za kawę! Oczywiście: Brazylia znikła w falach
morza A jak jakiś kawał świata zatonie, zaraz się to daje w handlu odczuć!
Pławik Povondry tańczył na spokojnej wodzie.
Masę już tego te Płazy zatopiły wspominał staruszek. Egipt, Indie, Chiny
Nawet na Rosję się porwały Taki to był olbrzymi kraj ta Rosja! I pomyśleć, że
teraz Morze Czarne sięga aż wysoko do koła podbiegunowego f
północnego Co za masy wody! Trzeba przyznać, że już nam nasze lądy dobrze
ponadgryzały! A i tak jeszcze powoli posuwają się naprzód Jak mówisz? zwrócił
się do syna. Że Płazy zbliżają się do Drezna?
Są szesnaście kilometrów od Drezna. Już niemal cała Saksonia pod wodą.
Byłem tam kiedyś z panem Bondy ciągnął Povondra ojciec. Bogaty kraj,
Franku Ale żeby tam można było dobrze zjeść, to nie powiem. Ludzie tam byli
przyzwoici, znacznie lepsi niż Prusacy. Ale nawet porównania nie ma.
Prus już także przecież nie ma.
Wcale się nie dziwię odparł staruszek. Nie lubię Prusaków. To znacznie
lepiej dla Francuzów, że przyszła kolej na Niemcy. Trochę odetchną.
Ale nie bardzo, ojcze wtrącił Franek. Przedwczoraj było w prasie, że już
blisko trzecia część Francji jest pod wodą.
No, tak westchnął staruszek. Wiesz, u nas, to znaczy u pana Bondy, był
jeden lokaj Francuz, Jean mu było na imię. Ten ci był kat na kobiety, aż po
prostu wstyd. Ja ci powiadam: taka lekkomyślność zawsze się mści
Podobno gdzieś dziesięć kilometrów od Paryża pobili te Płazy informował
Franek. Jakoby miały tam jakieś podkopy, wysadzili je w powietrze. Jakieś dwie
dywizje Płazów rozbili.
No, Francuz to dobry żołnierz ciągnął Povondra tonem znawcy. Ten Jean
także nic sobie nie dał powiedzieć. Pachniał chłop jak perfumeria, ale jak już
walił, to walił porządnie. Cóż, dwie dywizje to mało Kiedy tak sobie myślę
zadumał się staruszek to jednak ludzie z ludźmi lepiej się umieli bić. I nie
trwało to znowu tak długo. A teraz z tymi Płazami już się ciągnie dwanaście lat
i ciągle nic Tylko stałe wycofywanie się na dogodniejsze pozycje Mój Boże, za
moich lat to ci dopiero bywały bitwy! Po tej stronie trzy miliony ludzi i po
tamtej stronie trzy miliony ludzi gestykulował staruszek, aż łódka zakołysała
się mocniej.
I jak to na siebie ruszyło aż skry leciały! A to, to nie jest żadna wojna!
irytował się. Wiecznie tylko tamy betonowe, ale żeby tak atak na bagnety
Szkoda gadać!
Ludzie nie mogą przecież bić się z Płazami, tatusiu bronił młody Povondra
nowoczesnych metod walki. Przecież nie podobna ruszać na bagnety do wody
No, właśnie burknął Povondra z pogardą. Bo oni nie umieją porządnie się
bić. Ale puść ludzi przeciw ludziom, a zobaczysz, co potrafią Zresztą, co wy
tam wiecie o wojnie!
Żeby tylko nie dotarła do nas rzucił nagle Franek nieoczekiwane zdanie. Bo
widzi ojciec, jak się ma dzieci
Jak to, tutaj? staruszek był zaskoczony. Tutaj, do Pragi, myślisz?
W ogóle do Czech ciągnął młody Povondra z troską w głosie. Bo ja myślę, że
skoro są już pod Dreznem
Ach, ty mądralo! rozgniewał się na niego ojciec. A jakby się te Płazy tu
dostały? Przez góry?
Może przez Łabę Potem dalej po Wełtawie Ojciec Povondra był wprost oburzony,
aż parskał z gniewu.
Nie zawracaj ty głowy! Przez Łabę! Mogłyby dojść najwyżej do Podmokły, dalej
nie. Przecież tam, głuptasie, są same skały. Widziałem na własne oczy. Ale skąd,
tu się Płazy nie dostaną! My mamy doskonałą pozycję. No i Szwajcaria też ma
dobrą. Prawda, jak to dobrze, że w ogóle nie mamy dostępu do morza, co? Bo ten,
kto ma morze, dziś jest biedny
Tylko że morze sięga już dziś do Drezna
Ale tam są Niemcy! rozstrzygnął stanowczo staruszek. To już ich sprawa. Do
nas się Płazy nie dostaną, to rzecz oczywista. Musieliby wpierw rozsadzać skały.
A wiesz ty, co to za robota?
A cóż dla nich kwestia roboty? One od tego są! ciągnął zachmurzony młody
Povondra. Przecież wie ojciec, że w Gwatemalii potrafili zatopić cały łańcuch
górski. To zupełnie co innego! kategorycznie stwierdził staruszek.
Przestań ty. Franku, gadać głupstwa! Tamto było w Gwatemalii, a nie u nas. Tutaj
są zupełnie inne warunki.
Miody Povondra westchnął.
No, ojciec tak uważa. Ale jak się człowiek zastanowi, że te potwory zatopiły
już blisko piątą część wszystkich kontynentów
To nad morzem, ty gapo, ale gdzie indziej nie! Ty się zupełnie nie orientujesz
w polityce. Przecież tylko morskie państwa prowadzą z nimi wojnę, a my nie! My
jesteśmy państwo neutralne, więc one nie mogą występować przeciw nam. No,
widzisz! I przestań już gadać, bo nie mogę nic złapać.
Nad wodą było cicho. Drzewa na Wyspie Strzeleckiej kładły na Wełtawie długie
cienie. Na moście dzwoniły tramwaje, po nabrzeżach spacerowały nianie z wózkami
i poczciwi, odświętni ludzie.
Tato szepnął młody Povondra jak za dziecięcych lat.
A co?
Czy to nie sum przypadkiem?
Gdzie?
Z Wełtawy, akurat naprzeciw Teatru Narodowego, wynurzyła się z wody wielka
czarna głowa i posuwała się powoli pod prąd.
To chyba sum powtórzył Povondra junior. Staruszek rzucił wędkę.
To? ledwie wykrztusił wyciągając wskazujący palec. To?
Czarny łeb zniknął pod wodą.
Nie, Franku, to nie sum rzucił staruszek jakimś dziwnym głosem. Chodźmy do
domu. To już koniec.
Co za koniec?
To był Płaz. Już są i tutaj. Chodźmy do domu powtórzył, drżącymi rękoma
składając wędkę. Tak, to już koniec.
Ależ, ojcze, dygocesz cały! przeraził się Franek. Co ci się stało?
Chodźmy do domu bełkotał wpółprzytomny staruszek, a broda trzęsła mu się
przy tym żałośnie. Jakże mi zimno, jak mi strasznie zimno. Tego tylko jeszcze
brakowało! Wiesz, to już koniec One już są tutaj O, mój Boże, jakże mi zimno!
Do domu
Młody Povondra spojrzał na niego badawczo i schwycił wiosła.
Zaraz cię odprowadzę, tatusiu uspokajał go także nieswoim głosem, mocnymi
uderzeniami wioseł płynąc ku wyspie. Niech tatuś zostawi, już ja ją przywiążę.
Tak się nagle zrobiło zimno! dziwił się staruszek kłapiąc zębami.
Chodź, tatusiu, odprowadzę cię perswadował syn biorąc go pod rękę.
Musiałeś się, ojcze, przeziębić nad wodą A tamto to był zwyczajny kawał drzewa
Lecz stary dygotał jak liść.
Ja wiem! Kawał drzewa! Ty mi będziesz gadał! Już ja najlepiej wiem, co to są
Płazy. Puść mnie!
Povondra junior zrobił coś, co mu się pierwszy raz w życiu zdarzyło: skinął na
taksówkę.
Na Vyszehrad rzucił wsadzając ojca do auta. Odwiozę cię, ojcze. Już późno.
Naturalnie, że już późno rozdygotanym głosem rzekł Povondra. Bardzo późno
To już koniec, Franku. To nie był kawał drzewa. To one
Młody Povondra musiał ojca po prostu wnieść po schodach na górę.
Mamusiu, pościel łóżko szepnął od razu przy drzwiach. Musimy ojca położyć,
bo się rozchorował.
Povondra leżał nakryty pierzyną, tylko nos mu sterczał z twarzy, a wargi
poruszały się w niezrozumiałym szepcie. Wyglądał staro, bardzo staro W końcu
uspokoił się trochę.
Lepiej ci trochę, tatusiu?
W nogach łóżka płakała ocierając nos w fartuch Povondrowa. Synowa paliła pod
kuchnią, a dzieciaki, Franuś i Marzenka, wpatrywały się wytrzeszczonymi oczami w
dziadka, nie mogąc go niemal poznać.
A może sprowadzić doktora, ojcze?
Staruszek spojrzał na dzieci i coś szepnął. Nagle z oczu jego pociekły łzy.
A może chciałbyś czego, tatusiu?
A tak, a tak szepnął staruszek. Żebyś wiedział, synu. że to wszystko moja
wina. Gdybym był wtedy nie wpuścił tego kapitana do pana Bondy, nie byłoby się
to wszystko stało
Ale przecież nic się jeszcze nie stało, tatusiu uspokajał go młody Povondra.
Bo ty nic nie rozumiesz ochrypłym głosem ciągnął staruszek. Przecież to
już koniec! Koniec świata, wiesz? Teraz już i tutaj przyjdzie morze, skoro są tu
te Płazy. I to wszystko ja zrobiłem. Nie powinienem był go wpuszczać Trzeba,
żeby się kiedyś ludzie dowiedzieli, kto temu wszystkiemu był winien
Ależ głupstwo! rzucił syn szorstko. Nie myśl nawet o czymś podobnym. To
zrobili wszyscy ludzie. To zrobiły państwa, to zrobił kapitał! Wszyscy chcieli
mieć tych Płazów jak najwięcej. Wszyscy chcieli na nich zarobić. Zresztą myśmy
także dostarczali im broń, i Bóg wie^co Wszyscy jesteśmy temu winni
Povondra ojciec kręcił się niespokojnie.
Dawniej morze było wszędzie i teraz będzie tak samo. To jest koniec świata.
Kiedyś jeden pan opowiadał mi, że w Pradze także było dno morza Pewnie wtedy
także zrobiły to te Płazy. Widzisz, nie powinienem był wpuszczać tego kapitana.
Nawet coś mi mówiło: "Nie rób tego" ale pomyślałem sobie, że może da mi jakiś
napiwek I pomyśl: nic nie dał Niepotrzebnie ginie cały świat staruszek
połykał łzy. Wiem, ja wiem doskonale, że to już koniec z nami. I wiem, że ja
jestem temu winien
Dziadziu, a może chciałbyś herbaty? spytała ze współczuciem młoda
Povondrowa.
Ja chciałbym tylko jednego wyjąkał staruszek.
Chciałbym, żeby mi te dzieci przebaczyły
11. AUTOR ROZMAWIA SAM ZE SOBĄ
No i teraz tak to zostawisz? odezwał się w tym miejscu w autorze jakiś głos
wewnętrzny.
No, bo co? zapytał trochę niepewnie pisarz.
I pozwolisz Povondrze umrzeć?
Trudno bronił się autor. Bardzo tego nie lubię, ale Zresztą Povondra ma
już swoje lata Prawdę powiedziawszy: dobrze po siedemdziesiątce
I pozwolisz mu się tak dręczyć? Nie powiesz mu nawet: "Dziadziu, jeszcze nie
jest tak źle, świat przez Płazy nie zginie, ludzkość się jakoś uratuje
Poczekajcie jeszcze trochę, jeszcze tego dożyjecie!" Słuchaj, nie możesz nic dla
niego zrobić?
Poślę mu lekarza zaproponował autor. Najprawdopodobniej staruszek dostał
nerwowej gorączki, a z tego łatwo może się w tym wieku wywiązać zapalenie płuc.
Ale, jeśli Bóg pozwoli, jakoś to przeżyje i będzie jeszcze sadzał sobie Marzenkę
na kolanach, wypytując, czego się nauczyła w szkole Pogodna starość Mój Boże,
niechże ten staruszek ma jeszcze pogodną starość
Ładnie pogodna szydził głos sumienia. Będzie starczymi rękoma tulił
dzieciaka do siebie i będzie się bał, będzie się straszliwie bał, że i ona
kiedyś uciekać będzie przed falami, które bezapelacyjnie zaleją cały świat. Z
uczuciem grozy będzie marszczył krzaczaste brwi i będzie szeptał: "Marzenko, to
ja zrobiłem!" Słuchaj no, czy ty naprawdę chcesz wydać na zagładę całą
ludzkość?
Autor zachmurzył się. Nie pytaj mnie, czego ja chce. Czy myślisz, że to z
mojej woli kontynenty rozlatują się w strzępy, że to ja chciałem takiego końca?
To przecież prosta logika faktów. Czy mogę jej przeciwdziałać? Robiłem przecież,
co mogłem, przestrzegałem ludzi zawczasu. Ten X to częściowo byłem ja.
Nawoływałem: "Nie dawajcie Płazom broni i materiałów wybuchowych, przerwijcie te
ohydne interesy z Płazami", i tak dalej. Wiesz, co z tego wyszło Wszyscy
wysuwali tysiące słusznych na oko gospodarczych i politycznych argumentów,
dlaczego tego zrobić nie można. Nie jestem politykiem ani ekonomistą no cóż,
nie mogłem ich przekonać. To trudno, prawdopodobnie świat zginie, zapadnie się w
fale morza. Ale przynajmniej stanie się to z ogólnie uznanych przyczyn natury
politycznej i gospodarczej! Ale przynajmniej dokona się to przy pomocy wiedzy,
techniki i opinii publicznej, z wykorzystaniem wszelkich wynalazków ludzkości!
Nie byle jakiś tam kataklizm kosmiczny, lecz względy państwowe, mocarstwowe,
gospodarcze i tak dalej Na to nic już poradzić nie można.
Głos wewnętrzny zamilkł na chwilę.
Słuchaj, a nie żal ci ludzkości?
No, no, nie tak od razu! Przecież nie cała ludzkość musi wyginąć, Płazom
potrzeba tylko więcej brzegów, by miały gdzie mieszkać i składać jajeczka. Więc
prawdopodobnie ze stałych lądów porobią długie, wąskie kiszki, by mieć jak
najwięcej brzegów. I przypuśćmy, że na tych skrawkach ziemi zachowają się jacyś
ludzie To przecież możliwe! Będą produkować dla Salamandrów stal i inne
przedmioty. Wiesz przecież, że Płazy przy ogniu pracować nie mogą
Więc ludzie będą służyć Płazom!
A będą, skoro już to tak nazywasz. Po prostu będą pracować w fabrykach, tak
jak dotychczas. Tylko panów będą mieli innych. I ostatecznie nic się właściwie
tak dalece nie zmieni
I czyż nie szkoda ludzkości?
Na miłość boską, dajże mi spokój! A cóż ja poradzę? Przecież ludzie sami tego
chcieli. Wszyscy chcieli mieć Płazy,
chciał je mieć handel, przemysł i technika, chcieli je mieć mężowie stanu i
szefowie sztabów Dobrze młody Povondra powiedział: "Wszyscy jesteśmy temu
winni!" A cóż ty myślisz, że mnie ludzkości nie żal? Ale najbardziej było mi jej
żal, gdy patrzyłem, jak sama za wszelką cenę dąży do własnej zguby. Patrząc na
to, człowiek chciał krzyczeć gwałtu! Miałbyś ochotę wrzeszczeć i wyciągnąć w
górę ręce jak wtedy gdy pociąg wjeżdża na fałszywy tor A teraz już tego
powstrzymać nie podobna. Płazy będą się dalej mnożyć i dalej będą rozsadzać
stare lądy Przypomnij sobie, jak to Wolf Meynert argumentował: że ludzie muszą
ustąpić Płazom miejsca, że dopiero Jaszczury stworzą szczęśliwy, jednolity,
jednogatunkowy świat
No, mój drogi, Wolf Meynert! Wolf Meynert to intelektualista. Niektórzy
intelektualiści pragną przy pomocy grozy, morderstwa i bezmyślności świat
odrodzić! Et, dajmy temu spokój Nie wiesz przypadkiem, co teraz porabia
Marzenka?
Marzenka? Przypuszczam, że bawi się na Vyszehradzie. "Musisz być cichutko
powiedzieli jej bo dziaduś śpi." No więc mała nie wie, co robić, i ogromnie
się nudzi
Ale co robi?
Nie wiem. Prawdopodobnie stara się końcem języka dosięgnąć końca własnego
noska.
No, widzisz. A ty się zgadzasz na to, że idzie nowy potop świata?
A dajże ty mi spokój! Czyż ja mogę robić cuda? Niechże się stanie, co się ma
stać! Sprawy świata muszą się potoczyć swą nieodwracalną koleją Jedno jest
tylko pewną pociechą: to, co się dzieje, to prawo konieczności, to prawo
dziejów.
A nie dałoby się jakoś tych Płazów powstrzymać?
Nie da się. Za dużo ich jest. Trzeba dla nich zrobić miejsce.
A czy nie dałoby się, żeby jakoś wyzdychały? Żeby na przykład zjawiła się
wśród nich jakaś choroba, jakaś degeneracja? To byłoby zbyt proste, mój stary.
A cóż to, czy zawsze przyroda ma naprawiać to, co ludzie zniszczą? No, to
znaczy, że i ty już nie wierzysz, że ludzie sami znajdą jakiś ratunek! No,
widzisz, widzisz Znowu chcielibyście spuścić się na kogoś lub na coś, co
przyjdzie, by was ocalić! Słuchaj, coś ci powiem: czy ty wiesz, kto teraz
jeszcze, kiedy już piąta część Europy jest zatopiona, dostarcza Płazom
materiałów wybuchowych, torped, świdrów pneumatycznych? Czy wiesz, kto
gorączkowo dniem i nocą pracuje po laboratoriach, szukając jakiejś
skuteczniejszej maszyny czy substancji do rozsadzania świata? Czy wiesz, kto
pożycza Płazom pieniądze, kto finansuje ten Koniec Świata, ten nowoczesny Potop?
Wiem. Wszystkie fabryki. Wszystkie banki. Wszystkie państwa.
No, więc widzisz! Gdyby to tylko Płazy szły przeciw ludziom, to jeszcze może
można by coś zrobić. Ale ludzie przeciw ludziom Nie, tego powstrzymać się nie
da.
Słuchaj, ludzie przeciw ludziom! Coś mi świta Więc może by można rzucić
Płazy przeciw Płazom!
Płazy przeciw Płazom? Jak to sobie wyobrażasz?
No, na przykład Skoro tych Jaszczurów jest tak bardzo dużo, to mogliby się
powiedzmy pobić o jakiś skrawek wybrzeża czy o jakąś zatokę. A potem
walczyliby już o coraz większe, rozleglejsze wybrzeża. No i wreszcie musiałoby
dojść do rozgrywki o brzegi całego świata, prawda? Płazy przeciw Płazom! Jak
myślisz, czy to nie byłaby istotna logika dziejów?
A, nie! To być nie może. Przecież Płazy nie mogą walczyć przeciw Płazom. To
byłoby wbrew prawom przyrody. Płazy to jeden ród.
Człowieku, ależ ludzie to także jeden ród! A popatrz, wcale im to nie
przeszkadza. Biją się między sobą o Bóg wie co Nie tylko o miejsce i prawo do
życia, ale o przewagę, o prestiż, o wpływy, o sławę, o rynki zbytu i diabli
wiedzą o co jeszcze! Więc dlaczegoby Jaszczury nie miały rozpocząć z sobą wojny,
powiedzmy, o prestiż?
Ale w jakim celu? Cóż by im z tego przyszło, mój drogi?
A nic. Tyle tylko, że chwilowo jedne miałyby więcej brzegów i byłyby
silniejsze niż drugie. Potem znów byłoby na odwrót.
Tylko dlaczego jedne miałyby być silniejsze niż drugie? Przecież wszystkie są
równe, wszystkie są Płazami. Mają jednakowy szkielet, są jednakowo obrzydliwe i
jednakowo przeciętne Więc po cóż miałyby się nawzajem mordować? Wytłumacz mi: w
imię czego miałyby ze sobą walczyć?
Już ty się o to nie martw, zawsze jakiś powód się znajdzie. Pomyśl: jedne
zamieszkują na zachodnich wybrzeżach, drugie na wschodnich. Więc, powiedzmy,
walka rozpocznie się pod hasłem: "Zachód przeciw Wschodowi!" Tutaj masz
Jaszczury europejskie, a tam niżej afrykańskie. Nigdy w to nie uwierzę, że
koniec końców te nie chciałyby się okazać czymś więcej niż tamte! No i
oczywiście ruszą na tamte w imię cywilizacji, ekspansji czy licho wie czego.
Zawsze się znajdą jakieś pobudki natury ideowej czy politycznej, w imię której
Płazy jednego wybrzeża będą musiały rżnąć Płazy drugiego wybrzeża. Salamandry są
przecież tak samo cywilizowane jak my, pomyśl! Już tam im nie zabraknie
argumentów natury mocarstwowej, gospodarczej, prawnej, kulturalnej czy diabli
wiedzą jakiej.
A one mają broń. Nie zapominaj, że są pierwszorzędnie uzbrojone.
No właśnie, broni mają do diabła i trochę. Więc widzisz. Dlaczegoż więc nie
miałyby nauczyć się od ludzi, jak się tworzy historię!
Poczekaj, poczekaj no chwileczkę! Autor zerwał się i zaczął biegać po
gabinecie. Prawda, przecież to niepodobieństwo, żeby się tego nie nauczyły!
Ależ to jest widoczne. Wystarczy spojrzeć na mapę świata Do stu diabłów, gdzież
jest jaka mapa?
Znam ją na pamięć.
Więc dobrze. Tu masz Ocean Atlantycki, Morze Śródziemne i Bałtyk. Tu Europa
Tutaj Ameryka Tu więc jest kolebka kultury i cywilizacji nowoczesnej. A tu
gdzieś jest zatopiona Atlantyda
Teraz tam właśnie Płazy zatapiają Nową Atlantydę.
Oczywiście. Tu masz Ocean Spokojny i Ocean Indyjski. Pradawny tajemniczy
Wschód Kolebka ludzkości, jak się to mówi. Tutaj, gdzieś na wschód od Afryki,
znajduje się zatopiona Lemuria. Tu masz Sumatrę i nieco na zachód od niej
wysepka Tana Masa! Kolebka Płazów
A tak. I tam właśnie włada KingSalamander, duchowy wódz Salamandrów. Żyją tam
jeszcze tapa
boys kapitana van Tocha, półdzikie Płazy z Oceanu Spokojnego. To po
prostu jest ich Wschód, rozumiesz? Więc ten cały obszar nazywa się teraz
Lemuria, kiedy tymczasem ten drugi obszar cywilizowany, zeuropeizowany czy
zamerykanizowany, nowoczesny i wysoko stojący pod względem techniki to
Atlantyda. I tam właśnie dyktatorem jest Chief
Salamander, wielki zdobywca,
technik i żołnierz, Dżingischan Płazów, burzyciel lądów. To niezwykła
indywidualność, mój drogi.
Słuchaj no, czy to naprawdę jest Płaz?
Nie. Chief
Salamander to człowiek. Nazywa się właściwie Andreas Schultze,
podczas wojny światowej był gdzieś kapralem.
Ach, więc to dlatego!
No tak. Teraz już wiesz wszystko. Więc jest Atlantyda i Lemuria. A podział ten
ma uzasadnienie geograficzne, administracyjne, kulturalne
i narodowe. Nie zapomnij o argumentach narodowych. Salamandry lemuryjskie
mówią pidgin
english, natomiast atlantyckie basic
english.
A oczywiście, z biegiem czasu zaczną Atlantowie przez były Kanał Sueski
przenikać na Ocean Indyjski
Naturalnie. Klasyczna droga na Wschód.
To jasne. I na odwrót! Płazy lemuryjskie pchają się poprzez Przylądek Dobrej
Nadziei na zachodnie wybrzeże dawnej Afryki. Twierdzą bowiem, że cała Afryka
należy do Lemurii.
Zupełnie słusznie.
Więc hasło brzmi: "Lemuria dla Lemurów! Precz z cudzoziemcami!" No i tym
podobne. Pomiędzy Atlantami i Lemurami pogłębia się przepaść nieufności i
odwiecznej nienawiści. Nienawiści na śmierć i życie.
Czyli po prostu zamienią się w narody.
A tak. Atlantowie gardzą Lemurami nazywając ich brudnymi dzikusami. Lemurowie
zaś fanatycznie nienawidzą Płazów atlantyckich; twierdzą, że to są imperialiści,
szatany Zachodu, zdrajcy dawnego, czystego, rdzennego rodu Płazów. Chief

Salamander domaga się koncesji na lemuryjskich brzegach, jakoby dla eksportu i
szerzenia cywilizacji. Wyniosły władca King
Salamander musi ustąpić, chociaż
bardzo niechętnie. No cóż, jest znacznie gorzej uzbrojony. Lemuryjscy tubylcy
napadają na koncesje Aliantów i zabijają dwóch oficerów, podobno przy jakiejś
kłótni na tematy narodowe. Skutkiem tego
dochodzi do wojny. No, oczywiście.
Tak dojdzie do wojny światowej Płazów z Płazami.
W imię kultury i w imię prawa
I w imię rdzennego Rodu Płazów. W Imię Chwały i Wielkości Narodu! Hasłem
będzie: "My albo oni!" Lemury, uzbrojone w krisy malajskie i w sztylety Yoghów,
wyrżną bez miłosierdzia atlantyckich intruzów. W zamian za to Atlantowie
bardziej postępowi i zeuropeizowani wpuszczą do mórz lemuryjskich trujące
chemikalia i specjalne hodowle zabójczych bakterii. Skutek tej walki będzie
taki, że zostaną zatrute wszystkie oceany świata. Wody mórz będą zakażone
sztucznie wyhodowaną zarazą, wyniszczającą Płazy. No i wtedy koniec, mój drogi.
Jaszczury wyginą.
Wszystkie?
Wszystkie, co do jednego. Będzie to gatunek wymarły. Zachowa się po nim
jedynie ten dawny odcisk kopalny Andriasa Scheuchzeri.
No, a co z ludźmi?
Z ludźmi? Ach, prawda, ludzie No, zaczną powoli wracać z gór na brzeg tego,
co pozostanie z lądów. Ocean długo jeszcze będzie wydzielał wstrętną woń
rozkładających się Płazów. Powoli narosną lądy naniesione przez rzeki. Morze
będzie ustępowało krok za krokiem. I wszystko będzie niemal tak jak dawniej.
Powstanie nowa legenda o potopie świata, który Bóg zesłał za grzechy ludzi.
Powstaną także legendy o zatopionych krainach, które podobno były kolebką
kultury ludzkiej. Będą sobie może ludzie opowiadali o jakiejś Anglii, Francji
czy Niemczech
A potem?
Dalej już nie wiem.
* Wypowiedź radiowa pisarza z 29 marca 1936 r. opublikowana przez Miroslava
Halika w czaspoiśmie "Host do Domu", nr 9, 1954 r. Z czeskiego przełożyła Emilia
Witwicka.
* Sorry, Captain (ang.) Przykro mi, kapitanie
* Thanks (ang.) dziękuję.
* Tuan (z malaj.) pan.
* Djins dobre albo złe duchy.
* Teddy (ang.) napój alkoholowy z owoców palmy. Łódka! Do kampungu! I wrócił
znowu o świcie.
* Furlong miara angielska równa 1/8 mili
* Golombek i Valenta postacie autentyczne, współcześni Czapkowi dziennikarze.
* Eskimos Welzl ten żartobliwy tytuł nadano opublikowanym w r. 1928 przez
Golombka i Yalentę wrażeniom z podróży badacza okolic polarnych. J. Welzla (ur.
1868).
* What? (ang.) Co?
* Captain van Toch. Yery glad (ang.) Kapitan van Toch. Bardzo mi przyjemnie.
* Fidji Islands, Salomon Islands () Damned Cliperton Islands. A lot of damned
islands (ang.) Wyspy Fidźi, wyspy Salomona, przeklęte wyspy Clipertona. Kupa
przeklętych wysp
* Reporters (ang.) reporterzy.
* Your health. (ang.) Pańskie zdrowie
* Tons (ang.) tony.
* Pounds of sterling? (ang.) Funtów szterlingów?
* See (ang.) Widzicie.
* Oh, lots of money (ang.) O, mnóstwo pieniędzy
* Captain van Toch, he is as good as his word (ang.) Kapitan van Toch, na nim i
na jego słowie można polegać.
* Ship
owner (ang.) armator.
* Fifty
fifty (ang.) pół na pół.
* Company (ang.) spółka.
* My lad (ang.) mój chłopcze.
* Bankers (ang.) bankierzy.
* My country (ang.) mój kraj.
* Newspapers (ang.) gazety.
* I know (ang.) Wiem.
* a good friend of mine. (ang.) przyjaciół.
* Consulado de la Republica Ecuador (hiszp.) Konsulat Republiki Ekwador.
* Saloon (ang.) salon, bawialnia na okręcie pasażerskim.
* Ships (ang.) okręty.
* Very glad to meet you, Captain, Please, come in (ang.) Bardzo mi miło
spotkać pana, kapitanie. Proszę wejść
* do you remember? (ang.) czy pan pamięta?
* Captain of Long Distances (ang.) Kapitan Wielkiej Żeglugi
* Yah, sir. A Highseaer! East India and Pacific Lines, sir (ang.) Tak, panie.
Kapitan wolnych mórz! Linie okrętowe Indie Wschodnie
Pacyfik, panie.
* worth of millions. (ang.) wart miliony
* Salamanders (ang.) salamandry, płazy.
* Singhales (ang.) Syngalezi.
* Bataks (ang.) Batakowie
* Mollusk (ang.) mięczak.
* Cliffs (ang.) skały.
* Pearl
shells (ang.) muszle perłopławów.
* Thunderstruck (ang.) osłupiały.
* Fella (od fellow, ang.) bratku.
* lizards observations() experiments (ang.) obserwacje i doświadczenia z
jaszczurami
* Jelly
fish (ang.) meduza.
* Be a man (ang.) Bądź mężczyzną
* Harpoons () knives (ang.) Harpuny () noże.
* Farms (ang.) fermy.
* Guaranty (ang.) gwarancja.
* Goods (ang.) towary.
* Awning
decks, quarter
decks (ang.) mowa tu o luksusowych statkach
pasażerskich.
* Redactors (ang.) redaktorzy, dziennikarze.
* all right! (ang.) wszystko w porządku!
* Over
() lower
deck (ang.) górny i dolny pokład.
* Sailor Hospital (ang.) Szpital dla marynarzy.
* White (ang.) biała.
* Old (ang.) stary.
* Dad (ang.) Tatusiu
* Well (ang.) dobrze.
* w balladzie Schillera mowa o znanej balladzie Fryderyka Schillera
"Rękawiczka" (Der Handschuh).
* Trader Horn (ang.) Kupiec Horn, amerykański film kolorowy, nakręcony przez
reżysera van Dykeła w r. 1931 w Afryce. Film opowiada o przygodach kupca Horna,
który ratuje jasnowłosą dziewczynę z niewoli plemienia dzikusów.
* Dressing
gown (ang.) szlafrok.
* Andrias Scheuchzeri autentyczna nazwa skamienieliny znalezionej przez
Scheuchzera (16721733) i błędnie uważanej początkowo za szczątki człowieka z
okresu dyluwialnego. Dopiero w sto lat później G. L. Cuvier orzekł, że są to
szczątki jaszczura, i określił tego jaszczura nazwą Andrias Scheuchzeri. Jeszcze
później F. V. Siebold odkrył na jednej z wysp japońskich żyjącego jaszczura
ogromnych rozmiarów (Criptobranchus japonicus), który według zdania niektórych
badaczy może należeć do tego samego gatunku co Andrias Scheuchzeri.
* God bless him! (ang.) Niech go Bóg błogosławi!
* Willkommen (niem.) Witamy państwa.
* Benvenuti (wł.) Witamy państwa.
* Auf Wiedersehen! (niem.) Do widzenia!
* Hybl, Presl, Sedlaczek postacie autentyczne.
* Divertissement (fr.) rozrywka.
* Adam Paul (1862
1920) pisarz francuski, autor powieści historycznych i
utopijnych.
* Milieu seksualne środowisko seksualne
* Animal faber (łac.) zwierzę używające narzędzi.
* Porównaj: G. Kreuzmann, "Geschichte der Molche". Hans Tietze, ..Der Moich des
XX Jahrhunderts". Kurt Wolff, "Der Moich und das deutsche Volk". Sir Herbert
Owen, "The Salamanders and the British Empire". Giovanni Focaja, "Lłevoluzione
degli anflbii durante in Fascismo", Leon Bonnet, "Les Urodeles et la Societe des
Nationals". S. Madariaga, "Las Salamandras y la Civilization", itp.
* Porównaj: "Wojna z Płazami", cz. I, rozdział XII.
* Jako przykład posłużyć może w tej mierze wycinek ze zbiorów Povondry:
RYNEK PŁAZÓW
(CTK) Według ostatnio wydanego przez Salamander
Syndicate sprawozdania
kwartalnego, obrót Płazami wzrósł o 30 procent. W ciągu ostatnich trzech
miesięcy dostarczono około 70 milionów Płazów, przede wszystkim do Ameryki
Północnej i Środkowej, do Indochin i do włoskiego Somali. W najbliższym czasie
rozpoczną się prace przy pogłębianiu i poszerzaniu Kanału Panamskiego,
rozbudowie portu w Guajaguil oraz likwidowaniu mielizn i skał podwodnych w
Cieśninie Torresa. Przy pracach tych, przy pobieżnym obliczeniu, trzeba będzie
przetransportować na inne miejsca ponad 9 miliardów metrów sześciennych ziemi.
Budowa wielkich wysp (baz lotniczych) na linii Madera
Bermudy projektowana jest
na przyszłą wiosnę. Łączenie wysp Archipelagu Marianny w rejonie mandatu
japońskiego postępuje naprzód: dotychczas zyskano 840 tysięcy akrów nowego tzw.
lekkiego lądu stałego pomiędzy wyspami Tinian i Saipan. W związku z rosnącym
popytem Płazy trzymają się mocno w cenie, a mianowicie: Leading 61, Team 620.
Podaż dostateczna.
* O przeszkodach tego rodzaju świadczy na przykład poniższa notatka, wycięta z
pisma bez daty:
ANGLIA WSTRZYMUJE EMIGRACJĘ PŁAZÓW?
(Reuter.) Na interpelację posła Izby Gmin. mr J. Leedsa. oświadczył w dniu
dzisiejszym sir Samuel Mandeville. że rząd jego królewskiej mości zamknął Kanał
Sueski dla wszelkich transportów Płazów, dalej, że nie zgadza się na
zatrudnienie ani jednego Plaża na wybrzeżach lub na wodach terytorialnych wysp
brytyjskich. Przyczyną tych rozporządzeń, oświadczył sir Samuel, jest zarówno
wzgląd na bezpieczeństwo brytyjskich wybrzeży, jak i obowiązujące dawne prawa i
umowy o zwalczaniu handlu niewolnikami.
Na pytanie członka parlamentu, mr B. Russela, wyjaśnił sir Samuel, że stanowisko
to nie dotyczy jednakże dominiów brytyjskich ani kolonii.
* Do tego celu użyte zostały nowoczesne typy pistoletów, wynalazku inż. Mirko
Szafranka, produkcji firmy brneńskiej ,.Zbrojovka".
* Porównaj z poniższą notatką dziennikarską:
RUCH STRAJKOWY W AUSTRALII
(Havas.) Przewodniczący australijskich Trade
Unionów. Harry Mac Namara,
zarządził strajk generalny wszystkich pracowników portowych, transportowych,
elektrowni i innych. Centralna organizacja zawodowa żąda mianowicie, by przewóz
Płazów do pracy w Australii odbywał się ściśle według kontyngentu ustalonego w
ustawach imigracyjnych. Wbrew temu natomiast farmerzy domagają się, by przywóz
Płazów był wolny, ponieważ w związku ; ich wyżywieniem znacznie wzrósł popyt na
krajową kukurydzę i tłuszcze zwierzęce, przede wszystkim łój owczy. Rząd
proponuje kompromis. Syndykat Płazów zdecydowany jest wpłacić na rzecz Trade

Unionów od każdego przywiezionego Płaza premię w wysokości sześciu szylingów.
Rząd ze swej strony gotów jest dać gwarancję, że Płazy zatrudnione bada tylko
przy robotach w wodzie i że (ze względu na zasady moralności publicznejj nie
będą wynurzały się z wody więcej niż na czterdzieści centymetrów, czyli po
piersi. Trade
Uniony trwają jednak przy swych żądaniach, do dwunastu centymetrów
oraz dziesięć szylingów premii za każdego przywiezionego i zarejestrowanego
Płaza. Najprawdopodobniej dojdzie do porozumienia za pośrednictwem banku
państwowego.
* Porównaj znamienny dokument ze zbiorów Povondry:
Płazy ratują życie 36 tonącym
Od naszego specjalnego wysłannika
Madras, 3 kwietnia W tutejszym porcie statek parowy "Indian Star" wpadł na
wiozącą około czterdziestu tubylców łódź, która natychmiast zatonęła. Zanim
jeszcze ruszyła z portu motorówka policyjna, rzuciły się na pomoc Plaży,
pracujące przy odszlamowaniu portu, i wyniosły na brzeg trzydzieści sześć osób
spośród tonących. Jeden z Płazów wydobył z wody trzy kobiety i dwoje dzieci. W
podzięce za ten czyn otrzymały Płazy od miejscowych władz pisemne podziękowanie
w nieprzemakalnej kasecie. W związku z tym zajściem jednak sfery tubylcze są
niezwykle zaniepokojone i wzburzone Faktem, że Płazy ośmieliły się dotknąć
tonących przedstawicieli wyższych kast. Sfery te uważają bowiem Płazy za
stworzenia nieczyste i tym samym nietykalne. W porcie zgromadziło się kilka
tysięcy tubylców domagających się, by Płazy zostały z portu usunięte. Policja
jednakże przywróciła porządek, skutkiem czego trzy osoby zostały zabite. Sto
dwadzieścia osób aresztowano.
.
O godzinie dziesiątej wieczór spokój został przywrócony całkowicie. Plaży
pracują w dalszym ciągu * Porównaj poniższy niezwykle ciekawy wycinek, niestety
wydrukowany w nieznanym języku, dlatego też nie nadający się do przetłumaczenia:
SAHT NA KCHRI TE SALAAM ANDER BWTAT
Saht gwan tłlap ne Sallam Ander bwtati og tłcheni bechri ne Simbwana m ębengwe
ogandi sukh na moimoi opwana Salaam Ander sri m ęoana gwen ęs. Og di limbw, og
di bwtat na Salaam Ander kchri płwe ogandi płwe ołgwandi te ur maswali sukh? Na,
ne ur lingo tłIslamli kcher oganda Salaam Andrias sahti. Bend opłtonga kchri
Simbwana medh, salaam!
* Right! Thank you. sir (ang.) W porządku? Dziękuję panu.
* Thank
ship (ang.) statekcysterna, tankowiec.
* Ces Zoos
l? (fr.) Te zoologi.
* Cest un type (fr.) Co za dziwak
* Bericht uber die somatische Veranlagung der Molche (niem.) Sprawozdanie o
cechach somatycznych płazów.
** Charakterystycznym dokumentem jest ankieta pisma "Daily Star" na temat: "Czy
Płazy mają duszę?" Przytaczamy z ankiety tej (bez gwarancji autentyczności)
wypowiedzi paru znakomitych osobistości:
Dear Sir, /Dear sir (ang.) Drogi panie/
Z przyjacielem moim, wielebnym H. B. Bertramem, obserwowaliśmy Jaszczury przez
czas dłuższy podczas budowy tamy w Adenie. Rozmawialiśmy z nimi parokrotnie,
lecz nie stwierdziliśmy ani śladu uczuć wyższych, jak Honor, Wiara, Patriotyzm,
Duch Sportowy! A cóż innego moglibyśmy przyjąć za określenie pojęcia duszy?
Yours truly
Colonel John W. Britton
Nigdy nie widziałem Płaza, lecz jestem przekonany, że stworzenia, które nie mają
własnej muzyki, nie mają także duszy.
Toscanini
Dajmy spokój zagadnieniom duszy. O ile udało mi się zaobserwować Plaży typu
Andriasa, mogę stwierdzić, że nie posiadają wcale indywidualności: jeden do
drugiego podobny, jednakowo pilni, jednakowo zdolni i jednakowo bez wyrazu.
Słowem: urzeczywistniają prawdziwy ideał nowoczesnej cywilizacji, a wiec
Przeciętność.
Andre dłArtois
Naturalnie, że nie mają duszy. I to czyni je podobnymi do człowieka.
G. B. Show
Ankieta panów wprawiła mnie w zakłopotanie. Wiem na przykład, że mój pekińczyk.
Bibi, ma maleńką, rozkoszną duszyczkę. Także i moja kotka syjamska. Sidi Hanum.
ma {ęusze wspaniałą i okrutną! Ale Płazy? Owszem, są to bardzo zdolne i
inteligentne biedaki. Umieją mówić, liczyć i być niezwykle użyteczne. Ale cóż.
kiedy są takie obrzydliwe!
Madeleine Roche
A niech sobie będą Płazy, grunt, że to nie marksiści.
Kurt Huber
Nie mają duszy. Gdyby ją miały, musielibyśmy przyznać im równe z człowiekiem
prawa. A to byłby absurd.
Henry Bond
Nie mają zupełnie sex
appealu. I dlatego też nie mają duszy.
Mae West
Mają duszę, tak jak każde stworzenie żyjące, jak każda roślina, jak wszystko, co
żyje. Potężna jest tajemnica wszechżycia.
Sandrabharala Nath
Ciekawa jest ich technika i styl pływacki. Możemy się od nich wiele nauczyć,
zwłaszcza jeśli chodzi o pływanie na długie dystanse.
Tony Weissmuller
* Szczegóły patrz w książce: Mme Luise Zimmermann. są vie. ses idees, son oeuvre
* (Alcan). Cytujemy z niej pełne pietyzmu wspomnienia Salamandra, jednego z jej
pierwszych uczniów:
"Siedząc przy naszym prostym, lecz czystym i wygodnym basenie czytała nam bajki
Lafontaineła. Chociaż wilgoć szkodziła Jej wyraźnie, nie zwracała na to uwagi,
pochłonięta swoją pracą wychowawczą. Mówiła o nas: Mes petits Chinois/Moi mali
Chińczycy/, gdyż podobnie jak Chińczycy nie mogliśmy wymówić spółgłoski r. Za
jakiś czas tak się jednak do tego przyzwyczaiła, że sama w końcu wymawiała
własne nazwisko: mme Zimmelmann. My, kijanki, uwielbiałyśmy ją po prostu; te
zupełnie młode, które nie miały jeszcze rozwiniętych płuc, płakały z rozpaczy,
że nie mogą wychodzić z wody i towarzyszyć jej w przechadzkach po ogrodzie
szkolnym. Była taka dobra i kochana, że o ile mi wiadomo raz tylko wpadła w
gniew. Było to wówczas, gdy nasza młoda nauczycielka historii kiedyś w upalny
dzień, ubrana w kostium kąpielowy, zeszła między nas do basenu i siedząc po
szyję w wodzie wykładała nam historię walk o wolność narodów. Wówczas nasza
kochana pani Zimmelmann rozgniewała się bardzo. Mademoiselle, niech pani idzie
natychmiast się wykąpać, ale to natychmiast!* wolała ze łzami w oczach. Była
to dla nas delikatna, lecz bardzo wyraźna lekcja, że nie możemy mieć nic
wspólnego z ludźmi; później nawet wdzięczni byliśmy naszej duchowej
przewodniczce, że stwierdzenie to podała nam do wiadomości w sposób tak prosty i
taktowny.
Kiedy czyniliśmy dobre postępy, zaczęła nam kiedyś czytać w nagrodę poezje
nowoczesne, jak Franfois Coppee/(18241908) niegdyś bardzo popularny francuski
autor wierszy./ To jest już zbyt nowoczesne oświadczyła ale ostatecznie
dziś i to także należy już do zakresu wyksztalcenia ogólnego. Pod koniec roku
szkolnego odbyła się publiczna akademia, na którą został zaproszony pan prefekt
z Nicei i caly szereg oficjalnych osobistości. Zdolniejsi i wybitniejsi
uczniowie, ci, którzy już mieli płuca, wytarci do sucha przez woźnego szkolnego,
przybrani zostali w jakieś białe togi. Recytowali za cienką zasianą (żeby się
ich panie nie przestraszyły) bajki Lafontaineła, wzory matematyczne, dynastie
francuskie z odpowiednimi datami. Pan prefekt w długiej i pięknej przemowie
złożył naszej drogiej dyrektorce wyrazy podziękowania i uznania. W ten sposób
zakończył się ten radosny dla nas dzień.
Tak jak o nasz rozwój duchowy dbano również i o potrzeby ciała. Raz na miesiąc
oglądał nas weterynarz miejscowy, raz na pól roku sprawdzano według wagi, czy
fizycznie rozwijamy się prawidłowo.
Nasza zacna opiekunka kładła nam specjalnie na serce i na sumienie, abyśmy
wyrzekali się naszych obrzydliwych, rozpustnych Tańców Księżycowych. Aż wstyd mi
powiedzieć, że mimo to niektórzy starsi wychowankowie potajemnie w czasie pełni
dopuszczali się tego występku, hańby na naszym honorze. Mam jednak nadzieję, że
nasza troskliwa opiekunka nigdy się o tym nie dowiedziała. Fakt ten złamałby jej
wielkie, szlachetne, pełne najwspanialszych uczuć serce."
* Ecoles (fr.) szkoły.
* Między innymi słynny filolog Curtius w dziele swym "Janua linguarum
aperta(brama języków otwarta.) żądał, by jako jedyny język porozumiewawczy dla
Płazów została zastosowana łacina złotego wieku Wergilego. "Dziś możemy
spowodować nawoływał by łacina, ten najwspanialszy, najbogatszy, pod
względem zasad gramatycznych i naukowych najlepiej opracowany język, stała się
znów językiem żywym, i to w skali światowej. Jeżeli ludzkość nie potrafi
zrozumieć powagi tego zagadnienia, zróbcie to wy sami, Salamandrae, gens
maritima(Salamandry, szczep morski.). Sami obierzcie za swój język macierzysty
eruditam linguam lati nam(uczoną mowę łacińską), jedyny język godny tego, by
mówił nim orbis terrarum(świat.)! Wiecznotrwała będzie wasza zasługa, o
Salamandrae, jeśli wskrzesicie do nowego życia odwieczny język bogów i herosów!
Wraz z tym językiem przejmiecie także wspaniałe tradycje Imperium Rzymskiego".
Natomiast pewien Łotysz, urzędnik pocztowy, nazwiskiem Wolteras, wynalazł i
opracował na spółkę z pastorem Mendeliusem specjalny język Płazów, nazwany
językiem pontyjskim (pontic lang). Zastosował on w języku tym pierwiastki
wszystkich języków świata, zwłaszcza narzeczy afrykańskich. Język ten zdobył
pewną popularność, zwłaszcza w państwach pomocnych, niestety tylko wśród ludzi.
Za stolicę owego języka Płazów obrana została Upsala, jednakże o ile nam
wiadomo językiem tym nigdy żaden Płaz się nie posługiwał. Prawdę powiedziawszy
najbardziej pośród Salamandrów przyjął się basic
english, tak że stał się
później oficjalnym językiem Płazów.
* Porównaj felieton pióra Jaromira Seidla
Novomestkiego, który przechował się w
zbiorach Povondry.
Nasz przyjaciel na wyspach Galapagos
Wybrawszy się wraz z małżonką, poetką Jarmilą Seidel
Chrudimską, w podróż dokoła
świata, by wśród czarów nieznanych, wstrząsających wrażeń chociaż częściowo
oderwać się od myśli o ciężkiej stracie, jaką ponieśliśmy przez śmierć naszej
ukochanej ciotki, literatki, Bogumiły Janda
Strzeszovickiej dotarliśmy aż na
dzikie, dziwnymi legendami opiewane wyspy Galapagos. Mieliśmy tylko dwie godziny
czasu, zużytkowaliśmy je więc na przechadzkę po wybrzeżu tego bezludnego
łańcucha wysp.
Spójrz, jak cudownie dziś zachodzi słońce zagadnąłem żonę. Zupełnie jakby
cały horyzont tonął w powodzi złota i krwi!
To pan jest Czechem? odezwa/ się tuż za nami jakiś glos w poprawnym czeskim
języku.
Zdumieni obejrzeliśmy się w tym kierunku. Nie było nikogo Tylko wielki czarny
Płaz kołysał się na fali, trzymając w ręku coś, co przypominało książkę. Podczas
naszej podróży dokoła świata nieraz już widywaliśmy Płazy, nigdy jednak nie
mieliśmy okazji rozmawiać z nimi. Więc też czytelnik zrozumie nasze zdumienie:
na całkowicie pustym wybrzeżu spotykamy Płaza, który zaczepia nas w naszym
ojczystym języku
Kto tu coś mówił?! zawołałem po czesku.
To ja się odważyłem, proszę pana odezwał się Płaz chyląc się w ukłonie.
Ale usłyszawszy po raz pierwszy w życiu rozmowę w języku czeskim, nie maglem się
pohamować.
Ale skądże pan umie po czesku? pytałem zdumiony.
Właśnie uczyłem się koniugacji słowa posiłkowego "być" odpowiedział Plaż.
Ten czasownik odmienia się nieprawidłowo we wszystkich językach świata.
Ale jak, gdzie i skąd nauczył się pan po czeska? nalegałem.
Przypadek wsunął mi w rękę tę książkę odparł Plaż wskazując na książkę,
którą wiośnie trzymał w ręku. Był to Podręcznik języka czeskiego dla Płazów.
Kartki książki zdradzały ślady częstego i gruntownego używania. Zawędrowała tu
z paczką książek o treści naukowej. Miałem do wyboru: Geometrię dla klas
wyższych szkól średnich. Historię taktyki wojennej, Przewodnik po Dolomitach lub
Zasady bimetalizmu. Wybrałem jednak tę. I książka ta stalą mi się najmilszą
towarzyszką. Znam już ją całą na pamięć, a mimo to znajduję w niej wciąż jeszcze
źródła rozrywki i nauki.
Wyraziliśmy mu wraz z małżonką cala naszą radość i podziw dla jego prawidłowej,
świetnie zrozumiałej wymowy.
Niestety, nie ma tu nikogo, z kim mógłbym rozmawiać po czesku odpowiedział
skromnie nasz nowy przyjaciel nie jestem pewien, czy siódmy przypadek od słowa
koń jest końmi czy w koniach?
Końmi zapewniłem go.
Ależ nie, w koniach! wtrąciła moja żona gwałtownie.
Czy byłby pan tak łaskaw powiedzieć mi dopytywał się nasz miły rozmówca
ciekawie co słychać nowego w starej Pradze, mieście o stu wieżach?
No cóż. rozwija się, rośnie! tłumaczyłem mu ogromnie uradowany jego
zainteresowaniem. I w paru słowach starałem się mu nakreślić wspaniały rozkwit
naszej stolicy.
Jakież to świetne wiadomości! stwierdził Płaz z wyraźnym zadowoleniem. A
czy wiszą jeszcze na Mostowej Wieży ścięte głowy skazanych na śmierć panów
czeskich?
Och, już dawno nie! odpowiedziałem zaskoczony mocno (muszę się wam przyznać)
jego pytaniem.
Jakaż to szkoda! wyraził żal sympatyczny Płaz. To przecież była wspaniała
pamiątka historyczna. To niepowetowana strata, że tyle nadzwyczajnych pamiątek
zostało w czasie wojny trzydziestoletniej zniszczonych. O ile się nie mylę, to w
tym okresie cala czeska ziemia została obrócona w perzynę, zroszona krwią i
łzami. To jeszcze wielkie szczęście, że nie zaginął wówczas genetivus po
przeczeniu. Bo tu w tej książce jest napisane, że jakoby jest w stadium zaniku.
Bardzo byłoby mi go żal, proszę pana.
Więc pana jednak oczarowała nasza historia! zdziwiłem się radośnie.
Oczywiście, proszę pana. Zwłaszcza klęska pod Białą Górą i trzechsetletnia
niewola. W tej książce bardzo wiele o tym czytałem. Zapewne bardzo dumni
jesteście z tej swojej trzechsetletniej niewoli. To był nadzwyczajny okres,
proszę pana.
Tak, ciężki okres potwierdziłem. Okres ucisku i rozpaczy.
Bardzoście cierpieli? zapytał nasz przyjaciel z nagłym, niezwykłym wprost
zainteresowaniem.
Cierpieliśmy znosząc niewysłowione męczarnie pod jarzmem naszych srogich
ciemiężycieli.
A, to bardzo się cieszę oświadczył Płaz z ulgą. Bo właśnie w tej mojej
książce tak jest napisane. Wie pan, to wspaniała książka, znacznie lepsza niż
Geometria dla klas wyższych szkól średnich. Jakżebym chciał znaleźć się kiedyś
na tym pamiętnym miejscu, gdzie ponieśli śmierć czescy panowie, albo na którym
innym z wielu miejsc okrutnego bezprawia
To niechże pan kiedy przyjedzie do nas zapraszałem go bardzo serdecznie.
Bardzo dziękuję za łaskawe zaproszenie skłonił się. Niestety jednak, tak
dalece nie mam swobody poruszania się
Moglibyśmy przecież pana kupić wyrwało mi się. To znaczy właściwie chciałem
powiedzieć, że dzięki ofiarności publicznej moglibyśmy się postarać o środki,
które umożliwiłyby panu
Bardzo serdecznie państwu dziękuję! wyjąkał nasz przyjaciel wyraźnie
wzruszony. Słyszałem jednakże, proszę pana, że woda w Wełtawie nie jest zbyt
dobra. My w wodzie rzecznej zapadamy na bardzo ciężką czerwonkę Zamyślił się
na chwilkę, a potem dodał: Zresztą trudno by mi było rozstać się z moim
ogródkiem.
Ach! wtrąciła się moja małżonka. Ja także jestem ogrodniczką z
zamiłowania! Jakże byłabym panu wdzięczna, gdyby zechciał nam pan pokazać jakieś
okazy flory tutejszej!
Ależ z największą przyjemnością, szanowna pani odparł Płaz, uprzejmie
kłaniając się. Ale czy nie będzie to pani robiło różnicy, że mój ogródek
znajduje się pod wodą?
Pod wodą?
Tak Dwadzieścia dwa metry pod wodą.
A jakie pan hoduje rośliny?
Sasanki morskie odpowiedział nasz przyjaciel i to cały szereg odmian
szlachetnych. Dalej rozgwiazdy morskie, a także i ogórki morskie, nie mówiąc już
oczywiście o rozmaitych rodzajach korali. "Szczęśliwy, kto dla kraju swego
wyhodował choć jedną róże. choć jeden szczep " powiada poeta
Niestety trzeba było się żegnać, statek dawał już sygnał odjazdu.
A co mam od pana oświadczyć, panie panie właściwie nie wiedziałem, jak się
nasz miły towarzysz nazywa.
Nazywam się Bolesław Jablonsky<(właściwie Kareł Tupy, 181
1881) ksiądz,
pisarz; prócz kazań i modlitw autor wierszy lirycznych i patriotycznych oraz
utworów dydaktycznomoralizatorskich.> skromnie zwrócił mi uwagę Płaz. To moim
zdaniem bardzo piękne nazwisko. Wybrałem je oczywiście z tej książki.
Więc, panie Jablonsky, co mam w pańskim imieniu oświadczyć memu narodowi?
Plaż zastanowił się chwilę.
Niech pan powie swoim rodakom rzekł wreszcie głęboko przejęty niech im pan
powie by strzegli się starych słowiańskich swarów i niezgody by wciąż w
pamięci mieli Lipany, a zwłaszcza Białą Górę! Żegnam państwa, moje uszanowanie
zakończył nagle, z trudem opanowując wzruszenie.
Zamyśleni i wstrząśnięci, wsiedliśmy na statek. Nasz przyjaciel stal na występie
skalnym i kiwal nam ręką. Zdawało mi się, że coś jeszcze wolał.
Co on wolał? spytała żona.
Nie wiem Coś jak: "Pozdrówcie pana doktora Baxę!"
* W Niemczech zwłaszcza zabroniono wszelkiej wiwisekcji, ale tylko uczonym
żydowskim.
* Zdaje się, że wchodziły tu także w grę przesłanki natury moralnej. Pośród
papierów Povondry znalazła się bowiem "Odezwa" pisana w wielu jeżykach
najwidoczniej drukowana w prasie całego świata a podpisana przez księżnę of
Huddersfield. Odezwa ta brzmiała:
Liga Ochrony Płazów do was specjalnie się zwraca, kobiety, abyście w imię
przyzwoitości i dobrych obyczajów ujęły w swe ręce ster wielkiej akcji, mającej
na celu zaopatrzenie Płazów w odpowiednie ubranie. Najodpowiedniejsza do tego
celu jest długa na 40 cm i szeroka w pasie na 60 cm spódniczka, najlepiej z
wszytą w pasie gumką, specjalnie godna polecenia jest spódniczka układana
(plisse), bardzo wygodna i dająca większą swobodę ruchów. W krajach tropikalnych
wystarczy nawet fartuszek z tasiemkami do wiązania, sporządzony z taniego
materiału do prania lub resztek starej odzieży. Pomóżcie jakoś tym biednym
Płazom, by przy pracach w pobliżu ludzi nie musiały się pokazywać nago, co na
pewno obraża ich wrodzone poczucie wstydu, a w nieprzyjemną sytuację wprowadza
każdego przyzwoitego człowieka, zwłaszcza kobietę i matkę.
Mimo to jednak akcja ta nie powiodła się, nic nie wiadomo bowiem o tym, by Płazy
nosiły jakieś spódniczki czy fartuszki; prawdopodobnie przeszkadzałyby im w
ruchach pod wodą lub w ogóle nie chciałyby się na nich trzymać. Skoro jednak
Płazy zostały od ludzi odgrodzone drewnianymi płotami, oczywiście wszelkie
przyczyny wstydu i nieprzyjemnych dla stron obu sytuacji odpadły.
O ile chodzi o wzmiankę, że trzeba było chronić Płazy przed różnego rodzaju
przykrościami to mielibyśmy na myśli przede wszystkim psy. Otóż psy żyły z
Płazami wiecznie na stopie wojennej, atakując je stale i zawzięcie nawet i pod
wodą, nie licząc się nawet z tym, że po ugryzieniu Płaza na psich pyskach
występowało ostre zapalenie śluzówki. Czasem Płazy próbowały się bronić, w
konsekwencji czego niejeden dzielny pies zginął od motyki czy oskarda. Ale
pomiędzy psami a Płazami trwał stale stan nieprzejednanej wrogości, który po
wybudowaniu płotów wcale nie zmienił się na lepsze. Przeciwnie: zaostrzył się
nawet jeszcze. Tak to jednakże bywa, i to nie tylko z psami
Nawiasem powiedziawszy, te ciągnące się setkami i tysiącami kilometrów smołowane
płoty zużyte zostały również do celów wychowawczych. Wymalowano na nich wzdłuż
całej ich długości wielkie napisy, zawierające odpowiednie dla Płazów hasła,
jak na przykład:
WASZA PRACA TO WASZ SUKCES.
SZANUJCIE KAŻDĄ SEKUNDĘ!
DZIEŃ MA TYLKO 86,400 SEKUND!
KAŻDY Z WAS TYLE JEST WART,
ILE WYKONANA PRZEZ NIEGO PRACA.
W CIĄGU 57 MINUT MOŻECIE WYBUDOWAĆ
METR TAMY!
KTO PRACUJE SŁUŻY SPOŁECZEŃSTWU,
KTO NIE PRACUJE NIECH NIE JE!
I tak dalej. Jeżeli uświadomimy sobie, że drewniane płoty odgradzały ponad
trzysta tysięcy kilometrów wybrzeży morskich na całym świecie, potrafimy sobie
wyobrazić, ile to szczytnych i bardzo postępowych haseł udało się na nich
umieścić.
* Por. pierwszy proces Płazów, jaki miał miejsce w Durbanie i który był bardzo
szeroko komentowany w prasie całego świata (patrz wycinki Povondry). Urząd
Portowy w A. zatrudniał kolumnę roboczą Płazów. Po pewnym czasie Płazy tak się
rozmnożyły, że nie mogły się już w porcie pomieścić, wobec czego część kijanek
usadowiła się na sąsiednim wybrzeżu. Obywatel ziemski B., do którego gruntów
należała owa właśnie część wybrzeża, żądał, by Urząd Portowy wyewakuował swoich
Salamandrów z jego prywatnego wybrzeża, gdzie mieści się jego kąpielisko. Urząd
Portowy twierdził natomiast, że ta sprawa go nie obchodzi; skoro bowiem Płazy
osiedliły się na gruntach skarżącego, stały się tym samym jego prywatną
własnością. Sprawa ciągnęła się w nieskończoność, a tymczasem Płazy (czy to z
wrodzonego popędu, czy też z zapału do pracy, jaki im zaszczepiono przez
wychowanie) bez jakiegokolwiek rozkazu i bez pozwolenia zaczęły budować tamy i
baseny portowe na brzegu pana B. Wówczas pan B. złożył na wymieniony Urząd
skargę o zniszczenie jego majątku. W pierwszej instancji powództwo zostało
oddalone z uzasadnieniem, że majątek pana B. nie został w ten sposób zniszczony,
lecz raczej zyskał na wartości. Natomiast druga instancja przyznała rację
skarżącemu w tym sensie, że nikt nie jest obowiązany do ponoszenia na swym
majątku strat z tytułu szkód wyrządzonych przez zwierzęta hodowlane sąsiada i że
Urząd Portowy w A. musi ponieść koszty za wszelkie wyrządzone przez Płazy
szkody, tak jak gospodarz wiejski obowiązany jest wynagrodzić szkody, jakie jego
dobytek wyrządził sąsiadom. Pozwany jednak protestował twierdząc, że nie może
ponosić odpowiedzialności za Płazy, gdyż nie może ich w morzu zamknąć. Wówczas
sędzia zadecydował, że jego zdaniem wyrządzone przez Płazy szkody należy
traktować tak jak szkody wyrządzone przez kury, których także zamknąć nie można,
gdyż umieją one latać. Na to adwokat Urzędu Portowego wystąpił z zapytaniem, w
jaki więc sposób ma jego klient Płazy wyrzucić albo też zmusić, by same opuściły
wybrzeże stanowiące własność pana B. Odpowiedź sędziego brzmiała: "To już nie
jest rzeczą sądu". Adwokat ponowił jednak pytanie na temat, jakby się czcigodny
sędzia zapatrywał na kwestię wydania przez pozwany Urząd polecenia wystrzelania
tych Płazów. Sędzia odpowiedział mu, że jako dżentelmen brytyjski uważałby czyn
taki za wysoce niestosowny, a poza tym za naruszenie praw myśliwskich pana B.
Strona pozwana powinna bądź to usunąć Płazy z prywatnego majątku skarżącego,
bądź to naprawić powstałe w majątku tym przez pobudowanie tam i wyregulowanie
brzegów szkody w ten mianowicie sposób, że doprowadzi owo wybrzeże do stanu
poprzedniego. Wówczas adwokat wystąpił z jeszcze innym pytaniem: czy do burzenia
tych inwestycji będzie można użyć Płazy. Sędzia oświadczył, że jego zdaniem w
żadnym wypadku, o ile nie zostanie uzyskana na to zgoda skarżącego, którego żona
brzydzi się Płazami i nie może kąpać się na brzegu morskim zamieszkałym przez
Salamandrów. Pozwana strona zwróciła uwagę, że wybudowane tamy nie mogą być
rozebrane bez Płazów, gdyż mieszczą się pod powierzchnią morza. Sędzia
oświadczył, że sąd nie chce i nie może decydować o szczegółach technicznych;
zadaniem sądu jest obrona praw majątkowych, a nie decydowanie o tym, co jest
możliwe do wykonania, a co nie.
W ten więc sposób strona prawna kwestii została wyjaśniona, nie wiadomo
jednakże, jak Urząd Portowy w A. wybrnął z tej sytuacji. Na przykładzie tym
jednak okazało się, że kwestię Płazów trzeba będzie prędzej czy później
uregulować przy pomocy nowoczesnych metod prawnych.
* Niektórzy równouprawnienie Płazów rozumieli tak dosłownie, iż żądali, by
Jaszczury zostały dopuszczone do wszelkich stanowisk publicznych w wodzie i na
lądzie (J. Courtaud), by tworzyć z nich normalne, dobrze uzbrojone pułki
podmorskie z odpowiednimi podmorskimi dowódcami na czele (generał m.s.
Destours), by wreszcie dozwolone było zawieranie małżeństw mieszanych pomiędzy
Płazami a ludźmi (adwokat Louis Pierrot). Przyrodnicy wprawdzie tłumaczyli, że
małżeństwa tego rodzaju są w ogóle niemożliwe, jednakże mecenas Pierrot
oświadczył, że tu wcale nie chodzi o możliwości w sensie wiedzy przyrodniczej,
że sam gotów jest pojąć za małżonkę samicę Płaza, by udowodnić, że proponowana
zmiana prawa małżeńskiego nie pozostanie tylko na papierze. (Mecenas Pierrot
stał się potem ogromnie wziętym adwokatem w sprawach rozwodowych.)
(Przy tej okazji warto także zaznaczyć, że w tym czasie zwłaszcza w prasie
amerykańskiej pojawiły się liczne notatki na temat jakoby gwałcenia dziewcząt
przez Płazy podczas kąpieli. W związku z tym zaczęły się w Stanach Zjednoczonych
mnożyć wypadki chwytania i linczowania Płazów, zwłaszcza przez palenie na
stosie. Darmo uczeni występowali przeciwko temu zwyczajowi ludowemu dowodząc, że
ze względów anatomicznych zbrodnia tego rodzaju ze strony Salamandrów jest
absolutnie wykluczona; całe masy dziewcząt przysięgały, że zaszły w ciążę od
Płazów, co było dla każdego przyzwoitego Amerykanina dostatecznym wyjaśnieniem
sprawy. Później palenie Płazów na stosach ograniczono w pewnym sensie w ten
sposób, że mogło się ono odbywać wyłącznie w sobotę, i to pod dozorem straży
pożarnej. W tym samym mniej więcej czasie powstał Związek Obrony Płazów przed
Linczowaniem, na którego czele stanął Murzyn, rev. Robert J. Washington. Do
związku tego przystąpiło około stu tysięcy członków, naturalnie bez wyjątku sami
Murzyni. Prasa amerykańska uderzyła na alarm, że związek ten ma charakter
polityczny i wywrotowy. Doszło więc do napadów na dzielnice murzyńskie i
masowego palenia na stosach Murzynów, którzy po kościołach modlili się za Braci
Płazów. Wzburzenie przeciw Murzynom doszło do szczytu, kiedy od podpalonego
murzyńskiego kościoła w Gordonville [L] zajęło się całe miasto. Te jednakże
sprawy nie wiążą się bezpośrednio z historią Płazów.)
Przytaczamy niektóre postanowienia przepisów prawa prywatnego i publicznego,
które zostały wydane dla Płazów: każdy Salamander został zapisany w Księdze
Metrykalnej Płazów i zarejestrowany w miejscu pracy; obowiązywało go pozwolenie
na prawo pobytu. Obowiązujące od głowy podatki ściągał im z żywności (ponieważ
Płazy nie dostawały wynagrodzenia w pieniądzach) i odprowadzał do skarbu ich
właściciel. Musiały one również płacić dzierżawę z zajmowanego wybrzeża, podatki
gminne, koszty stawiania płotów drewnianych, opłaty szkolne i inne świadczenia
publiczne. Musimy przy tym lojalnie stwierdzić, że pod tym względem były one
traktowane zupełnie tak samo jak wszyscy inni obywatele, czyli że w pewnym
sensie posiadały równouprawnienie.
* Patrz encyklika papieska: Mirabilia Dei opera.
* Literatura tego przedmiotu jest tak olbrzymia, że sama jej bibliografia
obejmuje dwa potężne tomy.
* Porównaj w papierach Povondry wybitnie pornograficzną broszurkę, która była
jakoby przedrukiem z akt policyjnych w B Informacji, mieszczących się w tym
"wydawnictwie prywatnym, wydanym dla celów naukowych", w przyzwoitej książce
zamieścić nie podobna. Podajemy tylko niektóre szczegóły:
"W świątyni kultu Salamandra, znajdującej się przy ulicy pod numerem na samym
jej środku mieści się wielki basen, wyłożony ciemnoczerwonym marmurem. Woda w
basenie przesycona jest wonnymi olejkami, ogrzewana i oświetlana od strony dna
stale zmieniającym barwy światłem. Poza tym w całej świątyni panują ciemności.
Przy śpiewie litanii Płazów po marmurowych stopniach zstępują do grającego
barwami tęczy basenu szeregi niczym nie odzianych Salamandrów z jednej strony
samce, z drugiej samice, a wraz z nimi przedstawiciele wyższych sfer miejskiego
towarzystwa. Spośród obecnych wymienić możemy: baronową M., aktora filmowego S.,
ambasadora D. i cały szereg znanych osobistości. Nagle błękitny reflektor
oświetla wystający ponad wodą olbrzymi blok marmuru, na którym spoczywa głośno
dysząc stary, czarny Płaz zwany Mistrz Salamander. Po chwili milczenia Mistrz
rozpoczyna przemowę: wzywa wiernych, by gorliwie i całą duszą oddali się
rozpoczynającym się obrzędom Tańca Płazów i by uczcili w ten sposób Wielkiego
Salamandra. Potem podnosi się i zaczyna kołysać górną połową ciała. Na to cała
męska część wiernych, zanurzonych aż po szyję w wodzie, zaczyna namiętnie
wirować, coraz prędzej, coraz prędzej podobno w tym celu, żeby mogło powstać
Środowisko Seksualne. Podczas tego samice nawołują głośno: Ts, ts, ts! i
skrzeczą gwałtownie. Wreszcie światła pod wodą zaczynają gasnąć jedno po drugim
Rozpoczyna się ogólna orgia."
Oczywiście nie możemy wziąć odpowiedzialności za treść opowiadania, faktem jest
jednak, że we wszystkich większych miastach Europy policja surowo ścigała te
jaszczurze sekty, wywołując w związku z tym olbrzymie skandale towarzyskie. Mamy
prawo sądzić jednak, że kult Wielkiego Salamandra zatoczył olbrzymie kręgi, ale
że na ogół nabożeństwa odprawiane były bez takiego bajecznego przepychu, a wśród
warstw mniej zamożnych nawet bez wody.
* Molh (niem.) płaz.
* Także wspomniana już wyżej modlitwa za Płazy definiowała je jako Dei creatura
de gente Molche (Stworzenie boże rodu Płazów).
* Zachowany w papierach Povondry apel brzmi:
TOWARZYSZE PŁAZY!
System kapitalistyczny znowu znalazł sobie nową ofiarę. Gdy tyrania jego
definitywnie wali się w gruzy pod ciosami rewolucyjnego rozmachu uświadomionego
klasowo proletariatu, zmurszały kapitalizm zaprzągł w swą służbę was, Pracownicy
Morza, zakuł was w niewolę swej drobnomieszczańskiej cywilizacji, podporządkował
was swym prawom klasowym, pozbawił was całkowicie wolności, uczynił wszystko, by
móc was wykorzystywać bezkarnie i brutalnie
(14 wierszy skonfiskowano)
Pracujące Płazy! Nadchodzi moment, że zaczynacie uświadamiać sobie całą krzywdę
niewolnictwa, w jakim żyjecie
(7 wierszy skonfiskowano)
oraz domagać się praw swoich jako klasa i naród!
Towarzysze Płazy! Rewolucyjny proletariat całego świata wyciąga do was dłoń
(11 wierszy skonfiskowano)
przy pomocy wszelkich środków. Twórzcie rady zakładowe, wybierajcie mężów
zaufania, zakładajcie fundusze strajkowe! Bądźcie pewni, że uświadomione masy
pracujące nie odstąpią was w waszej słusznej walce i ręka w rękę z wami podejmą
ostatni atak.
(9 wierszy skonfiskowano)
Uciemiężone, rewolucyjne Plaży całego świata, łączcie się! Bój to będzie
ostatni!
podpisano: MOŁOKOW
* W zbiorach Povondry znaleźliśmy zaledwie kilka takich odezw, resztę widocznie
musiała spalić uprzednio pani Povondrowa. Z zachowanego materiału podajemy
przynajmniej niektóre tytuły:
PŁAZY, RZUĆCIE BROŃ
(Odezwa pacyfistyczna)
MOLCHE, WIRFT JUDEN HERAUS!
(Ulotka niemiecka)
KOLEDZY PŁAZY!
(Apel grupy anarchistów Bakuninowców)
KOLEDZY PŁAZY!
(Odezwa powszechna skautów wodnych)
PRZYJACIELE PŁAZY!
(Odezwa powszechna Centrali Związków Wlaścicieli Akwariów i Hodowców Zwierząt
Wodnych)
PŁAZY PRZYJACIELE!
(Odezwa Towarzystwa Odrodzenia Moralnego)
OBYWATELE PŁAZY!
(Odezwa Obywatelskiej Frakcji Kościoła Reformowanego w Dieppe)
KOLEDZY PŁAZY!
WSTĘPUJCIE W NASZE SZEREGI!
(Odezwa Związku Byłych Marynarzy)
KOLEDZY PŁAZY!
(Klub pływacki Aegir)
Specjalnie ważny (sądzimy z tego, że Povondra podkleił go starannie) był, zdaje
się, apel, który cytujemy w pełnym tekście (klisza jakiegoś pisma):
* Centre Universitaire de Nice(fr.) Ośrodek Uniwersytecki w Nicei.
W zbiorze Povondry przechowało się felietonowe, dość powierzchowne ujęcie tej
uroczystości, lecz niestety tylko połowa druga musiała gdzieś zaginąć:
Nicea, 6 maja
W pięknym, jasnym gmachu Instytutu Badań Śródziemnomorskich przy Promenadę des
Anglais panował wielki ruch. Dwóch policjantów utrzymywało wolne przejście na
chodniku dla zaproszonych osobistości, które po czerwonym kobiercu wchodziły do
przewiewnego, przyjemnie chłodnego amfiteatru. Zjawił się uśmiechnięty pan
starosta nicejski, pan prefekt w cylindrze, pan generał w błękitnym mundurze,
wielu panów z czerwonymi wstążeczkami Legii Honorowej w klapie, wiele dam w
pewnym wieku (przeważał w tym roku najmodniejszy kolor terrakota),
wiceadmirałowie, dziennikarze, profesorowie i godni staruszkowie wszelkich
nacji, jakich na Cte dłAzur zawsze pełno.
Nagle zdarzył się mały incydent: pomiędzy tych dygnitarzy starało się skromnie i
nieśmiało wcisnąć jakieś dziwne stworzenie, spowite od stóp do głów w coś w
rodzaju długiej, czarnej peleryny czy też domina, z ogromnymi, czarnymi
okularami na oczach. Szybko, stąpając niepewnie, weszło do przepełnionego
westibulu.
He, vous zawołał na niego strażnik qułest
ce que vous cherchez id?! <
Panie, czego pan tu szuka?!>
A tymczasem do przerażonego gościa podsunęli się dygnitarze uniwersyteccy i
teraz zaczęło się: cher docteur, cher docteur < Drogi doktorze.> Był to właśnie
dr Charles Mercier, Płaz uczony, który dziś właśnie miał wygłosić odczyt przed
elitą Lazurowego Wybrzeża! Ludzie rzucili się do sali, by znaleźć jakie takie
miejsce wśród uroczyście nastrojonego audytorium.
Na podium zasiedli: monsieur le Maire, monsieur Paul Mallory, sławny poeta, mme
Maria Dimineanu, delegatka Międzynarodowego Instytutu Współpracy Intelektualnej,
pan rektor Instytutu Badań Śródziemnomorskich i cały szereg oficjalnych
osobistości. Po drugiej stronie podium stał pulpit dla prelegenta i A tak,
rzeczywiście! Blaszana wanna. Zwyczajna blaszana wanna, taka, jakie to bywają w
łazienkach. Dwóch woźnych wprowadziło na podium nieśmiałe stworzenie, zawinięte
całe w długą opończę. Odezwały się nieliczne oklaski. Dr Charles Mercier skłonił
się skromnie i obejrzał się, gdzie ma usiąść.
Voila, monsieur*< Proszę pana.> szepnął jeden z woźnych wskazując blaszaną
wannę. To dla pana.
Dr Mercier oczywiście ogromnie się zawstydził, lecz nie potrafił sprzeciwić się
tej propozycji. Starał się jak najzręczniej wśliznąć do wanny, lecz zaplątał się
w długie poły peleryny i z głośnym pluskiem wpadł do wody. Woda prysnęła na
siedzących panów, ci jednak zachowali się tak, jakby nic nie zaszło. Na sali
zachichotał ktoś histerycznie, panowie z pierwszych rzędów obracali się
zgorszeni, nawołując: ,,Pssst!" W tej samej jednak chwili monsieur le Maire
powstał rozpoczynając przemówienie:
Panie i panowie! rzeki. Mam zaszczyt powitać na terenie pięknego miasta
Nicei pana doktora Charles Merciera, wybitnego przedstawiciela życia naukowego
naszych najbliższych sąsiadów, mieszkańców głębin morskich. (Dr Mercier wynurzył
się do połowy ciała z wody i skłonił się głęboko.) Po raz pierwszy w dziejach
cywilizacji morza i lądy podają sobie ręce we współpracy intelektualnej. Dla
współżycia w dziedzinie ducha istniała dotychczas nieprzebyta zapora: był nią
ocean. Udało się nam ją przekroczyć. Potrafiliśmy na okrętach przemierzać oceany
we wszystkich kierunkach, lecz pod ich powierzchnię, panie i panowie,
cywilizacja przeniknąć nie mogła. Te małe strzępy lądów, na których żyje
ludzkość, otoczone były dotąd dzikim, dziewiczym morzem. Owe wspaniale ramy były
zarazem i odwiecznym rozgraniczeniem: po jednej stronie postęp cywilizacji, po
drugiej od prawieków niezmienna przyroda. Dziś wiośnie, drodzy słuchacze,
granice te padly! (Oklaski.) Nam, dzieciom tej wielkiej doby, przypadlo w
udziale wielkie szczęście: możemy być świadkami, jak ojczyzna naszego ducha
rośnie, jak występuje z dotychczasowych brzegów, sięga w morskie fale, dociera w
glębiny mórz, lącząc z starą kulturą ziemi nowoczesny cywilizowany ocean. Cóż za
wspaniale widowisko. (Brawo!) Panie i panowie, dopiero przez narodziny kultury
oceanów, której wybitnego przedstawiciela mamy zaszczyt powitać dziś w naszym
kole, nasza kula ziemska stalą się planetą naprawdę cywilizowaną. (Huczne
oklaski, Dr Mercier wychyla się z wanny i kłania się.)
Drogi doktorze, chlubo nauki zwrócił się monsieur le Maire do pana dra
Merciera, który wsparty o brzeg wanny ze wzruszenia ciężko dyszał skrzelami
niechże pan zaniesie swym rodakom i przyjaciołom na dnie morza nasze serdeczne
gratulacje, wyrazy podziwu i najgłębszej sympatii. Niech pan im powie, że w was,
naszych morskich sąsiadach, widzimy awangardę postępu i wiedzy, awangardę, która
krok za krokiem będzie kolonizować bezgraniczne przestrzenie morza i na dnie
oceanów stworzy nowy kulturalny świat. Już widzę, jak w głębinach morza
wyrastają nowe Ateny i nowy Rzym, widzę, jak rozkwita tam nowy Paryż z
podmorskim Louvrem i Sorboną, z podmorskim Łukiem Triumfalnym i Grobem
Nieznanego Żołnierza, z teatrami i bulwarami Pozwólcie, że zdradzę wam jeszcze
me najgłębsze pragnienie. Oto mam nadzieję, że naprzeciw naszej drogiej Nicei
wyrośnie w błękitnych falach Morza Śródziemnego nowa Nicea, wasza Nicea, która
wspaniałymi podmorskimi dzielnicami, ogrodami i promenadami jak koronką ozdobi
nasze wybrzeże. Pragniemy was poznać, pragniemy, żebyście i wy nas poznali.
Jestem osobiście przekonany, że bliższe naukowe i społeczne kontakty, które dziś
pod tak szczęśliwymi auspicjami podejmujemy, poprowadzą nasze narody do coraz
ściślejszej współpracy kulturalnej i politycznej dla dobra całej ludzkości, w
interesie pokoju światowego, w interesie postępu. (Długotrwałe oklaski.)
Z kolei powstał dr Charles Mercier i w paru słowach starał się podziękować panu
burmistrzowi miasta Nicei, lecz albo był zbyt wzruszony, albo też miał wymowę
tego rodzaju, że z przemówienia jego udało się pochwycić zaledwie parę z trudem
wymawianych słów. O ile można było dosłyszeć, było to: Jestem wielce
zaszczycony", ,,kontakty kulturalne", ,,Victor Hugo". I zaraz potem ogromnie
stremowany skrył się w wodzie.
Potem przemawiał Paul Mallory. To, co mówił, nie było to przemówienie, lecz
poetyczny hymn, prześwietlony najgłębszą filozofią.
Wdzięczny jestem losowi mówił że pozwolił mi dożyć chwili spełnienia się i
zrealizowania najcudniejszego marzenia całej ludzkości. Oto przedziwna
realizacja i wypełnienie marzeń: w miejscu mitycznej, zatopionej Atlantydy w
uniesieniu obserwujemy wynurzanie się z głębin morza nowej Atlantydy. Drogi
kolego Mercier, pan wieszcz geometrii przestrzennej i pańscy uczeni
przyjaciele jesteście pierwszymi wysłannikami tego nowego świata, który
występuje z fal morza! Nie z piany morskiej zrodzona Afrodyta, lecz Pallas
Anadyomene. Lecz rzeczą znacznie bardziej dziwną i tajemniczą jest to, że przy
tym
(zakończenia brak)
* Pauvre petit () ii est tellement laid! (fr.) Biedny mały () jaki on
brzydki!
* W papierach Povondry przechowała się wyblakła fotografia z prasy,
przedstawiająca obu delegatów Płazów, wychodzących po schodkach z Jeziora
Genewskiego na Quai du Montblanc celem wzięcia udziału w obradach Komisji.
Oficjalnie byli prawdopodobnie ulokowani w Lac Leman.
Jeśli chodzi o Komisję dla Badania Kwestii Płazów, to dokonała ona wielu bardzo
wartościowych prac, głównie w tym sensie, że wystrzegała się wszelkich
delikatnych kwestii natury politycznej i gospodarczej. Obradowała ona
permanentnie przez długie lata, odbywając w tym czasie ponad tysiąc trzysta
posiedzeń, na których bardzo zasadniczo dyskutowano sprawę ujednolicenia nazwy
Płazów na terenie międzynarodowym. W tym bowiem względzie panował dotąd
niebywały chaos. Poza nazwami naukowymi: Salamander, Płaz, Jaszczur i tym
podobne (które to nazwy uważane były w pewnym stopniu za niegrzeczne),
proponowanych było cały szereg określeń. Płazy więc miały się nazywać: Trytony,
Neptunidy, Tetydzi, Nereidzi, Alianci, Oceanidzi, Posejdony, Lemurowie,
Pelagowie, Litoralowie, Bathydowie, Abbysowie, Hydriony, Zandemery (Gens de mer)
< ludzie morza>, Sumareny i tym podobnie. Komisja dla Badania Kwestii Płazów
miała z tych wszystkich nazw wybrać najodpowiedniejsze. Zagadnieniem tym
zajmowała się usilnie i gorliwie aż do samego końca Złotego Wieku Płazów;
ostatecznej jednak i jednomyślnej decyzji nie powzięła.
* Aluzja satyryczna Karola Czapka do obozów politycznych burżuazji czeskiej:
staroczechów i młodoczechów. (Przyp. red.)
* Povondra włączył także do swoich zbiorów dwa czy trzy artykuły z "Narodni
politiky", traktujące o zagadnieniach dzisiejszej młodzieży. Najprawdopodobniej
przez pomyłkę włączył tę kwestię w zakres cywilizacji Płazów.
* Pewien pan z Dejvic opowiadał Povondrze, że kąpał się kiedyś na plaży w
Katwijk am Zee. Popłynął daleko w morze, kiedy naraz strażnik zaczął na niego
wołać, by zawrócił. Pan ów (niejaki Przihoda, agent handlowy) nie zwracał na to
uwagi i płynął dalej. Strażnik skoczył w łódkę i powiosłował za nim.
Hej, panie! krzyknął na niego. Tu nie wolno się kąpać!
A dlaczego? zapytał Przihoda.
Bo tutaj są Płazy.
Ależ ja się ich nie boję! zaprotestował pan Przihoda.
One tu mają jakieś swoje fabryki czy coś takiego tłumaczył strażnik. Więc
tutaj się nikt nie kąpie.
Ależ dlaczego?
Bo one tego nie lubią
* Projekt ten był związany oczywiście z propagandą polityczną na wielką skalę,
której niezwykle ciekawy dokument mamy w ręku dzięki sumienności zbieracza
Povondry. Dokument ten brzmi dosłownie:
* Gentlemenłs agreement (ang.) układ honorowy.
* Der Nordmolch () der Edelmolch (niem.) Płaz północny () płaz szlachetny.
* Francis Drake (1545
1596) autor wprowadza tu celowo imię głośnej postaci
historycznej, założyciela angielskiej marynarki wojennej.
* Solche Erfolche erreichen nur Deutsche Molche (niem.) Takie osiągnięcia mają
tylko Płazy niemieckie.
* Untergang der Menschheit (niem.) Upadek ludzkości.
* Hallo, hallo, hallo! Chief
Salamander speaking! Hallo, Chief
Salamander
speaking! Stop all broadcasting you men! Stop your broadcasting! Hallo, Chief

Salamander speaking! (ang.) Halo, halo, halo! Mówi wódz Salamandrów! Halo,
mówi wódz Salamandrów! Przerwać nadawanie, wy ludzie! Przerwać nadawanie! Halo,
mówi wódz Salamandrów!
* Ready? (ang.) gotów?
* Attention! Attention! Hallo! Now! (ang.) Uwaga! uwaga. Halo! Teraz!
* Good evening. you people (ang.) Dobry wieczór, ludzie.
* Salamandria, valse erotique (fr.) Salamandria, walc miłosny.
* Hallo, hallo. hallo, Chief
Salamander speaking! Hallo, Chief
Salamander is
going to speak! (ang.) Halo. halo, halo mówi wódz Salamandrów! Halo, wódz
Salamandrów będzie mówił!
* Demarche (tr.) interwencja.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inwazja nowych zarazkow
Inwazja kokcydiów Isospora suis u prosiąt – wciąż aktualny problem
Vid Żydzi przyznają się do inwazji imigrantów
Inwazja Bitwa o Los Angeles 2011 HDTVRip x264 Feel Free
Inwazja Bitwa o Los Angeles Battle Los Angeles 2011 R5 XViD IMAGiNE
kej jaszczomb celności lub młodości
Capek [Krakatit]
Metody rozpoznawania inwazji ćwiczenie 1 4
Capek Karel Bajki i przypowiastki
Inwazja populacyjna a imigracja
Jaszczurka w bidecie
r2 jaszczomb celki
Jaszczurki
LDZ 3 07 Inwazje glist u bydla

więcej podobnych podstron