(Córy Życia 24) Spełnione marzenie May Grethe Lerum

background image

MAY GRETHE LERUM

SPEŁNIONE MARZENIE

Z norweskiego przełożyła: ANNA MARCINIAKÓWNA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lyster, 8 lipca 1746 roku, dzień męczenników z Selje

Jasny głos Emmi wypełniał kościół, otaczał pozłacane kolumny ołtarza,

rozjaśniał niczym ostre promienie słońca główną nawę, muskał ciężką trumnę z

dębowego drewna, stojącą w cieniu przed ołtarzem.

Pieśń, której nigdy przedtem nie słyszeli, była szwedzka, nie na tyle jednak

obca, by nie pojmowali sensu słów i nie czerpali z nich pociechy.

Marja stała na samym przedzie, razem z Bendikiem. Miała suknię z

granatowej wełny tak ciemnej, że niemal czarnej. Gdyby włosów nie schowała pod

kapeluszem, to ich nie pokryte jeszcze siwizną pasma, których wciąż miała dużo,

mieniłyby się tym samym niebieskoczarnym odcieniem. Ale stała z pochyloną głową,

chciała, żeby tiulowa woalka opadała jej na oczy. Nie zamierzała pokazywać ludziom

twarzy, odsuwała się od zebranych, co ich niezmiernie dziwiło. To naturalne

zachowanie dla matki, która właśnie utraciła jedyną córkę, ale po tej Marji, jaką

dotychczas znali, spodziewaliby się raczej śmiechu i tańca. Bendik stał obok, na

wyciągnięcie ręki, a przy nim córka, Johanna.

background image

Oboje ze wzrokiem utkwionym gdzieś poza trumnę, żadne prawie nie

mrugało. Twarze mieli jak odlane z wosku, pojedyncze Izy wypływały jakby spod

skóry i toczyły się wolno po policzkach.

Zebrani wzdychali, poruszeni śpiewem, lecz także grozą śmierci.

- Niech Pan was chroni i błogosławi, niech spoczywa na was spojrzenie Pana...

Jens Jensen Borchsenius natężał głos niemal do granic możliwości, mimo to

nie docierał do wszystkich zakamarków surowej kamiennej świątyni. Wymalowani na

ś

cianach apostołowie nie widzącymi oczyma spoglądali w dół na żałobników.

W końcu uniesiono trumnę z katafalku, ośmiu pobożnych mężczyzn z parafii

miało przenieść Amelię Karlsdatter na miejsce ostatniego spoczynku pod wielkimi

dębami.

Dźwięk dzwonu ranił uszy Marji. Bardzo nieprzyjemny dźwięk, uważała.

Jakby powiększony do niewyobrażalnych rozmiarów gong wzywający robotników na

posiłek, albo jakby sam Diabeł uderzał w pełen siarki kocioł dla ostrzeżenia, że

niedługo, bardzo niedługo będzie za późno...

Bendik już nie płakał.

Ale szedł za trumną, potykając się jak mały chłopiec, i stanął tak blisko

grobowego otworu, że Marja chciała podbiec i go powstrzymać.

Uprzedziła ją Johanna, córka, uczepiona ojcowskiego ramienia. Tak powinno

być, lepiej, żeby nikt nie wiedział, że to ona podtrzymuje ojca.

Z pewnością chciał dobrze, ale słowa pastora sprawiły Marji przykrość, czuła,

ż

e zapadają się w nią głęboko, aż do żołądka.

- Pani Marjo, to czas wielkiej próby dla całej waszej rodziny. Ale proszę się

nie bać, że pani wnuk nie dostąpi zbawienia. Wiem, że tak się uważa, osobiście

jednak ufam dobroci Pana, który okazuje łaskę takim małym... nie chrzczonym

biedactwom jak on.

Marja nie odpowiedziała. Pastor siedział obok niej przy stole, nie żałował

sobie jedzenia ani piwa. W sąsiednim pokoju zaczynało już być wesoło.

Zmagała się z pragnieniem, żeby po prostu wstać i wyjść. Z uniesioną wysoko

głową zwróciła się do kapłana i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:

- Nie martwię się tym, panie Borchsenius, wcale się nie martwię. Niech mi

pański Bóg wybaczy, ale ja w swojej duszy nie znajduję cienia wątpliwości, że tak

właśnie będzie.

Wargi pastora leciutko zadrżały, odwrócił wzrok, Marja dostrzegła głębokie

background image

zmarszczki na jego czole. Po chwili uśmiechnął się blado:

- Proszę pani... zachowam panią w myślach. Będę się modlił za panią i za pani

córkę. I za dziecko także. Nie jestem zatwardziałym człowiekiem. Odczytuję Pismo

tak, jak uważam za właściwe... I proszę Pana, by Duch był przy mnie, kiedy to czynię.

- Bardzo dobrze - rzekła Marja, wstając od stołu. Wygłosiwszy krótkie

podziękowanie za współczucie i odwiedziny, opuściła gości. Czuła na plecach

spojrzenia wszystkich i odetchnęła z ulgą, kiedy mogła nareszcie zamknąć za sobą

drzwi. Na dworze trwała cicha letnia noc, łatwiej było oddychać. Uniosła lekko dół

sukni i poszła pod drzewa. Musi tam być jakieś spokojne miejsce.

Ledwie mignęła jej niewyraźna sylwetka podążająca w tę samą stronę.

Odwróciła się, by przegonić intruza. Nie chciała już więcej gładkich słów ani

ciekawskich spojrzeń. Bardzo dobrze wiedziała, że ludzie ze wsi pilnie obserwują,

czy tragiczne wydarzenie przypadkiem nie naruszy jej pychy, czy Marja nie

spokornieje wobec Boga i bliźnich.

Ale to Johanna wyszła za nią.

Twarz Marji złagodniała w smutnym uśmiechu.

- Hanno moja, dziecko... ty też nie jesteś już w stanie tego znosić...

- Po prostu chciałam wyjść... noc jest taka piękna, Marjo. Spójrz, jasno jak w

dzień...

- Tak, i nie zrobi się już ciemniej. Zastanówmy się, gdzie by tu pójść.

- Znam jedno takie miejsce. W dole, nad rzeką. Wierzbowe zarośla. Mama...

to było tam... tam chciałabym teraz pójść...

Marja głośno przełknęła ślinę, chłodną dłonią pogłaskała ramię Johanny.

- No to chodźmy. Obie.

- Tata już tam chyba jest. Zniknął mi jakiś czas temu. Jestem pewna, że

poszedł właśnie tam. Bo to w tym miejscu oni się spotkali, dawno temu... pierwszy

raz. On nie wie, że ja wiem, ale chodził tam każdej nocy, odkąd... ona odeszła.

Marja otuliła się szczelniej krótkim żakietem, skrzyżowała ręce na piersi.

- Myślisz, że możemy mu przeszkodzić? Może on potrzebuje...

- Teraz potrzebuje nas, jestem o tym przekonana.

- W takim razie idziemy. Prowadź.

- Patrzcie, idą! Obie! Co to za przewrotne baby, jakie niepokorne, ale mówię

wam, będą musiały ugiąć karku! O, tak, Pan nie pozwoli im się tak wywyższać. W

końcu padną na kolana, możecie mi wierzyć!

background image

Pastorowa przestraszona spojrzała na kobietę wyrzucającą z siebie złe słowa.

Tamte dwie zniknęły między drzewami za drewnianym płotem. Pastorowa uniosła

brwi i przyglądała się Agot Thoriniussen. Dlaczego tyle oskarżeń? Czyżby między

Vildegard a Kapteinsmoen panowała niezgoda?

Kobieta o obcym nazwisku zacisnęła dłonie na piersiach i mocno ściągnęła

brwi.

- Ona w końcu pozna miecz Pana, nieprawda, pani pastorowo? Anna Munch,

skupiona, przygryzała wargi i milczała. Już do niej dotarło gadanie, zaraz po tym, jak

rozeszła się wieść o śmierci w Vildegard, kobiety we wsi zaczęły gadać. To

ostrzeżenie, mówiły. Wyraźny znak od Boga. Te w Vildegard zawsze zajmowały się

dziwnymi sprawami. Przyjmowały pod swój dach rodzące, chodziły po domach i

usługiwały położnicom. Przeważnie wszystko szło dobrze, ale, oczywiście, nie

zawsze. Teraz to już większość kobiet po nie posyła, najchętniej po Johannę,

najmłodszą, zwłaszcza od czasu, kiedy sama urodziła. Ale Amelia też wielu dzieciom

pomogła przyjść na świat, o tym zaś, co Marja robiła w czasie swego długiego życia,

bogobojny człowiek nie powinien nawet myśleć.

Nieduża, pulchna kobieta nie zwróciła uwagi na milczenie pastorowej.

Rozprawiała z przejęciem, potrząsała głową.

- Może się teraz nauczą. Ech, mimo wszystko pewnie i tak są stracone z tymi

niepokornymi charakterami. Ale my powinniśmy się uczyć. Nie uważa pani

pastorowa? Ze to znak Pana dla nas wszystkich, kobiet wychowanych w

chrześcijańskiej wierze?

Pani Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła tylko, że w jej piersi wzbiera

fala niechęci, zapragnęła przypomnieć tamtej słowa świętego Pawła. Ale nie mogła.

Jeszcze nie teraz. Są nowi w tej parafii i Anna bardzo dobrze znała przedsięwzięcia, w

które zamieszany jest jej mąż. Gospodarz z Kapteinsmoen wiele wieczorów spędził w

gabinecie pastora, gdzie rozmawiali właśnie o tym.

- Chyba pójdę poszukać męża. Pora zbierać się do domu... Pożegnała

plotkarskie zgromadzenie krótkim skinieniem głowy i sztywnym uśmiechem. Agot

łaskawie odpowiedziała tym samym, ale w jej oczach płonęło zadowolenie, że na

chwilę przyciągnęła do siebie uwagę pastorowej.

Zaraz się znowu rzucą na Marję jak głodne suki. Mogę je zrozumieć, ona nie

jest taka jak wszyscy. I bardzo wyraźnie to okazuje. Oszczędziłaby sobie ataków,

gdyby nie zachowywała się tak demonstracyjnie...

background image

Anna Munch była żoną swego Jensa już blisko dziesięć lat. Obdarowała go w

tym czasie czworgiem dzieci, z których troje przeżyło i chowa się zdrowo.

Niewiele osób jeszcze wie, że w drodze jest piąte.

Stawiając ostrożne kroki, poszła z powrotem do dużego, oświetlonego domu,

który nazywano zamkiem Marji, i nasłuchiwała, czy pośród coraz donośniejszych

głosów nie usłyszy łagodnego, jakby trochę nieśmiałego tenoru męża.

Tam jest - wśród ubranych na czarno mężczyzn przy schodach. Stali z rękami

głęboko w kieszeniach na znak, że czują się równi z proboszczem. Lensman, stary

oficer, zastępca pisarza i trzech czy czterech dzierżawców dóbr koronnych.

Jens był niższy od większości z nich, ale stanowił naturalne centrum grupy.

Miał na głowie kapelusz.

Zbliżyła się ostrożnie, nie mogła przecież przerywać rozmowy. Słyszała, że

chodzi o to co zawsze: Kupno akcji tej jakiejś kompanii, można na tym zarobić sporo

pieniędzy, tyle zdołała już zrozumieć. Jens był podniecony, pełen zapału, polecał

sprawę Bogu. Nie podejmował kupna dla własnego zysku, ale po to, by móc spłacić

wierzycieli. Czy mogą istnieć szlachetniejsze motywy? Jej Jens nie zabiegał o

bogactwa, był bogobojnym, powściągliwym człowiekiem.

Ale do interesów nie miał daru, to też już zrozumiała.

Zobaczył małżonkę. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, pozdrowił ją gestem

ponad dyskutującymi mężczyznami. Anna zatrzymała się, potem ukradkiem okrążyła

mężczyzn i weszła ponownie do domu, by czekać, aż mąż będzie gotowy do drogi.

Agot zebrała wokół siebie starsze kobiety w jasnym salonie niedaleko wejścia.

Anna głęboko wciągnęła powietrze. Wiedziała, że oczekują, iż przyłączy się do

najpierwszych kobiet w parafii, żon tych, którzy mają największe wpływy.

Zdumiało ją, że siedzi tam też służąca, podeszła bliżej i usłyszała, o czym

opowiada wierna sługa. Roztaczała przed wdzięcznymi słuchaczkami barwną

opowieść o przebiegu tamtej tragicznej nocy, ze wszystkimi szczegółami, opisywała

każdy krzyk, każdą rozpaczliwą reakcję rodziny.

Chyba nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co robi, rozgorączkowana,

zarumieniona, opróżniała podawane jej kieliszki i gadała.

Anna poczuła, że i ją zaczynają palić policzki ze wstydu, że ta nieszczęsna

kobieta w sposób jawny jest prowokowana do zdrady własnych chlebodawców.

Łamała podstawową zasadę, mówiła o ich prywatnym życiu, ujawniała

najintymniejsze szczegóły tego życia przed żądnymi sensacji babami.

background image

Pastorowej podano puchar chłodnego jabłkowego soku, mętna ciecz

przypominała piwo, ale była przygotowana z myślą o paniach. Popijała wolno i czuła

się coraz bardziej nieswojo.

Nie znała pani Marji, kobiety, która wzniosła ten dziwny dom. O młodej

Johannie także niewiele wiedziała. A nieboszczkę, dobrą panią Amelię, spotkała

ledwie parę razy. Wierzyła w to, co słyszała, a przynajmniej w część tego, i uznała, że

służebnicy Pana nie wypada prosić Marji o radę. Zresztą ta przy różnych okazjach

była zapraszana na organizowane przez pastorową w sobotnie popołudnia modlitewne

spotkania, ale pokazała się tylko raz, a i tak wyszła przed wszystkimi. Pozostałe

kobiety nie wydawały się tym zaskoczone. Anna myślała, że mają rację, mówiąc, iż to

zimny, wyzbyty bojaźni bożej człowiek, za młodych lat była kusicielką, a później nie

stroniła od czarów.

Po tym jednak jak zobaczyła szczery ból w jej spojrzeniu... rozpacz ciążącą na

barkach niczym młyńskie koło, musiała przyznać, że Marja, wciąż jeszcze nosząca

nazwisko Karlsgard, jest osobą, której pastorowa chętnie dałaby szansę.

Ostrożnie odstawiła sok. Jakiś mężczyzna dokładał do pieca. Chociaż po

słonecznym dniu jeszcze było ciepło, to rosół w wielkim saganku nie powinien

wystygnąć.

Dwie kobiety dźwigały kosz pełen jedzenia, które zostało z przyjęcia, pewnie

wyśle się je do domu dla psychicznie chorych, a może do zagrody lensmana do

podziału między biedaków, którzy nieczęsto próbują takich smakołyków.

- Nie widzisz, że pastorowa się modli, ty głupia... Nie przeszkadzaj! Anna

drgnęła, spojrzała na swoje złożone dłonie, a potem przeniosła wzrok w górę na

białowłosą gospodynię, która ją lekko szturchnęła.

- Ja... co gospodyni powiedziała? Przykro mi, zamyśliłam się...

- O, tak... rozumiem. Wspominałyśmy tylko, że to wielka szkoda, to że pan

Borchsenius nie dostał w tym roku więcej pieniędzy na szkołę. No właśnie,

siedziałyśmy tak i gadałyśmy. To niedobrze, że bogatsi ludzie z naszej parafii skąpią

tych paru szylingów na taki zbożny cel. Dorastająca młodzież, to przecież nasz siew,

nasza przyszłość, dar od Boga.

Pastorowa Anna pochyliła się lekko do przodu, przybrała łagodny, ufny wyraz

twarzy.

- No właśnie, to bardzo piękna sprawa, którą można by podjąć dzisiejszego

wieczoru. Ku czci pogrążonej w żałobie matki, może mogłybyśmy zainicjować

background image

własną zbiórkę? Bo to przecież Marja wiele lat temu okazała wielką mądrość i

rozpoczęła nauczanie dzieci w tej okolicy?

Patrzyły na nią zakłopotane. Ta, która rozpoczęła rozmowę, siedziała przez

chwilę z otwartymi ustami, szybko się jednak opanowała.

- Kochana pani pastorowo, pani jest u nas nowa, to i nie dziwota, że nie wie

dokładnie. Marja Karlsgard, ona... nie, nawet nie wypada o tym mówić, ale...

Krąg kobiecych ciał wyraźnie się zmniejszył. Służąca, która karmiła je ciastem

i intymnymi szczegółami, została odepchnięta na bok.

- Pani rozumie, ta szkoła, o której pani słyszała, to całkiem co innego. To

okropne, bezbożne... ona uczyła młodzież rzeczy, których lepiej nie wymieniać.

Opowiadała im o poganach w dalekich krajach, o sprawach cielesnych i...

- Rozumiem - ucięła Anna krótko. - Ale zbudowała szkołę w Karlsgard?

- To Anton wybudował, ojczym Marji. To znaczy ten, który się ożenił z jej

przybraną matką... Jezu, ale to był skandal!

Anna dostrzegła w oczach kobiet blask, ogień, który przenosi się szybciej z

języka na język niż płomienie w suchej trawie.

W ciągu paru krótkich chwil dowiedziała się więcej niż dość.

A kiedy pastor, jej mąż, przyszedł, żeby pożegnać się z towarzystwem, bardzo

zdecydowanie poszła za nim. On ją wysłucha, on potwierdzi, że Anna ma rację. I

chyba czuje się już na tyle bezpieczny w tej okolicy, że zrobi, co żona będzie chciała.

Rzeka była teraz taka płytka, że można ją było przebyć suchą nogą, skacząc z

kamienia na kamień.

Brzeg rzeki, zwykle wilgotna, porośnięta bujną trawą równina, teraz był

wysuszony, ziemia spękana. Nawet drzewa zdawały się zwieszać ciężkie gałęzie,

jakby je wyciągały ku tej odrobinie wody, jaka jeszcze została.

Bendik zlewał się w jedno z otoczeniem, jego twarz była poorana bruzdami

niczym ziemia podczas suszy.

- Ona już nie cierpi - wyszeptała Johanna, choć sama wiedziała, jaka to

ż

ałosna pociecha.

- I dziecko też nie - dodała Marja bezradnie. Johanna ostrożnie zbliżyła się do

ojca. Nie drgnął nawet pod delikatnym dotknięciem ręki córki.

- Ojcze... tato... zrobiłeś dla niej wszystko. Ona... była szczęśliwa! Wtedy z

wolna odwrócił głowę. Stwierdziła, że oczy mu się zapadły głęboko i że teraz nie ma

już w nich łez.

background image

- Próbowałem... ale nie była szczęśliwa... dopiero teraz... z powodu dziecka...

- To nieprawda! Było jej bardzo dobrze, dopóki miała ciebie, nic nie mogło jej

złamać. Nawet moje szaleństwa, ojcze!

Jego wargi skrzywiły się w grymasie, który nigdy nie przekształcił się w

uśmiech.

- Bardzo się o ciebie bała, mała Hanno! Nigdy jednak nie ściągnęłaś na nią

ż

adnego nieszczęścia. Po prostu taka była, wciąż martwiła się o swoich bliskich.

Nieustannie czuła się winna wszystkiemu, co układało się nie tak, jak powinno.

- Tak. Wiem. Ona... Tak wielu rzeczy teraz żałuję, ojcze. Tak wielu...

Napotkała spojrzenie ojca, widziała smutek w zmarszczkach okalających jego oczy.

Nie miał jeszcze typowego dla jego wieku, zmęczonego wyrazu twarzy, ale ostatnio

bardzo się ona zmieniła. Pojawiły się na niej jakieś pęknięcia, niczym na ziemi po

letniej suszy.

- Mówisz, że nie powinienem tak myśleć, Johanno. A sama tak właśnie robisz.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

- Nie ma chyba na ziemi człowieka, który by w takich przypadkach czegoś nie

ż

ałował. A ja wiem, jak bardzo ją dręczyła moja sprawa z Ravim...

Po raz pierwszy odkąd wyjechał, odważyła się wymówić głośno jego imię.

Bendik uniósł głowę i uważnie przyglądał się córce. Mrużył oczy, widziała, że on

zdaje sobie sprawę z tego, ile ją kosztuje podjęcie tego tematu.

- Ravi... Ja go lubiłem, to nie był zły człowiek, Johanno, niezależnie od tego,

co ci zrobił.

Nie była w stanie dłużej nad sobą panować, przytuliła się do ojca. Jego

ramiona zawsze tworzyły dla niej takie bezpieczne gniazdo. Pozwoliła łzom spływać

na pierś ojca i poczuła, jak jemu dodaje to sił. Ojciec bronił Raviego, choć ona tego

nie oczekiwała.

- Tato... jesteś nadzwyczajny. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo dobrego i

miłego tatę, ale że i to potrafisz zrozumieć...

Gładził ją czule po włosach.

- Moja mała Hanno, jestem już starym człowiekiem i właśnie straciłem

ukochaną żonę. Moje dziecko, nie wiem, jak będę teraz żył. To bolesne, że tak

mówię... mam przecież ciebie. Ale jednego życie mnie nauczyło: Jeśli już człowiek

należy do gatunku tych, którzy rodzą się z połową duszy, i ma tyle szczęścia, że

odnajdzie tę drugą połowę w innym człowieku... to inny wybór jest niemożliwy.

background image

Czuła, że jego słowa przenikają ją do szpiku kości niczym lodowaty dreszcz.

Skuliła się w jego ramionach. To takie bolesne, co powiedział ojciec. Ale jakież

prawdziwe!

- Ravi... dlaczego kazałaś mu odejść? Spojrzała na ojca, otarł wierzchem dłoni

łzy z twarzy. Krtań miała zaciśniętą, nie była w stanie odpowiedzieć.

- Ja... coś się wydarzyło. Coś okropnego, tato. Nie mogę nawet o tym myśleć...

dopuściłam się wobec niego niesprawiedliwości, ale zrozumiałam to dopiero teraz.

Bendik spoglądał na nią z wielką cierpliwością, wiedział, że w ten sposób

wywoła jej słowa. Johanna odsunęła się lekko od niego, siedziała z odwróconą

twarzą. Ale ręki ojca nie puściła, jak nieobecna głaskała nabrzmiałe żyły.

- Ravi miał tyle różnych dziwnych myśli... i było w nim więcej dobroci niż w

wielu innych ludziach. Potrafił leczyć chorych, potrafił widzieć... i jeszcze dużo

więcej, tato. Trudne do nazwania rzeczy. Rzeczy, z którymi nie potrafię żyć...

Ojciec kiwał wolno głową, co raczej wyczuwała, niż widziała. Ogarnęły ją

mdłości, kiedy przymknęła oczy i raz jeszcze przeżywała tamten moment, kiedy

widziała lśniący biały krzyż nad łóżkiem Heleny.

- Mama też tam wtedy siedziała... nie pomyślałam o tym, nie wiedziałam, że

mama oczekuje dziecka... ten krzyż był dla niej, tato. To pewne. Nic nie mogliśmy

zrobić. Krzyż był znakiem dla mnie, żebym miała czas na zadośćuczynienie

wszystkiego, czego teraz tak żałuję. Ale ja byłam głupia. Zajęta jedynie podejrzeniami

wobec Raviego. Pochyliła się gwałtownie, zakryła twarz dłońmi i położyła ją na

kolanach.

- Taka byłam nieprzejednana, tato, dręczyły mnie najrozmaitsze podejrzenia,

pogrążałam się w tym jak w cuchnącym bagnie...

Roześmiała się głucho, potrząsnęła głową. Bendik nie przeszkadzał, pozwalał

jej mówić.

- Myślałam, że on rzucił przekleństwo na Helenę... że wykorzystał swoje

zdolności, żeby zesłać na nią śmierć... bo stwarzała nam problemy. Nie był w stanie

jej od siebie odegnać... nawet dla mnie.

Na twarzy Bendika pojawił się wyraz zdumienia i wątpliwości. Krótki,

histeryczny chichot Johanny przeraził go.

- Ty o tym nie wiedziałeś, ojcze... Nikt nie wiedział, ale... Helena i Ravi, oni

się spotykali jeszcze długo, kiedy ona już tutaj była. Oni... ona... ona nie chciała go od

siebie uwolnić. A on najwyraźniej nie potrafił się jej oprzeć.

background image

- Zdradzał cię? W głosie ojca słyszała zdumienie, a pod nim gniew. Zamachała

rękami, uciszyła go. Nie chciała znosić rozgoryczenia ojca na Raviego, dość miała

kłopotu z własnym.

- Nie bardziej niż ja jego. Nie ufałam mu, nie byłam wobec niego szczera,

byłam z nim tylko w połowie, przez cały czas bałam się kolejnego rozstania, które

musiało nadejść... no i tak się właśnie skończyło.

Bendik przełknął ślinę. Miął w palcach źdźbła trawy. Zmiażdżył je,

niedojrzałe nasiona sypały się na jego kolana i leżały tam jak zielone larwy. Johanna

objęła swoje plecy skrzyżowanymi rękami, masowała łopatki, uniosła w górę ramiona

i wtuliła w nie głowę.

- To bardzo smutna historia, moje dziecko. Ale ona się chyba jeszcze nie

skończyła. Możesz go przecież jeszcze spotkać, prawda? Czy nie sądzisz, że wrócił

do Al?

Potrząsnęła przecząco głową, spuściła wzrok.

- Nie... on jest tam... poszukiwany. Uciekli oboje z Heleną z aresztu u

lensmana, chcieli ostrzec o tym osunięciu się ziemi... ale nikt im nie uwierzył. On ma

tam wielu wrogów, a bardzo niewielu przyjaciół...

Wspomniała malarza, właściciela gospody i bogatego Villanda. Do którego z

nich Ravi mógł się zwrócić? Przedtem nie miała odwagi nawet o tym pomyśleć,

wiedziała, że jeśli już coś przyjdzie człowiekowi do głowy, to później bardzo trudno

się od tego uwolnić.

Johanna wyprostowała plecy i spojrzała na ojca. Uśmiechnęła się, mimo że i

na jej czole pojawiły się głębokie bruzdy jakby odzwierciedlające jego zmartwienie.

- Ja naprawdę nie wiem, gdzie on się podziewa, tato. Wiesz, że nie mogę

wyruszyć za nim. Ale może jeszcze kiedyś o nim usłyszymy. Może nadejdzie taki

dzień... Może Ravi się domyśli, że ja w końcu zrozumiałam. Więc niech będzie, jak

ma być.

Bendik wolno kiwał głową.

- Bardzo wydoroślałaś, Johanno. Mówię to ze smutkiem. Nie jesteś już taka

porywcza, taka... uparta.

Uśmiechnęła się. Ponownie ujęła jego rękę, która w jakiś sposób jej się

wymknęła podczas rozmowy.

- Dziękuję ci, tato. Możesz na mnie polegać. Teraz zrobię dla ciebie wszystko,

co będę mogła, bo wiem, że sam nie będziesz mnie o nic prosił.

background image

Delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy.

- Moje dziecko... tobie też będzie tak samo ciężko. Zostałaś sierotą bez matki.

Na szczęście masz Marję...

- Tak - szepnęła Johanna. - Bogu niech będą dzięki za Marję. Bendik

przechylił głowę i zmrużył oczy w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.

- Będzie ona dla ciebie prawdziwym wsparciem, wiem o tym. Nie może

całkowicie wypełnić pustki po matce, ale to mądra kobieta i bardzo dobrze zna to

pragnienie nauki, które ciebie wciąż trawi.

Johanna znowu musiała się zdziwić, jak wiele jej myśli, których nigdy głośno

nie wypowiedziała, ojciec zna.

Pocałowała go w policzek i przytuliła delikatnie. Żal sprawił, że oboje stali się

tacy wrażliwi.

- Johanno, czy pozwolisz mi opowiedzieć jedną historię, którą sobie teraz

przypomniałem?

- Oczywiście.

- Twoja mama... Amelia siedziała, trzymając cię na rękach. Ona... Właśnie

niedawno zamieszkaliśmy razem. Przyglądała ci się. Przed chwilą płakałaś, ale twoja

uparta buzia już się uspokajała, i byłaś taka rozkoszna z resztkami mleka w kącikach

ust...

Na chwilę pogrążył się we wspomnieniach, zaraz jednak westchnął ciężko i

mówił dalej:

- Wtedy ona powiedziała... powiedziała coś, czego oboje mieliśmy nigdy nie

zapomnieć. Że kiedy dorośniesz, dostaniesz tego mężczyznę, którego pokochasz,

nawet gdyby to był syn ubogiego komornika. Nawet gdyby był karłem podobnym do

trolla... jeśli tylko ty będziesz go kochać. Johanna uśmiechnęła się.

- I dotrzymaliście obietnicy. Okazaliście Raviemu tyle wyrozumiałości.

Bendik jęknął boleśnie.

- Często się oboje zastanawialiśmy, czy to przypadkiem nie był nasz błąd,

Johanno. Może powinniśmy zrobić to, co większość rodziców uważałaby za swój

obowiązek. Przepędzić go, a ciebie zamknąć na klucz.

- Erlend mnie zamykał. Erlend zrobił wszystko, o czym mówisz, ojcze. Dla

takich spraw nie ma odpowiednich zamków.

Bendik kiwał się w zamyśleniu. Patrzył gdzieś w dal, ale niczego nie widział.

Ileż to już razy odczuwał tę samą bezsilność.

background image

- Nie, to prawda. Nie ma na to dość mocnych zamków. Dla ciebie też nie,

Johanno.

- Podobnie jak dla ciebie, tato. Też nic by cię nie powstrzymało. Nic z

wyjątkiem śmierci. I nawet teraz rozstanie nie jest na zawsze, wiem, że w to wierzysz.

Oczy mu pociemniały.

- Tak, wierzę. To niemożliwe, żebym miał jej już nigdy nie zobaczyć. Dlatego

wierzę, teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Johanna potarła swój policzek o jego szorstką twarz.

- Ja też jestem pewna, tato, że ona na nas czeka po tamtej stronie. Potwierdził

skinieniem, czuła jego pokryty zarostem podbródek na ramieniu.

- Pozostaje nam tylko wiara, nic innego.

- Ale ty nie możesz zapominać, że trzeba teraz żyć, tato. Boję się... trochę się o

ciebie boję. Jesteś jeszcze młodym człowiekiem, przed tobą wiele do zrobienia.

Nie odpowiedział. Johanna bała się oddychać, czekała na łzy, których brak

przerażał ją przez cały ten miniony tydzień.

Ale Bendik teraz też nie płakał. Objęła go jeszcze mocniej, jakby chciała

wycisnąć smutek, który trwał pod nieruchomą maską na twarzy ojca. Wiedziała

jednak, że żadne wstrząsy zewnętrzne na nic się nie zdadzą, tu potrzeba

wewnętrznego trzęsienia ziemi. Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić, co mogłoby

nim wstrząsnąć tak, żeby znowu zaczął normalnie odczuwać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Tylu różnych ludzi włóczy się w tym okresie po wiejskich drogach. Bezrobotni

ciągnęli ze wszystkich stron, bo nowe prawa okazały się niezbyt skuteczne i nie

bardzo też ich przestrzegano w odległych okręgach, gdzie lensmanami byli zwyczajni

chłopi.

Wędrowcy szli z podniesionymi głowami, węzełki kołysały się na plecach,

sprawiali wrażenie, jakby drogi były ich własnością. Żądali nieprzyzwoicie wysokiej

zapłaty za siłę swoich mięśni, a chłopi spluwali za nimi, gdy z szyderczym śmiechem

odrzucali propozycje zbyt niskich kwot i odchodzili.

Zatrudniali się na dzień, albo do końca żniw, jeśli gospodarz gotów był

zapłacić. Ale dla tych, którzy mieli jeszcze zbiory w polu i za mało rąk do pracy,

ż

adna cena nie wydawała się zbyt wygórowana.

- Co za przeklęte grzesznice! Bezbożnice! - wykrzykiwała Ägot Thoriniussen.

background image

Usiadła ciężko na taborecie przy ogniu w karczemnej izbie. Dominikus Lemvig

spoglądał na nią spod oka i zaproponował tylko kufelek bardzo słabiutkiego napoju.

Byli prawie rówieśnikami, on i Agot, i dawnymi czasy jego matka wielokrotnie

napomykała, że Agot to bardzo dobra partia. Była drugą z kolei w gromadce

rodzeństwa, wszyscy jednak wiedzieli, że babka wyposażyła ją sowicie, dziewczyna

miała dostać w posagu kuferek pełen srebra. Ale Dominikus się wahał, chociaż wtedy

miło było na nią popatrzeć, nie miała jeszcze tego rybiego pyszczka zamiast ust.

Kobieta oblizała wąskie wargi, wykrzywione lekko nawet wtedy, gdy

prezentowała jeden ze swoich powściągliwych uśmiechów. Wyraźny brak

zainteresowania ze strony karczmarza nie powstrzymał jej wynurzeń. Najwyraźniej to

ż

ycie w Vildegard tak ją rozpalało i sprawiało, że z jej ust buchały płomienie i opary

piekielnej siarki.

- Tak, tak, powiedziałam to nawet pastorowej i ona się ze mną zgodziła. Te

baby z Vildegard to oszustki i kombinatorki. Bardzo dobrze, że Magnus Storlendet

wbił im kij w szprychy. Dorobkiewicze! A te ich zabawy w doktorów! Toż to

niebezpieczeństwo dla całej okolicy, zawsze to mówiłam! Wpychają ludziom do

gardeł wszelkie paskudztwo, a chorzy biedacy nie mogą się bronić, nawet nie potrafią

jasno myśleć. Tak, powiadam ci, Dominikus, ja to bym taką przepędziła na cztery

wiatry, gdybym poczuła, że zbliża się moja godzina! Bo to nieprzyzwoite, co one dają

chorym, to groźne, piekielne sztuczki, mówię ci!

Wyciągnęła pusty kufel i mrugnęła porozumiewawczo do karczmarza.

Dominikus nie powiedział ani słowa. Nalał do naczynia wody.

Prawie ze sobą nie rozmawiały w ostatnich tygodniach. Najpierw Marja

zorganizowała to swoje ogromne przyjęcie, potem było mnóstwo chorych w

szpitaliku, a w końcu nadszedł czas Amelii.

Helena zdawała sobie sprawę, że instynktownie unika Johanny, ale chodziła z

podniesioną głową i myślała: tak powinno być. Ona jest teraz gospodynią, a ja

mieszkam na strychu. Co, mam jej deptać po piętach? Nie ma między nami żadnych

niedomówień.

Próbowała się w ten sposób uspokajać i starała się nie wchodzić Johannie w

drogę. Ona się pewnie zastanawia, dlaczego Helena nie odchodzi. Chciałaby się jej

pozbyć. Johanna ukrywa Ingalill, tyle Helena się domyślała. A może Johanna sądzi, że

ona zapomniała o dziecku.

Helena czuła, że niechybnie tak by się stało, gdyby nie to, że Amelia

background image

przynosiła jej małą nocami.

Stała tam przy grobie Amelii razem z innymi, a mimo to sama, z tyłu, wśród

służących i obcych. I wtedy odczuwała coś w rodzaju wdzięczności. Amelia zrobiła

coś, za co ją pewnie powinna nienawidzić, ale nie potrafiła, chociaż dziecko odebrało

jej spokój. Ucieknie od nich wszystkich pewnego dnia, nie miała wyboru. Ale czy to

naprawdę takie pilne? Jej zdaniem nie. Nie miała przecież gdzie pójść, a strych nad

lamusem w Vildegàrd był ciepły i bezpieczny.

Nigdy przedtem nie było jej tak dobrze i bardzo lubiła tę sytuację. Czy

błąkający się lis znowu powinien wyruszyć w drogę, skoro ma norę i pod dostatkiem

jedzenia? Uważała, że nie. Nawet gdyby w ciepłej norze roiło się od pcheł, lis by

został.

I ona też została. Chociaż pchły gryzły i dokuczały nieznośnie, to było nic

wobec bólu zgłodniałego żołądka albo kąsającego mrozu zimą.

Helena trzymała się na uboczu, ale pomagała przy sianokosach, załatwiała

jakieś sprawy dla Gerd albo pomagała Evie przy praniu i sprzątaniu. Krowy i owce

poszły w góry, Ingebjorg miała spędzić z nimi lato. Podwórze pogrążyło się w ciszy,

nie tylko dlatego, że zabrakło Amelii, lecz również dlatego, że życie w dużej mierze

przeniosło się na górskie pastwiska.

Nikt nie nasłuchiwał szybkich kroków Heleny po dziedzińcu, służące dawały

jej jeść, a jeśli chodzi o towarzystwo, to wystarczało jej własne. Gdyby zaś było

naprawdę źle, to zawsze może się przejść do izby czeladnej, gdzie mieszkają parobcy,

albo do letniej szopy, gdzie sypiają żniwiarze. Myślała o tym wielokrotnie, tam mogło

być wesoło.

Ale nigdy poza rozmyślania nie wyszła, czuła się teraz jakaś inna, niczym

wygarbowane i przenicowane okrycie ze skór, nowe z wierzchu i jakby cieplejsze od

ś

rodka.

Gospodarz ze Storlendet nie oczekiwał gości tego piątkowego wieczoru. W

ogóle ostatnio panował spory tłok przed jego drzwiami, bo ludzie sądzili, że wszyscy

chodzą w żałobie po wielkiej stracie i trzeba okazać im współczucie. Storlendet stracił

obu starszych synów, najpierw Erlenda, teraz Magnusa. Została wdowa Sigrid z

dwojgiem dzieci, przeszła ze starymi na dożywocie, bo nie miała siły sama zarządzać

dworami. Na szczęście gospodarz był jeszcze żwawy i zachował rozsądek. Pił może

teraz więcej, niżby należało, ale zawsze znany był z tego, że za kołnierz nie wylewa.

To, że krótko przed Bożym Narodzeniem zmarł też dziadek, wydawało się jakby

background image

bardziej naturalne, jego to już naprawdę mało kto żałował. W ostatnich latach był

niewidzialny niczym podwórzowy krasnoludek, ludzie prawie go nie dostrzegali, jeśli

się między nimi kręcił.

To śmierć synów bolała ich najbardziej. Ragna Irmelin uważała, że pierwszą

ś

mierć mąż przeżył bardzo ciężko, długo nie dawała mu spokoju myśl o zemście,

zresztą nie zrezygnował z niej nawet teraz, mimo że nikogo żywego nie skazano za

morderstwo. Ale i tak gospodarstwo tamtych wpadło w ręce rodziny zmarłego,

Storlendet niemal całkowicie zmiażdżył rodzinę Johanny i gdyby nie powrót Marji,

nigdy by się nie pozbierali.

Nie był zadowolony, kiedy dotarło do niego, że otrzymali nieoczekiwaną

pomoc od babki. Żeby okazać im pogardę wspaniałe żyrandole z Karslgard powiesił

w ciasnym chlewiku, gdzie bardzo szybko upstrzyły je muchy, zostały pokryte kurzem

i pajęczyną.

A teraz odszedł również kochany Magnus...

Ojciec krążył z zaciśniętymi pięściami, wypatrywał, kogo by tu oskarżyć o tę

ś

mierć, ale nie znajdował nikogo. Nikogo prócz Boga, myślała Irmelin.

I sam Pan z pewnością potrząśnie nawet Magnusem ze Storlendet, sprawi, by

stał się uległy, by spokorniał.

Czuła żal tlący się w piersi, nie taki przejmujący ból jak po śmierci Erlenda,

który rozpalił się gwałtownie i prędzej się też uciszył. Teraz oczekiwała tego samego,

widocznie jednak drugi syn był jej bliższy. Ból tkwił w niej niczym ogromny wrzód,

mimo upływu miesięcy nie ustępował. Wcale jej też nie pocieszyło, że delikatny

Edvard wrócił do domu. W najcięższych chwilach musiała wyznać Bogu, że gdyby

zechciał zapytać ją o radę, zanim zabrał jej synów, to prosiłaby go, żeby najpierw

powołał do siebie Edvarda. Najmłodszy zawsze był jakby trochę zamroczony.

Unikający ludzi, niepewny, ale nie w taki sposób, żeby w matce budziło to czułość.

Nie był wcale bezradny ten jej Edvard, po prostu słaby, przesadnie wrażliwy,

nerwowy.

Ożenił się z Edvardą, kiedy stwierdził, że nie tylko imiona mają takie same.

Łączyło ich znacznie więcej podobieństw, ta sama szarawa cera, te same bezbarwne

włosy. Kiedy po raz pierwszy przyprowadził narzeczoną do rodzicielskiego domu,

ojciec upił się do nieprzytomności i nazwał ją szarą gęsią. A co gorsza, zanosząc się

ś

miechem powiedział, że młodzi wyglądają, jakby byli bratem i siostrą, dosłownie

tacy sami.

background image

Po weselu rzadko widywali Edvarda i nikt specjalnie za nim nie tęsknił, to

matka musiała przyznać. I oto teraz wrócił, z podniesioną głową jak nigdy przedtem.

Chyba nie przypuszczał, że kiedykolwiek opuści komorniczą chałupę u teściów. Nie

urodził się na dziedzica i życie też go do tego nie przygotowało.

Ale teraz stał się dziedzicem, przynajmniej dopóki najstarszy chłopiec

Magnusa nie dorośnie.

Stara gospodyni ze Storlendet przeżywała niespokojne noce.

I jak to często bywa w takich sytuacjach, inne gospodynie unikały jej

towarzystwa. Dlatego raczej ze zdziwieniem niż podejrzliwością witała tego wieczoru

na swoim progu Agot Thoriniussen i wyciągnęła rękę, zanim tamta zdążyła cokolwiek

powiedzieć.

- Och, dobry wieczór, droga sąsiadko. Chyba nie przychodzę nie w porę?

Biedni wy moi, ciężkie czasy na was przyszły, co? Tak rzadko cię gdzieś widać,

Irmelin. Tak, tak, nawet wczoraj powiedziałam do pastorowej, że ktoś powinien cię

odwiedzić w żałobie. Bo widzisz, my bardzo szczerze ze sobą rozmawiamy,

pastorowa i ja. To duża rzecz móc się spotykać z kimś takim zaufanym i

wykształconym jak ona, jak ty myślisz, droga Irmelin...?

Stare deski w podłodze skrzypiały pod stopami, kiedy Irmelin, przerywając

potok wymowy, zapraszała ją matowym głosem do izby. Zwyczajna grzeczność

wymagała choćby takiego gestu. Ale przesadne współczucie tamtej wcale nie

poprawiało gospodyni samopoczucia.

- Siadaj, Agot. Masz rację, dawno już nie rozmawiałyśmy. Jak tam u was,

wszyscy zdrowi?

I znowu, jakby otworzyły się śluzy młyna, popłynął nieprzerwany strumień

słów, Irmelin Storlendet świadomie zadała to pytanie, wiedziała, że tak będzie. Sama

tymczasem przygotowała małą przekąskę i trochę słodkiego piwa, które zostało od

obiadu. Nie był to żaden wyjątkowy poczęstunek, ale też nie miała się czego wstydzić.

Tamta powinna się jednak domyślić, że nie jest tu wysoko cenionym gościem. Ale

ż

eby nikt nie miał powodu złego słowa powiedzieć o gospodyni Storlendet, żeby nie

zaczęły się plotki...

- Święta prawda, Ragno Irmelin Storlendet, że Pan zesłał ci cięższy krzyż do

dźwigania niż większości z nas - westchnęła Agot ponuro potrząsając głową. -

Człowiek się zastanawia, jakie to złe oczy na ciebie spojrzały. Najpierw biedny

Erlend, teraz Magnus. Co to za strata, jaki straszny matczyny los! Tak, tak, a tu

background image

jeszcze i Edvard wygląda jakoś blado... Ci twoi wspaniali synowie... jaki to ma sens,

ż

e ich tracisz, jednego po drugim?

Głos Agot brzmiał szorstko, słowa niczym kamienie obciążały serce

nieszczęsnej matki. Ragna Irmelin głośno przełknęła ślinę, czuła pieczenie pod

powiekami, ale się nie rozpłacze, nie, nie przed tą kobietą.

Agot popiła piwa.

Wbiła oczy w gospodynię i znowu ciężko westchnęła.

- Nie jesteś sama, Ragno Irmelin, kiedy w najtrudniejszych chwilach

przeklinasz te kobiety. Powinnaś wiedzieć, że my, w Kapteinsmoen, zawsze

uważaliśmy was, ludzi ze Storlendet, za sprawiedliwych i dobrych chrześcijan. Może

tam niektórzy gadają, że dorobiliście się majątku w niegodny sposób, ale wtedy ja

mówię im dokładnie to, co myślę. Drogo za to zapłaciliście tej hołocie. Syn zawsze

jest więcej wart niż gospodarstwo, takie jest moje zdanie.

Ragna Irmelin wolno kiwała głową. Tamta pochyliła się ponad stołem,

chwyciła chudą rękę spoczywającą na blacie.

- Ja bym chciała je stąd przegonić. Chciałabym przepędzić Marję i w ogóle te

przeklęte baby. Co za bezbożność! Wiedziałam to już wtedy, kiedy wyszło na jaw,

kim ona jest! Nałożnica kata! Bękart urodzony przez bękarta! No bo chyba wiesz, kim

była jej babka? To wstrętna historia, ale nie została zapomniana przez nas,

porządnych mieszkańców tej wsi.

Ragna Irmelin zaskoczona uniosła twarz, wciąż jeszcze suchą i zaciętą, ale

dolna warga zaczynała z wolna drżeć, kiedy tamta mówiła o jej zmarłych synach.

Agot wytłumaczyła sobie błysk w jej oczach jako zainteresowanie i ruszyła do

przodu.

- Bo chyba słyszałaś o Upadku? To już będzie ze sto lat temu, ale moja

teściowa wszystko dobrze pamiętała i opowiadała mi, że jej własny ojciec tam wtedy

chodził. Trzeba było zabrać zwłoki z Bergaheim i znieść je na dół. Bo tamten stary z

Bergaheim unikał ludzi, od kiedy mu cala rodzina zginęła, wszyscy spadli z urwiska.

A później się okazało, że dziecko żyje. Dziewczynka. I on z nią grzeszył, wabiła go

do grzechu, dokładnie tak samo jak jej matka rzuciła urok na syna starego. O, tak, one

są piekielnie niebezpieczne! Muszę ci powiedzieć, że się boję. Ale teraz dowiedz się,

moja droga, jest z nami ktoś, na kim można polegać! Tak, sama rozmawiałam z

pastorową. Nasz nowy pastor jest ulepiony z zupełnie innej gliny niż dawny. On też

dojrzał zło w tych ludziach. On pomoże nam uwolnić się od nich raz na zawsze.

background image

W końcu umilkła, ale jedynie po to, by zaczerpnąć tchu. Potem wyszeptała

jeszcze, jakby ogłaszała zwycięstwo:

- Twój Magnus, jestem o tym przekonana, on odetchnie z ulgą, kiedy ich się

stąd pozbędziemy.

Gospodyni Storlendet zapadła się w siebie. Wykrztusiła jednak niewyraźne

„tak", nie mogła postąpić inaczej, mogła tylko przytakiwać.

Może on naprawdę by odzyskał spokój? Może mógłby się nareszcie bardziej

niż dotychczas cieszyć majątkiem Karlsgard i wszystkim, co dostał jako za-

dośćuczynienie? Bo do dzisiejszego dnia nic takiego się nie stało, Ragna Irmelin nie

mogłaby powiedzieć, że powiększający się majątek uczynił życie łatwiejszym

gospodarzowi, jego żonie i pozostałym członkom rodziny.

Podniosła się z miejsca, wymówiła się, że musi pomóc Sigrid przy dzieciach.

Pochorowały się, ale to pewnie taka letnia choroba żołądka, tylko mają gorączkę i

zrobiły się marudne. Agot pospiesznie poprawiła chustkę na ramionach i zapięła pas,

który zdjęła, kiedy tu przyszła. Potem uprzejmie kiwnęła głową gospodyni.

- Teraz przynajmniej wiesz jedno: nie jesteście sami. Jest nas więcej

zdecydowanych zrobić nareszcie porządek z tym gównem, które przez pokolenia

zanieczyszczało życie w naszej parafii. A mając pastora do pomocy, możemy liczyć

na powodzenie. Te nierządnice Babilonu już po raz ostatni urządziły swoją diabelską

mszę w nowym domu Marji Oppdal!

Poprawiła pas, obciągnęła bluzkę na piersiach i ruszyła ku drzwiom. Pośrodku

izby zatrzymała się jeszcze.

- A przy okazji, czy nie mogłabyś poprosić męża, żeby porozmawiał o tych

sprawach z pastorem? Wam też jest to i owo winien, prawda? Chodzi po prostu o to,

ż

ebyśmy byli pewni. Wiesz równie dobrze jak ja, że ta wiedźma, Marja, będzie

wykorzystywać wszelkie środki. Jest w stanie wciągnąć do swojej piekielnej gry

nawet samego sługę Pana, jej matka w swoim czasie robiła...

Ragna Irmelin bez słowa skinęła głową i cicho zamknęła za gościem drzwi.

W Vildegard wciąż panował smutek, niczym czarna narzuta ciążył nad

wszystkim, niekiedy wydawało się, że ta narzuta spadnie na głowy domowników tak,

ż

e będą się szukać po omacku. Marja rozmawiała ze swymi gośćmi, a nawet wysłała

jedną z pań, żeby zajęła się na jakiś czas gospodarstwem. Była to jedna z tych

znajomych, które jeszcze na trochę u niej zostały po wielkim przyjęciu. Jakaś

przyjaciółka Emmi najwyraźniej już kiedyś prowadziła duży dom, a na dodatek znała

background image

się na pielęgnacji chorych. Starsze służące miały zajęcie w górach, musiały tam

wrócić natychmiast po pogrzebie. Opuściły więc dwór już drugiego wieczoru po

złożeniu Amelii do grobu, towarzyszyli im dwaj parobcy, dla ochrony przed

niedźwiedziem i wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie o tej porze mogły czyhać na

nie w lesie.

Johanna wspomniała przy okazji, że może i Helena wybrałaby się na

pastwiska, tam potrzebne są wszystkie wolne ręce. Johanna nie chciała tego przyznać

nawet sama przed sobą, ale obecność Heleny odczuwała jak zaciśniętą na krtani obcą

dłoń.

Helena prychnęła i wsunęła ręce do kieszeni obszernego fartucha.

- Ha! Skoro tak, to chyba gospodyni powinna nareszcie usłyszeć prawdę! Czy

myślisz, że twoje służące chciałyby mieć taką konkurencję jak ja, kiedy odwiedzają je

kawalerowie? Zrobi się awantura, zobaczysz, jeśli mnie tam poślesz, i zepsujesz im

całą radość!

Johanna zagryzła dolną wargę, minęła dłuższa chwila, zanim się opanowała na

tyle, by móc spokojnie spojrzeć Helenie w oczy.

- Może masz rację. Akurat parobków to ty znasz najlepiej. A, jak to mówią,

ż

aden byczek nie będzie się wspinał na górskie łąki, dopóki nie zje wszystkiego, co

ma w ogrodzie.

Helena roześmiała się ordynarnie, ale nie wytrzymała spojrzenia mrocznych

oczu Johanny. Odwróciła głowę. Marja spoglądała na nią niechętnie.

- Uparta jest ta, tam. Chętnie bym nią trochę potrząsnęła. Ale nie martw się,

moja mała. Ona tu już długo nie zabawi.

- Tak - przyznała Johanna cierpko. - Już dawno powinno jej tu nie być. Czego

ona jeszcze od nas chce, przecież dostała wszystko, co jej się należało, prawda?

Marja westchnęła. Domyślała się, że Johanna też wie. To łaskawość Amelii

dawała Helenie prawo pobytu tutaj. Amelia była gospodynią w tym domu i nawet

kiedy jej zabrakło, to jej wola wciąż obowiązywała. Helena zdawała sobie z tego

sprawę.

- Trzeba przynajmniej dzieci trzymać od niej z daleka. Johanna nie

odpowiedziała, skinęła tylko w zamyśleniu głową i odwróciła się na pięcie, nie

czekając, aż Helena trzaśnie drzwiami.

Marja odetchnęła spokojniej. Gdzieś w kuchni popłakiwało dziecko.

Benjamin? Nie, to Ingalill. Johanna z pewnością usłyszała to pierwsza, jest przecież

background image

młoda. Będzie teraz miała naprawdę urwanie głowy, kiedy zostanie sama z dziećmi, z

chorymi i z załamanym ojcem.

Marja poczuła dawną energię, chciałaby wszystko wziąć na siebie, kierować

gospodarstwem, zdjąć brzemię z barków swoich bliskich. Ze względu na zmarłą córkę

i ze względu na wnuczkę, która przecież jest już dorosłą kobietą...

To nie miałoby sensu. Na szczęście świat jest tak urządzony, że starzy mogą

zamknąć za sobą drzwi i zajmować się własnymi sprawami, zwłaszcza jeśli mają dość

srebra, by zagłuszyć jakiekolwiek wyrzuty sumienia.

Marja szła w miękkich butach przez nagle opustoszałe izby. Potem skierowała

się na ścieżkę, słońce paliło jej okrytą głowę, minęła zarośla pachnących dzikich róż,

obok żywopłotu, aż w końcu mogła zamknąć za sobą własne drzwi. W domu Marji

było chłodno, cicho, czysto.

Miała wrażenie, że znalazła się w innym świecie. To wspaniale mieć własne

pokoje, myślała zadowolona. Jeśli się je już ma, to można do nich wpuszczać innych.

Kiedy się chce, rzecz jasna.

Rękawem sukni przetarła jakąś plamę na metalowym świeczniku i nie

zatrzymując się w hallu, weszła na schody. Gdzieś w głębi domu rozległ się śmiech.

Przyjaciółki miały pokoje na górze, obok siebie. Dobrze się tu czuły te dziwne kwiaty

pochodzące z tak różnych miejsc. Jedynie do Emmi Marja żywiła prawdziwe

zaufanie, ale też ją znała najdłużej. Przyjaciółki Emmi stały się jej przyjaciółkami, ale

nie aż tak bliskimi.

Wciąż czuła mroczny ból po śmierci córki. Amelia już nie cierpi. Mimo

wszystko ona miała dobre życie. I będzie wspominana przez długi czas za to, co

zrobiła, i za to, kim była. Dzięki Bendikowi jej dusza wciąż będzie żyć, po nim zadba

o to Johanna, a jeszcze później jej dzieci.

Zadowolona, że jednak pojawia się spokój mimo tak dobrze znanych ukłuć

dotkliwego bólu, Marja wyjęła fajkę i usiadła przy oknie, by patrzeć, jak kończy się

letni dzień i nastaje niebieski zmierzch.

- Czy ty wiesz, jaki to był dzień? Bendik siedział od wielu godzin, Johanna

ledwo go dostrzegała, bo zlewał się w jedno z błękitnym mrokiem, który powoli

zastępował światło dnia.

Na zewnątrz wciąż jeszcze było prawie jasno, ale z jakiegoś powodu latem

nocne cienie pojawiają się najpierw w kątach ludzkich siedzib. Niebieska koszula

Bendika, czarne spodnie, kamizelka z rzadka przetykana złotą nicią, wszystko tonęło

background image

coraz bardziej w mroku i Johanna z trudem dostrzegała ojca.

Podniosła wzrok znad książki, nad którą siedziała, choć zaczerwienione oczy

od dawna ją bolały.

- Dzień? Kiedy? Nie... Zwrócił twarz w stronę okna. Światło, które padło na

suche policzki, wcale nie było łagodne, złe przeczucie ogarnęło Johannę. Ojciec też

zaczyna być starym człowiekiem. Jest o wiele starszy, niż był wiosną. I wiele starszy

niżby lata na to wskazywały.

- Święta Sunniva - szepnął jakby sam do siebie, mrużąc oczy i pochylając się

jeszcze bardziej ku oknu.

- O czym ty mówisz, tato? - zapytała Johanna niepewnie. Niepokój o ojca

rozrastał się w piersiach. Jego słowa wydawały się całkiem bez sensu.

- Święta Sunniva, przecież wiesz. Nocne czuwanie... Teraz Johannie zaczęło

coś świtać. Pogrzeb Amelii odbył się ósmego lipca, czyli w dniu męczenników z

Selje, który również poprzedza nocne czuwanie.

Ojciec przypominał jej teraz fragmenty dawnych opowieści. Tego

wszystkiego, co się od dzieciństwa wiedziało na temat poszczególnych dni i pór roku,

choć nie potrafiłoby się powiedzieć, skąd ta wiedza. Może od starych krewnych?

Dzisiejsza młodzież dowiaduje się pewnie tego i owego na naukach u dzwonnika.

Matki też opowiadają swoim dzieciom wszystko, co powinny wiedzieć, żeby się nie

wstydzić. Księża jednak starają się o tym zapominać. Teraz przyszły nowe

przykazania, nowy Kościół uwolnił się od kobiet takich jak Sunniva, a właściwie to

od kobiet w ogóle

.

- Sunniva, późniejsza święta, uciekła z domu, z Irlandii, porzuciła wszystko,

ponieważ nie chciała poślubić poganina. Oddała się woli Boga, ona i towarzyszący jej

mnisi wyruszyli statkiem bez żagla i bez wioseł. Wiatr i prądy morskie zawiodły ich

do wybrzeży Norwegii, do wyspy Selje. Sunniva zamieszkała tam w górskiej grocie.

Ale, niestety, ona tam umarła, Johanno. Nigdy nie wyszła ze swojej kryjówki i nie

wróciła do świata. Mnisi starali się nawracać mieszkających w pobliżu pogan i w

końcu wszyscy zginęli śmiercią męczeńską. Chrześcijański pochówek nieszczęsnej

odbył się dopiero w sto lat później, a dokonał go sam król Olav Tryggvasson.

- Tak, wiem, mama mi opowiadała, aż dziw, że mogłam o tym zapomnieć.

Serce Johanny tłukło się głośno w piersi, zaciskała palce na brunatnej okładce

książki.

- Ojcze - powiedziała cicho. - Myślę, że powinniśmy iść spać. Jesteś bardzo

background image

zmęczony, nic dziwnego przecież...

Bendik spojrzał na nią. Światło padało teraz z boku i Johanna dostrzegała jego

refleks na pooranym zmarszczkami policzku ojca. Poczuła skurcz serca, przejmujący

niczym cięcie świeżo naostrzonego noża.

Bendik wyprostował się i uśmiechnął blado. Miała nadzieję, że nie wie, o

czym ona myśli, ale wyraz jego twarzy świadczył, że jest odwrotnie. W końcu

otworzył usta.

- Nie powinnaś się o mnie martwić, moje dziecko. Ja nie zwariuję.

Rzeczywiście parę razy bałem się, że stracę rozsądek w tej udręce, rano jednak

budziłem się, wiedząc, że mimo wszystko dam sobie radę.

Odpowiedziała mu uśmiechem. Ojciec na powrót odwrócił się do okna.

- Bardzo bym chciał, żebyś mnie teraz wysłuchała, Johanno, i pozwoliła mi

powiedzieć to...

Odłożyła książkę na stół. Bendik długo milczał.

- Ja mam stary dług, Johanno. Dług, o którym nikt nie powinien wiedzieć. Sam

prawie o nim zapomniałem, kiedy żyłem tu taki szczęśliwy.

Johanna musiała bardzo nad sobą panować, żeby mu nie przerwać. Słowa ojca

padały wolno, jakby wypowiadał je z trudem. Nawet głos był jakiś daleki.

- Czy mama mówiła ci kiedyś o Synnevie? Nie, sądzę, że nie. Ale to właśnie o

nią chodzi. W jednej chwili to zrozumiałem... Biedna Synneva, ona w jakimś sensie

wciąż spoczywa w swojej grocie...

Johanna słuchała, a ojciec w krótkich zdaniach opowiedział jej o innej miłości.

O innym życiu. O Synnevie, która go właściwie uratowała. Bowiem on tak wiele dla

niej znaczył. To dzięki niej odzyskał wiarę, że może istnieć radość nawet bez Amelii.

O mało się nie rozpłakała, kiedy skończył opowiadaniem o śmierci tamtej, o

dziecku, które ocalało, o nieludzkiej decyzji pastora.

Patrzył niewidzącymi oczyma w niebieskawy mrok.

- Ona wciąż tam leży. Za płotem cmentarza, w nie - poświęconej ziemi.

Mogłem zrobić dla niej więcej. O wiele więcej. Ale przepełniała mnie taka radość,

Johanno, że nie było w moim życiu miejsca na nic innego. Twoja matka... od kiedy

się okazało, że nie łączą nas więzy krwi, nie widziałem niczego poza nią.

Johanna skinęła głową, choć zdawała sobie sprawę, że on tego nie zauważa. W

końcu odważyła się mu przerwać.

- Więc dlaczego teraz, ojcze? Po tylu latach? Wstał i podszedł do niej,

background image

nieskończenie wolno, jak we śnie.

- Twoja matka została pochowana w dniu męczenników z Selje. I właśnie to

przypomniało mi, że mam do spłacenia dług. Synneva nigdy nie miała

chrześcijańskiego pogrzebu. Odpowiedzialność za to spada na mnie. Muszę to zrobić,

muszę pojechać do Sogndal i porozmawiać z pastorem. Może dałoby się to jakoś

załatwić. Może moje świadectwo...

Johanna również podniosła się z miejsca i podeszła do ojca, padła w jego tak

dobrze znane objęcia.

- Och, tato... kochany tato... nie mów nic więcej, nie... Wyrwał się jej, trzymał

ją mocno za ramiona, uporczywie patrzył jej w oczy, które teraz zaszły mgłą.

- Nie pozwól, moja Hanno, żeby to cię zraniło, to nie ma nic wspólnego z

twoją matką. Chociaż może ma, to jest dług, którego nie mogłem spłacić, dopóki ona

była z nami. Moje życie, kiedy jej ze mną nie było, trzeba oddzielać od naszego

wspólnego życia, to chyba rozumiesz?

- Nie! - syknęła Johanna.

- Owszem! Zaufaj mi! Tak było najlepiej. Ale teraz muszę. Gdybyś tylko

chciała spróbować mnie zrozumieć... Synneva też była kimś wyjątkowym. I chociaż to

trwało jedynie parę miesięcy, tliło się tylko jak lampka zasilana baranim łojem, to

mimo wszystko dzieliliśmy ze sobą coś ważnego. A na koniec ja ją zdradziłem.

Jeszcze nie jest za późno, jeszcze mógłbym to zrobić, jeśli ty mi pozwolisz.

Johanna szukała w jego wzroku, była pewna, że znajdzie w nim coś

przerażającego. Ojciec jednak patrzył na nią przytomnie, mimo głębokiego żalu i łez,

które nie zostały wypłakane, spojrzenie Bendika kierowało się ku rzeczywistości.

Pogłaskała go delikatnie po plecach i uwolniła z jego ramion.

- Tato... nie całkiem rozumiem, dlaczego chcesz rozdrapywać dawne rany. I to

właśnie teraz... kiedy mama... Nie, nie rozumiem tego. Widzę jednak, że to dla ciebie

bardzo ważne. W takim razie rób, co uważasz za stosowne, tylko nie ściągaj hańby na

pamięć matki, nie wyjeżdżaj teraz, kiedy ona jeszcze nie ostygła w grobie, by ratować

pamięć innej kobiety.

Bendik wpatrywał się w podłogę.

- Obawiam się, że będę musiał. Czuję to wyraźnie, jestem przekonany, że to

ma sens, nie potrafię inaczej. Święta Sunniva... znasz jej dzieje. Znasz też

zakończenie, o którym dzisiaj nie wspominałem.

Johanna skrzywiła się, zacisnęła powieki, chwyciła jego ramię, ale jakoś

background image

bezsilnie, i nie znalazła dłoni ojca, której szukała.

- Nie powinnaś mnie zatrzymywać. Ja muszę to zrobić. Teraz. Johanna czuła

się zakłopotana i bezwolna. Opadła na krzesło przy okrytym instrumencie.

Siedziała tam długo i wpatrywała się w ojca, ale on nie powiedział już więcej

ani słowa.

Odetchnęła głęboko i nagle znalazła rozwiązanie.

- Kiedy następny miesiąc dobiegnie końca... ojcze. Tyle możesz chyba

zaczekać. Ja myślę, że musisz tak długo zaczekać. Szczątki świętej Sunnivy zostały

przeniesione do kościoła w dniu, który czcimy na jej pamiątkę, a który wypada na

przełomie sierpnia i września. Jeśli jest tak, jak mówisz, że to wszystko przypomniało

ci się w taki niezwykły sposób, to powinieneś czekać na dzień świętej Sunnivy.

Patrzył na nią z powagą, wciąż stał pośrodku pokoju z bezwładnie

opuszczonymi rękami.

Ś

wiatło z okna otaczało go jakimś dziwnym blaskiem. Johannie trudno było

rozróżnić rysy jego twarzy, ale łzy, spływające po policzkach ojca, sprawiły jej

ogromną ulgę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Na probostwie w Lyster nie zapalono ani jednej lampy, ale przy tym świetle

nie było to wcale potrzebne. Chodzi tylko o to, że od czasów Mogensa Skanke ludzie

przywykli do nieustannie palącej się latarenki nad drzwiami plebanii, w jakiś sposób

symbolizującej to, co pastor może im dać.

Pan Borchsenius jednak uważał, że to czysta rozrzutność, że należy raczej

dawać olej czy inne paliwo biednym, którzy nawet w długie zimowe wieczory nie

mają sobie czym poświecić.

Teraz jest lato!

Teraz, w sierpniu, wieczorami robiło się chłodno, ale w ogóle lato nie było złe,

przyniosło kilka tygodni pięknej pogody, wystarczająco dużo, by drzewa owocowe w

sadzie pastora uginały się pod ciężarem jabłek, na pół dojrzałych śliwek i wiśni.

Goście wchodzący na podwórze mieli rozległy widok na ogród, który z każdym

rokiem wydawał się bujniejszy i bardziej urodzajny. Pastor Borchsenius otrzymał

dobre probostwo, co prawda, to prawda. W tej parafii było wielu takich, którzy mają

dość srebra w skrzyniach, by nie trzeba się było wstydzić dziurawego dachu na

kościele czy innych tego rodzaju niedostatków.

background image

Dwaj panowie, którzy dzisiejszego wieczoru mieli złożyć wizytę pastorowi,

nosili cienkie, lekkie, obszerne surduty, uszyte z najdelikatniejszej wełnianej tkaniny,

na jedwabnej podszewce. Na głowach mieli kapelusze, a na wydatnych brzuchach

okazale prezentowały się ciężkie, złote dewizki zegarków.

Kapteismoen raczej nie należało do najbogatszych, gospodarstwo nie było

duże i ziemie też nie najlepsze, ale sprawnie zarządzane przez gospodarza, który

umiał dużo więcej, niż tylko roztrząsać gnój. Jego żona też nie dawała sobie w kaszę

dmuchać, zacna Agot nie należała do tych, którzy ofiarowują swoje usługi za dobre

słowo, kiedy ktoś potrzebował specjalnej rady w sprawie handlu lub w interesach. A

znała się na tym jak nikt, ceny, jakie płaciła, kiedy Dominikus posyłał ją do Bergen na

zakupy, były niemal bezbożnie niskie.

Drugi z mężczyzn posiadał więcej złota i innych dóbr, mimo to jego spodnie

były bardziej wytarte na kolanach, a surdut wisiał na jego chudym ciele jak na haku.

Magnus Storlendet zbliżał się do drzwi pastora krokiem człowieka, który wie, że

posiada dość srebra, by nie musiał się przed nikim płaszczyć.

Drzwi zostały otwarte, zanim dwaj przybysze zdążyli zastukać kołatką.

Sama pani Anna powitała ich życzliwym słowem i uprzejmym uśmiechem.

Poprosiła ich zaraz do gabinetu pastora, gdzie firanki zostały zaciągnięte, w blasku

samotnej świecy wydawały się rudobrązowe.

- Niech będzie pochwalony, panie Borchsenius.

- Na wieki wieków, przyjaciele! Niewysoki mężczyzna zerwał się z miejsca i

okrążając stół, podbiegł do gości niczym spłoszony zając. Ujmowali jego miękką

dłoń, ściskali ją mocno, zgniatali w swoich zgrubiałych i nieczułych rękach.

- Co za radość! Zakładam, że to towarzyska wizyta, moi panowie! Anno,

przynieś piwa! A zresztą, nie! Otwórz tę zieloną butelkę, którą przysłał mi brat. Tylko

to, co najlepsze, jest dobre dla tych dwóch moich...

- Niech sobie pastor nie robi fatygi z naszego powodu. A święte krople można

z pewnością lepiej spożytkować. Chce mi się pić i piwo smakowałoby mi najlepiej -

powiedział Thoriniussen.

Magnus Storlendet przytakiwał. - Piwo będzie najlepsze.

Usiedli. Pastor w końcu stołu na swoim rzeźbionym krześle, z niepewnych

uśmieszkiem na wargach. Ciemna broda została zgolona, znali go na tyle, by

wiedzieć, że zawsze latem tak robi. Podbródek poruszał się dziwnie szybko, kiedy

pastor mówił, a on opowiadał gorączkowo to o żniwach, to o pogodzie, powtarzał

background image

jakieś parafialne plotki, wspominał o beznadziejnych dzierżawcach, których niedawno

musiał przywołać do porządku.

Magnus Storlendet chrząknął krótko. Pastor zamilkł przestraszony. Końcem

języka oblizał suche wargi, na szczęście jak na dany znak weszła pani Anna z

dzbankiem piwa i trzema szklankami. Ustawiła to wszystko na stole, przyniosła

jeszcze trzy małe talerzyki, półmisek z kiełbasą i tacę z podpłomykami. Nalała do

szklaneczek brązowej, musującej cieczy o kwaskowym zapachu. Woń chmielu kręciła

w nosie, to dobre, stare piwo.

Goście czekali, aż gospodyni zrobi, co do niej należy, ledwo jednak Anna

wyszła za drzwi, Magnus Storlendet powiedział krótko:

- Pastor spóźnia się z zapłatą. Pan Borchsenius drgnął jak od ciosu.

- Może pastor ma problemy z dłużnikami? - zapytał Thoriniussen. - Albo

może ludzie nie wnoszą opłat?

- Mogły się też zdarzyć nieprzewidziane wydatki... Wzięli go w krzyżowy

ogień pytań, zarzucali słowami.

- Człowiek honoru nie daje słowa, którego nie jest w stanie dotrzymać.

- A jeszcze gorzej, jeśli tak postępuje sługa Pana.

- Jabłka w ogrodzie plebanii są w tym roku bardzo ładne.

- Ten ogród zawsze należał do plebanii. Za każdego kolejnego pastora stawał

się większy i bardziej urodzajny.

- Szkoda, że teraz spadnie na nas taki wstyd, że jakoby parafia Lyster nie może

darzyć szacunkiem swojego pasterza.

Pan Borchsenius, zbity z tropu, wpatrywał się w obu gości, ale bardzo dobrze

wiedział, co się teraz stanie. Pochylił się nad stołem, oparł czoło na złożonych rękach.

- Nie mogę wam zapłacić. Nie dzisiaj. Jesienią, kiedy zbiory będą pod dachem,

mój udział w polowaniach... należy mi się pół tuzina zwierząt, w dodatku

spodziewam się, że moja poprzednia parafia przyśle mi pół tuszy łosia.

- To za mało. Jesteś nam winien więcej. Dużo więcej. Storlendet także

pochylił się nad stołem i mrużąc oczy wpatrywał się w pastora.

- Jeszcze nie zagrzałeś stołka w naszej parafii, ojcze, a już zacząłeś pożyczać

we wsi pieniądze. Mówiłeś, że masz kłopoty w poprzedniej parafii, że nie możesz

stamtąd wyjechać, nie rozliczywszy się z ludźmi. Wtedy my ci pomogliśmy. A co

zamierzasz zrobić teraz? Znowu zmienisz parafię i będziesz dalej odprawiał ten taniec

z mamoną?

background image

Pastorowi drżały wargi, prowadził ze sobą ciężką walkę. Nagle wstał i z całej

siły grzmotnął pięścią w stół. Zmobilizował wszelką władzę i autorytet, jaki dawał mu

strój duchownego.

- Powinniście się wstydzić, wy, opasłe chłopy! Żeby tak przychodzić tu i

straszyć sługę Pana, który znalazł się w przejściowych kłopotach! Powinniście się

bardziej zajmować waszymi długami wobec Boga, moi przyjaciele, niż tym nędznym

ziemskim długiem, pieniędzmi, na których i tak wam zbywa!

Wybuch jednak całkowicie go wyczerpał, opadł na krzesło niczym pusty

worek. Magnus ze Storlendet uśmiechnął się krzywo i powiedział szeptem:

- Masz nam zapłacić, proboszczu, i nic mnie nie obchodzi, że jesteś sługą

pańskim. Mamy twoje kwity zastawne i dobrze wiesz, do czego nas one upoważniają.

Chcesz skandalu? Chcesz ściągnąć na swoje nazwisko taki wstyd? Wiedz,

Borchsenius, że nigdy się po czymś takim nie pozbierasz! Nikt nie chce mieć

proboszcza, który nie ceni własnego honoru. Więc wybieraj!

Bliski załamania proboszcz wyciągnął ręce.

- Wybierać? Przecież ja nie mam żadnego wyboru. Jesteście zatwardziali,

gospodarze. Wy...

- O, w tym przypadku nie postępujemy niesprawiedliwie. Ale masz wybór,

pastorze, posłuchaj no...

I Thoriniussen mówił długo, pięknie, monotonnym głosem, a pastor z każdym

słowem prostował się coraz bardziej na swoim krześle. Oczy zaczynały mu płonąć,

dostrzegał w oddali jakąś nadzieję dla siebie. Nie tylko na to, że pozbędzie się raz na

zawsze wiecznego zadłużenia, ale i na to, że zostanie mu jeszcze parę talarów w

kieszeni. Chociaż minęło już wiele czasu, odkąd ostatnie stosy płonęły nad fiordami,

to przecież nadal istnieli słudzy Pana, którzy zdobyli dobrą parafię i sporo srebra za

to, że uwolnili swoje nieszczęsne owieczki od czarów i dzieła Szatana.

Kiedy obaj goście wygłosili już, co mieli do powiedzenia, pastor długo

siedział i splatał palce. Nie odpowiedział, ale było widać, że już dokonał wyboru.

W końcu pan Borchsenius uniósł wzrok.

- Niech mi Bóg wybaczy, przyjaciele, ale jest gorzej, niż myśleliście. Mam

długi wobec wielu...

- Wiemy. Rozmawialiśmy z nimi. Jeśli zrobisz, jak mówiliśmy, będziemy

reprezentować wszystkich wierzycieli. Mamy pełnomocnictwo.

- Wszystkich?

background image

Pewni siebie kiwali głowami. Pastor ze świstem wypuścił powietrze.

- Ale Marji nie, jak sądzę. Tamci spoglądali po sobie zaskoczeni.

- Marji? Tej starej grzesznicy? Od niej też pożyczałeś? Ale, na ogień

piekielny... gadają, że takich jak ty ona najbardziej nienawidzi?

Pastor przecząco pokręcił głową..

- Marja ma list zastawny na czterysta talarów. W pokoju zaległa cisza.

Płomień woskowej świecy rozbłysnął jakby z wdzięcznością.

- Znajdzie się na to rada - oznajmił Thoriniussen.

- Mimo wszystko to tylko pieniądze. Myślę, że są wśród nas ludzie, których

stać na taki wydatek.

Magnus Storlendet jednak potrząsał niechętnie głową. Miał wrażenie, że

kieszenie mu płoną.

Pani Anna została poddana w życiu wielu próbom. Poznała gniew Pana pod

różnymi postaciami, raz po raz musiała pochylać głowę i przyjmować do wiadomości,

ż

e jedyną drogą jest pokora.

Teraz jednak dręczył ją niepokój głębszy niż ten, którym musiała okupić swoje

ż

yciowe doświadczenie. Znowu spodziewała się dziecka. Mała Elsę ma zaledwie pięć

lat i chociaż dziesięcioletnia Johanna Maria jest dla matki wielką pomocą, to przecież

wciąż są zmartwienia o najstarszego syna, Andreasa.

Pani Anna chyba za bardzo się wszystkim przejmuje.

To jej największa wada. Powinna, po dwunastu latach spędzonych z Jensem,

zrozumieć, że los nie dał jej spokojnego, bezpiecznego życia, będącego udziałem

innych żon pastorów.

Ten lęk wprawdzie nie ma nic wspólnego z obawą o podstawowe środki do

ż

ycia, bo ani ona, ani dzieci nigdy nie głodują, nie, to raczej idzie o wstyd. Wstyd, że

raz po raz musi oglądać takie sceny jak ta, która się teraz rozgrywa w jego gabinecie.

Co on robi z tymi pieniędzmi? Wielokrotnie pytała o to samą siebie. Szukała i

przetrząsała jego rzeczy, ale nigdy nie znalazła ani skrawka papieru, żadnego kwitu,

nic.

Czyżby miał jakieś stare długi już wówczas, kiedy przyszedł prosić o rękę

młodej Anny Munch?

Czyżby jej ojciec niewłaściwie ocenił sytuację materialną przyszłego zięcia?

Nie, nie mogła w to uwierzyć.

Nie pił też nałogowo, co przecież wielu nawet silniejszych od niego

background image

doprowadziło do zguby.

Ani nie miał biednej rodziny, którą musiał utrzymywać.

Przychodziło jej do głowy, że może ukrywa przed nią jakąś straszną tajemnicę.

Coś, co nie tylko wyciąga od niego pieniądze, lecz także pozbawia go na długie

okresy chęci do życia.

Czy coś się stało w tych strasznych dniach i miesiącach po śmierci małego

Johannesa? Wkrótce minie osiem lat, ona jednak nigdy nie uwolniła się od udręki.

Anna przeszła na palcach przez korytarz, czuła, że policzki jej płoną, gdy

próbowała podsłuchiwać prowadzoną w gabinecie rozmowę.

Ogród Amelii cały stał w kwiatach. Między grządkami melisy, lawendy,

rozmarynu i innych pachnących ziół kwitły krzewy róż i ogromne słoneczniki.

Chwasty zdusiły słabe bratki, a w ubiegłym roku uschło małe drzewko o zwisających

kwiatach w kształcie koron. Na obcym krzewie, przeznaczonym najwyraźniej do

cieplejszych krajów, zakwitło jedynie kilka gałązek. Ale pozostałe rośliny, zasiane i

posadzone z przywiezionych przez Marję nasion i korzeni, radziły sobie znakomicie,

dopóki Amelia zabierała je na zimę pod dach.

Teraz ogród zdawał się pusty, jakby uleciała z niego dusza.

Mały Benjamin pełzał po miękkiej trawie pod kwitnącymi dziewannami i

zadowolony wąchał pachnące miodem kwiaty czerwonej koniczyny.

Johanna kołysała w ramionach dziewczynkę. Dziecko było zdrowe i rumiane,

z każdym dniem bardziej zaznaczało swoją wyjątkową osobowość. Uparta jak matka,

ale Johanna dostrzegała w niej również wrażliwość, która przypominała jej Raviego.

Na przykład, gdy dziecko podskakiwało przestraszone i płakało przy jakichś

nieznanych dźwiękach.

Albo kiedy zaciskało pulchną rączkę na palcu Bendika tak mocno, że bielała;

działo się tak, kiedy zabawa przerażała małą.

Była wciąż niemowlęciem, ale miała takie mądre oczy, że Johanna często

wpatrywała się w nie długo, aż jej własne zachodziły mgłą, i odwracała wzrok w lęku,

ż

e zobaczy coś, czego zobaczyć by nie chciała.

Ingalill będzie miała rude włosy matki, ale oczy stawały się z dnia na dzień

bardziej brązowe. Nie było w maleńkiej absolutnie nic, co mogłoby wskazywać, że to

córka Johanny.

Benjamin ją uwielbiał. Wciąż chciał przy niej być, karmić ją mlekiem i

kaszką, rozpromieniał się jak słoneczko za każdym razem, kiedy udawało mu się

background image

rozbawić małą, wywołać na jej buzi szeroki, bezzębny uśmiech.

- Lala - mówił. - Lala, pac...

Johanna pozwalała im spać razem, jak rodzeństwu, w solidnym łóżeczku,

które Ravi zrobił niegdyś dla synka. Spełniła swój chrześcijański obowiązek. Więcej

nawet, nabierała pewności, że nie będzie jej trudno kochać to dziecko. Że mimo iż

rysy Raviego znikały z buzi małej, Johanna odczuwała głębokie oddanie temu

dziecku, które nie było z jej krwi.

Wiedziała też, że dla Bendika te dzieci to błogosławieństwo, że to one

wzbudzą w nim wiarę, iż życie musi trwać.

Niepokoiło ją, że nagle tak go zajmują wspomnienia czasów przed

małżeństwem z Amelią. Że ta chorowita kobieta, której niegdyś poświęcił tak wiele,

nadal jest dla niego ważną częścią życia. A przecież powinna była dawno zostać

zapomniana.

Amelia nigdy o niej nie wspominała, przynajmniej Johanna nie zapamiętała,

by kiedykolwiek opowiadała o tym, co się działo, zanim córka przyszła na świat.

Kiedy matka przymykała oczy po sutym posiłku, gdy zimą wszyscy siedzieli

zmęczeni przy kominku, w takich chwilach matka lubiła opowiadać. O sobie, o Marji,

o życiu rodziny. Jakieś ułamki zdarzeń, anegdoty z czasów, kiedy była dzieckiem.

Niekiedy mówiła też o bolesnych sprawach, o bezdomnych mieszkających nad

brzegiem fiordu, o kobiecie imieniem Hjordis, którą kiedyś Marja uratowała. Wszyscy

wiedzieli, że Amelia tęskni do Meisterplassen. Tego lata miała tam w końcu znowu

pojechać, by cieszyć się spokojem i tym, co ją tak ciągnęło do tego opuszczonego

miejsca.

Tak się jednak nie stało.

Oczy Johanny napełniły się łzami.

Pochyliła się, zacisnęła palce na jaskrawożółtym kwiatku i poczuła się

niewypowiedzianie smutna na myśl, że to matka go kiedyś zasadziła, a potem

opuściła.

Dzieci leżały przed nią na kocu, Benjamin głaskał siostrzyczkę po brzuszku i

cieszył się z jej radosnego śmiechu.

Ż

eby to świat mógł być właśnie taki, pomyślała Johanna.

Ż

eby tak można było leżeć w miękkiej trawie i cieszyć się zabawą, podczas

gdy ktoś siedzi przy nas, czuwa, żeby nie spotkało nas jakieś nieszczęście, i bierze na

swoje barki wszelkie zmartwienia.

background image

Chmura przesłoniła słońce, cień spłynął najpierw na wysokie brzozy, a potem

padł na grządki z ziołami. Dzieci umilkły; kiedy ciepłe słońce zniknęło, Benjamin

zdziwiony spoglądał w górę. Chłodny wiatr dotykał rozgrzanej dziecięcej skóry, więc

Johanna wstała, żeby zabrać maleństwa do domu. Czas już je przebrać i nakarmić.

Zajmie się tym starsza służąca, a Johanna będzie mogła schronić się w swoim

pokoiku i wypłakać łzy, których się nazbierało od ostatniego razu.

- Czy ty nie wiesz, że to, czego ode mnie żądasz, ośmieszy mnie zarówno w

oczach kolegów, władzy, jak i biskupa? Panie Thoriniussen, nie rozumiesz, że czasy

się zmieniły? Już się nie pali czarownic na stosach!

- Nie, ale...

- Nie masz mnie czym straszyć. Sąd uznał, że nie wiadomo, kto zamordował

Erlenda Storlendet. Wyrok, zgodnie z którym rodzina z Karlsgard musiała zapłacić,

opierał się na przypuszczeniu, że zrobił to pozbawiony odpowiednich środków

kochanek Johanny. Myśleli, że Ravi nie żyje! A nikt przecież nie może podejrzewać

Johanny, że go zaczarowała inaczej, niż to zazwyczaj kobiety robią.

- Ale tu chodzi o coś więcej! Czy lensman tego nie widzi? Połowa wsi jest

przerażona tymi przyjęciami u Marji Oppdal. Do Lyster ciągną wszelkiego rodzaju

odmieńcy! Teraz ona mieszka razem z dwiema czy trzema babami, o ile nam

wiadomo. Ludzie gadają, że wino leje się tam strumieniami dzień i noc, a kobiety

tańcują i zachowują się jak suki w czasie cieczki, i to same ze sobą!

Lensman zagryzał czubek palca. Nie od dzisiaj nosi mundur z ołowianymi

guzikami i wie, że nie takie sprawy powinny mu spędzać sen z powiek. Nie bał się

tropić złodzieja czy oszusta, nie bał się możnych mieszkańców wsi i potrafił im

wygarnąć prawdę, jeśli zachodziła taka potrzeba.

Był szybki w gębie i jako żołnierz nauczył się czegoś w rodzaju instynktownej

odwagi, co zdarza się ludziom, którzy kusili śmierć i zwyciężyli.

- Muszę powiedzieć, moi panowie, że nie bardzo rozumiem, czym wy się

właściwie zajmujecie. Ty, Magnusie Storlendet, czyś ty nie dostał odpowiedniego

zadośćuczynienia za poniesione straty? Biorąc pod uwagę, że nikt nie może

bezpośrednio obciążyć Johanny odpowiedzialnością za śmierć Erlenda... przecież oni

mimo wszystko stracili majątek i srebro Marji Oppdal też zostało poważnie

naruszone, kiedy musiała wykupić dla rodziny siedzibę. Nie, prawdę powiedziawszy,

nie wiem... nie przychodzicie tu w dobrej intencji. Nie widzę, żeby dochodziło do

jakiegoś łamania prawa ze strony tych ludzi.

background image

- Lensman powinien wiedzieć, że za nami stoi wielu! Wieś powinna zostać

oczyszczona! Sprawy zaszły za daleko!

Zażywny lensman zaczynał tracić cierpliwość. Wstał, otarł zaśliniony palec o

spodnie i obciągnął kurtkę na wydatnym brzuchu, po czym wbił spojrzenie w swoich

szacownych współmieszkańców.

- Bardzo mi przykro, ale nie możemy zamykać kobiet w więzieniu tylko

dlatego, że tańczą ze sobą, piją po nocach wino i dobrze się bawią bez mężczyzn.

- To grzeszne! To niemoralne! I ona nie jest byle kim, lensmanie! To ona w

naszej wsi zna się na leczeniu! To ona przyjmuje nowo narodzone dzieci, dotyka ich,

zanim jeszcze zostaną ochrzczone. To jej ręce pomagają przyjść na świat naszemu

potomstwu. Wielu obawia się, że ona już wtedy poświęca je dziełu Szatana, i...

- Idźcie do pastora! Nie do mnie! Sztywna twarz kapitana skrzywiła się w

złośliwym uśmiechu.

- Otóż właśnie, lensmanie, już byliśmy. I oto mam... Wsunął rękę do głębokiej

kieszeni i wyjął rulon papieru z wielką pieczęcią.

- ...mam ocenę pastora.

Lensman ponownie usiadł. Zaskoczony drapał się po karku. Czytając, krzywił

się, wiercił na stołku, raz po raz przełykał ślinę i mozolnie sylabizował pismo.

- O, rany boskie - mruczał. - Piekielne otchłanie... ale się zrobi awantura. Obaj

chłopi skrzyżowali ręce na piersiach i wymieniali między sobą zadowolone

spojrzenia.

- Tak jest - oznajmił Magnus Storlendet. - Będzie awantura, i to większa, niż

przypuszczasz, lensmanie. Teraz rozumiesz, że my mówimy poważnie? Ze nie

ustąpimy, dopóki zło nie zostanie wykorzenione z naszych pól? Ze chcemy w tej

parafii mieć spokój i obyczajność, i że wiele zła wyrasta z tego samego korzenia?

Lensman coraz mocniej obgryzał paznokieć.

Potem odłożył dokument, prawie go odrzucił. Jego niebieskie oczy

wpatrywały się gdzieś ponad głowami chłopów, których przenikał lodowaty dreszcz.

- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Będzie gadanie o czarach i magii, to ja

się odmeldowuję. Niech się inni rym zajmują. Nie rozumiem takich rzeczy, wiem

tylko, że cholernie dużo kobiet padło ofiarą plotek, podejrzeń i zawiści. Powiadam

wam jeszcze raz: nie chcę o tym słyszeć! Idźcie do pisarza. Albo do biskupa, bo coś

mi się zdaje, że pan Borchsenius siedzi u was obu w kieszeniach. I wynoście się stąd!

Natychmiast!

background image

Obaj wstali, ale szli ku drzwiom wolno, z godnością stawiali krok po kroku.

Już na dziedzińcu Magnus Storlendet rzekł:

- Jego babka była kobietą lekkich obyczajów. Nigdy nie miała ślubu z Perem

Killingstad, czyli ojcem swego dziecka, bo wolała srebro, które odziedziczył Aslag

Sigurdsplass.

- Jego ojciec umarł na suchoty. To słabowity ród. Nie, krew z Nilserud nie

nadaje się na stróża porządku.

Poszli wolno w letnią noc, zgodni obaj, że to tylko przejściowa trudność. Wóz

jadący po wyboistej drodze także musi czasem zwolnić na chwilę.

Lubiła to swoje miejsce na stryszku nad lamusem, które początkowo dzieliła z

inną dziewczyną, ale teraz miała wyłącznie dla siebie. Było coś przytulnego i

bezpiecznego w tym suficie niskim tak, że grube belki znajdowały się tuż nad jej

głową, co sprawiało, iż czuła się tu chroniona przed wszelkim złem.

Helena leżała w łóżku i nasłuchiwała z nastawionymi jak u zwierzęcia uszami.

Rzeczywiście, na zewnątrz ktoś chodzi.

Nie ruszyła się. Jeśli ten ktoś zacznie wspinać się po drabinie, ona usłyszy, bo

czwarty szczebel został niedawno zrobiony, drewno ugina się jeszcze pod ciężarem i

skrzypi.

Miała jednak wielką ochotę wyjrzeć. Chociaż bardzo dobrze wiedziała, kto to.

Ole Wedskjer łaził za nią, zanim złe języki w Lyster zaczęły obgadywać nową służącą

z Vildegard. Szybko się zorientowała, że nikt nie odważy się zaufać Olemu, który był

w tej wsi nowy, jak ona, i podobnie jak ona dziwny. Kiedyś jej powiedział, że tacy

powinni trzymać się razem.

Położył jej na piersi swoje szczupłe palce i uszczypnął lekko. Nie dawał jej

spokoju do czasu, kiedy trudno już było ukryć, że dziewczyna jest w ciąży.

Teraz jednak znowu zaczął się koło niej kręcić.

Helena zaciskała zęby, uśmiechała się złośliwie.

No cóż, widocznie Ole niczego nie rozumie.

Trzeba będzie przemówić mu do słuchu, ale tak, żeby starczyło na zawsze.

Cichutko wstała i na palcach przeszła przez izbę, po omacku wzięła wiadro stojące za

drewnianą skrzynią. Wieczorami przynosiła sobie w nim wodę do mycia, a czasem w

nocy zdarzało się, że nie miała czasu się ubierać, żeby wyjść za potrzebą. Wtedy

używała wiadra. Inne służące pewnie by się krzywiły na takie zachowanie, ale Helena

tak była przyzwyczajona.

background image

Trzymała teraz wiadro, dopóki nie usłyszała skrzypnięcia szczebla drabiny.

Pochyliła się do przodu i czekała, aż w otworze wiodącym na strych ukaże się

łysa głowa.

Ha, dzisiaj się ustroił, nawet czapkę na głowę włożył. I to jakąś elegancką, z

ołowianymi guzikami. Nie wahała się dłużej, przechyliła wiadro i potrząsnęła nim,

ż

eby skierować wodę we właściwą stronę, prosto na głowę nieproszonego gościa.

W nie mającej końca sekundzie, kiedy strumień wody jakby zastygł w

powietrzu, zauważyła sygnet na palcu mężczyzny.

To nie Ole, przemknęło jej przez myśl.

Rzuciła wiadro i zasłoniła twarz rękami, ale mężczyzna nie zdążył się uchylić,

ż

eby uniknąć niezbyt pięknie pachnącej wody. Chwiał się na drabinie, próbując

zachować równowagę, a wiadro toczyło się w dół.

Nie powiedział ani słowa.

Patrzył na dziewczynę spod zalanych wodą powiek.

Helena otworzyła usta, żeby wykrztusić cokolwiek, coś, co mogłoby ją

uratować, ale spojrzenie mężczyzny sprawiło, że stała niema, nie będąc w stanie się

ruszyć.

On ocierał się wolno rękawem surduta.

Helena upadła na kolana, jego twarz znajdowała się na poziomie podłogi.

Z gardła dziewczyny wydobywały się jakieś dźwięki, jakby jęczała, bo

nieostrożnie stratowała coś lub kogoś. Chwyciła rąbek swojej spranej koszuli i

zaczęła go gorączkowo ocierać.

Zakryła w ten sposób twarz mężczyzny, czuła teraz przez materiał jego

oddech.

I wtedy on zaczął się śmiać.

- Helena... ty szalona dziewczyno! Co też ci przyszło do głowy?

Helena drgnęła, uświadomiła sobie bowiem, że odkąd przyszła do tego domu,

nie słyszała, żeby Bendik tak się śmiał.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy wójt i pisarz jechali jednym powozem, ludzie usuwali się na boki albo

zatrzymywali własne konie, zmuszali je, by weszły do rowu.

Kapelusze unosiły się ponad głowami, z irytacją upominano dzieciaki, jeśli nie

kłaniały się dość głęboko lub nie dygały tak, że suknie zamiatały drogę.

background image

Spuszczano wzrok na znak szacunku dla urzędników i dla ukrycia lęku, jaki

poddani zawsze żywią dla królewskich sług. Kiedy dwaj tacy wybierają się w drogę

razem, zwykle niczego dobrego to nie wróży, a gdyby wagę sprawy oceniać po

szybkości ich jazdy, to dzisiaj naprawdę zanosiło się na coś niezbyt miłego.

Nie poprawił nastroju fakt, że wkrótce po przejeździe tamtych na drodze

pojawił się proboszcz na ogierze zwanym Flahammar, a potem także lensman.

- Gdzie też oni jadą? Co się mogło stać? Nie słyszano o żadnym wypadku,

kobiety dopiero co wróciły z letnich pastwisk, a chłopi mieli pełne ręce roboty w

ostatnich dniach sierpnia; kończą się żniwa, zaczynają orki.

Ludzie długo patrzyli w ślad za brązowym powozem, w którym odjechali

przedstawiciele władzy. Ich zaokrąglone sylwetki podskakiwały na wyboistej drodze,

panowie zdjęli kapelusze z głów, kiedy woźnica pozwolił koniom iść spokojniej.

- O rety, nie przyniosą oni dzisiaj nikomu błogosławieństwa - szepnęła jakaś

staruszka. Stojący obok niej mężczyzna splunął i zacisnął wargi.

- Jak się płaci swoje powinności i człowiek nie jest specjalne chytry, to nie ma

się czego obawiać - oznajmił wyniośle.

Ż

niwiarze mimo to kulili się niespokojnie, rzucając ostatnie spojrzenie za

powozem.

Urzędnicy skierowali się do Vildegard. No, to chyba nie taki straszny interes

wygnał ich z domu. Nikt nigdy nie słyszał, żeby mieszkańcy tej zagrody mieli długi.

Może stara Marja zaprosiła ich, bo chce im specjalnie wynagrodzić pracę przy

zorganizowaniu pogrzebu Amelii i wszelką pisaninę, jaka jest niezbędna, kiedy ktoś

umrze. Może mimo wszystko są jeszcze jakieś podatki do uregulowania, rachunki do

popłacenia?

Nieco spokojniej poruszali się najemni robotnicy po polu, a snopki, które

wiązały kobiety, nie wydawały się takie ciężkie.

- Najchętniej omówilibyśmy tę sprawę z gospodarzem. To znaczy z głową

rodziny. Mamy wam do przekazania poważną wiadomość i chcemy rozmawiać tylko

z kimś, kto ma władzę.

Słowa pisarza najwyraźniej nie przestraszyły Marji, Johanna jednak pobladła i

wyglądała na zdenerwowaną. A zresztą, może to wciąż żałoba po śmierci matki?

Przecież Amelia umarła dosłownie przed paroma tygodniami.

- Gospodarza nie ma i spodziewamy się go najwcześniej jutro. Miał coś do

załatwienia w Sogndalsfjaeren. Jak lensman wie, mamy tam gospodarstwo. Trzeba

background image

załatwić różne sprawy. Bądźcie tak dobrzy i przyjdźcie za jakieś dwa, trzy dni.

- Obawiam się, że to niemożliwe - rzekł pisarz. - Niewiele czasu zostało do

jesiennego tingu, a ta sprawa niestety... No, cóż, w takim razie powiedzmy, o co

chodzi. Marjo Oppdal, zostaniesz przedstawicielką rodziny, skoro nie ma Bendika

Karlsgard, prawnej głowy rodu.

Marja skinęła głową z pełnym wyższości uśmiechem. Johanna przysunęła się

bliżej babki. Pisarz dał znak pastorowi.

Sługa boży chrząkał i wiercił się na krześle, poprawiał ubranie i przełykał

ś

linę, nigdy nie widziano, żeby tak niechętnie zabierał głos. W końcu jednak zebrał

się na odwagę i oznajmił:

- Parafianie przychodzą do mnie, żeby wyrazić swój niepokój. Tak, tak, w

ostatnim czasie, to znaczy tego lata, mogłem doświadczyć, jak z woli Pana ludzie

zaczynają widzieć różne sprawy. Nawet najprostsi chłopi, no zresztą inni też, zwracali

się do mnie z poważnymi wątpliwościami. Obawiają się oni mianowicie, że nasza

bogobojna społeczność, nasza jedność z Bogiem i szczęście tej wsi...

Pisarz usiadł za stołem, wziął duży kufel piwa, który Johanna mu podsunęła.

Nie była to najwyraźniej zwyczajna wizyta. Nie taka, jaką się składa, by po śmierci

kogoś z rodziny wyrazić bliskim współczucie.

Pastor chyba dostał wymownego kopniaka pod stołem, w każdym razie

podskoczył jak oparzony i mówił dalej, teraz już bez niepotrzebnych wstępów:

- Krótko mówiąc, pani Marjo i pani Johanno, to, czym się zajmujecie w

Vildegard, nie może być dłużej tolerowane.

Marja siedziała bez ruchu, jak skamieniała, Johanna krótkimi haustami łapała

powietrze. Teraz wtrącił się pisarz:

- Jest właśnie tak, jak pastor mówi. Docierają do nas skargi, czy mówiąc

wprost - doniesienia. No nie wiem, jak przyjmiecie to teraz, kiedy macie za sobą takie

smutne wydarzenia, ale tak jest. Ludzie czytali nowe prawa, niektórzy mają pewnie co

innego na sercu. Jakkolwiek się rzeczy mają, ja, jako przedstawiciel władzy, muszę

wam oznajmić, że od dnia dzisiejszego nie wolno wam przyjmować chorych na

leczenie ani pomagać rodzącym kobietom. Marja zerwała się z miejsca.

- Co to znowu za głupie gadanie? Czy wieś naprawdę chce zostać bez naszej

pomocy? To zakrawa na żart!

Pisarz wolno potrząsał głową. Pastor wpatrywał się w blat stołu, mocno

ś

ciskając swój pusty kufel.

background image

Lensman siedział z rękami skrzyżowanymi na piersiach i nie patrzył na

nikogo.

Johanna zauważyła jedynie, że babka chodzi tam i z powrotem za jej plecami.

Ani jedno słowo więcej nie padło z ust Marji, ale dosłownie promieniowała chłodem.

Narastał w niej gniew, który mógłby zmieść tych ludzi niczym poryw wichru.

Johannie drżały ręce, za wszelką cenę starała się jednak opanować panikę i

przytomnie rozważyć te niesłychane zarzuty.

- Ale jakim prawem chcecie nam odebrać możliwość leczenia chorych? I z

jakiego powodu? Czy robimy coś innego niż tylko służenie tej wsi?

Pastor wił się i krzywił, ale musiał mówić dalej:

- Wasza działalność to podważanie woli i wszechmocy Pana.

- Ha! Słyszałyśmy to już wcześniej!

Marja przerwała gwałtownie i jej słowa zabrzmiały jak wystrzał. Johanna

chwyciła babkę za ramię, prosiła, by zaczekała. Niech się pastor wypowie.

- Widzimy to mianowicie tak: pomagałyście przy bardzo wielu porodach we

wsi. Wiele razy martwiło mnie, kiedy słyszałem, jaką to macie siłę i władzę, jak to

potraficie tchnąć życie nawet w najbardziej słabowite dzieciątko. Jak umiecie skłonić

ziarno, by wykiełkowało, a krew, by się zatrzymała.

- To była specjalność Amelii - prychnęła Marja ze złością. Johanna znowu

szarpnęła ją za ramię i starsza pani rzeczywiście zamilkła.

- Jest jakiś bunt, przeciwstawianie się Bogu, w tym, że ludzie starają się

zmienić jego wolę i odjąć bądź przynajmniej złagodzić karę, jaką on zsyła na nas za

nasze grzechy...

Johanna słuchała go jednym uchem. Ten stary refren docierał do niej już nie

raz. A wobec takiej postawy na nic jest dowodzić, że prawdziwa chrześcijańska

miłość nakazuje pomagać bliźniemu, jeśli się potrafi. Bała się, że za tą wizytą kryje

się coś znacznie gorszego i że nawet gdyby udało jej się zamknąć usta pastorowi, to i

tak wiele to nie pomoże.

Proboszcz mówił więc dalej, wyjaśniał, że wielu parafian zwracało się do

niego, szukało u niego rady. Czyż bowiem śmierć Amelii nie jest znakiem? Czy to nie

jest tak, że Bóg chciał coś powiedzieć mieszkańcom Vildegard i całej wsi? Pozwolił

jej umrzeć, właśnie tej, do której kobiety w swoich najcięższych chwilach miały tyle

zaufania. Pozwolił też umrzeć dziecku, choć przecież nic nie wskazywało, że ciąża

Amelii skończy się tak tragicznie.

background image

- Zwracałem się w modlitwie do Pana i błagałem go o odpowiedź. I

otrzymałem odpowiedź. Przyszła do mnie za pośrednictwem mojej małżonki. Jak

pewnie niektórzy z państwa wiedzą, ona ponownie oczekuje dziecka. Kiedy więc

powiedziała mi, że zamierza szukać pomocy przy porodzie właśnie tutaj, w Vildegard,

zrozumiałem, z jaką łatwością wy sprowadzacie kobiety i słabych na złe drogi.

Patrzyłem na nią, mówiła całkiem bez naturalnego w takich sytuacjach lęku,

wiedziałem, że ona nie składa już swego życia w ręce Pana, lecz w wasze. I wtedy

zdjęła mnie groza.

Marja bez słowa potrząsnęła głową. Johanna nie wiedziała, co powiedzieć.

Pisarz wyjął jakiś dokument.

- Oznajmia się tedy formalnie i w imieniu króla, co następuje: Zgodnie z

Królewskim Rozporządzeniem o Akuszerkach oraz zgodnie z Prawem o Leczeniu

Chorych w naszym kraju nie wolno zajmować się tym nikomu, kto nie otrzymał

odpowiedniego wykształcenia w królewskich instytucjach lub nie jest prowadzony i

nie korzysta z inspiracji pastora. Zakazuje się też niewykształconym obrotu wszelkimi

wyrobami aptekarskimi. Niepodporządkowanie się niniejszemu będzie surowo

karane. Ponadto obwieszcza się zakaz uprawy ziół leczniczych oraz wytwarzania

wszelkiego rodzaju maści, mikstur, tinktur, z wyjątkiem tych, które można uznać za

naturalne środki domowego pielęgnowania zdrowia i dobrego samopoczucia.

Odłożył papier na stół i spojrzał Johannie w oczy.

- Muszę powiedzieć, że czynię to z ciężkim sercem. Ale nowe prawo jest

jasne. Nadchodzą nowe czasy, moje szanowne panie. Obawiam się, że popełnicie

przestępstwo, jeśli nadal będziecie prowadzić swoją działalność, na którą przecież nie

macie pozwolenia.

Johannie zaschło w ustach.

- No to co mamy robić? Pisarz westchnął.

- Tak jak ja to widzę, właściwie nic zrobić nie możecie. Jedyne wyjście, to

gdyby pastor zaofiarował wam opiekę i kontrolę. Wtedy byłoby to zgodne z prawem,

bo król ustanowił sługi Pana, by mieli nadzór nad rym, co się dzieje. W państwie

trzeba zrobić koniec z wszelkimi czarami i znachorstwem. W Kopenhadze wciąż

kształci się zdolnych lekarzy i akuszerki. W ciągu życia jednego pokolenia, najdalej

dwóch, dokonają się wielkie zmiany.

W Christianii, Bergen, we wszystkich większych miastach pracują już lekarze

i wykształcone kobiety, które po bożemu i zgodnie z prawem pomagają położnicom.

background image

Johanna wpatrywała się w podłogę. Znała te nowe prawa, nigdy jednak nie

myślała, że będą one miały jakiekolwiek znaczenie tutaj, w Lyster. O ile dobrze

rozumiała, prawo zostało wydane po to, by położyć kres działalności wędrownych

szarlatanów, którzy przeważnie szkodzą ludziom. Poza tym aptekarze też potrzebują

ochrony swojej działalności. Wykształcone akuszerki również nie są niczym nowym,

ale Johanna nigdy jeszcze nie słyszała, żeby ktoś taki podjął pracę tak daleko na

północy kraju.

Wiedziała jednak, że tymczasem bitwa została przegrana. Marja zmrużyła

oczy i wpatrywała się w pastora, aż musiał odpowiedzieć jej tym samym.

- Ile? - zapytała wyniosłym tonem. - Ile ci za to zapłacił Magnus Storlendet,

pastorze?

Proboszcz zaczerwienił się po korzonki włosów, ale nie rzekł ani słowa.

Nawet lensman zaczął sapać gniewnie, że gospodyni waży się twierdzić coś takiego.

Pisarz wstał.

- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli już pójdziemy. Nasza sprawa została

przedłożona, nie czekajmy zatem, aż ktoś powie coś, co nas mimo wszystko

zaprowadzi na ting.

Zanim goście zdążyli podnieść się z miejsc, Marja ze złością strąciła kufle ze

stołu. Przynajmniej w ten sposób okazała, jak bardzo nie zasługują na jej szacunek.

- Ja was rozumiem - powiedział pisarz, ściskając rękę Johanny na pożegnanie.

- Ale to nie ja ustanawiam prawa. A skoro ludzie do mnie przychodzą ze skargami,

muszę robić to, do czego zostałem wyznaczony.

- Oczywiście - bąknęła Johanna. - Może się w końcu znajdzie jakaś rada...

Pisarz skinął. Był to bardzo wysoki mężczyzna, a urząd jeszcze dodawał mu

wielkości. Niewielu ludzi podaje rękę z taką prostotą jak Johanna. Pomyślał przez

moment, że może ludzie lękają się tych mądrych kobiet właśnie dlatego. Bo może

one, pracując na granicy życia i śmierci, całkiem tracą szacunek dla zwierzchności.

Lensman wymknął się na dwór, jego rola świadka została wypełniona.

Marja dostała dokument wyjaśniający nowe prawo, warunki jego wypełniania

oraz kary grożące tym, którzy nie zaprzestaną sprzecznej z nim działalności.

Po wyjściu gości izba wydawała się pusta i dziwnie cicha. Johanna usiadła

przy instrumencie matki, ale nie zdjęła pokrowca, który od dnia śmierci okrywał

klawiaturę.

Marja wyniosła naczynia do kuchni i starannie wytarła stół, przy którym

background image

siedziało trzech ubranych na czarno mężczyzn. Prychała gniewnie, mamrotała coś pod

nosem, przeklinała.

Johanna poczuła się bardzo zmęczona.

- Żeby chociaż ojciec tu był... Marja wyprostowała się, rękę ze ścierką oparła

na biodrze. Wysoko zaczesane włosy były mokre nad czołem, a piękna bluzka

nadawała jej wygląd służącej, która przebrała się w ubranie swojej pani.

- Bendik nie zrobiłby więcej niż my same. Jest zbyt uległy, Johanno. Młoda

kobieta poczuła, że narasta w niej irytacja na tak surową ocenę babki.

Ale Marja taka jest, bardzo łatwo znajduje proste słowa, by opisać człowieka.

Szybka w ocenach w każdej sytuacji. Johanna pojmowała gniew babki, więc ugryzła

się w język, żeby nie powiedzieć czegoś złego.

- Wobec takiej przewagi władzy wszyscy jesteśmy słabi - stwierdziła tylko

cicho.

- Dobrze o tym wiem. Gdybym nie poznała tego wcześniej, to ten nędzny

pastor, by mi uświadomił, jak się rzeczy mają. Ale jest tak, jak mówię: to znowu

robota tych Storlendet. Nie dadzą za wygraną, dopóki całe Vildegard nie zostanie

sprzedane i rozniesione na cztery strony świata, a ty, obdarta, z dziećmi na rękach,

będziesz żebrać na drogach.

Johanna spoglądała przerażona na wymachującą rękami babkę.

- Tak właśnie myślę, Johanno. Powinnaś traktować sprawę poważnie. Bardzo

poważnie. Ja wiem, jak to jest żyć w tej wsi z wrogami ze wszystkich stron. Są tylko

dwa sposoby, żeby sobie jakoś poradzić, kiedy się już jest tą pliszką w gromadzie

wróbli - musisz mieć potężnych przyjaciół lub pod dostatkiem srebra.

Johanna roześmiała się krótko.

- Srebra to by się trochę znalazło, ale jeśli chodzi o przyjaciół, to muszę

powiedzieć, że...

- Znasz pastorową. Sama słyszałaś, że ona ma do nas zaufanie. I jest jeszcze

wiele dobrych kobiet, które by nas poparły. Przypomnij sobie sprawę szkoły! To było

wprawdzie wiele lat temu, ale myślę, że mogłabym...

- Marja, uspokój się! Zapal sobie fajkę i przestań wymyślać niestworzone

rzeczy!

Twarz Marji traciła powoli czerwoną barwę, starsza pani umilkła. Musiała się

roześmiać do wnuczki. Uściskały się.

- No, no. Na pewno wszystko będzie dobrze. Trzeba ci wiedzieć, że nie po raz

background image

pierwszy tacy ludzie próbują nam przeszkodzić. Ale czy wygrywałyśmy, czy

przegrywałyśmy, jedno jest pewne, za każdym razem udawało nam się znowu

wypłynąć na powierzchnię niczym korek, który ktoś chciał zepchnąć na dno.

Johanna uśmiechnęła się blado, czuła na ramieniu uspokajającą dłoń babki. Z

głębi domu docierał głos dziecka.

- Widzisz? Ona jest twoją córką. Pewnego dnia będzie wiedziała więcej niż

my obie. I będzie jeszcze mądrzejsza, jeśli to możliwe, ha, ha. Zapędzimy jeszcze w

kozi róg tych mundurowych, a wtedy tamci zobaczą. Tamci, którzy chcą kupić za

pieniądze kolejną zemstę.

Johanna uświadomiła sobie, że zaczyna wierzyć babce.

Marja miała zdolność łagodzenia niepokojów i usuwania przeszkód. A z

twarzy lensmana można było bez trudu odczytać, po której stronie jest jego sympatia.

To przecież już coś.

Pisarz wypełniał swoją funkcję z przesadną godnością, nic innego nie było do

pomyślenia. Przy nim stał pastor.

A następnie ci, którzy ukrywali się za czarną sutanną.

Gniew na ludzi ze Storlendet ponownie zawładnął sercem Johanny. Wiedziała,

ż

e teraz może znowu wrócić koszmar, sny, które dręczyły ją przez długi czas i które

zawsze kończyły się tym, że patrzyła na własną rękę wbijającą nóż w gardło Erlenda

Storlendet.

To jest kara. Dożywotnia kara, dążenie Erlenda Storlendet do zemsty, a

zarazem tajemnica, którą ona musi do końca dni swoich dźwigać samotnie.

- Ja się zajmę dziećmi, a ty biegnij do mnie i powiedz Emmi, żeby tu przyszła

i przyniosła niemieckie wino z winogron. Jestem pewna, że przywróci nam ono

zdolność jasnego myślenia, inteligencję i tyle przewrotności, że zdołamy wymyślić

odpowiedź na ich atak.

Z ulgą Johanna pobiegła przez podwórze, przez porośniętą trawą dróżkę, koło

miejsca, skąd widać rzekę, do bramy domu Marji. Zbliżała się noc i teraz, w drugiej

połowie sierpnia, wieczory były znowu ciemne. Dostrzegła światło palące się na

piętrze domu, gdzie znajdował się pokój Emmi, ale hall wielkiego domu był pusty,

Johanna musiała wołać dwa razy, zanim maleńka kobieta otworzyła drzwi i

odpowiedziała.

W powietrzu unosił się jakiś nieokreślony słodki zapach. Johanna dobrze

rozumiała, że mieszkańców wsi niepokoi ten dom i żyjące w nim kobiety.

background image

Wzgórek był jak skamieniały, jakby już dawno stał się skałą w obronie przed

zwierzętami i dwunożnymi rabusiami tego, co pod nim spoczywało.

Na grobie leżała duża kamienna płyta, ale nietrudno było ją usunąć. Wydawało

się, że zmieszaną ze żwirem ziemię można rozkopać bez trudu, ale niewielka łopata

Bendika zsunęła się po powierzchni odłupując jedynie niewielki fragment.

Kosztowało go to wszystko więcej, niż by chciał, bowiem proboszcz z

Sogndal nie bardzo zadowolony wysłuchał jego prośby. Teraz Bendik był zamożnym

człowiekiem, kimś, kto budzi szacunek przez samo to, że jest dziedzicem kilku

dużych posiadłości nad fiordem w okolicach Lyster.

Mimo to poczucie sprawiedliwości pastora burzyło się na myśl o tym, żeby tak

bez oporów ułaskawić samobójczynię. Kiwał głową, słuchając zapewnień Bendika,

niechętnie pisał coś na kawałku papieru, ale sprawa rozstrzygnęła się dopiero, kiedy

sakiewka ze srebrem zmieniła właściciela. Pastor i tak zresztą postawił surowe

warunki: wszystko ma się odbyć w ciszy i bez ludzkiego gadania. Grób na cmentarzu

ma się nie rzucać w oczy. W zachodnim narożniku cmentarza grzebie się

najbiedniejszych pod wspólną kamienną płytą, tam może spocząć także Synneva.

Bendik zgodził się na wszystko.

Także na to, że sam zadba o transport trumny.

Nie protestował przeciwko temu. Minęło wiele lat, nikt nie wie, co jeszcze

zostało w grobie Synnevy. Trumna była wtedy zrobiona z marnego drewna, zbita byle

jak, w pośpiechu. Jakieś kości jednak pewnie znajdą. Grunt w miejscu, gdzie ją

pochowano, to żwir przemieszany z gliną, kamienna płyta miała powstrzymywać

wodę, żeby nie spływała prosto na umieszczoną w dole trumnę.

Z wysiłkiem usunął górną, twardą warstwę. Teraz kopał w glinie, raz po raz

wydobywał kamienie wielkości pięści.

Słyszał za sobą równy, spokojny oddech swojej pomocnicy. Helena

najwyraźniej się nie bała. Widocznie życie nauczyło ją, że to nie umarli ani duchy są

największym zagrożeniem człowieka. I nawet jeśli Synneva miała nie załatwione

rachunki z tym światem, to jest mało prawdopodobne, by jej ewentualne powroty

miały czynić krzywdę tej obcej kobiecie, z którą się nigdy nie spotkała.

A Bendik sam? On wiedział, że dopóki żyła robił dla niej wszystko, co mógł.

Dziękował Bogu, że nie musiał jej zdradzić, że śmierć ich rozdzieliła. Wiedział

bowiem, że gdyby był mu dany wybór, to znalazłby się również wśród tych, którzy ją

skrzywdzili. Za nic nie wyrzekłby się Amelii, nawet poczucie odpowiedzialności za

background image

Synnevę niczego by tu nie zdziałało.

Czy to ja popchnąłem ją w wody fiordu?

Zadawał sobie to pytanie setki razy i zawsze doznawał skurczu serca. Zawsze

jednak potrafił się jakoś z tym uporać, wiedział bowiem, że uczynił wszystko co

możliwe, by zrozumieć jej urażone, obolałe uczucia.

Nie, wobec Synnevy miał zawsze tylko jeden dług.

I właśnie teraz go spłaca.

Odgarnął na bok ostatnią warstwę ziemi, zdumiony, że wyczuwa pod palcami

drewno. To niemożliwe, by trumna była cała. Zaraz jednak ukazał się duży fragment

deski.

Helena pochyliła się obok niego. Trzymała w ręce latarkę, ale nie musieli jej

zapalać. I tak będzie łaska boska, jeśli ich nikt nie zobaczy przy tej robocie.

W Bondeviki ludzie chyba już śpią o tej porze. Nikt więc nie musi zauważyć

noszy sunących przez nie zamieszkany teren, podskakujących na nadbrzeżnych

kamieniach w miejscu, gdzie żadne lodzie nie przybijają.

- Czy mam...

Helena wyciągnęła w stronę grobu szeroką łopatę przeznaczoną do tego, by

podnieść całą zawartość trumny i podłożyć pod nią gruby worek.

Bendik usunął jeszcze więcej ziemi. Szerokie, grube deski trumny zbutwiały

po brzegach, zwłaszcza w miejscach, gdzie wbito długie gwoździe. Zdjął wieko,

nawet nie wstrzymując oddechu. Mdłe światło płynące z góry, z ciemnoniebieskiego

firmamentu, pozwalało mu dostrzec kontury owiniętej w szare płótno postaci.

Helena westchnęła, bardziej chyba z ulgi niż z jakiegoś innego powodu.

Odczuwał dla niej za to wdzięczność. Widać ta młoda kobieta miała też inne strony

prócz tego, co dostrzegał, kiedy przyszła do ich domu, ściągając wstyd na Johannę i

na całą rodzinę.

Chyba wiedziała, że wzbudza w nim dobre uczucie. Wiedziała, że potrzebował

kogoś, kto by mu pomógł, zdawała sobie z tego sprawę od chwili, kiedy tamtego

wieczoru na strychu lamusa wyjawił jej, co zamierza.

Przenieśli zwłoki do nowej trumny.

Płótno zsunęło się na bok.

Bendik dostrzegł przerażająco wyraźne rysy Synnevy. Uświadomił sobie, że

już zapomniał, jak wyglądała.

Ciemne oczodoły patrzyły na niego z taką samą pustką, jaką w ostatnim

background image

okresie życia widywał w jej spojrzeniu.

Helena pochyliła się raz jeszcze, poszukała w głębokich kieszeniach spódnicy

i wyjęła dwie srebrne monety.

W milczeniu położyła je w miejscach, gdzie kiedyś były oczy.

Potem zapaliła latarkę.

Bendik zobaczył, jaka zdrowa i czysta jest złotawa skóra Heleny i że włosy jej

płoną, jakby same były płomieniem.

- Ładna była ta twoja Synneva. A teraz może spoczywać w pokoju. Przytaknął

bez słowa, poczuł, że żal przepełnia mu piersi. W tej chwili widział też wyraźnie

twarz Amelii. Uświadomił sobie, że aż do tej nocy nie miał odwagi spojrzeć w puste

oblicze bólu.

Dopiero teraz, w świetle latarki Heleny.

Szepnął:

- Akurat dzisiejszej nocy, kiedy sierpień przechodzi we wrzesień, ona została

przeniesiona z wyspy Selje do kościoła. To dlatego my przyszliśmy tutaj właśnie

dzisiaj, Heleno.

Patrzyła na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Nie podobało mu się to jej

spojrzenie, przypominało spojrzenie Johanny.

- Ja mówię o świętej Sunnivie.

- Ach, o niej... Bendik wyprostował się, zrobił krok w tył, wycofał się z kręgu

ś

wiatła.

Zauważyła, że złożył ręce, uczyniła więc to samo, z latarką zwisającą przy

nadgarstku.

- Ty pewnie myślisz, że mnie też rozum się pomieszał. Ale odczuwałem

wielką potrzebę pochowania jej po chrześcijańsku. Czy to źle? Czy zrobiłem coś

przeciw Amelii?

Helena potrząsnęła głową. Włosy zdawały się sypać skry.

- Nie. Przeciwko Amelii nie. Ona dobrze wiedziała, czyim byłeś mężem. Była

bardzo szczęśliwą kobietą.

Uśmiechnął się blado.

- Ty wiesz co nieco o mężach, Heleno. Przytaknęła.

- Owszem, wiem. O mężczyznach. Wiem wystarczająco dużo na to, by nigdy

się z żadnym nie wiązać.

- Jesteś młoda.

background image

- Nie. Jestem podstępna. Jak lisica. Skinął głową, ale myślami był gdzie

indziej.

- Ale chciałabym ci powiedzieć, panie Bendik, że ty zawsze traktowałeś mnie

dobrze. Lepiej niż twoje kobiety.

Bendik nie odpowiedział. Chwila nad grobem Synnevy była taka niezwykła, a

oni stoją i rozmawiają o zupełnie innych sprawach.

- Chodź, trzeba kończyć. I zabierajmy się z Sogndal, zanim się rozwidni.

Czeka nas jeszcze mnóstwo roboty.

Każde miało swoją łopatę, pracowali w milczeniu i wkrótce znowu kamienna

płyta znalazła się na dawnym miejscu, na zapomnianym grobie. Milczeli oboje, kiedy

łódź odpływała od brzegu, a Helena czuła się dziwnie odprężona, jak nigdy.

Zastanawiała się przez chwilę, dlaczego tak jest, ale przychodziło jej do głowy tylko

takie wyjaśnienie, że wszyscy mężczyźni, którzy wzbudzają w niej sympatię, mają

jedną cechę wspólną: Nigdy jej nie dotykają. Od bardzo, bardzo dawna, właściwie od

zawsze pamiętała walkę, żelazny uścisk męskich rąk. Ale nic więcej, ani zaślinionych

ust, ani lubieżnych głosów, ani tych spojrzeń, które sprawiały, że marzyła o wbiciu

któremuś noża w brzuch.

Wiedziała, jak ich okiełznać, o, tak, znajdowała przyjemność w upokarzaniu, a

nawet w podbijaniu im bębenka. Bywało, że wykorzystywała ich do czegoś, ale żeby

odczuwać do nich sympatię?

Nie, na tej należącej do Szatana ziemi nie ma mężczyzny dla niej.

Przeważnie były to tylko ogarnięte chucią świnie, z którymi bez trudu dawała

sobie radę, albo bezpłciowi, niegroźni starcy, jak Bendik.

Ale on jest miły. I uczciwy.

I jest też jedynym, któremu wylała wiadro pomyj na głowę, a on jej nie stłukł.

Wiosłował nierówno, szarpał wiosła, ręce widocznie nie nawykły do takiej

pracy. Helena uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że wiosłowałaby i szybciej, i

pewniej.

Twarzy jego nie widziała. Podniósł kołnierz i kapelusz naciągnął na oczy. Ona

sama siedziała otulona w wielką wełnianą narzutę, zaczyna się wrzesień, wkrótce

brzozy w górach zaczną żółknąć.

Ominęli cypel, płynęli wzdłuż brzegu. Nigdzie żywego ducha. Wiedziała

jednak, że grabarz czeka na nich przy starej szopie na łodzie i że zadba, by trumna

znalazła się w ziemi tak, jak pastor obiecał.

background image

Kiedy następnej niedzieli ludzie przyjdą do kościoła, nikt nawet nie zauważy,

ż

e pod trumną nieszczęsnego myśliwego Rolfa Revhaugen została pochowana jakaś

kobieta. Kobieta, którą być może ten i ów pamięta i której dziecko wychowuje

zamożne małżeństwo w ich parafii.

Łódź przybiła do przystani, dwoje ludzi poszło szybko w stronę gospody. Ze

ś

rodka dochodziły głosy podpitych żołnierzy, podróżni mogli się ogrzać przy ogniu i

napić pożywnego rosołu, który sprzedawała karczmarzowa. Bendik wiedział, że tej

nocy będzie spał spokojnie, bez koszmarów.

Helena wyciągnęła się na czystym posłaniu w swojej izdebce, ona też była

spokojna, czuła się bardzo dobrze.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Tego wieczoru lensman przyszedł sam. Było to dwa dni przed świętym

Michałem i w Vildegard Johanna sporządzała listę towarów, które chciała, żeby jej w

tym roku kupiono na jarmarku. Lista Marji była znacznie dłuższa, ale i tak ręce

Johannie drżały, kiedy odczytywała wypisane przez siebie słowa.

Książki.

Zakupy w aptece.

Bela delikatnego materiału na ubranka i bieliznę dla dzieci. Pudełko

kobaltowego barwnika do farbowania wełny, z której w zimie będzie się robić ubrania

i tkać samodział. Dwa funty tytoniu. Cukier, pieprz, tłuszcz do wyrobu różnego

rodzaju maści. I alkohol, nieduże, kształtne, szklane butelki ku radości wiernych

pomocników w prowadzeniu gospodarstwa.

Chętnie dopisałaby jeszcze wiele rzeczy, tyle jeszcze produktów chętnie by

kupiła. Część jednak mogła przygotować sama, a z drugiej strony nie chciała

wydawać za wiele pieniędzy, zanim sprawy spadku nie zostaną doprowadzone do

końca. Bendik, oczywiście, ma pieniędzy pod dostatkiem, dobrze o tym wiedziała, ale

nie chciała go prosić tak zaraz po śmierci matki.

Spadek po Amelii będzie spory. Zbiory z ogrodu są w tym roku nadzwyczajne.

Jakby wszystko kwitło i rodziło się ku czci zmarłej gospodyni. To, co wiosną włożyła

w ziemię, odpłacało się stokrotnie.

Lensman ostrożnie zapukał do drzwi.

Johanna siedziała przy stole koło kominka i usłyszała pospieszne kroki przy

wejściu kuchennym. Ktoś wpuścił gościa do środka. Poczuła, że wcale sobie nie

background image

ż

yczy żadnych obcych, mimo to wstała, poprawiła włosy, zdjęła szybko roboczy

fartuch i schowała go pod krzesłem.

Lensman kłaniał się z czapką w garści i życzył jej dobrego wieczoru.

- Wygląda na to, że znowu przychodzę nie w porę. Czy pani jest sama?

- Tak. Proszę wejść, lensmanie. Wahał się przez moment. Nastrój jego

ostatniej wizyty wypełniał pokój niczym szara mgła. Johanna zapaliła świece w

ś

wiecznikach na instrumencie i poleciła pokojówce przynieść poczęstunek.

Po zwyczajowych uprzejmych formułkach, po zaproszeniach gospodyni, żeby

się rozgościł, lensman odzyskał spokój, grzał nogi przy ogniu i łowił smakowite

zapachy płynące z kuchni. Chwalił Johannę za piękny i przytulny salon, za niezwykle

uprzejme zachowanie służby i za haftowaną makatkę ozdabiającą ścianę nad

kominkiem.

- Niech lensman wybaczy, ale myślę, że byłoby najlepiej, gdyby od razu

wyłożył swoją sprawę. Nie jestem dzieckiem.

Gość chrząknął i złożył ręce. Odblask ognia pełgał po jego twarzy. Nie był to

młody człowiek, ale wyglądał jak onieśmielony chłopiec, kiedy tak siedział miętosząc

czapkę w rękach.

- Proszę pani... Johanno... naprawdę nie wiem, jak to wyrazić. Właściwie to

chciałem się spotkać z pani ojcem. Ale widać to palec Boży, skoro go nie ma. Więc

będzie mi łatwiej mówić wprost...

Skinęła głową. Lensman wiedział, że jeśli ona nie przyjmie życzliwie tego, co

chce jej powiedzieć, to sprawa zostanie między nimi. Poczuł się bezpieczniej. W tej

sytuacji łatwiej jest mówić szczerze.

- Oburza mnie to, co się dzieje we wsi. I wcale nie jestem pewien, że to przez

królewskie prawo. Te rozporządzenia, o których wspominał pisarz... one nie dotyczą

takich jak pani, Johanno. Zostały wydane przeciwko wszelkiego rodzaju magikom,

wędrownym znachorom i babkom wyrządzającym ludziom krzywdę swoimi

krwawymi rytuałami i diabelskimi zaklęciami. Moim zdaniem, pisarz też o tym

dobrze wie.

- No więc dlaczego?

- Przecież pani wie, Johanno. Ma pani w tej wsi wrogów. Chodzi o spadek...

- Nie narobiłam ludziom wiele krzywdy. Właściwie nikomu poza rodziną

Storlendet.

- Obawiam się, że to właśnie wystarczy. Magnus jest teraz silny jak nigdy. Ma

background image

więcej ziemi niż inni. Poza tym myślę, że nikt nie ma tylu listów zastawnych od ludzi

co on. Wszyscy prawie są jego dłużnikami, ci komornicy i dzierżawcy. Siedzą u niego

w kieszeni.

- Biedni ludzie... i to jest przysługa, którą wyświadczył im Bendik, mój ojciec.

Podpisywał te listy zastawne z większą łatwością, niż prokurator znajduje słowa.

Biedak myślał, że im w ten sposób pomaga.

Lensman przytakiwał.

- Tak jest. Ale wszystkie papiery razem z gospodarstwem przeszły na

własność Magnusa Storlendet. A on korzysta z nich przy każdej okazji. Johanna

westchnęła.

Skrzypnęły drzwi od kuchni, w progu ukazała się służąca.

Johanna dala znak, by wniesiono poczęstunek. Rozmowa została na chwilę

przerwana.

Lensman mruczał zadowolony, gdy Johanna wzięła ze stolika pod oknem

piękną karafkę i napełniła kieliszki nalewką na kminku, anyżku i szałwii.

- Twoje zdrowie lensmanie - powiedziała z uśmiechem i śledziła ruch jego

ręki, dopóki cynowy kieliszek nie dotknął warg gościa. - Czy mógłbyś mi pomóc,

lensmanie? - zapytała cicho.

Bezszelestnie odstawił kieliszek na stół i spojrzał jej w oczy.

- Nie, proszę pani. Nie sądzę. W każdym razie nie inaczej, jak tylko radą...

radą, o której nigdy nikomu nie wspomnisz.

Johanna gestem zapraszała do jedzenia, podano kaszę i smażone mięso, a do

tego gotowaną marchew i groch z ogrodu Amelii.

- Proszę jeść, lensmanie. Wolałabym, żebyś mi radził z pełnym żołądkiem. Z

wdzięcznością skinął głową, a podczas jedzenia opowiadał jej o różnych nieważnych

wydarzeniach w okolicy, mówił o swojej rodzinie i o zbiorach.

- To najgłupsza rzecz, jaką słyszałam, Johanno. Nie wolno ci czegoś takiego

traktować poważnie! Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko zostało ukartowane,

zaplanowane? Lensman jest u pisarza chłopcem na posyłki. Założę się o mój warkocz,

ż

e on to wszystko wymyślił, żeby podporządkować cię własnej woli!

- Pisarz? Nie, Marjo, teraz ponosi cię wyobraźnia!

- Wyobraźnia? No to wiedz, że ludzie we wsi od dawna gadają, jaka to z

ciebie znakomita partia! Jesteś zdolna, masz dobrą opinię, wiedzą, że jesteś

pracowita, wiedzą, jak się opiekujesz chorymi w szpitaliku. Wielu nazywa cię darem

background image

bożym, zbawicielką, która uwalnia ich od bólu i cierpień. A chłopy gadają między

sobą, Johanno, gorzej niż baby. Dużo by dali za to, żeby poznać, jakie ty znasz

sztuczki w łóżku...

- Skończ z takim gadaniem, Marjo! To po prostu nieprzyzwoite!

- Zamilknij choć raz i wysłuchaj mnie! Bo naprawdę stracę do ciebie

cierpliwość, moja kochana! Czas najwyższy, żebyś zrozumiała, jaką dysponujesz

władzą, i zrobiła z niej użytek! Tak, żeby ludzie pomyśleli wiele razy, zanim zechcą

znowu zastawiać na ciebie takie pułapki. Rozważmy teraz dokładnie, co lensman w

rzeczywistości powiedział. Syn pisarza chciałby się z tobą ożenić, co? I jeśli

zaakceptujesz takiego konkurenta, to większość oskarżeń przeciwko tobie zostanie

wycofana? Zastanów się, skąd te oskarżenia pochodzą? Ze Storlendet, rzecz jasna. I

od pastora. No i jeszcze od paru innych, takich jak Thoriniussen z Kapteinsmoen,

który nawet własnej baby nie potrafi utrzymać w cuglach. Ale oni nie mają żadnego

znaczenia! - krzyczała Marja.

Johanna głęboko wciągnęła powietrze i wbiła w babkę najbardziej przenikliwe

ze swoich spojrzeń.

- Marja, my nic nie wiemy. Lensman wyrażał się bardzo niejasno... powiedział

tylko, że powinnam rozejrzeć się czasem po wsi, ocenić. Bo być może czekają tam

konkurenci do mojej ręki, którzy mogliby mieć wpływ na tę sprawę.

- Ale powiedział przecież, że syn pisarza...

- Powiedział, że nawet sam pisarz podziwia to, że moi wielbiciele trzymają się

z boku, przestraszeni moimi tak zwanymi talentami.

Marja zadowolona kiwała głową.

- No widzisz! Jest tak, jak mówię. To pisarz wymyślił tę sprawę i dobrze

wiedział, gdzie szukać pomocnika.

Johanna poczuła, że poglądy babki zaczynają ją irytować.

Pochyliła się nad kominkiem, wzięła jakiś patyk i zaczęła przegarniać żar.

Spod oka spoglądała na starszą kobietę, która siedziała z wysuniętymi w stronę ognia

nogami i przez miękkie kapcie widać było, że porusza palcami.

- Jeśli się mylisz, babciu, mówię „jeśli", to najlepiej zrobię, gdy zaczekam

trochę z wystrojeniem się dla syna pisarza.

Marja wzruszyła ramionami.

- Moim zdaniem jednak wcale by nie zaszkodziło rozejrzeć się trochę wokół,

Johanna. Już dawno chciałam o tym z tobą porozmawiać, ale jakoś nie było okazji...

background image

czy ty wciąż myślisz o Ravim?

Johanna złamała drewno na dwoje. Trzask przypomniał jej daleki odgłos

wystrzału.

Strzepnęła ze spódnicy wiórki i popiół, wstała i pochyliła się nad siedzącą

babką.

- Staram się tego nie robić. I wszystko jest dobrze, dopóki nikt nie wspomina

przy mnie jego imienia, babciu.

Marja cofnęła się, słysząc jej ostry głos.

- Nie, nie, ja nie chciałabym nalegać, ja... ale to niemądre z twojej strony

siedzieć tak z założonymi rękami. Jeśli nie możesz o nim zapomnieć, to, do diabła,

powinnaś go odnaleźć! Nie mógł przecież odejść zbyt daleko, on, który nie miał

pieniędzy.

Johanna znowu usiadła, oparła głowę na rękach i mówiła cicho:

- Za tobą to naprawdę trudno trafić. W jednej chwili chcesz, żebym uwodziła

jakiegoś obcego człowieka, bo może on się mną interesuje i być może mógłby mnie

bronić przed oskarżeniami... a w następnej każesz mi zostawić wszystko i niczym

jakaś latawica szukać po świecie Raviego!

Dławił ją gniew i o mało się nie rozpłakała, Marja otworzyła usta ze

zdumienia jej wybuchem.

- Ależ nie, moja mała...

- Nie jestem mała! Do diabła, babciu, przyjmij to wreszcie do wiadomości.

Jestem dorosła! Mam dziecko, a nawet dwoje. I jestem ciężko pracującą kobietą, leczę

chorych i szkoda mi czasu na głupstwa. Teraz ktoś się na mnie zawziął. I

prawdopodobnie nie mam nic na swoją obronę, co mogłabym powiedzieć tym

przedstawicielom władzy.

- Ależ Johanno, ja...

- Powiedziałam to już wcześniej i powtarzam jeszcze raz: nie zamierzam tracić

czasu na twoje rozgrywki i intrygi, Marjo! Nie sądź, że nadal możesz się wywinąć z

każdej sytuacji dzięki pięknym uśmiechom lub za jakąkolwiek inną cenę. Może ty

potrafisz żyć z tym, że ludzie traktują cię jak starą kombinatorkę, ale moje życie musi

być inne. Ja chcę szacunku! Szacunku i spokoju!

Oczy Marji pociemniały, zresztą może twarz jej zbladła tak bardzo pod

wpływem tych strasznych słów. Zmarszczyła brwi i spuściła głowę. Cichym głosem

odpowiedziała na tyradę wnuczki:

background image

- No to wyjdź za mąż za syna pisarza, Johanno. Zdobądź mnóstwo bogatych

przyjaciół i zadbaj, by mąż dał ci dość srebra dla oślepienia ludzi. Nie masz innego

wyjścia, bo nie jesteś mężczyzną. Ty też nie jesteś mężczyzną!

Powietrze już dawno uszło z Johanny. Opadła na krzesło obok babki i

drżącymi rękami ujęła filiżankę z herbatą. Letni napój był gorzki i cierpki, ale wypiła

wszystko.

Potem uniosła wzrok. Oczy miała suche i czyste, w świetle dnia zawsze

bardziej się od siebie różniły.

- Ja już podjęłam decyzję, babciu. I mam nadzieję, że pochwalisz mój wybór,

chociaż jest daleki od tego, co ty mi proponujesz.

- Ach, tak?

Johanna czuła, że serce jej bije jak szalone, niczym bęben w pustym pokoju.

Odstawiła filiżankę, oblizała wargi, zatęskniła za czymś słodkim, co by mogło

przełamać gorycz w ustach.

- Jadę do Kopenhagi. Chcę zostać akuszerką. Wykształconą w królewskiej

szkole akuszerką z papierami z Uniwersytetu, zgodnie z królewskim zarządzeniem.

Blada twarz Marji była teraz jak wykuta w kamieniu. Płomienie na palenisku

objęły kolejne polano, ogień oświetlał Marję żółtym blaskiem.

Johanna cierpliwie czekała na reakcję babki.

Trudno było coś wyczytać z jej zaciśniętych warg, z szeroko otwartych oczu.

Serce młodej kobiety biło coraz głośniej.

W końcu Marja powiedziała:

- Bóg zsyła mi przez ciebie więcej, niż się spodziewałam. Masz moje

pozwolenie, Johanno, to oczywiste. Ale albo nie wiesz, o czym mówisz, albo jesteś

odważniejsza, niż kiedykolwiek myślałam.

Johanna skinęła głową.

- Tak, jestem odważna. Ja wiem, że ludzie traktują mnie jak kobietę

bezkrwistą. Kogoś, kto nie przeżywa ani wielkich namiętności, ani wielkich cierpień.

Oni myślą, że dostałam nauczkę na całe życie, bo w młodości uległam uczuciom i

straciłam rozsądek. Sądzą widocznie, że śmierć Erlenda wiele mnie nauczyła.

- Ale się mylą - mruknęła Marja. - Pomyśleć, moja wnuczka będzie pierwszą

norweską akuszerką z królewskimi papierami. Wtedy nikt już nie będzie mógł nawet

tknąć Vildegard, wszyscy będą musieli...

- Nie jestem pierwsza i nie będę ostatnia. W Bergen pracują już dwie takie. A

background image

w Sannegade kształci się co roku dwanaście dziewcząt To nic nadzwyczajnego,

Marjo_.

- Nic nadzwyczajnego! Chyba nie wiesz, co mówisz! Będziesz się uczyła u

najlepszych profesorów, mądrych mężów z całej Europy, może nawet u samego

Wintgensteina, niemieckiego uczonego, albo u jego kolegi Le Claire'a, który z kolei

był uczniem...

- Babciu! - zawołała Johanna zdumiona. - Skąd ty to wszystko wiesz? Marja

podniosła się z miejsca niczym dama dworu.

- Moja kochana, myślę, że powinnaś pójść ze mną do mojego pokoju. Mam ci

to i owo do pokazania. Wiesz, twoja stara babka spędziła parę lat w Kopenhadze, i

myślę, że są tam jeszcze ludzie, którzy mnie pamiętają.

Johanna uświadomiła sobie, że teraz serce bije jej lekko, jak w tańcu.

- Naprawdę? Och, Marjo, myślisz, że mogłabyś dać mi jakieś listy polecające?

Znasz kogoś, kto mógłby mi wyrobić miejsce na uniwersytecie? I kogoś, u kogo

mogłabym mieszkać? Och, rozmawiałaś już z Emmi? Domyślałaś się, co

zamierzam...?

Marja mrugnęła do niej porozumiewawczo z tajemniczym uśmiechem.

- Owszem - powiedziała krótko. Wszystko wyglądało bardzo prosto, kiedy

przedstawiła Marji rozwiązanie zagrożenia dla Vildegard i w ogóle. Ale myślała nad

tym długo. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że pomysł przyszedł niczym dar z

nieba, spełnienie próśb i marzeń, jakich nigdy nie miała odwagi sformułować.

Pamiętała wszystkie godziny spędzone nad książkami, nawet w najcięższych

chwilach swego życia zagłębiała się w tych z początku całkiem niezrozumiałych

misteriach, które książki przed nią otwierały.

Czytała po nocach, kiedy czekała na ślub z Erlendem. Zabrała książki ze sobą,

kiedy uciekała z Ravim. Połykała wszystko, co znalazła w bibliotece pastora w

dniach, kiedy była jedyną pociechą i jedynym ratunkiem pani Karen.

A później z wielkim szacunkiem strzegła daru od pastorostwa.

Siedziała pod nasłonecznioną ścianą domu w tamtej pięknej dolinie i czytała.

Nauczyła się rozumieć wiele języków na tyle, by wchłaniać w siebie wiedzę zawartą

na martwych stronach pergaminu.

I potem...

Zawsze nosiła w sobie to samo marzenie, żeby wiedzieć więcej, być

mądrzejsza, znaleźć odpowiedź na tak wiele pytań.

background image

Zdobyć tyle wiedzy i umiejętności, by móc usunąć to okrutne przekleństwo,

które codziennie widziała w oczach Benjamina.

To musiało być coś z krwią. Coś, co sprawia, że ciało nie jest w stanie

zatrzymać źle skierowanego strumienia krwi. Może krew Benjamina jest rzadsza niż u

innych, zdrowych osób. Może czegoś w jego krwi brak. A może on ma zbyt słabą

skórę i żyły. Zastanawiała się nad tym przez niezliczone noce po jego urodzeniu,

wiele razy rozmawiała o tym z matką.

Amelia jednak uważała, że to przekleństwo. Po prostu. Johanna natomiast była

pewna, że któryś z tych uczonych mężów, którzy badają chorobę, pewnego dnia

znajdzie odpowiednie lekarstwo.

Doktorzy na świecie dokonują cudów, Johanna wielokrotnie o tym czytała.

Ratują ludzi, którzy już właściwie byli skazani na śmierć. Otwierają ciała,

wyjmują chore organy, zdarzało się podobno nawet, że wkładano zdrowe organy do

chorego ciała i przywracano je do życia. Uwolnili kobiety, które z powodu choroby

lub kalectwa nie mogły normalnie rodzić dzieci. Dokonują amputacji, nie powodując

ś

mierci pacjentów w bólach.

W jednej z jej książek są rysunki najdziwniejszych narzędzi i instrumentów, a

wszystkie powstały dzięki wiedzy i mądrości ludzi.

Jeśli ktoś mógłby ją nauczyć dość, by umiała pomóc Benjaminowi, zatrzymać

tę jego krew, która w tak nienormalny sposób płynie pod skórą, to właśnie ci mądrzy

mężowie.

W Kopenhadze.

Johanna czuła, że ciągnie ją do tego miasta jakaś wielka siła.

Ale setki innych więzów trzeba będzie jeśli nie zerwać, to przynajmniej

naruszyć, wiedziała, że jeśli wyjedzie, wiele się zmieni.

Ona sama będzie krwawić.

Ale Pan jest dobry i uwolnił ją od konieczności wyboru.

Teraz po prostu musi jechać. Wciąż sobie powtarzała, że to jedyne

rozwiązanie. A lensman niech się dziwi, że jego przyjazna wizyta nie doprowadziła

go do honorowego miejsca przy stole na weselu syna pisarza.

Johanna czuła, że jesienny chłód wdziera się pod ubranie tego dnia, kiedy

osiodłała konia i pojechała do lasu, żeby zebrać myśli i rozkoszować się świeżym

powietrzem oraz ostatnimi zapachami umarłego lata.

- Czy myślisz, że to rozsądne tyle jej opowiadać? Emmi podciągnęła wysoko

background image

kolana, siedziała, paląc długie, cienkie cygaro.

Wąskie spodnie z cienkiego brokatu szczelnie opinały jej nogi, kamizelka

włożona na szeroką, haftowaną bluzkę przekrzywiła się.

Marja wdychała zapach kosztownego tytoniu, który przyjaciółka roztaczała

wokół siebie. Była taka drobna w tym wielkim francuskim fotelu, ale Emmi już

dawno temu przekonała Marję o swojej sile i wielkości.

- No, nie wiem... ona mnie naprawdę zaskoczyła. Jest w tej Johannie dużo

więcej, niż sądziliśmy. Przyznaję to ze wstydem - mówiła Marja cicho.

Emmi przytakiwała. Jej miękkie, blade wargi bawiły się końcem cygara w

jakiś niemal nieprzyzwoity sposób.

- Jeśli chcesz mnie spytać o radę, Marjo, to powiem ci, że powinnaś zaczekać.

Ona jest młoda. Bardzo młoda. Sądzę, że najmądrzejsze, co można zrobić, to właśnie

przyjąć postawę wyczekującą. Ale, oczywiście, powinnyśmy jej pomóc. Najlepiej jak

potrafimy.

Marja wtuliła głowę w miękką poduszkę, którą miała za karkiem.

- Tak, masz rację. Ale muszę ci też powiedzieć, że bardzo mnie to cieszy. Tak

strasznie się cieszę, widząc ją taką. Taką stanowczą, świadomą celu. I nieulękłą,

Emmi! Jak wiele musiało ją kosztować podjęcie takiej decyzji. Przecież wiesz, jak

bardzo jest związana z dziećmi i z ojcem... po tym, co się stało z Amelią, bardzo się

bałam, że ona całkiem się załamie. A tymczasem ona... rozkwitnie. Jestem

przekonana.

- Niczym lilia - skinęła Emmi z wymownym uśmiechem. Marja pochyliła

głowę, ale była w tym geście duma.

- Jak lilia.

Dzieci, dzieci, jak możesz odjeżdżać od dzieci? Od tych dwóch małych istotek

absolutnie bezradnych? W jednym z nich płynie twoja krew, to jedyne twoje dziecko.

A Ingalill? Masz wobec niej dług, to przecież ty zabrałaś ją od matki wyłącznie z

powodu własnej dumy. One są takie małe, tak łatwo je skrzywdzić. Jeden podmuch

wiatru może je porwać i nigdy więcej ich nie zobaczysz.

I kto je pocieszy w niedoli? Kto poza tym zajmie się ludźmi, szukającymi u

ciebie ratunku? Kto zadba, żeby twój ojciec się nie załamał z żalu i zmartwienia, i kto

dojrzy gospodarstwa, kiedy ojciec jest półprzytomny z tęsknoty?

Kto będzie się troszczył o grób twojej matki?

Nie jestem niezastąpiona.

background image

Inni mogą wykonać moją pracę.

Marja obiecała doglądać ojca i przypilnować, żeby załatwił wszystko w

Meisterplassen. Zawsze mogłam polegać na służących, zostawiać im dzieci na długie

godziny. A w szpitaliku musi teraz panować martwa cisza i kompletny spokój, skoro

Magnus Storlendet dopiął swego.

Będą tu bardzo dobrze żyć beze mnie.

Nikt nie jest niezastąpiony. Przecież mogę umrzeć jutro. Wybacz mi, Boże, te

moje pyszne myśli o sobie. Pomóż mi pokonać grzeszne wyobrażenia i ześlij mi

przekonanie, że jeśli teraz wyjadę, to tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.

Bądź tak miłosierny, pozwól mi wrócić do domu po kilku latach i stwierdzić,

ż

e wszystko obróciło się na lepsze. Daj, bym wróciła tu z papierami w ręku, dobry

Boże, to już o nic więcej nie będę cię prosić.

Jechała konno przez wiele dni, a w jej grupie była jeszcze tylko jedna kobieta.

Tempo nadawali surowi mężczyźni, którym o tej porze spieszno było do miasta. Targ

miał się ku końcowi, wkrótce łodzie wyruszą wzdłuż wybrzeża na północ, z pustymi

ładowniami, ale za to ludzie mieć będą pełne sakiewki.

Inni kierowali się ku południowi i u tych Johanna szukała towarzystwa i

podwody. Brała pod uwagę oba szlaki, najpierw zastanawiała się nad łatwiejszym, czy

by mianowicie nie zabrać się na jakimś kutrze do Bergen. Spóźniła się jednak,

bowiem szyprowie wyruszyli na świętego Michała, nikt zaś nie znał takich, którzy by

teraz wypływali w tamtą stronę. Szczerze mówiąc, nie było żadnego nadającego się do

ż

eglugi statku, jeśli ktoś nie chciał podróżować pod gołym niebem i z wioślarzami,

którzy wprawdzie znali drogę, ale brakowało im siły ramion, zapewniającej

bezpieczną i szybką podróż.

Zdecydowała się zatem przyłączyć do kilku żołnierzy, którzy chcieli pokonać

konno długą drogę przez Valdres, a potem przez doliny aż do portu w Christianii. To

zabierze więcej czasu, ale stracone w ten sposób dni można odzyskać później, bo przy

dobrym wietrze podróż z Christianii do Kopenhagi trwa nie dłużej niż dobę.

A o tej porze roku można zawsze liczyć na północny wiatr.

Zanim dotrą do miasta nad rzeką, w którym przez długie lata król miał swoją

siedzibę, skończy się wrzesień i lato od dawna będzie wspomnieniem.

To jej bardzo odpowiadało.

To lato nie przyniosło niczego, co chciałaby zapamiętać.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nowa mapa była pięknie zdobiona rysuneczkami, litery miały dziwne

zawijasy, splatające się niczym herbowe znaki wokół wyraźnych liter. Napisy były

niemieckie i duńskie, wszystko ponumerowane, łatwo się było zorientować. Kupiła tę

mapę w Christianii od kapitana statku, na którym miała popłynąć do Kopenhagi.

Chętnie przewoził kobiety, choć wydawało mu się dziwne, że młoda dama podróżuje

tak samotnie. Kiedy mu jednak powiedziała, że jedzie do Kopenhagi kształcić się na

akuszerkę, skłonił się z wielką powagą i nawet zdjął czapkę z głowy.

- Tak, to zawód naprawdę potrzebny w naszym trudnym świecie. Wiele jest z

pewnością kobiet, które w najcięższych chwilach marzyły o kimś takim jak pani,

panno Karlsgard. To prawdziwy zaszczyt dla statku „Fortuna" z Sandefjord wieźć

panią do królewskiego miasta. A gdyby pani życzyła sobie mojego towarzystwa

podczas podróży, to wystarczy tylko słowo.

Johanna polubiła starszego pana, który z taką życzliwością pochwalał jej

plany. Czuła się bezpieczna w maleńkiej kajutce na rufie statku, sąsiadującej przez

ś

cianę z kajutą kapitana. Podejrzewała go, że wydaje większość pieniędzy, które mu

zapłaciła, na kupno owoców, kwiatów i drogiego wina, które zresztą zaraz po wyjściu

w morze zostało przyniesione do jej kajuty. Nie mogła tylko się przemóc, żeby

zwracać się do niego po imieniu podczas krótkich spacerów po pokładzie, na które ją

nieustannie zapraszał. Teraz Johanna skuliła się na koi w swoim malutkim pokoiku i

czekała, aż wino zagłuszy dręczący niepokój. Rozkoszowała się smakiem

kosztownego trunku i dalej studiowała mapę.

Nietrudno było odczytywać nazwy większości domów, instytucji, kościołów i

miejsc, wymienionych na marginesie. Plany miasta były szczegółowe i przejrzyste, ale

maleńkie numerki rozmazywały jej się przed oczyma.

Odnalazła w każdym razie zamek Rosenborg, położony daleko od morza,

otoczony parkiem. Znalazła też kilka szpitali, wiele kościołów. I królewską

bibliotekę!

Chciałaby, żeby na mapie zaznaczono nazwy ulic, miała jednak nadzieję, że

wszystko znajdzie się niczym klocki na właściwych miejscach, gdy już przybędzie do

miasta.

Dom Kompanii Wschodnioindyjskiej.

To tam ma się udać najpierw, na szczęście dom leży blisko miejsca, w którym

background image

Johanna zejdzie na ląd, kapitan jej to wyjaśnił. Tam ma odszukać jednego ze

znajomych Marji, przedsiębiorcę z Kompanii, który jej pomoże zgodnie z listem

polecającym babki.

Johanna oparła się wygodniej, czuła, że statek zaczyna się kiwać.

To dziwne uczucie, łaskotało ją w żołądku, a wino przesłaniało wzrok różową

mgiełką.

Nuciła cichutko pod nosem, było jej dobrze.

Statek jednak kołysał coraz bardziej, zaczynało to być irytujące, odczuwała

każde uderzenie fali.

Najchętniej poszłaby na pokład, żeby pożegnać się z tym obcym miastem,

kapitan jednak powiedział, że fale będą coraz większe nawet na wodach fiordu, i

doradzał jej pozostanie w kajucie.

No cóż, starą twierdzę będzie mogła dokładniej obejrzeć w drodze powrotnej.

Wtedy pewnie powita ją z większą radością, a nie jak teraz ze łzami w oczach.

Pożegnania nie są konieczne. Teraz żałowała tylko, że ostatniego wieczoru w

domu nie poszła jeszcze do pokoju dzieci i nie wycałowała ich szczególnie mocno.

Wpłynęli do Kopenhagi wczesnym rankiem, kiedy błękitna mgła leżała nad

ogarniętym już jesienią miastem. Johanna wpatrywała się w ostre zarysy kościelnych

wież, od czasu do czasu oślepiały ją słabe promienie przedzierającego się przez mgłę

słońca odbite od szklistych dachów. Jesienne powietrze było ostre i chłodne, ale

wełniana peleryna Marji podbita jedwabiem grzała niczym futro. Obiema rękami

trzymała się poręczy i słyszała, jak żagle tłuką bezwładnie o maszty. Kuter zawrócił,

wiatr zmusił „Fortunę" do zmiany kursu. Pokład wydawał się bardzo bezpieczny,

Johanna patrzyła w stronę miasta i niemal żałowała, że podróż dobiega już końca.

Wciągała w płuca chłodne powietrze i mrugała, żeby odzyskać jasność widzenia.

Ktoś zawołał jej imię, ale musiała minąć dłuższa chwila, zanim dotarło do

niej, że wołający ją właśnie ma na myśli. Marja uważała, że będzie z korzyścią dla

Johanny używać nazwiska Karlsgard, na dodatek radziła zmienić pisownię na duńską,

przez C.

- Dzień dobry! I co pani powie na ten widok? Nad zimnymi wodami Północy

chyba nie ma piękniejszego miasta - uśmiechał się kapitan.

Johanna odpowiedziała mu również uśmiechem i ujęła wyciągniętą na

powitanie rękę.

- Widok rzeczywiście wspaniały. Mam nadzieję, że poranne słońce usunie

background image

mgłę. Królewskie miasto jest piękne, co do tego ma pan rację, kapitanie.

Ucałował jej dłoń.

- Lars, jeśli mógłbym prosić. Uśmiechnęła się znowu. Ten człowiek sprawił,

ż

e podróż była prawdziwą przyjemnością. Domyślała się, że on wysoko ceni powód,

dla którego przyjechała do stolicy.

- Lars... dziękuję za miłą podróż. Nieczęsto spotyka się obcych tak życzliwych

jak pan.

- Dziękuję - rzekł z powagą. - Będzie pani miała z pewnością wiele ważnych

obowiązków. Zasługuje pani, żeby przyjechać wypoczęta i móc poświęcić się tym

wspaniałym celom. W przyszłości będzie pani ratować życie, Johanno. To zaszczyt

być pani przewoźnikiem.

Spuściła wzrok, cofnęła rękę, poczuła się niemal nieprzyjemnie dotknięta. Ale

on zdjął czapkę i kłaniał się uprzejmie. A potem poszedł przyjąć małą łódź z pilotem,

który miał wskazać „Fortunie" jej miejsce pośród innych jednostek stojących w porcie

na kotwicach i przypominających łabędzie.

Johanna poszła w stronę rufy, zręcznie omijała grube liny porozkładane na

pokładzie niczym pułapki. Słyszała nawoływania, w głosach marynarzy brzmiał jakiś

nowy ton, już rozmawiali o grogu u madame Rose. Pozwoliła, by wiatr szarpał jej

płaszcz, wcale nie marzła, chociaż kaptur zsunął się jej z głowy. Było nawet

przyjemnie czuć wiatr we włosach.

Doszła aż do końca pokładu, zamiast strumienia wody spod kilu widziała teraz

tylko lekko wzburzone fale. Wkrótce kuter zatrzyma się i spokojnie stanie przy

nabrzeżu.

Spojrzała w dół na wodę, wyczuwała czający się w niej chłód, widziała czystą,

przejrzystą toń.

Poczuła, że oczy ma znowu wilgotne, może tym razem to wiatr, bo słońce

miała teraz za plecami. Mroczny cień statku przesłaniał refleksy na falach i dlatego

Johanna musiała mrugać wielokrotnie, by zobaczyć obraz, który odbijał się w lustrze

wody.

Nie mogła to być jej twarz, obraz znajdował się przecież na dole, podczas gdy

ona stała wysoko ponad powierzchnią wody, oparta o obity miedzianą blachą reling.

Zamrugała znowu, zesztywniała, miała wrażenie, że stopy straciły kontakt z

pokładem.

Jasne, czyste myśli przelatywały jej przez głowę, równie rześkie i proste jak

background image

wiatr, który targał teraz jej włosy.

To niemożliwe.

Dlaczego widzę cię teraz, tak daleko od wszystkiego, co niegdyś było nasze?

To falowanie morza, to z tego powodu kręci mi się w głowie, wszystko się

plącze i nie mogę już polegać nawet na sobie.

Jej serce akceptowało obraz, którego rozsądek nie chciał widzieć, wkrótce

poczuła ogłuszające dudnienie i łoskot. Wargi stały się sztywne i suche, czuła, że się

poruszają, że popękają, jeśli wciąż będzie powtarzać jego imię bezdźwięcznie i

wbrew własnej woli.

Woda wokół statku była teraz spokojna, nie pojawiały się już nawet małe

bąbelki, szare fale od strony otwartego morza zaczną wkrótce uderzać w kadłub

„Fortuny", a wiatr przestanie poruszać żaglami.

Stała jak sparaliżowana i spoglądała w dół na wodę, kiedy ciężka dłoń

spoczęła na jej ramieniu i kapitan ostrożnie włożył jej na głowę kaptur.

- Musi już pani zejść na ląd. Wszystko zostało przygotowane, a bagaże

osobiście odniosę, gdzie pani sobie życzy. Ktoś, naturalnie, oczekuje pani w

Kopenhadze?

Skinęła głową. Wypadło to jakoś sztywno, ale twarz odzyskała już zdolność

ruchu, więc z ulgą uśmiechnęła się do niego.

- Tak... oczywiście. Ja mam... Moja babka ma tu przyjaciół, w Domu

Wschodnioindyjskim, pojadę prosto tam.

Przyjął wyjaśnienia z zadowoleniem.

- To tylko kawałek drogi dorożką od miejsca, w którym zejdziemy na ląd. Po

prostu parę minut i będzie pani u celu.

Skinęła głową i otuliła się płaszczem, tym razem uśmiech był naturalny.

- Żegnam, panie kapitanie. On wydął dolną wargę z udaną urazą:

- Lars! Tym razem odsłonił szerokie dziąsła i zęby, które musiały przeżuć tony

słonych marynarskich sucharów.

I Johanna ostrożnie postawiła stopy na chwiejnym trapie, po którym miała

zejść na ziemię w mieście swoich marzeń.

- Przez chwilę byłem pewien, że to ona! Mój Boże, ten płaszcz... nikt nie

potrafi tak otulać się płaszczem jak Fräulein Marja!

Wysoki niemiecki przedsiębiorca stał na szeroko rozstawionych nogach i

przyglądał się Johannie poprzez pachnący obłok tytoniowego dymu.

background image

- Pani nie potrzebuje żadnych listów polecających! Rozpoznałbym płaszcz

Marji na końcu świata!

Johanna była nieco oszołomiona potokiem słów tego obcego człowieka, mówił

bardzo szybko, wymawiał słowa jakoś twardo, akcent zaś wyraźnie wskazywał jego

pochodzenie. Należał do starego hanzeatyckiego rodu, jego przodkowie zajmowali się

handlem i od setek lat prowadzili w Kopenhadze własne biuro. On sam nosił na

grubym, silnym palcu sygnet, który wyglądał jak włożony na cygaro.

Podejmował Johanne winem oraz nie znanymi jej owocami i wypytywał o

Marję, o jej życie. Cmokał lekko, kiedy Johanna odpowiadała na jego pytanie, czy

gnädige Frau znalazła sobie wreszcie męża.

- Ona jest już chyba na to za dorosła - odparła Johanna z wahaniem.

Gospodarz śmiał się, odchylając głowę mocno w tył. Jego ciemne oczy błyszczały.

- Ach, droga Mädchen, nie, nie, to pani jest zbyt młoda! Musiała się

uśmiechnąć nad tą dziwną rozmową, może trzeba będzie się nauczyć w tym dziwnym

miejscu, że obcy ludzie mogą z sobą rozmawiać jak starzy, dobrzy przyjaciele.

- Ale chyba ma pan rację. Widocznie dobrze pan zna moją babkę. Ona chyba

nigdy się nie zestarzeje, nie.

- Ganz korrekt. Ale niech no pani tylko trochę zaczeka. Dzisiaj wieczorem

spotka pani innych! Przygotowuję właśnie małe przyjęcie w moim domu. Przedstawię

pani kogoś, kto z pewnością się z panią zgodzi.

Mrugnął tajemniczo. Johanna przechyliła głowę, nie wiedząc, co o tym

myśleć. Czy Marja miała w tym mieście jakieś przygody? I jak dobrze ona właściwie

znała tego Niemca oraz innych, których nazwiska wypisała Johannie, prosząc, by

nawiązała z nimi kontakt?

Wytworny gospodarz zapalił kolejne cygaro, sprawiał wrażenie bardzo

zadowolonego.

- W takim razie zobaczymy się wieczorem, piękna pani. I jeśli pani pozwoli, to

chciałbym doradzić, by dokonała pani starannego wyboru toalety na ten pierwszy

kopenhaski wieczór.

Skłoniła się uprzejmie, a w myślach przeglądała zawartość dwóch dużych

podróżnych worków. Trudno będzie tam znaleźć coś, co nie byłoby straszliwie

pogniecione po długiej podróży. A poza tym gdzie ona ma mieszkać? Czyż on nie

rozumie, że Johanna oczekuje pomocy w znalezieniu mieszkania? Marja nic mu nie

napisała w liście zaadresowanym właśnie do niego?

background image

Niemiec wstał i zaczął się żegnać. Powóz, który wynajęła w porcie, czekał na

dziedzińcu, ale nie miała pojęcia, jakie polecenie wydać stangretowi.

Wsiadła i wyjęła wszystkie zapieczętowane listy, odkryła, że tylko na jednym

znajduje się adres.

Gothersgade numer osiem.

Nazwisko kobiety zostało napisane w pośpiechu, ale Johanna wiedziała, że

brzmi to Thild czy jakoś tak i że Marja nazywa ją matka Thilla.

Nie spodziewała się, że mieszka ona w jakimś zamku, chociaż domy, obok

których toczył się powóz, były wyższe i piękniejsze od wszystkiego, co Johanna

dotychczas widziała. Ożywiony ruch na ulicach sprawiał, że prawie nie mogła

oddychać ze zdumienia. Wrzaski woźniców na przebiegające służące z koszami

pełnymi warzyw i owoców oraz na spacerujących żołnierzy unosiły się nad ciężkimi

wozami i raniły uszy Johanny.

W końcu zaciągnęła grube zasłony i próbowała oddychać spokojnie. Od czasu

do czasu wyglądała przez mały otwór, widziała wtedy, że minęli najważniejsze ulice

miasta, najwspanialsze budynki i powoli wjeżdżają w rejony o znacznie skromniejszej

zabudowie. Domy były tu niższe, choć wiele z nich miało dwa, a nawet trzy piętra.

Stały bardzo blisko siebie, tak blisko, że Johanna odnosiła wrażenie, iż się o siebie

opierają. Później jednak odległości między domami stawały się coraz większe,

pojawiły się natomiast grupy budynków z cegły z jakimiś dziwnymi wzmocnieniami z

grubych belek. Minęli niewielki plac, na którym Johanna dostrzegła gromadkę

ubranych w łachmany ludzi, grzejących się przy ognisku.

- Pieczone kasztany! Gorące piwo! Chodźcie, kupujcie!

Odór rynsztoków mieszał się z mdłym zapachem tłuszczu spływającego do

ognia i smrodem gnijącego mięsa.

Johanna zaczęła żałować, że mimo wszystko nie przełamała skrępowania i nie

poprosiła uprzejmego Niemca o pomoc w znalezieniu pokoju. Z pewnością zna wielu

ludzi, którzy chętnie przyjęliby pod swój dach studentkę nauk medycznych.

No, nie, studentką jeszcze nie jest, ale jedno Johanna przysięgła sobie już

dawno: jeśli się już znajdzie w tym mieście, w którym skupia się władza i wiedza z

całego świata, to nic jej nie powstrzyma. Na pewno wyszarpnie wielki kęs z tego, by

nasycić swój apetyt.

Marja zapewniała, że wszystko się ułoży. Że jej zaprzyjaźniony profesor nie

odmówi pomocy i osobiście zadba, by znalazła się na liście studentów.

background image

Johanna pragnęła, by stało się to natychmiast, jeszcze tego popołudnia, by nie

tracić ani sekundy. Chciała rzucić się w wir pracy, chodzić do wielkich bibliotek i

dopóki oczy pozwolą, nie przepuścić żadnej możliwości przeczytania nowej książki

ani rozmowy z uczonym lekarzem. Może jej to nawet zajmie kilka lat, normalne

studia pewnie tego wymagają, ale jeśli się bardzo postara i wykaże specjalne

zdolności, to być może wróci do Vildegard już na następne Boże Narodzenie.

To chyba rozsądny cel. A mając za sobą tyle przeczytanych książek i tyle

doświadczenia z pracy w domu, z pewnością nie będzie żadnym niedoukiem. Raczej

nie sądziła, że inne studentki przygotowujące się do zawodu akuszerki mogłyby jej

pod jakimś względem zagrażać. Może więc uda jej się zakończyć naukę w ciągu tylko

jednego roku. Marja powiedziała, że to nie jest niemożliwe.

Powóz zatrzymał się. Dopiero kiedy stangret otworzył drzwiczki i oznajmił

jej, że koniec podróży, zrozumiała, że jest na miejscu. Odniosła wrażenie, że pod

wypielęgnowanymi wąsami tego człowieka dostrzega grymas obrzydzenia. Bardzo

uważnie stawiał swoje wypolerowane wysokie buty i z wielką ostrożnością

zdejmował jej worki z miejsca na bagaż w ryle powozu. Wysiadła i wpadła prosto na

kupę jakiejś brunatnej mazi, która oblepiła jej stopy. Stangret zrobił jeszcze bardziej

wyniosłą minę, ale Johanna tego nie zauważyła, musiała patrzeć, co leży na

wyboistym bruku, przez który należało przejść.

Kiedy zaś podniosła wzrok, zobaczyła na pół zawalony dom.

Był zbudowany z szarego kamienia i jako tako otynkowany. Ale wielkie

kawały tego tynku poodpadały z fasady, kilka okien miało byle jak poprzybijane

okiennice. Wielkie, ciężkie drzwi wyglądały, jakby zabrano je z jakiegoś starego

kościoła.

Wciąż jeszcze rozciągało się tu miasto. Kiedy Johanna rozejrzała się

ukradkiem wokół, zobaczyła ulice i domy, a za nimi wieże kościołów oraz coś, co

mogło być dachem twierdzy. Ulica była tylko częściowo wyłożona kamieniem, ale na

tyle szeroka, że powóz mógł wyminąć pieszych czy nawet ręczny wózek.

- Gothersgade osiem, to tutaj.

Stangret dyskretnie wskazywał dom.

Johanna poszukała pieniędzy w zapinanej na guziki kieszeni sukni i nie

zastanawiając się nad tym, co robi, dała mu zbyt dużą sumę. Zanim zdążyła go

poprosić, by zaniósł jej bagaż do owych szerokich drzwi, zniknął.

Podbiegł jakiś mały chłopak i wyciągnął do niej rękę. Twarz miał dziobatą jak

background image

po ospie i brzydką, nierówna skóra napinała się na wystających kościach

policzkowych.

- Niech panią Bóg błogosławi, poproszę coś na chleb dla mnie i dla moich

siedmiu małych sióstr...

Johanna uznała, że chłopiec jest podobny do bezdomnych, mieszkających w

jej rodzinnych stronach na brzegu fiordu, zaczęła więc znowu grzebać w kieszeniach

za jakimiś miedziakami. Miała jednak tylko duże srebrne monety i trwała w nadziei,

ż

e wystarczy jej tego na utrzymanie w ciągu co najmniej dwóch lat.

Wzruszyła więc ramionami, próbowała się uśmiechnąć i oznajmiła, że jeśli

chłopiec powie jej coś na temat matki Thilli, to ona potem może kupi mu talerz zupy

lub co innego do jedzenia.

Chłopak nie wyglądał na zadowolonego.

- Przykro mi, proszę pani. Ale nie jesteśmy ani tak głodni, ani nie ma nas tak

dużo, niech mi Bóg wybaczy kłamstwo.

Odwrócił się na pięcie i zniknął za wielką kupą słomy przejmująco cuchnącej

kurzymi odchodami.

Johanna pochyliła się, podniosła swoje ogromne bagaże i zaczęła je ciągnąć

przez ulicę w stronę domu o uśpionych oknach i szerokich, kościelnych drzwiach.

Kołatka była ciężka, Johanna szarpnęła dzwonek zwisający z lwiej paszczy i usłyszała

w głębi domu głuchy, dudniący dźwięk.

Mimo woli skuliła się, jakiś nieprzyjemny skurcz pojawił się w żołądku. Zaraz

jednak w domu rozległy się kroki, pospieszny stukot butów z metalowymi

podkówkami po kamiennej posadzce.

Kobieta, która otworzyła drzwi, sięgała Johannie co najwyżej do ramienia,

spoglądała na nią małymi, przenikliwymi oczkami spod bujnych brwi.

- Źle panienka trafiła - oznajmiła ostro, zanim Johanna zdążyła otworzyć usta.

- Z takimi jak pani nie chcemy mieć nic wspólnego. Panienka słyszała zwyczajne

plotki.

Wtedy jednak zobaczyła worki, przyjrzała się im uważniej, potem przesunęła

wzrok na zdumioną twarz Johanny.

- Nie... To nie jest żadna szlachcianka, która narobiła sobie kłopotów. Kim

pani jest?

- Ja... Jestem Johanna Carlsgard. Z Norwegii... wnuczka Marji. Pani... Pani zna

Marję Oppdal?

background image

Kobieta otworzyła drzwi jak szeroko i rozpostarła ramiona. Cofnęła się o krok

i Johannę dosłownie zalał perlisty śmiech.

- O mój Boże, ale śmieszne! Kto by to jednak mógł przypuszczać. Proszę...

proszę, wejdź do środka, moja kochana! Wejdź!

Wciągnęła Johannę, odwróciła się i wrzasnęła w głąb domu, aż echo odbijało

się od ścian mrocznego hallu:

- Petrus, chodź, mamy gościa. Chodź szybko, ach, cóż to za gość! Znowu

metal zastukał na kamieniach w jakimś dziwnym, rwanym rytmie.

Kiedy mężczyzna znalazł się w zasięgu wzroku, Johanna stwierdziła, że za-

miast jednej nogi ma on drewnianą protezę.

Musiała panować nad sobą z całych sił, by nie gapić się z otwartymi ustami na

tę dziwną parę, mała kobietka złapała mężczyznę w pasie i odchyliła głowę tak, że o

mało nie złamała sobie karku, kiedy chciała się do niego uśmiechnąć.

W kwadracie dziennego światła wpadającego przez drzwi Johanna zobaczyła

twarz Petrusa. Był to najbrzydszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.

- Petrus, światło mojej duszy, czy chciałbyś być tak miły i pomóc naszemu

gościowi z tymi worami, które tu przyciągnęła? A ja zobaczę, czy nie zostało coś ze

ś

niadania. Wszystkie dziewczęta wyszły, ale ja akurat dziś mogę poświęcić trochę

czasu.

Mężczyzna uśmiechnął się i otarł rękę o spodnie, zanim podał ją Johannie na

powitanie.

Skóra na jego czole zwisała jak podarte szmaty, musiała to być jakaś choroba,

a może skutek ciężkiego okaleczenia. Jedno oko prawie całkiem ginęło pod wielką

naroślą, brwi wyrastały spod szarej skóry, która sprawiała wrażenie, że przy

gwałtowniejszym ruchu pęknie, odsłaniając kość.

Jedynym normalnym elementem tej ponurej twarzy były wargi. Teraz

uśmiechały się, powtarzając imię Johanny.

- Nie jest on specjalnie urodziwy, ten mój książę, ale to bardzo dobry człowiek

- powiedziała Thilla jakby z ostrzeżeniem w głosie.

Johanna dygnęła niepewnie, miała wrażenie, że uczestniczy w jakimś

koszmarnym śnie. Dlaczego Marja przysłała ją do tych dwojga? Nie wyglądają oni na

takich, którzy utrzymują towarzyskie czy jakiekolwiek inne kontakty ze środowiskami

mającymi cokolwiek wspólnego z przyszłymi akuszerkami.

Thilla nadal się uśmiechała, w jej małych, żywych oczkach widać teraz było

background image

coś na kształt lustrującego uznania.

- A więc ty jesteś wnuczką Marji? No tak, jesteś dostatecznie piękna. Chociaż,

niestety, dość zwyczajna. Nie taka jak babka, choć tak samo rumiana i silna, jak

widzę. Przyjechałaś tu, żeby poszukać sobie męża?

Johanna zdążyła się już na tyle przyzwyczaić do tych dziwnych ludzi, że nie

obraziła się, iż kobieta, którą zna od dwóch minut, zadaje jej takie pytanie.

- Nie - odparła spokojnie. - Przyjechałam tu, żeby zostać akuszerką.

Chciałabym studiować na uniwersytecie.

Patrząc na zszokowaną twarz gospodyni, spodziewała się, że zaraz rozlegnie

się znowu gromki śmiech, ale oczy Thilli błyszczały tylko intensywniej, gdy mówiła:

- No jasne. W końcu pójdziesz i na uniwersytet. Ale najpierw będziesz u mnie,

prawda?

Johanna skinęła głową, choć nie bardzo wiedziała, co znaczą słowa tamtej.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przejście z domu matki Thilli na Gothersgade do oświetlonych setkami świec

hanzeatyckich salonów było trudne do zaakceptowania. Podobnie jak przejście od

podartych ubrań dwóch nowych przyjaciółek, Ylvy i Cille, do tutejszego niepojętego

przepychu. Johanna miała wrażenie, że to jakiś demon przenosi ją z jednego świata do

innego.

Przez cały dzień siedziała przy wąskim kuchennym stole matki Thilli, mówiła

i mówiła, powiedziała chyba więcej niż w całym swoim dotychczasowym życiu.

Wszystko z niej wypłynęło, nawet najbardziej skryte marzenia, nawet historia z

Ravim, chociaż w nieco uproszczonej wersji. Koło południa przyszły dwie młode

kobiety i zostały przyjęte tak, jakby były ukochanymi, dorosłymi córkami Thilli. Ale

to nieprawda, nie były nawet siostrami, chociaż podobne do siebie, obie chude, obie z

ciemnymi warkoczami spływającymi na plecy.

- To są Ylva i Cille. One również pobierają nauki. Ale raczej nie na

uniwersytecie. Nas to nawet z trudem wpuszczają na galerię Theatrum Chirurgicum,

choć mamy pieniądze na opłaty.

Johanna zamilkła, powoli zaczęła się orientować, o co w tym wszystkim

chodzi. Thilla powiedziała, że obie panny uczą się u niej, nie są bowiem w stanie

udowodnić takiego pochodzenia i majątku, jakiego wymaga Komisja od kandydatek

na naukę w szkole przy Sannegade.

background image

- Tak więc ja zajmuję się tym i owym - powiedziała Thilla, machając rękami.

Wnętrze domu zostało podzielone na czternaście małych pokoi, w każdym z nich

mieszkała młoda kobieta, niektóre z dziećmi. Johanna powoli uświadamiała sobie,

gdzie się znalazła. Matka Thilla prowadzi coś w rodzaju przytułku dla kobiet, którym

przydarzyło się nieszczęście i które nie mają rodziny albo rodzina ich się wyrzekła.

- Tutaj możesz mieszkać, jak długo zechcesz. My zadbamy, żebyś

przynajmniej raz dziennie zjadła ciepły posiłek - oznajmiła drobna kobietka ciepłym

głosem i po raz pierwszy uściskała Johannę.

Ona zaś nie miała sumienia powiedzieć, że dolatujący z ulicy smród nie

pozwoli jej niczego przełknąć. No i Petrus wniósł jej bagaże po wąskich schodach na

górę, gdzie umieścił je w pokoju pozbawionym okien, za to z podłużnym,

zakratowanym otworem w suficie. Zimne jesienne powietrze wpadało do pokoju

przez ów otwór, ale pieca nigdzie Johanna nie dostrzegła.

- Dajemy ci najlepszy wolny pokój. Kiedy Mette urodzi, przeniesiesz się do

Pokoju Księżniczki. Jest cieplejszy, bo ściana przylega do komina, a my bez przerwy

palimy w kuchni.

Johanna w milczeniu skinęła głową.

W pokoju stało łóżko z wypełnionym słomą materacem, okryte grubą kołdrą.

Koślawy stół opierał się o ścianę, został do niej przybity wielkimi gwoździami. Ścianę

nad łóżkiem obito brązową tkaniną, przy łóżku umieszczono drewnianą szafkę.

Pożółkły papier z namalowaną dziewczynką jedzącą jakiś owoc stanowił

jedyną dekorację.

Johanna poczuła się potwornie zmęczona. Bardzo powoli zaczęła wyjmować

ubrania z worków. Wszystko z solidnych, dobrych materiałów, była to dość

elegancka, dobrze skrojona i uszyta odzież. Niektóre rzeczy ozdobiono jedwabnymi

wstążkami i kolorowym haftem. Johanna miała bieliznę z lnu i wełny, a nawet trochę

jedwabnej, którą Marja przywiozła ze swoich podróży. Babka pomagała jej przy

pakowaniu i przemyciła sporo różnych rzeczy, których Johanna nie chciała zabierać.

Uważała, że to bez sensu taszczyć wszystko tak daleko. Teraz znajdowała pudełeczka

z ozdobami do włosów i biżuterią, kapelusz przystrojony czerwonymi różami z

jedwabiu i parę pięknych, miękkich pantofelków z cielęcej skóry.

Najwięcej miejsca zajmowały dwie wizytowe suknie z licznymi halkami. A na

samym spodzie Johanna znalazła trzy bluzki i dwie spódnice z mnóstwem haftów,

zakładek i koronek. Potrząsała głową. Mówiła przecież Marji, że to głupie zabierać

background image

takie niepraktyczne rzeczy, skoro ona zamierza siedzieć w salach wykładowych i

czytelniach, spotykać się tylko z ubranymi na czarno studentami od rana do nocy.

Marja jednak miała odmienne zdanie.

- Jedziesz do Kopenhagi, będziesz używać mojego nazwiska. Masz zdobywać

dla niego szacunek, moja mała.

Johanna miała takie właśnie zamiary, ale nie za pomocą sztucznych róż i

błyskotek.

Teraz zaczynała przyznawać babce rację. Widać Marja wiedziała, co robi. A i

tak czuła się niezbyt pewnie w tym pięknym, jasno oświetlonym salonie, pośród

eleganckich ludzi.

- Panno Johanno, byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdybym mógł przedstawić

pani moich przyjaciół - szepnął Niemiec z cygarem w zębach.

Nawet teraz, na długo przed obiadem, kiedy goście wciąż jeszcze się zbierali,

on nie odkładał brązowego rulonu z suszonych tytoniowych liści.

Obłok nad nim sprawiał wrażenie, jakby tworzył z nim całość, przesuwał się,

kiedy gospodarz, witając i zabawiając gości, poruszał się pośród wysokich roślin w

wielkim hallu.

- Oto mój przyjaciel, profesor Echard, nasz największy uczony w dziedzinie

budowy ludzkiego szkieletu. Z pewnością później wieczorem będzie pani miała

okazję zobaczyć go w akcji. Oczekujemy bowiem również Offenbacha, balwierza,

który jest szefem oddziału chirurgicznego, oraz samego Buchenvalda, naszego

położnika.

Johanna uśmiechała się, wiedziała, że staje przed nią wielka szansa. Dygnęła

pięknie, witając się z profesorem, który w nagrodę poświęcił jej uważne spojrzenie.

Zresztą wielu gości się jej przyglądało, Johanna jednak domyślała się, że to raczej jej

niezwykła toaleta budzi zainteresowanie, nie ona osobiście.

Duży stół został nakryty białym adamaszkowym obrusem, prezentującym się

bardzo pięknie w blasku siedmioramiennych świeczników. Błękitny obłok Niemca

znajdował się teraz nad honorowym miejscem u szczytu stołu. Johanna poczuła się

obco, widząc, że damy uśmiechają się promiennie do panów, którzy mają towarzyszyć

im przy stole, a służba pomaga im siadać.

Desperacko szukała wzroku gospodarza, ale on zajęty był próbowaniem wina.

Wtedy za jej plecami rozległ się niski głos i ktoś podał jej ramię. Ten, który ją

uratował, nie był specjalnie przystojnym mężczyzną, ale pachniał kosztownym

background image

mydłem do golenia, miał długie, sięgające prawie krawędzi podbródka wąsy. Pod

długim frakiem nosił zieloną, brokatową kamizelkę, a na szyi miał zawieszony

monokl w złotej oprawce.

- Witam moją damę na dzisiejszy wieczór. To dla mnie zaszczyt. Panna...

Johanna, jeśli się nie mylę? Córka naszej drogiej Marji?

- Wnuczka - wyjąkała Johanna, ujmując go pod rękę z wielką ulgą. On też był

profesorem, związanym zarówno z Theatrum Chirurgicum, jak i ze szczycącym się

jeszcze większym prestiżem fakultetem medycznym. Jak przez mgłę przypominała

sobie jego nazwisko, ładne i długie, brzmiące z niemiecka. Może to przyjaciel

gospodarza? Może nawet jakiś kuzyn lub szwagier? Nazywa się Remmermann, a na

imię ma Reikard lub Rikard.

Pan z wielkimi wąsami uśmiechał się przyjaźnie i natychmiast zaczął

zabawiać ją rozmową. Johanna nie miała odwagi opowiadać mu o swoich planach,

zauważyła jednak, że on już o nich wie, na przykład o tym, że chciałaby się ubiegać o

przyjęcie do szkoły położnych na Sannegade.

- Jest pani zdrową, młodą kobietą. To pewnie świeże norweskie powietrze,

spotykałem już panie stamtąd, wszystkie tryskały zdrowiem i siłą. Ale miały bardzo

wojownicze charaktery, nie sądzę, żeby któraś z nich wyszła w Kopenhadze za mąż.

- Ja też nie przyjechałam tu szukać męża - powiedziała Johanna z naciskiem, a

profesor roześmiał się, jakby usłyszał najlepszy dowcip.

- Coś pani powiem, śliczna panienko. Połowa kobiet, które przyjeżdżają do

Kopenhagi w tej samej sprawie co pani, zostaje mężatkami, zanim zdążą przeczytać

do końca pierwszy tom Anatomica Generalesl.

Johanna nie mogła się powstrzymać.

- Ach, tak? Tylko że ja już dawno skreśliłam tę pracę. Moim zdaniem jest

przestarzała. Nie, muszę powiedzieć, że teraz koncentruję się raczej na ostatnich

pismach Winslova, na przykład na jego rozprawie o ułożeniu organów wewnętrznych

względem siebie. Muszę też wyznać, że interesują mnie poglądy Crugera, i mam

szczerą nadzieję, że podczas mojego pobytu w Kopenhadze będę mogła z nim

porozmawiać... Uważam, że dobre jest dzieło Observationes Anatomicae.

Wąsy jej sąsiada zaczęły się groźnie poruszać, a smakowity rosół z truflami,

który właśnie podnosił do ust, spływał cienkim strumykiem z łyżki z powrotem do

talerza.

Odłożył łyżkę i rozejrzał się pospiesznie wokół, jakby Johanna ujawniała

background image

właśnie tajemnice państwowe.

- Pani jest wykształcona, panno Johanno! Mój Boże, nigdy bym nie

przypuszczał. Zazwyczaj pochodzące z prowincji studentki w szkole dla akuszerek

albo plotą nieustannie o pełnych nieczystości lekarstwach z bobrowego sadła lub z

chwastów, albo czytają rodzącej kobiecie przykazania pańskie. Ale pani, pani ma

talent naukowy, panno Johanno!

Opadł głęboko na krześle i potrząsał z niedowierzaniem głową. Mamrotał też

sam do siebie:

- A na dodatek jaka ładna. To niemożliwe, trudno w to uwierzyć. Johanna

szybko zjadła zupę. Teraz podano pieczone prosię z gotowaną marchewką i fasolę w

ś

mietankowym sosie.

- Bardzo dziękuję, ale chciałabym się jeszcze trochę przespacerować. Może

pan spokojnie wracać do domu, panie profesorze, był pan bardzo dla mnie uprzejmy.

- Ależ proszę pani, żadna przyzwoita panna w Kopenhadze nie spaceruje sama

po ulicach o tej porze...

- Ja nie jestem panną z Kopenhagi - uśmiechnęła się Johanna słodko. - Sam

pan powiedział, że kobiety z gór są silne i zdrowe. Naprawdę nie zemdleję na widok

jakiegoś włóczęgi, a nawet dwóch.

Roześmiał się krótko.

- No cóż, chyba rzeczywiście nie ma niebezpieczeństwa. Przynajmniej w tej

dzielnicy. Chociaż zapomniałem, gdzie panienka mieszka...

- Panienka o tym nie wspominała - odparła Johanna z jeszcze słodszym

uśmiechem.

Wieczór był długi, a pomada na wąsach profesora zaczęła się topić już przy

czwartym daniu i piątym kieliszku wina. Cały wydawał się jakiś zmięty na tym

obitym aksamitem siedzeniu swego powozu, ale na szczęście dobre wychowanie

nakazało mu zaproponować jej odwiezienie. Przez całą drogę jednak siedział

wygodnie oparty i pochrapywał.

Johanna rozpoznawała ulicę, którą teraz jechali, i była pewna, że zdoła bez

trudu odnaleźć dom matki Thilli. Za tamtymi niskimi budynkami powinna skręcić w

lewo, przeciąć duży plac, znowu skręcić w lewo, ku małemu placowi. Stamtąd już

widać niewielkie domy, na początku jej ulicy.

- Proszę mi pozwolić odprowadzić się do drzwi! Bardzo proszę, piękna pani,

choćby ze względu na pani opinię!

background image

Johanna potrząsała głową. Nie mogła mu pokazać, gdzie mieszka. Nie po tym,

kiedy jej obiecał miejsce wśród swoich studentów, przywilej, z którego znaczenia

jeszcze nie bardzo zdawała sobie sprawę.

Johanna z Karlsgard zostanie dyplomowaną akuszerką. I profesor powiedział,

ż

e mogłaby dostać papiery szybciej, niż miała odwagę marzyć. Sądził mianowicie, że

jest wystarczająco wykształcona, by już mogła stanąć przed komisją egzaminacyjną.

Uważał jednak, że dobrze jej zrobi choćby semestr w prywatnym zakładzie Crugera

oraz w jego Theatrum Chirurgicum. Wtedy będzie mogła przed oficjalnie wyznaczoną

komisją przedstawić tylko swoją teoretyczną wiedzę, wystarczy bowiem

zaświadczenie, że pracowała pod kierunkiem dwóch tak wybitnych uczonych. Było

chyba najbezpieczniej pójść po prostu do Crugera, zdążyła się już zorientować, że oba

fachowe kolegia z królewskiego miasta prowadzą ze sobą walkę. Remmermann był

jednym z niewielu, którzy swobodnie odwiedzali oba miejsca.

Na jego twarzy pojawił się lisi uśmieszek, kiedy przy deserze pochylił się do

Johanny i wyznał, że i ona mogłaby mu odwzajemnić przysługę. Otóż kolejne roczne

spotkanie kolegium medycznego Akademii ma być dostępne również dla chirurgów. I

on bardzo by chciał, żeby Johanna zaprezentowała tam swoją wiedzę i tym sposobem

unaoczniła, jaka ogromna różnica dzieli te dwie dziedziny nauki.

Jeśli nawet kobieta może sobie przyswoić te teorie i tezy, to trzeba chyba w

końcu przyjąć, że owa tak niedoceniana chirurgia jest prawdziwym osiągnięciem

medycyny.

_ - Ale czy ktoś kiedyś widział kobietę posługującą się skalpelem? Wszyscy

jesteśmy chyba zgodni co do tego, że na jednego mężczyznę, którego trzeba wynosić z

Theatrum Chirurgicum, bo zemdlał, przypada co najmniej dwadzieścia białogłów!

Przyznawała mu rację oszołomiona bardziej komplementami na temat swojej

wiedzy niż tymi dotyczącymi jej urody i wyglądu. I nie była w stanie opowiedzieć mu

o swoich operacjach usuwania kamieni z pęcherza moczowego, składaniu złamań czy

amputacjach.

W końcu pozwolił jej pójść. Zdesperowana pokazywała na koniec ulicy ku

szeregowi domów z palącymi się przy wejściu latarniami. Zgodził się, wziął jej

milczenie za odpowiedź pozytywną, kiedy powiedział, że w takim razie wie, u kogo

ona mieszka, i wymienił jakieś nazwisko.

Minęła teraz ten dom szybkim krokiem, czuła, że granatowa jedwabna suknia

Marji napina się na piersiach i hamuje jej ruchy, nie pozwala iść tak szybko, jak by

background image

Johanna chciała.

Rozglądała się na prawo i lewo, oczy zdążyły przywyknąć do ciemności,

zaczęła dostrzegać biegające psy i jakieś ciemne sylwetki, odwracające się ze

zdumieniem na widok samotnej kobiety nocą w tej dzielnicy.

Skręciła w lewo, przebiegła pusty, otwarty plac targowy. Mijała jakichś ludzi,

stwierdziła, że tutaj nikt już nie nosi kapelusza. Było też znacznie ciemniej, bo

widocznie mieszkańców nie stać na taką rozrzutność, by zapalać lampy dla sów i

dzikich kotów.

Bez trudu odnalazła też mniejszy plac, gratulowała sobie takiej dobrej

orientacji w mieście, wiedziała, że wkrótce zobaczy koniec ulicy, przy której stoi dom

akuszerki.

I nagle tuż przed nią pojawiła się jakaś postać.

Johanna krzyknęła, stanęła jak wryta i instynktownie zasłoniła twarz

skrzyżowanymi ramionami. Miękkie pantofle nie nadawały się do chodzenia po

bruku, czuła dotkliwy ból w lewej kostce.

Obcy też się zatrzymał i stal tuż przed nią jak zmaterializowany demon. Nie

widziała jego twarzy, tylko szeroki płaszcz, podobny do jej własnego. Chociaż tamten

był krótszy i postrzępiony na szwach.

- Co... czego ty chcesz ode mnie? Nie mam pieniędzy ani niczego, co mógłbyś

ukraść...

Nie odpowiedział, co przeraziło ją jeszcze bardziej, niż gdyby jej groził.

Zauważyła, że on wolno wsuwa rękę pod płaszcz, jak sparaliżowana śledziła

wzrokiem jego ruchy, aż ostrzegawczy błysk przeleciał jej przez głowę: uciekaj!

Wyrwała się z odrętwienia.

Odskoczyła w bok, wyminęła obcego i rzuciła się do ucieczki. Z całych sił

gnała w stronę widocznego już stąd domu.

Słyszała za sobą kroki tamtego, poczuła, że suknia pękła pod pachą, zebrała

poły łopoczącego płaszcza i co sił w nogach biegła przed siebie.

Potknęła się na krawędzi rynsztoka, o mało nie upadla, krzyknęła, rzuciła się

do przodu i zdołała utrzymać się na nogach.

Bicie jej serca zagłuszało odgłos kroków prześladowcy, nie odważyła się

obejrzeć za siebie, dopóki całym ciężarem nie oparła się o drzwi Thilli, tłukąc w nie

pięściami.

Prześladowca zniknął.

background image

Piekło ją w gardle, kaszlała, oczy zaszły jej łzami, nie mogła złapać oddechu, a

kiedy Thilla nareszcie uchyliła drzwi, Johanna nieprzytomna z przerażenia wpadła do

hallu.

- Kochana, co się stało? Mój Boże, czyżby cię sam diabeł gonił? Biedna mała,

chodź do kuchni, chodź...

Johanna wciąż dygotała i zanosiła się kaszlem, stwierdziła, że zgubiła oba

piękne pantofelki i że mokra spódnica lepi się jej do nóg. Musiała biec przez rynsztok,

dopiero teraz poczuła obrzydliwy smród, który wniosła ze sobą do domu. Thilla nie

chciała jednak słuchać żadnych przeprosin.

- Uspokój się, to z pewnością był zwyczajny żebrak. Jesteś nowa w naszej

okolicy, nie znają cię, nie wiedzą, że jesteś jedną z dziewcząt matki Thilli. Jutro

zrobimy sobie mały spacer i pokażemy cię, komu trzeba. Żebyś miała spokój. Ale... to

chyba nie najmądrzejsze obnosić się z tymi jedwabiami, biżuterią i elegancją. Tu

ludzie boją się, że czeka ich głodna zima, i wolą, żeby im zbyt wyraźnie nie

przypominać, że inni mogą ubierać się w jedwabie, za które można by kupić mnóstwo

ziarna...

- Tak, oczywiście, masz rację. Przykro ml.. Głupio z mojej strony. Ty chyba

myślisz, że ja naprawdę jestem okropnie niemądra, przysparzam ci tylko kłopotów.

Już nie będę, znajdę sobie jakiś inny pokój, nie chciałabym zajmować miejsca

bardziej potrzebującym, Thillo!

Mała kobieta podała jej kubek ciepłego napoju imbirowego, w którym jak

małe rybki pływały herbaciane listki.

- Thilla ma miejsca pod dostatkiem. W tym starym klasztorze jest ponad

sześćdziesiąt pokoi. Przy największym tłoku zajęta jest co najwyżej połowa. Ale jeśli

uważasz, że to nie dla ciebie... chociaż twoja babka zleciła mi pewne zadanie, które

muszę przynajmniej spróbować wypełnić.

Johanna uspokoiła się. Teraz sama widziała, że to głupie, uciekać przed

zwyczajnym żebrakiem. Wcale jej przecież nie straszył, nie miał też broni, nawet nie

próbował jej dotknąć. Z pewnością sam był równie przerażony jak ona, może szedł

sobie zajęty swoimi myślami, nie spodziewał się zderzyć z samotną kobietą

spacerującą tak późno po ulicy.

Mdłe światełko lampy Thilli paliło się spokojnie. Gospodyni złożyła ręce na

stole i czekała, aż Johanna skończy pić. W kuchni było ciepło i cicho, pod sufitem

unosił się zapach kapuśniaku i imbiru. Twarz Thilli była łagodna w świetle lampki,

background image

gdyby nie te krzaczaste brwi, można by ją było uważać za ładną. A najładniejsze są

oczy, niewielkie, ale jasne, jakby się w nich odbijał cały świat.

Johanna zauważyła, że to ich mądrość przyciąga przede wszystkim uwagę, nie

piękno.

Chętnie by zapytała, czego dokładnie miałaby się tutaj uczyć? Obiecano jej

przecież miejsce na uniwersytecie, a w każdym razie w szkole akuszerskiej na

Sannegade, gdzie dorosłe kobiety z dobrych domów, o nieposzlakowanej opinii, mogą

zdobyć wykształcenie i możliwość zarabiania na chleb, dopóki będą mieć siłę do

pracy.

Thilla wzięła pusty kubek Johanny i z uśmiechem przyglądała się fusom.

Po chwili spojrzała Johannie w oczy i powiedziała:

- Widzę tu schody, łuk i kapelusz... Johanno, to dobre znaki. Schody

oznaczają, że zaczniesz nieco szerzej patrzeć na sprawy i wydarzenia. Może nie

wszystko jest takie jasne, jak myślisz... Łuk natomiast oznacza, że spotkasz kogoś, kto

będzie dla ciebie ważny. Chociaż to może raczej jest brama, nie łuk? W każdym razie

to oznacza, że coś ulegnie zmianie, coś ważnego.

Johanna musiała się uśmiechnąć, nie bardzo wierzyła w tego rodzaju sztuki.

Może Thilla też nie, skoro mrugnęła do Johanny porozumiewawczo.

- A co z kapeluszem? Uśmiech Thilli jakby zbladł, ale oczy wciąż miała

ciepłe.

- Ech, niektórzy powiadają, że kapelusz oznacza niepowodzenie. Ale to nic

ważnego, żadne niebezpieczeństwo. Może chodziło o to, że zgubiłaś dziś wieczorem

buty? Może będziesz musiała uciekać przed rozpędzonym wozem jutro...

- Moja babka nie prosiła cię chyba, żebyś mi wróżyła? Dobrze wiesz, że ona

uważa coś takiego za głupoty.

Thilla potwierdziła i odstawiła kubek na bok.

- Masz rację, obie wiemy jednak, że Marja życzyła sobie, byś zamieszkała u

mnie. Ale to dobrze, że nie powiedziałaś tym uczonym panom, gdzie się zatrzymałaś

w stolicy. Powinnaś nadal zachowywać to w tajemnicy. Myślę zresztą, że powinnaś

wynająć sobie jakiś pokój w centrum miasta. Mieszkaj trochę tu, trochę tam, nie

powinni się dowiedzieć, że jesteś jedną z cór mojego domu. To by ci mogło

przysporzyć problemów, zwłaszcza że masz eleganckie maniery i naturalną słabość do

dobrego wina, przynależną twojemu stanowi. Jesteś wyjątkowym kwiatem, Johanno.

Podobnie jak twoja babka możesz bywać w różnych środowiskach. Nie będziesz

background image

krzywiła nosa na brudne zadania, które czekają cię u mnie.

Johanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Thilla jednak proponowała najlepsze

wyjście:

- Poproś swego nowego przyjaciela, profesora, żeby pomógł ci znaleźć jakiś

pokój na mieście. Pieniędzy ci chyba starczy? Mam nadzieję, że Marja wyposażyła cię

odpowiednio na drogę, co?

- Mam własne pieniądze - mruknęła Johanna.

- Świetnie. Przydadzą ci się. Same tylko bilety do Theat...

- Masz na myśli demonstracje chirurgiczne?

- Tak. To wielka szkoda i wielki wstyd, że różne eleganckie i bogate paniusie

przychodzą tam, wydają z siebie okrzyki grozy i mdleją, płacąc za to majątek, podczas

gdy ludzie, dla których oglądanie operacji mogłoby być bardzo pożyteczne, nie są w

stanie zarobić więcej niż trzeba, żeby jakoś utrzymać się przy życiu.

- Byłaś tam kiedyś, matko? Gospodyni chrząknęła.

- No, można tak powiedzieć... na swój sposób. Ale wśród eleganckiej

publiczności na galerii, nie.

Johanna nie pytała więcej.

Thilla to nadzwyczaj dziwna osoba, w jednej chwili wydaje się niczym długo

wytęskniona matka, a w drugiej taka daleka i trudna do zrozumienia, że Johanna była

niemal przerażona.

Teraz gospodyni wstała, jej twarz znalazła się na wysokości twarzy siedzącej

Johanny. Szczupła dłoń, silna, spierzchnięta, spoczęła na wciąż zmarzniętych palcach

Johanny. Dłoń Thilli była ciepła jak nagrzana cegła.

- Nauczysz się bardzo dużo. Będziesz oszołomiona tą wiedzą. Ale ja będę o

ciebie dbać, postaram się, żeby wszystko działo się we właściwym czasie, żebyś za

jednym razem robiła tylko jeden krok. To bardzo ważne, moja młoda przyjaciółko.

Johanna wolno kiwała głową.

Thilla poklepała ją po policzku, jakby dla dodania odwagi, potem energicznie

zakrzątnęła się w kuchni, odstawiła na bok garnek z wodą, zamknęła drzwiczki pieca,

odwróconą do góry dnem drewnianą miską przykryła chleb, żeby nie wysychał,

wypłukała kubek w misce z wodą stojącej na podłodze.

- Zrobiło się późno. Potrzebujemy odpoczynku. Dobranoc, moja droga, śpij

spokojnie. Petrus sypia bardzo czujnie, a poza tym tutaj naprawdę nikt nie chce zrobić

krzywdy żadnej z dziewcząt Thilli - skrzywiła się. - Nie, nikt by się nie odważył...

background image

Johanna podziękowała za wszystko, powiedziała „dobranoc" i poszła do

siebie. Położyła się na łóżku, z głową na zwiniętym wełnianym swetrze. Nie mieli tu

poduszek, a szorstka kołdra okropnie drapała. Młoda kobieta była jednak zbyt

zmęczona, by tęsknić za swoją domową delikatną pościelą.

Zresztą taka mała tęsknota mogła pociągnąć za sobą zbyt wiele wspomnień.

Stwierdziła, że sen nadchodzi, pospiesznie odmówiła wieczorny pacierz, czuła

jednak, że słowa modlitwy nie trafiają jej do serca. Ono pozostało zamknięte,

niedostępne, Johanna wiedziała, że tak jest już od bardzo dawna.

Z drugiej strony, to bardzo dobrze nie dopuszczać do siebie bólu, pragnienia,

strasznej tęsknoty za tym, czego i tak nigdy nie będzie posiadać.

I to inne, dręczące zmartwienie o małego Benjamina, uczucie, że zawiodła

Ingalill...

Wierzyła, że potrafi z tym żyć. Bo kiedy wróci do domu, będzie umiała

rozwiązać problemy wszystkich. Życie znowu będzie takie jak dawniej, znowu ludzie

będą przychodzić do Vildegard po pomoc w różnego rodzaju plagach.

Znajdą się za to w lepszych rękach niż dawniej, Johanna wiedziała, że każda

godzina tęsknoty i niepokoju o rodzinę, zostanie sowicie wynagrodzona nową wiedzą

i nowym doświadczeniem.

Znajdowała w tym ukojenie, bardzo stanowczo zabroniła sobie myśleć, że

może właśnie teraz mały Benjamin płacze, bo nie ma przy nim mamy.

Starała się stłumić złe myśli, wyobrażając sobie twarze ludzi, których spotkała

dziś wieczorem, przypominając sobie ich nazwiska. Wciąż jeszcze brzmiało w jej

uszach szczebiotanie pań, szczery śmiech panów nad koniakiem, brzęk kryształów.

Na przyjęciu była też muzyka, gościom przygrywał kwartet wykonujący

krótkie utwory bardzo modnego kompozytora nazwiskiem Jean Philippe Rameau.

Z głową pełną tych dźwięków zasnęła i była kompletnie nieprzygotowana,

kiedy pojawiła się mara i pociągnęła ją głęboko, głęboko w strumień lęku.

ROZDZIAŁ ÓSMY

W ostrym świetle pod owalną kopułą szklanego dachu stał profesor z rękami

zanurzonymi głęboko w wnętrznościach trupa. Rikard Remmermann miał swoich

dwóch najwybitniejszych studentów po lewej stronie, po prawej zaś stał niewysoki

mężczyzna o szarych włosach i trzymał w rękach metalową tacę. Lądowały na niej

próbki tkanek i kawałki śliskich jelit, które później obnoszono po galerii, żeby

background image

wszyscy mogli się im przyjrzeć.

Zwłoki ułożono na wysokim stole z marmurowym blatem, znajdowały się w

nim głębokie wyżłobienia, którymi podczas operacji płynęła krew i żółć, ściekające

do metalowych wiader ustawionych pod stołem. Odgłos spadających kropli słychać

było nawet w najdalszych rzędach galerii, kiedy bowiem sam profesor Remmermann

dokonywał sekcji, w sali panowała absolutna cisza.

Paru mężczyzn siedziało z kartkami papieru na kolanach i przygotowanymi

kawałkami kreślarskiego węgla. Profesor zakazał używania piór do pisania podczas

swoich demonstracji, bo skrobią po papierze i przeszkadzają.

Głos profesora niósł się niczym grzmot ponad piękną, rozległą salą. Stał przed

publicznością jak pastor podczas kazania, długie łacińskie określenia były dla

zebranych tak samo niezrozumiałe, jak liturgiczne formułki. Na galeriach zbierała się

szlachta i eleganckie towarzystwo, zapach francuskich perfum mieszał się z mdłym,

słodkawym odorem rozkładających się zwłok oraz ostrą wonią spirytusu.

Demonstracja była wielkim wydarzeniem, od kiedy bowiem oba konkurujące

ze sobą instytuty ustanowiły królewskie rady, dostęp do zwłok dla demonstracji został

bardzo ograniczony. Teraz wymagano pisemnego zezwolenia, a niełatwo było je

zdobyć. Stanowcze protesty Kościoła sprawiły, że dawniej tak liberalna praktyka

zaopatrywania się w zwłoki w przytułkach i szpitalach nie mogła być kontynuowana.

Zdarzało się mimo to, że można było zdobyć zwłoki jakiegoś delikwenta,

zwłaszcza można było liczyć na osoby skazane na śmierć, których ziemskie członki,

jak sądzono, również nie zasługują na szacunek czy błogosławieństwo. Leżące dziś na

stole ciało należało za życia do podwójnego mordercy cudzoziemskiego pochodzenia.

Zielonkawożółta skóra świadczyła, że był mieszańcem dwóch ras. Potwierdzał to

ostry nos, gęste czarne włosy i członki, które za godzinę lub dwie zostaną oddzielone

od ciała podczas wspaniałego pokazu amputacji.

Było to wielkie wydarzenie i zadbano nawet o muzykę, która bawiła

zebranych, zanim profesor wkroczył na salę gotów do odegrania głównej roli w tym

bardzo rzeczywistym dramacie.

Teraz unosił wysoko jakąś czerwoną, ociekającą krwią bryłę. Przesuwał ją w

stronę światła, oglądał ze wszystkich stron, polecił jednemu z pomocników ją

potrzymać, a sam tymczasem zrobił kilka szybkich cięć.

Johanna wiedziała, że profesor ogląda serce delikwenta. Pociągał za

szaroniebieskie sznury zwisające z organa Wokół widzowie piszczeli z podziwu

background image

pomieszanego z przerażeniem, pośród elegancko ubranej publiczności dyskretnie

krążyły niewielkie butelki ze srebrnymi korkami. Panie skrapiały się perfumami i

ukrywały twarze w haftowanych chusteczkach lub za wachlarzami. Ich roziskrzone

oczy sprawiały, że Johanna poczuła się nieswojo. Co to za ludzie? Nie przyszli tu ani

po naukę, ani z szacunku dla zdolnych lekarzy. Ani nawet z podziwu dla tego

niezwykłego tworu, jakim jest ludzkie ciało. Nie przywiodła ich tutaj ciekawość, bo

chcieli dowiedzieć się czegoś więcej na temat anatomii.

Przyszli tu szukać rozrywki, kiedy ludzkie ciało będzie dzielone na części,

niczym zwierzę w szlachtuzie.

Poczuła mdłości i zapragnęła, żeby nauka posługiwała się innymi sposobami.

To, że stoi za tymi ubranymi w brokaty ludźmi, że słucha ich wypranych z wszelkiego

szacunku komentarzy, złościł ją bardziej, niżby przypuszczała, i sprawiło, że

spotkanie z prywatnym zakładem naukowym Crugera stało się dla niej wielkim

rozczarowaniem. Wolno spakowała drewnianą płytkę, zapas papieru, ołówek i

wszystkie przybory, które sobie zawczasu przygotowała. Włożyła to do skórzanej

torby i wyszła. Miała wrażenie, że razem z przyborami pakuje do torby wszystkie

swoje nadzieje i oczekiwania.

- No, i co na to powie nasza piękna norweska panienka? Czy zgromadziła

jakieś fantastyczne obserwacje z tych demonstracji, które dzisiaj przedstawił nam

profesor?

Mężczyzna podszedł od tyłu i ujął ją pod ramię.

- Jestem Marcello Santorini, jeśli wolno. Wie pani, my, studenci, nie

przejmujemy się za bardzo dworską etykietą. To niesłychane, jak szybko ludzie się ze

sobą spoufalają, jeśli przyjdzie im spędzić razem pół nocy w bibliotece na wspólnych

intelektualnych poszukiwaniach...

- Dopóki się samemu nie straci głowy - mruknęła niechętnie.

- Ha! Jakbym o tym nie wiedział! Panienka jest kimś więcej niż tylko

poszukującą przygód dziewczyną! Widzi pani, profesor nas ostrzegał. On ma o pani

wielkie wyobrażenie. W każdym razie chce się rozkoszować skandalem, jaki

wybuchnie, kiedy wysoka rada się dowie, że wśród studentów znajduje się kobieta...

Johanna nadal szła przez rozległy hall, słychać było jej rytmiczne kroki na

marmurowej posadzce; teraz zbliżała się do schodów, a on wciąż szedł za nią, nie

przestawał się naprzykrzać. Postanowiła działać stanowczo.

- Panie Santorini, czego pan właściwie ode mnie chce? Zdjął czapkę i stał

background image

uśmiechnięty. Miał najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała. I włosy

lśniąco czarne, związane na karku w koński ogon. Poczuła, że na ich widok serce

skacze jej do gardła.

Ale jego twarz była bardziej kanciasta, podbródek szerszy, uśmiechnięte wargi

pełniejsze i takiej soczystej barwy, że kobiety mogłyby mu zazdrościć. Mimo to nie

było nic kobiecego w sposobie, w jaki ujął jej rękę i pocałował.

- Piękna, młoda panno studentko... znajomość z panią musi być czymś

wyjątkowym. Pani nie może teraz tak po prostu sobie pójść. Ja szukałem pani przez

całe swoje życie! Pani jest odpowiedzią na wszystkie moje modlitwy! Odkąd

skończyłem pięć lat, żyłem wyłącznie pośród książek mego ojca. Miałem tylko jedno

jedyne marzenie, chciałem mianowicie przewyższyć go w wiedzy medycznej.

Pracowałem bardzo ciężko, byłem najmłodszym kandydatem, jaki kiedykolwiek

zdawał egzaminy przed znanym kolegium przy Hotelu Dieu w Paryżu... Słuchała go

oszołomiona.

- Ale... pan powiedział, że jest studentem. O ile wiem, to francuscy lekarze

niewiele mogą się nauczyć tutaj na północy. I słyszałam też, że traktujecie nas z góry,

ż

e waszym zdaniem, jeśli chodzi o naukę, to nie bardzo się różnimy od ludzi epoki

kamiennej.

Roześmiał się znowu, ale nie puścił jej ręki, teraz jednak jego wymuszona

bliskość nie wydawała się już jej taka niebezpieczna.

- Ma pani rację, panienko. Naprawdę ma pani rację. Taki człowiek jak Cruger

nie może nas zbyt wiele nauczyć. Ale ja pochodzę z pięknej Italii i zdążyłem pojąć, że

jeśli człowiek chce otrzymać naprawdę nowe odpowiedzi, to powinien szukać w

miejscach, w których inni nie szukają. Nie stójmy jednak tak na ulicy i nie

dyskutujmy! Niech panienka pozwoli się zaprosić na ciastko i filiżankę czekolady do

Waldemara na Królewskim Rynku.

Potrząsnęła przecząco głową i cofnęła rękę. Uczucie, że znalazła się w całkiem

nowym świecie, stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Na co sobie ten człowiek

pozwala? Czy to dopuszczalne, by młodzi mężczyźni i kobiety sami spacerowali po

ulicach, mimo że znają się parę minut i nawet nie zostali sobie przedstawieni?

- Nie mogę. Muszę wracać do domu. Muszę przeczytać notatki, chyba pan

rozumie.

- Piękna pani! Pani jest odpowiedzią na moje modlitwy! Proszę pozwolić, bym

opowiedział, jak każdego wieczoru w modlitwach do Najświętszej Panienki prosiłem

background image

tylko o jedno: Ześlij mi kobietę obdarzoną rozsądkiem i wiedzą, taką, która myśli i

wie, i ma zainteresowania, o których można rozmawiać. O taką małżonkę prosiłem,

no i Pan Nasz w swojej łaskawości zesłał mi ciebie. Nie może mi pani odmówić, musi

pani zrozumieć, że to by było przeciwko woli Pańskiej!

Byłaby bardzo zagniewana, gdyby ktoś inny, a nie ten zielonooki dowcipniś

powołując się na wolę Bożą, starał się ją wodzić na pokuszenie.

Ale on jest taki słodki! I absolutnie niegroźny, jego otwarte spojrzenie

przypomina raczej chłopca, który chce się wyrwać na wolność, kiedy kazano mu paść

krowy. Ręce miał niezwykle ruchliwe, nieustannie nimi gestykulował, wymachiwał

przed urodziwą twarzą, policzki płonęły mu z przejęcia. Opowiadał o pysznych

waniliowych ciastkach, jakie podają w cukierni, do której ją zapraszał, o tym jak

mogliby spacerować po mieście, żeby poznała najciekawsze miejsca, o wielkiej

radości profesorów, że mogą ją uważać za swoją protegowaną, i o tym, co mu

przepowiedziała jego ukochana mama w dniu swojej śmierci.

Johanna czuła, że za chwilę ulegnie. Był taki zabawny, taki spontaniczny, taki

beztroski! Choć przecież jest mężczyzną wykształconym. Z pewnością mógłby jej

pomóc w wielu sprawach. Potrzebowała sojusznika, kogoś, kto mógłby jej służyć radą

zarówno w odniesieniu do trudniejszych partii literatury, jak i bardziej praktycznej

orientacji w tym tak dla niej nowym położeniu.

Był zaprzyjaźniony i z Niemcem, i z profesorem. Nie zdziwiłoby jej też wcale,

gdyby się okazało, że zna Crugera.

- Panie Santorini... pański ojciec... czy on ma na imię Giovanni?

- Och, oczywiście! Istnieje wielu Giovannich na moim pięknym wybrzeżu, ale

tylko jeden znany jest aż na tych północnych krańcach kontynentu. Ze też pani o nim

słyszała! Muszę przyznać, że pani wiedza nie przestaje mnie zdumiewać!

- Observationes Anatomicae. Dzieło liczące sobie ponad dwadzieścia lat, a

mimo to wciąż jedno z największych.

- Magnificai Klaskał w dłonie z zachwytu, objął ją w pasie, Johanna

przestraszyła się, że on zaraz zrobi coś nieprzyzwoitego. Drgnęła, słyszała już o tych

niepohamowanych południowych adonisach i osłaniała się przed ewentualnymi

pocałunkami, jakie mogły spaść jej na twarz.

- Mamma mia! Bóg mi panią zesłał, jestem stracony, jestem zbawiony! Czy

zechciałaby pani pójść ze mną natychmiast do księdza, a potem będziemy mogli

przesłać naszym rodzinom tę radosną wiadomość.

background image

Johanna nie była w stanie dłużej zachować powagi, musiała się roześmiać. On

potrząsał włosami, kłaniał się głęboko, jakby zamierzał przed nią uklęknąć.

- Panie Santorini, to niewiarygodne, co pan wyprawia - śmiała się Johanna.

Nie można było traktować go poważnie, mimo wszystko to zdumiewające, że

mężczyzna po pięciu minutach znajomości właściwie się jej oświadcza.

- Będzie pani miała czas się zastanowić, kiedy słodki, biały krem będzie

wypełniał pani usta. Ha, po tym, jak zaprezentuję pani wielkie dzieło mojego

cukiernika, nie będzie pani mogła mnie już odepchnąć. Będzie pani moją dłużniczką

na wieki!

Dała za wygraną. Ujęła podane sobie ramię i wciąż roześmiana poszła z nim w

ten jesienny pogodny dzień.

No bo w gruncie rzeczy co to szkodzi? Było tak, jak myślała, tutejsze

akademickie środowisko ma całkiem inne zasady niż te, jakich nauczyła się w

staroświeckiej małej osadzie daleko nad norweskimi fiordami. Ani jeden człowiek się

za nimi nie obejrzał, nie posłano im ani jednego taksującego spojrzenia. Nawet

wówczas kiedy on podrzucał czapkę i wykrzykiwał coś za mijającym ich powozem.

Nikt widocznie nie uważał, że to dziwne zachowanie.

Marcello był specjalistą od błyskawicznych replik i zabawnych historii.

Najwyraźniej mieszkał w Kopenhadze od wielu lat, bo mówił po duńsku niemal bez

akcentu, a kiedy szli przez rynek, powiedział jej, ile dokładnie jest tam kamieni.

Pokazał jej wielki posąg Christiana V na koniu i drogę do ogrodów wokół zamku

Amalieborg oraz wiele interesujących miejsc.

- Pokażę pani wszystko, na początek jednak najważniejsze: ciastka z

waniliowym kremem.

Odprowadził ją do domu, mieszkała przy małej uliczce za ratuszem, ledwo

udało jej się nie dopuścić do tego, by poszedł z nią aż do samych drzwi.

Była to ładna dzielnica, dom został zbudowany w stylu holenderskim i

przypominał ów pałac, który wzniosła dla siebie Marja. Parter zajmowali mał-

ż

onkowie Thingel, bliscy znajomi Niemca. On był kapitanem na dużym frachtowcu

Kompanii, ona zaś, energiczna i pulchna dama, prowadziła sklep dla pań na Amager

Torv. Nie mieli dzieci, blisko dwadzieścia lat temu czwórkę ich potomstwa zabrała

epidemia ospy.

Johanna miała klucz do drzwi wejściowych i mogła nie zauważona wejść po

schodach na górę, gdzie znajdował się jej pokój, ulokowany między pomieszczeniami

background image

dla służby i pracownią krawiecką gospodyni. Cztery krawcowe i jeden starszy

mężczyzna szyli tam damskie ubrania. Johanna została poinformowana, że wchodzi

do szacownego domu.

- Piękna panienko, pomachaj mi chociaż na dobranoc ze swojego okna, zanim

stąd odejdę. I proszę mi obiecać, że jutro przyjdzie pani do czytelni, że nie jest pani

jedynie cudnym snem ani wytworem mojej fantazji, którą wprawiłem w ruch

zjedzeniem takiej ogromnej ilości waniliowego kremu.

Uderzyła go lekko po zbyt ruchliwych dłoniach, nie pozwalała się obejmować,

w końcu trzeba wyznaczyć jakieś granice, zwłaszcza że złapał ją za rękę i chciał

bawić się z nią w berka koło fontanny niedaleko zamku.

- Panie Santorini... pan chyba oszalał! Pan jest naprawdę niebezpiecznym

mężczyzną, który potrafi zagadać kobietę, obezwładnić ją tymi ciągłymi wybuchami

ś

miechu.

- Och, a czego innego by się pani spodziewała? Wyznaczona mi przez Boga

małżonka nie może być śmiertelnie poważna.

W końcu musiała go popychać, żeby już sobie poszedł, nie dała się podejść i

nie obiecała, że pomacha mu z okna, ani nie powiedziała, które z okien należy do jej

pokoju.

Domyślała się, że młody człowiek nie miałby żadnych skrupułów i przy

najbliższej okazji wtargnąłby do panieńskiej komnaty.

Myśli Johanny wolne były od fantazji i dawnych wspomnień, swobodnie

krążyły po jej głowie niczym lekka mgiełka nad leśnym jeziorkiem.

Ileż dziwnych rzeczy on mówi! Ile niezwykłych komplementów. Nigdy żaden

mężczyzna nie porównywał jej uszu do pięknych muszli ani brwi do półksiężyców.

Nie wiedziała, że ma oddech pachnący niczym różany ogród w Neapolu, a kiedy

wpijał wzrok w jej piersi i zaczynał mówić o włoskich dolinach okolonych

wzgórzami, to najpierw zareagowała złością.

To niewiarygodny mężczyzna.

Musiała przyznać, że w ciągu tych trzech godzin, jakie minęły od zachodu

słońca i zamknięcia Theatrum, wszystko, co tam przeżyła, zostało kompletnie

przesłonięte przez oczy, zachowanie i śmiech tego Włocha.

Ogarnął ją wstyd. To przecież nie wypada.

Bardzo dobrze wiedziała, że gdyby to dotarło do uszu Komisji, miałaby

poważne kłopoty, a jej przyszłość stanęłaby pod znakiem zapytania. W Komisji

background image

zasiadało między innymi dwóch lekarzy i dwóch pastorów. Komisja ma za zadanie

rozstrzygnąć, czy młode kobiety spełniają wszystkie warunki, również moralne, by

otrzymać atest uprawniający do prowadzenia działalności akuszerskiej.

Objadanie się ciastami z waniliowym kremem w towarzystwie mężczyzny o

rozpłomienionych zielonych oczach pewnie by nie przemawiało na jej korzyść.

Ani uścisk jego rozpalonej dłoni, kiedy idą ulicą. Nie mówiąc już o

gwałtownym biciu serca i tym podniecającym napięciu, które trudno opanować, o

rękach, które wieczorem nie są w stanie się uspokoić.

Niczego takiego nie przeżywają przyzwoite kobiety.

Ani śmiertelnie poważne.

Bezwzględnie musi się opamiętać i unikać tego młodego człowieka. Może

powinna pójść do profesora i prosić o ochronę? Bo trudno będzie uniknąć spotkań z

panem Santorinim, zwłaszcza że on też należy do ulubieńców Crugera. Zresztą

dziwiłoby ją, gdyby nie był, syn takiego uczonego! Prawdopodobnie to sam Cruger

zaprosił go do swego prywatnego zakładu naukowego, bo to z pewnością podnosi

reputację szkoły również wobec kolegów z uniwersytetu.

Dziwne, że taki wesołek, skłonny do niepoważnych żartów, pochodzi z

takiego wielkiego, naukowego rodu! Dziwne, że może być tyle buzującej radości

ż

ycia, tyle humoru w młodym człowieku, który większość swego czasu spędził nad

książkami i bardzo trudnymi zadaniami z zakresu medycyny, a zwłaszcza chirurgii.

Nie zwróciła na niego uwagi podczas chirurgicznych pokazów, ale kiedy w

skupieniu starała się przypomnieć sobie obraz sali, to jego czarne włosy związane w

koński ogon mignęły jej wśród siedzących najbliżej stołu i śledzących wydarzenia z

pierwszego rzędu.

Siadywał wśród nauczycieli, innych profesorów i wykładowców z obcych

krajów.

Przy okazji zapyta o Santoriniego Niemca. Może w sobotę wieczorem, kiedy

znowu będzie jadła kolację w jego domu. A gdyby wtedy musiała pracować, to spotka

go w kościele świętego Piotra, gdzie Niemiec modli się w niedzielne przedpołudnia.

Mimo wszystko ten Włoch jest niebezpieczny. Gdyby nie była ostrożna,

mógłby zabierać jej zbyt wiele czasu, zajmować jej myśli i przeszkadzać w

wypełnianiu najważniejszej pracy, czyli w nauce. Nie może stracić wyjątkowej

szansy, jaką los jej dał.

Johanna splatała niespokojne dłonie, starała się odmawiać stare modlitewne

background image

formułki. Ale modliła się tylko wargami, wciąż w jej głowie zmieniały się piękne

obrazy i zanim zasnęła, miała wrażenie, że czuje na nagiej skórze jego gorący oddech.

Czarne, lśniące włosy, zdawały się łaskotać jej szyję, piersi napinały się pod

koszulą, jakby rzeczywiście jej dotykał.

- Ten przeklęty Cruger! Co on sobie wyobraża? Drodzy koledzy, pozwolę

sobie przypomnieć moje słowa, kiedy ten dom wariatów został stworzony: Jakim

prawem prywatna osoba stawia wyzwania królewskiemu duńskiemu uniwersytetowi?

To po prostu wstyd! I na moje wyszło. Grzech i obraza boska kwitnie, a nikt tego nie

kontroluje!

Zgromadzeni kiwali głowami. Syci i ociężali po pieczonej gęsi, popijali

koniak i słuchali słów pastora. Nie był to pierwszy lepszy klecha, ale jeden z

najważniejszych przedstawicieli wydziału teologicznego, odpowiedzialny zarówno

przed Bogiem, jak i przed ludźmi. Prowadził wykłady dla studentów, był najbardziej

zaufanym doradcą biskupa i faworytem króla. Wielu zdumiewało się, że pan Cruger,

mając takich przeciwników, mimo wszystko otworzył i prowadzi w stolicy Theatrum

Chirurgicum.

- Coś trzeba z tym zrobić. Nie możemy pozwolić, żeby ten rzeźnik kradł cenny

materiał naszym lekarzom. Muszę powiedzieć, że jestem wstrząśnięty. - Zapalił fajkę

i ciężko opadł na krzesło. Małe, wyblakłe oczka błądziły po sali, przyglądając się

podstarzałemu zgromadzeniu. - Nauka to wasza wielka odpowiedzialność, moi

panowie! Ale powiadam wam, jeśli będzie się ją uprawiać w pogański sposób,

obrażając boskie dzieło stworzenia... naruszając tajemnice Pana... to kara będzie

wielka. Trupów nie można krajać na oczach znudzonych szlachcianek i żądnej

sensacji publiczności. Trzeba je potem pochować w poświęconej ziemi, jeśli nie

należą do wyrzutków. Jeden z panów wyjął cygaro z ust.

- Czyż to jednak nie jest tak, że medycy mogą kroić tylko takich, którym

odmówiono prawa do poświęconej ziemi?

Pastor mamrotał, że o to właśnie chodzi.

- Tak, tak powinno być. Cała rzecz w tym, że Cruger nie przejmuje się

postanowieniami prawa!

Pochylił się nad okrągłym stołem, przy którym siedzieli panowie, i odłożył

fajkę. Spoza błękitnej smugi dymu dobitnie powiedział niskim głosem:

- Dzieją się straszne rzeczy. Uczeni, nie, nie, nie waszej klasy, moi panowie,

lecz pozbawieni honoru szalbierze ze szkoły Crugera, ich mam na myśli. Otóż

background image

dokonują oni potwornych przestępstw.

Wymieniano zdumione spojrzenia, kieliszki zastygły w pół drogi do ust.

- No, a co z profesorem Remmermannem? Czy nie powinniśmy odbyć tej

dyskusji któregoś wieczoru, kiedy on także będzie obecny?

Pastor wiedział wszystko o retoryce, także o znaczeniu pauzy, teraz uzyskał

już niezbędną ciszę i odpowiedni poziom oczekiwania. Cichym głosem poprosił

zgromadzonych o osąd, kiedy skończy swoją wypowiedź.

- Oni nocami zakradają się na cmentarze, moi panowie! Przynoszą szpadle i

łomy... rozkopują świeże groby i kradną ciała!

- Nie! Niemożliwe! Cóż za potworne rzeczy! Zdumienie uniosło wiele

krzaczastych brwi. Jeden z lekarzy zerwał z głowy perukę i ocierał rękawem spocone

czoło.

- To niepojęte! Cóż za profanacja! To przecież potworne przestępstwo!

- Gorzej - rzekł pastor krótko. - Sprawa ma znacznie poważniejsze następstwa

niż samo tylko działanie policji. Czy zdajecie sobie sprawę, moi panowie, czego

możemy w konsekwencji oczekiwać? Całych tłumów niespokojnych, demonicznych

dusz, które będą krążyć pośród nas w poszukiwaniu swoich na zawsze utraconych

ciał!

Wytrzeszczali oczy, niektórzy zaciskali powieki. Pastor wiedział, że stosunek

uniwersyteckich medyków do szkoły Crugera był mniej więcej taki, jak stosunek

Rosjan i Finów podczas wielkiej wojny. Odczuwali może jakiś rodzaj podobieństwa

do siebie nawzajem, ale nienawidzili się i obawiali o swoją przyszłość.

- Barbarzyńcy Crugera ściągną karę boską na nas wszystkich. Wiedza

medyczna może się rozwijać jedynie w imię Pana i pod nadzorem Jego sług. Tu

doświadczamy naocznie, do czego może prowadzić bezbożność, na co ci diabelscy

przestępcy narażają nasze kobiety i dzieci. Teraz już wiecie, z kim współpracuje nasz

poczciwy Remmermann. I możecie, drodzy zebrani, ocenić konsekwencje.

Słowa pastora zrobiły na wszystkich ogromne wrażenie. Zebranie miało się ku

końcowi. Coraz to któryś z panów spoglądał na kieszonkowy zegarek.

Pastor częściowo osiągnął to, co chciał. Wkrótce zrobi się koniec z tym

bezbożnym polowaniem na coraz to nowe zwłoki do krajania. Cieszył się, że

niebezpieczni przestępcy zostaną też oskarżeni o łamanie zakazu korzystania ze

zwłok z domów dla psychicznie chorych i przytułków, ale powaga sytuacji dotarła do

niego dopiero, kiedy po raz pierwszy usłyszał o okradaniu grobów.

background image

- Człowieku, człowieku - wzdychał jakby sam do siebie i spoglądał w sufit

pięknej komnaty. - Do czego ty zmierzasz? Chcesz jeszcze więcej trującej wiedzy z

drzewa zakazanego? Wbrew woli Pana starasz się poznać Jego tajemnice tak, jakby

dzieło stworzenia można było przyrównać do cebuli, którą rozbiera się warstwa po

warstwie... pewnego dnia to zrozumiecie, drodzy koledzy z fakultetu medycznego.

Pewnego dnia świat uzna, że bez Boga żadna choroba nie może być wyleczona. Co

więcej, bez woli Boga żadna choroba ani cierpienie nie powstanie...

Wkrótce wszyscy medycy się pożegnali i zostali tylko trzej koledzy teolodzy,

by odmówić ostatnią modlitwę i wypić ostatni kieliszek koniaku.

Głos Crugera z natury nie był taki silny jak głos Remmermanna. Ale akustyka

w owalnej sali pod szklaną kopułą była nienaganna i nawet najdelikatniejszy szept

znakomicie docierał do czterech ubranych na czarno milczących mężczyzn,

zaproszonych do Theatrum na spotkanie z powodu kryzysu.

Teraz głos niewysokiego chirurga łamał się z gniewu i zaniepokojenia.

- Nie mogę się na to zgodzić, by plotki i pomówienia zniszczyły to, co

zbudowałem! Żeby nasi studenci cierpieli dlatego, że administracja nie potrafi

utrzymać języka za zębami!

Westchnął, otarł spoconą twarz. Ponuro spoglądał w niemal pusty pokój.

Ciężki zapach spirytusu, chemikaliów i zastarzałego tytoniowego dymu zawsze wisiał

w tej sali, chociaż wywietrzniki w suficie stały otworem przez okrągły rok.

- Prosiłem was, byście zatroszczyli się o dostarczenie trupów. Jesteśmy

absolutnie od tego uzależnieni. Ale prosiłem was, byście wyjechali gdzieś dalej i tam

szukali, czego trzeba! Ostrzegałem dokładnie przed tym, że w mieście zaczynają się

pogłoski o rabowaniu grobów!

Pociągnął łyk wody.

Nikt nie poprosił o głos, nikt nie złożył żadnych wyjaśnień. Cruger wolno

zwinął swój pergamin.

- Jutro o godzinie dwunastej będę przesłuchiwany u sędziego najwyższego. To

nie błahostka, moi panowie. Jestem zmuszony poinformować panów, że zamykamy

oficjalne pokazy chirurgiczne, że w ogóle kończymy wszelkie demonstracje na

ludzkich trupach! Innymi słowy, wracamy do świń i psów. Naprawdę można płakać

nad tym nędznym, zacofanym krajem! Jesteśmy skazani, by na zawsze pozostać

błaznami świata, amatorami! Uczeni, mój Boże! Chirurdzy, którzy nigdy nie widzieli

nic prócz zwierzęcych preparatów, jak oni mogą skutecznie operować?

background image

Siedzących na ławie ogarnął niepokój.

Cruger usiadł po prostu na niskim stole operacyjnym. Samotny, mdły promyk

słońca odbijał się od jego łysiny. Chirurg wyglądał na jeszcze mniejszego i bardzo

przygnębionego, ale, mimo frustracji, oczy lśniły blaskiem.

W końcu powiedział szeptem:

- Moi panowie, teraz musicie wybrać studentów godnych zaufania.

Wyjaśnijcie im powagę sytuacji, zwolnijcie ich, gdyby było trzeba, z ewentualnych

religijnych zobowiązań, na które musieli przysięgać. Powiedzcie im, że niedługo

nadejdzie czas, gdy staroświeckie dogmaty księży zostaną odrzucone. My jesteśmy

przyszłością. Nadzieją nowej ludzkości. To my posiadamy zdolność uwalniania od

cierpienia i udręki, i to nie może nam być odebrane. Musimy działać niezmordowanie,

nie pozwolić się powstrzymać ludziom o ciasnych horyzontach i gadaniem o woli

boskiej.

Większość nie była w stanie ukryć swego zaskoczenia taką swobodą myśli.

Wiadomo było wprawdzie, że Cruger nie wyciera ławek w kościele, ale że aż tak

otwarcie będzie głosił swoje idee, takie niebezpieczne myśli...

- Panie Cruger - wyjąkał jeden z zebranych nerwowo.

- Tak? Jakieś pytania?

- Ja... Ja nie wiem, czy my pana właściwie rozumiemy, ale... To znaczy, że

będzie się organizować tajne pokazy?

Ich szef kiwał głową z udaną wyrozumiałością.

- Bardzo dobrze. Tajne, o ile zdołamy zdobyć trupy. A to, moi panowie, będzie

zadaniem waszym i studentów. Chciałbym wam tylko udzielić jednej rady:

zdobywajcie je w miejscach, gdzie nikt ich nie będzie szukał, nikt nie zauważy ich

braku. I w miejscach, gdzie żaden pastor ani kościelny was nie przy - łapie na

gorącym uczynku i nie spowoduje kompletnego upadku naszego Theatrum!

Znowu potakiwali. Cruger wyszedł na sztywnych nogach w towarzystwie

asystenta, czarnowłosego i milczącego młodego mężczyzny, którego głosu nikt nigdy

nie słyszał.

- Uff... ale nam się dostało, i to tak wcześnie rano - westchnął Remmermann.

- To by człowiekowi zepsuło każdy dzień, profesorze. Zresztą dochodzi

dwunasta.

- Tak, otrzymaliśmy jasne polecenie, żeby nie powiedzieć: rozkaz. No to

poszukajmy sobie mądrych pomocników.

background image

Jeden z kolegów uśmiechnął się krzywo i zaczepnie.

- Ma pan z pewnością na myśli mężczyzn. Pańska ulubienica z dalekiej

Północy chyba nie wchodzi w rachubę?

Remmermann nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem.

Dyskusja w sprawie uczestnictwa Johanny w studiach nigdy się nie odbyła,

zwłaszcza że pan Cruger bez mrugnięcia okiem podpisał się pod protokołem

stwierdzającym, że znalazła się na liście studiujących.

Remmermann wiedział, że to w dużej mierze jego zasługa. Zresztą Niemiec

wydał też na to sporo pieniędzy. To prawda, że żaden chirurg nie może się

wykształcić bez pokazów i demonstracji dokonywanych na trupach, więc jest

oczywiste, że zwłoki są niezbędne. Ale jest też jeszcze jedna rzecz, której ich szkoła

nigdy nie miała pod dostatkiem, a mianowicie pieniądze. Pieniądze na wszelkie

opłaty, na zakup instrumentów, na książki i coraz częstsze podróże na południe, gdzie

nauka posunęła się znacznie dalej. Prawdopodobnie przyjęcie zacnej Johanny

przyniosło trochę pieniędzy albo może Niemiec od początku dostrzegał możliwość

zdobycia interesującej i naprawdę bardzo nowoczesnej małżonki?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Niepostrzeżenie nadeszły przymrozki, liście wysokich dębów w parku

zbrązowiały i skończył się barwny czas jesieni. Ulice Kopenhagi jakby zamarzły,

cienka warstewka szronu pokryła jezdnie i wciąż hałasujące wozy ślizgały się teraz na

zakrętach. Konie potykały się, czasem padały na kolana, a niekiedy nawet przewracały

się jak długie. Zimy bywają w Kopenhadze łagodne i bezśnieżne, mimo to

przysparzają problemów i ludziom, i zwierzętom.

Na położonych na uboczu placach i uliczkach obdarci ludzie zbierali się wokół

ognisk. Bezdomni i tacy, których jedynym schronieniem jest byle jaka szopa z desek i

słomy, stwierdzali, że bliskość drugiego człowieka daje czasem więcej ciepła niż

dziurawy dach. Ludzie ciągnęli do miasta ze wsi i dalekich osad, niektórzy z nich

mieli ciemną skórę, widocznie przywiozły ich do Danii cudzoziemskie statki.

Wokół tych ognisk rozbrzmiewały najróżniejsze języki, ale w brzuchach

wszystkim burczało z głodu tak samo.

Wśród biedaków zdarzały się też kobiety, niektóre nawet z dziećmi.

Teraz Johanna zrozumiała, dlaczego jako protegowana matki Thilli mogła się

dość bezpiecznie poruszać po bocznych uliczkach. Zimą zajęciem Thilli było nie

background image

tylko opiekowanie się biednymi dziewczynami, które w jej domu czekały na

urodzenie dziecka, albo też na to, by dziecko podrosło i można było je zostawiać, a

matka mogła się rozejrzeć za jakąś pracą.

Najsilniejszym z nich Thilla załatwiała służbę i mieszkanie, inne trzymała u

siebie. Miała wielu znajomych i nie wahała się wywierać na nich presji, by przyjęli do

siebie jakąś pannę, której przytrafiło się nieszczęście. Większość po jakimś czasie

zaczynała sobie radzić, bywało, że wracały do rodzin, które jakoś dawały się

przebłagać i akceptowały jeszcze jedną gębę do karmienia. Były takie, które za

wszelką cenę starały się pozbyć dziecka, zaraz po porodzie odwracały się do ściany i

los maleństwa powierzały Thilli. Ona zawsze umiała znaleźć im dom. Zresztą nie tak

mało kobiet przychodziło do niej z zupełnie innymi problemami: mimo wszelkich

starań pozostawały bezpłodne. Zdarzało się więc, że Thilla uszczęśliwiała parę osób

za jednym zamachem.

- Dzisiaj pójdziesz ze mną, Johanno. Świeże powietrze dobrze ci zrobi, jesteś

blada jak trup, dziewczyno. To niedobrze, żeby młoda, zdrowa kobieta przesiadywała

całe dnie w czytelniach, w zamknięciu, bez ruchu. I na dodatek prawie nie sypiasz!

Thilla zdjęła grubą brunatną chustkę z wieszaka. Elegancki płaszcz, w którym

Johanna chodziła na wykłady, nie nadawał się tam, gdzie dzisiaj się wybierały. W tej

dzielnicy nosi się proste, bezbarwne ubrania z szorstkich materiałów, to ulice ludzi w

dziurawych butach i z pustymi kieszeniami.

- Petrus już przygotował ręczny wózek. Chodź, przyniesiemy kocioł z zupą.

Duże miedziane naczynie stało na kuchni od wczorajszego wieczora i teraz rozchodził

się od niego smakowity zapach przypraw, mięsnego wywaru i kapusty. Chleba na

razie Thilla nie przygotowywała, jeszcze długa zima przed nimi. Tymczasem

wystarczy zupa. Thilla miała znajomego rzeźnika, który dawał jej za darmo końskie

kości, bo nikt ich i tak nie kupował. Znała też pewnego właściciela gospody, który się

czasem przeliczył i nabył za dużo ryb, albo kapusta zaczynała mu gnić, więc dawał to

Thilli.

Wózek był ciężki, Petrus ciągnął, Johanna pchała, a Thilla trzymała kociołek.

Unosił się nad nimi gęsty, biały obłok, kiedy posuwali się wolno wąskimi uliczkami.

Zapach sprawiał, że bezpańskie psy unosiły głowy, układały się zwykle pod ścianami

domów, próbując przechwycić trochę ciepła wydobywającego się ze szpar i

nieszczelnych okien.

Thilla machała na powitanie, kiedy zbliżali się do grupy ludzi siedzących na

background image

snopkach słomy przy zrujnowanej szopie. Ognisko zgasło, został tylko popiół i kupka

czarnych, wystygłych węgli, ludzie oszczędzali opał na noc, a teraz było dopiero

wczesne popołudnie.

Na widok Thilli wszyscy zerwali się na równe nogi, otoczyli ją kołem,

obejmowali, głaskali po rękach. Niektórzy mieli na twarzach otwarte cieknące rany,

okaleczone palce sterczały spod szmat, które początkowo miały chyba chronić przed

zimnem. Johanna widziała, że teraz te opatrunki przesiąknięte są krwią.

- Oni pracowali przy siarce - powiedziała Thilla krótko. Johanna natychmiast

zabrała się do rozdzielania nieco już przestygłej zupy.

Nalewała ją do miedzianych misek i metalowych kubków, które jej podsuwali,

niektórzy nie mieli nic oprócz jakiejś obtłuczonej butelki czy pękniętego drewnianego

kubka przywiązanego sznurkiem do pasa.

Thilla nie spoczęła, dopóki wszyscy nie byli syci tak, że nie mogli już zjeść ani

odrobiny więcej.

Na dnie kociołka została tylko resztka, przelała to do dużego drewnianego

naczynia jednego z mężczyzn i szeptem wyjaśniła mu, komu ma to zanieść.

Potem rozwiązały się języki, w grupie raz po raz wybuchały śmiechy. Thilla

rozmawiała i żartowała, od czasu do czasu ujmowała się pod pachy i zaśmiewała do

rozpuku.

Johanna spostrzegła, że w oczach ludzi pojawia się ciepły blask, jedna po

drugiej para oczu rozbłyskiwała, przyszło jej na myśl podobieństwo do ulicznych

latarni, które stróż o zmierzchu zapala po kolei.

Tego wieczoru to Remmermann organizował przyjęcie u siebie, Johannę

uprzedził o tym Marcello. Profesor spodziewał się kilku zagranicznych kolegów,

wśród nich miało być angielskie towarzystwo, które bawi w Kopenhadze przejazdem,

w drodze do Petersburga, oraz dwóch medyków niemieckich zaproszonych do Danii

na gościnne wykłady. Remmermann pragnął zebrać ich wszystkich razem, uwielbiał

takie profesjonalne zgromadzenia bez udziału egzaltowanych kobiet i nie mających

pojęcia o nauce szlachetnie urodzonych panów.

- Powinnaś się ubrać bardzo skromnie. Kobieta - studentka zostanie z

pewnością zauważona przez tych światowej sławy mężów. Będą szukać choćby

najmniejszej oznaki nieprzyzwoitości czy w ogóle czegoś nagannego. To prawda, że

na południu Europy sprawy zaszły dalej, w Paryżu na przykład już nikogo nie dziwi

kobieta lekarz. Ale... wszyscy bardzo uważnie się jej przyglądają. Takie kobiety

background image

muszą się cechować bardzo wysokim poziomem moralności.

- Tak? No, to w takim razie będzie najlepiej, jeśli pan Santorini wysłucha

mojej rady: Trzymaj się ode mnie z daleka, Marcello! To jest moja moralność!

Uścisk jego ręki na ramieniu Johanny trochę zelżał. I tak zresztą nie trzymał

jej zbyt mocno. Jego oddech wydawał się Johannie słodki, kiedy Włoch, szepcząc,

dotykał jej policzka. Stał przy niej bardzo blisko, ale ktoś z zewnątrz nie dostrzegałby

w tym nic złego. Po prostu dwoje studentów pochylonych nad jedną książką prowadzi

szeptem rozmowę. Wokół nich siedziało paru innych czytelników, to ubrani na czarno

studenci, przeważnie z wydziału teologicznego, lecz także paru medyków i

botaników.

- Ależ, Johanno! Przecież chyba jesteśmy przyjaciółmi? I o ile wiem,

będziemy najmłodszymi uczestnikami przyjęcia. Z pewnością posadzą nas obok

siebie, już drżę z podniecenia! Pomyśleć, będę mógł przez cały wieczór siedzieć przy

tobie, czuć konwaliowy zapach twojej skóry, twoje...

- Milcz! I idź sobie stąd! Pozdrów ode mnie profesora Remmermanna i

powiedz, że bardzo mi przykro, ale nie przyjdę. Ja... nie jestem całkiem zdrowa.

Marcello zaśmiał się gardłowo. Kilka głów zwróciło się ku nim, oczy patrzyły

z naganą. Johanna poczuła, że się czerwieni, na szyi, policzkach i na czole aż po

korzonki włosów.

- Nie całkiem zdrowa? Ale panna tryska zdrowiem, jak nikt inny! I policzki

ma panienka rumiane niczym róża. O, nie, chyba pani rozumie, że nie uniknie tej

przyjemności. Proszę nie zapominać, że sławny profesor położnictwa, pan Smellie z

Londynu, składa nam wizytę. Sądzę, że uzna pani jego ostatnie instrumenty za bardzo

interesujące...

Johanna zamrugała niepewnie.

Marcello wiedział, że ona nie przepuści okazji, żeby dowiedzieć się czegoś

nowego w dziedzinie położnictwa.

Strzał był i tym razem celny. Johanna przełknęła ślinę, odsunęła się od niego

na ławce i wbiła w niego wzrok.

Niech to licho, czy on musi być taki urodziwy! Te zielone oczy przypominały

jej łąki w rodzinnych stronach. Tak wyglądają po pierwszej letniej burzy, lśniące,

ś

wieże i takie zielone, że aż oczy bolą.

- Cara mix.. Pani się zastanawia? Co panią dręczy? Czy myśl o spędzeniu

wieczoru w towarzystwie Santoriniego sprawia pani aż tyle przykrości? Uśmiechnij

background image

się, dolce, uśmiechnij się!

Nie potrafiła zrobić nic innego. Ten człowiek ma wyjątkową zdolność

upodabniania się do zbitego szczeniaka, ale pozostawał nieszczęśliwy i bezradny

tylko przez krótką chwilę. Jego silne ręce znowu obejmowały ją w pasie. Te ręce były

ciepłe, niemal gorące, a kiedy przypadkiem dotknął jej dłoni, poczuła, że są też lekko

wilgotne.

- Moja piękna koleżanko, dlaczego mnie pani zawsze od siebie odpędza?

Dlaczego nie możemy cieszyć się nawzajem własnym towarzystwem i spacerować po

parku jak w tamten piękny jesienny dzień? Nie może pani być wciąż taka zajęta. Czy

naprawdę pani siedzi przez cały czas w swoim pokoju i czyta?

- Owszem, tak robię. Mnie się bardzo spieszy, panie Santorini. Muszę wracać

do domu, do mojego chorego dziecka!

Opowiedziała mu o Benjaminie już wtedy, pierwszego dnia, gdy się poznali,

nie dlatego, by uważała, że go to w jakikolwiek sposób dotyczy, ale dlatego, że

chciała dać mu jak najwięcej powodów, by przestał ją adorować. Na szczęście nie

spotykała go nigdy w Theatrum Chirurgicum, ani na wykładach, ani podczas

demonstracji. Wiedziała, że Santorini najwięcej czasu spędza na uniwersytecie,

wykłada tam innym medykom teorie swego ojca. Często jednak najzupełniej

przypadkowo pojawiał się na jej drodze, nierzadko widywała go, jak tkwi wieczorami

na rogu ulicy, w miejscu gdzie musiała przechodzić, wracając do domu kapitanostwa.

Wyglądało na to, że ani ostre uwagi, ani opowiadanie o chorym dziecku nie

robią wrażenia na gorącym Włochu. Teraz upadł na kolana przy jej pulpicie.

- Nie, nie, nie może się pani zamęczać. I proszę mi nie wspominać o

wyjeździe, bo nie jestem w stanie powstrzymać łez! - zawołał dramatycznie.

Bibliotekarz posłał im mordercze spojrzenie. Johanna poderwała się,

gorączkowo zebrała notatki, wrzuciła wszystko do skórzanej torby.

- Muszę już iść. Urządza pan widowisko. Przychodzi pan tutaj, żeby mi

powiedzieć o wieczornym przyjęciu, i odgrywa pan gorszące sceny w królewskiej

bibliotece!

Wysyczała mu to wszystko w twarz jadowitym szeptem, wysoko uniosła

głowę i demonstracyjnie wyszła. Chichoty i szepty za plecami przekonały ją, że tym

razem jej opinia została uratowana. W końcu dała odprawę natrętowi.

Szybkim krokiem poszła dobrze znaną drogą do swojego pokoiku u

kapitanostwa. Krawcowe pracowały jak zawsze, zdarzało się, że kiedy szła po wodę

background image

do mycia, słyszała przez ścianę ich cienkie głosiki. Madame osobiście pokazywała się

rzadko, Johanna widywała ją właściwie tylko, kiedy zapraszano ją na kolację.

Wiedziała, że fakt, iż nie wszystkie noce spędza w domu, niepokoi madame,

wytłumaczyła jej więc, że w szkole pana Crugera pełni się nocne dyżury, że ona sama

wzięła na siebie dodatkowe obowiązki administracyjne, w zamian za to pan Cruger

pozwala jej korzystać ze swojego gabinetu, gdy kończy pracę zbyt późno, by

bezpiecznie wrócić do domu.

Pani się uspokoiła, ale jeszcze jedna sprawa martwiła biedaczkę, to

mianowicie, że Johanna tak rzadko bierze oliwę do swojej lampki ze stojącej w sieni

beczki. Przecież za to zapłaciła, a pani kapitanowa nie chce, żeby ktokolwiek mógł

powiedzieć, iż w jej domu skąpi się oliwy do lampy i rozżarzonych węgli do ogrzania

łóżka, choć przyjmuje się tylko dobrze sytuowanych lokatorów i dyktuje się im słone

ceny.

Johanna zdawała sobie sprawę z tego, że czynsz jest bardzo wysoki, ale

ponieważ pokój u Thilli nic jej nie kosztował, da sobie radę. Nie jest to sprawiedliwe,

myślała Johanna, że wszystkie talary idą do kieszeni zamożnej kapitanowej, gdy

tymczasem Thilla musi żebrać w sklepie o kości na zupę dla swoich podopiecznych.

Ale, na szczęście, w domu Thilli też nikt nie głoduje. Zresztą większość

mieszkających tam młodych kobiet miała własne skromne kapitały, pewnie od rodzin

lub od ojców dzieci, którzy w ten sposób kupowali sobie prawo zapomnienia o nich.

Johanna wolno wchodziła po schodach, czuła, że ogarnia ją zmęczenie. Ale,

niestety, musi dotrzymać obietnicy i iść na ten obiad do Remmermanna. Zapewniał,

ż

e będzie nie więcej niż sześć, może osiem osób. Wzrok profesora świadczył, że

bardzo mu zależy, żeby Johanna przyszła. Wiedziała, że Santorini przeżyje

rozczarowanie, bo profesor wspomniał, że będzie siedziała obok niego na honorowym

miejscu.

Cóż, trzeba zatem wyjąć jedną z eleganckich sukien po kryjomu

zapakowanych przez Marję. Teraz Johanna dziękowała babce, że postawiła na swoim,

lepiej wiedziała, co będzie wnuczce potrzebne w stolicy.

Jakiś czas temu lekko zwilżyła pogniecione stroje i powiesiła na wieszaku w

kącie pokoju. Materiał bardzo ładnie się wyprostował, chociaż jedwabna suknia

wymagała mimo wszystko odprasowania. Trzeba będzie pożyczyć żelazko od

madame. I może poprosić ją o pomoc przy uczesaniu? Haftowane czepeczki

najwyraźniej wyszły z mody w królewskim mieście, Kopenhadze, i panie chodziły na

background image

przyjęcia bez nakrycia głowy, czasem przystrajały wytworne fryzury klejnotami,

piórami lub sztucznymi kwiatami.

Johanna ubierała się mozolnie, guziki na boku bardzo trudno było pozapinać, a

wstążki, które należało przeciągnąć przez koronki przy dekolcie i mankietach, za nic

nie dawały się ułożyć jak trzeba. W końcu jakoś sobie z tym poradziła i mocno

zasznurowała stanik sukni. Duża kokarda na piersi była jedyną ozdobą kreacji, ale

Johanna była zadowolona z efektu. Spod stosunkowo krótkiej wierzchniej spódniczki

widać było jeszcze co najmniej sześć warstw jedwabiu w coraz jaśniejszych

odcieniach niebieskiego. Dawało to wrażenie falującej wody, a przy każdym ruchu

jedwab szeleścił przyjemnie.

Marja zawsze miała gust. Johanna nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała

ją kiedyś w tej właśnie sukni. Nie wyglądała na używaną, ale materiał był stary.

Narzuciła płaszcz na ramiona i zeszła na dół. Zegar w hallu wybił siódmą,

wkrótce zajedzie powóz. Świeżo wyszczotkowane włosy spływały Johannie na

ramiona, nie obcinała ich od wielu lat, ale nigdy nie były dłuższe, sięgały jej

dokładnie do łopatek, były za to gęste i mocne, a teraz błyszczały od wosku, którym

Johanna natarła ręce, żeby się ogrzał i zrobił miękki, a potem wmasowała go we

włosy.

Była trochę podniecona perspektywą wieczoru, żeby tylko zmęczenie ustąpiło,

to będzie się rozkoszować smacznym jedzeniem, winem i męskim towarzystwem.

Uświadomiła sobie teraz, że lubi tę szaloną adorację Marcella, nawet jego śmiałość i

ż

ywiołowość. Ceniła też bardzo komplementy Remmermanna, wiedziała ponadto, że i

Niemiec ukrywa za swoimi wąsami słowa, które mogłyby sprawić jej przyjemność.

- Och, panienko! Dzisiejszego wieczoru też pani wychodzi? Przecież pani w

ogóle nie bywa w swoim pokoju, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że niczego tam

pani nie brakuje mimo wszystko. No, cóż, meble są wprawdzie dość stare, ale

natarłam je oliwą z prawdziwych oliwek, a firanki są prawie takie jak w salonie...

- Nie, nie, madame, w pokoju wszystko w porządku. Ale uprzedzałam panią,

ż

e zamierzam tej zimy bardzo dużo pracować. Widzi pani, mam nadzieję, że już na

wiosnę będę mogła zacząć zdawać egzaminy, więc niestety noce też mi są potrzebne...

A dzisiaj jestem zaproszona do profesora Remmermanna, taki skromny obiad, kilku

studentów i kilka medycznych wielkości, które zawitały tu przejazdem...

Madame klasnęła w dłonie z zachwytu. Jakich to znakomitych ludzi zna ta

chłopska córka! Co prawda opowiadała o swojej babce, która podobno jakiś czas

background image

temu obracała się nawet w kręgach dworskich...

- Drogie dziecko, proszę pozwolić, że zajmę się pani włosami... och, i w ogóle

nie używa pani pudru! Proszę zobaczyć... troszkę różu na policzki też, prawda? I

troszeczkę, ale naprawdę tylko odrobinę węgla na brwi. Potrzebuje pani trochę

ż

ywszych kolorów...

Johanna protestowała, w końcu zgodziła się jednak na trochę szminki do ust i

odrobinę jasnego pudru. Madame szczebiotała, jakie to wspaniałe fryzury potrafiła

wyczarowywać jej poprzednia pokojówka, i jaka to straszna szkoda, że obecna

niczego takiego nie umie. Na koniec pani zrobiła krok w tył i kazała służącej

sprzątnąć wszystkie grzebienie, szczotki, szpilki itd., swojej lokatorce zaś poleciła

spojrzeć w duże lustro. Wtedy Johanna po raz pierwszy w życiu stwierdziła, że jest

ładna.

- Proszę! Wygląda pani jak księżniczka, jak leśna boginka! I chociaż suknia

ma... trochę dziwny fason, to jest w niej pani bardzo ładnie. Hettie, przynieś szkatułkę

z biżuterią! Tę niebieską!

I zanim Johanna zdążyła zaprotestować, kapitanowa zawiesiła jej na szyi sznur

oprawionych w srebro kamieni, które mieniły się purpurowo i niebiesko.

- To moje stare opale. Nikt ich nie widział ze dwadzieścia lat, mam inne

naszyjniki, które sprezentował mi mój dobry mąż. Ale pani w tym jest naprawdę do

twarzy. Pani oczy... aż człowieka dreszcz przejmuje. Są różnego koloru, prawda?

Czasami widuje się takie u psów...

Umilkła przestraszona, próbowała uśmiechać się przepraszająco, ale Johanna

nie była obrażona.

- Tak, tak właśnie jest, ale nie wiem dlaczego. Niektórzy mówią, że tak się

dzieje, kiedy matka w ciąży się pomyli i wyleje brudną wodę do beczki z czystą, albo

jeśli w jednej ręce niesie wiadro z wodą, w drugiej z mlekiem.

Madame wyglądała na zakłopotaną, ale uśmiechała się ciepło.

- W każdym razie nie są brzydkie. Szczerze mówiąc panno Johanno, jest pani

bardzo ładną młodą kobietą. Ale niech mi pani powie... czy dziś wieczorem spotka

pani kogoś specjalnego?

Johanna roześmiała się krótko. Oczy tamtej przeszywały ją na wylot, ale

starała się tego nie widzieć.

- Czy ja wiem? Podobno pan Remmermann w ogóle się nie interesuje

kobietami. A inni goście to starzy zasuszeni profesorowie, którzy całe życie spędzają

background image

na uniwersytecie i w zakurzonych klubach medycznych.

- Nigdy nic nie wiadomo - rzekła kapitanowa tajemniczo. - Jest pani

wyjątkowym owocem, panno Johanno. Kobieta, z którą można się wszędzie pokazać,

która nie straszy swoim wyglądem, a na dodatek mądra jak mężczyzna! No cóż, ja

jestem już stara, ale nie chciałabym brać udziału w takich nudnych męskich

zgromadzeniach. Ale idą nowe czasy, nie jestem na tyle ograniczona, by nie

zauważać, jak się wszystko zmienia. Weźmy choćby taki przykład, dawniej, przed

laty było absolutnie nie do pomyślenia, żeby młoda...

Z dołu dobiegał miarowy stukot końskich kopyt oraz zgrzyt kół powozu na

ż

wirowanym podjeździe.

- O, pani powóz! Proszę mi pozwolić jeszcze tylko na jedno. Spryskała

Johannę perfumami z kryształowego pojemnika z gumową pompką. Oczy Johanny

napełniły się łzami podrażnione zapachem spirytusu, a gdy woń alkoholu się ulotniła,

Johanna poczuła piękny zapach konwalii.

- Perfekt! - zachwycała się madame i delikatnie popchnęła Johannę do wyjścia,

jakby wyprawiała na bal rodzoną córkę.

Johanna dyskretnie wyciągała szyję, nigdzie jednak nie dostrzegała Marcella.

Goście przechodzili mrocznym, wysokim korytarzem, na ścianach wisiały ciężkie

malowidła w starych ramach. Skrzyżowane szable oraz gobeliny przedstawiające

sceny biblijne zdobiły podest schodów. Może Johanna źle zrozumiała, może on tylko

przypadkiem wspomniał o tym przyjęciu, co nie musiało oznaczać, że on jest także

zaproszony. Nie dostrzegała też innych studentów, poczuła się nieco skrępowana. Co

to ma znaczyć?

W dużej sali stał stół nakryty tą samą tkaniną, z której uszyto portierę za

miejscem gospodarza. Lśniło świeżo wypucowane srebro, ale kieliszki były bardzo

różne, jakby je ktoś wyjął, nie zastanawiając się, czy do siebie pasują.

Profesor Remmermann witał gości i sadzał ich w głębokich skórzanych

fotelach przed kominkiem, panom podawano koniak, Johannę poczęstowano

kieliszkiem madery.

- Na zdrowie! Rozgrzejmy się trochę przed jedzeniem, bo wieczór jest zimny,

przyjaciele. Muszę powiedzieć, że tęsknię za zimami w Paryżu lub w Rzymie.

William, a jak jest o tej porze w Londynie? The weather, I mean?

Nieduży Anglik został przedstawiony towarzystwu, a gospodarz tłumaczył

wszystkie rozmowy. Johanna wychwyciła parę słów zapamiętanych z książek i

background image

dziwiło ją, jak bardzo inny jest ten język w mowie i w piśmie.

Ogarnęło ją rozczarowanie, bez pomocy nic by nie zrozumiała z toczącej się

rozmowy. Na szczęście gospodarz, gdy było trzeba, z łatwością przechodził na

niemiecki.

Chyba tylko ona miała takie problemy, reszta bowiem kiwała głowami i

mruczała wymownie. Pan Smellie jednak wkrótce umilkł i zajął się swoim koniakiem.

Remmermann podszedł do niej.

- Jest pani oszałamiająco piękna dzisiejszego wieczoru, panno Johanno.

Ogarnia mnie wstyd, że przyjęliśmy panią na studia i godzimy się trwonić taką

urodę...

- Co pan chce przez to powiedzieć, profesorze? Czy tylko brzydka kobieta

może się czegoś nauczyć?

Stropił się, słysząc jej ostry ton.

- Hm, nie, wcale nie... Ale czy nie uderzyło pani, że często najwspanialsze

umysły kryją się za niezbyt pociągającą fasadą?

Johanna uśmiechnęła się złośliwie.

- Może to jest tak, panie profesorze, że jeśli kobieta nie może osiągnąć swoich

celów, trzepocząc rzęsami, to zaczyna wykorzystywać inne swoje talenty?

- Ostra odpowiedź! Niezrównana, panno Johanno! Ale proszę mi powiedzieć

szczerze... na co pięknej kobiecie elokwencja i wiedza naukowa? I tak przecież

wyjdzie za mąż. I będzie utrzymywana przez męża, prawda? Kobieta powinna

przecież być panią domu, osobą, która przez swoją łagodność i szczerość tworzy takie

ciepłe gniazdo, o jakim my, mężczyźni, marzymy, do którego można wrócić po dniu

pracy...

Johanna czuła, że wypite wino leciutko szumi jej w głowie, uśmiechała się

nieskrępowana, mówiąc:

- Biedny pan profesor, który przez całe życie szukał takiej kobiety, a teraz

prawi komplementy zupełnie niekobiecej studentce!

Na szczęście on przyjął to ze śmiechem Podał jej ramię i prowadząc do stołu

szepnął:

- Żeby pani wiedziała, Johanno, jak mało obchodzą mnie kobiety! Wtedy

lepiej by pani rozumiała moje uczucia do pani. I może nawet byłaby pani dumna!

Pochyliła głowę, wpatrywała się w zupę grzybową z grzankami. Gospodarz

uniósł kieliszek i raz jeszcze powitał gości. Johannie pochlebiało, że siedzi u boku

background image

tego mężczyzny, człowieka, którego zebrani darzą wielkim szacunkiem i podziwem.

Pana Crugera, rzecz jasna, nie było, dzisiaj zebrali się tu ludzie uniwersytetu.

Bardzo chciałaby wiedzieć, jak gospodarz wyjaśnił gościom jej obecność. Czy

wiedzą, kim ona jest? Gdyby zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z prostą

dziewczyną, która chce zostać akuszerką, to pewnie nie kłanialiby się jej tak

uprzejmie i nie prześcigali w przepijaniu do niej.

Dopiero pod koniec kolacji Johanna zrozumiała, że obcy panowie uważają ją

za żonę Remmermanna.

I kiedy po kolacji zaczęła chodzić trochę nerwowo po zadymionym salonie,

gospodarz poprosił ją, by przyłączyła się do jego rozmowy z angielskim lekarzem,

którą właśnie prowadził.

- Proszę do nas, on zaraz pokaże nam te swoje nowe instrumenty. My pierwsi

je zobaczymy, dopiero później zapoznają się z nimi lekarze. Podobno nasz przyjaciel

skonstruował naprawdę fantastyczne narzędzie chirurgiczne. Uratuje życie setkom

dzieci!

Johanna czekała podniecona. To niewiarygodne uczestniczyć w tego rodzaju

demonstracji!

Profesor mocno przyciskał swoje ramię do boku, tak że Johanna nie mogła

uwolnić ręki. Stała więc przy nim uśmiechnięta. Czy on naprawdę chce, żeby tamci

uważali ją za żonę, a przynajmniej za narzeczoną? W porządku, jeśli to ma dla niego

jakieś znaczenie, to ona chętnie odegra komedię. Jest mu winna przynajmniej tyle.

Profesor dyskretnie, szeptem, tłumaczył słowa angielskiego lekarza. Zwróciła

uwagę, że pozostali panowie pochylają się i uważnie słuchają przekładu gospodarza.

Poczuła się lepiej. Zresztą zaraz zafascynował ją pokaz, instrument rzeczywiście mógł

pomagać w wyjątkowo skomplikowanych przypadkach, jak na przykład kiedy główka

płodu utkwi głęboko w drogach rodnych i zwykłe kleszcze na niewiele się zdają.

Uświadomiła sobie, że te niezdarne, zbite gwoździem dwie łyżki, którymi ona się

posługiwała, w porównaniu z tym eleganckim, sprawnym urządzeniem wyglądają jak

chochle do mieszania kapusty w garnku.

Anglik poprosił jednego z kolegów, by zaciśniętą pięść wsunął między

złożone dłonie innego, ilustrując w ten sposób kanał rodny, w którym utknęła główka

płodu. Informował i wyjaśniał, uprzedzał o ewentualnych deformacjach, w końcu

ustawił instrument we właściwej pozycji tak, by objąć zaciśniętą pięść,

przedstawiającą głowę dziecka.

background image

Johanna dostrzegała, że wielu uczestników pokazu posyła jej ukradkowe

spojrzenia. Przysięgła sobie w duchu, że się nie zarumieni, żeby nie wiem jak długo

na to czekali.

- Na tysiąc porodów dziewięćset dziewięćdziesiąt powinno się odbywać bez

interwencji lekarza - oznajmił Anglik z przejęciem. Miała wrażenie, że on bardziej

przypomina przekupnia lub handlarza końmi, który nie może się nacieszyć ostatnim

zakupem. Z trzęsącymi się rękami informował ich, że wszystkie dotychczas

stosowane barbarzyńskie metody można będzie odrzucić na zawsze, wymyślał na

chirurgów i balwierzy, którzy z czystej niewiedzy robią krzywdę i matkom, i

dzieciom.

- To jest jedyna droga - przekonywał stanowczo. - Lekarze muszą wkroczyć

tam, gdzie dzisiaj niewykształcone znachorki i barbarzyńcy sprawują władzę nad

ż

yciem i śmiercią!

Remmermann, tłumacząc, przytakiwał.

Kiedy Johanna wzięła ten instrument w dłonie, poczuła szacunek pomieszany

z lękiem, gospodarz zachęcał ją, by obejrzała go dokładnie, a żaden z panów nie

spuszczał jej z oka.

- Narzędzie jest małe, dużo mniejsze niż kleszcze, które wszyscy znamy.

Anglik potwierdzał z dumą.

- Tak, i dlatego łatwiej się nim posługiwać, nawet jeśli dziecko znajduje się

bardzo głęboko. Mamy to stosować u położnic, a nie na przykład u klaczy -

uśmiechnął się sucho.

Johanna przesuwała palcem po chłodnej stali. Anglik znowu coś mówił, tym

razem tajemniczym szeptem. Remmermann patrzył na niego zdumiony. Potem

przetłumaczył z niedowierzaniem w głosie:

- Pan Smellie mówi, że używał tego narzędzia również w przypadku

pośladkowego ułożenia płodu, udało mu się ująć główkę dziecka i doprowadzić do

porodu. Powiada, że to jest rozwiązanie na sytuacje ostateczne, kiedy nie ma już

innego wyjścia, ale że można w ten sposób uniknąć uszkodzenia płodu, do jakiego

zwykle w takich komplikacjach dochodzi.

Panowie spoglądali po sobie, poruszali wąsami.

- Zdumiewające!

- Hm! Niezwykłe!

- Czy to naprawdę możliwe? Johanna kiwała z wolna głową, przypomniała

background image

sobie notatki swojej prababki, która blisko sto lat temu opisała poród, podczas którego

dziecku złamano kark, bo było źle ułożone.

Po zakończeniu demonstracji, kiedy panowie znowu zasiedli w głębokich

fotelach z kieliszkami koniaku w rękach, Remmermann odszedł z Johanna na bok.

Pokój wypełniał gęsty tytoniowy dym.

- Oni nie wiedzą, co o pani myśleć, moja droga. Bardzo mnie to bawi, z

pewnością pani rozumie...

- Sądzą, że jestem pańską żoną. Nie odważył się pan powiedzieć im o swojej

lekkomyślności, o tym, że dopuścił pan kobietę do studiów?

Uśmiechnął się. Skrzyżował ręce na piersiach.

- Pani uczestniczyła w tej mistyfikacji, panno Johanno. I teraz ja jestem bardzo

ciekaw... Jak pani to odczuwa?

- Co takiego? Profesor spoważniał.

- Jak pani się czuje w roli mojej małżonki? Nie odważyła się spojrzeć w jego

ciemne, inteligentne oczy. Ale musiała odpowiedzieć.

- Pan... profesorze Remmermann, jest pan powszechnie znanym i szanowanym

człowiekiem. Dla każdej kobiety byłby to wielki zaszczyt, gdyby...

- Proszę przestać wygłaszać te mieszczańskie głupstwa! Znam panią zbyt

dobrze, żeby dać się nabrać na takie wykręty!

Spojrzała mu w oczy.

- Dobrze! W takim razie powiem panu, iż trudno mi wyobrazić sobie, że

mogłabym być czyjąkolwiek żoną. Jestem studentką i matką. Do niczego więcej po

prostu nie mam głowy.

Na twarzy profesora pojawił się surowy wyraz.

- Mówi się, panno Johanno, że wcale nie jest pani taką zakonnicą. Mówi się,

ż

e pozwala się pani adorować pewnemu cudzoziemcowi, i to w królewskiej

bibliotece!

Spojrzała na niego zaskoczona, postanowiła jednak przyjąć uwagę ze

spokojem.

- Słucha pan plotek, panie profesorze? Naprawdę ma pan czas na coś takiego?

Bo ja nie mam. A poza tym wcale nie pozwalam się adorować, jak pan twierdzi.

Pracuję bardzo ciężko, naprawdę na nic innego nie mam siły ani chęci. Jeśli więc pan

sądzi, że jestem tu dzisiaj, bo mam za dużo czasu, to...

- Nie, nie, proszę się nie gniewać! Panno Johanno, proszę mi wybaczyć. I... ja

background image

nie wiedziałem, że pani była mężatką. Tylko, że... jest... jest pani... niezamężna. To

znaczy wdowa.

Uspokoiła się, widząc jego szczery żal. Nigdy by nie chciał świadomie jej

urazić. Ale nie zapomniała też tej jego miny posiadacza i właściciela, kiedy

pierwszego wieczoru odprowadzał ją do domu. Gdyby nie była ostrożna, to mogłoby

się stać...

Zanim zdążyła zebrać myśli, stało się coś absolutnie nieoczekiwanego:

Remmermann chwycił jej rękę i oświadczył się.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Co? Chcesz wyjść za mąż za takiego starego dziada? Johanna, ty musisz

być...

Johanna prychnęła i machając rękami chciała uciszyć Thillę.

- Nie, ale pozwól mi powiedzieć, kobieto! Przerywasz mi po każdym słowie!

Nie mogę dokończyć, poczekaj, aż powiem!

I ciągnęła dalej opowieść o tym, jak profesor mówił o dawnym uczuciu do

Marji i o tym, że teraz ożyła w nim nadzieja na szczęśliwe małżeństwo z jej wnuczką.

- Twoją babkę łączyło coś z profesorem? Mój Boże, nigdy mi o tym nie

wspominała!

Thilla była urażona i rozbawiona równocześnie. Johanna musiała się

uśmiechnąć. Reakcje Thilli sprawiały wrażenie zbyt gwałtownych jak na takie

nieduże ciało.

- No ale ty powiedziałaś mu „nie", jak rozumiem? Johanna potrząsnęła głową,

ale odparła:

- No... w pewnym sensie tak... Nie może do tego dojść. Mam tyle spraw w

domu...

- Johanno - zaczęła Thilla surowo. - Czy ty się zastanowiłaś, co to może dla

ciebie znaczyć?

Młoda kobieta nie odpowiedziała. Wypiła do końca herbatę i z wymownym

ziewnięciem wstała od stołu.

- Porozmawiamy o tym jutro, Thillo. Albo później. Jutro muszę iść do

instytutu, sam Cruger będzie operował. A w poniedziałek jest drugi sprawdzian dla

akuszerek. Materiał obejmuje odwracanie płodu ułożonego nóżkami i tamowanie

krwotoku.

background image

Thilla wydęła wargi w czymś na kształt uśmiechu.

- W takim razie śpij dobrze. Możemy porozmawiać kiedy indziej.

Potrzebowałabym twojej pomocy w niedzielę, jeśli masz czas. Obawiam się, że i

Mette, i Charlotta mogą właśnie wtedy zacząć rodzić, obie naraz.

Johanna wzruszyła ramionami. W takich sprawach niczego nie można

przewidzieć na trzy dni naprzód.

Thilla siedziała, wpatrując się w ogień. 'W zamyśleniu wzięła ze stołu kubek

Johanny i zajrzała na dno. Potem potrząsnęła gwałtownie naczyniem z resztką herbaty

i odstawiła je z powrotem na stół.

Twarde posłanie jej nie męczyło, ale często, nocując w domu Thilli, tęskniła

do swojej miękkiej pościeli u pani kapitanowej. Mimo to waśnie u Thilli czuła się jak

w domu, z tą ciepłą kuchnią, z wesołymi śmiechami dziewcząt, gdy zasiadały wokół

stołu, wszystkie z wielkimi brzuchami albo z dziećmi na rękach. Zawsze tu pachniało

mlekiem, pieluchami, a z pokojów dolatywały śmiechy lub płacz.

Johanna nie mogła zasnąć. Bardziej ją to irytowało, niż martwiło, ostatnie

tygodnie nauczyły ją, że można znakomicie funkcjonować, choć sypia się ledwie po

parę godzin na dobę. Poza tym często miewała dziwne sny, jakieś oderwane obrazy

pełne niepokoju, które wcale nie sprzyjały wypoczynkowi.

Wiedziała, że jest za wiele spraw, o których musi myśleć. Tęsknota za

Benjaminem, śmierć matki, straszne przygnębienie ojca, a teraz jeszcze niepotrzebne

zastanawianie się nad motywami profesora, krępująca adoracja pana Santoriniego.

Nic dziwnego, że wszystko to powoduje napięcie, nie pozwala jej zasnąć,

przemienia ją w nocną sowę.

Może jednak powinna się zastanowić nad swoim życiem i jakoś poukładać

sprawy na właściwych miejscach? To by pewnie pomogło, i nawet jeśli zajmie jej tę

noc, to oszczędzi wiele innych. Usiadła na łóżku i zapaliła świecę. Starczy światła na

parę godzin. Na noc wkładała na siebie gruby wełniany sweter, bo ten pokój był

zimny i wilgotny. Nie chciała się przenieść do izdebki za kuchnią, kiedy Thilla jej

zaproponowała, bo jej zdaniem chore dzieci i ciężarne kobiety potrzebują ciepła

bardziej niż ona. Zresztą w najchłodniejszych okresach mogła sypiać u kapitanowej.

Profesor zaskoczył ją swoją szczerością. Zapytała go o babkę, a on

odpowiedział, że byli na najlepszej drodze do małżeństwa. Tylko że Marja musiała

przedtem uporządkować jakieś ważne sprawy, poza tym uważała, że jest dla niego za

stara. Śmiał się, wspominając o tym, a Johanna kiwała głową. Babka rzeczywiście

background image

była już kobietą w latach, kiedy wróciła z Kopenhagi. Musiała być z dziesięć, a może

nawet piętnaście lat starsza od niego. Mimo wszystko mogła sobie jednak wyobrazić

ich jako parę, on, taki postawny mężczyzna, jego ciemne oczy wyrażają i siłę, i

cierpliwość.

Nie był bogaty, ale dobrze sytuowany. Większość odziedziczył po swoich

przodkach, lecz utrzymywał to w dobrym stanie za profesorską pensję, za książki,

które pisał, za odczyty, które wygłaszał. Był świetnym mówcą, Johanna z

przyjemnością myślała, jak miło jego słowa brzmią w jej uszach.

- Ale pani, panno Johanno, jest równie piękna, jak pani babka. I ma pani przy

tym bardzo łagodny charakter. Ponadto...

Przerwał, Johanna stała skrępowana. Czy chciał wyznać, że ją kocha?

- Ponadto pani mogłaby mi dać dziecko... Powiedział to tak cicho i takim

zbolałym głosem, że Johanna nie mogła się poczuć ani dotknięta, ani urażona. Ten

duży mężczyzna nosił widocznie w swojej potężnej, teraz ubranej w koronki piersi,

głęboką tęsknotę.

- Panie Remmermann... bardzo pana proszę. Ja... Ja jestem zaszczycona

pańską propozycją. I muszę powiedzieć, że zazdroszczę tej kobiecie, która będzie

uczestniczyć w takich interesujących spotkaniach, jakie pozwolił mi pan przeżyć

dzisiejszego wieczoru...

Przerwał jej z zapałem:

- Prawda? Prawda, że to bardzo interesujące? Proszę pomyśleć, ile by się pani

mogła nauczyć! I przeżyć! Mogłaby pani spotykać największych uczonych z całego

ś

wiata, najznakomitsi lekarze byliby pani gośćmi! I nikt by się nie odważył oskarżyć

mojej żony o nic, nawet gdyby miała ponadnormalne zdolności i zainteresowania!

Pani, panno Johanno, jest tak uzdolniona, że mogłaby pani zostać najwybitniejszym

położnikiem na świecie! I wiem, że wielu mogłoby zaakceptować kobietę w tej

właśnie dziedzinie medycyny! Tak, ja panią zabiorę do wielkiego świata, do

Montpellier, do Paryża, do Anglii, jeśli pani zechce!

Johanna westchnęła. Bez wysiłku mogła wyobrazić sobie siebie w tej roli.

Nosiła w sercu wielkie pragnienia. Bez trudu nauczyłaby się tutejszego życia,

chroniona przez tego potężnego człowieka przed pomówieniami i nieustannym

oporem innych. Wyobrażała też sobie Benjamina, który tu z nią żyje, w łagodnym

klimacie, wśród najlepszych lekarzy... może potrafiliby go wyleczyć?

Ale mimo to...

background image

Było coś, coś bardzo ważnego, choć nieuchwytnego, czego nie mogła

sprecyzować, co tkwiło w niej głęboko i nie pozwalało odpowiedzieć „tak" na jego

oświadczyny.

Czy to może Marcello Santorini swoimi głupstwami zdołał zawrócić jej w

głowie?

Johanna przygryzła palec i zamknęła oczy. Nietrudno było wywołać obraz jego

klasycznej twarzy, prostego nosa, promiennego spojrzenia. I włosów, czarnych i

gęstych jak grzywa konia krwi arabskiej... On także podzielał jej zainteresowania, był

młody, piękny i wolny. On z pewnością także umiałby o nią dbać. Ale pomyślała o

Benjaminie i instynkt podpowiadał jej, że bezradne, chore dziecko raczej nie jest tym,

co mogłoby pociągać krewkiego Włocha. Poza tym jego nie należy brać zbyt

poważnie, mimo że oświadcza jej się za każdym razem, kiedy się spotykają na ulicy.

Jego ojciec jest znanym uczonym i lekarzem. Nic więcej o nim nie wiedziała.

Ale najwyraźniej studiował na własny rachunek i na tutejszym uniwersytecie ma

chyba dużą swobodę. Pojawiał się na niektórych pokazach chirurgicznych i widziała

przy jakiejś okazji, że witał się z Crugerem.

Był bardzo zręczny, potrafił w parku wspiąć się na drzewo niczym małpa, by

zdjąć z niego piłkę, która tam wpadła jakiemuś dziecku. Potrafił z wielką swobodą

balansować tacą z dwiema filiżankami gorącej czekolady, ciastkami, łyżeczkami,

talerzykami, serwetkami i różą w wazoniku, i niczego nie uronić. Po duńsku mówił z

minimalnym akcentem, znał ponadto niemiecki i łacinę.

Kiedy dotknął jej skóry między rękawem płaszcza a brzegiem rękawiczki,

przeniknął ją słodki dreszcz.

Pan Santorini jest niebezpieczny, rozstrzygnęła Johanna.

Ale jakiś cieniutki głosik w jej wnętrzu prosił, żeby nie była taka rozsądna i

raczej przyjmowała komplementy oraz miłe przeżycie, jakie los jej zsyła.

Niczego więcej zresztą nie mogła się spodziewać.

Wkrótce święta Bożego Narodzenia, później będzie Wielkanoc. A kiedy

ś

więta miną, zaczną się egzaminy. Jeśli będzie miała szczęście, może na świętego

Jana wrócić do domu, a Benjamin będzie starszy zaledwie o rok. Nic nie powinno się

zbytnio zmienić w tak krótkim czasie, ani ludzie, ani zwierzęta. Chciałaby móc

rozkoszować się latem w Vildegard razem z ojcem, babką i synem. Żałoba

przycichnie do tego czasu i może będą w stanie wznieść Amelii piękny nagrobek.

Johanna uśmiechała się do siebie, zwinęła się na posłaniu i obserwowała

background image

dopalający się płomień świecy.

Wkrótce pokój pogrąży się w ciemności, ale ciemność jest bezpieczna i

znajoma.

Leżała z otwartymi oczami, dopóki świeca nie zgasła, a potem prawie

natychmiast zasnęła.

- Johanna! Jesteś tam? Och, dzięki Bogu, jesteś...

Johanna zerwała się, usiadła na posłaniu, przecierała oczy oślepiona latarką,

którą stojąca na progu Thilli unosiła w górę. Był już chyba ranek, chociaż przez

zakratowany otwór w dachu wpadało tylko trochę szarego światła, które ledwie

rozpraszało mrok w maleńkim pokoiku.

- Stało się coś strasznego, dziewczęta są zrozpaczone... ty też musisz zejść na

dół.

Johanna narzuciła na siebie płaszcz i wsunęła w stojące przy łóżku buty nogi

w wełnianych skarpetach. Ręce Thilli trzęsły się jak w febrze.

- To Ylva - mamrotała. - Ona... została napadnięta.

- Nie! Stało jej się coś? Thilla pochyliła twarz, w blasku lampy widać było

głębokie zmarszczki wokół ust.

- Johanno, ja... ona nie żyje. Moja mała Ylva... nie żyje... Johanna objęła

starszą kobietę i przytuliła jak dziecko. Wiedziała, że chociaż Thilla była dobra i

pełna ciepła dla wszystkich tych zrozpaczonych kobiet przychodzących do jej domu,

to Ylva była dla niej jak córka, której widocznie Thilla sama mieć nie mogła.

- Thilla, moja kochana... to straszne... biedna Ylva... Thilla przez chwilę jakby

odpoczywała w objęciach Johanny. Potem wyprostowała się i spojrzała młodej

kobiecie w twarz.

- Cille słyszała kroki. One obie wracały do domu, ale każda szła osobno.

Mignęła jej jakaś postać, która rzuciła się na Ylvę, napastnik przewrócił ją, a potem

usiadł na niej... i udusił. Cille bała się podejść bliżej, ale zaczęła krzyczeć. To

widocznie spłoszyło napastnika, niestety za późno... zdążył udusić biedną Ylvę„.

- Ale dlaczego...? - wyszeptała Johanna. Thilla tylko prychnęła.

- Tu po ulicach włóczą się różni, ludzie jak dzikie zwierzęta, Johanno.

Wszelkiego rodzaju hołota, zboczeńcy, którzy mordują bez powodu. Tak to wygląda.

Ale z reguły są to ludzie nieszczęśliwi, na przykład synowie porzuceni przez matki.

Chociaż, skoro napadają w ten sposób na kobiety, to nie powinnam ich bronić.

Twarz Thilli pociemniała. Ta mała kobieta mówiła teraz nie tylko o Ylvie, za

background image

jej słowami kryło się coś więcej. Westchnęła ciężko.

- Zejdźmy na dół. One ją tam ubierają. Przez chwilę byłam przerażona, kiedy

zobaczyłam fusy w twoim kubku. Musisz być bardzo ostrożna, Johanno.

Płomień lampy chybotał się, cień Thilli na ścianie był gigantyczny i

niespokojny.

- Ostrożna... przecież nawet nie wiemy, czy ten zbrodniarz znał Ylvę i chciał

wyrządzić krzywdę temu domowi... czy po prostu napadł na przypadkową kobietę.

- Czy ona była... czy on miał... Thilla kręciła głową.

- Nie zdążył, mimo wszystko. Ale poszarpał na niej ubranie. I ciągnął ją w

stronę komórki na opał... Dobrze, że Cille nadeszła.

Johanna potakiwała.

Zeszły na dół, gdzie panowała rozpacz i łzy.

Chude ciało Ylvy zostało złożone w prostej trumnie z sosnowych desek.

Drewno zbite gwoździami, żadnych ozdób, metalowych okuć, nawet krzyżyka z

ołowiu. Dziewczyny umyły ją, włożyły czyste ubranie i między złożone dłonie

wsunęły zieloną gałązkę. Szyję zmarłej Johanna owinęła jedną ze swoich pięknych

chustek, żeby ukryć okropne ślady rąk mordercy, a po trosze też dlatego, że złotawy

kolor dodawał twarzy zmarłej blasku.

Thilla odmówiła modlitwę, dziewczęta odśpiewały psalm. Potem wszystkie po

kolei całowały zmarłą na pożegnanie, przyjechał karawan i zatrzaśnięto wieko

trumny. Ylva miała spocząć w mogile dla ubogich, takiej, jakich wiele było wówczas

na kopenhaskich cmentarzach.

- Ona nie miała prócz nas nikogo, rodziny, którą trzeba by zawiadomić,

nikogo, kto mógłby coś dla niej zrobić. Ylva zasługuje na piękny pogrzeb, ale nie

możemy wydawać na to naszych pieniędzy. Żywi potrzebują ich bardziej -

powiedziała Thilla prosto i brutalnie. Wszystkie dziewczyny kiwały głowami,

niektóre zdjęte lękiem. Dzieci widziały ból na twarzach matek i tuliły się do nich z

płaczem.

Thilla zamknęła drzwi za dwoma ludźmi, którzy przyszli zabrać Ylvę,

obojętnie pozdrowiła umundurowanego policjanta, który im towarzyszył. Śmiertelny

wypadek należało odnotować, ale nic więcej oprócz nazwiska Ylvy i tego, że nie

miała żadnych krewnych, nie wydobył z Thilli.

Może sama też nic więcej nie wiedziała?

Johanna powinna była iść dzisiaj do Theatrum Chirurgicum, blade słońce stało

background image

nisko na niebie, nie wznosiło się zimą zbyt wysoko nawet w południe. Ale chyba

Cruger nie będzie za nią tęsknił, nikt inny też nie. Remmermann wiedział, że Johanna

wiele czasu spędza w czytelniach i że akurat teraz przerabia materiał, który jeden z

członków Komisji, pastor, wyznaczył jako pensum dla przyszłych akuszerek.

Ale Johanna nie mogła zostawić Thilli i dziewczyn. Może wieczorem, kiedy

wszystko się trochę uspokoi? Albo jutro, nic się przez ten czas nie stanie. Musiała

przyznać, że brak jej radości życia Marcella, jego nieodpowiedzialnych żartów,

uwodzicielskich uśmiechów, a nawet tej nieustannej walki, żeby trzymał ręce przy

sobie i nie próbował jej wciąż dotykać.

Nie znała zbyt dobrze Ylvy, ale brutalny los, który stał się jej udziałem,

pogrążył dom Thilli w przygnębieniu i smutku. Wszystkie mieszkanki głęboko

przeżywały tragedię. Nie raz same bywały zaczepiane na ulicach przez pijanych

marynarzy, bo z powodu zniszczonych ubrań łatwo je było pomylić z kobietami, które

na ulicach zarabiają na chleb codzienny. Na ogół się tego nie bały, bo nawet

najbardziej pijany marynarz potrafi odróżnić prawdziwy protest kobiety od

udawanego.

- Dziewczęta nie mogą chodzić same, zwłaszcza wieczorami. W każdym razie

nie tak późno. Musicie się trzymać razem i zawsze prosić, żeby ktoś wam towarzyszył

albo wyszedł po was. To się nie może powtórzyć, nie może się przytrafić żadnej

innej...

Słuchały jej uważnie, siadały bliżej siebie. Johanna wiedziała jednak, że ona

nie zgodzi się na takie ograniczenie swobody. Czy ma prosić o towarzystwo zawsze,

kiedy idzie do czytelni? Czy ma ujawnić przed tymi dziewczętami z domu Thilli, że

mieszka w eleganckim pokoju i nosi wytworne ubrania, kiedy pije wino na

przyjęciach u najzamożniejszych kupców Kopenhagi i najbardziej znanych lekarzy?

To niemożliwe i Thilla o tym wie. Johanna nie może się też zgodzić, kiedy

następnym razem Remmermann albo pan Santorini będą chcieli odprowadzić ją do

domu... Do tego domu...

Nic dziwnego, że tej nocy miała koszmarne sny. Ylva krzyczała i krzyczała, jej

głos zmieniał się w miauczenie rannego kota, widziała jakąś bójkę, nóż wbity w

gardło mężczyzny... własną rękę ociekającą krwią, chciała wyciągnąć nóż, wyrzucić

go do szarej wody, ale tkwił mocno, jak przyklejony albo przybity...

Odsłonięte zęby Raviego, jego czarne, mroczne oczy, które nagle stały się

zielone, przerażające, oczy drapieżnego zwierzęcia...

background image

Wczesnym rankiem obudziła się zlana potem i niemal uciekła z domu, zanim

ktokolwiek zdążył wstać.

Na dworze panowało niebieskawe światło, ale zapowiadał się piękny, jasny

dzień. Nad ulicami, przez które biegła, niebo powoli zmieniało barwę z szarej na

różową, złocistą, rozświetloną przez promienie zimowego słońca. Miasto było

skąpane w odbijającym się od morza, jaskrawym blasku, na którego tle wszystkie

twarze wydawały się ocienione i mroczne.

Koguty piały w zagrodach na przedmieściu.

Psy obszczekiwały pierwsze hałasujące po bruku wozy, na placu targowym

tęgie przekupki ustawiały skrzynki z towarem, beczki z mąką, długie wianki

suszonych grzybów, warkocze czosnku, które trzeba było pospiesznie ukryć pod

słomą, żeby nie zmarzły, zanim przyjdą pierwsi klienci.

Budynek Theatrum Chirurgicum rysował się ostro na tle porannego nieba.

Kobmagergaden nie należała do najdłuższych ulic, choć trudno było z jednego jej

końca zobaczyć drugi. Znajdowało się tu wiele nowych domów, zbudowanych z cegły

i otynkowanych. Zdobiono je pięknymi gzymsami, niektóre miały też kolumny i

rozmaite rozety. Teraz wszystko tonęło w świetle poranka, różowy blask spływał z

nieba, czyniąc ulicę jeszcze ładniejszą. Nagie drzewa wyciągały gałęzie ku niebu,

jakby i one chciały mieć swój udział w tej grze barw, tkwiły jednak jak rozcapierzone

palce czarownicy na tle wszechogarniającej jasności.

Johanna dygotała. Było bardzo zimno. Wiatr ciągnął od morza i kąsał jej

policzki. Zdecydowanie za wcześnie wyszła z domu. Nawet czytelnie były między

północą a godziną siódmą rano pozamykane. Wpatrywała się w zegar na dość odległej

kościelnej wieży, ale nie widziała, którą godzinę wskazuje. Trzeba zaczekać, aż zegar

zacznie bić. A może lepiej będzie przejść się po mieście?

Miała w kieszeni trochę drobnych. Postanowiła pójść do cukiernika

Waldemara i kupić sobie filiżankę gorącej, cudownej czekolady. Marcello odkrył dla

niej ten smakołyk.

Tak!

Słodki, rozgrzewający smak czekolady, to ją ożywi, uspokoi, sprawi, że

przestanie dzwonić zębami. Natychmiast ruszyła w drogę, pochyliła głowę przed

wiatrem, twarz ukryła w kapturze.

Nie widziała mężczyzny, który śledził ją od chwili, gdy wyszła z domu Thilli.

Przemykał się zwinnie między wozami i snopkami siana, a kiedy weszli do centrum

background image

miasta, ukrywał się za narożnikami domów, ani przez chwilę nie spuszczając z oczu

biegnącej kobiety. Dzisiaj mógłby ją zatrzymać. Ale nie, wolał w nocy, kiedy sama

chodzi po pustych ulicach i nie spodziewa się, że ktoś obcy mógłby jej wykręcić

ręce...

- Johanna! Co za radość! Jak miło cię znowu zobaczyć! Gdzieś ty była? Gdzie

ty się podziewasz? Muszę przyznać, że jestem co najmniej zdziwiona, w moich

czasach nigdy by młoda dziewczyna...

- Droga madame, ja przecież nie jestem panienką. Jestem dojrzałą kobietą.

Proszę pamiętać, że byłam mężatką i że mam dziecko!

Johannę irytowało to coraz częstsze mieszanie się kapitanowej do życia

lokatorki, ta jej przesadna troskliwość. Na szczęście panią łatwo zbyć byle czym.

Wystarczyło powiedzieć, że nocowała u przyjaciół, a zwłaszcza wspomnieć jakąś

towarzyską wielkość, jak choćby Niemca lub samego profesora Remmermanna.

- No dobrze, mam nadzieję, że pani wie, co robi. Ufam, że nie naraża pani

swojej opinii, nie popełnia głupstw, które mogłyby dotrzeć do uszu Komisji...

- Proszę się nie martwić - mruknęła Johanna z uśmiechem i wbiegła na

schody, zanim madame zdążyła zaprosić ją na kolację lub zaproponować coś innego.

W pokoju panowało rozkoszne ciepło. Johanna zrzuciła płaszcz i rozsunęła

ciężkie zasłony. Poczuła chłodny podmuch od okna, gorsze jednak było to, że jej

podejrzenia tym razem także się spełniły: Marcello nadal tam stał, na pół ukryty za

rogiem domu po drugiej stronie ulicy. Nieustannie spoglądał na dom, przed którym

widywał ją tyle razy. Teraz jego bystre oczy dostrzegły, rzecz jasna, ruch zasłony,

dyskretnie pomachał Johannie. Serce podskoczyło jej w piersi, pragnęła tego, a

jednocześnie nie chciała. On pytał i dawał do zrozumienia, wprost trudno było go

powstrzymać, kiedy sam się wpraszał do domu, bo chce „odwiedzić madame".

No i teraz dowiedział się, gdzie Johanna sypia, które okno należy do niej.

Widziała, że przygląda się fasadzie domu z wystającymi gzymsami, szerokimi

akurat wystarczająco, żeby zwinny mężczyzna mógł się wspiąć...

Nie, co za głupstwa. Johanna zaciągnęła zasłony, zła na samą siebie.

Marcello to wprawdzie niedojrzały wesołek, ale nigdy by nie naraził jej

reputacji na takie niebezpieczeństwo.

Z drugiej jednak strony, jego miłosne wyznania stawały się coraz bardziej

gorące, wiedziała, że ten ognisty Włoch z jakiegoś powodu uważa ją za kobietę

atrakcyjną. Mówiąc krótko, pragnie ją uwieść. A potrafi przy tym rozpalić jej senne

background image

ciało samym tylko spojrzeniem. Co mógłby zrobić ciemną nocą, w jej pokoju, bez

obawy, że ktoś zobaczy... Czuła, że w głowie jej się kręci na myśl o tym, a piersi

napinają się niepokojąco.

Było jeszcze dostatecznie jasno, by móc czytać przy oknie. Otulona w kołdrę

Johanna usiadła z oprawionym w skórę dziełem Johanna von Horna, który uczynił

więcej dla sprawy kształcenia akuszerek niż którykolwiek z tutejszych wielkich

profesorów. Remmermann opowiadał jej, jako anegdotę, że ów szwedzki uczony

najpierw studiował w Paryżu, a potem uczył się u zwyczajnej babki, ponieważ był

przekonany, że te mądre kobiety wiedzą więcej niż uczeni teoretycy. Prowadził

wykłady, pozwalał studentom ćwiczyć odwracanie płodu na zwłokach i napisał dwie

bardzo łatwe do czytania książki dla akuszerek, które z pewnością pozwoliły zapobiec

wielu tragediom. Johanna dowiedziała się też, że w Szwecji kształci się akuszerki co

najmniej od czterdziestu łat.

Ale Remmermann się roześmiał, kiedy powiedziała, że może w takim razie

powinna pojechać na studia do Sztokholmu.

„Nie sądzę, żebyś została przyjęta na tamtejszy uniwersytet. Do Domus

Anatomicae też raczej nie. Nie dopuszczono by cię też do takich rozmów, jakie tutaj

możesz prowadzić, moja droga..."

Westchnęła i uśmiechnęła się. Z wdzięcznością pogłaskała jego dłoń.

„To dlatego, że mam tu ciebie, mój wierny przyjacielu" - szepnęła.

Spoglądał na nią z gorącą prośbą we wzroku. Ona jednak nie mogła jej

spełnić, to niemożliwe. Jeśli już nie z innych powodów, to dlatego, że zielonooki

cudzoziemiec coraz częściej był przyczyną jej bezsennych nocy.

Ś

wiatło dnia zaczynało powoli gasnąć. Kontury na zewnątrz załamywały się,

pogrążały w niebieskawej poświacie. Na rogu nie widać było nikogo, w ogóle nigdzie

ż

ywej duszy.

Mimo wszystko Marcello nie jest chyba taki niemądry, żeby stać nie wiadomo

jak długo w ten mróz i narażać się na zapalenie płuc tylko po to, by ewentualnie

zobaczyć jej cień za firanką.

Wyobraziła sobie na moment jego zwinne ciało na szpitalnym łóżku i poczuła

ból w sercu. Ten okres w Kopenhadze, pokazy chirurgiczne, wędrówki po salach i

korytarzach szpitali trochę przestraszyły Johanne. Uświadomiła sobie, że choroby i

zranienia, jakimi zajmowała się w Lyster, to zupełne błahostki w porównaniu z tym, z

czym tutejsi najwięksi medycy muszą się zmagać.

background image

Rozmasowała zdrętwiały ze zmęczenia kark i odłożyła książkę. Zaciągnęła

starannie zasłony, rzuciwszy przedtem ostatnie spojrzenie na miejsce, w którym do

niedawna stał on.

Prawie przez całą noc leżała, nie śpiąc, i nasłuchiwała, sama nie wiedząc

czego. A kiedy nadszedł ranek i nic się nie wydarzyło, poczuła dziwne rozczarowanie.

Dopiero gdy dzwony kościelne zaczęły bić w mieście, przypomniała sobie, że dzisiaj

niedziela i że obiecała Thilli, że przyjdzie do niej, bowiem ta wyliczyła, że akurat tego

dnia dwie z jej dziewcząt będą rodzić.

- No i, naturalnie, wszystko się już zaczęło. Przecież ci mówiłam, Johanna. A

jak ja mówię, że wiem takie rzeczy, to możesz być pewna, że wiem. Bierz się do

roboty, umyj się, włóż na siebie coś odpowiedniego, żebyś nie zabrudziła tego

wytwornego stroju, który bez wątpienia masz pod płaszczem.

Johanna nie zareagowała. Słowa Thilli mogły się wydawać szorstkie, ale w jej

twarzy nie było nagany, choć przecież jest niedzielny ranek, a Thilla ma na pewno za

sobą trudną noc. Chyba już parę godzin biega od jednej rodzącej do drugiej.

- Mette jest zmęczona i teraz śpi. Dałam jej odrobinę tej czerwonej mikstury.

Charlotta natomiast krzyczy i rzuca się, ale ma mnóstwo siły. Myślę, że ona urodzi

pierwsza, chociaż na razie rozwarcie jest dopiero na trzy palce - informowała Thilla z

ożywieniem. - Muszę teraz zjeść trochę mlecznej zupy i napić się piwa. Zastąpisz

mnie na chwilę!

Johanna była niemal zaskoczona zaufaniem, jakie okazuje jej ta stara

akuszerka, która nic przecież nie wie o jej doświadczeniu przy porodach.

Dyskutowały czasami o swoich przeżyciach, dzieliły się dobrymi radami, wymieniały

mniej pomyślne doświadczenia, ale teraz Johanna się przestraszyła, kiedy nagle stała

się odpowiedzialna za dwie rodzące, i to sama.

Głupia, czy nie właśnie tego się uczysz? Czy już teraz nie umiesz więcej niż

większość praktykujących akuszerek, ba, więcej nawet niż Thilla? Czy nie

pokazywano ci, jak sobie radzić z rozmaitymi komplikacjami? A te dwie młode

kobiety są wypoczęte, w dobrym zdrowiu i całkowicie normalne. Wszystko pójdzie

dobrze.

Bardzo by chciała, posłała ku niebu niepewne spojrzenie, wymyła się starannie

w gorącej, prawie gotującej wodzie, włożyła obszerny, czysty fartuch Thilli i poszła

do pokoju Charlotty.

U rodzącej była jedna z młodych matek, bo ta rzucała się na łóżku i wiła

background image

niczym wąż, zdążyła już prawie kompletnie wyrzucić słomę z siennika. Przypominała

kurę zamkniętą w gnieździe, a w czerwonej twarzy tkwiło dwoje wytrzeszczonych

oczu, okrągłych, przerażonych.

- Pomóżcie mi! Zawołajcie Thillę! Nie dam sobie rady bez Thilli...

- Uspokój się, ja ci pomogę. Świetnie dasz sobie radę, Charlotte To już długo

nie potrwa.

- Nie! Ja umieram! Już więcej nie zniosę, tak okropnie mnie booooli!

Wrzasnęła, chwyciła ją kolejna fala bólu. Kobieta głośno łapała powietrze, była sina i

o mało nie urwała ręki nieszczęsnej koleżance.

Johanna zaczekała, aż skurcz ustąpi, potem odesłała pomocnicę. Ta,

wdzięczna za uwolnienie, wymknęła się przestraszona za drzwi. Rodząca przestała na

krótką chwilę protestować.

- Damy sobie radę, prawda, Charlotto?

- Nieeee! Ja chcę, żeby tu przyszła Thilla. Thillaaaa! Uspokojenie pacjentki

zajęło Johannie mnóstwo czasu i prawie całą cierpliwość. W końcu jednak Chralotta

zdecydowała się współpracować z Johanna i z własnym ciałem.

Nagle krzyk ucichł.

Dziecko było na świecie.

Dziewczynka, ochrypły głos Charlotty witał maleństwo, życzył mu szczęścia.

Johanna pomyślała: Nie ma chyba nic piękniejszego niż to pierwsze spotkanie

matki i dziecka po porodzie. Pomyśleć, że będę to przeżywać setki razy!

Dzięki ci, Boże, że zsyłasz mi takie szczęście i ulgę w moim smutku i żałobie.

Jeśli nawet do odepchniętego przez wszystkich owocu grzechu, takiego jak to

dziecko, matka przemawia z czułością, to chyba nie ma na świecie człowieka,

któremu nie można pomóc, sprawić, by odczuwał choć w części taką radość, jaka

teraz rozjaśnia twarz Charlotty.

Wspominała narodziny Benjamina, jaki przeżyła wtedy dramat, strach, który

całkowicie unicestwił tę świętą chwilę.

Wspominała o tym, zanim pozwoliła sobie pomyśleć o walce, którą musiała

stoczyć jej matka.

W drzwiach stanęła szeroko uśmiechnięta Thilla. Trzymała w ręce szklankę z

piwem.

- Świetna robota, Johanno. Teraz czeka na ciebie Mette. W ciągu zaledwie

godziny w ten zimowy poranek przyszły na świat dwie dziewczynki. Obie były

background image

córkami nie mających przed sobą żadnej przyszłości młodych kobiet i obie przyniosły

sobie na świat błogosławieństwo: urodziły się w niedzielę, a pierwszą osobą, jaką

zobaczyły, była pewna kobieta, która przyjęła je niczym najdroższe klejnoty z korony

samego Pana.

I obie na drugie imię dostały Johanna. Zostały ochrzczone w miedzianym

kociołku Thilli przez pastora, który chętnie podejmował się zadania, jeśli chodziło o

ratowanie przed wykluczeniem z Kościoła dusz dzieci poczętych w grzechu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Ona była jak córka, Johanno. Myślę, że ty jako matka rozumiesz... twoja

babka by zrozumiała.

- Thilla - rzekła Johanna łagodnie. - My wszyscy dobrze wiemy, że cierpisz.

Ż

e nic nie jest już takie jak było. Jeszcze nie. I może nigdy nie będzie.

- Tyle osób na mnie polega. Mam tyle odpowiedzialności... nie mogę zawieść

ich wszystkich, muszę tylko...

- Thilla, przede wszystkim musisz się uspokoić. Odpocząć. Może wypłakać.

Oni przecież rozumieją, ci wszyscy, o których mówisz, że na ciebie czekają.

- Nie... no, tak... zresztą nie wiem. Niektórzy z nich nie mają nikogo poza

mną... więc kto się nimi zajmie?

Johanna wolno kręciła głową. Thilla siedziała nad miską pełną brudnej wody.

Właśnie skończyła zmywać talerze po zupie, kociołek i pół tuzina cynowych kubków.

Ogień w kącie dużej kuchni tlił się słabo, ale czerwony blask otaczał obie kobiety,

które siedziały na niskich stołeczkach, każda po swojej stronie miednicy. Ręce Thilli

były małe i drobne, o popękanej, brunatnej skórze nawet teraz, po długim moczeniu w

wodzie.

Johanna ujęła jedną jej dłoń i trzymała, dopóki Thilla na nią nie spojrzała.

- Nie masz już siedemnastu lat, Thilla. Straciłaś córkę. Kto mógłby oczekiwać,

ż

e będziesz wciąż taka jak przedtem?

Thilla westchnęła.

- Johanno, ty nie wiesz o tylu rzeczach. Chyba rzeczywiście utraciłam córkę i

Bóg mi świadkiem, jak cierpię z powodu Ylvy. Ale... ja mam ich dużo więcej. Tyle

zdolnych, młodych kobiet, którym trzeba wskazać drogę. One mnie potrzebują. Nawet

ty, Johanno, mnie potrzebujesz.

- Oczywiście, że cię potrzebuję, matko Thillo. Tyle się od ciebie uczę! Rzeczy,

background image

o których panowie w szkole nie mają pojęcia. Rzeczy, których nie można załatwić za

pomocą skalpela, ani wyczytać w książkach.

Thilla zadowolona kiwała głową.

- Jesteś taka zdolna, ale chyba nie ma w tobie radości. Johanna poczuła ssanie

w żołądku, wystarczyło tylko napomknienie.

Wiedziała, że dzisiaj Thilla już nie pozwoli się zbyć. Johanna wpadła w

zastawione przez samą siebie sidła. Nieraz namawiała ją, by wyrzuciła z serca żal i

ból, opowiedziała wszystko. Mówiła nawet, że Thilla powinna to zrobić ze względu

także na swoje zdrowie.

- Radości? - spytała niepewnie. - Ależ... jestem przecież bardzo zadowolona ze

wszystkiego. Tęsknię jednak za dzieckiem, wciąż jeszcze nie pogodziłam się ze

ś

miercią matki... wiele razy wyobrażam sobie, że ona żyje i że kiedy wrócę do domu,

to ona tam będzie. Ze wszystko to tylko zły sen...

- Miewasz złe sny? Johanna wyprostowała się.

- Ech, czasami... kiedy jestem zmęczona. Thilla roześmiała się krótko, jak to

ona. Ten jej śmiech mógł wyrażać ból, radość i ironię.

- Uwierz mi, moja kochana. Nic dziwnego, że czasem kręci ci się w tej twojej

głowie. Za dużo w nią wpychasz przez cały czas.

- Wiedza to nie jest ciężkie brzemię, Thilla. Mała kobieta chwyciła miskę i

wylała wodę do dziury w kącie, zanim Johanna zdążyła zareagować. Woda spływała

pod murem prosto na podwórko. Thilla z grymasem wyprostowała plecy.

- Owszem, moja młoda przyjaciółko. Zdarza się, że bywa prawdziwym

ciężarem, niczym młyńskie koło, które człowiek musi dźwigać.

Thilla ponownie usiadła, tym razem przy stole, i pod plecy podłożyła sobie

poduszkę. Skinęła na Johannę.

- Chodź! Chcę z tobą porozmawiać. I obiecuję ci, że popłaczę trochę nad

losem Ylvy, jeśli ma cię to uspokoić.

Johanna uśmiechnęła się blado. Może przesadza z tym zmartwieniem. Może

Thilla naprawdę jest taka silna.

- Opowiedz mi coś więcej o twoim mężu, tym, o którym wspomniałaś

pierwszego dnia po przyjeździe tutaj.

- O Erlendzie? Nie, to już naprawdę przebrzmiała historia. Thilla potrząsnęła

głową. Przenikliwe oczy zalśniły.

- Nie, nie, chodzi mi o Raviego. Z którym zerwałaś. Johanna długo pocierała

background image

ręką policzek. W końcu powiedziała z powagą:

- Thilla, ja muszę o nim zapomnieć. Nigdy więcej nie będziemy razem. Poza

tym... spotkałam innego. Kogoś, kto sprawia... że nie mogę spać. Thilla pochyliła się

nad stołem.

- Ale to nie jest profesor? Nie, to niemożliwe! To stary dziad, żona umarła mu

jakieś piętnaście lat temu... Twoja babka uważała, że jest staroświecki...

- Nie, nie on. Ktoś inny. Cudzoziemiec. On też studiuje. Chociaż właściwie

jest już bardzo wykształcony. Zdawał egzaminy w wielu krajach, a jego ojcem jest

wybitny anatom, Giovanni Santorini!

Thilla wzruszyła ramionami.

- Jest ciemnowłosy... całkiem czarny. I taki wesoły, że wprost z trudem

zachowuję powagę... sprawia, że przez cały czas muszę się śmiać, Thillo.

- Myślę, że bardzo ci to potrzebne.

- Tak! Ale... na nim nie bardzo można polegać. On chyba nie do końca sobie

zdaje sprawę z tego, co robi... myślę, że się zakochałam, Thilla. Czy to... bardzo

głupie?

Tamta znowu wzruszyła ramionami. Jej przenikliwe oczy robiły się coraz

ciemniejsze.

- On chce, żebyśmy się pobrali... tak myślę. Ale jest w nim coś takiego... coś,

co sprawia, że nie traktuję go za bardzo serio. Wydaje mi się taki... młody.

Thilla mamrotała coś pod nosem.

- Czy wiesz, kim on jest?

- Nie, pojęcia nie mam. Santorini, powiadasz? Nigdy o kimś takim nie

słyszałam. No, ale też rzadko bywam na salonach, ha, ha.

Johanna uśmiechała się niepewnie.

- Rzeczywiście, rzadko. Thilla, ja bym chciała, żebyś go poznała, ale on nie

wie, że ja... mieszkam też tutaj. On... często odprowadza mnie do domu kapitanostwa.

Zwłaszcza ostatnio, po tym jak Ylva...

- Bardzo rozsądnie - mruknęła Thilla. - Nie możesz chodzić po ulicach sama,

Johanno. Słyszałam, że zginęła też jakaś inna młoda dziewczyna. Nic wam nie

mówiłam, bo może to tylko plotki. Ale mnie to niepokoi, jest w tym coś takiego...

ech, nie, nie wiem...

- Powiedz! Co cię dręczy, Thilla?

- Ty wiesz, że Ylva utykała na jedną nogę, prawda? No widzisz, tamta

background image

dziewczyna podobno też była kulawa. A teraz zniknęła...

Johanna zadrżała. Zaległa cisza.

W końcu Thilla westchnęła i znowu wpiła oczy w Johannę.

- To bardzo dobrze, że ma kto cię odprowadzić późnym wieczorem. Może

jednak powinnaś być nieco bardziej powściągliwa. Ten Włoch... Skoro nie masz

odwagi mu zaufać... Niedojrzały, powiadasz?

Johanna prychnęła.

- Może nie, zresztą on jest ode mnie starszy, ma blisko trzydzieści lat. Ale

jakby to powiedzieć....wesołek z niego, taki niezbyt poważny.

Musiała się roześmiać, Thilla jej wtórowała.

- Poza tym się oświadczył. Gospodyni na moment umilkła.

- Co? On też? Johanna, ty naprawdę jesteś... Dwóch oświadczających się o

twoją rękę w ciągu tych paru miesięcy, odkąd do nas przyjechałaś? I obaj godni uwagi

mężczyźni, zamożni! No, muszę powiedzieć, nieźle, nieźle!

Johanna bawiła się świecznikiem.

- Jak powiedziałam, nie traktuję go zbyt poważnie. Wciąż jeszcze miała

uśmiech na wargach. Thilla przesunęła się ze swoim stołkiem.

- Ale gdyby on był... Gdybyś mogła mu zaufać?

- To powiedziałabym „tak" - wyszeptała z bijącym sercem. Nie przyszedł na

prywatny pokaz do Crugera, nie pokazywał się tam od chwili, gdy przysłano z Paryża

specjalnie zabalsamowane zwłoki żołnierza. Był to bardzo oczekiwany obiekt, Cruger

dostał go od przyjaciela pracującego w szpitalu wojskowym. Zmarły miał jakąś

niezwykłą anatomię, posiadał podwójne nerki, dwie wątroby i podwójne płuca,

znaleziono nawet coś, co wyglądało jak szczątkowe, nie wykształcone drugie serce.

Wszystko zostało starannie spreparowane i na powrót włożone do zwłok tak, by w

różnych miejscach fachowcy mogli je badać.

Cruger był bardzo dumny, nie odważył się jednak zaanonsować zwykłej

publicznej demonstracji. Krzesła pozostały więc puste, Theatrum było zamknięte.

Zresztą zbliżały się święta Bożego Narodzenia i sezon towarzyski był w pełni. Poza

tym szlachta ma inne rozrywki, oznajmił krótko generalny dyrektor Cruger.

Remmermann opowiadał jednak Johannie o trudnościach, o tym, że medycy z

uniwersytetu zagarniają dla siebie wszystkie dostępne trupy i z całych sił starają się

przeszkadzać prywatnej szkole chirurgicznej. To jest właśnie powód, dla którego

Theatrum Chirurgicum nie otwiera ostatnio swoich podwoi.

background image

Johanna przyłapała się na tym, że wypatruje Marcella, bardziej jednak z

przyzwyczajenia. Pewnie siedzi w czytelni albo czeka, aż Johanna wyjdzie. Miał taki

zwyczaj, stał trzy, cztery domy dalej, paląc wolno jedno ze swoich cienkich, długich

cygar.

Jeśli była zmęczona, życzyła sobie, by odprowadził ją prosto do domu, albo

szli na ciastka z waniliowym kremem. Bywało, że fundował jej solidny obiad w jednej

z restauracyjek przy dolnym rynku. Potem spacerowali po parku zamkowym.

Zawsze próbował ją całować.

Ona jednak nigdy nie pozwalała, wiedziała, że gdyby ktoś ich zobaczył,

mogłoby to zniweczyć wszystkie jej plany. Komisja nie toleruje lekkomyślnego

zachowania przyszłych akuszerek. W końcu Marcello się z tym pogodził, zadowalał

się pieszczeniem jej ręki ukrytej pod jego ramieniem.

Na wspomnienie tego nogi się pod nią ugięły.

Tak jest, Johanna była szczera wobec Thilli: gdyby Marcello dowiódł, że myśli

poważnie... to uległaby temu uczuciu, o którym sądziła, że jest już dla niej na zawsze

stracone. On z pewnością by się zgodził, żeby Benjamin zamieszkał z nimi. Bawiłby

się z małym, był dla niego ojcem. I może pewnego dnia... nie.

Powinna pracować. Pomagać Thilli! Ale może z takim mężczyzną jak

Santorini u boku mogłaby zdobyć więcej pieniędzy dla domu Thilli tak, by jeszcze

więcej młodych zrozpaczonych dziewcząt mogło rodzić swoje dzieci w spokoju, a

później jakoś ułożyć sobie życie?

Wierzyła, że on by jej w tej pracy pomógł, bo oczy tak mu dziwnie

pociemniały, kiedy któregoś dnia widzieli policjantów, którzy karali młode

dziewczęta, dla zarobku odwiedzające stancje marynarzy.

- Biedne małe - mruknął wtedy. - Wiodą życie gorsze niż te szczury, wśród

których sypiają. Nie powinno się do tego dopuszczać!

Był człowiekiem o czułym sercu, to pewne. Wsuwał miedziaki w ręce

ż

ebrzących dzieci, gdy któreś odważyło się wejść do centrum miasta. Innym razem

znów postawił kolejkę wszystkim zebranym w gospodzie, bo pięciu mężczyzn

ś

piewało takie rzewne pieśni.

Marcello potrafił ożywić każdą nudną dyskusję swoimi niezliczonymi

opowieściami z Włoch lub z Paryża z czasów, kiedy pracował tam w szpitalu. Dużo

jeździł po świecie, znał tylu interesujących ludzi.

Johanna zauważyła, że nie słucha wniosków, którymi Cruger kończył wykład.

background image

Malowała w notatniku jakieś zawijasy, a ręka, w której trzymała ołówek, była

spocona.

Czy dzisiaj Marcello też będzie na nią czekał? A może ona wraca za

wcześnie? Przecież dopiero co minęło południe. Postanowiła zatem pójść do czytelni

i popracować parę godzin, zanim wyjdzie na zewnątrz, w grudniowy zmierzch, i

wróci do domu.

Stał na zwykłym miejscu. Johanna poczuła bolesne ciepło w okolicy żołądka,

kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo byłoby jej przykro, gdyby go dzisiaj nie spotkała.

Przerażało ją, że serce bije tak mocno, że zakręciło jej się w głowie, kiedy stwierdziła,

ż

e ją zobaczył. Natychmiast zgasił cygaro i szedł jej na spotkanie.

- Nareszcie, panno Johanno! Chyba chciała mi pani zrobić na złość, że tak

długo pani nie było!

Roześmiała się swobodnie.

- Długo? Ciężko pracowałam przez trzy dni... tyle chyba pan zniesie. Może z

innych kobiet miałby pan więcej pożytku, może mogłyby poświęcić panu więcej

czasu na rozmowę?

Błyskawicznie pochylił się ku niej i leciutko musnął wargami jej policzek.

Zarumieniła się i pospiesznie rozejrzała dookoła. Robiła mu wymówki, choć przecież

to musiało wyglądać wyłącznie jak przyjacielskie powitanie.

- Johanno - powiedział, ujmując jej podbródek ciepłymi palcami. - Nie chcę

dalej spotykać się z tobą w ten sposób. Ja... my... ech, wiesz, co mam na myśli. Jesteś

taka uparta, taka nieznośnie silna, podczas gdy ja, nieszczęsny człowiek, chodzę i

tęsknię... cierpię, a ty nie chcesz dać mi najmniejszej szansy!

Przekrzywiła głowę, czuła przyjemny szum w żyłach, cudowne napięcie... On

jednak mówił poważnie, na ulicy prawie nie było ludzi.

- Johanno - powiedział i zabrzmiało to jak śpiew. - Ja nie mogę się bez ciebie

obejść, ale ty uważasz mnie za lekkomyślnego wesołka, prawda? Zawsze śmieję się,

gadam głupstwa, błaznuję...

Smutny glos Marcella prawie ją przerażał. Uświadamiała sobie równocześnie,

ż

e tego właśnie jej brakowało. Czegoś, dzięki czemu również jej rozsądek mógłby

zaakceptować Marcella Santoriniego.

- To prawda, Marcello. Jesteś bardzo wesołym przyjacielem. Nie lubię tylko...

ż

e mi się oświadczasz zawsze, kiedy mnie rozśmieszysz.

Teraz to on się roześmiał. Ujął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, gdzie tak

background image

często spoczywała, po czym poprowadził ją przez plac i dalej w dół ulicy.

- Dzisiaj będziemy świętować, Johanno.

- O, co takiego? Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Miałem parę dobrych dni. Dostałem pieniądze, które mi się należały za

odczyty. Johanno, dzisiaj jemy obiad u Marie i Bernharda L'Etoile. A mogę cię

zapewnić, że ci dwoje gotują wspaniale!

Oczywiście, nie chciała mu odmawiać. Może to wino albo koniak, który

podano po obiedzie do filiżanki mocnej tureckiej kawy. Mogły to też być te białe,

pachnące świece albo skrzypek, który mrugał do Marcella jak do starego przyjaciela, a

później grał najbardziej uwodzicielskie utwory, jakie Johanna kiedykolwiek słyszała.

Marcello odprowadził ją do samych drzwi, a potem w ciemności wśród skrzyń

i beczek kapitana całował ją czule, szczerze i nieskończenie długo. Przytulała się do

niego z ufnością. Miała wrażenie, że on cały jest obsypany gwiezdnym pyłem, że nie

tylko jego ręce są magiczne i mogą wprawiać ją w drżenie, gdy tylko ją musną.

Bawił się z nią, drażnił jej wargi czubkiem języka, aż pozwoliła mu wsunąć go

do środka.

Pachniał ciężkim, słodkawym tytoniem, nagrzaną słońcem ziemią, obcym,

podniecającym światem. Jego wargi stały się twardsze, coraz mocniej przyciskał je do

jej ust, jedną rękę położył jej na karku i przytrzymywał z czułością jej głowę, drugą

ręką wyjmował szpilki z włosów.

- Johanno, te amo... bella donna... piękna moja... Półprzytomna zwróciła

uwagę na te słowa, o których zawsze myślała, że są nazwą trującej rośliny. Zresztą to

by się zgadzało, tą rośliną można się oszołomić... na śmierć...

Z przeciągłym świstem wciągnął powietrze, odchylił mocno głowę, jakby

szukał czegoś na rozgwieżdżonym niebie. Johanna drżała, wiedziała bowiem, że

będzie musiała zmobilizować całą swoją siłę, by oderwać się od niego, zostawić go i

odejść w noc.

- Ja... nie mogę pozwolić ci odejść. Nie teraz. Moje ręce nie mogą się od ciebie

oderwać. Patrz!

Wsunął ręce w jej włosy, ich kolor pięknie się komponował ze złocistą skórą

Marcella, wiedziała o tym już przedtem.

Nawet w ciemności dostrzegała pierścień lśniący na jego palcu, ciężki sygnet z

listkami oliwnymi, ptakami i młodym księżycem.

Marcello zaczął go powoli zdejmować i zanim Johanna uzmysłowiła sobie, co

background image

on robi, wplótł pierścień w gęsty kosmyk włosów.

- Tak się robi w mojej rodzinnej wiosce. Tak robił mój dziadek, mój ojciec,

wtedy kiedy spotykali kobiety swego życia. Johanno, tego nie można już odwrócić.

Teraz jesteś moja aż do śmierci!

Poczuła, że ogarnia ją panika. Te słowa były niczym echo starej, złej pieśni...

On jednak wciąż mówił, Johanna spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że on naprawdę

tak myśli.

- Jeśli istotnie mnie kochasz. Jeśli chcesz, moja droga... Położyła jedną dłoń na

klamce, a drugą na jego wargach.

- Ciii... nic nie mów, Marcello, jestem kompletnie oszołomiona, tak strasznie

za tobą tęskniłam. Myślę o tobie, marzę o tobie... ale tak się boję. Jest tyle spraw, o

których nigdy nie rozmawialiśmy.

Chciał jej przerwać, miał w oczach coś, co przypominało strach. Doznała

skurczu serca, powinna była przez cały czas wiedzieć, że inny Marcello ukrywa się

pod wesołą, ale powierzchowną maską lekkoducha.

- W sobotę, kiedy moi gospodarze wyjadą... kapitan wybiera się w tym

tygodniu do Aakborg. Będę w domu sama, jeśli nie liczyć starego, głuchego stróża.

Wtedy możemy... porozmawiać.

Ucałował ją tak mocno i tak gorąco, że właściwie nie wiedziała już, gdzie jest,

wyrwał się z jej objęć udręczony, w jego zielonych oczach pojawiło się coś całkiem

nowego. Serce o mało w niej nie wybuchło z radości.

Marcello wyglądał jak ktoś, kto odniósł wielkie zwycięstwo, zwycięstwo

swego życia.

Widziała, jak biegnie, zwinny i pewny niczym kot, w końcu ciemność

pochłonęła go, zniknął za rogiem domu starego barona w dole ulicy.

Stała jeszcze przez chwilę przy drzwiach i wdychała zimne powietrze, zanim

w końcu odważyła się zrobić krok, potem otworzyła drzwi i weszła po schodach do

swego pokoju.

Profesor był w promiennym humorze. Właściwie najchętniej by nie przyjęła

jego zaproszenia, było bowiem późno, bardzo późno, i oczy piekły ją po czterech

godzinach pracy i długiego wpatrywania się w przygotowane przez profesora

Remmermanna plansze przedstawiające właściwe i niewłaściwe ułożenie płodu.

Zegar uderzył osiem razy, kiedy ubrane na czarno uczennice szkoły

akuszerskiej w końcu opuszczały lokal. Profesor jednak wyglądał promiennie.

background image

Chwycił rękę Johanny i powiedział, że już bardzo dawno nie mieli okazji

porozmawiać.

- Chodź ze mną do profesorskiego klubu na uniwersytecie! Mamy czwartek,

dzień, w którym żony i córki mogą towarzyszyć członkom klubu. Spotkanie z nimi

może być dla ciebie interesujące, Johanno. One wiedzą, co to znaczy żyć z

mężczyzną, który chętniej rozmawia o żółci i kamieniach nerkowych niż o strojach,

perukach i hodowli róż! Rozerwiesz się trochę, pomówisz o bardziej kobiecych

sprawach.

Johanna orientowała się, że Marcello jest zajęty do późna tego wieczoru. Ale

jutro jest piątek, kapitanostwo szykują się do podróży. No a potem będzie sobota... nie

chciała spotykać się już z nim przed sobotą, nie wierzyła, że będą w stanie zachować

rozsądek podczas kolejnego spaceru w publicznych miejscach.

Sobota. Czas płynie tak wolno, tak wolno. Była pewna, że tej nocy nie zaśnie...

Kiedy więc profesor nalegał, uśmiechnęła się uprzejmie i przyjęła zaproszenie. On

nigdy nie wspomniał o oświadczynach. Zaczynała wątpić, czy on kiedykolwiek coś w

ogóle do niej czuł.

Remmermann rozpromienił się jeszcze bardziej. Pochylił się do Johanny i

szepnął wesoło:

- Obiecuję, że przedstawię cię jako moją córkę, a nie żonę.

- Myślę, że wystarczy, jeśli pan profesor powie prawdę, że jestem pańską

studentką i... przyjaciółką.

Jego okrągłe oczy na moment rozbłysły.

- Bardzo bym chciał być twoim przyjacielem, Johanno. Wiesz o tym.

Przytaknęła. Kiedy prowadził ją do powozu, zauważyła, że drżą mu ręce. Wieczór był

bardzo udany, ale zrobiło się naprawdę późno. Johanna jeszcze czuła na wargach

smak delikatnych pszennych bułeczek ze słodką marmoladą, a także świeże warzywa,

ser i zimną cielęciną, którą podawano w klubie. Szampan jeszcze się perlił w

kieliszkach, Johanna czuła się rozluźniona i trochę zmęczona. Chyba jednak zaśnie

dzisiejszej nocy.

Profesor nalegał, że odwiezie ją swoim powozem, a ona chętnie na to

przystała. Została otulona grubymi derkami, a nogi w lekkich pantoflach oparła na

ż

elaznym węglowym piecyku, na stałe wbudowanym w coś w rodzaju skrzynki

umieszczonej pod siedzeniem. W razie potrzeby można go było wysunąć na środek

powozu. Wkrótce zrobiło się ciepło. Profesor siedział bardzo blisko niej, nie mogła

background image

nic z tym zrobić.

- Jestem panu wdzięczna, profesorze. Pewna moja przyjaciółka... znajoma,

należy chyba raczej powiedzieć, została nie tak dawno temu napadnięta na ulicy i

zamordowana.

Natychmiast pożałowała szczerości. Profesor spojrzał na nią spod oka.

- Przyjaciółka? Znajoma? Ależ, Johanno, to pani bywa w takich okolicach?

- Co pan ma na myśli? Jakich okolicach? Pochylił głowę i zacisnął wargi.

Długie wąsy poruszyły się niespokojnie.

- W całym mieście giną młode kobiety... ostatnio. Trzy czy cztery, jak

słyszałem. Ale to ulicznice z najbiedniejszych dzielnic, Johanno. Pozbawione rodzin

samotne dziewczyny, które przychodzą do miasta w nadziei, że uda im się jakoś

przeżyć.

Johanna przyglądała mu się.

- Trzy albo cztery? Ale... dlaczego policja nic nie robi? Remmermann wsunął

ręce do kieszeni płaszcza.

- No cóż... przede wszystkim większości tych kobiet nikt nie szuka. Poza tym

to, jak wspomniałem, biedaczki, nigdzie nie zarejestrowane. Policja nawet nie

otrzymuje zawiadomienia o ich zaginięciu. Przenoszą się niczym szczury z miejsca na

miejsce. Mogło się przecież zdarzyć tak, że po prostu poszły sobie...

Johanna zastanawiała się przez chwilę, niespokojnie poruszyła się na

siedzeniu. Z ulgą myślała, że zaraz zobaczy bezpieczne drzwi domu kapitana.

- Chyba przyjdziesz w poniedziałek do Theatrum? - ciągnął Remmermann

swobodnym tonem. - Będzie pokazywany interesujący przypadek, płód zakleszczył

się w drogach rodnych. Twierdzi się, że dochodzi do takich sytuacji, gdy matka w

czasie ciąży wdycha dużo oparów alkoholu. Ta kobieta pracowała w destylarni i...

- Zobaczę. Zbliżają się święta, ja mam mnóstwo nauki, a zaraz po nowym roku

zaczynają się sesje akuszerskie.

- Oczywiście! Musisz się zatem dowiedzieć wszystkiego, co możesz na temat

medycyny i chirurgii. Chodź ze mną w poniedziałek na uniwersytet. Przyjeżdża znany

lekarz niemiecki, Lorenz Heister. Musiałaś o nim słyszeć. On...

Przerwała mu znowu, nie była w stanie tak siedzieć przy nim i rozmawiać.

Ledwo się zmusiła, by z uśmiechem podziękować za miły wieczór.

Głęboki lęk rozrastał się w jej sercu, marzyła tylko o tym, by ukryć się w

ciepłym, bezpiecznym pokoju i zastanowić się, co w tym wszystkim jest nie takie jak

background image

powinno.

Piątek był zwykle u Thilli dniem prania, ale w ten przedostatni piątek przed

ś

więtami postawiono cały dom na głowie. Trzeba było wygotować bieliznę, pościel,

dziecięce pieluchy. Za domem ustawiono na palenisku wielki kocioł i tam wynoszono

wszystko. Wczesnym rankiem Petrus rozpalił ogień, dziewczęta przeglądały swoje

rzeczy decydując, co idzie do prania.

Thilla dźwigała wiadra z wodą, dyrygowała kobietami, niektóre nie wiedziały,

ż

e pranie trzeba najpierw namoczyć w zimnej wodzie, dopiero potem gotuje się je w

ługu.

Następnie Thilla podstawiała wielką drewnianą balię, ubrania z kotła

przekładano do płukania. Czyste i wyciśnięte z wody wieszano do suszenia w kuchni

na długich sznurach. Minie parę dni i nocy, nim cała wilgoć wyparuje.

Kiedy domownicy jedli wieczorem kaszę, woda z mokrych ubrań kapała im na

głowy.

- To zdrowo dla włosów - powiedział Petrus, chwytając dla zabawy krople na

język. Dziewczęta miały rumiane policzki i po całym dniu prania w ługu palce niemal

odarte ze skóry. Ale żadna się nie skarżyła. We wszystkich pokojach szorowano

podłogi, bielono sufity, usuwano sadzę z piecyków. Petrus biegał w kółko z wiadrem

rozrobionego wapna i pociemniałe sufity były pod wieczór takie białe, że aż raziło w

oczy. Wybielił również w kuchni ścianę nad piecem, teraz wystarczyła jedna jedyna

ś

wieca i w pomieszczeniu robiło się jasno.

Po południu Petrus poszedł pomagać właścicielowi domu. Obiecał, że na

ś

więta będzie i szynka, i pod dostatkiem piwa.

Johanna nie bardzo sobie wyobrażała, że w tym wielkim mieście można

urządzić prawdziwe święta. U nich w domu już od dawna wszyscy zajęci są

przygotowaniami. Kiełbasy zostały zrobione, szynki uwędzone, jęczmień na piwo

zmielony na specjalnych żarnach, które tylko rozgniatają ziarna... a dziewczęta piorą,

myją i sprzątają dużo więcej i dokładniej, niż się to robi w normalne piątki.

Tutaj nikt też nie piekł ciast, w każdym razie Johanna nie zauważyła.

No cóż, trzeba to jakoś przeżyć, będzie miała w życiu jeszcze wiele

prawdziwych świąt.

Teraz głowę Johanny wypełniały zupełnie inne marzenia niż tęsknota za

wigilijną nocą.

- Mette! Daj mi dziecko, a sama leć do Klimpego po głowę cukru.

background image

Zasłużyłyśmy dzisiaj na coś smakowitego. Już nastawiłam wodę, zrobimy sobie

ś

więto! Będzie herbata z rumem, co wy na to? Z mnóstwem cukru!

Dziewczęta pokrzykiwały radośnie, a Petrus wahał się, czy powinien

wychodzić z domu.

- Nie martw się, zostawimy ci duży kubek! Ruszaj teraz w drogę, stary dziadu

- zawołała Thilla, a w jej oczach pojawił się wesoły uśmiech.

Następnego ranka Johanna bardzo wcześnie wyszła z domu, zdecydowana

zrobić sobie wolne. Żadnego czytania, żadnej nauki. Tylko to rozkoszne uczucie, że

taki mężczyzna jak Santorini dostrzegł coś pociągającego w zamkniętej Johannie, nie

dopuszczającej do siebie uczuć...

W każdym razie od czasów Raviego.

Zwolniła, buty stukały miarowo o bruk.

Wciąż jeszcze się zdarzało, że musiała zmagać się z uczuciem, że on jest, że

jego cień jej towarzyszy.

Pamiętała, że pierwsze spojrzenie na czarne włosy Marcella wywołało skurcz

w jej sercu, skurcz, który nie miał nic wspólnego z urodziwym Włochem.

Poza tym ci dwaj mężczyźni są całkowicie odmienni. Marcello taki

ż

ywiołowy, wesoły, z taką niezwykłą zdolnością przemieniania trudnych chwil w

radość i śmiech.

Nie było w nim nic ukrytego, żadnych tajemnic, żadnych czarnych stron, z

którymi musiałaby walczyć.

Był może nawet zbyt lekkomyślny, za mało poważny, Johanna przeczuwała

jednak, że ktoś taki był jej potrzebny, ktoś, kto odmieni także jej skłonną do

rozważań, melancholiczną naturę.

On ją za sobą porwie jak najdalej od wszystkich zmartwień, życie będzie

radosnym oszołomieniem. Tego była pewna.

A o reszcie nie chciała teraz myśleć.

Wróciła do pięknego domu, zanim zimowe słońce rozjaśniło miasto. Świeże

poranne powietrze bardzo ją orzeźwiło po nocy spędzonej u Thilli, w dusznej kuchni,

pachnącej rumem, ługiem, pieluchami, potem i fermentującym młodym piwem. Nie

dostrzegła cienia, który pospiesznie podążał za nią, tym razem też nie widziała

mężczyzny o czarnych włosach, który na nią czekał.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

background image

- To nieprawda - szeptała Thilla, mrużąc oczy. - To się nie może stać, jeszcze

raz, nie... Nie Mette, ona jest taka silna, ma w sobie tyle życia...

- Mette zniknęła, to wszystko, co nam wiadomo - westchnął Petrus ciężko. -

Thilla, nie powinnaś od razu myśleć, że coś się jej przytrafiło. Nic nie wiemy, tyle

tylko, że wyszła i nie wróciła, ale przecież nie pierwszy raz któraś z dziewcząt...

- Nie Mette! Thilla uparcie twierdziła swoje. Z jej oczu płynęły łzy.

- Sprowadź Johannę! Musimy zaraz zacząć szukać. Petrusowi drżały ręce,

kiedy ocierał twarz Thilli.

To on ją obudził, chociaż spała tak słodko, pachniała rumem, uśmiechała się

po pieszczotach, bo kiedy późno w nocy wrócił do domu...

- Thilla, kochanie... nie możesz widzieć wszystkiego zaraz w takich ciemnych

barwach. Ta sprawa z Ylvą... to musiał być jakiś łobuz, który myślał, że ona jest

ulicznicą. Mette dałaby sobie radę z takim. Mette jest silna i odważna, nie należy do

tych, co to...

- Zamknij wreszcie gębę, Petrus! Nie wiesz więcej niż ja, prawda? Musimy

natychmiast zacząć jej szukać, trzeba przetrząsnąć każde podwórko, każdy kąt w tej

części miasta. Trzeba przepytać stróżów, każdego, kto w nocy ma oko na to, co się

dzieje. Ktoś ją przecież widział! Poszła tylko po cukier...

Thilla chciała się wypłakać w spokoju, taka była. Petrus zamknął więc bardzo

ostrożnie drzwi. Niech się Thilla wypłacze, to potem przyjdzie uspokajać innych.

Poszedł powiedzieć o wszystkim Johannie, ale jej też nie było.

- Mette na pewno wróciła tam, skąd przyszła! Dobrze o tym wiesz, Thilla, że

ona zostawiła w domu starą matkę i kandydata na męża. Poszła sobie... wiedziała, że

ty się zajmiesz dzieckiem. Zaufała ci, Thillo...

Ale żadne uspokajające słowa Petrusa nie trafiały do przekonania tej niedużej

wzrostem matronie. Dziewczęta też siedziały blade, w milczeniu zajmowały się

swoimi robótkami. Nikt nie wiedział, co począć z tym nowym nieszczęściem.

- Johanna pewnie wie, dokąd ona poszła! Mogły przecież ze sobą rozmawiać,

Johanna mogła ją nawet kawałek odprowadzić, właśnie dlatego, że obie bały się

mordercy. Tak! Na pewno tak było, Thilla. Zobaczysz, że wieczorem wróci Johanna i

opowie nam to dokładnie.

Thilla podniosła się ciężko. Jej niewysokie, pulchne ciało było tak skulone i

pozbawione sil, że to przeraziło dziewczęta. Thilla to matka, ktoś, kto osłania, była

niczym port dla wszystkich, którzy zostali przez wzburzone fale wyrzuceni na ląd.

background image

- Zbierajcie się, dziewczęta! I uśmiechać mi się! Nie znaleziono żadnego ciała,

nikt niczego nie widział. Nie siedźcie tu jak płaczki, nie przywdziewajcie jeszcze

ż

ałoby po Mette, skoro ona najprawdopodobniej w tej chwili obejmuje swojego

narzeczonego, pozbyła się dziecka, o którym on nie chciał słyszeć.

Dziewczyny ruszyły ku drzwiom, próbowały potakiwać, ocierały łzy. Jednak

lęk pozostał w kuchni, równie zatęchły i wszechobecny, jak te mokre ubrania wolno

schnące pod sufitem.

Słyszała kroki na schodach co najmniej dwukrotnie, zanim się naprawdę

rozległy. Umyła się bardzo dokładnie w miednicy i użyła konwaliowych perfum

kapitanowej. Włożyła czerwoną suknię Marji, jedyną, w jakiej nie odważyła się

pokazać na żadnym przyjęciu. Chociaż suknia była piękna... nieprzyzwoicie piękna.

Może kolor bardziej się nadawał dla kobiety czarnowłosej, ale Johanna ze swoimi

kasztanowymi włosami też właściwie mogła uchodzić za brunetkę, zwłaszcza kiedy

natarła włosy specjalnym woskiem i uczesała je w koronę.

Dzisiaj uznała, że wystarczy zapleść je w warkocz i upiąć w prosty kok na

karku umocowany szpilkami i jedwabną wstążką.

Zagryzała wargi, żeby stały się czerwieńsze, tarła skórę, dopóki policzki się

nie zaróżowiły, w końcu włożyła naszyjnik z opali, który kapitanowa jej podarowała,

„skoro tak pani w nim do twarzy, moja droga".

W lustrze nad umywalką zobaczyła, że kamienie bardzo pięknie współgrają z

kolorem jej oczu, miały dokładnie te same niebieskie, brunatne i zielone tony.

Marcello był dosłownie oczarowany tym, że człowiek może mieć oczy

różnego koloru. Pamiętała czasy, kiedy, uczestnicząc w jakichś zebraniach, musiała

ukrywać swoje oczy, bo nie ma lepszego sygnału, jeśli się szuka odpowiedniej osoby

do jakiegoś zadania. Jej oczy zawsze w takich sytuacjach zwracały uwagę.

Dziś wieczorem nie zamierzała się chować.

Dziś wieczorem będzie wyłącznie tą zapomnianą Johanna, młodą,

lekkomyślną kobietą, która tylko czasami ukazywała swoją osobowość.

No i nareszcie on stoi przed jej drzwiami.

Otwierała z wahaniem, serce czuła w gardle.

Boże, jaki on piękny.

Podał jej jedną różę, z topniejącymi płatkami śniegu na listkach.

- Z królewskiego zimowego ogrodu specjalnie dla pani. Mówił niemal

szeptem, mimo to jego głos był niski i ciemny, jakby dotykał wiolonczelowym

background image

smyczkiem napiętych strun jej serca.

- Proszę - zaprosiła bez tchu i wzięła od niego kwiat. Pocałował ją leciutko,

kiedy odsunęła na bok jedwabną zasłonę, pozwalając mu wejść do małego, ciemnego

pokoiku, będącego jej mieszkaniem.

- Rozkoszne miejsce - powiedział. Stał w drzwiach i patrzył. Johanna zapaliła

wszystkie świece, w świecznikach i kandelabrach płonęło dwanaście małych

płomyków. Zasłony, które zawsze były ściągnięte, dzisiaj zakrywały łóżko, uważała

bowiem, że nie powinien zaraz przy wejściu oglądać tego ciężkiego, ciemnego mebla.

Może by to zrozumiał jako zbyt jawne zaproszenie.

A Johanna nie chciała, żeby tak było. Pragnęła być zdobywana wciąż i wciąż

od nowa.

No i w końcu jego ręce mogły poruszać się swobodnie, już ich nie

powstrzymywała, nie przytulała się do niego za mocno.

Pili wino, które przyniósł Marcello, i słuchali śpiewu stróża na ulicy. Pogasili

już wszystkie światła, żeby nikt nie mógł nic widzieć ani słyszeć.

Dom od dawna spał, tylko stary dozorca pilnował, czy jacyś rabusie nie

plądrują domu kapitana pod nieobecność rodziny.

- Moja kochana, mój wspaniały kwiecie... za nikim chyba nie tęskniłem tak

bardzo, nikt nie oczarował mnie do tego stopnia, że nie jadłem i nie sypiałem od wielu

dni i nocy. Johanno, bogini, nie dręcz mnie więcej...

Jego słowa były takie szczere, że momentami aż śmieszne w swojej

kwiecistości. Ale jej sprawiały przyjemność, zlizywała smak miodu, rozkoszowała się

każdym ucukrowanym komplementem. On taki po prostu jest, w jego ustach to

wszystko brzmi wzniosie.

Stała wyprostowana, kiedy on cofnął się trochę.

- Belh... Odnalazł tasiemki gorsetu, głaskał jej nagie ramiona, pochylił się ku

niej, muskał leciutko wargami białą skórę. Poczuła, że piersi stają się bardzo wrażliwe

i jakby większe pod obcisłym stanikiem.

Rozwiązał jedną taśmę, znalazł drugą, potem szukał guziczków, ułożonych

gęsto i ukrytych pod zakładkami. Rozpinał je bardzo wolno, jeden po drugim, i

nieustannie patrzył jej w oczy.

Chociaż w pokoju było gorąco, na jej odkrytych ramionach pojawiła się gęsia

skórka, wsunął dwa palce pod wycięcie sukni, po czym wolno zsunął ubranie w dół.

Była bliska zemdlenia, kiedy ją rozbierał, twarz i szyja płonęły, ale zapomniała o

background image

wszystkim, kiedy spojrzał na nią zamglonymi oczyma.

Nie do końca rozumiała, co znaczą wypowiadane przez niego słowa, ale on

ujął jej piersi, jakby to były najwspanialsze owoce, i uformował z dłoni naczynka dla

nich. Potem ukląkł i pociągnął za sobą dół jej sukni.

Teraz Johanna czuła się naprawdę tak, jak ją nazwał, boginką, pozwalała mu

oglądać dokładnie swoje ciało, potem on położył ją na dywanie, na stosie czerwonego

jedwabiu, i całował do utraty tchu.

- Teraz moja kolej - szepnęła. Czuła, mimo podniecenia i rozgorączkowania,

ż

e śmiech bulgocze jej w gardle.

Zmusiła go, żeby wstał, ona podniosła się także i drżącymi rękami odsłaniała

jego złocistą skórę. Miał taką białą koszulę! Wspaniałe tło dla smagłej skóry. Jej palce

wędrowały w górę i w dół po męskim torsie, stwierdziła, że brodawki jego piersi

także się napinają, że Marcello oddycha głęboko, coraz szybciej, i że musiał się

oprzeć o krzesło, kiedy wodziła wargami po jego brzuchu, palcami kreśliła kręgi na

jego biodrach, plecach i piersiach.

Znowu ten zapach spalonego słońcem krajobrazu i mocnych przypraw.

Gdzieś się podziała jej dawna wstrzemięźliwość i rezerwa, dała się porwać

uczuciom, które wypływały z jej serca niczym rwąca rzeka.

W końcu on już nie mógł czekać, jednym szarpnięciem odsunął zasłony znad

łóżka. Johanna spostrzegła, że unosi się w powietrzu, obejmowały ją silne ramiona,

mocno przyciskały do piersi, poczuła jego wargi na swoich, zanim dotknęła

chłodnego lnianego płótna pokrywającego jej grubą kołdrę z ptasiego puchu.

Policzki nie mogły jej już chyba bardziej płonąć, nie mogła być bardziej

rozgorączkowana, bardziej zdyszana. Kiedy delikatnie głaskał jej uda, bezwiednie

rozsunęła nogi i zamknęła oczy. Jego oddech był świszczący, urywany... Jego palce na

jej piersiach... jego wargi...

- Och, Marcello... Marcello... ja umrę... nie rób tego... nie... och... Wcale

jednak nie miała zamiaru umierać, on też się drożył, spoglądał na nią z wysoka,

uśmiechał się uspokajająco i uwodzicielsko zarazem.

Pieścił jej brodawki, ona najbardziej ze wszystkiego pragnęła pociągnąć go ku

sobie, wczepić się w niego, wessać go i żeby tak już zostało. To, co robił, kompletnie

ją obezwładniało, dygotała pod jego pieszczotami, wdychała jego zapach, nie była już

w stanie zapanować nad mięśniami ud, brzucha, szyi.

Wstrząsały nią konwulsje, rozprzestrzeniały się w niej niczym kręgi na wodzie

background image

pod ciężkim kamieniem, w końcu dała się unieść, pochłonąć, jeszcze tylko wyszeptała

przez zaciśnięte gardło jego imię.

Gdy wzburzone fale zaczęły się uspokajać, stwierdziła, że on leży przy niej i

jakby w odpowiedzi szepcze do ucha jej imię. Teraz jego wargi znowu były miękkie,

przywarła do jego spoconego ciała, chciała odwzajemnić mu tę cudowną rozkosz,

której doznała.

Zaczekała, aż odzyska władzę nad swoim ciałem, aż znowu będzie mogła

kontrolować wszystkie mięśnie. Nie pozwoliła mu się wymknąć, całowała go tak, jak

on ją całował przedtem, teraz ona była przewodniczką, nie liczyło się nic więcej...

- Wezuwiusz! - zawołał Marcello i wybuchnął śmiechem, jakiego jeszcze u

niego nie słyszała. Nie miała odwagi na niego spojrzeć, bo szczęście, jakie dźwięczało

w jego śmiechu, mogło wystarczyć za wszystko... W głębi serca już wpisała tę noc do

rejestru snów.

Ale on obejmował ją mocno, położył się na niej i delikatnie nagryzał jej ucho.

- Wezuwiusz, nie wiesz, co to jest? To nasz największy wulkan, największy na

ś

wiecie!

Teraz Johanna musiała się roześmiać, bo oczywiście słyszała o wulkanach, a

on był taki słodki, porównując ją do roztopionej, kipiącej lawy.

Po chwili wyciągnęła szyję, odgarnęła włosy i dowiodła mu, że ona też potrafi

kąsać zębami ostrymi jak u szczeniaka.

- Niebezpieczna kobieta - szepnął i znowu wybuchnął śmiechem. Zaczęli się

mocować, przepychali się, zamykali jedno drugie w objęciach, ograniczali sobie

swobodę ruchów, żeby poddawać się nawzajem najbardziej wyszukanym

pieszczotom.

On wygrał, był po prostu silniejszy, uniósł Johannę wysoko w górę, a ona

krzyczała, wyrywała się, szukała po omacku jakiegoś oparcia. Natrafiła zębami na

jego kark i niemal w ostatniej chwili wyrównała pojedynek...

- Taka jesteś dzisiaj dziwna, Johanno. Zdekoncentrowana, nie poznaję cię!

Thilla zmrużyła zaczerwienione oczy nad garnkiem, w którym coś mieszała.

Mdły zapach dziegciu unosił się nad paleniskiem, Thilla przygotowywała

właśnie specjalną maść na rany i głębokie, krwawiące skaleczenia. Nic tak dobrze nie

tamuje krwi jak mieszanka Thilli.

- W każdym razie od czasu, kiedy zginęła Ylva - powiedziała Thilla z goryczą.

Johanna nie słuchała, ale teraz Thilla pomachała jej chochlą przed oczyma.

background image

- Otrząśnij się, dziewczyno! Nie jesteś przecież takim delikatnym ziarenkiem

jak inne tutaj. Posłuchaj mnie wreszcie! Ja nie ustąpię, dopóki Mette się nie znajdzie.

Musimy ją odnaleźć! A do tego potrzebna mi jest twoja pomoc, Johanno. Ty masz

pieniądze, wiem o tym. Nie chciałam cię nigdy o nic prosić, ale teraz muszę. Trzeba

ż

ebyś wynajęła powóz i pojechała do Leije. Powozem to tylko pół dnia drogi. Tam

znajdziesz kawalera Mette, wiem, że to wdowiec, prowadzi gospodę. Mam nadzieję,

ż

e ją też tam zastaniesz.

Johanna oblizała spierzchnięte wargi. Wciąż jeszcze były wrażliwe po długich

pocałunkach.

Mają się dziś wieczorem znowu spotkać. Nie była w stanie znieść myśli, że

zamiast tego miałaby trząść się w powozie na wyboistej, zamarzniętej wiejskiej

drodze.

- No cóż, ja... Spojrzenie Thilli przeszyło ją na wylot. Johanna zrozumiała,

jaka jest egoistyczna. To oczywiste, że Thilla może oczekiwać od niej przysługi, i to

sto razy większej niż ta, o którą właśnie prosi.

- Pojadę, Thillo. Jutro, jak tylko się rozwidni. Jeśli wyjadę wcześnie, to do

wieczora wrócę i przywiozę ci nowiny.

Thilla chrząknęła zadowolona.

- Dobrze. A teraz powiedz mi nareszcie, z kim to szybowałaś aż do nieba

ostatniej nocy.

Johanna drgnęła, rumieniec zabarwił jej policzki, ale kiedy napotkała

spojrzenie Thilli, musiała się uśmiechnąć.

- Ty... wiesz? Thilla roześmiała się smutno.

- Matka zawsze wie takie rzeczy. Pewnego dnia to zrozumiesz. Poza tym z

twojej twarzy wszystko bardzo łatwo wyczytać, Johanno. No, kim jest ten drań?

Johanna omal się nie rozzłościła, choć przecież Thilla żartowała.

Czy powinna powiedzieć? A jeśli Thilla nie zrozumie? Johanna smakowała

słowa w milczeniu, podczas gdy Thilla, niczym uosobienie spokoju, mieszała w

garnku.

„No, więc, to ten Włoch. Ma takie czarne włosy, sprawił, że przez cały czas

się śmiałam. Więc uznałam, że mogę go zaprosić do domu, skoro gospodarze właśnie

wyjechali, i kochaliśmy się, dopóki starczyło nam sił, dopóki nie opadliśmy na

posłanie..."

Nie.

background image

Wstała i w zamyśleniu nabrała z beczki kubek wody.

- On... on poprosił mnie, żebym za niego wyszła. To jest... Włoch.

- Tak właśnie myślałam. Ale czy ty jesteś całkiem pewna, że nie zostałaś

oszukana, moja droga? Z tego co słyszałam o Włochach...

- Thilla, przestań! Nie widziałaś przecież Marcella! Zachowujesz się jak jakaś

kwoka!

Thilla odwróciła się gwałtownie, złapała Johannę za ramię i potrząsnęła nią

tak mocno, jak to możliwe, sięgała jej bowiem do pasa.

- Ty głupia dziewczyno! Nie rozumiesz, że ja się martwię? Nie możesz się

wdawać w jakieś awantury, które nie wiadomo jak się skończą! Jesteś na to za dobra,

rozumiesz? Jesteś za dobra na to, żeby zabawiać się z byle kim...

Puściła ramię Johanny. Jej krótkie ręce zwisały bezwładnie, potem Thilla

otarła twarz rękawem, bez słowa ujęła chochlę i znowu zaczęła mieszać.

- Wybacz - bąknęła po chwili. - To nie moja sprawa... naprawdę. Tylko że ja...

ja tak się boję. Najpierw Ylva, teraz znowu zniknęła Mette... Boję się o ciebie, bo

stałaś mi się bardzo bliska, Johanno...

- Ach, Thilla... Johanna uklękła przy niej i nareszcie Thilla mogła ją objąć,

oprzeć głowę Johanny na swoim ramieniu i przyciskać ją do siebie, szepcząc przy

tym:

- Czuję się za ciebie odpowiedzialna, twoja babka mi to zleciła w liście...

myślę, że coś zaniedbałam. Tyle miałam innych spraw na głowie, wciąż się człowiek

spieszy... ale jeszcze mamy czas, moja droga. W każdym razie zostaniesz do wiosny.

Kochana, tyle wspaniałych rzeczy cię czeka...

Johanna zamknęła oczy. Marcello obiecywał jej to samo. Stwierdziła, że po tej

nierzeczywistej nocy zaczęła mu wierzyć.

- Najdroższa Thillo... zrobiłaś już dla mnie więcej niż dość. To ja zawiodłam,

powinnam była więcej ci pomagać, wspierać cię. Ale widzisz, wykłady kosztują mnie

wiele wysiłku. Jeszcze najłatwiej jest na zajęciach akuszerskich, tam przychodzą

dziewczyny, które z trudem czytają, trzeba do nich mówić prosto. Ale w Theatrum

czy na uniwersytecie... z trudem nadążam. Nie jestem jeszcze przyzwyczajona do

języka...

Thilla mocno ściskała jej ręce.

- Ja wiem, kochana, wiem. Jesteś bardzo pracowita i taka zdolna. Robisz

więcej, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać, mówisz, że chciałabyś zdać wszystkie

background image

egzaminy na wiosnę... to są znakomite wiadomości dla twoich w domu... ale nie dla

mnie...

- Och, Thilla... ja wrócę. Nie zapomnę cię nigdy. Matko... Thilla ukradkiem

otarła łzę.

- Jakie dziwne zrządzenie pańskie. Utraciłam jedną, którą mogłam nazywać

córką, ale zyskałam drugą... taką wspaniałą młodą kobietę.

Johanna protestowała bez słów, ale musiała się też uśmiechać.

- Tak to jest. Ja czuję to samo. Tęsknię za moją mamą, nie chcę myśleć, że jej

nie ma. Kiedy wrócę do domu, tęsknota znowu będzie taka bolesna... Thilla, a może

ja tu zostanę...

- Co ty mówisz? Cofnęła się o krok, ręce oparła na biodrach.

- No tak, bo widzisz... my, to znaczy Marcello i ja, my... Thilla odwróciła się i

znowu zaczęła mieszać. Po chwili podała Johannie kubek herbaty.

- Wypij!

Stała nad nią i niemal wlewała jej płyn do gardła. Potem wyrwała jej z ręki

puste naczynie i wpatrywała się w nie z uwagą.

Brązowe jak u wiewiórki oczy rozbłysły ponuro przed Johanna.

- No tak, a nie mówiłam? Johanno, muszę cię ostrzec. Jak najpoważniej! Fusy

wskazują na niebezpieczeństwo. To jakiś obcy mężczyzna! Te dwa znaki znajdują się

zbyt blisko siebie, żebym to mogła zlekceważyć. Johanno, mam jak najgorsze

przeczucia co do tego Marcella! Trzymaj się od niego z daleka, a przynajmniej

zachowaj chłodną głowę!

Johanna zacisnęła powieki. Nigdy nie widziała Thilli w takim wojowniczym

nastroju. Kiedy się jednak zastanowiła, o co chodzi, ogarnęła ją irytacja. Taka afera z

powodu fusów?

- Thilla, ty go przecież nie znasz! Thilla wróciła do swojego garnka i mieszała

z taką złością, że masa rozpryskiwała się na boki, przypalała się do żelaznej płyty.

- Możesz nie słuchać starej kobiety, ale będziesz żałować. Ja się znam na

takich sprawach.

Johanna skinęła bez słowa.

Nie powinno jej to dziwić. Przecież Thilla jest wytrącona z równowagi,

przeżywa nieszczęście, martwi się więc o Johannę bardziej, niż powinna. To lęk

sprawia, że ta stara kobieta nie umie sobie wyobrazić, że Johanna może się zbliżyć do

jakiegoś obcego mężczyzny. Można by sądzić, że podejrzewa, iż to Marcello

background image

zamordował Ylvę i Mette.

Powinna starać się zrozumieć biedną Thillę.

Czule pogłaskała pochylone plecy tamtej, przesunęła dłoń aż do ręki

trzymającej chochlę. Ostrożnie wyjęła narzędzie i teraz ona zaczęła mieszać gęstą

masę.

- Obiecuję ci, matko Thilli, że ci nie zginę. Spotkasz Marcello, poznasz go...

dowiesz się, że to nie jest żaden oszust. Będziemy ci pomagać. Thilla... jeśli nam

pozwolisz, to ten dom będzie jeszcze bardzo piękny, a dziewczynom będzie tu bardzo

dobrze. I tobie też niczego nie zabraknie, Thillo. Koniec z żebraniem o kości u

rzeźnika!

Łzy płynęły strumieniem z oczu Thilli, siedziała na stołku z pochyloną głową.

I trudno powiedzieć, czy płakała z żalu czy też ze wzruszenia obietnicami Johanny.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

To miał być ostatni publiczny pokaz przed świętami Bożego Narodzenia i

galerie pozostały puste. Może to mało interesujące patrzeć, jak studenci trzęsącymi się

rękami wykonują ćwiczenia w zakresie amputacji. Nowa technika polega na tym, że

wycina się duże półkole skóry i mięśnia za kolanem, zanim się przepiłuje kość tuż

ponad nim.

O ile dawniej trzeba było czekać miesiącami, a może nawet latami, żeby kikut

się zabliźnił, to teraz dokonuje się to w najgorszym razie w ciągu paru tygodni.

Rewolucyjność nowej metody polega też i na tym, że nie trzeba używać smoły ani

innych brudnych materiałów do zatamowania krwi. Zamiast tego zakłada się opaskę

uciskającą żyły. Następnie na zewnętrzną część kikuta nakłada się płat oczyszczonej

skóry spod kolana i mocno przyszywa. Do rany wkłada się srebrną rurkę, którą spływa

materia.

Zwłoki były zbyt stare na to, by studenci mogli przeprowadzić cały trening, ale

piła skrzypiała na grubych kościach, dając przyszłym lekarzom okazję do poznania

części chirurgicznego rzemiosła. Niektórym młodym trzęsły się ręce, widocznie nie

opanowali jeszcze tej zręczności, jakiej wymagał od nich Cruger, zanim zaczną

praktykować na żywych ludziach.

- Zręczność! Elegancja! Moi panowie, nie będziecie przecież pospolitymi

rzeźnikami! Jesteście chirurgami! Przyszłymi wybawcami! Tymi, którzy potrafią

działać tam, gdzie nasi szanowni doktorzy stoją i mamroczą modlitwy, bo nic innego

background image

nie potrafią.

Studenci drżeli, czując na sobie jego przenikliwe spojrzenie, i pocili się, kiedy

zniecierpliwiony zmuszał ich do uczenia się łacińskich nazw każdego mięśnia, każdej

ż

yły. Amputowana kończyna została rozcięta w kilku miejscach i dokładnie oglądano

wszystkie szczegóły. Cruger nie zadowolił się, dopóki nie kazał każdemu

wyrecytować trudnych nazw wszystkich części.

Zanim doszli do omawiania kostki, ostatni widzowie opuścili pomieszczenie.

Johanna siedziała na swoim zwykłym miejscu, w pierwszym rzędzie po lewej stronie.

Operujący dzisiaj studenci zostawili swoje przybory na krzesłach, nie mogła się więc

przenieść bliżej stołu, żeby lepiej widzieć.

Poza tym amputacja to akurat nie jest najbardziej interesujący pokaz. Chyba

nie będzie musiała wykonywać takich operacji w Lyster.

I znowu złapała się na myśli, że może wcale nie wróci do domu. Wieczorem

znowu ma go spotkać, a wtedy...

Zamierzała go zapytać. Chciała wiedzieć, czy on mógłby sobie wyobrazić, że

zamieszka w malutkiej wiosce na dalekiej północy kraju. Zastanawiała się nad tym i

oczyma wyobraźni widziała, jak obojgu dzieciom służą długie lata spędzane na wsi i

zimy w stolicy. To byłoby znakomite rozwiązanie. Naprawdę fantastyczne, wolne od

tęsknoty i żalu. Bendikowi też by się to pewnie spodobało. Bardziej w każdym razie

niż gdyby mu zaproponowała przeprowadzkę do Kopenhagi na stałe.

Nie martwiła się o Vildegard ani Meisterplassen. Zagrody będą pod dobrą

opieką. Jest wystarczająco dużo zdolnych gospodarzy, którzy chętnie wezmą ziemię w

dzierżawę, a wszyscy wiedzą, jak świetnie rodzina Johanny radziła sobie po złej

stronie Sogndalsfjorden.

Tak, to by było dobre życie dla nich wszystkich. Także dla Thilli. A Johanna

nadal byłaby zaprzyjaźniona z Remmermannem, tak jak tego pragnął, i mogłaby

korzystać z przywilejów, jakie to daje kobiecie o takich ambicjach.

Johanna zauważyła, że profesor akurat w tym momencie okrąża marmurowy

stół, wpatrując się z zainteresowaniem w to, co się na nim dzieje.

Po chwili usiadł na wąskiej ławce obok niej i pocałował ją w rękę, chociaż na

pewno cuchnęła spirytusem i obrzydliwym mydłem, jakiego używano w tym

instytucie.

- Moja najpiękniejsza studentko, mam dobre wiadomości dla ciebie! Dzisiaj

wieczorem organizuję nadzwyczaj interesujący pokaz. Muszę powiedzieć, że jestem

background image

znużony tymi śmierdzącymi obiektami tutaj. My natomiast otrzymaliśmy nowego

trupa, w dodatku kobiecego! I obiecuję ci wyjątkowe rzeczy, Johanno! Z twojej

dziedziny. Liczę na twoją obecność. Będzie niewiele osób, tylko Cruger, my dwoje i

starsi kandydaci. I będzie fantastyczna niespodzianka...

Już miała się wymówić, twarz Marcella w jej głowie absolutnie przesłaniała

zaczerwienione oblicze profesora, ale on ciągnął swoje, nie dopuszczał jej do głosu:

- Czy ty znasz pana Baltazara Johannesa de Buchwald? Tak, tak, to ten, syn

seniora, tego wielkiego pioniera.

Johanna potakiwała z coraz większym przejęciem. Buchwald senior napisał

pierwszą zrozumiałą książkę o położnictwie, jaką przeczytała. To on stworzył

Komitet, który teraz ma nadać jej uprawnienia. Syn natomiast studiował położnictwo

w Holandii, u największych specjalistów świata, Ruyscha, Roonhysena, Deventera...

- Przyjedzie... pan Buchwald będzie miał wykład? Ale przecież...

- Prawda, że to niewiarygodne? Najchętniej bym to rozgłosił po całym

uniwersytecie, przytarł tym zadufanym medykom nosa. Bo nareszcie mamy wśród nas

człowieka naprawdę światowego formatu, a muszę powiedzieć, że obserwuję rosnące

zainteresowanie tą dziedziną. Ale... po awanturach o kradzione trupy... jesteśmy

uważnie obserwowani. Nie chcę żadnych spraw z policją.

Johanna w zamyśleniu potakiwała, ale słuchała go tylko jednym uchem. Serce

tłukło się jej w piersi. Marcello obiecał jej cały świat. Tęsknota za nim stawała się

trudniejsza do zniesienia z każdą godziną. Podbił ją całkowicie, kiedy już raz

pozwoliła swoim uczuciom przemówić, rozłąka z nim była udręką. Mieli sobie tyle do

powiedzenia, tyle planów do przedyskutowania...

- O wpół do dziewiątej - powiedział Remmermann cicho. - Tu jest adres.

Wzięła kartkę lodowatymi palcami, wiedziała, że nie ma wyboru. Musi przesłać

wiadomość Marcello.

Wiedziała, że jada obiady w małej restauracji o nazwie „Szary Łabędź". Może

mu też posłać klucze, to powita ją, kiedy wróci...

Remmermann położył palec na wargach na znak, że sprawę należy zachować

w absolutnej tajemnicy. Z pewnością nie wolno jej też nic powiedzieć ukochanemu,

choć przecież jest on częścią zespołu i bardzo dobrze rozumie problemy.

Nie chciała już słuchać wniosków, do jakich doszli przyszli chirurdzy.

Kończyli teraz notatki, ocierali ręce o spodnie. Zwłoki zostały wyniesione, a w

powietrzu znowu pojawił się ostry zapach spirytusu zmieszanego z pieprzem,

background image

cynamonem i czymś, co Johannie przypominało jałowiec.

Johanna wstała i ukłoniła się profesorom, po czym szybko poszła do biura,

gdzie rządziła pewna starsza pani, zaufana Crugera. Obiecała ona przesłać panu

Santorini wiadomość do restauracji.

Wciąż niespokojna Johanna ruszyła w stronę domu, po drodze wstąpiła do

jednego z najelegantszych sklepów i kupiła drogich karaibskich owoców oraz pudełko

czekoladek z orzechami.

Postawi to wszystko na stole z krótkim liścikiem, żeby Marcello nie był

zawiedziony i czekał na nią z radością.

Kiedy wychodziła ze sklepu, zauważyła, że jakiś mężczyzna pospiesznie ukrył

się za powozem. Zdziwiło ją to, zwłaszcza że wydał jej się dziwnie znajomy. Jakby z

nim niedawno rozmawiała, ale teraz jakoś nie mogła go rozpoznać. Zdążyła zobaczyć,

ż

e jest obdarty, a twarz jest dziwnie zacieniona. Może nosi brodę?

Nie mogła się pozbyć uczucia, że ten człowiek bardzo nie chciał, żeby właśnie

ona go zobaczyła.

Ech, to pewnie znowu jakiś żebrak. A może kieszonkowiec, polujący na ludzi,

których stać na kupowanie w sklepach kolonialnych.

Trzymała mocno torbę z ekskluzywnymi zakupami i starała się nie myśleć o

tym, że wydala sumę, która starczyłaby Thilli na jedzenie dla dziewcząt na cały

tydzień.

Powóz zatrzymał się przed bardzo wytwornym domem. Nigdy przedtem tu nie

była, dzielnica znajdowała się daleko od centrum, a kiedy wysiadła, zorientowała się,

ż

e to duża posiadłość. Jeszcze nie widziała czegoś równie imponującego. Leżało tu

też więcej śniegu, musieli jechać na północ, domyślała się, że jest już znacznie po

wpół do dziewiątej, wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że to tak daleko. Teraz

dopiero spostrzegła, że w adresie jest „droga", a nie „ulica", więc to już musi być poza

miastem.

Dom był stary, całą fasadę pokrywały jakieś pnącza bez liści, spod nich widać

było szary kamień, Johanna domyślała się jednak, że latem pokrywają go róże być

może o kwiatach w kolorze dekoracyjnego kamienia wokół okien.

Osiem kominów. Ciekawe, czy wszystkie czynne.

Ś

wiatło we wszystkich oknach na parterze i jeszcze dwie wielkie pochodnie

przy wejściu.

Z wahaniem wysiadła z powozu. Czy aby dobrze trafiła?

background image

- Rezydencja barona Aberneth, proszę pani - oznajmił stangret. Podziękowała

mu i trochę niepewnie ruszyła ku drzwiom. Zanim zdążyła zrobić dwa kroki, pojawił

się czarny służący w czerwonej liberii i kłaniając się, otworzył przed nią drzwi.

Drgnęła na jego widok. Wprawdzie czarnoskórzy nie stanowili w Kopenhadze

sensacji, widziała już paru, ale mimo wszystko. Ten uśmiechnął się do niej bardzo

oficjalnie i podniósłszy wysoko głowę, wskazał jej ogromny hall.

- Proszę o płaszcz, łaskawa pani. Pan baron i towarzystwo oczekują... Ledwo

zdążyła spojrzeć na fantastyczne, jedwabne tapety, na marmurową fontannę

wyrzucającą wysoko strumienie wody, na połyskliwe meble...

Służący sprowadził ją po schodach na dół, zapukał dwa razy krótko i raz

dłużej do niskich drzwi, po czym je otworzył. Johanna miała wrażenie, że znalazła się

w piwnicy na wino.

Pokój był jednak bardzo dobrze oświetlony. Lampy stojące i wiszące na

ś

cianach zalewały scenę silnym, żółtobiałym światłem. Pośrodku stał stół tak, jak w

Theatrum z tą tylko różnicą, że ten był olśniewająco czysty. Pod jedną ze ścian w

ś

wietle widać było zawartość wysokiej aż do sufitu, szklanej szafy.

Instrumenty, bardzo ładne i wypucowane do połysku, leżały w rzędach na

ciemnoczerwonym aksamicie.

Czterej siedzący w rogu panowie wstali, żeby się z nią przywitać.

Remmermann podszedł pierwszy i zachwycony podał jej ramię.

- Johanno, moja droga, witaj w naszym małym gronie... jesteś tu honorowym

gościem, wiesz?

Johanna nagle zaczęła się bać.

O co tu chodzi? Szerokie uśmiechy nieznajomych panów wcale nie wyrażały

serdeczności, a profesor był znacznie bardziej podniecony niż zazwyczaj.

Wyobraźnia zaczęła jej podsuwać jakieś histeryczne obrazy, ręce drżały jej w

widoczny sposób, kiedy witała się ze sławnym położnikiem i pozostałymi zaufanymi

profesora.

Miała wrażenie, że stół żyje, że się porusza, drży i oddycha, że jakieś

niewidzialne duchy unoszą się niczym mgła nad wypolerowaną stalą. Ale pan

Remmermann jej nie puszczał, na początek zaproponował jej kieliszek wina.

- Żebyśmy się wszyscy trochę lepiej poznali, zanim zaczniemy - uśmiechnął

się przyjaźnie.

Próbowała się opanować, ale tyle wokół było dziwnych rzeczy. Głęboko

background image

wciągała powietrze, żeby odzyskać spokój, i wtedy uświadomiła sobie, co na nią tak

działa: W pokoju pachniało trupem! Zresztą nawet nie zapach... rozejrzała się po

chłodnym pomieszczeniu, jakoś nie mogła sobie wyobrazić, że to jest tajemna

siedziba towarzystwa naukowego.

Stwierdziła, że musi mieć od dawna napięte nerwy, bo na przykład najpierw

długo wąchała wino, zanim go spróbowała. Robiła sobie w duchu wymówki za te

podejrzenia. Nic nie wskazuje na to, że ci panowie mają jakieś niecne zamiary,

chociaż nie zwracali się bezpośrednio do niej w rozmowie, niczego nie mogła im

zarzucić. Może nie przywykli do towarzystwa kobiet. W żadnym razie nie

zachowywali się nieuprzejmie, byli tylko dość małomówni i mieli tendencję patrzenia

poprzez nią, jakby była powietrzem.

Remmermann podał jej coś przypominającego obszerny fartuch z cienkiego,

czarnego płótna.

Serce biło jej głośno, kiedy podeszła do szafy i przyglądała się kilku dużym

skalpelom.

Czuła się idiotycznie. Ogarnięta jakimś głupim strachem przed dziwnym

towarzystwem, w którym się znalazła, snuła w głowie jakiś koszmar.

Wyobraziła sobie, że Remmermann w swojej rozpaczliwej pogoni za trupami

do pokazów skonstruował diabelski plan... by zamordować tę głupią chłopską córkę z

Norwegii. Nikt by jej w stolicy nie szukał, gdyby zniknęła, chyba że on sam, ha, ha.

Już widziała, jak by udawał przed ludźmi zmartwienie z powodu dziwnego zniknięcia

swojej protegowanej, gdy tymczasem to on podzielił jej ciało na małe zakrwawione

kawałki, które jego przyjaciele mogli uważnie badać pod mikroskopem, a potem

zakonserwować w spirytusie.

Uff, co za okropne myśli, Johanna złościła się na siebie za tę histerię, miała

tylko nadzieję, że niczego po niej nie widać. Ulżyło jej, kiedy otwarto niskie drzwi do

piwnicy i wyprowadzono stamtąd wąski wózek ze zwłokami przykrytymi płótnem.

Kiedy już przygotowano co trzeba do pokazu, głos zabrał sam Buchvald:

- Rzadko się zdarza, że mamy okazję studiować właśnie to: Ciało kobiece,

mniej więcej dwudziestoletnie, przechowywane w tak znakomity sposób, że kilka dni

i nocy, które minęły od jej śmierci, prawie nie zostawiło żadnych śladów. I najlepsze,

moi panowie: Będziemy mogli zbadać macicę, która dopiero co wydała na świat

dziecko. Zobaczymy, czy nasze teorie o fizjologicznych zmianach, dokonujących się

we wnętrznościach w okresie ciąży, są właściwe, wszystko będziemy mogli sprawdzić

background image

w naturze, moi panowie. To wyjątkowy przypadek naukowego badania. Poza tym

będzie można przeprowadzić symulowane interwencyjne wyjmowanie płodu,

zademonstruję panom, jak się to przeprowadza w najlepszych szpitalach.

Johanna postanowiła nie reagować na to, że ją całkiem zlekceważył i zwraca

się tylko do panów.

Ale zbliżający się seans coraz bardziej ją interesował. Operacje wydobycia

zagrożonego płodu są zawsze bardzo ryzykowne, miała nadzieję, że nigdy nie będzie

musiała tego robić. Ale tego trzeba się nauczyć, to bardzo ważne, poza tym miała

wielkie zaufanie akurat do tego uczonego, właśnie on mógł ją skłonić do

przeprowadzenia operacji, gdyby to się okazało konieczne.

Doktor zdjął płócienne prześcieradło, którym okryte były zwłoki kobiety. Pod

prześcieradłem miała tylko symboliczny strój, krótką białą koszulę. Johanna

stwierdziła, że panowie traktują te zwłoki z jakimś wyraźnym, budzącym jej

sympatię, szacunkiem.

Stanęła przy boku Remmermanna i po raz pierwszy spojrzała na twarz

zmarłej.

To była Mette.

Dzwoniła zębami, bo wybiegając, nie pomyślała o płaszczu, a powóz ze stajni

barona nie był ogrzewany. Wszyscy patrzyli na nią, jakby zwariowała, ale ona ani

jednym gestem nie dała po sobie poznać, że znała zmarłą. Remmermann musiał

przyznać, że jego najlepsza studentka jest jednak po kobiecemu skłonna do napadów

histerii, pozostali mamrotali coś wymownie, kiedy Johanna ukryła twarz w dłoniach i

walczyła z mdłościami, a żołądek podchodził jej do gardła.

Myśleli, że istotnie ją zemdliło, może tylko profesor odgadł prawdziwą

przyczynę jej reakcji. Wyglądał na przerażonego, kiedy rzuciła się do drzwi, i zdążył

ją złapać dopiero na schodach. Widziała to w jego wzroku, bał się, że teraz ona

rozpowie o jego paskudnych występkach, że następnym razem policja już nie będzie

chciała przymykać oczu.

Wykradanie zwłok ze świeżych grobów to jedna sprawa. To też Johannę

przerażało, ale myśl, że badania służą mimo wszystko ratowaniu innych ludzi,

łagodziła jej reakcje.

Ale morderstwo to coś całkiem innego.

I to Mette, nieszczęsna Mette, która miała przed sobą całe życie!

Marcello nie powiedział ani słowa, kiedy wpadła do domu bez płaszcza, z gołą

background image

głową, w eleganckich butach bez podeszew, bo je zdarła biegnąc od miejsca, w

którym wysadzono ją z powozu. Johanna krzyczała, szlochała i oczekiwała, że on

podejdzie, obejmie ją i pocieszy, uspokoi jej śmiertelnie przerażone serce.

- Boże drogi, Marcello, jak oni mogli? Nigdy tego nie zrozumiem, nigdy nie

daruję! Co to za potwory, które mogą zabijać dla nauki!

Nareszcie się otrząsnął, podszedł do niej na sztywnych nogach i niezdarnie

objął jej ramiona.

- Johanna, canta, uspokój się! Jesteś lekarką, jedną z najzdolniejszych! Nie

możesz się tak przejmować! Usiądź teraz przy mnie i opowiedz mi, co cię tak

zdenerwowało.

Pociągnął ją za sobą na kanapkę, zauważyła, że owoce i słodycze stoją nie

tknięte.

Napoił ją ze swojej szklanki. To było wino, mocne i słodkie, z wyraźnym

smakiem cynamonu.

- Oni... ja... Profesor, on jest mordercą. Zamordował Mette, żeby użyć jej ciała

do swoich prywatnych pokazów chirurgicznych! Tak mi wstyd, że lubiłam

Remmermanna, myślałam, że to przyjaciel!

Znowu zaczęła płakać, choć już nie tak gwałtownie, już się też tak bardzo nie

bała, kiedy on ją obejmował i delikatnie całował po włosach.

- Co ja mam zrobić, Marcello? To trzeba powstrzymać, ja nie mogę tego tak

zostawić...

Marcello klął w swoim języku. Nagle uświadomiła sobie, że cała drży z zimna.

- Mój maleńki kwiatuszku... znalazłaś się w niebezpieczeństwie. To nie

uspokoiło dreszczy, ale odetchnęła z ulgą, że Marcello potraktował ją poważnie.

- Marcello, musisz mi pomóc! Jesteś powszechnie znanym medykiem, masz

wielu przyjaciół... trzeba iść na policję, i to zaraz.

Oparł podbródek na dłoni i zmrużył oczy. Lśniące szmaragdy połyskiwały

przez wąskie szparki.

- Johanno, przede wszystkim musimy się teraz dobrze zastanowić. Powtórz

jeszcze raz, co mówiłaś na temat tego majątku. I jak się nazywa ten baron?

Zwilżyła wargi winem i opowiedziała mu całą historię najlepiej jak potrafiła.

Marcello kiwał głową.

- A więc oni się domyślają, że ty wiesz. Wyleciałaś stamtąd jak oparzona.

Zrobiłaś bardzo dobrze, Johanno, ale to stwarza pewien problem...

background image

- Jaki? Wzruszył ramionami.

- Będą ich słowa przeciwko twoim. Czterech czy pięciu znanych medyków,

ludzi nauki, w tym sam Buchwald. Obawiam się... policja ci nie uwierzy. A oni mają

dość czasu, żeby z majątku usunąć wszelkie ślady.

Niestety, Marcello się nie mylił.

Johanna poczuła, że bezradność ogarnia ją niczym gęsta mgła. Przytulała się

do Marcella, on głaskał ją po plecach. Uspokajało ją to, znajome ciepło powracało

powoli do ciała...

- Musimy być teraz przebiegli, Johanno. Sprytni... Zgadzała się z nim.

Wiedziała, jakie to cudowne mieć przyjaciela, do którego można przyjść, kiedy się ma

zmartwienie. Marcello się tym zajmie. Wszystko będzie dobrze. Będzie straszny

skandal, kiedy rozejdą się wiadomości, ale nie stanie się nic, co mogłoby jej

wyrządzić krzywdę.

Marcello odwrócił ją i spojrzał jej w oczy.

- Johanno, my musimy tam wrócić. Zaraz, natychmiast. Musimy ich

zaskoczyć, bo z pewnością czują się wciąż bezpieczni. Nie spodziewają się twojego

powrotu, nie. Ale my pojedziemy. Ja znam tego barona, wpuści mnie. Czy sądzisz, że

on wie...?

- Nnie... że gości u siebie morderców? Nie wydaje mi się.

- Dobrze. W takim razie weźmiemy jego i paru jego ludzi i zejdziemy do

piwnicy. Będziemy mieć wystarczająco wielu świadków, żeby osaczyć nawet takich

znakomitych uczonych.

Johanna zgadzała się z nim. To chyba jedyne wyjście. Wiedziała bowiem, że

w sprawie przeciwko takim autorytetom jej słowo znaczyłoby dokładnie tyle co kurz,

którzy właśnie Marcello strząsnął z jej ubrania.

Ona oczywiście nie zwróciła na to uwagi, kiedy biegła do domu, ale teraz

zauważyli oboje: przyszła odwilż, zrobiło się mokro i wietrznie. Taka pogoda tuż

przed Bożym Narodzeniem okrywa ziemię wilgotną, przenikliwą mgłą, ale zanim

skończy się ranek, wszystko zamarznie. Ulice pokryją się cienką warstewką

pomieszanego z odpadkami lodu, a w domach ludzie pozamykają okiennice, żeby

zamarzająca wilgoć nie porozsadzała futryn.

- Nie znajdziemy teraz żadnego powozu, ulice są puste...

- Nie, trzeba pójść do stajni. Ja wiem, gdzie nocami przesiadują woźnice. Piją

piwo u Chińczyka.

background image

Trzymał ją mocno za ramię, kiedy biegli przez zamarzające ulice Kopenhagi.

Johanna nie oglądała się za siebie, ale nie opuszczał jej wciąż ten strach, strach przed

czymś, czego akurat teraz nie umiałaby określić.

Ubrany na czarno człowiek zobaczył, że kobieta wychodzi i zrobił krok do

przodu. Bardzo dobrze, nie będzie musiał się zakradać do tego pięknego domu.

Zaciskał pięści w głębokich kieszeniach, ledwo co przed sobą widział spod

szerokiego, naciągniętego na oczy kapelusza.

Nagle znowu odskoczył do swojej kryjówki naprzeciwko domu kapitanostwa.

Ktoś z nią idzie! Zaklął paskudnie.

Był pewien, że dzisiejszego wieczoru coś się stanie, że znajdzie okazję, kiedy

kobieta będzie sama, bezradna, nieprzygotowana.

Ale znowu jest przy niej ten mężczyzna. Włoch. Wiedział, o co chodzi. Śledził

ich pewnego dnia, kiedy spacerowali po parku, i ktoś ich zawołał.

Widocznie on też jest studentem, jak ona.

Mężczyzna w ukryciu roześmiał się, nie spuszczał z oczu tych dwojga, kiedy

przecinali ulicę.

Od dawna miał dziwne uczucie, że traci czas, i dzisiejszej nocy rozpaliło się w

nim przekonanie niczym zimny płomień: Musi to zrobić dzisiaj, żeby nie było za

późno.

Marcello prowadził ją przez wąskie uliczki, tu i ówdzie płonęły smrodliwe

ogniska ze smoły i śmieci. Obdarci ludzie drzemali przy nich, zrywali się na równe

nogi, widząc, że lepsze towarzystwo się zbliża. Ale jeśli nawet mieli zamiar prosić o

jakąś monetę czy może nawet zaatakować i okraść, to cofnęli się wszyscy na swoje

miejsca, kiedy Marcello posłał im ostrzegawcze spojrzenie.

Był wysoki i barczysty, poruszał się ze zwinnością szermierza. Towarzysząca

mu kobieta okryta była wełnianą narzutą i niektórzy przy ognisku szczerzyli zęby:

wraca pewnie z potajemnego spotkania z pięknym kochankiem. Policzki miała

czerwone, wargi jej drżały.

Zwolnili, Johanna słyszała hałasy z jakiejś gospody. Nigdy jeszcze nie była w

tej części miasta, widziała, że domy są biedne i niskie. Okna pozabijane gwoździami

tak jak u Thilli. Tu jednak było brudno, nikt nie zamiatał, jak Thilla. Śmierdziało

ludzkimi odchodami, a w cieniu pod ścianami domów przemykały się szczury.

Marcello kierował się w stronę, skąd dobiegały hałasy i ordynarne śpiewy.

Przy wejściu zatknięto dwie pochodnie, jedyne okno było otwarte, wydobywał

background image

się z niego smród i dym, opary piwa i ludzkiego potu. Teraz Johanna zobaczyła konie

stojące koło domu pod daszkiem i powozy z przyciemnionymi latarniami. Przybiegły

jakieś dwie kobiety, potykając się na schodach, wpadły do środka. Po drodze posłały

w stronę Marcello powłóczyste spojrzenia i zachęcające uśmiechy. Johanna poczuła

się jak niewidzialna.

Zwrócił się do niej, twarz miał napiętą i dziwnie mroczną w świetle kopcących

pochodni. Bardzo się cieszyła, że jest jej przyjacielem.

- To nie jest miejsce dla ciebie, moja kochana. Stań tam przy stajni i z nikim

nie rozmawiaj. Schowaj się, gdyby ktoś nadchodził... ja zaraz przyprowadzę woźnicę.

Przeszła ostrożnie przez na pół zamarznięte kupy końskich odchodów i otuliła

się szczelnie swoją niezwykłą chustką. Narzuta ukrywała ją znakomicie, gdy bowiem

zarzuciła ją na futrzaną czapkę i kostium, mogła przypominać jedną z tych biednych

dziewczyn, przyjaciółek nocy w tej okolicy.

Zapach koński kręcił jej w nosie, wyciągnęła rękę i dotknęła miękkich chrap.

Nie bała się dużych zwierząt. Nie raz pozwalała, by koń niósł ją na grzbiecie w

dzikim pędzie przez lasy i hale, wiedziała, że one też się jej nie boją, że ją lubią.

Rosły wałach parskał cicho, Johanna grzała się o jego ciepły bok. Zwierzę było chude,

ale derkę miało grubą, dobrze je chroniła przed mrozem.

Pochodnia przy wejściu buchnęła na moment większym płomieniem i

oświetliła ulicę i domy po drugiej stronie. Johanna miała wrażenie, że coś się porusza

na granicy światła, ale płomień znowu przygasł i wszystko znalazło się w cieniu.

Serce biło niespokojnie. Przytuliła się mocniej do konia. U Marcella czuła się

bezpieczna, więc i teraz nie miała chyba wielkich powodów do strachu. Gdyby

zaczęła krzyczeć, ludzie usłyszeliby ją mimo hałasów w karczmie. Poza tym bardziej

się bała tego, że będzie musiała znowu zejść po wąskich schodach do piwnicy barona

i jeszcze raz spojrzeć Remmermannowi w oczy.

Tym razem nie ma wątpliwości, że profesor jest mordercą.

Johanna cofnęła się pod niski daszek, gdzie nie mogła stać wyprostowana, ale

czuła się tam bezpieczniejsza. Usiadła na snopku słomy, między nią a pustą ulicą

znajdował się koń.

Druga pochodnia rozbłysła.

Gdzie się podziewa Marcello?

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

background image

W końcu musiała chyba na chwilę przysnąć, w każdym razie siedziała z

zamkniętymi oczami, bo nie zauważyła skradającego się między końmi mężczyzny,

dopóki nie stanął przed nią.

Kiedy rzucił się naprzód, trzymał w rękach uzdę, podzwaniały metalowe

sprzączki. Może to właśnie ten zimny dźwięk kazał jej odskoczyć w bok, choć była

nie całkiem przytomna, oszołomiona pomyślała: to musi być koszmarny sen.

Ale nie zdołała uciec, runęła twarzą w tę cuchnącą masę, dłonie ślizgały się na

końskim nawozie. Napastnik rzucił się na nią, czuła jego ciężar. Jakby stajnia, niebo i

wszystko zwaliło się jej na plecy. Wiedziała, że jest absolutnie bezbronna, jedną rękę

miała pod sobą, drugą on wykręcił na plecy. Trzymał ją w tym gnoju tak mocno, że

ledwo mogła oddychać, a już w żadnym razie nie była w stanie krzyczeć, choć to

mogło być jej jedynym ratunkiem.

Znowu powrócił obraz, który mignął jej na moment w blasku lampy, ten

skradający się cień, i nagle wszystko stało się jasne. Ten wieczór, kiedy tak

przestraszyła się na ulicy... wkrótce potem Ylvę zamordowano... tamten mężczyzna w

kapeluszu naciągniętym na oczy. Widziała go potem jeszcze wiele razy, ale zawsze

tylko w ułamku sekundy. I dzisiaj w nocy... Czuła niepokój, jeszcze zanim pojechała

do majątku.

Ktoś ją ścigał. Od dawna.

Teraz męski głos szeptał jej coś do ucha, z trudem przełykała ślinę. Już i tak

szumiało jej w głowie z braku powietrza.

- Moja najdroższa... bardzo mi przykro, ale wszystko powinno się odbyć tak,

jak zostało zaplanowane. Jesteś piękną norweską górską kozicą. Ale widzisz, byłaś

zdecydowana poświęcić życie... dla swojej tak szanowanej nauki. Czyż to nie piękne?

Poczuła, że założył jej na szyję rzemień i że zaczyna go powoli zaciągać.

Nawet nie mogła go przekląć, nie była w stanie wypowiedzieć jego imienia,

choć przecież wymawiała je setki razy.

Gotowa była umrzeć i dziwiła się, dlaczego jej ostatnie myśli przeniknięte są

smutkiem, a nie gniewem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 24 Spelnione Marzenie
(Córy Życia 31) Grzechy ojców May Grethe Lerum
(Córy Życia 26) Kamienne serce May Grethe Lerum
(Córy Życia 27) Czas zarazy May Grethe Lerum
(Córy Życia 30) Głos Tęsknoty May Grethe Lerum
(Córy Życia 12) Zmierzch słońca May Grethe Lerum
(Córy Życia 19) Wygnańcy May Grethe Lerum
12 Zmierzch Słońca May Grethe Lerum
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum Grethe May Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow

więcej podobnych podstron