Cykl Kobiecy Klub Zbrodni 02 Patterson James Druga szansa

background image

JAMES PATTERSON

DRUGA SZANSA

Z angielskiego przełożył

Arkadiusz Nakonieczni

background image

Świat Książki

Prolog

Dzieciaki z chóru

Aaron Winslow miał na zawsze zapamiętać kilka następnych minut.

background image

Rozpoznał te przerażające dźwięki natychmiast, kiedy przerwały

wieczorną ciszę. Cały oblał się zimnym potem. Nie mógł uwierzyć, że ktoś

strzela z pistoletu maszynowego tuż obok kościoła.

- Tatatatata. Tatatatata.

Z kościoła La Salle Heights wychodził chór. Czterdzieści osiem

dziewczynek mijało go, zmierzając w stronę chodnika. Właśnie

zakończyły ostatnią próbę przed występem na Festiwalu Zespołów

Chóralnych San Francisco. Wszystko wypadło znakomicie.

I wtedy rozległy się strzały. Mnóstwo strzałów. Kanonada. Atak.

- Tatatata... Tatatata.

- Na ziemię! - krzyknął najgłośniej, jak potrafił. - Wszyscy na ziemię!

Osłonić głowy! Natychmiast!

Sam prawie nie wierzył w słowa, które właśnie wypowiadał.

Na początku wydawało się, że nikt go nie słucha. Dla dzieci, ubranych w

białe bluzeczki i granatowe spódniczki, te odgłosy brzmiały jak wystrzały

z rakietnicy. Potem grad pocisków uderzył w przepiękny kościelny witraż.

Obraz Chrystusa błogosławiącego dziecko w Kafarnaum zadrżał i

rozprysnął się na tysiące kawałeczków, niektóre z nich spadły na głowy

dzieci.

- Ktoś strzela! - wrzasnął Winslow. Może nawet więcej niż jedna osoba.

Jak to możliwe? Biegł w panice między dziećmi, krzyczał, wymachiwał

rękami i popychał na trawę wszystkie dziewczynki, które mógł dosięgnąć.

Kiedy większość dzieci w końcu przykucnęła albo rzuciła się na ziemię,

Winslow spostrzegł dwie swoje chórzystki, Chantal i Tamarę, które stały

na trawniku skamieniałe z przerażenia, podczas gdy pociski gwizdały im

nad głowami.

background image

- Na ziemię, Chantal, Tamara! - zawył, ale one pozostały na miejscu,

obejmując się kurczowo i łkając. Były najlepszymi przyjaciółkami. Znał je

od wczesnego dzieciństwa, pamiętał, jak grały w klasy.

Nie zawahał się nawet przez chwilę. Skoczył w kierunku dziewczynek,

chwycił je mocno za ramiona i powalił na trawnik. Przycisnął mocno do

ziemi, przykrywając własnym ciałem.

Pociski gwizdały nad nim, zaledwie kilka centymetrów od jego głowy.

Miał wrażenie, że zaraz pękną mu bębenki. Drżał na całym ciele i tak

samo drżały dziewczęta, które osłaniał. Był prawie pewien, że zaraz

umrze.

- Wszystko w porządku, malutkie - wyszeptał.

Wtem strzelanina ucichła, tak samo nagle jak się rozpoczęła. W powietrzu

zapanowała cisza. Tak dziwaczna i złowroga, jakby cały świat się

zatrzymał.

Kiedy Winslow wreszcie stanął na nogach, zobaczył coś

nieprawdopodobnego. Dziewczynki powoli podnosiły się z ziemi, niektóre

szlochały, ale nigdzie nie dostrzegł śladów krwi. Na pierwszy rzut oka

wyglądało, że nic się nikomu nie stało.

- Wszystko w porządku? - zawołał i wszedł pomiędzy dzieci. - Czy któraś

jest ranna?

- Ja nie... Wszystko w porządku... - dobiegało z każdej strony. Rozejrzał

się z niedowierzaniem. To był po prostu cud.

Nagle usłyszał dziecięcy szloch.

Odwrócił się i zobaczył dwunastoletnią Marię Parker. Maria stała na

wypolerowanych do białości drewnianych schodach, prowadzących do

kościoła. Wydawała się całkiem zagubiona. Pochlipywała histerycznie z

background image

otwartymi ustami.

Chwilę później Aaron Winslow spostrzegł, co spowodowało reakcję

dziewczynki. Poczuł, jak ból przeszywa mu serce. Nawet podczas wojny,

nawet dorastając na ulicach Oakland,

nigdy nie doświadczył takiego przerażenia, smutku i takiej beznadziei.

- O Boże, nie! Jak mogłeś do tego dopuścić?

Jedenastoletnia Tasha Catchings leżała na kwietniku obok ściany kościoła.

Jej biała szkolna bluzka przesiąknięta była krwią.

W końcu wielebny Aaron Winslow także zaczął płakać.

background image
background image

Część pierwsza

Kobiecy Klub Zbrodni - ponownie w akcji

ROZDZIAŁ 1

We wtorek wieczorem grałam w szalone ósemki z trójką mieszkańców

Domu dla Dzieci Ulicy. Uwielbiałam to.

Na zniszczonym tapczanie naprzeciw mnie siedział Hector, latynoski

chłopak, który dwa dni wcześniej wyszedł z poprawczaka, Alysha, cicha i

urocza, ale z przeszłością, o której lepiej nie mówić, i Michelle, która w

wieku czternastu lat miała za sobą rok spędzony na ulicach San Francisco

w charakterze prostytutki.

- Kiery - zawołałam, rzucając na stół ósemkę i zmieniając kolor w chwili,

gdy Hector miał wyłożyć swoje karty na stół.

- Cholera, ty damo z odznaką! - jęknął. - Jak to jest, że za każdym razem,

kiedy już prawie skończyłem, ty mi zadajesz cios?

- Naucz się zawsze wierzyć glinom, durniu - zaśmiała się Michelle,

mrugając porozumiewawczo w moją stronę.

Od zeszłego miesiąca spędzałam jedną albo dwie noce w tygodniu w

Domu dla Dzieci Ulicy. Tego lata jeszcze przez długi czas po zakończeniu

sprawy morderstw nowożeńców byłam kompletnie rozbita. Wzięłam

miesiąc wolnego z wydziału zabójstw, biegałam w dół do małego portu

background image

jachtowego, gapiłam się na zatokę z okien mojego azylu - mieszkania na

Portero Hill.

Nic nie pomagało. Ani porady psychoterapeutów, ani wsparcie moich

dziewcząt - Claire, Cindy i Jill. Nie pomógł nawet powrót do pracy. Wciąż

widziałam, jak życie uciekało z człowieka, którego kochałam, a ja nic nie

mogłam zrobić. Ciągle czułam się winna temu, że mój partner zginął w

czasie służby. Wydawało się, że nic nie wypełni tej pustki.

I wtedy trafiłam tutaj... na Hope Street.

I nagle się okazało, że powoli wracam do życia.

Spojrzałam znad kart na Angelę, nową lokatorkę. Siedziała na metalowym

krzesełku w kącie pokoju i tuliła do piersi trzymiesięczną córeczkę.

Biedna dziewczyna, może szesnastoletnia, przez cały wieczór prawie się

nie odzywała. Postanowiłam porozmawiać z nią, zanim wyjdę.

Drzwi otworzyły się i weszła Dee Collins, jedna z członkiń zarządu. Za nią

pojawiła się jakaś sztywna ciemnoskóra kobieta, ubrana w zwyczajny,

szary kostium. Na twarzy miała wypisane, że jest z Departamentu Dzieci i

Rodziny.

- Angela, przyszła twoja opiekunka społeczna. - Dee uklękła obok Angeli.

- Nie jestem ślepa - odpowiedziała nastolatka.

- Musimy teraz zabrać dziecko - przerwała pracownica socjalna, jakby

cały ten wstęp był tylko niepotrzebną stratą czasu.

- Nie! - zawołała Angela, przytulając mocniej niemowlę. - Możecie mnie

trzymać w tej dziurze, możecie mnie wysłać z powrotem do Claymore, ale

nie zabierzecie mojego dziecka!

- Proszę cię, skarbie, przecież to tylko na kilka dni. - Dee próbowała ją

uspokoić.

background image

W odpowiedzi nastolatka osłoniła rękami niemowlę; dziecko natychmiast

wyczuło jej niepokój i zaniosło się płaczem.

- Nie rób scen, Angela - powiedziała pracownica socjalna. - Wiesz

przecież, jak to wygląda.

Ruszyła w jej stronę, a wtedy Angela poderwała się z krzesła. Jedną ręką

kurczowo przyciskała do siebie córeczkę, w drugiej trzymała szklankę

soku, który przed chwilą piła. Jednym szybkim ruchem roztrzaskała

szklankę o krawędź stołu. Szkło rozbiło się na drobne kawałki.

- Angela! - zawołałam, wyskakując zza stolika do kart. - Odłóż to! Nikt

nie zabierze ci dziecka, jeśli się nie zgodzisz.

- Ta suka chce mi zrujnować życie! - krzyknęła ze złością Angela. -

Najpierw wsadziła mnie do Claymore trzy dni po porodzie, potem sienie

zgodziła, żebym wróciła do domu, do mamy. A teraz próbuje odebrać mi

moją córeczkę. Kiwnęłam głową, patrząc jej prosto w oczy.

- Po pierwsze: odłóż szkło - powiedziałam. - Wiesz, że musisz.

Pracownica Departamentu zrobiła krok w jej kierunku, ale powstrzymałam

ją. Powoli podeszłam do Angeli. Najpierw wyjęłam z jej rąk resztki

szklanki, a potem delikatnie wyswobodziłam niemowlę.

- Ona jest wszystkim, co mam - wyszeptała dziewczyna i zaczęła

szlochać.

- Wiem - przytaknęłam. - Właśnie dlatego uporządkujesz trochę swoje

życie, i wtedy dostaniesz ją z powrotem.

Dee Collins przytuliła Angelę i owinęła chustką jej krwawiącą rękę.

Pracownica Departamentu próbowała w tym czasie bez powodzenia ukoić

płaczące niemowlę.

- To dziecko trzeba umieścić gdzieś w pobliżu, a matka musi mieć prawo

background image

do codziennych odwiedzin - odezwałam się do niej. - Przy okazji: nie

zauważyłam, żeby się tu wydarzyło coś, co należałoby odnotować w

aktach... Zgadza się?

Pracownica socjalna spojrzała na mnie z dezaprobatą i odwróciła się.

Nagle odezwał się mój pager, trzy ostre dźwięki przerwały pełną napięcia

ciszę. Wyjęłam go i spojrzałam na numer. Jaco-bi, mój ekspartner w

wydziale zabójstw. Czego mógł chcieć?

Przeprosiłam obecnych i poszłam do służbowego pokoju. Powinnam

złapać Jacobiego w samochodzie.

- Zdarzyło się coś złego, Lindsay - odezwał się ponurym tonem. -

Pomyślałem, że pewnie chciałabyś wiedzieć.

W kilku słowach opowiedział mi o mrożącej krew w żyłach strzelaninie

pod kościołem La Salle Heights. Zginęła jedenastoletnia dziewczynka.

Serce ścisnęło mi się boleśnie.

- Jezu...

- Pomyślałem, że będziesz chciała się tym zająć. Wzięłam głęboki

oddech. Minęły ponad trzy miesiące,

odkąd ostatni raz pojawiłam się w wydziale zabójstw. Było to

w dniu, kiedy zakończyła się sprawa morderstw nowożeńców.

- No, nie dosłyszałem - naciskał Jacobi. - Chce się pani tym zająć,

poruczniku?

Pierwszy raz zwrócił się do mnie, używając mojego nowego stopnia.

Zrozumiałam, że mój miodowy miesiąc dobiegł końca.

- Tak - mruknęłam. - Chcę.

ROZDZIAŁ 2

background image

Zimny deszcz zaczynał Właśnie padać, kiedy zatrzymałam mojego

explorera obok kościoła La Salle Heights na Harrow Street, w części Bay

View zamieszkanej głównie przez czarnych. Obok zdążył się już zebrać

zdenerwowany i niespokojny tłum - przygnębione matki z najbliższej

okolicy i posępni jak zwykle chłopcy z sąsiedztwa, w obszernych

wojskowych kurtkach - wszyscy tłoczyli się dookoła garstki

umundurowanych policjantów.

- To nie cholerne Missisipi! - wrzasnął ktoś, kiedy przepychałam się przez

zbiegowisko.

- Ile jeszcze? - zawodziła jakaś starsza kobieta. - Ile jeszcze?!

Pokazałam swoją odznakę zdenerwowanym chłopcom z patrolu i poszłam

dalej. To, co zobaczyłam, sprawiło, że na chwilę wstrzymałam oddech.

Cała fasada kościoła pokrytego białymi deszczułkami była pełna śladów

po kulach i pęknięć, tworzących jakiś groteskowy wzór. Tam, gdzie kiedyś

znajdował się witraż, teraz ziała ogromna pusta dziura. Poszarpane

odłamki kolorowego szkła poruszały się miarowo jak lodowe sople. Dzieci

jeszcze leżały na trawnikach, najwyraźniej w szoku, niektórym pomagali

sanitariusze.

- Jezu - wyszeptałam bez tchu.

Zauważyłam kilku medyków w czarnych kurtkach tłoczących się nad

ciałem dziewczynki leżącej przy frontowych schodach. Obok nich

spostrzegłam kilku policjantów po cywilnemu. Jednym z nich był mój

ekspartner, Warren Jacobi. Zaczęłam się zastanawiać. Robiłam to setki

razy. Zaledwie kilka miesięcy temu rozwiązałam sprawę największej

zbrodni, jaka zdarzyła się w tym mieście od czasów Harveya Milka, ale od

tamtej pory wiele się zmieniło. Czułam się jakoś dziwnie, jak nowicjuszka.

background image

Zacisnęłam dłonie, wzięłam głęboki oddech i podeszłam do Jacobiego.

- Witamy z powrotem w biznesie, poruczniku - zwrócił się do mnie,

specjalnie podkreślając mój nowy stopień. Dźwięk tego słowa ciągle

działał na mnie elektryzująco. Kierowanie wydziałem zabójstw było

celem, do którego dążyłam od początku zawodowej kariery: pierwsza

kobieta-detektyw do spraw kryminalnych w San Francisco, teraz pierwsza

w departamencie kobieta-porucznik. Kiedy mój stary kumpel, Sam Roth,

wybrał ciepłą posadkę w Bodega Bay, szef Mercer wezwał mnie. „Mogę

zrobić dwie rzeczy, Lindsay - oznajmił krótko. - Mogę wysłać cię na długi

urlop i sama zobaczysz, czy będziesz chciała potem wrócić do tej roboty.

Albo mogę dać ci to". Popchnął przez stół w moją stronę złotą odznakę z

dwiema belkami. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy zobaczyłam

uśmiech na jego twarzy.

- Stopień porucznika nie ułatwia ci życia, prawda, Lindsay? - powiedział

Jacobi tonem świadczącym o tym, że nasz trzyletni partnerski układ teraz

uległ zmianie.

- Co tu mamy? - zapytałam.

- Wygląda na to, że to był jeden facet, strzelał z tamtych zarośli. - Wskazał

na gęste krzaki obok kościoła, w odległości mniej więcej czterdziestu

kilku metrów. - Dupek zdybał dzieciaki, kiedy wychodziły. Miał je jak na

widelcu.

Wzięłam głęboki oddech, jednocześnie spoglądając na szlochające dzieci,

pogrążone w ciężkim szoku.

- Ktoś go zauważył? Ktoś musiał go widzieć, prawda? Jacobi pokręcił

głową.

- Wszyscy rzucili się na ziemię.

background image

Obok martwego dziecka stała zrozpaczona czarna kobieta.. Łkała wsparta

na ramieniu przyjaciela, który starał się ją

uspokoić. Jacobi spostrzegł, że przyglądam się zamordowanej

dziewczynce.

- Nazywa się Tasha Catchings - mruknął. - Ze szkoły podstawowej numer

pięć, gdzieś w St. Anne's. Grzeczna dziewczynka. Najmłodsza w chórze.

Podeszłam bliżej i uklękłam obok zakrwawionego ciała. Taki widok

zawsze przygnębia, nieważne, ile już razy patrzyło się na coś podobnego.

Szkolna bluzka Tashy przesiąknięta była krwią zmieszaną z kroplami

deszczu. Kilka kroków dalej leżał w trawie kolorowy plecaczek.

- Tylko ona? - zapytałam z niedowierzaniem i rozejrzałam się jeszcze raz

dookoła. - Tylko ją trafił?

Wszędzie dziury po pociskach, rozbite szkło i odłamki drewna. Dziesiątki

dzieciaków, które wychodziły właśnie na ulicę... Tyle strzałów i tylko

jedna ofiara...

- To nasz szczęśliwy dzień, no nie? - prychnął Jacobi.

ROZDZIAŁ 3

Paul Chin z mojego zespołu z wydziału zabójstw stał właśnie na schodach

prowadzących do kościoła i przesłuchiwał wysokiego, przystojnego,

ciemnoskórego mężczyznę ubranego w czarny golf i dżinsy. Widziałam go

już wcześniej w wiadomościach. W dodatku pamiętałam, jak się nazywa -

Aaron Winslow.

Nawet w takiej sytuacji, choć oszołomiony i przerażony, Winslow

zachował swój zwykły wdzięk - gładko wygolona twarz, krótko

przystrzyżone kruczoczarne włosy i umięśniona sylwetka zawodowego

background image

futbolisty. Wszyscy w San Francisco wiedzieli, ile zrobił dla tej okolicy.

Był uważany za bohatera i muszę przyznać, że na takiego wyglądał.

Podeszłam do nich.

- To jest wielebny Aaron Winslow - przedstawił go Chin.

- Linsay Boxer - odpowiedziałam, wyciągając rękę.

- Porucznik Boxer - poprawił mnie Chin. - Będzie prowadziła śledztwo.

- Słyszałam dużo o pańskiej działalności w tej dzielnicy. Wiem, ile pan

zrobił dla tutejszych mieszkańców. Bardzo mi przykro z powodu tego, co

się stało. Aż brakuje słów, żeby to wyrazić.

Przeniósł wzrok na zamordowaną dziewczynkę, po czym odezwał się

łagodnym tonem:

- Znałem ją od niemowlęctwa. Jej rodzina to dobrzy, odpowiedzialni

ludzie. Matka sama wychowywała Tashę i jej brata. Te wszystkie

dziewczynki tutaj to jeszcze dzieci. Próba chóru, poruczniku.

Nie chciałam go dręczyć, ale musiałam.

- Mogę zadać panu kilka pytań?

- Oczywiście. - Skinął obojętnie głową.

- Zauważył pan kogoś? Kogoś, kto uciekał? Jakiś cień albo sylwetkę?

- Widziałem, skąd padły strzały. - Winslow wskazał zarośla, w które

wszedł Jacobi. - Widziałem ciągły ogień. Starałem się wszystkich

przewrócić na ziemię. To było szaleństwo.

- Czy ktoś groził panu albo pańskiemu kościołowi?

- Groził? - Zmarszczył czoło. - Może wiele lat temu, kiedy dostaliśmy

fundusze i zaczęliśmy odbudowywać te domy.

Niedaleko usłyszałam przeraźliwe zawodzenie matki Ta-shy, kiedy ciało

dziewczynki przekładano na nosze. Otaczający nas tłum stawał się coraz

background image

bardziej wrogi. Pod naszym adresem posypały się groźby i przekleństwa.

- Czego tu jeszcze stoicie? Zacznijcie szukać mordercy!

- Lepiej będzie, jeśli z nimi porozmawiam - odezwał się Winslow - zanim

sprawy przybiorą zły obrót.

Odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się do nas.

- Mogłem uratować to biedne dziecko - odezwał się z rezygnacją. -

Słyszałem przecież strzały.

- Nie mógł pan ocalić ich wszystkich - odpowiedziałam. -Zrobił pan

wszystko, co było można.

Przytaknął. A potem powiedział coś, co całkowicie mnie zaskoczyło.

- To był M 16, poruczniku. Z magazynkiem na trzydzieści pocisków.

Sukinsyn dwukrotnie zmieniał magazynek.

- Skąd pan to wie? - spytałam, zaskoczona.

- Pustynna Burza - wyjaśnił. - Byłem kapelanem polowym. Nigdy nie

zapomnę tego okropnego dźwięku. Nikt go nigdy nie zapomniał.

ROZDZIAŁ 4

Pomimo hałasu usłyszałam, jak ktoś mnie woła. To był Jacobi.

Przeszukiwał właśnie lasek za kościołem.

- Hej, poruczniku, proszę spojrzeć, co znalazłem!

Idąc w jego stronę, zastanawiałam się, kim był człowiek zdolny do

popełnienia podobnej zbrodni. Miałam już do czynienia z setkami

zabójstw; motywem były zazwyczaj narkotyki, pieniądze albo seks. Ale

to... to miało tylko wzbudzić przerażenie.

- Proszę zobaczyć. - Jacobi pochylił się nad czymś. Znalazł puste łuski po

pociskach.

background image

- Założę się, że to M 16. Skinął głową.

- Czyżby Młoda Dama odświeżyła nieco swoją wiedzę w czasie urlopu?

To łuska od Remingtona 2-23.

- Jeśli o ciebie chodzi, to porucznik Młoda Dama. -Uśmiechnęłam się

zaczepnie. Potem wyjaśniłam mu, skąd wiedziałam.

Wszędzie walały się tuziny pustych łusek.Weszliśmy głęboko między

drzewa i zarośla, które zakryły nas od strony kościoła. Ślady

zlokalizowane były w dwóch miejscach, odległych mniej więcej o pięć

metrów.

- Widać wyraźnie, skąd zaczął strzelać - odezwał się Jacobi. - Moim

zdaniem tutaj. Potem musiał się przesuwać.

Z miejsca, gdzie znajdowała się pierwsza garść łusek, widać było

dokładnie ścianę kościoła. Witraż jak na dłoni... tłum dzieci wylewający

się na ulicę... Zrozumiałam, dlaczego nikt go nie zauważył. Miejsce, skąd

strzelał, było dokładnie zasłonięte.

- Kiedy zmieniał magazynek, musiał przejść tam - wskazał Jacobi.

Poszłam we wskazanym kierunku i przykucnęłam przy następnym stosie

łusek. Coś mi się tu nie zgadzało. Widać było fasadę kościoła i schody,

przy których leżała Tasha Catchings. Ale tylko częściowo.

Spojrzałam kątem oka tak, jak musiał patrzeć strzelec, i skierowałam

wzrok na miejsce, w którym znajdowała się Tasha, kiedy została zabita.

Nie strzelał przecież do niej celowo. Została trafiona pod zupełnie

nieprawdopodobnym kątem.

- Co za strzał - zamruczał Jacobi. - Jak myślisz, to był rykoszet?

- Co jest tam z tyłu? - zapytałam.

Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam przedzierać się przez gęste krzaki w

background image

przeciwną do kościoła stronę. Nikt nie widział sprawcy, więc najwyraźniej

nie uciekał wzdłuż Harrow Street. Pas krzewów miał około sześciu

metrów szerokości.

Za nim znajdował się półtorametrowej wysokości płot, oddzielający teren

kościoła od sąsiednich posesji. Chwyciłam za górną krawędź i

podciągnęłam się na drugą stronę.

Znalazłam się na osiedlu małych segmentów, połączonych z ogródkami.

Kilkoro mieszkańców obserwowało nasze poczynania. Po prawej stronie

zauważyłam place zabaw dla dzieci.

Jacobi w końcu zdołał mnie dogonić.

- Daj spokój, Loo. - Z trudem łapał oddech. - Za dużo ludzi. Przez ciebie

się wykończę.

- Musiał uciekać tędy, Warren.

Spojrzeliśmy w obu kierunkach. Z jednej strony była aleja, z drugiej rząd

domów.

- Czy ktoś coś widział? - zawołałam w stronę grupy ludzi, która zebrała

się na tylnym tarasie. Nikt nie odpowiedział.

- Ktoś strzelał koło kościoła! - krzyknęłam. - Zginęła mała dziewczynka.

Pomóżcie nam. Potrzebujemy waszej pomocy.

Ludzie stali dalej w pełnym nieufności milczeniu. Nikt nie chciał

rozmawiać z policją.

Jakaś kobieta około trzydziestki powoli wysunęła się naprzód.

- Bernard coś widział - odezwała się przytłumionym głosem.

Bernard okazał się mniej więcej sześcioletnim chłopcem z okrągłymi,

pełnymi strachu oczyma, ubranym w złocisto-czerwoną bluzę z Kobem

Bryantem.

background image

- To był van - wyrzucił z siebie. - Taki jak wujka Reggie. Rączką wskazał

na brudną drogę wiodącą ku alei.

- Stał zaparkowany tam.

Uklękłam obok i spoglądałam z łagodnym uśmiechem w przerażone

dziecięce oczy.

- Jakiego był koloru, Bernard?

- Biały - odpowiedział maluch.

- Mój brat ma białego dodga minivana - wtrąciła matka Bernarda.

- Bernard, czy ten był taki sam jak twojego wujka? -spytałam.

- Trochę podobny, choć właściwie niezupełnie.

- A widziałeś może pana, który nim kierował? Bernard pokręcił przecząco

główką.

- Wynosiłem śmieci. Widziałem tylko, jak odjeżdżał.

- Myślisz, że udałoby ci się poznać ten samochód? - pytałam.

Bernard przytaknął.

- Dlatego, że był podobny do auta twojego wujka? Zastanowił się.

- Nie. Dlatego, że miał z tyłu rysunek.

- Rysunek? Masz na myśli jakiś znak? Coś w rodzaju

reklamy?

- U-u. - Pokręcił głową; jego okrągłe jak księżyc oczy czegoś szukały

dookoła. Nagle zabłysły.

- To było coś takiego - wskazał na pikapa na sąsiednim podjeździe. Na

tylnym zderzaku widniała nalepka Cala -Złotego Misia.

- Tę kalkomanię? -, upewniłam się.

- Na drzwiach.

Delikatnie wzięłam chłopca za ramiona.

background image

- Jak wyglądała tamta kalkomania, Bernard?

- Jak Mufasa - odpowiedział chłopczyk - z Króla Lwa.

- Lew? - przebiegłam w myślach wszystko, co mogło mieć związek z

takim symbolem. Zespoły sportowe, logo college'ów, korporacje...

- Tak, jak Mufasa - powtórzył Bernard. - Tylko że miał dwie głowy.

ROZDZIAŁ 5

W niespełna godzinę później przepychałam się przez gęstniejący tłum na

schodach prowadzących do Pałacu Sprawiedliwości. Byłam przybita i

potwornie smutna, ale wiedziałam, że nie wolno mi tego okazać. Główny

hol granitowego budynku, w którym pracowałam, przypominającego nieco

grobowiec, wypełniony był przez reporterów i ekipy telewizyjnych

wiadomości, którzy biegli z mikrofonami do każdego, kto nosił odznakę.

Większość dziennikarzy od spraw kryminalnych znała mnie, lecz tylko

pomachałam im ręką i skręciłam w stronę schodów wiodących na górne

piętra.

Poczułam, jak ktoś łapie mnie za ramię, i usłyszałam znajomy głos.

- Linds, musimy pogadać...

Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam Cindy Thomas, jedną z moich

najbliższych przyjaciółek, i przypadkowo także najlepszą reporterkę od

spraw kryminalnych w „Chronicie".

- Nie chcę ci teraz przeszkadzać - powiedziała, przekrzykując hałas. - Ale

mam coś ważnego do powiedzenia. Możemy się spotkać w U Susie,

powiedzmy o dziesiątej?

To właśnie Cindy, jak sonda zagrzebana po uszy w gazetach, wkręciła się

w sam środek śledztwa w sprawie morderstw nowożeńców i walnie

background image

przyczyniła się do jego wznowienia. To również dzięki niej dostałam złotą

odznakę.

- Jasne. - Zdobyłam się na uśmiech.

Na trzecim piętrze weszłam do ciasnego pokoju oświetlonego

jarzeniówkami, który dwunastu inspektorów pracują-

cych dla wydziału zabójstw nazywało domem. .Lorraine Staf-ford już tam

na mnie czekała. Była moją pierwszą współpracowniczką po sześciu latach

owocnej pracy w przestępstwach seksualnych. Cappy McNeil także już

przyszedł.

- Co mogę zrobić? - spytała Lorraine.

- Sprawdź w Sacramento, czy nie skradziono tam białego vana.

Jakikolwiek model. Tablice rejestracyjne ze stanu. I zarządź poszukiwania

takiego auta z podobizną lwa na tylnym zderzaku.

Skinęła głową i ruszyła w stronę drzwi.

- Lorraine. Dwugłowego lwa - dodałam.

Cappy poszedł ze mną, kiedy robiłam sobie herbatę. Pracował w wydziale

zabójstw od piętnastu lat i wiem, że Mer-cer konsultował z nim moją

nominację na porucznika. Wyglądał na przygnębionego.

- Znam Aarona Winslowa. Grałem z nim w piłkę w Oak-land. Całe życie

poświęcił tym dzieciakom. To jeden z najlepszych facetów, jakich znam,

poruczniku.

Nagle do naszego biura wsadził głowę Frank Barnes z działu kradzieży

samochodów.

- Głowa do góry, poruczniku. Grube ryby na pokładzie. Gruba ryba w

naszym żargonie oznaczała szefa policji,

Earla Mercera.

background image

ROZDZIAŁ 6

Do pokoju wkroczył Mercer, a w ślad za nim Gabe Carr, rzecznik prasowy

departamentu, z wyglądu i charakteru podobny do łasicy, oraz Fred Dix,

zajmujący się kontaktami społecznymi.

Szef jak zwykle ubrany był w markowy ciemnoszary gar-nitur i błękitną

koszulę z połyskującymi złotymi spinkami do mankietów. Widziałam już

Mercera w różnych stresowych sytuacjach -r naloty bombowe, afery w

Departamencie Spraw Wewnętrznych, seryjni zabójcy - ale nigdy nie

widziałam takiego napięcia na jego twarzy. Popchnął mnie lekko w stronę

mojego biura i bez słowa zamknął drzwi. Fred Dix i Gabe Carr zdążyli

wejść tam przed nami.

- Winston Gray i Vernon Jones dzwonili do mnie przed chwilą. Wymienił

nazwiska dwóch znanych z bezkompromisowości VTP-ów z naszego

miasta. - Zapewnili mnie, że będą optować za powściągliwością, żebyśmy

mieli trochę czasu na zorientowanie się, co jest grane, do kurwy nędzy.

Ghyba wyrażam się jasno: powściągliwość w ich wersji oznacza, że mamy

przyskrzynić albo faceta, albo grupę odpowiedzialną za to, co się stało. W

przeciwnym razie sprowadzą nam na kark do ratusza dwa tysiące

oburzonych obywateli.

Lekko się rozluźnił, spojrzawszy na mnie.

- Mam nadzieję, poruczniku, że możecie już coś powiedzieć na ten

temat...

Opowiedziałam mu, co znaleźliśmy w okolicy kościoła i o białym vanie,

którego zauważył Bernard Smith.

- Van czy nie van - przerwał przedstawiciel władz miejskich, Fred Dix -

background image

sama pani wie najlepiej, jak i od czego zacząć. Burmistrz Fernandez nie

będzie tolerował na tym terenie żadnych aktów rasistowskich czy

wystąpień przeciw mniejszościom etnicznym. Musimy temu stanowczo

zapobiec.

- Mam wrażenie, że jest pan zupełnie pewien, w jaką stronę zmierzamy -

odpowiedziałam z pełnym rezerwy uśmiechem. - Pańskie towarzystwo

wzajemnej adoracji nie lubi spraw kryminalnych?

- Strzelanina przed kościołem, morderstwo jedenastoletniego dziecka? Od

czego by pani zaczęła, poruczniku?

- Zdjęcie tej dziewczynki będzie z pewnością w każdym wydaniu

wiadomości w tym kraju •- wtrącił Carr, rzecznik prasowy. -

Ucywilizowanie sąsiedztwa Bay View jest jednym z najważniejszych

osiągnięć burmistrza.

Skinęłam głową.

- Czy burmistrz będzie miał mi za złe, jeśli najpierw skończę

przesłuchiwanie świadków?

- Nie zawracaj sobie głowy burmistrzem - uciął dyskusję Mercer. - Na

razie masz się kontaktować tylko ze mną. Wychowałem się tutaj, moja

rodzina ciągle mieszka w West Portal. Nie potrzebuję oglądać telewizji,

żeby mieć twarz tej dziewczynki przed oczyma. Prowadź to śledztwo tam,

dokąd cię zaprowadzą ślady. Tylko się pospiesz. Aha, Lindsay... ta sprawa

jest priorytetowa, rozumiesz? - Podnosząc się z krzesła, dodał: -1

najważniejsze, chcę mieć całkowitą kontrolę nad dochodzeniem. Nie życzę

sobie czytać o postępach w śledztwie na pierwszych stronach gazet.

Wszyscy przytaknęli, Mercer wstał, a Dix i Carr poszli w jego ślady.

Odetchnął głęboko.

background image

- Teraz musimy jakoś przebrnąć przez piekło konferencji prasowej, żeby

oczyścić pole.

Dix i Carr opuścili moje biuro, ale Mercer zatrzymał się jeszcze na chwilę.

Oparł masywne dłonie na krawędzi biurka i pochylił się nade mną.

- Lindsay, wiem, że ostatnia sprawa bardzo ci dokuczyła, ale to się

skończyło. To już przeszłość. Jedną z rzeczy, z których zrezygnowałaś,

przyjmując odznakę, jest możliwość przenoszenia prywatnego cierpienia

na sferę zawodową.

- Proszę się o mnie nie martwić. - Spojrzałam mu twardo w oczy.

Zdarzało się, że skakaliśmy sobie do gardeł, ale teraz byłam gotowa oddać

mu wszystko, co miałam. Widziałam buzię zamordowanej małej

dziewczynki. Widziałam kościół posiekany seriami z pistoletu

maszynowego. Krew burzyła mi się w żyłach. Czułam się tak po raz

pierwszy od chwili, kiedy opuściłam pracę.

Mercer uśmiechnął się do mnie ze zrozumieniem.

- Dobrze, że jesteś znów z nami, poruczniku.

ROZDZIAŁ 7

Po burzliwej konferencji prasowej na schodach prowadzących do Pałacu

spotkałam się z Cindy w U Susie, tak jak się umówiłyśmy. Po tym młynie

w Pałacu rozluźniona, relaksująca atmosfera naszego ulubionego miejsca

spotkań przynosiła prawdziwą ulgę. Kiedy tam dotarłam, Cindy popijała

już coronę.

Wiele się tutaj wydarzyło - dokładnie przy tym stoliku. Cindy, Jill

Bernhardt, pomocnik prokuratora okręgowego, i Claire Washbum,

naczelny lekarz sądowy, moja najbliższa przyjaciółka. Zaczęłyśmy się

background image

spotykać latem zeszłego roku, kiedy wydawało się, że los nas połączył

poprzez śledztwo w sprawie morderstw nowożeńców. W czasie procesu

zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić.

Dałam znak Loretcie, naszej kelnerce, żeby przyniosła mi piwo, i

usadowiłam się na krześle naprzeciw Cindy.

- Cześć - powiedziałam zmęczonym tonem.

- Cześć. - Odwzajemniła mój uśmiech. - Miło cię widzieć.

- Miło znów tu być.

Nad naszymi głowami ryczał telewizor, właśnie nadawano relację z

konferencji prasowej Mercera.

- Wierzymy, że sprawca działał w pojedynkę - mówił Mer-cer w blasku

fleszy.

- Byłaś tam? - spytałam Cindy, pociągając łyk lodowatego piwa.

- Byłam. Stone i Fitzpatrick też tam byli. I to oni piszą reportaż.

Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Tom Stone i Suzie Fitzpatrick byli jej

konkurencją w dziale spraw kryminalnych.

- Nie trzymasz ręki na pulsie? Pół roku temu spotkałabym cię w tym

kościele zaraz po przybyciu policji.

- Teraz patrzę na to pod innym kątem. - Wzruszyła ramionami.

Garstka ludzi tłoczyła się dookoła baru, pragnąc usłyszeć nowiny.

Pociągnęłam następny łyk.

- Powinnaś była zobaczyć tę biedną, małą dziewczynkę, Cindy. Jedenaście

lat. Śpiewała w chórze. I ten plecaczek w kolorach tęczy z jej książkami,

który leżał niedaleko na ziemi.

- Znasz przecież tę robotę, Lindsay. - Uśmiechnęła się, żeby dodać mi

otuchy. - Wiesz, jak to jest. To ssie.

background image

- Tak - skinęłam potakująco. - Ale byłoby miło chociaż raz pomóc komuś

wstać... wiesz, strzepać pył z ubrania i wysłać do domu. Tylko raz

chciałabym oddać komuś jego torbę z książkami.

Cindy poklepała mnie czule po wierzchu dłoni. Potem się rozpromieniła.

- Widziałam dziś Jill. Ma dla nas jakieś nowiny. Była podniecona. Może

Bennett idzie na emeryturę i ona wskakuje na jego stołek? Powinnyśmy

się spotkać i zobaczyć, o co chodzi.

- Jasne - zgodziłam się. - Cindy, czy właśnie to chciałaś mi powiedzieć

dziś wieczorem?

Potrząsnęła głową. W tle na ekranie wszystko się kłębiło -Mercer

obiecywał szybką i skuteczną reakcję.

- Masz problem, Linds... Potrząsnęłam głową.

- Nie mogę ci nic powiedzieć. Mercer zajmuje się wszystkim. Nigdy nie

widziałam, żeby był tak wściekły. Przykro mi.

- Nie prosiłam cię o przyjście tutaj, żeby coś z ciebie wyciągnąć...

- Cindy, jeśli coś wiesz, powiedz mi.

- Wiem, że twój szef powinien bardziej uważać na to, do czego się

zobowiązuje.

Spojrzałam na ekran.

- Mercer?

W tle słyszałam jego głos, zapewniający, że strzelanina była

odosobnionym incydentem, że mamy już konkretne ślady, że każdy

policjant będzie zaangażowany w tę sprawę, dopóki nie wytropimy

sprawcy.

- On mówi światu, że ty przyszpilisz tego faceta, zanim to się powtórzy...

- A więc...?

background image

Nasze spojrzenia się skrzyżowały.

- Myślę, że już się powtórzyło.

ROZDZIAŁ 8

Morderca grał właśnie w dowodzenie operacją pustynną i wygrywał.

Trach... trach... trach... trach...

Beznamiętnie patrzył przez podświetlony celownik na podczerwień na

zakapturzone postaci, które wtargnęły w pole widzenia. Wyciągnięcie

palca wystarczyło, żeby ciemne pomieszczenia podobnego do labiryntu

bunkra terrorystów eksplodowały kulami pomarańczowych płomieni.

Tajemnicze postacie rozbiegły się po wąskich korytarzach, trach, trach,

trach.

Był w tym mistrzem. Znakomita koordynacja ręka - oko. Nikt nie zdoła

mu dorównać.

Jego palec zadrżał na spuście. Wampiry, roztocza piaskowe, bezcielesne

głowy... Chodź do mnie, dziecinko... Trach, trach... W górę przez ciemne

korytarze... Roztrzaskał żelazne drzwi i wpadł do ich kryjówki, gdzie

zajadali się tabboulehem albo grali w karty. Jego broń wypluwała z siebie

pomarańczową śmierć. Niech będą błogosławieni czyniący pokój.

Uśmiechnął się z zadowoleniem.

Ponownie spojrzał spod przymkniętych powiek przez celownik i

odtworzył w pamięci scenę przed kościołem, widział oczyma wyobraźni

jej twarz. Ta mała gołębica z włosami splecionymi w warkocz, z

plecakiem w barwach tęczy na ramieniu.

Trach, trach. Postać na ekranie eksplodowała. Dzięki temu pobił rekord.

Jeest! Jego wzrok powędrował w kierunku licznika. Dwustu

background image

siedemdziesięciu sześciu zabitych.

Pociągnął solidny łyk z butelki corony i uśmiechnął się szeroko. Nowy

osobisty rekord. Ten wynik wart był zapamiętania. Uderzył pięścią w

swoje inicjały: F.C.

Stał przy maszynie do gier w pasażu Playtime w West Oakland i naciskał

spust jeszcze długo po zakończeniu gry. W tym lokalu był jedynym białym

mężczyzną. Jedynym. Prawdę mówiąc, dlatego tu przyszedł.

Nagle nad jego głową w czterech wielkich odbiornikach telewizyjnych

pojawiła się ta sama twarz. Przejmujący chłód powędrował wzdłuż jego

pleców i jednocześnie poczuł, jak ogarnia go furia.

To był Mercer, nadęty osioł, szef policji w San Francisco. Zachowywał się

tak, jakby wszystko już wiedział.

- Wydaje się, że to zrobił jeden bandyta... - mówił. - To pojedyncza

zbrodnia...

Gdybyś tylko wiedział. Zaśmiał się.

Poczekaj do jutra. .Zobaczysz. Tylko poczekaj, panie dupku.

- Ghcę podkreślić z całą stanowczością - oświadczył szef policji - że w

żadnym wypadku nie pozwolimy sterroryzować tego miasta atakami na tle

rasowym.

Tego miasta. Splunął z pogardą. Co ty wiesz o tym mieście? Nie należysz

do tego miejsca.

Zacisnął dłoń na granacie C-l w kieszeni kurtki. Gdyby tylko chciał,

mógłby zdmuchnąć z powierzchni ziemi wszystko dookoła. Właśnie teraz.

Najpierw jednak musi coś zrobić.

Jutro.

Jutro pobije inny własny rekord.

background image

ROZDZIAŁ 9

Następnego ranka wróciliśmy z Jacobim pod kościół La Salle Heights,

żeby jeszcze raz przeszukać miejsce zbrodni.

Przez całą noc martwiło mnie to, co Cindy opowiedziała o sprawie, która

trafiła na jej biurko. Dotyczyła starszej czarnoskórej kobiety, mieszkającej

samotnie na osiedlu Gustave White w West Oaklahd. Trzy dni temu policja

znalazła ją wiszącą na rurze w piwnicy, ze sznurem elektrycznym

owiniętym ciasno dookoła szyi.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to na samobójstwo. Na ciele nie było

żadnych otarć ani ran wskazujących na to, że się broniła. Lecz następnego

dnia w Czasie sekcji znaleziono pod jej paznokciami jakieś łuskowate

resztki, które okazały się być fragmentami ludzkiej skóry z

mikroskopijnymi punkcikami zaschniętej krwi. Biedna kobieta

rozpaczliwie wbijała w kogoś paznokcie, zanim umarła.

- W końcu się okazało, że nie powiesiła się sama - powiedziała Cindy. -

Została zlinczowana.

Kiedy ponownie znalazłam się na miejscu zbrodni przed kościołem, byłam

mocno zaniepokojona. Cindy mogła mieć rację. A jeśli to tutaj było nie

pierwszym, lecz drugim morderstwem popełnionym na tle rasowym?

Jacobi podszedł do mnie. W ręku trzymał zwiniętą „Chronicie".

- Widziała to pani, szefowo?

Na pierwszej stronie rzucał się w oczy nagłówek: „Policja zbita z tropu, w

ataku na kościół ginie jedenastoletnia dziewczynka".

Artykuł został napisany przez Toma Stone i Suzie Fitzpatrick, których

gwiazda przybladła, kiedy Cindy wypłynęła w czasie śledztwa w sprawie

background image

morderstw nowożeńców. Jeśli prasa będzie dolewać oliwy do ognia, a

dwaj aktywiści Gray i Jones dobrze namieszają, wkrótce społeczeństwo

oskarży nas o siedzenie z założonymi rękoma, gdy tymczasem podejrzany

jest na wolności.

- Ci twoi kumple... - zaczął rozdrażnionym tonem. -Zawsze się nas

czepiają.

- Daj spokój, Warren. - Pokręciłam głową. - Moi kumple nie robią takich

numerów.

Za naszymi plecami, pośród drzew, brygada Charliego Clap-persa

zajmująca się badaniem miejsca zbrodni przeszukiwała teren wokół

pozycji snajpera. Znaleźli kilka odcisków stóp, ale żaden nie nadawał się

do identyfikacji. Mieli zdjąć odciski palców z każdej znalezionej łuski,

przeszukać ziemię wykrywaczem metali, zebrać każdą drobinkę kurzu i

każdą nitkę z miejsca, gdzie przypuszczalnie parkował podejrzany

samochód.

- Ktoś jeszcze widział tego vana? - spytałam Jacobiego. W pewien sposób

dobrze było znów z nim pracować. Mruknął coś i pokręcił głową.

- Wytropiliśmy parę pijaczków, którzy tamtego dnia pili w krzakach na

rogu. Jak dotąd mamy tylko to. - Rozłożył rysunek wykonany na

podstawie opisu Bernarda Smitha. -Dwugłowy lew, nalepka na tylnych

drzwiach vana. - Jacobi wciągnął policzki. - Kogo my szukamy,

poruczniku, Pokemona-zabójcę?

Po drugiej stronie trawnika zobaczyłam Aarona Winslowa, wychodzącego

z kościoła. Garstka protestujących zbliżała się do niego od strony

policyjnej barierki, odległej o jakieś czterdzieści pięć metrów. Kiedy mnie

dostrzegł, na jego twarzy odmalowało się napięcie.

background image

- Ludzie chcą jakoś pomóc. Zamalować dziury po kulach, odbudować

fasadę - powiedział. - Nie chcą na to patrzeć.

- Przykro mi - odrzekłam - ale trwa dochodzenie. Wziął głęboki oddech.

- Ciągle odtwarzam to w pamięci. Ktokolwiek to zrobił, miał łatwe

zadanie. Stałem dokładnie tam, poruczniku. Byłem bardziej na linii strzału

niż Tasha. Jeśli ten ktoś próbował kogoś zranić, dlaczego nie strzelał do

mnie?

Uklęknął i podniósł z ziemi różową klamerkę do włosów w kształcie

motyla.

- Czytałem gdzieś, że odwaga rozkwita tam, gdzie wina i wściekłość są na

wolności.

Ciężko to przeżył. Było mi go żal; czułam do niego sympatię. Zdobył się

na niewyraźny uśmiech.

- Ten sukinsyn nie zdoła zniszczyć naszej pracy. Nie poddamy się.

Pogrzeb Tashy odbędzie się tutaj, w tym kościele.

- Pójdziemy do jej domu, żeby złożyć wyrazy współczucia -

powiedziałam.

- Mieszkają tam. W budynku A. - Wskazał w stronę osiedla. - Na pewno

spotka się pani z życzliwym przyjęciem, ponieważ są tam tacy jak wy.

Spojrzałam na niego, zaskoczona.

- Przepraszam? Co pan miał na myśli?

- Nie wiedziała pani, poruczniku? Wujek Tashy Catchings jest

policjantem.

ROZDZIAŁ 10

Poszłam do mieszkania Catchingsów, złożyłam kondolencje, a potem

wróciłam do Pałacu Sprawiedliwości. Cała ta sprawa była niezmierne

background image

przygnębiająca.

- Mercer cię szuka - krzyknęła Karen, nasza długoletnia sekretarka, kiedy

tylko pojawiłam się w drzwiach. -Wygląda na to, że jest wściekły. Co

prawda, zawsze tak wygląda.

Bez trudu wyobraziłam sobie minę Mercera na widok nagłówka w

popołudniowym wydaniu „Chronicie". Prawdę powiedziawszy, w całym

Pałacu brzęczało jak w ulu o tym, że ofiara morderstwa z La Salle Heights

była spokrewniona z jednym z naszych ludzi.

Na biurku czekało na mnie kilka wiadomości. Na samym spodzie

natknęłam się na imię Claire. Powinna teraz właśnie kończyć sekcję Tashy

Catchings. Chciałam odsunąć spotkanie z Mercerem do chwili, aż będę

miała coś konkretnego do przekazania, więc zadzwoniłam do Claire. Była

najbardziej bystrym, inteligentnym i dokładnym lekarzem sądowym, jaki

kiedykolwiek pracował w tym mieście, a tak się też złożyło, że była

również moją najbliższą przyjaciółką. Wszyscy związani z wymiarem

sprawiedliwości wiedzieli i o tym, że kierowała departamentem bez

żadnego wsparcia, podczas gdy naczelny koroner Rigetti, sztywniak

mianowany przez burmistrza, podróżował po kraju na sądowe zjazdy,

pracując w ten sposób na swój polityczny życiorys. Jeśli chciało się czegoś

z biura koro-nera, zawsze trafiało się na Claire.

Ilekroć potrzebowałam, żeby ktoś mną potrząsnął, rozśmieszył mnie albo

po prostu wysłuchał, szłam do niej.

- Co u ciebie, kochanie? - powitała mnie z właściwym jej optymizmem w

głosie, który pobrzmiewał dźwiękiem czystego mosiądzu.

- Nic nowego. - Wzruszyłam ramionami. - Ocena pracy zespołu,

podsumowania śledztw... przydzielanie okręgów miasta, zabójstwa na tle

background image

rasowym...

- To właśnie moja działka.- zachichotała. - Wiedziałam, że się odezwiesz.

Moi szpiedzy donieśli mi, że masz cholernie trudną sprawę.

- Czy ci szpiedzy pracują może w „Chronicie" i jeżdżą zużytą srebrną

mazdą?

- Albo samochodem biura prokuratora okręgowego i bmw 535. Co sobie,

u diabła, myślisz, jak by tu inaczej docierały wieści, co?

- Dobra, o jednej ci powiem. Okazało się, że wujek tej zabitej

dziewczynki jest gliną. W Nothern. A to biedne dziecko wyląduje na

plakacie akcji dla La Salle Heigts. Znakomita uczennica, nigdy nie

sprawiała kłopotów. To ma być sprawiedliwość? Ten sukinsyn władował

setki kawałków ołowiu w kościół i jeden z nich musiał trafić właśnie to

dziecko.

- Zaczekaj, skarbie - przerwała mi Claire - dwa, nie jeden.

- Dwa...? Została trafiona dwukrotnie? Zajmowali się nią ludzie z

pogotowia, jak mogliśmy to przeoczyć?

- Jeśli cię dobrze rozumiem, uważasz, że to stało się przez przypadek?

- Co chcesz powiedzieć?

- Kochanie - powiedziała Claire poważnym tonem - lepiej zejdź na dół i

zobacz.

ROZDZIAŁ 11

Kostnica znajdowała się w piwnicy Pałacu Sprawiedliwości, na zewnątrz

tylnego wejścia, i można się było do niej dostać asfaltową ścieżką

prowadzącą z głównego holu. Zbiegłam z dwóch kondygnacji w niecałe

trzy minuty.

background image

Claire czekała przy recepcji na zewnątrz .swojego biura. Jej jasna i zwykle

pogodna twarz nosiła wyraz profesjonalnego zaangażowania, ale na mój

widok rozjaśniła się uśmiechem. Claire powitała mnie przyjacielskim

kuksańcem.

- Jak się masz, piękna nieznajoma? - zapytała, jak gdyby sprawa śledztwa

była odległa o tysiące kilometrów.

Zawsze potrafiła rozładować napięcie nawet w najbardziej krytycznych

sytuacjach. Podziwiałam, jak umiała mnie odprężyć za pomocą zwykłego

uśmiechu.

- W porządku, Claire. Po prostu wpadłam po uszy, kiedy dostałam to

zadanie.

- Nie spodziewam się, bym cię często widywała teraz, kiedy jesteś

chłopcem do bicia Mercera.

- Bardzo śmieszne.

Uśmiechnęła się familiarnie, jakby chciała powiedzieć: Hej, wiem, o czym

myślisz, ale przede wszystkim musisz mieć czas dziewczynko, dla tych,

którzy cię kochają. Bez zbędnych słów poprowadziła mnie przez

wyłożony linoleum korytarz do sali operacyjnej zwanej Kryptą.

Zerknęła na mnie przez ramię i powiedziała:

- Wygląda na to, że jesteś pewna, iż Tasha Catchings zginęła od

przypadkowego strzału.

- Tak właśnie myślę. Ten snajper władował w kościół trzy serie i tylko ona

została trafiona. Nawet poszłam tam i sprawdziłam miejsce, skąd padły

strzały. Żaden cel nie mógł być stamtąd dostatecznie blisko, strzał był

pewny. Ale powiedziałaś: dwa...

- Aha - przytaknęła.

background image

Przeszłyśmy przez hermetycznie zamykane drzwi do suchego, chłodnego

wnętrza Krypty. Lodowaty chłód i zapach chemikaliów zawsze

wywoływały we mnie dreszcze.

I teraz było tak samo. Zobaczyłam pojedynczy stół na kółkach, a na nim

niedużą wypukłość przykrytą białym prześcieradłem. Zajmowała nie

więcej niż pół długości stołu.

- Zaczekaj - ostrzegła mnie Claire.

Nagie ciała ofiar po sekcji, sztywne i zastraszająco blade, nie stanowiły

przyjemnego widoku. Ściągnęła prześcieradło. Zobaczyłam twarz dziecka.

Boże, jaka ona była mała...

Patrzyłam na jej miękką skórę w kolorze kości słoniowej, tak niewinną,

tak niepasującą do tego zimnego, sterylnego otoczenia. O mało nie

wyciągnęłam ręki, by położyć dłoń na jej policzku. Miała taką miłą buzię.

Olbrzymia dziura, świeża od krwi, rozrywała ciało po prawej stronie piersi

dziecka.

- Dwie kule - wyjaśniła Claire. - W zasadzie jedna nad drugą, w krótkim

odstępie czasu. Mogę zrozumieć, dlaczego pracownicy pogotowia tego nie

zauważyli. Obie przeszły prawie tym samym otworem wlotowym.

Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Zrobiło mi się niedobrze.

- Pierwszy pocisk wyszedł przez łopatkę - mówiła dalej Claire,

przewracając na bok drobne ciało. - Drugi utkwił w kręgosłupie na

wysokości czwartego kręgu.

Wyciągnęła rękę i z Sąsiedniego stołu wzięła płytkę Petriego.

Szczypczykami wyjęła spłaszczony kawałek ołowiu, wielkości mniej

więcej dwudziestopięciocentówki.

- Dwa pociski, Linds... Pierwszy rozerwał prawą komorę, załatwiając

background image

sprawę. Prawdopodobnie była już martwa, kiedy dosięgnął ją drugi strzał.

Dwa strzały... Dwa na milion rykoszetów? Odtworzyłam w pamięci

miejsce, gdzie przypuszczalnie była Tasha, kiedy wyszła z kościoła, i linię

ognia mordercy ukrytego wśród drzew. Jeden - owszem, to możliwe, ale

dwa?

- Czy zespół Charliego Clappersa znalazł jakieś ślady po pociskach na

ścianach kościoła powyżej rniejsca, gdzie znajdowała się Tasha?

- Nie wiem. - Normalną procedurą we wszystkich przypadkach zabójstw

było staranne połączenie każdego pocisku z miejscem, w które uderzył. -

Sprawdzę.

- Z jakiego materiału zbudowane są ściany kościoła tam, gdzie została

trafiona? Z drewna czy z kamienia?

- Z drewna. Pocisk z M16 w żaden sposób nie mógł odbić się od

drewnianej ściany.

Claire zsunęła wysoko na czoło okulary ochronne. Jej twarz była jak

zwykle przyjacielska i pogodna, ale pojawił się na niej wyraz

niezachwianego przekonania.

- Lindsay, kąt wejścia jest czołowy i oczywisty w wypadku obu pocisków.

W wypadku rykoszetów kąt byłby inny.

- Dokładnie przeanalizowałam pozycję snajpera, Claire. Musiałby być

cholernie dobrym strzelcem, żeby tak trafić z miejsca, gdzie stał.

- Mówiłaś, że ostrzał kościoła był nieregularny?

- Według stałego wzofu, z prawej strony do lewej. I nikt inny nie został

ranny. Setka pocisków, a tylko ona zginęła.

- Więc przypuszczasz, że to był tylko nieszczęśliwy przypadek, tak? -

Claire zsunęła z dłoni plastikowe rękawiczki i wrzuciła je zręcznie do

background image

kosza. - Słuchaj, te dwa strzały absolutnie nie były dziełem przypadku. Nie

wyglądają na rykoszety ani na nic w tym rodzaju. Były celne i, że tak

powiem, celowe. Zabiły ją natychmiast. Może rozważyłabyś możliwość,

że w działaniu twojego snajpera nie było nic przypadkowego?

Wróciłam w myślach do sytuacji przed kościołem.

- Miałby wówczas tylko chwilę, żeby złożyć się do takiego strzału. I

wręcz niewyobrażalnie mało miejca.

- Wobec tego żaden Bóg nie ulitował się wtedy nad tą dziewczynką. -

Claire westchnęła ze współczuciem. - A ty lepiej zacznij szukać diabelnie

dobrego strzelca.

ROZDZIAŁ 12

Szokująca myśl, że może Tasha Catchings wcale nie była przypadkową

ofiarą, gnębiła mnie przez całą drogę powrotną do biura. Na górze

wpadłam na grupę detektywów oczekujących mnie z niecierpliwością.

Lorraine Stafford poinformowała, że poszukiwanie auta wreszcie dało

rezultaty: trzy dni temu z półwyspu na Mountain View skradziono dodge'a

ca-ravan rocznik '94. Poleciłam jej sprawdzić, czy zgadzają się cechy

charakterystyczne samochodu.

Złapałam Jacobiego, powiedziałam mu, żeby schował swoją drożdżówkę i

pojechał ze mną.

- Dokąd jedziemy? - jęknął.

- Na drugą stronę zatoki. Do Oakland.

- Mercer ciągle cię szuka! - wrzasnęła Karen, kiedy zderzyłyśmy się w

holu. - Co mam mu powiedzieć?

- Powiedz mu, że prowadzę dochodzenie.

background image

Dwadzieścia minut później minęliśmy Bay Bridge, kołyszący się ńa tle

nieciekawego zarysu centrum Oakland, i zajechaliśmy przed główną

siedzibę policji na Seventh.

Centralny zarząd policji w Oakland mieścił się w niskim

szarym budynku ze szkła i kasetonów w bezosobowym stylu wczesnych

lat sześćdziesiątych. Wydział zabójstw znajdował się na drugim piętrze, w

zatłoczonym, ponurym biurze nie większym od naszego. Do tej pory

zaglądałam tutaj ledwie kilka razy.

Porucznik Ron Vandervellen wstał, żeby nas powitać, kiedy zostaliśmy

wprowadzeni do jego biura.

- Cześć, słyszałem, że należą ci się gratulacje, Boxer. Witamy w świecie

siedzącego trybu życia.

- Chciałabym, Ron - odparłam.

- Co cię tu sprowadza? Chcesz się dowiedzieć, jak wygląda prawdziwy

świat?

Od lat wydziały zabójstw w San Francisco i Oakland prowadziły coś w

rodzaju przyjacielskiej rywalizacji. Tym po drugiej stronie zatoki

wydawało się, że jedyne, z czym mamy tu do czynienia, to przypadkowy

sprzedawca części komputerowych, który został znaleziony nagi i martwy

w pokoju hotelowym.

- Widziałem cię w wiadomościach wczoraj wieczorem -zarechotał

Vandervellen. - Jesteś bardzo fotogeniczna. -Uśmiechnął się szeroko do

Jacobiego. - Co sprowadza tutaj takie sławy jak wy?

- Mały ptaszek o nazwisku Chipman - odpowiedziałam. Tak nazywała się

czarna kobieta w podeszłym wieku, którą

znaleziono powieszoną w jej piwnicy. Ron wzruszył ramionami.

background image

- Mam tutaj setki niewyjaśnionych morderstw, jeśli przypadkiem cierpicie

na nadmiar wolnego czasu.

Byłam przyzwyczajona do uszczypliwych uwag Rona, ale tym razem

wydawał się szczególnie rozdrażniony.

- Nie przewidujemy tego w rozkładzie, Ron. Chcę tylko rzucić okiem na

miejsce zbrodni, jeśli można.

- Oczywiście. Myślę jednak, że będzie ci trudno powiązać to ze strzelaniną

pod kościołem.

- Z jakiego powodu? - spytałam.

Podniósł się, wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia i wrócił z aktami

sprawy w ręku.

- Przypuszczam, że miałbym ciężkie zadanie, żeby połączyć zabójstwo z

tak oczywistych pobudek rasowych jak wasze z morderstwem

popełnionym przez jednego z nich.

- Że co, proszę? - zdziwiłam się. - Zabójca Estelle Chip-man był czarny?

Założył okulary, przekartkował akta, aż natrafił na oficjalny dokument z

napisem „Raport koronera hrabstwa Alameda".

- Przeczytaj to i szlochaj - wymamrotał. - Gdybyś zadzwoniła, mógłbym

oszczędzić ci opłaty rogatkowej... „Próbki skóry znalezione pod

paznokciami ofiary sugerują zabarwienie skóry właściwe rasie innej niż

biała". Preparat jest obecnie w trakcie badań.

- Ciągle chcecie obejrzeć miejsce zbrodni? - zapytał Van-dervellen,

najwyraźniej dobrze się bawiąc.

- Masz coś przeciwko? Skoro już tu przyjechaliśmy...

- Jasne, jesteście moimi gośćmi. To sprawa Kripmana, ale gdzieś wyszedł.

Mogę was tam zawieźć. Nie odwiedzam zbyt często osiedla Gus White.

background image

Kto wie? Może jadąc z dwoma superglinami, nauczę się czegoś po drodze.

ROZDZIAŁ 13

Osiedle Gustave White przy Redmond Street w West Oak-land składało się

z sześciu identycznych, wysokich budynków z czerwonej cegły. Kiedy się

zatrzymaliśmy, Vandervellen powiedział:

- To wszystko nie trzymało się kupy... Ta biedna kobieta nie była chora, jej

sprawy finansowe też wydawały się w porządku, nawet chodziła dwa razy

w tygodniu do kościoła. Ale czasami ludzie po prostu się załamują. Aż do

sekcji sprawa wyglądała na oczywistą.

Przywołałam w pamięci zapisy w aktach: żadnych świadków, nikt nie

słyszał krzyków ani nie widział, by ktoś uciekał. Starszą samotną kobietę

znaleziono wiszącą na rurze centralnego ogrzewania w piwnicy, z

przechyloną pod kątem prostym głową i wystającym językiem,

Na osiedlu poszliśmy prosto do budynku C.

- Winda nie działa - poinformował nas Vandervellen. Zeszliśmy na dół

schodami. W piwnicy upstrzonej graffiti

skręciliśmy zgodnie z ręcznie namalowanym znakiem „Pralnia - Boiier".

- Tutaj ją znaleziono.

Pomieszczenie ciągle jeszcze przecinały na skos żółte taśmy używane na

miejscu przestępstwa. W powietrzu czuć było ostry, zjełczały odór. Całe

ściany pokrywało graffiti. Wszystko, co zostało tu znalezione - ciało,

przewód elektryczny, na którym została powieszona - zabrano już do

kostnicy albo jako materiał dowodowy.

- Nie wiem, co macie zamiar tu znaleźć. - Vandervellen wzruszył

ramionami.

background image

- Właściwie też nie wiem - przyznałam. - To zdarzyło się w zeszłą sobotę

późnym wieczorem?

- Według koronera około dziesiątej. Doszliśmy do wniosku, że starsza

pani zeszła na dół z praniem i ktoś ją tu zaskoczył. Dozorca znalazł ją

następnego ranka.

- A kamery? - zapytał Jacobi. - Są w głównym holu i w przejściach.

- Tak samo jak winda - zepsute. - Vandervellen ponownie wzruszył

ramionami.

Było jasne, że Vandervellen i Jacobi chcieliby wyjść stąd jak najprędzej,

ale mnie coś zatrzymywało. Co? Nie miałam pojęcia. Mój szósty zmysł

nie dawał mi spokoju. „Znajdź mnie... Gdzieś tutaj...".

- Sprawy rasowe możecie sobie darować - odezwał się Vandervellen. -

Jeśli szukacie jakichś powiązań, to wiecie na pewno, że seryjni nie

zmieniają metod w środku zabawy.

- Dzięki - warknęłam.

Dokładnie przeszukałam pomieszczenie, ale nic mnie nie uderzyło. Tylko

to przeczucie... „Przypuszczam, że musimy sami rozwiązać tę zagadkę.

Kto wie? Może wtedy pojawi się coś niespodziewanie na naszym

podwórku".

Kiedy Vandervellen miał już wyłączyć światło, coś przykuło mój wzrok. .

- Zaczekaj! -zawołałam.

Coś jak siła grawitacji ciągnęło mnie w odległą stronę pomieszczenia, do

ściany za miejscem, gdzie wisiała Chipman. Uklękłam i zaczęłam palcami

badać betonową powierzchnię. Gdybym nie widziała tego wcześniej, z

pewnością uszłoby to mojej uwagi.

Prymitywny rysunek, jakby dziecka, wykonany jasnopoma-rańczówą

background image

kredą. Lew. Jak ten na rysunku Bernarda Smitha, tylko ostrzejszy w

wyrazie. Tułów lwa przechodził w zwinięty ogon, ale to nie był ogon lwa..

Gada? Węża?

Ale to jeszcze nie było wszystko.

Ten lew miał dwie głowy: jedną lwią, drugą chyba kozią.

Czułam w piersiach ucisk, drżałam ze wstrętu, ale poznałam ten znak.

Jacobi stanął za moimi plecami. .

- Coś pani znalazła, poruczniku? Wzięłam głęboki oddech.

- Pokemona.

ROZDZIAŁ 14

Więc teraz już wiedziałam...

Obie sprawy były ze sobą powiązane. Dzięki temu, że Bernard Smith

zauważył uciekający samochód. Mieliśmy samochód, który posłużył do

ucieczki z miejsca zbrodni. I może mieliśmy podwójnego mordercę.

Dotarłszy z powrotem do Pałacu, wcale się nie zdziwiłam, kiedy

poinformowano mnie, że zirytowany Mercer kazał do siebie zadzwonić

natychmiast, gdy się pojawię.

Zamknęłam drzwi, wybrałam jego numer wewnętrzny i czekałam na

awanturę.

- Wiesz, co się tutaj dzieje - powiedział, władczym tonem. - Myślisz, że

wolno ci spędzać w terenie cały dzień i ignorować moje wezwania? Jesteś

teraz porucznikiem, Boxer. Masz kierować swoją brygadą. I dostarczać mi

stale informacji.

- Przepraszam, szefie, to dlatego, że...

- Zamordowano dziecko. Cała dzielnica została sterroryzowana. Mamy

background image

stąd o rzut kamieniem jakiegoś psychola, który próbuje zmienić to miejsce

w piekło. Jutro każdy przywódca Afroamerykanów w tym mieście będzie

chciał wiedzieć, co zamierzamy z tym zrobić.

- Ta sprawa sięga głębiej, szefie. Mercer nagle umilkł.

- Głębiej niż co?

Opowiedziałam mu, co odkryłam w piwnicy w Oakland. O znaku

podobnym do lwa, który odegrał rolę w obu zbrodniach.

Usłyszałam, jak bierze głęboki oddech.

- Więc mówisz, że te dwa zabójstwa są powiązane?

- Na razie mówię tylko, że istnieje taka możliwość. Staram się nie

wyciągać pochopnie wniosków.

Mercer wolno wypuszczał powietrze z płuc.

- Poślij zdjęcie tego czegoś do laboratorium. Razem ze szkicem tej

nalepki, którą widział dzieciak z Bay View. Chcę wiedzieć, co ten rysunek

znaczy.

- Już to zrobiłam.

- A ten wóz, którym uciekł sprawca? Coś się już wyjaśniło?

- Nic.

Jakaś przykra myśl zdawała się formować w umyśle Mer-cera.

- Jeśli to jakiś rodzaj spisku, to nie zamierzamy siedzieć z założonymi

rękoma, aż to miasto stanie się zakładnikiem terrorystów.

- Szukamy intensywnie vana. Proszę dać mi trochę czasu na

rozpracowanie tego symbolu.

Nie chciałam informować go o moich najgorszych obawach. Jeśli

Vandervellen miał rację, że zabójca Estelle Chipman był czarny, i jeśli

Claire nie myliła się, sądząc, że od początku zamierzał zabić Tashę

background image

Catchings, to mogło wcale nie chodzić o akcję terrorystyczną na tle

rasowym.

Nawet przez telefon wyczułam, jak wokół szczęk Mercera pogłębiają się

zmarszczki. Prosiłam go przecież o podjęcie

ryzyka, dużego ryzyka. Wreszcie usłyszałam, jak wypuszcza powietrze z

płuc.

- Proszę mnie nie rozczarować, poruczniku. Proszę rozwiązać tę sprawę.

Kiedy odkładałam słuchawkę, czułam rosnącą presję. Świat oczekiwał, że

rozbiję każdą grupę przestępczą działającą na zachód od Montany, a mnie

zaczynały nurtować poważne wątpliwości.

Na biurku zauważyłam wiadomość od Jill.

„Co powiesz na drinka? O szóstej" - odczytałam. - „Będziemy wszystkie".

Cały dzień spędzony na dochodzeniu... Jeżeli cokolwiek mogło uśmierzyć

moje obawy, to Jill, Claire, Cindy i szklaneczka margarity w U Susie.

Nagrałam się na pocztę głosową Jill, że przyjdę.

Spojrzałam na wyblakłą niebieską czapeczkę do baseballu, wiszącą na

drewnianym stojaku w kącie biura, z wyhaftowanymi słowami „Jest

bosko...". Należała do Chrisa Raleigha. Dał mi ją w czasie cudownego

weekendu w Heavenly Valley, kiedy się wydawało, że cały świat na chwilę

zniknął i kiedy oboje otworzyliśmy się na to, co zaczęło się dziać między

nami.

- Nie pozwól mi tego spartaczyć - wyszeptałam. Poczułam gryzące łzy

pod powiekami. Boże, jak bym chciała, żeby był tutaj.

- Ty łajdaku... - potrząsnęłam głową, patrząc na czapeczkę. - Tęsknię za

tobą.

background image

ROZDZIAŁ 15

Niespełna minutę po tym, jak usadowiłam się na naszym starym miejscu w

U Susie, poczułam, że czary zaczynają działać i sytuacja znów się

powtarza.

Kłopotliwa sprawa, która staje się coraz trudniejsza. Dzbanek pełen

wysokooktanowej margarity. Moje trzy przyjaciółki, wszystkie znakomite

w egzekwowaniu prawa. Obawiałam się, że nasz Kobiecy Klub Zbrodni

znów zaczął działać.

-' Znów jak w dawnych czasach? - Claire się uśmiechnęła, przesuwając

nieco swoje obfite ciało, żeby zrobić dla mnie miejsce.

- Bardziej niż ci się zdaje - westchnęłam. Potem dodałam, nalewając sobie

drinka: - Boże, jak tego potrzebowałam.

- Ciężki dzień? - zapytała Jill.

- Nie. - Potrząsnęłam głową. - Jak zwykle. Bułka z masłem.

- Tak, ta papierkowa robota każdego by wykończyła. - Claire pociągnęła

łyk margarity. - Zdrówko. Dobrze was znowu widzieć, dziewuszki.

Czułam wiszące w powietrzu oczekiwanie/Popijając łyk, przebiegłam

spojrzeniem po naszej grupce. Wszystkie oczy utkwione były we mnie.

- Uh-uh. - O mały włos nie naplułam sobie do szklaneczki. - Nie mogę o

tym mówić. Nawet zacząć.

- Ja ci powiem - zachrypiała Jill z potwierdzającym uśmiechem. - Sprawy

uległy zmianie. Nastały rządy Lindsay.

- To nie tak, Jill. Jest rozkaz, żeby trzymać buzię na kłódkę. Mercer

zakończył dyskusję. Nawiasem mówiąc, myślałam, że spotykamy się dziś

z twojego powodu.

Błękitne oczy Jill roziskrzyły się.

background image

- Przedstawicielka biura prokuratora okręgowego chętnie ustąpi pola

swojej szacownej koleżance z trzeciego piętra.

- Jezu, dziewczyny, prowadzę to śledztwo dopiero od dwóch dni.

- O czym, do diabła, wszyscy w mieście gadają? - odezwała się Claire. -

Chcecie może wiedzieć, co ja dziś robiłam? Najpierw o dziesiątej zrobiłam

pełną sekcję mózgu, potem miałam wykład na uniwersytecie o patologii...

- Możemy porozmawiać o efekcie cieplarnianym - przerwała Cindy - albo

o książce, którą właśnie czytam: Śmierć Wisznu.

- To nie tak, że nie chcę wam o tym opowiedzieć - zaprotestowałam. -

Tylko po prostu to jest tajne, poufne.

- Czy tak poufne jak to, co ci przekazałam i dzięki czemu wybrałaś się do

Oakland? - zapytała Cindy.

- Musimy o tym porozmawiać - powiedziałam. - Ale potem.

- Mam dla ciebie propozycję - dodała Jill. - Podzielisz się swoją wiedzą z

nami. Jak zawsze. Potem ja wam coś powiem. Zadecydujecie, czyje

nowiny są ciekawsze. Zwycięzca płaci czekiem.

Wiedziałam, że moje poddanie się jest tylko kwestią czasu. Jak mogłabym

coś trzymać w tajemnicy przed moimi dziewczynami? Wszystko już

znalazło się w wiadomościach - przynajmniej częściowo. Poza tym w

całym Pałacu nie było trzech innych równie przenikliwych umysłów.

- Ale to zostanie między nami.

- Oczywiście - powiedziały równocześnie Jill i Claire -Uff!

- A to znaczy, że nic nie może się przedostać do prasy -zwróciłam • się do

Cindy. - Dosłownie nic. Dopóki ci nie powiem.

- Dlaczego zawsze mam wrażenie, że mnie szantażujesz? - Potrząsnęła

głową, a potem dodała: - Jasne. Umowa stoi.

background image

Jill napełniła moją szklankę.

- Wiedziałam, że się w końcu złamiesz.

- Taak. - Upiłam łyk. - Zdecydowałam, że wam powiem, kiedy

spytałyście, czy miałam ciężki dzień.

Krok po kroku, przeprowadziłam je przez dotychczasowe dochodzenie.

Nalepka, zauważona przez Bernarda Smitha na uciekającym z miejsca

zdarzenia samochodzie. Identyczny rysunek w Oakland. Możliwość, że

Estelle Chipman została zamordowana. Przypuszczenie Claire, że Tasha

Catchings była zamierzonym celem.

- Wiedziałam! - triumfowała Cindy.

- Pewnie masz odkryć, co ten niby-lew ma znaczyć? -dopytywała się

Claire.

Skinęłam głową.

- Właśnie. I to szybko.

- Czy jest coś jeszcze, co rzeczywiście wiąże te dwie ofiary? - badała Jill,

asystent prokuratora okręgowego.

- Na razie nic.

- A co z motywem? - naciskała.

- Wszyscy sądzą, że to robota grup przestępczych. Ostrożnie przytaknęła.

-Aty?

- Zaczynam myśleć inaczej. Musimy się zastanowić, czy ktoś nie używa

takiego właśnie scenariusza jako zasłony dymnej.

Przy stole zapadła długa cisza.

- Seryjny zabójca na tle rasowym - powiedziała wreszcie Claire.

ROZDZIAŁ 16

background image

Podzieliłam się więc nowinami, a wszystkie były złe. Siedziałyśmy z

markotnymi minami. Skinęłam głową w stronę Jill.

- Teraz twoja kolej.

- Bennett odchodzi, mam rację? - wyrwała się Cindy.

W ciągu ośmiu lat pracy w biurze prokuratora okręgowego Jill szybko

awansowała i praktycznie stała się osobą numer dwa w zarządzie. Gdyby

stary zdecydował się odejść, ona byłaby oczywistym kandydatem na

stanowisko prokuratora San Francisco.

Jill roześmiała się i pokręciła głową.

- Będzie trzymał się tego stołka za dębowym biurkiem aż do śmierci. Taka

jest prawda.

- No, dobrze, ale przecież miałaś nam coś powiedzieć -naciskała Claire.

- Masz rację - przyznała. - Więc...

Spoglądała na nas kolejno, czekając, aż napięcie sięgnie zenitu. Jej ciemne

oczy, zwykle tak przenikliwe, nigdy nie wyglądały równie pogodnie. W

końcu na twarzy pojawił się uśmieszek. Westchnęła głęboko i powiedziała:

- Jestem w ciąży.

Siedziałyśmy, czekając, by przyznała, że po prostu chciała

nas nabrać. Ale nic takiego nie nastąpiło. Patrzyła uważnie w nasze twarze,

aż minęło przynajmniej pół minuty.

- Ż... Żartujesz ¦<- wyjąkałam wreszcie.

Jill należała do najbardziej zaganianych kobiet, jakie znałam. Można było

zastać ją w pracy przez większość wieczorów nawet po ósmej. Jej mąż,

Steve, kierował funduszem inwestycyjnym w Banku Amerykańskim.

Oboje prowadzili życie na wysokich obrotach: górskie wyprawy rowerowe

w Moab, windsurfing na Columbii w Oregonie. Dziecko...

background image

- Ludziom czasem się to zdarza - rzekła ku naszemu zdumieniu.

- Wiedziałam! - wykrzyknęła Claire, klepnąwszy w stół. -Po prostu

wiedziałam, kiedy dostrzegłam ten wyraz w twoich oczach! Zobaczyłam,

jak promieniejesz. Pomyślałam: coś tu się dzieje. Wiesz zresztą, że

rozmawiasz ze specjalistką w tej dziedzinie. Jak długo?

- Osiem tygodni. Termin mam w końcu maja. - Oczy Jill błyszczały, jakby

była młodą dziewczyną. - Poza naszymi rodzinami jesteście pierwsze,

którym to mówię.

- Bennett się wścieknie - parsknęła Cindy.

- Ma jeszcze trzech zastępców. A poza wszystkim, ja nie odchodzę, żeby

wyjechać na Pantalumę i uprawiać winogrona. Ja będę miała d z i e c k o.

Zauważyłam, że się uśmiecham. Część mnie ogromnie się cieszyła, tak

bardzo, że aż chciało mi się płakać. Część była troszeczkę zazdrosna.

Reszta ciągle nie mogła uwierzyć w to, co usłyszałam.

- To dziecko samo wie lepiej, po co się pojawia - powiedziałam z

szerokim uśmiechem. - Będzie kołysane do snu nagraniami ze spraw

karnych stanu Kalifornia.

- O nie! - zbuntowała się Jill. - W żądnym razie. Obiecuję, że to się nie

zdarzy. Mam zamiar być naprawdę dobrą mamą.

Wstałam i pochyliłam się nad stołem w jej stronę.

- To wspaniale, Jill.

Przez chwilę patrzyłyśmy sobie prosto w oczy. Czułam się tak nieziemsko

szczęśliwa z jej powodu. Pamiętałam, że kiedy byłam śmiertelnie

przerażona z powodu choroby krwi, którą u mnie wykryto, Jill rozpostarła

ramiona i pokazała nam swoje straszliwe blizny; wyjaśniła, jak kaleczyła

się sama w średniej szkole i college'u; jak wyzwanie, żeby zawsze

background image

znajdować się na topie, tak zdominowało jej życie, że wyładować się

mogła tylko, zadając sobie rany. Objęłyśmy się i uściskałam ją.

- Od dawna to planowałaś? - spytała Claire.

- Próbowaliśmy od kilku miesięcy - wyjaśniła Jill, siadając ponownie. -

Nie jestem pewna, czy to była świadoma decyzja, poza tym, że czas

wydawał się odpowiedni. - Spojrzała na Claire. - Spotkałam cię po raz

pierwszy, kiedy Lind-say zaprosiła mnie do waszego kółka, i opowiadałaś

wtedy o swoich dzieciach... Coś we mnie drgnęło. Pamiętam, że

pomyślałam: „Ona prowadzi biuro koronera, jest jedną z bardziej bystrych

kobiet, jakie znam, osiągnęła wszystko w swoim fachu, a jednak mówi

przede wszystkim o tym".

- Kiedy zaczynasz pierwszą pracę - wyjaśniła Claire -masz przed sobą

karierę i mnóstwo zapału. Jako kobieta czujesz, że musisz dowieść, iż

zasługujesz.na sukcesy. Jednak kiedy masz już dzieci, wszystko staje się

inne, prostsze. Dochodzisz do wniosku, że to, co było, już cię nie dotyczy.

Uświadamiasz sobie, że... że dłużej nie musisz niczego udowadniać. Już to

zrobiłaś.

- Więc ja też chcę to poznać, chociaż troszeczkę! - powiedziała Jill z

błyskiem w oku. - Nigdy się wam nie przyznałam, dziewczynki - mówiła

dalej - że już raz byłam w ciąży. Pięć lat temu. - Upiła łyk wody i

odgarnęła z karku ciemne włosy. - Moja kariera rozwijała się wtedy w

błyskawicznym tempie, pamiętacie może, akurat były przesłuchania w

sprawie La Frade, a Steve właśnie rozkręcał ten swój fundusz.

- Po prostu to nie był dla was odpowiedni moment, skarbie - wtrąciła

Claire.

- To nie tak - odpowiedziała pośpiesznie Jill. - Ja chciałam tego dziecka.

background image

Tylko wszystko wtedy się zbiegło. Siedziałam nad robotą w biurze do

dziesiątej. Wyglądało na to, że Steve ciągle będzie poza domem...

Przerwała na chwilę, a w jej oczach pojawił się cień smutku.

- Zaczęłam trochę krwawić. Lekarz mnie ostrzegał, żebym zwolniła

tempo. Próbowałam, ale nikomu nie na rękę były przerwy w procesie, a ja

zawsze byłam sama. Któregoś dnia poczułam, jakby wnętrzności mi

eksplodowały. Straciłam to dziecko... w czwartym miesiącu.

- O Jezu - wysapała Claire. - Och, Jill.

Jill wciągnęła oddech, a przy stole zapadło przykre milczenie.

- Więc jak się czujesz? - spytałam w końcu.

- Nieziemsko... Fizycznie lepiej niż kiedykolwiek... - Na moment

zamknęła oczy i po chwili ponownie spojrzała na nas. - Prawdę mówiąc,

jestem zupełnie rozbita.

Wzięłam ją za rękę.

- A co na to twój lekarz?

- Mówi, że będziemy uważnie się wszystkiemu przyglądać i żebym

zredukowała do minimum wszystkie sprawy wymagające wysiłku. Mam

włączyć niższy bieg.

- A posiadasz coś takiego? - zapytałam.

- Teraz tak. - Pociągnęła nosem.

- No proszę! - rzuciła Cindy. - Jill poczuła odciąg!

Tak mówiono w dotcomach na wszystko, co nie pozwala człowiekowi

zajmować się pracą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni

w tygodniu.

W oczach Jill nastąpiła jakaś wspaniała zmiana, coś, czego nigdy

wcześniej nie zauważyłam. Jill była zawsze kobietą sukcesu. Miała piękną

background image

twarz i karierę, na którą ciężko zapracowała. Teraz wreszcie zobaczyłam,

że jest szczęśliwa. W jej pięknych oczach wezbrały łzy. Widziałam, jak ta

kobieta w sądzie występowała przeciwko najtwardszym skurczybykom w

mieście; widziałam, jak nieubłaganie ścigała morderców. Widziałam na jej

przedramionach ślady zwątpienia w siebie.

Ale nigdy wcześniej nie widziałam, żeby płakała. — Cholera... -

Uśmiechnęłam się i sięgnęłam po rachunek. - Wygląda na to, że ja płacę.

ROZDZIAŁ 17

Jeszcze kilka razy wylewnie uścisnęłyśmy się z Jill, po czym wyruszyłam

w drogę powrotną do mojego mieszkania na Portrero Hill.

Mieściło się ono na drugim piętrze odnowionego na błękitno domu w stylu

wiktoriańskim. Było jasne i przytulne, z alkową o szerokich oknach, z

których rozpościerał się widok na zatokę. Martha, moja border collie o

czułym sercu, czekała przy drzwiach.

- Cześć, kochanie - powiedziałam.

Powitała mnie, machając ogonem i opierając łapy o moją nogę.

- No, jak ci minął dzień? - Trąciłam ją nosem, głaszcząc jednocześnie

uśmiechnięty pysk.

Poszłam do sypialni i zrzuciłam służbowe ciuchy. Rozpuściłam włosy,

założyłam ogromną bluzę z logo Giantsów i flanelowe spodnie od piżamy,

które nosiłam zawsze, kiedy robiło się zimno. Nakarmiłam Marthę,

przygotowałam sobie filiżankę orange zinger i zapadłam w pełen poduszek

fotel w alkowie.

Przełknęłam łyk herbaty, Martha usadowiła się na moich kolanach. Gdzieś

daleko za oknem widziałam migoczącą siateczkę świateł pozycyjnych

background image

samolotu podchodzącego do lądowania. Uprzytomniłam sobie, jak trudno

mi wyobrazić sobie Jill w roli mamy... Jej smukłą, zgrabną figurę z coraz

bardziej wystającym brzuszkiem... zasypywaną gratulacjami i uściskami

naszej paczki Na samą myśl o tym zaczęłam chichotać. Spojrzałam z

uśmiechem na Marthę.

- Malutką Jill ma zamiar być mamą.

Nie widziałam nigdy Jill tak przepełnionej radością. Zaledwie kilka

miesięcy wcześniej i ja myślałam, jak bardzo chciałabym mieć dziecko.

Jill powiedziała: ja też chciałam to poznać... Ale w moim przypadku tak

się nie stało.

W naszej rodzinie bycie rodzicem nie wydawało się takie oczywiste i

naturalne.

Mama umarła, zanim skończyłam dwadzieścia cztery lata

i wstąpiłam na Akademię Policyjną. Miała raka piersi i przez dwa ostatnie

lata college'u opiekowałam się nią. Pędziłam po zajęciach, żeby zawieźć ją

do centrum handlowego, gdzie pracowała, przygotowywałam jedzenie,

zajmowałam się młodszą siostrą, Cat.

Mój ojciec, policjant z San Francisco, zniknął z naszego życia, kiedy

miałam trzynaście lat. Do dziś nie wiem dlaczego. Dorastałam,

wysłuchując w kółko opowieści - że oddał swoje pieniądze bukmacherom,

prowadził podwójne życie, potrafił każdego owinąć sobie dookoła palca,

że któregoś dnia po prostu nie wytrzymał i nie mógł już dłużej nosić

munduru.

Ostatnio słyszałam od Cat, że mieszkał gdzieś w Redon-do Beach i

prowadził własny interes, firmę ochroniarską. Funkcjonariusze starej daty

z okręgu centralnego wciąż mnie pytali, co słychać u Marty'ego Boxera.

background image

Opowiadali niestworzone historie o nim i może dobrze, że ktoś na myśl o

nim potrafił się śmiać. Marty, który kiedyś przyskrzynił trzech

włamywaczy za pomocą jednej pary kajdanek... Marty, który zatrzymał się

i poszedł zrobić zakład, a podejrzany czekał na niego w samochodzie... Ja

natomiast myślałam tylko o tym, że ten łajdak zostawił mnie samą, bym

opiekowała się umierającą matką, i nigdy nie dał znaku życia.

Nie widziałam ojca od prawie dziesięciu lat. Od chwili, kiedy zostałam

policjantką. Zauważyłam go wśród publiczności, kiedy odbierałam

dyplom Akademii Policyjnej, ale nie zamieniliśmy ani słowa. Nawet za

nim nie tęskniłam.

Boże, całe wieki minęły od chwili, kiedy ostatni raz rozdrapywałam stare

blizny. Mama odeszła jedenaście lat temu. Wyszłam za mąż i zdążyłam się

rozwieść. Dostałam pracę w wydziale zabójstw. Prowadziłam

dochodzenia. Gdzieś na tej drodze spotkałam mężczyznę moich marzeń...

Mówiłam prawdę, kiedy powiedziałam Mercerowi, że znów obudził się

we mnie zapał do pracy.

Ale kłamałam, kiedy wmawiałam sobie, że Chris Raleigh to już tylko

wspomnienia.

ROZDZIAŁ 18

Zawsze intrygowały go oczy. Siedząc nago na łóżku w surowym,

podobnym do celi pokoju, patrzył na stare, czarnobiałe zdjęcia, które

oglądał już tysiące razy.

I zawsze te oczy... ten łagodny wyraz beznadziejnej rezygnacji.

Jak oni pozowali, nawet wtedy, kiedy wiedzieli, że ich życie dobiega

końca. Nawet z pętlą dookoła szyi.

background image

W luźno zszytym albumie miał czterdzieści siedem fotografii i pocztówek,

ułożonych w porządku chronologicznym. Zbierał je od lat. Tę pierwszą, z

datą 9 czerwca 1901, dostał od ojca. Dez Jones, powieszony w Great

River, Indiana. Na brzegu ktoś napisał ledwo widoczne już słowa: „To jest

ta potańcówka, na którą poszedłem wczoraj. Potem nieźle się zabawiliśmy.

Twój syn, Sam". Na pierwszym planie widać było tłum w paltotach i

melonikach,, a z tyłu wiszące bezwładnie ciało.

Przewrócił stronę. Frank Taylor, Mason, Georgia, 1911. Zapłacił za tę

fotografię pięćset dolarów, ale warta była każdego centa. Skazaniec stał w

tylnej części zaparkowanego pod dębem powozu i patrzył prosto w

obiektyw, kilka sekund przed śmiercią. Na jego twarzy nie było śladu

sprzeciwu czy strachu. Niewielkie grono przyzwoicie ubranych mężczyzn

i kobiet uśmiechało się szeroko do kamery, jakby byli świadkami przylotu

Lindbergha do Paryża. Albo pozowali do rodzinnego zdjęcia.

Ich spojrzenia mówiły, że egzekucja była rzeczą sprawiedliwą i naturalną;

spojrzenie Taylora mówiło, że i tak za cholerę nic na to nie może poradzić.

Podniósł się z łóżka i przeciągnął swoje zgrabne, muskularne ciało przed

lustrem. Zawsze był silny. Od dziesięciu lat ćwiczył podnoszenie ciężarów.

Wzdrygnął się, kiedy zauważył ślad krwi na wypukłej klatce piersiowej.

Pomasował zadrapanie. Ta stara suka wbiła mu pazury w pierś, kiedy

okręcał przewód dookoła rury biegnącej pod sufitem. Rana prawie nie

krwawiła, ale przyglądał się jej z dezaprobatą. Nie lubił, kiedy coś

kaleczyło gładką powierzchnię jego skóry.

Upozował się przed lustrem, spoglądając na gniewnego lwa-kozła,

wytatuowanego w poprzek klatki piersiowej.

Niedługo te głupie dupki przekonają się, że nie ma nic wspólnego z

background image

ideologią nienawiści. Zrozumieją jego działania. Winni muszą zostać

ukarani. Należy przywrócić porządek. Nie czuł szczególnej antypatii do

nikogo. To nie była nienawiść. Wdrapał się z powrotem na łóżko i zaczął

się masturbować, patrząc na zdjęcie Missy Preston, której delikatny kark

został przerwany przez sznur w Childers County, Tennessee, w sierpniu

1931 roku.

Wytrysnął, nie wydawszy z siebie żadnego jęku. Pośpieszny wysiłek

spowodował, że kolana pod nim zadrżały. Ta stara damulka zasłużyła na

śmierć. I ta dziewczynka z chóru także. Czuł, jak rozpiera go energia!

Pogłaskał tatuaż na piersi. Całkiem niedługo znowu puszczę cię wolno,

koteczku...

Otworzył album ze zdjęciami i szybkim ruchem przerzucił karty aż do

ostatniej wolnej strony, zaraz za Morrisem Tulo i Sweetem Brownem, z

Longbow, Kansas, 1956.

To miejsce zostawił na specjalne zdjęcie. I teraz je miał.

Wyciągnął tubkę kleju w sztyfcie i posmarował odwrotną stronę fotografii,

a potem przycisnął ją do wolnej strony w albumie.

Tu pasuje jak ulał.

Pamiętał, jak się w niego wpatrywała, tę smutną nieuchronność wypisaną

na jej twarzy. Te oczy...

Podziwiał najświeższy dodatek do kolekcji: Estelle Chip-man, z szeroko

otwartymi oczami, wpatrująca się w obiektyw chwilę przed tym, zanim

kopnął krzesło, na którym stała.

Oni zawsze pozują.

ROZDZIAŁ 19

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam następnego ranka, był telefon do Stu

background image

Kirkwooda, który w departamencie policji zajmował się przestępczością

zorganizowaną. Zapytałam go osobiście, czy trafił na jakiś ślad podobnej

grupy działającej w rejonie Bay Area. Moi ludzie rozmawiali ze Stu już

wcześniej, ale chciałam przyspieszyć działania.

Jak dotąd, ekipa Clappersa przetrząsnęła teren wokół kościoła, lecz

niczego nie znalazła, a jedyna rzecz, której się znowu dowiedzieliśmy o

Aaronie Winslow, to ta, że nikt nigdy nie powiedział złego słowa na jego

temat.

Kirkwood poinformował mnie, że kilka zorganizowanych grup działa poza

Północną Kalifornią; część była związana z Ku-Klux-Klanem, część zaś to

po prostu zwariowani skinheadzi z organizacji neonazistowskich.

Powiedział, że najlepiej bym zrobiła, kontaktując się z terenowym

oddziałem FBI, który zajmuje się takimi sprawami. Jego działka to ataki

na gejów.

Perspektywa wprowadzenia FBI na tym etapie śledztwa nie napełniła mnie

entuzjazmem. Poprosiłam Kirkwooda, żeby przekazał mi to, co ma, i

godzinę później pojawił się, taszcząc ogromny plastikowy kosz napełniony

niebieskimi i czerwonymi folderami.

- Podstawowa lektura - mruknął, opuszczając ciężko kosz

na moje biurko.

Na widok tylu segregatorów moje nadzieje się rozwiały.

- Może przyszło ci coś do głowy, Stu? Wzruszył współczująco ramionami.

- San Francisco nie jest wylęgarnią takich grup. Większość z tych, o

których materiały ci przyniosłem wydaje się całkiem niegroźna. Ich

członkowie spędzają czas, podnosząc z werwą kufle z piwem i mieląc

ozorami. .

background image

Zamówiłam sałatkę, bo zanosiło się na to, że spędzę kilka godzin przy

biurku z grupkami pomyleńców, którzy prześladują czarnych albo Żydów.

Wyciągnęłam kilka segregatorów i otworzyłam jeden na chybił trafił.

Jakaś bojówka działająca w Greenview, blisko granicy Oregonu. The

California Patriots. Podsumowanie informacji zebrane przez FBI. Rodzaj

działalności: bojówka, szesnastu do dwudziestu członków. Ocena

uzbrojenia: niska, broń mała do półautomatycznej, zakup nierejestrowany.

Stopień zagrożenia: niski do umiarkowanego.

Przerzuciłam zawartość segregatora. Zawierał materiały z logo

przedstawiającym skrzyżowane karabiny, w których było wszystko: od

przesunięć demograficznych „białej, europejskiej większości" po relacje

prasowe dotyczące programów rządowych promujących zapłodnienia

pozaustrojowe wśród mniejszości etnicznych.

Nie mogłam sobie wyobrazić mojego zabójcy kupującego takie bzdury.

Nie sądziłam, by w ogóle nadawał na takich falach. Nasz facet był dobrze

zorganizowany i śmiały, nikt w rodzaju napuszonego, prowincjonalnego

kmiota. Posunął się do wyszukanych metod, abyśmy jego morderstwa

uważali za typowe dla grup rasistowskich. I zostawił znak.

Jak większość seryjnych chciał, żebyśmy wiedzieli.

I żebyśmy mieli świadomość, że to nie koniec.

Przejrzałam jeszcze kilka segregatorów. Nic nie rzuciło mi się w oczy.

Zaczęło mnie ogarniać uczucie, że tracę czas.

Nagle do mojego biura wtargnęła Lorraine.

- Coś się ruszyło, poruczniku. Znaleźliśmy białego vana.

ROZDZIAŁ 20

background image

Włożyłam do kabury pistolet i wybiegłam z biura, zgarniając po drodze

Cappy'ego i Jacobiego, zanim Lorraine skończyła mówić.

- Chcę tam mieć oddział antyterrorystyczny! - wrzasnęłam. Dziesięć

minut później hamowaliśmy z piskiem opon przed

prowizoryczną zaporą drogową na San Jacinto, cichej osiedlowej uliczce.

Policyjny patrol w czasie rutynowego objazdu zauważył dodge'a caravan

zaparkowanego obok domu w stylowym Fo-rest Hills. Funkcjonariusze

byli pewni, że to wóz, którego szukamy, bo na tylnym zderzaku zobaczyli

nalepkę przedstawiającą dwugłowego lwa.

Vasquez, młody policjant z patrolu, który nadał informację, wskazał dom

w stylu Tudorów w cieniu trzech drzew, mniej więcej w połowie osiedla.

Biały van stał na końcu

podjazdu. Coś tu nie pasowało. To była zamożna okolica, nie wyglądała na

schronienie przestępców czy morderców. Ale ta furgonetka była właśnie

tu. Nasz biały van. I Mufasa Bernarda Smitha.

Kilka chwil później nieoznakowany pojazd z brygadą antyterrorystyczną,

udający wóz naprawczy telewizji kablowej, wjechał w uliczkę. Brygadą

dowodził porucznik Skip Arbichaut. Nie wiedziałam, użycia jakich

środków będzie wymagała sytuacja, czy konieczne będzie oblężenie, czy

może wdarcie się siłą do środka.

- Cappy, Jacobi, idę pierwsza - powiedziałam.

To była akcja wydziału zabójstw i nie mogłam nikogo narażać na ryzyko.

Arbichaut rozstawił swoich ludzi, dwóch z tyłu budynku, trzech od frontu,

a jeden z młotem obok nas, na wypadek, gdyby konieczne okazało się

rozwalenie drzwi. Założyliśmy kamizelki kuloodporne, następnie czarne

nylonowe kurtki, które pozwalały zidentyfikować nas jako policję.

background image

Odbezpieczyłam broń. Nie było czasu na nerwy. Samochód

antyterrorystów ruszył w dół ulicy, trzech czarno ubranych snajperów

trzymało się blisko jego boku po przeciwnej niż dom stronie. Razem z

Cappym i Jacobim ruszyliśmy za nimi, kryjąc się za samochodem, dopóki

nie zatrzymał się przy skrzynce pocztowej oznaczonej numerem 610.

Vasquez miał rację. To był ten van. Serce waliło mi jak młotem. Brałam

już udział w kilku operacjach wymagających wejścia siłą do budynku, ale

nigdy ryzyko nie było tak wielkie. Ostrożnie posuwaliśmy się w stronę

domu.

W środku paliło się światło i słychać było telewizor.

Na mój znak Cappy załomotał w drzwi pistoletem.

- Policja, otwierać!

Jacobi i ja przycupnęliśmy z bronią gotową do strzału.

Nikt nie odpowiedział.

Po upływie kilku pełnych napięcia sekund dałam Arbi-chautowi sygnał do

wyważenia drzwi.

Nagle drzwi skrzypnęły i otworzyły się.

- Stój! - krzyknął Cappy, odbezpieczając pistolet. - Policja San Francisco!

W drzwiach stała bez ruchu kobieta w niebieskim dresie z szeroko

otwartymi oczyma.

- O mój Boże! - zapiszczała na widok broni.

Cappy szarpnął ją za ramię, usuwając z drogi ludziom Arbichauta, którzy

rozbiegli się po całym domu.

- Jest tam jeszcze ktoś? - warknął.

- Tylko moja córka! - wrzasnęła przestraszona kobieta. -Ona ma dwa

latka.

background image

Brygada antyterrorystyczna w czarnych kamizelkach wpadła do domu,

jakby szukali Eliana Gonzaleza.

- Czy to pani samochód? - szczeknął Jacobi. Kobieta skierowała wzrok na

podjazd.

- A o co chodzi?

- Czy to pani wóz? - zagrzmiał ponownie Jacobi.

- Nie - odpowiedziała z drżeniem. - Nie...

- Wie pani, do kogo należy?

Spojrzała znowu, przerażona, i pokręciła głową przecząco.

- Nigdy w życiu go nie widziałam.

Wszystko było nie tak, widziałam to wyraźnie. Okolica, plastikowe

dziecięce saneczki na trawniku, przerażona mamusia w domowym

ubraniu. Z piersi wyrwało mi się westchnienie pełne rozczarowania. Ten

van został tu podstawiony.

Nieoczekiwanie zielone audi przedarło się przez krawężnik, za nim jechały

dwa policyjne wozy. Audi musiało staranować naszą blokadę. Wyskoczył z

niego przyzwoicie ubrany mężczyzna w rogowych okularach i popędził w

stronę domu.

- Kathy, co, u diabła, tu się, dzieje?!

- Steve... - Kobieta objęła go z westchnieniem ulgi. - To mój mąż.

Zadzwoniłam do niego, kiedy zobaczyłam policję przed domem.

Mężczyzna spojrzał na osiem policyjnych samochodów, wspierających

ekipę antyterrorystów, stojących dookoła inspektorów policji San

Francisco z odbezpieczoną bronią.

- Co robicie w moim domu? To jakieś szaleństwo! Kretyństwo!

- Mamy informacje, że ten van był wykorzystany do ucieczki z miejsca

background image

zabójstwa - powiedziałam. -Mamy wszelkie prawo być tutaj.

- Zabójstwa?...

Dwóch ludzi Arbichauta wynurzyło się z głębi domu; potwierdzili, że w

środku nikogo nie ma. Wzdłuż ulicy zaczęli gromadzić się gapie.

- Szukaliśmy tego vana od dwóch dni. Przykro mi, że musieliśmy zakłócić

państwa spokój. Nie było innej możliwości, żeby się upewnić.

Wściekłość mężczyzny wzrastała. Na jego twarzy i szyi pojawiły się

czerwone plamy.

- Przypuszczacie, że mamy z tym coś wspólnego? Z morderstwem?

Doszłam do wniosku, że dość już im namąciłam.

- Strzelanina w La Salle Heights.

- Czy wyście poupadali na głowy? Podejrzewacie nas o udział w

strzelaninie?

Szczęka opadła mu ze zdumienia. Patrzył ma mnie z niedowierzaniem.

- Czy wy, idioci, macie pojęcie, co ja teraz zrobię? Spojrzałam na jego

garnitur w szare prążki, na błękitną

koszulę i kołnierzyk z dziurkami na guziki. Nie mogłam się pozbyć

upokarzającego uczucia, że właśnie zrobiłam z siebie durnia.

- Jestem głównym doradcą oddziału Ligi do Walki z Pomówieniami w

Północnej Kalifornii.

ROZDZIAŁ 21

Morderca wystrychnął nas na dudka. Nikt na osiedlu nic nie wiedział i nie

miał nic wspólnego ze skradzioną furgonetką. Została tu podstawiona

celowo, żeby postawić nas w głupiej sytuacji. Kiedy zespół Clapperą

przeszukiwał teren cal

background image

po calu, wiedziałam, że nie znajdą nawet psiego gówna. Obejrzałam

dokładnie nalepkę i nabrałam pewności, że ten sam symbol widziałam w

Oakland. Jedna głowa należała do lwa, druga wydawała się łbem kozła, a

ogon przypominał gada. Tylko co, u diabła, miało to znaczyć?

- Jedno wiemy na pewno - powiedział z uśmieszkiem Jacobi. - Sukinsyn

ma poczucie humoru.

- Cieszę się, że zostałeś jego fanem - odparłam. Po powrocie do Pałacu

wezwałam Lorraine.

- Chcę wiedzieć, skąd pochodził ten van; chcę wiedzieć, do kogo należał,

kto miał do niego dostęp, z kim kontaktował się właściciel w ciągu

miesiąca przed kradzieżą.

Pieniłam się ze złości. Mieliśmy na wolności bezwzględnego mordercę i

żadnej wskazówki, która pomogłaby go zidentyfikować. Czy to było

zabójstwo na tle rasowym, czy dzieło szaleńca? Zorganizowana grupa czy

samotny myśliwy? Wiedzieliśmy na pewno, że facet był dość inteligentny.

Starannie planował ataki i, jeśli kpienie z nas wchodziło w skład jego

metod operacyjnych, podstawienie vana w to miejsce było arcydziełem.

Karen zameldowała przez interkom, że dzwoni Ron Van-dervellen.

Gliniarz z Oakland powitał mnie, chichocząc.

- Dotarły do mnie wieści, że udało ci się poskromić niebezpiecznego

zbrodniarza zagrażającego naszej społeczności, który udawał legalnego

stróża praworządności w Lidze do Walki z Pomówieniami.

- Rozumiem, że dzięki temu nasz poziom się wyrównał -odcięłam się.

- Spokojnie, Lindsay, nie dzwonię po to, żeby się z ciebie nabijać -

powiedział, zmieniając ton. - Naprawdę chcę ci pomóc.

- Możesz być pewien, że nie odeślę cię do diabła. Wszystko może się

background image

przydać. Co masz dla nas?

- Wiedziałaś, że Estelle Chipman była wdową?

- Wydaje mi się, że o tym wspominałeś.

- No więc, przeprowadzaliśmy w jej sprawie rutynowe działania.

Znaleźliśmy w Chicago syna. Przyjechał odebrać

ciało. Widząc, co się dzieje, pomyślałem, że to, czego się dowiedziałem,

nie może być czystym zbiegiem okoliczności i nie można tego

zignorować.

- O co chodzi, Ron?

- Jej mąż umarł pięć lat temu. Atak serca. Chcesz zgadnąć, w jaki sposób

ten gość zarabiał na życie?

Poczułam wzrastającą pewność, że to, co powie Vander-vellen, otworzy w

śledztwie nowy kierunek.

- Mąż Estelle Chipman był gliną w San Francisco.

ROZDZIAŁ 22

Cindy Thomas zaparkowała swoją mazdę naprzeciwko kościoła La Salle

Heights i głęboko westchnęła. Pokrytą białymi deseczkami ścianę kościoła

szpeciły brzydkie szpary i ślady po pociskach. Przepastną dziurę ziejącą w

miejscu, gdzie niedawno znajdował się przepiękny witraż, zakryto

brezentem.

Pamiętała dzień, kiedy ten witraż został odsłonięty - było to w czasach,

gdy zajmowanie się takimi sprawami należało do jej redakcyjnych

obowiązków. Burmistrz, lokalni dygnitarze, Aaron Winslow, wszyscy

wygłaszali przemówienia o tym, że ten piękny obraz powstał dzięki

wysiłkowi całej miejscowej społeczności. Pamiętała wywiad

background image

przeprowadzony z Winslowem, pamiętała, jak ogromne wrażenie zrobiło

na niej jego zaangażowanie i jednocześnie skromność, której się nie

spodziewała.

Cindy dała nurka pod policyjną taśmą i podeszła parę kroków w kierunku

rozoranej pociskami ściany. W czasie pracy w „Chronicie" zajmowała się

już przekazywaniem informacji z miejsc, gdzie ginęli ludzie. Ale tym

razem po raz pierwszy ogarnęło ją uczucie, że tutaj umarła także jakaś

część ludzkości.

Nagle za jej plecami ktoś się odezwał:

- Może pani patrzeć, jak długo pani chce, ale to nie stanie się ani trochę

ładniejsze.

Odwróciła się i znalazła się twarzą w twarz z przystojnym

mężczyzną o miękkich rysach. Sympatyczne oczy. Skądś go znała. Skinęła

głową.

- Byłam na uroczystości odsłonięcia tego witrażu. Wtedy niósł w sobie

przesłanie nadziei.

- Ciągle niesie - powiedział Winslow. - Nie utraciliśmy nadziei. Proszę się

o to nie martwić.

Uśmiechnęła się, spoglądając w przepastne brązowe oczy.

- Jestem Aaron Winslow - powiedział, przekładając stos dziecięcych

książeczek pod drugie ramię, aby wyciągnąć rękę.

- Cindy Thomas - odwzajemniła się. Uścisk jego ręki był ciepły i

delikatny.

- Proszę nie mówić, że nasz kościół włączono jako jedną z ciekawostek do

programu „Objazd Czterdziestu Dziewięciu Mil". - Winslow ruszył na tyły

kościoła, a Cindy szła obok.

background image

- Nie jestem turystką - powiedziała. - Po prostu chciałam to zobaczyć.

Niech pan posłucha. - Przełknęła ślinę. - Chciałabym móc udawać, że

przyjechałam tylko po to, by pochylić w zadumie głowę, i tak dalej...

Chociaż to oczywiście prawda. Ale ja przy okazji pracuję w „Chronicie".

W dziale kryminalnym.

- Reporterka. - Winslow wypuścił z płuc powietrze. - No tak, oczywiście.

Przez lata wszystko, co się tutaj działo -nauczanie, zajęcia z literatury, chór

o krajowej renomie - nie wzbudzało żadnego zainteresowania. Ale trafił

się jeden szaleniec i już „Nightline" chce organizować lokalny mityng. Co

pani chciałaby wiedzieć, pani Thomas? Co interesuje „Chronicie"?

Jego słowa nieco ją zabolały, ale musiała przyznać mu rację.

- Prawdę powiedziawszy, pisałam raz o tym miejscu artykuł, kiedy

odsłaniano witraż. To był uroczysty dzień.

Zatrzymał się. Spojrzał na nią badawczo, a potem się uśmiechnął.

- Tak, to był uroczysty dzień. I prawdę mówiąc, pani Thomas,

wiedziałem, kim pani jest, kiedy do pani podchodziłem. Pamiętam panią.

Wtedy robiła pani ze mną wywiad.

Z wnętrza kościoła ktoś do niego zawołał, a potem wyszła jakaś kobieta.

Przypomniała Winslowowi, że o jedenastej ma spotkanie.

- Czy pani zobaczyła już wszystko, co chciała pani zobaczyć, pani

Thomas? Możemy oczekiwać, że odwiedzi nas pani znowu za kilka lat?

- Nie. Chcę się dowiedzieć, jak pan sobie tutaj daje z tym radę. Przemoc

w obliczu tego wszystkiego, co pan zrobił, nastroje wśród miejscowych...

Winslow pozwolił sobie na uśmiech.

- Pozwoli pani, że coś wyjaśnię. Nie odgradzam się od świata zasłoną.

Zbyt wiele czasu spędziłem w realnym świecie.

background image

Przypomniała sobie, że Aaron Winslow nie należał do ludzi, których

powołanie uformowało się w warunkach oderwanych od rzeczywistości.

Pochodził z ulicy. Był wojskowym kapelanem. Zaledwie kilka dni

wcześniej nie zawahał się wyjść na linię ognia i przypuszczalnie uratował

życie kilkorgu dzieciom.

- Przyjechała tu pani, żeby zobaczyć, jak ludzie z okolicy zareagowali na

ten atak? Proszę przyjść jutro, na nabożeństwo ku czci Tashy Catchings.

ROZDZIAŁ 23

Zdumiewający fakt odkryty przez Vandervellena nie dawał mi spokoju

przez resztę dnia.

Obie ofiary zabójstw były związane z policjantami z San Francisco.

Nie udało mi się nic do tego dopasować. To mogły być dwie przypadkowe

i niemające ze sobą żadnego związku ofiary. Mieszkały w różnych

miastach, dzieliło je sześćdziesiąt lat różnicy wieku.

Ale t o mogło mieć kluczowe znaczenie.

Podniosłam słuchawkę i zadzwoniłam do Claire.

- Potrzebuję wielkiej przysługi - powiedziałam.

- Jak wielkiej? - Z daleka czułam, że zaczyna się szeroko uśmiechać.

- Chciałabym, żebyś rzuciła okiem na protokół z sekcji tej kobiety, którą

znaleziono powieszoną w Oakland.

- Ależ proszę bardzo. Podeślij go, to zaraz obejrzę.

- Z tym będzie problem, Claire. Cały czas jest w Oakland. Nie udało mi

się go wyciągnąć.

Czekałam z zapartym tchem. Po chwili usłyszałam westchnienie.

- Chyba żarty sobie robisz, Lindsay. Chcesz, żebym wtykała nos w

background image

śledztwo, które jeszcze jest w toku?

- Posłuchaj, Claire. Wiem, że to niezupełnie zgodne z procedurą, ale oni

powiedzieli mi o dość istotnych przypuszczeniach, które mogą mieć

zasadniczy wpływ na nasze dochodzenie.

- Możesz mi łaskawie powiedzieć, jakiego typu są to przypuszczenia, że

aż mam włazić na odciski szacownym kolegom anatomopatologom?

- Claire, te sprawy są powiązane! Mają wspólny schemat. Mąż Estelle

Chipman był gliniarzem. Wujek Tashy Catchings też pracuje w policji.

Całe moje śledztwo zależy od tego, czy mamy do czynienia z jednym

zabójcą. Ci z Oakland uważają, że w ich sprawę był zamieszany czarny

mężczyzna.

- Czarny? - Claire aż sapnęła ze zdumienia. - Dlaczego czarny miałby

robić takie rzeczy?

- Nie wiem. Ale zaczyna się pojawiać dużo poszlak łączących obie

zbrodnie. Muszę wiedzieć.

Claire milczała przez chwilę.

- Do diabła, czego właściwie mam szukać? Opowiedziałam jej o

drobinach skóry znalezionych pod

paznokciami ofiary i o wnioskach wyciągniętych przez anatomopatologa z

Oakland.

- Teitleman jest dobrym fachowcem — odpowiedziała. -Ufałabym mu jak

samej sobie.

- Wiem, ale on to nie ty. Proszę. To ważne.

- Chcę, żebyś coś wiedziała. Gdyby Arta Teitlemana poproszono, żeby

wtykał nos w moje wstępne wyniki badań, to

bym go odesłała do diabła i uprzejmie zaproponowała, by wrócił na swoją

background image

stronę zatoki. Nie zrobiłabym tego dla nikogo innego, Lindsay.

- Wiem, Claire - powiedziałam z ulgą. - Myślisz, że po co przez tyle lat

pracowałam na naszą przyjaźń?

ROZDZIAŁ 24

Było późne popołudnie, moi współpracownicy kolejno wychodzili do

domów, a ja wciąż siedziałam przy biurku. Nie mogłam wyjść razem z

nimi.

Ciągle próbowałam połączyć części łamigłówki. Wszystko, co miałam,

opierało się na przypuszczeniach. Czy zabójca był biały, czy czarny? Czy

Claire miała rację, że Tasha Catchings została trafiona nieprzypadkowo?

Ten symbol lwa na miejscu obu zdarzeń... Połącz ofiary... mówił mój

instynkt. Między nimi jest związek. Ale w którym miejscu, do cholery?

Spojrzałam przelotnie na zegarek i zadzwoniłam do Simone Clark z działu

personalnego. Właśnie szykowała się do wyjścia.

- Simone, proszę, byś wyciągnęła mi na jutro akta.

- Jasne, a jakie?

- Chodzi o policjanta, który odszedł na emeryturę osiem, może dziesięć lat

temu. Nazywał się Edward Chipman.

- To chwilę potrwa. Na pewno już je odesłali do archiwum.

Departament deponował starsze rejestry w innej firmie, specjalizującej się

w przechowywaniu dokumentów.

- Jutro wczesnym popołudniem, dobrze?

- Oczywiście, Simone. Postaraj się.

Emanowała ze mnie jakaś nerwowa energia. Wyciągnęłam następny stos

przyniesionych przez Kirkwooda segregatorów z materiałami dotyczącymi

background image

rasistowskich grup i upuściłam je ciężko na biurko.

Otworzyłam jeden na chybił trafił. Amerykanie dla Konstytucyjnych

Działań... Pługi i Flety, jeszcze jedna mało wyrafinowana organizacja

straży obywatelskiej. Wszystkie te dupki

wydawały się garstką prawicowych oszołomów. Czy traciłam czas? Nic mi

nie wpadło w oko. Nic, co dawałoby choć cień nadziei, że jestem na dobrej

drodze.

Idź do domu, Lindsay, mówił wewnętrzny głos. Jutro może znajdą się

nowe ślady. Jest van, akta Chipmana... Przemyśl to w nocy. Pójdź z

Marthą na spacer. Idź do domu...

Ułożyłam segregatory i już miałam dać sobie na dziś spokój, kiedy ten na

wierzchu przykuł mój wzrok. Templariusze. Odłam Aniołów Piekła z

Vallejo. Prawdziwi templariusze byli chrześcijańskimi rycerzami z wojen

krzyżowych. Natychmiast zauważyłam ocenę zagrożenia wystawioną

przez FBI. Ich opinia brzmiała: Wysoka.

Otworzyłam segregator i zaczęłam przewracać kartki. W środku był raport

FBI dotyczący serii nierozwiązanych napadów na banki, aktów agresji na

zlecenie przeciwko Latynosom i gangom czarnych. O udział w tych

przestępstwach podejrzani byli Templariusze.

Przeglądałam dalej - dokumentacja spraw, raporty z więzień, zdjęcia z

nadzoru policyjnego. Nagle zabrakło mi tchu w piersi.

Mój wzrok zatrzymał się na fotografii z nadzoru: grupa ciężkich,

umięśnionych, pokrytych tatuażami motocyklistów stłoczona przed barem

w Vallejo, który służył im za miejsce spotkań. Jeden z nich, odwrócony

tyłem do aparatu, pochylał się nad motocyklem. Miał ogoloną głowę,

szalik i dżinsowy bezrękawnik odsłaniający masywne ramiona. Moją

background image

uwagę przykuł haft na plecach kamizelki. Dwugłowy lew z ogonem węża.

ROZDZIAŁ 25

Na południu targowiska, w zaniedbanej dzielnicy miasta pełnej

magazynów, jakiś mężczyzna w zielonej wiatrówce przemykał chyłkiem

ciemnymi ulicami. Morderca.

O tej porze w nocy, w tej obskurnej okolicy nie było niko-

go z wyjątkiem paru żebraków skupionych dookoła pojemników z

płonącymi śmieciami. Opuszczone magazyny, miejsce dziennych

interesów, z podświetlonymi znakami: SKUP CZEKÓW OD RĘKI...

WYROBY METALOWE... EARL KING, NAJBARDZIEJ GODNY

ZAUFANIA PORĘCZYCIEL W MIEŚCIE.

Jego wzrok powędrował w poprzek ulicy, w kierunku Se-venth, gdzie

widniał zarys opuszczonego hostelu 303. Przez ostatnie trzy tygodnie

starannie obserwował to miejsce. Połowa apartamentów stała pusta, a w

pozostałych zbierali się na noc bezdomni włóczędzy, którzy nie mieli

dokąd pójść.

Splunął na zaśmieconą ulicę i zarzucając na ramię czarną, sportową torbę

Adidasa, skierował się w stronę kwartału pomiędzy Sixth i Towsend.

Przeszedł w poprzek obskurnej ulicy w kierunku zabitego deskami

magazynu oznaczonego przez wydrapany napis: AGUELLO'S...

COMIDAS ESPANOL.

Upewniwszy się, że jest sam, morderca pchnął metalowe drzwi pokryte

obłażącą farbą i wślizgnął się do wewnątrz. Jego serce zaczęło mocniej

bić. Naprawdę był uzależniony od tego uczucia.

Okropny odór uderzył go w nozdrza już w holu, który stałby się pułapką w

background image

razie pożaru, bo podłoga zasłana była starymi gazetami i spaczonymi

skrzynkami przesiąkniętymi olejem. Skierował się ku schodom z nadzieją,

że nie wpadnie na jakiegoś koczującego tu bezdomnego włóczęgę.

Wspiął się na piąte piętro i szybkim krokiem poszedł do końca korytarza.

Pchnął okratowane drzwi, i wydostał się na schody przeciwpożarowe. Stąd

już tylko krok dzielił go od wejścia na dach.

Tu, z góry, zamiast opustoszałych ulic widział świetlistą aurę zarysu

miasta. Znajdował się teraz w cieniu Bay Bridge, który majaczył nad nim

jak masywny statek. Położył czarny sportowy worek na wylocie

wentylatora, rozsunął błyskawiczny zamek i troskliwie wyjął robiony na

zamówienie karabin snajperski PSG-1.

W kościele potrzebowałem maksimum zniszczenia. Tu strzelę tylko raz.

Kiedy przewalił się nad nim huk samochodów pędzących przez Bay

Bridge, przykręcił długą lufę karabinu. Składanie karabinów było dla

niego tak oczywiste jak posługiwanie się nożem i widelcem. Mógłby to

robić nawet we śnie.

Zamontował celownik na podczerwień. Przymknął oko i spojrzał: w

soczewce pojawiły się bursztynowe zarysy.

Był bystrzejszy niż oni. Gdy tamci szukali białych furgonetek i gówno

wartych symboli, on był tutaj, gotów zadać następny cios. Dzisiejszej nocy

w końcu zaczną coś rozumieć.

Jego tętno zwolniło, kiedy celował przez ulicę, na tyły tranzytowego

hotelu oznaczonego 303. W oknie na czwartym piętrze widać było

przytłumione światło.

To było to. Chwila prawdy.

Uspokoił oddech i oblizał spierzchnięte wargi. Mierzył do obrazu, który

background image

tkwił w jego pamięci od bardzo dawna. Poprawił nieznacznie celownik.

Potem, kiedy był pewien, nacisnął spust.

Klik...

Tym razem nie potrzebował się podpisywać. Domyśla się na podstawie

strzału. I celu.

Jutro wszyscy w San Francisco będą znać jego imię.

Chimera.

Część druga

Sprawiedliwości stanie się zadość

ROZDZIAŁ 26

Zapukałam w przeszklone drzwi biura Stu Kirkwooda, przeszkadzając mu

w wypiciu porannej kawy i zjedzeniu drożdżówki. Rzuciłam na biurko

policyjne zdjęcie motocyklisty z symbolem dwugłowego lwa i ogonem

węża.

- Muszę się dowiedzieć, co to jest. Najszybciej jak się da, Stu.

Dodałam dwa inne zdjęcia: nalepki z tylnego zderzaka białego vana i

polaroid z piwnicy, gdzie zamordowano Estelle Chipman. Lew, kozioł i

ogon węża albo jaszczurki.

Kirkwood zesztywniał.

- Nie mam bladego pojęcia - powiedział, ledwie rzuciwszy okiem.

- To jest nasz morderca, Stu. Jak mamy go znaleźć? Myślałam, że to twoja

specjalność.

- Już ci mówiłem, zajmuję się głównie pobiciami gejów. Możemy to

przesłać mailem do Quantico.

- W porządku. - Skinęłam głową. - Ile to potrwa? Kirkwood się

background image

wyprostował.

- Znam tam głównego specjalistę od tych spraw, byłem z nim razem na

seminarium. Pozwól, że zadzwonię.

- Zrób to zaraz, Stu, potem skończysz drożdżówkę. I daj mi znać, jak

tylko coś przyjdzie. Natychmiast, gdy się czegoś dowiesz.

Na górze wepchnęłam do mojego biura Jacobiego i Cap-py'ego.

Przesunęłam w ich stronę akta Templariuszy i fotokopię zdjęcia

motocyklisty.

- Poznajecie tego artystę, chłopcy? Cappy obejrzał zdjęcie i spojrzał na

mnie.

- Myślisz, że te roztocza mają coś wspólnego z naszą

sprawą?

- Chcę się dowiedzieć, gdzie się ci chłopcy podziewają. Ta drużyna była

zamieszana w sprawki, przy których wydarzenia w La Salle Heights to

niewinne zawody paintballowe. Handel bronią, przemoc ze szczególnym

okrucieństwem, zabójstwa na zlecenie. Zgodnie z aktami działają gdzieś w

Val-lejo, w okolicach baru Pod Niebieską Papugą. Nie chcę, żebyście ich

przyskrzyniali jak jakiegoś alfonsa na Geary. I pamiętajcie, to nie jest nasz

teren.

- Tak jest, poruczniku - powiedział Cappy. - Żadnego mordobicia. Tylko

mały wypoczynek i rozrywka. Miło będzie spędzić dzień poza miastem. -

Podniósł segregator i klepnął Jacobiego w ramię. - Zapakowałeś kanapki

do bagażnika?

- Ostrożnie, chłopcy - przypomniałam. - Nasz morderca to strzelec

wyborowy.

Kiedy wyszli z mojego biura, przejrzałam garść wiadomości i otworzyłam

background image

poranne wydanie „Chronicie". Przeczytałam nagłówek, niewątpliwie

autorstwa Cindy: POLICJA ROZSZERZA ŚLEDZTWO W SPRAWIE

STRZELANINY POD KOŚCIOŁEM. ROZWAŻA WŁĄCZENIE DO

SPRAWY ŚMIERCI KOBIETY Z OAKLAND.

Cytując „dobrze poinformowane źródła" i „pewne osoby z kręgów

policyjnych", Cindy podkreśliła możliwość poszerzenia dochodzenia i

wspomniała o zabójstwie w Oakland. Pozwoliłam, by posunęła się aż tak

daleko.

Wykręciłam jej numer.

- Tu „dobrze poinformowane źródło" - powiedziałam.

- W żadnym wypadku. Ty jesteś „pewną osobą z kręgów policyjnych".

„Dobrze poinformowane źródło" to Jacobi.

- O, cholera - zachichotałam.

- Cieszę się, że nie opuściło cię poczucie humoru. Słuchaj, mam coś, co

powinnaś zobaczyć. Wybierasz się na pogrzeb Tashy Catchings?

Spojrzałam na zegarek. Do pogrzebu została niespełna

godzina.

- Tak. Pojadę tam.

- Więc się spotkamy - powiedziała Cindy.

ROZDZIAŁ 27

Kiedy zajechałam przed La Salle Church, padała nieprzyjemna mżawka.

W kościele tłoczyły się setki osób ubranych na czarno. Miejsce po witrażu

zasłonięto tkaniną. Powiewała, poruszana podmuchami wiatru, niczym

ponura flaga.

Był tam burmistrz Fernandez oraz inne ważne osobistości, wśród których

background image

rozpoznałam członków władz miasta. Aktywista Vernon Jones stał ramię w

ramię z rodziną ofiary. Szef Mercer też tam był. Pogrzeb tej małej

dziewczynki należał do najbardziej okazałych, jakie odbyły się ostatnimi

laty w mieście. I to czyniło jej śmierć jeszcze smutniejszą.

Stałam z tyłu, ubrana w czarny kostium, i wypatrywałam Cindy.

Skinęłyśmy obie głowami, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.

Usiadłam niedaleko Mercera pośród delegacji naszego departamentu.

Zaraz potem sławny chór z La Salle Heights zaczął śpiewać przejmującą

pieśń Fil Fly Away. Nie ma nic bardziej poruszającego niż uroczysty

hymn, rozbrzmiewający potężnie w kościele pełnym ludzi. Mam swoje

własne credo i wzięło się ono z tego, co widzę na ulicach: Nic na świecie

nie jest po prostu tylko dobre albo tylko złe. Ale kiedy śpiew' wypełnił

kościół, wydawało mi się całkiem naturalne i oczywiste, aby we własnej

modlitwie prosić o zmiłowanie nad tą niewinną duszyczką.

Kiedy chór umilkł, do mikrofonu podszedł Aaron Winslow. W czarnym

garniturze wyglądał niezwykle elegancko. Mówił o Tashy Catchings jak

ktoś, kto znał ją przez większą część jej życia: o radosnych chichotach

małej dziewczynki; o zrównoważeniu, jakie okazywała, będąc najmłodszą

członkinią chóru; o tym, jak chciała zostać gwiazdą operową albo

architektem, który odbudowałby całą okolicę, i jak teraz tylko anioły mogą

słuchać jej pięknego głosu.

Nie mówił jak inni pastorzy, nakłaniający wiernych do tego, aby

nadstawili drugi policzek. Jego kazanie było pełne nadziei, emocjonalne,

ale osadzone w rzeczywistości. Patrząc na niego, nie mogłam nie myśleć o

tym, że ten przystojny mężczyzna uczestniczył w operacji Pustynna Burza

i że zaledwie kilka dni wcześniej ryzykował życie, aby ochronić dzieci.

background image

Powiedział łagodnym, lecz pełnym siły głosem, że nie może wybaczyć i

musi osądzić.

- Tylko święci nie sądzą - rzekł - a ja, uwierzcie mi, nie jestem święty.

Jestem jak każdy z was, jestem już zmęczony godzeniem się z

niesprawiedliwością.

Spojrzał na Mercera.

- Znajdźcie mordercę. Niech sądy wydadzą wyrok. To nie polityka,

sprawa wiary albo koloru skóry. To prawo do życia bez nienawiści. Jestem

pewien, że świat nie załamie się w obliczu swojego najgorszego czynu.

Świat naprawi się sam.

Ludzie wstali, bili brawo i płakali. Wstałam razem z innymi. Ja miałam

mokre oczy.

Aaron Winslow prowadził nabożeństwo z takim dostojeństwem. W ciągu

godziny było po wszystkim. Bez ognistych kazań, tylko modlitwa. I

smutek, którego nikt z obecnych nie zdoła wyrzucić z pamięci.

Matka Tashy wyglądała na silną, kiedy szła za trumną swojej małej

córeczki na miejsce jej wiecznego spoczynku.

Wyszłam w czasie pieśni Will the Circle Be Unbroken, zdrętwiała i

przybita.

ROZDZIAŁ 28

Stojąc na zewnątrz, czekałam na Cindy. Obserwowałam, jak Aaron

Winslow wmieszał się w tłum żałobników i zapłakanych kolegów Tashy

ze szkoły. Było w nim coś, co budziło moją sympatię. Wydał mi się

niezwykle szczery, zdecydowanie z pasją podchodził do swoich zadań i

otaczających go ludzi.

background image

- Tó jest facet, z którym mogłabym dzielić schron na polu bitwy -

powiedziała Cindy, podchodząc do mnie.

- Co właściwie przez to rozumiesz? - spytałam.

- Sama nie wiem... Chcę powiedzieć, że przyjechałam tu wczoraj, żeby z

nim porozmawiać, i wyszłam z gęsią skórką na ramionach. Czułam się tak,

jakbym przeprowadzała wywiad z Denzelem Washingtonem albo tym

nowym chłopakiem z NYPD Blue.

- Wiesz, że pastor to nie to samo co ksiądz - powiedziałam.

- Masz na myśli...

- Mam na myśli, że spokojnie można z nim iść do schronu. Z dala od linii

ognia, oczywiście.

- No, tak - przytaknęła i udała, że strzela z moździerza. -Pafff!

- Robi wrażenie. Swoim kazaniem doprowadził mnie do łez. Czy właśnie

jego chciałaś mi pokazać?

- Nie. - Westchnęła, powracając natychmiast do sprawy. Pogrzebała w

czarnej torebce i wyciągnęła złożony kawałek gazety. - Wiem, że kazałaś

mi się nie wtrącać... Ale chyba się już przyzwyczaiłam do ochraniania

twojego tyłka.

- No już dobrze, dobrze. Co dla mnie masz? W końcu jesteśmy zespołem,

prawda?

Kiedy odwinęłam papier, ku swemu przerażeniu spojrzałam na tego

samego lwa, kozła i węża, którego niedawno dałam Kirkwoodowi do

zidentyfikowania. Mimo profesjonalnego opanowania szeroko otworzyłam

oczy.

- Skąd to masz?!

- Wiesz, co to jest, Lindsay?

background image

- Domyślam się, że nie jakaś nowa zabawka Tyco. Nawet się nie

uśmiechnęła.

- Tak naprawdę to znak grupy przestępczej działającej na tle, rasowym.

Zwolennicy wyższości białej rasy. Mój kolega z redakcji znalazł nieco

informacji na ich temat. Nie mogłam się powstrzymać, żeby do nich nie

zajrzeć po naszym spotkaniu tamtego wieczoru. To mała, elitarna

organizacja, dlatego tak ciężko było ich znaleźć.

Gapiłam się na symbol, który spotykałam bez przerwy od chwili, kiedy

zginęła Tasha Catchings.

- To się jakoś nazywa, prawda?

- Chimera* Lindsay. Z greckiej mitologii. Według moich informacji lew

reprezentuje odwagę, kozioł upór i silną wolę, a ogon węża tajemniczość i

spryt. To oznacza, że jeśli cokolwiek zrobisz, żeby go zniszczyć, on i tak

zwycięży.

Wpatrzyłam się w znak, czując, jak wszystko mi się przewraca w żołądku.

- Nie tym razem.

- Nie grzebałam w tym - powiedziała Cindy - ale sprawa już wyszła na

jaw. Wszyscy sądzą, że morderstwa są powiązane. Ten symbol jest

kluczem, zgadza się? Pozwól* że ci podam drugą definicję chimery, jaką

znalazłam: dziwaczny produkt wyobraźni. Pasuje, nie?

Kiwnęłam głową bez słowa. Z powrotem do punktu wyjścia.

Zorganizowana przestępczość na tle rasowym. Może nawet Templariusze.

Jak Mercer się o tym dowie, będziemy rozwalać każdą grupę, którą uda

nam się znaleźć. W takim razie, skąd wziął się czarny zabójca? To nie

miało najmniejszego sensu.

- Nie jesteś na mnie wściekła, prawda? - spytała Cindy. Pokręciłam głową.

background image

- Jasne, że nie. Czy twój wszechwiedzący nie powiedział ci przypadkiem,

jak się udało zabić tą chimerę?

- Powiedział, że wezwano wielkiego bohatera, który dosiadał

skrzydlatego rumaka, i on odciął jej głowę. Dobrze jest mieć takich kumpli

albo kumpelki w zasięgu ręki, nie? - Spojrzała na mnie poważnie. - Masz

skrzydlatego konia, Lindsay?

- Nie. - Pokręciłam głową. - Mam tylko psa.

ROZDZIAŁ 29

Claire spotkała mnie na parterze, kiedy wracałam z sałatką.

- Dokąd się wybierasz? ~-spytałam.

Przyglądałam się jej ukradkiem. Miała na sobie modny ciemnoczerwony

płaszcz, przez ramię przewiesiła skórzaną aktówkę na pasku.

- Prawdę mówiąc, dó ciebie.

Na twarzy Claire gościł wyraz, który nauczyłam się rozpoznawać. Nic w

rodzaju samozadowolenia czy poczucia własnej ważności; to nie w jej

stylu. Raczej coś w niej lśniło, co łatwo było odczytać: Znalazłam coś

istotnego, albo: Czasami sama siebie zadziwiam.

- Jadłaś lunch? Zaśmiała się półgębkiem.

- Lunch? Kto miałby czas na lunch? Od dziesiątej trzydzieści sterczałam

nad mikroskopem po drugiej stronie zatoki. W twojej sprawie, nawiasem

mówiąc. - Zajrzała do torebki, którą trzymałam w ręku, i rzuciła okiem na

sałatkę z kurczaka z curry. - O, to wygląda kusząco.

Cofnęłam rękę.

- To zależy. Od tego, z czym przychodzisz. Popchnęła mnie w stronę

windy.

background image

- Musiałam obiecać Teitlemanowi miejsca w parterowej loży na koncercie

symfonicznym, żeby go udobruchać - odezwała się, kiedy weszłyśmy do

mojego biura.

- Możesz to uważać za szantażowanie Edmunda. Edmund był jej mężem,

od sześciu lat grał na perkusji

w San Francisco Symphony Orchestra. !

- Wyślę do niego kartkę - powiedziałam, sadowiąc się za biurkiem. -

Może uda mi się zdobyć bilety na mecz Giantsów.

Wyjęłam z torebki lunch.

- Pozwolisz? - zapytała, wymachując plastikowym widel-czykiem nad

moją sałatką. - Chronienie twojego tyłka to ciężka harówa.

Odsunęłam pojemniczek z jedzeniem.

- Jak już mówiłam, to zależy od tego, co dla mnie masz. Claire bez

zastanowienia nabiła kawałek kurczaka na widelec.

- To nie trzymało się kupy, prawda, żeby czarnoskóry mężczyzna

popełniał tego typu przestępstwo przeciw kobiecie ze swojej rasy?

- Zgadza się. - Popchnęłam pojemniczek w jej stronę. -' Co znalazłaś?

- W większości było tak, jak mówiłaś: Żadne z otarć czy

zadrapań nie sugerowało użycia siły. Ale pod paznokciami ofiary były te

niezwykłe fragmenty naskórka. Wzięliśmy je więc pod lupę.

Zobaczyliśmy typ skóry o dużej zawartości pigmentu. Jak to ujęto w

raporcie, „właściwy rasie innej niż biała". Te próbki właśnie są poddawane

badaniu histopatologicznemu.

- Więc chcesz powiedzieć - naciskałam - że osobnik, który zamordował tę

kobietę, był czarny?

Claire pochyliła się i wydłubała spod mojego widelca ostatni kawałek

background image

kurczaka.

- Na pierwszy rzut oka wydawało się, że tak. Jeśli nie Afroamerykanin, to

Latynos albo Azjata. Teitleman był już skłonny przyjąć taką wersję, kiedy

poprosiłam go o zrobienie jeszcze jednego testu. Czy kiedyś ci mówiłam -

spojrzała na mnie, szeroko otwierając brązowe oczy - że miałam praktykę

z patodermatologii w Moffitt?

- Nie.

Popatrzyłam na nią z uśmiechem i pokręciłam głową. Była taka dobra w

tym, czym się zajmowała!

- Nie? - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, jak to przeoczyłyśmy. W

każdym razie, mówiąc najprościej, w laboratorium powinni sprawdzić, czy

hyperpigmentacja jest wewnątrzkomórkowa, jak w melanocytach, które są

ciemnymi, pigmen-tacyjnymi komórkami znacznie bardziej

skoncentrowanymi u rasy niebiałej, czy zewnątrzkomórkowa... w tkance,

bardziej na powierzchni skóry.

- Prościej, Claire. Czy sprawca był biały, czy czarny?

- Melanocyty - mówiła dalej, jakby nie słyszała pytania -są ciemnymi

komórkami skórnymi, występującymi masowo u ludzi o tym kolorze

skóry. - Podwinęła rękaw. - Tutaj widzisz przykład. Ale kłopot w tym, że w

próbkach znalezionych pod paznokciami pani Chipman nie było takich

komórek. Cały pigment był zewnątrzkomórkowy... tylko na powierzchni.

W dodatku barwnik koloru niebieskiego, co nie zdarza się w naturalnie

występującej melaninie. Każdy szanujący się dermatolog byłby to

wychwycił.

- Ale co, Claire? - zapytałam, spoglądając na jej zadowolony uśmieszek.

- To, że mężczyzna, który popełnił ten okropny czyn, nie był czarny, tylko

background image

biały, ze skórą zabarwioną tylko na powierzchni. Atrament, Lindsay. Ta

biedna kobieta zatopiła paznokcie w tatuażu zabójcy.

ROZDZIAŁ 30

Odkrycie Claire podtrzymało mnie na duchu. To było coś, czego

potrzebowałam. Zapukała Karen i wręczyła mi teczkę.

- Od Simone Clark.

To były akta, o które prosiłam. Edward R. Chipman.

Wyjęłam je z teczki i zaczęłam czytać.

Chipman był policjantem z ulicznego patrolu w centralnym obwodzie, na

emeryturę przeszedł w 1994 roku, w randze sierżanta. Dwukrotnie został

nagrodzony za odwagę na służbie.

Popatrzyłam na jego fotografię. Wąska twarz o ostrych rysach, fryzura

afro, modna w latach sześćdziesiątych. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie

w dniu przyjęcia do służby. Przejrzałam resztę zawartości teczki. Co

sprawiło, że ktoś chciał zamordować wdowę po tym człowieku? Nigdy nie

ukarano go nawet najdrobniejszą naganą za nadużywanie środków

przymusu osobistego albo coś w tym rodzaju. Przez trzydzieści lat pracy

nigdy nie użył broni. Należał do Oddziału Szybkiego Reagowania na

osiedlu Portrero Hill i był członkiem mniejszościowej organizacji

Oficerowie dla Sprawiedliwości, która lobbingowała i promowała

czarnych funkcjonariuszy. Zawodowa kariera Chipmana, tak jak

większości policjantów, nie obfitowała w szczególne wydarzenia,

przebiegała gładko, bez kłopotów, bez krytyki i publicznego rozgłosu. Nic

nie sugerowało najdalszego nawet związku z Ta-shą Catchings czy jej

wujem, Kevinem Smithem.

Czy przypadkiem nie uległam autosugestii? Czy rzeczywiście miałam do

background image

czynienia z seryjnym przestępcą? Może tylko stworzyłam zgrabną teorię i

teraz na siłę usiłuję dopasować do niej fakty? Moje zmysły mówiły jednak

coś innego: Wiem, że coś tu jest. Naprzód, Lindsay.

Nagłe pukanie do drzwi przywróciło mi poczucie rzeczywistości. Lorraine

Staford.

- Ma pani chwilkę czasu, poruczniku?

Poprosiłam, żeby weszła. Skradziona furgonetka, poinformowała mnie,

należała do niejakiego Renalda Stasica. Uczył antropologii w społecznym

college'u w Mountain View.

- Najwyraźniej van został skradziony z parkingu pod szkołą. Nie

zgłoszono tego policji od razu, bo właściciel był w tym czasie w Seattle.

- Czy ktoś wiedział o tym, że zamierza wyjechać? Lorraine sprawdziła w

notatkach.

- Jego żona. Dyrektor college'u. Stasic uczy w dwóch klasach, ponadto

udziela korepetycji uczniom z innych okolicznych szkół.

- Czy żaden z uczniów nie interesował się vanem albo tym, gdzie on

parkuje?

Uśmiechnęła się krzywo.

- On powiedział, że połowa tych dzieciaków przyjeżdża na zajęcia bmw

albo saabami. Dlaczego mieliby się interesować sześcioletnią furgonetką?

- A co z tą nalepką na zderzaku?

Nie miałam pojęcia, czy Stasic miał coś wspólnego z naszymi

morderstwami, ale na zderzaku jego samochodu widniał ten sam symbol,

który znalazłam w piwnicy w Oakland.

Lorraine wzruszyła ramionami.

- Utrzymuje, że nigdy wcześniej go nie widział. Powiedziałam, że chcę

background image

sprawdzić jego wersję, i spytałam, czy miałby coś przeciwko użyciu

wykrywacza kłamstw. Odparł, że daje mi wolną rękę.

- Lepiej sprawdź, czy któryś z jego przyjaciół albo studentów ma

osobliwe poglądy polityczne.

Skinęła głową.

- Sprawdzę, ale ten gość jest absolutnie w porządku, Lindsay. Po prostu aż

wyłaził ze skóry, żeby nam pomóc.

Kiedy popołudnie miało się ku końcowi, ogarnęło mnie niewyraźne

przeczucie, że znów jesteśmy w punkcie wyjścia. Byłam przekonana, że

chodzi o seryjnego mordercę, a naszą

jedyną szansą był facet z chimerą wyhaftowaną na plecach kamizelki.

Nagle zaskoczył mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Jacobi.

- Niedobre wieści, poruczniku. Sterczymy cały dzień przed tą zasraną

Niebieską Papugą. Kompletnie nic. Zdołaliśmy wyciągnąć z barmana, że

ci kolesie, których szukamy, to już historia. Rozeszli się pięć, sześć

miesięcy temu. Największy osiłek, jakiego dziś widzieliśmy, to jakiś

ciężarowiec w koszulce z napisem Rock Rules.

- Co masz na myśli, mówiąc, że się rozeszli?

- Pośpieszną przeprowadzkę. Gdzieś na południe. Według barmana jeden

z tych, co mieli zwyczaj tu się pętać, pokazuje się od czasu do czasu. Jakiś

rudowłosy koleś, czasem pojawia się też drugi, ale wpadają tylko na

chwilę i zaraz znikają.

- Siedźcie tam dalej. Znajdźcie mi tego rudowłosego.

Teraz, kiedy sprawa furgonetki utkwiła w martwym punkcie, symbol pół

lwa, pół kozła był jedyną nicią łączącą obie ofiary.

- Siedzieć tutaj? - Jacobi jęknął. - Jak długo? Możemy tu sterczeć wieki!

background image

- Podeślę wam czystą bieliznę - odpowiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

Przez chwilę po prostu siedziałam, kołysząc się na krześle. Czułam, jak

ogarnia mnie lęk. Minęły trzy dni od śmierci Tashy Catchings, a trzy dni

wcześniej zginęła Estelle Chipman.

Nie miałam nic. Żadnych wskazówek, tylko to, co pozostawił morderca.

Tę przeklętą chimerę.

I świadomość, że seryjni zabijają. Nie przestają zabijać, dopóki są na

wolności.

ROZDZIAŁ 31

Art Davidson, sierżant z policyjnego patrolu, natychmiast odpowiedział na

wezwanie. „Zakłócanie spokoju publicznego, przemoc w rodzinie. Seventh

Street 303, na górze. Najbliższy patrol, proszę się zgłosić".

On i jego partner, Gil Herrera, znajdowali.się zaledwie cztery przecznice

dalej, na Bryant. Była prawie ósma; kończyli służbę za dziesięć minut.

- Chcesz się tym zająć, Gil? - spytał Davidson, spoglądając na zegarek.

Jego partner wzruszył ramionami.

- To było do ciebie, Artie. Jesteś jedyny na takie dzikie imprezy.

Dzikie imprezy. Dziś były siódme urodziny jego córeczki, Audry. W czasie

przerwy zadzwonił do domu i Carol powiedziała, że jeśli on zdąży

dojechać po służbie do dziewiątej trzydzieści, ona poczeka z położeniem

Audry spać, żeby mógł wręczyć jej prezent - lusterko do makijażu z

podobizną Britney Spears, które sam wybrał. Davidson miał pięcioro

dzieci; były dla niego wszystkim.

- Do diabła - wzruszył ramionami - za to nam płacą tę kupę szmalu, no

nie?

background image

Włączyli syrenę i w ciągu mniej niż minuty zatrzymali radiowóz przed

ponurym wejściem do rozsypującego się budynku pod numerem 303,

gdzie nad drzwiami frontowymi wisiała tabliczka z nazwą nieistniejącego

już Driscoll Hotel.

- Ktoś jeszcze nocuje w tym śmietniku? - westchnął Herrera. - Kto, u

diabła, może tu mieszkać?

Z pałkami i mocnymi latarkami w dłoniach podeszli do drzwi

wejściowych. Davidson otworzył je na oścież. Wewnątrz śmierdziało

odchodami, moczem i chyba szczurami.

- Hej, jest tu ktoś? - zawołał. - Policja!

Nagle gdzieś z góry doleciał ich krzyk. Odgłosy jakiejś

awantury.

- Tam - powiedział Herrera i skoczył w kierunku schodów.

Davidson pobiegł za nim.

Na pierwszym piętrze Herrera ruszył wzdłuż korytarza, oświetlając po

kolei wszystkie drzwi.

- Policja!

Będący jeszcze na klatce schodowej Davidson znowu usłyszał głosy -

nerwowe, podekscytowane. Trzask, jakby coś się

stłukło. Hałas rozlegał się nad jego głową. Nie czekając na partnera,

pobiegł dwa piętra wyżej.

Odgłosy przybierały na sile. Davidson stanął przed zamkniętymi drzwiami

mieszkania numer 42.

- Suka! - wrzeszczał ktoś.

Brzęk tłuczonego talerza. Kobiecy głos błagał:

- Zatrzymajcie go, on mnie zabije! Proszę... Niech mi ktoś pomoże!

background image

Proszę!

- Policja! - krzyknął Davidson i wyciągnął pistolet. - Her-rera, tutaj!

Szybko!

Całym ciężarem ciała naparł na drzwi, które stanęły otworem, prawie nie

stawiając oporu. Ciemnawy przedpokój... W dalszej części mieszkania

widać było światło i stamtąd właśnie dobiegały odgłosy sprzeczki.:.

Bliżej... Krzyk!

Art Davidson odbezpieczył broń i wtargnął do pokoju. Ku swojemu

zaskoczeniu nie zastał tam nikogo.

Z nieosłoniętej żarówki wiszącej u sufitu padało przyćmione, żółtawe

światło. Na środku stało metalowe krzesło z ogromnym, przenośnym

magnetofonem. Z głośników dobiegały podniesione głosy.

Usłyszał te same słowa.

- Powstrzymajcie go, on chce mnie zabić!

'.- Co jest, do cholery? - Davidson rozejrzał się z niedowierzaniem.

Podszedł do radiomagnetofonu, przyklęknął i wyłączył zasilanie. Odgłosy

kłótni umilkły.

- Co to ma być, do kurwy nędzy...? - wymamrotał - Ktoś sobie robi jaja.

Rozejrzał się po pokoju. Wyglądało na to, że nikt tu chwilowo nie

mieszka. Jego wzrok powędrował w stronę okna i dalej, w poprzek alei, do

budynku naprzeciwko. Wydało mu się, że coś zobaczył. Co to było?

Ping...

Kątem oka zauważył minimalny żółty błysk, tak szybki, jak pstryknięcie

palcami, jak mignięcie świętojańskiego robaczka na tle nocnego nieba.

A potem szyba rozprysła się W drobny mak i tępy ból eksplodował w

prawym oku Davidsona. Umarł, zanim jego ciało dotknęło podłogi.

background image

ROZDZIAŁ 32

Właśnie dojeżdżałam do domu, kiedy rozległ się komunikat alarmowy:

- Wszystkie wolne jednostki kierować się na Seventh Street 303, w

pobliżu Towsend! 1-0-6... funkcjonariusz w niebezpieczeństwie.

Zjechałam na pobocze i słuchałam dalszych komunikatów.

- Karetka wezwana na miejsce, dowódca okręgu powiadomiony.

Krótka, pośpieszna wymiana zdań przekonała mnie, że sytuacja jest

krytyczna.

Poczułam, jak włosy stają mi dęba. To był atak z ukrycia, strzał z dużej

odległości. Podobnie jak w La Salle Heights. Wrzuciłam bieg, zawróciłam

ostro, wypadłam na Third Street i skierowałam się do centrum.

Kiedy zatrzymałam samochód cztery przecznice od Towsend i Seventh,

dookoła panował całkowity chaos. Biało-nie-bieskie barierki, migające

światła, wokół pełno mundurów. W nocnym powietrzu rozlegało się

trzeszczenie dobiegające z głośników.

Pojechałam prosto, trzymając w otwartym oknie mój identyfikator, aż w

końcu utknęłam na dobre. Zostawiłam samochód i popędziłam w kierunku

największego zamieszania. Złapałam pierwszego policjanta, który się

nawinął.

- Kto to jest? Wiesz?

- Funkcjonariusz z patrolu - odpowiedział. - Z okręgu centralnego.

Davidson.

O, cholera...

Serce zamarło mi na chwilę, poczułam, jak robi mi się niedobrze. Znałam

Artiego Davidsona. Razem byliśmy w Akademii. Był dobrym gliniarzem,

background image

dobrym chłopakiem. Zresztą, jakie to ma znaczenie, że go znałam?

Następna fala mdłości. Art Davidson był Murzynem!

Przecisnęłam się przez tłum w stronę zniszczonego domu, gdzie stało kilka

karetek. Wpadłam prosto na szefa detektywów Sama Ryana, który

wychodził właśnie z budynku z krótkofalówką przyciśniętą do ucha.

Odciągnęłam go na bok.

- Sam, słyszałam, że to Art Davidson... Jest jakaś szansa...?

- Szansa? Został tutaj zwabiony, Lindsay. Strzał z karabinu prosto w

głowę. Wygląda na to, że tylko jeden.

Stałam z boku, coraz głośniejszy jęk rozlegał się we wnętrzu mojej głowy,

jakby jakiś nieznany strach ujawnił swoje oblicze tylko przede mną.

Byłam pewna, że to oń. Chimera. Morderstwo numer trzy. Tym razem

wystarczył mu jeden strzał.

Machnęłam odznaką przed nosem policjantom pilnującym wejścia i

wbiegłam do zaniedbanego budynku. Właśnie schodzili sanitariusze.

Minęłam ich. Miałam wrażenie, że moje nogi są z ołowiu, ledwo mogłam

oddychać.

Na podeście trzeciego piętra jakiś gliniarz w mundurze prawie mnie

przewrócił.

- Schodzimy! Wszyscy z drogi! - wykrzykiwał. Pojawiła się para

sanitariuszy i jeszcze dwóch policjantów

z noszami. Nie mogłam odwrócić głowy.

- Zatrzymajcie się - poprosiłam.

Tak, to był Davidson. Ciągle miał otwarte oczy. Szkarłat wypełniał

maleńki otwór nad prawą gałką oczną. Wszystkie moje nerwy napięły się

jak postronki. Przypomniałam sobie, że miał dzieci. Czy te zbrodnie mają

background image

coś wspólnego z dziećmi?

- O Jezu, Art... - wyszeptałam.

Zmusiłam się, żeby obejrzeć ciało, ranę po pocisku. W końcu dotknęłam

jego czoła.

- Możecie go zabrać - powiedziałam wreszcie. Cholera. Jakoś udało mi się

wejść na następne piętro. Obok otwartych

drzwi zgromadziła się grupa podenerwowanych detektywów w cywilu.

Zobaczyłam wychodzącego Pete'a Starchera, byłego funkcjonariusza

wydziału zabójstw. Podeszłam do niego.

- Pete, co, do diabła, się tutaj stało?

Starcher zawsze patrzył na mnie krzywo. Był-klasycznym przykładem

cynicznego służbisty starej daty.

- Ma pani tu jakiś interes, poruczniku?

- Znałam Arta Davidsona. Chodziliśmy razem do szkoły. Nie chciałam, by

zaczął podejrzewać, dlaczego naprawdę

tu przyjechałam.

Przez chwilę próbował kluczyć, ale w końcu opowiedział mi krótko o

zajściu. Dwóch funkcjonariuszy z patrolu odpowiedziało na wezwanie z

tego budynku. Okazało się, że w mieszkaniu był tylko magnetofon.

Wszystko zostało starannie zaplanowane.

- Jakiś sukinsyn chciał zabić gliniarza. I udało mu się. Czułam, jak całe

ciało mi drętwieje. Byłam pewna, że to o n.

- Pójdę się rozejrzeć.

Wewnątrz było tak, jak mówił Starcher. Strasznie, dziwacznie, nierealnie.

Duży pokój był pusty. Ze ścian zwisały płaty odrapanej farby.

Zdrętwiałam, kiedy weszłam do przyległego pokoju. Zobaczyłam ogromną

background image

plamę krwi, która wsiąkła już częściowo w podłogę; na ścianie krwawe

rozbryzgi, w miejscu, gdzie prawdopodobnie utkwił pocisk. Biedny

Davidson. Magnetofon stał na składanym krześle pośrodku pokoju.

Popatrzyłam na okno, na zwisającą ramę ze strzaskanym szkłem.

Nagle wszystko stało się jasne. W mojej piersi utworzył się sopel lodu.

Podeszłam do otwartego okna, wychyliłam się na zewnątrz i spojrzałam na

drugą stronę ulicy. Ani śladu Chimery czy kogokolwiek innego. Mimo to

wiedziałam... Wiedziałam, bo on mi to powiedział - strzałem, wyborem

ofiary. Chciał, żebyśmy wiedzieli, że to on.

ROZDZIAŁ 33

- To był on, prawda, Lindsay?

Dzwoniła Cindy. Było po jedenastej. Próbowałam pozbierać myśli po

zwariowanym, strasznym wieczorze. Właśnie

wróciłyśmy z Marthą z późnego spaceru/Marzyłam o tym, by wziąć

gorący prysznic i jak najszybciej wymazać z pamięci widok ciała Arta

Davidsona.

- Musisz mi powiedzieć! To był ten sam facet, Chimera. Zgadza się?

Rzuciłam się na łóżko.

- Nie wiadomo. Na miejscu niczego nie znaleźliśmy.

- Ale ty wiesz, Lindsay. I ja wiem, że ty wiesz. Obie wiemy, że to on.

Chciałam, żeby dała mi święty spokój i żebym mogła zwinąć się w kłębek

na łóżku.

- Niczego nie wiem - powiedziałam zmęczonym głosem. - Możliwe.

- Jaki był kaliber broni? Taki sam, jak w wypadku Catch-ings?

- Proszę, Cindy, nie baw się ze mną w detektywa. Znałam tego chłopaka.

background image

Jego partner powiedział, że dziś były siódme urodziny jego dziecka. Miał

ich pięcioro.

- Przepraszam, Lindsay. - Cindy w końcu zmieniła ton. -Po prostu to

wygląda tak, jak poprzednio. Strzał, którego nie mógł oddać nikt inny.

Siedziałyśmy przez chwilę każda przy swoim telefonie, nic nie mówiąc.

Miała rację i ja o tym wiedziałam. W końcu się odezwała.

- Więc masz następnego, prawda, Lindsay?

Nie odpowiedziałam, ale doskonale wiedziałam, co chce przez to

powiedzieć.

- Następnego seryjnego zabójcę. Wyborowego strzelca, mordującego z

zimną krwią. Takiego, który wybiera za cel Murzynów.

- Nie tylko - westchnęłam.

- Nie tylko...? - Cindy milczała chwilę, a potem zaczęła szybko mówić: -

Reporter kryminalny z Oakland słyszał przecieki z tamtejszego wydziału

zabójstw. O wdowie po Chipma-nie. Jej mąż był policjantem. Najpierw

wuj Tashy, potem ona. Teraz Davidson jako trzeci. O Jezu, Lindsay!

- To musi zostać między nami. Proszę, Cindy. Teraz muszę iść spać. Nie

wyobrażasz sobie, jakie to dla nas ciężkie.

- Pozwól sobie pomóc, Lindsay. Wszystkie chcemy ci pomóc.

- Wiem, Cindy. I bardzo tego potrzebuję. Naprawdę.

ROZDZIAŁ 34

Myślałam o czymś przez całą noc. Morderca zadzwonił pod 911.

To była pierwsza sprawa, jaką zajęłam się rano. Dyżur w dyspozytorni

miała Lila McKendree. Tak samo jak wtedy, kiedy nadeszło wezwanie dla

Davidsona.

background image

Lila była przysadzistą kobietą o różowych policzkach, skłonną do

uśmiechu, nikt jednak nie dorównywał jej profesjonalizmem. Niczym

kontroler ruchu lotniczego potrafiła zawsze na zimno ocenić sytuację.

Przyniosła kasetę z zarejestrowanymi wezwaniami pod 911. Wszyscy

obecni stłoczyli się dookoła, nawet Cappy i Jacobi. Za chwilę mieli

wyruszyć w drogę powrotną do

Vallejo.

- Uwaga! - powiedziała Lila i nacisnęła klawisz. Za kilka sekund

poznamy głos mordercy.

- Tu numer 911, policja San Francisco - usłyszeliśmy głos dyspozytorki.

W pokoju odpraw wszyscy wstrzymali .oddech.

- Dzwonię w sprawie zakłócania spokoju... Jakiś gość robi sobie z żony

worek treningowy -odezwał się podenerwowany męski głos.

- Rozumiem - odpowiedziała dyspozytorka. - Skąd pan dzwoni? Gdzie

jest ta awantura?

Jakiś hałas, telewizor albo odgłosy z ulicy w tle sprawiły, że ledwo

słyszeliśmy.

- Seventh 303. Trzecie piętro. Tylko proszę się pośpieszyć, bo to zaczyna

kiepsko wyglądać.

- Powiedział pan: Seyenth 303?

- Tak jest - potwierdził morderca.

- A pan się nazywa... - pytała dalej dyspozytorka.

- Nazywam się Reffon. Billy Reffon. Mieszkam na dole. Niech się pani

pospieszy!

Popatrzyliśmy po sobie z niedowierzaniem. Morderca podał nazwisko?

Jezu!

background image

- Proszę pana - znów głos dyspozytorki. - Czy słyszy pan może, co tam

się teraz dzieje?

- Z tego, co tu do mnie dociera, wynika, że chyba jakiś skurwiel katuje

swoją żonę - odpowiedział.

- Rozumiem, proszę pana. Czy uważa pan, że doszło do użycia przemocy

fizycznej?

- Nie jestem lekarzem, proszę pani. Chcę tylko spełnić swój obowiązek.

Proszę po prostu kogoś tu przysłać!

- Dobrze, panie Reffon. Zawiadomię patrol. Proszę wyjść przed budynek i

czekać na policjantów, za chwilę tam będą.

- Tylko niech się pani pośpieszy, bo wygląda na to, że za chwilę poleje się

krew.

Po zakończeniu rozmowy następowało nagranie poleceń dyspozytorki dla

najbliższego patrolu.

- Dzwonił z komórki - powiedziała Lifa, wzruszając szerokimi

ramionami. - Teraz zaczyna się powtórka.

Tym razem skoncentrowałam się na tym, co mogło mi powiedzieć

brzmienie głosu mordercy.

- Dzwonię w sprawie zakłócania spokoju... - Głos był zaniepokojony,

nerwowy, ale równocześnie zimny jak lód.

- Ten facet jest pioruńsko dobrym aktorem - powiedział rozdrażnionym

tonem Jacobi.

- Nazywam się Reffon. Billy Reffon.

Zacisnęłam dłonie na oparciu krzesła, słuchając instrukcji dyspozytorki,

wydawanych w dobrej wierze. „Proszę wyjść z budynku i czekać na

policjantów. Zaraz tam będą". Cały ten czas siedział za teleskopowym

background image

celownikiem karabinu i czekał, aż pojawią się jego ofiary.

Tylko niech się pani pośpieszy... Wygląda na to, że za chwilę poleje się

krew...

Wysłuchaliśmy taśmy jeszcze raz.

Teraz w jego głosie usłyszałam oszukańczy brak zainteresowania. Nie było

śladu niepewności czy wyrzutów sumienia związanych z tym, co

zamierzał zrobić. W ostatnim zdaniu odkryłam nawet cień ponurego żartu.

Szybko... Wygląda na to, że poleje się krew.

- To wszystko, co mam - powiedziała Lila McKendree. - Głos mordercy.

ROZDZIAŁ 35

Zabójstwo Davidsona zmieniło wszystko.

Pogrubiony nagłówek w „Chronicie" krzyczał: „Zamordowany policjant

trzecią ofiarą szaleńczego terroru". Artykuł na pierwszej stronie, z notką

Cindy, przypominał o niezwykle celnych strzałach z dużej odległości i o

symbolu, używanym przez aktywne grupy przestępcze, znalezionym na

miejscach zbrodni.

Poszłam do naszego laboratorium i znalazłam Charliego Clappera,

zwiniętego za metalowym blatem, w roboczym fartuchu, zajadającego na

śniadanie chipsy Doritos. Jego siwiejące włosy były tłuste i potargane, a

oczy podkrążone i zapadnięte.

- W tym tygodniu spałem na tym blacie dwa razy - poskarżył się. - Czy

nikt więcej już nie zginął?

- Nie wiem, czy uwierzysz, ale ja ostatnio też nie mam czasu na

pielęgnację urody. - Wzruszyłam ramionami. - Dalej, Charlie. Muszę coś

mieć w sprawie Davidsona. Ten skurczybyk zaczął strzelać do naszych

background image

chłopców.

- Wiem. - Korpulentny laborant westchnął. Wyprostował się z trudem i

poczłapał w stronę blatu. Podniósł małą plastykową torebkę zamykaną na

suwak z ciemnym, spłaszczonym pociskiem w środku. - To dla ciebie,

Lindsay. Wyjęty ze ściany za miejscem, gdzie upadł Art Davidson. Jeden

strzał i koniec. Pogadaj o tym z Claire, jeśli masz ochotę. Ten sukinsyn

zdecydowanie potrafi strzelać.

Podniosłam łuskę i starałam się odczytać napis,

- Kaliber czterdzieści - podpowiedział Clapper. - Na pierwszy rzut oka

wiedziałem, że to PGS-1.

Zmarszczyłam brwi.

- Jesteś pewien, Charlie?

Tasha Catchings została zastrzelona z M-16.

- Zapraszam na moje miejsce. - Wskazał w kierunku mikroskopu. -

Wygląda na to, że balistyka to twoje hobby.

- Nie o to chodzi, Charlie. Po prostu miałam nadzieję, że znajdę związek

ze sprawą Catchings.

- Reese ciągle jeszcze nad tym pracuje - powiedział, sięgając do torebki z

chipsami. - Ale na twoim miejscu nie robiłbym sobie zbyt dużych nadziei.

Ten facet lubi czystą robotę. Jak tam w kościele. Żadnych odcisków,

żadnych śladów. Zwykły magnetofon, mógł zostać kupiony wszędzie.

Włączony pilotem. Nawet przeszliśmy się po tamtym budynku drogą,

którą, naszym zdaniem, musiał iść, i zebraliśmy każdy pyłek od poręczy

do klamek w oknach. I znaleźliśmy tylko jedno...

- Co?

Podszedł do stołu laboratoryjnego.

background image

- Częściowe odciski butów. Zdjęte z dachu, z miejsca, skąd padł strzał.

Wygląda to na zwykłe obuwie, ale znaleźliśmy śladowe ilości jakiegoś

proszku. Oczywiście, nie gwarantuję, że ma to coś wspólnego z mordercą.

- Proszku?

- Talk. To zawęża sprawę do jakichś pięćdziesięciu milionów możliwości.

Nawet jeżeli ten gość podpisuje swoje dzieła, to starannie ukrywa podpis.

- On się podpisał, Charlie - powiedziałam z pełnym przekonaniem. - Jego

podpis to strzał.

- Wysyłamy taśmę z nagraniem do speców od rozpoznawania głosu. Dam

ci znać, jak będą wyniki.

Pogłaskałam go po ręce.

- Idź się trochę przespać, Charlie. Znowu sięgnął po torebkę z chipsami.

- Jasne, że pójdę. Jak tylko skończę śniadanie.

ROZDZIAŁ 36

Wróciłam do biura rozczarowana i usiadłam za biurkiem. Musiałam się

dowiedzieć czegoś więcej o Chimerze. Właśnie wzięłam do ręki

słuchawkę, żeby zadzwonić do Stu Kirkwooda z wydziału przestępczości

zorganizowanej, kiedy w drzwiach pokoju odpraw pojawili się trzej

mężczyźni

w

ciemnych

garniturach.

" * ,.

Jednym z nich był Mercer. To mnie nie zdziwiło. Brał udział w porannym

talk-show, apelując o zachowanie spokoju. Wiedziałam, że odpowiadanie

na trudne pytania bez zaplecza w postaci konkretnych postępów w

śledztwie musiało być dla niego ciężkim zadaniem.

Drugiego, który zjawił się w towarzystwie swojego rzecznika prasowego,

background image

przez siedem lat pracy nigdy nie widziałam na naszym piętrze.

Burmistrz San Francisco.

- Nie życzę sobie żadnych bzdur - odezwał się Art Fer-nandez, od dwóch

kadencji najważniejsza figura w mieście. -Nie chcę wysłuchiwać niczego o

standardowej ochronie funkcjonariuszy ani bezsensownych zapewnień o

panowaniu nad sytuacją.

Patrzył to na mnie, to na Mercera.

- Życzę sobie jasnej i wyraźnej odpowiedzi. Czy wiadomo już, z czym

mamy do czynienia?

Staliśmy stłoczeni w moim maleńkim biurze. Za przeszklonymi ścianami

widziałam obserwujące nas oczy moich współpracowników. Pogrzebałam

pod biurkiem, czekając, aż serce zacznie mi znów bić normalnie.

- Nie - przyznałam.

- Więc Vernon Jones miał rację - powiedział, opadając na krzesło

naprzeciwko biurka. - Mamy do czynienia z niekontrolowaną serią

morderstw na tle rasowym, z którą policja nie potrafi się uporać. Może

FBI sobie poradzi.

- Nie, to nie tak! - zawołałam.

- Co nie tak? - Uniósł brwi i spojrzał na Mercera. - Czy coś źle

zrozumiałem? Na dwóch miejscach zbrodni znaleźliście

znak grupy przestępczej, tę chimerę. Nasz koroner jest przekonany, że

mała Catchings zginęła, ponieważ ten szaleniec właśnie ją chciał zabić.

- Porucznik chce powiedzieć - przerwał mu Mercer - że być może nie

mamy do czynienia ze zwykłym przestępstwem na tle rasowym.

Czułam w gardle kłąb waty. Przełknęłam ślinę.

- Sądzę, że to ma głębsze podłoże.

background image

- Głębsze, poruczniku Boxer? Więc z czym, pani zdaniem, mamy do

czynienia?

Spojrzałam Fernandezowi prosto w oczy.

- Wydaje mi się, że chodzi o osobistą wendetę. Możliwe, że to pojedynczy

zamachowiec, który podszywa się pod metody działania zorganizowanych

grup występujących przeciwko mniejszościom rasowym.

- Wendeta, mówi pani - wtrącił Carr, współpracownik burmistrza. -

Wendeta przeciwko czarnym, a nie przestępstwo na tle rasowym.

Przeciwko czarnym dzieciom i wdowom... ale bez tła rasowego?

- Przeciwko czarnym policjantom - powiedziałam. Oczy burmistrza się

zwęziły.

- Proszę mówić dalej.

Wyjaśniłam, że zarówno Tasha Catchings, jak i Estelle Chipman były

spokrewnione z policjantami.

- Muszą być jeszcze inne zależności, chociaż na razie nie udało nam się

tego ustalić. Morderca niczego nie robi przypadkowo, widać to po

wskazówkach, jakie zostawia. Nie wierzę, żeby ktoś związany z grupą

przestępczą zostawiał znak na miejscu zbrodni. Furgonetka, mały rysunek

w piwnicy Chipman, ten arogancki telefon pod 911. Nie sądzę, że jest to

ciąg zabójstw na tle rasowym. To zemsta - wyrachowana, osobista.

Burmistrz spojrzał na Mercera.

- Zgadzasz się z tą teorią, Earl?

- No cóż, tak - Mercer uśmiechnął się blado.

- A ja nie - odezwał się Carr. - Moim zdaniem wszystko wskazuje na

zabójstwa z powodów rasowych.

W zatłoczonym pokoiku zapadła cisza; miałam wrażenie, że temperatura

background image

wzrosła do pięćdziesięciu stopni.

- W takim razie mamy dwie możliwości - podsumował burmistrz. - Na

podstawie ustawy o Przestępstwach Rasowych, artykuł czwarty, mogę

wezwać FBI, które, jak sądzę, będzie się dokładnie przyglądać

podejrzanym organizacjom...

- Oni nie mają bladego pojęcia, jak należy prowadzić cholerne śledztwo w

sprawie zabójstwa! - zaprotestował Mercer.

- Albo... mogę pozwolić pani porucznik pracować dalej. Powiedz

federalnym, że sami będziemy się tym zajmować -powiedział burmistrz.

Wytrzymałam jego spojrzenie.

- Chodziłam do Akademii z Artem Davidsonem. Czy myśli pan, że panu

bardziej zależy na schwytaniu jego zabójcy niż mnie?

- - Więc proszę go złapać - odpowiedział i wstał. - Przynajmniej wiemy, z

czym mamy do czynienia - dodał.

Przytaknęłam z ponurą miną. W tej samej chwili do pokoju wbiegła

Lorraine.

- Przepraszam, że przeszkadzam, poruczniku, ale to pilne. Jacobi dzwonił

z Vallejo. Powiedział, żeby przygotować przyjemne i schludne

pomieszczenie dla ważnego gościa. Znaleźli motocyklistę z Niebieskiej

Papugi. Znaleźli Rudego.

ROZDZIAŁ 37

Mniej więcej godzinę później Jacobi i Cappy weszli do pokoju odpraw.

Popychali przed sobą ogromnego, rudowłosego faceta o wyglądzie

motocyklisty. Miał ręce wykręcone do tyłu i skute kajdankami.

- Spójrz, kto postanowił złożyć nam wizytę - zażartował Jacobi.

background image

Rudowłosy pełnym buntu gestem wyszarpnął ręce z uścisku Cappy'ego,

kiedy ten popchnął go w kierunku pokoju przesłuchań nr 1. Tam potknął

się o drewniane krzesło i runął na podłogę.

- Sorry, wielgasie. - Cappy wzruszył ramionami. - Chyba cię uprzedzałem,

żebyś tu uważał.

- Richard Earl Evans - zaanonsował Jacobi. - Znany też jako Rudy,

Grzmot albo Książę. Nie obrażaj się, jeśli nie wstanie i nie poda ci ręki.

- Czy to właśnie miałeś na myśli, mówiąc o braku kontaktu? - zapytałam z

groźną miną. W środku jednak bardzo się cieszyłam, że go tu

przyprowadzili.

- Ten chłoptaś ma rejestr dokonań tak długi, że zaczyna się od Adama i

Ewy. - Jacobi uśmiechnął się szeroko. - Kradzież, oszustwo, usiłowanie

zabójstwa, dwa napady z bronią w ręku.

- Spójrz tylko - zawołał Cappy, pokazując mi paczuszkę z marihuaną, nóż

myśliwski z dwunastocentymetrowym ostrzem i berettę kaliber 22,

wielkości dłoni, którą wyjął z plastikowej torby z napisem Nordstrom.

- Wie, dlaczego tu jest? - spytałam.

- Nie - mruknął Cappy. - Zgarnęliśmy go pod zarzutem napadu z bronią w

ręku. Pozwoliliśmy mu ochłonąć na tylnym siedzeniu.

We trójkę stłoczyliśmy się w małym pokoju przesłuchań dookoła Richarda

Earla Evansa. Gad patrzył na nas z pełnym wyższości, bezczelnym

uśmieszkiem. Oba jego ramiona pokrywały tatuaże. Nosił czarną koszulkę

z napisem na plecach: „Jeśli możesz to przeczytać... to właśnie wjechałeś

mi w dupę!".

Skinęłam głową i Cappy rozpiął kajdanki.

- Czy pan wie, dlaczego pan tu jest, panie Evans?

background image

- Wiem, że to wy, chłopcy, wdepnęliście w gówno, jeśli myślicie, że coś

wam powiem! - Evans wydmuchnął z nosa śluz zmieszany z krwią. -

Stracicie wszystkie zęby, jeśli kiedykolwiek pokażecie się w Yallejo.

Podniosłam torebkę z narkotykami.

- Widzę, że Święty Mikołaj przynosi ci mnóstwo niebezpiecznych

zabawek. Dwa wyroki... ciągle na zwolnieniu warunkowym za napad z

bronią w ręku... Siedziałeś w Folsom, w Quentin. Według mnie musisz

lubić tamtejszy klimat, bo

przy następnej okazji jak nic zakwalifikują cię na trzydziestoletni pobyt.

- Jedno jest pewne. - Evans rozejrzał się dookoła. - Nie ciągnęliście mnie

tutaj z powodu jakichś dwóch zadym. Na drzwiach przeczytałem:

„Wydział Zabójstw".

- Zgadłeś, wielgasie - wycedził Cappy. - Zamykanie w pierdlu takich

dupków jak ty za napady z bronią w ręku to nasze hobby. Teraz jednak

odpowiesz nam na kilka pytań w zupełnie innej sprawie, a od twoich

odpowiedzi będzie zależeć to, gdzie spędzisz najbliższe trzydzieści lat

swojego, parszywego życia.

- Gówno prawda - wymamrotał Evans. - Nic na mnie nie macie, gnojki.

Cappy wzruszył ramionami, po czym z całej siły rąbnął go w dłoń puszką

z colą. Evans zawył z bólu.

- Cholera, wydawało mi się, że mówiłeś, że chce ci się pić - powiedział

Cappy skruszonym tonem.

Rudowłosy patrzył na niego z wściekłością. Na pewno myślał o tym, jak

chętnie przejechałby się po twarzy policjanta swoim motorem.

- Ma pan rację, panie Evans - odezwałam się. - Nie zaprosiliśmy pana

tutaj, żeby dyskutować o pańskim dobytku, żaden też dla nas problem, by

background image

przekazać pańską żałosną dupę policji w Vallejo. Ale dziś wszystko układa

się dla pana pomyślnie. Cappy, zapytaj panaEvansa, czy życzy sobie

następnego drinka.

Cappy wykonał ruch i Evans gwałtownie zabrał ręce ze stołu.

Potężny policjant uśmiechnął się szeroko, otworzył puszkę i postawił ją

przed Evansem.

- Może być tak czy podać szklankę?

- Widzisz - powiedziałam - potrafimy być mili. Prawda jest taka, że

gówno nas obchodzisz. Wszystko, co musisz zrobić, to odpowiedzieć na

parę pytań, a potem wrócisz do domu z podziękowaniami od policji San

Francisco. Nigdy więcej nas nie zobaczysz. Albo, jako trzykrotnego

recydywista zamkniemy cię na kilka dni na dziesiątym piętrze, aż

przypomnimy sobie, że tu kiblujesz, i zawiadomimy gliny w Vallejo. I

kiedy dojdzie do trzeciego oskarżenia, zobaczymy, kto ile naprawdę ma

zębów.

Evans potarł dłonią grzbiet nosa, wycierając z niego krew.

- Może najpierw napiję się tej coli, jeśli to dla mnie.

- Gratuluję, synu - powiedział Jacobi. - Pierwsza sensowna rzecz, jaką

zrobiłeś od chwili, gdy się spotkaliśmy.

ROZDZIAŁ 38

Wyjęłam czarno-białe fotografie Templariuszy i położyłam je przed

zaskoczonym rudowłosym.

- Pierwsza rzecz, jakiej chcemy się dowiedzieć: gdzie możemy znaleźć

twoich kumpli?

Evans podniósł głowę i spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem.

background image

- Więc o to wam chodzi?

- No, dalej, bystrzaku - ponaglił go Jacobi. - Słyszałeś pytanie pani

porucznik.

Po kolei wyłożyłam na stół jeszcze trzy zdjęcia różnych członków grupy.

Evans pokręcił głową.

- Nigdy ich nie widziałem.

Na ostatniej fotografii leżącej na stole widniała jego twarz.

Cappy, sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi, wyciągnął rękę i szarpnął

Evansa za koszulkę, podnosząc go z krzesła.

- Posłuchaj, ty śrńieciu, masz szczęście, że nie interesuje nas to, czym się

wasza grupka żałosnych gnojów zajmowała. Zachowuj się mądrze, to

zaraz stąd wyjdziesz, a my zajmiemy się naszą robotą, której mamy po

dziurki w nosie.

Evans wzruszył ramionami.

- Może tam trochę jeździłem z którymś. Ale niedużo. Klub się rozwiązał,

bo zrobiło się za gorąco. Nie widziałem tych tutaj od miesięcy. Rozeszli

się. Jak chcecie ich znaleźć, zacznijcie od Five South.

Spojrzałam na moich inspektorów. Chociaż miałam wątpliwości, czy

Evans zdradzi swoich kumpli, to jednak mu wierzyłam.

- Jeszcze jedno pytanie - powiedziałam. - Bardzo ważne. - Położyłam

przed nim zdjęcie motocyklisty w kurtce z wyhaftowaną chimerą. - Coś ci

to mówi?

Evans pociągnął nosem.

- Co, że facet nie umie się porządnie ubrać?

Cappy pochylił się w jego stronę. Evans natychmiast się wycofał.

- To jest symbol, chłopie. Znaczy, że on należy do aktywnego ruchu.

background image

Patriota.

- Patriota? - zdziwiłam się. - Co to ma być, do diabła, według ciebie?

- Obrońca białej rasy, zwolennik wolnego i uporządkowanego

społeczeństwa. - Uśmiechnął się w stronę Cappy'ego. -Obecne układy

wykluczone. Oczywiście, ja osobiście się nie zgadzam z takimi zasranymi

poglądami.

- Czy ten gość też pojechał na południe Stanów?

- On? Dlaczego? Myślicie, że co on zrobił? Cappy stanął nad nim.

- Zawsze odpowiadasz pytaniami na pytania?

- Posłuchaj. - Evans przełknął ślinę. - Ten brat zaczepił się u nas tylko na

krótko. Nawet nie wiem, jak się naprawdę nazywał. Mac... McMillan,

McArtur? Co on zrobił?

Doszłam do wniosku, że nie ma powodu, by ukrywać przed nim prawdę.

- Wiesz coś o tym, co wydarzyło się w La Salle Heights? Rudy nareszcie

załapał. Jego źrenice się rozszerzyły. Usiadł

ciężko.

- Myślicie, że to moi kumple ostrzelali ten kościół? Albo ten gość... Mac?

- Wiesz, gdzie można go złapać? - powiedziałam. Na twarzy Evansa

znowu zagościł promienny uśmiech.

- To będzie trudne, nawet dla was.

- Sprawdź nas - odpowiedziałam. - Jesteśmy dosyć zaradni.

- O, tego jestem pewien, ale ten koleś nie żyje. Od czerwca. Wyleciał w

powietrze w Oregonie razem ze swoim kumplem. Sukinsyn wyczytał

chyba gdzieś, że z krowiego łajna można zrobić bombę.

ROZDZIAŁ 39

Cindy Thomas wygramoliła się ze swojej mazdy na małym

background image

wyasfaltowanym parkingu, przylegającym do kościoła La Salle Heights.

Czuła, jak jej żołądek kurczy się z niepokoju, i sama nie wiedziała, co

właściwie tutaj robi.

Wzięła głęboki wdech i otworzyła ogromne, dębowe drzwi, prowadzące

do głównej kaplicy. Zaledwie wczoraj wypełniało ją potężne brzmienie

chóru. Teraz panowała tu niepokojąca cisza, a kościelne ławki świeciły

pustkami. Cindy przeszła wzdłuż głównej nawy w stronę połączonego z

kościołem budynku.

Wyłożony dywanową wykładziną korytarz prowadził do kilku biur. Jakaś

czarna kobieta podniosła wzrok znad kserokopiarki.

- Mogę pani pomóc? Czy czegoś pani potrzebuje? - spytała.

- Chciałabym się zobaczyć z pastorem.

- On teraz nie przyjmuje odwiedzających.

- W porządku, Carol. - Z jednego z pomieszczeń dobiegł głos Winslowa.

Cindy została wprowadzona do jego biura, malutkiego i pełnego książek.

Winslow miał na sobie czarną bawełnianą koszulkę i spodnie koloru khaki.

Nie przypominał wyglądem żadnego znanego jej duchownego.

- A więc jednak przyszła nas pani odwiedzić - powiedział i w końcu się

uśmiechnął.

Poprosił, aby usiadła na małej kanapce, a sam zajął miejsce na

wysłużonym krześle, pokrytym czerwoną skórą. Na otwartej książce leżała

para okularów i Cindy mimowolnie zerknęła na tytuł. Rozdzierające serce

dzieło zdu-

miewającego geniusza. Nic z tych rzeczy, których mogłaby się

spodziewać.

- Lepiej się pan miewa? - zapytała.

background image

~ Staram się. Przeczytałem dziś pani artykuł. Ta sprawa z policjantem była

okropna. Czy to prawda? Czy morderstwo Tashy może być powiązane z

dworna innymi?

- Tak uważa policja - odrzekła Cindy. - Koroner sądzi, że jej śmierć nie

była przypadkowa.

Na twarzy Winslowa pojawił się grymas. Po chwili pokręcił głową.

- Nie rozumiem. Tasha była po prostu małą dziewczynką. Jaki to ma

związek z czymkolwiek?

- Chodziło nie tyle p Tashę, co o to, z kim była powiązana. Najwyraźniej

wszystkie ofiary były związane z policjantami z San Francisco.

Oczy Winslowa się zwęziły.

- Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak szybko pani tu wróciła? Czy z

powodu cierpienia duszy? Dlaczego?

Cindy spuściła wzrok.

- Z powodu wczorajszego nabożeństwa. Było poruszające. Miałam

dreszcze, po raz pierwszy od długiego czasu. Prawdę mówiąc, myślę, że to

rzeczywiście było cierpienie mojej duszy. Wcześniej po prostu nie

zadałam sobie trudu, żeby to zauważyć.

Wzrok Winslowa złagodniał. Usłyszał w jej słowach prawdę i to go

przekonało.

- Więc dobrze. Cieszę się, że panią to poruszyło. Cindy się uśmiechnęła.

Niewiarygodne, jak dobrze czuła się

w jego towarzystwie. Wydawał się pozbierany, naturalny, a w dodatku

słyszała o nim same dobre rzeczy. Chciała napisać o nim artykuł i czuła, że

będzie dobry, może nawet wspaniały.

- Założę się, że wiem, o czym pani myśli - odezwał się Aaron Winslow.

background image

- A więc niech pan strzela.

- Pani się zastanawia... Ten gość wydaje się dosyć sensowny, nie robi

wrażenia kompletnego dziwaka. Nie wygląda na duchownego. Dlaczego

więc wybrał takie życie i taką pracę?

Cindy poczuła, że się rumieni.

- Przyznaję, że coś podobnego przemknęło mi przez głowę. Chciałabym

napisać coś o panu i o tej dzielnicy - powiedziała z zażenowaniem.

Wydawał się zastanawiać nad tym, co usłyszał, po czym niespodziewanie

zmienił temat:

- Co pani lubi robić, Cindy?

- Robić...?

- Odkrywa pani tajemnice wielkiego, złego świata San Francisco, a potem

pisze o nich w swoich artykułach. Co panią interesuje poza pracą w

„Chronicie"? Czym się pani pasjonuje?

Uśmiech powrócił na jej twarz.

- Hej, to ja zadaję pytania. To ja mam napisać artykuł o panu. Żadnych

wykrętów. No, ale niech panu będzie. A więc lubię jogę. Chodzę dwa razy

w tygodniu na zajęcia na Chestnut Street. Ćwiczył pan kiedyś jogę?

- Nie, ale codziennie medytuję.

Cindy uśmiechnęła się ponownie, sama nie wiedząc, dlaczego.

- Należę do kobiecego klubu książki. Szczerze mówiąc, jest nas tam dwie.

Poza tym lubię jazz.

Oczy Winslowa zalśniły.

- Naprawdę? Ja też lubię jazz. Cindy roześmiała się głośno.

- W porządku, więc znaleźliśmy punkt styczny. A jaki jazz pan lubi?

- Progresywny. Interpretacyjny. Wszystko od PinetopaPer-kinsa do

background image

Coltrane'a.

- A zna pan The Blue Door? Na Geary? - zapytała.

- Jasne, że znam. Chodzę tam w soboty wieczorem, kiedy tylko Carlos

Reyes jest w mieście. Może wybierzemy się tam razem. Będzie to część

pani artykułu. Nie musi pani teraz odpowiadać.

- Więc zgadza się pan, żebym napisała coś o panu?

- Zgadzam się, żeby napisała pani o tej dzielnicy. Ja pani pomogę.

Pół godziny później, siedząc w samochodzie, włączyła silnik, ale była zbyt

zadziwiona, żeby pamiętać o włączeniu biegu. Nie wierzę w to, co właśnie

zrobiłam... Lindsay zmyłaby mi głowę. Pytanie tylko, czy obwody w tej

głowie działały prawidłowo.

Owszem, działały. Prawdę mówiąc, nawet trochę brzęczały. Małe włoski

na ramionach stały na baczność.

Miała już początek tego, co, jak sądziła, powinno być niezłym artykułem.

Może nawet bardzo dobrym artykułem.

Umówiła się też na randkę z duszpasterzem Tashy Catch-ings i już nie

mogła się doczekać, kiedy znowu go zobaczy.

Może to właśnie jest cierpienie mojej duszy, pomyślała, ruszając wreszcie

spod kościoła.

ROZDZIAŁ 40

Była prawie siódma w sobotę. Koniec długiego, szalonego i

nieprawdopodobnie ciężkiego tygodnia. Trzy osoby nie żyły, a jedyny

ślad, jaki się pojawił, prowadził donikąd.

Musiałam z kimś pogadać, więc weszłam na ósme piętro, gdzie mieściło

się biuro prokuratora okręgowego. Pokój Jill znajdował się w rogu, dwoje

drzwi dzieliło go od gabinetu naczelnego. Pomieszczenia administracji

background image

były ciemne, biura świeciły pustkami, a personel wyjechał na weekend.

Choć potrzebowałam odreagować, miałam jednak nadzieję, że Jill - nowa

Jill - jest już w domu, i pewnie zajmuje się przeglądaniem książek o

pielęgnacji noworodków.

Lecz kiedy podeszłam bliżej, usłyszałam dobiegające ze środka dźwięki

muzyki klasycznej. Drzwi Jill się nie domykały i były uchylone.

Delikatnie zapukałam, po czym je popchnęłam. W środku była Jill,

siedziała w swoim ulubionym fotelu, z kolanami przyciągniętymi pod

brodę, z żółtym segregatorem w ręku. Na biurku piętrzył się stos papierów.

- Co ty tutaj robisz? - zapytałam.

- Wplątałam się - podniosła ręce w udawanym geście

poddania. - To ta cholerna sprawa Perrone'a. Ostatnia rozprawa w

poniedziałek rano.

Jill kończyła właśnie głośny proces, w którym samotny właściciel domu

został oskarżony o zabójstwo ośmioletniego dziecka, kiedy zawalił się na

nie uszkodzony sufit.

- Jesteś w ciąży, Jill. Jest już po siódmej.

- Tak samo jak Connie Sperling z obrony. Mówią 0 nas, że to będzie

Wojna Pączków.

- Nieważne, co o was mówią, najwyższy czas do domu. Jill wyłączyła

odtwarzacz CD i wyprostowała długie nogi.

- W każdym razie Steve wyjechał. Co jeszcze? Gdybym siedziała w

domu, robiłabym to samo.

Odwróciła głowę i uśmiechnęła się.

- Widzę, że mnie kontrolujesz.

- Nie, ale może ktoś powinien.

background image

- Dobry Boże, Lindsay. Przygotowuję notatki, nie biegam przecież.

Wszystko w porządku. - Zerknęła na zegarek. -Poza tym, od kiedy

zmieniłaś się w taką aktywistkę, która musi wszystko mieć na oku?

- To nie ja jestem w ciąży, Jill. Zresztą, jak sobie chcesz. Nie będę cię

więcej pouczać.

Weszłam do jej biura i popatrzyłam na zdjęcia z półfinału uniwersyteckich

rozgrywek w piłce nożnej, na oprawione dyplomy i fotografie

przedstawiające ją i Steve'a w czasie wspinaczki albo spacerów z ich

czarnym labradorem o imieniu Snake Eyes.

- Mam jeszcze piwo w lodówce, jeśli chcesz posiedzieć -powiedziała,

rzucając na biurko segregator. - Dla mnie wyjmij bucklera.

Zrobiłam, jak chciała. Potem przesunęłam czarną marynarkę firmy Max

Mara rzuconą pośpiesznie na poduszkę i usadowiłam się na skórzanej

kanapie. Otworzyłyśmy butelki i obie jednocześnie zadałyśmy to samo

pytanie.

- Więc... jak tam twoja sprawa?

- Ty najpierw - roześmiała się Jill.

Wyciągnęłam kciuk i palec wskazujący na odległość mniej więcej

centymetra, aby pokazać, na jakim jestem etapie. Wpro-

wadziłam ją w labirynt wątków prowadzących w ślepy zaułek:

opowiedziałam o furgonetce, o rysunku chimery, o policyjnych zdjęciach

Templariuszy i o tym, że nie znaleźliśmy nic w sprawie ataku na

Davidsóna.

Jill podeszła i usiadła obok mnie na kanapie.

- Chcesz pogadać, Linds? Przecież już ustaliłyśmy, że nie przyszłaś tutaj,

by sprawdzać, czy się dobrze sprawuję.

background image

Uśmiechnęłam się z poczuciem winy i postawiłam piwo na stoliku do

kawy.

- Muszę zmienić kierunek śledztwa, Jill.

- W porządku, słucham... - powiedziała. - Oczywiście, to zostanie między

nami.

Krok po kroku wyłożyłam jej moją teorię, że sprawca nie był

bezwzględnym maniakiem, kierującym się nienawiścią do mniejszości

rasowych, lecz odważnym, działającym według określonego planu

mordercą, którym kierowała osobista zemsta.

- Może przesadzasz - odparła Jill. - Na razie masz trzy ofiary terroru

wymierzonego w Murzynów.

- Więc czemu akurat oni? Jedenastoletnia dziewczynka, wyróżniający się

gliniarz? Albo Estelle Chipman, której mąż nie żyje od pięciu lat?

- Nie wiem, kotku. Ja mam tylko przycisnąć ich do muru, kiedy ty ich

złapiesz.

Uśmiechnęłam się i pochyliłam w jej stronę.

- Jill, potrzebuję twojej pomocy. Muszę znaleźć jakiś związek między

ofiarami. Wiem, że coś w tym jest. Potrzebuję sprawdzić zamknięte

sprawy* w których jakiś biały stał się ofiarą czarnego policjanta. To mi

podpowiada intuicja. Tak mogły zacząć się te zabójstwa, bo wszystko w

nich wygląda na zemstę.

- A co zrobisz, jeśli okaże się, że następna ofiara nie będzie miała nic

wspólnego z policjantami? Co wtedy?

- Pomożesz mi? - Patrzyłam na nią błagalnym wzrokiem. Pokiwała głową.

- Masz jeszcze jakieś informacje, które mogłyby zawęzić Obszar

poszukiwań? '

background image

- Mężczyzna, biały. Prawdopodobnie ma tatuaż, może nawet trzy.

- To powinno wystarczyć...

Wyciągnęłam rękę i uścisnęłam jej dłoń. Wiedziałam, że mogę na nią

liczyć. Zerknęłam na zegarek. Siódma trzydzieści.

- Lepiej pozwolę ci skończyć, póki jesteś jeszcze w pierwszym

trymestrze.

- Nie idź, Lindsay. - Złapała mnie za rękę. - Zostań jeszcze chwilę.

Zobaczyłam na jej twarzy jakąś zmianę. Nagle zniknął gdzieś twardy,

profesjonalny wyraz.

- Coś nie tak, Jill? Co ci powiedział lekarz?

W bezrękawniku, z ciemnymi kręconymi włosami, założonymi za uszy,

wyglądała w każdym calu na doskonałego prawnika, numer dwa w

departamencie prawa w tym mieście. Ale pojawił się w niej jakiś lęk.

- Wszystko w porządku. Fizycznie czuję się świetnie. Powinnam być

szczęśliwa, prawda? I fruwać z radości. Będę miała dziecko.

Wzięłam ją za rękę.

- Powinnaś czuć to, co czujesz. Przytaknęła beż entuzjazmu.

- Kiedy byłam dzieckiem, budziłam się czasem w nocy ogarnięta

przerażeniem, że cały świat śpi i że na tej olbrzymiej planecie tylko ja

jedna czuwam. Czasami mój ojciec przychodził i starał się ukołysać mnie

do snu. Zazwyczaj siedział na dole pogrążony w pracy i przygotowywał

się do procesów. Zanim skończył, zawsze wchodził na górę sprawdzić, czy

wszystko u mnie w porządku. Nazywał to swoją drugą pracą. Ale nawet z

nim czułam się ciągle taka samotna. - Odwróciła głowę w moją stronę, a w

jej oczach błysnęły łzy. - Spójrz tylko na mnie: Steve wyjechał raptem na

dwa dni, a ja zachowuję się jak szurnięta idiotka.

background image

- Wcale nie uważam, żebyś zachowywała się jak idiotką -powiedziałam,

głaszcząc ją po policzku.

- Nie mogę stracić tego dziecka, Lindsay. Wiem, że to

brzmi głupio. Noszę w sobie życie. Jest tu, zawsze ze mną, zawsze obok

mnie. Dlaczego więc czuję się taka samotna?

Objęłam ją za ramiona. Mój ojciec nigdy nie kołysał mnie do snu. Jeszcze

zanim od nas odszedł, pracował na trzeciej zmianie i po pracy szedł do

McGoeya na piwo. Czasem wydawało mi się, że więcej łączy mnie z tymi

wszystkimi sukinsynami, których ścigałam i pakowałam za kratki...

- Wiem, o co ci chodzi - usłyszałam swój szept. - Czasami też się tak

czuję.

ROZDZIAŁ 41

Na rogu Ocean i Victorii przygarbiony mężczyzna w zielonej wiatrówce

żuł tortillę, przyglądając się, jak czarny Lincoln powoli jedzie wzdłuż

ciągu budynków. Spędził tak już wiele wieczorów, od tygodni czatując na

następną zdobycz.

Ten, którego śledził od tak długiego czasu, mieszkał w przytulnym,

ozdobionym sztukateriami domu, położonym niedaleko stąd, w środku

Ingleside Heights. Miał rodzinę: dwie dziewczynki chodzące do

katolickiej szkoły i żonę, dyplomowaną pielęgniarkę. Miał również psa,

czarnego labradora. Czasem wyskakiwał w podskokach na powitanie pana,

kiedy jego samochód zatrzymywał się przed domem. Labrador nazywał się

Bullie, jak w starym filmie.

Zwykle lincoln pojawiał się około siódmej trzydzieści. Kilka razy w

tygodniu mężczyzna wysiadał z niego wcześniej i dalej szedł na piechotę.

Samochód zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu, na Victorii.

background image

Mężczyzna lubił zaglądać na koreański bazarek, pogadać chwilkę z

właścicielem, kupić jakiś melon albo kapustę. Wyglądał wówczas jak

wielki pan przechadzający się wśród poddanych.

Potem mógł jeszcze wpaść do Tiny News, gdzie wybierał kilka

magazynów: „Car and Driver", „PC World", „Sport Illu-strated". Raz

nawet się zdarzyło, że mężczyzna w zielonej wiatrówce stał za nim w

kolejce, gdy tamten czekał, aby zapłacić za czasopisma.

Mógł już go sprzątnąć. Wiele razy. Jeden celny strzał z dużej odległości.

¦¦ , ¦

Ale nie, akurat do niego chciał się zbliżyć. Spojrzeć mu prosto w oczy. To

morderstwo odbije się szerokim echem w całym San Francisco, a nawet

poza granicami kraju. Będzie o nim głośno.

Serce biło mu radośnie, choć on sam kulił się w nieprzyjemnej mżawce.

Tym razem czarny lincoln przejechał obok.

To jeszcze nie dzisiaj. Odetchnął głęboko. Wracaj do domu, do swojej

żoneczki i psa... Ale wkrótce... Już zapomniałeś... Zawinął resztki tortilli w

papier i wrzucił je do kosza na śmieci. Zapomniałeś o przeszłości. Ale ona

cię dopadnie.

Ja nią żyję codziennie.

Patrzył, jak czarny lincoln z przyciemnionymi szybami skręca jak zwykle

w Cerritos i znika wśród Ingleside Heights.

Zniszczyłeś mi życie. Teraz moja kolej.

ROZDZIAŁ 42

W niedzielny poranek zrobiłam sobie wolne. Zabrałam Marthę na spacer

koło zatoki i poszłam poćwiczyć tai-chi w Marina Green. Około południa

siedziałam znowu przy biurku, ubrana w dżinsy i bluzę. W poniedziałek

background image

dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, nie pojawiły się żadne nowe

ślady. Ogłosiliśmy komunikaty po to, żeby prasa przestała deptać nam po

piętach. Każde za późno zadane pytanie, każda ślepa uliczka w śledztwie

przybliżały tylko chwilę, kiedy Chimera zaatakuje znowu.

Właśnie przygotowywałam niektóre akta spraw, żeby oddać je Jill, kiedy

drzwi windy rozsunęły się i pojawił się w nich Mercer. Moja obecność

nawyraźniej go zaskoczyła, ale nie wydawał się niezadowolony.

~ Chodź, zabieram cię na przejażdżkę.

Jego samochód stał przed bocznym wejściem na Eighth Street.

- West Portal, Sam - powiedział do kierowcy.

West Portal to dzielnica w centrum zamieszkana przez klasę średnią. Nie

miałam pojęcia, dlaczego Mercer ciągnie mnie tam w środku dnia.

Kiedy jechaliśmy, Mercer zadał mi kilka pytań, ale przez większość czasu

w ogóle się nie odzywał. Nagle przez głowę przemknęła mi straszna myśl:

On zamierza zabrać mi tę sprawę.

Kierowca zatrzymał się na ulicy, przy której stał rząd jednorodzinnych

domów. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Zaparkował samochód przed

małym, niebieskim domkiem w stylu wiktoriańskim, naprzeciw którego

znajdowało się szkolne boisko. Właśnie trwał mecz koszykówki.

- O czym chciał pan ze mną pomówić, szefie? - spytałam zaskoczona.

Mercer odwrócił się w moją stronę.

- Lindsay, czy masz jakieś osobiste wzorce do naśladowania?

- Ma pan na myśli kogoś w stylu Amelii Erhard albo Margaret Thatcher? -

Potrząsnęłam głową. Nigdy bym nie dorosła im do pięt. - Może Claire

Washburn. - Uśmiechnęłam się szeroko.

Mercer przytaknął.

background image

- Dla mnie kimś takim był Arthur Ashe. Ktoś go zapytał, czy ciężko mu

było walczyć z AIDS, a on odpowiedział: Nawet w przybliżeniu nie tak

ciężko, jak dawać sobie radę ze wzastąjącą liczbą Murzynów w Stanach

Zjednoczonych.

Nagle spoważniał.

- Vemon Jones powiedział burmistrzowi, że ja nie zdaję sobie sprawy, co

jest stawką w tej grze. - Wskazał niebieski wiktoriański domek po drugiej

stronie ulicy. - Widzisz? To dom moich rodziców. Tu spędziłem

dzieciństwo. Mój ojciec był mechanikiem na stacji rozrządowej, a matka

prowadziła księgowość w elektrowni. Całe życie ciężko pracowali, żeby

mnie i moją siostrę posłać do szkoły. Ona teraz jest prawnikiem w sądzie

w Atlancie. Ale to jest miejsce, z którego wyszliśmy.

... - Mój ojciec też pracował dla miasta.

- Wiem. Nigdy ci o tym nie powiedziałem, ale znałem twojego ojca.

- Naprawdę?

- Tak, razem zaczynaliśmy. Gliny z patrolu radiowego, z dala od centrali.

Kilka razy byliśmy wspólnie na zmianie. Marty Boxer... Twój ojciec był

chodzącą legendą, Lindsay, i to bynajmniej nie z powodu wzorowej

służby.

- Proszę mi opowiedzieć o nim coś, czego nie wiem.

- Dobrze... - Zastanowił się. - Był wtedy dobrym gliniarzem. Cholernie

dobrym. Wielu z nas chciało mu dorównać.

- Zanim się nie wycofał. Mercer spojrzał na mnie.

- Musisz już wiedzieć, że w życiu gliniarza zdarzają się sytuacje, gdy

wybór dobra i zła nie jest tak oczywisty, jak dla reszty z nas.

Pokręciłam głową.

background image

- Nie widziałam go od dwudziestu dwóch lat.

- Nie oceniam go jako ojca czy męża. Ale czy możesz osądzić kogoś jako

człowieka, albo przynajmniej gliniarza, nie znając wszystkich faktów?

- Nigdy nie pofatygował się zostać wystarczająco długo, żeby przedstawić

fakty - powiedziałam.

- Przykro mi - odrzekł Mercer. - Opowiem ci coś o Mar-tym Bpxerze, ale

kiedy indziej.

- Co mi pan opowie? I kiedy?

Mercer opuścił szybę oddzielającą nas od kierowcy i powiedział mu, że

wracamy do Pałacu Sprawiedliwości.

- Kiedy znajdziesz Chimerę.

ROZDZIAŁ 43

Tego wieczoru, kiedy służbowy wóz zwolnił w korku niedaleko od miejsca

zamieszkania Mercera, siedzący na tylnej kanapie szef powiedział:

- Chyba tutaj wysiądę, Sam.

Jego kierowca, Sam Mendez, zerknął niepewnie do tyłu.

Polecenia z Pałacu były wyraźne: unikać niepotrzebnego ryzyka.

Mercer nie dawał jednak za wygraną.

- Sam, w promieniu pięciu skrzyżowań jest tutaj więcej patroli niż tam,

koło Pałacu.

Zwykle jeden albo dwa policyjne wozy krążyły w okolicach Ocean, a

jeden stacjonował naprzeciwko domu szefa.

Samochód zatrzymał się na poboczu. Mercer otworzył drzwi i wypchnął

swoje ciężkie ciało na ulicę.

- Przyjedź po mnie jutro, Sam. Dobranoc.

Kiedy samochód ruszył, Mercer jedną ręką zarzucił na ramiona

background image

jasnobrązowy, przeciwdeszczowy płaszcz, w drugiej trzymał wypchaną

teczkę. Przepełniło go poczucie swobody i odprężenia. Te krótkie

wieczorne spacery należały do nielicznych chwil, kiedy czuł się naprawdę

wolny.

Zatrzymał się na Kim Market i kupił koszyczek apetycznie wyglądających

truskawek oraz kilka starannie wybranych śliwek. Potem przeszedł w

poprzek ulicy do Ingleside Winę Shop. Zdecydował się na jakieś

beaujolais, które powinno pasować do jagnięcego gulaszu przygotowanego

przez Eunice.

Gdy znów znalazł się na ulicy, spojrzał na zegarek i skierował się w stronę

domu. Na Cerritos dwa kamienne filary oddzielały Ocean od spokojnej

enklawy Ingleside Heights. Miejski ruch pozostał z tyłu.

Minął niski, kamienny dom należący do Taylorów, kiedy zza żywopłotu

dobiegł go jakiś hałas.

- Chwileczkę, szefie...

Mercer zatrzymał się. Serce zaczęło mu bić szybciej.

- Niech pan nie będzie taki bojaźliwy. Nie widziałem pana od lat -

odezwał się ponownie głos. - Pan mnie pewnie nie pamięta.

O co tu, do diabła, chodzi?

Wysoki, muskularny mężczyzna wyszedł zza żywopłotu. Ubrany był w

zieloną wiatrówkę. Na jego twarzy gościł arogancki uśmiech.

Jakieś niewyraźne wspomnienie pojawiło się w umyśle

Mercera. Rysy twarzy wydały mu się znajome, choć nie potrafił ich

dopasować do konkretnej sytuacji. Nagle w jednej chwili przypomniał

sobie. Teraz wszystko się zgadzało i ta świadomość zaparła mu dech w

piersiach.

background image

- Cóż za zaszczyt - powiedział mężczyzna. - Dla ciebie, nie dla mnie.

Miał przy sobie pistolet, ciężki i błyszczący. Wyciągnął go w kierunku

Mercera. Mercer wiedział, że musi coś przedsięwziąć. Popchnąć go.

Wydobyć własną broń. Musiał znów działać jak policjant z ulicznego

patrolu.

- Chciałem, żebyś zobaczył moją twarz. Chciałem, żebyś wiedział,

dlaczego umierasz.

- Nie rób tego. Tutaj wszędzie dookoła jest policja.

- Dobrze. Dla mnie to nawet lepiej. Niech się pan nie boi, szefie. Tam,

dokąd pan idzie, spotka pan wielu starych znajomych.

Pierwszy pocisk trafił go w pierś. Poczuł piekący ból i osur nął się na

kolana. Pomyślał, że powinien krzyczeć. Kto pełnił dziś służbę przed jego

domem, Parks czy Vasquez? Zaledwie kilkanaście bezcennych metrów

stąd. Ale z jego piersi wydobył się tylko szept. Jezu Chryste, proszę, uratuj

mnie.

Drugi strzał rozerwał mu szyję. Nie Wiedział już, czy stoi, czy leży. Chciał

zaatakować mordercę. Chciał dorwać tego sukinsyna. Ale nogi odmówiły

mu posłuszeństwa - bezwładne, sparaliżowane.

Mężczyzna z pistoletem w dłoni stał teraz nad nim. Skurwiel cały czas coś

do niego mówił, ale on nie słyszał ani słowa. Twarz mordercy to

rozmywała się, to znów wyostrzała. Nagle przez głowę przemknęło mu

nazwisko. Wymówił je dwukrotnie, aby się upewnić. Słyszał w uszach

łomot własnego oddechu.

- Zgadza się - powiedział morderca, podnosząc srebrzysty pistolet. -

Zakończyłeś dochodzenie. Odkryłeś tożsamość Chimery. Moje gratulacje.

Mercer pomyślał, że może powinien zamknąć oczy - dokładnie w chwili,

background image

kiedy następny jasnopomarańczowy błysk eksplodował mu prosto w

twarz.

ROZDZIAŁ 44

Nigdy nie zapomnę, co robiłam w chwili, kiedy usłyszałam tę wiadomość.

Byłam w domu, stawiałam ostrożnie na kuchence garnek z makaronem.

Słuchałam piosenki Adia w wykonaniu Sarah McLachlan.

Wkrótce miała przyjść Claire. Zwabiłam ją na kolację, obiecując moją

słynną potrawę z makaronu ze szparagami i sosem cytrynowym. Nie, nie

zwabiłam jej... prawdę mówiąc, ubłagałam ją, żeby przyszła. Musiałam

porozmawiać o czymś innym niż śledztwo. O jej dzieciakach, o jodze, o

wyścigu do senatu Kalifornii, albo dlaczego gra Warriorsów tak wciąga. O

czymkolwiek.

Nigdy nie zdołam tego zapomnieć... Martha siedziała obok i bawiła się

pozbawionymi głów pluszowymi misiami z logo Giantsów San Francisco,

które kiedyś sobie przywłaszczyła.

Ja siekałam bazylię. Tasha Catchings i Art Dayidson odpłynęli z moich

myśli. Dzięki Bogu.

Zadzwonił telefon. Samolubna myśl przemknęła mi przez głowę, że może

to Claire chce w ostatniej chwili odwołać nasze spotkanie.

Przytrzymałam słuchawkę ramieniem i mruknęłam.

- Taak?

Odezwał się Sam Ryan, szef detektywów w naszym departamencie. Był

moim bezpośrednim przełożonym. Po jego głosie poznałam, że dzieje się

coś naprawdę niedobrego.

- Lindsay, zdarzyło się coś strasznego.. Zdrętwiałam. Czułam się tak,

jakby ktoś sięgnął w głąb

background image

mojej piersi i ścisnął mi serce. Słuchałam słów Ryana. Trzy strzały z

bliskiej odległości... Kilkanaście metrów od jego domu... O, mój Boże...

Mercer...

- Gdzie on jest, Sam?

- Moffitt. Na oddziale operacyjnym. Walczy o życie.

- Zaraz tam będę. Już biegnę.

- Lindsay, nic tu nie możesz zrobić. Pojedź lepiej na miejsce zbrodni.

- Chin i Lorraine mogą zabezpieczyć ślady. Jadę do szpitala.

Zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. Jak w transie poszłam je

otworzyć.

- Cześć - powiedziała Cłaire.

Nie mogłam wydusić z siebie słowa. W jednej chwili zauważyła, jaka

jestem blada.

- Co się stało?!

Moje oczy zwilgotniały.

- Cłaire... On strzelał do Mercera.

ROZDZIAŁ 45

Zbiegłyśmy na dół, wdrapałyśmy się do jej pathfindera i z piskiem opon

ruszyłyśmy w kierunku California Medical Center, jadąc z Potrero przez

Parnassus Heights. Przez całą drogę czułam rozpacz zmieszaną z nadzieją.

Za oknami auta migały kolejne ulice - Twenty Fourth, Guerrero, potem

przejechałyśmy w poprzek Castro przy Seventeenth w stronę szpitala na

Szczycie Mt. Sutro.

Zaledwie dziesięć minut po tym, jak odebrałam telefon, pathfinder wjechał

na zatłoczony szpitalny parking i zatrzymał się naprzeciwko wejścia.

Cłaire pokazała pielęgniarce w recepcji swój identyfikator i zapytała o

background image

aktualny stan pacjenta. Roztrzęsiona, pchnęła kołyszące się na zawiasach

skrzydło drzwi i pośpieszyła na oddział intensywnej terapii. Ja podbiegłam

do Sama Ryana.

- Co z nim? Potrząsnął głową.

- Jest w tej chwili na stole. Jeśli ktokolwiek mógł dostać trzy kule i

przeżyć, to tylko on.

Otworzyłam klapkę mojego telefonu komórkowego i połączyłam się z

Lorraine Stafford, będącą na miejscu zbrodni.

- Można oszaleć - powiedziała. - Kręcą się tutaj ludzie z Wydziału Spraw

Wewnętrznych i jakieś przeklęte kryzysowe służby z miasta. I cholerna

prasa. Nie mogłam nawet dopchać się do policjanta z radiowozu, który

dotarł tu pierwszy.

- Nikt poza tobą i Chinem nie może zbliżać się do miejsca zdarzenia! -

krzyknęłam. - Zaraz do was jadę.

Cłaire wyszła z bloku operacyjnego. Jej rysy były ściągnięte.

- Paskudna sprawa, Lindsay. Ma uszkodzoną korę mózgową. Stracił

mnóstwo krwi. To cud, że jeszcze żyje.

- Cłaire, muszę tam wejść, żeby go zobaczyć. Pokręciła przecząco głową.

- To nie ma sensu, Lindsay. Jest podłączony do urządzeń podtrzymujących

życie.

Dręczyła mnie przygniatająca świadomość, że jestem winna to Mercerowi;

że on wiedział i jeśli umrze, prawda umrze razem z nim.

- Idę tam.

Pchnęłam drzwi prowadzące na blok operacyjny, ale Cłaire mnie

powstrzymała. Kiedy zobaczyłam wyraz jej oczu, zgasła we mnie ostatnia

iskierka nadziei. Zawsze wojowałam z Mer-cerem, toczyłam z nim

background image

niekończącą się bitwę. Był osobą, której bez końca musiałam coś

udowadniać. W końcu jednak we mnie uwierzył. W jakiś przedziwny

sposób czułam, jakbym znów traciła ojca.

Zaledwie minutę później z bloku wyszedł lekarz w zielonym kitlu,

ściągając z dłoni lateksowe rękawiczki. Powiedział kilka słów do jednego

z przedstawicieli burmistrza, a potem do asystenta Mercera, Anthony'ego

Tracchio.

- Szef nie żyje - oznajmił Tracchio.

Wszyscy stali, patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Cłaire otoczyła

mnie ramionami i przytuliła.

- Nie wiem, czy potrafię dalej to robić - powiedziałam, trzymając się jej

kurczowo.

- Na pewno potrafisz - odrzekła.

Złapałam lekarza, kiedy szedł z powrotem w stronę oddziału

operacyjnego.

- Czy coś mówił, kiedy go tu przywieziono? Lekarz wzruszył ramionami.

- Starał się przez chwilę, ale to był właściwie bełkot, jakieś oderwane

słowa, wspomnienia. Zresztą, został podłą-

czony do aparatury podtrzymującej życie natychmiast, jak tylko go tu

wnieśli.

- Ale jego mózg cały czas pracował, prawda, doktorze? Spotkał się z

mordercą twarzą w twarz. Dostał trzy razy.

Mogłam bez trudu uwierzyć, że Mercer starał się zachować przytomność

wystarczająco długo, żeby coś powiedzieć.

- Może jednak coś pan zapamiętał?

Jego zmęczone oczy zdawały się czegoś szukać.

background image

- Przykro mi, pani inspektor. Usiłowaliśmy ratować mu życie. Niech pani

porozmawia z medykami z pogotowia, którzy go tu przywieźli.

Wróciłam do środka. Przez szyby w drzwiach oddziału intensywnej terapii

zobaczyłam na korytarzu Eunice Mercer i jedną z jego nastoletnich córek,

objęte w ciasnym uścisku, tonące we łzach.

Poczułam, jak wszystko skręca mi się w środku i wzbiera we mnie fala

mdłości.

Popędziłam do toalety, pochyliłam się nad umywalką i spryskałam twarz

zimną wodą.

Cholera! Cholera!

Kiedy ciało się uspokoiło, spojrzałam w lustro. Moje oczy były ciemne,

przyćmione i puste; w głowie dudniły jakieś głosy.

Cztery morderstwa, powtarzały... Czterej czarni gliniarze.

ROZDZIAŁ 46

¦¦-- Szef właśnie wracał do domu - powiedziała Lorraine Stafford,

przygryzając dolną wargę. - Mieszkał kilka domów stąd. Nie było żadnych

świadków, ale jego kierowca jest tam.

Podeszłam do miejsca, gdzie znaleziono Mercera. Zespół Charliego

Clappera przeczesał już cały teren dookoła. To była spokojna ulica, przy

której stały jednorodzinne domy. Wysoki żywopłot zasłaniał chodnik tak,

że nikt nie mógł zauważyć mordercy.

Miejsce zbrodni zostało już posypane kredą. Ogromne

plamy krwi wsiąkły w chodnik wewnątrz obrysu ciała. Dookoła

rozrzucone były rzeczy Mercera, świadkowie jego ostatnich chwil: kilka

plastikowych toreb z czasopismami, owocami i butelką wina.

- Czy żaden patrol nie pilnował jego domu? - zapytałam. Lorraine

background image

wskazała młodego policjanta w mundurze, który

stał oparty o radiowóz.

- Kiedy dotarł na miejsce, sprawca zdążył już uciec, a szef się

wykrwawiał.

Stało się jasne, że morderca ukrywał się w krzakach, czekając na nadejście

Mercera. Musiał mieć stuprocentową pewność. Tak, jak w wypadku

Davidsona.

Zobaczyłam, że z góry, od strony Ocean, idą w naszym kierunku Cappy z

Jacobim. Na ich widok odetchnęłam z ulgą.

- Dzięki, że przyszliście - szepnęłam.

Wtedy Jacobi zrobił coś niezwykłego. Oparł dłonie na moich ramionach i

spojrzał mi prosto w oczy.

- Robi się z tego poważna sprawa, Lindsay. Federalni zamierzają się w to

włączyć. Jeżeli możemy cokolwiek zrobić, będziesz czegoś potrzebowała

albo chciała pogadać, niezależnie od pory dnia albo nocy, wiedz, że

możesz na nas liczyć.

Odwróciłam się w stronę Lorraine i China.

- Co wam zostało jeszcze tutaj do zrobienia?

- Chcę sprawdzić drogę ucieczki - powiedział Chin. -Jeśli zaparkował

gdzieś samochód, ktoś musiał go widzieć. A jeśli nie, może ktoś go

zauważył, jak szedł w stronę Ocean.

- Cholerny szef - westchnął Jacobi. - Zawsze myślałem, że ten chłopak

będzie miał konferencję prasową na własnym pogrzebie.

- Czy dalej klasyfikujemy to jako morderstwo z pobudek nienawiści

rasowej, poruczniku? - zapytał Cappy, pociągając nosem.

background image

- Nie wiem, jak ty - powiedziałam - ale ja nienawidzę tego skurwiela

wystarczająco mocno.

ROZDZIAŁ 47

Jacobi nie mylił się co do jednego. Następnego ranka wszystko się

zmieniło. Żądni każdej nowiny przedstawiciele agencji informacyjnych,

stacji TV i gazet tłoczyli się na schodach prowadzących do Pałacu

Sprawiedliwości, wysyłali załogi z kamerami, bili się o wywiady. Anthony

Tracchio został p.o. szefa. Był prawą ręką Mercera od spraw

administracyjnych, ale nigdy nie wspinał się po stopniach policyjnej

kariery. Jemu składałam teraz raport z dochodzenia w sprawie Chimery.

- Żadnych przecieków - ostrzegł bez ogródek. - Żadnych kontaktów z

prasą. Wszystkie wywiady mają być uzgadniane ze mną.

Jednostka do zadań specjalnych została oddelegowana, aby pracować

wspólnie z nami nad sprawą zabójstwa Mercera. Dopiero po powrocie na

górę dowiedziałam się, co to praktycznie oznacza.

Kiedy weszłam do naszego biura, w poczekalni siedziało dwóch agentów

FBI w jasnobrązowych płaszczach. Ruddy, świeżo upieczony czarnoskóry

absolwent o nienagannych manierach, ubrany w koszulkę z Oksfordu i

żółty krawat, najwyraźniej szef, oraz przedstawiciel typu twardogłowych,

agent operacyjny o imieniu Hull.

Najpierw usłyszałam od Ruddy'ego, jak miło mu jest współpracować z

panią inspektor, która rozwiązała sprawę morderstw nowożeńców. Zaraz

potem stanowczym tonem poprosił o pokazanie akt Chimery. Wszystkich,

Tashy. David-sona. I wszystkiego, co znaleźliśmy w sprawie Mercera. ,

Dziesięć sekund po ich wyjściu zadzwoniłam do mojego nowego

przełożonego. "

background image

- Wydaje mi się, że wiem, co miałeś na myśli, mówiąc „wspólnie".

- Przestępstwami przeciwko urzędnikom publicznym zajmują się służby

federalne, poruczniku. Niewiele mogę zdziałać w tej sprawie - powiedział

Tracchio.

- Mercer uważał, że te przestępstwa są ściśle związane

z miastem, szefie. Był zdania, że powinny się tym zajmować miejskie

służby.

- Przykro mi. Koniec dyskusji - zakończył rozmowę Tracchio.

ROZDZIAŁ 48

Później tego samego popołudnia pojechałam na Ingleside Heights, żeby

porozmawiać z żoną Mercera. Czułam, że muszę zrobić to osobiście.

Wzdłuż ulicy otaczającej dom szefa stał rząd samochodów. Jakiś krewny

otworzył mi drzwi i powiedział, że pani Mercer jest na górze z rodziną.

Stałam, przyglądając się obecnym w salonie i szukając wśród nich

znajomych twarzy. Po kilku minutach Eunice Mercer zeszła na dół w

towarzystwie sympatycznej pani w średnim wieku, która okazała się jej

siostrą. Poznała mnie i podeszła.

- Tak mi przykro. Cały czas nie mogę w to uwierzyć. -Podałam jej rękę, a

potem ją uścisnęłam.

- Wiem - wyszeptała. - Wiem, że pani też to przeżywa.

- Proszę mi uwierzyć, wiem, jak pani ciężko. Ale muszę zadać kilka pytań

- powiedziałam w końcu.

Skinęła głową. Jej siostra odeszła do gości, a Eunice Mercer zabrała mnie

do pokoju w piwnicy.

Zadałam jej mnóstwo tych samych pytań, jakie wcześniej zadawałam

krewnym innych ofiar. Czy ktoś ostatnio groził mężowi? Czy były jakieś

background image

telefony? Czy zauważyła kogoś podejrzanego, kto obserwował dom?

Pokręciła przecząco głową.

- Earl mówił, że to jedyne miejsce, gdzie czuje się rzeczywiście tak, jakby

mieszkał w tym mieście, a nie tylko był tu szefem policji.

Zmieniłam temat.

- Czy wcześniej słyszała pani o osobie Arta Davidsona? Eunice Mercer

spojrzała na mnie beznamiętnym wzrokiem.

- Czy sądzi pani, że Earl został zamordowany przez tego samego

człowieka, który popełnił tamte okropne czyny?

Wzięłam ją za rękę.

- Myślę, że wszystkie te zbrodnie są dziełem jednej osoby. Potarła dłonią

brew.

- Lindsay, nic już teraz nie rozumiem. Morderstwo Earla. Tamta książka.

- Książka? - zdziwiłam się.

- Tak. Earl zawsze czytał czasopisma motoryzacyjne. Miał takie marzenie,

że kiedy pójdzie na emeryturę... Tego starego mitsubishi gto trzymał w

garażu kuzyna. Zawsze powtarzał, że ma zamiar rozebrać go na części i

poskładać od zera. A teraz ta książka w kieszeni jego marynarki...

- Jaka książka? - Spojrzałam na nią z ukosa.

- Jakiś młody lekarz w szpitalu oddał mi ją, razem z kluczami i portfelem.

Nie miałam pojęcia, że interesował się takimi rzeczami. Jakieś mity...

Mój puls nagle przyspieszył.

- Czy może mi pani ją pokazać?

- Oczywiście. Jest tam.

Wyszła z pokoju i za chwilę była z powrotem. Wręczyła mi egzemplarz

książki w miękkiej oprawie, którą zna każde dziecko w wieku szkolnym.

background image

Mitologia Edith Hamilton.

Była bardzo zniszczona, jakby przeglądano ją tysiące razy. Przerzuciłam

pośpiesznie kartki, ale nic nie znalazłam.

Przebiegłam wzrokiem spis treści. I wtedy to zauważyłam. W połowie

spisu, strona 141. Podkreślenie. Bellerofont zabija Chimerę.

Bellerofont... Billy Reffon.

Moje serce się ścisnęło. Właśnie to nazwisko podał, dzwoniąc na 911

przed zabójstwem Arta Davidsona. Sam siebie-nazwał Billy Reffon.

Przerzuciłam kartki do strony 141. Była tam. Tył lwa. Tułów kozła. Ogon

węża.

Chimera.

Ten sukinsyn mówił nam jasno, że to on zabił Mercera„

Poczułam nagłe ukłucie. Coś jeszcze było na tej stronie.

Ostry, nerwowy charakter pisma. Kilka słów, nagryzmolonych atramentem

nad ilustracją.

Będą następni... Sprawiedliwości stanie się zadość.

ROZDZIAŁ 49

Wyszłam z domu Mercerów i jeździłam w kółko, mokra od potu i pełna

najgorszych przeczuć, które już okazały się prawdą.

Wszystkie moje przypuszczenia były słuszne. To nie był ciąg morderstw

na tle rasowym, gdzie ofiary wybierano na chybił trafił. Mieliśmy do

czynienia ze zbrodniarzem planującym wszystko z zimną krwią. Teraz z

nas szydził, w ten sam sposób, w jaki wykorzystał białego vana. Albo to

oszukańcze nagranie. Billy Reffon.

W końcu powiedziałam sobie: pieprzę to. Zadzwoniłam do dziewcząt. Nie

mogłam czekać z tym dłużej. To były trzy najbardziej przenikliwe umysły

background image

w tym mieście. Będą następne zabójstwa, jak uprzedził ten skurwiel.

Umówiłyśmy się w U Susie.

- Potrzebuję waszej pomocy - powiedziałam, wpatrując siew ich twarze,

gdy tak siedziały w naszym zwykłym kąciku w restauracji.

- Po to tu jesteśmy - odrzekła Claire. - Zadzwoniłaś, więc przyszłyśmy.

- Nareszcie! - parsknęła Cindy. - Przyznała się, że bez nas jest nikim.

Piosenka This Kiss Faith Hill została zagłuszona przez mecz koszykówki

w telewizji. Jednak my, tłocząc się w naszym kąciku, zajmowałyśmy się

innymi rzeczami. Boże, jak dobrze było mieć je znów wszystkie razem!

- Wszystko się skomplikowało, kiedy zabrakło Mercera. Weszło FBI.

Nawet nie wiem, kto za co odpowiada. Wiem tylko, że im dłużej będziemy

czekać, tym więcej ludzi zginie.

- Tym razem muszą być jakieś zasady - powiedziała Jill, popijając

bezalkoholowego bucklera. - To nie jest zabawa.

Myślę, że podczas poprzedniej sprawy złamałam wszystkie reguły, których

wcześniej przysięgałam przestrzegać. Wycofywanie dowodów, używanie

biura prokuratora okręgowego dla własnych celów... Jeśli cokolwiek

wyszłoby na jaw, prowadziłabym sprawy z dziesiątego piętra.

Zaczęłyśmy się śmiać. Na dziesiątym piętrze w Pałacu mieścił się areszt

tymczasowy.

- OK - powiedziałam. To samo dotyczyło mnie. - Cokolwiek znajdziemy,

oddamy specjalnej jednostce policyjnej.

- Nie przesadzajmy - zaprotestowała Cindy z psotnym uśmieszkiem. -

Chcemy coś zrobić dla ciebie, a nie pomagać w karierze biurokratycznym

sztywniakom.

- Więc Margarita Posse żyje - zażartowała Jill. - Jezu, jak się cieszę, że

background image

znów tu jesteśmy.

- Nigdy nie podawaj w wątpliwość naszej lojalności -powiedziała Claire.

Przyjrzałam się dziewczętom. Kobiecy Klub Zbrodni. Jakaś cząstka mojej

duszy była pełna obaw. Zginęło czworo ludzi, w tym najwyższy rangą

funkcjonariusz policji w mieście. Morderca dowiódł, że potrafi dosięgnąć

każdego, kogo zechce.

- Każde kolejne zabójstwo zwraca coraz większą uwagę i jest popełniane

z coraz większą śmiałością. - Opowiedziałam o najnowszych

wydarzeniach i o książce wetkniętej w marynarkę Mercera. - On nie musi

dłużej udawać, że to przestępstwa na tle rasowym. To znaczy, jego

działanie również ma podłoże rasowe, ale nie tylko.

Claire wprowadziła nas w szczegóły sekcji zwłok Mercera, którą

skończyła po południu. Został trafiony trzy razy z bliskiej odległości, z

pistoletu kaliber 38.

- Mam wrażenie, że strzały zostały oddane w dość znacznych odstępach

czasu. Można to określić na podstawie krwawienia z poszczególnych ran.

Ostatni strzał był w głowę^ Mercer już wtedy leżał na ziemi. Dlatego

myślę, że musieli widzieć się twarzą w twarz. I że morderca starał się

zabić powoli. Może nawet rozmawiali. Wiem, co sugeruję: że Mercer znał

swojego zabójcę.

- Sprawdziłaś, czy tych policjantów coś ze sobą łączyło? —,

wtrąciła Jill. - Oczywiście, że sprawdziłaś. Jesteś przecież Lindsay Boxer.

- Jasne, że tak. Nie ma żadnego śladu, by kiedykolwiek się spotkali. Ich

kariery zawodowe nie zazębiały się w żaden sposób. Wujek Tashy

Catchings był młodszy od pozostałych o dwadzieścia lat. Nie udało się

nam znaleźć niczego, co by ich łączyło.

background image

- Niektórzy nienawidzą gliniarzy - zauważyła Cindy. -Nawet sporo jest

takich.

- Po prostu nie mogę znaleźć niczego wspólnego. To zaczęło się pod

płaszczykiem zbrodni o podłożu rasowym. Morderca chciał, żebyśmy

patrzyli na te zdarzenia pod określonym kątem. Chciał, żebyśmy

znajdowali jego wskazówki i kierowali się nimi w śledztwie. Chciał też,

żebyśmy odkryli chimerę, ten jego pieprzony symbol.

- Ale jeśli to osobista zemsta - powiedziała Jill - to nie może być mowy o

istnieniu jakiejkolwiek zorganizowanej grupy!

- Chyba że chce kogoś wrobić - odpowiedziałam.

- A jeżeli chimera nie jest znakiem żadnej grupy? - odezwała się Cindy, po

czym przygryzła wargę. - Może ta książka to sposób, by zakomunikować,

że chodzi o coś innego?

Gapiłam się na nią. Wszystkie się gapiłyśmy.

- Czekamy, Einsteinie.

Zamrugała powiekami, a potem potrząsnęła głową.

- Po prostu głośno myślałam.

Jill powiedziała, że ma zamiar przekopać, się przez wszystkie akta spraw,

gdzie czarny policjant skrzywdził albo zranił białego. Jakikolwiek akt

przemocy, który mógłby wyjaśnić nastawienie mordercy. Cindy obiecała

zrobić to samo w „Chronicie".

Miałam za sobą długi dzień i byłam wykończona. Następnego dnia o

siódmej trzydzieści czekało mnie zebranie oddziału operacyjnego.

Spojrzałam po kolei moim przyjaciółkom w oczy.

- Dziękuję wam, bardzo dziękuję.

- Chcemy z tobą rozwiązać tę sprawę - zadeklarowała Jill. - Chcemy

background image

dorwać Chimerę.

- Poza tym, zależy nam, żebyś płaciła za nas rachunki w knajpie - dodała

Claire.

Przez następnych kilka minut gawędziłyśmy o tym, co nas czeka jutro,

kiedy znów możemy się spotkać. Znowu byłyśmy pełne werwy. Jill i

Claire miały samochody na parkingu. Spytałam Cindy, która mieszkała

niedaleko mnie, w dzielnicy Castro, czy ją podwieźć.

- Prawdę mówiąc - odpowiedziała z uśmiechem - mam randkę.

- Super! Kto jest następną ofiarą? - zawołała Claire. -No, i kiedy

będziemy mogły go poczarować?

- Jeśli wy, przypuszczalnie dorosłe i utalentowane kobiety, chcecie się

wdzięczyć jak garstka uczennic, to proszę, możecie to zrobić nawet teraz.

On ma mnie stąd zabrać.

- Zawsze jestem zdania, że dobry flirt nie zaszkodzi -powiedziała Claire.

- Nawet Mel Gibson do spółki z Russelem Crowe nie zdołaliby mnie dziś

poruszyć - parsknęłam.

Kiedy przechodziłyśmy przez drzwi wejściowe, Cindy złapała mnie za

rękę.

- Trzymaj się mocno na nogach, skarbie. Zobaczyłyśmy go od razu.

Patrzyłyśmy na niego maślanym Wzrokiem, a ja czułam, że jednak mnie to

rusza.

Ubrany na czarno mężczyzna, który czekał na zewnątrz, był przystojny i

seksowny. Był to Aaron Winslow.

ROZDZIAŁ 50

Nie wierzyłam własnym oczom. Stałam i gapiłam się z głupią miną.

Patrzyłam to na Cindy, to na Winslowa i czułam, że zaczynam się

background image

rumienić.

- Dobry wieczór, pani porucznik - przywitał mnie Winslow, przerywając

niezręczne milczenie. - Cindy powiedziała, że spotyka się z przyjaciółmi,

nie spodziewałem się pani tu zobaczyć.

- Ja pana też - wybąkałam.

- Idziemy do The Blue Door - poinformowała nas Cindy, przedstawiając

Winslowa dziewczętom. - Dzisiaj występuje Pinetop Perkins.

- Wspaniale - powiedziała Claire.

- Bosko - bąknęła Jill.

- Może chcecie pójść z nami? - zapytał Winslow. - Jeżeli go nie

słyszałyście, to zapewniam, że to nie jest zwyczajny blues.

v

- Muszę być w pracy jutro o szóstej rano - odpowiedziała Claire. - Idźcie

we dwójkę.

Pochyliłam się w stronę Cindy i szepnęłam:

- Wiesz, kiedy rozmawiałyśmy wtedy o schronach na polu bitwy, ja tylko

żartowałam!

- Wiem, że żartowałaś - powiedziała, obejmując mnie ramieniem. - Ale ja

nie.

Stałyśmy wszystkie trzy z otwartymi ze zdumienia ustami i patrzyłyśmy,

jak znikają za rogiem. Prawdę powiedziawszy, bardzo pasowali do siebie,

choć spotkali się tylko po to, żeby pójść posłuchać muzyki.

- No tak - odezwała się Jill. - Powiedzcie, że mi się to nie śni.

- Nie śni ci się, dziewczynko - upewniła ją Claire. - Mam tylko nadzieję,

że Cindy wie, w co się pakuje.

- Hm - potrząsnęłam głową. - Ja też.

background image

Siedząc w samochodzie* bawiłam się myślą o Cindy i Aaronie Winslow.

Prawie udało mi się zapomnieć, gdzie spotkałam go po raz pierwszy i z

jakiego powodu. Skręciłam swoim explorerem w Brannan i pomachałam

na pożegnanie Claire, która wyjeżdżała w kierunku 280. Kiedy skręcałam,

zauważyłam kątem oka białą toyotę, zaparkowaną przecznicę dalej, która

ruszyła za mną.

Byłam bez reszty pochłonięta tym, co właśnie zrobiłam, informując

dziewczęta o szczegółach tej okropnej sprawy. Całkowicie zlekceważyłam

polecenie wydane bezpośrednio przez burmistrza i mojego przełożonego.

Tym razem nie było nikogo, kto mógłby mnie kryć. Ani Rotha, ani

Mercera.

Jakaś mazda z dwiema nastolatkami zatrzymała się za mną

na światłach przy Seventh. Kierująca nią dziewczyna od dłuższego czasu

gadała przez telefon komórkowy, a jej koleżanka nuciła coś, czego

słuchała na odtwarzaczu. Kiedy ruszyłyśmy, obserwowałam je do

następnego skrzyżowania, gdzie skręciły. Za mną pojawił się niebieski

minivan.

Wjechałam na Potrero pod tunelem prowadzącym na 101 i skierowałam

się na południe. Niebieski van skręcił.

Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam tę samą białą toyotę, podążającą za

mną w odległości mniej więcej trzydziestu metrów.

Jechałam dalej. Srebrne bmw przyśpieszyło na lewym pasie i wjechało za

mnie. Za nim autobus. Wyglądało na to, że tajemniczy samochód zniknął.

Czy mogę obwiniać się o to, że zrobiłam się trochę nerwowa? -

powiedziałam sama do siebie. Moje zdjęcie pojawiało się w gazetach i w

telewizyjnych wiadomościach.

background image

Skręciłam jak zwykle w prawo w Connecticut i zaczęłam się wspinać na

zbocze Potrero. Miałam nadzieję, że pani Taylor z sąsiedniego mieszkania

wyszła z Marthą na spacer. Zastanawiałam się, czy nie wstąpić do marketu

po waniliowe ciasteczka Edy'ego.

Dwa skrzyżowania później zerknęłam ostatni raz we wsteczne lusterko.

Biała toyota właśnie pojawiła się w polu widzenia.

Albo sukinsyn mieszkał w tym samym kwartale co ja, albo mnie śledził.

To musiał być Chimera.

ROZDZIAŁ 51

Serce biło mi jak szalone; poczułam gęsią skórkę. Zmrużyłam oczy i

odczytałam we wstecznym lusterku jego numer: California... PCV 182.

Nie mogłam dojrzeć kierowcy. To jakiś obłęd... Ale z pewnością nie

wytwór mojej wyobraźni.

Wjechałam na ogólnodostępny parking przed moim domem. Zaczekałam

w samochodzie, aż zobaczyłam dach toyo-

ty wyłaniający się z Twentieth Street. Przystanęła u podnóża wzniesienia.

Krew zakrzepła mi w żyłach.

Ten sukinsyn dowiedział się, gdzie mieszkam.

Sięgnęłam do schowka na rękawiczki i wyjęłam mojego glocka.

Sprawdziłam magazynek. Zachowaj spokój. Masz szansę zdjąć tego

dupka. Właśnie teraz możesz schwytać Chimerę.

Skuliłam się wewnątrz auta i rozważałam różne możliwości. Mogę

wezwać policję. Zjawienie się tutaj patrolu to kwestia paru minut. Ale

muszę się najpierw przekonać, kto to jest. Widok policjantów mógłby go

spłoszyć.

Serce biło mi jak szalone. Ścisnęłam pistolet w dłoni, otworzyłam drzwi

background image

samochodu i wyślizgnęłam się w ciemność. Co teraz?

Na pierwszym piętrze domu znajdowało się tylne wyjście, prowadzące do

alei przechodzącej pod moim balkonem. Stamtąd mogłam okrążyć cały

kwartał i dotrzeć do parku na szczycie wzgórza. Jeżeli ten sukinsyn

zostanie na zewnątrz, mam szansę go zaskoczyć.

Zatrzymałam się przez chwilę na klatce schodowej, wystarczająco długo,

by zobaczyć, jak toyota wolno zbliża się ulicą. Nerwowo pogrzebałam w

torebce w poszukiwaniu kluczy, po czym pośpiesznie wsadziłam je w

zamek.

Byłam w środku. Przez małe okienko patrzyłam na toyotę. Wytężałam

wzrok, żeby dostrzec kierowcę, ale w samochodzie było ciemno.

Odryglowałam zamek w tylnych drzwiach i wymknęłam się na tyły

budynku.

Pobiegłam pod osłoną domów w kierunku ślepej uliczki na szczycie

wzgórza, a stamtąd ruszyłam w odwrotną stronę, kryjąc się w cieniu

budynków po przeciwnej stronie ulicy.

Byłam teraz za nim...

Toyota stała naprzeciwko mojego domu z wygaszonymi światłami.

Kierowca siedział na przednim fotelu i palił papierosa.

Przycupnęłam za zaparkowaną w pobliżu hondą accord. To jest właśnie ta

chwila, Lindsay...

Czy dam radę zaskoczyć Chimerę w samochodzie? Co będzie, jeśli się

zamknął od środka?

Nagle zobaczyłam, że drzwi się otwierają. Błysnęło wewnętrzne

światełko. Sukinsyn gramolił się z auta odwrócony do mnie plecami.

Miał na sobie ciemną wiatrówkę i miękką czapkę wciśniętą głęboko na

background image

czoło. Spoglądał w górę na dom. Na okna mojego mieszkania.

Potem ruszył w poprzek ulicy. Żadnego strachu.

Zdejmij go. Teraz. Skurwiel przyszedł tu po mnie. Straszył mnie w

książce, którą podrzucił w kieszeni Mercera. Porzuciłam bezpieczne

schronienie za rzędem zaparkowanych aut.

Serce waliło mi jak młotem, bałam się, że on może znienacka się

odwrócić. Teraz! Zrób to! Możesz go schwytać!

Podbiegłam kilka kroków, trzymając mocno broń. Otoczyłam ręką jego

szyję, pociągnęłam gwałtownie, jednocześnie kopnęłam go tak, aby stracił

równowagę.

Runął do przodu, uderzając mocno o ziemię. Przycisnęłam go kolanem i

przystawiłam do karku lufę pistoletu.

- Policja, dupku! Szeroko ręce!

Dobiegł mnie pełen bólu jęk. Posłusznie wypełnił polecenie. Czy to mógł

być Chimera?

- Chciałeś mnie dorwać, skurwielu, więc mnie masz. A teraz się odwróć!

Poluzowałam nacisk kolana na tyle, żeby mógł się poruszyć. Kiedy się

odwrócił, serce przestało mi bić na chwilę. Zobaczyłam twarz mojego

ojca.

ROZDZIAŁ 52

Marty Boxer, jęcząc, przewrócił się na plecy i odetchnął głęboko.

Zachował jeszcze odrobinę dawnej urody, jaką pamiętałam, ale teraz

wyglądał inaczej - starszy, przygarbiony, zmęczony życiem. Włosy miał

przerzedzone, a niegdyś pełne wigoru błękitne oczy wyblakły.

Nie widziałam go od dziesięciu lat. Nie rozmawiałam z nim od dwudziestu

dwóch.

background image

- Co ty tutaj robisz? - zapytałam.

- Teraz - złapał oddech, przekręcając się na bok - leżę na glebie, bo

dostałem lanie od córki.

Poczułam w jego kieszeni coś twardego. Wyszarpnęłam stamtąd stary,

służbowy model smith & wesson, kaliber 40.

- Co to, do diabła, jest? Po co to wziąłeś?

- Bo to niebezpieczna okolica - jęknął znowu.

Puściłam go. Jego obecność była afrontem, obudziła wspomnienia, które

udało mi się odrzucić już wiele lat temu. Nawet nie zamierzałam pomóc

mu wstać.

- Co ty robisz? Śledziłeś mnie? Powoli udało mu się usiąść.

- Zakładam, że nie wiedziałaś, iż to twój stary ojciec, który chciał wpaść z

wizytą, Maskotko.

- Proszę* nie nazywaj mnie tak! - syknęłam. Maskotka - tak na mnie

wołał, kiedy miałam siedem lat,

a on jeszcze mieszkał w domu. Moja siostra, Cat, była Muszką; ja -

Maskotką. To zdrobnienie przywiodło mi na myśl gorzkie wspomnienia.

- Sądzisz, że możesz wpaść ot, tak sobie, po tylu latach, napędzić mi

strachu, a potem załatwić sprawę, nazywając mnie Maskotką? Nie jestem

twoją małą córeczką. Jestem porucznikiem w wydziale zabójstw.

- Wiem o tym. Potrafisz diabelnie upokorzyć człowieka, maleńka.

- Wiesz, że miałeś szczęście? - powiedziałam, zabezpieczając mojego

glocka.

- A kogo, do cholery, się spodziewałaś? - Prychnął, masując sobie żebra. -

Rocky'ego?

- To nie twoja sprawa. Mnie interesuje tylko, co tutaj

background image

robisz.

Pociągnął nosem.

- Zaczynam w końcu rozumieć, Maskotko, że nie jesteś zachwycona

moim widokiem. - W jego głosie zabrzmiało poczucie winy.

- Raczej nie. Jesteś chory?

W błękitnych oczach pojawił się błysk.

- Czy facet nie może sprawdzić, co się dzieje z jego pierworodną, bez

tłumaczenia się, dlaczego?

Popatrzyłam uważnie na jego twarz.

- Nie widziałam cię przez dziesięć lat, a ty zachowujesz się, jakby to był

tydzień. Chcesz się dowiedzieć, co się ze mną przez ten czas działo?

Wyszłam za mąż, potem się rozwiodłam. Dostałam się do wydziału

zabójstw. Teraz jestem porucznikiem. Wiem, że może za bardzo się

streszczam, ale chcę tylko uaktualnić twoją wiedzę, tato.

- Sądzisz, że upłynęło zbyt wiele czasu, bym mógł patrzeć na ciebie jak

ojciec?

- Nie wiem, w jaki sposób na mnie patrzysz. Uśmiechnął się.

- Boże, jaka ty jesteś piękna... Lindsay.

Na jego twarzy pojawił się ten sam szelmowski, niewinny wyraz, jaki

widziałam tysiące razy w dzieciństwie. Potrząsnęłam głową ze złością.

- Marty, odpowiedz mi na pytanie.

- Posłuchaj. - Przełknął ślinę. - Wiem, że śledząc cię, nie zachowałem się

z klasą, ale jak myślisz, czy mógłbym przynajmniej opowiedzieć ci przy

filiżance kawy, co się ze mną działo?

Z niedowierzaniem spoglądałam na człowieka, który opuścił naszą

rodzinę, kiedy miałam trzynaście lat; nie pojawił się ani razu przez cały

background image

czas, kiedy mama chorowała; o którym przez większą część mojego

dorosłego życia myślałam, że jest tchórzem i ćwokiem. Nie widziałam

ojca od dnia, kiedy siedział w ostatnim rzędzie, podczas gdy ja składałam

przysięgę jako policjantka. Nie miałam pojęcia, czy lepiej dać mu w zęby,

czy objąć i przytulić.

- Dobrze, ale nie licz na więcej niż na jedną - powiedziałam wreszcie.

Wyciągnęłam rękę i pomogłam mu wstać.

Otrzepałam żwir z klap jego kurtki.

- Twoja opowieść wcale nie trwała dłużej, Maskotko.

ROZDZIAŁ 53

Przygotowałam dla ojca dzbanek kawy, a sobie zaparzyłam filiżankę red

zingera. Pokazałam mu, jak mieszkam, i przedstawiłam Marcie, która

natychmiast polubiła kochanego, starego tatusia, pomimo moich cichych

sugestii, żeby jednak traktowała go z większym dystansem.

Siedzieliśmy na białej, pokrytej płótnem kanapie, z Marthą zwiniętą w

kłębek u stóp mojego ojca. Podałam mu wilgotną chustkę, a on przetarł

zadrapanie na policzku.

- Przepraszam za tego siniaka - powiedziałam, opierając gorący kubek na

kolanach. To znaczy, tylko trochę, dodałam w duchu.

- Zasłużyłem na coś gorszego. - Z uśmiechem wzruszył ramionami.

- Zgadza się, zasłużyłeś.

Siedzieliśmy, patrząc prosto na siebie. Żadne z nas nie wiedziało, od czego

zacząć.

- A więc chcesz mi opowiedzieć o tym, co ci się przydarzyło w ciągu

ostatnich dwudziestu dwóch lat?

Przełknął łyk kawy i odstawił kubek.

background image

- Jasne. Właśnie tak.

Opowiedział mi po kolei dzieje swojego życia, które wydało mi się

pasmem niepowodzeń. Był w Redondo Beach zastępcą szefa policji,

którego przypuszczalnie znałam. Potem zaczął pracę w prywatnej agencji

ochroniarskiej. Ochraniał same gwiazdy. Kevin Costner, Whoopi

Goldberg.

- Byłem nawet na rozdaniu Oscarów - zachichotał. Ożenił się ponownie,

tym razem na dwa lata.

- Doszedłem do wniosku, że nie mam odpowiednich kwalifikacji do tego

zawodu - burknął z sarkazmem.

Teraz znów pracował w prywatnej ochronie, tym razem nie spotykał sław,

za to wykonywał różne dziwaczne zlecenia.

- Ciągle uprawiasz hazard? - spytałam.

- Robię zakłady tylko tu, w mojej głowie - odparł. - Musiałem

zrezygnować, kiedy zostałem bez kasy.

- Jesteś dalej fanem Giantsów?

Kiedy byłam dzieckiem, miał zwyczaj zabierać mnie po służbie do baru

zwanego Alibi on Sunset. Sadzał mnie na ladzie i razem z kumplami

oglądał popołudniowy mecz z Candle-stick. Uwielbiałam tam z nim

chodzić.

- Nie. - Potrząsnął głową. - Przestałem, kiedy przehand-lowali Williego

Clarka. Teraz kibicuję Dodgersom. Chociaż właściwie chciałbym pójść na

ten nowy stadion.

Popatrzył na mnie przeciągle. Teraz moja kolej. Jak mam zrelacjonować

własnemu ojcu ostatnie dwadzieścia dwa lata życia?

Opowiedziałam mu, nie wdając się w szczegóły, o różnych rzeczach,

background image

starannie omijając wszystko, co miało jakikolwiek związek z mamą.

Opowiedziałam o moim byłym mężu i dlaczego nam nie wyszło.

(Niedaleko pada jabłko od jabłoni - zaśmiał się półgębkiem. Dobrze, ale ja

przynajmniej wiedziałam, kiedy przestać - odgryzłam się). O tym, jak

starałam się dostać do wydziału zabójstw i jak mi się w końcu udało.

Melancholijnie pokiwał głową.

- Czytałem o tej wielkiej sprawie, nad którą pracowałaś. Nawet tam, na

południu, mówili o tym w każdych wiadomościach.

¦ - To było prawdziwe koło napędowe. Opowiedziałam, jak miesiąc później

dostałam awans na porucznika, a on pochylił się w moją stronę i położył

mi rękę na kolanie.

- Chciałem cię zobaczyć, Lindsay. Sto razy... Nie wiem, czemu tego nie

zrobiłem. Jestem z ciebie dumny. Bardzo się z tobą liczą w wydziale

zabójstw. Kiedy na ciebie patrzę... jesteś taka... silną, opanowana. Tak

piękna. Chciałbym tylko wiedzieć, że jest w tym jakaś moja niewielka

zasługa.

- Jest. Nauczyłeś mnie, żeby liczyć tylko na siebie. Wstałam, nalałam mu

kawy i ponownie usiadłam.

- Posłuchaj, przykro mi, że ci się źle układa. Naprawdę. Ale minęły

dwadzieścia dwa lata. Po co tu przyszedłeś?

- Dzwoniłem do Cat, żeby zapytać, czy będziesz chciała ze mną

rozmawiać. Powiedziała, że jesteś chora.

Nie chciałam ożywiać przeszłości. Już wystarczająco ciężko mi było tylko

na niego patrzeć.

- Byłam chora - przytaknęłam. - Ale teraz jest lepiej i mam nadzieję, że

tak zostanie.

background image

Serce mi się ściskało. Czułam się coraz bardziej nieswojo.

- Jak długo mnie śledziłeś?

- Od wczoraj. Czekałem w samochodzie przed Pałacem ze trzy godziny i

zastanawiałem się, jak do ciebie podejść. Nie wiedziałem, czy będziesz

chciała ze mną gadać.

- Dalej nie wiem, czy chcę, tato. - Próbowałam znaleźć odpowiednie

słowa i czułam jednocześnie, że za chwilę zacznę płakać. - Nigdy cię nie

było. Odszedłeś od nas. Nie mogę tak po prostu zmienić tego, co do ciebie

czułam przez te wszystkie lata.

- Nie oczekuję tego, Lindsay ¦¦* powiedział. - Jestem już starym

człowiekiem. Starym człowiekiem, który wie, że popełnił miliony błędów.

Wszystko, czego chcę, to spróbować naprawić niektóre z nich.

Spojrzałam na niego, w połowie pełna niedowierzania, w połowie

uśmiechnięta. Wytarłam chusteczką oczy.

- Teraz mamy tu urwanie głowy. Słyszałeś o Mercerze?

- Oczywiście - odetchnął. Czekałam, że coś powie, ale tylko wzruszył

ramionami. — Widziałem cię w wiadomościach. Byłaś olśniewająca.

Wiesz o tym, Lindsay?

- Tato, przestań. - Ta sprawa wymagała ode mnie poświęcenia

wszystkiego, co miałam. To było szaleństwo. Znowu popatrzyłam na ojca.

- Nie wiem, czy. dam sobie z tym radę.

- Ja też nie wiem - powiedział, biorąc mnie czule za rękę. - A co myślisz o

tym, żebyśmy spróbowali razem?

ROZDZIAŁ 54

Następnego ranka o dziewiątej starszy agent FBI, Morris Ruddy,

zanotował coś w swoim notesie.

background image

- Poruczniku, kiedy pomyślała pani po raz pierwszy, że

znak chimery może oznaczać zorganizowany ruch białych ekstremistów?

W mojej głowie ciągle panował zamęt po wydarzeniach wczorajszego

wieczoru. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, było zebranie grupy

operacyjnej i rozmowa z tymi kurzymi móżdżkami.

- Dostałam wskazówki z pańskiego biura w Quantico -odpowiedziałam.

Oczywiście, niezupełnie było to zgodne z prawdą. Stu Kirkwood

potwierdził tylko to, co już wcześniej wiedziałam od Cindy.

- Więc później, kiedy już pani posiadała tę wiedzę - drążył dalej agent FBI

- ile takich grup pani sprawdziła?

Rzuciłam mu zdegustowane spojrzenie, które mówiło: Moglibyśmy robić

postępy, gdyby tylko udało nam się wyjść z tego przeklętego pokoju.

- Czytał pan akta, które panu dałam. Sprawdziliśmy dwie czy trzy.

Uniósł brew.

- Sprawdziła pani jedną.

- Proszę posłuchać: nie mamy żadnych danych dotyczących działalności

tego typu grup na naszym terenie. Metody stosowane w tych zabójstwach

wydają się podobne do innych przypadków, nad którymi pracowałam.

Przyjęłam, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą. Muszę jednak

przyznać, że to tylko moje przypuszczenia.

- Więc zawęziła pani te cztery tak różne sprawy - powiedział Ruddy - do

działań jednego zbrodniarza, tak?

- Tak. Tak mi podpowiada moje doświadczenie, zdobyte przez siedem lat

pracy w wydziale zabójstw.

Stanowczo nie podobał mi się jego ton. Sam Ryan, szef detektywów, uznał

wreszcie za stosowne wtrącić się do rozmowy:

background image

- Agencie Ruddy, to nie jest przesłuchanie.

- Chcę tylko zobaczyć, ile wysiłku trzeba jeszcze włożyć, żeby

skoordynować działania na tym terenie.

- Proszę zauważyć - upierałam się - że wskazówek na

temat Chimery nie znaleźliśmy w prasie. Ta biała furgonetka została

zauważona przez sześcioletniego chłopca. Ten sam znak był wśród graffiti

na miejscu drugiej zbrodni. Nasz lekarz sądowy stwierdził, że śmierć

Catchings nie była wynikiem przypadkowego postrzału.

- I nawet teraz, kiedy wasz własny szef policji padł ofiarą morderstwa,

dalej wierzycie, że nie ma tu podłoża politycznego?

- Te zbrodnie mogą być umotywowane politycznie. Nic nie wiem na temat

planów sprawcy. Ale pewne jest, że to jeden człowiek i do tego

pomyleniec. O co, do diabła, tu chodzi?

- Wiele wyjaśnia morderstwo numer trzy - wtrącił drugi agent, Hull. -

Zabójstwo Davidsona.

Podniósł z fotela swoje ciężkie ciało i podszedł do naszego skoroszytu,

gdzie mieliśmy rozpisane wszystkie zbrodnie wraz z dotyczącymi ich

detalami.

- Morderstwa numer jeden, dwa i cztery - wyjaśnił - wiążą się z Chimerą.

Zabójstwo Davidsona nie pasuje w żaden sposób. Chcielibyśmy wiedzieć,

dlaczego jest pani taka pewna, że chodzi o tego samego faceta?

- To był nieprawdopodobnie celny strzał - odparłam.

- Zgodnie z moją wiedzą - zerknął w notatki - Davidson zginął od pocisku

z broni zupełnie innego typu.

- Nie mówiłam o balistyce, Hull, mówiłam o strzale. To była precyzja

strzelca wyborowego. Zupełnie jak w wypadku Tashy Catchings.

background image

- Z mojego punktu widzenia - ciągnął dalej Hull - nie mamy żadnego

ewidentnego dowodu łączącego sprawę Da-vidsona z pozostałymi trzema.

Jeśli będziemy ściśle trzymać się faktów, a nie przypuszczeń pani

inspektor Boxer, przekonamy się, że nic nie wskazuje na brak politycznych

motywów tych wydarzeń. Kompletnie nic.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi sali konferencyjnej i w

szparze między framugą a futryną ukazała się . głowa Charliego

Clappersa. Wyglądał jak nieśmiały świstak wychylający się z nory.

Skinął głową chłopcom z FBI, a potem mrugnął do mnie.

- Pomyślałem, że to może ci się przydać.

Położył na stole czarno-białą odbitkę protektora buta o dużym rozmiarze.

- Pamiętasz ten odcisk buta zdjęty ze smoły na dachu w miejscu, skąd

strzelano do Arta Davidsona?

- Oczywiście - powiedziałam.

Clapper położył drugie zdjęcie obok pierwszego.

- A ten udało się nam zdjąć z mokrej ziemi na ścieżce w miejscu

zabójstwa Mercera.

Oba odciski były identyczne.

W sali zapadła cisza. Spojrzałam najpierw na agenta Rud-dy'ego, potem na

agenta Hulla.

- Oczywiście, to tylko para zwykłych butów treningowych Reeboka -

dorzucił.

Z kieszeni fartucha wyjął zasuwaną plastikową torebeczkę. Były w niej

mikroskopijne pyłki białego proszku.

- Znaleźliśmy to na miejscu zabójstwa szefa. Pochyliłam się nad próbką i

patrzyłam na ślad tego samego

background image

białego talku.

- Jeden morderca - powiedziałam. - Jeden strzelec.

ROZDZIAŁ 55

Zadzwoniłam do dziewcząt i poprosiłam, żebyśmy się spotkały na krótko

w czasie lunchu. Nie mogłam dłużej czekać, by je zobaczyć.

Umówiłyśmy się w Yerba Buena Gardens. Usiadłyśmy na dziedzińcu na

zewnątrz nowego IMAX-a i patrzyłyśmy, jak dzieci bawią się w

fontannach albo zajadają sałatki na wynos i kanapki. Opowiedziałam

dziewczętom o wszystkim, co wydarzyło się od naszego ostatniego

spotkania w U Susie; od podejrzenia, że ktoś mnie śledzi, aż do

znokautowania własnego ojca przed moim domem.

- Mój Boże! - wykrzyknęła Claire. - Powrócił ojciec marnotrawny!

Przez chwilę miałam wrażenie, że jakaś kurtyna oddzieliła

nas od reszty świata. Zapadła cisza, a wszystkie oczy wpatrzone były we

mnie z niedowierzaniem.

- Kiedy widziałaś go ostatnio? - zapytała w końcu Jill.

- Na wręczeniu dyplomów w Akademii. Nie zapraszałam go, ale skądś się

dowiedział.

- Jechał za tobą? - sapnęła Jill z niedowierzaniem. - Po naszym spotkaniu?

Jak jakiś bandzior? Tfu! - Wzdrygnęła się.

- Typowy Marty Boxer - westchnęłam. - Taki właśnie jest mój ojciec.

Claire położyła mi rękę na ramieniu.

- Czego właściwie chciał?

- Wciąż nie jestem pewna. Wygląda na to, że naprawić dawne błędy.

Mówił, że dowiedział się od mojej siostry Cat, że jestem chora. Śledził

przebieg dochodzenia w sprawie morderstw nowożeńców. Podobno chciał,

background image

żebym wiedziała, jak bardzo jest ze mnie dumny.

- To było całe wieki temu - prychnęła Jill, gryząc bułeczkę z nadzieniem z

kurczaka i awókado. - Dobry moment sobie wybrał.

- To samo mu powiedziałam. Cindy pokręciła głową.

- Tak po prostu zdecydował się po dwudziestu dwóch latach wpaść do

ciebie?

- Moim zdaniem dobrze się stało, Lindsay - powiedziała Claire. - Po

prostu dobrze.

- Dobrze, że po dwudziestu dwóch latach wrócił z nieczystym

sumieniem? •

- Nie, dobrze się stało, bo on cię potrzebuje, Lindsay. Jest sam, prawda?

- Powiedział, że ożenił się ponownie, ale po dwóch latach się rozwiódł.

Wyobraź sobie, Claire, że dowiadujesz się po iluś tam latach, że twój

ojciec był żonaty po raz drugi!

- To nie ma znaczenia, Lindsay - odparła Claire. - On wyciąga do ciebie

rękę. Nie powinnaś jej odtrącać z powodu urażonej dumy.

- A co ty o tym myślisz? - dopytywała się Jill. Otarłam usta, napiłam się

ice tea i wzięłam głęboki oddech.

- Chcecie znać prawdę? Nawet nie wiem. On jest jak widmo z przeszłości,

które budzi wiele złych wspomnień. Wszystko, czego się dotknął, raniło

ludzi.

- On jest twoim ojcem, kochanie - powiedziała Claire. -Nosisz tę ranę od

czasu, kiedy cię poznałam. Powinnaś pozwolić mu wrócić. Możesz mieć

coś, czego nie zaznałaś nigdy przedtem.

- Równie dobrze on może znowu dać jej kopa - zauważyła Jill.

- Eee tam! - Cindy zerknęła na Jill z ukosa. - Perspektywa macierzyństwa

background image

nie zrobiła ź ciebie łagodnej i czułej istoty, prawda?

- Jedna randka z wielebnym - odpaliła Jill - i nagle chcesz być naszym

sumieniem? Jestem pod wrażeniem.

Wszystkie spojrzałyśmy na Cindy, dusząc w sobie śmiech.

- To prawda - przytaknęła Claire. - Nie sądzisz chyba, że udało ci się

wyjść obronną ręką, zgadza się?

Cindy się zarumieniła. Tak zakłopotaną widziałam ją po raź pierwszy od

chwili, kiedy się poznałyśmy.

- Nie ma co ukrywać, pasujecie do siebie - westchnęłam.

- Po prostu go lubię! - wybuchnęła w końcu Cindy. -Gadaliśmy

godzinami. W barze. Potem odprowadził mnie do domu. Koniec. Kropka.

- No jasne. - Jill uśmiechnęła się szeroko. - Jest milutki, ma stałą pracę, no

i gdyby kiedyś zdarzyło ci się zginąć tragicznie, nie musiałabyś się

martwić o to, kto poprowadziłby ceremonię pogrzebową.

- Nie pomyślałam o tym. - Cindy wreszcie się rozpogodziła. - Zrozumcie,

to była jedna randka. Piszę artykuł o nim i o dzielnicy, w której pracuje.

Jestem pewna, że więcej mnie nie zaprosi.

- Ale może ty go zaprosisz? - powiedziała Jill.

- Jesteśmy przyjaciółmi. Nie, raczej jesteśmy zaprzyjaźnieni. Spędziłam z

nim kilka wspaniałych godzin. Gwarantuję, każda z was bawiłaby się

doskonale. To praca naukową, i tyle.

Wszystkie się uśmiechnęłyśmy. Ale Cindy miała rację -żadna z nas nie

pominęłaby okazji, by spędzić kilka godzin

z Aaronem Winslowem. Ciągle dostawałam gęsiej skórki, gdy wracałam

myślami do jego kazania na pogrzebie Tashy Catchings.

Kiedy wrzuciłyśmy resztki jedzenia do śmieci, zwróciłam się do Jill:

background image

- No, jak się czujesz? Wszystko w porządku?

- Prawdę mówiąc, całkiem nieźle. - Z uśmiechem skrzyżowała ręce na

ledwo co widocznym brzuszku i nadęła policzki, jakby chciała powiedzieć

„grubo".

- Właśnie dostałam do skończenia tę ostatnią sprawę. Potem, kto wie,

może zrobię sobie wolne?

- Akurat w to wierzę, kiedy na ciebie patrzę - roześmiała się Cindy.

Spojrzałyśmy na siebie z Claire wzrokiem pełnym nostalgii.

- Dobrze, dobrze, jeszcze was zaskoczę - powiedziała Jill.

- Więc co teraz zamierzasz zrobić? - zwróciła się do mnie Claire, kiedy

zbierałyśmy się do wyjścia.

- Spróbuję znaleźć coś, co łączy wszystkie ofiary. Musi być coś takiego.

Nie odwracała ode mnie wzroku.

- Miałam na myśli twojego tatę.

- Nie wiem. To nie jest odpowiedni moment, Claire. Marty mi się narzuca.

Jeśli chce coś uzyskać, musi poczekać na swoją kolej.

Claire wstała. Spojrzała na mnie tym swoim mądrym uśmieszkiem.

- Najwyraźniej chcesz mi coś powiedzieć - zauważyłam.

- Naturalnie. Dlaczego nie spróbujesz czegoś, co robisz normalnie w

sytuacji pełnej napięcia i wątpliwości?

- To znaczy...?

- Nie ugotujesz facetowi czegoś do jedzenia.

ROZDZIAŁ 56

Tego popołudnia Cindy siedziała skulona przy swoim komputerze w

redakcji „Chronicie", popijała łyczkami stewart's

orange n' cream i przeglądała na monitorze wyniki kolejnego daremnego

background image

wyszukiwania.

Gdzieś w najgłębszych pokładach jej pamięci tkwiło coś, starannie

odłożone w szufladkę, jakieś dręczące wspomnienie, którego nie mogła

dopasować do żadnej sytuacji. Chimera... słowo użyte w innym

kontekście, w jakiejś innej formie, które mogło okazać się przydatne w

toczącym się śledztwie. Przejrzała CAL, sieciowe archiwa „Chronicie",

lecz niczego nie znalazła. Zapuściła więc wyszukiwanie, używając kolejno

popularnych wyszukiwarek Yahoo, Jeeves i Google. Jej mózg pracował na

najwyższych obrotach. Czuła, tak jak wcześniej Lindsay, że to

fantastyczne monstrum nie oznaczało grupy wojujących rasistów.

Prowadziło do jednego, bardzo pogmatwanego, ale interesującego

człowieka,

- No, dalej. - Wypuściła z płuc powietrze, jednocześnie przyciskając

nerwowo klawisz enter. - Wiem, że gdzieś tu jesteś.

Dzień dobiegał końca, a jej nic nie udało się wymyślić. Nie miała nawet

nagłówka do jutrzejszego porannego wydania. Wydawca się wścieknie.

Mamy czytelników - będzie marudził. Czytelnicy chcą wiedzieć, co dalej.

Będzie musiała coś mu obiecać. Tylko co? Śledztwo utknęło w martwym

punkcie;

Była właśnie w Goógle'u, ze znużeniem przeglądała ósmą , stronę

odpowiedzi. Nagle coś ją uderzyło.

Chimera,., Przedpiekło, opis więziennego życia w Pelican Bay, pióra

Antoine Jamesa. Pośmiertna publikacja dotycząca ciężkich warunków

życia, okrucieństwa i przestępczego światka.

Pelican Bay... Pelican Bay było miejscem, gdzie trzymano najgorszych z

najgorszych bandziorów w całym systemie penitencjarnym stanu

background image

Kalifornia. Winnych szczególnie okrutnych przestępstw, którzy ze

względów bezpieczeństwa nie mogli być przetrzymywani nigdzie indziej.

Przypomniała sobie teraz, że dwa lata temu czytała o Pelican Bay w

„Chronicie". Wtedy właśnie usłyszała nazwę Chimera. Teraz wszystko

pasowało. To było to wspomnienie, które ją dręczyło.

Obróciła krzesło do terminalu CAL, stojącego na półce. Zsunęła okulary

na czoło i wystukała hasło: Antoine James.

Odpowiedź nadeszła w ciągu pięciu sekund. Artykuł z 10 sierpnia 1998

roku. Sprzed dwóch łat. Napisany przez Deb Meyer, dziennikarkę z

wydania niedzielnego. Zatytułowany: „Pośmiertnie opublikowany

dziennik przybliża koszmarny świat przemocy za kratami".

Kliknęła na okienko „Pokaż" i po kilku sekundach artykuł ukazał się na

ekranie. To była publikacja w stylu „oblicza życia", ukazująca się w

niedzielnym dodatku miejskim. Antoine James odsiadujący dziesięć do

piętnastu lat,w Pelican Bay za udział w zbrojnym napadzie został zraniony

nożem i zginął w więziennej bójce. W swoim systematycznie

prowadzonym dzienniku opisywał pełne niepokoju życie za więziennymi

murami i piętnował zwyczaje - rabunki z użyciem siły, ataki na tle

rasowym, znęcanie się strażników nad osadzonymi i ciągłą przemoc,

której doświadczał ze strony gangów.

Cindy wydrukowała artykuł, wyłączyła terminal i przejechała na krześle z

powrotem w stronę biurka. Oparła się wygodnie plecami, a stopy położyła

na stosie książek. Zeskano-wała znalezioną stronę.

„Od chwili, kiedy przejdziesz przez więzienną bramę, życie w Pelican Bay

staje się ciągłą wojną z terrorem strażników i przemocą gangów" - napisał

James w swojej ponurej książce. „To gangi określają twój status, twoją

background image

tożsamość, twoją ochronę. Każdy musi płacić okup i niezależnie, do której

grupy należysz, to ona sprawdza, kim jesteś i czego można od ciebie

oczekiwać".

Cindy przebiegła wzrokiem artykuł. Więzienie było prawdziwym

gniazdem żmij, Gangi Murzynów nazywały się Krew i Sztylety, tak samo

jak muzułmanów. Latynosi mieli Północnych, którzy nosili na głowach

czerwone opaski, i Południowych, którzy nosili niebieskie. Mafia

meksykańska przybrała nazwę Los Eme. Biali dzielili się na

Gwinejczyków i Cyklistów, a najniższa grupa wyrzutków nazywała się

Śmierdziele z Kibla. Najlepsi należeli do Aryjczyków.

„Niektóre grupy działały potajemnie", pisał James. „Jeśli do którejś z nich

wszedłeś, nikt nie ośmielił się ciebie tknąć".

„Jedna z tych grup białych była szczególnie okrutna. Sami okazali

chłopcy, każdy z wyrokiem za rozboje. Rozcięliby bratu żołądek, gdyby

się założyli o to, co zjadł".

Kiedy Cindy przeczytała następne zdanie, poczuła gwałtowny przypływ

adrenaliny.

James znał nazwę tej grupy. Chimera.

ROZDZIAŁ 57

Właśnie kończyłam pracę - nie pojawiło się nic nowego w sprawie

czterech ofiar ani tajemniczego talku - kiedy zadzwoniła Cindy.

- Czy w Pałacu nadal obowiązuje stan wojenny? - zażartowała,

nawiązując do memorandum burmistrza zamieszczonego w prasie.

- Możesz mi wierzyć, nie robimy tu pikniku.

- Spotkamy się? Chyba coś mam.

- Jasne. Gdzie?

background image

- Wyjrzyj przez okno i spójrz na prawo. Przyjrzałam się uważnie i

dostrzegłam ją. Opierała się

o maskę swojego samochodu, zaparkowanego naprzeciwko Pałacu.

Dochodziła siódma wieczorem. Sprzątnęłam biurko, zadzwoniłam

pośpiesznie do Lorraine i China, żeby powiedzieć im dobranoc, i

skierowałam się w stronę tylnego wyjścia. Przebiegłam przez ulicę i

podeszłam do Cindy. Dzisiejszego wieczoru nosiła krótką spódniczkę i

haftowaną dżinsową kurtkę. Przez ramię przewiesiła spłowiały plecaczek

koloru khaki.

- Wracasz z próby chóru? - Mrugnęłam porozumiewawczo.

- Gadaj tak, gadaj. Następnym razem, jak cię zobaczę w mundurze

oddziału specjalnego, pomyślę, że masz randkę ze swoim tatusiem.

- Jeśli już mówimy o Martym... zadzwoniłam i zaprosi-

łam go na jutrzejszy wieczór. Więc, słodka myszko, co znalazłaś tak

ważnego, że aż musiałyśmy się spotkać?

- Mam i dobrą, i złą wiadomość - powiedziała, zdejmując plecak. Wyjęła

kopertę formatu A4. - Wydaje mi się, że wreszcie coś znalazłam, Lindsay.

Wręczyła mi kopertę, którą skwapliwie otworzyłam: w środku był artykuł

sprzed dwóch lat z „Chronicie". Dotyczył dziennika Przedpiekto pisanego

w więzieniu, autorstwa niejakiego Antoine'a Jamesa. Kilka ustępów

zostało podkreślonych na żółto. Zaczęłam czytać.

Aryjczycy... gorsi niż Aryjczycy. Biali, źli i pełni nienawiści. Nie

wiedzieliśmy, kogo bardziej nienawidzą, nas, „robactwa", z którym muszą

dzielić się żarciem, czy gliniarzy i strażników, którzy ich tu wsadzili.

Grupa tych skurwysynów miała swoją nazwę. Sami ją wymyślili -

Chimera.

background image

Zatrzymałam wzrok na ostatnim wyrazie.

- To są zwierzęta, Lindsay. Najgorsze typy w całym systemie

penitencjarnym. Oni mszczą się za kumpli nawet poza murami więzienia -

powiedziała. - I to jest ta dobra wiadomość. Zła - że to Pelican Bay.

ROZDZIAŁ 58

W strukturze systemu więziennego stanu Kalifornia Pelican Bay określano

jako miejsce, gdzie nigdy nie świeci słońce.

Następnego dnia wzięłam Jacobiego i „zdobyczny" helikopter na godzinny

lot wzdłuż wybrzeża do Crescenf City, w pobliżu granicy z Oregonem.

Dotąd byłam w Pelican Bay dwukrotnie: raz, żeby się spotkać z

informatorem w pewnej sprawie o morderstwo, a drugi, by wziąć udział w

przesłuchaniu, którego wynikiem miało być zwolnienie warunkowe kogoś,

kogo aresztowałam. Za każdym razem, kiedy przelatywałam nad gęstym

lasem sekwoi otaczającym więzienie, czułam dziwne ściskanie w żołądku.

Jeżeli byłeś przedstawicielem wymiaru sprawiedliwości -

zwłaszcza kobietą- to miejsce nie należało do twoich ulubionych. Był tam

napis, doskonale widoczny dla tych, którzy wchodzili główną bramą - że

jeśli zostaniesz wzięty jako zakładnik, musisz liczyć wyłącznie na siebie.

Żadnych negocjacji.

Miałam umówione spotkanie z zastępcą naczelnika więzienia, Rolandem

Estesem, w budynku administracji. Musieliśmy kilka minut na niego

poczekać. Kiedy się zjawił, zobaczyliśmy, że jest wysoki i poważny. Miał

twarz o ostrych rysach i niebieskie oczy. Jego sposób bycia cechowała

niezwykła powściągliwość, co było wynikiem wielu lat spędzonych w

surowej dyscyplinie.

- Przepraszam najmocniej za spóźnienie - powiedział, siadając za wielkim

background image

dębowym biurkiem. - Mieliśmy zamieszki w bloku O. Jeden z naszych

podopiecznych Północnych zranił przeciwnika w szyję.

- Jak udało mu się zdobyć nóż? - zapytał Jacobi.

- Nie miał noża. - Estes uśmiechnął się kwaśno. - Użył odpiłowanej

krawędzi ogrodniczej motyki.

Nie chciałabym za żadne skarby być na miejscu Estesa. Nie podobała mi

się opinia, jaką zdobyło sobie to więzienie z powodu bójek, terroru i

motta: „Donosicielstwo, zwolnienie warunkowe albo śmierć".

- Więc mówiła pani, że ma to związek z zabójstwem Mercera? - Estes

pochylił się w przód.

Przytaknęłam i wyjęłam z torby akta sprawy.

- To ma związek z szeregiem zabójstw. Bardzo mnie interesuje, co pan

wie na temat działających tu gangów.

Estes wzruszył ramionami.

- Większość z tych chłopaków należy do gangów od chwili, kiedy

skończyli dziesięć lat. Przekona się pani, że każda grupa działająca na

terenie Oakland czy Wschodniego Los Angeles ma tu swoich

reprezentantów.

- Ten konkretny gang nazywa się Chimera.

Na twarzy Estesa pojawił się wyraz zaskoczenia.

- Widzę, że nie zaczyna pani od płotek, poruczniku. Co konkretnie panią

interesuje?

- Chcę wiedzieć, czy nasze morderstwa mają jakiś związek z ludźmi z

Chimery; chcę wiedzieć, czy są aż tak źli, jak się uważa; i chcę znać

nazwiska domniemanych członków gangu znajdujących się obecnie na

wolności.

background image

- Odpowiedź na wszystkie trzy pytania brzmi: tak. - Estes zgodził się bez

oporu. - To rodzaj próby ognia. Więźniów, którzy mogą najbardziej

oberwać, staramy się usuwać. Ci przez dłuższy czas przebywają w

izolatkach. To zapewnia im rangę - i pewne przywileje.

- Przywileje?

- Wolność. Oczywiście w tutejszym znaczeniu tego słowa. Od bycia

nagabywanym. Od donosicielstwa.

- Chciałabym dostać listę członków, którzy przebywają na zwolnieniu

warunkowym.

Zastępca naczelnika tylko się uśmiechnął.

- Niewielu jest takich. Niektórzy zostali przeniesieni do innych więzień.

Podejrzewam, że rezydentów tego gangu można znaleźć w każdym

większym zakładzie karnym w Oregonie. W dodatku to nie jest tak, że

mamy dokładne dane, kto należy do nich, a kto nie. Po prostu patrzymy,

kto siada obok Wielkiego Wodza w czasie posiłków.

- Ale pan wie, prawda? Pan wie, kto jest w Chimerze. -My wiemy -

poprawił mnie zastępca naczelnika. Wstał,

jakby chciał zakończyć rozmowę. - Potrzebuję trochę czasu. Pewne rzeczy

muszę skonsultować, ale zobaczę, co da się zrobić.

- Jeżeli już tu jestem, to równie dobrze mogę się z nim spotkać.

- Z kim, pani porucznik?

- Z Wielkim Wodzem. Głową Chimery. Estes popatrzył na mnie.

- Przykro mi, poruczniku, ale nikt nie może. Nikomu nie wolno wejść do

Jaskini.

Spojrzałam mu prosto w oczy.

- Chcecie, żebym tu wróciła z nakazem sądowym? Niech pan słucha, nasz

background image

szef policji nie żyje. Każdy polityk w tym stanie chce, żeby zabójca został

schwytany. Dostanę wsparcie

ze wszystkich stron i pan o tym dobrze wie. Proszę więc go tu

przyprowadzić.

Twarz Estesa się rozluźniła.

- Jest pani moim gościem, poruczniku. Ale sprawa wygląda tak, że on nie

może wychodzić. To pani pójdzie do niego.

Podniósł słuchawkę z widełek i wybrał numer. Po chwili wymamrotał:

- Przygotuj Weiscza. Ma gościa. Kobietę.

ROZDZIAŁ 59

Szliśmy z Estesem długim podziemnym korytarzem w towarzystwie

uzbrojonego w pałkę strażnika nazwiskiem 0'Koren.

Kiedy dotarliśmy do schodów oznaczonych SHU-C, zastępca naczelnika

pomachał identyfikatorem przed ekranem bezpieczeństwa i otworzył

ciężkie, kompresyjne drzwi prowadzące do supernowoczesnego oddziału

więziennego.

Po drodze sporo się dowiedziałam.

- Jak większość naszych pensjonariuszy Weiscz przybył z innego

przybytku, z Folsom. Był tam liderem Braterstwa Aryjczyków, zanim

udusił czarnego strażnika. W naszej izolatce siedzi od osiemnastu

miesięcy. Dopóki w tym stanie znów nie zacznie się wysyłać ludzi na

egzekucje, niewiele więcej możemy mu zrobić.

Jacobi pochylił się w moją stronę.

- Na pewno wiesz, co robisz, Lindsay? - szepnął.

Nie byłam pewna. Serce waliło mi jak młotem, a dłonie były mokre ze

zdenerwowania.

background image

- Dlatego cię zabrałam.

- No tak - mruknął bez przekonania.

Oddział odosobnienia w Pelican Bay nie przypominał żadnego z tych,

jakie dotąd widziałam. Wszystko w nużącej, sterylnej bieli. Potężni

strażnicy w mundurach koloru khaki, mężczyźni i kobiety, wyłącznie biali,

siedzieli na posterunkach za przeszklonymi ścianami.

Monitory i kamery bezpieczeństwa były wszędzie. Wszędzie. Oddział

przypominał kokon z dziesięcioma komórkami, oddzielonymi szczelnymi

kompresyjnymi drzwiami.

Estes zatrzymał się przed metalowymi drzwiami z dużym oknem.

- Witamy na najniższym poziomie rasy ludzkiej - powiedział.

Muskularny, łysiejący strażnik zaopatrzony w maskę i elektryczny

paralizator podszedł do nas.

- Szefie, myślę, że Weiscza trzeba uwolnić. Mam wrażenie, że on musi się

trochę odprężyć.

Spojrzałam na Estesa.

- Uwolnić?

Estes pociągnął nosem.

- Może pani pomyśleć, że po kilku miesiącach spędzonych w tej dziurze

Weiscz powinien być szczęśliwy, że może się trochę rozerwać. Ale,

niestety, okazał się niechętny do współpracy. Musieliśmy wysłać specjalny

zespół, żeby go przygotować na spotkanie z panią. - Skinął głową w

kierunku celi. - Tam jest ten pani ptaszek...

Podeszłam do stalowych, solidnych drzwi i zajrzałam do środka.

Zobaczyłam masywne, potężne cielsko. Weiscz siedział przygarbiony,

przywiązany do metalowego krzesła, ze skutymi nogami, z rękoma

background image

wykręconymi do tyłu i zapiętymi w kajdanki. Miał długie, brudne,

skołtunione włosy i rzadką kozią bródkę. Ubrany był w pomarańczowy

kombinezon z krótkimi rękawami, rozpięty u góry. Mogłam dostrzec po^

krytą tatuażami masywną pierś i muskularne ramiona.

- Zostanie z panią strażnik, a cela przez cały czas będzie monitorowana -

odezwał się zastępca naczelnika. - Proszę się do niego nie zbliżać na mniej

niż półtora metra. Jeżeli spróbuje choćby ruszyć brodą w pani kierunku,

zostanie unieruchomiony.

- On przecież jest związany i skuty! - zawołałam.

- Ten sukinsyn potrafi przegryźć łańcuchy - powiedział Estes. - Proszę mi

wierzyć.

- Czy mogę mu coś obiecać?

- Jasne - odpowiedział z uśmieszkiem. - Happy Meąl. Jest pani gotową...?

Mrugnęłam do Jacobiego. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami, w

których dostrzegłam prawdziwy lęk. Serce prawie przestało mi bić.

- Miłej podróży - mruknął Estes.

Dał sygnał do kontrolki. Usłyszałam zgrzyt ciężkich, stalowych drzwi.

ROZDZIAŁ 60

Weszłam do surowej celi pomalowanej na biało. Była zupełnie pusta z

wyjątkiem metalowego stołu i czterech krzeseł przymocowanych do

podłogi oraz dwóch kamer umieszczonych wysoko pod sufitem. W kącie

stał milczący strażnik wyposażony w paralizator.

Weiscz ledwo mnie zauważył. Nogi miał skrępowane, a ręce ciasno skute z

tyłu krzesła. W stalowym spojrzeniu nie było nic ludzkiego.

- Jestem porucznik Lindsay Boxer - powiedziałam, zatrzymując się

półtora metra od niego.

background image

Weiscz nie odezwał się słowem, tylko skierował na mnie wzrok. Wąskie

szparki oczu, niemal fosforyzujące spojrzenie...

- Muszę z panem porozmawiać na temat kilku morderstw, do których

ostatnio doszło. Nie mogę wiele obiecać w zamian. Mam nadzieję, że pan

mnie posłucha i może zechce mi pomóc.

- Wal się. - Wypluł te słowa ochrypłym głosem.

Strażnik zrobił krok w jego kierunku i Weiscz zamarł, jakby już dostał

dawkę woltów z paralizatora. Podniosłam rękę, żeby się cofnął.

- Może pan coś wie na ten temat *- mówiłam dalej, czując, jak wzdłuż

kręgosłupa po moim ciele rozpełza się przenikliwe zimno. .- Chcę tylko

wiedzieć, czy z czymś one się panu kojarzą. Te zabójstwa...

Popatrzył na mnie z zainteresowaniem, przypuszczalnie usiłując ocenić,

czy może coś z tego wyciągnąć dla siebie.

- Kto nie żyje?

- Czworo ludzi. Dwóch policjantów, jeden z nich był moim szefem.

Wdowa po policjancie i jedenastoletnia dziewczynka. Wszyscy czarni.

Na twarzy Weiscza pojawił się wyraz rozbawienia.

- Na wypadek, gdybyś tego nie zauważyła, paniusiu, to ja mam żelazne

alibi.

- Sądzę, że jednak coś pan wie na ten temat.

- Czemu ja?

Z kieszeni żakietu wyjęłam dwa zdjęcia chimery, te same, które wcześniej

pokazywałam Estesowi, i trzymałam je tak, aby mógł zobaczyć.

- Morderca pozostawił ten znak na miejscu zbrodni. Sądzę, że pan wie, co

to znaczy.

Weiscz uśmiechnął się szeroko.

background image

- Nie wiem, po co tu przylazłaś, ale nie masz kurewskiego pojęcia, jaką

mi to sprawia przyjemność.

- Morderca należy do Chimery, Weiscz. Jeśli będziesz współpracował,

możesz osiągnąć pewne korzyści. Zawsze przecież mogą cię przenieść z

tej dziury.

- Oboje wiemy, że nigdy stąd nie wyjdę.

- Zawsze coś można uzyskać, Weiscz. Każdy czegoś chce.

- To prawda - powiedział w końcu. - Podejdź bliżej. Zesztywniałam.

- Nie mogę. Wiesz o tym.

- Masz lusterko, prawda?

Skinęłam głową. Miałam w torebce kosmetyczkę.

- Skieruj je na mnie.

Spojrzałam na strażnika. Dał mi stanowczy znak, że nie. Weiscz po raz

pierwszy spojrzał mi prosto w oczy.

- Skieruj je na mnie. Nie widziałem się od ponad roku. Nawet

wyposażenie w łazience jest tak przyciemnione, żeby nie można było

zobaczyć odbicia. Te łotry chcą, żeby człowiek zapomniał, kim, do kurwy

nędzy, jest. Chcę się przejrzeć.

Strażnik postąpił krok do przodu.

- Wiesz, że to niemożliwe, Weiscz.

- Pieprz się, Labont. - Spojrzał z nienawiścią na kamery. -Ty też się

pieprz, Estes.

Potem zwrócił się do mnie.

- Nie przysłali cię tutaj z jakąś specjalną ofertą, co?

- Powiedzieli, że mogę cię zabrać na Happy Meal. - Pozwoliłam sobie na

blady uśmiech.

background image

- Tylko ty i ja, tak?

- I on - zerknęłam na strażnika.

Kozia bródka Weiscza ułożyła się w coś w rodzaju uśmiechu.

- Te Skurwysyny wiedzą, jak popsuć każdą przyjemność. Stałam,

przestępując z nogi na nogę. Nie śmiałam się. Nie

chciałam okazywać mu śladu empatii.

Ale usiadłam przy stole naprzeciw niego. Pogrzebałam w torebce i

wyjęłam pudemiczkę. Oczekiwałam, że lada chwila z interkomu rozlegnie

się głośne upomnienie albo strażnik o kamiennej twarzy pospieszy w

moim kierunku i wytrąci mi ją z ręki. Ku mojemu zaskoczeniu nic takiego

nie nastąpiło. Puderniczka otworzyła się z lekkim trzaśnię-ciem.

Spojrzałam na Weiscza i skierowałam lusterko w jego stronę.

Nie wiem, jak wyglądał wcześniej, ale teraz jego widok był wstrząsający.

Wpatrywał się we własne oblicze szeroko otwartymi oczyma, jakby

dopiero teraz zrozumiał, co z nim zrobiły surowe warunki odosobnienia.

Spoglądał na lusterko jak na ostatnią rzecz, którą widzi w życiu. Wreszcie

przeniósł wzrok na mnie i szeroko się uśmiechnął,

- Niewiele jeszcze trzeba, żeby się mnie pozbyć, prawda? Uśmiechnęłam

się niechętnie, sama nie wiedząc dlaczego. Weiscz wykręcił szyję w stronę

kamer.

- Pieprz się, Estes - zaryczał. - Widzisz? Ciągle tu jestem. Chcesz mnie

zmiażdżyć, a ja ciągle jeszcze jestem. Inni wymierzają kary za mnie.

Chimera^ skarbię... Chwała niech będzie tym, którzy niszczą robactwo i

larwy.

- Kto to robi? - naciskałam. - Powiedz mi, Weiscz.

Wiedział. Wiedziałam, że wiedział. To był ktoś, z kim kiedyś dzielił celę.

background image

Ktoś, z kim w więzieniu opowiadali sobie nawzajem własne dzieje.

- Pomóż mi, Weiscz. Tych ludzi zabija ktoś, kogo znasz. Jeśli będziesz

milczał, nic na tym nie zyskasz.

W jego oczach dojrzałam nagły błysk wściekłości.

- Gówno mnie obchodzą ci twoi Murzyni! Twoi martwi gliniarze! Tak czy

inaczej, ktoś w tym stanie musiałby zebrać ich do kupy i wsadzić do

pierdla. Jakaś dwunastoletnia murzyńska kurwa, kilka małp przebranych

za gliniarzy. Dużo bym dał za to, żeby to mój palec nacisnął spust! Oboje

dobrze wiemy, że cokolwiek ci powiem, i tak nie uda mi się nic wycisnąć z

tych kundli. Zaraz jak stąd wyjdziesz, Labont mnie ogłuszy. Bardziej

prawdopodobne jest to, że mi obe-ssiesz fiuta.

Potrząsnęłam głową, wstałam i ruszyłam w stronę drzwi.

- A może to któremuś z twoich dupków wrócił rozum?! -zawył,

jednocześnie się uśmiechając. - Może to wewnętrzna sprawa, co, paniusiu?

Wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Weiscz był jak zwierzę, nie

dostrzegałam w nim ani krzty człowieczeństwa. Miałam ochotę trzasnąć

mu przed nosem drzwiami.

- Coś jednak ode mnie dostałeś, nawet jeśli to była tylko chwila -

powiedziałam.

- I zrewanżowałem się, możesz być pewna. Nigdy go nie złapiesz. On jest

z Chimery... - Weiscz szarpnął głową, pokazując tatuaż na ramieniu. Z

trudem dostrzegłam ogon węża. - Możemy znieść wszystko, co nam

zaserwujesz, panno policjantko. Spójrz na mnie... Wpakowali mnie do tej

piekielnej dziury, zmuszają, żebym jadł własne gówno, a ja ciągle jestem

górą.

Wściekły, miotał się w swoich kajdanach.

background image

- W końcu zwyciężymy. Łaska Boga jest z białą rasą. Niech żyje

Chimera...

Odsunęłam się.

- A co z naszym Happy Mealem, suko? - wysyczał z pogardą.

Kiedy doszłam do drzwi, usłyszałam trzask elektryczności i głuchy łoskot.

Odwróciłam się dokładnie w chwili, kiedy strażnik wpakował ładunek

tysiąca Woltów w drgające spazmatycznie ciało Weiscza.

ROZDZIAŁ 61

Wróciliśmy do miasta z kilkoma nazwiskami, które uzyskaliśmy dzięki

uprzejmości Estesa. Byli to ludzie podejrzani o przynależność do Chimery,

przebywający na zwolnieniu warunkowym. Kiedy dotarliśmy do naszego

biura, Jacobi podzielił tę listę pomiędzy Cappy'ego i China.

- Skontaktuję się z oficerami nadzorującymi tych na zwolnieniu

warunkowym - powiedział do mnie. - Chcesz się przyłączyć?

Pokręciłam głową.

- Muszę dziś wcześnie wyjść, Warren.

- Co jest, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że masz randkę? •

- Taak - przytaknęłam. Na mojej twarzy pojawił się sceptyczny

uśmieszek. - Mam randkę.

Dzwonek na dole odezwał się koło siódmej.

Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam mojego ojca ukrytego bezpiecznie

za osłoną maski baseballisty, z rękoma rozpostartymi w obronnym geście.

- Przyjaciele...? - zapytał, a na jego ustach pojawił się przepraszający

uśmieszek.

- Kolacja - odwzajemniłam się wymuszonym uśmiechem. - Nic lepszego

nie przyszło mi do głowy.

background image

- To dopiero początek - powiedział, wchodząc.

Zdążył już się doprowadzić do porządku. Nosił teraz brązową sportową

kurtkę, starannie wyprasowane spodnie i białą koszulę z rozpiętym

kołnierzykiem. Na powitanie wręczył mi zawiniętą w papier butelkę

czerwonego wina.

- Naprawdę nie musiałeś - powiedziałam, odwijając papier. Wstrzymałam

oddech ze zdziwienia, kiedy przeczytałam

nalepkę: Bordeaux z pierwszego zbioru, CMteau Latour, rocznik 1965.

Spojrzałam na niego; 1965 to rok moich urodzin.

- Kupiłem je, kiedy miałaś rok. Ta butelka była jedną z niewielu rzeczy,

jakie zabrałem, kiedy odchodziłem z domu. Myślałem, że wypijemy ją w

dniu, kiedy odbierzesz dyplom, albo z jakiejś innej okazji, może twojego

ślubu.

Pokręciłam z niedowierzaniem głową.

- Trzymałeś ją przez tyle lat. Wzruszył ramionami.

- Jak już powiedziałem, kupiłem ją dla ciebie. W każdym razie, Lindsay,

mam ochotę wypić ją tutaj dziś wieczorem. Nic nie sprawi mi większej

przyjemności.

Poczułam w środku jakieś ciepło.

- Widzę, że chcesz, bym przestała cię tak bezgranicznie nienawidzić.

- Jasne, że chcę.

Rzucił maskę w moją stronę.

- Niewygodnie mi w niej. Nie będę jej więcej zakładać. Zabrałam go do

salonu, nalałam piwa i posadziłam na

kanapie. Miałam na sobie sweter Eileen Fisher koloru czerwonego wina, a

włosy związałam w koński ogon. Jego oczy błyszczały, ilekroć zatrzymał

background image

na mnie wzrok.

- Wyglądasz fantastycznie, Maskotko - powiedział w końcu.

Kiedy zmarszczyłam się z niezadowoleniem, tylko się

uśmiechnął.

- Nic na to nie poradzę, po prostu tak jest.

Przez chwilę rozmawialiśmy. Martha leżała u jego boku, jakby byli

starymi przyjaciółmi. Mówiliśmy o zwyczajnych rzeczach. O tym, kto z

jego starych znajomych jeszcze pozostał na służbie. O Cat i jej nowej

córeczce, której dotąd nie widział. I czy Jeny Rice weźmie sobie wolne.

Starannie omijaliśmy sprawę Mercera i toczącego się śledztwa.

Czułam, jakbym spotkała go po raz pierwszy. Okazało się, że mój ojciec

był zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam. Nie gadatliwy i chełpliwy,

opowiadający niestworzone historie,

jakim go zapamiętałam^ lecz powściągliwy i pełen rezerwy. Prawie

przepełniony skruchą, choć jednocześnie pełen dawnego poczucia humoru.

- Ja też chciałabym ci coś pokazać - powiedziałam i powędrowałam do

szafy w przedpokoju. Wróciłam stamtąd z satynową kurtką baseballową

Giantsów, którą podarował mi ponad dwadzieścia pięć lat temu. Miała

wyhaftowany numer dwadzieścia cztery, a z przodu wypisane nazwisko -

Mays.

W jego oczach pojawiło się zaskoczenie.

- Zupełnie o tym zapomniałem. Dostałem ją od szefa zaopatrzenia w

tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym.

Trzymał ją przed sobą i długo się jej przyglądał, jak najdroższej pamiątce,

która ożywiła przeszłość.

- Czy wiesz, ile musi być dzisiaj warta?

background image

- Zawsze uważałam, że to moje dziedzictwo - odpowiedziałam.

ROZDZIAŁ 62

Podałam łososia z grilla w sosie imbirowo-sojowym, ze smażonym ryżem

z papryką, porami i groszkiem. Pamiętałam, że ojciec lubi chińszczyznę.

Otworzyliśmy Latour rocznik '65. Było to wino-marzenie, aksamitne w

smaku i szlachetne. Usiedliśmy w jadalni przylegającej do salonu, z której

rozpościerał się widok na zatokę. Ojciec powiedział, że to najlepsze wino,

jakiego kiedykolwiek próbował.

Nasza rozmowa stopniowo zaczęła zmierzać w kierunku bardziej

osobistych tematów. Zapytał, jakiego rodzaju człowiekiem był mój mąż, a

ja przyznałam, że, niestety, podobnym do niego. Potem chciał się

dowiedzieć, czy cały czas mam do niego żal, więc musiałam zdobyć się na

szczerą odpowiedź.

- Tak, tato. Ogromny.

Stopniowo przeszliśmy na tematy związane ze śledztwem.

Opowiedziałam, jak twardy mam orzech do zgryzienia i że dotychczasowy

przebieg śledztwa uważam za osobistą poraż-

kę. Mówiłam o swojej pewności, że to seryjny morderca, i o tym, że

pomimo czterech ofiar nie trafiłam na żaden ślad.

Rozmawialiśmy ponad trzy godziny, było już po jedenastej. Na stole stała

pusta butelka po winie, a Martha spała w najlepsze u stóp ojca. Co pewien

czas musiałam sama sobie przypominać, że rozmawiam z własnym ojcem;

że po raz pierwszy w moim dorosłym życiu siedzę naprzeciw niego. I

powoli zaczynałam coś rozumieć. Przede mną siedział człowiek, który

popełniał błędy i płacił za to rachunki. Nie mogłam go dłużej nienawidzić

albo żywić do niego urazę. Nikogo nie zamordował. Nie należał do

background image

Chimery. Według standardów, z którymi stykałam się na co dzień, jego

winy łatwo można było odpuścić.

Wreszcie odważyłam się na pytanie, które chciałam zadać mu od tak wielu

lat.

- Dlaczego od nas odszedłeś? Muszę to wiedzieć. Przełknął łyk wina i

oparł się plecami o oparcie kanapy.

W jego błękitnych oczach dostrzegłam smutek.

- Nie mogę ci powiedzieć nic, co byłabyś w stanie zrozumieć. Nawet

teraz... Jesteś dorosłą kobietą, jesteś silna, wiesz, jak zdobywać to, co

chcesz. Twoja matka i ja... Powiedzmy otwarcie, nigdy nie byliśmy

dobraną parą, nawet według dawnych standardów. Przepuściłem

większość naszych pieniędzy. Narobiłem masę długów, pożyczałem forsę

na ulicy. Gliniarz nie powinien tak postępować. Zrobiłem wiele rzeczy,

których się wstydzę... jako mężczyzna i jako glina.

Spostrzegłam, że ręce mu drżą.

- Wiesz, że czasami ktoś popełnia przestępstwo, ponieważ jego sytuacja

krok po kroku się pogarsza, kolejne możliwości się zamykają i w końcu

nie pozostaje mu już nic innego? Tak właśnie było ze mną. Długi, to, co

się działo w pracy... Nie widziałem innego wyjścia. Po prostu odszedłem.

Wiem, że trochę późno na takie wyznanie, ale żałowałem tego, przez te

wszystkie lata nie było dnia, żebym tego nie żałował.

- A kiedy mama zachorowała...?

- Było mi przykro, kiedy się dowiedziałem. Ale wtedy miałem już inne

życie, poza tym, wydawało się, że nikt nie

oczekuje mojego powrotu. Bardziej bym ją tym zranił, niż pomógł.

- Pamiętam, mama zawsze powtarzała, że jesteś patologicznym kłamcą.

background image

- Bo to prawda, Lindsay.

Podobał mi się sposób, w jaki to powiedział. Prawdę mówiąc, on też mi się

podobał. Musiałam wszystko na nowo poukładać, nagle zmienić swój

stosunek do niego. Zaczęłam znosić naczynia do kuchni. Czułam w piersi

nieznośny ciężar i zbierało mi się na płacz. Mój ojciec wrócił, a do mnie

zaczynało docierać, jak bardzo za nim tęskniłam. W jakiś szalony sposób

nadal pragnęłam być jego małą dziewczynką.

Pomógł mi sprzątać ze stołu. Spłukałam talerze, a on załadował je do

zmywarki. Prawie się nie odzywaliśmy. Czułam, że cała drżę.

Kiedy wszystko już było pozmywane, napotkałam jego spojrzenie.

- Więc gdzie teraz mieszkasz? - spytałam.

- U mojego kumpla, byłego gliniarza, Rona Fazio. Był sierżantem w

okręgu Sunset. Przygarnął mnie na kanapę.

Wytarłam starannie naczynie po makaronie.

- Ja też mam kanapę - powiedziałam.

ROZDZIAŁ 63

Cały następny dzień spędziliśmy nad listą nazwisk, którą dał nam Estes i

jego ludzie. Dwóch mogliśmy skreślić od razu. Komputer pokazał, że

powrócili za kratki i obecnie przebywają w różnych kalifornijskich

zakładach karnych.

Jedno zdanie, które usłyszałam wczoraj od Weiscza, nie dawało mi

spokoju.

„Coś ode mnie dostałeś", powiedziałam, kiedy wykrzykiwał brednie na

temat białej rasy.

„I zrewanżowałem się, możesz być pewna", odrzekł. Te słowa wciąż

dźwięczały mi w głowie. Po raz pierwszy powróciły około drugiej w nocy,

background image

ale wtedy zapadłam ponownie

w sen. Towarzyszyły mi w drodze do pracy i teraz też wciąż je słyszałam.

I zrewanżowałem się, możesz być pewna...

Wysunęłam stopy z aparatu do masażu i wyjrzałam przez okno. Gapiłam

się na samochody na estakadzie, które włączały się do ruchu. W myślach

próbowałam Odtworzyć rozmowę

z Weisczem.

Był jak zwierzę, które już nigdy nie ujrzy dziennego światła. Ciągle jednak

miałam poczucie, że przez chwilę zaistniała między nami jakaś więź.

Wszystko, czego pragnął w tej piekielnej dziurze, to zobaczyć, jak

wygląda., J. zrewanżowałem się...".

Co takiego mógł mi dać?

Gówno mnie obchodzą ci twoi Murzyni!, pienił się. Niech żyje Chimera!,

wrzeszczał.

A potem, powoli, wszystko zaczęło znikać, aż wreszcie zostały tylko dwa

zdania.

„A może to któremuś z twoich dupków wrócił rozum. Może to

wewnętrzna sprawa".

Nie miałam pojęcia, czy nie działałam zupełnie na oślep. Skąd miałam

wiedzieć, czy rzeczywiście coś się za tym kryje? Może Weiscz po prostu

bredził od rzeczy?

Wewnętrzna sprawa...

Wykręciłam numer Estesa w Pelican Bay.

- Czy był kiedyś wśród więźniów jakiś ekspolicjant? -zapytałam.

- Policjant...?

- Tak.

background image

Wyjaśniłam, dlaczego o to pytam.

- Proszę wybaczyć, że się tak wyrażę, ale Weiscz po prostu pierdolił pani

głupoty. Chciał wpłynąć na pani sposób myślenia. Ten skurwiel nienawidzi

gliniarzy.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie, naczelniku.

- Jakiś policjant? - prychnął szyderczo. - Mieliśmy tu takiego nerwowego

inspektora od narkotyków z Los Angeles, Bella-corę. Zastrzelił trójkę

swoich informatorów. Ale on został przeniesiony i według moich

informacji jest cały czas we Fresno.

Przypomniałam sobie, że czytałam o sprawie Bellacory.

Takie obrzydliwe i paskudne sprawy zdarzają się wyłącznie w wymiarze

sprawiedliwości.

- Był jeszcze inspektor celny, Benes, który na lotnisku w San Diego

prowadził na boku narkotykowy biznes.

- Ktoś jeszcze?

- Nie, przynajmniej przez sześć lat, kiedy tu pracuję.

- A przedtem?

- A jaki okres panią interesuje, poruczniku? - prychnął z niecierpliwością.

- Ile czasu siedzi Weiscz?

- Dwanaście lat.

- Więc o tyle właśnie pytam.

Było jasne, że myśli, iż zwariowałam. Obiecał, że zadzwoni, jak tylko

zbierze informacje.

Odłożyłam słuchawkę. To było szaleństwo - ufać Weis-czowi w

czymkolwiek. Nienawidził policjantów, a ja byłam policjantką.

Prawdopodobnie także nienawidził kobiet.

background image

Nagle Karen, moja sekretarka, wtargnęła do biura. Wyglądała na bardzo

poruszoną.

- Przed chwilą dzwoniła asystentka Jill Bernhardt. Pani Bemhardt

poroniła.

- Poroniła...?! Karen skinęła głową.

- Ona krwawi. Jest na górze. Potrzebuje pani natychmiast.

ROZDZIAŁ 64

Popędziłam na dół do windy i pojechałam do biura Jill.

Kiedy wbiegłam do jej gabinetu, leżała na plecach na tapczanie. Medycy z

pogotowia, którzy szczęśliwym trafem byli akurat w kostnicy, udzielali jej

już pomocy. Zobaczyłam ręczniki, zakrwawione ręczniki, wsadzone pod

jej ciemnoniebieską spódnicę. Twarz miała zwróconą na bok, dostrzegłam

w niej lęk i bierność. W jednej sekundzie zrozumiałam, co się stało.

- Och, Jill - zawołałam i uklękłam obok niej. - Och, kochanie. Jestem

tutaj.

Na mój widok uśmiechnęła się smutno i z rezerwą. Jej normalnie

intensywnie błękitne oczy miały teraz barwę ponurego nieba.

- Straciłam je, Lindsay - powiedziała. - Powinnam była zrezygnować z

pracy. Powinnam była słuchać innych. Słuchać ciebie. Myślałam, że

pragnę tego dziecka bardziej niż czegokolwiek, ale może to nieprawda. I

straciłam je.

- Kochanie. - Złapałam ją za rękę. - To nie twoja wina. Nie mów tak. To

się stało z przyczyn medycznych. Zawsze może się tak zdarzyć, wiedziałaś

o tym. Zawsze istnieje ryzyko.

- Nie, to moja wina, Lindsay. - Jej oczy zaszły łzami. -Widocznie nie dość

mocno chciałam tego dziecka.

background image

Sanitariuszka z pogotowia poprosiła mnie, żebym się odsunęła. Patrzyłam,

jak podłączają Jill do kroplówki i monitora. Moje serce wyrywało się do

niej. Zwykle była taka silna i niezależna, a teraz, zupełnie nagle, zaszła w

niej taka okropna przemiana. Tak bardzo pragnęła tego dziecka. Czym

zasłużyła sobie na to, co się stało?

Pochyliłam się nad nią.

- Gdzie jest Steve, Jill? Odetchnęła głęboko.

- W Denver. April udało się go złapać. Już wraca. Nagle do pokoju

wtargnęła Claire.

- Przybiegłam, jak tylko usłyszałam, co się stało - powiedziała. Spojrzała

na mnie z niepokojem, a potem odwróciła się w stronę medyków. - Co z

nią? .

Powiedzieli, że nic jej nie zagraża, ale Jill straciła mnóstwo krwi. Kiedy

Claire zapytała o dziecko, sanitariuszka pokręciła tylko głową.

- Och, kochanie! - Claire uklękła i ścisnęła dłoń Jill. -Jak się czujesz?

Łzy spływały strumieniem po twarzy Jill.

- Claire, straciłam je. Straciłam moje dziecko. Claire odsunęła z jej czoła

kosmyk wilgotnych włosów.

- Wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Zaopiekujemy się tobą.

- Musimy ją teraz zabrać - odezwała się sanitariuszka. -Zawiadomiliśmy

jej lekarza. Czeka na nas w Cal Pacific.

- Jedziemy z tobą - powiedziałam. - Będziemy z tobą przez całą drogę.

Jill zmusiła się do uśmiechu, a potem zesztywniała.

- Będą się starali, żebym donosiła, prawda?

- Nie sądzę - odpowiedziała Claire.

- Wiem, że tak. - Jill potrząsnęła głową. Miała w sobie więcej

background image

determinacji niż ktokolwiek inny, ale w jej oczach uformowała się

przerażająca prawda, którą miałam zapamiętać na resztę życia.

Drzwi się otworzyły i sanitariusz wtoczył nosze.

- Jedziemy - powiedziała lekarka zajmująca się Jill. Schyliłam się nad nią.

- Jedziemy z tobą.

- Tak, nie zostawiajcie mnie samej - powiedziała, biorąc mnie za rękę.

- Na pewno łatwo się nas nie pozbędziesz.

- Laseczki z wydziału zabójstw, zgadza się? - wymruczała Jill ze

ściągniętym uśmiechem.

Sanitariusze przenieśli ją na nosze, a my z Claire pomagałyśmy.

Zakrwawione ręczniki upadły na podłogę jej schludnego gabinetu.

- To będzie chłopiec - wyszeptała Jill, z trudem wypuszczając z płuc

powietrze. - Bardzo chcę mieć chłopca. Myślę, że teraz mogę to

powiedzieć.

Delikatnie złożyłam jej ręce na brzuchu.

- Po prostu nie dość mocno go chciałam - powiedziała Jill i w końcu

zaczęła płakać.

ROZDZIAŁ 65

Pojechałyśmy karetką z Jill aż do szpitala, szłyśmy obok noszy, kiedy

przewożono ją na oddział, i czekałyśmy, podczas gdy lekarze usiłowali

uratować dziecko.

Kiedy zabierali ją na salę operacyjną, złapała mnie za rękę.

- Oni zawsze wygrywają - zamruczała. - Niezależnie, ilu tych sukinsynów

zapuszkujesz, oni zawsze znajdą jakiś sposób, żeby być górą.

Cindy dołączyła do nas i we trójkę tłukłyśmy się po korytarzu, czekając,

żeby zobaczyć Jill. Dwie godziny później wpadł jej mąż, Steve.

background image

Wymieniliśmy kilka niezbyt radosnych uścisków. Miałam ochotę

powiedzieć mu prosto w oczy: Czy, do ciężkiej cholery, nie zauważyłeś, że

to dziecko było dla ciebie? Kiedy lekarz wyszedł, zostawiliśmy ich

samych.

Jill się nie myliła. Poroniła. Stwierdzono, że nastąpiło przedwczesne

odklejenie się łożyska, częściowo spowodowane stresem związanym z

pracą. Jedyną pozytywną wiadomością było to, że lekarze usunęli płód

operacyjnie i Jill nie musiała go urodzić.

Kiedy było już po wszystkim, wyszłyśmy z Claire i Cindy ze szpitala na

Califomia Street. Żadna z nas nie miała ochoty wracać do domu. Cindy

znała w pobliżu japońską knajpkę. Poszłyśmy tam i siedziałyśmy,

popijając piwo i sake.

Trudno było nam pogodzić się z faktem, że Jill, która niestrudzenie

pracowała w biurze, która wspinała się po skałach na Moab i jeździła na

rowerze po ekstremalnie trudnych trasach, dwukrotnie straciła

nienarodzone dziecko.

- Ta biedna dziewczyna za surowo się traktowała - westchnęła Claire,

ogrzewając dłonie nad filiżanką sake. - Wszystkie jej mówiłyśmy, żeby

zwolniła tempo.

- To nie w stylu Jill - odezwała się Cindy.

Wzięłam bułeczkę kalifornijską i zanurzyłam ją kilkakrotnie w sosie.

- Zrobiła to dla Steve'a. Widać to było na jej twarzy. Usiłowała trzymać

się tego niemożliwie napiętego planu. Z niczego nie rezygnowała. A on

fruwał po całym kraju i popijał z inwestorami.

- Ona go kocha - zaprotestowała Cindy. - Są dobraną parą.

- Wcale nie, Cindy. Claire i Edmund są parą. A tamci wiecznie się ścigają.

background image

- To prawda - zgodziła się Claire. - Ta dziewczyna zawsze musiała być

numerem jeden. Nie umiała przegrywać.

- A która z nas postępuje inaczej? - zapytała Cindy. Rozejrzała się

dookoła, czekając na odpowiedź.

Zapadła długa cisza. Popatrzyłyśmy sobie w oczy ze skruchą.

- Moim zdaniem to bardziej złożona sprawa, niż sądzicie - powiedziałam.

- Jilł jest inna. Na zewnątrz twarda jak głaz, ale w głębi serca czuje się

samotna. Każda z nas mogła dziś znaleźć się na jej miejscu. Nie jesteśmy

niezwyciężone. Z wyjątkiem ciebie, Claire. Masz to coś, co trzyma

wszystkich - ciebie, Edmunda i dzieciaki - jak takiego pieprzonego

króliczka na baterie, ciągle w ruchu.

Claire tylko się uśmiechnęła.

- Ktoś w tym towarzystwie musi być zrównoważony. Zdaje się, że

wczoraj wieczorem widziałaś się z tatą?

Skinęłam głową.

- Poszło całkiem gładko, tak mi się przynajmniej wydaje.

Porozmawialiśmy, parę spraw udało nam się wyjaśnić.

- Nie pobiłaś go? - dopytywała się Claire.

- Nie - uśmiechnęłam się. - Kiedy otworzyłam drzwi, miał na twarzy

baseballową maskę. Nie żartuję.

Cindy i Claire wybuchnęły głośnym śmiechem.

- Przyniósł mi butelkę wina. Znakomite, francuskie z pierwszego zbioru.

Z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego. Kupił je w roku, w którym

się urodziłam, i przechowywał przez tyle lat. Jak wam się to podoba?

Nawet nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy.

- On wiedział, że kiedyś się spotkacie - odpowiedziała Claire z

background image

uśmiechem. Pociągnęła łyk sake. - Jesteś jego prześliczną córeczką i

bardzo cię kocha.

- A jak się rozstaliście, Lindsay? - pytała Cindy.

- Myślicie zapewne, że umówiliśmy się na następny raz? Prawdę

mówiąc... zaproponowałam mu, żeby się u mnie zatrzymał na trochę.

Claire i Cindy aż zamrugały ze zdziwienia.

- Radziłyśmy ci, żebyś się z nim spotkała - parsknęła Cindy - a nie, żebyś

mu zaproponowała wspólne płacenie za czynsz.

- Co mogę jeszcze powiedzieć? Mieszkał kątem gdzieś u kolegi.

Wydawało mi się, że powinnam tak postąpić.

- Tak jest, złotko. - Claire się uśmiechnęła. - No cóż, w takim razie, za

ciebie.

- O, nie - pokręciłam głową. - Za Jill.

- Tak, za Jill - dołączyła się Cindy, podnosząc szklankę z piwem.

Stuknęłyśmy się szklaneczkami. Przez chwilę przy naszym stoliku

panowała cisza.

- Nie pytam dlatego, żeby zmienić temat - odezwała się w końcu Cindy -

ale może opowiesz nam, jak ci idzie śledztwo?

- Sprawdzamy, co dzieje się z członkami Chimery, których nazwiska

podał nam Estes. Ale dziś wpadła mi do głowy nowa teoria.

- Nowa teoria? - Cindy zmarszczyła brwi. Skinęłam głową.

- Spójrzcie, ten facet jest strzelcem wyborowym. Nigdy nie chybił. Ciągle

jest krok przed nami i dobrze zna nasze metody działania.

Claire i Cindy słuchały. Bez słowa. Opowiedziałam im o tym, czego

dowiedziałam się od Weiscza. Wewnętrzna sprawa...

- Może Chimera wcale nie jest szalonym zabójcą, odpryskiem jakiejś

background image

rasistowskiej grupy? - Pochyliłam się nad stolikiem i zniżyłam głos do

konspiracyjnego szeptu. - Może jest policjantem?

ROZDZIAŁ 66

W mrocznym barze Chimera popijał małymi łyczkami guinnessa.

Najlepsze dla najlepszego, pomyślał.

Obok niego jakiś człowiek z siwymi włosami, o suchej jak pergamin

twarzy pokrytej czerwonymi krostami, kończył drinka, gapiąc się w

telewizor. Właśnie nadawano wiadomości. Jakiś nudny redaktor mówił o

najświeższych doniesie-

niach w sprawie Chimery. Wszystko przekręcał, obrażając opinię

publiczną, obrażając jego.

Patrzył uważnie na ulicę poprzez ogromne okna. Przyjechał tu, śledząc

następną ofiarę. Tym razem czeka go prawdziwa przyjemność. Gliniarze

ciągle podążają fałszywym tropem. To zabójstwo z pewnością postawi ich

na równe nogi.

- To jeszcze nie koniec - wymruczał pod nosem. I niech wam się nie

wydaje, że jestem jasnowidzem. Absolutnie nie.

Podpity bywalec tutejszego przybytku dał mu kuksańca w bok.

- Ja myślę, że ten skurwiel musi być jednym z nich -powiedział.

- Jednym z kogo? - spytał Chimera. - Zabieraj łokcie. I o czym właściwie,

do diabła, mówisz?

- Czarny jak as pik - wyjaśnił staruszek. - A oni przeczesują grupy

radykałów. Ha, ha, co za kretyni. To pewnie jakiś biedaczek, co ma nie po

kolei w głowie. Pewnie gra w NFL. Hej, Ray! - zawołał do barmana. - On

pewnie gra w NFL, co?

- Dlaczego tak uważasz? - zapytał Chimera, rzuciwszy okiem na

background image

przeciwną stronę ulicy. Bardzo go interesowało, co o nim myślą zwykli

ludzie. Może powinien częściej zagadywać kogoś na mieście?

- Czy myślisz, że jakikolwiek bandzior przy zdrowych zmysłach dawałby

glinom takie wskazówki? - odpowiedział staruszek konspiracyjnym

szeptem.

- Trochę za daleko się posuwasz, dziadku - uśmiechnął się szeroko. - Ja

mam wrażenie, że ten gość jest dość sprytny.

- Jak można być sprytnym, jeśli się jest pieprzonym mordercą?

- Sprytnym na tyle, żeby się nie dać złapać - powiedział Chimera.

Mężczyzna spojrzał na ekran gniewnym wzrokiem.

- Taak, dobra, uważaj tylko, kiedy to wyjdzie na jaw. Zobaczysz, że oni

szukają zupełnie nie tam gdzie trzeba. Może będzie wielka niespodzianka.

Może to sam OJ. Hej, Ray, ktoś powinien sprawdzić, czy OJ. jest w

mieście...

Najwyraźniej dziadek wlał już w siebie maksimum tego, co był w stanie

znieść. Ale nie mylił się co do jednego: policja San Francisco zupełnie się

zagubiła. Człowieku, oni nie mają żadnej wskazówki! Porucznik Boxer nie

udało się niczego znaleźć. Nie zbliżyła się do niego ani na krok.

- Mogę się z tobą o coś założyć - uśmiechnął się do starego człowieka.

Zbliżył twarz do jego twarzy i szeroko otworzył oczy. - Jeśli kiedyś go

złapią, przekonasz się, że ma zielone ślepia.

Nagle, po drugiej stronie ulicy zauważył swój cel. Super, może to pozwoli

pani porucznik Boxer zawęzić obszar poszukiwań. Uderzenie w osobę

naprawdę jej bliską. Drobna przysługa, której doprawdy nie mógł sobie

odmówić.

Rzucił na ladę kilka dolarów.

background image

- O rany, dokąd tak się śpieszysz? - zawołał staruszek. -Pozwól, że ci

postawię następny browar. Ej, koleś, do diabła, przecież ty masz zielone

oczy!

Chimera ześlizgnął się ze stołka.

- Muszę iść. Mam zaraz randkę.

ROZDZIAŁ 67

Podczas długiej podróży do domu Claire Washburn ciągle wracała

myślami do tego, co przydarzyło się biednej Jill. Jadąc drogą 101 aż do

Burlingame, nie mogła odgonić przykrych myśli.

Zjechała z autostrady w Burlingame i znalazła się między wzgórzami.

Głowa pękała jej ze zmęczenia. Miała za sobą bardzo długi dzień. Te

straszne morderstwa, które wstrząsnęły miastem. Potem poronienie Jill.

Cyfrowy zegar na desce rozdzielczej wskazywał dwadzieścia po dziesiątej.

Edmund właśnie miał koncert i na pewno nie wróci wcześniej niż po

jedenastej, a ona bardzo chciała, żeby był w domu. Szczególnie dzisiaj.

Skręciła w Skytop i kilka metrów dalej wjechała na podjazd prowadzący

do jej nowoczesnego domu w stylu geor-

giańskim. W domu było ciemno, jak zwykle w te dni, kiedy Reggie

wyjeżdżał do college'u. Willie, jej młodszy syn, uczeń drugiej klasy szkoły

średniej, bez wątpienia siedział w swoim pokoju przy grach

komputerowych.

Ogarnęła ją przemożna chęć, żeby zdjąć z siebie służbowe ciuchy i

wślizgnąć się w pidżamę. I zakończyć ten fatalny dzień...

Zaraz po wejściu do środka zawołała Williego, a nie doczekawszy się

odpowiedzi, przejrzała pobieżnie pocztę leżącą na kuchennym stole i

zaniosła ją do studia. Przerzuciła kartki katalogu Ballard Designs, nie

background image

zwracając większej uwagi na jego zawartość.

Zadzwonił telefon. Rzuciła katalog i podniosła słuchawkę.

- Halo?

Nikt się nie zgłosił, ale miała wrażenie, że po drugiej stronie ktoś jest.

Może któryś z przyjaciół Williego.

- Halo? - zawołała ponownie. Raz, drugi... ostatni raz... Ciągle cisza.

- Do widzenia. - Odłożyła słuchawkę na widełki. Wstrząsnął nią nerwowy

dreszcz. Nawet po tylu latach,

kiedy była sama w domu, lada szmer albo włączone światło w piwnicy

powodowały, że zaczynała się trząść.

Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem szybko podniosła słuchawkę.

- Halo?

Znowu denerwująca cisza. Naprawdę zaczynało ją to wkurzać.

- Kto tam jest? - zapytała.

- Zgadnij-odezwał się męski głos.

Na chwilę aż zatkało ją z wrażenia/Zerknęła na identyfikator numeru.

- Posłuchaj, 501-4476! - powiedziała. - Nie wiem, o co ci chodzi ani skąd

zdobyłeś nasz telefon. Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów! Prędko!

- Słyszałaś o Chimerze? Właśnie z nim rozmawiasz. Nie czujesz się

zaszczycona?

Claire zamarła. Siedziała sztywno wyprostowana na krześle. W jej umyśle

nagle pojawiły się pytania. Nazwa Chimera była używana wyłącznie w

policji. Czy kiedykolwiek to słowo pojawiło się w druku? Kto wiedział, że

i ona była zaangażowana w śledztwo?

Nacisnęła dłonią oddzielną linię łączącą automatycznie

z 911.

background image

- Lepiej powiedz mi, kim naprawdę jesteś - powiedziała.

- Już powiedziałem - odezwał się głos. - Mała czarna chórzystka była

pierwsza; potem stara suka; tłusty, niczego niepodejrzewający gliniarz;

szef... Wiesz, co ich wszystkich łączyło, prawda? Pomyśl o tym, Claire

Washburn. Może i ty masz coś wspólnego z pierwszymi czterema

ofiarami?

Claire trzęsła się jak osika. Myślała o nieprawdopodobnie precyzyjnych

strzałach, które zabiły dwie spośród ofiar.

Poprzez okno studia jej wzrok powędrował na zewnątrz, w ciemność

okalającą jej dom.

Głos odezwał się znowu.

- Czy może pani łaskawie pochylić się trochę w lewo, pani doktor?

ROZDZIAŁ 68

Claire obróciła się w chwili, kiedy pierwszy pocisk przebił

szybę.

Drugi strzał rozbił okno w studiu na drobne kawałki, a Claire poczuła, jak

palący ból przeszywa jej kark. Leżała już na podłodze, kiedy trzeci i

czwarty pocisk eksplodowały w pokoju.

Pełen przerażenia okrzyk wydarł się jej z gardła. Na podłodze było pełno

krwi, jej krwi, która wsiąkała w sukienkę i kapała na dłonie. Serce waliło

jak szalone. Czy rana jest

poważna?

Potem spojrzała w stronę korytarza i poczuła, jak krew jej

krzepnie w żyłach. Willie...

- Mamusiu! - krzyczał. W jego oczach widziała obłędny

przestrach. Ubrany był w koszulkę i szorty. Był łatwym celem...

background image

- Willie, na podłogę! - wrzasnęła. - Ktoś ostrzeliwuje dom! Chłopiec dał

nura na podłogę i Claire podczołgała się w jego kierunku.

- Wszystko w porządku. Zostań na podłodze. Muszę pomyśleć -

wyszeptała. - Nie podnoś głowy nawet na centymetr.

Ból w karku stawał się coraz silniejszy, jakby ktoś obdzierał jej szyję ze

skóry. Na szczęście mogła oddychać. Gdyby pocisk przedziurawił tętnicę,

zaczęłaby się dusić. Rana musiała być powierzchowna.

- Mamusiu, co się dzieje? - usłyszała szept Williego. Jego ciało drżało jak

liść. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie.

' - Nie wiem... Po prostu się nie ruszaj, Willie. Nagle cztery kolejne strzały

błysnęły z zewnątrz. Przywarła mocno do syna. Ktokolwiek to był, strzelał

na oślep, starając się trafić w cokolwiek. Czy morderca wie, że ona ciągle

żyje? Ogarnęła ją fala panicznego strachu. A jeśli wejdzie do domu? Czy

wiedział, że jest tu jej syn? Znał jej imię!

- Willie - szepnęła, mocno ściskając dłońmi jego głowę. -Idź do piwnicy.

Zablokuj drzwi i zadzwoń na 911. Pełznij! Teraz! Na brzuchu!

- Nie zostawię cię tutaj - płakał.

- Idź! - przykazała ostro. - Idź natychmiast! Zrób, jak powiedziałam.

Zostań na dole. Kocham cię, Willie.

Lekko popchnęła go w przód.

- Zadzwoń na 911. Powiedz im, kim jesteś i co się tutaj dzieje. Potem

dzwoń do taty. Powinien już być w drodze do domu.

Willie rzucił jej ostatnie, błagalne spojrzenie, ale zrozumiał. Pełzł z twarzą

przyciśniętą do podłogi. Dobry chłopiec. Twoja matka nie wychowała

głupka.

Padły kolejne strzały. Łapiąc oddech, Claire błagała: Boże, nie pozwól mu

background image

wejść do domu. Nie pozwól, żeby tak się stało, błagam Cię.

ROZDZIAŁ 69

Chimera wpakował przez rozbite okno jeszcze cztery pociski, sprawnie

przeładowując PSG-1.

Wiedział, że ją trafił. Nie za pierwszym razem - w ostatniej chwili zdążyła

się odwrócić, ale za drugim, kiedy usiłowała skryć się na podłodze. Nie

był jednak pewien, czy w pełni wykonał zadanie. Chciał przekazać

wiadomość porucznik Lindsay Boxer, a zranienie jej przyjaciółki nie

wystarczało. Claire Washburn musiała umrzeć.

Siedział w samochodzie pod osłoną ciemności, z lufą karabinu wystającą

przez uchyloną szybę. Pragnął się upewnić, że ona nie żyje, ale, cholera,

nie chciał wchodzić do domu. Ta Washburn miała syna i on także mógł

być w środku. Któreś z nich pewnie zadzwoniło już na 911.

Nagle ktoś włączył zewnętrzne światła na sąsiedniej posesji. Chwilę potem

jakaś postać wyszła z domu na trawnik.

- Kurwa mać - wściekł się. - Sukinsyn!

Miał ochotę rozwalić strzaskane okno i władować w okno całą zawartość

magazynka. Washburn musiała umrzeć. Nie chciał odjeżdżać, nie

dokończywszy dzieła.

Z tyłu dobiegł go jakiś hałas. Ujrzał dziko pędzący samochód, który

skręcał w ulicę z włączonym klaksonem i migającymi światłami.

Samochód gnał w jego stronę z ogromną prędkością jak meteor, który

pojawił się w jego polu widzenia.

- Co to znowu, u diabła?

Może zadzwoniła na policję. Może zrobili to sąsiedzi, kiedy usłyszeli

strzelaninę. Nie mógł podejmować ryzyka. Nie zależało mu na niej aż tak

background image

bardzo, żeby ryzykować swoje życie. Nie miał ochoty dać się złapać.

Ryczący i migający samochód zakręcił ostro na podjazd i zatrzymał się z

piskiem opon. Sąsiedzi zaczęli wyglądać ze swoich domów.

Uderzył z wściekłością w kierownicę i schował do środka karabin.

Włączył silnik i nacisnął pedał gazu.

Pierwszy raz spartaczył robotę. Jak nigdy dotąd. Jezu, przecież on nigdy

nie popełniał błędów!

Masz szczęście, pani doktor. Ale i tak cię gdzieś dopadnę. Liczyło się

tylko to, co dopiero miało się zdarzyć.

ROZDZIAŁ 70

Zdążyłam zmyć makijaż i zwinąć się na kanapie z zamiarem obejrzenia

późnego wydania wiadomości, kiedy zadzwonił Edmund.

Mąż Claire był bardzo zdenerwowany, mówił, zacinając się co chwila.

Nieprawdopodobieństwo tego, co starał się opisać, uderzyło mnie z siłą

lokomotywy.

- Na szczęście wyjdzie z tego. Jest teraz w Peninsula Ho-spital.

Pośpiesznie wciągnęłam przez głowę wełniany sweter, wbiłam się w

pierwsze lepsze dżinsy, wystawiłam policyjnego koguta na dach

samochodu i popędziłam do Burlingame. Drogę, która zwykle zajmowała

mi czterdzieści minut, przebyłam w mniej niż dwadzieścia.

Znalazłam Claire w gabinecie zabiegowym. Siedziała sztywno

wyprostowana, w tym samym rdzawym kostiumie, w którym widziałam ją

zaledwie trzy godziny temu. Lekarz właśnie opatrywał ranę na jej karku.

Edmund i Willie stali obok.

>, - Jezu, Claire... - Tyle zdołałam wykrztusić. Pod powiekami czułam

palącą wilgoć. Wpadłam w ramiona Edmunda, oparłam głowę na jego

background image

ramieniu i uścisnęłam go najserdeczniej, jak umiałam. Potem zarzuciłam

ręce Claire na szyję.

- Daj spokój z tymi czułościami. - Skrzywiła się z bólu i odsunęła moje

ręce. Potem uśmiechnęła się z trudem. -Zawsze ci powtarzałam, że

któregoś dnia mój tłuszczyk się przyda. Dzięki niemu ten cholerny pocisk

nie uszkodził niczego ważnego.

Ciągle trzymałam ją w uścisku.

- Czy zdajesz sobie sprawę, ile miałaś szczęścia?

- Taak. - Claire odetchnęła głęboko. - Zdaję sobie, możesz mi wierzyć.

Pocisk zaledwie ją drasnął. Dyżurny lekarz oczyścił ranę, zabandażował i

wypuścił Claire do domu, nie pozostawiając jej nawet na noc w szpitalu.

Jeszcze dwa centymetry i już nigdy nie miałybyśmy okazji porozmawiać.

Claire sięgnęła po dłonie Edmunda i Williego, i uśmiechnęła się.

- Moi panowie zachowali się jak należy, prawda? Obaj. To samochód

Edmunda spłoszył snajpera.

Edmund się skrzywił.

- Powinienem był sam poszukać tego bandyty. Gdybym go złapał, to...

- Spokojnie, tygrysie. - Claire się uśmiechnęła. - To robota dla Lindsay. Ty

lepiej dalej graj na bębnie. Zawsze mówiłam - powiedziała, ściskając jego

dłoń - że on ma Rachmaninowa w głowie, ale jeśli chodzi o serce, to może

się równać z każdym lwem.

Edmund chyba dopiero teraz zrozumiał, co tak naprawdę się stało. Cała

jego zuchowatość rozpłynęła się bez śladu. Usiadł na krześle, przytulił się

do Claire na chwilę i chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego zasłonił ręką

oczy. Cłaire bez słowa ściskała jego dłoń.

Po mniej więcej godzinie, kiedy zakończyliśmy zdawać relację policji z

background image

Burlingame, wyszliśmy, aby obejrzeć teren dookoła domu.

- To był on, prawda, Claire? To był Chimera? Bez słowa skinęła głową.

- Zimny z niego sukinsyn, Lindsay. Powiedział do mnie: „Czy może pani

pochylić się w lewo, pani doktor", i zaraz potem zaczął strzelać.

Miejscowi gliniarze i szeryf z San Mateo County ciągle przeszukiwali dom

i teren posesji. Już wcześniej zadzwoniłam do Clappera, żeby przyjechał

im pomóc.

- Lindsay, dlaczego ja?- spytała Claire.

- Nie wiem, Claire. Jesteś Murzynką. Pracujesz w wymia-

rze sprawiedliwości. Sama tego nie rozumiem. Dlaczego zmienił wzór

postępowania?

- Rozmawialiśmy spokojnie i rzeczowo, Lindsay. To wyglądało tak, jakby

chciał się mną bawić. Wszystko, co mówił, brzmiało tak... osobiście.

Przyszło mi do głowy, że dostrzegam w niej coś^ czego przedtem nie było.

Strach. Kto mógłby mieć jej to za złe?

- Może powinnaś wziąć sobie trochę wolnego, Claire -poradziłam jej. -

Zejdź mu z oczu.

- A co, myślisz, że mam zamiar dać mu się wepchnąć pod ziemię? Nie ma

takiej możliwości, Lindsay. W żadnym wypadku nie pozwolę mu wygrać.

Dałam jej delikatnego kuksańca.

- Wszystko w porządku?

- W porządku. On już miał swoją szansę. Teraz czas na mnie.

ROZDZIAŁ 71

Kiedy w końcu dowlokłam się z powrotem do swojego mieszkania, było

trochę po drugiej nad ranem.

Wydarzenia tego długiego, strasznego dnia - najpierw poronienie Jill,

background image

potem przerażające przeżycia Claire - przelatywały mi przez głowę jak

urywki z jakiegoś nocnego koszmaru. Człowiek, którego ścigałam, o mały

włos nie zabił mojej najlepszej przyjaciółki. Dlaczego Claire? Co to miało

znaczyć? Czułam się częściowo odpowiedzialna za to, co się stało.

Bolało mnie całe ciało. Chciałam spać, potrzebowałam spłukać z siebie

miniony dzień. Nagle otworzyły się drzwi pokoju gościnnego i wyjrzał

stamtąd ojciec. W szaleńczym tempie dnia prawie zapomniałam, że tutaj

jest.

Ubrany był w długą białą koszulkę i bokserki z wzorkiem w muszle.

Pomimo zmęczenia wydało mi się to niesamowicie śmieszne.

- Widzę, że nosi pan bokserki, panie Boxer - powiedziałam. - Jest pan

dowcipnym, starym łobuzem.

Potem opowiedziałam mu, co się wydarzyło. Rozumiał mnie w mig, jak na

byłego gliniarza przystało. Ku mojemu zdumieniu przekonałam się, że

potrafi słuchać, a to było wszystko, czego potrzebowałam.

Usiadł obok mnie na kanapie.

- Masz ochotę na kawę? Mogę ci zrobić, Lindsay.

- Lepiej przynieś brandy. Na blacie stoi trochę herbaty Moonlight Sonata,

jeśli już jesteś tak uprzejmy.

Było mi przyjemnie, że ktoś tu jest, a on aż palił się do pomocy.

Zanurzyłam siew miękkie poduchy kanapy, zamknęłam oczy i starałam się

pomyśleć, co powinnam teraz zrobić. Davidson, Mercer, teraz Claire

Washburn... Dlaczego Chimera polował na Claire? Co to miało znaczyć?

Ojciec powrócił z kuchni z filiżanką herbaty i napełnioną na dwa palce

szklaneczką courvoisiera.

- Uważam, że jesteś dużą dziewczynką, dlatego przyniosłem podwójną

background image

porcję.

Upiłam łyk herbaty, a potem jednym haustem wlałam w siebie połowę

zawartości szklaneczki.

- Och, jak mi było tego potrzeba. Prawie tak bardzo jak przełomu w tej

sprawie. On podrzuca nam wskazówki, ale ja ciągle nie mogę ich

odczytać.

- Nie przejmuj się aż tak bardzo, Lindsay - powiedział ojciec delikatnym

tonem.

- A co ty byś zrobił - zapytałam - gdyby wszyscy dookoła patrzyli na

ciebie, a ty nie miałbyś pojęcia, co dalej robić? Kiedy byś się przekonał, że

ten, z kim walczysz, nie rezygnuje, że walczysz z potworem?

- Wtedy zwykle wzywamy wydział zabójstw - powiedział z uśmiechem.

- Nie próbuj mnie rozśmieszać - poprosiłam. Ale jednak spowodował, że

się uśmiechnęłam. Bardziej jednak zaskoczyło mnie to, że zaczęłam o nim

myśleć jak o swoim ojcu.

Nagle zmienił ton.

- Mogę ci Zdradzić, co robiłem, kiedy zaczynało być naprawdę ciężko.

Brałem sobie urlop. Wiem, że tego nie zrobisz, Lindsay. Jesteś o tyle

lepsza ode mnie.

Patrzył na mnie pojednawczo. Już się nie uśmiechał.

Nigdy nie zdołam uwierzyć w to, co wydarzyło się potem. Ojciec rozłożył

ramiona, a ja, prawie nie stawiając oporu, wylądowałam z twarzą ukrytą

na jego piersi. Objął mnie, na początku niepewnie, później jak każdy

ojciec, uścisnął mnie z delikatną czułością. Nie sprzeciwiałam się.

Docierał do mnie ten sam zapach wody kolońskiej, który pamiętałam z

dzieciństwa. Czułam się nieco dziwnie i jednocześnie najbardziej

background image

naturalnie na świecie.

Będąc nieoczekiwanie w ramionach ojca, czułam, jak nagle opadają ze

mnie nagromadzone warstwy cierpienia.

- Chcesz go złapać, Lindsay *- szeptał, jednocześnie tuląc mnie i

kołysząc. - Na pewno ci się uda, Maskotko...

To było właśnie to, co potrzebowałam usłyszeć.

- Och, tatusiu... - powiedziałam. Nic więcej.

ROZDZIAŁ 72

Był poniedziałkowy poranek. Usłyszałam brzęczenie inter-komu i zaraz

potem rozległ się głos Brendy:

- Poruczniku Boxer, dzwoni naczelnik Estes z Pelican Bay.

Podniosłam słuchawkę, nie obiecując sobie zbyt wiele.

- Pytała pani, czy kiedyś mieliśmy tu wśród więźniów jakiegoś policjanta

- powiedział.

Natychmiast się ożywiłam.

- Tak?

- Ja tam bym na pani miejscu nie zawracał sobie głowy bredniami

Weiscza. Ale przekopałem się przez stare akta i trafiłem na coś, co może

panią zainteresować. To sprawa sprzed dwunastu lat. Ja byłem strażnikiem

w Soledad, kiedy przywieźli tu tego śmiecia.

Wyłączyłam głośnik w telefonie i przycisnęłam słuchawkę do ucha.

- Trzymali go tu przez pięć lat, z czego dwa w izolatce.

Potem wyprawili z powrotem do Quentin. To byłą specjalna sprawa. Może

pani nawet pamiętać jego nazwisko.

Wzięłam do ręki długopis i zaczęłam łamać sobie głowę. Policjant w

Pelican? W Quentin?

background image

- Frank Coombs - powiedział Estes.

W mgnieniu oka przypomniałam sobie to nazwisko. W przebłysku

wspomnień z czasów młodości zobaczyłam nagłówek. Coombs. Policjant

z patrolu, który zabił jakiegoś dzieciaka na murzyńskim osiedlu mniej

więcej dwadzieścia lat temu. Postawiono mu kilka zarzutów i odesłano do

paki. Jego nazwisko było ostrzeżeniem przed nadużyciem siły dla każdego

policjanta w San Francisco.

- Coombs zmienił się w więzieniu w jeszcze gorszego łajdaka, niż był na

wolności - mówił dalej Estes. - Udusił w celi współwięźnia, za co wysłano

go tutaj. Po pobycie na oddziale izolacyjnym udało się go trochę

zresocjalizować.

Coombs... Zanotowałam to nazwisko. Nie mogłam sobie przypomnieć

niczego o tej sprawie poza tym, że dusił i w końcu zamordował czarnego

dzieciaka.

- Dlaczego sądzi pan, że Coombs będzie tu pasował? -zapytałam.

- Jak już mówiłem... - Estes odchrząknął jakieś resztki chrypki. - Nie

zawracałbym sobie głowy bredzeniem Weiscza. Dzwonię dlatego, że

porozmawiałem z paroma osobami z naszej załogi. Kiedy Coombs

przebywał tutaj, został jednym z członków-założycieli tej pani małej

organizacji.

- Mojej organizacji?

- Tak jest, pani porucznik. Chimery.

ROZDZIAŁ 73

Na pewno znasz powiedzenie: kiedy jedne drzwi się zatrzaskują, inne się

otwierają. Pół godziny później zapukałam głośno w szybę, przywołując

Jacobiego.

background image

- Wiesz coś na temat Franka Coombsa? - zapytałam, kiedy wszedł do

mojego biura.

Wzruszył ramionami.

- To taki plugawy gliniarz z patrolu. Udusił ładnych parę lat temu jakiegoś

nastolatka. Dzieciak umarł. To był największy skandal w naszym

departamencie od czasów, kiedy pracuję w policji. Chyba dostał kwaterę w

Quentin na dłuższy czas, nie?

- Hm, na dwadzieścia. - Popchnęłam akta Coombsa w stronę Jacobiego. -

A teraz powiedz mi coś, czego tutaj nie znajdę.

Warren otworzył teczkę.

- O ile pamiętam, ten gość był gliniarzem z krwi i kości, dostawał

odznaczenia, miał niezłe wyniki, jeśli chodzi o liczbę zatrzymań.

Jednocześnie znalazłem w jego aktach tyle nagan za nadużywanie siły, że

nie powstydziłby się ich sam Rodney King.

Skinęłam głową.

- Mów dalej.

- Czytałaś przecież akta procesu, Lindsay. Facet robił porządek w czasie

draki, która wybuchła podczas meczu koszykówki na jednym z

murzyńskich osiedli. Myślał, że jednym z graczy był chłopak, którego

wcześniej przymknął za narkotyki, ale go wypuszczono. Dzieciak coś mu

napyskował i wyszedł. Coombs poszedł za nim.

- Mówimy o czarnym dziecku - wtrąciłam. - Dostał piętnaście do

dwudziestu lat za zabójstwo drugiego stopnia.

Jacobi zmrużył oczy.

- Dokąd teraz zmierzamy, Lindsay?

- Weiscz, Warren. W Pelican Bay. Myślałam, że on po prostu zmyśla, ale

background image

jedno mnie uderzyło w tym, co powiedział. Weiscz mówił, że coś od niego

dostałam. I powiedział, że to wewnętrzna sprawa.

Jacobi zmarszczył brwi.

- Odkurzyłaś te stare akta, ponieważ Weiscz powiedział ci, że to

wewnętrzna sprawa?

- Coombs należał do Chimery. Dwa lata siedział na oddziale izolacyjnym.

Spójrz tylko... Ten facet przeszedł szkolenie dla oddziałów szybkiego

reagowania. Zdobył szlify strzelca wybo-

rowego. Był zdeklarowanym rasistą. I jest na wolności. Wypuścili go z

Quentin przed kilkoma miesiącami. Jacobi siedział z kamienną twarzą.

- Ciągle nie ma pani motywu, pani porucznik. Jasne, można z pewnością

uznać, że ten człowiek to cholerny drań. Ale przecież był policjantem. Co

mógłby mieć przeciwko innym policjantom?

- Podczas procesu przytaczał na swoją obronę fakt, że ten dzieciak stawiał

opór. Nikt go nie krył. Ani jego partner, ani obecni na miejscu zdarzenia

funkcjonariusze, ani przełożeni. Myślisz, że trafiłam? - Sięgnęłam po akta,

przerzuciłam kilka

, arkuszy i zatrzymałam się na stronie, gdzie zaznaczyłam coś czerwonym

markerem. - Powiedziałeś, że Coombs zamordował tego chłopaka na

murzyńskim osiedlu?

Jacobi skinął głową.

Podsunęłam mu tę kartkę pod nos.

- Bay View, Warren. La Salle Heights. Tam udusił dzieciaka. To osiedle

zostało zburzone i przebudowane w tysiąc dziewięćset

dziewięćdziesiątym. Zostało nazwane...

- Whitney Young - dokończył Jacobi. W pobliżu tego miejsca została

background image

zamordowana Tasha Ca-

tchings.

ROZDZIAŁ 74

Moim następnym posunięciem był telefon do Madeline Akers, zastępcy

naczelnika więzienia w San Quentin. Maddie była moją przyjaciółką.

Powiedziała mi wszystko, co wiedziała na temat Coombsa.

- Zły gliniarz, zły facet, naprawdę okropny więzień. Zimny sukinsyn.

Maddie obiecała, że popyta o niego tu i ówdzie. Może Frank Coombs

opowiedział komuś, co zamierza zrobić, kiedy wydostanie się na wolność.

- Madeline, nie może być absolutnie żadnych przecieków.

- Mercer był moim przyjacielem. Zrobię, co będę mogła. Daj mi parę dni.

- Jeden dzień, Maddie. To bardzo pilne. On będzie dalej zabijał.

Przez dłuższy czas siedziałam przy biurku, usiłując poskładać to, co udało

mi się ustalić. Nie mogłam dowieść obecności Coombsa na miejscu

którejkolwiek zbrodni. Nie miałam broni. Nie wiedziałam nawet, gdzie

teraz przebywał. Ale po raz pierwszy od śmierci Tashy Catchings miałam

poczucie, że jestem na właściwej drodze.

W pierwszym odruchu chciałam prosić Cindy, żeby przekopała się przez

stare wydania nekrologów „Chronicie" i poszukała czegoś na ten temat. Te

wydarzenia miały miejsce ponad dwadzieścia lat temu. W całym

departamencie z tamtych czasów pozostało zaledwie kilka osób.

Potem przypomniałam sobie, że ktoś, kto był wtedy na miejscu zdarzenia,

mieszka pod moim własnym dachem.

Kiedy weszłam do domu, ojciec oglądał wieczorne wydanie wiadomości.

- Cześć! - zawołał. - Jesteś w domu o przyzwoitej porze. Czy to znaczy, że

rozwiązałaś sprawę?

background image

Przebrałam się, wyjęłam sobie z lodówki zimne piwo i klapnęłam na

krzesło naprzeciw niego.

- Muszę z tobą porozmawiać. - Spojrzałam mu prosto w oczy. - Pamiętasz

faceta, który nazywał się Frank Coombs?

Skinął głową.

- Od dawna nie słyszałem tego nazwiska. Jasne, że go pamiętam. To

gliniarz, który udusił małolata na murzyńskim osiedlu. Aresztowali go pod

zarzutem zabójstwa i zapakowali do pudła.

- Ty wtedy też służyłeś, prawda?

- Tak, i znałem go. Najgorszy gliniarz, jakiego kiedykolwiek spotkałem.

Ale na niektórych robił wrażenie. Aresztował ludzi, umiał doprowadzać

sprawy do końca. Na swój sposób. Wtedy było inaczej niż dziś. Nie

mieliśmy ciągłych kontroli, które patrzyły nam na ręce. I nie wszystko, co

robiliśmy, przedostawało się do prasy.

- Ten chłopak, którego on udusił, miał czternaście lat.

- Czemu chcesz coś wiedzieć na temat Coombsa? On siedzi w więzieniu.

- Już nie. Wyszedł na wolność. - Przysunęłam bliżej krzesło. - Czytałam,

że Coombs twierdził, że zabił tego dzieciaka w obronie własnej.

- A co, gliniarz nie ma do niej prawa? Powiedział, że chłopak próbował go

ciachnąć ostrym narzędziem, które on wziął za nóż.

- Pamiętasz może, tato, kto był wtedy jego partnerem?

- Jezu! - Ojciec wzruszył ramionami. - Jeśli dobrze pamiętam, to Stan

Dragula.

Taak, on składał zeznania w czasie procesu. Ale wydaje mi się, że umarł

kilka lat temu. Nikt nie chciał pracować z Coombsem. Sama myśl, że

mógłbyś z nim patrolować okolicę, przerażała człowieka.

background image

- Czy Stan Dragula był biały, czy czarny? - pytałam.

- Biały - odpowiedział ojciec. - Wydaje mi się, że był Włochem, albo

może Żydem.

To nie była odpowiedź, jakiej się spodziewałam. Nikt wtedy nie udzielił

Coombsowi wsparcia. Dlaczego więc zabijał czarnych?

- Tato, jeżeli to Coombs robi te rzeczy... jeśli jest to rodzaj zemsty, to

dlaczego przeciwko czarnym?

- Coombs był zwierzęciem, ale był także gliniarzem. Wtedy sprawy

wyglądały inaczej. Ta słynna granatowa ściana milczenia... Każdego

uczyli w Akademii, żeby trzymać japę na kłódkę. To dla twojego dobra,

mówili. Tak się jednak nie stało w przypadku Franka Coombsa; wszystko

zwaliło mu się na głowę. Wszyscy byli zadowoleni, że się go pozbędą.

Myślisz, że myśmy rozmawiali o tym wtedy, dwadzieścia lat temu? W

policji silnie popierano tę akcję. Murzyni i Latynosi właśnie zaczęli

obejmować kluczowe stanowiska. Powstało wtedy lobby czarnych

policjantów...

- Oficerowie dla Sprawiedliwości - wtrąciłam. - Cały czas działają.

Ojciec przytaknął.

- Były duże naciski. Oficerowie dla Sprawiedliwości grozili strajkiem. W

końcu zaczęły też naciskać szychy z władz miasta. Cokolwiek to było, dla

Coombsa stało się oczywiste, że rzucono go na pożarcie.

Cała sprawa zaczęła mi się rozjaśniać. Coombs czuł, że został zmiażdżony

przez lobby czarnych działające w departamencie. W więzieniu przeżuwał

swoją nienawiść. Teraz, po dwudziestu latach, znów znalazł się na ulicach

San Francisco...

- Może w innych okolicznościach ukręcono by tej sprawie łeb -

background image

odezwałam się. - Ale nie wtedy. Grupa Oficerów dla Sprawiedliwości

przyszpiliła Coombsa.

Nagle zaczęła mnie dręczyć pewna myśl.

- Czy Earl Mercer miał z tym wszystkim coś wspólnego? Ojciec skinął

głową.

- Mercer był bezpośrednim przełożonym Coombsa.

Część trzecia

Granatowa ściana ciszy

ROZDZIAŁ 75

Następnego ranka śledztwo, które zaledwie dzień wcześniej wyglądało

dość marnie, nabrało prawdziwego rozpędu. Mieliśmy już głównego

podejrzanego. Promieniałam.

Jako pierwszy zastukał do mnie Jacobi.

- Jeden zero dla pani, poruczniku! Sprawa Coombsa wygląda coraz lepiej.

- To znaczy? Dowiedziałeś się czegoś od oficera nadzorującego

Coombsa?

- Można tak to ująć. On gdzieś zniknął, Lindsay. Według tego oficera

Coombs opuścił hotel tranzytowy w Eddy. Nie zostawił następnego

adresu, nigdzie się nie zameldował, nie kontaktował się z byłą żoną.

Byłam nieco rozczarowana zniknięciem Coombsa, choć z drugiej strony

wydawało się to dobrym znakiem. Kazałam Jacobiemu szukać go dalej.

Kilka minut później odezwał się telefon. Dzwoniła Made-line Akers z San

Quentin.

- Wydaje mi się, że mam to, o co ci chodzi - oznajmiła. Nie spodziewałam

się, że tak szybko się odezwie. - W zeszłym roku Coombs mieszkał w celi

po kolei z czterema różnymi mężczyznami. Dwaj z nich wyszli na

background image

zwolnienie warunkowe, ale udało mi się porozmawiać z pozostałą dwójką.

Jeden z nich od razu poradził mi, żebym się wypchała, ale ten drugi, Tora-

cetti... Nie musiałam nawet mówić mu, o co mi chodzi. Powiedział, że

natychmiast, jak tylko usłyszał o Davidsonie i Merce-rze, był pewien, że to

robota Coombsa. Coombs zwierzył mu się, że ma zamiar na nowo

rozdmuchać całą sprawę.

Podziękowałam Maddie z całego serca. Tasha, Męrcer, Da-vidson... Teraz

wszystko zaczynało się układać.

Ale jak miała się do tego Estelle Chipman?

Jakaś siła nie dawała mi spokoju. Wyszłam i zaczęłam przekopywać się

przez akta sprawy. Minęło kilka ładnych tygodni od chwili, gdy

zaglądałam do nich po raz ostatni.

To było na samym spodzie. Teczka personalna, którą kiedyś wyciągnęłam

z Archiwum: Edward C. Chipman.

Z całej trzydziestoletniej służby Chipmana tylko jedna rzecz zwróciła

moją uwagę: Był przedstawicielem okręgu w organizacji Oficerowie dla

Sprawiedliwości.

Uznałam, że nadszedł czas, żeby poinformować o odkryciach. Połączyłam

się przez interkom z biurem szefa Trac-chio. Jego sekretarka, Helen, była

podwładna Mercera, powiedziała mi, że jest on właśnie na zamkniętym

zebraniu* Zdecydowałam, że idę na górę.

Chwyciłam akta Coombsa i skierowałam się ku schodom prowadzącym na

piąte piętro. Musiałam się tym podzielić. Wtoczyłam się do biura szefa.

I nagle stanęłam jak wryta. Zamurowało mnie.

Dookoła stołu konferencyjnego siedzieli Tracchio, agenci specjalni z FBI,

Ruddy i Hull, rzecznik prasowy Carr i szef detektywów Ryan.

background image

Nie zostałam zaproszona na zebranie grupy specjalnej.

ROZDZIAŁ 76

- To już przesada - zawołałam. - To jakaś totalna bzdura! Co to ma być -

zebranie męskiego klubu?

Tracchio, Ruddy i Hull z FBI, Carr, Ryan. Pięciu mężczyzn siedziało

dookoła stołu - wszyscy z wyjątkiem mnie, kobiety.

Szef wstał. Był cały czerwony.

- Lindsay, właśnie mieliśmy po ciebie zadzwonić. Wiedziałam dobrze, co

to znaczy i o co chodzi. Tracchio

miał zamiar przejąć kontrolę nad sprawą. Moją sprawą. On i Ryan chcieli

przekazać ją FBI.

- Osiągnęliśmy w śledztwie punkt krytyczny - powiedział Tracchio.

- Masz cholerną rację - przerwałam mu. Omiotłam spojrzeniem obecnych.

- Wiem, k to to jest.

Nagle oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę. Żaden z chłopców nie

odezwał się słowem. Czułam, że zaczyna piec mnie skóra, jakby ktoś

wbijał w nią tysiące igieł.

Znowu skierowałam wzrok na Tracchio.

- Czy chce pan o tym posłuchać, czy woli pan, żebym wyszła?

Najwyraźniej zaniemówił z wrażenia. Wreszcie ocknął się i szarmanckim

ruchem podsunął mi krzesło.

Nie usiadłam, wolałam stać. Potem omówiłam krok po kroku wydarzenia

ostatnich dni i sprawiło mi to prawdziwą przyjemność. Mówiłam, jak na

początku byłam dość sceptycznie nastawiona i jak potem wszystko zaczęło

się układać. Chimera, Pelican Bay... Żal, jaki miał Coombs do policjantów.

Na dźwięk nazwiska Coombsa otworzyli szeroko oczy. Mówiłam o

background image

powiązaniach między ofiarami, o kwalifikacjach Coombsa jako strzelca

wyborowego i o tym, że tylko strzelec wyborowy mógł oddać tak

perfekcyjne strzały.

Kiedy skończyłam, zapadła cisza. Gapili się na mnie bez słowa. Miałam

ochotę podnieść ręce do góry w geście zwycięstwa.

Wreszcie agent Ruddy odzyskał głos.

- Na razie nie usłyszałem nic, co wskazywałoby bezpośrednio na

obecność Coombsa na miejscu którejkolwiek z tych zbrodni.

- Proszę mi dać jeszcze dzień albo dwa i usłyszy pan -powiedziałam. - To

Coombs jest mordercą.

Hull, potężnej postury partner Ruddy'ego, machnął ręką w stronę szefa.

- To jak, chce pan, żebyśmy przejęli śledztwo?

Nie wierzyłam własnym uszom. To było moje śledztwo. Moje osiągnięcie.

Wydziału zabójstw. To nasi ludzie zginęli.

Tracchio zdawał się mocno zastanawiać. Zaciskał szerokie

usta, jakby zasysał przez słomkę ostatnią kroplę. Wreszcie pokręcił

przecząco głową, patrząc na agenta FBI.

- To nie będzie konieczne. To sprawa dotycząca miasta. Niech prowadzą ją

ludzie ze służb miejskich.

ROZDZIAŁ 77

Pozostało nam uporać się tylko z jedną drobnostką: odnaleźć Franka

Coombsa.

W jego więziennych aktach znaleźliśmy wzmiankę o żonie, Ingrid, która

rozwiodła się z nim w czasie, gdy przebywał za kratkami, i ponownie

wyszła za mąż. To był kiepski pomysł. Oficer prowadzący poinformował

nas, że Coombs nie utrzymywał z nią kontaktów. Ale nawet kiepski

background image

pomysł jest lepszy niż żaden.

- Naprzód, Warren - ponagliłam Jacobiego. - Idziemy razem. Będzie jak

za dawnych czasów.

- Auu, to już nie będzie ta słodycz.

Ingrid Thiasson mieszkała poza Laguną, przy sympatycznej ulicy w

osiedlu zamieszkanym przez klasę średnią.

Zatrzymaliśmy samochód po przeciwnej stronie, podeszliśmy do drzwi i

zadzwoniliśmy. Nikt nie odpowiedział. Nie mieliśmy pojęcia, czy była

żona Coombsa pracuje, a na podjeździe nie było żadnego auta.

Kiedy już mieliśmy zawrócić, na podjazd wjechało stare volvo kombi.

ngrid Thiasson miała proste, brązowe włosy i wyglądała pięćdziesiąt lat.

Ubrana była w bezkształtną, niebieską sukienkę i gruby, szary sweter.

Wygramoliła się z samochodu i otworzyła tylną klapę, żeby wyjąć zakupy.

Jak na starą żonę gliniarza przystało, rozpoznała nas natychmiast, kiedy do

niej podeszliśmy.

- Czego ode mnie chcecie? - spytała.

- Porozmawiać kilka minut. Staramy się odszukać pani

byłego męża.

- Że też macie czelność tu przychodzić. - Rzuciła na nas

na

gniewne spojrzenie, podnosząc jednocześnie dwie torby z zakupami.

- Po prostu sprawdzamy wszystkie możliwości - wyjaśnił Jacobi.

- Jak już powiedziałam oficerowi prowadzącemu, nie miałam od niego

żadnych wieści od czasu, kiedy się wyprowadził - warknęła w odpowiedzi.

- Nie widział się z panią?

- Raz, kiedy wyszedł z więzienia. Wpadł, żeby zabrać parę osobistych

background image

rzeczy, bo myślał, że je dla niego przechowywałam. Powiedziałam mu, że

wszystko wyrzuciłam do śmieci.

- Co to było? - zapytałam.

- Jakieś bezużyteczne dokumenty, artykuły z gazet dotyczące procesu.

Chyba kilka starych pistoletów, które trzymał. Frank zawsze przepadał za

bronią. Takie hobby typowe dla mężczyzny, który nie może odnaleźć w

życiu żadnych innych wartości.

Jacobi skinął głową.

- I co wtedy zrobił?

- Co zrobił? - prychnęła Ingrid Thiasson. - Wyszedł bez słowa, nawet nie

zapytał* jak żyliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat. Ja i jego syn.

Uwierzycie w to?

- I nie ma pani pojęcia, gdzie moglibyśmy go znaleźć?

- Najmniejszego. Ten facet to trucizna. Na szczęście znalazłam kogoś, kto

traktuje mnie z szacunkiem i kto jest lepszym ojcem dla mojego chłopca.

Nie chcę więcej widzieć Franka Coombsa.

Zadałam jeszcze jedno pytanie:

- Jak się pani wydaje, czy on może utrzymywać jakiś kontakt z waszym

synem?

- W żadnym razie. Zawsze trzymałam go na dystans. Mój syn nie ma nic

wspólnego ze swoim ojcem. I proszę go nie niepokoić. On jest w college'u

w Stanford.

Zrobiłam krok naprzód.

- Każda informacja, która pomogłaby go odnaleźć, będzie dla nas

bezcenna. Tu chodzi o wielokrotne morderstwo.

Zobaczyłam na jej twarzy ślad zastanowienia. .

background image

- Od dwudziestu lat prowadzę spokojne życie. Mam rodzinę. Nie chcę,

żeby ktoś się zorientował, że wiecie to ode mnie.

Skinęłam głową. Czułam, jak krew uderza mi do głowy.

- Frank trzymał zawsze z Tomem Keatingiem. Nawet kiedy siedział. Jeśli

ktokolwiek wie, gdzie jest Frank, to tylko on.

Tom Keating. Znałam to nazwisko. To był emerytowany policjant.

ROZDZIAŁ 78

W niespełna godzinę później zajechaliśmy z Jacobim przed skromny

domek w Blakesly Residential Community, nad zatoką Half Moon Bay.

Nazwisko Keatinga pamiętałam z czasów dzieciństwa. Pracował między

dziewiątą rano a czwartą po południu i regularnie bywał po pracy w Alibi,

gdzie spędzałam wiele popołudniowych godzin z tatą, bujając się na

barowym stołku. Miał czerstwą cerę i zaskakująco wcześnie posiwiałe

włosy. Boże, pomyślałam, to było prawie trzydzieści lat temu!

Zastukaliśmy do drzwi skromnego domu Keatinga. Otworzyła nam

schludna kobieta o siwych włosach.

- Pani Keating? Jestem porucznik Lindśay Boxer z wydziału zabójstw

policji San Francisco. To jest inspektor Jacobi. Czy zastaliśmy pani męża?

- Wydział zabójstw...? - powtórzyła zaskoczona.

- Och, chodzi o pewną sprawę sprzed lat — wyjaśniłam z uśmiechem.

Z wnętrza domu dobiegł głos:

- Helen, nie mogę nigdzie znaleźć tego cholernego pilota!

- Chwileczkę, Tom. Jest w pokoju z tyłu domu - powiedziała,

wprowadzając nas do środka.

Przeszliśmy przez oszczędnie umeblowane mieszkanie do słonecznego

pokoju, wychodzącego na małe patio. Na ścianach wisiało kilka fotografii

background image

z czasów policyjnej służby.

Keating wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam, tyl-

ko trzydzieści lat starzej. Wychudły, z przerzedzonymi siwymi włosami,

ale z tą samą zdrową cerą.

Oglądał właśnie w telewizji wiadomości z giełdy. Zauważyłam, że siedział

w fotelu na kółkach.

Helen Keating przedstawiła nas, a potem poszukała pilota i przyciszyła

dźwięk w telewizorze. Keating najwyraźniej się ucieszył, że ktoś z policji

przyszedł go odwiedzić.

- Nie nadaję się do zbyt wielu rzeczy, od kiedy nogi odmówiły mi

posłuszeństwa. Podobno to artretyzm, spowodowany przez postrzał w

okolice czwartego kręgu lędźwiowego. Już nie gram w golfa - zachichotał.

- Ale ciągle mogę patrzeć, jak rośnie moja emerytura. - Zobaczyłam, że

przygląda mi się uważnie.

- Ty jesteś córką Marty'ego Boxera, mam rację? Uśmiechnęłam się.

- Alibi... Parę kolejek 5-0-1, prawda, Tom?

Numer 5-0-1 służył w policji do wzywania posiłków i tak też został

nazwany ulubiony drink, irlandzka whisky z piwem na zapitkę.

- Słyszałem, że jesteś teraz ważną osobą. - Keating wyszczerzył zęby w

uśmiechu. - No więc, co sprowadza dwoje tak znakomitych gości do

starego gliniarza z patrolu?

- Frank Coombs - powiedziałam bez ogródek. Twarz Toma natychmiast

zesztywniała.

- Co z Frankiem?

- Próbujemy go znaleźć, Tom. Powiedziano nam, że może ty wiesz, gdzie

jest.

background image

- Dlaczego nie skontaktujecie się z jego oficerem prowadzącym? To

przecież nie ja.

- On odszedł, Tom. Przed czterema tygodniami. Zrezygnował z pracy.

- Więc wydział zabójstw ściga teraz przestępców przebywających na

zwolnieniu warunkowym?

Spojrzałam mu twardo w oczy.

- Co możesz nam powiedzieć, Tom?

- A dlaczego sądzicie, że cokolwiek wiem? - Spojrzał na swoje nogi. -

Przeszłość to przeszłość.

- Słyszałam, że utrzymujesz kontakt ze swoim kumplem. To bardzo

ważne.

- Traci pani tutaj czas, poruczniku - odpowiedział, nagle zmieniając ton na

oficjalny.

Wiedziałam, że kłamie.

- Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z Coombsem?

- Chyba wtedy, kiedy go wypuścili. Od tego czasu może jeszcze raz albo

dwa. Potrzebował kogoś, żeby z powrotem stanąć na nogi. Mogłem podać

mu pomocną dłoń.

- A gdzie mieszkał? - wtrącił się Jacobi. - Wtedy, kiedy pan mu podawał tę

pomocną dłoń?

Keating pokręcił głową.

- W jakimś hotelu w Eddy albo w O' Farrell. Na pewno nie w San

Francisco - powiedział.

- I nie rozmawiałeś z nim od tamtego czasu? - Mój wzrok pobiegł w

kierunku Helen Keating.

- Czego właściwie chcecie od tego człowieka? - prychnął Keating. - On

background image

już spłacił swoje długi. Dlaczego zwyczajnie nie zostawicie go w spokoju?

- Byłoby łatwiej, Tom - odrzekłam - gdybyś nam po prostu powiedział.

Keating zacisnął usta, zastanawiając się, wobec kogo powinien zachować

lojalność.

- Pan ma za sobą trzydzieści lat służby, prawda? - odezwał się Jacobi.

- Dwadzieścia cztery. - Pogładził swoje bezwładne nogi. - Jakoś nie udało

się dociągnąć do trzydziestu.

- Dwadzieścia cztery dobre lata. To byłby prawdziwy wstyd zhańbić je

teraz przez odmowę współpracy...

Riposta była natychmiastowa.

- Chcecie wiedzieć, kto był prawdziwym cholernym specjalistą od „braku

współpracy"? Frank Coombs. Facet robił po prostu to, co do niego

należało, i nie oglądał się na tych łajdaków, podobno jego przyjaciół.

Może wy teraz postępujecie inaczej. Te wasze spotkania środowiskowe i

treningi kontaktów międzyludzkich. A wtedy musieliśmy po prostu

usuwać z ulic łobuzów. Korzystając ze środków, jakie były dostępne.

- Tom! - odezwała się podniesionym głosem jego żona. -Frank przecież

zabił chłopca. Ci ludzie są twoimi przyjaciółmi. Chcą z nim porozmawiać.

Chyba zapomniałeś, co naprawdę znaczą takie słowa jak obowiązek i

lojalność. To, o co cię proszą, jest twoim obowiązkiem.

Keating spojrzał na nią Ze złością.

- Taak, z pewnością, to właśnie jest moim obowiązkiem. Wziął do ręki

pilota i odwrócił się do mnie plecami.

- Stójcie sobie tutaj cały dzień, jeśli macie ochotę. Nie mam

najmniejszego pojęcia, gdzie jest Frank Coombs.

I zwiększył natężenie dźwięku w telewizorze.

background image

ROZDZIAŁ 79

- Do diabła z nim! - zawołał Jacobi, gdy tylko wyszliśmy z domu. -

Pieprzony stary dupek!

- Jesteśmy już w połowie drogi na półwysep - powiedziałam. - Co myślisz

o małej wycieczce do Stanford? Żeby zobaczyć syna Franka?

- Jak tam chcesz - wzruszył ramionami. - Może się nam przyda.

Zawróciliśmy ostro z powrotem i po półgodzinie dotarliśmy do Pało Alto.

Kiedy nasz samochód wjechał na podjazd - droga obrośnięta po obu

stronach wysokimi palmami, budynki w kolorze ochry, majestatyczna

Hoover Tower wznosząca się na głównym placu - poczułam magiczny

czar życia w campusie. Każdy z przebywających tu dzieciaków był

niepowtarzalny i uzdolniony. Ogarnęło mnie coś w rodzaju dumy z tego,

że syn Coombsa, pomimo trudnego dzieciństwa, uczył się tutaj.

Zameldowaliśmy się w biurze przy dziedzińcu. Asystent szefa

administracji poinformował nas, że Rusty Coombs jest prawdopodobnie na

treningu piłki nożnej w budynku Centrum Sportu. Powiedział, że Rusty to

dobry student i znakomity napastnik. Podjechaliśmy we wskazanym

kierunku, a tam dyżurny w czerwonej czapeczce z logo Stanfordu po-

prowadził nas na górę i poprosił, żebyśmy zaczekali pod siłownią.

Kilka chwil później wyszedł do nas solidnie zbudowany, rudowłosy

chłopak w mokrej od potu koszulce. Rusty Coombs miał lekko piegowatą

miłą twarz. Nie znalazłam w nim cienia chorobliwej, wojowniczej natury,

która cechowała jego ojca.

- Chyba wiem, kim jesteście - Odezwał się, podchodząc do nas. - Mama

dzwoniła i powiedziała, że pewnie przyjedziecie.

W tle naszej rozmowy słyszałam metaliczne odgłosy wyciskania sztang i

background image

pracujących atlasów. Uśmiechnęłam się do chłopca z sympatią.

- Szukamy twojego ojca, Rusty. Może wiesz, gdzie można go znaleźć?

- On nie jest moim ojcem. - Chłopak potrząsnął głową. -Mój ojciec

nazywa się Theodore Bell. Wychowywał mnie razem z mamą. To Teddy

nauczył mnie grać w nogę. I to on przekonał mnie, że powinienem uczyć

się w Stanford.

- Kiedy słyszałeś ostatni raz o Franku Coombsie?

- Nawiasem mówiąc, co on zrobił? Moja mama mówiła, że jesteście z

wydziału zabójstw. Wiemy też, co się ostatnio zdarzyło. Wszyscy to tu

wiedzą. Chyba nie wierzycie, że skoro popełnił błąd dwadzieścia lat temu,

to znaczy, że te okropne zbrodnie są także jego sprawką?

- Nie sprawdzalibyśmy wszystkich śladów, gdyby to nie było ważne -

powiedział Jacobi.

Rusty przerzucał piłkę z jednej nogi na drugą. Robił wrażenie

sympatycznego dzieciaka, skorego do współpracy.

- On tu kiedyś przyjechał. - Zatarł ręce. - Kiedy wyszedł na pierwszą

przepustkę. Kilka razy napisałem do niego do więzienia. Umówiliśmy się

na mieście, bo nie chciałem, żeby go tu widziano.

- I co ci miał do powiedzenia? - spytałam.

- Myślę, że chciał oczyścić swoje sumienie. No i dowiedzieć się, co mama

o nim sądzi. Ani razu nie powiedział: Wspaniale, Rusty! Spójrz na siebie.

Świetnie ci idzie..., albo:

Hej, może byśmy razem zagrali... Bardziej interesowało go to, czy mama

wyrzuciła niektóre z jego starych rzeczy.

- Jakich rzeczy? - zapytałam. Co mogło być tak ważnego, że przyjechał aż

tutaj, żeby spotkać się z synem?

background image

- Jakieś policyjne rupiecie - wyjaśnił Rusty i pokręcił głową. - Chyba

przede wszystkim chodziło mu o pistolety.

Uśmiechnęłam się ze współczuciem. Wiedziałam, co to znaczy patrzeć na

swojego ojca z uczuciem dalekim od podziwu.

- Powiedział ci, dokąd się wybiera?

Rusty Coombs pokręcił głową. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpłacze.

- Nie jestem Frankiem Coombsem, pani inspektor. Mogę nosić jego

nazwisko, mogę nawet mieszkać tam, gdzie on mieszkał, ale nie jestem n i

m. Proszę, zostawcie naszą rodzinę w spokoju. Proszę.

ROZDZIAŁ 80

Czułam się zdegustowana. To dzięki mnie złe wspomnienia odżyły w

Rustym Coombsie. Nawet Jacobi to przyznawał.

Do biura dotarliśmy około czwartej. Odbyliśmy długą podróż do Pało Alto

tylko po to, żeby znów znaleźć się w ślepym zaułku. Co za szczęście.

Na automatycznej sekretarce czekała na mnie wiadomość. Natychmiast

oddzwoniłam do Cindy.

- Krążą plotki, że udało ci się zidentyfikować podejrzanego - powiedziała.

- Czy to prawda, czy ktoś nas prowokuje?

- Mamy nazwisko, Cindy, ale nic ci nie mogę powiedzieć. Chcemy go na

razie ściągnąć do nas na przesłuchanie.

- Więc nie ma jeszcze nakazu aresztowania?

- Nie... na razie nie.

- Lindsay, on próbował zabić naszą przyjaciółkę. Pamiętasz? Jeśli mogę w

czymś pomóc...

- Pracuje nad tym setka policjantów. Niektórzy udowod-

nili już wcześniej w innych śledztwach, że potrafią dać sobie radę. Zaufaj

background image

mi, proszę.

- Jeśli go nie zatrzymałaś, to znaczy, że go dotąd nie znalazłaś. Mam

rację?

- Albo że jeszcze nie wszczęłam oficjalnego dochodzenia. Aha, Cindy...

To nie może znaleźć się w druku.

- Nie zapominaj, kto z tobą rozmawia, Linds. Jest w tym też Claire. I Jill

też. Bierzemy udział w tej sprawie. Wszystkie.

Miała rację. W przeciwieństwie do moich dotychczasowych śledztw w

sprawie rozmaitych zabójstw, ta sprawa stawała się coraz bardziej

osobista. Dlaczego? Nie znalazłam Coombsa i potrzebowałam wsparcia.

Dopóki był na wolności, wszystko mogło się zdarzyć.

- Bardzo potrzebuję twojej pomocy. Przeszukaj jeszcze raz stare wydania,

Cindy. Chyba nie cofnęłaś się wystarczająco daleko.

Milczała chwilę, a potem wciągnęła głośno powietrze.

- Miałaś rację, prawda? Ten facet jest gliniarzem?

- Nie ujęłabym tego w ten sposób, kochanie. Jeśli tak sądzisz, to się

mylisz. Ale jesteś cholernie blisko.

Czułam, że się nad czymś intensywnie zastanawia, jednocześnie

przygryzając język.

- Jak myślisz, będziemy się nadal spotykać? Uśmiechnęłam się.

- Oczywiście. Tworzymy przecież zespół. Bardziej niż kiedykolwiek.

Właśnie miałam pozbierać rzeczy przed wyjściem z biura, kiedy

zabrzęczał telefon. Siedziałam i myślałam o tym, że Tom Keating nas

okłamał. Że rozmawiał z Coombsem. Ale dopóki nie zdołaliśmy podsunąć

mu pod nos nakazu, mógł ukrywać wszystko, co chciał.

Nieoczekiwanie usłyszałam głos jego żony. Ze zdziwienia o mało nie

background image

upuściłam słuchawki.

- Mój mąż jest strasznym uparciuchem, poruczniku - zaczęła wyraźnie

zdenerwowana - ale był dumny z tego, że nosił mundur. Nigdy go nie

prosiłam o żadne wyjaśnienia

i teraz też nie mam zamiaru. Ale nie mogę siedzieć z założonymi rękoma.

Frank Coombs zamordował tamtego chłopca. Jeżeli zrobił coś jeszcze, nie

chcę przez resztę życia budzić się każdego ranka ze świadomością, że

ochraniałam mordercę.

- Dla wszystkich byłoby lepiej, pani Keating, gdyby pani mąż powiedział

nam, co wie.

- Nie mam pojęcia, co on wie --odparła - i wierzę mu, kiedy mówi, że od

jakiegoś czasu nie rozmawiał z Coomb-sem. Ale on nie powiedział całej

prawdy, pani porucznik.

- Więc proszę mówić. Chwilę milczała.

- Coombs był u nas. Raz. Może ze dwa miesiące temu. Krew zaczęła

szybciej krążyć mi w żyłach.

- Czy pani wie, gdzie on jest teraz?

- Nie - odpowiedziała. - Ale odebrałam od niego wiadomość dla Toma.

Zapisałam numer telefonu.

Pogrzebałam na biurku w poszukiwaniu pióra. Przeczytała mi numer: 434-

9117.

- Jestem pewna, że to był jakiś pensjonat albo hotel.

- Dziękuję pani, Helen.

Już miałam odłożyć słuchawkę, kiedy dodała:

- Jeszcze jedna rzecz... Kiedy mój mąż powiedział, że podał Frankowi

pomocną dłoń, też nie mówił całej prawdy. Tom dał mu jakieś pieniądze.

background image

Poza tym pozwolił mu pogrzebać w swoich starych rzeczach, które

przechowujemy w piwnicy.

- Jakich rzeczach? - zapytałam.

- W policyjnych. Były tam chyba jego mundur i odznaka.

Tego właśnie szukał Coombs w domu swojej byłej żony. Swojego starego

munduru. W mojej głowie odezwał się brzę-czyk. Może w ten właśnie

sposób udało mu się dostać tak blisko pani Chipman i Mercera...

- Czy to wszystko? - spytałam.

- Nie - odpowiedziała Helen Keating. - Tom trzymał tam również swoje

pistolety. Coombs także je zabrał.

ROZDZIAŁ 81

W ciągu kilku minut ustaliłam, że pod numerem, który dała mi Helen

Keating, znajduje się hotelik William Simon, położony u zbiegu ulic

Larkin i McAUister.

Zadzwoniłam do Jacobiego dokładnie w chwili, gdy zasiadał do kolacji.

- Spotkamy się na rogu Larkin i McAllister. Hotel William Simon.

- Chcesz się ze mną spotkać w hotelu? Świetnie. W takim razie już jadę.

- Wydaje mi się, że znaleźliśmy Coombsa.

Nie mogliśmy aresztować Franka Coombsa. Nie mieliśmy najmniejszego

dowodu łączącego go bezpośrednio ze zbrodnią. Mogłam jedynie zdobyć

nakaz rewizji i wejść do jego pokoju. Na razie jednak najważniejszą

sprawą było ustalenie, czy na pewno nadal tam mieszka.

Dwadzieścia minut później wjechałam w podejrzaną okolicę między Civic

Center i Union Sąuare. William Simon był obskurnym, jednopiętrowym

hotelikiem ukrytym w cieniu olbrzymiego billboardu z reklamą bielizny

CaWina Kleina. Jak powiedziałaby JUT-fuj!

background image

Nie chciałam podchodzić do recepcji i machać im przed nosem moją

odznaką oraz jego zdjęciem, dopóki nie byliśmy gotowi do akcji. W końcu

mruknęłam „Do diabła!" i zadzwoniłam pod numer, który podała Helen

Keating. Po trzech sygnałach odezwał się męski głos:

- William Simon, słucham?

- Czy mieszka u was Frank Coombs?

- Coombs...? - Słyszałam, jak recepcjonista przerzuca listę z nazwiskami

gości. - Nie ma nikogo o takim nazwisku.

Cholera. Poprosiłam go, żeby sprawdził jeszcze raz. Z takim samym

rezultatem.

Zaraz potem otworzyły się drzwi mojego explorera. Nerwy miałam napięte

jak postronki.

Jacobi usiadł na fotelu pasażera. Miał na sobie wzorzysty golf i jakąś

ohydną, kusą kurteczkę z napisem: Tylko dla

członków. Wyraźnie pogrubiał w pasie. Uśmiechał się jak najlepszy

kumpel.

- Hej, proszę pani, dokąd zabiera mnie Andre w Jackson?

- Może na kolację, jeśli ty stawiasz.

- Mamy identyfikatory?

Potrząsnęłam głową i powiedziałam mu, co odkryłam.

- Może się przeprowadził. Co ty na to, żebym tam wszedł i poświecił im

odznaką? I pokazał zdjęcie Coombsa?

Pokręciłam głową.

- A co ty na to, żebyśmy tu posiedzieli i poczekali? Czekaliśmy ponad

dwie godziny. Czujki to niesłychanie

nudne zajęcie. Przeciętnego człowieka doprowadza do szału. Trzymaliśmy

background image

oczy wlepione w hotel i opowiadaliśmy o wszystkim po kolei, o Helen

Keating, o tym, co żona Jaco-biego zrobiła na kolację, i o tym, kto z kim

sypia w robocie. Jacobi nawet wyskoczył na stację metra po kilka

kanapek. O dziesiątej wieczorem zaczął marudzić.

- Możemy tu tkwić całą wieczność. Czemu nie pozwolisz mi wejść do

środka?

Prawdopodobnie miał rację. Nie wiedzieliśmy przecież, czy numer podany

przez Helen Keating jest aktualny. Mogła go przecież dostać przed paroma

tygodniami.

Właśnie miałam zrezygnować, kiedy jakiś mężczyzna wyszedł zza rogu od

strony Larkin i skierował się do hotelu. Chwyciłam Jacobiego za ramię.

- Spójrz tam!

To był Coombs. Od razu poznałam tego drania. Ubrany był w wojskową

kurtkę, ręce trzymał w kieszeniach, na głowie wciśnięty głęboko na oczy

kapelusz.

- Pieprzony sukinsyn - wymamrotał Jacobi.

Kiedy patrzyłam, jak łajdak wślizguje się do hotelu, musiałam

powstrzymywać się z całej siły, żeby nie wyskoczyć z wozu i nie rzucić

nim o ścianę. Pragnęłam zakuć go w kajdanki. Oto mieliśmy Chimerę.

Wiedzieliśmy, gdzie się ukrywa.

- Chcę, żeby ktoś go pilnował. Dwadzieścia cztery godziny na dobę -

powiedziałam do Jacobiego. - Jeśli się zorien-

tuje, że ma ogon, zgarniemy go, a aktem oskarżenia zajmiemy się później.

Przytaknął bez słowa.

- Mam nadzieję, że zabrałeś szczoteczkę do zębów? -Mrugnęłam do niego.

- Bo zostajesz na pierwszej zmianie.

background image

ROZDZIAŁ 82

Kiedy szli, trzymając się za ręce, w stronę jej mieszkania na ulicy Castro,

Cindy musiała przyznać się sama przed sobą, że była przerażona jak

cholera.

To był piąty raz, kiedy wychodzili gdzieś razem z Aaronem Winslowem.

Widzieli Cyrusa Chestnuta i Freddiego Hubbar-da w The Blue Door;

obejrzeli przedstawienie Traviaty w operze; pojechali promem na drugą

stronę zatoki do maleńkiej jamajskiej kafejki, którą Aaron dobrze znał.

Dziś wieczorem byli w kinie na wspaniałym filmie Czekolada.

Było jej zresztą wszystko jedno, dokąd szli. Cieszyła się po prostu, że go

widzi. Był zdecydowanie bardziej interesujący niż mężczyźni, z którymi

spotykała się dotąd, i o wiele bardziej wrażliwy. Nie tylko czytał różne

niecodzienne książki w rodzaju Rozdzierające serca dzieło

niewiarygodnego geniusza Dave'a Eggersa czy Córka uzdrowiciela Amy

Tan, lecz także żył zgodnie z systemem wartości, jakie głosił w kazaniach.

Pracował dwanaście do szesnastu godzin na dobę, był uwielbiany przez

parafian i miał wspaniałą osobowość. Ciągle słyszała o nim to samo

podczas wywiadów, które przeprowadzała z różnymi ludźmi, zbierając

materiał do artykułu. Aaron Winslow zdecydowanie był jednym z

„dobrych chłopców".

Jednak przez cały czas Cindy czuła, że coś wisi w powietrzu; że ta chwila

zbliża się wielkimi krokami. To naturalna kolej rzeczy, mówiła sobie. Jak

powiedziałaby Lindsay, w ich kryjówkę na polu bitwy lada chwila miał

uderzyć pocisk.

- Jesteś dziś dziwnie milcząca, Cindy - powiedział Aaron. -Dobrze się

czujesz?

background image

- Wspaniale. - Pozwoliła sobie na małe kłamstewko. Myślała właśnie o

tym, że Aaron był chyba najsłodszym

facetem, z którym się umawiała, lecz, Jezu, Cindy, on jest pastorem.

Dlaczego nie pomyślałaś o tym wcześniej? Czy to dobry pomysł?

Przemyśl to jeszcze raz. Nie zrań jego i nie rań siebie.

Zatrzymali się przed budynkiem, w którym mieszkała Cindy, i stanęli w

oświetlonej bramie. Aaron zanucił fragment starego bluesa I've Passed

This Way Before. Nawet jego głos brzmiał pięknie.

Nie było sensu odkładać tego na później,

- Posłuchaj, Aaron, ktoś musiał wreszcie to powiedzieć. Chcesz wejść na

górę? Bardzo tego chcę, jeśli i ty masz na to ochotę; jeśli nie - wycofuję

propozycję.

Odetchnął głęboko i uśmiechnął się.

- Nie wiem właściwie, jak mam to rozumieć, Cindy. Nie czuję się zbyt

pewnie na tym polu. Ja, uch... ja nigdy nie miałem randki z blondynką. Nie

spodziewałem się czegoś podobnego.

- Chyba zdołamy znaleźć wspólny język -*- odpowiedziała z uśmiechem.

- To tylko dwa piętra wyżej. Możemy o tym tam porozmawiać.

Jego wargi lekko drżały, a kiedy dotknął jej ramienia, poczuła ciarki na

plecach. Boże, jak jej się podobał! I ufała mu bezgranicznie.

- Czuję, że jestem gotów przekroczyć tę granicę - powiedział. - A nie jest

to granica, jaką przekraczam ot, tak sobie. I dlatego muszę wiedzieć, czy

myślisz tak samo. Czy tak samo to odbierasz?

Cindy wspięła się na czubki palców i z całej siły przycisnęła wargi do jego

ust. Wydawał się zaskoczony i w pierwszej chwili zesztywniał, ale zaraz

objął ją ramionami i odwzajemnił pocałunek.

background image

Stało się tak, jak miała nadzieję. Pierwszy prawdziwy pocałunek.

Delikatny, ale i zapierający dech w piersiach. Przez kurtkę czuła, jak

mocno bije mu serce. Podobało jej się jego zakłopotanie. Dzięki temu był

jej jeszcze bliższy.

Kiedy się rozdzielili, spojrzała mu głęboko w oczy.

- Jesteśmy jednością. Tak samo to odbieramy.

Wyjęła klucze i zaprowadziła go dwa piętra wyżej, do swojego

mieszkania. Jej serce biło jak oszalałe.

- Tu jest wspaniale - powiedział. - I nie mówię tego z grzeczności.

Ściana zabudowana półkami pełnymi książek, maleńka kuchnia otwarta na

pokój...

- To cała ty... Cindy, jak to głupio z mojej strony, że nie przyszedłem tu

wcześniej.

- Nawet nie próbowałeś. - Uśmiechnęła się szeroko. Boże, była taka

niespokojna.

Objął ją ponownie, całując tym razem dłużej. Nie ulegało wątpliwości, że

wiedział, jak to się robi. Czuła, jak każdy nerw w jej ciele drży. Małe

włoski na przedramionach, ciepło rozlewające się w udach; przylgnęła do

niego z całej siły. Chciała i potrzebowała jego bliskości właśnie teraz. Jego

ciało było szczupłe, ale bez wątpienia silne. Na jej ustach stopniowo

rozkwitał uśmiech.

- Więc na co czekasz?

- Nie wiem. Może na jakiś znak.

Przytuliła się do jego ciała, czując, jak ono ożywa.

- To właśnie jest znak - wyszeptała, zbliżając twarz do

jego twarzy.

background image

- Przypuszczam, że mój sekret wyszedł już na jaw. Bardzo mnie

pociągasz, Cindy.

Nagle zadzwonił telefon, jego dzwonek zabrzmiał w ich uszach jak

wystrzał.

- O Boże - jęknęła. - Idź sobie, zostaw nas w spokoju!

- Mam nadzieję, że to nie jest jakiś inny znak - roześmiał

się.

Każdy kolejny sygnał wydawał się bardziej irytujący niż poprzedni. Dzięki

Bogu, automatyczna sekretarka w końcu się włączyła.

- Cindy, tu Lindsąy - odezwał się zdyszany głos. - Mam coś naprawdę

ważnego. Odbierz. Proszę!

- No idź - powiedział Aaron,

- Wreszcie cię tu zwabiłam, więc nie próbuj zmieniać planów w czasie,

gdy będę przy telefonie.

Sięgnęła ręką za kanapę, poszukała słuchawki i przycisnęła ją do ucha.

- Nie zrobiłabym tego dla nikogo z wyjątkiem ciebie -powiedziała.

- To śmieszne, ale dokładnie to samo chciałam powiedzieć. Słuchaj

uważnie.

Lindsay podzieliła się nowinami, a Cindy poczuła, jak wzbiera w niej

uczucie triumfu. To było to, czego pragnęła. To dzięki niej Lindsay trafiła

na właściwy trop. Tak!

- Do jutra - powiedziała. -1 dzięki za telefon. Odłożyła słuchawkę,

uścisnęła Aarona i zajrzała mu głęboko w oczy.

- Chciałeś dostać jakiś znak. Myślę, że ten jest najlepszy w świecie.

Jakiś blask zamigotał w jej oczach.

- Aaron, oni go znaleźli.

background image

ROZDZIAŁ 83

Przez całą noc obserwowaliśmy hotel William Simon. Nieoficjalnie. Jak

dotąd Coombs nie wyszedł. Najważniejsze, że wiedziałam, gdzie jest.

Jedyne, co musiałam teraz zrobić, to rozpocząć formalne śledztwo.

Tego dnia Jill wróciła do pracy. Podążyłam prosto do jej i biura, żeby

podzielić się nowinami. Kiedy wychodziłam z windy na ósmym piętrze,

zderzyłam się z Claire, która najwyraźniej wpadła na ten sam pomysł.

- Wielkie umysły zawsze się spotkają - powiedziała.

- Mam wspaniałe wiadomości. - Uśmiechnęłam się promiennie. - Chodź!

Zastukałyśmy do drzwi i znalazłyśmy Jill przy biurku. Była jeszcze trochę

blada. Stosy dokumentów i akt mogły sugerować, że JiU nie opuściła ani

jednego dnia. Na nasz widok jej błękitne oczy się ożywiły, ale kiedy

wstawała, żeby

nas uścisnąć, wydawało się, że brakuje jej połowy dawnej ruchliwości.

- Nie ruszaj się - powiedziałam. Podeszłam do niej i objęłam na dzień

dobry. - Masz się niczym nie przejmować.

- Już w porządku - odpowiedziała z pośpiechem. - Brzuch jeszcze trochę

sztywnawy, serce odrobinę boli, ale jestem tutaj. I to dla mnie najlepsze

lekarstwo.

- Jesteś pewna, że to rozsądne? - zapytała Claire.

- Dla mnie tak - odparła natychmiast. - Daję słowo, doktorku. Wszystko w

porządku. Nie próbujcie mnie przekonywać, że jest inaczej. Jeśli chcecie,

żebym szybko wyzdrowiała, opowiedzcie mi lepiej, co nowego się

zdarzyło.

Spojrzałyśmy na siebie z lekkim sceptycyzmem. Zaraz potem podzieliłam

się z nią tym, co najważniejsze.

background image

- Myślę, że go znaleźliśmy.

- Kogo? - pytała Jill.

- Chimerę - promieniałam dumą.

Claire gapiła się na mnie bez słowa. Na moment zamknęła oczy jak do

modlitwy, a potem otworzyła je, wzdychając głęboko.

Jill była pod wrażeniem.

- Jezu, wy łobuzy, naprawdę odwaliliście kawał roboty, kiedy mnie nie

było!

Potem zasypały mnie masą pytań, na które cierpliwie odpowiadałam.

Kiedy wymieniłam nazwisko, Jill wymamrotała:

- Coombs... pamiętam to nazwisko ze studiów... W jej oczach zapłonęły

iskierki.

- Frank Coombs. Zamordował jakiegoś nastolatka.

- Jesteś pewna, że to on? - zapytała Claire. Na szyi ciągle nosiła bandaże.

- Mam nadzieję - powiedziałam, a potem dodałam już bez żadnych

wątpliwości: - Tak, jestem pewna, że to on.

- Aresztowałaś go już? Mogę go odwiedzić w celi? Hmm? Chętnie

wypróbowałabym na nim mój największy kij baseballowy.

- Na razie nie; Zakopał się w norze w Tenderloin. Pilnujemy go przez

dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Co może pani mi poradzić, pani doradco? Chcę go tu sprowadzić.

Jill podeszła ostrożnie i pochyliła się nad narożnikiem swojego biurka.

- W porządku, powiedz mi dokładnie, co macie.

Przeprowadziłam ją przez wszystkie ustalenia: luźne powiązania z trzema

spośród ofiar, kwalifikacje Coombsa jako strzelca wyborowego, jego

udokumentowaną niechęć do czarnych, i to, jak Oficerowie dla

background image

Sprawiedliwości przypieczętowali jego los. Ale wciąż widziałam, że nie

udało mi się jej przekonać. Wreszcie podniosłam ręce.

- Jill, posłuchaj: On wziął policyjną trzydziestkęósemkę od

emerytowanego policjanta, a Mercer został zastrzelony właśnie z takiego

pistoletu. Trzy spośród ofiar wiążą się ściśle z jego przeszłością.

Znalazłam faceta w San Quentin, który twierdzi, że Coombs zaklinał się,

że chce się zemścić, jak tylko wyjdzie na wolność...

- Trzydziestekósemek można znaleźć na kopy, Lindsay. Masz coś, co

można skojarzyć z konkretnym egzemplarzem?

- Nie, ale Tasha Catchings została zastrzelona w tej samej okolicy, w

której rozegrał się dramat sprzed dwudziestu laty.

Przerwała mi.

- Może masz świadka, który widział go na miejscu zbrodni? Chociaż

jednego świadka?

Potrząsnęłam głową.

- Odcisk, jakiś fragment ubrania. Cokolwiek, co wiązałoby go

bezpośrednio przynajmniej z jednym morderstwem?

~ Nie! - parsknęłam z irytacją.

- Podejrzanego można skazać na podstawie poszlak -wtrąciła Claire. -

Coombs jest potworem. Nie możemy pozwolić, żeby tak zwyczajnie

chodził po ulicy.

Jill patrzyła na nas zdecydowanym wzrokiem. Tak, teraz prawie

przypominała dawną Jill.

- Czy wam się wydaje, że nie chcę go dopaść tak samo jak wy? Patrzę na

ciebie, Claire, i myślę o tym, jak blisko byłyśmy... Ale nie mamy broni, z

której strzelano, mamy

background image

zaledwie motyw. Nawet nikt go nie widział w okolicach miejsc zbrodni.

Jeśli rozdmuchasz tę sprawę i nie uda ci się niczego znaleźć, stracisz go na

dobre.

- Coombs jest Chimerą, Jill - upierałam się. - Wiem, że na razie go nie

przycisnęłam, ale mam motyw i nici łączące go z trzema ofiarami.

Potwierdzają jego zamiary równie dobrze jak zeznania świadków.

- Zeznanie współwięźnia - poprawiła mnie Jill. - W dzisiejszych czasach

sędziowie wyśmiewają takie świadectwa. -Wstała, podeszła do nas i

położyła ręce na ramieniu moim i Claire. - Zrozumcie, wiem, jak bardzo

zależy wam na zamknięciu tej sprawy. Jestem waszą przyjaciółką, ale

jestem także prawnikiem. Przynieście mi coś, może zeznanie kogoś, kto go

widział, albo odcisk palca pozostawiony na drzwiach. Daj mi cokolwiek,

Lindsay, i wtedy zadam mu cios tak samo jak ty. Odwrócę go głową w dół

i potrząsnę tak, żeby powypadały mu drobne z kieszeni.

Stałam tam, wściekła i nieszczęśliwa, ale wiedziałam doskonale, że Jill ma

rację. Pokręciłam głową i ruszyłam ku

drzwiom.

- Dokąd się wybierasz? - zawołała Claire.

- Potrząsnąć skurwielem. Wywrócić mu życie do góry nogami.

ROZDZIAŁ 84

Piętnaście minut później zajechaliśmy z Jacobim przed Williama Simona.

Zgarnęliśmy Cappy'ego z punktu obserwacyjnego i we trójkę weszliśmy

do hotelowego holu.

W recepcji zaspany sikh przeglądał gazetę wydawaną w jego ojczystym

języku. Jacobi położył mu przed nosem zdjęcie CoombSa i własną

odznakę.

background image

- W którym pokoju?

Rzucenie okiem na fotografię i przewertowanie czarnego skoroszytu zajęło

recepcjoniście w turbanie około trzech sekund.

- Try-ziro-siedym - powiedział kiepską angielszczyzną. -On zameldować

się jako Burns. Wi-inda po prawo.

Kilka chwil później stanęliśmy przed zniszczonymi, pokrytymi obłażącą

farbą drzwiami pokoju Coombsa na trzecim piętrze. Odbezpieczyliśmy

pistolety.

- Pamiętajcie, mamy z nim tylko porozmawiać! - przestrzegłam. - Miejcie

oczy otwarte, może zauważymy coś, co się nam przyda.

Jacobi i Cappy skinęli głowami i zajęli miejsca po obu stronach drzwi.

Cappy zastukał. Nikt się nie odezwał. Zastukał ponownie.

- Pan Frank Burns?

Wreszcie usłyszeliśmy gruby, pełen niezadowolenia głos.

- Idź do diabła. Zjeżdżaj, mam zapłacone do piątku.

- Policja San Francisco, panie Burns! - zawołał Jacobi. -Przynieśliśmy

panu poranną kawę!

Nastała długa chwila ciszy. Potem usłyszeliśmy jakieś zamieszanie, hurgot

ciągniętego po podłodze krzesła i trzask zamykanej szuflady. W końcu

dobiegł nas odgłos zbliżających się kroków i warkliwy głos zapytał:

- Czego, kurwa, chcecie?

- Zadać kilka pytań. Czy zechciałby pan otworzyć drzwi?

Musieliśmy poczekać jeszcze około minuty z palcami zaciśniętymi na

spustach pistoletów, zanim usłyszeliśmy chrobot otwieranego zatrzasku.

Drzwi otworzyły się, odsłaniając kipiącego z wściekłości Coombsa.

Chimerę.

background image

Miał okrągłą twarz o grubych rysach; głęboko osadzone, podkrążone oczy;

krótkie, Siwiejące włosy; duży, spłaszczony nos; na skórze mnóstwo

niezdrowych plam. Ubrany był w biały podkoszulek z krótkimi rękawami,

naciągnięty na szare, zmięte spodnie. Jego oczy płonęły pogardą i

nienawiścią.

- Proszę... - wykrzyknął Jacobi, uderzając go w pierś zwiniętym w rolkę

wydaniem „Chronicie". - Pańska poranna gazeta. Miałby pan coś przeciw

temu, żebyśmy weszli do środka?

- Owszem, tak. - Coombs patrzył na nas wilkiem. Cappy się uśmiechnął.

- Czy mówiono panu kiedykolwiek, że jest pan uderzająco podobny do

pewnego gościa, który kiedyś służył w policji? Jak, u diabła, on się

nazywał...? Już wiem, Coombs, Frank Coombs. Może kiedyś pan o nim

słyszał?

Coombs zamrugał nieprzytomnie, a potem na jego ustach pojawił się

krzywy uśmieszek.

- Tak, już sobie przypominam. Przez całe życie latam samolotami na jego

konto.

Jeśli nawet rozpoznał Cappy'ego bądź Jacobiego z lat służby, nie dał tego

po sobie poznać, natomiast zauważyłam pewną poufałość, kiedy jego

spojrzenie spoczęło na mnie.

- Nie mówcie mi tylko, kolesie, że po tylu latach to was wysłali z

departamentu jako komitet powitalny?

- Więc jak, zaprosi nas pan do środka? - zapytał Jacobi.

- Przyszliście tu z nakazem? - odpowiedział ze złośliwym uśmiechem.

- Mówiłem już, bardzo grzecznie, że przynieśliśmy ci tylko poranną prasę.

- No więc róbcie, co do was należy. Do dzieła! - wycedził przez zaciśnięte

background image

zęby. Wyraz jego oczu się zmienił. Teraz to spojrzenie przewiercało mi

czaszkę na przestrzał.

' Cappy pchnął z całej siły drzwi i obaj z Jacobim wdarli się do pokoju.

- Skoro już tu jesteśmy, możemy równie dobrze zadać ci parę pytań.

Coombs podrapał się po nieogolonym policzku, rzucając na nas pełne jadu

spojrzenia. W końcu odsunął drewniane krzesło od maleńkiego stolika i

usiadł, splatając ręce z tyłu.

- Durnie - wymamrotał. - Cholerne gówno.

Podłoga niewielkiego pokoiku była zasłana gazetami* na parapecie stał

rząd butelek po budweiserze, a w puszkach po coli tkwiły niedopałki

papierosów. Miałam przeczucie, że gdybym tylko mogła tu pomyszkować,

coś bym znalazła.

- To jest porucznik Lindsay Boxer z wydziału zabójstw -

przedstawił mnie Jacobi. - Ja jestem inspektor Jacobi, a to J

inspektor McNeil. ]

- Moje gratulacje. - Coombs uśmiechnął się szeroko. - j Od razu czuję się

bezpieczniej. Czego więc chcą ode mnie I trzej pajace?

|

- Jak już wspomniałem - odpowiedział Jacobi - powinie- j neś czytać

gazety. Śledzić krok po kroku, co jest grane. Wiesz, j co pojawia się

ostatnio na pierwszych stronach? §

- Jak masz coś do gadania, to gadaj - warknął Coombs. 1

- Może zacznijmy od tego, gdzie byłeś cztery dni temu? - 1 zapytałam. -

W piątek, około jedenastej wieczorem? 1

- Możesz pocałować mnie w dupę.-Uśmiechnął się drwią- I co. - Jak

chcecie się bawić, proszę bardzo. Byłem na balecie, : a może na otwarciu

background image

tej nowej wystawy malarstwa. Nie pamię- < tam. Mój rozkład dnia jest

ostatnio bardzo napięty. "J

- Może go dla nas uprościsz? - warknął Jacobi. i

- Oczywiście. Taak. Spotkałem się z przyjaciółmi. 1

- Ci przyjaciele - przerwał mu Jacobi - mają jakieś na- \ zwiska, numery

telefonów? Na pewno będą szczęśliwi, że ;• mogą za ciebie poręczyć.

1

- Po co? - Coombs wydął wargi. — Czy macie kogoś, kto 1 twierdzi, że

byłem gdzie indziej? I

Spojrzał na mnie wyzywająco, ale ja nie odwróciłam wzroku.

- Zastanawiam się właśnie, kiedy ostatnio udało ci się , \ zajrzeć do Bay

View? W twoje dawne ulubione miejsce? \ Może powinnam powiedzieć:

w zabójcze dla ciebie miejsce? !

Coombs spojrzał na mnie z nienawiścią. Mogłabym przy- ]

siąc, że z rozkoszą zacisnąłby dłonie dookoła mojej szyi. |

- Więc jednak on czyta gazety - zachichotał Cappy, | -¦ Co, do

cholery, inspektorze, myślisz, że jestem jakimś |

żółtodziobem, któremu zaczynają się trząść kolana, jak tylko 1

zamacha pan na niego fiutem? Jasne, że czytam prasę. Wy, i

gnoje, nie możecie rozwiązać tej sprawy, więc przychodzicie i

tutaj i zawracacie mi dupę z powodu dawnych czasów? Nic I

na mnie nie macie, inaczej nie skakalibyście tu przede mną, ]

tylko prowadzilibyśmy tę konwersację w Pałacu. Wymyślili- i

ście sobie, że to ja pozabijałem to tchórzliwe bydło, i chcie- J

libyście z tej okazji znowu mnie zapuszkować. W przeciwnym razie... och,

a która to godzina?! Moja taksówka czeka. Czy już skończyliśmy?

background image

Miałam ochotę złapać go za gardło i zetrzeć o ścianę ten pełny

samozadowolenia uśmiech. Ale Coombs miał rację. Nie mogliśmy go

zatrzymać. Nie z tym, co udało nam się dotychczas zebrać.

- Jeszcze parę pytań, panie Coombs. Chcę wiedzieć, dlaczego zginęło

troje ludzi, którzy mieli coś wspólnego z oskarżeniem pana o morderstwo

przed dwudziestoma laty? Będzie pan musiał opowiedzieć, co pan robił

wtedy, kiedy doszło do tych zbrodni.

Żyły na skroniach Coombsa zaczęły pulsować, ale zdołał pohamować się i

na jego ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

- Chyba ma pani, pani porucznik, jakichś świadków, którzy potwierdzą

moją obecność na miejscu chociaż jednej zbrodni, skoro fatygowała się

pani tutaj.

Patrzyłam na niego bez słowa.

- A może znalazła pani odciski moich palców na broni? Albo włókna z

tego dywanika, a może z mojego ubrania? I przyjechała pani tutaj, żeby

pozwolić mi z godnością oddać się w ręce sprawiedliwości?

Stałam tam, kilkadziesiąt centymetrów od Chimery, i patrzyłam, jak

bezczelnie się uśmiecha.

- Sądzi pani, że ponieważ te dwa policyjne asy przyszły i spojrzały na

mnie ciężkim wzrokiem, to dam się dobrowolnie wysłać do piekła?

Naprawdę miałem dużą frajdę, kiedy te dupki padały jak muchy, raz za

razem. To wy zniszczyliście mi życie. Chce pani, pani porucznik, żebym

się spocił ze strachu, więc niechże pani chociaż udaje, że jest pani

gliniarzem z krwi i kości. Niech pani znajdzie coś, co będzie pasować.

Spoglądałam bez ruchu w te zimne, wyniosłe oczy. Tak bardzo chciałam

go dostać.

background image

- Niech się pan uważa za podejrzanego o morderstwo, panie Coombs. Zna

pan zasady postępowania. Proszę nie opuszczać miasta. Wkrótce się

zobaczymy.

Skinęłam na Jacobiego i Cappy'ego i ruszyłam w kierunku drzwi.

,

- Jeszcze jedna rzecz. - Odwróciłam się z promiennym i uśmiechem. - Po

to, żeby pan wiedział... Od Claire Wash- . burn... Pochyl się trochę w lewo,

dupku. !

ROZDZIAŁ 85

Po pracy czułam się potwornie spiętą. Nie było możliwości, żebym mogła

wrócić do domu i odpbcząć.

Jechałam ulicą Brannan w stronę Potrero, cały czas przeżuwając rozmowę

z Coombsem. Na myśl o niej robiło mi się I niedobrze. Szydził z nas,

śmiał się nam prosto w twarz, bo zdawał sobie sprawę, że nie mogliśmy go

aresztować.

Wiedziałam, kim jest Chimera... ale nic nie mogłam mu zrobić.

Zatrzymałam się na światłach. Nie chciałam wracać do domu, ale nie

miałam pojęcia, dokąd jechać. Cindy umówiła się dziś na randkę; Jill i

Claire były w domu z mężami; prawdopodobnie ja też mogłabym

wyskoczyć z kimś na randkę, gdybym była choć odrobinę bardziej

przystępna.

Myślałam o tym, żeby zadzwonić do Claire, ale moja komórka odmówiła

posłuszeństwa - zapomniałam naładować tę >' przeklętą baterię.

Musiałam jednak coś zrobić - ta nagła potrzeba nie dawała mi spokoju.

Gdybym tylko mogła się dostać do pokoju Coombsa...

Czułam się rozdarta pomiędzy perspektywą powrotu do domu a

background image

możliwością popełnienia największego błędu w mojej zawodowej

karierze. Głos rozsądku mówił: Wracaj do domu, Lindsay, jutro na pewno

go dopadniesz... Wkrótce z pewnością popełni jakiś błąd.

Emocje radziły co innego: Hej, dziecinko... nie spuszczaj go z oka.

Potrząśnij skurwielem.

Zawróciłam w Seventh i skierowałam samochód w stronę dzielnicy

Tenderloin. Dochodziła dziewiąta.

Mój explorer sam zajechał przed hotel. W piersi czułam ucisk i rosnące

napięcie. Pete Worth i Ted Morelli mieli dziś nocną zmianę, i kiedy

zatrzymałam się, zauważyłam ich siedzących w niebieskiej acurze. Mieli

śledzić Coombsa, gdyby ten ruszył się z Williama Simona, i przekazywać

informacje przez radio. Wcześniej tego dnia Coombs wyszedł z hotelu i

spacerkiem okrążył go w promieniu kilku ulic tak, aby zwrócić na siebie

uwagę. Wreszcie zajrzał do pobliskiej kawiarni, gdzie zajął się

przeglądaniem prasy. Dobrze wiedział, że jest obserwowany.

Wygramoliłam się z samochodu i podeszłam do Wortha i Morellego.

- Coś zauważyliście?

Morelli wychylił się przez otwarte okno po strome kierowcy.

- Nic, poruczniku. Pewnie ogląda mecz Kingsów. Ten gnój wie, że tu

sterczymy. Czemu pani nie jedzie do domu? Będziemy go pilnować przez

noc.

Miał rację. Niewiele mogłam im pomóc. Włączyłam silnik i zamrugałam

do chłopców światłami, kiedy mijałam ich wóz. Ale za rogiem, gdy już

skręciłam w Eddy, jakiś impuls powstrzymał mnie przed dodaniem gazu.

Zupełnie, jakby wewnętrzny głos zawołał: To, czego szukasz, jest tutaj.

On wie, że go śledzimy... I co?... Chce wystawić do wiatru jednostkę

background image

specjalną.

Zawróciłam w stronę hotelu. Minęłam parę lombardów, całodobowy sklep

z alkoholem, chińską restaurację z daniami na wynos. Na skrzyżowaniu

zauważyłam wóz patrolowy.

Minęłam zaplecze hotelu. Na zewnątrz stało kilka pojemników na śmieci.

Nic więcej. Ulica była pusta. Wyłączyłam światła. Nie wiedziałam sama,

na co właściwie czekam. Czułam się jak wariatka.

W końcu wygramoliłam się z samochodu i weszłam przez tylne wejście do

hotelu. Potrząśnij skurwielem. Zastanawiałam się, czy pójść do Coombsa i

próbować znów z nim porozmawiać. Tak, moglibyśmy nawet razem

obejrzeć mecz.

Do głównego holu przylegał wąski, obskurny bar. Rzuciłam okiem do

środka, zobaczyłam kilku pijaczków, ale ani śladu

Goombsa, Niech to czort, morderca był w tym hotelu, w dodatku morderca

policjantów, a my nie mogliśmy nic zrobić.

Zauważyłam kątem oka ruch w pobliżu tylnych schodów. Szybko dałam

nura do zaciemnionego baru. Z szafy grającej dobiegały dźwięki starego

przeboju Sama i Davesa Soul Man. Obserwowałam człowieka, który

schodził ze schodów, rozglądając się ostrożnie dokoła jak na obrazie pod

tytułem Zbieg.

Co to miało znaczyć, do diabła?

Rozpoznałam wojskową kurtkę i miękki kapelusz nasunięty na oczy.

Wytężyłam wzrok, żeby się upewnić.

To był Frank Coombs, ¦ -;

Chimera ruszał do akcji.

ROZDZIAŁ 86

background image

Coombs zniknął w kuchennych drzwiach kiepskiej jadłodajni

przylegającej do hotelu. Odczekałam kilka sekund i poszłam w ślad za

nim.

Teraz to ja trzymałam nisko opuszczoną głowę, ściągając rzucane

ukradkiem spojrzenia. Zobaczyłam Coombsa, ale wyglądał już całkiem

inaczej. Miał na sobie biały fartuch i wytłuszczoną czapkę kucharza.

Przypomniałam sobie o moim telefonie komórkowym - i o tym, że nie

działał.

Coombs wyszedł tylnymi drzwiami i skierował się w prawo. Zanim

zdążyłam zaalarmować, oczywiście dyskretnie, policyjny patrol, zniknął w

wąskim przejściu między domami.

Spojrzałam w ślad za nim i zobaczyłam, że alejka, którą poszedł, zakręca

w kierunku ulicy, gdzie zaparkowałam ex-plorera. Pobiegłam po

samochód.

Dzięki Bogu, cały czas widziałam, co robi Coombs. Pośpiesznie przeszedł

w poprzek ulicy, nie więcej niż sześć metrów od mojego wozu. Miałam

nadzieję, że uda mi się zwrócić uwagę patrolu, ale tak się nie stało.

Coombs dotarł do pustego parkingu i skierował się w stronę Van Ness.

Byłam wściekła na naszych ludzi - pozwolili mu się wymknąć. Spieprzyli

robotę.

Poczekałam, aż zniknie na placu parkingowym, a potem zawróciłam

explorera i pośpieszyłam w stronę skrzyżowania. Na światłach skręciłam

w prawo, włączając się w ruch. Na ulicy panował tłok. Kinko, Circuit City,

masa przechodniów. Obserwowałam uważnie miejsce, gdzie powinien

znajdować się wyjazd z parkingu. Siedziałam; przeczesując spojrzeniem

okolice skrzyżowania. Czy udało mu się mnie przechytrzyć? Czy zdołał

background image

wtopić się w tłum? Cholera!

Nagle gdzieś przede mną zauważyłam wojskową kurtkę wynurzającą się z

przejścia pomiędzy Kinko a sklepem obuwniczym Favor.

Zdążył już zrzucić fartuch i czapkę kucharza. Byłam zupełnie pewna, że

mnie nie zauważył. Rozejrzał się uważnie w obu kierunkach, potem

schował ręce do kieszeni i ruszył na południe, w stronę Market Street.

Miałam ochotę go przejechać.

Na następnym skrzyżowaniu zawróciłam explorera i pojechałam w

przeciwną stronę wzdłuż krawężnika, mniej więcej dwadzieścia metrów za

Coombsem.

Był niezły w podchodach. Umiał się zwinnie poruszać i widać było, że jest

w dobrej formie. Najwyraźniej uznał, że udało mu się wymknąć. No i

prawie mu się udało.

Na Market Street dotarł mniej więcej do połowy ulicy i tam wskoczył do

trolejbusu jadącego na południe.

Pojechałam zar nim do Mission. Za każdym razem, gdy trolejbus

zatrzymywał się na przystanku, wciskałam hamulec i wyciągałam szyję,

usiłując dostrzec, czy Coombs przypadkiem nie wysiadł. Nie wysiadł.

Najwyraźniej miał zamiar dostać się do centrum.

W pobliżu Bernard Heights, na przystanku Glen Park, trolejbus zatrzymał

się na kilka sekund. Kiedy kierowca już ruszał, Coombs wyskoczył.

Było za późno, żebym mogła się wycofać. Nie miałam wyboru, musiałam

go minąć. Pochyliłam się nisko, nerwy miałam napięte jak postronki.

Spędziłam już wiele godzin na czujkach, śledziłam dziesiątki

samochodów, ale nigdy dotąd nie miałam tak wiele do stracenia.

Coombs przystanął na podeście i rozejrzał się na wszystkie strony. Nie

background image

mogłam zrobić nic innego* jak tylko spokojnie kontynuować jazdę.

Obserwowałam jego poczynania we wstecznym lusterku. Wydawało mi

się, że patrzy w ślad za mną, aż samochód zniknął mu z oczu.

Niech to diabli... Wszystko, co mi pozostało, to jechać dalej. Byłam

nieprawdopodobnie zła, po prostu wściekła. Kiedy upewniłam się, że

Coombs mnie nie widzi, dodałam gazu, dojechałam na szczyt najbliższego

wzgórza na willowym osiedlu i gwałtownie zawróciłam na czyimś

podjeździe. Modliłam się w duchu, żeby nie odszedł za daleko.

Pędziłam w dół ulicy i w krótkim czasie dotarłam z przeciwnej strony do

przystanku Glen Park.

Skurwiel zdążył się ulotnić! W popłochu rozglądałam się we wszystkie

strony, ale nigdzie nie zauważyłam najmniejszego śladu Coombsa. Z

wściekłością uderzyłam w kierownicę.

— Cholera! - zawyłam.

A potem, mniej więcej trzydzieści metrów dalej, dostrzegłam brązowego

pontiaca bonneville, który wyjechał z bocznej uliczki i zatrzymał się na

poboczu. Zwróciłam na niego uwagę tylko dlatego, że był jedynym

poruszającym się obiektem w najbliższej okolicy.

Nagle zobaczyłam Coombsa. Wynurzył się ze sklepu i wskoczył do

pontiaca od strony pasażera.

Mam cię, bratku! - powiedziałam w duchu.

A potem bonneville przyspieszył.

Ja też.

ROZDZIAŁ 87

Jechałam za nimi w odległości mniej więcej dziesięciu samochodów.

Bonneville skręcił na estakadę prowadzącą na drogę 280 i pojechał na

background image

południe. Cały czas starałam się utrzymać dystans. Puls wyraźnie mi

przyspieszył, a w żyłach zaczęła krążyć adrenalina.

Po kilkunastu kilometrach kierowca bonneville'a włączył

kierunkowskaz i skierował się w stronę zjazdu na południe San Francisco.

Przemknął przez dzielnicę robotniczą i skręcił w stromą ulicę, którą

znałam jako South Hill. Zaczęło się już na dobre ściemniać, a ja nie

mogłam włączyć reflektorów.

Bonneville zakręcił w ciemną, odosobnioną uliczkę. Stojące wzdłuż niej

domy, zamieszkane przez klasę średnią, wymagały gruntownego remontu.

Na końcu uliczki bonneville wjechał na podjazd domu obudowanego

białym sidingiem, stojącego na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się widok

na całą dolinę. Miejsce wydawało się atrakcyjne, ale sam budy-, nek

robił wrażenie zaniedbanego.

Coombs i jego towarzysz wysiedli z samochodu i rozmawiając, weszli do

domu. Zaparkowałam na nieoświetlonym podjeździe trzy posesje dalej.

Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie osamotnienia. Wiedziałam tylko, że

nie mogę pozwolić, by Coombs nam się wymknął.

Ze schowka na rękawiczki wyciągnęłam mojego glocka i sprawdziłam

zawartość magazynka. Pełny. Jezu Chryste, Lindsay. Nie masz kamizelki,

nie masz wsparcia i w dodatku twoja komórka nie działa.

Zaczęłam się skradać ocienionym chodnikiem w stronę białego domu,

trzymając w pogotowiu broń. Byłam dobra w strzelaniu, ale czy aż tak

dobra?

Na szczycie podjazdu stało kilka poobijanych samochodów osobowych i

pikapów. Światła na parterze były włączone. Słyszałam szmer głosów.

Dobra, podejdę jeszcze bliżej.

background image

Ostrożnie posunęłam się wzdłuż wąskiej ścieżki w stronę garażu. Były to

dwa stanowiska parkingowe, oddzielone od reszty domu chodnikiem o

czarnej nawierzchni. Głosy przybrały na sile. Usiłowałam odróżnić słowa,

ale rozmawiający wciąż byli za daleko. Wzięłam głęboki oddech i

podkradłam się jeszcze bliżej. Przywarłam do ściany domu i zajrzałam

przez okno do środka. Gdyby udało mi się stwierdzić, że Coombs ma

zamiar zostać tu przez jakiś czas, mogłabym wezwać posiłki.

Sześciu typów spod ciemnej gwiazdy, popijając piwo i pa-

ląc papierosy, tłoczyło się dookoła stołu. Coombs był jednym z nich. Na

ramieniu któregoś z obecnych spostrzegłam tatuaż, który wszystko

wyjaśnił.

Głowa lwa, głowa kozła, ogon węża...

To było spotkanie członków Chimery.

Spróbowałam podsunąć się jeszcze parę centymetrów, aby zrozumieć

słowa. Nagle usłyszałam warkot silnika następnego samochodu

podjeżdżającego w górę South Hill. Zamarłam. Przywarłam do ściany,

obejmując wzrokiem przestrzeń pomiędzy domem a garażem. Trzasnęły

zamykane drzwi samochodu, a potem rozległ się szmer rozmowy i odgłos

kroków zmierzających w moją stronę.

ROZDZIAŁ 88

Zobaczyłam dwóch mężczyzn: jeden z nich miał blond brodę i włosy

związane w koński ogon, drugi nosił dżinsowy bezrękawnik, a jego

potężne ramiona pokrywały tatuaże. Nie miałam dokąd uciekać.

Zauważyli mnie natychmiast.

r- Kim ty, do diabła, jesteś?

Miałam dwie możliwości: skierować w ich stronę broń i próbować uciekać

background image

albo stawić opór i zatrzymać Goombsa. To drugie rozwiązanie wydawało

mi się o wiele lepsze.

- Policja! - wrzasnęłam, a nowo przybyli stanęli jak wryci. Trzymałam

pistolet w wyciągniętych rękach. - Wydział zabójstw San Francisco. Ręce

do góry!

Nie przestraszyli się zbytnio. Popatrzyli na siebie, ważąc coś w myślach, a

potem znów na mnie. Byłam przekonana, że są uzbrojeni, a wewnątrz

domu znajdowali się przecież ich kumple. W mojej głowie eksplodowała

przerażająca myśl -oni mogą mnie zabić!

Nagle dookoła zrobiło się głośno. Od ulicy nadchodzili jeszcze dwaj

mężczyźni. Odwróciłam się, gwałtownym ruchem kierując broń w ich

stronę.

W pewnym momencie ktoś wyłączył światła wewnątrz

domu. Na ścieżce także zapadła ciemność. Gdzie podział się Coombs? Co

teraz robił?

Szybko przykucnęłam w pozycji strzeleckiej. Nie chodziło mi już o

Coombsa.

Za plecami słyszałam jakiś hałas. Ktoś nadchodził szybkim krokiem.

Odwróciłam się w tamtym kierunku - i w tej samej chwili zostałam

zaatakowana z innej strony. Ktoś chwycił mnie i pociągnął w dół.

Uderzyłam mocno o ziemię pod ciężarem ponad stu kilogramów.

Potem zobaczyłam nad sobą twarz, której wolałabym nie widzieć. Której

nienawidziłam.

- Patrzcie, kogo my tu mamy! - Frank Coombs uśmiechnął się szeroko. -

Ukochaną córeczkę Marty'ego Boxera.

ROZDZIAŁ 89

background image

Coombs przykucnął obok mnie i patrzył mi w oczy z tym bezczelnym,

aroganckim uśmiechem, który już zdążyłam znienawidzić. Chimera miał

rację.

- Odnoszę wrażenie, że teraz to ty pochylasz się trochę w lewo -

powiedział.

Zachowałam wystarczająco dużo przytomności umysłu, żeby uświadomić

sobie, w jakich tarapatach się znalazłam. Kompletna klapa. Wpadłam po

szyję.

- To jest Śledztwo w sprawie morderstwa - powiedziałam do otaczających

mnie mężczyzn. - Frank Coombs jest poszukiwany w związku z

podejrzeniem o udział w czterech morderstwach, w tym dwóch

policjantów. Chyba nie chcecie maczać w tym palców?

Coombs ciągle Się uśmiechał.

- Niepotrzebnie strzępisz sobie język. Myślisz, że te bzdury kogoś tu

interesują? Słyszałem, że rozmawiałaś z Weis-czem. Miły chłopak,

prawda? Mój przyjaciel.

Wytężyłam wszystkie siły, ale w końcu udało mi się usiąść. Skąd on się,

do diabła, dowiedział, że byłam w Pe-lićan Bay?

- Ludzie wiedzą, że jestem tutaj.

Nagle jak błyskawica mignęła mi przed oczami zaciśnięta pięść Coombsa.

Z całej siły rąbnął mnie w szczękę. Poczułam, jak lepka, ciepła ciecz

wypełnia mi usta. Krew. Mój mózg pracował intensywnie, rozważając

możliwości , ucieczki.

Coombs nie przestawał się uśmiechać, patrząc na mnie.

- Mam zamiar zrobić dokładnie to, co wy, bydlaki, zrobiliście mnie.

Zabrać ci coś cennego. Coś, czego nigdy nie uda ci się odzyskać. Na razie

background image

niczego nie rozumiesz.

- Zrozumiałam już dosyć. Zabiłeś czworo niewinnych ludzi.

Znowu się roześmiał. Jego szorstka dłoń pogłaskała mnie f po policzku.

To spojrzenie pełne jadu, ten chłód jego dotyku sprawiły, że zrobiło mi się

niedobrze.

Wtedy usłyszałam odgłos wystrzału z pistoletu, głośny i bliski. Coombs

zawył z bólu i złapał się za ramię.

Pozostali rozpierzchli się we wszystkie strony. W ciemności zapanował

chaos, a ja byłam tak samo zaskoczona, jak reszta. Gwizd następnego

pocisku rozdarł powietrze.

Wygolony na łyso bandzior z tatuażem zaskamlał, łapiąc się za udo.

Następne dwa pociski ugrzęzły z hukiem w ścianie garażu.

- Co się dzieje, do kurwy nędzy? - wrzasnął Coombs. -Kto strzela?!

Rozległy się następne strzały. Padały z zacienionego końca podjazdu.

Poderwałam się na nogi i nie prostując się, usiłowałam odbiec jak najdalej.

Nikt nawet nie próbował mnie zatrzymać.

- Tutaj! - Usłyszałam z przodu czyjś krzyk. Mechanicznie skierowałam się

w tamtą stronę. Strzelec przycupnął za brązowym bonneville'em.

- W nogi! - wrzasnął. Wtedy go zobaczyłam, ale nie wierzyłam własnym

oczom.

Wyciągnęłam ręce i wpadłam w ramiona ojca.

ROZDZIAŁ 90

Uciekaliśmy stamtąd najszybciej, jak się dało. Większą część drogi do San

Francisco pokonaliśmy w całkowitym milczeniu. W końcu ojciec wjechał

na zatłoczony parking przy barze 7-Eleven. Spojrzałam na niego, ciężko

dysząc, z bijącym mocno sercem.

background image

- Nic ci się nie stało? - zapytał najłagodniejszym tonem, jaki mogłam

sobie wyobrazić.

Skinęłam głową, niezbyt pewna. Przeprowadziłam pośpieszną

inwentaryzację obolałych miejsc.

Moja szczęka... Tył głowy... Moja duma...

Powoli zamroczenie ustępowało, a w głowie pojawiło się pytanie, na które

koniecznie musiałam znać odpowiedź.

- Co tam robiłeś? - zapytałam.

- Martwiłem się o ciebie. Zwłaszcza po tym, jak ktoś napadł na twoją

przyjaciółkę, Claire.

Następna myśl uderzyła mnie nieprzyjemnie.

- Śledziłeś mnie?

Potarł kciukiem kącik moich ust, usuwając resztki zaschniętej krwi.

- Byłem gliną przez dwadzieścia lat. Jechałem za tobą od chwili, kiedy

wyszłaś z pracy wczoraj wieczorem.

Nie chciało mi się w to wierzyć, ale nie miało to teraz znaczenia. Gdy tak

patrzyłam na ojca, do głowy przyszła mi nagle inna myśl. Coś mi się tutaj

nie zgadzało. Przypomniał mi się moment, kiedy Coombs pochylał się

nade mną.

- Tato, On wiedział, kim jestem!

- Oczywiście, że wiedział. Spotkaliście się przecież twarzą w twarz.

Prowadzisz śledztwo w jego sprawie.

- Nie chodzi mi o śledztwo - powiedziałam. - On wiedział o tobie.

W oczach ojca pojawiło się zakłopotanie.

- Co masz na myśli?

- Wiedział, że jestem twoją córką. Nazwał mnie „ukochaną córeczką

background image

Marty'ego Boxera".

W reklamie piwa w oknie 7-Eleven zamigotała żarówka. Światło padło

prosto na twarz mojego ojca.

- Już ci mówiłem - odezwał się wreszcie - że Coombs znał mnie z czasów

służby. Wszyscy mnie wtedy znali.

- On nie to miał na myśli. - Potrząsnęłam głową. - Nazwał mnie

„ukochaną córeczką Marty'ego Boxera". To było o tobie.

Przemknęła mi przed oczami scena naszego tete-a-tete w hotelu tamtego

poranka. Miałam wtedy to samo niejasne wrażenie, że Coombs mnie zna.

Coś zaiskrzyło między nami.

Odsunęłam się od ojca i powiedziałam z napięciem w głosie:

- Dlaczego pojechałeś za mną? Chcę znad prawdę.

- Żeby cię chronić. Przysięgam. Żeby choć raz w życiu postąpić, jak

należy.

'— Tato, ja jestem policjantką, nie twoją małą Maskotką. Coś przede mną

ukrywasz. Masz coś wspólnego z tą sprawą. Jeśli naprawdę chcesz

postąpić, jak należy, to właśnie nadarza się okazja.

Ojciec oparł się o zagłówek i patrzył prosto przed siebie. Wciągnął

głęboko powietrze.

- Coombs zadzwonił do mnie, kiedy wyszedł z więzienia. Jakoś mu się

udało mnie znaleźć.

- Coombs zadzwonił do ciebie?! - Powtórzyłam z szeroko otwartymi

oczyma, kompletnie zaskoczona. - Po co miałby to robić?

- Zapytał, jak mi się żyło przez ostatnie dwadzieścia lat, kiedy on siedział.

Czy zrobiłem z sobą coś sensownego. Powiedział, że czas wyrównać

rachunki.

background image

- Wyrównać rachunki?! Za co?!

W chwili, kiedy zadałam to pytanie, odpowiedź przyszła sama. Twardo

spojrzałam w oczy mojego ojca.

-.Byłeś.tam tamtego wieczoru, prawda? Dwadzieścia lat temu?

ROZDZIAŁ 91

Ojciec odwrócił wzrok. Widziałam ten zawstydzony i pełen winy wyraz

jego oczu wiele razy - zbyt wiele razy -kiedy byłam małą dziewczynką.

Zaczaj się tłumaczyć. Znowu do tego doszliśmy, tato?

- Na miejsce zbrodni przyjechało nas sześciu. Ja znalazłem się tam

przypadkiem. Zastępowałem mojego kumpla, Eda Dooleya.

Przyjechaliśmy na końcu. Nie widziałem tego gówna. Jak dotarłem na

miejsce, było już po wszystkim. Ale od tamtej chwili on nas gnębił, nas

wszystkich. Nie miałem pojęcia, że należy do Chimery. Musisz mi

uwierzyć. Nigdy nie słyszałem o tym policjancie, Chipmanie, dopóki mi

nie powiedziałaś. Myślałem, że on po prostu chce mnie wystraszyć.

- Wystraszyć, tato? - Zamrugałam z powątpiewaniem. Na moim sercu

powstało niewielkie pęknięcie. - Czym miałby cię wystraszyć? Proszę,

wytłumacz mi. Naprawdę chcę to zrozumieć.

- Oświadczył mi, że chce, bym poczuł się tak, jak on przez te wszystkie

lata, kiedy widział, jak wszystko traci. Powiedział, że odszuka c i e b i e.

- Dlatego wróciłeś, prawda? - powiedziałam z westchnieniem. - I po co

była ta cała gadanina o uporządkowaniu spraw? O wynagrodzeniu mi

przeszłości? Wcale nie o to chodziło.

- Nie. - Potrząsnął głową. — Straciłem już tak wiele przez własną głupotę.

Nie mogłem pozwolić, żeby odebrał mi resztę, to, co jeszcze zostało

wartościowego. Dlatego tu jestem, Lindsay. Przysięgam. Tym razem nie

background image

kłamię.

Głowa mi pękała od nadmiaru przeżyć. Podejrzany o morderstwo był na

wolności. Padły strzały. Nie miałam pojęcia, co z tym zrobić. Co począć z

moim ojcem? Ile naprawdę wiedział? Jak postąpić teraz z Coombsem? Z

Chimerą?

- Czy tym razem mówisz prawdę? Po raz pierwszy? To jest moje

śledztwo, moja wielka, ważna sprawa. Muszę znać prawdę. Proszę, nie

okłamuj mnie, tato.

- Przysięgam - powiedział, a w jego oczach pojawił się wstyd. - Co masz

zamiar zrobić?

Spojrzałam na niego ze złością.

- Z czym? Z Coombsem czy z nami...?

- Z tym całym bałaganem. Z tym, co zdarzyło się dzisiejszej nocy.

- Nie wiem. - Przełknęłam ślinę. - Ale jedno jest pewne... Jeśli tylko dam

radę, zamierzam złapać Coombsa.

ROZDZIAŁ 92

Około dziesiątej następnego ranka miałam w ręku nakaz rewizji.

Oznaczało to bezproblemowy dostęp do pokoju Coombsa w Williamie

Simonie. Pojechaliśmy w szóstkę dwoma samochodami.

Coombs zniknął. Było parę rzeczy, wystarczyłoby, żeby go przyszpilić:

usiłowanie zabójstwa policjanta albo stawianie oporu podczas próby

zatrzymania. Wysłaliśmy za nim list gończy, a specjalna grupa pojechała,

aby przeszukać dom, w którym poprzedniej nocy odbywało się spotkanie, i

okolicę, gdzie rozbiegli się jego uczestnicy.

Poprosiłam Jill, żeby spotkała się ze mną i z Jacobim w hotelu William

Simon. Wbrew zdrowemu rozsądkowi miałam nadzieję, że w pokoju

background image

Coombsa znajdziemy coś, co pozwoli powiązać go z którymś z morderstw.

Gdyby tak się stało, natychmiast zażądałabym wydania nakazu

aresztowania.

Ten sam sikhijski recepcjonista wpuścił nas do pokoju. Panował w nim

straszny bałagan. Na parapecie stały potłuczone butelki po piwie i walały

się puste puszki po coli. Całe umeblowanie składało się z metalowego

łóżka z Cieniutkim materacem, komody zastawionej przyborami

toaletowymi, biurka, stolika i dwóch krzeseł.

- A czego się spodziewaliście? - mruknął Jacobi. - Holi-day Inn?

Na podłodze leżały rozrzucone gazety. „Chronicie" i „Exa-

miners". Nic odbiegającego od normy. Na półeczce nad łóżkiem

zauważyłam małe trofeum strzelca wyborowego - posążek mężczyzny w

pozycji strzeleckiej z wycelowaną bronią - na którym widniał napis: Za

zdobycie I miejsca w strzelaniu na 50 metrów w okręgowych zawodach

strzeleckich, i nazwisko Coombsa.

Poczułam ucisk w żołądku.

Podeszłam do biurka. Pod aparatem telefonicznym leżało kilka rachunków

i karteczki z numerami, które nic mi nie mówiły. Znalazłam też mapę San

Francisco i okolicy. Wysunęłam szufladę biurka. Stara książka

telefoniczna, kilka reklamówek pobliskich restauracji oferujących dania na

wynos, nieaktualny przewodnik po mieście.

Nic...

Jill spojrzała na mnie. Skrzywiła się i pokręciła głową.

Nie ustawałam w poszukiwaniach. Coś tu musiało być. Coombs był

Chimerą...

Kopnęłam szufladę biurka, lampa zachwiała się i spadła na podłogę. W

background image

odruchu desperacji złapałam materac i zerwałam go z łóżka.

- Na pewno coś tutaj jest, Jill! Musi być!

Ku mojemu zdumieniu spod materaca wypadła na podłogę jasnobrązowa

koperta i pudełko. Podniosłam je i wysypałam zawartość na łóżko

Coombsa.

Nie był to pistolet ani żadna rzecz należąca do którejś z ofiar... ale przede

mną leżała prawie cała historia sprawy Chimery. Artykuły z gazet i

magazynów, .niektóre dotyczące procesu sprzed dwudziestu dwóch lat;

wycinek z „Time'a" ze szczegółami sprawy sądowej. Jeden, zatytułowany

„Policyjne lobby domaga się aresztowania Coombsa", zawierał zdjęcie z

wiecu Oficerów dla Sprawiedliwości na placu przed Pałacem. Przejrzałam

go pobieżnie. Mój wzrok przyciągnęło zdanie, zakreślone przez Coombsa

czerwonym flamastrem. Był to cytat z wypowiedzi rzecznika prasowego

Oficerów, sierżanta Edwarda Chipmana.

Jacobi gwizdnął z podziwem.

- Bingo!

Przeglądając dalej zawartość pudelka, trafiliśmy na sprawozdania z

procesu i na kopie listów Coombsa do sądu z żądaniem wszczęcia nowego

postępowania. Była też wyblakła kopia raportu policyjnej komisji,

badającej okoliczności incydentu w Bay View. Na marginesach widniało

mnóstwo pełnych wściekłości komentarzy napisanych ręką Coombsa.

„Łgarz" podkreślone grubą kreską albo „Pieprzony tchórz". Czerwony,

gruby nawias wyróżniał zeznanie porucznika Ear-la Mercera.

Potem następowała seria wycinków z aktualnej prasy, dotycząca ostatnich

zbrodni: Tasha Catchings, Davidson, Mer-cer... wzmianka w „Oakland

Times" o Estelle Chipman z na-skrobanym niedbale komentarzem:

background image

„Zhańbiony człowiek hańbi wszystko dokoła".

Popatrzyłam na Jill. To nie było doskonałe odkrycie; to nie było coś, co

moglibyśmy powiązać bezpośrednio ze sprawą morderstwa. Ale teraz nie

mieliśmy już wątpliwości, że znaleźliśmy właściwego człowieka.

- To wszystko, co tutaj jest - powiedziałam. - Przynajmniej możemy to

dołączyć do sprawy Chipman i Mercera.

Jill zastanawiała się przez chwilę, a potem zasznurowała usta i skinęła

głową, co zupełnie mnie usatysfakcjonowało.

Kiedy składałam z powrotem wszystko do kupy, machinalnie przerzucając

wycinki, nagle coś przykuło mój wzrok. Poczułam, jak zaciskają mi się

szczęki. Był to fragment reportażu z pierwszej konferencji prasowej po

zabójstwie Tashy Catchings. Zdjęcie przedstawiało Mercera stojącego za

kilkoma mikrofonami.

Jill zauważyła zmianę na mojej twarzy. Podeszła i wyjęła mi z rąk gazetę.

- O Boże, Lindsay...

Na drugim planie, za plecami Mercera, stało kilka osób związanych ze

śledztwem. Burmistrz, szef grupy detektywów Ryan, Gabe Carr.

Coombs nakreślił grube czerwone kółko dookoła jednej twarzy.

Mojej.

ROZDZIAŁ 93

Pod koniec dnia każdy policjant w mieście ii rysopis Franka Coombsa. To

była sprawa osobista. Vsjq daliśmy go schwytać.

Coombs nie miał żadnych dóbr materialnydiaipe^ nie miał też żadnego

wsparcia, o którym tyfoj m;zti Według wszelkiego prawdopodobieństwa

wkfes parki wpaść w nasze ręce.

Poprosiłam dziewczęta, żebyśmy się spotkaj \ bkrs R;], gdy wszyscy już

background image

sobie pójdą. Kiedy tam dottfri, powij mnie radośnie. Prawdopodobnie

miały zamiaritonować - w każdej gazecie na pierwszej stronie vtnto zd*ci«

Coombsa. On nawet wyglądał jak morderca.

Utonęłam w skórzanej kanapie tuż obok Cafe.

- Coś jest nie tak - powiedziała. - Chyba riemarfolo ty o tym słuchać.

Skinęłam głową.

- Ale jednak muszę wam o czymś powiedwć Opisałam wiernie moje

przeżycia z poprzedni xąhm-

dziwe przeżycia. Jak pod wpływem impulsu i watou-jąc się nad ryzykiem,

zaczęłam śledzić Coombsa bo 7:.śwt nie miałam innego wyjścia. Jak

wpadłam w pŁpę ń. ojciec uratował mnie wtedy, gdy już myślałam k m rc.

Ł mnie nadziei.

- Jezu, Lindsay. - Jill aż szczęka opadła 3 rM<wa-nia. - Czy będziesz tak

uprzejma i postarasz s^pi^iioś;: zachowywać ostrożniej?

- Nie ma sprawy - odpowiedziałam. Claire pokręciła głową.

- Tamtego dnia powiedziałaś do mnie: Me wiar, c bym bez ciebie poczęła,

a potem sama podjęli iśiy.y ko. Nie pomyślałaś, że to działa także w im.

slog Jesteś dla nas jak siostra. Proszę, nie próbuj wfccejó/*: bohaterki.

- Kowboja - wtrąciła Jill.

- Kowboja w spódnicy - dodała Cindy.

- Jeszcze parę sekund - uśmiechnęłam się - i wy, dziewczynki,

miałybyście teraz znajomy pogrzeb.

Spojrzały na mnie wszystkie, z powagą i ponuro. A potem powoli powrócił

pogodny nastrój. Myśl o tym, że mogłabym stracić moje dziewczyny, albo

że one mogłyby stracić mnie, sprawiła, że mój wyczyn wydał się jeszcze

bardziej szalony. Teraz to nas śmieszyło.

background image

- Dzięki Bogu za Marty'ego! - zawołała Jill.

- Taak, dobry stary Marty - westchnęłam. - Mój tata. Jill wyczuła targające

mną sprzeczne uczucia i pochyliwszy się w moją stronę, powiedziała:

- On nie zranił tam nikogo, prawda? Wzięłam oddech.

- Coombsa. Może jeszcze kogoś.

- Znaleźliście na miejscu jakieś ślady krwi? - pytała Claire.

- Przeszukaliśmy cały dom. Został wynajęty przez tego kurduplowatego

chłopaczka, który potem zniknął. Krew była tylko na podjeździe.

W milczeniu patrzyły jedna na drugą.

- Jak masz zamiar to załatwić, Lindsay? Przez departament? - odezwała

się wreszcie Jill.

Pokręciłam przecząco głową.

- Nie. Chcę trzymać tatę z daleka od tego.

- Jezu, Lindsay! - wypaliła Jill. - Twój tata mógł kogoś zastrzelić! Wtrącił

się w akcję policyjną i w dodatku użył broni!

Spojrzałam na nią.

- Jill, on uratował mi życie. Po prostu nie mogę go w to wplątywać.

- Ale podejmujesz ogromne ryzyko. Po co? Jego pistolet jest

prawdopodobnie licencjonowany. Jest twoim ojcem i pojechał za tobą.

Uratował cię. To nie zbrodnia.

Przełknęłam ślinę.

- Prawda wygląda tak, że wcale nie jestem pewna, czy on przyjechał tam

za mną.

Jill spojrzała na mnie twardym wzrokiem i podjechała bliżej na krześle.

- Chcesz, żebym znowu ja się tym zajęła?

- Nie jestem pewna, czy przyjechał tam za mną -powtórzyłam.

background image

Cindy potrząsnęła głową.

- Więc cóż by tam, do diabła, robił? Wszystkie oczy spoczęły na mnie.

Krok po kroku zrelacjonowałam im wymianę zdań w samochodzie ojca

wkrótce po strzelaninie; wyjawiłam, że kiedy przycisnęłam go do muru,

przyznał się do tego, że był naocznym świadkiem wydarzeń w Bay View

sprzed dwudziestu laty.

- On był tam z Coombsem.

- O cholera! - powiedziała Jill, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. -

Jezu, Lindsay...

- To była prawdziwa przyczyna, dla której wrócił - powiedziałam. - A nie

wszystkie te podnoszące na duchu bajeczki o pogodzeniu się ze swoją

małą córeczką. Jego małą Maskotką. Coombs go straszył i on wrócił po to,

żeby się z Coombsem rozprawić.

- Owszem, to może być prawda. - Claire wzięła mnie za rękę. - Ale

pamiętaj, Coombs mu groził, że coś złego stanie się tobie. On wrócił także

po to, żeby cię chronić.

Jill pochyliła się do przodu, jej oczy się zwęziły.

- Lindsay, tu nie chodzi o to, żeby ochronić twojego ojca przed

wplątaniem go w tę sprawę. On mógł wiedzieć o tym, że Coombs morduje

ludzi, a jednak nie zgłosił się z tym na policję!

Patrzyłyśmy sobie w oczy.

- Przez tych kilka ostatnich tygodni, kiedy znów był częścią mojego życia,

udało mi się zapomnieć o jego sprawkach, o bólu, którego był przyczyną.

Patrzyłam na niego jak na człowieka, który wprawdzie popełniał błędy, ale

miał poczucie humoru i był mi potrzebny, i który robił wrażenie, że jest ze

mną szczęśliwy. Pamiętam, kiedy byłam mała, marzyłam o tym, żeby czuć

background image

coś takiego, by się cieszyć, kiedy mój tata wraca do domu.

- Więc jeszcze nie rezygnuj z niego - powiedziała Claire.

- Jeżeli uważasz, że twój ojciec nie wrócił dla ciebie, to jak myślisz, o co

mu naprawdę chodzi? - spytała Cindy.

- Nie mam pojęcia. - Rozejrzałam się po pokoju, zatrzymując wzrok

kolejno na wszystkich twarzach. - To dopiero jest pytanie.

Jill wstała z krzesła, podeszła do kredensu za biurkiem i wyjęła stamtąd

opasły tom akt. Na okładce widniał napis: Akta sprawy 237654A. Stan

Kalifornia, Francis C. Coombs.

- Ja także nie mam pojęcia - powiedziała i pogładziła okładkę - ale założę

się, że odpowiedź jest gdzieś tutaj.

ROZDZIAŁ 94

Następnego dnia zaraz po wejściu do biura Jill otworzyła tom z aktami

sprawy Coombsa i pogrążyła się w lekturze. Poleciła sekretarce nie łączyć

żadnych rozmów i poodwoły-wać spotkania w prowadzonej przez siebie

sprawie innego morderstwa, które jeszcze wczoraj wydawały się

niezwykle pilne.

Postawiła kubek z kawą na biurku, rzuciła żakiet na krzesło i wyciągnęła

pierwszy ciężki folder. Zapis wielkiego procesu - setki stron zeznań

świadków, wniosków i orzeczeń sędziów. W ostatecznym rozrachunku

byłoby lepiej, gdyby niczego nie znalazła. Wtedy Marty Boxer okazałby

się po prostu ojcem, który wrócił, aby bronić swego dziecka. Ale jej

prokuratorska dusza jakoś nie mogła w to uwierzyć.

Jęknęła cicho i zaczęła czytać.

Proces trwał dziewięć dni. Przebrnięcie przez jego zapis zabrało Jill resztę

poranka. Dokładnie przejrzałą przesłuchania przedproćesowe, wybór ławy

background image

przysięgłych, początkowe zeznania. Zapis poprzedniego oświadczenia

Coombsa został podkreślony. Przytoczono też liczne przykładyulicznych

bójek, w których stroną pokrzywdzoną byli Murzyni. Coombs był znany

ze swoich dowcipów na temat kolorowych i obraźliwych uwag pod ich

adresem. Potem następowało dokładne odtworzenie wydarzeń fatalnego

wieczoru. Coombs i jego partner, Stan

Dragula, patrolowali okolice Bay View. Trafili na mecz koszykówki na

boisku szkoły. Coombs upatrzył sobie Geralda Sikesa. Sikes w zasadzie

był dobrym dzieckiem, jak podkreśliła prokuratura. Chodził do szkoły, grał

w zespole rockowym; tylko raz wszedł w konflikt z prawem: dwa miesiące

wcześniej zgarnięto go na osiedlu w czasie akcji przeciwko dealerom

narkotyków.

Jill czytała dalej.

Coombs przerwał mecz i zaczął obrażać Sikesa. Sikes coś krzyknął w

odpowiedzi i poszedł sobie. Coombs powędrował za nim. Jill

przestudiowała kilka schematów przedstawiających miejsce zbrodni.

Przyjechał jeszcze jeden radiowóz. Kiedy zapanowano nad gromadką

wzburzonych dzieciaków, dwóch policjantów puściło się w pogoń za

Coombsem. Funkcjonariusz Tom Fallone przybył jako pierwszy. Gerald

Sikes był już martwy.

Przebieg procesu i zapisy zeznań ciągnęły się jeszcze przez trzysta stron...

Trzydziestu siedmiu świadków. Prawdziwy bałagan. Jill nagle zapragnęła

być ówczesnym zastępcą prokuratora. Ale nigdzie nie znalazła

najmniejszej wzmianki na temat Marty'ego Boxera.

Jeśli nawet był tam tamtego wieczoru, nigdy go nie wezwano.

Około południa Jill czytała złożone pod przysięgą zeznania świadków.

background image

Morderstwo Sikesa miało miejsce na drodze wewnętrznej między

budynkami A i B. Mieszkańcy twierdzili, że słyszeli odgłosy walki i

wołanie chłopca o pomoc. Sama tylko lektura opisu zdarzenia sprawiła, że

Jill zrobiło się niedobrze. Coombs był Chimerą; to musiał być on.

Była zmęczona i zniechęcona. Spędziła pół dnia na wertowaniu akt. Już

prawie dotarła do końca, kiedy trafiła na coś dziwnego.

Na zeznanie człowieka, który twierdził, że widział morderstwo z okien

czwartego piętra. Nazywał się Kenneth Charles.

Charles sam był wówczas nastolatkiem. Figurował w kartotekach jako

młodociany przestępca. Oszustwa, kradzieże. Według policji miał wszelkie

dane, żeby być powodem kłopotów.

I nikt inny nie potwierdził zeznania Charlesa.

Kiedy czytała jego relację, poczuła pulsowanie w skroniach. Przybierało

na sile, stawało się ostre, boleśnie kłujące. Przez interkom wydała

polecenie sekretarce.

-r April, proszę, żebyś ściągnęła dla mnie teczkę personalną z policji. Dość

starą. Sprzed dwudziestu lat.

- Jakie nazwisko? Właśnie do nich dzwonię.

- Marty Boxer.

ROZDZIAŁ 95

Chłodna nocna bryza wiała znad zatoki, kiedy Jill kuliła się z zimna na

portowym nadbrzeżu obok terminalu BART-u.

Było kilka minut po szóstej. Mężczyźni w niebieskich mundurach i

czapkach z krótkimi daszkami wychodzili z pracy. Właśnie skończyła się

ich zmiana. Jill szukała w tej grupie jednej twarzy. Dwadzieścia lat temu

ten człowiek figurował w policyjnych rejestrach, ale od tego czasu zdołał

background image

wyprostować swoje życie. Został odznaczony w czasie służby wojskowej,

ożenił się i przez ostatnie dwanaście lat pracował jako operator wózka

elektrycznego w Barcie. April zdołała go odnaleźć w ciągu kilku godzin.

Niski przysadzisty mężczyzna w czarnej, skórzanej czapce i wiatrówce

pomachał na pożegnanie kilku kolegom z pracy i ruszył w jej kierunku.

Popatrzył na nią niepewnym wzrokiem.

- Kierownik biura powiedział mi, że pani na mnie czeka. O co chodzi?

- Czy pan Kenneth Charles? - spytała Jill. Bez słowa skinął głową.

Jill przedstawiła się i wręczyła mu wizytówkę. Oczy Charlesa rozszerzyły

się ze zdumienia.

- Nie zawaham się powiedzieć, że upłynęło już sporo czasu od chwili,

kiedy ktoś z Pałacu albo z tak zwanego wymiaru sprawiedliwości

interesował się moją osobą.

- To nie dotyczy pana, panie Charles - uspokoiła go Jill. -

Chodzi o zdarzenie sprzed wielu lat, którego mógł pan być świadkiem.

Czy możemy porozmawiać? Wzruszył ramionami.

- Ma pani ochotę się przejść? Mój samochód jest tam. Poprowadził ją w

stronę bramy z kutego żelaza, za którą

zaczynał się nadbrzeżny parking.

- Przeglądamy właśnie niektóre sprawy z dawnych lat -wyjaśniła Jill. -

Przypadkowo trafiłam na pańskie zeznanie. Chodzi o proces Franka

Coombsa.

Na dźwięk tego nazwiska Charles stanął jak wryty.

- Czytałam pana zeznanie - mówiła dalej Jill. - O tym, co pan widział. Czy

może pan mi o tym teraz opowiedzieć?

Skonsternowany, pokręcił głową.

background image

- Nikt mi wtedy nie wierzył. Nie pozwolili mi przyjść na proces. Nazwali

gówniarzem. Dlaczego akurat teraz to panią

interesuje?

- Wtedy był pan dzieciakiem z niezłymi zadatkami na przestępcę -

powiedziała Jill bez ogródek.

- Zgadza się - przyznał - ale widziałem to, co widziałem. W każdym razie

dużo wody upłynęło od tamtego czasu. Teraz mam tylko dwanaście lat do

emerytury. Jeśli dobrze pamiętam, ten człowiek dostał dwadzieścia lat za

to, co zrobił.

Jill spojrzała mu prosto w oczy.

- Załóżmy, że chcę się tylko upewnić, czy to właściwy człowiek trafił za

kratki na dwadzieścia lat za to, co stało się tamtej nocy. Proszę posłuchać,

ten proces nie będzie powtórnie wszczynany. Nikogo nie mam zamiaru

aresztować. Ale chcę poznać prawdę. Proszę, panie Charles...

Charles opowiedział jej o wszystkim. Jak siedział w domu, oglądając

telewizję i popalając trawkę, jak usłyszał jakąś szamotaninę na zewnątrz,

krzyki, a potem kilka stłumionych wrzasków. Wyjrzał przez okno, a tam

był ten dzieciak, prawie

zaduszony.

Jill słuchała dalej i nagle wszystko się zmieniło. Gwałtownie wciągnęła

powietrze. ,

- Zobaczyłem dwóch mężczyzn w mundurach. Dwóch gliniarzy

przyciskających Sikesa do ziemi - mówił Charles.

- Dlaczego nic pan nie zrobił?

- Musi pani spojrzeć na to tak, jak myśmy wtedy patrzyli. A wtedy ten, kto

miał na sobie granatowy mundur, był bogiem. Ja byłem tylko gnojkiem,

background image

prawda?

Jill zajrzała mu głęboko w oczy.

- Czy pamięta pan tego drugiego policjanta?

- Podobno nie miała pani zamiaru nikogo aresztować?

- Bo nie mam. Tu chodzi o sprawę osobistą. Poznałby go pan, gdybym

pokazała panu fotografię?

Ruszyli znowu wolnym krokiem i dotarli do lśniącej, nowiutkiej toyoty.

Jill otworzyła aktówkę i wyjęła zdjęcie. Wyciągnęła rękę tak, żeby mógł je

zobaczyć.

- Czy to jest ten policjant, którego pan widział, panie Charles?

Długo patrzył uważnie na zdjęcie.

- Tak, to jest ten człowiek - powiedział wreszcie.

ROZDZIAŁ 96

Cały ten dzień spędziłam w biurze; albo rozmawiałam przez telefon z

grapą operacyjną działającą w terenie, albo tkwiłam nad mapą miasta.

Słowem, nadzorowałam przebieg polowania na Franka Coombsa.

Rozpoczęliśmy obserwację kilku jego znajomych i paru miejsc, gdzie

według nas mógł się schronić, włączając w to dom Toma Keatinga.

Zarządziłam poszukiwania żółtego bon-neville'a, który podwoził

Coombsa, i sprawdziłam numery telefonów znalezionych na jego biurku w

hotelu. Nic. Około czwartej stawił się facet, który wynajmował dom w

południowej dzielnicy San Francisco. Twierdził, że widział wtedy

Coombsa po raz pierwszy.

Coombs nie miał pieniędzy, nie posiadał też niczego wartościowego. Nie

mógł liczyć na żaden transport. Każdy policjant w mieście znał jego

rysopis. Więc gdzie się, do diabła, podziewał?

background image

Gdzie Chimera mógł się ukryć? I co teraz zamierzał zrobić?

Ciągle jeszcze sterczałam przy biurku, kiedy o siódmej trzydzieści zjawiła

się Jill. Dopiero kilka dni temu wyszła ze szpitala. Była owinięta

brązowym płaszczem przeciwdeszczowym, a przez ramię przewieszoną

miała skórzaną teczkę.

- Co ty tutaj robisz? - wykrzyknęłam na jej widok. - Idź do domu i

odpoczywaj.

- Masz chwilkę? - zapytała.

- Jasne. Przysuń sobie krzesło. Przykro mi, ale chyba nie mam piwa, żeby

cię poczęstować.

- Nic nie szkodzi - powiedziała z uśmiechem. Otworzyła torbę i wyjęła

stamtąd dwie puszki. - Przyniosłam swoje. -Popchnęła jedno w moją

stronę.

- Do diabła - westchnęłam. Nie natrafiliśmy na ślad Coombsa, a po minie

Jill widziałam, że coś ją dręczy. Doszłam do wniosku, że to z powodu

Steve'a, który znów wziął na swoje barki jakieś finansowe przedsięwzięcie

i znowu zostawił ją samą. Jednak kiedy rozsunęła zamek teczki,

zobaczyłam niebieski folder z napisem Boxer, Martin C.

- Chyba ci kiedyś mówiłam - Jill otworzyła piwo i usiadła naprzeciw mnie

- że mój ojciec był adwokatem w High-land Park.

'

- Zaledwie kilkaset razy.

- Prawdę mówiąc, był najlepszym prawnikiem, jakiego kiedykolwiek

spotkałam. Zawsze solidnie przygotowany, nie interesował go kolor skóry

klienta albo to, co może od niego dostać. Mój wspaniały tata, prawdziwy

człowiek honoru. Kiedyś przez sześć miesięcy pracował nocami nad jakąś

background image

sprawą, żeby obalić wyrok skazujący za gwałt wydany na pewnego

wędrownego sprzedawcę sałaty na podstawie fałszywego oskarżenia.

Mnóstwo ludzi uważało, że tata powinien ubiegać się o miejsce w

Kongresie. Kochałam go. Ciągle go kocham.

Siedziałam w milczeniu i patrzyłam, jak oczy Jill stają się coraz bardziej

wilgotne. Pociągnęła chciwie łyk piwa.

- Dopiero kiedy byłam w ostatniej klasie szkoły średniej, zorientowałam

się, że ten łajdak przez dwadzieścia lat oszukiwał moją matkę. Ten

wspaniały, prawy człowiek, mój bohater.

- A czy Marty nie oszukiwał mnie od początku? - wtrąciłam ze słabym

uśmiechem.

Jill skinęła głową i podsunęła mi zniszczoną teczkę personalną Marty'ego

Boxera. Na wierzchu znalazła się strona z podkreślonym na żółto tekstem.

- Chyba powinnaś to przeczytać.

Zebrałam się w sobie i przeczytałam świadectwo Kennetha Charlesa od

początku do końca, tak beznamiętnie, jak tylko było mnie na to stać.

Następnie przeczytałam jeszcze raz. Stopniowo ogarniało mnie coraz

większe rozczarowanie. A potem strach. A potem wściekłość. Ale

jednocześnie wiedziałam, że to musi być prawda. Mój ojciec kłamał, przez

całe życie ukrywał prawdę. Wykorzystał, oszukał i pogrążył w rozpaczy

każdego, kto kiedykolwiek go kochał.

Poczułam pieczenie pod powiekami, tak bardzo czułam się zdradzona. Łza

spłynęła mi po policzku.

- Tak mi przykro, Lindsay. Wierz mi, nienawidzę się za to, że musiałam ci

to pokazać.

Wyciągnęła rękę, którą skwapliwie ścisnęłam.

background image

Po raz pierwszy od chwili, kiedy zostałam policjantką, nie miałam pojęcia,

co zrobić. Czułam się tak, jakbym stanęła na skraju przepaści. Wzruszyłam

ramionami i wysączyłam ostatnią kroplę piwa. Uśmiechnęłam się do Jill.

- A co stało się później z twoim ojcem? Ciągle jest razem z mamą?

- A skąd! - parsknęła. - Ona czasami naprawdę była ciężka w pożyciu.

Taka zimna. Ja ją po prostu kochałam. Wyrzuciła go z domu, kiedy byłam

na studiach. Od tamtej pory ojciec mieszka w małym, trzypokojowym

domku w Las Co-linas.

Wybuchnęłam śmiechem, śmiechem pełnym bólu, zmieszanym z

rozczarowaniem i łzami. A gdy przestałam się śmiać, w moim sercu

pozostała rana i wszystkie te pytania, które nie chciały odejść w

niepamięć. Ile naprawdę wiedział mój tata? Dlaczego milczał? I wreszcie,

co wiązało go z Chimerą?

- Dzięki... - powiedziałam i ponownie uścisnęłam dłoń Jill. - Jestem twoją

dłużniczką, skarbie...

- Co masz zamiar zrobić?

Złożyłam marynarkę i przerzuciłam ją przez rękę.

- To, co powinnam była zrobić dawno temu. Mam zamiar dowiedzieć się

prawdy.

ROZDZIAŁ 97

Kiedy dotarłam do domu, ojciec właśnie stawiał pasjansa.

Odwróciłam głowę, żeby na niego nie patrzeć. Powłócząc nogami,

weszłam do kuchni i wyciągnęłam z lodówki puszkę black & tan.

Wróciłam do pokoju i usiadłam na krześle naprzeciw niego.

Podniósł wzrok, może poczuł żar mojego spojrzenia.

- Cześć, Lindsay.

background image

- Myślę właśnie, tato... O tym, kiedy od nas odszedłeś... Cały czas

szybkimi ruchami odwracał karty.

- Czemu chcesz akurat teraz do tego wracać? Nie spuszczałam z niego

wzroku.

- Zabrałeś mnie wtedy na nadbrzeże na lody. Pamiętasz? Ja pamiętam.

Patrzyliśmy, jak promy z Sausalito wchodziły do portu. Powiedziałeś coś

w stylu: „Mam zamiar za parę dni wsiąść na jeden z nich, Maskotko, i

przez jakiś czas nie wrócę". Wyjaśniłeś, że posprzeczałeś się z mamą.

Przez jakiś czas nawet na ciebie czekałam. I wciąż zastanawiałam się,

dlaczego musiałeś wtedy odejść.

Usta mu zadrżały, jakby próbował coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły w

gardle.

- Miałeś nieczyste sumienie, prawda? W ogóle nie chodziło o ciebie i

mamę. Ani o hazard, ani o pijaństwo. Pomogłeś Coombsowi zamordować

tamtego chłopca. Od samego początku to był jedyny powód. Dlaczego

odszedłeś? Dlaczego znowu się zjawiłeś? To nie miało nic wspólnego z

nami. Chodziło tylko o ciebie.

Zamrugał powiekami, usiłując wydobyć z siebie jakąś od^

powiedź.

- Nie...

- Czy mama wiedziała? Nawet jeśli wiedziała, cały czas utrzymywała nas

w przeświadczeniu, że to przez twoje zamiłowanie do hazardu i przez

alkohol.

Wreszcie odłożył karty. Jego ręce drżały.

- Możesz mi nie wierzyć, Lindsay, ale ja zawsze kochałem twoją matkę.

Pokręciłam głową. Miałam ochotę wstać i go uderzyć.

background image

- Nie mogłeś jej kochać. Nie można ranić tak bardzo kogoś, kogo się

kocha.

- O tak, można. - Otarł usta. - Zraniłem ciebie. Przez kilka chwil panowała

lodowata cisza. Narastający

przez lata gniew, który zdążyłam już pokonać, teraz znowu odezwał się we

mnie z ogromną siłą.

- Jak na to wpadłaś? - zapytał.

- Czy to ma jakieś znaczenie? W końcu i tak bym do tego doszła.

Sprawiał wrażenie zupełnie oszołomionego, jak bokser, który właśnie

otrzymał potężny cios w szczękę.

- Twoje zaufanie, Lindsay... to była najlepsza rzecz, jaka mi się

przydarzyła w ciągu ostatnich dwudziestu lat.

- Więc dlaczego posłużyłeś się mną, tato? Wykorzystałeś mnie, żeby się

dobrać do Coombsa. Ty i on zabiliście tamtego chłopca.

- Ja go nie zabiłem! - wykrzyknął, kiwając głową w przód i w tył, w przód

i w tył. - Ja tylko nie zrobiłem nic, żeby temu zapobiec.

Wypuścił oddech, tak głęboki, jakby zatrzymywał go przez dwadzieścia

lat. Powiedział mi, jak pobiegł za Coombsem i znalazł go w alejce. Ręce

Coombsa były zaciśnięte na szyi Geralda Sikesa.

- Mówiłem ci już, że wtedy sprawy wyglądały inaczej. Coombs chciał mu

dać nauczkę, żeby chłopak czuł respekt dla munduru. Ale nie zwalniał

uścisku. On coś przy sobie ma - powiedział. Wtedy krzyknąłem do niego:

Chodźmy stąd! Kiedy zauważyłem, że Coombs posunął się za daleko,

rzuciłem się na niego. Coombs mnie wyśmiał: Marty, chłopcze, to mój

teren. Jeśli się przestraszyłeś, spierdalaj

stąd. Nie miałem pojęcia, że ten dzieciak umiera... Kiedy nadszedł Fallone,

background image

Coombs upuścił chłopca na ziemię i powiedział: Ten mały skurwiel

próbował dziabnąć mnie nożem. Tom był weterynarzem i ocenił sprawę na

pierwszy rzut oka. Powiedział mi, żebym się ulotnił. Coombs roześmiał się

i rzucił: No, idź. Nikt nigdy nawet nie wspomniał mojego nazwiska.

Pod powiekami czułam palące łzy. W sercu pojawiła się

niezatarta rana.

- Och, jak mogłeś? Coombs przynajmniej potrafił się przyznać, a ty... Ty

uciekłeś.

- Wiem, że uciekłem - odpowiedział - ale nie uciekłem innej nocy. Byłem

tam dla ciebie.

Zamknęłam oczy, a potem znów je otworzyłam.

- Tato, to jest pora na mówienie prawdy. Nie byłeś tam dla mnie. To jego

ścigałeś. Po to przecież wróciłeś. Nie, żeby mnie chronić... lecz żeby

chronić siebie. Wróciłeś, żeby zabić Franka Coombsa.

Twarz mojego ojca zrobiła się popielata. Przesunął ręką po siwych,

rzadkich włosach.

- Może na początku. - Przełknął ślinę. - Ale nie teraz. To się zmieniło,

Lindsay.

Pokręciłam przecząco głową. Łzy płynęły mi strumieniami po policzkach i

co chwila wycierałam je nerwowym

ruchem.

- Wiem, myślisz, że cokolwiek wychodzi z moich ust, jest kłamstwem.

Ale to nieprawda. Tamtej nocy, kiedy pomagałem ci uciec, byłem z siebie

tak dumny, jak nigdy w życiu. Jesteś moją córką i kocham cię. Zawsze cię

kochałem.

Moje oczy wciąż były mokre, a z ust padały słowa, które chciałabym

background image

cofnąć.

- Chcę, żebyś stąd odszedł. Chcę, żebyś spakował swoje rzeczy i wrócił

tam, gdzie byłeś przez ostatnie dwadzieścia lat. Jestem policjantką, tato,

nie twoją małą Maskotką. Dotychczas zginęło czworo ludzi, a ty w pewien

sposób jesteś w to zamieszany. I co gorsza, nie mam zielonego pojęcia, ile

naprawdę wiesz, a co ukrywasz.

Jego twarz nagle obwisła, z oczu zniknął blask. Widziałam, jak bardzo

zabolały go moje słowa.

- Chcę, żebyś się wyniósł - powtórzyłam. - Natychmiast. Siedziałam,

obejmując rękoma Marthę, podczas gdy on

poszedł do pokoju gościnnego. Niebawem pojawił się ze spakowanymi

rzeczami. Wydawał się teraz mały i bardzo samotny.

Martha postawiła uszy. Wyczuwała, że coś jest nie w porządku. Podsunęła

się do niego, a on delikatnie pogłaskał jej łeb.

- Lindsay, wiem, ile masz powodów, żeby mnie nienawidzić, ale proszę,

nie rób tego. Musisz strzec się Coomb-sa. Będzie na ciebie polował.

Proszę, pozwól sobie pomóc...

Serce mi pękało. Wiedziałam, że gdy stąd wyjdzie, już nigdy go nie

zobaczę.

- Nie potrzebuję twojej pomocy - odpowiedziałam twardo, a potem

dodałam szeptem: - Żegnaj, tato.

ROZDZIAŁ 98

Frank Coombs stał sztywno oparty o budkę telefoniczną na rogu Ninth i

Bryant. Obserwował z napięciem gmach Pałacu Sprawiedliwości.

Wszystkie ścieżki zbiegały się właśnie tutaj.

Ból promieniował z ramienia na całe ciało, jakby ktoś przesuwał po

background image

brzegach rany ostrzem skalpela. Ukrywał się od dwóch dni. Udało mu się

prześlizgnąć do San Bruno i tam znaleźć kryjówkę. Ale jego zdjęcie było

na pierwszej stronie każdej gazety, a on nie miał pieniędzy i nawet nie

mógł wrócić po swoje rzeczy.

Dochodziła druga. Popołudniowe słońce raziło go nawet przez ciemne

okulary. Na frontowych schodach kłębił się tłum. Prawnicy zbici w grupki

i pogrążeni w dyskusjach.

Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. Do diabła, czego właściwie

miałby się bać? Nie odwracał wzroku od Pałacu Sprawiedliwości. Niech o

n i się boją!

Zdobyty dzięki staremu, wiernemu Tomowi, Keatingowi służbowy

rewolwer tkwił w kaburze przymocowanej do paska. Magazynek był pełen

pocisków z wydrążonym czubkiem. Wyciągnął przed siebie prawą rękę. W

porządku. Mógł strzelać.

Odwrócił się W stronę budki. Wsunął w szczelinę dwudzie-

stopięciocentówkę i wykręcił numer. Nie będzie innej okazji. Dosyć

czekania. Nadszedł jego czas. Nareszcie, po dwudziestu dwóch latach w

piekle.

Po drugim sygnale odezwał się jakiś głos.

- Wydział zabójstw.

- Proszę mnie połączyć z porucznik Boxer.

ROZDZIAŁ 99

Dostaliśmy informacje na temat jednego z więziennych kompanów

Coombsa, który uciekł do Redwood City. Właśnie czekaliśmy na telefon.

Przez cały ranek popychałam naprzód śledztwo w sprawie morderstw, ale

gdzieś w zakamarkach mózgu wciąż od nowa odtwarzałam przygnębiającą

background image

scenę rozmowy z ojcem. Czy miałam prawo sądzić go za rzeczy, które

wydarzyły się dwadzieścia lat temu? A co istotniejsze, czy wiedziałam, co

naprawdę łączyło go z Chimerą?

Siedziałam za biurkiem i właśnie kończyłam kanapkę, gdy Karen wsadziła

głowę do mojego pokoju.,

- Rozmowa na pierwszej linii, poruczniku.

- Z Redwood City? - zapytałam, sięgając po telefon. Karen pokręciła

głową.

- Ten gość mówi, że pani go zna. I że jest starym przyjacielem pani ojca.

Zesztywniałam.

- Przełącz na czwórkę - powiedziałam. Czwartą linię dzieliłam z resztą

biura. - Włącz skaner, Karen. Jak najszybciej...

Skoczyłam z krzesła, jednocześnie dając znaki Jacobiemu,

który był w pokoju odpraw. Podniosłam w górę cztery palce i wskazałam

na telefon.

Niemal natychmiast całe biuro znalazło się w stanie pełnej gotowości.

Wszyscy wiedzieli, że to musi być Chimera.

Potrzebowaliśmy dziewięćdziesięciu sekund, żeby otrzymać pewny odczyt

na skanerze. Sześćdziesięciu, żeby zawęzić teren do konkretnej dzielnicy

miasta. Oczywiście, jeżeli on dzwonił z miasta. Lorraine, Morelli i Chin

wpadli do mniej a na ich twarzach malowało się oczekiwanie.

Podniosłam słuchawkę. W pokoju odpraw Jacobi zrobił to samo.

- Boxer - powiedziałam.

- Przykro mi, że zeszłej nocy ominęła nas prawdziwa zabawa, poruczniku.

- Usłyszałam śmiech Coombsa. -Chciałem ci zrobić przyjemność. Na mój

własny, specjalny sposób.

background image

- Po co dzwonisz? - spytałam. - Czego chcesz, Coombs?

- Muszę powiedzieć ci coś ważnego. Dzięki temu może odnajdziesz jakiś

sens w tych dwudziestu latach.

- Ja nie mam z tym problemu. Wsadzono cię za kratki za morderstwo.

- Nie mówię o moich dwudziestu latach, tylko o twoich! -zachichotał

ponuro.

Serce podeszło mi do gardła. Rozmawiałam z człowiekiem, który

niedawno trzymał w ręce pistolet wycelowany w moją głowę. Musiałam

go zagadać. Doprowadzić do wściekłości... Cokolwiek, byle zatrzymać go

na tej przeklętej linii.

Zerknęłam na zegarek; minęło trzydzieści pięć sekund.

- Gdzie jesteś, Coombs?

- Zawsze te policyjne pogaduszki, co, poruczniku? Zaczynam tracić dla

ciebie resztki szacunku. Podobno jesteś bystrą laseczką. Zrób coś, żeby

stary Marty mógł być z ciebie dumny. Powiedz mi, jak to możliwe, że

wszyscy ci ludzie nie żyją, a ty ciągle nie wiesz dlaczego?

Niemal widziałam jego szyderczy uśmiech. Boże, jak ja nienawidziłam

tego człowieka!

- O co chodzi, Coombs? Czego nie wiem? .

- Słyszałem, że twój tatuś uciekł od ciebie mniej więcej wtedy, kiedy ja

poszedłem siedzieć.

Wiedziałam, do czego zmierza. Musiałam go jednak zatrzymać przy

telefonie. W pokoju odpraw Jacobi słuchał rozmowy, jednocześnie nie

spuszczając ze mnie oka.

Coombs zarechotał.

- Pewnie myślałaś, że staruszek poleciał za jakąś barmanką albo że

background image

narobił długów i dał nogę. - W jego głosie pojawiło się fałszywe

współczucie. - Boże, musiało ci być naprawdę ciężko, kiedy zniknął, a

mama umarła.

- Zakucie cię w kajdanki sprawi mi wielką przyjemność, Coombs.

Obiecuję, że będę na miejscu, kiedy podłączą cię do kroplówki w San

Quentin.

- Naprawdę żałuję, że ci się to nie uda, kochanie. Ale chcę ci powiedzieć

coś ważnego. Słuchaj, twój staruszek zostawił weksle. Dla mnie... Ja je

mam. Dałem się złapać. Za niego. Za cały departament policji. Mam je

wszystkie. Odsiedziałem wyrok. Ale wiesz co, maleńka Lindsay? Nie

byłem sam.

Miałam napięte wszystkie mięśnie, tłumiona wściekłość o mało nie

rozsadziła mi piersi. Rzuciłam okiem na Jacobie-go. Skinął w moją stronę

głową, jakby chciał powiedzieć: Jeszcze kilka impulsów... Rozmawiaj z

nim dalej.

- Chcesz mnie dorwać, Coombs? Widziałam to zdjęcie w twoim pokoju i

wiem, czego chcesz. Mogę się z tobą spotkać wszędzie...

- Tak bardzo chcesz złapać mordercę, że prawie mnie to poruszyło.

Niestety, przykro mi, ale nie mogę skorzystać z twojej propozycji. Mam

jeszcze jedno spotkanie.

- Coombs - powiedziałam, zerkając na zegar - jeśli chcesz mnie, to

możemy się spotkać. Potrafiłbyś przyłożyć kobiecie, Frank? Nie sądzę.

- Przykro mi, poruczniku. Dziękuję za miłą pogawędkę. Niestety, wydaje

mi się, że się ździebko spóźniłaś, tak jak we wszystkim do tej pory. Ciągle

uważam, że kobiety nie mają czego szukać w policji. Takie jest moje

zdanie.

background image

Usłyszałam kliknięcie.

Popędziłam do pokoju operacyjnego. Cappy miał bezpośrednią linię

łączącą z dyspozytorem. Czepiałam się rozpaczliwie nadziei, że Coombs

nie dzwonił z telefonu komórkowego. Komórki najtrudniej było wytropić.

Jeszcze jedno spotkanie... Nie miałam pojęcia, czym, do diabła, Coombs

nam groził. Co planował?

- On ciągle jest w mieście! - krzyknął w moją stronę Cappy i złapał za

pióro. - Dzwonił z jakiejś budki. Właśnie próbują zawęzić obszar.

Zaczął pisać, a potem nagle podniósł oczy. Na jego twarzy malowało się

niedowierzanie.

- On jest w budce... na rogu Ninth i Bryant. Spojrzeliśmy po sobie, a

potem nagle w pokoju zapanował

ruch.

Coombs dzwonił z budki stojącej przy następnej przecznicy.

ROZDZIAŁ 100

Pośpiesznie przypięłam do pasa mojego glocka i wrzasnęłam do telefonu,

żeby przysłali nam najbliższą wolną jednostkę. Potem wybiegłam z biura.

Cappy i Jacobi deptali mi po piętach.

Tylko przecznicę stąd... Co zamierzał zrobić?

Nie czekałam na windę. Zbiegałam w dół po schodach tak szybko, jak

tylko zdołałam. W holu przedarłam się przez kłębiący się tam tłum

funkcjonariuszy i cywilów, i popchnęłam szklane drzwi prowadzące na

stronę Bryant Street.

Na frontowych schodach kręciła się masa ludzi, jak zwykle w porze

lunchu: prawnicy, poręczyciele, detektywi.

Zwróciłam wzrok w stronę Ninth i, wyciągnąwszy szyję, usiłowałam

background image

namierzyć kogoś, kto z wyglądu przypominałby Coombsa.

Nic.

Cappy i Jacobi zrównali się ze mną.

- Pójdę naprzód - powiedział Cappy.

Coś mnie uderzyło. Jeszcze jedno spotkanie... No tak, oczywiście!

Coombs przyszedł tutaj, do Pałacu Sprawiedliwości!

- Policja! - krzyknęłam na cały głos. - Uwaga wszyscy!

Przebiegłam wzrokiem po zaskoczonym tłumie w poszukiwaniu tej jednej,

jedynej twarzy. Mój glock cały czas był odbezpieczony. Ludzie patrzyli na

mnie szeroko otwartymi oczyma. Kilka osób przykucnęło, inni zaczęli się

wycofywać.

Ze zdarzeń, które nastąpiły potem, zapamiętałam tylko tyle:

Jakiś umundurowany policjant zaczął wchodzić po schodach, zmierzając

w moją stronę. Ledwie go zauważyłam, tak byłam zajęta poszukiwaniem

Coombśa.

Człowiek w mundurze wyszedł z tłumu. Jego twarz kryły okulary

przeciwsłoneczne i daszek czapki. Wyciągnął w moim kierunku rękę.

Akurat przeniosłam spojrzenie za niego, omiatając dalej wzrokiem ulicę w

poszukiwaniu Coombsa. Nagle usłyszałam, jak ktoś mnie woła.

- Hej! Boxer!

Na schodach Pałacu wybuchła panika. Cappy, Jacobi wrzeszczeli:

„Pistolet,..!".

Błyskawicznie przeniosłam spojrzenie na policjanta. W ciągu niespełna

sekundy zrozumiałam, co się stało. Ten granatowy mundur... Miał na sobie

mundur, jakiego nie widywało się już ód dłuższego czasu. Skupiłam się na

jego twarzy i nagle, ku mojemu przerażeniu,' poznałam w nim Coombsa.

background image

Zobaczyłam przed sobą Chimerę. To właśnie miało być to spotkanie, które

sobie zaplanował.

Ktoś z tyłu potrącił mnie, kiedy podnosiłam glocka.

- Hej! -wrzasnęłam.

Widziałam, jak z lufy pistoletu Coombsa dwukrotnie tryska

pomarańczowy płomień. Nie mogłam nic zrobić.

Potem wszyscy jakby oszaleli. Zapanował niesamowity chaos. I

przerażenie.

Dotarło do mnie, że zostałam trafiona, zanim jeszcze moje ciało zdrętwiało

z bólu.

Potem zobaczyłam, jak Coombs pochyla się w przód, jak spadają mu

okulary i jak kieruje na mnie broń. Zataczał się, ale uparcie dążył w moją

stronę. W jego ciemnych oczach jarzyła się nienawiść.

Przed Pałacem wybuchła przeraźliwa strzelanina. Kakofonia głośnych,

powtarzających się eksplozji... pięć, sześć, siedem następujących szybko

po sobie. Dobiegały ze wszystkich stron. Ludzie uciekali z krzykiem,

szukając schronienia.

Na granatowym mundurze Coombsa wykwitły plamy czerwieni. Jego

ciało poleciało do tyłu, szarpane przez uderzenia pocisków, twarz

wykrzywił grymas straszliwego bólu. Śmierdziało prochem. Echo

wystrzałów huczało mi w uszach.

A potem zapanował pełen grozy spokój. Ta cisza mnie zaskoczyła.

Pamiętam, że powiedziałam: „O, Jezu", kiedy zorientowałam się, że leżę

na betonowych stopniach. Nie byłam wcale pewna, czy jestem ranna.

Jacobi pochylił się nade mną.

- Lindsay, nie ruszaj się. Leż spokojnie.

background image

Ręce trzymał na moich ramionach. Zwielokrotnione echo jego słów

odbijało się w moim mózgu.

Skinęłam posłusznie głową, jednocześnie szukając miejsca zranienia.

Wokoło rozlegały się krzyki i jęki. Ludzie pędzili we wszystkie strony.

Chwyciłam Warrena za rękę i powoli się wyprostowałam. Próbował

wydawać mi jakieś polecenia.

- Lindsay, zostań. Mówię do ciebie.

Coombs leżał na plecach. Z jego ran sączyła się krew, barwiąc na

szkarłatno granat munduru.

Odepchnęłam Jacobiego. Musiałam podejść do Coombsa i spojrzeć mu w

oczy. Miałam nadzieję, że jeszcze żyje. Chciałam, żeby ten potwór patrzył

prosto ha mnie, kiedy będzie wydawał ostatnie tchnienie.

Kilku policjantów otoczyło Coombsa ciasnym kręgiem. Wszystkim

kazano się odsunąć.

Wciąż jeszcze żył, z trudem łapał oddech. Właśnie dotarł do nas zespół

karetki, dwoje sanitariuszy wciągnęło z trudem

wózek po stopniach. Kobieta, jedna z nich, zaczęła rozcinać zakrwawioną

bluzę Coombsa. Jej kolega w tym czasie mierzył mu ciśnienie i podłączał

kroplówkę.

Nasze spojrzenia się spotkały. We wzroku Coombsa dostrzegłam

wściekłość, ale po chwili jego usta wykrzywił ohydny uśmieszek.

Próbował mi coś powiedzieć.

Sanitariuszka zaczęła odsuwać ludzi, podniesionym głosem tłumaczyła, że

tu chodzi o życie rannego.

- Muszę usłyszeć, co on mówi - powiedziałam jej. - Proszę zostawić nas

na chwilę.

background image

- On nie może mówić - odparła. - Proszę dopuścić do niego trochę

powietrza, poruczniku. Umiera na naszych rękach!

- Muszę go wysłuchać - powtórzyłam, a potem uklękłam blisko niego.

Spod rozciętego munduru wyłoniła się mozaika paskudnych ran.

Wargi Coombsa zadrżały. Cały czas próbował coś powiedzieć. Co to

mogło być?

Schyliłam się jeszcze niżej, tak, że krew Coombsa brudziła mi ubranie.

Mało mnie to obchodziło. Przyłożyłam ucho do

jego ust.

- Ostatnia... - wyszeptał. Walczył o każdy oddech. Więc tak miało się to

skończyć? Że Coombs zabierze swoje sekrety prosto do piekła?

Ostatnia...? Ostatni cel, ostatnia ofiara? Patrzyłam uważnie w jego oczy i

ciągle widziałam tam nienawiść.

- Ostatnia co, Coombs? - zapytałam.

Na jego ustach pojawiły się krwawe bĄble. Z ogromnym trudem nabrał

powietrza, dobywając ostatnich sił, opierając się sile własnej śmierci.

- Ostatnia niespodzianka. - Uśmiechnął się.

ROZDZIAŁ 101

Chimera nie żył. Dzięki Bogu, że to już koniec. Nie wiedziałam, co

Coombs miał na myśli, ale najchętniej wcisnęłabym mu te słowa z

powrotem do gardła. Ostatnia

niespodzianka... Cokolwiek to było, Chimera odszedł. Nie mógł już

nikogo skrzywdzić.

Miałam tylko nadzieję, że jego ostatnie słowa nie oznaczały, że zdążył

jeszcze kogoś zabić, zanim zginął.

- Chodźmy, poruczniku - mruknął Jacobi. Delikatnie pomógł mi się

background image

podnieść. .

Nagle kolana się pode mną ugięły i poczułam, że tracę kontrolę nad dolną

częścią ciała. Zobaczyłam przestrach na twarzy Warrena.

- Jesteś ranna!

Spojrzałam w dół. Jacobi delikatnie oswobodził mnie z kurtki i

zobaczyłam po prawej stronie brzucha mokrą, czerwoną plamę.

Niespodziewanie zakręciło mi się w głowie i w dodatku zrobiło mi się

niedobrze.

- Potrzebujemy pomocy! Tutaj! - krzyknął do sanitariuszy. Z pomocą

Cappy'ego ostrożnie posadził mnie z powrotem na ziemi.

Patrzyłam na ciało Coombsa. Sanitariuszka, która przed chwilą

zdejmowała z niego rozciętą kurtkę mundurową, pospieszyła w moim

kierunku. Boże, to wszystko wydawało się tak nierzeczywiste. Zdjęto ze

mnie marynarkę, a do ramienia przymocowano aparat do mierzenia

ciśnienia. Wszystkie te działania odbierałam tak, jakby dotyczyły kogoś

innego. Nie odrywałam wzroku od zabójcy, tego przeklętego Chimery. Coś

wydawało mi się tu nie tak, coś nie pasowało do układanki. Ale co?

Wysunęłam się z ramion Jacobiego.

- Muszę coś sprawdzić... Posadził mnie z powrotem.

- Jedyne, co musisz, to zostać tu, gdzie jesteś. Ambulans już jedzie.

Odepchnęłam go. Jakoś udało mi się wstać i podejść do Coombsa. Ciało

zostało już rozebrane z policyjnego munduru. Na piersi widniały

nieregularnie rozrzucone świeże rany. Jednak czegoś mi tu brakowało; coś

było nie tak, jak być powinno. Co takiego?

- O mój Boże, Warren - wyszeptałam. - Spójrz!

- Na co? - Jacobi zmarszczył brwi. - Na co, do diabła, mam patrzeć?

background image

- Warren... on nie ma tatuażu.

Doskonale pamiętałam, z jaką dumą Claire poinformowała mnie o

odkryciu pigmentu z tatuażu mordercy pod paznokciami Estelle Chipman.

Podłożyłam ręce pod ramiona Coombsa i delikatnie przekręciłam go na

bok. Na plecach również nie znalazłam śladu tatuażu. Ani nigdzie indziej.

Wszystko zawirowało mi w głowie. To wydawało się nieprawdopodobne -

ale Coombs nie mógł być Chimerą.

A potem zemdlałam.

ROZDZIAŁ 102

Ocknęłam się na szpitalnym łóżku, czując wbitą w rękę igłę od kroplówki.

Nade mną stała Claire.

- Jesteś prawdziwą szczęściarą - odezwała się. - Rozmawiałam z

lekarzami. Pocisk drasnął cię w brzuch z prawej strony, ale niczego

ważnego nie uszkodził. W zasadzie skończyło się tylko na

powierzchownych ranach, najpaskudniej-szych, jakie kiedykolwiek

widziałaś.

- Podobno takie rany dobrze się komponują z niebiesko-szarym, prawda?

- Uśmiechnęłam się słabo.

Claire przytaknęła, poprawiając jednocześnie bandaż na szyi.

- Też tak słyszałam. W każdym razie gratulacje... Masz jak w banku kilka

tygodni przyjemnej pracy za biurkiem.

- Claire, ja właśnie tak pracuję - powiedziałam. Rozejrzałam się

niepewnie po sali, a potem podciągnęłam

się do pozycji siedzącej. Bok bolał mnie, jakby ktoś przypalał go żywym

ogniem.

- Odwaliłaś kawał dobrej roboty, dziewczynko. - Claire uścisnęła mi rękę.

background image

- Coombs nie żyje i teraz już spokojnie smaży się w piekle. Na zewnątrz

czeka tłum ludzi, którzy

chcą z tobą porozmawiać. Musisz się przyzwyczaić do tego, że jesteś

sławna.

Przymknęłam oczy i myślałam o tym, ile błędów popełniłam, zanim

trafiłam na właściwą drogę. Nagle, pomimo zamroczenia, wróciło

wspomnienie tego, co odkryłam, zanim straciłam przytomność.

Zacisnęłam kurczowo palce na ramieniu Claire.

- Posłuchaj, Frank Coombs nie miał tatuażu. Spojrzała na mnie ze

zdziwieniem.

- I co z tego?

Mówienie sprawiało mi ból, więc zniżyłam głos do szeptu.

- Pamiętasz pierwsze morderstwo? Estelle Chipman... Zabił ją ktoś z

tatuażem. Tak mówiłaś.

- Mogłam się mylić.

- Ty się nigdy nie mylisz - odpowiedziałam z błyskiem w oku.

Usiadła z powrotem na krześle i zmarszczyła brwi.

- W poniedziałek rano robię sekcję Franka. Może się okazać, że

gdzieniegdzie miał zwiększoną ilość pigmentu albo przebarwienia.

Zdobyłam się na uśmiech.

- Sekcja...? Mogę powiedzieć ci i bez sekcji, że został zastrzelony.

- Wielkie dzięki - odpowiedziała z szerokim uśmiechem. -Ktoś jednak

musi wyjąć z niego te pociski, opisać je, dopasować do broni. Nie obejdzie

się bez dochodzenia.

- Taak.

Gwałtownie wypuściłam z płuc powietrze i opadłam z powrotem na

background image

poduszki. Całe wydarzenie, od chwili gdy zobaczyłam policjanta

wchodzącego na schody, poprzez olśnienie, że to Coombs, aż do błysku

wystrzałów z jego rewolweru powróciło do mnie w postaci urywanych

fragmentów.

Claire wstała i poprawiła spódnicę.

- Powinnaś teraz trochę odpocząć. Lekarze mówią, że może jutro cię

wypuszczą. Wpadnę rano.

Pochyliła się, ucałowała mnie w policzek, a potem podeszła do drzwi.

- Zaczekaj, Claire...

Odwróciła się do mnie. Chciałam jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham i

jak wspaniale jest mieć taką przyjaciółkę, jednak zamiast tego

uśmiechnęłam się i poprosiłam:

- Poszukaj tatuażu.

ROZDZIAŁ 103

Przez resztę dnia starałam się odpoczywać. Niestety, w moim pokoju stale

kłębił się tłum ludzi. Wysocy rangą urzędnicy i przedstawiciele prasy

składali mi wyrazy uznania i sympatii, poza tym każdy chciał znaleźć się

na fotografii obok rannej bohaterskiej policjantki.

Burmistrz zjawił się w towarzystwie swojego rzecznika prasowego i szefa

policji Anthony'ego Tracchio. Właśnie skończyli zorganizowaną ad hoc w

szpitalu konferencję prasową. Wysławiali mnie pod niebiosa, podkreślali

wspaniałą robotę wykonaną przez wydział zabójstw, tę samą jednostkę,

którą całkiem niedawno prawie wyłączyli ze śledztwa.

Kiedy zamieszanie nieco opadło, zjawiły się Jill i Cindy. Jill przyniosła

jedną różę w szklanym wazoniku i postawiła ją na stoliku obok mojego

łóżka.

background image

- Nie będziesz tu na tyle długo, żeby przynosić ci więcej -uśmiechnęła się

szeroko.

Ciridy wręczyła mi opakowaną kasetę wideo. Rozdarłam papier. Xena,

wojownicza księżniczka.

- Słyszałam, że ona też wyprawiała niezłe sztuki - mrugnęła

porozumiewawczo.

Podciągnęłam się do pozycji siedzącej i objęłam każdą z nich po kolei.

- Tylko mnie nie ściskajcie! - ostrzegłam z uśmiechem.

- Dostajesz jakieś lekarstwa? - zapytała Jill.

- Tak. Percocets. Powinnyście go spróbować przy najbliższej okazji.

Naprawdę warto.

Przez chwilę siedziałyśmy bez słowa.

- Lindsay, odwaliłaś kawał dobrej roboty - odezwała się

w końcu Cindy. - Może jesteś szalona, ale teraz nikt nie zaprzeczy, że

jesteś też gliniarzem z prawdziwego zdarzenia.

- Dzięki.

- Tylko nie wyobrażaj sobie, że przez tych kilka zadrapań zrezygnuję z

mojego źródła informacji z pierwszej ręki. Oczywiście, dam ci trochę

czasu, żebyś mogła dojść do siebie. Do szóstej wystarczy?

- W porządku - zachichotałam. - Tylko przynieś mi sałatkę z kurczaka z U

Susie.

- Lekarz powiedział, że możemy wejść do ciebie najwyżej na minutkę -

powiedziała Jill. - Zadzwonimy później.

Obydwie uśmiechnęły się do mnie i ruszyły w stronę drzwi.

- Panie wiedzą, gdzie można mnie znaleźć. Około piątej wetknęli głowy

Cappy z Jacobim.

background image

- Zastanawialiśmy się, gdzie jesteś - wymamrotał Jacobi z udawaną

obojętnością. - Nie zjawiłaś się na popołudniowej odprawie.

Uśmiechnęłam się do nich Szeroko i nieco sztywna wygramoliłam się z

łóżka.

- Jesteście, chłopcy, prawdziwymi bohaterami. Wszystko, co musiałam

zrobić, to dać nura, żeby schować swój tyłek przed gradem pocisków.

Cappy wzruszył ramionami.

- Gówno prawda. Chcieliśmy ci powiedzieć, że ciągle cię kochamy, i nie

ma to żadnego związku z tym, że burmistrz podał cię do odznaczenia.

Uśmiechnęłam się i z trudem naciągając na siebie zielony szpitalny

szlafrok, opuściłam się powoli na krzesło.

- Czy możecie mi dokładnie powiedzieć, co się stało?

- Chimera szedł prosto na ciebie. Zaczął strzelać, więc go zdjęliśmy.

Koniec historii.

Próbowałam sobie uzmysłowić, co się po kolei wydarzyło.

- Kto strzelał?

- Ja cztery razy - powiedział Jacobi. - Tom Perez z wydziału napadów

dwa. Był koło mnie,

Spojrzałam na Cappy'ego.

- Dwa - dorzucił. - Ale strzały padały ze wszystkich stron. LAB właśnie

zbiera zeznania świadków.

- Dziękuję. - Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, ale zaraz zmieniłam

wyraz twarzy. Spojrzałam na nich twardym wzrokiem: - Jak wam się

wydaje, czy facet, który z ponad stu metrów śmiertelnie ranił Tashę

Catchings i Davidsona, mógł mnie zaledwie drasnąć, kiedy miał mnie na

wyciągnięcie ręki?

background image

Jacobi spojrzał na mnie niepewnie.

- Co przez to rozumiesz, Lindsay? Westchnęłam.

- Przez cały czas szukaliśmy gościa z tatuażem, prawda? Tego samego,

który zamordował Estelle Chipman. Wspólny mianownik dochodzenia.

Bez słowa skinęli głowami.

- Coombs nie miał nawet śladu tatuażu.

Cappy zerknął na Jacobiego, a zaraz potem na mnie.

- Co usiłujesz nam powiedzieć? Że Coombs nie był facetem, którego

szukaliśmy? Udało nam się powiązać go ze wszystkimi morderstwami,

znaleźliśmy te wycinki z gazet w jego pokoju, dwa razy próbował cię

załatwić. A ty uważasz, że to nie on?!

Nie byłam w stanie jasno myśleć. Złożyły się na to wydarzenia

dzisiejszego dnia, lekarstwa. Wszystkie moje obawy były niczym w

porównaniu z dowodami jednoznacznie wskazującymi na niego.

- Wiem, o co wam chodzi, ale powiedzcie, czy Claire Washburn

kiedykolwiek się pomyliła?

- Nie. - Jacobi pokręcił głową. - Ale ty także nie myliłaś się zbyt często.

Jezu, nie wierzę, że to powiedziałem.

Życzyli mi dobrej nocy. Jacobi, idąc do drzwi, odwrócił się do mnie.

- Moja intuicja mi podpowiada, że kiedy odstawisz te lekarstwa i będziesz

mogła na spokojnie wszystko przemyśleć, zobaczysz, ile osiągnęłaś.

- Ile wszyscy osiągnęliśmy - uśmiechnęłam się do niego. Tej nocy nie

mogłam zasnąć. Leżałam na plecach, czując

pulsowanie krwi w boku i jednocześnie niewyraźne ciepło kilku tabletek

percocetsu. Rozejrzałam się po ciemnym, obcym pokoju i zaczęłam

rozmyślać o tym, ile miałam szczęścia, że ciągle jeszcze żyję.

background image

Jacobi miał rację; to był niewątpliwy sukces. Coombs z pewnością był

mordercą. Wszystkie fakty pasowały do siebie. A w końcu próbował zabić

także mnie.

Zamknęłam oczy i próbowałam odpłynąć, ale gdzieś w mojej głowie

dźwięczał cichutki głosik. Tylko jeden, przedzierający się przez wszystko,

co było pewne i takie prawdopodobne.

Chciałam zmusić się do snu, ale głosik brzmiał coraz głośniej i głośniej.

Jak to się stało, że chybił?

ROZDZIAŁ 104

Wyszłam ze szpitala następnego dnia rano.

Jill przyjechała, żeby mnie zabrać. Zatrzymała bmw przy krawężniku obok

wyjścia z San Francisco General, a mnie podwieziono na szpitalnym

wózku. Dziennikarze też tam byli. Pomachałam ręką wszystkim nowym

znajomym, ale odmówiłam udzielania wywiadów. Zatrzymałyśmy się

dopiero przy moim domu. Uścisnęłam Marthę, wzięłam prysznic i

zmieniłam ubranie.

O zwykłej porze w poniedziałek rano weszłam nieco sztywnym krokiem

do pokoju numer 350 w Pałacu Sprawiedliwości, jakby to był zwykły

dzień pracy. Powitały mnie oklaski.

- Ostatni ruch należy do pani, poruczniku - powiedział Jacobi, wręczając

mi gąbkę.

- Doskonale. - Pomachałam im ręką. - Ale lepiej poczekajmy na

dochodzenie.

- Dochodzenie? A czego ono ma dowieść? - zapytał. -Proszę wykonać tę

honorową powinność.

- Czekaliśmy z tym na panią, poruczniku - powiedział Cappy. Jego jasne

background image

oczy były przepełnione dumą.

- Proszę to zrobić, poruczniku.

Chyba po raz pierwszy od czasu, kiedy Mercer mnie awansował, poczułam

się jak szef wydziału zabójstw, a wszystkie wątpliwości i pytania o moją

zawodową przydatność, które towarzyszyły mi przez cały okres kariery w

policji, wydawały się teraz nieistotnymi wspomieniami z dawnych czasów.

Podeszłam do tablicy, na której widniała lista prowadzonych spraw, i

wymazałam gąbką nazwisko Tashy Catchings oraz Arta Davidsona.

Przepełniała mnie spokojna i jednocześnie ogromna radość. Czułam

olbrzymią ulgę i satysfakcję.

Nie można przywrócić życia zmarłym. Nie można nawet znaleźć

sensownej odpowiedzi na pytanie, dlaczego takie rzeczy się zdarzają.

Można tylko dać żyjącym nadzieję, że dusze ich bliskich zaznają spokoju.

Detektywi otoczyli mnie kręgiem i patrzyli, jak ścieram z tablicy nazwisko

Earla Mercera.

ROZDZIAŁ 105

Przez następnych kilka godzin odpowiadałam na telefony oraz siedziałam

przy biurku i rozmyślałam o moim zeznaniu. Rozpoczęły się przesłuchania

w sprawie zastrzelenia Coomb-sa. Była to zwyczajna procedura,

wszczynana w każdym wypadku użycia broni przez policjanta.

Całe zdarzenie pamiętałam jak przez mgłę. Lekarze pocieszali mnie, że to

może chwilowe. Rezultat przeżytego szoku.

W mojej pamięci pojawiały się jakieś urywane obrazy. Widziałam ten

staromodny mundur i płonące oczy Coombsa. Potem jego wyciągniętą

rękę i pomarańczowy błysk z lufy. Byłam pewna, że ktoś wykrzyknął moje

nazwisko, przypuszczalnie Cappy lub Jacobi, a następnie ktoś inny

background image

zawołał: Pistolet...

I mój własny glock, podnoszony wolnym ruchem, kiedy wiedziałam już na

pewno, że spóźnię się o sekundę, bo dostrzegłam błysk z jego pistoletu. A

potem kanonada - ze

wszystkich stron pop, pop, pop, pop, pop... W końcu udało mi się przestać

o tym myśleć i powrócić do pracy.

Mniej więcej godzinę później, kiedy właśnie przeglądałam akta jednej z

innych nierozwiązanych spraw, w drzwiach pojawiła się Claire.

- Cześć!

- Cześć! Miło cię znów zobaczyć, Lindsay.

Dobrze znałam Claire... Z jej wyglądu poznawałam, kiedy zdołała znaleźć

coś, czego się spodziewała, i odsunąć na bok wszelkie wątpliwości. I

znałam wyraz jej twarzy także wówczas, gdy nie była pewna swego.

Tym razem zdecydowanie coś poszło nie po jej myśli.

- Nie znalazłaś żadnego tatuażu, zgadza się? - powiedziałam.

Potrząsnęła głową. Nie mogłaby mieć bardziej nieszczęśliwej miny, gdyby

odkryła coś kompromitującego Edmunda lub któregoś z jej synów.

Wprowadziłam ją do środka i zamknęłam starannie drzwi.

- W porządku, więc co takiego znalazłaś? Z poważną miną wzruszyła

ramionami.

- Chyba już wiem, dlaczego Coombs chybił.

ROZDZIAŁ 106

Claire usiadła i zaczęła mi tłumaczyć.

- Robiłam zwyczajne badanie histopatologiczne, w substancji czarnej...

- Mów w ludzkim języku, Claire - wtrąciłam. - S'il vous plait? Por favor?

Uśmiechnęła się.

background image

- Wzięłam pod mikroskop próbki ze śródmózgowia. Coombs został

trafiony dziewięć razy. Osiem razy z przodu, raz z tyłu. Ten właśnie pocisk

ugodził go w część szyjną kręgosłupa. Tylko z tego powodu zajęłam się

nim na początku. Szukałam najbardziej oczywistej przyczyny śmierci.

- I co znalazłaś?

Jej spojrzenie przewiercało mnie na wylot. -

- Łatwy do zauważenia brak neuronów... żywych komórek nerwowych.

Z wrażenia aż się wyprostowałam. Serce skoczyło mi do gardła.

- Co to oznacza, Claire?

- To oznacza... Coombs miał parkinsona, Lindsay. I to nie w

początkowym stadium.

Parkinson... Natychmiast pomyślałam: To dlatego chybił... Dlatego miałam

tak dużo szczęścia.

A potem ujrzałam, jak pustka w oczach Claire zmienia się w popłoch.

Wiedziałam, że to nie będzie dla nas łatwe.

- Lindsay, ktoś z tak zaawansowaną chorobą Parkinsona nigdy nie byłby

w stanie oddać tak perfekcyjnych strzałów!

Moje myśli powędrowały do wydarzeń przed kościołem La Salle

Heights... Tasha Catchings, trafiona w niewiarygodny sposób... Art

Davidson i jeden jedyny pocisk w jego głowie... Pocisk, wystrzelony z

dachu przyległego budynku, z odległości przynajmniej stu metrów.

Spojrzałam Claire prosto w oczy.

- Jesteś tego pewna? Powoli skinęła głową.

- Oczywiście, nie jestem neurologiem... - A potem dodała z niezachwianą

pewnością: - Tak, jestem pewna. Całkowicie pewna. Stopień

zaawansowania choroby nie pozwalał na niezbędną koordynację między

background image

mózgiem a ręką, żeby oddać tak celne strzały. Jego stan był zbyt ciężki. ,

Poczułam w żołądku chłód, prawie przyprawiający mnie o mdłości.

Szybko przejrzałam w myślach wszystko, co wiedzieliśmy o mordercy.

Byliśmy pewni, że morderca nosi tatuaż - a Coombs nie miał tatuażu. Na

schodach przed Pałacem Coombs zaledwie mnie drasnął, choć miał mnie

jak na widelcu. A teraz jeszcze to, parkinson... Kimkolwiek był Chimera, z

całą pewnością dowiódł swoich strzeleckich umiejętności. To nie

podlegało dyskusji.

Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę, a potem powiedziałam głośno to, o

czym do tej pory bałam się nawet myśleć:

- Jezu, Claire, Coombs nie jest naszym mordercą!

- Racja - odpowiedziała. - Więc kto nim jest, poruczniku?

ROZDZIAŁ 107

Siedziałyśmy przez dłuższy czas w milczeniu. Niewiarygodna prawda

docierała do nas stopniowo i jednocześnie zaczęła ogarniać nas panika.

Wszystkie gazety, telewizja i każdy pozostający przy zdrowych zmysłach

obywatel świętował śmierć Chimery. Zaledwie kilka godzin wcześniej

wymazałam dochodzenie w jego sprawie z tablicy bieżących spraw.

- Coombs usiłował coś mi powiedzieć - odezwałam się do Claire,

przywołując w pamięci jego ostatnie chwile. - „Ostatnia..", wyszeptał, a

kiedy spytałam: Ostatnia co?, miałam wrażenie, że się uśmiechnął.

„Ostatnia niespodzianka". On wiedział, że prawdziwy Chimera był daleko

stamtąd, Claire. I wiedział, że do tego dojdziemy. Sukinsyn śmiał mi się w

żywe oczy, wydając ostatnie tchnienie. To musi być ktoś z jego grupy.

Jakiś inny szaleniec.

Claire zacisnęła usta.

background image

- Lindsay, gdyby tylko udało mi się dojść do jakiegoś innego wniosku...

Nie miałam na razie pojęcia, co począć z tymi informacjami. Wszystkie

elementy układanki tak do siebie pasowały... Bay View... Chimera. Zbiór

wycinków z prasy w pokoju Coombsa. I to, że próbował mnie zabić. Nie

mogłam wprost uwierzyć, że gdzieś popełniłam błąd. Wciąż powracało do

mnie pytanie: Jeśli nie Coombs, to kto?

Ostatnie, na co miałam ochotę, to pójść na górę i popsuć świąteczny

nastrój różnych ważnych urzędników. Jednak w tym samym momencie,

kiedy obie z Claire gapiłyśmy się na siebie z niedowierzaniem, prawdziwy

morderca pozostawał na wolności i może przygotowywał następny cios.

Boże, to wszystko przecież nie trzymało się kupy.

- Chodź ze mną - powiedziałam, czując ostry ból w boku. Wolnym

krokiem skierowałam się do biura Charliego Clap-persa.

- A oto nasza bohaterka - powitał mnie z uśmiechem okrąglutki szef

laboratorium. - Trochę ci się figura popsuła nad talią, ale w innych

miejscach wszystko wygląda okay.

- Charlie - powiedziałam - ile czasu zajmie ci sprawdzenie zgodności

pocisku z pistoletem?

- Pistoletem...? - Zmarszczył brwi.

- Z pistoletem Coombsa. Ile czasu potrzebujesz, żeby sprawdzić, czy to z

niego pochodził pocisk, który zabił Mer-cera?

- Troszkę się z tym spóźniłaś, słoneczko, jeśli teraz chcesz zawęzić krąg

podejrzanych. Właśnie zacząłem kroić tego kolesia na stole u Claire.

- Kiedy, Charlie? - powtórzyłam. - Na kiedy możesz mieć wynik?

Wzruszył ramionami.

- Może na środę. Musimy obejrzeć dokładnie wnętrze pistoletu, zrobić

background image

odczyt z...

- Na jutro, Charlie - powiedziałam. - Muszę to mieć na jutro.

- Lindsay... - powiedział niepewnie. - O co, do diabła, chodzi?

Połknęłam odrobinę kwasu żołądkowego, która piekła mnie nieprzyjemnie

w przełyku, i zwróciłam się do Claire:

- Musimy teraz zanieść te wieści na górę. Złapałyśmy windę i

pojechałyśmy na piąte piętro. Byłam

tak wstrząśnięta, że ledwie czułam ból przeszywający bok. Bez słowa

wtargnęłyśmy do biura szefa. Właśnie pisał coś przy biurku.

- Co ty tutaj robisz? - wykrzyknął na mój widok. - Powinnaś być w domu.

Na miły Bóg, poruczniku! Jeśli ktoś naprawdę zasłużył na odpoczynek...

Przerwałam mu w pół zdania i opowiedziałam o tym, co odkryła Claire.

Tracchio zrobił taką minę, jakby przełknął garść nieświeżych ostryg.

- Nie przyjmuję tego do wiadomości, poruczniku -oświadczył. -

Rozwiązała pani tę sprawę i ona jest już zamknięta.

- Może pan tego nie przyjmuje do wiadomości, ale ja w całej swojej

zawodowej karierze nigdy niczego nie byłam bardziej pewna! -

wybuchnęła Claire. - Uważam za zupełnie nieprawdopodobne, by to

Coombs oddał tamte strzały.

- Ale to tylko spekulacje - sprzeciwił się Tracchio. +- Powiązania z

zabójstwem Sikesa... Udział Coombsa w organizacji Chimery... jego

kwalifikacje w obchodzeniu się z bronią... To wszystko są fakty. Zebrane

przez panią, poruczniku.

Pokiwał na mnie palcem i wyliczył punkt po punkcie szczegóły dokonanej

przeze mnie analizy.

- Prawdopodobnie nikt inny nie pasowałby tak do tego wzoru. Nie będę

background image

się z panią sprzeczał, doktor Washburn, ale wyeliminowanie Coombsa...

- Możemy sprawdzić jego DNA i porównać z próbkami skóry

znalezionymi pod paznokciami Estelle Chipman - odpowiedziała

natychmiast Claire. -1 zamierzam to zrobić. Stawiam swoją zawodową

reputację przeciwko pańskiej, że nie będą się zgadzały.

- A my w tym samym czasie ponownie otworzymy śledztwo -

powiedziałam.

- Jak to „otworzymy śledztwo"? - Tracchio z trudem ła-^ pał oddech. - Nie

mam najmniejszego zamiaru wydawać takiego rozkazu!

Nie zamierzałam ustąpić.

- Chimera jest ciągle na wolności. Może właśnie teraz planuje następny

atak. Podejrzewam, że właśnie tak jest.

- Zaledwie wczoraj byłyście na sto procent pewne, że Coombs to

Chimera! - wykrzyknął Tracchio.

- To było wczoraj - odrzekłam spokojnie. - Powiedziałyśmy panu,

dlaczego zmieniłyśmy zdanie. Teraz jestem niemal w stu procentach

pewna, że Coombs nie był Chimerą.

- To, o czym mi mówicie, to tylko czysto teoretyczne przypuszczenia.

Chcę mieć solidny dowód. Na przykład wynik badania DNA.

- To może nam zabrać parę dni - powiedziała Claire. -Nawet tydzień...

- No to zróbcie porównania balistyczne - zarządził Tracchio. - Gwarantuję

wam, Clapper wykaże, że to ten sam pistolet.

- Już mu wydałam polecenie. Ale tymczasem...

- Nie ma żadnego „tymczasem", poruczniku. Jeśli mam wyrazić swoje

zdanie, to robi pani nam ze służby piekło. Najpierw ryzykuje pani własne

życie, a teraz powinna być pani w domu na zwolnieniu lekarskim, a nie

background image

próbować wszczynać od nowa śledztwo.

Spojrzałyśmy na siebie z Claire.

Tracchio podniósł z biurka kilka papierów, by zakomunikować nam w ten

charakterystyczny dla ludzi władzy sposób, że audiencja skończona. Niech

go diabli. W połowie powrotnej drogi do biura przystanęłam i popatrzyłam

na Claire.

- Wkrótce będziemy mieć na karku całe miasto. Lepiej, żebyś była

cholernie pewna swego.

- Oczywiście, że jestem pewna - odpowiedziała. - Co masz zamiar zrobić?

- Poczekam na wyniki badania balistycznego, Claire. Módl się, żeby nic

się w tym czasie nie wydarzyło. Idę powiedzieć wszystkim, że powracamy

do śledztwa.

ROZDZIAŁ 108

- Cindy Thomas, to naprawdę ty?

Aaron Winslow nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kiedy Cindy

otworzyła mu drzwi apartamentu, miała na sobie obcisły, dopasowany

kostium, pantofle na wysokich obcasach z odkrytymi piętami i paseczkiem

wokół kostki oraz naszyjnik z pojedynczym diamentem. Za jej plecami

widział salon -zapalone świece, porcelana, srebrne nakrycia i kryształowe

kieliszki.

Cindy zrobiła krok naprzód i przywitała go pocałunkiem, a następnie

trochę się odsunęła. Boże, wyglądała olśniewają-

co. Dziś wieczorem naprawdę promieniała niezwykłym . skiem.

- W porządku, muszę się do czegoś przyznać - powiedziała. - Ten kostium

Armaniego należy do mojej przyjaciółki Jill, tej prawniczki. Tak samo jak

buty Ferragamo. Jeśli wyleję coś na tego Armaniego albo zadrapię buty,

background image

ona więcej się do mnie nie odezwie.

Uśmiechnęła się i wzięła Aarona za rękę.

- Wejdź, proszę. Nie obawiaj się, nawet jeśli ja się boję. Dziś wieczorem

będziemy świętować koniec straszliwej wojny i upadek okropnego

człowieka.

Aaron zaczął się śmiać.

- Jak na taką uroczystość, wyglądasz naprawdę prześlicznie. Cindy nie

przestawała go czarować.

- Tak, w dodatku przygotowałam kurczaka faszerowanego migdałami,

sałatkę rzymską, makaron ryżowy z groszkiem i miętą. Niestety, tak się

składa, że ten kurczak jest jedną z zaledwie trzech potraw, jakie umiem

przyrządzić.

- Twoja szczerość jest rozbrajająca - powiedział Aaron. -A do kogo należą

zastawa i kryształy?

Cindy roześmiała się głośno i zaprosiła go do salonu. Boże, czuła się

troszeczkę jak Bridget Jones.

- Możesz mi wierzyć albo nie, ale talerze i kieliszki są moje. Dostałam je

od mamy jako przedślubny prezent", kiedy miałam osiemnaście lat.

Pomyślałam sobie, że Wedgwood i Waterford doskonale będą pasować do

naszej małej uroczystości. Jedzenie jest już gotowe, więc chodźmy.

- Mogę ci pomóc w serwowaniu dań? - zapytał Aaron.

- To byłoby super. Jak wszystko dzisiejszego wieczoru.

Rzeczywiście, wszystko było wspaniałe i kilka minut później siedzieli

przy stole nad talerzami ze smakowicie wyglądającym pieczonym

kurczakiem.

Cindy zastukała w swój kieliszek.

background image

- Chciałabym wznieść toast - powiedziała.

Właśnie wtedy Aaron zobaczył jakieś odbicie w lustrze na bocznej ścianie

za Cindy. Serce mu zamarło. Znowu. Nie! Nie tutaj!

- Cindy, nieee! - wrzasnął.

Rzucił się z krzesła i dał nurka głową pod stół. Miał rozpaczliwą nadzieję,

że zdąży.

Złapał Cindy i razem z większością zastawy i kieliszków ściągnął ją w dół.

Wszystko razem uderzyło o podłogę z łomotem w chwili, kiedy pierwszy

pocisk strzaskał okno w salonie. Zaraz po nim rozległo się kilka

następnych strzałów. Ciągły ogień. Chimera był tutaj. Przyszedł po nich.

Cindy zachowała wystarczającą przytomność umysłu, żeby złapać za

sznur od telefonu i przyciągnąć aparat, który stał w przedpokoju.

Nacisnęła numer cztery w systemie szybkiego wybierania, potem przycisk

głośnomówiący i w końcu usłyszała głos Lindsay.

- On jest tu, w moim mieszkaniu! Chce zabić mnie i Aarona! - wrzasnęła z

całych sił do telefonu. - Chimera jest tutaj i strzela do nas!

ROZDZIAŁ 109

To było całkowicie nieprawdopodobne, a jednak się stało.

Wezwałam wszystkie najbliższe jednostki i popędziłam do mieszkania

Cindy. Dotarłam tam tak szybko, jak tylko było to możliwe, a może nawet

odrobinę szybciej. Ujrzałam Cindy i Aarona stojących na frontowym

ganku. Dookoła domu parkowało pół tuzina policyjnych wozów. Ale to

wcale nie oznaczało, że ci dwoje są już bezpieczni.

Biegnąc do nich, miałam zaciśnięte pięści. Gdy objęłam Cindy, poczułam,

że cała drży. Nigdy nie widziałam jej takiej bezbronnej, przerażonej i

zagubionej.

background image

- Dzięki Bogu, że patrol dotarł tu w kilka minut. To go spłoszyło, albo

może zrezygnował już wcześniej.

- Czy nic się panu nie stało? - zwróciłam się do Aarona. Oboje z Cindy

byli poplamieni jedzeniem od stóp do głów. Wyglądali, jakby przed chwilą

stoczyli bitwę, używając zawartości talerzy jako pocisków. Co się tutaj

wydarzyło, do diabła?

- Aaron mnie uratował - wyszeptała Cindy.

Winslow pokręcił przecząco głową i wziął ją za rękę. Zauważyłam między

nimi czułość, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie.

- On najwyraźniej stracił głowę - wymruczałam bardziej do siebie niż do

któregokolwiek z nich. Chimera, ktokolwiek nim był, dał się ponieść

wściekłości. Najwidoczniej chciał zranić mnie lub kogoś mi bliskiego. A

może dla niego obrazą była myśl o związku Aarona z Cindy. To też mogło

być jedną z przyczyn. Tym razem nie zaplanował dokładnie ataku; działał

nieprzemyślanie, pod wpływem impulsu, ale niezależnie od wszystkiego

nadal stanowił olbrzymie zagrożenie.

On był gdzieś tam, na zewnątrz. Może nawet w tej chwili nas

obserwował...

- Lepiej chodźmy do środka - powiedziałam.

- Dlaczego, Lindsay? - zaoponowała Cindy. - Właśnie tam do nas strzelał.

Kim, do diabła, jest ten facet? Czego on chce?

- Nie wiem, kochanie. Wejdźmy do domu. Inspektorzy sprawdzali już

miejsca, skąd padły strzały.

Specjalna jednostka ustalała kaliber broni. Ale ja wiedziałam. Wiedziałam,

że to był on. Chimera.

Ciągle tu jestem, zdawał się nam mówić. Mnie mówić.

background image

Podjechał niebieski ford Warrena Jacobiego. Patrzyłam,' jak on sam

wyskakuje z auta i biegnie w moim kierunku.

- Czy nic im się nie stało?

- Nic. Są w środku. Jezu, Warren, to ma coś wspólnego ze mną. Wiem na

pewno.

Na chwilę oparłam głowę na jego ramieniu. Czułam, jak w moich oczach

wzbierają piekące łzy. Popłynęły ciurkiem po policzkach.

- Chcę zabić tego faceta - wyszeptałam. Objął mnie mocno. Dobry stary

Warren.

Znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Nie miałam pojęcia, kto mógł

być Chimerą. Nawet nie wiedziałam, skąd zacząć poszukiwania.

Służbowy czarny lincoln torował sobie drogę między poli-

cyjnymi barykadami i z piskiem opon zatrzymał się przy krawężniku.

Drzwi się otworzyły i ujrzałam szefa Tracchio. Wysiadł z auta i z ponurą

miną obejrzał miejsce zdarzenia. Napotkawszy mój wzrok, nerwowo

przełknął ślinę. Migające światła policyjnych kogutów odbijały się w jego

ciemnych okularach.

Spoglądałam na niego z wyrzutem. Czy taki dowód wystarczy?

ROZDZIAŁ 110

Następnego dnia pół wydziału zabójstw siedziało nam na głowie w sali

konferencyjnej, przeglądając każdy fragment materiału dowodowego i

zastanawiając się nad każdą sugestią. Kiedy spotkanie dobiegło końca,

wzięłam na bok Jacobiego.

- Jeszcze jedna rzecz, Warren. Chcę, żebyś coś dla mnie sprawdził.

Upewnij się, czy Tom Keating naprawdę porusza się na wózku

inwalidzkim.

background image

O pierwszej zrobiłam sobie przerwę. Musiałam wyjść z tej klatki, żeby nad

czymś się zastanowić. Najwyraźniej coś ham umknęło.

Chciałam porozmawiać z dziewczętami, więc zadzwoni-łaią do każdej z

nich i umówiłam nas na krótki lunch w Rialto, naprzeciwko Pałacu

Sprawiedliwości. Nawet Cindy miała się tam zjawić. Stanowczym tonem

oświadczyła, że przyjdzie.

Kiedy weszła do Rialto, każda z nas mocno ją uścisnęła, a potem się

popłakałyśmy. Nie mogłyśmy uwierzyć, że Chimera strzelał do Cindy i

Aarona - ale tak, niestety, było.

- To jakieś szaleństwo - odezwałam się, kiedy siedziałyśmy ciasno

dookoła stołu, pogryzając pizzę z sałatką. -Wszystko się zgadzało.

Przeszłość Coombsa, jego działalność w Chimerze, ta historia w Bay

View. Wszystko wskazywało na niego. Nie mogliśmy się mylić.

- Przede wszystkim musisz się odprężyć - ostrzegła mnie Claire. - To, co

się stało, jest po prostu okropne, ale nie powinniśmy dać się ponieść

emocjom.

- Wiem o tym. - Odetchnęłam głęboko. - Prawdopodobnie tego właśnie

chciałby morderca. Jezu!

Jill poruszyła się na krześle.

- Posłuchajcie, Coombs tak czy inaczej musi być centralnym punktem tej

sprawy. Zbyt wiele na to wskazuje. Mógł osobiście nie naciskać na spust,

ale może robił to za niego ktoś inny? Co myślicie na temat tych gnojków, z

którymi spotkał się w południowym San Francisco?

- Dwóch z nich ciągle szukamy - odpowiedziałam -ale mój instynkt

podpowiada mi, że to żaden z nich. Do diabła, niczego już nie wiem na

pewno. Wszyscy w wydziale zabójstw kompletnie się pogubili. Coombs

background image

był jednym szaleńcem. Kto, do cholery, może być tym drugim?

- Czy sprawdziliście dokładnie wszystko, co było w jego pokoju? -

zapytała Cindy. Do tej pory siedziała bez słowa, co było do niej zupełnie

niepodobne.

- Sprawdziliśmy. Dwa razy - odpowiedziałam.

Po raz chyba dziesiąty powędrowałam w myślach do małego,

nieporządnego pokoiku w hotelu - walizka pełna więziennych rzeczy

Coombsa, wycinki z prasy ukryte pod materacem, numery telefonów na

biurku, listy...

Nagle coś mnie uderzyło.

Cindy zapytała, czy nigdy nie rozważałam możliwości, że ktoś próbował

Coombsa po prostu wrobić. Nie odpowiedziałam. Myślami byłam gdzie

indziej... w obskurnym hotelowym pokoju. Rząd pustych puszek po piwie

i niedopałki papierosów na blacie nad łóżkiem. Jeszcze coś tam było. Do

tej pory jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Przymknęłam powieki i

usiłowałam ponownie zobaczyć to miejsce. Wreszcie trafiłam na to, czego

szukałam - i co mogłam wtedy pominąć.

- Lindsay? - Claire patrzyła na mnie podejrzliwie. - Czy wszystko w

porządku?

- Lindsay, wracaj na ziemię! - zawołała Jill. Cindy położyła rękę na moim

nadgarstku.

- Lindsay, co się stało?

Złapałam torbę i poderwałam się z miejsca.

- Musimy wracać do Pałacu. Wydaje mi się, że na coś wpadłam.

ROZDZIAŁ 111

Zarekwirowane .przez policję przedmioty są trzymane pod kluczem w

background image

specjalnym magazynie w piwnicach Pałacu Sprawiedliwości. Fred Karl,

który akurat tego dnia pełnił dyżur, nieco się zdenerwował na widok naszej

czwórki.

- To nie jest miejsce na towarzyskie spotkania - mruczał pod nosem,

podsuwając mi do podpisu wymagane przepisami formularze, po czym

otworzył przyciskiem metalową kratę i powiedział: - Proszę, żeby pani i

pani Bernhardt podpisały, i mogą panie wejść. Pozostałe dwie panie muszą

poczekać na zewnątrz.

- Możesz nas za to aresztować, Fred, ale wejdziemy wszystkie.

Tak zrobiłyśmy.

Rzeczy znalezione w pokoju Coombsa umieszczono w dużych

pojemnikach na końcu magazynu. Zaprowadziłam dziewczęta na miejsce i

powiesiłam kurtkę na wystającej krawędzi półki. Następnie postawiłam na

podłodze kilka pojemników z numerami sprawy Coombsa i zaczęłam

przeglądać ich zawartość.

- Może byłabyś tak uprzejma i powiedziała nam, czego właściwie

szukasz? - W głosie Jill usłyszałam zdenerwowanie. - Czego ja wtedy, do

cholery, nie widziałam?

- Widziałaś to doskonale - odpowiedziałam, grzebiąc w rzeczach Franka

Coombsa. - Tak samo jak ja. Ale żadna z nas wtedy nie zrozumiała, o co

chodzi. Spójrz na to.

Ostrożnie, jakby to był srebrny kielich z winem w czasie Eucharystii,

podniosłam do góry błyszczącą figurkę strzelca

z wyciągniętą do strzału bronią. „Nagroda za zdobycie I miejsca w

strzelaniu na 50 metrów", głosiła inskrypcja. Doskonale ją zapamiętałam,

ale nie zwróciłam uwagi na pewien drobny szczegół. Na wyryte powyżej

background image

nazwisko zdobywcy nagrody.

Frank L. Coombs... nie Frank C. Francis Laurence, nie Francis Charles.

Rusty Coombs... To trofeum należało do syna Franka Coombsa.

Nagle świat wywinął kozła i ustawił się do góry nogami -tyle że to wcale

nie było do góry nogami.

Frank C. to ojciec, Frank L. - syn.

„Nie jestem swoim ojcem, pani inspektor", usłyszałam słowa Rusty'ego

Coombsa.

Przywołałam w pamięci jego twarz i przekonującą scenkę, jaką odegrał

przede mną i przed Jacobim.

- To jego syn - wyszeptałam.

Jill aż usiadła na podłodze ze zdumienia.

- Chcesz mi wmówić", Lindsay, że te straszne zbrodnie popełnił syn

Coombsa? Ten chłopiec ze Stanfordu?

Cindy wybuchnęła.

- Myślałam, że on nienawidził ojca. Że nie utrzymywał z nim kontaktu!

- Ja też tak myślałam - odrzekłam. - Wystrychnął nas wszystkich na

dudka, prawda?

Stałyśmy tam, w mrocznej piwnicy, i mierzyłyśmy się pełnymi

niedowierzania spojrzeniami. Czy ta nowa teoria okaże się prawdziwa?

Czy sprawdzi się, kiedy przyjrzymy jej się z bliska? Nagle przez głowę

przemknęła mi jak błyskawica myśl - biała furgonetka. Samochód

uciekający z miejsca zabójstwa Tashy Catchings... Został skradziony z

Mountain View. Mountain View dzieli od Pało Alto zaledwie kilka minut

jazdy.

- Właściciel białej furgonetki uczy antropologii w tamtejszym college'u -

background image

powiedziałam. - Mówił mi, że uczy też studentów z innych szkół. Czasami

nawet kilku kulturystów...

Niespodziewanie wszystkie strzępki informacji zaczęły się układać w

logiczną całość.

- Może jeden z nich nazywał się Rusty Coombs?

ROZDZIAŁ 112

Pośpiesznie udałam się na górę. Pierwszą rzeczą, jaką się zajęłam, był

telefon do profesora Stasica z Mountain View Junior College. Udało mi się

jedynie połączyć z jego pocztą głosową. Nagrałam mu wiadomość z

prośbą, żeby jak najszybciej się ze mną skontaktował.

Następnie wprowadziłam nazwisko Francisa L. Coombsa do bazy danych.

Na monitorze pojawił się spis starych przewinień ojca, ale ani słowa na

temat syna. Wyglądało na to, że nie popełnił żadnych przestępstw.

Instynktownie czułam, że jeśli ten dzieciak był zdolny do popełnienia z

zimną krwią tak okropnych zbrodni, to musiało mu się kiedyś przytrafić

coś, co odnotowano w systemie. Wystukałam jego nazwisko i weszłam do

bazy danych młodocianych przestępców. Te informacje były tajne,

nieprzydatne w sądzie, ale nasz wydział miał do nich dostęp. Po kilku

sekundach pojawił się plik. Długa lista... Spojrzałam na monitor.

Rusty Coombs miał zatargi z prawem przynajmniej siedem razy od czasu4

kiedy skończył trzynaście lat.

W 1992 roku został postawiony przed sądem dla nieletnich za zastrzelenie

psa sąsiada z wiatrówki.

Rok później oskarżono go o okrutne zabicie gęsi w kompleksie

handlowym.

W wieku piętnastu lat razem ze swoim kumplem został oskarżony o

background image

zbezczeszczenie miejsca kultu religijnego przez namalowanie sprayem na

murach synagogi antyżydowskich haseł.

Został oskarżony, ale nie skazany, o rzucanie butelkami po piwie w okno

swojego sąsiada. Pokrzywdzony był Murzynem.

Był podejrzany o przynależność do młodzieżowego gangu, Kott Street

Boys, znanego z napadów na tle rasowym na czarnych, Latynosów i

Azjatów.

W miarę czytania ogarniało mnie coraz większe zdumienie. W końcu

poprosiłam do siebie Jacobiego i wyłożyłam mu całą sprawę.

Opowiedziałam o kryminalnej przeszłości Ru-sty'ego Coombsa; o jego

imieniu wypisanym na strzeleckim trofeum; o vanie skradzionym w

Mountain View, niedaleko Pało Alto.

- Widzę, że bardzo złagodzili warunki przyjęcia do Stan-fordu od czasu,

kiedy ja starałem się tam dostać - prychnął Jacobi.

- Nie żartuj, Warren, proszę. Jak ci się wydaje? Rozwiązałam tę sprawę,

prawda? A może oszalałam?

- Nie sądzę. Chyba powinniśmy złożyć jeszcze jedną wizytę temu

dzieciakowi.

Było jeszcze parę rzeczy, które mogliśmy zrobić, by się upewnić.

Mogliśmy poczekać na wynik testu DNA Coombsa seniora i porównać go

z próbkami znalezionymi pod paznokciami Estelle Chipman. Ale to

wymagało czasu. Im dłużej myślałam o tej sprawie, tym bardziej

prawdopodobny wydawał się udział Rusty'ego Coombsa.

W mojej głowie aż huczało. Nagle przeszedł mnie dreszcz, bo coś sobie

przypomniałam.

- O mój Boże, Warren... talk...

background image

Jacobi pochylił się do przodu i zmrużył oczy.

- Co masz na myśli?

- Ten biały puder, który Clapper znalazł na miejscu dwóch zbrodni.

Oczami wyobraźni zobaczyłam Rusty'ego Coombsa, jego piegowatą twarz

i szerokie ramiona w przepoconej koszulce z logo Cardinalsów.

Uosobienie nadzwyczajnego dziecka, któremu udało się odmienić swoje

życie.

- Pamiętasz, gdzie go spotkaliśmy?

- No jasne, na siłowni.

- Ćwiczył podnoszenie ciężarów. A co oni robią, żeby ręce im się nie

ślizgały na sztangach?

Wstałam. Przed oczami miałam ciągle Rust/ego Coombsa, zacierającego

dłonie pokryte białym proszkiem. - Używają talku - wyszeptał Jacobi.

ROZDZIAŁ 113

Rusty Coombs wracał truchtem z popołudniowego treningu. Zatoczył

sześciokilometrową pętlę dookoła południowego campusu, poczynając od

hali sportowej. Ostatnie dwieście metrów postanowił przebiec ostrym

sprintem.

Za sobą usłyszał wycie policyjnej syreny. Potem pędem nadjechał

następny patrol.

W pierwszej chwili widok policyjnych wozów przeraził go. Kiedy jednak

zobaczył, że odjeżdżają, odprężył się. Ale jego muskularne nogi nie

przestawały drżeć.

Wszystko jest w porządku, po prostu w porządku. W Stanfordzie był

zupełnie bezpieczny. Należał do uprzywilejowanych, nie?

Powrócił do spraw, którymi się zajmował, zanim tok jego myśli przerwało

background image

tak brutalnie pojawienie się gliniarzy. Gdyby zdołał zmniejszyć zawartość

tkanki tłuszczowej do 7,8 i urwać jeszcze parę dziesiątych sekundy z czasu

na pięćdziesiąt metrów, może zdołałby dojść do trzeciej rundy draftu w

NFL. Trzecia runda oznaczałaby dodatkowe pieniądze. Wszystko zgodnie

z planem, powiedział sobie w duchu. Marzenia stawały się rzeczywistością

- przynajmniej jego marzenia.

Tupiąc, wbiegł na Santa Inez. Jedna przecznica dzieliła go od akademika,

gdzie mieszkał razem z kilkoma innymi studentami trenującymi futbol.

Kiedy skręcił w swoją uliczkę, nagle zatrzymał się jak rażony piorunem.

Kurwa mać... Oni przyjechali po mnie!

Całą ulicę oświetlały jaskrawo błyskające światła. Policyjne wozy... Trzy,

a oprócz nich dwa brązowo-czerwone samochody z ochrony campusu

stały przed wejściem do jego domu! Na ulicy kłębił się tłum ciekawskich.

Gliniarze z miasta

nie byli zwykle wzywani do byle czego. Nie, tym razem chodziło o coś

większego, o jakąś grubą rybę...

Jak błyskawica przeszyła go przyprawiająca o mdłości myśl, że wszystko

skończone. Może nawet nie będzie miał okazji, żeby dopaść tę sukę, która

zabiła jego ojca. Cały czas, stojąc w miejscu, przebierał nogami, jakby

biegł.

Skąd, do kurwy nędzy, mogli się o nim dowiedzieć? Kto na to wpadł?

Chyba nie Lindsay Boxer, przeleciało mu przez głowę.

Ulicą w jego stronę podążał jakiś przemądrzały dupek w luźnych,

czerwonych spodniach i z czerwonym plecakiem przerzuconym przez

ramię. Rusty cały czas biegł w miejscu.

- Hej, co tam, do diabła, się dzieje? - zawołał do niego.

background image

- Policja kogoś szuka - odpowiedział chłopak. - Chyba to musi być coś

ważnego, bo wszyscy mówią, że jadą też gliny z San Francisco.

- O, kurwa - mruknął Rusty. - Powiadasz, że jadą aż z San Francisco, co?

Fatalnie, pomyślał. Ogarnęła go wściekłość. Było mu też żal, że tak to się

musiało skończyć. Zawsze wyobrażał sobie, jak pięknie mógłby rozegrać

tę sprawę na finiszu.

Zawrócił w kierunku głównego placu. Wydłużył krok i biegł jak na

skrzydłach, zwinnie i pewnie.

Odwrócił głowę, kiedy minął go następny policyjny wóz, też na sygnale.

Nie było sensu dłużej się ukrywać. Wszędzie kręciło się mnóstwo glin.

Na szczęście miał doskonały pomysł na efektowny finał.

ROZDZIAŁ 114

Razem z Jacobim pędziliśmy drogą numer 101 w stronę Pało Alto.

Prędkościomierz wskazywał 150 km na godzinę. Mignęły nam w przelocie

tablice wskazujące zjazdy na Burlington, San Mateo i Menlo Park.

Chcieliśmy za wszelką cenę dopaść tego gada w ciągu godziny.

Miałam nadzieję, że zdołamy go zaskoczyć. Może akurat

będzie wychodził z wykładów. W campusie mieszkało tysiące studentów, a

on był uzbrojony i bardzo niebezpieczny. Wolałam uniknąć konfrontacji,

jeśli było to możliwe.

Umówiłam się z porucznikiem Joe Kimesem z wydziału kryminalnego z

Pało Alto w biurze studenckim na głównym placu campusu. Kiedy

dojeżdżaliśmy na miejsce, zadzwonił z informacją, że nie udało się

odnaleźć Coombsa. Tego popołudnia nie miał w rozkładzie żadnych zajęć,

nie było go także w akademiku ani w hali sportowej, gdzie przed godziną

zakończył się trening futbolowej reprezentacji Stanfordu.

background image

- Sądzisz, że się zorientował, że go szukamy? - zapytałam. - Co teraz się

tam u was dzieje, Joe?

- Trudno to było utrzymać w tajemnicy - powiedział Ki-mes. - Całkiem

możliwe, że zobaczył policyjne wozy.

Zaczęłam się denerwować. Miałam nadzieję dorwać Coombsa, zanim się

dowie, że właśnie po niego jedziemy. Lubił zwracać na siebie uwagę - na

pewno chciał robić za gwiazdę.

- Co teraz? - zapytał Kimes.

- Powiadomcie najbliższy oddział antyterrorystyczny, żeby byli w stanie

gotowości. Tymczasem postarajcie się zlokalizować Coombsa. Nie

możemy pozwolić, żeby się nam wymknął. Jeszcze jedno, Joe: ten chłopak

jest bardzo niebezpieczny. Nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo.

ROZDZIAŁ 115

Winda szybko jechała w górę i kiedy drzwi się otworzyły, Chimera wyjrzał

z tarasu obserwacyjnego Wieży Hoovera, na wysokości ponad

siedemdziesięciu pięciu metrów nad głównym placem campusu.

Nikogo tam nie było prócz niego. Nikogo, kto by mu przeszkadzał, kogo

musiałby od razu zabić. Tylko czyste błękitne niebo, półokrągły betonowy

sufit i zespół ogromnych dzwonów, których dźwięk słychać było na całym

obszarze campusu.

Rusty Coombs pstryknął wyłącznikiem zasilania windy i zablokował

drzwi tak, żeby nie mogły się zamknąć. Następ-

nie opuścił na podłogę czarny cylindryczny pokrowiec z nylonu. Oparł go

o betonową ścianę, odwrócony plecami do jednego z ośmiu okratowanych

okien. Otworzył pokrowiec i wyjął rozłożony na części PSG-1, teleskop i

dwa dodatkowe pistolety razem z pełnymi magazynkami.

background image

Teraz to już było coś innego - to zapierało dech w piersiach. Fantastycznie!

Widział stąd łańcuch gór ciągnący się na południu i zachodzie, a na

północy zarys San Francisco. Była przepiękna pogoda. Wszystko

przepełniał niezmącony spokój. Pod jego stopami rozciągał się campus.

Studenci na dole łazili jak mrówki, tam i z powrotem. Najlepsi,

najzdolniejsi.

Zaczął składać karabin. Bez problemu przykręcił lufę do korpusu, całość

dopasował do robionego na zamówienie wspornika na ramię. Zmontowana

broń stanowiła niemal przedłużenie jego ciała, jak drogocenny instrument

w rękach muzyka.

Na dzwonnicy przysiadł wróbel. Wycelował w niego broń i nacisnął spust.

Klik. Następnie przykręcił teleskop i wsunął magazynek z dwudziestoma

pociskami. Przykucnął za betonową ścianą. Wiatr gwizdał w załomach

muru, jego podmuchy brzmiały mu w uszach jak łopotanie płóciennego

żagla. Niebo było wspaniałe, turkusowobłękitne. Szykuję się na śmierć i

wiecie co? Wcale mnie to nie obchodzi.

Studenci przechodzili od czasu do czasu po pasach dla pieszych, kręcili się

bez celu albo czytali, siedząc na ławkach. Kto z nich wiedział...? Kto

przeczuwał grożące niebezpieczeństwo? Mógł teraz dokonać wyboru.

Mógł unieśmiertelnić każdego z nich.

Rusty Coombs wysunął lufę karabinu przez metalowe kraty jednego z

wysokich na dwa metry okien w kopule wieży. Zmrużył oko i spojrzał

przez wizjer, rozglądając się w poszukiwaniu pierwszego celu. W polu

widzenia pojawili się studenci: milutka Japoneczka w ciemnych okularach,

z burzą kasztanowych włosów, siedziała na trawie, przytulona do swojego

chłopaka - Europejczyka. Jakiś gość o wyglądzie intelektualisty w

background image

jaskfawożółtej bluzie pedałował zawzięcie na żółtym rowerze. Rusty

zmienił położenie wizjera. Czarno-

skóra studentka z długimi, misternie poskręcanymi warkoczykami

wędrowała w "stronę sklepu z książkami. Na ustach Coombsa pojawił się

uśmiech. Czasami aż się dziwił, że tyle nienawiści mieści się w jego sercu.

Był wystarczająco bystry, żeby rozumieć, iż ta nienawiść kieruje się nie

tylko ku innym, ale także ku niemu samemu. Nienawidził tego

muskularnego ciała, pogardzał niedoskonałościami, o których tylko on

wiedział, ale najbardziej nie znosił swoich myśli, swoich obsesji i swojego

przeklętego umysłu. Od cholernie długiego czasu czuł się bardzo

osamotniony. Dokładnie tak jak teraz.

W pewnej odległości mignął mu niebieski explorer z błyskającym na

dachu kogutem. Zatrzymał się przed budynkami administracji i

wyskoczyła z niego ta ograniczona suka z policji San Francisco. Serce

zabiło mu mocniej z radości.

Więc nie wszystko jeszcze stracone. Może będzie miał okazję, żeby ją

dopaść.

Ustawił wizjer na orientalną piękność całującą się na trawniku ze swoim

chłopakiem. Chryste, jak ich nienawidził. Obydwoje hańbili swoje rasy.

Nagle tknięty inną myślą skierował broń w stronę idącej tanecznym

krokiem Murzynki z warkoczykami. Na jej szyi podskakiwało złote

serduszko, błyszczały brązowe oczy.

To mój pierwotny instynkt. Uśmiechnął się, obejmując palcem zimny

język spustu.

Chimera znów wkraczał do akcji.

ROZDZIAŁ 116

background image

Explorer zatrzyma! się z piskiem opon przy budynku administracyjnym.

Razem z Jacobim wyskoczyliśmy z niego i wbiegliśmy do środka przez

galerię w stylu hiszpańskim, otwierającą się na stronę głównego placu.

Zaraz przy wejściu wpadliśmy na Kimesa, wykrzykującego przez

radiotelefon jakieś rozkazy. Obok niego z ponurą miną stał kierownik

campusu, Felix Stern.

- Jeszcze nie udało się znaleźć Coombsa - powiedział na

mój widok. - Ktoś go widział na głównym placu jakieś dwadzieścia minut

temu, ale potem znowu gdzieś przepadł.

- To co robimy z oddziałem antyterrorystów? - zapytałam.

- Już tu jadą. Myślisz, że naprawdę będą potrzebni? Pokręciłam głową.

- Mam nadzieję, że nie. Może Coombs się przestraszy i sam się podda.

W tej samej chwili do naszych uszu dobiegł odgłos strzałów. Wiedziałam,

że nikt z policji nie otworzyłby pierwszy ognia. Poza tym to brzmiało jak

karabin automatyczny.

- Wydaje mi się, że on ciągle jest tutaj. - Warren Jacobi był śmiertelnie

poważny.

O ściany galerii odbiło się echo wrzasków. A w chwilę potem

zobaczyliśmy studentów biegnących co sił w nogach w naszą stronę,

uciekających w panice z głównego placu.

Ktoś krzyknął:

- Ten skurwiel jest na Wieży Hoovera! Pieprzony wariat! Razem z

Jacobim i Kimesem ruszyliśmy biegiem w tamtą

stronę. Joe krzyczał przez radio:

- On strzela! Wszystkie radiowozy i karetki do Wieży Hoovera! Zachować

maksymalną ostrożność!

background image

W ciągu kilku sekund dotarliśmy na skwer. Studenci po-' ukrywali się za

drzewami, głazami, olbrzymimi donicami z zielenią- za wszystkim, co

dawało jakąkolwiek osłonę.

Dwoje studentów leżało na ziemi. Jedną z nich była czarna dziewczyna, na

jej piersi szybko powiększała się krwawa plama. Niech go diabli!

Przeklęty Chimera!

- Na ziemię! Nie ruszajcie się! - zawyłam ze wszystkich sił. - Chować

głowy!

Z wieży padł kolejny strzał. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Jakiś

chłopak ukryty za ławką osunął się na ziemię.

- Na dół, natychmiast! - wrzasnęłam ponownie. - Na ziemię!

Zatrzymałam wzrok na dzwonnicy, próbując dostrzec jakiś cień, lufę

karabinu, cokolwiek, co pozwoliłoby ustalić, gdzie dokładnie jest Rusty

Coombs.

Nagle z wieży odezwały się dwa kolejne strzały. Bez wąt-

pienia Coombs ukrywał się na jej szczycie. Nie było sposobu, żeby udało

się nam ocalić wszystkich, którzy znajdowali się w zasięgu ognia. Coombs

dostał to, o co mu chodziło. Chimera ciągle był górą.

Złapałam Kimesa za ramię.

- Jak można się dostać na szczyt wieży?

- Nikt tam się nie dostanie bez osłony antyterrorystów -prychnął Kimes.

Patrzył na mnie zimno. Potem krzyknął przez radio:

- Grupa antyterrorystyczna i karetki pogotowia na główny plac! Snajper

strzela z Wieży Hoovera! Są co najmniej trzy ofiary!

Spojrzałam mu prosto w oczy.

- Jak mogę dostać się na górę, Joe? - zapytałam stanowczym tonem. -

background image

Mam zamiar tam iść, więc pokaż mi najlepszą drogę.

- Na poziomie zero jest winda - wtrącił Stern. Wsunęłam glocka do

futerału przy pasie i sprawdziłam

zawartość magazynka małej beretty, którą przymocowałam na wysokości

łydki. Chimera był tam, na górze, i zasypywał nas gradem pocisków.

Spojrzałam uważnie na budynek, który mógł stanowić jaką taką osłonę.

Poczułam, jak Jacobi chwyta mnie za rękę, choć doskonale wiedział, że

nie zdoła mnie zatrzymać.

- Może poczekasz minutkę, żebym przyniósł dla nas kamizelki, dobrze?

- Zobaczymy się na górze, Warren. - Mrugnęłam do niego i zaczęłam

skradać się w stronę wieży.

Gdzieś w zakamarkach mojego mózgu pojawiło się cichutkie pytanie: Po

co tam idziesz?

ROZDZIAŁ 117

Boże, jak mu było dobrze!

Chimera odstawił karabin i usiadł, oparty plecami o twardą, betonową

ścianę. Niedługo na głównym placu rozpęta się piekło

na ziemi. Antyterroryści, snajperzy, może nawet helikoptery... Ale on

wiedział, że ma przewagę - nie dbał o to, że zginie.

Zatrzymał wzrok na potężnych dzwonach. Zawsze podobały mu się te

głupie, cholerne dzwony. Kiedy biły, słychać je było w całym campusie.

Zaczął się zastanawiać, czy kiedy to się skończy i jego już nie będzie, na

pogrzebie zagrają mu dzwony. Taak, dokładnie tak.

Potem dotarło do niego, że jest oto sam na Wieży Hoovera i że zabił

właśnie pięcioro ludzi. Co to za cholerny dzień -tak samo pieprzony jak

jego życie. Ale z pewnością udało mu się przejść do historii. Co do tego

background image

nie miał wątpliwości.

Podniósł się z posadzki i wyjrzał na zewnątrz. Na dole wszystko się

uspokoiło. Na placu nie było żywego ducha. Wkrótce pojawi się tu grupa

antyterrorystów, a wtedy on postara się zdjąć tylu, ilu tylko da radę. Będą

dziś musieli uczciwie zapracować na swoją stawkę za nadgodziny. Jednak

na razie, człowieku, tutaj na górze było tak pięknie... W chwilę później

zauważył Lindsay Boxer! Zmrużył oko i zerknął przez teleskop, żeby się

upewnić. Tak, to była ta „bohaterka", która zabiła jego ojca! Biegła pod

osłoną budynku administracyjnego, a potem schyliła się i posuwała

zygzakami w stronę wieży. Ucieszyło go, że zjawiła się tutaj. Nagle

wszystko uległo zmianie. Jeszcze mógł wygrać wyścig z czasem...

Patrzył, jak się przemyka, i delikatnie przymknął lewe oko. Uspokoił

oddech, tak, jakby oddawał się medytacji.

Myślał o tym, że jego ojciec został trafiony dziewięć razy. Z nią też

powinno tak się stać.

Wciągnął powietrze i ustawił muszkę na jej białej bluzie. Jesteś już

martwa, pomyślał.

ROZDZIAŁ 118

Na głównym placu zapanowała cisza. Rusty Coombs albo odpoczywał,

albo przeładowywał broń. Zróbmy to. Tylko ty i ja, kolego.

Posuwałam się w stronę budynku przede mną-i czułam, jak zaczyna

ogarniać mnie coś w rodzaju histerii. Niedobrze. Uświadomiłam sobie, że

jestem doskonale widoczna i że Coombs w każdej chwili może strzelić.

Nagle za moimi plecami rozległa się kanonada. Obejrzałam się! kątem oka

dostrzegłam, jak Jacobi ostrzeliwuje wieżę.

Zanim Coombs zdążył zareagować, skoczyłam jak strzała i skryłam się

background image

pod grubymi gałęziami tulipanowca. Następnie okrążyłam budynek do

miejsca, skąd tylko kilka metrów dzieliło mnie od podstawy wieży.

Zerknęłam do tyłu i zobaczyłam Jacobiego z Kimesem. Warren pokręcił

głową z dezaprobatą. Wiedziałam, co chciał powiedzieć: Proszę cię,

Lindsay, daj sobie spokój. Nie dam rady cię osłaniać, kiedy wejdziesz do

środka. Uśmiechnęłam się przepraszająco i pomachałam mu ręką.

Biegłam dookoła wieży, aż od strony północnej znalazłam wejście.

Weszłam po schodach i znalazłam się w wyłożonym marmurowymi

płytami holu.

Naprzeciw zobaczyłam windę.

Kilka razy nacisnęłam guzik, trzymając broń w pogotowiu, ale winda się

nie otwierała. W bezsilnej wściekłości uderzyłam pięścią w stalowe,

błyszczące drzwi. Wrzasnęłam z całych sił: Policja!, aż echo rozeszło się

po piętrzć. Potrzebowałam kogoś, wszystko jedno kogo. Nie miałam

pojęcia, jak dostać się z parteru na szczyt wieży.

Z korytarza wynurzył się starszawy mężczyzna w roboczym ubraniu. Na

widok pistoletu cofnął się z przestrachem.

- Policja! - warknęłam. - Jak dostać się stąd na górę?!

- Tamten facet zablokował windę - odpowiedział. - Ale są jeszcze schody

przeciwpożarowe.

- Pokaż, gdzie. To sprawa życia lub śmierci.

Dozorca zaprowadził mnie na trzecie piętro, a potem ciemnym korytarzem

do wąskiej klatki schodowej.

- Musi pani wejść trzynaście pięter. Na górze są drzwi przeciwpożarowe.

Można je otworzyć z obu stron.

- Czekaj w holu i powiedz każdemu, kto tu przyjdzie, że

background image

poszłam na górę. - Już szłam ku schodom. - To też jest sprawa życia lub

śmierci.

- Tak jest, proszę pani. Zrozumiałem.

Zaczęłam się wspinać. Trzynaście pięter. Nie wiedziałam, czego mogę się

spodziewać na szczycie. Serce waliło mi jak młotem, a bluza przykleiła się

do mokrych od zimnego potu pleców.

Szczęśliwa trzynastka. Z każdym piętrem mój oddech stawał się głębszy i

cięższy. Nogi bolały mnie z wysiłku, chociaż biegałam cztery razy w

tygodniu. Nie zastanawiałam się, czy jestem szalona, że idę tam bez

żadnego wsparcia. Nie, do diabła, wiedziałam, że jestem szalona.

Wreszcie minęłam dwunaste piętro i dotarłam na szczyt. Jezu Chryste.

Tylko metalowe drzwi dzieliły mnie od spotkania z Chimerą. Serce waliło

mi jak młotem.

Przez drzwi słyszałam odgłosy strzałów: Tatata. Tatatatata. Najwyraźniej

Coombs wrócił do pracy. Ogarnęło mnie przerażenie, że ktoś jeszcze mógł

zginąć. Byłam nieprzytomnie wściekła, chciałam go dorwać za wszelką

cenę. Sprawdziłam, czy glock jest na miejscu, a potem wzięłam głęboki

wdech. O Boże, Lindsay... cokolwiek chcesz zrobić, zrób to szybko.

Na drzwiach przeciwpożarowych zobaczyłam ciężki metalowy lewarek,

który należało pchnąć w dół, żeby go zwolnić.

Nacisnęłam z całej siły i wtargnęłam na taras widokowy.

ROZDZIAŁ 119

Oślepił mnie blask słońca. Potem znowu usłyszałam mrożące krew w

żyłach: tatata, tatata. Metaliczny odgłos łusek uderzających o podłogę.

Po kilku krokach spostrzegłam Coombsa. Klęczał przy oknie z bronią

wysuniętą przez kraty.

background image

Nagle odwrócił się do mnie.

Bez namysłu wystrzelił w moim kierunku. Ogłuszający huk, wszędzie

dookoła pomarańczowe błyski. Głośne metaliczne odgłosy.

Rzuciłam się w bok, oddając jednocześnie cztery strzały. Nie miałam

pojęcia, czy udało mi się go zranić. Wciągnęłam głęboko powietrze i

czekałam na ukłucie bólu, żeby się przekonać, czy mnie trafił. Nie trafił.

- Tak jest trudniej, kiedy ktoś też do ciebie strzela! -zawołałam.

Przykucnęłam za wysokim metalowym rusztowaniem, na którym wisiało

siedem potężnych dzwonów. Każdy z nich wyglądał tak, jakby jedno jego

uderzenie mogło rozerwać moją błonę bębenkową na strzępy. Taras

widokowy był czymś w rodzaju ścieżki o szerokości nie większej niż dwa

i pół metra. Okrążała ona dzwony, a w murze co półtora metra

umieszczone było okienko.

Coombs znajdował się po przeciwnej stronie rusztowania -dzwony

stanowiły osłonę dla nas obojga.

Nagle odezwał się nieprzyjemnym, arogancko brzmiącym tonem:

- Witam na zamkuCamelot, poruczniku... Wszystkie ważne osobistości są

na dole... a pani chciało się wejść tyle pięter do góry, tylko po to, żeby ze

mną pogadać...

- Przyprowadziłam ze sobą kilku kumpli. Oni nie będą tracić czasu na

rozmowę, Rusty. Poczekają, żebyś strzelił, wtedy ustalą, gdzie dokładnie

jesteś, i raz-dwa cię załatwią. Czemu chcesz umrzeć w taki właśnie

sposób?

- Nie wiem, ale to, co pani mówi, całkiem mi odpowiada. Jeśli chce pani

umrzeć razem ze mną, to serdecznie zapraszam! ~ zawołał w odpowiedzi.

'

background image

Usiłowałam dostrzec przez pręty rusztowania, gdzie on dokładnie jest.

Słyszałam, jak zmienia magazynek.

- Miło mi, że się spotkaliśmy. Mam na myśli to, że krąg się zamyka,

prawda? Zabiłaś mojego ojca, suko, a teraz ja mogę zrobić z tobą

dokładnie to samo.

Jego głos dobiegał z coraz to innego miejsca, tak jakby cały czas był w

ruchu. Ja także ruszyłam dookoła dzwonów, trzymając cały czas glocka w

pogotowiu.

- Nie chcę, żebyś tu umierał, Rusty-

- Trochę za późno, poruczniku... Jak zwykle. Dałem wam

wszystko, co tylko udało mi się wymyślić. Symbol Chimery, furgonetkę,

telefon na 911... Co jeszcze miałem zrobić, wysłać wam pieprzonego e-

maila i powiedzieć: Hej, koledzy, jestem tutaj! Potrzebowaliście dużo

czasu, żeby odkryć prawdę. Kilka osób zapłaciło za to życiem.

Nagle odgłos strzałów zagrzechotał o metalową konstrukcję, a pociski

odbiły się z głośnym rezonansem od dzwonów.

Schyliłam się gwałtownie i skryłam głowę między rękoma.

- Twój ojciec nie żyje! - krzyknęłam. - To ci go nie zwróci.

Gdzie mógł teraz być? Zerknęłam przez szczelinę w rusztowaniu. Nagle

zamarłam.

Był tam! Patrzył prosto na mnie, tak jak jego ojciec, z pełnym wyższości

nienawistnym uśmiechem. Zobaczyłam lufę karabinu, wycelowaną we

mnie poprzez kraty rusztowania.

W tej samej chwili spostrzegłam nagły błysk i poczułam brutalne

uderzenie. Siła wystrzału przewróciła mnie w tył.

Upadłam ciężko na plecy. Pośpiesznie szukałam jakiejś osłony, podczas

background image

gdy Coombs biegł do mnie, żeby dokończyć dzieła. Palcami nerwowo

szukałam mojego glocka. Jezu, mój pistolet... nigdzie go nie było!

Strzał Coombsa wytrącił mi go z dłoni!

Chimera zbliżał się powoli, aż wreszcie stanął nade mną. Uniósł karabin

na wysokość mojej piersi.

- Musisz przyznać, że umiem strzelać, prawda? Zniknął ostatni cień

nadziei. Jego oczy były zielone i miały

taki zimny, beznamiętny wyraz. Jakże ja nienawidziłam tego drania.

- Nie popełniaj następnej zbrodni - powiedziałam, czując, jak zasycha mi

w gardle. - Za moment będą tu antyterroryści. Zabij mnie, a za pięć minut

będziesz następny.

Wzruszył ramionami.

- Teraz mógłbym się postawić nawet trenerowi. - Patrzył na mnie

martwym wzrokiem. - Ludzie tacy jak ty... Nie masz najmniejszego

pojęcia, co to znaczy stracić ojca. To wy, łajdaki, mi go zabraliście!

Patrzyłam, jak jego palce zaciskają się na spuście, i uwie-

rzyłam, że za chwilę umrę. Zmówiłam po cichu pacierz i pomyślałam:

Boże, ja nie chcę umierać.

Nagle rozległ się głęboki, rozdzierający uszy dźwięk. Wydawało mi się, że

od tego huku zawali się wieża. Jedno potężne uderzenie, a potem drugie i

jeszcze następne. Musiałam złapać się obiema rękoma za uszy, żeby nie

ogłuchnąć.

To były dzwony. Zaczęły bić i był to największy hałas, jaki kiedykolwiek

słyszałam. Cała wieża drżała od tych grzmotów.

Twarz Coombsa wykrzywił grymas potwornego bólu i zaskoczenia.

Zachwiał się, runął na posadzkę, zwinął się w kłębek, zasłaniając uszy.

background image

Widząc to, błyskawicznie sięgnęłam do nogawki spodni i wyszarpnęłam

berettę z kabury przy łydce.

Dalej wszystko potoczyło się tak szybko, jak w filmie ze zniekształconą

ścieżką dźwiękową.

Coombs poderwał swój karabin do góry.

Wystrzeliłam trzy razy, siła odrzutu szarpnęła moimi dłońmi. Dzwony nie

przestawały bić ani na chwilę.

Trzy ciemnoczerwone poszarpane rany wykwitły na szerokiej piersi

Coombsa. Siła uderzenia sprawiła, że przewrócił się do tyłu.

Znowu bicie dzwonów. Każde rozdzierające uszy uderzenie odbierałam

jak walnięcie młotem w czaszkę.

Coombs zdołał się podciągnąć do pozycji siedzącej. Zerknął w dół, na

swoje porozrywane ciało, a następnie zamrugał i spojrzaLna mnie

szklanym wzrokiem. Zobaczyłam, że celuje do mnie z karabinu.

- Ty też zginiesz, suko!

Ponownie nacisnęłam spust. Przy dźwięku dzwonów pocisk rozerwał mu

krtań. Osunął się z jękiem na podłogę, a oczy uciekły mu w tył głowy.

Spostrzegłam, że znowu przyciskam rękoma uszy. Bolała mnie głowa.

Podpełzłam do Coombsa i kopnęłam daleko jego broń. W powietrzu nadal

rozlegał się dźwięk dzwonów, nieznana mi melodia, która być może była

odpowiedzią na moją modlitwę.

Coś przyciągnęło mój wzrok, kiedy klęknęłam obok Coombsa.

- A więc tutaj jest - wyszeptałam.

Zakręcony ogon węża w kolorze czerwono-niebieskim przechodził w

tułów okrutnego kozła i dumne głowy, lwią i koźlą. Chimera... Jeden z

moich pocisków przeszył tułów tej dzikiej bestii. Wyglądała, jakby też

background image

była martwa.

Gdzieś z tyłu docierały do mnie okrzyki, ale nie podnosiłam się z klęczek.

Musiałam dać Coombsowi odpowiedź na coś, co od niego usłyszałam. Ty

nie masz najmniejszego pojęcia, co to znaczy... stracić ojca...

- Owszem, dobrze wiem - powiedziałam, patrząc w jego nieruchome oczy.

ROZDZIAŁ 120

Tym razem gazety się nie myliły. Chimera nie żył. Dochodzenie w sprawie

wielokrotnych zabójstw zostało zamknięte.

Jego zakończeniu nie towarzyszyła radość, przynajmniej mnie było do niej

daleko. Wydział zabójstw nie spotkał się we własnym gronie, żeby

uroczyście wytrzeć tablicę. Nie było toastów z moimi dziewczętami. Zbyt

wiele osób straciło życie. Miałam szczęście, że nie znalazłam się wśród

nich. Tak samo jak Claire i Cindy.

Wzięłam sobie kilka dni wolnego, żeby mój bok i ręka miały szansę nieco

wydobrzeć i by ekipa śledcza mogła ustalić do końca, co wydarzyło się

podczas strzelaniny. Włóczyłam się z Marthą, odbyłam kilka długich

spacerów wzdłuż Marina Green i do Fort Mason Park, kiedy pogoda się

zmieniła i zrobiło się wilgotno i chłodno.

Jednak przede wszystkim wciąż przeżywałam wydarzenia tego strasznego

śledztwa. Po raz drugi toczyłam walkę z zabójcą, który zadzwonił na 911.

Dlaczego tak się działo? Co to miało znaczyć? Czy to wszystko określało

w jakiś sposób moje życie i miejsce, do którego dotarłam?

Na chwilę została mi przy wrócona drogocenna część mojej przeszłości -

ojciec, którego tak naprawdę nigdy nie znałam. Zaraz potem znowu mi ją

odebrano. Ojciec zniknął w gęstej

mgle, tak samo jak wcześniej z niej wyszedł. Zdawałam sobie sprawę, że

background image

więcej go nie zobaczę.

Gdyby w tym czasie wpadł mi dó głowy jakiś mądry pomysł, co dalej

zrobić ze swoim życiem, mogłabym powiedzieć: Niech się tak stanie.

Gdybym potrafiła malować albo poczuła wewnętrzny przymus, żeby

otworzyć butik; albo gdyby odezwał się we mnie ukryty dotąd talent

literacki... Lecz, niestety, nie czułam najmniejszych skłonności w

jakimkolwiek kierunku.

Pod koniec tygodnia wróciłam więc potulnie do pracy.

Późnym popołudniem odezwał się brzęczyk interkomu. Szef wzywał mnie

do gabinetu. Kiedy tam weszłam, wstał i uścisnął mi rękę. Mówił, jak

bardzo jest ze mnie dumny, i prawie mu uwierzyłam.

- Dziękuję - powiedziałam i nawet udało mi się uśmiechnąć. - Czy

właśnie po to pan mnie wzywał?

Tracchio zdjął okulary i spojrzał na mnie z uśmiechem, za którym kryło

się poczucie winy.

- Nie. Proszę, niech pani usiądzie, poruczniku.

Z wielkiego orzechowego biurka wziął do ręki czerwony folder.

- Wstępne ustalenia w sprawie zastrzelenia Coombsa. Coombsa seniora.

Patrzyłam na niego wyczekująco. Nie miałam pojęcia, czy nasi biurokraci

znaleźli w laboratorium coś wzbudzającego podejrzenia.

- Proszę się nie niepokoić - zapewnft mnie Tracchio. -Wszystko w

porządku. Całkowicie jasną sytuacja.

Skinęłam głową. O co więc mogło mu chodzić?

- Prawdę mówiąc, jedna rzecz się nie zgadza. - Szef podniósł się zza

biurka i oparł się rękoma o blat. - W czasie sekcji z ciała Coombsa wyjęto

dziewięć pocisków. Trzy należały do dziewięciomilimetrówki Jacobiego;

background image

dwa pochodziły z broni Cappy'ego; jeden z twojego glocka; dwa z

dwudziestki Toma Pereza z wydziału napadów. To w sumie osiem.

Nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Dziewiąty pocisk nie pasuje do żadnej z tych broni.

¦ ¦ ":

..:;¦:: , .' <'¦

.¦•¦¦

. .¦.¦¦ ¦ -i ¦¦

" ; '!¦'¦¦

! :

j

i

¦¦ i

¦

¦ . ¦'¦¦

¦

¦ i ¦¦

''"i"

i '

'i ¦ ¦ i ¦

- Nie pasuje? - Podniosłam brwi. Nic nie rozumiałam. Komisja przebadała

każdy pistolet należący do policjantów biorących udział w strzelaninie, nie

wyłączając mojego.

Tracchio sięgnął do szuflady biurka. Wyciągnął stamtąd plastikową

torebkę zawierającą spłaszczony owalny kawałek metalu, w tym samym

background image

szarym kolorze, co jego oczy. Podał mi go.

- Proszę spojrzeć... Kaliber czterdzieści. Poczułam, jak przeszywa mnie

prąd. Kaliber czterdzieści...

- Śmieszna sprawa, ale jest identyczny jak te pociski. Mówiąc to, Tracchio

zaprezentował mi drugi woreczek

zawierający cztery inne kawałki, maleńkie i płaskie.

- Zostały wyjęte ze ścian garażu i drzew obok tego domu w południowym

San Francisco, gdzie śledziła pani Coombsa. - Patrzył na mnie badawczym

wzrokiem. - Może nasuwa się pani jakieś wyjaśnienie?

Szczęka mi opadła. Nic się tu nie zgadzało, z wyjątkiem... I w tej chwili

oczami wyobraźni zobaczyłam scenę przed Pałacem Sprawiedliwości.

Coombs zmierzał w moim kierunku z wyciągniętą do strzału ręką; ten

mrożący krew w żyłach moment, kiedy za- ^f trzymałam spojrzenie na

jego twarzy. A potem głos, o którym ciągłe myślałam - za jego plecami

ktoś wykrzyknął moje imię.

W tym zamieszaniu dobiegł mnie odgłos wystrzału... A potem Coombs się

zachwiał.

Pociski nie pasowały. Coombs został zastrzelony z pistoletu kaliber

czterdzieści... Z broni mojego ojca...

Pomyślałam o Martym i o tym, co mi obiecał, stojąc w drzwiach przed

odejściem z mojego domu.

Lindsay, więcej nie będę uciekał... To mój ojciec zastrzelił Franka

Coombsa na tamtych schodach. Był tam, żeby mnie

chronić.

- Nie odpowiedziała pani na moje pytanie, poruczniku. Czy może pani to

wyjaśnić? - zapytał ponownie Tracchio.

background image

Miałam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Nie miałam pojęcia, ile

Tracchio naprawdę wie, ale teraz byłam

¦--,.-1

1. ¦¦ H

i *

¦ '¦';

¦ :\.\

rh

¦¦ ¦ !'J

I" ¦. r

l,

jego policjantką-bohaterką. Schwytanie Chimery sprawiło że sprzed

nazwy jego stanowiska zniknęły słowa „pełniącą obowiązki". Jak sam

powiedział, akcja na schodach była

dobrze rozegrana.

- Nie, szefie - odpowiedziałam. - Nie mam pojęcia, jak

to się stało.

Tracchio popatrzył na mnie, ważąc w ręku ciężki tom akt, a potem skinął

głową i wsunął go na sam spód innych raportów.

- Świetnie się pani spisała, poruczniku. Nikt nie zrobiłby

tego lepiej.

Epilog

background image

Odlecę w dal

Cztery miesiące później...

Było przejrzyste, jasne marcowe popołudnie, kiedy wszyscy znów

spotkaliśmy się w kościele La Salle Heights.

Minęło prawie pięć miesięcy od pierwszego krwawego zamachu i

wszystkie pęknięcia w zewnętrznych ścianach zostały zaszpachlowane i

pomalowane na biało. Nad głównym wejściem do kościoła, tam, gdzie

znajdował się niegdyś przepiękny witraż, zawieszono białą zasłonę.

Wewnątrz, ramię przy ramieniu, siedzieli najważniejsi członkowie władz

miasta, a obok nich dumni parafianie i rodziny ofiar, zgromadzone

specjalnie na tę uroczystość. Nowe kamery jeździły na rolkach wzdłuż

bocznych naw, rejestrując materiał do wieczornego wydania wiadomości.

Chór, ubrany w białe szaty, zaintonował pieśń Fllfly away i po chwili cała

kaplica zdawała się drżeć od zwycięskiej siły wznoszących się głosów.

Niektórzy ludzie zaczęli klaskać w rytm muzyki, inni ocierali łzy.

Stałam z tyłu razem z Claire, Jill i Cindy i drżałam z emocji.

Kiedy chór skończył, do pulpitu podszedł Aaron Wislow. W czarnym

garniturze i koszuli wyglądał jak zwykle znakomicie i jednocześnie

dumnie. Nadal spotykali się z Cindy i wszystkie bardzo go polubiłyśmy.

Wśród zebranych zapadła cisza. Winslow popatrzył na morze głów,

powitał wszystkich pogodnym uśmiechem i rozpoczął kazanie.

- Zaledwie przed kilkoma miesiącami zabawa naszych dzieci została

brutalnie przerwana przez szaleńca. Widziałem, jak grad pocisków

zbezcześcił to miejsce. Dziewczynki z chóru, który śpiewał dziś dla was,

zostały schwytane w sid-

ła terroru. Wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie: dlaczego...? Jak to

background image

możliwe, że zginęła najmłodsza i najbardziej niewinna

z nas?

Okrzyki „Amen" odbiły się od belek stropu. Cindy wyszeptała mi do ucha:

- Niezły, prawda? Najlepsze jest to, że on naprawdę tak

myśli.

- I odpowiedzią jest... - ciągnął w niezmąconej ciszy Winslow - jedyną

możliwą odpowiedzią jest to, że ona przygotowała drogę nam, którzy

pójdziemy jej śladem.

Przebiegł wzrokiem po twarzach obecnych.

- Wszystkich nas coś łączy. Każdego z tutaj zgromadzonych, rodziny,

które opłakują utratę bliskich, i tych, którzy przyszli po prostu, żeby

pamiętać. Czarni czy biali, nienawiść zbrukała nas wszystkich. Ale

równocześnie w jakiś sposób zostaliśmy oczyszczeni. Żyjemy dalej.

Możemy żyć dalej.

Z tymi słowami dał znak grupce odświętnie ubranych małych dzieci,

stojących po bokach ogromnej, białej zasłony. Dziewczynka z

warkoczykami, najwyżej dziesięcioletnia, pociągnęła za sznur i zasłona z

głośnym szelestem opadła na ziemię.

Całą świątynię wypełniło mieniące się światło. Wszystkie głowy

odwróciły się, a z piersi wyrwało się głośne: „Och". Tam, gdzie jeszcze

niedawno ziała ogromna dziura ze sterczącymi resztkami szkła, teraz

błyszczał nienaruszony, wspaniały witraż. Rozległy się okrzyki zachwytu,

a potem wszyscy zaczęli bić brawo. Chór łagodnie rozpoczął hymn.

Wszystko było tak niesamowicie piękne.

Kiedy słuchałam poruszającej do głębi muzyki, coś we mnie drgnęło.

Zerknęłam na Cindy, Claire i Jill i pomyślałam z ulgą, jak wiele zmieniło

background image

się od czasu, kiedy stałam tutaj ostatni raz na pogrzebie Tashy Catchings.

W oczach wezbrały mi łzy. Poczułam na ramieniu palce Claire. Poszukała

mojej dłoni i delikatnie uścisnęła ją koniuszkami palców. Potem Cindy

ostrożnie wzięła mnie pod rękę.

Jill, stojąc za moimi plecami, objęła mnie za ramiona.

- Nie miałam racji wtedy, kiedy wieźli mnie na salę operacyjną -

wyszeptała mi prosto do ucha. - Sukinsyny nie mogą zwyciężyć. To my

wygrywamy. Musimy tylko poczekać, aż gra dobiegnie końca.

Wszystkie Cztery wpatrywałyśmy się w przepiękny witraż. Jezus w

powłóczystej szacie szedł w kierunku apostołów. Jego głowę otaczała żółta

aureola. Czterech czy pięciu uczniów postępowało Jego śladem. Wśród

nich była kobieta, która odwracała się i wyciągała rękę, jakby na kogoś

czekając...

Czekała na małą, czarną dziewczynkę, podobną do Tashy Catchings.

Dwa tygodnie później zaprosiłam w piątkowy wieczór na kolację moje

dziewczęta. Jill mówiła, że ma jakieś wspaniałe nowiny, którymi

koniecznie chce się z nami podzielić.

Wracałam właśnie z targu z siatkami pełnymi zakupów. Kiedy dotarłam do

przedsionka mojego mieszkania na pierwszym piętrze, pogrzebałam w

skrzynce na listy i wyjęłam pocztę. Różne katalogi i rachunki, jak zwykle.

Już miałam iść dalej, kiedy zauważyłam wśród nich cienką, białą kopertę.

Zwyczajną, lotniczą, z czerwonymi i niebieskimi strzałkami, taką, jaką

można dostać na każdej poczcie.

Serce skoczyło mi do gardła, kiedy rozpoznałam charakter pisma.

List został nadany w Cabo San Lucas, w Meksyku.

Postawiłam na podłodze siatki z zakupami, usiadłam na schodach i

background image

rozerwałam kopertę. Wyjęłam złożoną kartkę papieru w linię. Wewnątrz

było małe zdjęcie zrobione polaroi-dem.

„Moja śliczna córeczko". - Tak zaczynał się napisany nerwowymi

bazgrołami list. - „Chcę, żebyś teraz dowiedziała się o wszystkim.

Przebyłem długą drogę, żeby znaleźć się tutaj, gdzie jestem, ale więcej nie

będę uciekał.

Bez wątpienia wiesz, co zdarzyło się tamtego dnia przed

Pałacem. Wy, nowocześni gliniarze, macie przewagę nad takimi starymi

ślimakami jak ja. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że nie bałem się, iż to

musi wyjść na jaw. Przez parę dni pętałem się tu i ówdzie, żeby zobaczyć,

co będzie dalej. Raz nawet zadzwoniłem do ciebie do szpitala. To byłem

ja... Wiedziałem, że nie chcesz o mnie słyszeć, ale chciałem się upewnić,

że z tobą wszystko w porządku. I oczywiście - po prostu jesteś świetna.

Te słowa nie wystarczą, żebyś się dowiedziała, jak bardzo żałuję, że

znowu cię zawiodłem. Myliłem się w wielu sprawach: na przykład w tym,

że nie potrafisz zostawić wszystkiego za sobą. Wiedziałem o tym od

chwili, kiedy cię ponownie zobaczyłem. Dlaczego przyswojenie sobie tak

prostej lekcji musiało mi zabrać całe życie?

Ale miałem rację co do jednego. I to jest najważniejsze. Nikt nie jest na

tyle wielki, żeby w pewnej chwili nie potrzebować czyjejś pomocy...

choćby ze strony własnego ojca".

List był podpisany „Twój głupi tata", a pod spodem: „który naprawdę cię

kocha...".

Siedziałam, czytając list po raz drugi, i z trudem powstrzymywałam łzy.

Więc Marty w końcu znalazł miejsce, gdzie nic go już nie będzie dręczyć,

gdzie nikt go nie zna. Dławiła mnie bolesna świadomość, że mogę go

background image

więcej nie zobaczyć.

Szybkim ruchem odwróciłam ziarnistą fotografię.

To był Marty... w śmiesznej hawajskiej koszuli, upozowa-ny na tle

podniszczonej rybackiej łodzi, podniesionej na wyciągu, o długości może

trzech i pół metra. Na dole zdjęcia było parę zdań: Nowy początek nowego

życia. Kupiłem tę łódź. Sam ją pomalowałem. Może kiedyś spełnię twoje

marzenie...

Zaczęłam się śmiać... Co za palant, pomyślałam, kręcąc głową. Co on, do

wszystkich diabłów, wiedział o łodziach? Albo o łowieniu ryb? Z oceanem

miewał coś wspólnego jedynie wówczas, gdy wyznaczano go do

patrolowania Nadbrzeża Rybackiego.

Właśnie wtedy coś przykuło mój wzrok.

Coś na dalszym planie, za dumnym obliczem ojca, na tle masztów i

kadłubów błękitnej przystani i przepięknego nieba...

Zmrużyłam oczy i starałam się odcyfrować napis na świeżo pomalowanym

kadłubie nowej łodzi mojego ojca.

To było jedno słowo, nagryzmolone prostymi, białymi literami, nakreślone

jego własną, niewprawną ręką.

Imię łodzi: Maskotka.

Yakhsof-Huradas ebook:

1. David Morrell – Nocna ucieczka

background image

2. Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 03 - Męższczyzna na

balkonie

3. Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 02 - Męższczyzna, który

rozpłynął się w powietrzu

4. Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 01 – Roseanna

5. James Patterson - Alex Cross 03 - Jack i Jill

6. James Patterson - Kobiecy Klub Zbrodni 01 - Ty umrzesz

pierwszy

7. Daniel Suarez – Demon 01 – Demon

8. Ken Bruen - Jack Taylor 01 - Strażnicy Bezprawia

9. James Patterson – Kobiecy Klub Zbrodni 02 – Druga szansa


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cykl Kobiecy Klub Zbrodni 06 Patterson James & Paetro Maxine Szósty cel
Cykl Kobiecy Klub Zbrodni 01 Patterson James Ty umrzesz pierwszy
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 02 Druga szansa 2
James Patterson Kobiecy Klub Zbrodni 02 Druga szansa (& Andrew Gross)
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 04 Czwarty lipca 2
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 01 Ty umrzesz pierwszy
Patterson James & Gross Andrew Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty
Patterson James & Paetro Maxine Kobiecy Klub Zbrodni 07 Siódme niebo
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 06 Szósty cel
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 05 Piaty jezdziec apokalipsy
Patterson James & Gross Andrew Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty
Patterson James & Gross Andrew Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 05 Piąty jeździec apokalipsy 2
Patterson James & Paetro Maxine Kobiecy Klub Zbrodni 05 Piaty jezdziec apokalipsy
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 01 Ty umrzesz pierwszy
Patterson James & Paetro Maxine Kobiecy Klub Zbrodni 07 Siódme niebo
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 06 Szosty cel

więcej podobnych podstron