Romuald Pawlak Pusty ogrod

background image

Romuald Pawlak
























Pusty ogród
















© Romuald Pawlak 2005

www.fantastykapolska.pl

Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0 Polska.

background image

Wciąż krążę po ogrodzie i szukam jej, z coraz mniejszą wiarą.
Wciąż pytam o nią drzewa, ale żadne nie odpowiada. Jabłonie chylą ku ziemi swe

ciężkie korony, grusze wręcz uginają się od wiecznie dojrzałych owoców. Czasem pomiędzy
drzewami przemknie wiewiórka lub syty lis, znikając w bezkresnych przestrzeniach tego
sadu.

Wszędzie światło, dzień pozbawiony końca.
Już nie umiem czekać… na ciemność albo na cokolwiek, co uwolni mnie od tego

jałowego światła.

***

Najpierw ziemia zaszeleściła jak zmięty celofan. Zaraz potem, bez dalszych ostrzeżeń,

w górę wystrzelił gruby, wysoki na kilometr słup ognia. W jednej chwili wypalił grunt w
promieniu stu metrów i z paskudnym cmoknięciem wyssał powietrze dokoła. Odległy o trzy
kilometry od naszej kryjówki pałacyk Schoena przestał istnieć, spowiły go płomienie i gęsty
dym.

Raz, dwa, trzy, już nadbiegał stamtąd tajfun sprężonego powietrza. Wtuliliśmy się w

ziemię, wczepiliśmy pazurami w nierówność gruntu, która musiała wystarczyć jako
prowizoryczny okop. Czekaliśmy, aż fala przewali się nad naszymi plecami, zasypie grudami
ziemi. Na szczęście odległość osłabiała jej impet. Zmiatała niewielkie kamyki, nabijała
siniaki, ale nie łamała już kości, ani nie siekła odłamkami szkła wielkości sporych sztyletów.

Po wszystkim zerknąłem na swój oddział. Nikomu nic się nie stało. Archib, Fajzel,

Banach, Gryczewski oraz piękna Veidana ze spokojem zbierali z ziemi plecaki. Ich działania
były zupełnie rutynowe, choć pół roku temu jeden z takich wybuchów zabił Ihario, poza mną
najstarszego stażem członka naszej grupki. Tylko w oczach Kurczaka wciąż błyskał strach,
dzieciak zawsze bał się hałasów. No i Strosz nie reagował, ale on tak po prostu miał, można
było czasem pomyśleć, że jest głuchoniemy. Flegmatyczny Visarianin wnosił do zespołu
spokój, jakiego zazwyczaj brakowało nam wszystkim. A Kum-kumbi tylko uśmiechał się
tymi żabimi ustami, choć gdyby podmuch był silniejszy, to właśnie jego delikatne ciało
odniosłoby najwięcej obrażeń.

- Blisko było – chrapliwie odezwał się Archib, przerywając moje rozmyślania.

Nerwowo potarł popielate futro na karku. Był tak zarośnięty, że nie dało się tego nazwać
inaczej, choć dziwnie się używało takich określeń do opisu rozumnej istoty, podobnej do
człowieka. – I ogień jakby wyższy niż dotąd.

Złożyłem w kostkę mapę Silesii i skinąłem ponuro głową, przyznając mu rację. Przez

długi czas od chwili, gdy zostaliśmy zaatakowani (czy też nastąpiła „katastrofa”, jak upierali
się to nazywać niektórzy) ogień spadał z nieba wąskimi smugami niszczącego żywiołu,
przypominającymi wiązki wystrzeliwane z orbitalnego lasera. Ostatnio jednak coraz częściej
wyskakiwał spod ziemi. Ostrzał z góry dawał cień szansy na przeżycie, jakąś minutę czy dwie
by zebrać się do ucieczki. Atak od dołu – nie. Zaskakiwał i niszczył. Tylko szczęście
decydowało o przetrwaniu.

Veidana spokojnie obsysała paznokcie, nie zważając na sardoniczne spojrzenie

Archiba. Wyglądało na to, że wybuch nie sprawił na niej żadnego wrażenia, nie widziała w
nim żadnego zagrożenia dla siebie. Co oznaczało, że my również byliśmy bezpieczni. Każdy
z członków naszej grupy był swoistym barometrem, rozpoznającym specyficzny rodzaj
niebezpieczeństw. Dbając o siebie, jednocześnie zapewnialiśmy ochronę reszcie grupy. Z tego
wynikała nasza siła: połączenie zdrowych egoizmów, zapewniających przetrwanie całej
drużynie.

Nagle dziewczyna gwałtownie poderwała głowę i wysyczała coś w tym dziwnym,

atonalnym języku. W jej krótkich włosach pojawiły się niebieskie rozbłyski, sygnalizujące
ogromne zaniepokojenie, a na wiotkich, odkrytych ramionach wystąpiły szkarłatne plamy.

background image

Wszyscy momentalnie zamarli. Paranoiczne odruchy to podstawa przetrwania w

ruinach aglomeracji. Fałszywy alarm można zawsze wyśmiać. Później, po sprawdzeniu.
Przeoczenie prawdziwego zagrożenia oznaczało śmierć.

Veidana złapała się za głowę i wydała przenikliwy, bolesny okrzyk. W tym momencie

nawet Fajzel oderwał grube, kanciaste paluchy od sprzączek plecaka, przy których spokojnie
dotąd gmerał i omiótł okolicę czujnym spojrzeniem, nie wiedząc skąd i jakie nadchodzi
zagrożenie. W powietrzu unosił się gryzący zapach karbolu, a spomiędzy palców dziewczyny
zaczęła skapywać pienista różowa ciecz. Najwyraźniej Veidana porzygała się ze strachu.

Niespodziewane „puuuf!” wstrząsnęło powietrzem w miejscu, gdzie jeszcze dziesięć

minut temu w wielkim parku stał niemal nietknięty dziewiętnastowieczny pałacyk starego
niemieckiego rodu. Powietrze dziwnie zmętniało, a chwilę później coś delikatnie opadło na
ziemię. Jasnożółty, wyglądający jak pestka cytryny, kilkudziesięciometrowy kształt. Ziarno.

Niech to szlag!
- Wiać! – krzyknąłem rzucając się do ucieczki i łapiąc plecak z mapą, bez której nie

zdołalibyśmy przeżyć. Cała reszta dobytku została na ziemi, nie warto było za nią umierać.

Gnaliśmy na oślep, byle dalej od Ziarna. Półnagi Gryczewski, oblepiony kurzem,

osłabiona Veidana, uwolniona od ciężaru plecaka. Dopóki nie odnajdziemy którejś z
bezpiecznych bram do jej świata, będzie zdychała z braku jedzenia.

Pobiegliśmy na Stawiki, kierując się na pierwszy z kilku zbiorników, odległy o jakieś

sto metrów. Irytujące brzęczenie, od którego drętwiały mięśnie i pękały bębenki, stawało się
coraz głośniejsze, unosiło się tuż za naszymi plecami.

Kum-kumbi wysforował się naprzód i wpadł z chlupotem do stawu, wzbijając

fontanny zimnej, cuchnącej wody. Rzuciliśmy się za nim szukając schronienia jakieś dziesięć
metrów od brzegu. Tyle powinno wystarczyć, dalej robiło się zbyt głęboko.

Ziarno eksplodowało bez żadnego ostrzeżenia, wyrzucając w powietrze dziesiątki

łusek, które wirowały setki metrów w górę niczym gigantyczne łodzie wikingów, mocno
zagięte na obu końcach. Przyglądałem im się bez niepokoju, nie stanowiły żadnego
zagrożenia, spadną na zrujnowane dzielnice, zmiażdżą resztki opustoszałych blokowisk
odległych o kilka kilometrów od tego miejsca.

Znacznie większe niebezpieczeństwo stanowiła rozprężająca się na wszystkie strony

główna masa Ziarna, która sunęła po ziemi w gigantycznej chmurze pyłu, porywając domy i
drzewa jak potężny lodowiec, któremu gwałtownie przyspieszył zegar biologiczny. Walcząc o
lebensraum, Ziarno jak każda żywa istota, wchłaniało wszystko, co stanęło mu na drodze.

Nie radziło sobie jednak z wodą. Z niewiadomego powodu pęczniejąca tkanka Ziarna

przestawała się rozrastać, jeśli z którejś strony ograniczał ją jakiś zbiornik wodny. Pędy, które
w dogodnych warunkach mogły wystrzelić na pięć kilometrów, w podmokłej okolicy nie
dorastały nawet pięćdziesięciu metrów. To właśnie dlatego szukaliśmy schronienia na
Stawikach. Stojąc po szyję w pełnej brudu wodzie wpatrywaliśmy się w masę tajemniczego,
obcego cielska, poprzedzaną przez wirujący wał ziemi, gruzu i wyrwanych z korzeniami
drzew. Powietrze drżało od potwornego huku, przypominającego wycie wszystkich demonów
zamieszkujących podziemne korytarze starożytnej aglomeracji. Dźwięk wspinał się na
wysokie, niemal niesłyszalne rejestry, zniżał się ku basom, od których falowała ziemia,
obracał w gruzy domy i wyciskał z nas resztki tchu.

Wreszcie z dziwnym cmoknięciem Ziarno przestało rosnąć. Lawina gruzu zatrzymała

się pół kilometra od nas.

Choć wiedziałem, co teraz nastąpi, nadal nie potrafiłem na to spokojnie patrzeć.

Opadająca chmura pyłu odsłaniała po kawałku całą grozę i potęgę przerażającej budowli.

Owalna, szara podstawa, obejmująca obszar jakichś dwóch kilometrów, w jej centrum

jaskrawozielony pień, strzelający w górę na pięćset metrów. Setki gałęzi, prostych,
pokrzywionych, rosnących wprost na boki, lub wijących się wokół pnia, tworzyły splątaną
barierę, praktycznie niemożliwą do przebycia. Istniały sposoby przedostania się do wnętrza

background image

Ziarna, o ile ktoś wiedział, jak uniknąć ruchomych, cholernie czułych ostrzy, porastających i
gałęzie i pień, pełen niebezpiecznych zakamarków. Choć tak właściwie same ostrza to mały
pikuś, dużo gorsze były przemieszczające się fragmenty liści, które potrafiły się nagle
pojawić parę metrów dalej, tak jakby nic nie łączyło ich z pniem. Potrafiły przeniknąć przez
każdą przeszkodę, a ludzkie ciało nie stanowiło dla nich żadnej bariery.

Archib twierdził, że Ziarna żyją w co najmniej sześciowymiarowej przestrzeni. Nic

nie rozumiałem z hesterniańskiej matematyki, ale tutaj ważny był tylko wniosek. Obaj
wierzyliśmy, że te obiekty pochodzą ze świata, w którym obowiązują inne reguły. Takiego, w
którym istnieje wiedza o wymiarach dla nas niedostępnych. Nikt nie rozumiał, jakim cudem
te paskudztwa potrafiły w kilka minut osiągnąć takie rozmiary, skoro nie czerpały masy i
energii z zewnątrz.

W ramach eksperymentu pewnego dnia spróbowaliśmy zbadać te dziwaczne,

niewidoczne płaszczyzny, na których zdawały się trzymać liście. Rzucając różnymi
przedmiotami, chcieliśmy sprawdzić, czy coś je zatrzyma, czy przelecą na drugą stronę i
spadną? Nic z tych rzeczy. Niezależnie od tego, czy był to nóż, kamień czy patyk, wszystko
znikało bezpowrotnie, tak, jakby trafiało do innego wymiaru.

- Obudź się – trącił mnie łokciem Gryczewski. – Bo cię ryby zeżrą.
Odepchnąłem jego rękę, próbując ukryć, jak bardzo mnie wkurzał.. Odbijając się

lekko nogami od dna, podpłynąłem kawałek w stronę brzegu. Parę metrów dalej Kum-Kumbi
taplał się jak dziecko, ciesząc się każdą chwilą spędzoną w wodzie. Dla tych zdecydowanie
ziemno-wodnych stworzeń, nie istniało nic przyjemniejszego niż brodzić w gęstym mule i
tarzać się wśród wodorostów.

Z głośnym mlaśnięciem wygrzebałem się z przybrzeżnego błocka i spojrzałem na

resztę grupy, nadal niezbyt skłonną do opuszczenia bezpiecznego zbiornika. Tym razem
obyło się bez strat, nie licząc plecaka Veidany. Dziewczyna przestała już wymiotować, wciąż
jednak nie wyglądała najlepiej. Zrobiła sobie mokry okład na czoło, a w jej spojrzeniu można
było znowu wyczytać lekkie roztargnienie, które zdawało jej się nigdy nie opuszczać.

Jej reakcja na Ziarna należała do tych dziwnych. Ale tylko dzięki temu wciąż żyjemy.

To ona jako jedyna potrafiła wyczuć w porę Ziarna.

***

My, czyli ja, Gryczewski, Kurczak i Banach, pochodziliśmy z Silesii, nigdy się stąd

nie ruszaliśmy. Fajzel dotarł do nas ze świata, do którego nie miał najmniejszego zamiaru
wracać, wyglądającego w jego opowieściach niczym krzyżówka upalnej i wilgotnej miejskiej
dżungli porastającej całą planetę, z totalitarną fabryką, zatrudniającą wszystkich
mieszkańców. W naszym klimacie wciąż kulił się z zimna. Zupełnie odwrotnie wyglądało z
Kum-Kumem, który ciągle jak żaba szukał cienia i wilgoci, bezbłędnie wyszukując wszystkie
źródła wody. Chociaż tak różni, obaj polubili się z mety, a jeden za drugiego bez wahania
nadstawiłby karku.

Archib był urodzonym wojownikiem pochodzącym ze świata, który wciąż mnie

zadziwiał. Gigantyczna, chłodna planeta o niskiej grawitacji, na której Hesternianie stawiali
swoje dziwaczne, przysadziste miasta, skryte w olbrzymiej mierze pod ziemią, pełne
budynków sięgających ledwie czterech pięter w górę, lecz rozciągających się na szerokość aż
po kres horyzontu.

O świecie Strosza wiedzieliśmy tylko tyle, że z niego uciekł przy pierwszej

nadarzającej się okazji. Nigdy nie znaleźliśmy właściwej bramy do jego rzeczywistości, choć
istniała również możliwość, że celowo wprowadzał nas w błąd. Na szczęście nie musiał
wracać do siebie po jedzenie, potrafił wyżyć na ziemskich produktach. Choć sporo czasu
musiał z tego powodu spędzić w krzakach.

Wśród poległych członków naszej grupy mieliśmy Bonettiego ze świata, którego nikt

background image

poza mną nie rozumiał, on za to potrafił porozumieć się każdym zwierzęciem czy rośliną,
Gzara, istotę z gumy, przy której nawet Kum-Kum sprawiał wrażenie humanoida oraz Ihario,
do złudzenia przypominającego człowieka, pod warunkiem, że istniała gdzieś alternatywna
Ziemia, w której zwyciężyli bizantyjscy ikonoklaści.

Veidana była jedyna kobietą pośród nas. Jednak nawet ona, choć wiedziała o

otwierających się bramach do świata Ziaren, nie potrafiła powiedzieć, dlaczego towarzyszy
temu słup ognia. Coś wybuchało lub spadało z niebios, chwile później pojawiało się Ziarno i
zagnieżdżało w oczyszczonym miejscu. Wyglądało to tak, jakby wzrastało na popiele i
zgliszczach, czerpiąc energię z destrukcji, wystrzeliwując pod niebiosa straszliwą budowlę
pełną bram, które wiodły do nieznanych światów. Nie potrafiliśmy tego zrozumieć,
wiedzieliśmy jednak, że każdy słup ognia oznaczał, iż kolejne Ziarno rozpoczęło swoją
ekspansję.

Ich świat powoli zaczynał dominować nad naszą planetą. Dwa lata temu straciłem

ostatni kontakt z grupami działającymi poza terytorium Silesii, ale obserwując rozmiar
zniszczeń, jakie ostatnio zaszły, miałem powody podejrzewać, że reszta świata wcale nie
wygląda lepiej.

My na szczęście mieliśmy Veidanę. Jej dar nieraz już ocalił nam życie. Uśmiechnąłem

się do niej kącikiem ust i skinieniem ręki przywołałem resztę grupy.

- Alarm odwołany – oznajmiłem. – Spadamy stąd.
Nie czekając aż się wygramolą odwróciłem się plecami do wody, mierząc wzrokiem

splątane konary gigantycznego miasta, które wyrosło z Ziarna.

***

Archib nerwowo podrapał swoją rudą brodę w miejscu, gdzie z gęstwy płomienistych

kędziorów wyłaniała się ciemna plamka popalonych włosów. Był to ślad po jednym z
wybuchów, który trafił w jakieś magazyny chemiczne i na parę kilometrów dokoła rozrzucił
żrącą substancję. Hesternianin miał w tym miejscu wciąż niezagojoną ranę, której się
wstydził. Jak widać, było to uczucie wspólne co najmniej kilku gatunkom.

- Kalafiory pojawiają się coraz częściej – mruknął.
Jak zwykle, trafił w sedno. Kalafiorem, rzecz jasna, nazywał Ziarna.
– Zabraknie zaraz miejsca, ja ci to mówię – dodał, rozglądając się dokoła. Na miejsce

odpoczynku wybrałem płaski teren kilkadziesiąt metrów od brzegu jeziora, lekko zaklęśnięty,
dzięki czemu my nie byliśmy widoczni, natomiast ktoś podchodzący na pewno zostałby
zauważony. O ile ktoś miałby ochotę podejść do świeżo otwartego Ziarna.

Skinąłem głową. Tak, Archib miał rację. Nawet ten chybotliwy świat po katastrofie

ulegał niepokojącym przeobrażeniom.

- Odejdziemy stąd, jeśli będzie trzeba – mruknąłem, przyglądając się Veidanie, wokół

której jak zwykle kręcił się Kum-kumbi. Coś go przyciągało do Santarianki, nawet kiedy nie
miała okresu.

- A dokąd? – burknął Fajzel, podchodząc niepostrzeżenie. Na jego ciemnej,

niesymetrycznej twarzy błysnęło zainteresowanie.

- A choćby do twojego świata – odparłem.
Odwróciłem się w drugą stronę, gdzie za stawami leżały Katowice. Kolumny Ziaren

sterczały tam niby gęsty las.

Zapewne sytuacja wszędzie wyglądała tak samo źle. Nie zamierzałem nigdzie iść, do

jakiegoś innego świata. I póki to ja rządziłem grupą, nigdzie się stąd nie ruszymy. A w
każdym razie nie Fajzel będzie o tym decydować.

Pewno byśmy rozmawiali dalej, gdyby nie Kurczak. Zaczął znów popiskiwać i rzucać

się dokoła jak szalony. Tańczył niby koguci derwisz, modląc się nie wiadomo do kogo i o co.
Może o łagodną śmierć dla siebie, a może o magazyn pełen żywności dla nas.

background image

- Łapię! – krzyknęła Veidana, która była najbliżej kamienia, na którym jeszcze chwilę

temu siedział nastolatek.

Znów miał atak. Wymykał się rękom próbującym go pochwycić, zamknąć w

opiekuńczym uścisku – uciekał, jakby jego ręce i nogi musiały swoje wyskakać, a gardło
wypiszczeć, żeby przez następny tydzień Kurczak przypominał normalnego młodego
człowieka, zachowywał się przewidywalnie i stanowił wsparcie dla reszty grupy.

Miał szczęście, że trafił na nas. Dokładnie taki atak wywiódł go kiedyś z kryjówki,

gdy przechodziliśmy tuż obok. Nagle wyskoczył taki dziwoląg z jakiejś piwnicy, piszcząc,
jęcząc i sprawiając wrażenie, że jest albo święty, albo szalony. Dziś już bym go nie wziął, ale
wtedy uważałem, że należy brać do grupy każdego, kto da się wciągnąć, choćby za uszy.
Miałem nadzieję, że uda się odtworzyć jakąś społeczność na tych ziemiach. Cztery czy pięć
lat temu byłem jeszcze bardzo naiwny.

Kurczak przydawał się jednak. Gdy nie był ogarnięty amokiem, umiał wleźć w tak

ciasne dziury, w jakie nie mieścił się żaden z nas. Co czasem miało znaczenie. Choć kiedyś
jego atak w najmniej wygodnej chwili może zabić nas wszystkich, dobrze zdawałem sobie z
tego sprawę. Jednak po śmierci Gzara, który bardziej przypominał węża niż człowieka,
musieliśmy mieć kogoś, kto wciśnie się w małe okienko i od środka otworzy magazyn albo
przeciśnie przez szyb komina.

Wreszcie Fajzel złapał chłopca i trzymał szamocącego się w ramionach, aż Kurczak

zwiądł mu w rękach, zasnął, a z ust zaczęła ciec ślina.

Biedny chłopak – pomyślałem. A potem odwróciłem głowę od Fajzela i Kurczaka.
Pora było rozejrzeć się za schronieniem na noc.

***

Żyłem w Aglomeracji od początku, kiedy jeszcze nie była jednym wielkim miastem,

tylko całym szeregiem miast i miasteczek nanizanych na kilka sznurków tras kolejowych i
dróg szybkiego ruchu.

Znałem ją nieźle. Łapałem kierunki, wiedziałem, gdzie jest zabudowa, a gdzie puste

tereny przemysłowe.

Jednak po katastrofie wszystko się zmieniło i każde miejsce trzeba było badać od

nowa. Nigdy nie wiadomo, co wylezie z piwnicy domu. Co albo kto. Pozornie puste
przestrzenie pomiędzy domami mogły zawierać pułapki. Mur mógł skruszeć, a komin spaść.

Każda noc to było wyzwanie. Staraliśmy się nocować w jednym miejscu tylko raz. Bo

z każdą chwilą wzrastało ryzyko, że inna grupa albo jakieś zagrożenie zechcą nas odwiedzić.

Kiedyś, na początku, w trakcie rozmowy z szefem innej grupy, Hirszem, usłyszałem

od niego, że lepiej wciąż być w ruchu, bo inaczej zbiera się pod ziemią ogień. Po tygodniu
czy dwóch ryzyko jest już bardzo wielkie. Choć nie uznałem tego za niepodważalny pewnik,
lepiej nie kusić licha. I tak ciężko było przetrwać na tym terenie. Potem sprawa rozstrzygnęła
się w inny sposób, dzięki sieciom. Szkoda, że nie mogłem tego powiedzieć Hirszowi, ale jego
grupa zniknęła, zapewne pochłonięta przez jakąś katastrofę.

Teren na skraju jeziora porośnięty był rachitycznymi krzewami. Dalej, w stronę

Katowic, rozciągały się ruiny wielkiego osiedla wieżowców. Te w czasie swoich wędrówek
omijałem, chyba że mieliśmy czas i siły na sprawdzanie całego domu. Wciąż nie wyrosła tam
żadna budowla z innego świata, ale spadające z wysokości kilku pięter płyty, inne
wojowniczo nastawione grupy – których było najwięcej – albo kanibale ukrywający się w
labiryntach piwnic stanowili duże ryzyko.

Mogliśmy zanocować w szczerym polu. Zdarzało się nie raz. Ognie przestawały być

groźne po zmierzchu, jedynie inni ludzie i ciche pułapki były pewnym ryzykiem. W nocy
sieci zdawały się nie być groźne.

Lepiej jednak było nocować w pomieszczeniach. Łatwiej się bronić, no i nie cały

background image

świat wiedział wtedy o naszej obecności na danym terenie.

Do zmierzchu zostały jeszcze ze trzy godziny. Ruszyliśmy skrajem stawu w stronę

szeregu niskich budynków.

Po godzinie dotarliśmy do willowej dzielnicy. Miałem tu swoje ulubione ulice, nawet

domy. Teraz jednak znajdowaliśmy się po drugiej stronie osiedla.

- Dobra, sprawdzamy ten dom – wskazałem czerwony budynek stojący pośrodku

ulicy. Nie wyróżniał się niczym, był tylko może mniej zadbany. Jednak drzewa rosły tu
zdrowo, a podchodząc, spłoszyliśmy parę ptaków. Odfrunęły, gniewnie łopocząc skrzydłami i
złorzecząc nam w swoich językach.

Nie musiałem nikogo wyznaczać. Archib poprawił swoją strzelbę na ramieniu, wyjął

zza cholewy buta długi cienki nóż i niemal bezszelestnie ruszył w tamtą stronę. Ktoś, kto go
nie widział w akcji, zdziwiłby się, jak ten rosły, studwudziestokilogramowy humanoid o
posturze niedźwiedzia potrafi niemal bezszelestnie się skradać.

W ciemnych, ciasnych pomieszczeniach radził sobie bez porównania lepiej niż my.

Nocami, kiedy nie mogliśmy zasnąć, trochę mi opowiadał o swoim świecie. Jego Hestern był
piękny, ale brutalny. Mężczyźni walczyli wciąż w pojedynkach. Archib, jak sam przyznał,
strasznie się kontrolował, żeby nie wchodzić w rywalizację tutaj. Tym chętniej chodził na
zwiad i miał już kilka wygranych pojedynków z różnymi istotami.

Odprowadzałem go jednak niespokojnym wzrokiem. W grupie mieliśmy tylko

jednego Archiba. Każdy mógł iść na zwiady, ale czy każdy by wrócił?

Hesternianin szybko jednak ponownie pojawił się na ulicy. Wracał, sapiąc po

swojemu. Zatrzymał się w połowie uliczki i dał mi znak, żebym podszedł. Starając się
powstrzymać nerwowe drgnięcie serca, ruszyłem w jego stronę.

- Nadaje się – mruknął. - Ale te trupy w piwnicy nie budzą zaufania.
Zasępiłem się.
- Świeże?
Archib głośno wypuścił nosem powietrze, co w tym przypadku oznaczało „nie”.
- Stare, sprzed miesiąca lub dwóch. Nie podobają mi się, mają wycięte mięśnie.
W milczeniu popatrzyłem na resztę grupy, oczekującą ze dwadzieścia kroków od nas.
- Nocowałbym – uprzedził moje pytanie Archib. – Ale ze wzmocnionymi wartami.

Tylko do świtu, a potem wiałbym jak najdalej stąd, kapitanie. W ogóle bym na jakiś czas
opuścił tę ziemię. Nie lubię walczyć z kanibalami – skrzywił się ze wstrętem. Dla niego było
to mało honorowe zabijanie.

- Tak zrobimy – zadecydowałem, spoglądając na domy po drugiej stronie ulicy. Grupa

potrzebowała odpoczynku, szalona ucieczka nadszarpnęła siły, a zbliżała się noc. No i trzeba
było pomyśleć, co z pozostawionym sprzętem.

- Daj ich na górę, zabezpiecz piętro, a ja idę zobaczyć martwiaków – nakazałem

wielkoludowi.

Pchnąłem furtkę i trzymając broń w pogotowiu wszedłem do środka domu głównymi

drzwiami. Wewnątrz wirował jeszcze kurz, wzbity przez Archiba. Nic nie wskazywało na to,
aby po katastrofie nadal mieszkali tu ludzie.

Zszedłem do piwnicy.
Czworo martwych ludzi leżało na podłodze. Ktoś, jakieś stworzenie lub człowiek,

pozbawiło ich największych mięśni. Pochyliłem się, uważnie oglądając przedramiona, plecy i
uda. Szukałem śladów ostrych cięć – i znalazłem je.

Wszyscy byli ludźmi, jak ja. Nie Obcymi z innych światów. Miesiąc temu zanocowali

tu, chyba że ktoś ich zatargał do tej piwnicy.

Na przykład kanibale.
Gdy nastąpiła katastrofa, bardzo szybko okazało się, że wyjście na otwarty teren grozi

złapaniem przez sieci czy inne pułapki, natomiast nie ma jedzenia dla tylu ludzi. Głód
sprawił, że zaczęło się wzajemne zjadanie. Po roku w Aglomeracji – roku głodu, chorób i

background image

katastrof, w tym ognia z nieba i ziemi - pozostała może jedna setna wcześniejszej populacji.
W tym wiele grup żywiących się ludzkim mięsem. Polujących na słabszych lub pechowych.
Ładnych kilka razy walczyliśmy o życie z takimi watahami.

Potem przez kilka lat nie słyszałem o ludożercach, bo choć mogły się zdarzać

pojedyncze osobniki, na terenie Aglomeracji żyło już tak niewielu ludzi, a ci trzymali się w
grupach, że ludożercy nie znajdowali dla siebie dość ofiar.

Ostatnio pojawiły się ślady – ale ofiarami byli Obcy, nie ludzie, zatem podejrzewałem,

że napastnicy przyszli z któregoś ze światów wrośniętych w nasz.

Nagle za sobą usłyszałem szelest. Odwróciłem się gwałtownie, kierując tam broń… i

opuściłem ją łagodnie.

- Kurczak, nie strasz ludzi – mruknąłem.
Dzieciak nie odpowiedział. Patrzył na trupy, a jego twarz z wolna szarzała.
Wreszcie z rykiem uciekł na górę.
W pierwszej chwili zgłupiałem, dopiero po chwili przyszła myśl, że może mały coś

rozpoznał. Może miał kiedyś do czynienia z kanibalami? Będę musiał z nim o tym
porozmawiać, jak już dojdzie do siebie.

Powędrowałem na górę, gdzie było kilka pokoi. Moja grupa rozłożyła się w

największym, na wprost schodów. Kiedyś był to sporych rozmiarów pokój gościnny. Nawet
teraz zostało sporo mebli, w tym wielkie łoże w barwie czerwonego wina.

Kurczak chlipał wciśnięty w pierś Veidany, która głaskała jego włosy, szepcząc w nie

jakieś uspokajające słowa.

Popatrzyłem na resztę grupy. Rozłożyli się dookoła ścian.
Trupy były stare. Ci, którzy się nimi pożywili, pewno dawno odeszli. Jednak lepiej

było nie ryzykować.

- Podwójne straże na dzisiejszą noc – zarządziłem.
Archib przestał obserwować kruki na ulicy przez wielkie okno balkonowe, podniósł

się i zrobił krok w moją stronę.

- Straciliśmy sporo sprzętu, Adam – mruknął. – Wrócę i pozbieram, co się da. To

niedaleko, warto spróbować.

Wyprowadziłem go na korytarz, a potem w bok, w stronę innego okna,

przypominającego okrętowy bulaj.

- Wolę stracić sprzęt niż ciebie, przecież wiesz – powiedziałem półgłosem, kiedy już

uznałem, że reszta grupy raczej nas nie usłyszy.

Hesternianin wzruszył ramionami.
- Tam jest sporo naszej broni, sprzętu Veidany i jej jedzenia. Łatwiej wrócić do naszej

kryjówki niż szukać go w malezjańskim mieście, przypomnij sobie – zauważył cierpko.

Miał rację. Świat Veidany wyglądał słodko, była to jednak słodycz krwi. Któregoś

razu, kiedy tam poszliśmy, omal nie zginęliśmy w pułapce. Potem już nigdy się to nie
powtórzyło, ale uraz pozostał.

- Uwinę się w dwie godziny, a chyba coś koło tego mamy do zmierzchu – mruknął

Hesternianin. – Pójdę sam, wrócę cało. A jak zauważę niebezpieczeństwo, cofnę się, obiecuję.

Skinąłem głową.
- Szanuj tę włochatą skórę – powiedziałem. – Chciałbym sobie z niej kiedyś zrobić

kurtkę.

Roześmiał się chrapliwie i ruszył po swoje rzeczy. Wyjmował z kieszeni zbędny

balast, za to z plecaka brał broń i wszystko, co było niezbędne do przeżycia.

Kiedy odchodził, patrzyłem na niego. Stąpał równo, jakby wcale się nie bojąc. Ale

wiele ze sobą rozmawialiśmy – jego język, hardu, poznałem chyba najlepiej, a on dobrze
nauczył się polskiego – i wiedziałem, że teraz Archib się boi. Tylko że umie zapanować nad
swoim strachem, przekuć go na ostrożność. Dlatego wyszedł z niejednej opresji, a moja grupa
wraz z nim.

background image

Tak, miałem dobrą, mocną grupę. Niewielką, ale zdolną przeżyć lata, a nie dni czy

miesiące w tym wielkim mieście pełnym pułapek.

Wyszedłem na taras. Dobrze zapamiętałem, że z boku, niknąc w gęstych zdziczałych

krzewach, biegła drabinka. Zawołałem Fajzela i razem oderwaliśmy drabinkę najpierw z dołu,
później z góry i wciągnęliśmy ją na taras.

Potem zaminowaliśmy drzwi, na razie wszystkie poza głównym wejściem do willi, a

na piętrze wszystkie okna poza wyjściowym na taras – te dokończymy, kiedy wróci Archib.
Błogosławiłem dzień, w którym wdarliśmy się do opuszczonej jednostki wojskowej niedaleko
Gliwic, leżących niemal na skraju Aglomeracji. Szliśmy tam po długą broń, ale materiał
wybuchowy i skrzynka granatów też bardzo się przydały. Oczywiście, część tej zdobyczy
samodzielnie ukryłem – wciąż tam były, żadne Ziarno nie wyrosło na pustkowiach poligonu.
Reszta służyła nam dotąd. Nikt nie zaskoczy nas w czasie snu, nigdy nie odstępowałem od
minowania wszystkich wejść. Ten towar mieliśmy rozdzielony w zasobnikach, których nigdy
nie zdejmowaliśmy, poza porą snu.

- A teraz możemy coś zjeść – mruknąłem.
Wciąż mieliśmy trochę zapasów. Wiedziałem jednak, że wkrótce nadejdzie taki

tydzień, gdy będziemy musieli podjąć ryzyko odwiedzenia kilku światów, aby każdy z grupy
miał swoje jedzenie.

Na pewno łatwiej by było stworzyć grupę z jednej rasy, najlepiej ludzi. Ale oprócz

zalet, takie rozwiązanie miało wiele wad – w tym tę największą. Aglomeracja przestała być
jednym światem, stała się czymś na kształt skrzyżowania. Ziarna, patrzące na nas z wysoka,
zawładnęły przestrzenią, a bramy do światów sprawiły, że pojawiło się kilka obcych ras. A
zapewne niektórzy ludzie poszli do Hesterna czy Jestu.

Jednak różnorodność grupy komplikowała zaopatrywanie się w żywność. Nie

mogliśmy jeść wszyscy tego samego. Woda – tak, pasowała wszystkim, i nie było z nią
problemu. Ale owoce, mięso i inne rodzaje jedzenia – tu było różnie. Wolałem nie ryzykować
i zapuszczaliśmy się od czasu do czasu na sam skraj danego świata, aby nasz członek grupy
mógł uzupełnić zapasy na jakiś czas. Zbudowałem też dwa magazyny. Tyle, że w tej chwili
byliśmy od nich dosyć daleko.

Veidana obierała pambu, owoc w smaku podobny do cytryny. W jej świecie pełnił

rolę podobną do ziemniaka – choć ja po zjedzeniu pewnie miałbym biegunkę.

Reszta jadła swoje. Tylko Fajzel stanął na warcie obok drzwi wiodących na parter.
Powoli zmierzchało. Przez okno balkonowe wpadł nagle cichy syk – to ognista pięść

wypaliła ziemię wiele kilometrów stąd. Od dawna nie reagowałem na to. Wszystko, co działo
się daleko, miało takie znaczenie, jak kiedyś doniesienia w telewizji o szarańczy na polach
odległych o tysiące kilometrów.

Nagle Gryczewski podniósł głowę znad swoich sucharów. Katem oka pochwyciłem

jego ruch w stronę tarasu.

- Gdzieś bardzo daleko ktoś śpiewa – powiedział ze zdziwieniem.
Gryczewski był muzykiem, miał znakomity, wyczulony słuch. W grupie ta

umiejętność nieraz się przydała.

Zamarłem. Nie słyszałem o śpiewających ludożercach, co najwyżej o syrenach. Albo o

szczurołapie grającym na flecie. Takie niezbyt miłe skojarzenia przychodziły mi do głowy.

- Człowiek? – spytałem. Bo przecież mógł to być jakiś Obcy.
Gryczewski pokręcił głową.
- Nie wiem.
Wstał i wyszedł na taras. Poszedłem za nim.
Po chwili skupienia, oparty o balustradę, dodał: - Już nie śpiewa.
Wrócił do jedzenia posiłku.
Zostałem na balkonie. Patrzyłem w nadchodzącą ciemność i zastanawiałem się, co się

dzieje z tym światem.

background image

I jak długo na nim przetrwamy.
Kiedy skończyliśmy jeść, zarządziłem naukę. Chociaż niechętnie, wszyscy poza wartą

skupili się w kręgu.

Była to moja idee fixe – niech cała grupa każdego dnia poznaje po kilka słówek i

prostych zdań w językach pozostałych. To może się przydać. I już działało, bo umieli się
porozumieć ze sobą w sprawach praktycznych, choć pewnie – inaczej niż ja - nie pogadaliby
o zaskakujących podobieństwach naszych ras i tego, czy wynika to z jakiejś lokalnej cechy
czy uniwersalnej reguły. Nie mogliby snuć rozważań o rachunku różniczkowym versus
kataplian Suarfu (sądząc z opisu, na Hesternie ten drugi z grubsza odpowiadał właśnie
rachunkowi różniczkowemu).

Ale o przeżyciu nie decydowała wyższa matematyka, tylko bardzo prozaiczne sprawy.

Umiejętność porozumienia się w podstawowym zakresie mogła kiedyś uratować nam życie, a
na razie integrowała grupę.

***

Archib minę miał mocno skwaszoną. Rzucił na ziemię mocno wypchany plecak i kilka

powiązanych ze sobą pakunków. Wyglądało, że odzyskał prawie wszystko, co porzuciliśmy
salwując się ucieczką.

Wyglądał jednak jak dąb, któremu ktoś wykrada żołędzie. Ruchy rąk miał zamaszyste,

kanciaste, w oczach wściekłość. Broń oparł o ścianę z taki impetem, że zabrzęczała jak stado
pszczół broniących dostępu do ula. Myślałem, że zamek wypadnie na podłogę, a naboje
rozsypią się u moich stóp.

- A ty czego?
- Swoich spotkałem – warknął w odpowiedzi wielkolud, odsuwając mnie ręką na

bezpieczną odległość.

- No i co? – zainteresowałem się życzliwie, strząsając te dwa kafary z ramion.
- No i strzelali, kurwa ich mać palami nabijana – wrzasnął na cały pokój Archib,

budząc tych, którzy przeoczyli rzucanie pakunkami. Jak widać, przekleństwa miał opanowane
w kilku językach. – Do mnie strzelali, rozumiesz?

Wiedziałem, że nie ma sensu z nim teraz dyskutować, emocje muszą opaść. On też to

rozumiał. Zajął się zaminowywaniem schodów.

***

Moja warta przypadała o czwartej nad ranem. Veidana obudziła mnie lekkim

dotknięciem ręki, potem uśmiechnęła się łagodnie i odeszła w kąt, aby złapać trochę snu,
zanim ruszymy w dalszą drogę.

Zapewne Archib tylko na to czekał. Usłyszałem szelest i po chwili rosły Hesternianin

usiadł koło mnie.

- Przepraszam – powiedział, a jego szeroką twarz zalało światło księżyca, nadając jej

dziwny, niespokojny wyraz. - Poniosło mnie. Ale oni nawet nie chcieli rozmawiać, tylko
ostrzeliwali się jak wariaci. Trzech ziomków i żaden nie chciał pogadać o czymkolwiek, od
razu częstował kulą…

Wzruszyłem ramionami.
- Pewno się boją. Może nowi? Zbłądzili?
- Może – przyznał Archib, powstając. – Ale i tak mnie wkurwili. Wybacz.
Warta upływała mi w spokoju. Noc powoli się kończyła, miałem czas, aby zastanowić

się nad słowami krasnoluda.

Tamto zdarzenie sprzed pięciu laty znacząco zmieniło nasz świat. Jedni mówili, że te

wszystkie uderzenia światła z nieba i wyrastanie Ziaren to efekt eksperymentu wojskowego

background image

gdzieś w Europie, a może w Stanach? Albo pod Gliwicami, w fabryce czołgów, jak twierdzili
niektórzy w tych pierwszych dniach po katastrofie? Inni woleli wersję, że to atak z kosmosu,
co miały potwierdzać miasta wrastające w nasze miasta i wyłażący stamtąd mieszkańcy.

Jednak czas mijał, większość ludzi umarła, a ci nieliczni, co przeżyli, musieli się

dostosować. I jedną z zasad tego dostosowania było, iż grupy nie wchodziły sobie w paradę.
Czasem nawiązywano kontakty, następowała jakaś wymiana – ale za dużo było innych
niebezpieczeństw, aby walczyć ze sobą.

Były wyjątki, jak grupy skupione wokół wariatów siłą chcących tu stworzyć własne

państwo albo ludożercy. Hesternianie cieszyli się jednak opinią trzymających się na dystans,
nie stanowiących zagrożenia. Archib nie był szczególnie towarzyski, ale czasem ucinał sobie
ze swoimi pogawędkę. Podejrzewam, że sprawdzał, czy w jego świecie coś się nie poprawia.
Lecz wszędzie było tak samo, każdy ze światów był zjadany, choć niekoniecznie przez ten
sam zestaw ras i w tym samym tempie. Wszędzie dominowały jedynie miasta z Ziaren.

Archiba musiał zaboleć nie sam fakt, że ktoś posłał w jego stronę parę kul, tylko że i

tam robiło się coraz gorzej, skoro nawet swoim Hesternianie przestali ufać.

Świtało, kiedy postanowiłem trochę się przejść po piętrze. Nasłuchiwałem, ale noc

była spokojna, czasem tylko rozlegało się posapywanie – to Ziarna zasysały w siebie
powietrze. Czyniły to nieregularnie, najczęściej te najdłużej tkwiące w ziemi, jakby
potrzebowały nabrać tchu.

Nagle przeszyła mnie myśl, że trupy w piwnicy mogą ożyć. Poszedłem tam. Wszystko

było w porządku, o ile można nazwać porządkiem martwych leżących nieruchomo w
śmiertelnej ciszy.

Wyszedłem na taras. Ulica była cicha, ciemna i pusta, w brzasku rodzącego się dnia

wyglądała jak nakryta ciemnogranatową warstwą waty. Kiedyś może przejechałby tędy jakiś
samochód, może mrok nieba przekreśliłyby pozycyjne światła samolotu z Pyrzowic – teraz
jednak tylko odległe gwiazdy rozświetlały niebo. A że świt rozcierał je, rozmglił do coraz
bardziej nieostrych plam, miałem wrażenie, jakbym wsadził głowę do umarłego planetarium.

Do moich uszu dobiegł niegłośny szelest, jakby kawałek materiału otarł się o gałązkę

żywopłotu oddzielającego naszą willę od ulicy. Natychmiast skierowałem w tę stronę karabin,
delikatnie dociskając spust… już tylko drobne zwiększenie nacisku dzieliło mnie od posłania
serii w tamto miejsce, skąd dobiegł hałas…

W przerwie pomiędzy dwiema kępami krzaków stanęła jakaś postać, z podniesionymi

pustymi rękoma.

Opuściłem karabin, oniemiały z wrażenia.

***

Była zjawiskowo piękna. Piękna i zapewne niebezpieczna. Łagodne baranki już

dawno poszły na rzeź.

Stała w brzasku dnia, a ja z ogłupiałą miną wpatrywałem się w nią, jakby fala

feromonów wkręciła mnie w wyżymaczkę i przecisnęła na drugą stronę w postaci
odmóżdżonego samca rozpłodowego. Chociaż była przecież Obcą, trudno było tego nie
poznać na pierwszy rzut oka.

Na szczęście na taras wylazł Fajzel, zapewne z zamiarem zrobienia siku – i to

wyrwało mnie to z otępienia.

- Kim jesteś? – warknąłem. Zaraz powtórzyłem to w pozostałych językach Obcych,

które poznałem, chociaż stojąca na ulicy kobieta nie przypominała żadnej rasy, którą
widziałem. Była znacznie bardziej szczupła i wyższa, niesamowicie wiotka, a światło
padające na jej skórę wydobywało pomarańczową świetlistość. Bardzo jednak przypominała
ludzką kobietę, miała znacznie bardziej zbliżoną do człowieka budowę ciała niż wszystkie
humanoidy, z którymi dotąd zetknąłem się po katastrofie.

background image

Byłaby niemal aniołem, gdyby nie drobny fakt: te słodkie istoty nie chadzają ulicami

Aglomeracji. Jedyny, który często tu zagląda, to Anioł Śmierci.

Nad sobą usłyszałem chrząknięcie i szept:
- Ładna.
Dziewczyna powiedziała coś cicho.
Mówiła językiem nieco podobnym do tego, jakim posługiwał się Bonetti.

Spróbowałem więc zagadać.

Odpowiedziała, staranniej niż poprzednio akcentując wyrazy.
Rozumiałem ją z grubsza
Pytała, czy nie mamy wody.
Nie wierzyłem jej. A moje oszołomienie było podejrzane.
Nakazałem jej zostać. Nie wiedziałem, co robić.
I wtedy powiedziała coś, co mnie zaszokowało: że wyszła z budowli wyrosłej z

Ziarna. Że pochodzi ze świata Ziaren. Że ono ją tu przyniosło.

***

Ziarna były tajemnicą. Dlaczego te słupy ognia tryskające z nieba lub spod ziemi

wypalały miejsce właśnie dla nich? Skąd spadały, skoro nie z wysokości wielu kilometrów
(istniały wiarygodne obserwacje, poczynione przy użyciu narzędzi optycznych na początku
katastrofy, że Ziarna nie spadały z jakiejś wielkiej wysokości)?

Wyrastały niby chwasty, coraz bardziej zabijając wszystko inne. Podczas kiedy inne

światy karlały, tylko pędy Ziaren rosły, pęczniały, wciąż ich przybywało. Być może tu kryło
się rozwiązanie zagadki nieszczęścia, które nas dotknęło – one żyły kosztem naszych
światów, jak klasyczny pasożyt.

I nagle pojawia się ktoś, kto twierdzi, że pochodzi właśnie stamtąd. W dodatku jest to

oszałamiająca swą urodą dziewczyna!

Willa wciąż była zaminowana. Wątpiłem jednak, czy dziewczyna ma cokolwiek

wspólnego z ludożercami.

Musiałem z nią porozmawiać.
- Fajzel, wpuścimy ją, po czym znów zaminujesz teren, dobra? – poprosiłem.
Dziewczyna spokojnie patrzyła, jak oczyszczamy dla niej przejście. Nastał świt,

miękkie wrześniowe światło z wolna wkradało się w każdy zakamarek.

Nie chciałem prowadzić jej do naszej kryjówki na górze. Gdy droga była już wolna,

przeprowadziłem dziewczynę do jednego z pokoi na parterze. Posadziłem ją pod ścianą, a
resztę grupy przywołałem do siebie. W kilku słowach streściłem im sytuację. I odkrycie, że
ona, Eilo, pochodzi ze świata Ziaren.

- Nie wierzę – burknął Gryczewski. – Co by tu robiła? – Widać było, że nie jest

specjalnie przyjaźnie nastawiony do przybysza. – Nie słyszałem, żeby ktoś wylądował w
Ziarnie. I niby po co?

Archib wzruszył ramionami.
- Wszystko być może. Ale co to by nam dawało, nie wiem. Jakby ci od Ziaren mieli

pokojowe zamiary, to by nie rozwalali naszych światów, nie?

Uwaga Hesternianina była słuszna. Mimo to widziałem możliwości wykorzystania

dziewczyny.

- Trzeba by ją sprawdzić – wyjaśniłem. – Jeżeli nie kłamie, może nam pomóc unikać

zagrożenia albo zaprowadzić nas do środka, może tam są jakieś cenne rzeczy. No i kto wie,
może ten język nam się kiedyś przyda?

Veidana uparcie milczała. Nawet ją rozumiałem. Druga kobieta w grupie oznaczała

rywalizację, która dotąd nie miała miejsca.

Za to Kurczak zrobił minę zbuntowanego nastolatka.

background image

- Podoba ci się, to i tak zostanie – oznajmił piskliwie. Wstał i poszedł do innego

pokoju, zostawiając mnie z zamiarem strzelenia mu w plecy.

Veidana zaśmiała się, odrzucając głowę. Nie miała powodów do kompleksów, była

naprawdę piękna, ale w jej śmiechu wyczuwałem nerwowość. I w gronie facetów także. Choć
tu przynajmniej wiedziałem, na czym stoję. Wszyscy byliśmy tacy sami – kolejny członek
grupy zmuszał nas do ustanowienia nowej hierarchii w grupie. Choćby miała na końcu
pozostać taka sama jak przedtem.

- Nie dołączy do nas wbrew waszej woli – rzekłem sucho. – Mnie ona zainteresowała,

chciałbym z nią porozmawiać, a ten język i jej wiedza wydają mi się ważne. Ale ryzyko jest.

Archib wstał.
- Ryzyko jest, Adam. Ryzyko jak cholera, bo Fajzel widział, jak cię zgłuszyła.
Zrobił krok w moją stronę.
- Ale ryzykiem jest życie tutaj. Bierz ją i nie gadajmy na próżno. Pora się zwijać.
- Dobra, dajcie mi pół godziny. Porozmawiam z nią i zadecyduję, co dalej.
Tylko Gryczewski ponuro skinął głową, reszta nie raczyła mi odpowiedzieć.
Wiedzieli, że póki prowadzę ich ku dalszemu cierpieniu w tym świecie, nie prosto w

śmierć, warto dać mi kredyt zaufania.

Westchnąłem, skupiając w sobie całą umiejętność uczenia się nowych narzeczy.

Wciąż na mnie czekała ta ciemna, dziwna istota.

***

Talent do języków miałem po rodzicach. Ojciec Sudańczyk, matka Ukrainka, spotkali

się w Polsce i tu zamieszkali. W domu ich rodzime języki mieszały się z polskim. Tworzyły
naturalny metajęzyk, zawierający podzbiory ukraińskiego i nubijskiego przeplatanego
arabskim.

Dodatkowo, choć literacki polski był w Aglomeracji Silesia podstawą, gwara wciąż

była tu żywa, mówiło się nią na podwórkach i ulicach. Dobrze więc było nie tylko mówić, ale
i „godoć”, jak czasem chociażby Kurczak. Co dawało mi czwarty język w tej mozaice.

Kiedy nadeszła katastrofa i pojawili się mieszkańcy innych światów, starałem się do

nich dotrzeć i czegoś dowiedzieć. Tutaj byłem chyba jedynym, który to robił – ale to moja
grupa wciąż się tu utrzymywała… a nie takiego Sobaczyńskiego, z obrzydzeniem patrzącego i
komentującego Obcych w mojej grupie. Po czym wszedł do hesterniańskiego miasta i już nie
wrócił. A ja, przy pomocy Archiba, wracałem. Wracaliśmy ze wszystkich światów, choć nie
bez strat.

- Nie myśl tyle – burknął zza moich pleców Archib, jakby przywołany moimi

myślami. – O czym tak rozmyślasz, hę?

- O językach – przyznałem.
Wielkolud popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
- No i…?
- Zastanawia mnie spora ilość wspólnych słów – mruknąłem. – Przecież inne

wymiary, brak kontaktów…

- Skąd wiesz, że brak kontaktów? – zauważył trzeźwo.
Tu mnie zastrzelił. Nim jednak zdążyłem to przemyśleć, pchnął mnie w stronę wciąż

siedzącej daleko od nas Eilo.

- Bądź ostrożny – mruknął. - Ona mi pachnie kłopotami.
Ruszyłem w jej stronę.
Na mój widok jej migdałowe oczy rozjaśniły się lekko.
Była piękna. Piękna i bardzo tajemnicza.

***

background image

Mozolnie budowaliśmy podstawy wspólnego języka, co zabrało dobre pół dnia. Kiedy

zacząłem ją wreszcie lepiej rozumieć, przyznała się, że podążała tropem Archiba, ale bała się
w nocy wchodzić, bo wiadomo, czym się to kończy.

Im dłużej jej słuchałem, tym bardziej miałem wrażenie, że ona także ma wielki talent

do języków. Być może w jej świecie było to normalne? Stwierdziła, że pochodzi ze świata
Ziaren, ale jest stamtąd uciekinierką, a Ziarno przeniosło ją tu we własnym wnętrzu, nie
weszła bramą. I tu musi odkupić swoje winy. Nie zrozumiałem jednak, w jaki sposób, bo
mówiła coś o ogrodach.

Już nie wywierała na mnie tak magnetyzującego wpływu, jak w tej pierwszej chwili,

lecz Archib miał rację: należało być ostrożnym.

Choć nie miałem zamiaru rezygnować z kogoś, kto mógł być dla nas bezcennym

źródłem wiedzy o Ziarnach. I umiał tak tropić Archiba, że ten się nawet nie zorientował. Z
tym spostrzeżeniem nie zamierzałem się dzielić z Hesternianinem, jednak skrzętnie
zanotowałem je w głowie.

Powiedziałem jej, że może się przyłączyć, o ile chce. W zamian za odpowiedzi na

pytania.

Chciała.

***

Gdyby na jakiejś wielkiej mapie wykreślić trasy wędrówek wszystkich grup, byłby to

fascynujący materiał do analizy.

Nie miałem pojęcia, ilu ludzi przeżyło. Sporo na zawsze pozostało w swoich

mieszkaniach, część na drogach, w samochodach albo na poboczach. Kiedy Ziarna zaczęły
wbijać się w miasta, ludzie uciekali w stronę pustki. Nie byłem ciekaw, co się z nimi stało,
chociaż wiedziałem od innych grup, że nic dobrego. Opowiadali o stosach kości i złomu. Ja
nie zamierzałem uciekać, aż za dobrze wiedziałem, co się dzieje z takimi rzekami ludzi.
Postanowiłem przeczekać na znanym terenie, licząc, że szybko coś się wyjaśni.

Nic się nie wyjaśniło, a nasza wędrówka przerodziła się w tułaczkę Wiecznego Żyda i

jego równie przeklętych przyjaciół.

Nie jest łatwo wędrować bezdrożami albo pośród morza ruin porośniętych krzewami i

chaszczami, a czasem też ostrą trawą. Niekiedy oznaczało to wyjście na otwarty teren, czego
starałem się unikać.

Ale większość ruchomych pułapek krążyła wokół linii wytyczonych przez dawne

drogi oraz tory kolejowe. Albo wisiała ponad dużymi otwartymi przestrzeniami.

Przeskakiwanie pojedynczo przez najbardziej zagrożone miejsca minimalizowało

ryzyko, choć zawsze mogło się zdarzyć, że ktoś z nas zginie.

Teraz wiodłem grupę w stronę Mysłowic, gdzie dawniej był pewien stary cmentarz.
Tutaj znajdowało się kiedyś sporo magazynów spożywczych. Oczywiście, teraz

zostały rozkradzione. Ale ja byłem jednym z pierwszych, którzy pojęli, że trzeba zgromadzić
zapasy na lata. I z różnych magazynów wynosiłem jedzenie, szczególnie to mające długą
trwałość, z nadzieją, że część moich schowków przetrwa.

Teraz zmierzaliśmy w stronę jednego z nich, a zarazem miejsca, gdzie dwa światy,

Fajzela i Veidany, otwierały się w sposób pozwalający tam wejść.

***

Zawsze, kiedy zbliżałem się do Ziaren, ogarniał mnie niepokój. Te twory były dziwne,

obce nawet na terenie Silesii, która przecież nie słynęła z sielskiego krajobrazu. Przecinały go
kopalniane szyby, hutnicze piece wielkie niby garnki gigantów, wreszcie całe osiedla

background image

wieżowców mających po kilkanaście pięter. Ale nic nie równało się z tym, co wyrastało z
Ziarna: krzepkimi u postawy, zwężającymi się ku górze łodygami, od których niby pochylnie
odchodziły spiralne, zawsze lekko przechylone liście. O ile były to liście. Niektóre dotykały
ziemi, tymi można było iść ku łodydze, uważając na ich niesamowicie ostre krawędzie.
Zewsząd sterczały ostre nieregularne zadziory.

To na liściach dotykających ziemi najczęściej znikała przestrzeń i pojawiała się

zagadkowa pustka jak wloty do innych wymiarów. Tam, ostatni odcinek wypłaszczał się i
rozszerzał, zwykle znajdowało się przy łodydze kilka otworów. Najczęściej trzy, ale czasem
jeden albo pięć, bez żadnej uchwytnej dla nas reguły.. To były bramy, przynajmniej tak je
nazwaliśmy, bo przez te membrany można było przejść do środka jak przez kurtynę.

Chyba że spróbowało się wejść w strasznie ciemną, czarno-granatową plamę o

kształcie rombu. Ta zawsze położona była w zaklęśnięciu i prowadziła, jak podejrzewaliśmy,
do najgłębszych części łodygi, a nie do światów humanoidów. Według mnie, była bramą do
świata tych, którzy stworzyli i zesłali tu Ziarna. Tak podejrzewałem, ze względu na centralne
i najbardziej chronione miejsce, w których były położone, chociaż ludzka logika załamywała
się przy tych tworach.

Ale Bonetti uważał tak samo i dlatego podjęliśmy próbę wejścia tam. Próbę nieudaną.

Wtedy nie pomogła nawet moneta.

Bonetti pierwszy przekroczył membranę, wyprzedzając mnie w ostatniej chwili, ja

ruszyłem za nim, przebiłem się przez tę czerń i trafiłem na oślepiające światło, a zaraz potem
cofający się Bonetti wypchnął mnie z powrotem do Ziarna rosnącego w Silezji. Sam utknął
pośrodku, dziwnie zniekształcony, przecięty przez membranę. Umarł na moich rękach,
mówiąc, że tam jest tylko światło, energia.

Teraz nie ryzykowaliśmy. Wybraliśmy jedną z par bram, którymi już do światów

Fajzela i Veidany wchodziliśmy.

Do Ziarna weszła cała grupa. Tak kiedyś postanowiłem. Może to niemądre, ale w razie

potrzeby lepiej mieć przy sobie wszystkich, czy to do obrony, czy do ataku albo udzielenia
pomocy. A jeśli mielibyśmy zginąć… może lepiej w Ziarnie niż z ręki jakiegoś kanibala.

Posuwaliśmy się wzdłuż liści, unikając ruchomych zadziorów, trzymając się czegoś,

co wytyczało mniej więcej środek liścia: cienkiej jasnoróżowej żyłki. Nic się nie działo, tylko
Kum-Kumbi omal nie stracił jednej ze swoich płetwowatych kończyn, gdy zapatrzył się na
kroplę wody wielką jak ludzka głowa, a za nim wyrósł pionowy zadzior i śmignął w jego
stronę. Nerwowo obracałem w palcach swój magiczny amulet, poczerniałego ze starości
sudańskiego dinara.

Przez bramy przechodziła zwykle trójka. Ja, ktoś ze swojego świata i albo Archib,

albo Gryczewski, rzadko Fajzel.

Z Veidaną poszliśmy ja i Strosz. Świat Veidany był nieprzyjemny, mroczny, w dzień

ogrzewało go słabe słońce wyglądające jak pomarańczowa stokrotka, nocą właściwie tylko
gwiazdy, bo chociaż krążyły nad nim dwa księżyce, to albo były dalej, albo znacznie mniejsze
od naszego.

Był to świat pełen zaskakujących kontrastów. Santarianie poruszali się wyglądającymi

na prymitywne pojazdami po zwykłych ziemnych drogach, chociaż wyprzedzali nas w
podboju kosmosu. Inaczej niż nasz, ten świat pełen był dźwięków. Wszystko tu strasznie
hałasowało, miałem wrażenie, że nawet krzewy, na które wyleźliśmy schodząc z ostatniego
liścia, dźwięczą. W mroku te odgłosy sprawiały straszne wrażenie – a wyszliśmy właśnie na
mrok, gdy ostrożnie opuściliśmy tutejsze Ziarno. Kusiło, żeby skrzesać ogień albo zużyć
resztki baterii w latarce. Powstrzymałem się, podobnie jak Strosz, stojąc w bezruchu, póki
całkiem nie przywykliśmy do nikłego światła.

Jedzenie Veidana potrafiła znaleźć bez problemu, krążąc po dziwnych domach, które

częściowo wkopane były w ziemię i otoczone roślinnością wyglądającą jak mur albo
wiatrochron. W środku były połączone podłużnymi, biegnącymi wzdłuż dróg tunelami.

background image

Strosz został na straży, a ja z Veidaną zanurzyłem się w mrok ziemnych domów.
Kiedy wędrowaliśmy krętymi tunelami, musiałem uważać na ściany. Ciekła po nich

substancja, która paliła jak kwas, a pachniała jak jakiś płyn czyszczący – niby przyjemnie, ale
pod substancjami zapachowymi była druga nuta, gryząca, ujawniająca prawdziwy charakter
płynu.

Poprzednim razem, gdy szukaliśmy jedzenia, w jednym z tych domów Veidana

sporządziła za moją radą skrytkę, i to czego nie zdołaliśmy wynieść, teraz czekało na nią, o ile
nikt schowka nie rozszabrował.

Na szczęście zapasy były nietknięte. Wyjęła ze schowka kilka wielkich

ciemnozielonych kul, owoców, owinięte w liście mięso, które jakimś cudem zachowywało
świeżość i chyba ze sto paczek płaskich ostrych batonów. Dla reszty były trujące, ale jej
wystarczał jeden czy dwa dziennie.

Podzieliliśmy się ładunkiem i zaczęliśmy się wspinać po liściu Ziarna, zmierzając w

stronę bramy. Zawsze się bałem, że nie trafimy na właściwą – a z jakiegoś powodu brama do
danego świata w konkretnym Ziarnie i jego konkretnym miejscu wiodła do jakiegoś ściśle
określonego punktu. Wejście do świata Veidany w Ziarnie stojącym obok Gliwic dawało
całkiem inny punkt wyjścia po drugiej stronie niż gdy dokonywało się tego w Katowicach. I
odwrotnie: mogliśmy wyjść w Siemianowicach, gdy reszta grupy czekała np. w Czeladzi.

Teraz na szczęście amulet zadziałał, spotkaliśmy się za bramą.
Pozostało drugie wejście. Świat Fajzla.
Poszliśmy Fajzel, Veidana i ja.
Tu było ciężko o jedzenie. Trzeba było coś upolować. Z niechęcią przekraczałem

bramę. Ten świat był zbyt gorący dla mnie, ciepło zdawało się niemal spalać człowieka, choć
dla Fajzla było to normalne środowisko – on musiał z kolei marznąć w Silesii, chociaż nie
skarżył się wcale.

Jego świat był jeszcze bardziej techniczny niż nasz, Ziarna lądowały na terenach, na

których grunt był niemal niewidoczny, przesłonięty kratownicami ze śliskiego materiału
przypominającego plastik polany olejem. Pełne były zgrubień, bulw i jakichś cudacznych
odrośli. Wszystko to utrzymane w sepii i brązach, do czego ciężko było się przyzwyczaić. A
poruszało się po tych kratownicach nie łatwiej niż po liściach Ziarna.

Tym bardziej, że musieliśmy wędrować po kratownicach, które pod wpływem

uderzenia powyginały się, splątały, przebite przez lądujące Ziarno i jego wybuchowy wzrost.
Fajzel proponował, że pójdzie sam, ale na to nie mogłem pozwolić. Zatem mozolnie
przedzieraliśmy się, przeszukując różne bulwy. Parę razy z daleka widziałem ziomków
Fajzla, oni omijali nas jednak, chociaż Fajzel dawał im znaki.

Wokół bulw czasem skakały zwierzęta, kilkunogie potworki pozbawione

dostrzegalnych otworów, mimo to uciekające, jakby nas widziały. Fajzel strzelał do nich, a
potem wiązał za nogi. Taki pęczek wystarczał mu na miesiąc. Przerabiał go już w Silezji, ale
zdobyć te zwierzęta, czy czymkolwiek były, musiał tu, w swoim mieście. Na szczęście było
ich sporo, jakby były przywiązane do bulw.

Nagle Fajzel głośno siorbnął, co u niego oznaczało zdenerwowanie. Gdy spojrzałem

na niego, pokazał mi w dali kilka sylwetek. Przyjrzałem się…

- A niech mnie! – mruknąłem. To byli ludzie. Oddalali się od Ziarna, zmierzając w

głąb tego świata.

Nie tylko Obcy nas nachodzili, także nasi szukali tu szczęścia. Ciekawe, czy

znajdowali?

Chciałem krzyknąć, machnąłem ręką, ale w porę się opamiętałem. To nie czas i

miejsce na uprzejmości, jeszcze ściągnę nam jakiś kłopot albo spadnę na samo dno tego
zakratowanego piekła.

- Wracamy – zarządziłem. – Bóg z nimi i kopa w dupę na szczęście – mruknąłem pod

nosem. Desperaci, szukać szczęścia w takim ponurym świecie?

background image

Byliśmy o sto metrów od wspornika Ziarna, kiedy nagle kratownica pod nami

zatrzęsła się lekko. Mrugnąłem oczyma – wyglądało to, jakby brązowa ziemia poskoczyła.

Fajzel machnął ręką w stronę bramy. Jasne, rzuciliśmy się jeszcze szybciej w tamtą

stronę, biegnąc po wąskich kratownicach.

Byliśmy już w Ziarnie, gdy wstrząs się powtórzył. Był mocniejszy i objął także sam

pień Ziarna, który się zakołysał. Zakołysał? Chryste, cóż za siła była zdolna popchnąć tego
mastodonta?

Spojrzałem w bok i… zobaczyłem, jak kratownica skręca się na moich oczach,

zupełnie jakby ktoś na pasku papieru pokazywał, czym jest wstęga Moebiusa. Przekręcona
część wciąż była widoczna, chociaż zgodnie z prawami optyki znajdowała się na dole, poza
zasięgiem naszego wzroku.

- Uciekać! – wrzasnąłem.
Wszyscy rzucili się do bramy.
Dałem nura i czując obok siebie lecącego Fajzela, wypadłem na zewnątrz, gdzie

mogło nas czekać coś równie miłego. Na szczęście wylądowałem na przewróconych Archibie
i Gryczewskim, na których wpadł Fajzel.

Za mną z bramy wyskoczyła Veidana. Wypadła z krzykiem, dziwnie stąpając na

prawej nodze.

Z lękiem patrzyłem na pociemniałą, nerwowo pulsującą membranę. Jeśli zmiana ją

przekroczy…

- Przestrzeń oszalała! – szepnął zdławionym głosem Fajzel. – Oszalała!
Archib już brał na ramię Veidanę, z drugiej strony ujął ją Gryczewski i zaczęliśmy

pospiesznie schodzić, uważając na pułapki liścia.

Na szczęście po naszej stronie przestrzeń była tak samo chłodna, pusta i nieprzyjazna

jak dotąd.

***

Odeszliśmy na kilkaset metrów i zatrzymaliśmy się w ruinach jakiejś hali

przemysłowej. Częściowo ocalałe dźwigary sufitu nad naszymi głowami sprawiały posępne
wrażenie, a leżąca przy jednej ze ścian poskręcana suwnica wyglądała jak wielki, zdechły
pająk.

Dopiero tu mogliśmy naprawdę zająć się nogą Veidany.
Wyglądała paskudnie, skręcająca się przestrzeń – albo cokolwiek to było innego –

wyrwała kawał mięśnia wielkości paznokcia małego palca. Odsłonięta skóra ujawniała
mięśnie, cieńsze i fioletowe, zupełnie inne niż u człowieka.

Veidana zagryzała wargi, żeby nie wrzeszczeć z bólu. W swoim plecaku miała jakieś

środki przeciwbólowe. Szukała ich drżącymi rękoma, a na jej ciele wystąpiły fioletowe plamy
podobne do tych, jak gdy wyczuła nowe Ziarno. Połknęła je z jękiem.

Wreszcie usiadła i przygryzła wargę. Nic nie mówiła.
- Ta brama zawsze działała – jęknął załamany Fajzel. – Zawsze…
Archib stuknął pięścią w mur. W drodze opowiedzieliśmy mu, co się wydarzyło.
- Nie twoja wina.
- Musimy znaleźć nową bezpieczna bramę do jego świata – mruknąłem, spoglądając

na martwego robala. Kiedyś byłby cennym łupem dla złomiarzy. Dziś ta kupa żelastwa nie
była nikomu potrzebna.

- To może nie być łatwe. Możemy trafić znów na coś takiego. Ale gdy Fajzelowi

skończy się jedzenie albo leki, będziemy musieli zaryzykować – ciągnąłem. – Jak ktoś ma
jakiś dobry pomysł, co z tym zrobić, chętnie posłucham. Veidana, dasz radę iść?

Widać było, że ledwie żyje, środki przeciwbólowe działały, niepewnie przytaknęła. To

mi wystarczyło. Wolałem nie czekać, aż to cholerstwo zza membrany jednak postanowi

background image

sprawdzić, co jest po naszej stronie.

Trzy kilometry dalej był park, a w środku zrujnowany pawilon handlowy.
Nikomu nie chciało się gadać, gdy udawaliśmy się na spoczynek. Archib z Fajzlem na

przemian ze mną i Gryczewskim całą drogę dźwigali Veidanę, która starała się udawać, że
właściwie wszystko jest dobrze, za minutkę wstanie i będzie mogła nawet biec.

Zabezpieczyliśmy teren. Potem każdy zajął się sobą. Rozeszli się po budynku, jedynie

Kum-Kumbi zaczął szukać dobrej ziemi, a kiedy znalazł – zapewne nawożony kiedyś klomb
kwiatów – szybko się w niej zakopał po głowę, żeby jego nagie ciało mogło wchłonąć trochę
wilgoci.

My z Eilo poszliśmy do osobnego pokoju. Chciałem porozmawiać o Ziarnach. I tych

cudach ze skręcającą się przestrzenią.

Eilo nie była jednak w nastroju. Nie potrafiła albo nie chciała mi powiedzieć, co

właściwie stało się z tą przestrzenią, jakim cudem w Ziarnach dzieją się takie rzeczy. Powoli
dochodziłem do wniosku, że niczego wartościowego się od niej nie dowiem, jeśli nie znajdę
sposobu na przełamanie bariery strachu albo – no właśnie, czego? Zadawałem sobie to
pytanie od kilku dni. Właściwie od samego początku. Odkąd powiedziała, że przyleciała tu w
Ziarnie. Bo potem nie powiedziała mi już nic naprawdę ważnego.

Wyszedłem przed kryjówkę.
Strosz bardziej niż na boki, wyszukując potencjalne zagrożenia, spoglądał w

rozgwieżdżone niebo. Szukał swojej gwiazdy. Był bardzo małomówny, jego ciało, jak na
humanoida, bardzo odbiegało od typowych wyobrażeń. Z grubsza zgadzała się jedynie ilość
kończyn, choć w swoim ubraniu nosił chyba szczątkowy ogon. I gardło też miał dziwne,
wydobywał stamtąd piski i skrzeki, co tylko wzmagało jego niechęć do udzielania się w
dyskusjach.

Kiedyś powiedział mi, że jego gwiazda musi być widoczna na tym niebie, takie ma

przeczucie, ale która to jest?

Pewno teraz też jej szukał.
Reszta mojej grupy nie szukała ukojenia w gwiazdach, wręcz przeciwnie.
Kiedy usiedliśmy do posiłku, patrzyli wrogo na Eilo, która zajęła miejsce obok mnie,

podśpiewując pod nosem. Były to te same melodie, które słyszeliśmy, zanim do nas
dołączyła.

- No co? – mruknąłem w końcu, wyczuwając rosnące napięcie.
- Chodź na papierosa – zaproponował nagle Gryczewski.
Zdziwiłem się, skąd ma papierosa. No, ale miał, gdzieś znalazł i nie przyznał się. W

pierwszych chwilach po katastrofie, wcale o nich nie pomyślałem, a potem ciężko było je
znaleźć. I dobrze na tym wyszedłem - niejeden z tych, którzy teraz gryźli piach, najpierw
poszedł po fajki, gdy ja gromadziłem jedzenie.

- Oni chcą, żeby Eilo odeszła – wyjaśnił po cichu Gryczewski, gdy znaleźliśmy się za

ścianą budynku. – Uważają, że wypadek to jej sprawka. Że go ściągnęła, rozumiesz. Żeby nie
mieć konkurencji, być jedyną kobietą w grupie.

- Zgłupieli? – warknąłem, z całych sił zaciskając w kieszeni dłoń na swojej

szczęśliwej monecie. – Przecież ona trzyma się mnie, reszty się boi, to po co by miała
walczyć?

- Adam – Gryczewski nerwowo zdeptał papierosa, rozglądając się czujnie, czy z

ciemności nie wyskoczy jakiś kanibal albo inny potwór. – Oni myślą, że cię opętała.
Zastanów się nad tym.

Wróciliśmy do ogniska. Minę miałem chmurną, nic nie mówiłem, dokończyłem

posiłek i pociągnąłem Eilo za sobą. Nie opierała się. Chyba nawet szła za mną, z ulgą
zostawiając tamtych przy ognisku.

- Masz coś wspólnego z wypadkiem Veidany? – spytałem wprost, gdy znaleźliśmy się

w pokoju.

background image

- Nie – spojrzała mi prosto w oczy. Jej twarz była spokojna, niezwykłe okrągłe oczy

barwy morza prześwietlonego słońcem patrzyły na mnie bez drgnienia. – Nie. Nie
wiedziałam, że tam się utworzy htardig.

Otwarłem oczy.
- Htar… htardig? – powtórzyłem za nią.
Skinęła głową. Namyśliła się.
- Przestrzeń zawinie się sama w siebie – pokazała mi wyprostowane dłonie, a potem

splotła je i pokazała mi, jak jej cienkie palce przenikają się nawzajem, tworząc dziwną
plątaninę. – To śmierć dla każdego.

Skinąłem głową. Do tego jeszcze wrócimy.
- Chodź – pociągnąłem ją za sobą.
Dołączyliśmy do grupy, kazałem jej usiąść obok siebie i popatrzyłem na resztę.

Czekali chyba na wynik mojej cichej rozmowy z Eilo, bo nikt nie odszedł od ogniska, nawet
Veidana, pojękująca cicho.

Popatrzyłem na nich i chyba po raz pierwszy od bardzo dawna, od śmierci Bonettiego,

postawiłem sprawę tak ostro. Wtedy szło o to, czy będziemy nadal wchodzić do Ziaren i
przekraczać bramy. Gdybyśmy nie pokonali strachu, grupa by się szybko rozpadła,
pozostalibyśmy we trzech: Gryczewski, Kurczak i ja, może jeszcze Banach. Reszta szybko
zaczęłaby ogryzać własne palce. Teraz znów szło o całość grupy. Mojej grupy. To ja ją
zebrałem i spoiłem w jeden organizm.

- Grupa to grupa, razem łatwiej – zacząłem szorstko. – I nie wszyscy muszą się

kochać. Ale jak ktoś chce, może odejść. Wolna droga, no już.

Milczeli. Zaskoczyłem ich.
- W każdej chwili możecie odejść – powtórzyłem. – Eilo zostaje. Mam zamiar

któregoś dnia wejść do świata Ziaren i spróbować porozmawiać z tymi, którzy rozpierniczyli
nasze światy. Do tego potrzebujemy wiedzy. A ja będę potrzebował grupy w tej wycieczce.
Was.

Skrzywiłem się, czując jak popadam w zbyt patetyczne tony.
– Szlag, róbcie sobie, co chcecie – mruknąłem, zdegustowany machając ręką. – Eilo,

idziemy. – I pociągnąłem ją za rękę, zmierzając w stronę swojego pokoju.

Ziarna za nami cicho posapywały. Noc była jasna, rozgwieżdżona, ale zamiast ociekać

romantyzmem, niosła nam zapowiedź kolejnych kłopotów.

***

Nie rozumieli mnie. Poza dwoma dorosłymi mężczyznami i Kurczakiem, reszta z nich

była tu sama i każde w obcym świecie.

A ja byłem u siebie. Brakowało mi jednak kogoś, komu mógłbym się zwierzyć. I…

przytulić. Eilo nie była ludzką kobietą, ale była ciepła i trochę zagubiona. Bardzo
przypominała Sonię czy Agnieszkę, z którymi byłem kiedyś, przed katastrofą.

Być może tylko ogrzewaliśmy swoje ciała własnym ciepłem, jednak w jej uścisku

czułem się spokojniej, a w świecie poprzerastanym Ziarnami, nieuchronnie zmierzającym do
fiaska, każda chwila spędzona tak w odosobnieniu była więcej warta niż cały dzień na
dworze, w obecności sieci oraz innych zagrożeń.

Czy to było opętanie? Czy jej śpiew był zawodzeniem syreny? Przecież oni też

szukali, cały czas szukali. Trafialiśmy na ślady obcych, a czasem Archib czy Fajzel chodzili
do swoich światów sami, nie po jedzenie, sprawdzając, czy coś się nie zmieniło na lepsze.
Strosz też by poszedł, ale wszystkie bramy do jego świata były zamknięte, tak twierdził. Więc
szli, a potem wracali, bo tam panował chaos, a tu, chociaż na obcej dla nich ziemi,
tworzyliśmy wspólnotę.

Nie rozumieli, kim jest dla mnie Eilo, chociaż kogoś takiego sami szukali.

background image

Ja już prawdziwych kobiet przestałem szukać, bo były słabsze, padały łatwym łupem,

te nieliczne, które ocalały, szybko trafiły do band, które sprzedały je – podobno w niektórych
miejscach żyły pod ziemią, jak niewolnice. Tu, w Silesii, nigdy żadnej nie spotkaliśmy.

Pojawienie się Eilo znów rozbudziło we mnie niemal już stłumioną tęsknotę za

dawnym życiem.

***

Strosz nigdy się tak nie zachowywał. Był cichy. Ale kiedy przechodziliśmy obok ruin

fabryki kosmetyków, zupełnie pozbawionej dla nas znaczenia, nagle zaczął jęczeć i
popiskiwać. Jego karykaturalnie długi nos nagle jakby się powiększył, a oczy na ruchomych
wypukłościach wbiły w ruiny.

Wiedziałem, że coś tam wypatrzył. Machnięciem ręki odsunąłem od siebie grupę

pomagającą wciąż kulejącej Veidanie, odepchnąłem Eilo, która starała się przecisnąć do
mnie, wskazałem Archibowi i Gryczewskiemu miejsce po bokach. Odbezpieczyłem karabin.

Strosz wciąż chlipał i jęczał na przemian. Teraz dopiero odwrócił się w naszą stronę.

Widząc broń, najeżył się po swojemu: na całej odsłoniętej skórze pojawiły się jakieś skórne
wytwory.

- Nie idzie tam! – chlipnął. – Tam zły!
- Jak zły, to trzeba zabić albo wykurzyć – mruknąłem. Tak, Strosz wyczuł

niebezpieczeństwo, mogłem się tego spodziewać. – Odsuń się.

- Ale on jest bez honoru. Ja go zabiję – wyjęczał Strosz.
Nigdy go takim nie widziałem. I nadal stał mi na linii ognia, psiakrew, a w ruinach coś

się poruszyło, jakby słysząc naszą rozmowę.

Nagle Strosz zrobił coś jeszcze gorszego. Nie używał naszej broni, miał własny krótki

laser, i teraz strzelił nim gdzieś w okolice ruin.

Wybuchł stamtąd wrzask nieporównywalny z niczym, może jedynie ze stadem

żywcem podpalonych owiec.

Strosz zagadał do tego kogoś, ale tak szybko, że niewiele pojąłem poza „odejść”.

Patrzyłem zdezorientowany – za chwilę ktoś stamtąd ubije mi Strosza… Nie, żeby akurat on
był najważniejszym członkiem grupy, jednak przy ostrzale się przydawał, bo jego spokój
potrafił się udzielić grupie.

Nagle coś wybiegło z ruin – coś podobnego do Strosza. Zdziwiło mnie, że nasz

kompan nie chce wciągnąć do grupy ziomka. Ale to jego sprawa. Ciekawsze wydało mi się
odkrycie, że któraś brama do jego świata jest jednak czynna.

Teraz Strosz energicznie wskoczył w ruiny, a my za nim, cały czas trzymając na

muszkach tamtego, który uciekał zygzakami, pewno bojąc się, że któryś z nas strzeli mu w
plecy.

Strosz oglądał skrzynkę pozostawioną przez uciekiniera. Było to romboidalne, ostro

pozakańczane na każdym wierzchołku pudełko. Szare, ale zdawało się pochłaniać światło.

Nagle energicznie dotknął jednego z wierzchołków i skrzynka się otworzyła.
- No masz! – mruknąłem, domyślając się, co kryje zawartość i skąd nagle ta

żywiołowa reakcja Strosza.

Wewnątrz były długie na pół metra lasery, trzy razy dłuższe od tego trzymanego przez

Strosza w ręku. Jedenaście sztuk.

Podszedłem i wziąłem jeden do ręki. Archib zrobił to samo.
Wzięliśmy pięć sztuk. Resztę Strosz znów zamknął w skrzynce.
Laser Strosza miał tę cechę, że w słonecznym świetle ładował się sam. Te mogły być

podobne, bo nie dostrzegłem żadnego sprzętu do ładowania, jakiegoś akumulatora, albo
czegoś podobnego. Bardzo pożyteczne. Naboje do karabinów któregoś dnia się przecież
skończą.

background image

- Nie będziemy nosić, ukryjemy – popatrzyłem na Strosza. Zgodził się ze mną

spojrzeniem.

Ponieśliśmy skrzynkę i zakopaliśmy niedaleko ruin pawilonu.
Broń się przyda. Tylko musieliśmy trochę poćwiczyć.

***

Zawsze w drodze – takie wyznanie powinno obowiązywać tego, kto chciał przeżyć w

Silesii poprzerastanej Ziarnami i tym, co z nich wyrosło. Zatrzymasz się, a prędzej czy
później dopadną cię kanibale, nadlecą sieci albo pojawi się jakieś nowe, nieznane dotąd
niebezpieczeństwo.

Ta podróż bez celu miała trwać do końca życia. Być może gdzieś tu istniały stałe

osady. Słyszałem o podziemnych osiedlach na północy. Ale tu trzeba było chodzić. Wciąż
chodzić. Bez celu, bez sensu, ciągle w ruchu, unikając niebezpieczeństw. Ruch stał się formą
życia.

Starałem się mieć w pobliżu wodę, jakiś strumień albo rzekę czy jezioro, ale nie

zawsze było to możliwe. Zastanawiałem się nad zalaniem jakiegoś terenu i stworzeniem na
nim sztucznej wyspy, na której dałoby się pływać. Tylko czy wtedy nie bylibyśmy zbyt
łatwym celem?

Nikt z nas nie był maszyną, czasem zatrzymywaliśmy się gdzieś na dzień czy dwa.

Raz, krótko po śmierci Bonettiego, zatrzymaliśmy się na trzy dni w podziemiach jednego z
wieżowców na granicy Sosnowca i Czeladzi. Było tam nadal gęsto od budynków, ale
dzielnica wyglądała na spokojną.

I taka była, póki tego trzeciego, feralnego dnia nie zaczęły się zbierać nad naszą głową

sieci. Nigdy byśmy ich nie zauważyli, gdyby nie wprawne oko Kurczaka, który dostrzegł
zbliżające się błyski. Zwykle sieć widać, gdy już spada – i wtedy nie ma szans, żeby nie
zabiła. Parę razy widzieliśmy jak spadała na kogoś kilka kilometrów dalej. Stąd znaliśmy ich
rozmiary. Były gigantyczne.

Kurczak zobaczył, jak trzy sieci nadlatują. Od razu narobił wrzasku i zaczęliśmy się

wycofywać. Ale od tamtej pory wiedziałem, że obecność żywych istot je przyciąga. To
dlatego wędrowaliśmy, tylko na noc rozbijając obóz.

Teraz jednak postanowiłem gdzieś się zatrzymać. Zatrzymać, pomyśleć nad kilkoma

sprawami, przyprzeć do muru Eilo, dać odpocząć Veidanie i zebrać grupę ponownie, bo
dostrzegałem, że coś się między nami psuje.

Na krótkim postoju odwołałem na bok Gryczewskiego, Fajzla i Archiba.
- Chcę stanąć gdzieś na kilka dni – oznajmiłem, bardziej niż na nich, spoglądając na

boki. A może uciekałem spojrzeniem? – Damy radę?

Milczeli. Wreszcie Archib, jakby się umówili, rzekł za wszystkich:
- Zależy gdzie. Ale damy, co mamy nie dać.

***

Gdybym wiedział, co się stanie, nigdy bym nie zarządził tego popasu.
Czy jednak ktoś mógł przewidzieć zachowanie Veidany?
Zatrzymaliśmy się w Batorym, dzielnicy Chorzowa graniczącej z Katowicami.

Właściwie za czasów Silezji (starej Silezji, uściśliłem w myślach, tej niepoprzerastanej
nowotworem Obcych) granice pomiędzy miastami były dosyć ulotne, często w zwartej
zabudowie tylko tabliczki informowały o administracyjnie zarządzonej zmianie nazwy. W
Katowicach pół pewnego osiedla należało do Katowic, a drugie pół – do Chorzowa.

Na miejsce wybraliśmy sobie mały, opuszczony magazyn, ale nie taki słaby, z

aluminiowych, łatwych do przebicia ścianek, lecz solidną betonową konstrukcję, pozostałość

background image

po czasach, kiedy nie liczono się z kosztami. Miał dużą halę na dole, i pomieszczenia biurowe
na górze. Wchodziło się tam z boku, po schodach przytulonych do ściany. Barak stał na pustej
parceli, łatwej do strzeżenia. Strażnicy z dachu zobaczą każdego intruza, ostrzał z góry był w
stanie zatrzymać nawet stado kanibali. A w nocy zaminowane schody nie pozwolą łatwo
dostać się do biur, gdzie się rozlokujemy.

Nie przewidziałem, że niebezpieczeństwo przyjdzie od wewnątrz.
Kiedy się już rozlokowaliśmy, wyznaczyłem warty i można się było trochę rozluźnić.

Każdy znalazł sobie jakiś kąt w środku albo na zewnątrz. Ja postanowiłem się trochę
przespać, a potem pomyśleć. Veidana i Eilo rozmawiały przez chwilę, na ile potrafiły, reszta
raczej szukała samotności, tak rzadkiej w tych podłych czasach. Potem i one się rozeszły, Eilo
poszła poszukać samotności, jak często robiła.

Kiedy się obudziłem, był wieczór, zapadał zmrok. Do mojej warty brakowało jeszcze

trochę, więc poszedłem na dach i siedząc obok komina, zacząłem się zastanawiać nad tym
wszystkim.

Któregoś dnia jedzenia nie starczy, bramy się zamkną, zagrożeń z zewnątrz, takich jak

sieci, przybędzie zbyt wiele, by się przed nimi bronić. A broni – tej zabraknie. Lasery Strosza
były świetne, ale też nie będą działać w nieskończoność…

O, właśnie, lasery. Trzeba będzie trochę poćwiczyć – pomyślałem.
To zabawne, jaką drogą cuda technologii Obcych trafiły na Ziemię. Żaden normalny

kontakt – po prostu katastrofa tu i tam, a nieszczęśnicy łączą się poprzez otwarte drzwi i
podają sobie prezenty. Na przykład broń.

Po czym – uśmiechnąłem się niewesoło do własnych myśli – strzelają nią sobie w

głowę. Bo do zniszczenia Ziaren broń się nie nadaje, jak packa na muchy nie powstrzyma
szarżującego nosorożca czy zwłaszcza buldożera.

Nagle usłyszałem cienki krzyk Eilo. Zdawał się przenikać przez ściany, ciąć je jak stal

tnie papier. Nie wiedziałem, że umie tak głośno wrzeszczeć.

Zerwałem się na równe nogi i wymieniając nerwowe spojrzenia z Fajzlem, który

chodził po dachu, dopadłem wyjścia na dach i spuściłem się drabinką na dół, do biur.

Tu zobaczyłem przez otwarte drzwi Archiba, który trzymał mocno Veidanę za ręce.

Eilo odbierała od niej właśnie nóż. Fioletowy. Od razu pojąłem, o co chodzi i poczułem, jak
ogarnia mnie fala gorąca.

Veidana cała się trzęsła, ociekała fioletowym potem, a jej oczy… W jej oczach strach

mieszał się z nienawiścią. Patrzyła na Eilo i powtarzała coś, czego nie rozumiałem ani w ząb.

- Zabierzcie ją – rzuciłem.
Archib odprowadził dziewczynę, która przestała się opierać, do jednego z pustych

pomieszczeń. Coś do niej mówił naszą łamaną uniwersalną mową mieszającą słowa
wszystkich języków.

Ja tymczasem spytałem Eilo, co się stało. Potwierdziła moje podejrzenia: Veidana

chciała się zabić, Eilo weszła do pokoju, gdy tamta wodziła nożem po szyi i mówiła, że
lepsza śmierć niż takie życie.

Zacisnąłem zęby. Tak to jest. Czasem filmowe teksty mają sens. Sam musiałem od

siebie odpędzać zwątpienie, czy to wszystko jest cokolwiek warte, to całe przedłużanie życia
o tydzień czy miesiąc.

Mimo to, kiedy się uspokoiła, poszedłem i usiadłem obok niej, dając odpocząć

Archibowi.

- Vei, nie powinnaś tego robić. Musisz żyć – zacząłem.
Mówiąc to, czułem niesmak do samego siebie, bo te słowa zabrzmiały pretensjonalnie,

w tej sytuacji, tu, w Silezji ogarniętej destrukcją ponad nasze rozumienie.

- Po co? – odparła głucho. – Po co?
Wiedziałem, że jej świat jest pusty. Mieli trochę kolonii na innych planetach,

wyprzedzali nas pomimo tego, co zobaczyłem przy bramie. Veidana uważała, że ci co nie

background image

zginęli, siedzą na koloniach. Ale to ją jeszcze bardziej przygnębiało, bo nigdy tam nie trafi.

- Żeby nam pomagać – odparłem. – Wyczuwasz Ziarna.
Patrzyła na mnie w milczeniu.
- Eilo jest zła – powiedziała. Pomyślała chwilę, jakby szukając odpowiednich słów. –

Zepsute ziarno – rzuciła w końcu.

Eilo uratowała jej życie. No cóż, uratowanie życia było złe, skoro chciała się zabić.

Nie zamierzałem jednak o tym dyskutować.

- Wkrótce znów będziesz sprawna – pocieszyłem ją.
Smętnie pokiwała głową.
- Wkrótce będę martwa – burknęła, oglądając paznokcie.
Odszedłem, nakazując Archibowi dyskretnie jej przypilnować. Sam poszedłem do

Eilo, wypytać, o czym rozmawiały przed próbą samobójczą.

- O świecie Ziaren – odparła Eilo. – O tym, czy skoro Ziarna wbijają się w jej ojczystą

planetę, dotrą na kolonie na innych planetach.

- I co? – spytałem.
Eilo westchnęła ciężko. Przynajmniej tak to odebrałem.
- Dotrą – powiedziała. – Już dotarły. Od razu. Wszędzie.

***

Veidana jakoś zebrała się w garść, chociaż na wszystkich się boczyła. Krzywo

spoglądała zwłaszcza na Eilo.

Reszta grupy nadal nie ufała Eilo, ale przynajmniej nie manifestowała tego. W końcu

uratowała życie komuś z grupy. Gdyby naprawdę chciała śmierci Veidany, wystarczyło
odejść w bok. Nikt by jej nie winił, nikt by nie wiedział. Może więc nie stała za tamtym
wypadkiem.

Po trzech dniach – nerwowych, bo zaczęliśmy się obawiać sieci – ruszyliśmy na

wschód, przecinając Siemianowice zamierzaliśmy się udać znów do Sosnowca.

Raz, gdy podążaliśmy wzdłuż uregulowanego strumienia, nagle Kum-Kumbi, który

czasem wślizgiwał się do wody, wskazał ręką drogę przed nami.

- Ktoś idzie – skrzeknął. – Sprawdzę.
Zatrzymałem się, a tymczasem nasz zwiadowca strumieniem przemykał się do przodu.

Wrócił po półgodzinie z wieścią, że jakaś duża grupa wędruje przed nami, ale nie w naszą
stronę. Zatrzymałem się więc na parę godzin, po czym odbijając w bok, kontynuowaliśmy
marsz.

Byliśmy w zrujnowanym centrum Chorzowa, tam gdzie szokująco dla przybysza z

innych zakątków pośrodku miasta tkwiła huta z całym bogactwem przemysłowej
architektury, gdy nagle Archib energicznie trącił mnie w ramię.

- Patrz! – Wskazał ręką jakiś punkcik wysoko na niebie, w kierunku pozostałości

hutniczych pieców. To dziwne, że dotąd ani nie zmiotły ich rozrastające się Ziarna, ani nie
rozszabrował żaden złomiarz. Ziarna ominęły ten teren, a złomiarze przeszli do historii,
obawiam się, że na długo minionej. Albo na zawsze.

Widok jednak był oszałamiający. Blisko, z kilometr od nas, dwa nieczynne, ale wciąż

budzące grozę swym majestatem, szerokie, trzydziestometrowe u podstawy, niewiele węższe
u szczytu walce pieców. W drugim planie rozrzucone gigantyczne kolumny Ziaren, nadające
terenowi wygląd zapalikowanego kołkami różnej wielkości pola.

A ponad tym polem chwastów i pierwszych ingerencji jakiegoś zagadkowego

ogrodnika frunął ku nam okruch czerni, wyglądający jak kanciasty przecinek.

O ten właśnie punkcik Hesterianinowi chodziło.
Kiedy patrzyliśmy na niego, zbliżył się – i teraz wyglądał jak ptak. Tylko że ptaki nie

osiągają dziesięciu metrów wielkości, nie mają skrzydeł przypominających nietoperza. Kiedy

background image

był jakieś sto metrów od nas, nagle przestał frunąć prosto, wszedł w zakręt, przyglądając się
naszej grupie. My, z zadartymi głowami, patrzyliśmy w jego kierunku. Teren był płaski, nie
mieliśmy gdzie uciekać.

Stwór w absolutnym milczeniu wykonał nad naszymi głowami jeszcze dwie pętle i

wreszcie runął w dół, pikując jak nadlatujący myśliwiec albo bomba. Złożone skrzydła,
ciasno przylegające do tułowia, wyglądały jak szybko rosnące w oczach lotki.

Archib nie czekał dłużej, skierował broń w stronę potwora, podczas kiedy reszta grupy

rozbiegła się w panice. Jeszcze tylko ja stałem obok Hesternianina, strzelając w górę z
karabinu.

Laser ze świata Fajzla uderzył w zwierzę niczym kula ognia, z sykiem, jaki wydaje

płomień trzaskający na nie do końca wysuszonych polanach.

Stwór niemal zatrzymał się w locie, rozpaczliwie zamachał skrzydłami, skrzecząc

przeraźliwie. Po czym runął w dół. Upadł z łomotem jakieś dwadzieścia kroków od nas.
Pomyliłem się: to czarno-żółte bydlę miało z piętnaście metrów jak nic. Przypominało
dinozaura. Uniosło wąski łeb i patrzyło na nas trojgiem piwnych oczu, rozmieszczonych w
taki sposób, aby obejmowały po 120 stopni pola widzenia. Musiał nas dojrzeć z dziesięciu
kilometrów. Nie wyglądał na łagodnego roślinożercę.

Archib też miał takie odczucia, bo laser w jego ręku drgnął i druga kula ognia trafiła w

bok zwierzęcia.

- Być może chciał się porozumieć – zauważyłem z ponurym uśmiechem.
Archib wzruszył ramionami.
- Chciał nas zjeść albo zdeptać. Nie wyglądał na chętnego do spokojnej konwersacji,

wybacz – dodał uszczypliwie.

Ścierwo istoty podobnej do smoka wciąż drgało w agonii. Zastanawiałem się, skąd

przyszedł – i nie potrafiłem tego ustalić. Zbyt odmienny stwór. Za mało ludzki. Jak widać,
mój pierwotny wniosek, że w jakiś sposób bramy w Ziarnach łączyły światy zamieszkane
wyłącznie przez humanoidy, okazał się błędny. Chyba że był to tylko głupi zwierzak, jak
nasza jaszczurka czy motyl.

Rozejrzałem się nerwowo. Może mieliśmy towarzystwo istot, których istnienia dotąd

nie podejrzewałem? Niejeden raz czułem na sobie wzrok, ale nigdy nie zobaczyłem tego, kto
na mnie patrzył. Może był niewidzialny?

Ale przede wszystkim, jakim cudem ten stwór latał pomiędzy miastami? Dlaczego nie

pochwyciła go żadna z sieci, żadna z powietrznych pułapek?

Tymczasem grupa znów zebrała się wokół nas, przyglądając zabitej istocie. Nikt nic

nie mówił, nawet Eilo.

- Ciekawe, skąd jest? – mruknął Gryczewski.
Trzeba będzie o tym porozmawiać, ale nie teraz.
- Potem – zarządziłem. – Na biwaku. Teraz brać dupę w troki i zwiewamy. To ścierwo

może na nas ściągnąć nieszczęście. Ktoś mógł widzieć, gdzie ta bestia upadła i już tu idzie.

Do zmierzchu musieliśmy odejść jak najdalej. Dopiero po dobrej godzinie oddałem

prowadzenie Gryczewskiemu, a sam odciągnąłem Archiba do tyłu. Stanowiliśmy ariergardę
grupy i mogliśmy po cichu porozmawiać.

Przejścia pomiędzy miastami były ryzykiem nawet w ramach Aglomeracji Silezja czy

Nowego Jorku, jak słyszałem. A wyjście na puste przestrzenie rozdzielające miasta oznaczało
pewną śmierć. Grasowały tam niewidzialne pułapki, sieci oraz ostrza. Widziałem, jak
skończyła jedna z grup. Szli tyralierą, żeby w razie czego nie wszyscy zginęli – i nagle
omiotła ich jakaś sieć pojawiwszy się znikąd. Pokazał mi to Fajzel na nagraniu. Nie wiem,
skąd je miał – twierdził, że przez chwilę dysponował maleńkim aparatem powietrznym.

Stwór, jeżeli umiał się poruszać pomiędzy miastami, byłby dla nas bezcenny. O ile

dałby się udomowić.

- Może błąka się tutaj od miasta do miasta? – zacząłem. – Trochę szkoda, że go

background image

zabiliśmy.

Archib rozumiał moje rozczarowanie, ale go nie podzielał.
- Leciał na nas – rzekł usprawiedliwiająco. – Co miałem zrobić, dać mu się zeżreć?

Czekałbyś spokojnie?

Położyłem mu dłoń na ramieniu.
- Jeżeli zobaczymy następnego, trzeba spróbować się dogadać, Archib. O ile toto jest

rozumne. Widziałeś kiedyś coś takiego?

Zaprzeczył ruchem głowy. I wrócił do drapania się po udzie.
Klepnąłem go w ramię i poszukałem wędrującej w środku grupy Eilo.
- Znacie takie stwory w waszym świecie?
Wzruszyła ramionami.
- Ja nie znam.
Czułem, że coś ukrywa. Gdyby tak bardzo nie przypominała ludzkiej kobiety, byłbym

na nią wściekły, ale miękłem w jej obecności jak wosk.

- A inni?
Zawahała się.
- Nie wiem, Adam, nie wiem. Za to ci powiem, że on nie był rozumny.
- Skąd to wiesz? – spytałem ze zdziwieniem.
- Czuję – odparła. – On był głodny. Jak dziki pies, nawet nie jak kanibal czy głodny,

zdesperowany człowiek. Albo Hesternianin – wskazała podbródkiem obserwującego nas spod
oka Archiba. – Po prostu zwierzę.

Trochę mi ulżyło. Chociaż dobrze, że Archib jej nie słyszał. Mógłby ją potraktować

laserem jak tego stwora.

***

Chociaż nikt nie wypowiedział tego na głos, z ranną Veidaną wędrowało się po Silezji

ciężko. Zagryzała wargi i szła, ale spowalniała marsz, a grupa póty będzie istniała, póty
będziemy mogli wciąż krążyć, zmieniać miejsce, zacierać za sobą ślady.

A z ranną i mającą okres Veidaną to już się nie wędrowało ciężko, tylko modliło do

wszystkich bogów światów Ziaren, aby nikomu nic się nie stało.

My, Gryczewski, milczący Banach, wiecznie niedojrzały Kurczak i ja jakoś

dawaliśmy sobie radę. Jednak Archib sapał ciężko, a pociąganie nosem Strosza stawało się
głośne jak gwizd parowej lokomotywy. Veidana wydzielała coś, co zdecydowanie podnosiło
poziom agresji u innych. A teraz była ranna i nerwowa. Napięcie w grupie rosło. Szczególnie
podczas noclegów. Jak dziś.

Eilo pogłaskała mnie po ręce, gdy nasłuchując różnych nocnych odgłosów, nagle

zakląłem, słysząc gniewne krzyki Veidany niosące się po nocy.

- Chcesz do niej iść? – spytała, uśmiechając się lekko.
Zaprzeczyłem ruchem głowy, wpatrując się w ciemność.
- Strosz chyba tam siedzi – mruknąłem, nadając swemu głosowi lekkie zabarwienie

ironią. – Przynajmniej póki go nie wyrzuci.

Pilnowaliśmy Kurczaka, pilnowaliśmy i Veidany.
- Ale potem?
Spojrzałem na nią. W świetle księżyca jej profil zachwycał. Miała wąską, ale

niezwykle piękną twarz o regularnych rysach. Gdyby startowała w konkursie piękności, ktoś
po prostu uznałby, że ma egzotyczną urodę. Na finał może by to wystarczyło.

- Potem będzie świt. A ja już mam się do kogo przytulić. – Mocniej oparłem się o jej

udo.

Milczała. Lecz w jej pięknym profilu zarysowały się lekko rozchylone w uśmiechu

usta.

background image

***

Zmieniłem zdanie co do marszruty, zatoczyliśmy łuk i kilka dni później dotarliśmy w

okolice dawnego Bumaru pod Gliwicami. Samo miasto było szczególnie przerośnięte
Ziarnami – no i mówiło się, że to stąd wyszło nieszczęście, że w jednym z tajnych
laboratoriów ktoś zrobił coś, czego nie powinien, i sprowadził Ziarna. Otworzył lekko bramę,
w którą wtargnęli napastnicy.

Nikt nie wiedział, ile w tym prawdy. Ale nigdy bym nie zaryzykował tej drogi, gdyby

nie magazyn. Prowadziłem ich do jednego ze swoich schowków, gdzie ukryłem sprzęt
średnio przydatny tutaj, może poza kilkoma granatnikami, za to mogący się przydać w czasie
wyprawy z Eilo do jej świata, świata Ziaren. Tam przyda się i licznik Geigera, i granatniki,
wreszcie druga apteczka z lekami. Te oszczędzałem na czarną godzinę, bo łatwo pod
pretekstem ciężkich zranień czy gorączki zagrażającej życiu zużyć je zbyt szybko. A ja
planowałem życie tutaj na lata, może na dekady i nie mogłem sobie pozwolić na
roztrwonienie czegoś, czego nie umiem uzupełnić.

- Pójdę z tobą – zaproponował Archib, kiedy dotarliśmy do skraju poligonu.
Pokręciłem głową.
- Archib, zostaniesz, przypilnujesz grupy i… i jej – wskazałem na siedzącą na uboczu

Eilo, której chwilę wcześniej wyjaśniłem, że muszę iść sam. Trochę się teraz dąsała. –
Cholera wie, czy nie wyfrunę w powietrze, jak ruszę ładunek, nikogo nie chcę narażać.

- Chcesz zwiać? – szorstko mruknął Hesterianin. Ale zaraz się zaśmiał. Przecież bez

mojej Eilo bym nigdzie nie zniknął. Popatrzył na mnie, jakbym mu zostawiał zakładniczkę.

- Idę – wstałem. – Jeśli nie wrócę do popołudnia, prowadź ich w stronę miasta, a

potem to już radź sobie sam. Zostawiam ci mapę – podałem mu ciasno złożony pakiet. Sam
ruszyłem w głąb poligonu, ścigany ich spojrzeniami.

Oni zastanawiali się, czy uciekam. Ja zastanawiałem się, czy i kogo zastanę żywym,

gdy tu wrócę. Czy nie zrobią krzywdy Eilo? Miałem przeczucie, że w razie potrzeby
umiałaby zadbać o siebie. Ale czy nie kosztem grupy? Archib był w gorącej wodzie kąpany,
widać było, że szuka pretekstu, by mi dowieść, że dla naszej grupy Eilo jest niczym baba na
okręcie, tylko przyciąga niebezpieczeństwo.

Odsunąłem na bok te myśli, skupiając się na marszu. I wsłuchiwaniu się we wszelkie

odgłosy, zapachy i barwy mogące zwiastować niebezpieczeństwo. Na otwartych
przestrzeniach było niebezpiecznie, tu, pośród rzadkiego zagajnika, chyba nie musiałem się
bać sieci. Co nie oznaczało, że nie wyskoczy ktoś inny. Miałem w ręku laser Fajzla, bo po
przygodzie ze smokiem zamieniłem karabin na to urządzenie. Jednak nawet laser nie pomoże,
jeśli z drzewa skoczy ci na plecy trzech kanibali, przewracając przez zaskoczenie albo chwyci
za szyję niewidzialna łapa.

Wreszcie zobaczyłem polanę, a na niej szczyt małego bunkra, wyglądający jak czubek

głowy jakiegoś łysonia, żywcem zakopanego w ziemi.

Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Na ułamek sekundy zamarłem w bezruchu, a

potem okręciłem się powolnym ruchem dookoła własnej osi, sprawdzając, czy nie widać
żadnego napastnika.

Pokrywa bunkra była odwalona, jakby ktoś dokonał trepanacji czaszki owego żywcem

pogrzebanego nieszczęśnika i zapomniał dokończyć operacji. Sterczała teraz pionowo, a ja
zastanawiałem się, czy ktoś jest w środku.

Przez jakieś pół godziny obserwowałem to miejsce, ale nic się nie działo. Wreszcie

znalazłem pod stopami w darni mały kamyk i zacząłem się skradać w stronę wlotu.

Kiedy byłem blisko, rzuciłem kamyk. Zobaczymy, co się stanie, gdy spadnie na dno.

Był to niewielki bunkier, ciasny, trzy pomieszczenia, nie wiedziałem nawet, dlaczego tu stoi.

Nagle kamyk dotarł do środka i… rozległ się plusk, a nad właz wystrzeliła mała

background image

fontanna wody.

- Cholera! – mruknąłem zdziwiony. Bunkier był zalany wodą!
Moim zapasom nie powinno to zaszkodzić. Skrytka była w fałszywej ścianie. Woda

nie powinna się tam dostać. A jeśli nawet, i tak wszystko było w wodoszczelnych workach.
Tyle że zanim się tam dostanę, trzeba będzie odpompować wodę. Albo zdecydować się na
pomoc Kum-Kumbiego, który w wodzie czuł się tak pewnie, jak dziecko w łonie matki.

Podszedłem na dwa kroki i spojrzałem w dół. Woda była ciemna, mało przejrzysta.

Ale nie brudna. Pewnie niedawne deszcze albo jakiś wyciek przez szczelinę musiały zalać
wnętrze bunkra.

Zastanawiałem się, ile wytrzymam bez powietrza – przyszła mi do głowy myśl, aby

sprawdzić przynajmniej, czy moja ściana trzyma. A potem się zobaczy.

Byłem dosyć zdecydowany. Nawet przed pojawieniem się Eilo planowałem w końcu

znów spróbować wejść do świata Ziaren. Z Bonettim się nam nie udało, ale wciąż o tym
myślałem. I o błędach, które popełniliśmy. Głównie o nich.

Nagle w wodzie poniżej przesunął się jakiś kształt! Gwałtownie odsunąłem się od tafli

wody, kierując w tę stronę laser. Zacząłem się cofać.

Byłem już ze dwadzieścia kroków od bunkra, znów przy drzewach, kiedy na

powierzchni bunkra rozległo się skrobanie. Przypadłem do pnia, starając się zachowywać jak
najciszej.

Ze środka wyjrzała długa szyja… smoka. Stworzenia podobnego do tego, które

spaliliśmy laserem.

Gdyby był tylko ten jeden, zabiłbym go od razu. Jednak nagle odeszła mi ochota na

walkę. Mój bunkier był zajęty. Może tu wrócę, ale wtedy trzeba by urządzić na te stwory
regularne polowanie. Psiakrew!

Tylko co, jeśli one nie muszą wychodzić na powietrze albo mają nory w jakichś

pęknięciach w ścianie?

Chciałem natychmiast uciekać, z trudem zmusiłem się do pozostania na miejscu w

bezruchu, aż zaniepokojony smok zniknął znów w środku. Dopiero potem zacząłem się cicho
wycofywać.

***

Czekali na mnie.
Nie musieli nawet pytać o wyniki. Moja twarz, ruchy i postawa powiedziały im

wszystko.

- Rozszabrowali? – spytał Gryczewski.
Usiadłem zdyszany koło nich. Zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Bunkier stoi, tylko zalany wodą. Ale w środku był smok. Taki, jakiego Archib zabił

kilka dni temu.

Popatrzyłem na nich i dodałem to, co przyszło mi do głowy, gdy do nich wracałem:
- Coraz więcej tu różnych istot. Robi się hotel. A za chwilę zacznie jatka.
Strosz nieznacznie się skrzywił. Miałem to gdzieś. Coraz więcej tu było Obcych.
Zupełnie, jakby ktoś wypychał ich z ich własnych światów.


***

Dwa dni później, w nocy, kiedy obozowaliśmy w ruinach na wpół zburzonego domu,

który zawalił się, gdy w pobliżu wyrosło Ziarno, nagle ze snu wyrwał mnie Archib.
Bezceremonialnie odsunął Eilo obejmującą mnie ramieniem, szturchnął mocno w bark,
poczekał, aż oprzytomniałem i rzucił:

background image

- Wstawaj. Mamy widowisko.
- Gości? – zapytałem sennie.
- Nie wiem! – warknął wielkolud. – Stąd nie widać, sam zobacz.
Poczłapałem za nim. Nikt nie spał, wszyscy byli na nogach. Archib poprowadził mnie

na drugą stronę domu.

Nie musiałem nawet wyglądać na zewnątrz, by zrozumieć, o co mu chodzi. Przez

prostokąt okna mieliśmy widok na dwa Ziarna, jedno bliskie, drugie stojące jakieś siedem-
osiem kilometrów dalej.

Pomiędzy nimi jarzyło się światło, jakaś wstęga, spleciona z oddzielnych nitek (które

zapewne musiały mieć kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów grubości, skoro je
rozróżnialiśmy).

Miały różne barwy, przez ciemne, rozgwieżdżone niebo – patrząc na nie, z żalem

wspominałem czasy smogu i spokojnego przemysłowego życia –mknęły barwy od niemal
białej, aż po ciemnoczerwoną. Łuki łączące oba Ziarna splecione były z wielu kolorowych
nici.

To nie wszystko. Z obu Ziaren wyrastały nowe świetlne nici! Były krótkie, kreśliły

smugi po widnokręgu, po czym wybiegały poza nasze pole widzenia. Jednego mogliśmy być
pewni: Ziarna w jakiś sposób zaczynały się łączyć ze sobą.

Wyglądały jak ogrodowe zraszacze, których zasięg się pokrywa. Może jeszcze nie

wszystkie się włączyły, ale czułem przez skórę, że te świetlne nici któregoś dnia pokryją cały
świat. Jak sieci. Albo siatka gigantycznej woliery.

- Coraz gorzej – mruczał Archib.
- Warty i idziemy spać – odpowiedziałem. – Rano zobaczymy, czy coś się zmieniło.
Wróciłem do łóżka. Eilo nadal próbowała spać, jakby to, co za oknem, wcale jej nie

zainteresowało.

- Wiesz, co tam się dzieje? – machnąłem ręką w stronę ściany. – To robota twoich?
Eilo patrzyła na mnie, zabawnie marszcząc nos. Unikała mojego spojrzenia, i czułem,

że nie chce mi powiedzieć prawdy.

- Zaczęły świecić? – A widząc moje kiwnięcie głową, wzruszyła ramionami. – To

tylko maszyny.

Od jakiegoś czasu w rozmowach o świecie Ziaren trafiałem na ten sam mur. Albo Eilo

nie chciała o nim więcej mówić, albo jej nie rozumiałem. Teraz jednak powiedziała coś
konkretnego.

- A wiec to nie są nasiona? – spytałem. – Po prostu maszyny?
Skinęła głową.
- Ale czasem maszyna zachowuje się jak coś naturalnego – powiedziała. – Albo

odwrotnie. To ma jakieś znaczenie?

Zaprzeczyłem ruchem głowy, kładąc się obok niej.
W mojej głowie przewalały się różne myśli. W tym te najważniejsze: skoro to jest

maszyna, można ją popsuć. Zablokować. Wysadzić w powietrze. Roślinę można zatruć, to też
rozważałem. Ale maszynę popsuć łatwiej. Domyślałem się tego, jednak czasem zachowywały
się jak rośliny, miałem więc wątpliwości.

Skoro to są maszyny, można z nimi powalczyć. Każdy mechanizm ma słaby punkt,

wystarczy go odkryć. Przypomniały mi się czasy młodości, gdy robiliśmy kęsim pociągom na
Śląsku, gdy ten jeszcze nie był Silezją. Rozłączało się wagony z węglem albo blokowało
ruchome schody w supermarketach. Zakłócało bramki magnetyczne, żeby wariowały, obsługa
musiała je na parę minut wyłączyć, a wtedy… no sami wiecie, co wtedy. Ktoś wychodził z
wnętrza, obładowany towarem.

Leżeliśmy obok siebie, i śniłem sen o grupie, którą skrzyknę, aby niby partyzanci

Polski Podziemnej, powalczyć o nasz kraj.

background image

***

Rankiem Ziarna wyglądały jak dotąd, nie świeciły się – chyba że promienie były tak

słabe, że niewidoczne w dziennym świetle.

Ale raczej nie świeciły. Byłem jednak prawie gotów dać w zakład własną głowę, że

gdy zapadną ciemności, te tajemnicze kolumny znów rozjarzą się niby latarnie.

Ruszyliśmy z powrotem w stronę Katowic. Tam było najwięcej dobrych kryjówek. Do

bunkra wrócę, musiałem się jednak zastanowić. Nic pochopnie, bo skończymy jak inne grupy.
Muszę porozmawiać z Bonettim, koniecznie muszę, zanim podejmę jakąś decyzję.

- Mam coś do ciebie – odwołał mnie na bok Fajzel, gdy wędrowaliśmy gęsiego jakimś

torem kolejowym. – Wczoraj nie zdążyłem, bo poszedłeś do… do niej.

Popatrzyłem na niego zdziwiony. Że wielkolud nie lubi Eilo, to wiedziałem. Ale skąd

się brała niechęć Fajzla?

- Widziałem już takie światła – rzekł cicho.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. To była nowina. Od pięciu lat, gdy zapadały

ciemności, rozświetlały je tylko wybuchy pięści ognia albo księżyc. Powietrze powoli
oczyszczało się ze smogu, gwiazdy świeciły czasem tak jak nad morzem. Ale czegoś, co by
przypominało blask płynący z elektrycznych lamp, nie miało tu prawa być.

Fajzel nieznacznym ruchem wskazał Eilo idącą za nami, na końcu grupy.
- Widziałem trzy noce temu, jak świeciła.
- Świeciła? – powtórzyłem zaskoczony. – Eilo? – upewniłem się. – Nie przywidziało

ci się, Fajzel?

- Takie promienie wychodziły z jej głowy – szepnął Fajzel. – Wtedy myślałem, że

może śnię. Ale jak zobaczyłem te fajerwerki dzisiejszej nocy… takie same, przysięgam,
Adam, takie same, tylko cieńsze.

Patrzyłem na niego badawczo. Rozumiałem go dobrze, tu nie było pomyłki. Może

jakiś wstrząs?

Nagle prowadzący Kurczach gwizdnął cicho. Raz. Kogoś zobaczył z daleka.
Wszyscy w milczeniu przykucnęli, poszukali broni. Mógł to być jakiś samotnik, ale

równie dobrze wabik w zasadzce. Albo coś całkiem nowego.

Dałem Kurczakowi chwilę na rozeznanie się w sytuacji. Zrobił kilkadziesiąt kroków,

wrócił i na palcach pokazał mi, że jeden i oddala się w prawo, łukiem w stronę Zabrza.

Gestami skierowałem grupę przez tory na drugą stronę. A Kurczak jeszcze przez

chwilę patrzył za tamtym, dumny, że i jemu udało się wypatrzyć niebezpieczeństwo,
potwierdzić, że jest ważny dla grupy.

Gdy dołączył, z zadowoleniem poklepałem go po ramieniu. Widać było, jak urósł pod

dotykiem mojej dłoni.

W głowie wciąż miałem słowa Fajzla.

***

Bonetti nauczył mnie jednego: czuć powietrze. Pochodził ze świata, w którym zapach

odgrywał większą rolę niż w naszym. I potrafił powiedzieć, czy coś pachnie bezpiecznie, czy
nie. Nawet spalenizny wyczuwał ze sześć rodzajów, w tym dwa „zdrowe”.

Chodziłem na jego grób, bo za życia był mi bliski. Ryzykowałem, wyciągając jego

pocięte ciało z membrany. Chociaż mało kto by w to uwierzył, ten Obcy był moim mentorem.
To dzięki niemu przeistoczyłem się w osobę, która potrafiła przeżyć w tak trudnym terenie.
Przedtem myślałem o zapasach, ale marzeniem było powrócić do starego świata sprzed
katastrofy. Bonetti uświadomił mi, że należy nauczyć się żyć w

NOWYM

świecie.

Popatrzyłem na swoich. Grupa nie powiększała się zanadto, ale też nie malała – byłem

dumny, że potrafiliśmy wejść i wyjść z Ziaren, otworzyć bramy do niektórych światów.

background image

Co Bonetti powiedziałby o dziewczynie z Ziarna? Że „pachnie” dobrze, czy jednak

źle? – Źle tu pachnie – powiedział kiedyś, gdy szabrowaliśmy magazyn supermarketu. Nikt
poza nim nie czuł nic, nawet Veidana, więc nie rozumiałem, o co mu chodzi. Byliśmy głodni,
a przed nami piętrzyła się sterta puszek, paczek i plastikowych naczyń z jedzeniem i piciem.
Gdy takich rzeczy jest dużo, zawsze można trafić na coś, co się zaplątało nieodpakowane,
nieodkręcone, z pełną zawartością. Kurczak już zniknął w wydrążonej dziurze, tylko nogi
wystawały mu z tunelu obudowanego kartonami. Ale Bonetti nalegał.

Odeszliśmy na pół kilometra, gdy nagle na wzgórzu ponad supermarketem pojawiło

się kilka postaci. A zaraz potem następnych kilkanaście. Wiatr wiał w naszą stronę, więc
nawet gdybym nie widział ich, poczułbym że to kanibale. Śmierdzieli w zupełnie
niepowtarzalny sposób.

Skąd Bonetti wyczuł zagrożenie, pojęcia nie miałem. Zaprzeczył, że wyczuł kanibali,

bo byli już wcześniej w środku, a supermarket traktowali jak przynętę.

Jak by czuł Eilo?
Po tym, co powiedział Fajzel, po raz pierwszy zaświtała mi w głowie myśl, aby się

jednak pozbyć Eilo. Tym bardziej, że gdy próbowałem ją wypytać o światła, wzruszyła
ramionami. – Nic więcej nie wiem – ucięła. A kiedy zacząłem ją pytać, jak przeżyła lot w
Ziarnie cała i zdrowa, tylko wzruszyła ramionami. – Czasem można.

- Czasem? – spytałem. – A kiedy te maszyny to umożliwiają?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Ale teraz to nie jest właściwy czas.
Ta rozmowa odbyła się kilka godzin wcześniej, bez świadków. Mogłem być szczery.

Spojrzałem na nią, nie kryjąc gniewu. Podniosłem głos.

– Ten świat się kończy – prawie krzyknąłem. – Jeśli nie da się go odbudować, to

chociaż może warto zapytać budowniczych, dlaczego go zniszczyli?

- Zemsta? – spytała Eilo. – Zemsta nie ma sensu, Adam. Mrówka nie przegryzie skóry

buta. Nie wślizgnie się w szczeliny, jeśli ich nie ma, rozumiesz?

Patrzyłem na nią i widziałem, jak wiele ukrywa.
Ale co mogłem zrobić? Miałem w ręku dziwną kartę, niby otwartą, niby zakrytą, w

gruncie rzeczy zagadkową. Z jakiegoś powodu Eilo nas odnalazła. Z jakiegoś powodu była z
nami. Już wiedziałem, że to nie przypadek. Zacząłem się jej bać. Światła nie były wcale
jedynym powodem.

To dlatego postanowiłem pójść pogadać z Bonettim.

***

- A ty jak zwykle – stwierdził z ironią Gryczewski. – Pilna potrzeba pogadania z

trupem.

Jego cierpki humor wcale mnie nie drażnił, przeciwnie. Lubiłem to. Czasy egzaltacji i

słodkich sentymentów odeszły. Raczej bezpowrotnie, patrząc na ruinę, w jaką obracała się
Silezja, coraz mocniej poprzerastana Ziarnami, coraz bardziej wypełniona istotami, które
przepełzły tu lub przeszły przez bramy ze swoich światów. Wręcz czułem, jak zgodnie z
tezami Darwina pachnie walką o zbyt małe zasoby. Wkrótce ktoś wyleci z tej niszy. A potem
zniknie cała nisza.

Grób Bonettiego znajdował się w… domu. W piwnicy. W pewnym sensie tak samo,

jak potraktowałem sprzęt przydatny do jakiejś akcji, który teraz leżał w zalanym bunkrze
strzeżonym przez smoki, tak też potraktowałem zmarłego przyjaciela. Zamurowałem go w
jednej z piwnic. Nikt nie wygrzebie jego zwłok, żaden kanibal się nimi nie pożywi ani dzikie
zwierzęta nie rozwłóczą kości.

Była to niegdyś samotna kamienica niedaleko drugi szybkiego ruchu. Być może

właściciel nie zgodził się na jej sprzedanie, a drogowcy uznali, że da się ją ominąć i nie płacić

background image

za wykup, no i stała taka sierota, jakieś dwadzieścia metrów od sześciopasmówki biegnącej z
Ligoty do centrum Katowic, niby pojedynczy ząb.

Teraz droga popękała, bo materiał, osłabiony eksploatacją, nie wytrzymał wstrząsów

powodowanych przez Ziarna. Kamienica też już nie stała w całości, tylko jedna z bocznych
ścian jeszcze sterczała, niby ułomek trzonowca. Ale piwnice wciąż nie zostały zniszczone. W
jednej z nich leżał Bonetti.

Zostawiłem swoich po drugiej stronie drogi, bo przeskakiwanie przez drogę zawsze

było trochę ryzykowne, nawet jeśli trwało to dziesięć sekund, stanowczo za krótko, by sieć
mogła zareagować, chyba że pechowo akurat wisiała rozciągnieta niemal nad głową. Nawet
tu, w mieście, na takim pustym terenie należało się liczyć z niebezpieczeństwem. Od
niedawna obawiałem się też smoków. Nie miałem pojęcia, czy są drapieżne, jednak wolałem
tego nie sprawdzać.

Ziarna posapywały jak zwykle. Były to ciężkie westchnienia, które teraz, po wyznaniu

Eilo, że to maszyny, przypominało mi już nie płuca, tylko kowalskie miechy. Płynna stal
podgrzewa się i wytapia. Proces trwa.

Zabrałem Eilo ze sobą. Nie chciałem, aby została z Archibem i Gryczewskim,

obawiałem się, że jej coś zrobią. Ale chciałem też mieć ją przy sobie, gdy będę rozmawiać z
Bonettim. Kto wie, co z tego wyniknie?

Przeskoczyliśmy, kuląc się z przestrachem, przez drogę. Dotarliśmy w milczeniu do

kamienicy. Czujnie rozglądałem się dokoła, jednak niczego niepokojącego nie dostrzegłem.
Byłem pewien, że bacznie strzeże okolicy także Archib z nieodłączną bronią w ręku.

Patrzyła zdziwiona, jak odnajduję ledwie widoczne schody do piwnicy. Wydawało się,

że gdy kamienica runęła, zasypało wszystko, ja wiedziałem jednak, że w tym miejscu pod
cienką warstwą gruzu znajduje się blacha, a pod nią powinno być już czysto. W razie
potrzeby grób Bonettiego mógł też stać się dobrze zabezpieczoną kryjówką.

Wreszcie odgruzowane z ułomków czerwonej cegły wejście stanęło otworem.

Pociągnąłem nosem. Ze środka nie wionął żaden zły zapach. Rozejrzałem się dokoła, po
czym pociągnąłem Eilo do wnętrza.

W środku było dosyć ciemno, póki wzrok się nie przyzwyczaił. Podniesiony kurz

wirował w powietrzu niby gęsta mgła, prowokując na siatkówce oka tajemnicze wzory.

- No to przyszedłem, Bonetti – zacząłem cicho. – Chyba po raz ostatni, wybieram się

tam gdzie ty. Nie, nie w zaświaty. Do świata Ziaren. Co myślisz?

Powiecie, że oszalałem. Być może. Ale to tutaj, choć zwykle sam, mogłem na głos

wypowiedzieć tych kilka dręczących mnie pytań i poczekać, aż z wnętrza głowy albo od tego
ducha za ścianą napłyną odpowiedzi. Miałem wrażenie, że Bonetti nie całkiem umarł. Tutaj
napływały, czasem od razu, czasem po dłuższej chwili, myśli, które niekiedy mnie
zaskakiwały, jakby nie pochodziły ode mnie.

A jeśli nawet, to i tak dobrze, że w ogóle przychodziły.
- Mówisz, że zginę – mruknąłem. Eilo za moimi plecami poruszyła się niespokojnie. –

To zginę, co robić. Słyszałeś o światłach? A Ziarna huczą coraz głośniej, Bone. Tu i tak
wszystko zaraz szlag trafi.

Pomilczałem.
- Zginę, wiem – potwierdziłem. – Ale co robić. Każdego kiedyś. Grupa? Pójdą za

mną, Bone. Razem, jak wtedy.

Kątem oka obserwowałem Eilo. Denerwowała się coraz bardziej.
- Muszę wracać, oni czekają – wstałem z kucek. – Trzym się, Bone. Wrócę albo i nie.

Ale niech twoich kości nie dotknie żaden szalach – pożegnałem go tak, jak chciał.
Czymkolwiek było to stworzenie z jego świata, bał się go. I tylko jego. Nie bał się membrany,
świata Ziaren, bał się jedynie, że jakiś stwór zje jego kości, a on nie zazna odpoczynku.

Eilo z ulgą wyszła na światło dnia.
Patrzyłem na nią zamyślony.

background image

***

Najbardziej cięty na moją towarzyszkę był oczywiście Archib.
Ale to nie on udowodnił mi, jak niewiele wiem o Eilo. Jak bardzo jestem ślepy. W

pewnym sensie otworzył mi oczy.

Było to następnego dnia po wizycie na grobie Bonettiego. W nocy Ziarna szalały,

połączeń wydawało się coraz więcej.

- Już nie spadają – zauważył Gryczewski, paląc papierosa.
Ze zdziwieniem przyznałem mu rację.
- Nie spadają, od kilku dni nie ma ognia, ale jest to przeklęte światło – ciągnął. – Już

po nas – podsumował. Odwrócił się i ruszył w swoją stronę, nie czekając na mój komentarz.

Którego nie miałem, bo i cóż można było dodać do jego słów?
W dzień oddalaliśmy się znów w stronę Sosnowca. Ziarna rozrosły się, właściwie nie

było to już to samo miasto, co kiedyś. Chociaż, może wszystkie miasta tak wyglądały? Z
jakiegoś powodu Ziarna nie chciały rosnąć na pustkowiach. Tam krążyły sieci i inne pułapki
albo wypuszczone przez ludzi ze świata Ziaren, albo przez kogoś innego.

W każdym razie ruiny wieżowców, wież kopalnianych, wszelkich wysokich

budynków poprzerastane były konstrukcjami Ziaren. Nie były to ciasne labirynty, ale czuło
się, że nasz świat zaczyna się dławić tą obcą, wrastającą niby nowotwór tkanką.

I co dalej? – pytałem sam siebie. Chociaż, cóż można było robić, poza próbą

przeżycia? Próbować wejść do świata Ziaren. O tym myślałem. Ale jak miałbym to zrobić,
nie wymyśliłem.

Następnej nocy rozbiliśmy obóz niedaleko ruin dawnego stadionu piłkarskiego. Wciąż

było to jedno z najspokojniejszych miejsc tutaj, chociaż niedaleko dworca kolejowego,
kilometr dalej, wyrosło Ziarno.

Nocą wyszedłem przed kryjówkę, żeby zaczerpnąć tchu i zebrać myśli. Co robić?

Wracać do Gliwic po sprzęt i wchodzić do Ziarna? A jeśli skończę jak Bonetti?

Patrząc na niezrozumiałe przerastanie się tych potężnych kolumn niciami świetlnymi,

czułem, że pomysł z miejską partyzantką nie wypali. I nawet nie dlatego, że nie zacząłem
szukać innych grup. Po prostu szybko narastał jakiś proces, natury którego kompletnie nie
pojmowałem. Eilo w jednym miała rację: mrówka niewiele może zrobić swoimi żuwaczkami
komuś obutemu w solidny but.

Stałem więc, patrząc na miasto, gdy nagle jeszcze przed chwilą czuwający obok mnie

na warcie Fajzel trącił mnie w ramię.

- Muszę ci coś pokazać, Adam – rzekł niewyraźnie. Zawsze mówił niewyraźnie, miał

dziwne zęby wyglądające jak rybie kołki, ale teraz naprawdę ledwie go rozumiałem, jakby
bardzo się denerwował.

Poprowadził mnie w bok od naszej kryjówki. Rosło tam sporo zieleni, stadion otaczały

małe, sztucznie uformowane pagórki obsadzone krzewami i drzewami.

Eilo stała właśnie w głębi jednej z takich małych dolinek pomiędzy pagórkami, ukryta

przed naszym wzrokiem. Z rozrzuconymi rękoma, nieruchomo. Twarzą obrócona była ku
najbliższemu Ziarnu, którego czubek wystawał ponad nieckę.

Smuga srebrzystej mgły otaczała twarz dziewczyny, czy tego, czym była. Cieniała w

odległości metra czy dwóch, wydłużała się w srebrną nitkę, która biegła w stronę łuku
pomiędzy dwoma Ziarnami, łączyła się gdzieś w środku jego długości.

Miałem ochotę zapłakać, ale Fajzel energicznym szarpnięciem pociągnął mnie za

ramię. Starając się zachować ciszę, cofnęliśmy się do naszej kryjówki.

Tam czekał już na nas Archib. Wiedział. Albo Fajzel mu powiedział, albo wielkolud

poszedł za nami, ciekaw, co chce mi pokazać Fajzel.

– To przesądza sprawę. Trzeba ja zabić – szorstko rzekł. – Myślisz inaczej? – spojrzał

background image

na mnie badawczo.

Nie zaprzeczyłem. Coś we mnie się skręcało z bólu, ale nie zaprzeczyłem, nie

umiałem.

– Jeśli się da. Może lepiej odejść, upozorować jakiś wypadek i zgubić ją?
- Zgubić? - z goryczą powiedział Hesterianin. – Chcesz ją zgubić? A jak? Ona

przyszła naszym śladem, a ja myślę, że nas szukała. Nie wiem tylko, dlaczego. Zapytaj, jeśliś
odważny.

Archib popatrzył na mnie z miną, która nie wróżyła niczego dobrego.
- Jeszcze jedno, człowieku. Masz dzień na wyjaśnienie sprawy. Jutro wieczorem

odchodzę, jeśli nadal będę uważać, że ona jest dla mnie zagrożeniem. Rozumiesz?

Skinąłem głową.
- Rozumiem.

***

W nocy, gdy wszystko ucichło, a my z Eilo zajęliśmy odrębny pokój, postanowiłem

dłużej nie czekać. Gdzieś tam pewno siedział Archib, czyszcząc broń. Wiedziałem, co myśli.
Wiedziałem, że podjął decyzję. Albo on, albo Eilo.

Nie chciałem stracić ani jego, ani jej. Wciąż się łudziłem.
Ale tylko do pierwszych jej słow. Bo gdy stwierdziłem, że widzieliśmy ją z Fajzlem i

Archibem w dolinie, przez twarz Eilo przebiegł dziwny grymas, którego nie umiałem
zinterpretować i rzekła:

- Zatem domyślasz się, kim naprawdę jestem. – W jej słowach nie było pytania. Było

stwierdzenie. Przeniknąłem ją. Odkryłem jej tajemnicę.

Nie, nie odkryłem. Wiedziałem już, że mnie okłamywała, a prosto skojarzyć fakt, że

kontaktowała się poprzez Ziarna ze swoimi.

- Jesteś szpiegiem? – mruknąłem. – Nie prościej było nas zabić? Kula ognia i cześć.

Albo sieć. Albo cokolwiek innego. Jaki opór może stawić mrówka, czyż nie?

Eilo usiadła ze skrzyżowanymi nogami.
- Ale my nie chcemy was zabijać – stwierdziła. – Ja przybyłam po ciebie, Adam. Masz

imponującą łatwość dogadywania się z innymi. Chcemy, żebyś pomógł nam wyciągnąć stąd
ludzi, a może też innych. Twoja grupa mogłaby stać się ambasadorami dla wielu gatunków.

- A nie prościej było zostawić nas w spokoju? – spytałem gorzko.
- Nie – odparła, wciąż z nieruchomą twarzą. - Nie. Znaleźliśmy inny sposób na

podróże w przestrzeni niż liniowe trasy i z tego nie zrezygnujemy. Ziarna niszczą wasze
światy tu, możemy odbudować je gdzie indziej.

- Rezerwaty, tak? – spytałem gorzko, przeklinając własną głupotę. Choć już pojąłem,

że ona właściwie nie pozostawiła mi żadnego wyboru, poza pozornym, którego dokonałem
tam, w tej małej willi, rozmawiając z nią.

- Miejsce do życia, tak – odparła Eilo.
- Gdzieś na uboczu waszego życia?
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
- Adam, ubocze naszego życia może być środkiem waszego. Rozumiesz, jak działa

Ziarno? Postrzegasz świat w ośmiu wymiarach? Chciałam cię oswoić z myślą o zostaniu
takim pośrednikiem, nie zdążyłam. Teraz to się nie uda. Ale możesz zabrać tę grupę,
reprezentujecie kilka gatunków, możecie zostać ambasadorami.

- A jeśli nie? – spytałem.
- Za kilka tygodni Ziarna zaczną zmieniać tę planetę. Inne, na których mają część

korzeni, też – sucho oznajmiła Eilo. – Nikt tego nie cofnie. Za kilka tygodni nie dacie rady tu
żyć.

background image

***

W ciągu dnia nie miałem za wiele czasu na rozmyślania. Prowadziłem grupę na drugą

stronę miasta, ale może była to bardziej ucieczka przed samym sobą?

Nawet przed pojawieniem się Eilo dostrzegałem narastające problemy ze

zdobywaniem jedzenia. Kryjówek było pod dostatkiem, jednak zdobywanie jedzenia stawało
się koszmarem – szczególnie dla innych ras, gdy musieliśmy się wślizgiwać do Ziaren.

Wreszcie pod wieczór, wciąż łapiąc kose spojrzenia Archiba i reszty, poddałem się.
Odwołałem Hesterianina na bok.
- Nie dałem rady – wyznałem z kwaśną miną. – Daj mi jeszcze dzień. Ona dużo wie o

Ziarnach – dodałem usprawiedliwiająco. – Może powie coś, co zmieni sytuację?

Popatrzył na mnie i podrapał się po wypustkach na szyi.
- Może odejdę – powiedział twardo. – Taka była umowa.
- Tylko proszę.
- Może zostanę – rzekł, patrząc na mnie z wahaniem. – Ale w każdej chwili mogę

odejść. Bez uprzedzenia – ostrzegł.

Skinąłem głową.
- Dziś się z nią rozmówię, Archib. Dziś albo jutro, przysięgam.
Zmełł w ustach przekleństwo, którego nie zrozumiałem.
- Zgubisz nas. Zgubisz nas wszystkich – syknął wreszcie ze złością i poszedł w bok, w

ciemność.

Po chwili zobaczyłem strzał z lasera. Strzelał w krzaki, i pewno nikogo tam nie było,

ale… Archib się denerwował.

***

Ale nie rozmówiłem się tego wieczora. Znaleźliśmy sobie miejsce na nocne leże,

niski, solidny blok z betonu, który ostał się w całości, a szybki zwiad Archiba i Fajzla nie
wykazał żadnych użytkowników. Blok miał trzy klatki, jak zwykle, rozbiliśmy obóz w
środkowej, w mieszkaniach na najwyższym piętrze. Zaminowaliśmy dach i dół klatki
schodowej.

Nim nadciągnął zmierzch, nagle zza okien rozległo się dziwne posapywanie,

przerywane co minutę czy dwie jękiem przypominającym łkanie. Rzuciśmy się do okien… w
samą porę, aby zobaczyć, jak niebo ciemnieje od strony Szopienic. Nadlatywało stamtąd sto,
dwieście, może tysiąc czegoś, co nawet z tej odległości nie przypominało ptaków wielkości
kruka. Od razu domyśliłem się, co to.

- Smoki! – Powiedzieliśmy to równocześnie z Kurczakiem. Tyle że ja z niesmakiem,

on z grozą pomieszaną z nutą fascynacji.

- Wszyscy do kuchni i łazienki, odsunąć się od okien! – zakomenderowałem. – Broń w

pogotowiu!

Właściwie nie musiałem tego mówić. Było jasne, że stwory mogą nas wypatrzyć przez

okna. Na szczęście mieszkania miały ślepą kuchnię i łazienkę łączoną z ubikacją. Budowane
seryjnie za Gierka bloki były kiedyś szczytem marzeń, choć nie wygody. Teraz mogły nas
ukryć przed stworzeniami, chyba że któreś spróbuje tu wlecieć, zwabione naszymi
zapachami.

W kuchni stłoczyliśmy się ja, nieodłączna Eilo, Archib i Kurczak, reszta utknęła w

łazience.

Posapywanie i łkanie pozostały na tym samym poziomie, teraz jednak dołączyły do

nich inne odgłosy: skrzeki i mokre chlupanie. A także cienkie piski.

Nagle to, co na pewno mogłem przypisać tym stworom, ucichło. A po dziesięciu

sekundach rozległ się głos. Potężny bas, który wibrował jak głos wzmocniony przy pomocy

background image

jakiegoś narzędzia. Choć równie dobrze mógł to być tylko worek powietrzny.

Ucichł, wtedy odpowiedział mu inny.
A po chwili znów wybuchła wrzawa, miałem wrażenie, że z jakąś złością.
- Kłócą się? – szepnąłem Archibowi do ucha.
Wielkolud, wciąż mierzący laserem w balkonowe okno, przez które mógł próbować

dostać się jakiś smok, skinął głową.

Nagle głosy zawibrowały, a potem wybuchła prawdziwa wojna, słyszeliśmy gryzienie,

wrzaski bólu, smród dolatywał aż do nas, bo stwory musiały się rozłożyć na pustej przestrzeni
pomiędzy blokami.

Walczyły przez pół nocy. Spaliśmy kolejno, ale cóż to była za drzemka.
Świat się kończył. Wszyscy zagryzali samych siebie. Gdy nadejdzie ostatni dzień,

może już nie być nikogo, kto by obejrzał jego świt – pomyślałem.

***

Następnego dnia po smokach pozostał tylko smród i trochę kości tych, które zginęły w

potyczce. Objedzone do kości szkielety.

Wciąż docierało do nas posapywanie, odmienne w tonacji od tego, co zawsze. To nie

były smoki. To były Ziarna. Wciągały powietrze łapczywie jak człowiek, który się dusi,
nieregularnie, z jakimś bolesnym napięciem.

Z zaniepokojeniem spojrzałem na Eilo. Nie musiała mówić nic więcej ponad to, co już

powiedziała. „Za kilka tygodni nie będziecie już mogli tu żyć”.

Za kilka tygodni, a może szybciej. Po południu jedno z Ziaren, w bok od naszej trasy,

nagle wydało z siebie przenikliwy dźwięk skargi, jakby coś je bardzo bolało, po czym nagle
nastąpił błysk, który nas oślepił – zupełnie jakby kilometr od nas wybuchła bomba atomowa –
a w miejscu Ziarna stanął słup ognia. Nie wydawał się rozlewać na okolicę, ale musiało tam
być potwornie gorąco, bo powietrze drżało. Cieszyłem się, że dzieli nas od niego z dziesięć
kilometrów, martwiłem się jednak, bo przecież wciąż omijaliśmy któreś z tych czarcich
nasion.

- Partyzanci – zażartował ponuro Archib. – Może te stwory z wczoraj, smoki.
- Może – mruknąłem.
Pamiętałem to, co mi ostatnio powiedziała Eilo, gdy zadałem jej pytanie:
- Ale po co wam bramy do innych światów?
Pokręciła wtedy przecząco głowa.
- To nie są bramy, Adam, chociaż można nimi przejść między światami. To tunele.

Nimi ruszy kiedyś przestrzeń… nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Wszystko się połączy. Nie
w waszych trzech wymiarach.

Zamyśliłem się. Nie rozumiałem jej. Jednak czy wiewiórka biegająca po parku musi

rozumieć postępowanie tych, którzy posadzili tu wiązy, dęby i kasztanowce, wytyczyli alejki?

Eilo powtarzała mi, że kasztanów i żołędzi zaraz zabraknie. I teraz płonące Ziarno

uświadomiło mi, że może wkrótce park stanie cały w ogniu? Bo ludziom potrzebna jest pusta
przestrzeń?



***

Nie, nie było co zwlekać. Płonąca pochodnia przesądziła sprawę. Przez godzinę

zastanawiałem się, czy istnieje alternatywa. Wreszcie wieczorem, gdy rozbiliśmy obóz,
usadziłem wszystkich w kręgu, Eilo mając obok siebie – i powiedziałem im, co myślę. Że tu
nie mamy szans. Że Eilo nie jest uciekinierką, że przyszła po mnie. Po nas, jeśli chcą.

background image

Wejdziemy razem z nią do jej świata. Przeżyjemy. Ona to gwarantuje. Tu popatrzyłem na nią.
Potwierdziła.

- Kiedy wszystkie Ziarna zapłoną, nic tu po nas – mówiłem. – Trzeba skorzystać z

oferty, chociaż miewałem lepsze propozycje.

- Niech ona odejdzie – chrapliwie powiedziała Veidana. – Niech zostawi w spokoju.
Eilo uratowała jej życie. Mimo to nawet Veidana jej nie ufała. Nawet ona.
Milczeli, lecz ich spojrzenia były jasne.
- Nie – powiedział Gryczewski. – Niech ona odejdzie, a my pójdziemy swoją drogą,

Adam?

Pokręciłem przecząco głową.
- Kanibale, smoki, pochodnie z Ziaren… ty wiesz, co się stanie, jak będziesz sto

metrów od tego cholerstwa, kiedy zapłonie? A co będzie jutro?

Popatrzyłem na nich.
- Nikt nie chce iść ze mną i Eilo?
Milczeli. Nikt nie chciał. Nawet Strosz zaprzeczył zdecydowanym ruchem kanciastej

głowy. Na ustach Kum-Kumbiego pękła cuchnąca bańka. Nikt. Nie.

Z goryczą, ale i zrozumieniem skinąłem głową.
- Skoro tak, odejdziemy sami. Wiecie, gdzie są schowki i magazyny, Gryczewski,

dostaniesz mapę. Ja odchodzę. Niespieszno mi tutaj umierać.

- Pójdziesz za tą syreną? – spytał gorzko Gryczewski, patrząc na mnie. – Porzucisz nas

dla tych słodkich i zdradzieckich śpiewów?

Zaś Archib, ten Archib, za którego dałbym sobie obciąć głowę, nagle wyjął nóż i

rzucił nim prosto w Eilo.

Nie zdążyła się uchylić, zresztą nawet nie próbowała. Nóż wbił się w jej pierś, i wtedy

stało się coś, co sprawiło, że zrozumiałem, iż naprawdę mam przed sobą Obcą. Nie kobietę
trochę inną, z planet podobnych Ziemi, tylko rozsianych gdzieś w kosmosie. Nóż zaczął jakby
płonąć, topić się i dymić. A kiedy spłynął po jej stroju, w ranie zobaczyłem światło. Miliony,
miliardy oślepiająco jasnych, migotliwych nici. Była pełna obcości. Nie była z krwi i kości,
jak my.

Nie… nie zamierzam kłamać. Sprawiło mi to ulgę. Byłem zarazem wściekły na

Archiba, który stał oniemiały, widząc skutek swego zdradzieckiego ciosu, jak i zadowolony,
że Eilo nie kłamała. Nie mogła kłamać. Była z całkiem innej bajki niż my, tlenowcy, jadający
jakieś brykiety czy owoce, ale w sumie dosyć do siebie podobni.

Ucieszyłem się jeszcze, że nie próbowałem się do niej dobierać. To mogło być

doświadczenie. Kochałem ją coraz mocniej, lecz obawiałem się jej coraz bardziej.

Patrzyła na nas i jej twarz smutniała coraz bardziej. Przyłożyła ręce do rany, zwierając

jej brzegi. Momentalnie jej ręce też zaczęły świecić.

- Moja propozycja pozostaje w mocy – powiedziała cicho. – Ale ja muszę wracać do

Ziarna. Więc kto z was chce, idzie ze mną. Drugiej szansy nie będzie. Adam? – popatrzyła na
mnie.

A ja popatrzyłem na nich. Na Archiba, który teraz stał z opuszczonymi rękoma. Na

Fajzela. Na wciąż utykającą Veidanę. Na Kurczaka. Gryczewskiego i Kum-Kumbiego,
przyglądających mi się z niesmakiem. Na Banacha, który zawsze stał gdzież z boku.

Byli moją grupą, to ja ich stworzyłem. Stworzyłem i byłem odpowiedzialny.
Ciężko było podjąć decyzję.
- Pójdziesz za tą syreną? – zachrypiał Kurczak. – Na zgubę?
- Tu zginiemy – powiedziałem. – Tam… kto wie?
- Bonetti też wierzył – powiedział Gryczewski. – Odwiedzasz jego grób, prawda?
Wzruszyłem ramionami.
- Właśnie. I Bonetti by poszedł teraz do tych od Ziarna. Próbował, nie mając klucza.
- Przestań! – krzyknął nagle Archib. – Jesteśmy grupą! Zróbmy głosowanie!

background image

Przecząco pokręciłem głową, już wiedząc, co się wydarzy.
- Ja idę. Odwrócę się i pójdę, a kto chce, może iść z nami. Archib, nie rzucaj więcej

nożami, chyba że w te latające straszydła.

I poszliśmy z Eilo w stronę najbliższego Ziarna, które sapało, pulsowało i zmieniało u

podstawy kolor jak ciężko pracująca macica.

Patrzyli na mnie. Byłem zdrajcą. Jednak Eilo pokazała mi alternatywę wobec

samotności i bezsensownej śmierci.

***

Do końca miałem nadzieję, że chociaż jedno z nich, Gryczewski?, Archib?, a

zwłaszcza Kurczak, ruszą za mną. A to złamie pozostałych. Zwalniałem kroku, jak się dało.

- Oni nie pójdą za tobą – powiedziała nagle Eilo. – Oni się boją.
- Też się boję – mruknąłem, patrząc jej prosto w twarz. O ile miała twarz. Po tym, co

zobaczyłem w ranie zadanej przez Hesterianina, nie byłem już pewien,

CZYM

jest Eilo. Czy

też nie jest maszyną.

- Oni się boją, że jesteś zmieniony, że już nie jesteś Adamem – wyjaśniła do końca

swoją myśl.

Pokiwałem głową, starając się nie złamać nogi na gruzie wokół huczącego Ziarna.
- Też mi to przyszło do głowy.
Mniej więcej to samo niedawno powiedział Gryczewski. Ale w środku czułem się tym

samym Adamem Rapackim co kiedyś. Może tylko twardszym.

Tymczasem Ziarno znów otwierało się przed nami, gigantyczna kolumna, wsparta na

liściach wielkich jak transatlantyki, ostrych jak brzytwy. Po nich wspinaliśmy się w głąb, w
stronę łodygi.

Wreszcie minęliśmy szypuły z bramami światów znanych i nieznanych i, unikając

ostrzy, weszliśmy w głąb łodygi. Wkrótce zrobiło się ciemniej, tylko przez szczeliny
docierało światło. Wreszcie pojawiła się jedna z bram do świata Ziaren. Miała dziwny kolor,
czerń obwiedziona była jaskrawym pomarańczem, jak ogień przeświecający przez ciemną
zasłonę.

- Musimy ja ominąć – nakazała Eilo.
I znów wędrowaliśmy wzdłuż łodygi, aż dotarliśmy do kolejnej bramy, ze sto metrów

ponad ziemią.

Eilo nagle wyjęła skądś pas materii.
- Musisz założyć na głowę – nakazała.
Popatrzyłem na nią. Wciąż coś do niej czułem, ale Eilo wymagała ode mnie bardzo

dużo zaufania.

Chociaż, zreflektowałem się, przecież gdyby chciała mnie zabić, to otwarte oczy mi

nie pomogą. Posłusznie wziąłem materię w ręce, dziwiąc się jej szorstkości, i dałem zawiązać
nie tylko na oczach, na całej głowie, dookoła szyi. Mogłem jednak przez nią oddychać.

A potem Eilo pociągnęła mnie za ręce i przeszliśmy przez bramę. Poczułem gorąco, i

nagle chłód.

Ale ona ciągnęła mnie dalej. Znów gorąco, chłód, coś zatrzeszczało – Ubranie się

pali? – pomyślałem z przerażeniem – fala gorąca objęła moje ciało, już chciałem zerwać z
twarzy tę szmatę – gdy nagle wszystkie przykre wrażenia ucichły.

- A teraz patrz – powiedziała Eilo. I zdjęła z mojej głowy osłonę.
Spojrzałem…
To był ogród, niemal jak z rozdawanych na kolędzie obrazków. Słodki raj, pełen

drzew i krzewów, starannie wypielęgnowany. W moje nozdrza uderzył zapach, jakiego nie
powstydziłby się najlepszy sadownik.

Zaśmiałem się, a potem spojrzałem na Eilo. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo

background image

zabawny był to widok.

Nasi niszczyciele, nasi zwycięzcy, nasi łaskawcy stworzyli dla nas rajski ogród.

Zapewne uznali, że to jest to, za czym ludzka zbiorowość, przynajmniej największa jej część
tęskni: do biblijnego Edenu.

Edenu dla przegranych.
Śmiałem się, obejmowałem ją, śmiałem się znów, tańczyłem z nią niezgrabnie i

brakowało mi tylko drzewa, z którego mogłem zerwać jabłko.

Ale że gdzieś tu takie drzewo rośnie, byłem pewien i postanowiłem go poszukać.
Nagle Eilo zaskoczyła mnie znów. Och, jak bardzo miałem zostać zaskoczony,

bogowie przenajświętsi. Gdy ja planowałem, że ściągnę tu ludzi, a potem odnajdę tego
cholernego Hesterianina i resztę, i jego też za uszy wytargam, jakoś przekonam do
współpracy – gdy ja snułem te wizje, oszołomiony światem tak różnym od naszego
obróconego w perzynę, ona, ona po dokonaniu swego dzieła myślała już o kolejnych krokach.

- Idź – powiedziała, wskazując mi ręką kierunek, przypadkowy, bo przecież ogród był

taki sam w każdym kierunku, w który skierowałem spojrzenie.

- A ty? – spytałem zdziwiony.
- Ja muszę odejść – odparła. – Teraz muszę odejść, Adam.
Coś we mnie krzyknęło. Nim jednak zdołałem coś powiedzieć, zaprotestować, ona

rozwiała się jak smuga wielokolorowego światła.

I tylko te cząstki światła i cisza przyjęły mnie na spotkanie w tym przeklętym Edenie.
Prawdziwa miłość nie była tu mile widziana.

***

Wciąż krążę po tym ogrodzie, czekając na Eilo, która nie wraca.
Wciąż zastanawiam się, czy jej uroda, jej kuszenie nas, były tylko narzędziami, aby

mnie tu sprowadzić? Czy poszedłem za syreną, pozostawiwszy na pastwę losu swą grupę?

Czy moja miłość była tylko wyobrażeniem?
Nikt po mnie nie przyszedł. Ani ona, ani nikt inny. Wciąż tu czekam, wywiedziony do

pustego Edenu.









Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0 Polska.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Romuald Pawlak Dzioby i pazury
Romuald Pawlak Krotki sen o opisaniu swiata
Romuald Pawlak Namaluj gołebia Berckheyde
Romuald Pawlak Armia ślepców
Romuald Pawlak Bo to jest wojna
Romuald Pawlak Roze w maju
Romuald Pawlak Artie Libshit, Kreator Cielesny
Romuald Pawlak Goldek
Romuald Pawlak Most demonow
Pawlak Romuald Pogodnik trzeciej kategorii 01 Czarem i Smokiem
Pawlak Romuald Wilcza krew, smoczy ogień
Pawlak Romuald Rycerz Bezkonny
Pawlak Romuald Overland i okolice (fragmenty
Pawlak Romuald Pogodnik trzeciej kategorii 02 Wojna Balonowa
Pawlak Romuald Błędne Lemingtony
Pawlak Romuald Broń zerosieczna
Pawlak Romuald Rycerz Bezkonny
Inz ogrod 2

więcej podobnych podstron