Smocza lza

background image

SMOCZA ŁZA.

Przez dolinę przemknął groźny cień. Pasące się spokojnie owce pierzchły z

przeraźliwym beczeniem na wszystkie strony, zachwalając pod niebiosa smak mięsa
najbardziej nielubianej w stadzie Damulki. Ta z kolei rozpaczliwie tarzała się w kupce
łajna, by uniknąć zainteresowania polującego smoka. Najtłustszy z baranów, zwany
przez pozostałe Żarłokiem, desperacko wciskał sobie prawe kopyto do pyska, mając
w myślach popularne powiedzenie: smoki są wybredne, a rzygający baran to chory
baran. Pastuch Jaśko, wioskowy głupek, który już od kilku dni uśmiechał się
znacząco do Damulki i podtykał jej co świeższe pęki trawy, aż się zachłysnął z
obrzydzenia na widok łajna w jej wełnie.
-Świnia, a nie owca! – wrzasnął, ale gdy zobaczył przyczynę paniki stada, aż się
skulił pod drzewem. – Nie martw się kochanie, weźmiemy wspólną kąpiel w strumyku
– szepnął w jej kierunku.
Młody smok popatrzył znudzonym wzrokiem na to, co działo się pod nim. Wczoraj
pożarł zdechłą krowę i zupełnie nie był głodny. Zaśmiał się tubalnie widząc wszystkie
zabiegi, które miały odwieść go od polowania Nie miał pojęcia, skąd wzięły się
legendy o wybrednym guście i delikatnym podniebieniu smoków. Z taką samą
przyjemnością zjadał świeże mięso, jak i padlinę.
Miał na imię Leonard i liczył sobie sto sześć lat. Wedle norm swojego gatunku był
ledwo dorosły. Ciało miał kolor popiołu, co było ewenementem wśród złotych
smoków, do których teoretycznie się zaliczał. Jego rozmiary były większe niż
zwykłego gada tego gatunku, więc gdy słyszał znienawidzone przezwisko Popiołek,
to zazwyczaj w Smoczych Górach przybywał kolejny samiec, który czekał, aż
odrosną mu wyrwane łuski. Najbardziej zaś nienawidził niesłusznej plotki, która
głosiła, że popielaty kolor wziął się stąd, iż jego matka puściła się z królem Szarych
Olbrzymów, Galahirem. Dlatego też zmieniał się w olbrzyma tylko daleko od
Smoczych Gór, gdy miał ochotę popływać w oceanie.
Nie cieszył się wśród pobratymców wielkim poważaniem, a to, co wymusił siłą, było
zaledwie żałosną namiastką szacunku. Dlatego też, gdy usłyszał historię
nieszczęsnej smoczycy więzionej za siedmioma górami, za siedmioma lasami przez
złą księżniczkę, nie bacząc na drwiny postanowił uwolnić ją i zyskać sławę.
Pierwszy las pojawił się dopiero za jedenastą górą, co doprowadziło Leonarda do
niemałej konsternacji, ale gdy za siódmym pojawił się ósmy, zwalił błędy nawigacyjne
na karb nieścisłości w legendzie i leciał dalej.
Po dwudziestu dniach podróży, za siedemnastym lasem i kolejnymi trzema górami,
na horyzoncie pojawił się cel jego podróży. Zirytowany już i wygłodniały Leonard nie
bacząc na wzbudzaną panikę wylądował na placu w środku wioski, nad którą właśnie
przelatywał. Bezceremonialnie zerwał dach z okazałego chlewu i chwycił w zęby
tłustego świniaka. Gdy wyciągnął łeb z resztek budynku dostrzegł, że otaczają go
uzbrojeni w widły wieśniacy na drżących nogach. Nie miał ochoty już na samym
początku zdobywać miana ludożercy i dzikiej bestii, nie ze swoim wykształceniem.
Zdobył w końcu tytuł mgr – mózg-gra-rolę – na uniwersytecie w Smoczogrodzie.
-Mhm... pfff!!! – wykrztusił z siebie.
Wieśniacy popatrzyli na siebie niepewnie, ale nie cofnęli się ani o krok.
Leonard wypluł martwą już świnię i przemówił tubalnie:
-Wybaczcie, nie powinienem mówić z pełną paszczą...
Nabrał powietrza w płuca i ryknął z całych sił. Powiew powietrza omal nie przewrócił
ludzi na ziemię, a ten i ów z obrzydzeniem ocierał z twarzy wielkie krople smoczej
śliny.

background image

-To znaczyło: już was tu nie ma albo jesteście deserem – wyjaśnił uprzejmie, po
czym wrzasnął. – AAA!! SMOSMOKSMOK!!!
- AAA!! SMOSMOKSMOK!!! – podniósł się lament i dał się słyszeć tupot bosych nóg
na uklepanej glinie placu.
Leonard z zadowoleniem dmuchnął delikatnie ogniem na zabite zwierzę,
przysmażając je lekko. Uważał przy tym, aby mięso pozostało odpowiednio krwiste.
Opuścił z żalem gościnną wieś i ugasił pragnienie w pobliskim strumyku.
Upewniwszy się, że nikt nie widzi, z ulgą potarł swędzące miejsce między
pośladkami. Po tych zabiegach owinął się dookoła kilkusetletniego dębu i wśród
zapadających ciemności zapadł w sen.
Rankiem upolował dzika, który po zjedzeniu sporej dawki sfermentowanych żołędzi
obijał się o każde mijane drzewo i nie był pewien, przed którym z dwóch widzianych
smoków-bliźniakow powinien uciekać. Najedzony i wypoczęty Leonard wzbił się w
powietrze. Szybując na ciepłych prądach powietrza podążył w kierunku zamku.
Im bardziej zbliżał się do owej ponurej budowli, tym bardziej malała jego pewność, że
to właśnie tutaj zdobędzie sławę. Spodziewał się armii na murach, śmigających
wokół pocisków z katapult, kusz i łuków, zgiełku bitwy i fanfar, gdy uwolni piękną
smoczycę, a tymczasem zamczysko świeciło pustkami i dziurami w murach.
Wyważona brama zwisała smętnie na jednym zawiasie, fosa niemal nie istniała, a
zwodzony most był w stanie nikogo zwieść, że jest zwodzony.
Zniesmaczony Leonard wylądował tuż na skraju lasu i przygaszonym wzrokiem
obrzucił widniejącą przed nim ruderę.
-Popiołek do końca życia – jęknął i zaryczał gniewnie.
Nie przebrzmiało jeszcze echo jego ryku, gdy z najwyższej wieży pustego zamku
trysnęła z okna struga smoczego ognia i rozległa się żałosna kobieca skarga.
Smocza, rzecz jasna.
-Ha! – ucieszył się. – Nie wszystko stracone! Tylko... czemu sama się nie uwolni?
Przecież tutaj chyba nikogo nie ma?
Czułe uszy Leonarda wychwyciły nagle odgłosy końskich kopyt zwielokrotnione
echem, które królowało na pustym dziedzińcu zamczyska. Młody smok wysunął
potężne pazury i obnażył kły, gotując się na przyjęcie szarży konnicy. Zaryczał
wyzywająco.
Z bramy wyjechał samotny jeździec zakuty w pełną zbroję. W lewej ręce, zakrytej
solidną tarczą, dzierżył lejce bojowego rumaka, a w prawej trzymał długą, groźnie
wyglądającą kopię.
-Bohater! – rozpromienił się Leonard. – To dlatego nie ma żadnej armii! On sam
pewnie wart jest tysiąca rycerzy!
Rozanielony postanowił zagrać fair i zamknął ogniowy zawór w swoim gardle.
Pokonać bohatera wręcz, to dopiero sława i zaszczyty w Smoczogrodzie! Ruszył
wężowym biegiem w kierunku przeciwnika.
Ukryty pod pancerzem rycerz westchnął ciężko. Pocił się obficie na kacu i omal nie
zarzygał sobie przed chwilą hełmu, ale wolał zginąć w walce z potworem, niż znosić
wrzaski swojego nieszczęścia. Pogodzony z losem opuścił kopię i ostrogami zmusił
równie zobojętniałego wierzchowca do lekkiego kłusu.
Pełen bojowego zapału Leonard zawahał się. Coś tu się nie zgadzało. Co to za
bohater, który kłusem naciera na smoka? Do tego bez bojowych okrzyków i
ewidentnie bez wiary w zwycięstwo. W ostatniej chwili uskoczył przed kopią i ze
zdumieniem przepuścił przeciwnika, który nie zaszczycił go nawet jednym
spojrzeniem.

background image

Rycerz zaklął pod nosem, przełknął zawartość żołądka, która po raz kolejny
podjechała mu do gardła i zawrócił marząc, żeby ten dzień się już skończył. Złośliwa
bestia jednak po raz kolejny uskoczyła przed drżącą kopią, obserwując poczynania
człowieka z coraz większym zdumieniem.
-Nie wytrzymam – wymamrotał mężczyzna.
Podniósł przyłbicę, przechylił się na bok i zwymiotował.
-Młode wino – mruknął z odrazą na wspomnienie samotnej nocy w piwnicy. Małe
sam na sam z winem własnej produkcji nie wyszło mu na zdrowie. – Makabra!
-Panie bohaterze! – usłyszał nagle tubalny głos smoka. – Skoro żeś chory, to może
przełożymy nasze starcie na inny termin?
-Bohaterze? – zaśmiał się mężczyzna. – Przestań smoku, bo umrę ze śmiechu! Jeśli
wcześniej ten przeklęty kac nie rozerwie mi głowy...
Skołowany smok zagryzł dolną wargę i żuł ją przez chwilę w zamyśleniu.
-Nazywam się Leonard – przemówił w końcu. – I myślę, że należą mi się wyjaśnienia!
-Zenon – przedstawił się blady jak ściana rycerz. – Nie masz pewnie kapeczki wina
przy sobie?
Przeczący ruch łba pozbawił go złudzeń.
-Pójdźmy więc do strumienia, ja będę pił, a ty możesz zadawać pytania.
-Nie obawiasz się towarzystwa smoka, sir Zenonie? – zdumiał się Leonard,
zagłębiając się jako pierwszy między drzewa i torując drogę.
-Co najwyżej mnie pożresz, a to nie jest najgorsze, co może mi się przytrafić.
Kiedy sir Zenon ugasił pragnienie, beknął z ulgą i z brzękiem zbroi zwalił się w trawę
obok zniecierpliwionego smoka. Wydmuchał czerwony, wielgachny nochal starego
opoja w niemiłosiernie wymiętą chustkę w grochy.
-Ale mnie łeb napier... – zaczął, ale widząc ostrzegawcze spojrzenie Leonarda,
zaczął opowieść. – Dziesięć lat temu istniało tutaj bogate królestwo, ale zła macocha
wygnała dzieci do lasu, żeby się zgubiły. W lesie znalazły chatkę na kurzej łapce...
-Opowiadasz mi Ognistego Jasia i Małgosię Złotołuską – zauważył cierpliwie smok. –
Tyle że w ludzkiej wersji.
-Oooo.... Rzeczywiście! – zdumiał się sir Zenon.. – Nigdy nie pij wody na kaca, mości
Leonardzie... Nigdy! Więc z tym królestwem miałem rację, istniało. Potem przy
porodzie zmarła królowa i zostawiła króla z dziewczynką o wdzięcznym imieniu
Kunegunda. Jak to bywa w życiu, pojawiła się oczywiście zła macocha, która okazała
się wiedźmą. Całkiem ładniutką, muszę nadmienić. A jakie miała nogi.. – rozmarzył
się.
Leonard chrząknął znacząco.
-A tak – oprzytomniał rycerz. – No więc owa wiedźma miała na usługach demona
Sofoklatesa, wielce uczoną bestię, która jej najlepszą drogę do objęcia władzy
podpowiadała i w czarach ćwiczyła. Król się zorientował w poczynaniach małżonki,
ale zdołała ona pogrążyć całą jego armię w magicznym śnie, a sam monarcha był
raczej filozofem, niźli wojownikiem. No to klasycznie obiecał pół królestwa, rękę córki
i tak dalej za jej głowę. Kiedy zginęli wszyscy śmiałkowie, podwyższył nagrodę do
osiemdziesięciu czterech procent królestwa. No tom się zjawił i skrócił czarownicę o
głowę. Tyle, że księżniczkę mi przeklęła. Zamieniła ją w olbrzymkę. To by jeszcze
było nic, kochanego ciałka nigdy za dużo, ale zrobiła z niej paskudną, wredną zołzę o
twarzy niczym gorgona i temperamencie, że ho ho. I tylko pięćdziesiątka smoczej łzy
z syropem malinowym i sosem tabasco, bez przepitki, zdoła odczynić zaklęcie.
Poddani pouciekali gdzie pieprz rośnie, sąsiedzi kraj rozdarli, ale zamku tknąć się
boją. A ja, jako że honorem związany, poślubić ją musiałem i od pięciu lat opróżniam
piwnice z wina, znosząc kaprysy swojej małżonki.

background image

-To dlatego zniewoliła smoczycę! – wykrzyknął Leonard. – Ale przecież smoki nie
płaczą! Nigdy nie uda jej się zdobyć łzy.
-W starych księgach swojej macochy znalazła zaklęcie, jak usidlić smoka. Nie masz
szans na uwolnienie Grety. Dołączysz do niej w sąsiedniej wieży albo trafisz na
patelnię. A ja, gdy w końcu chciałem polec z honorem, musiałem trafić na smoka z
zasadami!
-Grety? – zaciekawił się Leonard.
-No – mruknął sir Zenon. – Szara jak ty.
-Szara?! – ucieszył się smok. - Idę po nią!
-Mówiłem ci – westchnął ciężko rycerz. – Ona zna zaklęcie...
Urwał, bowiem powietrze zafalowało lekko, jakby z gorąca i w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą leżał wielki smok, siedział teraz szary olbrzym, łudząco podobny do
Galahira, którego sir Zenon spotkał przed laty w Popielatych Górach.
-Ależ... – wyjąkał. – Ty jesteś podobny do...
-Ani słowa! – zadudnił Leonard. – Jeśli się wygadasz, wsadzę ci głowę w krowi odbyt
i napoję krasulę ziołami na przeczyszczenie! Myślisz, że jak roztoczę swój czar przed
twoją olbrzymka to zmięknie i pozwoli mi zabrać Gretę?
Nie czekając na odpowiedź tratując drzewa pobiegł do zamku.
-Czekaj! – wrzasnął rycerz, zapominając o kacu. – Jeśli zaczniesz ją podrywać, to
pożałujesz!
Olbrzym jednak już go nie słyszał, sporządzając prowizoryczną spódniczkę z gałęzi i
snując szatański plan uwiedzenia pani zamku.
-Kundzia ma okres! – jęknął sir Zenon, opadając bezsilnie w trawę.

***

Z sufitu walącej się kuchni kapała mętna woda. Wśród stosu walających się wszędzie
garnków stała kobieta tak brzydka, że do jej opisu nie nadawały się nawet do
koszmarne kanony urody olbrzymów. Jej twarz przypominała rozgotowaną na papkę
kaszę gryczaną, którą ktoś zmiażdżył butem. Nieproporcjonalnie małe oczy świeciły
wśród tłustych, pozlepianych włosów złośliwym blaskiem. Co chwilę dłubała w
przypominającym kartofel nosie ogromnym paluchem i z uwagą przypatrywała się
znalezisku. Odziana była w pozszywane, a raczej powiązane byle jak stare szmaty,
które do złudzenia przypominały wciąż okienne zasłony. Pochylała się nad
odrapanym kotłem, w którym gotowała się papka o podejrzanej konsystencji. Co
jakich czas zanurzała brudną rękę w owej potrawie i mieszała leniwie, nie zważając
na temperaturę. Nagle wyprostowała się gwałtownie i zaczęła uważnie nasłuchiwać.
-Lady Kunegundo! – zahuczał na dziedzińcu głos Leonarda. – Gdzie jesteś, o piękna
pani?
Olbrzymka wydała z siebie wściekłe warknięcie i chwyciła w dłoń wielki pogrzebacz.
W tej samej chwili do kuchni wtargnął rozpromieniony syn Galahira i złotej smoczycy.
-ŁAAA!!! – wrzasnął z przerażenia, gdy księżniczka ukazała w zimnym uśmiechu
psujące się zęby.- Łaa... Ła... Ładnie dziś wyglądasz, o pani!
Przełknął ślinę. Z ledwo skrywanym obrzydzeniem obrzucił olbrzymkę krytycznym
spojrzeniem. Nawet ojciec uciekłby gdzie pieprz rośnie – pomyślał, po czym głośno
dodał:
-Nie spodziewałem się, że z dala od Popielatych Gór żyje tak cudna kobieta! I w
dodatku znająca najnowszy krzyk mody! Maseczki z kaszy gryczanej podobnież
doskonale na cerę działają. A i dobrego smaku, o pani, odmówić ci nie można.
Kreacja... Oryginalna, a jakże! Wyjątkowo oryginalna!

background image

Tanecznym krokiem podszedł do kotła nie zauważając, jak bieleją kostki zaciśniętej
na pogrzebaczu pięści. Bez pytania zdjął ze ściany chochlę, nabrał obrzydliwej papki
i skosztował.
-Jejku! – skrzywił się, upuszczając prowizoryczny sztuciec. Otrząsnął się z
obrzydzeniem. – To jest straszne... Znaczy chciałem powiedzieć strasznie dobre! I
jakie pikantne!
Wężowym ruchem przysunął się do niemal gotującej się z wściekłości Kunegundy.
-Wiesz co, pani? – mrugnął znacząco okiem. – Myślę jednak, że jeśli założyłabyś
mini spódniczkę, każdy olbrzym w promieniu tysiąca mil byłby twój...
Wrzask, jaki wydała z siebie księżniczka był prawdopodobnie słyszalny właśnie mniej
więcej w tym promieniu. Wielkim łapskiem chwyciła Leonarda za kędzierzawe włosy
na piersi i z całej siły wyrżnęła go czołem w nos. Stół, na który upadł zamroczony
lekko olbrzym, runął z głośnym trzaskiem, wzniecając tuman kurzu. W zaciśniętej
pięści gospodyni pozostała garść szarych włosów. Zamek zadrżał w posadach.
Nagle Leonard poczuł piekący ból w plecach. W ruch poszedł pogrzebacz. Wściekłe
krzyki Kunegundy spowodowały, ze oswojone podpaski, leżące w kącie, spłoszyły
się i rozpaczliwie machając skrzydełkami wyfrunęły przez rozbite okno. Na ten widok
księżniczka dostała szału. Przerażony i poobijany Leonard czmychnął czym prędzej
na dziedziniec i nie oglądając się pognał przez opuszczony most w las. Gdy już był
bezpieczny między drzewami, z ulgą wrócił do własnej postaci. Skrzywił się, widząc
kilkanaście wyrwanych łusek na piersi.
-I co, mości smoku? – usłyszał nagle kpiący głos. – Tak szybko wróciłeś? Więc już
wiesz, dlaczego większość czasu spędzam w zamkowej winiarni, a nie na
doglądaniu swych włości. No i dlaczego nie mam potomka.
Posiniaczony Leonard zaległ w trawie obok znudzonego rumaka sir Zenona i spojrzał
ze współczuciem na rycerza.
-Nie chciałbym być w twojej skórze, panie – westchnął. – Nie ma widoków na
odczarowanie lady Kunegundy. Smoki nie płaczą...
-Chłopaki też! – oznajmił dumnie rycerz.
-Więc od pięciu lat opróżniasz zamkową piwnicę. Pewnie świeci pustkami, skoro nie
ma kto uzupełniać zapasów?
-Ha! – ożywił się sir Zenon. – Nie uwierzysz, mości smoku, ale ostatnio przyłapałem
kilku członków LPR z sąsiedniej krainy U.
-LPR? – zdumiał się Leonard.
-Liga Przemytniczo-Rozbójnicza. Jako że mój skarbiec pozostaje pełniutki, puściłem
ich wolno pod warunkiem, że każdego miesiąca dostarczać mi będą za opłatą ową
miksturę spirytusem przez nich zwaną. Po rozrobieniu przegotowaną wodą wychodzi
całkiem znośna gorzałka!
Na wzmiankę o pełnym skarbcu Leonardowi zaświeciły się oczy. Jak każdy smok
miał słabość do bogactw, a w jego jaskini jak na razie zalegał tylko mały złoty
pierścień, na którego powierzchni pojawiały się nieznane litery, ilekroć dmuchał na
niego ogniem. Mój sssskarbie!- pomyślał z rozrzewnieniem. Odegnał myśli na bok i
przemówił.
-Sir Zenonie! Może jednak nie jesteś skazany na zestarzenie się u boku monstrum.
Przypomniałem sobie legendę, wedle której istnieje flakonik zawierający smoczą łzę.
Uronił ją ze wzruszenia trzysta lat temu pewien władca smoków, gdy po pięciu latach
zatwardzenia dopadła go biegunka. W regulacji stolca pomagała mu wówczas stara
znachorka, babcia Jaga, która nie przegapiła okazji i zdołała złapać ową łzę do bańki
po mleku. Zrobiła na tym fortunę. Ostatnim znanym posiadaczem smoczej łzy był

background image

książę elfów Elrondel. Z tego co mi wiadomo, wsiadł na statek płynący za morze i
odpłynął do swego królestwa na zachodzie.
-Więc jest nadzieja! – rozpromienił się sir Zenon, ale nagle przygasł. – Tylko jak ja się
dostanę za morze?
Leonard uśmiechnął się szelmowsko.
-Smok potrafiłby bez kłopotu przenieść cię na grzbiecie przez ocean...
-A jaki miałby w tym interes? – rycerz spojrzał nieufnie na wielkiego gada.
-No cóż – skromnie spuścił wzrok Leonard. – Wspomniałeś o pełnym skarbcu...
-Połowa! – oznajmił sir Zenon. – Muszę za cos później żyć.
-Siedemdziesiąt pięć procent! – targował się smok.
-Dostajesz połowę skarbu, prawa autorskie do legendy i odchodzisz z Gretą. To moja
ostatnia propozycja!
-Twardo się targujesz – mruknął Leonard, udając niezadowolonego. – Niech będzie.
Ruszajmy!
-Momencik, Leonardzie. Mogę tak do ciebie mówić?
Smok skinął przyzwalająco głową.
-Muszę skoczyć galopem do zamku, przebrać się i spakować trochę zapasów.
-Masz na myśli to paskudztwo, które gotuje twoja żona? – zdumiał się syn Galahira.
-Oszalałeś? – przeraził się sir Zenon. – Chcę zabrać parę bukłaków gorzałki i
odrobinkę wina. Nie będę przecież pił wody!

***

Silny wiatr wyciskał łzy z oczu usadowionego na grzebie smoka sir Zenona. Lecieli
już dwa dni bez przerwy i rycerz odczuwał silną potrzebę pokrzepienia się łyczkiem
czegoś mocniejszego. Mimo, że Leonard ostrzegł go przed rozpoczęciem podróży,
żeby nie pił zbyt dużo, bo załatwianie potrzeb z jego grzbietu do morza nie wchodzi
w grę, męczony kacem sir Zenon nie omieszkał wlać w siebie butelki swego
najlepszego wina, rocznik bieżący. Teraz, co najmniej tysiąc kroków nad
powierzchnią wody, zaciskał kurczowo kolana starając się nie myśleć o pełnym
pęcherzu. W dodatku od dwóch dni nie miał w ustach nic mocniejszego i aż pocił się
na myśl o ukrytej w sakwach gorzałce.
-Leonardzie! – jęknął rozpaczliwie. – Czy nie moglibyśmy się gdzieś zatrzymać? Już
nie mogę wytrzymać! Zlituj się nad moim pęcherzem!
-Siedemdziesiąt pięć procent skarbu? – zapytał niewinnie smok.
-W porządku, nie trzeba – zrezygnował sir Zenon. – Odleję się tutaj...
-Dobrze, dobrze, żartowałem tylko – poddał się Leonard. – Ale chyba sam widzisz,
że nie ma gdzie wylądować.
-Ale ja już naprawdę nie wytrzymam! – stęknął rycerz, gdy smok opadł gwałtownie o
kilkanaście stóp, kiedy minęli słup cieplejszego powietrza.
-Hmm... – zamyślił się gad. – Mam pomysł!
Przekręcił swą osadzoną na długiej, giętkiej szyi głowę i ostrożnie chwycił mężczyznę
zębami za nabijany metalowymi ćwiekami kaftan z grubej skóry.
-Ejże! – krzyknął przestraszony nieco sir Zenon, gdy nagle znalazł się w powietrzu.
-Rób, co musisz – wybełkotał smok. – Tylko ostrożnie, bo jeśli poczuję na sobie
chociażby kropelkę, to cię upuszczę!
Gdy wreszcie rycerz wrócił bezpiecznie na grzbiet Leonarda, sięgnął ukradkiem do
sakwy.
-Ani się waż! Kiedy wylądujemy, to sobie golniesz. Jeśli się schlejesz i zarzygasz mój
grzbiet, to pożałujesz!
Sir Zenon potulnie cofnął dłoń i zacisnął ją w pięść, aby ukryć drżenie. Kilka godzin
lecieli w milczeniu. Zerwał się silniejszy wiatr i Leonardowi łatwiej było bez wysiłku

background image

szybować wysoko nad falami oceanu. Człowiek na jego grzbiecie dziękował w
duchu, że przed wyprawą założył ciepłą bieliznę pod kolczugę. Mimo tego, co
silniejsze podmuchy przeszywały go chłodem aż do szpiku kości.
-Popatrz! – usłyszał nagle. – Wyspa!
Ucieszony podniósł wzrok i ujrzał wielki ląd, poznaczony wysokimi wzgórzami, na
których nawet z tej odległości dało się dostrzec niezliczone stada kóz i owiec pasące
się na urodzajnych łąkach.
-Bogata kraina – zauważył sir Zenon, marząc o łyku gorzałki.
-Bogata, nie bogata, przynajmniej będzie mięsiwo na kolację i śniadanie – zauważył
radośnie Leonard. – A na lot przez morze trzeba nam dużo sił.
Wkrótce znaleźli się nad wyspą. Smok obniżył gwałtownie lot i porwał dwie owce ze
stada, które natychmiast rozbiegło się przerażone. Wylądowali po drugiej stronie
wzgórza na skraju małego lasu.
-Tutaj spędzimy noc- zadecydował Leonard. – Nie wiemy, kto zamieszkuje ten ląd, a
nie mam ochoty na walkę z armią rycerzy. Lubisz mięso bardziej czy mniej
wypieczone?
Gdy nasycili głód, sir Zenon przezornie owinął w liście kilka sztuk pozostałego
mięsiwa i spakował do sakwy. Zerknął ukradkiem na smoka, który spał owinięty
wokół drzewa. Ostrożnie wyciągnął bukłak z winem.
-Tylko przepłuczę usta po obiedzie – mruknął i przywarł ustami do naczynia.
Godzinę później, nieźle już wstawiony, poszedł za potrzebą na skraj lasu. Podciągał
właśnie spodnie, gdy rozległy się ciężkie kroki czegoś naprawdę wielkiego. Zmrużył
oczy, by wyostrzyć wzrok i dostrzegł olbrzyma z białą laską i opaską na jedynym oku,
który niezgrabnie zaganiał stado owiec.
-A ten co? - mruknął. - W pirata się bawi?
Cyklop, jego to bowiem dostrzegł sir Zenon wśród zapadających ciemności,
zatrzymał się.
-Kto to powiedział? – warknął wściekle.
-Nikt – pisnął cichutko przestraszony rycerz.
-NIKT?! – ryknął gotujący się ze złości cyklop. – NIKT? Masz czelność pojawić się
tutaj po tych wszystkich latach i drwić z tego, kogo oślepiłeś?!
Na jego kłach pojawiła się piana, gdy ciskał straszliwe obelgi pod adresem
zaskoczonego sir Zenona.
-Kogo tak wyzywasz, Polifemie? – rozległ się nagle inny głos.
Przechodzący obok drugi cyklop przypatrywał się z ciekawością pobratymcowi.
-Nikogo! – zaryczał ślepy olbrzym. – Znów jest tutaj, suczy pomiot!
-Kto? – zdumiał się tamten.
-NIKT! – zawył obłąkańczo Polifem.
-Jeszcze ci nie przeszło, kretynie? – zdenerwował się jego rozmówca. – Znów się
upiłeś i robisz awanturę, stary durniu?
Odwrócił się na pięcie nie zważając na krzyki oddalił się szybkim krokiem.
-Nie widzę cię, ale usłyszę każdy twój ruch, Nikt – szepnął dyszący nienawiścią
Polifem. - Nareszcie mam okazję do zemsty!
-Nie wiem, o co wam poszło, ale jeśli chodzi o te dwie owce, to możemy zostawić ci
bukłak doskonałej gorzałki, mości cyklopie – rozległ się nagle głos smoka. – Zwierząt
masz mnóstwo, ale takiego trunku jeszcze nie piłeś, zaręczam. Wprost z krainy U!
Zaskoczony cyklop wciągnął głęboko powietrze.
-Nie jesteś człowiekiem – stwierdził. – Pachniesz inaczej, a i twój głos jest
potężniejszy. Jeśli jednak Nikt jest twoim towarzyszem, zginiecie tutaj obaj!

background image

-Moim towarzyszem jest sir Zenon Moczymorda – odparł smok. – Niezrównany opoj i
mistrz sikania z wysokości! Zaręczam ci, że skoro wytrzymał pięć lat ze swą żoną, to
z pewnością nie jest nikim!
Rycerz poczerwieniał, ale nie ośmielił się odezwać, by nie spowodować kolejnego
ataku szału starego cyklopa.
-Dlaczego zatem przedstawił się jako Nikt? – spytał nieufnie Polifem. – Niech się
wytłumaczy!
Leonard spojrzał ponaglająco na sir Zenona.
-Ee... Nie zdążyłem skończyć zdania, sir Polifemie – zaczął rycerz. – Chciałem rzec,
iż nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby nazwać cię panie piratem.
-Ty mnie tak jednak nazwałeś! – zazgrzytał zębami cyklop, wyraźnie jednak mile
połechtany szlacheckim tytułem, którego użył sir Zenon.
-Ale on nie jest przy zdrowych zmysłach, sir Polifemie – uderzył we właściwą strunę
smok. – Czy ktoś normalny załatwiałby swoje potrzeby tysiąc kroków nad ziemią z
grzbietu smoka?
-Nieborak – zasmucił się cyklop. – Pewnie wyśmiewają się z niego. Jako że wiem, co
to znaczy być uważanym za obłąkanego, przyjmę wasz trunek i zapomnę o tej
sprawie!
-Jesteś wielce wspaniałomyślny, panie – odetchnął z ulgą Leonard. – Zenonie,
poczęstuj sir Polifema!
Krzywiąc się niemiłosiernie rycerz sięgnął do sakwy i wcisnął spory bukłak do łapy
olbrzyma.
-Tylko trzeba rozrobić, i poczekać, aż się przegryzie, bo... – zaczął i zaniemówił,
albowiem cyklop przytknął szyjkę do ust i dwoma łykami opróżnił naczynie.
-...to czysty spirytus – dokończył z podziwem.
-Mocne! – dmuchnął w zaciśniętą pięść Polifem. – Będę łaskawy, rankiem możecie
wziąć sobie jeszcze jedną owcę!
Chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Gdy znikł za wzgórzem, dało się słyszeć
sprośną piosenkę. Nagle ucichła i rozległo się głuche tąpnięcie. Zaniepokojony
Leonard wzbił się w powietrze i poleciał sprawdzić, co się stało. Wrócił wkrótce z
szelmowskim wyrazem oczu.
-Przewrócił się na stóg siana i chrapie jak stu ludzi!
Wylądował i popatrzył groźnie na skruszonego sir Zenona.
-A jeśli jeszcze raz po pijaku będziesz wszczynał burdy z miejscowymi, to będziesz
sobie radził sam. Kładź się i śpij. Ruszamy wcześnie rano. Jeśli ten cyklop będzie
miał jutro kaca, to może oskarżyć nas o próbę otrucia!

***

Gdy dolecieli w końcu nad kontynent po drugiej stronie wielkiego morza, sir Zenon
był krańcowo wyczerpany. Znikoma ilość wody, którą wypił w czasie pięciu dni
podróży zapobiegła wprawdzie całkowitemu odwodnieniu, ale nie była
wystarczająca, by utrzymać go w pełni sił. Gdy smok wylądował ciężko nad brzegiem
wielkiego jeziora, rycerz na chwiejnych nogach dotarł do wody i pił łapczywie z
twarzą zanurzona w chłodnej toni. Tuż obok zanurzył pysk zmęczony Leonard i na
powierzchni wody pojawił się lekki wir, gdy zaczęła się wlewać do przepastnego
gardła.
Pierwszy pragnienie zaspokoił sir Zenon. Odtroczył ze smoczego grzbietu swoje
sakwy oraz broń, po czym zaczął się posilać resztkami cuchnącego już lekko
owczego mięsa z wyspy cyklopów. Z niepokojem przejrzał swoje zapasy alkoholu. Z

background image

bólem serca doszedł do wniosku, że zabrał ze sobą zbyt mało, by starczyło na całą
wyprawę. Przepłukał usta kilkunastoma łykami wina, po czym beknął głośno.
-Zastanawia mnie, dlaczego elfy porzuciły swoje miasta na wschodzie – mruknął.
Zdjął służący mu za pancerz ćwiekowany kaftan i szykował się do snu. - Ich odejście
zaniepokoiło największych ludzkich wróżbitów. Obawiają się kolejnej wielkiej wojny,
podobnej do tej, gdy poszło o jakiś pierścień.
-Pamiętam – odparł sennie Leonard. – To było wtedy, gdy Czarnym Władcą został
ten niski malarz pokojowy z idiotycznym wąsikiem...
Sir Zenon nie usłyszał jednak jego słów, pogrążony w głębokim śnie. Ciężka
przeprawa przez morze kosztowała ich obu mnóstwo sił, choć to smok był tym, który
machał skrzydłami.
Spali całe popołudnie. Gdy wieczorna szarzyzna przygasiła blask dnia, Leonard
otwarł jedno oko i rozejrzał się sennie dookoła. Nie widząc niczego podejrzanego
ziewnął potężnie i na powrót złożył wielki łeb w trawie.
Rankiem obudziło go mocne szturchnięcie w pokryty łuskami bok. Nie otwierając
oczu przeciągnął się z trzaskiem stawów i rozprostował ogromne skrzydła. Wrzawa,
jaka się po tym podniosła, zmusiła go do otwarcia oczu. Zamrugał ze zdziwienia, gdy
zobaczył otaczający go szczelnie kordon elfów z napiętymi łukami. No może nie tak
szczelnie, bo rozprostowując skrzydła wepchnął kilka z nich prosto do jeziora, skąd
teraz wychodziły prychając gniewnie.
-Nie waż się ruszyć, smoku, albo nasze strzały zamienią cię w jeżozwierza! –
usłyszał nagle drżący z przejęcia głos.
Na ogół nie przejmował się takimi drobiazgami jak strzały, ale fakt, że na piersi nie
miał kilkunastu wyrwanych przez lady Kunegundę łusek mocno go zaniepokoił.
Spojrzał na elfa, który ośmielił się odezwać jako pierwszy. Był on wysokim
przedstawicielem swojego gatunku, o pięknych rysach twarzy i klasycznie
szpiczastych uszach. Jego ciało w kolorze alabastru opinała ciasno srebrzysta
kolczuga, podkreślając harmonijną sylwetkę. W ręku trzymał długi, groźnie
wyglądający łuk, który wymierzony był prosto w smocze oko.
-Byłbym zobowiązany, mości elfie, gdybyś łaskawie raczył wycelować ten patyk w
inną stronę – powiedział spokojnie smok. – Ręka drży ci znacznie, zapewne po
jednej z tych sławnych elfich imprez. Jeśli uśmiechniesz się ładnie do sir Zenona,
którego jak widzę twoi rodacy trzymają związanego niczym prosię, to zapewne
użyczy ci swego magicznego trunku z krainy U. Zapewniam, że drżenie minie, a i
żołądek znacznie się uspokoi.
Elf popatrzył niepewnie po swych ziomkach. Wszyscy wyglądali na zmarnowanych.
Po drodze, od momentu gdy opuścili Zaklętą Polanę, rzygali niemal wszyscy. Od
każdego z nich czuć było odór wymiocin, który kłócił się z klasycznym obrazem elfa,
jaki znaleźć można było w każdej książce. Podczas bali na Zaklętej Polanie, zgodnie
z opowieściami, czas liczył się zupełnie inaczej. Bywało, że nim skończył się noc, w
rzeczywistym świecie upływał rok. Gdy opuszczali Zaklęta Polanę po skończonym
balu, czas ruszał błyskawicznie i w ciągu chwili data stawała się znów aktualna.
Problem polegał na tym, że po rocznym wlewaniu w siebie elfich trunków, kac był
morderczy i żadna magia nie skutkowała nie mówiąc o tym, że na ogół rzucający
zaklęcie sam był w nie lepszym stanie niż pacjent.
-Minie? – zapytał nieufnie.
-Po pięćdziesiątce na łebka i jak ręką odjął! – przytaknął żywo sir Zenon, choć
perspektywa ponownego uszczuplenia zapasów wcale gonie radowała. – Musicie
jednak zwrócić nam wolność!
Elf rzucił mu chytre spojrzenie.

background image

-A co powstrzyma nas od przejęcia tego lekarstwa? Jesteście w naszej mocy i nie
macie dobrej pozycji wyjściowej do układów!
Rycerz zarechotał rubasznie, kręcąc z politowaniem głową.
-Widać, mości elfie, żeś nigdy nie miał w ustach czystego spirytusu. Wypali ci to
śliczne gardziołko i będziesz miał szczęście, jeśli się nie udusisz! Jeśli zaś
rozcieńczysz go za bardzo, nie zadziała. Tylko ja wiem, jak i czym go rozrobić. Czy
nasza pozycja wyjściowa do układów uległa zmianie?
-Opuśćcie broń – polecił elf swoim rodakom. – Rozwiązać tego człowieka!
Niedługo potem, krzywiąc się okrutnie, każdy elf pociągał łyk z bukłaka spirytusu
rozrobionego naprędce wodą z jeziora. Wkrótce wypity klin poprawił ich
samopoczucie i rozwiązał języki.
-Nazywam się Yacci – przedstawił się dowódca. – Elmar Yacci. A wy kim jesteście,
szlachetni... eee... panowie?
-Jestem Leonard, wbrew pozorom złoty smok ze Smoczych Gór - odparł swoim
basem Leonard. – A mój towarzysz to sir Zenon zza siedmiu gór i siedmiu lasów.
Przybyliśmy zaoferować księciu Elrondlowi nasze usługi.
-Więc i za morze dotarły już wieści o naszych kłopotach... – zasępił się Elmar. –
Przeklęty Palacz!
-Doszły nas pewne słuchy – powiedział szybko smok widząc, że sir Zenon już
otworzył usta, by wtrącić swoje trzy grosze. – Ale nie znamy dosyć szczegółów, by
móc pomóc wam w tej... strasznej sprawie.
-Strasznej, zaprawdę strasznej! – elfy pokiwały smętnie głowami, potwierdzając
słowa dowódcy. – Tajemne siły uknuły spisek mający na celu wyniszczenie naszej
rasy! Kilka miesięcy temu, nagle, z dnia na dzień, zaczęły się porwania. Znikały elfy z
najprzedniejszych rodów, by kilka dni później pojawić się z powrotem. Za każdym
razem wyglądało to tak samo – oślepiające światło i ból z tyłu głowy. Każdy z
uprowadzonych pamięta tylko, że był przywiązany do łóżka i wlewano w niego jakąś
miksturę. Jest jeszcze jeden szczegół, który łączy wszystkie porwania – tajemniczy
mężczyzna w czerni nieustannie palący fajkę. W miejscach, gdzie uprowadzono
wszystkie elfy, zawsze znajdowano wytrzepany popiół z fajkowego ziela.
-Skoro porwani wracali bez szwanku – zaczął sir Zenon, ale Elmar przerwał mu
podniesionym głosem:
-Bez szwanku?! Każdy z nich stał się stuprocentowym gejem! Nie dość, że wieczne
posądzanie o pedalstwo z powodu naszej urody zmusiło nas do opuszczenia
kontynentu ludzi, to jeszcze na dodatek tutaj, w kolebce elfiej rasy, owe oszczerstwa
stały się faktem!
-Opuściliście swoje miasta na Ziemiach Wschodu, bo pederaści łapali was za dupy?!
– chwycił się za głowę sir Zenon. – Przecież teraz połowa ludzkich monarchów
szykuje się do jakiejś wyimaginowanej wojny, a wróżbici odchodzą od zmysłów, bo
gwiazdy uparcie wskazują na tysiąc lat pokoju!
-O, a jakże! – zaperzył się Elmar. – Będzie tysiącletni pokój! Już teraz połowa moich
ziomków brzydzi się mieczem, bo mogą pokaleczyć swoją nieskazitelną skórę!
Dodatkowo gejów do armii nie przyjmują, więc liczebny stan naszego wojska uległ
drastycznemu zmniejszeniu. Za kilka miesięcy nie będziemy w stanie w ogóle się
bronić! Wyobrażasz sobie sir Zenonie tak łakomy kąsek jak pozostawione bez
ochrony bogactwa naszej kultury?
Rycerz pokiwał w oszołomieniu głową.
-Zaprowadź nas tedy czcigodny Elmarze do swego władcy – Leonard starał się nie
okazywać radości na wieść o rozmiarze nękającego elfy problemu. – Jako że nie
należymy do waszej rasy, łatwiej będzie nam rozwikłać ową zagadkę.

background image

***

Stolica elfów była iście imponująca. Strzeliste wieże pięły się wysoko w niebo, a
wyłożone marmurowymi płytami drogi lśniły czystością. Ściany wszystkich budynków
pokryte były wykonanymi przez mistrzów dłuta płaskorzeźbami, surowość marmurów
łagodziła zaś zieleń niezliczonych, bajecznych ogrodów. Powiewające na szczytach
wież ogromne, kolorowe proporce poszczególnych rodów sprawiały wrażenie, że
owa sławna na cały świat metropolia wije się w radosnym tańcu.
Na widok osobliwego pochodu, jaki przebijał się ulicami, tysiące elfów wyległy w
oknach, by choć raz w życiu bezpiecznie obejrzeć smoka. Sir Zenon, który ukradkiem
pociągał z bukłaka, z zainteresowaniem przyglądał się tłumowi pięknych postaci. Ze
zdumieniem dostrzegł mnóstwo trzymających się za ręce elfów silniejszej płci. Z
obrzydzeniem pociągnął większy łyk wina. Co by nie mówić o wolności obyczajów,
on był zadeklarowanym zwolennikiem naturalnego porządku świata.
Gdy przybyli do pałacu, siedzący na przepysznym tronie książę obrzucił ich ponurym
spojrzeniem, po czym zapytał:
-Czego smok i człowiek szukają w królestwie elfów?
-Przybyliśmy zaoferować ci naszą pomoc, Wasza Wysokość – skłonił się sir Zenon.
Wypite wino pozytywnie podziałało na jego kreatywność.
-I zapewne przebyliście tysiąc mil tylko w tym celu – zadrwił stojący za tronem
wysoki, niezmiernie przystojny elf.
Książę władczym gestem uniósł dłoń.
-Spokojnie, Lovelasie, pozwól im przemówić – uciszył swego podwładnego.
-Książę Lovelas – zadudnił swoim basem Leonard - ma niezwykły dar przechodzenia
od razu do sedna sprawy bez zbędnej dyplomacji...
-Co ostatnio niemal doprowadziło do otwartej wojny z krasnoludami – wtrącił złośliwie
Elmar Yacci.
-...więc my również będziemy mówić szczerze – kontynuował smok, by nie dopuścić
do kłótni między elfami. – Przybyliśmy to twego królestwa, książę, by zdobyć ostatni
flakonik ze smoczą łzą, który wedle plotek znajduje się w twym posiadaniu.
-Smocza łza za wasze usługi? – zaśmiał się Elrondel. – Wysoko je cenicie, mości
smoku!
-A czy ty wysoko cenisz swój lud, panie? – wtrącił się sir Zenon. – Czy owa łza jest
warta więcej niż przyszłość twej rasy?
Leonard zgrzytnął zębami z irytacji, a choć uczynił to lekko, przyprawiający o gęsia
skórkę dźwięk dał się słyszeć niemal w całym pałacu. Spojrzał wymownie na swego
towarzysza.
-No co? – obruszył się rycerz i potarł zaczerwieniony nos. – Miało być bez
dyplomacji...
Książę Elrondel siedział przez długą chwilę w milczeniu i żuł dolną wargę. Wreszcie
westchnął głęboko i przemówił:
-Masz rację, mości rycerzu, nic nie jest warte więcej, niż przyszłość mego ludu. Daję
wam zatem moje książęce słowo, że jeśli powstrzymacie tego, kto stoi za tym
nikczemnym spiskiem, odejdziecie z wdzięcznością elfów i flakonem smoczej łzy.
-Cieszy nas twa decyzja, panie – uradował się sir Zenon, zerkając triumfalnie na
smoka.

background image

-Lovelasie – Elrondel zwrócil się do stojącego obok niego elfa. – Udasz się z nimi i
będziesz służył im pomocą.
Popatrzył krytycznym wzrokiem na niedopasowaną trojkę.
-Hm... Przydałoby się jeszcze jeden rycerz, krasnolud, czarodziej i ze trzech
hobbitów... No cóż, nie wypada wybrzydzać. Koniecznie musimy was nazwać, tego
wymaga tradycja. Sir Zenon będzie zatem nosił miano Hetero-powiernika, zaś wasza
trójka będzie się zwać Drużyną Antygejowską, w skrócie Drużyną A. Ruszaj zatem,
Hetero-powierniku, by zapewnić przetrwanie elfiej rasie!
Sir Zenon ukłonił się niepewnie, po czym razem z Leonardem i Lovelasem opuścili
pałac.
-Drużyna A? – skrzywił się z niesmakiem rycerz, gdy elf prowadził ich poza miejskie
mury. – Ruszaj, by zapewnić przetrwanie elfiej rasie? Czy to tylko ja, czy was też
mdli od nadmiaru patosu?
-Książę Elrondel przepada za tego rodzaju ozdobnikami – odparł Lovelas. – W
pałacu mamy Drużynę Kucharzy, Drużynę Piekarzy i mnóstwo innych. Wiele lat temu
wymyślił Drużynę Pierścienia i od tego czasu uparcie tworzy nowe drużyny. Już
dawno nauczyłem się nie zwracać na to uwagi.
Sir Zenon popatrzył groźnie na swych towarzyszy.
-Jeśli któryś z was nazwie mnie Hetero-powiernikiem, to gorzko tego pożałuje! –
ostrzegł, zaciskając z chrzęstem pięść w pancernej rękawicy.
Grupka kilkunastu elfów przystanęła i dyskutowała głośno, bez żenady wskazując
palcami smoka i rycerza. Dwóch rosłych przystojniaków popatrzyło sobie czule w
oczy i zaczęło się namiętnie całować.
-Fuj! – skrzywił się sir Zenon. – Lovelasie wyprowadź nas szybko z tego miasta, bo
mi się wino w żołądku buntuje, jak patrzę na te bezeceństwa!
Gdy znaleźli się na powrót w otaczającym miasto lesie, przystanęli, by się naradzić.
-Powiedz mi, Lovelasie, dlaczego to właśnie ciebie książę Elrondel wyznaczył na
naszego przewodnika? – zapytał Leonard.
-Byłem dowódcą Drużyny Dochodzeniowej, której zadanie było dokładnie takie
samo, jak nasze. Rozwikłać i zniszczyć spisek, który zagraża wszystkim elfom.
Niestety, wróg najwyraźniej dowiedział się o istnieniu drużyny, bowiem w ciągu
zaledwie dwóch nocy wszyscy niemal jej członkowie zostali porwani i zamienieni w
stuprocentowych gejów. Daremnie było szukać kolejnych ochotników...
-A jak tobie udało się uniknąć porwania? – spytał sir Zenon, po czym wyciągnął w
kierunku elfa bukłak z winem. – Łyczka na pokrzepienie?
-Dziękuję – Lovelas przecząco pokiwał głową. – Ja również zostałem porwany, ale
zdołałem uciec. Ocknąłem się dostatecznie szybko, by napastnicy nie zdołali mnie
skrępować i pobiegłem po pomoc.
-Zostałeś porwany? – ożywił się smok. – Jak to się stało? Kto cię zaatakował?
-W pochmurną noc patrolowaliśmy ulice miasta. Było ciemno, że oko wykol. Nagle
powiał silny wiatr i zgasły wszystkie latarnie. W powietrzu czuć było wyraźny zapach
fajkowego ziela. Nim nasze oczy przyzwyczaiły się do mroku, rozbłysło silne światło,
oślepiając nas na moment. Poczułem silny ból z tyłu głowy i ocknąłem się, gdy jakiś
ożywiony szkielet zaczynał krępować mi nogi. Wyrwałem się i pobiegłem po pomoc,
Gdy nadciągnęła straż pałacowa, nie było już śladu po napadzie.
-Ożywione szkielety? Magiczne światło wywołujące powalający ból głowy? –
przełknął ślinę sir Zenon. – Leonardzie, w co myśmy się wpakowali?
-Gdy teraz o tym myślę, zaczynam nieco inaczej patrzyć na tą sprawę – mruknął z
zawstydzeniem Lovelas. – Wydaje mi się, że tylko miejskie latarnie zostały zgaszone
za pomocą magicznej sztuczki. Owo silne światło mogło pochodzić od pewnego

background image

rodzaju świetlików żyjących na stokach Góry Przeznaczenia. Przestraszone
wydzielają wyjątkowo silny blask. Kilkadziesiąt lub więcej takich świetlików,
przestraszonych jednocześnie, może na kilka chwil oślepić nawet najbystrzejszy
wzrok, zgłasza podczas ciemnej nocy.
-No ale co z tym bólem głowy, który cię powalił? – głos Leonarda zdradzał głębokie
zaintrygowanie.
-Ktoś przyłożył mi pałką w potylicę – elf odruchowo dotknął włosów. – Miałem
solidnego guza...
-Dlaczego nie powiedziałeś o tym księciu? – zdziwił się sir Zenon. – Przecież to mi
wygląda na zwykły rabunkowy napad!
-To nie był zwykły napad! – zaperzył się Lovelas. – Po pierwsze, porwano moich
towarzyszy i zmieniono ich... orientację seksualną, a po drugie, na miejscu napadu
znaleziono popiół wytrząśnięty z fajki. Po każdym napadzie znajdywaliśmy taki popiół
i stąd wiemy, że ktoś, kto za tym stoi, jest nałogowym palaczem! A po trzecie dopiero
niedawno skojarzyłem fakty po tym, jak na targu zobaczyłem kupca sprzedającego
świetliki ze zboczy Góry Przeznaczenia... Przekopałem kilkanaście starych
manuskryptów i dowiedziałem się również, że raz na tysiąc lat z ogni tejże góry rodzi
się nekromanta, mający władzę nad szkieletami wojowników, którzy polegli w jakiejś
starożytnej bitwie u stop góry.
-Pozwól że zgadnę – przerwał mu rycerz. – Pewnie tenże nekromanta ma ciągotki
megalomańskie i co tysiąc lat kolejne jego wcielenie usiłuje zawładnąć światem?
-Skąd wiedziałeś? – zdziwił się szczerze Lovelas.
-Proszę cię... – jęknął sir Zenon. - Tak tendencyjną fabułę nietrudno przewidzieć,
naczytałem się różnych opowiadań w młodości, wszystkie były takie same!

***

Wędrowali już od dwóch dni, przedzierając się przez gęste lasy. Deszcz lał niemal
nieprzerwanie, a gdy co kilka godzin wyglądało słońce, chmary komarów
momentalnie rzucały się na nieszczęsnego sir Zenona. Gdy wreszcie wyszli na
otwartą przestrzeń, rycerz zaciągnął się pełną piersią bez obawy, że do nosa wleci
mu kolejny upierdliwy krwiopijca. Nagle zmarszczył swój klasyczny nochal wiecznego
opoja i ponownie wciągnął powietrze.
-Czy mi się zdaje czy tutaj śmierdzi mokrym psem? –zapytał zniesmaczony. –
Zgodnie z tendencją w literaturze, powinniśmy czuć raczej siarkę...
-Och na wszystkie demony! – jęknął Lovelas. – Wyszliśmy niedaleko posiadłości
Fioletty...
-Fioletty? – spytał Leonard. Jemu jednemu nie przeszkadzał nieprzyjemny zapach w
powietrzu.
-Widzicie tamtą willę, jakieś tysiąc kroków na lewo od nas? Mieszka w niej Fioletta,
dawniej wzięta śpiewaczka operowa,. Dziś to po prostu kolejna zawiedziona elfka,
miłośniczka bezdomnych psów. Przesadza z tą elfią miłością do zwierząt. Ubzdurała
sobie, że przygarnie wszystkie wypędzone przez krasnoludy psy i będzie je karmić.
No cóż, wydała swoją fortunę na karmę, zwierzęta się niemiłosiernie rozmnożyły i
obecnie w jej śmierdzącej psimi odchodami willi mieszka ponad pięćset wiecznie
głodnych zwierzaków. Na dodatek jest chorobliwie uparta i nie pozwala sobie pomóc.
Dobrze przynajmniej, że zamieszkała z dala od miasta.
Ominęli niesławną willę szerokim łukiem i rozbili obozowisko w miejscu, gdzie nie
docierał już zwierzęcy odór. Smok pożywił się upolowanym po południu dzikiem, sir

background image

Zenon upiekł nad ogniem to, co udało mu się ocalić przez apetytem Leonarda, a
Lovelas swoim zwyczajem chrupał sucharki.
Ustalili, że rycerz jako pierwszy obejmie wartę, jako że obawiali się, iż wypite w
czasie posiłku wino może utrudnić obudzenie go na inną wartę.
Noc minęła spokojnie. Nie licząc pijackiego chrapania sir Zenona i gazów, które
męczyły smoka. Gdy potężne pierdnięcie rankiem obudziło rycerza, ten skrzywił się i
mrugnął porozumiewawczo do Lovelasa:
-Teraz jesteśmy bliżej standardów literackich. Może to nie do końca siarka, ale
śmierdzi nawet bardziej.
Urażony Leonard przeciągnął się z trzaskiem kości i gwałtownym skokiem wzbił się w
powietrze, nie do końca przypadkiem obsypując sir Zenona ziemią i zgniłymi liśćmi,
które wyrzuciły w powietrze jego tylne nogi podczas odbicia.
Wkrótce smok wrócił, taszcząc w szczękach upolowaną łanię.
-Tym razem dzików nie było? – spytał się rycerz.
-Co za dużo, to niezdrowo – odpowiedział Leonard. – Co ty myślisz, że ja jestem
Gallem czy jak?
Zjedli suty posiłek i ruszyli dalej. Góra Przeznaczenia rosła w oczach. Jej ponure
stoki porośnięte były wyłącznie karłowatymi krzewami o chorobliwie brązowych
liściach. Tu i ówdzie spomiędzy kamieni wydobywały się cuchnące wyziewy.
Nienaturalnej ciszy nie przerywało nawet krakanie kruków, które skakały w milczeniu
wśród krzewów. Wszędzie zalegała gruba warstwa popiołu.
-Coś ubogi ten wulkan – mruknął nieco zawiedziony sir Zenon. – Zgodnie z legendą
spodziewałem się potoków płynącej lawy, wyrzucanych w powietrze strugach ognia,
dymu i tak dalej. Jesteś pewien, Lovelasie, że to właściwa Góra Przeznaczenia?
Może to Góra Oszukać Przeznaczenie? Mówiłeś, że to z ogni wulkanu rodzi się ów
nekromanta-megaloman? Jeśli naprawdę żyje tutaj jakiś, to prędzej narodził się z
cuchnących wyziewów, niż z ognia!
Elf podrapał się niepewnie czubkiem łuku w głowę. Spojrzał z konsternacją na
smoka.
-Daję słowo, że jeszcze do niedawna był tutaj czynny wulkan! Nie można pomylić
Góry Przeznaczenia z żadną inną, jestem pewien, że jesteśmy we właściwym
miejscu! Co się tutaj dzieje?
Leonard z chrzęstem łusek wzruszył potężnymi barkami.
-Polecę się rozejrzeć.
Szybowanie wokół góry okazało się dziecinnie proste. Mimo że wulkan wskazywał na
to, iż jest w stanie uśpienia, powietrze nad nim było pełne ciepłych prądów
wznoszących. Smok krążył przez chwilę bez celu. Gdzieś tutaj powinno być wejście
do trzewi góry
– pomyślał. Wtem dostrzegł zniszczone przez czas schody wiodące
do czarnej czeluści jaskini na południowym stoku.
Wylądował przed towarzyszami. Wokół uniosła się chmura popiołu.
-Musimy dostać się na południowe zbocze, widziałem tam resztki schodów i wejście
do wnętrza góry!
-Dobra nasza! – sir Zenon pociągnął oszczędny łyk gorzałki z bukłaka. – Rozprawmy
się z tym przeklętym nekromantą i wracajmy. Słyszałem, że elfie trunki nie mają
sobie równych, a moje zapasy są na wyczerpaniu!
-Myślałem, że przemawia przez ciebie tęsknota za lady Kunegundą - Leonard
odsłonił kły w uśmiechu, od którego niejeden bohater popuściłby w spodnie. –
Odczarowaną, rzecz jasna!
-To też.

background image

Prowadzeni przez smoka z łatwością odnaleźli zrujnowane schody. W
akompaniamencie przekleństw i sapania sir Zenona wspięli się do ciemnego wejścia
do jaskini.
-Dobrze, że...
-Cisza! – syknął nagle Lovelas i starannie nałożył strzałę na cięciwę. Przygładził
odruchowo włosy i przejrzał się ukradkiem w podręcznym lusterku. – Słyszę kroki,
wiele kroków!
Teraz również do mniej wrażliwych uszu sir Zenona dobiegało osobliwe klekotanie.
-Co to jest? – spytał zaniepokojony rycerz. – To nie brzmi jak odgłos kroków, raczej
jak...
-Klekot kości – dopowiedział Leonard, uskakując zręcznie, gdy z mrocznego gardła
jaskini z furkotem nadleciał oszczep wymierzony w jego pierś.
W upiornym milczeniu na zbocze góry wysypał się tłum uzbrojonych kościotrupów.
Lovelas słał w ich pozbawione ciała kości strzałę za strzałą, lecz nie robiło to na
nieumarłych żadnego wrażenia. Jeszcze gorzej radził sobie sir Zenon. Gdy minęło
zaskoczenie, dobył swego wielkiego miecza i z bojowym okrzykiem zaatakował
wolniejszych przeciwników. Efekt uzyskał przeciwny do zamierzonego. Gdy tylko
udawało mu się trafić, z odrąbanych odłamków już po chwili powstawały kompletne
szkielety, które z ponurą zaciekłością rzucały się w wir walki.
Największy wpływ na losy bitwy uzyskał jednak Leonard, gdy potężnym uderzeniem
uzbrojonego w zabójcze kolce ogona posłał w powietrze kilkunastu przeciwników.
Gdy chmura potrzaskanych kości opadła na ziemię, szeregi nieumarłych powiększyły
się o blisko setkę ożywionych szkieletów.
-W nogi! – pisnął Lovelas i rzucił się pędem w dół zbocza. Z typową elfom
zręcznością przeskakiwał luźne kamienie i niebezpieczne szczeliny. Tłoczące się
przed wejściem do jaskini kościotrupy nie podjęły pościgu.
Leonard bezceremonialnie chwycił zębami sir Zenona za kubrak i posadził sobie na
grzbiecie.
-Ogniem! – wrzasnął odurzony walką i gorzałką rycerz. – Dowal im ogniem!
-Przednia myśl! – ucieszył się smok.
Nabrał powietrza w płuca i już miał zionąć potężnym strumieniem w największe
skupisko, gdy poraziła go pewna myśl. Delikatnie, niemal pieszczotliwie skąpał w
ogniu tylko najbliższego kościeja.
-No co ty baba jesteś?! – oburzył się sir Zenon, który wciąż wymachiwał mieczem
niebezpiecznie blisko smoczej szyi. – Porządnie, wszystkie na raz!
Wtedy płonąca czaszka kościotrupa eksplodowała pod wpływem żaru. Kilkanaście
fragmentów kości, które nie zdążyły się jeszcze zająć ogniem, zaczęło gwałtownie
nabierać znajomych kształtów kompletnych szkieletów.
Smok i rycerz popatrzyli na siebie w osłupieniu.
-W nogi! – wrzasnęli zgodnie.
Leonard potężnym susem wzbił się w powietrze, unikając dwóch wymierzonych w
pierś oszczepów. Pozostałe odbiły się nieszkodliwie od twardych łusek. Smok
zręcznie wykorzystał ciepłe prądy powietrza, by wznieść się poza zasięg pocisków,
po czym poszybował w ślad za sadzącym długie susy Lovelasem. Zatrzymali się
dopiero, gdy w ich nozdrza uderzył trudny do zniesienia zapach mokrych psów.
-Co to było, u licha?! – krzyknął sir Zenon, gdy Leonard wylądował obok dyszącego
elfa.
-Nekromacja – powiedział ponuro Lovelas i zajął się zeskrobywaniem plam błota ze
swych legginsów. – Bieganie w błocie jest takie nieeleganckie...

background image

-Gdyby twoja Kunegunda nie wyrwała mi połowy łusek na piersi, wlazłbym do tej
jaskini i pożarł tego przeklętego czarnoksiężnika! – zazgrzytał zębami smok i
popatrzył oskarżycielsko na rycerz. – A tak to pierwszy przyczajony za skałą kościej
nabije mnie na rożen jak kurczaka!
-Nie musiałby się nawet specjalnie wysilać. Tak się obżerałeś dzikami, że pewnie
utknąłbyś w jakimś tunelu jak korek w butelce wina! – odciął się sir Zenon.
Oburzony Leonard nabrał tchu w piersi, by odgryźć się spektakularnie złośliwą
uwagą dotyczącą właśnie butelek, gdy Lovelas zerwał się i tupnął gniewnie nogą.
-Spokój! Nie kłóćcie się! Hetero-powierniku i ty, jego dzielny wierzchowcu, jesteśmy
Drużyną A, nigdy się nie poddajemy!
Wydawało się, że nawet popielate łuski na pysku smoka poczerwieniały.
-Jak mnie nazwałeś?! – ryknęli jednocześnie Leonard i sir Zenon.
-Powiedziałem to tylko po to, żeby przerwać waszą kłótnię – uśmiechnął się
niewinnie elf, po czym zmarszczył nos i powachlował się perfumowaną chusteczką. –
Czy ktoś może zabić ten psi smród?!
Wciąż rozgniewany smok prychnął pogardliwie, lecz rycerz palnął się ręką w
osłonięte hełmem czoło, aż zadudniło.
-Oczywiście! Psy!
-Co: psy? – warknął Leonard, po czym zmełł w zębach przekleństwo. –
Wierzchowiec, psia twoja mać!
-Co mówił Lovelas o psach Fioletty? – wyszczerzył się triumfalnie sir Zenon. – Że jest
ich ponad pięć setek i że są głodne!
-No i? – spojrzał na niego nieufnie elf.
-A jaki jest jeden z psich przysmaków? – rycerz odtańczył w uniesieniu dziwaczny,
połamany taniec. – KOŚCI!!!
-Znowu się upił? – Lovelas spojrzał pytająco na smoka.
Leonard przenosił przez chwilę wzrok z elfa na wyginającego się radośnie człowieka.
Nagle błysk zrozumienia rozjaśnił jego oblicze.
-No jasne! Genialne, sir Zenonie Moczymordo! – echo jego dudniącego śmiechu z
pewnością dotarło do stóp Góry Przeznaczenia.

***

Smród zwierzęcych odchodów i ujadanie setek gardeł były niemal nie do zniesienia.
Drużyna A stała przed zamkniętą bramą posiadłości zdziwaczałej elfki Fioletty.
Zaśniedziałe litery nad bramą układały się w napis: „Villa ‘Las’, opiece społecznej
wstęp wzbroniony!”
. Za połatanym w wielu miejscach drewnianym płotem tłoczyło się
ogromne stado psów różnych ras i rozmiarów, które z zapałem obszczekiwało
przybyszów. Nieco dalej stał na wpół zrujnowany budynek, który kiedyś zapewne był
pyszną willą, lecz teraz, nadgryziony po społu zębami czasu i psów, straszył
mijających go podróżnych wybitymi oknami, potrzaskanymi okiennicami i tysiącami
głębokich rys pozostałych po psich pazurach. Olbrzymi ogród, niegdyś zielony i pełen
kwiatów, teraz rozkopany był niczym świeżo zaorane pole, a krety i nornice zapewne
dostawały drgawek na samą myśl o założeniu gniazda na jego terenie.
-Eeee...! – zawołał sir Zenon, po czym szepnął do Lovelasa – Dobra, dalej ty, nie
wiem jak z nią gadać, ale na każdym spotkaniu ktoś musi zacząć! Tylko nie
wspominaj o Hetero-powierniku!
-Szlachetna Fioletto! – podniósł głos elf, by przekrzyczeć ujadanie stada. – Nie
obawiaj się smoka, jesteśmy Drużyną Antygejowską, w skrócie Drużyną A, na

background image

usługach księcia Elrondla! Z naszej strony nie grozi nic tobie ani twoim zwierzęcym
przyjaciołom! Potrzebujemy twojej pomocy!
-Nie rozmawiam z opieką społeczną! – zza uchylonych drzwi domu dobiegł ich
melodyjny głos. – Nie oddam ani jednego zwierzaka! Odejdźcie, zanim poszczuję
was moimi psiakami! Są głodne, a ten smok wygląda na kawał niezłego steku...
Leonard zdusił w sobie wściekłe warknięcie, przywołując w myślach tytuły i
zaszczyty, jakie przypadną mu po uratowaniu Grety. No i oczywiście dozgonna
miłość wdzięcznej smoczycy...
-Zaiste, o pani, głodna sfora psów to nie lada problem – kontynuował niezrażony
Lovelas. – Lecz my nie jesteśmy z opieki społecznej! Książę Elrondel zlecił nam
misję, od powodzenia której zależy przyszłość naszej rasy. Słyszałaś zapewne o fali
porwań i niecnych transformacji, jaka spadła na nasze miasta?
Odpowiedziało mu pozbawione znaczenia mruknięcie, które Lovelas zinterpretował z
korzyścią dla siebie.
-Wspaniale! – przywołał na twarz najsłodszy uśmiech. – Możemy sobie zatem
wzajemnie pomóc! Aby wypełnić nasze zadanie, musimy... eee... usunąć mnóstwo
kości, które uniemożliwiają nam wejście do wnętrza jaskini na stoku Góry
Przeznaczenia. Przyszło nam do głowy, że zamiast bezproduktywnie je przerzucać,
nakarmimy nimi twoje psy, o pani. W ten sposób my oszczędzimy wiele sił, a twoje
zwierzęta wreszcie się nasycą. W dodatku mogę zapewnić, że książę nie omieszka
wynagrodzić twej chęci współpracy okrągłą sumką...
Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem i oczom członków Drużyny A ukazała się wysoka
elfka z burzą blond włosów. Na jej twarzy czas odcisnął już swoje piętno.
-O jakiej sumce mowa? – zapytała podejrzliwie.

***

W ostatnich promieniach zachodzącego słońca radośnie ujadająca sfora pędziła ku
rosnącej w oczach Górze Przeznaczenia. Siedzący razem z sir Zenonem na
grzbiecie smoka Lovelas w psiej mowie obiecywał zwierzętom stosy smakowitych
kości, które czekają na nie w mrocznej jaskini. Posiłkował się przesyłanymi wprost do
psich mózgów obrazami szkieletów ułożonych na wielkich półmiskach.
-Mam nadzieję, że książę Elrondel nie wścieknie się, że obiecałem tej starej
dziwaczce dożywotnia rentę w jego imieniu – zmartwił się Lovelas.
-To chyba niezbyt wielka cena za jej pomoc – pocieszył go Leonard. – Bez jej psów
nigdy nie dalibyśmy rady tej armii umarlaków. Mam nadzieję, sir Zenonie, że twój
plan zadziała!
Machnął mocniej skrzydłami, by wyprzedzić zziajane stado. Wylądowali tuż przy
gardle jaskini. Smok zaryczał wyzywająco i cisnął w mroczną czeluść kilka sporych
głazów. Na odzew nie musieli długo czekać. W ciemnościach coś się poruszyło i
rozległo się znajome klekotanie.
-Wycofujemy się powoli, niech nas ścigają – szepnął sir Zenon i dla dodania sobie
odwagi przełknął ostatni łyk gorzałki z bukłaka. – Im więcej ich wylezie z tej nory, tym
większy apetyt wzbudzą u naszych psiaków!
Gdy świecące nagimi kośćmi ożywione szkielety wygramoliły się na zbocze,
przełknięcie śliny, która napłynęła gwałtownie do psich pysków, dosłyszała nawet
Fioletta w swej willi. Sir Zenon nie był pewny, czy wyraz konsternacji na czaszkach
kościejów był wynikiem alkoholowych omamów, ale przyjął go z zadowoleniem.

background image

Wydawało się, że w szeregi kościotrupów uderzył piorun. Największe psy, które jako
pierwsze dotarły na miejsce, samą swoją masą i rozpędem rozbiły przerażone
szeregi suchego pokarmu i teraz z graniczącym z obłędem apetytem kruszyły kości
potężnymi kłami. Na każdy, najmniejszy nawet okruszek, czatowały te zwierzęta,
których natura nie obdarzyła wystarczająco silnymi szczękami. Nie marnowało się
nic, nic też nie miało wystarczająco dużo czasu, by przemienić się w nowego
kościeja.
Magia nekromanty przegrywała z kretesem z wygłodniałą sforą. Chociaż zgodnie z
legendami i logiką nieumarli nie powinni odczuwać strachu, resztki kościejów rzuciły
broń i czmychnęły w panicznej ucieczce.
Wśród mlaskania, gryzienia i pełnego zadowolenia merdania ogonami, Leonard,
Lovelas i sir Zenon wmaszerowali do wnętrza jaskini. Gdy ich oczy przyzwyczaiły się
do ciemności, nie dostrzegli niczego wartego opisania. Nie uszli nawet stu kroków,
gdy dostrzegli światło za zakrętem korytarza.
-Przygotujcie się, musimy go zabić, nim zdąży użyć magii – szepnął Lovelas, po
czym pomacał ręką w pustym kołczanie. – To znaczy, wy musicie go zabić, mi
skończyły się strzały.
-Na smoki czary nie skutkują – od szeptu Leonarda wiszące pod sklepieniem
stalaktyty zadrżały niepokojąco.
-Może po prostu uprzedź go, że nadchodzimy – zirytował się sir Zenon i czknął
głośno. – Nie teraz! – jęknął, gdy kolejny napad pijackiej czkawki wstrząsnął jego
żołądkiem.
Nagle do ich uszu dobiegł zrezygnowany głos:
-Nie obawiajcie się, kochani, nie mam zamiaru skrzywdzić nikogo z was.
-Kochani? – skrzywił się rycerz.
Drużyna A ostrożnie wkroczyła w krąg światła. W ich nozdrza uderzył mocny zapach
dymu z fajkowego ziela zmieszanego z jakimś dziwnym dodatkiem. Przed nimi w
bujanym fotelu siedział nekromanta. Był opatulony w różowy szlafrok, a na gołych
stopach miał pantofle przypominające króliczki. Głowę owinął pomarańczowym
ręcznikiem. Na jego twarzy malował się błogi uśmiech, gdy wciągał głęboko w płuca
dym z fajki i przytrzymywał przez chwilę. Krztusząc się, wypuścił aromatyczny, siwy
obłok w już i tak zadymione powietrze.
-Jak to mówią u nas górali: witojcie, hej! – zachichotał idiotycznie.
Smok, elf i rycerz popatrzyli po sobie z niedowierzaniem.
-Eee... – zaczął sir Zenon. – Szukamy nekromanty, który jak nam wiadomo, żyje
wewnątrz Góry Przeznaczenia...
-Znaleźliście go! – zaśmiał się odrobinę nieprzytomnie mężczyzna i podniósł z fotela.
– Zastaliście mnie w porze relaksu, bohaterów i poszukiwaczy przygód przyjmuję
między dziesiątą a osiemnasta... Mroczny Mnietek, nekromanta, do usług!
-Co on pali? – szepnął Lovelas do smoka. – Nie wmówisz mi, że to zwykłe fajkowe
ziele!
Tymczasem sir Zenon przyglądał się Mnietkowi krytycznym wzrokiem.
-Jakoś mi nie wyglądasz na prawdziwego nekromantę... Przyznaj się, jesteś w
koalicji z kimś groźniejszym!
-Nie, nie – potrząsnął głową wysoki mężczyzna. – Spójrz.
Zerwał z głowy ręcznik i pstryknął palcami. Nim sir Zenon zdołał zareagować,
przesycone dymem powietrze zawirowało i strój nekromanty zmienił się. Teraz
patrzyli na ponurego mężczyznę o twarzy przypominającej buldoga, który

background image

rozpaczliwie starał się zachować powagę. Długo nie wytrzymał. Parsknął śmiechem i
wrócił do poprzedniego stroju.
-Czyli to ty jesteś owym megalomanem, który w tym tysiącleciu spróbuje opanować
świat? – zdumiał się rycerz.
-Megalomanem? – oburzył się Mnietek. – Megalomanem?! Przecież ja próbuję
zaprowadzić wieczysty pokój na świecie! Brzydzę się przemocą!
-Wieczysty pokój? – potrząsnął głową sir Zenon, po czym popatrzył na swych
towarzyszy. – Czy wy coś z tego rozumiecie?
Smok i elf zgodnie wzruszyli ramionami.
-Możesz nam to wyjaśnić, panie? – wykrztusił skołowany Lovelas.
-Oczywiście, kwiatuszku – nekromanta uśmiechnął się słodko i mrugnął znacząco. –
Wszyscy moi przodkowie rodzili się w strumieniach ognia i lawy, przy
akompaniamencie potężnych burz z piorunami, które biły w stoki Góry
Przeznaczenia. Każdy z nich usiłował na swój własny sposób podbić świat no i
wszyscy wiemy, czym to się zawsze kończyło. W dniu moich narodzin wulkan,
którym jest nasza niesławna góra, przeszedł w stan uśpienia. Na zewnątrz ledwo
sączył kapuśniaczek, o piorunach mogłem zaledwie pomarzyć. No ale cóż, rodziców
się nie wybiera. – westchnął cieżko. - Pojawiłem się na tym świecie razem z
ostatnim wyziewem siarki. Obserwując elfy i krasnoludy zauważyłem, że tylko
osobniki płci męskiej wykazują się znaczną agresją. No może poza tymi kilkoma
dniami w miesiącu, gdy to kobiety są agresywniejsze... Mimo że pociągają mnie silni
mężczyźni, nie znoszę brutali. Koniec końców, moim talentem jest przyrządzanie
homo-mikstury, która tworzy nawet z największego awanturnika romantyczną duszę.
Lovelas aż zazgrzytał zębami.
-Ja ci kurwa dam romantyczną duszę! – wrzasnął piskliwym głosem. – Dzięki twojej
miksturze co drugi dzień w każdym elfim mieście urządzane są marsze równości, a
nasza armia jest w rozsypce!
-Ale czyż to nie jest piękne? – uśmiechnął się marzycielsko Mnietek. – Koniec wojen,
koniec przemocy...
-Koniec elfiej rasy! – ryknął Lovelas, ledwo panując nad sobą. – A myślisz kretynie,
że skąd wezmą się dzieci, jeśli wszyscy mężczyźni będą patrzyli sobie głęboko w
oczy? A może twoim talentem jest również mikstura in-vitro?! Koniec wojen? Ha! A
myślisz, że kiedy ludzie, krasnoludy i inne rasy dowiedzą się, że nasza potęga leży w
gruzach, to zostawią nas swojemu losowi? Rzucą się na nas jak sępy na padlinę,
wyrzynając się przy okazji między sobą! Każdy będzie chciał uszczknąć coś dla
siebie! W końcu stworzą Pakt Stabilizacyjny, żeby podzielić się wpływami. Na tym się
skończy, oczywiście dopóki jedni drugich nie wyruchają w ten czy inny sposób!
-Och... Och... O tym nie pomyślałem – wyjąkał zszokowany nekromanta i złapał się
za głowę. – Co ja narobiłem?
-Czy nie ma sposobu, żeby odwrócić działanie twojej mikstury? – zapytał Leonard.
-Oczywiście! – rozpromienił się Mnietek. – Wystarczy wrzucić do homo-mikstury kilka
listków negacji pospolitej! Rośnie wszędzie na stokach Góry Przeznaczenia!
Nawiasem mówiąc, właśnie przyszło mi do głowy, ze to ona leży u podstaw fiaska
planów każdego z moich poprzedników...
-To wprost wymarzone zadanie dla Hetero-Powiernika – odsłonił kły w uśmiechu
smok. – I wprost wymarzona okazja dla niego, żeby się przewietrzyć, bo gorzałka i
zioło nie idą w parze...

background image

Sir Zenon bez słowa sprzeciwu powlókł się do wyjścia, chichocząc przy każdym
zderzeniu ze stalagmitem.

***

Powrotna droga przez morze minęła Leonardowi i sir Zenonowi bardzo szybko.
Szybując z wiatrem w mig dotarli do wyspy cyklopów. Tradycyjnie poczęstowali się
tłustymi owcami i przepłukali gardła wspaniałym elfim winem, którego kilka bukłaków
sir Zenon pożyczył z książęcej piwnicy. Tym razem jednak rycerz pilnie baczył, by nie
przesadzić. Co chwilę dotykał sakwy u pasa by upewnić się, że fiolka ze smoczą łzą,
którą zgodnie z umową przekazał im książę Elrondel, jest bezpieczna. Gdy kilka dni
później wylądowali na zrujnowanym dziedzińcu zamku sir Zenona, rycerz poklepał
smoka po karku i powiedział:
-No cóż, przyjacielu, zaraz wszystko będzie jasne. Muszę tylko dostać się do kuchni,
bo Kundzia gotowa rzucić we mnie pogrzebaczem za to, ze zniknąłem na tak długo.
Biorąc pod uwagę, że smocza łza zamknięta jest w kryształowym flakonie, mogło by
nie wyjść jej to na zdrowie.
Leonard skinął głową, czując ekscytujące mrowienie w całym ciele. Już niedługo
Smoczogród rozbrzmiewał będzie balladami o jego odwadze i już nigdy nikt nie
odważy się nazwać go Popiołkiem! Na samą myśl, do czego zdolna jest wdzięczna
smoczyca, na jego pysku pojawiał się błogi uśmiech.
Sir Zenon starał się zachować najdalej idącą ciszę, gdy przemykał korytarzami
zamku. Z odrazą odgarniał olbrzymie pajęczyny. Wpadł do kuchni, potykając się o
przewrócony stołek. Gdzieś nad nim trzasnęły drzwi.
-Usłyszała! – pomyślał przerażony.
Nie dbając już o zachowanie ciszy przekopywał kuchenne szafki. Są! – ucieszył się i
wyciągnął dwie małe buteleczki. Postawił na stole umownie czysty kieliszek i
drżącymi rękami przelał do niego cenną zawartość kryształowego flakonu. Kroki
zbliżającej się małżonki zbliżały się nieuchronnie. Odkręcił butelkę z sokiem
malinowym i lejąc po ściance kieliszka dodał odpowiednią ilość tak, by gęsty syrop
zaległ na dnie. Cisnął flaszkę w kąt i odmierzył sześć kropel tabasco.
Drugie drzwi w kuchni otwarły się z hukiem.
-Kundziu! – pisnął rycerz i mężnie przyjął pierwszy cios pogrzebacza na ramiona. –
Zaczekaj! Zdobyłem dla ciebie smoczą łzę!
Zamarł z zamkniętymi oczami w oczekiwaniu na kolejny cios. Ten jednak nie
nastąpił. Odważył się otworzyć jedno oko. Pogrzebacz drżał pięć cali od jego głowy.
-Kundziu, kochanie – uśmiechnął się przymilnie. – Odłóż to i zobacz, co dla ciebie
mam!
Gdy pokazał jej przyrządzoną miksturę, olbrzymka ze szlochem upuściła żelazo.
-Wściekły Smok jak się patrzy! – wyprostował się dumnie rycerz, podając kieliszek
małżonce. – Do dna, moja droga, bez przepitki!
Drżącą ręką Kunegunda przechyliła naczynie i jednym haustem wypiła miksturę.
Poczerwieniała i dmuchnęła w zaciśniętą dłoń.
-Ostre, draństwo – gdy to mówiła, jej głos zaczął się zmieniać.
Nie był to już wściekły, basowy grzmot, lecz melodyjny dźwięk należny raczej elfom,
niż olbrzymom. Sir Zenon patrzył jak urzeczony na stojącą przed nim piękną kobietę.
To była Kunegunda, dla której ryzykował swe życie, gdy walczył ze złą macochą! Z
dzikim wrzaskiem radości rzucili się sobie w objęcia.

background image

***

Leonard z zachwytem wpatrywał się w szybującą ku nim szarą smoczycę. Stali
razem z sir Zenonem na dziedzińcu i czekali, aż uwolniona przez Kunegundę Greta
wyląduje obok nich. Dzień był piękny, słońce świeciło na błękitnym niebie, wokół
słychać było radosny śpiew ptaków.
-I tak się zdobywa uznanie – uśmiechnął się szeroko Leonard.
Rycerz skinął głową, lecz jego uwagę przykuł dziwny dźwięk, który zdawał się
dobiegać z piwnicy.
-Słyszysz to? – zmarszczył brwi i szturchnął bok smoka.
-A jakże! – rozpromienił się Leonard. – To wiatr śpiewa w skrzydłach Grety!
-Nie o tym mówię! – zdenerwował się rycerz. – Coś jakby dźwięk tłuczonego szkła...
Och nie!
Jego oczom ukazała się lady Kunegunda z gąsiorkiem spirytusu w ręce.
-Przyjrzyj mu się dobrze, mój drogi – zaszczebiotała do męża – gdyż to już ostatni.
Walnęła szkłem o ścianę, rozbijając je w drobny mak.
-Koniec chlania! – warknęła. – Tyle lat przymykałam oko, pora wziąć się za porządki
w tym zamku!
Sir Zenon jęknął i popatrzył żałośnie na Leonarda.
-Za połowę skarbu urządzimy jaskinię, weselisko będzie huczne – mruczał pod
nosem smok. – Zaprosimy całą starszyznę...
Greta wylądowała tuż przed nim i ze zdumieniem wpatrzyła się w jego łuski.
-Leonard?
Smok ze zdumienia wytrzeszczył oczy.
-Skąd wiesz jak mam na imię? – zapytał zdziwiony.
-Ojciec, Galahir, mówił mi, że mam przyrodniego brata, ale nigdy nie
przypuszczałam, że poznamy się w takich okolicznościach! – wyjaśniła uradowana.
Ojciec?! – jęknął załamany Leonard, po czym zrezygnowany spojrzał na sir Zenona.
–Prawie udało mi się założyć rodzinę...
-Prawie zrobiłem interes życia z LPR... – mruknął rycerz.
Popatrzyli po sobie.
-Prawie robi znaczną różnicę – powiedzieli jednocześnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lza Bogow
utwory, LB13, >>Ta łza, co z oczu twoich spływa
de?lzac
Świat nie wierzy łzą
Harris Charlaine Czysta jak łza
LZA
Klint Paweł Szlachta nie tak czysta jak łza Przestęcy wśród szlachty
Baśniobór nowe przygody Smocza straż Mull Brandon
Adam Asnyk Ta łza
Star Trek Łza Magii
Łza
Catherine George Smocza jama
Świat nie wierzy łza
Anne McCaffrey Jeźdźcy smoków z Pern 16 Smocza Rodzina rtf
Norton Andre Magiczna Seria 4 Smocza magia

więcej podobnych podstron