019 Adam Hauert Dlaczego Pan zabił moją mamę

background image

background image




Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...

Adam Hauert

DLACZEGO PAN ZABIŁ MOJĄ MAMĘ


ISKRY • WARSZAWA . 1970


















background image

Major wolno podniósł słuchawkę telefonu. Patrzył od

dłuższej chwili na małą kartkę papieru, którą przysłał mu
poprzedniego dnia kierownik jednego z warszawskich
hoteli. Zastanawiał się, czy jest to jeden z tysiąca
meldunków, znaków, które codziennie trafiają na biurka
milicji, i z których nic później nie wynika, czy też ma tę małą
kartkę potraktować serio.


Wykręcił numer.

— Wezwijcie do mnie kapitana Bolskiego.

Bolski, jak zwykle, przyszedł natychmiast.

— Pan lubi delikatne sprawy?

— Tak jest, obywatelu majorze.

Kapitan Bolski rzeczywiście wyglądał na człowieka,

który lubi delikatne sprawy. Był elegancki, zawsze ogolony;
major podejrzewał go o używanie wyłącznie angielskich
perfum; Bolski zresztą sam bardzo się sobie podobał.
Opowiadano o nim w komendzie, że kiedy dostał nagłe, nie
wiadomo dlaczego, kostropatej wysypki — przestał nawet
pić w trosce o urodę. Na szczęście okazało się, że to nie od
jarzębiaku, w związku z czym mógł dalej pić beż przeszkód,
co zresztą wcale mu nie przeszkadzało w doskonałym
wywiązywaniu się z obowiązków służbowych...


Major podał mu skrawek papieru.

-- Przeczytajcie tę kartkę.

Sam usiadł wygodnie, wiedział, że teraz nastąpi kilka

stwierdzeń bardzo prostych, oczywistych, ale znał Bolskie

background image

go od wielu lat i wiedział, że ten musi ułożyć sobie wszystko
od początku, starannie. W duchu przyznawał, że ta śmieszna
i czasami męcząca maniera przynosi nie najgorsze wyniki.
Bolski był typem człowieka, który nie liczył w życiu na
żadne przypadki, on musiał wiedzieć wszystko na pewno.
Nigdy też nie używał sformułowań ostatecznych. Kiedy raz
wpadli w poślizg i rozbili prawie doszczętnie samochód,
Bolski najpierw poprawił krawat, później uważnie obejrzał
rozbity wóz, a dopiero potem stwierdził: — wydaje mi się,
że dalej nie pojedziemy.


Patrzył teraz długo w podaną przez majora kartkę.

Wreszcie powiedział:


— Sprawa jest jasna. Kartkę pisało dziecko.

— To widzę. Co dalej?

— Wydaje mi się, że to dziecko jest zaniepokojone.

— To także wiem. Co jeszcze?

— Są dwie możliwości. Albo to dziecko naczytało się

książek niedozwolonych dla dzieci i ma bardzo bujną
wyobraźnię, albo też nie jest już dzieckiem i myśli jak
człowiek dorosły.


Było to zdanie, którego major oczekiwał.

— Słusznie. Zajmiecie się więc tą sprawą i sprawdzicie,

jak jest z wyobraźnią u dzieci.


— Tak jest, obywatelu majorze! Czy przypuszczacie

może, że ta sprawa ma jakiś związek ze sprawą utopionej
kobiety w Łebie?

background image


— Być może.

Przeszło dwa miesiące temu Bolski prowadził docho

dzenie w sprawie zwłok kobiety, wyrzuconych przez morze
na plażę w okolicach Łeby. Sekcja wykazała, że nie było to
tylko utonięcie. Kobieta została otruta, a dopiero później
wrzucona do morza. Mogło być zresztą inaczej. Mogła wejść
sama do wody, a utonąć na skutek osłabienia. Sekcja
wykazała bowiem zażycie dużej ilości środków nasennych.
Nie udało się zidentyfikować zwłok, nie znaleziono żadnych
dokumentów, nikt nie złożył meldunku o zaginięciu.


Po dwóch miesiącach drobiazgowe śledztwo prowa

dzone przez Bolskiego nie przyniosło rezultatów. Sprawę
umorzono.


Bolski oddał kartkę. Major wziął ją do ręki, była to

kartka wyrwana ze szkolnego zeszytu w kratkę, z
postrzępionymi brzegami. Dziecinnym pismem napisano tu
tylko jedno zdanie:


DLACZEGO PAN ZABIŁ MOJĄ MAMĘ?

Kartkę znaleziono w korytarzu jednego z najlepszych

warszawskich hoteli. Pewno powędrowałaby na śmietnik,
gdyby nie fakt, że dyrektor hotelu, pedant, człowiek
niezwykle serio spełniający swoje obowiązki, od kiedy pod
łóżkiem znaleziono dwa tysiące dolarów, wydał
zarządzenie, aby sprzątaczki przeglądały dokładnie
opróżniane pokoje i wszelkie rzeczy zostawione, nawet
kartki i listy, przynosiły do jego biura. Przesłuchanie
sprzątaczki nie dało żadnych rezultatów. Bolski niezbyt
zachwycony zleceniem majora od razu pojechał do hotelu i
tu brak zachwytu zamienił się w bardzo zły humor.

background image

Wszystko wskazywało na to, że major ubrał go znowu w
nijaką historię, na którą zmarnuje parę dni, a może i parę
tygodni, i w efekcie której w najlepszym wypadku zje porcję
lodów z różnymi dziećmi.


Sprzątaczka nie wiedziała nic ponadto, że kartka leżała

w korytarzu na pierwszym piętrze.


— Jak często sprząta się pokoje?

— Dwa razy dziennie.

— O której godzinie znalazła pani kartkę?

— Po południu. Może o piątej. Kartka leżała w pobliżu

kosza na śmiecie. Tak jakby ktoś chciał ją tam wyrzucić, a
nie trafił.


— Ile jest koszy w tym korytarzu?

— Kosz jest w każdym pokoju, a na korytarzu są cztery.

Praktycznie więc kartkę mógł wyrzucić do kosza każdy

z mieszkańców pierwszego piętra.


— Proszę sobie przypomnieć — pytał Bolski — czy w

ostatnich dwóch dniach mieszkał tu ktoś, kto zwróciłby pani
uwagę, ktoś zachowujący się w sposób wskazujący na
zdenerwowanie, może ktoś specjalnie podniecony?


— Podniecony to może i mieszkał. Tu mieszka dużo

cudzoziemców, za nimi stale włóczą się jakieś dziewczyny,
latają po korytarzach jak oparzeni. To są eleganccy panowie,
mają tyle koszul, że nigdy ich nie piorą, tylko zmieniają na
nowe.

background image


Bolski spojrzał na nią z niechęcią. Wyobrażenie

sprzątaczek o turystach zagranicznych jest zwykle takie
samo. Są eleganccy, bo mają dużo koszul i palą zagraniczne
papierosy.


— Czy jest możliwe, żeby kartka leżała na korytarzu

przez kilka dni? — spytał po chwili.


— Jak pan może o mnie tak źle myśleć? Ja sprzątam

bardzo dokładnie, ale nie miałam dyżuru przez trzy dni, to
może inne zostawiały. Zresztą była to mała kartka, leżała w
kącie przy chodniku, mogły nie zauważyć.


Sprawa zaczynała się krystalizować. Bolski był

wściekły, bo wiedział już doskonale, że będzie musiał
poświęcić na tę delikatną historię — jak nazwał to major —
nie kilka dni, ale może całe tygodnie. Na pierwszym piętrze
znajdowało się pięćdziesiąt pokoi. Przyjmując, że kartka
mogła leżeć kilka dni, trzeba było zbadać mieszkańców
wszystkich pięćdziesięciu pokoi, którzy mieszkali w hotelu
w przeciągu ostatniego tygodnia. Pięćdziesiąt razy siedem
— trzysta pięćdziesiąt osób. Zakładając nawet, że wielu z
nich mieszkało tu przez parę dni, pozostanie około dwustu
osób do sprawdzenia.


Wszedł do dyrektora hotelu i przejrzał książki

meldunkowe. Nic tu nie znalazł. Wszyscy przyjezdni, jako że
ciągle nie wiadomo, dlaczego mieszkaniec Warszawy —
który nie może wrócić do domu albo musiał wyjść z domu
— nie może w warszawskim hotelu wynająć pokoju. Dużo
cudzoziemców. Wycieczka z Anglii, która już zresztą
wyjechała, kilku Francuzów, najwięcej Włochów.

background image

Na wszelki wypadek wynotował parę nazwisk, kierując

się teoretycznym założeniem, kto mógłby zamordować
mamę dziecka. Wyeliminował młodych kawalerów, bo
kawalerowie mają na ogół inne możliwości pozbycia się
kobiety, bez użycia trucizny, wykreślił wycieczkę Anglików,
bowiem okazało się, że w większości były to emerytowane
nauczycielki. Wziął kilka nazwisk Włochów, ale też bez
większego przekonania. Włosi urządzali się w Polsce bez
komplikacji i mieli o wiele zabawniejsze sposoby spędzania
czasu aniżeli mordowanie kobiet.


Zły wrócił do komendy.

II

Kapitan Zbigniew Bolski od kilku lat pracował w

wydziale kryminalnym warszawskiej komendy MO. Zaczął
pracę w dość nietypowy zresztą sposób. Zgłosił się u
komendanta, przedstawił swoje dokumenty i oświadczył, że
znudziło mu się spokojne życie i że chciałby zobaczyć je
takie, jakim jest naprawdę. Skończył prawo, pracował jako
radca prawny, później jako dziennikarz, często wyjeżdżał za
granicę, ale ciągle nie mógł znaleźć sobie miejsca, w którym
działoby się coś nowego.

— Chciałbym zwrócić waszą uwagę na fakt — powie

dział wtedy do komendanta — że znam dobrze angielski i
niemiecki, a jak wypiję dwa kieliszki, to mówię też całkiem
nieźle po francusku. Nie mam żadnych obciążeń życiowo-
rodzinnych. Kobiety i pieniądze w ogóle mnie się nie
trzymają.


Komendant miał dwie możliwości. Albo uznać, że to

jest zwykły bufon, albo przyjąć, że facet rzeczywiście chce
pracować i coś potrafi. Wybrał to drugie.

background image


Bolski zaczął więc pracować w wydziale kryminalnym.

Początkowo koledzy podśmiewali się z jego angielskich
perfum, wystudiowanej elegancji i wyszukanego sposobu
wyrażania się. Po raz pierwszy zyskał sobie uznanie, kiedy
jakby od niechcenia rozszyfrował sprawę, która zresztą do
niego nie należała.


Oficerowie z wydziału gospodarczego badali sprawę

kradzieży ryb. Bolski przyjechał kiedyś wieczorem do
komendy. W pokoju był tylko kapitan Syk. Grał ze sobą w
szachy, co świadczyło o tym, że nie może rozwikłać jakiejś
sprawy i na pewno jest wściekły.


— Co pan tu robi o tej porze? W nieświeżej koszuli —

zapytał Syk ze złością — lekki kacyk o tej porze?


— Czy szanowny kapitan wygrywa, czy przegrywa —

odrzekł spokojnie. Nie lubił Syka, który zwykle próbował
wyładowywać na innych swoje złe humory. Była to cecha
typowa dla kobiet, zaś cech kobiecych Bolski z reguły nie
znosił, a już szczególnie u mężczyzn. — Kaca nie miewam od
lat dziesięciu — mówił grzecznie dalej. — Chętnie
poinformuję pana, jak się to robi. Zdradził mi tę metodę
pewien góral. Aby dobrze wytrzeźwieć, trzeba się trochę
napić... To jest dobre czasami na nerwy, nie tylko na kaca...
— powiedział akcentując słowo nerwy.


— Ma pan rację, ciskam się bez sensu. Mam sprawę,

której w żaden sposób nie mogę rozgryźć. Siedzę nad tym
już parę miesięcy.


— Czy mógłbym w czymś pomóc?

background image

— Wątpię, to nie pana branża. Masowo giną ryby.

Wszelkie dokumenty wagowe zgadzają się, ale w
ostatecznych remanentach wychodzą milionowe manka. W
jaki sposób oni to kradną? Wszystkie zabezpieczenia
sprawdzoną. To chyba w transporcie, ale jak? Waga się
zgadza.


— Być może będę coś wiedział na ten temat —

odpowiedział Bolski.


Następnego dnia przyniósł ze sobą do komendy stos

książek dotyczących biologii, siedział nad tym parę dni, a
później oświadczył:


—Sprawa jest ewidentna — Bolski lubił używać obcych

i ładnie brzmiących słów — rybę trzeba brać za ogon.


— I pewno jeść dwoma widelcami — odrzekł wściekły

Syk, dopatrując się drwiny w słowach Bolskiego.


— Niepotrzebnie pan sobie ze mnie dworuje —

stwierdził z godnością Bolski. — Sprzedawczynie biorą rybę
za głowę, w ten sposób w rybie zostaje część wody i ryba
waży wtedy więcej. To jest kradzież detaliczna. Podobnie
ma się sprawa zasadnicza. Ryba, jak panowie zapewne
wiecie, oddycha powietrzem w wodzie. Jeżeli zamknąć
dopływ powietrza, ryba instynktownie zatrzymuje w sobie
część wody z powietrzem i w ten sposób przybywa na
wadze. Źródła naukowe podają, iż przybywa w tej sytuacji
około 10% wagi. Weźmy samochód wiozący pięć ton
żywych ryb. Jedno przekręcenie zaworu powietrznego
powoduje, iż przybywa 500 kg ryby. Wystarczy te 500 kg
sprzedać po drodze, a do centrali przywieźć 5 ton — które
pobrano.

background image

Sprawdzono. Okazało się, że Bolski ma rację.

Konwojenci ryb, jadący z Mazur do Warszawy,
zatrzymywali samochód w przydrożnym lasku, zakręcali
zawór, sprzedawali rybę, a na miejscu w Warszawie waga
się zgadzała.


Od tej chwili patrzono na Bolskiego innym wzrokiem.

Zyskał sobie uznanie i szacunek kolegów. Miał na swoim
koncie kilka bardzo efektownych spraw, które precyzyjnie
rozwikłał. Korzystając ze swego znakomitego wyglądu,
rozkochał kiedyś młodą dziewczynę, przy pomocy której
usiłowano wywieźć z Polski większą ilość bezcennej, starej
biżuterii. Dziewczyna doszła do wniosku, że lepsze parę dni
miłości w kraju niż nie wiadomo jakie losy za granicą.
Biżuteria została w muzeum. Bolski zresztą od pierwszej
chwili oświadczył dziewczynie, że jest oficerem MO. Nawet
w sprawach zawodowych starał się unikać podstępów i
wszelkiej gry, którą w swoich kryteriach oceny uważał za
grę nie fair.


Bolski również jako człowiek z dobrego domu,

obeznany z życiem tak zwanych wyższych sfer, przyczynił
się do rozszyfrowania misternej afery przemytniczej. Urząd
celny miał kłopoty z rozwiązaniem sprawy, która wyglądała
na duży przemyt. Pewna kobieta dwa razy do roku
wyjeżdżała za granicę i za każdym razem przywoziła z tej
podróży najnowszy model samochodu. Sprawdzono, że nie
ma żadnej rodziny ani żadnych środków własnych za
granicą i ponad wszelką wątpliwość — sprawdzono to
dokładnie — nie przemyca ze sobą żadnych dewiz.


Oficer, który otrzymał tę sprawę, pieklił się w

obecności Bolskiego: — dlaczego ja mam się męczyć za
urząd celny i zajmować starą babą!

background image

— Kim jest ta miła pani, która przysparza wam tyle

kłopotu? — spytał Bolski.


— Hrabianka czy coś takiego, w każdym bądź razie z

wyższych sfer. Kiedy byłem u niej, całe mieszkanie
pachniało naftaliną, a na obrazach wisiały pokrowce.
Poczęstowała mnie koniakiem twierdząc, że to z zapasów
przedwojennych, że ten koniak pijał jeszcze jej nieboszczyk
mąż, który na szczęście nie doczekał tej hańby, jaką była
wizyta policji, to znaczy się moja, w jej domu. Poza tym z
każdego kąta wyłaziły jakieś paskudne psy, jamniki i inne
takie wyżły hodowane pod szafą.


— To wiele wyjaśnia — stwierdził Bolski —

arystokracja obecnie najczęściej zajmuje się produkcją wód
gazowych oraz hodowlą rasowych psów. Jest to znakomity
interes, a szczególnie na Zachodzie. Sprawdźcie, może owa
pani wywozi swoje pieski.


Sprawdzono. Pani za każdym razem wywoziła tylko

jednego pieska, ale za to w zaawansowanej ciąży. Piesek
szczęśliwie rodził w Paryżu albo w Londynie, małe psiaki
sprzedawano po bardzo dobrej cenie i pani wracała nowym
samochodem, płaciła pełne cło i żyła dalej zgodnie z
przepisami celnymi, które okazały się zbyt ubogie jak na
pomysłowość jednej pani z dobrego domu. Polskie przepisy
nie przewidują bowiem stawki na rasowego pieska w ciąży.


Od tej historii pozycja Bolskiego poszła zdecydowanie

w górę. Czasami tylko złośliwie, ale i jednocześnie z
sympatią, mówiono, że lubi „delikatne sprawy.”


Obecna sprawa nie wyglądała delikatnie. Miał do

wyboru kilkaset osób, z których każda mogła być adresatem
kartki, mogło być zresztą i tak, że kartkę napisało dziecko

background image

mieszkające z rodzicami w hotelu, napisało, przepisując
jakieś zdania czy po prostu ucząc się pisać; i samo wrzuciło
do kosza. Jakby się na tę sprawę nie popatrzeć, nie wróżyła
niczego dobrego.


Bolski zadzwonił jeszcze raz do hotelu i poprosił o

przeszukanie wszystkich koszy i pojemników na śmiecie.
Może znajdzie się koperta adresowana dziecięcym pismem.
Będzie wtedy można odczytać chociaż miejsce nadania.


IlI

W hotelu nic więcej nie znaleziono. Bolski zresztą nie

spodziewał się, że los będzie tak łaskawy, i sam dostarczy
mu do ręki jakiś ślad, argument, coś, na czym można by było
oprzeć dalsze poszukiwania. Wiedział, że jeżeli sam nie
wpadnie na ten ślad, nikt inny ani żaden przypadek nie
przyjdzie mu z pomocą.


Zabrał się do pracy z właściwą sobie drobiazgowością.

Wziął ponownie wykaz wszystkich osób mieszkających w
przeciągu ostatniego tygodnia w hotelu na pierwszym
piętrze, wyeliminował emerytowane staruszki angielskie,
jak również wszystkie inne kobiety. Pozostawił na liście
tylko mężczyzn. 120 nazwisk, z czego 30 turystów
zagranicznych. Sprawdził w kartotece nazwiska Polaków.
Znalazł tylko trzy notowane, jeden handlarz dewiz z
Wybrzeża, co z miejsca raczej zwalniało go z wszelkich
podejrzeń, jako że handlarze dewiz z reguły nie bawią się w
żadną mokrą robotę, bo im się to po prostu nie kalkuluje,
jeden inżynier z Bydgoszczy, który siedział trzy lata za
przestępstwa gospodarcze i wreszcie aktor z Poznania,
który miał na swoim koncie proces o bigamię. Tego też
raczej należało skreślić, bowiem — jak słusznie rozumował
Bolski — taki, który raz miał proces o bigamię, nie morduje

background image

kobiety, tylko żeni się jeszcze raz, za co w najgorszym
wypadku grozi kara do dwóch lat więzienia.


Zostało mu kilkadziesiąt nazwisk ludzi, o których nic

nie wiedział, nie mógł wiedzieć, i z których każdy mógł być
adresatem listu, a mógł też absolutnie nie mieć z tą sprawą
nic wspólnego. Bolski bardzo nie lubił oskarżać nawet we
własnych przypuszczeniach ludzi, co do których nie miał
pewnych dowodów.


Pojechał jeszcze raz do hotelu. Był wieczór. Hotel

znajdował się w samym centrum miasta. Najlepszy w stolicy
— nie miał najlepszej reputacji.


Wszedł do kawiarni. Kilka dziewcząt uśmiechnęło się

do niego, jako że był postacią dość znaną w rejonie
wszelkich barków warszawskich. Uważano go tu za
prawnika. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma w
kieszeni parę złotych i wie, co z nimi zrobić.


Zamówił kawę, usiadł przy wyjściu. Zastanawiał się, po

co tu właściwie przyszedł, bo przecież trudno było
oczekiwać, że ktoś z siedzących tu podejdzie nagle do niego
i powie — to ja zamordowałem mamę tego dziecka. Zdawał
sobie z tego sprawę, ale zawsze w sytuacji, kiedy nie miał
żadnego punktu zaczepienia, lubił krążyć koło miejsc
związanych z rozpatrywanym problemem. Oglądał ludzi i
zastanawiał się, co który z nich może robić, o czym myśli i
czego się boi.


Znał wiele spraw, które rozwiązane zostały tylko przez

to, że oficerowie dochodzeniowi szli na zupełny bluff. Starał
się takiego postępowania unikać, ale pamiętał historię,
kiedy sam po wyczerpaniu wszelkich środków i nie mając w
ręku żadnych dowodów zagrał wbrew swoim zasadom va

background image

banque. Podszedł wtedy do podejrzanego o morderstwo
mężczyzny, który siedział pochylony nad stolikiem w
kawiarni, usiadł i od razu, tonem spowiednika, a nie
milicjanta spytał: — dlaczego pan to zrobił?


— Musiałem.

I potem już wszystko poszło gładko. Facet przyznał się.

Istnieje pewien stan psychiczny u każdego przestępcy, kiedy
musi powiedzieć komuś o swoich czynach. Przyznać się,
opowiedzieć, pochwalić się. Od mądrości i wyczucia
prowadzącego śledztwo zależy, aby trafić akurat na taki
moment.


Żaden z ludzi, siedzących obok, nie sprawiał jednak

wrażenia, aby chciał mu cokolwiek powiedzieć. Pili swoją
kawę, załatwiali interesy. Wyglądali na to, że mają bardzo
dużo czasu i żadnej ochoty na rozmowę z kapitanem MO
Zbigniewem Bolskim.


Dopił kawę. Wyszedł przed hotel. Nad wejściem

płonęły kolorowe neony. Ludzie jak zwykle zatrzymywali
się przed zagranicznymi samochodami.


Następnego dnia wydał dyspozycje. Rozesłał telefono

gramy do wszystkich miast wojewódzkich. Zbadać, czy w
hotelach nie znaleziono podobnych listów, sprawdzić
wszystkie osoby, które zamieszkiwały w warszawskim
hotelu.


Przystąpił do żmudnej, drobiazgowej roboty, której

najbardziej nie lubił.



background image

IV

Dwa dni później znalazł na biurku telefonogram z

Poznania. W hotelu „Merkury” znaleziono identyczną kartkę
jak w Warszawie, pisaną tym samym dziecięcym
charakterem pisma. Kartka znaleziona została w pokoju
zamieszkałym przez Barbarę Kułacką, lat 24, zamieszkałą w
Łodzi, aktorkę, nigdzie na stałe nie pracującą. Polecono, aby
bez porozumienia z milicją nie opuszczała hotelu. Razem z
kartką znaleziono również kopertę. List nadano ze
Szczecina.


Bolski natychmiast pojechał na lotnisko. Zaraz po

przylocie do Poznania udał się prosto do hotelu. Był to
luksusowy hotel zamieszkany głównie przez cudzoziemców.
Co mogła tu robić aktorka raczej nie znana i nigdzie na stałe
nie pracująca? Skąd miała list? Mógł to być przypadek, a
może to być matka owego dziecka. W każdym bądź razie
trzeba było wszystko natychmiast sprawdzić. Wstąpił do
hotelowego fryzjera, ogolił się i dopiero potem, świeżo
wyperfumo-wany, zatelefonował do pokoju zajmowanego
przez Barbarę Kułacką, lat 24, aktorkę zamieszkałą w Łodzi.


— Halo — odezwał się dość miły głos, ale jakby egzalto

wany. Powiedziała — hallooo — z mocnym przeciągnię-
ciem.


— Dzień dobry. Nazywam się Zbigniew Bolski. Czy

mogę prosić o chwilę rozmowy?


— Zbigniew, Zbigniew... — nie okazała zdziwienia,

tylko powtórzyła dwukrotnie, próbując sobie widocznie
skojarzyć imię z osobą.


— Tak, Zbigniew Bolski z Warszawy.

background image


— Ach, z Warszawy. Już schodzę. A jak pan wygląda,

jak ja pana poznam? — zmieniła ton na bardziej
kokieteryjny.


— Siedzę w hallu, w ciemnej marynarce.

— W jakim wieku? Łatwiej pana poznam.

— Pięćdziesiąt — powiedział sucho.

— Tak... Już schodzę. A czego pan sobie życzy —

powiedziała już rzeczowym tonem, bez kokieterii.


— Czekam.

Odłożył słuchawkę.

Zeszła za chwilę. Z zainteresowaniem spojrzała na

Bolskiego, jakby chciała się uśmiechnąć, ale zaraz poszła
dalej, przypatrując się mężczyznom, którzy siedzieli obok i
wyglądali na lat pięćdziesiąt. Była wysoka, czarna i bardzo
zgrabna. Mogłaby być wyjątkowo atrakcyjna, gdyby nie
napchała na siebie przeróżnych rzeczy w różnych kolorach,
które nadawały jej wygląd raczej wulgarny.


Wstał. Podszedł bliżej.

— To ja czekam na panią. Jestem Bolski.

— To pan? — zdziwiła się. — Nigdy bym nie przypusz

czała, że tak wygląda mężczyzna pięćdziesięcioletni.


— Zdarza się.

background image

—Ale nieczęsto — ciągnęła pełna awansującej kokie

terii. — Znam wielu mężczyzn.


Oho... — pomyślał Bolski — zaczynają się damskie

gierki. Dlaczego ona w ogóle nie pyta, kim on jest i po co
przyjechał. Należy do takich, którym wszystko jedno? Ale
wobec tego, czy ona może mieć coś wspólnego z listem?
Zdradziłaby przecież jakiś niepokój.


— Jestem z komendy stołecznej MO, z Warszawy.

Spojrzała uważnie. Obejrzała nienaganny jak zwykle

krawat, potem roześmiała się.


— No wie pan. Już na różne rzeczy mnie podrywano,

ale na milicjanta jeszcze nie. Ale z pana kawalarz.


Dalej ani słowa o celu jego wizyty.

Usiedli w małej kawiarence przy hallu hotelowym.

Miała parę kilogramów tuszu w ładnych oczach. Mocno
umalowane usta i długie paznokcie, jakich nie znosił, Bolski
po licznych doświadczeniach na ogół trafnie oceniał
kobiety. Barbara Kułacka nie wyglądała na kobietę, od
której można wyjść po gazetę i wrócić za parę lat.
Przypominała mu Blankę.


To nie było najlepsze wspomnienie. Umówił się w jej

domu na prywatnego sylwestra we dwoje. Przedtem
wstąpił na śledzika, śledzik się nieco przedłużył i Bolski
przyjechał do Blanki przed północą, ale następnego dnia po
sylwestrze. Zastał stół zastawiony, płonęły świece. Blanka w
czarnej sukni oczekiwała go przy drzwiach.

background image

— Właśnie jestem — powiedział wtedy — bardzo się

do ciebie spieszyłem. Przyjechałem taksówką.


— To ładnie, kochanie — odrzekła spokojnie. —

Zaraz będzie północ.


Odczekała, aż zegar zacznie bić dwunastą, a później

zgodnie z uderzeniami zegara wymierzyła mu dwanaście
uderzeń w twarz. Z obydwu stron. Czyniła to wolno,
systematycznie. Znała Bolskiego i wiedziała, że jako
dżentelmen w żaden sposób nie zareaguje.


Od tego czasu Bolski nie znosił czarnych kobiet z

długimi paznokciami.


Patrzył chwilę na Barbarę Kułacką. Sprawiała

wrażenie, że jest jej zupełnie wszystko jedno, o czym będą
rozmawiali.


— Co to był za list, który znaleziono u pani w pokoju?

— przeszedł do sprawy otrząsając się z tamtego
wspomnienia.


— Ach, o to chodzi — była bardzo spokojna. — To

głupia historia. List leżał w recepcji obok listu na moje
nazwisko. Wzięłam przez przypadek obydwa razem.
Zauważyłam to dopiero później, a ponieważ tamten był
otwarty, a poza tym tak dziwnie zaadresowany,
przeczytałam. Położyłam na oknie w pokoju i tam znalazła
go sprzątaczka. Zawiadomiła recepcję nie wiem zresztą
dlaczego. To wszystko, co mogę panu na ten temat
powiedzieć.


Wyglądało to wszystko dość prawdopodobnie, chociaż

Bolskiemu wydawało się, że kobieta zachowuje się zbyt

background image

pewnie, zbyt naturalnie, zważywszy na fakt, że rozmowa z
oficerem, który przyjechał w tej sprawie specjalnie z
Warszawy

powinna

wzbudzić

w

niej

naturalne

zaniepokojenie czy zaciekawienie.


— Gdzie jest ten list?

— Proszę. Mam go w torebce.

Wyjęła zwykłą, niebieską kopertę. Na kopercie był

napis: Największy hotel w Poznaniu. Nic więcej. Znaczek
za 60 groszy. Nadane ze Szczecina.


Spojrzał na kartkę. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że

była to identyczna kartka z tą znalezioną w Warszawie. Nie
trzeba było grafologa, aby stwierdzić ten sam charakter
pisma i tę samą kartkę wyrwaną z zeszytu w kratkę.


Zaatakował wprost.

— Gdzie jest pani dziecko?

Była wyraźnie zaskoczona.

— Najpierw musiałabym znaleźć kogoś, kto zechciałby

mi w tym pomóc — odrzekła przeciągłym głosem, z którego
wynikało, że dalszy ciąg spotkania może być bardzo
urozmaicony.


Bolski wzdrygnął się. Zobaczył zegar na ścianie, bijący

dwunastą...


— Proszę konkretnie.

background image

— Konkretnie to nie mam ani żadnego dziecka, ani

męża, ani czasu na takie rozmowy. Mieszkam w Łodzi,
Piotrkowska 112. Można sprawdzić. Czy nie ma pan już
żadnego innego tematu do rozmowy?


— Nie mam. Proszę zawiadomić milicję dokąd pani

stąd wyjedzie. Do widzenia.


Wstał. Spojrzała ze zdziwieniem. Wzruszyła ramiona-

mi. Odeszła. Byłaby to bardzo ładna kobieta, gdyby za
wszelką cenę nie chciała być jeszcze ładniejsza.


Bolski został z kartką w ręku. Zastanawiał się. Należało

sprawdzić jej wyjaśnienia, ale wszystko wskazywało raczej
na to, że aktorka z Łodzi dopiero szuka człowieka, który
może jej zrobić krzywdę.


A więc fałszywy trop. Sprawa nadal stoi w miejscu.

V.

Wieczornym pociągiem pojechał do Szczecina. Nikt nie

zgłosił milicji zaginięcia kobiety. Jak zwykle było pełno
zgłoszeń o zaginięciach młodych dziewcząt, ale na ogół
znajdowały się same późnym wieczorem albo w najgorszym
wypadku następnego dnia rano.


Bolski sprawdził adresy wszystkich rodzin zamieszka-

łych w dzielnicy, w której znajdowała się poczta, skąd
nadano list. Naliczył przeszło dwa tysiące rodzin, w których
były małe dzieci. Jak ja to wszystko sprawdzę? Będę chodził
od domu do domu? Czy to ma sens? — zastanawiał się.


W komendzie mieli masę roboty; Szczecin był gorącym

miastem związanym z życiem portu, trudno było wymagać,

background image

aby dali mu do pomocy kilkunastu wywiadowców. A trzeba
było kilkudziesięciu. Poza tym nie miał przecież żadnych
dowodów, że dziecko mieszka akurat w dzielnicy, skąd
nadano list. Co ja z tym pasztetem zrobię, który wyszykował
mi szef — myślał Bolski. — Trzeba mieć jakiś pomysł.
Tradycyjnym sposobem nie sprawdzę przez rok pół miliona
ludzi zamieszkałych w Szczecinie.


Pomysł wpadł mu do głowy, kiedy przechodził obok

szkoły. Było ciepło, dzieciarnia z krzykiem wybiegała na
przerwę.


Kierownik Wydziału Oświaty Miejskiej Rady Narodo

wej nie był specjalnie zachwycony życzeniem Bolskiego.


— W jaki sposób ja mam robić zebranie nauczycieli?

To jest początek roku, oni mają urwanie głowy. A poza tym
ta kartka to wymysł egzaltowanej panienki. Jaka normalna
dziewczyna wysyłałaby listy po całej Polsce.


— I ja tak myślę. Ale moim obowiązkiem jest wszystko

sprawdzić. Jeżeli obydwaj się mylimy...


— Nie możemy się mylić. Gdyby ktoś naprawdę

zaginął, to przecież dziecko ma ojca, dziadków, rodzinę.
Starsi by szukali i dali znać na milicję.


—To mnie właśnie zastanawia. Dlatego muszę

odnaleźć dziecko. Ale zaraz — Bolski zastanowił się —
zebranie chyba rzeczywiście nie będzie potrzebne.


Zrobimy fotokopię kartki i roześlemy do szkół,

background image

— O, to jest myśl — ucieszył się kierownik. — Po co

zawracać ludziom głowę zebraniami. I tak by połowa nie
przyszła.


Bolski nie rozsyłał w końcu fotokopii,

tylko sam jeździł od szkoły do szkoły i pokazywał

kartkę nauczycielom. Według opinii grafologa kartkę pisało
dziecko w wieku 8—9 lat, a więc z klasy II — IV. Bolski
sprawdzał na wszelki wypadek klasy od II do V. W dzielnicy,
obok poczty, poszukiwania nie dały rezultatu, nauczyciele
nie rozpoznali charakteru pisma. Bolski zdawał sobie
sprawę, że przyjęta metoda może do niczego nie
doprowadzić, dzieci z pierwszych klas nie mają jeszcze zbyt
wyrobionego sposobu pisania.


Szukał jednak dalej. Trzeciego dnia pobytu w

Szczecinie przyjechał do niewielkiej szkoły w dzielnicy
portowej. Był już zmęczony ciągłym tłumaczeniem, o co mu
chodzi. Ciało pedagogiczne, w większości damskie, było
bardzo ciekawe.


Poczekał na przerwę. Kierownik zwołał nauczycieli.

Wychowawczyni klasy III wykrzyknęła natychmiast po
zobaczeniu kartki.


— To pisała Dorotka Kostrzewska. Żadne dziecko tak

jak ona nie pisze litery A.


— Czy jest pani pewna?

— Jak najbardziej. Zresztą mam tu zeszyty. Zaraz

sprawdzimy.

background image

Każde „a” w zeszycie Dorotki Ko-strzewskiej było

identyczne jak w słowie mamę na kartce. Bełskiemu zrobiło
się gorąco, jeszcze nic nie miał konkretnego w ręku, jeszcze
nic nie wiedział, ale już czuł podświadomie, że sprawa
zaczyna się krystalizować.


— Co mógłbym się dowiedzieć o tej małej? Czy jest

nerwowa, egzaltowana, ma bujną wyobraźnię? Co ją mogło
skłonić do napisania tej kartki.


— W żadnym wypadku bujna wyobraźnia —

odpowiedziała zdecydowanie nauczycielka. — Dorotka jest
dziewczynką jak na swój wiek bardzo poważną, czyta
książki podróżnicze, żadnych sensacyjek. Być może
rzeczywiście matka jej wyjechała. Widuję małą tylko z
babcią, która nigdy jednak nie mówiła mi o wyjeździe
swojej córki.


— Czy zna pani matkę?

— Nie. Dorotka przeniosła się do nas z innej szkoły

dopiero w tym roku.


— Czy mała jest w szkole?

— Tak. Nigdy nie opuszcza lekcji. Zaraz ją zawołam.

— Poczekam do końca lekcji. Proszę małej nic nie

mówić.


Miał godzinę czasu. Poszedł na spacer. Był

podekscytowany, a jednocześnie zaniepokojony. Myślał o
tym, co już przedtem przychodziło mu do głowy i na co
zwrócił uwagę kierownik wydziału oświaty. Dlaczego starsi

background image

nie zaalarmowali milicji. Czy ta mała jest sama? Co się za
tym wszystkim kryje?


Chodził po pobliskim parku i czekał na koniec lekcji.

VI

Zrezygnował jednak. Zostawił kartkę nauczycielce z

prośbą, aby nic nie mówiła dziecku. Sprawdził kartoteki,
porozumiał się z dzielnicowym. Niewiele się dowiedział.


Matka Dorotki, Joanna Kostrzewska, miała 29 lat. Dwa

lata temu rozwiodła się, nigdzie na stałe nie pracowała,
grała małe rólki w objazdowych teatrach, statystowała w
filmie, próbowała szczęścia w telewizji, bez większego
zresztą powodzenia. W Szczecinie z racji swej wybitnej
urody była postacią bardzo znaną. Nie wchodziła w bliższe
kontakty z miejscowym półświatkiem, ale panienki z
„Kaskady” wyrażały się o niej — jak mówił dzielnicowy — z
szacunkiem i zazdrością. Znała dużo cudzoziemców, była
dobrze ubrana, jeździła często dobrymi samochodami.


Mieszka z matką i córeczką. Być może wyjechała na

występy — ona często wyjeżdża — przypuszczał
dzielnicowy.


Znowu rzecz wraca do zerowego punktu. Wszyscy

twierdzą, że mogła po prostu normalnie wyjechać do pracy
— myślał ze złością Bolski. — Muszę porozmawiać z babką.
Jeżeli ta nic nowego nie powie, zawieszam sprawę.


Czuł, że od tej rozmowy wiele zależy.

Pojechał pod wskazany przez dzielnicowego adres.

background image

Był to niewielki dom w bocznej ulicy. Ogródek. Świeżo

pomalowana siatka. Przyjemny domek, w takich mieszkają
zwykle ludzie, którzy lubią spokój i kwiaty.


Stał przez chwilę po drugiej stronie ulicy i zastanawiał

się, w jaki sposób przeprowadzić rozmowę. Czy wystąpić w
charakterze znajomego córki, czy po prostu przedstawić się
oficjalnie.


Zobaczył, jak ktoś odchyla firankę i obserwuje go przez

okno. Przeszedł przez ulicę, zadzwonił.


Firanka opadła. Drzwi otworzyła schludnie ubrana

starsza kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Miała na
sobie szarą garsonkę, klipsy. Tak ubierają się kobiety, które
nie chcą mieć pięćdziesięciu lat.


— Czy tu mieszka Joanna Kostrzewska?

— Mieszka — odpowiedziała niezbyt uprzejmie. Od

razu wyczuł, że nie jest zachwycona wizytą, pełna
nieufności i źle ukrywanej niechęci.


— Czy zastałem?

— Nie, nie ma w domu. A kim pan jest?

— Może wejdziemy do środka.

— Proszę.

Mieszkanie składało się z dwóch pokoi, z boku

korytarza znajdowała się kuchnia. Wprowadziła go do
małego pokoju, który raczej nie wyglądał na gościnny. Przez
uchylone drzwi widział lśniące meble, jakieś obrazy —

background image

zdjęcia na biurku. Mieszkanie sprawiało wrażenie
zadbanego i czystego. Tak jest — pomyślał, będziemy mieli
do czynienia z panienką z dobrego domu. „Najlepsze są
panienki z bardzo dobrych domów” — śpiewają w
kabarecie „Owca” w Warszawie. Bolski miał na ten temat
swoje zdanie.


Usiedli przy stole. Milczeli przez chwilę, obserwując się

uważnie.


— Nazywam się Zbigniew Bolski, jestem oficerem

komendy stołecznej MO z Warszawy — powiedział wprost.


Spojrzała ze zdziwieniem i jakby z przestrachem.

— Czym mogę panu służyć? — starała się mówić w

miarę uprzejmie i spokojnie.


— Proszę mi powiedzieć, co się dzieje z pani córką?

Teraz była już wyraźnie przestraszona.

— A co się może dziać z moją córką? Czy coś się stało?

— Nic się nie stało. Po prostu chciałbym się

dowiedzieć, gdzie przebywa pani córka.


— A dlaczego to interesuje milicję? Jeżeli nic się nie

stało, to na co panu potrzebne te informacje? I dlaczego
przyjechał pan aż z Warszawy?


— Zapewniam panią, że nie ma żadnych podstaw do

niepokoju. Po prostu wiadomo nam, że córka pani
wyjechała dość dawno ze Szczecina, nigdzie indziej nie jest
zameldowana, nie pracuje. Chcielibyśmy na wszelki

background image

wypadek zapytać, co się z nią dzieje. Pani rozumie, dla
świętego, jak to mówią, spokoju — naszego, a może i pani —
próbował nadać rozmowie charakter mniej oficjalny.


Przyjęła z ulgą formę grzecznościowej rozmowy.

— Może napije się pan kawy?

— Proszę.

Odeszła do kuchni — czuł, że jest napięta, tą kawą chce

zyskać na czasie i opanować się.


— Proszę skosztować, to jest bardzo dobra kawa.

Jestem trochę zaskoczona pana wizytą — przeszła do
rzeczy. — Nie widzę żadnych powodów do niepokoju o
losy mojej córki. Wyjechała do Łodzi. Miała tam statystować
w filmie, może coś się przedłużyło, może wyjechała na
plenery. Pan wie, jak się u nas kręci filmy, trwa to całymi
latami.


— Kiedy wyjechała?

— Dwa, może trzy miesiące temu.

— Dwa czy trzy?

— Trzy.

To by się zgadzało. Ciało znaleziono w Łebie w

czerwcu. Teraz był początek września.


— Dlaczego córka się rozwiodła?

background image

— O to niech pan się zapyta jej męża. Czy teraz są

mężczyźni zdolni do małżeństwa? Nie po to ją chowałam,
żeby szorowała garnki.


— Z czego pani utrzymuje siebie i dziecko?

— Mam rentę. Córka też przysyła pieniądze.

— Kiedy ostatni raz przysłała?

— Miesiąc temu.

A więc to niemożliwe, aby utonęła w czerwcu...

— Skąd?

— Z Łodzi.

— Proszę o pokazanie przekazu.

Jakby cień niepokoju przemknął po jej twarzy.

— Nie przechowuję takich świstków. Wyrzuciłam. Skąd

mogłam przypuszczać, że będzie mi potrzebny.


Wiedział już na pewno, że kobieta coś kręci. Najpierw

mówiła o wyjeździe córki w plener, teraz mówi o
pieniądzach przysłanych z Łodzi. Coś to się wszystko nie
zgadza. Postanowił sprawdzić później przekaz na poczcie.


— Czy mógłbym zobaczyć zdjęcie pani córki? Jako

aktorka ma na pewno dużo zdjęć.


Znów ten sam cień niepokoju.

background image

— To może się panu wydać dziwne, ale córka tak lubi

fotografie, że wszystkie zabiera ze sobą. Mam tylko jej
zdjęcie z dzieciństwa. Jest bardzo podobna do Dorotki.


— Jaki kostium kąpielowy miała pani córka?

Spojrzała zdziwiona.

— Miała kilka kostiumów, wszystkich nie widziałam.

— Czy miała jakiś kostium w kratkę?

— Może i miała. Nie wiem.

— Czy pani córka jest ładna?

— Proszę pana — odpowiedziała z godnością — w

każdym innym kraju moja córka zrobiłaby światową karierę
i nie musiałaby tułać się z objazdowym teatrem.


Urwała, jakby przestraszona swoimi słowami.

Wyraźnie nie to chciała powiedzieć. Zaczęła go teraz
zagadywać opowieścią, jak dobra i czuła jest jej córka, jaka
zdolna, jak dba o Dorotkę i pomaga w domu. Terkotała
kilkanaście minut. Bolski słuchał nie przerywając, myślał o
tym rozwiedzionym mężu, co się nie nadawał. Kto mógłby
się nadawać przy takiej teściowej. Pomyślał z żalem o
swojej dawnej teściowej, kiedy jeszcze bawił się w
małżeństwo. Do niczego się nie wtrącała, drobne awanturki
robiła tylko w niedzielę i święta przed południem.


— Dziękuję — przerwał — pani wyjaśnienia całkowicie

mi wystarczają. Chyba rzeczywiście niepotrzebnie
zaniepokoiłem się losem pani córki.

background image

— Oczywiście — podchwyciła skwapliwie — przecież,

gdyby coś się z nią stało, to ja, jako matka, pierwsza
zwróciłabym się do panów o pomoc. Na panów zawsze
można liczyć...


Starała się być nad wyraz uprzejma.

— Z naszej rozmowy wynika, że żadna pomoc nie

będzie potrzebna. Proszę mi jednak dać znać, gdy córka
przyśle swój adres.


— Uczynię to natychmiast.

Odprowadziła go do furtki. — Proszę wpaść do nas, jak

będzie pan kiedy w Szczecinie. Córka chętnie pana pozna —
była uprzedzająco grzeczna.


Podziękował, obiecał.

Zadzwonił natychmiast do Wytwórni Filmowej w

Łodzi.


Kobieta o nazwisku Joanna Kostrzew-ska w przeciągu

ostatnich trzech miesięcy nie brała udziału w żadnych
zdjęciach filmowych.


VIl

— Nazywasz się Dorotka Kostrzewska?

— Tak, proszę pana.

W szkolnej kancelarii stała przed nim szczupła

dziewczynka o poważnej twarzy. Miała jasne włosy, wielką
kokardę i bardzo niebieskie oczy.

background image


Wyjął kartkę. Podał dziecku.

— Czy to ty pisałaś?

— Tak, ja — odpowiedziała poważnie.

— Dlaczego?

Milczała. Trwało to dłuższą chwilę. Bolski powiedział.

— Jestem oficerem milicji z Warszawy. Chcę ci pomóc

w odnalezieniu mamy.


Milczała dalej.

— Czy boisz się, że mamie stało się coś złego?

— Tak.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Czy pan jest na pewno milicjantem?

Zdziwiło go to pytanie.

— Zobacz, to jest moja legitymacja. Opowiedz, dlaczego

się boisz o mamę — powiedział ciepło Bolski.


— Mama bardzo płakała, kiedy wyjeżdżała i żegnała

się ze mną. Zabrała wszystkie swoje rzeczy. Mama nigdy na
tak długo nie wyjeżdżała.


— Ale mama pracuje. Przecież babcia powiedziała ci,

że mama pojechała grać rolę w filmie.

background image


Dziewczynka znowu milczała dłuższą chwilę.

— A dlaczego nie pisze?

— Kto mógłby zrobić mamie krzywdę? — pytał dalej.

— Ja nie wiem, ja się boję...

— Malutka — Bolski czuł się zupełnie bezradny wobec

tego dziecka, które patrzyło na niego oczyma dorosłego
człowieka. — Zrobię wszystko i odnajdę twoją mamę. Nie
martw się... — Aha, jeszcze jedno — przypomniał sobie
nagle — czy ty masz jakieś zdjęcie mamy?


— Mam tu jedno w szkole, bo babcia wszystkie

pochowała.


— Dlaczego?

— Nie wiem. Prosiła, żebym nikomu nie pokazywała

żadnych zdjęć mamy. Mówiła, że mama gra ważną rolę w
filmie i później wszyscy by mamę poznali. Czy to prawda?


— Jeżeli babcia tak mówi, to na pewno prawda. Pokaż

to zdjęcie.


Wyjęła z teczki zeszyt. Odwinęła okładkę. Zdjęcie było

przyklejone do wewnętrznej strony okładki.


Patrzyła na Bolskiego młoda kobieta o bardzo jasnych

włosach i wielkich oczach. Stara miała rację. Gdyby Joannę
Kostrzewską wysłać do Las Vegas i ubrać w złocone stroje,
to na pewno zrobiłaby karierę, nawet nie otwierając ust do
śpiewu. Była to bardzo piękna kobieta. W twarzy o

background image

klasycznych rysach miała coś bardzo interesującego, co
przyciągało i budziło zaufanie.


Nie mógł się mylić. To nie była kobieta, której ciało

znaleziono na plaży pod Łebą. Życie nie chciało zrobić Bol-
skiemu żadnego prezentu. Sprawa Kostrzewskiej i tamta
znad morza to były dwie zupełnie różne sprawy.


Patrzył długo, aż mała wyjęła mu zeszyt z ręki i wolno

zawinęła okładkę.


— Czy mogłabyś pożyczyć mi to zdjęcie? Łatwiej wtedy

odnajdę twoją mamę.


— Nie — odrzekła sucho. Schowała zeszyty do teczki.

— Powiedz mi jeszcze jedne. Czy dużo wysłałaś takich

listów.


— Tak. Do wszystkich większych miast.

Wyszła z nauczycielką, która w milczeniu przysłuchi-

wała się rozmowie.


A więc dalej nic nie wiedział. Pewne było, że stara coś

kręci, ale przecież absurdem było przypuszczać, że zabiła
własną córkę, którą uważa w dodatku za ósmy cud świata.
Podobne historie już się co prawda zdarzały, ale w tym
wypadku było to raczej niemożliwe. Cóż wobec tego
znaczyły pochowane zdjęcia, brak adresu, dziwne niepokoje
w czasie rozmowy?


Komendant miasta niczego nowego nie powiedział

Eolskiemu. Poradził tylko, aby poszperać w środowisku
szczecińskiego półświatka. Kostrzewska była bardzo

background image

popularna. Przed dwoma laty przyjaźniła się z dość
podejrzanym facetem. Nazywa się Jakubiak, obraca się w
środowisku handlarzy dewizami. Ten na pewno jednak sam
nic nie powie. Postawił sobie za punkt honoru, nigdy nie
rozmawiać z żadnym milicjantem. Takie ma hobby.
Wszystkie przesłuchania — kiedy był zatrzymany —
wyglądały jak rozmowy z głuchym. Może pomogą jego
znajomi — radził kapitan — to całe środowisko handlarzy
dewiz, drobnych złodziei, prostytutek. Ale od nich też
trudno będzie coś wydobyć.


Tego samego dnia Bolski wysłał tele-fonogram do

Warszawy.


Przyślijcie Wronika.

* * *

Ryszard Wronik siedział przy barze w „kaskadzie”.

Ktoś bełkotał w pijackim monologu do dziewczyny obok.


— Ja ją kochałem, rozumiesz. Czy ty to rozumiesz?

— Mów wyraźniej, wypij — odpowiadała spokojnie

dziewczyna.


Od kilku godzin Wronik znajdował się w Szczecinie. Był

już późny wieczór. Gwar zagłuszał orkiestrę. Od godziny
Wronik siedział w barze i udawał, że pije wódkę. Z drugiej
strony podłużnego baru siedział Jakubiak.


Wronik znalazł go dość szybko. W kawiarni, w której

zwykle spotykają się handlarze dewiz, powiedziano mu, że
Jakubiak bywa najczęściej wieczorami w „Kaskadzie”.
Wronik przyjechał tu o dziewiątej.

background image


Od razu pewnym tonem, jakby to było oczywiste, że

Jakubiak musi tu być — zapytał szatniarza:


— Jakubiak już jest?

— Jest, siedzi przy barze.

Siedział samotnie. Był to dość przystojny, szczupły

mężczyzna o zaciętej, zniszczonej twarzy. Pił systema
tycznie, patrząc tępo w świetlne refleksy na szkle baru.


Wronik obserwował go spod oka. Czekał spokojnie, aż

tamten wypije wystarczająco dużo, aby można było
nawiązać rozmowę. Oczekiwanie skracał rozmową z
dziewczyną, która przysiadła się przy barze i bez większego
wstrętu piła wódkę stawianą przez Wronika.


Trwało to kilkanaście minut. Koło Jakubiaka pojawił się

nagle wysoki., bardzo masywnie wyglądający mężczyzna,
który dotychczas siedział przy stoliku w pobliżu okna.
Zamówił wódkę. Stał swobodnie oparty o bar, zwrócony
twarzą w kierunku Jakubiaka. Wronik zobaczył, że na
twarzy Jakubiaka pojawił się wyraz napięcia, a później jakby
wściekłości. Zniszczona twarz przybrała ostry wyraz. Ale
dalej nic się nie działo. Jakubiak patrzył w blat baru,
mężczyzna czekał, aż barman poda wódkę. Orkiestra
przestała grać na chwilę i zrobiło się trochę ciszej. Wronik w
napięciu obserwował scenę pomiędzy tamtymi dwoma.


Barman podał wódkę. Mężczyzna wypił, ciągle stojąc

twarzą do Jakubiaka. I właśnie wtedy Wronik usłyszał
wyraźnie słowa wysokiego mężczyzny.

background image

— No co, uspokoiłeś się, przeszło ci? — powiedział do

Jakubiaka.


Ten siedział dalej bez ruchu, nie podniósł głowy, ale

Wronik zobaczył, jak po jego twarzy przeleciał grymas
straszliwej złości. Ale nie podniósł głowy, dalej patrzył w
szklany blat baru.


Mężczyzna odszedł wolno do stolika przy oknie, przy

którym siedziało dwóch innych mężczyzn. Jakubiak został
przy barze i pił dalej, tylko teraz jakby bardziej nerwowo, co
chwila zamawiając następny kieliszek.


Trwało to kilka minut. Muszę zaraz

zacząć z nim gadać, bo inaczej zaleje się kompletnie i

nic z niego nie wydobędę — pomyślał Wronik. Chciał już
podejść, gdy nagle Jakubiak wstał i niespodziewanie — dalej
nie mówiąc ani słowa — uderzył z całej siły pięścią w blat
baru. Pękło szkło. Barman krzyknął:


— Panie Heniu, co z panem?

Jakubiak uderzył znowu, tym razem dwoma pięściami z

góry, jak człowiek w bezsilnej złości, który chce się zemścić,
chociaż na przedmiotach martwych. Blat rozprysnął się,
kilka butelek spadło z półek rozbijając się z hukiem.
Zapachniało mdłym zapachem likieru.


Tańczący zatrzymali się, szatniarz i kelnerzy biegli

przez salę. Jakubiak spojrzał, chwycił krzesło i podniósł do
góry. Biegnący stanęli. Ale nie rzucił w ich stronę. Uderzył
krzesłem w lśniące kolorowe butelki — barman w ostatniej
chwili zdążył zrobić unik i schować się za bar — zaraz
potem Jakubiak podniósł wysoko krzesło i z całej siły

background image

opuścił je sobie na głowę. Zamroczyło go na chwilę, ale
potrząsnął głową, jakby chciał strącić to uderzenie,
odwrócił się od baru i ruszył w stronę stolika przy oknie.


Wszyscy patrzyli zaskoczeni, szatniarz i kelnerzy stali

dalej w miejscu. W całej postaci Jakubiaka była zwierzęca
wściekłość.


— Zabrałeś mi ją — powiedział zimnym, opanowanym

głosem. — Kupiłeś ją, oszukałeś mnie — mówił dalej, idąc w
kierunku stolika przy oknie. — To ty, oszuście — krzyknął
już teraz Jakubiak, podchodząc do stolika, przy którym
siedzieli trzej mężczyźni.


Wysoki wstał.

— Ty do mnie mówisz?

Jakubiak krzyczał teraz histerycznie.

— Zabrałeś mi ją, oszuście.

— Weźcie tego konusa, bo jak go huknę, to już mu nikt

nigdy nic nie zabierze — powiedział wysoki do kelnerów.


Jakubiak skoczył ku niemu, ale nie uderzył, jakby

czekał, aż tamten uderzy pierwszy.


— Zabrałeś, ty Świnio!

Wysoki uderzył. Jakubiak odchylił się, przyjął cios na

rękę, ale markując trafienie zatoczył się do tyłu i upadł na
stolik. Podnosił się wolno. Wszyscy widzieli, że wysoki
uderzył pierwszy.

background image

— Uderzyłeś mnie — krzyknął Jakubiak — widzieliście,

on mnie uderzył.


Podniósł się, potem odbił się z palców i uderzył z

półobrotu w szczękę. Wronik spojrzał z uznaniem. Ten facet
musiał kiedyś mieć coś wspólnego z boksem, bo zrobił to
akurat tak, jak należało.


Trafił. Wysoki przewracał się z wielkim zdziwieniem w

oczach. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że Jakubiak o
połowę niższy od niego, zdawałoby się silnie ogłuszony,
mógł go jeszcze uderzyć. Jakubiak poprawił serią w korpus,
ale bił lekko jakby dla rozgrzewki.


Wysoki przewrócił się. Wtedy od stolika zerwał się

drugi gruby mężczyzna. Nadbiegł od tyłu, w podniesionym
ręku trzymał butelkę. Zrobiło się straszliwie cicho. Wszyscy
widzieli, że to już nie będzie boks.


Wronik błyskawicznie ocenił sytuację. Jeżeli tamten

uderzy, Jakubiak może już nigdy nikomu — nie tylko milicji
— nie powiedzieć ani słowa. Jeżeli natomiast on temu
przeszkodzi,

spełni

swój

zawodowy

obowiązek,

zapewniając spokój i likwidując awanturę a... poza tym
zaskarbi sobie wdzięczność Jakubiaka, co może mieć
znaczenie.


Krzyknął głośno.

— Uważaj.

Gruby z butelką na chwilę zdekoncentrował się,

spojrzał w bok, na co ma uważać. Jakubiak też spojrzał
zdziwiony, kto mu nagle pomaga. Wszyscy wokół zerwali

background image

się z miejsc, ale stali nieruchomo obserwując w
przerażającym zaskoczeniu rozgrywającą się scenę.


Wronik podbiegł na spotkanie grubego, chwycił go za

rękę z butelką i błyskawicznie wykręcił do tyłu. Wytrącił
butelkę. Zrobił to tak szybko, że zaskoczony napastnik nie
wiedział co się dzieje, skąd tu nagle jeszcze jeden i to
zupełnie mały, który nagle wyrósł mu przed oczyma.
Szarpnął się jednak i drugą ręką uderzył Wronika w twarz.
Ten poczuł silne uderzenie pod okiem. Wykręcił mocniej
rękę grubego. Gruby znieruchomiał.


Jakubiak widząc to, rzucił się znowu do przodu. Chciał

uderzyć grubego. Wronik powstrzymał go wolną ręką.
Krzyknął głośno.


— Proszę się natychmiast uspokoić. Dość — powtórzył

ciszej do Jakubiaka. — Daj spokój, wystarczy.


Ostatnie słowo powiedział już zupełnie cicho, w twarz

Jakubiakowi, tak, aby inni nie słyszeli. Ten spojrzał
zdziwiony.


Podniósł się krzyk na sali.

— Milicja — krzyczały przerażone kobiety.

Patrol pojawił się prawie natychmiast. Radiowóz

zawsze znajduje się w pobliżu „Kaskady”, gdzie pijackie
rozróbki należą do stałego programu każdej nocy. Milicjanci
sprawnie zabrali wszystkich czterech do pokoju kierownika.
Orkiestra ochoczo zabrała się do lirycznego tanga.


VIII

background image

Ryszard Wronik był zupełnym przeciwieństwem

Bolskiego. Wszystko w swoim życiu opierał na przypadku,
zawsze się spóźniał, nigdy nie pakował przed podróżą, na
peron wpadał w ostatnim momencie i pozostawało dla
wszystkich tajemnicą, w jaki sposób zawsze w końcu zdążył.


Białych koszul nie używał, o perfumach pewno w ogóle

nie słyszał. O ile Eolski potrafił wszystko w życiu obmyś-leć,
Wronik nad niczym się nie zastanawiał. Uważał, że życie ma
swoje prawa, on ich nie zmieni, bo i po co. Wszystko dobre i
złe, co go spotykało, uważał za rzecz normalną. Nie
zaprzątał sobie głowy rozmyślaniami na temat istoty bytu,
w związku z czym był zawsze w dobrym humorze, nie miał
kompleksów i nie musiał wcale pić wódki, aby stworzyć
sobie lepszy świat. Kiedy pił, uważał, że tak trzeba, bo każdy
chłop od czasu do czasu napić się powinien.


Posiadał jednak nieomylny instynkt, który zastępował

mu wszystkie razem wzięte mądrości Eolskiego. Bezbłędne
wyczucie każdej sytuacji; przysłowiowy szósty zmysł był
podstawą sukcesów życiowych Wronika. Był łubiany, szybki
w działaniu.


Wiele wyniósł z ringu. Przed paru laty był bokserem i

to bokserem znakomitym.


Kilkakrotnie zdobywał mistrzostwo Polski, walczył

nawet mistrzostwach Europy i był o krok od zdobycia
tytułu. Na ringu, tak jak i w życiu, nie opracowywał żadnych
taktyk, nie bawił się w kunktatorskie sztuczki. Walczył od
gongu do gongu i miał refleks do walki. Był niski, miał
zaledwie 150 cm wzrostu, ważył 55 kg i nikt na ulicy nie
brał go za boksera. Miał trochę dziecinną twarz i wyglądał
na niezbyt wyrośniętego chłopaka.

background image

Chciał początkowo pracować jako dzielnicowy, ale nie

przyjęto go. Jego wygląd nie budził żadnego szacunku u
rozrabia-czy z przedmieść i pijaczków w śródmieściu.
Wronik jeździł więc z majorem jako kierowca. Nikt nie
zwracał na niego uwagi, do czasu wypadku przed kawiarnią
„Szwajcarska”, w centrum miasta, koło Centralnego Domu
Dziecka.


Był to punkt zborny handlarzy dewiz. Wronik

przejeżdżał z majorem. Obaj byli po cywilnemu. Przed
kawiarnią trzech wysokich mężczyzn kopało leżącego na
ziemi człowieka, który bezsilnie zasłaniał się rękami.


— Włączcie radio, wezwijcie radiowóz — rozkazał

major.


— Obywatelu majorze — odpowiedział Wronik —

zanim przyjedzie radiowóz, oni go zatłuką. Może ja to
załatwię?


Nie czekał na pozwolenie. Wolno podszedł do bijących

się. Kołysał się lekko, szedł sprężyście na samych palcach.
Zaszedł od tyłu jednego z napastników. Zastukał mu palcem
w plecy, powiedział serdecznie: — obywatelu...


Tamten odwrócił się, krzyknął i zamachnął na

Wronika, który sięgał mu do piersi. —


W jaki sposób wszystko się później stało, major nie

wiedział. Zakotłowało się, trzej mężczyźni rzucili się na
Wronika, ale już nic nie było widać, kto kogo bije. Trwało to
chwilę. Major jeszcze siedział oniemiały z wrażenia, gdy
Wronik wsiadł do wozu. Ruszył, wziął mikrofon i spokojnie
powiedział:

background image

— Tu 0836, tu 0836, zgłoś się. Przed „Szwajcarską”

leży trzech facetów. Pozbierajcie ich.


Niedługo potem Wronik dostał awans na sierżanta i

zaczął pracować w wydziale operacyjnym służby
kryminalnej. Bokserskie przyzwyczajenia stały się jednak
przyczyną dużych kłopotów. Od czasu do czasu Wronik
wyprowadzany

z

równowagi

przez

chuliganów,

wprowadzał prawy prosty. Pałki nigdy nie nosił, nie po to
mam ręce... Trafiał bezbłędnie na punkt. Proste Wronika nie
zostawiały żadnych śladów, ale w końcu major się wściekł i
zagroził, że jeżeli jeszcze raz historia się powtórzy, Wronik
zostanie zdegradowany.


Zdarzyło się to szybko. Później znowu awansował,

później znowu trafił z półobrotu. I tak zabawa trwała przez
trzy lata, ale nie zwalniano Wronika, bo poza bokserskimi
skłonnościami był pracownikiem doskonałym.


Kiedy przyszedł telegram od Bolskiego, Wronik

posiadał na bieżąco stopień plutonowego i ostateczne
zapewnienie majora, że jeżeli —niezbędne jak twierdził
Wronik — rękoczyny się powtórzą, wylatuje raz na zawsze
z pracy z milicji.


Siedział teraz w poczekalni aresztu i czekał na swoją

kolej do przesłuchania. Rano Bolski polecił mu przeszukanie
półświatka i dowiedzenie się wszystkiego o Kostrzewskiej.
Powiedział mu też o Jakubiaku.


— Siedzi? — zapytał Wronik. Przyjechał do Szczecina

nie ogolony, w pikowanej kurtce, wyglądał jak facet, który
przed chwilą robił skok na budkę z piwem i jeszcze
wszystkiego nie zdążył wypić.

background image

— Nie, nie jest aresztowany, ale on na ogół nic nie

mówi.


— Aha, odmeldowuję się. Ile mam czasu?

— Ani chwili.

— Zrobi się.

— Wronik — przypomniał sobie Bolski — pamiętacie,

co mówił major? Żadnych rozróbek.


— Ja... rozróbki — zdziwił się, jakby nie znał w ogóle

tego słowa.


To było rano.

Brakowało teraz kilku minut do północy. Było już po

rozróbce w „Kaskadzie”, a milicjanci z niezwykłym
spokojem, przyzwyczajeni do tego typu awantur, kończyli
spisywanie personaliów.


— On mnie pierwszy uderzył — mówił co chwila

Jakubiak.


— Chwileczkę, zaraz do tego dojdziemy — odpowiadał

niezmiennie milicjant.


— On mnie obraził — mówił wysoki. Gruby w ogóle

się nie odzywał. Masował rękę, co chwila niepewnie
spoglądając na Wronika.


Ten siedział z boku i czekał na przesłuchanie. Czuł, że

pod okiem rośnie mu śliwka, przypadkowe uderzenie
grubego było jednak dość silne. Nie czuł się pewnie. Spełnił

background image

swój obowiązek, bo zlikwidował awanturę, ale przecież w
jakiś sposób pomógł Jakubiakowi. Jak na to zapatrywać się
będą milicjanci? Jeśli spiszą jego personalia, sprawa trafi do
majora i znowu będzie awantura.


Dowódca patrolu skończył spisywanie danych

Jakubiaka i dwóch mężczyzn. Zwrócił się do Wronika.


— Notowany? — spytał rzeczowo. Przyjrzał mu się

uważnie — gdzie ja już ciebie widziałem...


— Żaden notowany. To nieporozumienie. Bili się, to ich

rozbroiłem.


— Dokumenty proszę — powiedział spokojnie

milicjant.


— Po co dokumenty, przecież ja nie brałem udziału w

zajściu, ja ich tylko rozbroiłem.


— Tak jest — powiedział stojący obok kierownik

lokalu — ten pan ich tylko rozbroił.


— Dokumenty proszę — dalej spokojnie mówił

milicjant. — Musimy wiedzieć, komu zawdzięczamy pomoc i
komu należy się podziękowanie.


Wronik podał prawo jazdy. Nie chciał wyjmować

dowodu, gdzie miał wpisane miejsce pracy. Milicjant mógł
się zdradzić, mógł o coś zapytać i wtedy wszystko na nic.
Jakubiak zacząłby podejrzewać.


— Nie mam dowodu, zostawiłem w bagażu w hotelu.

background image

— Dowodu nie można nigdzie zostawiać, wiecie o tym,

dowód trzeba zawsze nosić przy sobie. Wronik, Wronik,
gdzie ja już was widziałem — zastanawiał się dalej
milicjant.


— Chyba nigdzie, pierwszy raz jestem w Szczecinie.

— Widziałem, jak nie was to wasze zdjęcie, może w

gazecie — milicjant był dalej niezdecydowany. Widać było,
że nie bardzo jest pewien, czy to zdjęcie widział w gazecie,
czy może w aktach milicyjnych.


Wronik westchnął. Znowu przyjdzie mu zapłacić za

swoją sportową sławę. Milicjant mógł go widzieć oczywiście
w gazecie, ale zawodowo kojarzy go sobie raczej z czymś
podejrzanym.


— Można zadzwonić do hotelu i sprawdzić w książce

meldunkowej, tam mają odnotowane dane z mojego
dowodu — powiedział szybko.


— Dobrze, sprawdzimy.

Milicjant był dalej niezdecydowany.

— Zabierać się — powiedział do Jakubiaka i tamtych

dwóch. — Wam dziękujemy za pomoc — zwrócił się do
Wro-nika — oczywiście, jesteście wolni.


Kiedy wychodzili, Jakubiak spojrzał na Wronika, jakby

chciał coś powiedzieć. Nic nie rzekł, ale widać było, że chce
mu wyrazić wdzięczność chociaż tym spojrzeniem.


Wronik wrócił zaraz do „Kaskady.” Bar był już

uprzątnięty. Rozbite butelki sprawnie zastąpiono nowymi,

background image

orkiestra dalej grała bardzo rzewne kawałki, co na ogół było
prawidłowością we wszystkich restauracjach znanych z
częstych awantur. Po rozróbce, orkiestry koiły nerwy
graniem spokojnych i rozrzewniających melodii.


Barman bez słowa postawił przed nim kieliszek wódki.

— Ładnie pan to zrobił.

— Co?

— No, zatrzymał pan tego grubasa. Gdyby trafił

butelką, byłby koniec z Jakubiakiem.


— Pan go zna?

— Czy ja go znam. On tu u mnie przez ostatni rok ze

cztery samochody przepłukał. I to na smutno. Szkoda go
trochę. Taki był mocny, taki cwaniak, a tu nagle go wzięło.
Od wielu miesięcy siedzi tu u mnie, patrzy w blat, zalewa
robaka, ale robak się nie daje. Na najmocniejszego przyjdzie
kiedyś kreska.


— Co mu jest? — spytał Wronik. Wiedział, że zaufanie

barmana trudniej zdobyć niż zaufanie kobiety, a ten barman
wiedział na pewno bardzo dużo.


— Co mu może być... Nie wie pan, jak to jest. Mocnego

cwaniaka może załatwić tylko baba.


— Załatwiła go...?

— Jak pan widział. Trafił na cwańszą od niego. Nie

wiem zresztą, czy ona była cwana, czy głupia, czy wzięła go
na tak zwaną romantyczną miłość, a na to da się złapać

background image

każdy chłop. Jak tu przychodzili do mnie, to bez przerwy
trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. Ona była bardzo
ładna, ale dla mnie to ona była wariatka. Ona chciała
koniecznie i to bez przerwy wielkiej miłości.


— Takie najgorsze — zgodził się Wronik.

— Właśnie — ciągnął dalej barman — Jakubiak siedział

tu w barze, patrzał jej w oczy i widziałem, jak ten chłop
więdnie od tego wzdychania i widziałem, że prędzej czy
później to się źle skończy.


No i skończyło się. Kiedy Jakubiak nie miał już siły na

wzdychanie, tylko chciał się jak człowiek napić wódki, jej się
trafiła nowa wielka miłość.


Wronik zamówił dwie wódki. Poczęstował barmana,

rozmawiali do chwili zamknięcia lokalu, a jeszcze i chwilę
potem, wypili dwie wódki zaprzyjaźnieni i całkowicie
zgodni, że kobieta to prawdziwy przyjaciel człowieka.


— Na takie baby nie ma sposobu — podsumował

barman — ja tu się napatrzę, ja tu widzę lepiej niż ksiądz i
lekarz. Ten cały Jakubiak to lewy cwaniak, on za wiele
rzeczy powinien dostać po głowie, ale w tym wypadku to
dostaje za niewinność.


Wypili strzemiennego. Mocno zmęczony skrzypek snuł

dalej swoją rzewną melodię, nie wiadomo po co, bowiem na
sali, nie było już nikogo.


IX

Prosto z „Kaskady” Wronik pojechał do hotelu, w

którym mieszkał Bolski. Pod okiem rosła fioletowa śliwka,

background image

koszulę miał wymiętą. Nie sprawiał wrażenia człowieka,
który — tak jak Bolski — może się w każdej chwili pokazać
w najlepszym towarzystwie.


Wpadł do pokoju i zaczął bez wstępów.

— Mam. Wyjechała z Włochem. — Skąd wiesz?

— Dobrzy ludzie mi powiedzieli. — Co znaczy to oko?

— Właśnie jechałem tramwajem, był tłok, ludzie rano,

wie pan, spieszą się do pracy, tramwaj zahamował i
uderzyłem okiem o łokieć kogoś, kto siedział przede mną...


— Taak... Wronik ja nie chcę słyszeć o żadnych

awanturach.


— Tak jest, obywatelu kapitanie. Właśnie jechałem

tramwajem...


— Dobrze, to już wiem. Co dalej?

— Więc ona jest znakomita baba, wie pan taka, co to

się samochody zatrzymują, kiedy idzie ulicą. Poza tym
uznaje tylko wielką miłość. Zna obywatel kapitan takie
kobiety? Westchnienia, księżyc, wierszyki, czułe słowa,
takie na przydechu.


— Na czym.

— Na przydechu, takie z westchnieniem. Zawsze trzeba

mówić na przydechu, że się kocha, to o wiele lepiej skutkuje.
Więc ona uznaje tylko wielką miłość. Rozwiodła się z
mężem, bo do szaleństwa zakochała się w szybkobiegaczu
na łyżwach. Po tygodniu łyżwiarz odjechał, więc z rozpaczy

background image

zakochała się w pierwszym, który chciał ją zrozumieć. To
też trwało krótko.


Potem — kontynuował Wronik — zakochała się w

takim jednym, co akurat wyszedł z mamra za handel
fałszywymi dolarami. Nie miał co jeść, a dziewczyna była
zadbana, więc chętnie jej powiedział, że od dziecka marzy o
prawdziwej miłości i z miłości gotów jest już nigdy w życiu
nie wziąć do ręki fałszywego dolara. Jak się trochę ogarnął,
to mu przeszło, nie chciał z nią łazić po księżycu, bo mówił,
że go zawiewa i że chciałby raczej jakieś mieszkanko. No to
ona się odkochała i od tego czasu doszła do wniosku, że
Polacy nie nadają się do wielkiej miłości. To jest właśnie ten
facet, co znowu siedzi.


— Który?

— No ten ostatni gach, co chciał mieszkania. Zawie

dziony w miłości rozbija butelki w barze.


— Proszę dalej.

— Więc zaczęła się kochać wyłącznie w zagranicznia

kach. Najpierw był Szwed, ale sam obywatel kapitan
rozumie, co może być za wielka miłość z człowiekiem, który
na co dzień pije mleko.


Bolski uśmiechnął się.

— Potem jeszcze jeden Francuz, ale ten był za wesoły,

bo zamiast od czasu do czasu zaszlochać na przydechu,
ciągle robił jej jakieś dowcipy. Raz wpuścił jej białą myszkę
do pościeli.


— Skąd o tym wiecie?

background image


— Dobrzy ludzie powiedzieli.

— No i...

— No i już później nie zawracała sobie głowy żadnymi

namiastkami, tylko zajmowała się prawdziwą miłością. Z
kim może być prawdziwa miłość, obywatelu kapitanie? No z
kim? Do prawdziwej miłości zdolny jest tylko Włoch.


— Włoch? — powtórzył Bolski. W warszawskim

hotelu, gdzie znaleziono kartkę, mieszkało kilku Włochów.


— Jasne, że Włoch. Rok temu poznała takiego jednego

czarnego o przepastnych oczach. To był nie tylko Włoch, ale
i artysta. Już pan rozumie? Kiedy Włoch i artysta w jednej
osobie rzuci spojrzenie, jak powie coś na przydechu — to
dziewczyna, która marzy o miłości, jest ugotowana. To był
co prawda artysta cyrkowy, ale ona nie wnikała w takie
drobnostki.


— Do rzeczy.

— Działo się to rok temu. Powzdychali sobie parę dni,

potem Włoch wyjechał, zalali łzami całe lotnisko i
dziewczyna pozostała w przekonaniu, że jedyna,
najprawdziwsza miłość jej życia to jest właśnie ten
makaroniarz. Czy pan wie, że ona chyba rzeczywiście
szukała prawdziwej miłości, bo przez rok nie zakochała się
ani razu, nawet na przychodne. Słała listy i uczyła się
włoskiego.


— Potem Włoch przyjechał.

— Co? Skąd pan wie?

background image


— Dobrzy ludzie mi powiedzieli.

Wronik spojrzał z uznaniem na Dolskiego.

— Fakt, przyjechał trzy miesiące temu.

Występował tu w cyrku, później wyjechał na występy

w terenie i ona pewno razem z nim. Ot, cała historia.
Podejrzewam zresztą, że jemu już przeszło, wrócił do
Włoch, a ona śmiertelnie zakochana przebywa w kolejnej
dewizowej pościeli.


— Szybko, jedziemy — Bolski zerwał się.

Wzięli taksówkę. Pojechali do mieszkania dziecka.

Babki nie było. Mała odrabiała lekcję. Ożywiła się na widok
Bolskiego.


— Czy masz jakieś listy, które przychodziły do mamy?

— Nie mam, mama wszystkie listy zabrała. Mama

dostawała bardzo dużo listów. Mam tylko znaczki.


Zbiór był dość pokaźny. Wynikałoby z niego, że Wronik

nie miał pełnych informacji co do zasięgu wielkich miłości.
Uczucia wędrowały po całym świecie. Były znaczki z USA, z
Francji, Hiszpanii, był nawet jeden z Indii, a także kilka ze
strefy rublowej, z czego mogłoby wynikać, że Kostrzewska
kierowała się rzeczywiście uczuciem czystym, a nie
dewizowym. Najwięcej jednak było znaczków włoskich. Na
kilku z nich Bolski odczytał napis stempla: Milano,
Mediolan.

background image

— Posłuchaj, Dorotko, znajdziemy mamusię, tylko

musisz nam pomóc. Przypomnij sobie, kogo najczęściej
widziałaś z mamą przed jej wyjazdem?


— Nikogo.

— A może byłaś z mamą i jej znajomymi gdzieś w

kawiarni, może w kinie?


— Nie. Mama zawsze sama chodziła ze mną. Mama

była dla mnie bardzo dobra. Zabierała mnie często do kina,
w cyrku byłam kilka razy.


Bolski i Wronik spojrzeli równocześnie na siebie.

— Dziękuję ci, tu jest mój adres, gdyby coś się

zdarzyło, napisz do mnił albo zadzwoń. I nie mów nikomu o
naszej rozmowie.


— Dobrze, proszę pana. Napiszę. — Dotąd spokojna i

opanowana, zapytała ze łzami w oczach: — Czy pan
odnajdzie moją mamę?


— Na pewno. Mama pracuje i niedługo wróci do domu.

Wyszli przed dom, Bolski wolno zapalił papierosa.

Twarz Wronika rozjaśniła się. Oko przybierało kolor mórz
południowych.


— Jesteśmy w domu. Co. obywatelu kapitanie?

— Tak... Wronik, co znaczy to oko?

— Właśnie jechałem tramwajem...

background image

Roześmieli się obydwaj.

X

Samolotem przylecieli do Warszawy. Był już wieczór,

ale Bolski natychmiast pojechał do komendy. Przy biurku
siedział Syk i grał w szachy, z czego wynikało, że znowu
miał jakiś problem. Bolski nie wdawał się w żadne
rozmowy. Wyciągnął spis mieszkańców I piętra hotelu, w
którym znaleziono kartkę. Przerzucił szybko kilkadziesiąt
polskich nazwisk. Zatrzymał się przy Włochach.


Wynotował wtedy pięć nazwisk włoskich turystów.

Tylko jeden z nich mógł mu teraz wyjaśnić, czy kartka
Dorotki ma jakiś sens, czy też cała ta historia nie jest tylko
jeszcze jedną wielką i czystą miłością Joanny Kostrzewskiej,
lat 29, włosy blond, ze Szczecina.


Spojrzał na zegarek. Była ósma wieczorem. O tej porze

biuro ewidencji cudzoziemców jest zamknięte.


Pojechał do hotelu. Sprawdził książkę meldunkową. Od

razu znalazł, czego szukał. Z pięciu mieszkających wtedy w
hotelu Włochów, czterech podawało się za przemysłowców
— pewnie przyjechali kupić parę koni na mięso —
pomyślał. Tylko jeden w rubryce zawód napisał: artysta
estradowy.


Tino Ferretti, lat 38. Zamieszkały w Mediolanie. Żonaty.

Bolski zastanowił się. Całe radosne napięcie tego dnia

opadło. Przecież to bzdura, żeby żonaty Włoch przyjeżdżał
do Polski po to tylko, aby zamordować swoją piękną
kochankę. Jest o wiele bardziej prawdopodobne, że będzie
się starał kochankę utrzymać. Bolski myślał praktycznie.

background image

Włoch przecież mógł bez przeszkody zostawiać od czasu do
czasu swoją pewno już lekko podstarzałą żonę, z którą Bóg i
papież nie pozwalają mu się rozwieść, przyjechać do Polski i
za tanie pieniądze odetchnąć czystą miłością. Przecież już
przyjeżdża po raz drugi.


Był wściekły. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym

bardziej dochodził do wniosku, że należy przyjąć możliwość
numer jeden i potraktować list Dorotki jako efekt czytania
niedobrych kryminałów. Po co ja tracę na to wszystko czas?
Delikatna sprawa? Żadna sprawa.


Zszedł do baru.

— Mały koniak poproszę. Taki jak zwykle.

— Proszę bardzo — barmanka miała litość nad

wątrobami Polaków. Oficjalnie w barze były tylko winiaki i
koniaki. Znajomym podawała czystą.


Wypił szybko, czekał aż wódka zacznie działać, był

zdenerwowany i zniechęcony. Siedział tak przez chwilę, gdy
nagle poczuł, że ktoś wpatruje mu się w plecy. Było to
paskudne uczucie. Nie obejrzał się od razu. Przesiadł się o
dwa stołki dalej, na wprost lustra, na tle którego stały
różnokolorowe butelki. I w lustrze zobaczył, że w głębi hallu
siedzi na fotelu Wronik.


Dał mu znak. Wronik podszedł. Oko miał kokosowe i

cokolwiek podejrzanie wyglądał wśród zapaszków kategorii
S.

— Co ty tu robisz? — Bolski w chwilach napięcia

przechodził na ty.

background image

— Właśnie pomyślałem sobie, że obywatel kap..., że

pewno pana tu spotkam i może się na coś przydam.


— A ty byś się nie przespał troszkę? Poprzednie dwie

noce miałeś, zdaje się, zajęte.


Wronik uśmiechnął się, ale wyszło to bardzo krzywo,

opuchnięta powieka przesłoniła mu całe oko.


— Sen mnie nie bierze. Nie ma go tu? — przeszedł do

rzeczy.


— Nie.

— To może ja sprawdzę w innych hotelach.

— Dobrze. Zajrzyj też nad Zalew, do tego ośrodka w

Białobrzegach. Oni tam lubią jeździć.


— Tak jest. W razie czego zadzwonię.

Wstał, chciał odejść. Bolski zatrzymał go.

— Chwileczkę, napijesz się?

— Po koniaku mnie łamie.

— Mnie też. Dwa koniaki proszę. Takie jak zwykle.

XI

Następnego dnia Wronik wpadł rozgorączkowany do

komendy. Był nie ogolony, widać było, że nie spał.

background image

— Obywatelu kapitanie... — krzyczał od drzwi. Wronik

nie należał do ludzi, którzy o tym, co wiedzą, lubią mówić z
udaną obojętnością. Od razu wykładał wszystkie karty.
Bolski cenił go za to, chociaż sam w podobnych wypadkach
postępował inaczej.


— On przyjechał z żoną — powiedział Wronik.

— Kto?

— Włoch.

Bolski drgnął. Ta wiadomość była bar-24 dzo ważna.

Albo sprawa nabierze teraz precyzyjnej klarowności, albo
też okaże się, że wszystko, co do tej pory zrobili, było
zupełnie niepotrzebne.


— Siadaj i mów po kolei.

— A więc mam wszystko. Przyjechał z żoną. 20

czerwca o godzinie 15,30 na Okęcie samolotem. Mieszkał
trzy dni w Warszawie, potem wyjechał na Wybrzeże.
Stamtąd jeździł po całej Polsce. Występował nie tylko w
cyrkach. To jest taki trochę cyrkowiec kawiarniany.
Produkował się w różnych kabaretach. Robi sztuczki,
puszcza kółka, rzuca nożem, no wie pan, takie bujanie
ślepych. Początkowo przyjeżdżał do Warszawy, mieszkał w
różnych hotelach. Zawsze był z żoną. Potem wyjechał na
dłużej i ostatnio, od czasu, kiedy mieszkał w hotelu, w
którym była ta kartka, nikt go nie widział. W tym ostatnim
też był razem z żoną. Teraz znowu gdzieś wyjechał.


— Skąd ty to wszystko wiesz?

background image

— Sprawdziłem niektóre hotele, mam znajomą

dziewczynę w Biurze Ewidencji Cudzoziemców, była akurat
w domu, pamiętała to nazwisko. A więc wyjechał, od
przeszło dwóch miesięcy nie pokazywał się też w
ambasadzie. Ma świetną żonę, czarna, taka długa. Była
kiedyś mistrzynią Włoch w narciarstwie.


— A to skąd wiesz? — Bolski nie potrafił ukryć

zdziwienia.


— Mam jednego znajomego Włocha, co jeździ za

szofera w ambasadzie włoskiej. Pamięta tę żonę jeszcze z
Włoch. Oni przyszli razem do ambasady zaraz po
przyjeździe. Włoch, ten szofer znaczy się, twierdzi, że to
fajna baba. Ona na nartach...


Bolski przerwał.

— Jeżeli mi jeszcze powiesz, w którym miejscu ma

złamaną nogę...


— Jakby pan zgadł. Połamała się kiedyś na mistrzo

stwach Włoch. Czy obywatel kapitan widział kiedy
narciarza, który nie miał złamanej nogi?


Bolski uśmiechnął się. Był kiedyś na Kasprowym,

spojrzał w dół i raz na zaw-sze postanowił, że nie ma tu nic
do załatwienia.


Wronik mówił dalej. Tino Ferretti ma znajomych w

ambasadzie, często pożyczał od nich samochód, z tego, co
mówił szofer, wynika, że jak każdy Włoch lubi dziewczynki.
Ale był stale z żoną i nikt nie widział, aby robił jakieś skoki
w bok — jak wyraził się Wronik.

background image

— Sprawdziłem w Orbisie i Locie — mówił dalej —

Ferretti ma zarezerwowane dwa miejsca w samolocie do
Paryża na czwartek na godzinę osiemnastą.


Bolski spojrzał na zegarek i podszedł do kalendarza.

Był wtorek, godzina jedenasta trzydzieści.


Mieli 48 godzin czasu i żadnego dowodu w ręku.

XII

— Jak tam z wyobraźnią u dzieci? —-zapytał major,

kiedy Bolski zameldował się w jego gabinecie.


— Dzieci bywają teraz nad wiek rozwinięte, obywatelu

majorze.


Nie przerywając major słuchał uważnie relacji

Bolskiego. Ten referował dokładnie, dzień po dniu,
wszystkie fakty, nie omijając — jak to miał w zwyczaju —
żadnego szczegółu. Mówił spokojnie — tylko przy Kułackiej
zdenerwował się trochę na myśl, że to był zupełnie mylny
ślad i że stracił niepotrzebnie cały dzień.


— Można postawić dwie hipotezy — zaczął major,

kiedy Bolski skończył swój meldunek. Po pierwsze:
zaginięcie Kostrzewskiej nie ma nic wspólnego z Wierchem,
co wydaje się bardzo prawdopodobne. Z materiałów, jakie
zebrał Wronik, wynika, że Kostrzewska nie lubi za długo
czekać na nową miłość. My myślimy o Włochu, a ona może
w najlepsze bawić się teraz w duże uczucia zupełnie z kim
innym.


Po drugie: Kostrzewska została usunięta przez Włocha.

Przyjechał z żoną, Kostrzewska mogła robić mu kłopoty,

background image

szantażować, że o wszystkim zawiadomi żonę. Postarał się
więc, aby Kostrzewska zniknęła. Czy jednak szedłby aż na
tak wielkie ryzyko, aby ją zamordować? Nie jestem
przekonany. Tego typu komplikacji na ogół nie trzeba
załatwiać aż przy pomocy pistoletu. Połowa świata
musiałaby się powystrzelać. Na korzyść Włocha przemawia
również fakt, że właściwie przez cały czas od przyjazdu do
Polski przebywa razem z żoną, był z nią w ambasadzie,
wszędzie w hotelach melduje się razem z nią. Druga
hipoteza, aczkolwiek teoretycznie niewykluczona, wydaje
mi się niezbyt prawdopodobna.


Bolski milczał.

— Czy kojarzy pan znalezienie zwłok na plaży w Łebie

ze zniknięciem Kostrzewskiej? — spytał major.


— Zdecydowanie nie, to była zupełnie inna kobieta.

Brunetka. Kostrzewska jest blondynką.


— Włosy można przefarbować.

Bolski poruszył się urażony.

— Wszystko sprawdziłem, obywatelu majorze. Kobieta,

znaleziona w Łebie, miała autentyczne czarne włosy. Nie
farbowane.


— Cóż więc nam pozostaje — zastanawiał się major.

— Włocha zatrzymać nie możemy, nie mamy przeciwko
niemu żadnych dowodów. To, że rok temu znał Kos-
trzewską, nie stanowi żadnego konkretnego dowodu ani
obciążenia. A przy tym nie wiemy przecież, czy to chodzi o
tego samego Włocha. Mógł być to przecież ktoś zupełnie
inny. Prokurator nie zgodzi się na żadne sankcje. Ambasada,

background image

rzecz jasna, także zażąda dowodów. Co wtedy? Będziemy
grzecznie przepraszać. Zgadzam się, że Włocha trzeba
przesłuchać, ale żeby to zrobić, trzeba go, rzecz jasna, od-
naleźć. Macie 48 godzin czasu. Jeżeli do czwartku nic się nie
wyjaśni, będziemy musieli pożegnać go grzecznie na
lotnisku. Uważam zresztą, że tak się to skończy. Pomyślmy
logicznie — powtórzył jeszcze raz — nie rozstaje się z żoną.
Kos-trzewska już pewno pociesza się nową miłością.


— Muszę to wszystko jednak sprawdzić — powiedział

Bolski — istnieje szereg momentów, które nie wydają mi się
jasne.


Pomyślał znowu o tym, co już wcześniej przyszło mu

do głowy, kiedy nie ogolony Wronik relacjonował pobyt
Włocha w Polsce. Czy mogłoby to być jednak aż tak
genialnie proste? Nie, to nieprawdopodobne!


— Sprawdzić oczywiście trzeba — zakończył major.

— Macie czas do czwartku, do godziny 17,40 i do tego czasu
wszelkie potrzebne środki. O godzinie 17,45 Włoch wchodzi
do samolotu i nie będziemy go już zatrzymywać.


— Tak jest, obywatelu majorze.

Wrócił do pokoju, w głowie miał zupełną pustkę. Ścigał

cienie, a w dodatku mogło okazać się, że ściganie było
całkowicie zbędne.


Tego samego dnia, we wtorek wieczorem, warszawska

telewizja nadała komunikat. Na ekranie ukazało się zdjęcie
ładnej blondynki o jasnych włosach. Milicja poszukiwała
Joanny Kostrzewskiej, lat 29, ze Szczecina.

background image

Następnego dnia, w środę rano, komunikat ze zdjęciem

zamieszczony został we wszystkich warszawskich gazetach.
O poszukiwaniach Kostrzewskiej zostały zawiadomione
komisariaty MO w całej Polsce.


Wronik sprawdził, jakie numery mają samochody

pożyczane z ambasady przez Ferrettiego. Numery oraz
rysopis Włocha również przekazano dalekopisem do
wszystkich komisariatów MO z poleceniem obserwacji.


XIII

Środa minęła bez echa. W czwartek rano na biurku

kapitana Bolskiego zadzwonił telefon.


— Czy to pan Zbigniew Bolski? — ode-zwał się damski,

trochę egzaltowany głos, który coś mu przypominał.


— Tak, słucham.

— Dzień dobry panu, tu mówi Barbara. Kułacka.

Pamięta pan, spotkaliśmy się w Poznaniu, gdzie miałam
przyjemność odbyć z panem miłą rozmowę.


— Przypominam sobie, słucham panią.

— Wczoraj oglądałam w telewizji zdjęcie Joanny

Kostrzewskiej. Być może mogłabym panu powiedzieć coś,
co pana zainteresuje.


— Słucham.

— Ale tak przez telefon... chętnie bym pana zobaczyła.

Mieszkam w hotelu „Warszawa”, pokój 104 — dodała po
chwili.

background image


— Przez telefon. Proszę mi wybaczyć, ale jestem

bardzo zajęty. Co pani ma do zakomunikowania? — zapytał
oficjalnie.


— Jak pan sobie życzy. Otóż ja znam Joannę

Kostrzewską razem występowałyśmy w kilku filmach, ja
grałam, ona statystowała. Szkoda, że mi pan nie powiedział
wtedy w Poznaniu, że chodzi o Kostrzewską. Mogłabym już
wówczas wiele wyjaśnić.


— Czy pani wie, co się dzieje z Kostrzewską?

— Oczywiście, że wiem. W tym celu do pana dzwonię.

Jestem zdziwiona, że milicja jej poszukuje. Kilka dni temu
widziałam Joannę w bardzo dobrym zdrowiu i nastroju. Nic
jej nie dolega ani tym bardziej nie zagraża. Pewno sama lada
chwila zgłosi się zdumiona, że panowie robią jej tak dobrą,
bezpłatną reklamę w telewizji. Gdyby pan chciał mnie
poszukiwać, chętnie służę swoim zdjęciem.


Wyraźnie kpiła.

— Gdzie pani widziała Kostrzewską?

— Jadłam z nią kolację w tym samym hotelu, w którym

mieszkam.


— Kiedy to było?

— Zaraz... dzisiaj jest środa. To była chyba niedziela,

trzy dni temu. Ale Kos-trzewskiej już pan tu nie zastanie.
Joanna mówiła mi, że wyjeżdża na Wybrzeże.


— W jakim celu?

background image


— Raczej prywatnym. Pojechała na kilka dni ze

znajomym nad morze.


— Te wyjaśnienia — przerwał Bol-ski — mogą mieć

duże znaczenie. Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, że za
fałszywe zeznania grozi odpowiedzialność karna?


Jakby zawahała się chwilę.

— A po co ja mam sobie zdawać sprawę? Sama do

pana dzwonię, mówię to, co wiem, a pan mi grozi
odpowiedzialnością. Czy tak postępuje elegancki oficer MO?


Zaczynała znowu swoje kokieteryjne gierki. Bolskiemu

zrobiło się trochę nieswojo. Rzeczywiście wyskoczył z tymi
zeznaniami zupełnie bez sensu.


— Przepraszam. Powiedziałem to tak, na wszelki

wypadek. Kim jest znajomy Kostrzewskiej?


—Za dużo pan ode mnie wymaga. Nie jestem funkcjona

riuszem MO. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jest to człowiek
dość znany. Jeżeli ma pan trochę czasu w swojej trudnej
pracy milicyjnej — kpiła dalej — to pewno czytuje pan jego
przemówienia. Nie byłby chyba zachwycony, gdyby ktoś
interesował się jego życiem prywatnym.


— Tak?...

Milczał przez chwilę.

— Jestem bardzo zobowiązany, że zechciała pani do

mnie zadzwonić. Chciał już jak najprędzej skończyć tę
rozmowę.

background image


— Gdybym mogła się panu na coś przydać, proszę

bardzo. Mieszkam w hotelu „Warszawa”...


— W pokoju 104 — przerwał.

— Tak, na I piętrze, w lewo od windy.

— Proszę wobec tego nie opuszczać hotelu do czasu,

aż dam pani znać.


— Mam nadzieję, że nie każe mi pan długo czekać —

powiedziała słodziutko.


Rzucił słuchawkę.

I wtedy dopiero zobaczył, że przy biurku stoi Wronik i

trzyma w ręku białą taśmę dalekopisu.


— Meldunek z Gdańska.

Bolski wziął taśmę i w miarę czytania zaczęło mu się

robić gorąco.


W czwartek, w dniu 22 sierpnia, o godzinie dziesiątej

obywatel włoski Tino Ferretti, o rysopisie zgodnym z
podanym, został zatrzymany w Gdańsku. Przejeżdżał
samochodem marki fiat 124 sport, numer rejestracyjny Mi
00843, rejestracja włoska. Po rozpytaniu i sprawdzeniu
dokumentów został zwolniony. Dokumenty w porządku,
wóz należy do pracownika przedstawiciela włoskiego w
Warszawie. Ferretti jest z czarną kobietą w okularach,
wylegitymowaną jako żona. Przyjechał na Wybrzeże na
kilka dni, ostatnio meldowany był w hotelu „Warszawa” w

background image

Warszawie, gdzie — jak stwierdził — zostawił swoje
bagaże.


Pod meldunkiem widniał dopisek komendanta miasta z

Gdańska: zarządziłem obserwację samochodu, jakie dalsze
polecenia?


Bolski natychmiast nadał radiogram:

Alarm dla województwa gdańskiego. Pilnować

przejazdu samochodu Mi 00843, nie zatrzymywać,
przerwać poszukiwania w pozostałych województwach.
Meldować przez radio.


Zadzwonił do hotelu. Meldunek z Gdańska potwierdził

się. Ferretti zostawił swoje bagaże w pokoju 284. Pokój ma
opłacony do soboty.


Bolski zdawał sobie sprawę, iż rozpoczęła się

decydująca rozgrywka. Jeżeli wierzyć tej nie dopieszczonej
Kułackiej, to Kostrzewską pojechała nad morze pociągiem,
Włoch jest tam także. Tylko co robi tam jego żona? Bolski
czuł podświadomie, że jeżeli kiedykolwiek w tej historii ma
się coś wydarzyć, to właśnie teraz. Gdzieś nad morzem,
wśród tysięcy ludzi, którzy leżą na piasku i próbują
zapomnieć, że istnieje praca i kłopoty.


Spojrzał na zegarek. Była godzina 10,20. Dwadzieścia

minut temu Włoch legitymowany był w Gdańsku.


— Wronik — był już opanowany, jak zawsze wtedy,

kiedy rozpoczynała się bezpośrednia akcja — weźcie
warszawę z radiem o dalekim zasięgu. Jedziemy.

background image

— Warszawą to ja go mogę gonić na wytrzymałość...

Przecież on jedzie sportowym fiatem.


— Macie rację. Zaraz załatwię mercedesa.

Siedzieli już w samochodzie, kiedy z gmachu komendy

wybiegł Syk.


— Przyszedł jakiś meldunek ze Szczecina, major jest

wściekły. Krzyczy, żeby natychmiast zamknąć Wronika.


Wronik zakręcił się niespokojnie. Milicjant ze Szczecina

widocznie dalej nie był zdecydowany, skąd go zna i na
wszelki wypadek przesłał meldunek do Warszawy.


Bolski powiedział spokojnie.

— Kapitanie Syk, pan nas nie widział. Jedziemy.

— Ruszyli. Był czwartek, godzina 11,55. Kostrzewska

z niezidentyfikowanym znajomym oraz Włoch z żoną
znajdowali się nad morzem. Bolski miał w kieszeni małą,
białą kartkę wyrwaną z zeszytu w kratkę: Dlaczego zabił
pan moją mamę?


XIV

Prowadził Wronik. Jak większość ludzi, którzy mieli coś

wspólnego ze sportem, prowadził samochód doskonale.
Spokojnie, nie robił żadnych gwałtownych manewrów.
Refleks, który wyrobił sobie na ringu, także i za kierownicą
pozwalał mu zawsze trafnie ocenić sytuację. Jeździł bardzo
pewnie. Miał cechę typową dla dobrych kierowców, nie
brawurował wtedy, kiedy to było niepotrzebne, nie
próbował nikomu imponować, jak to zwykle czynią wszyscy

background image

„niedzielni” kierowcy. Przestrzegał pedantycznie przepisów
i nieraz oglądał dumną minę kierowcy w wyprzedzającym
go trabancie. Nie spieszył się, kiedy to nie było konieczne.


Teraz też jechał spokojnie. Dostali mercedesa 300.

Stary typ o obłych kształtach, z tyłem półokrągłym jak
olbrzymia gruszka, długi, wielki samochód, który na dobrą
sprawę najlepiej wyglądałby w kondukcie pogrzebowym. W
kolumnie transportowej było kilka różnych typów szybkich
samochodów. Były bardzo szybkie mercedesy, najnowsze
modele o trapezowych kształtach, marzenie każdego
badylarza, były trochę starsze modele, sprzed dwóch-trzech
lat z podrasowanymi silnikami, które doskonale nadawały
się do pościgów w mieście, kiedy o wszystkim decydują
przyspieszenia i łatwość manewrowania.


Mercedes typ 300 był tylko jeden. Do akcji w mieście

zupełnie się nie nadawał. Osiągnął co prawda łatwo 200
km/godz., ale był zbyt ciężki, aby można nim było sprawnie
manewrować po zatłoczonych ulicach. Przy ostrym skręcie
kładł się na wewnętrznych kołach, zewnętrzne unosiły się
do góry i samochód zaczynał jechać na dwóch kołach.
Wronik przejechał już kiedyś w ten sposób kilkadziesiąt
metrów i mało nie wylądował na dachu. Od tego czasu
mercedesa 300 używano w mieście najczęściej do
odwożenia szefa na ważną konferencję albo do
przywiezienia piwa.


Na szosie natomiast był to samochód bezkonku

rencyjny. Na długich trasach szedł znakomicie, równiutko,
cicho, z łatwością osiągając stałą szybkość podróżną w
granicach 150 — 180 km/godz. A kiedy było to konieczne
— na polskich szosach nie bardzo zresztą możliwe — mógł
osiągnąć szybkość do 220 km/godz.

background image

Taki właśnie dostali na drogę.

Bolski rozsiadł się wygodnie w fotelu. Jechało się na

tym jak na kanapie, jechali z szybkością 120 km/godz, ale
zupełnie nie czuło się szybkości. Wóz sunął cichutko, bez
żadnych wibracji, amortyzując delikatnie nierówności szosy
za Modlinem. Zielone lasy niczym kolorowe mgły migały za
oknami.


Bolski wyciągnął książkę i zaczął czytać. Robił to często

w drodze, kiedy chciał uspokoić myśli i odprężyć się trochę
od ciągłego myślenia o sprawie. Miał kilka swoich
ulubionych książek ale najchętniej wracał do „Colas
Breugnon” Romain Rollanda.


Czytał i uśmiechał się:

Popić przed pracą, popić po pracy — piękne życie.

Widzę wkoło siebie ludzi gniewnych i słyszę wyrzekania.
Wypominają mi, żem się nie w porę wybrał ze śpiewaniem
w tak smutny czas. Nie ma żadnego smutnego czasu, są
tylko smutni ludzie. Nie zaliczam się do tej bandy, Bogu
dzięki!


Czytał dalej i jednocześnie myślał, po co ludzie się

mordują, nienawidzą, marnują życie na zgryzoty, które
jakże często sami sobie wymyślają na podstawie nie
wiadomo jakich kompleksów.


Wronik zapytał znad kierownicy:

— Kryminał?

— Nie

background image

— O miłości?

— Tak... o miłości.

— Lubię o miłości. Kto kogo?

— Co kto kogo?

— No kto kogo kocha?

Bolski uśmiechnął się.

— Wszyscy się kochają, to jest książka o miłości do

życia.


— Też dobrze, nie czytałem. Lubię takie książki, w

których coś się jednak ludziom w życiu podoba. Nie znoszę
płaczliwych rozmamłań. Co który złapie za pióro, to zaraz
żali się, że mu nie idzie, że świat paskudny, że ma kaca albo
w najlepszym wypadku, że go ktoś porzucił. Tak na co dzień
to całkiem na wesoło lubią się napić, śpią z dziewczynami, a
potem, kiedy są sfrustrowani, biorą się za literaturę. I te
wszystkie książki później takie stękające, jakby nie było na
świecie żadnego człowieka, któremu się w życiu powiodło.
Nie lubię miękkich ciapciaków, obywatelu kapitanie.


— Ja też.

Bolski spojrzał na kierowcę.

— Wronik, czy wy byście się przypadkiem nie ogolili?

— Golę się zawsze w sobotę, obywatelu kapitanie.

background image

Pół godziny temu minęli Płońsk, jechali teraz szeroką

nowo wybudowaną szosą w kierunku Nidzicy. Wronik
utrzymywał stałą szybkość w granicach 140 km/godz.
Zadźwięczało radio.


— Tu 0382, wzywam 7817, wzywam 7817, czy mnie

słyszysz? Zgłoś się, odbiór.


Bolski przekręcił lusterko, w którym ukryty był

mikrofon.


— Tu 7817, tu 7817, słyszę cię doskonale. Odbiór.

W głośniku rozległ się teraz głos majora.

— Spóźniliśmy się, kapitanie Bolski — powtórzył

major. — Dziś, koło południa, na pustej plaży koło
Kamiennego Potoku znaleziono rzeczy i torebkę z
dokumentami Kostrzewskiej. Z dowodu wyrwane jest
zdjęcie. Ubranie porzucono w nieładzie na brzegu. Co
sądzicie o tym? Odbiór.


Wronik zwolnił, jechali cichutko. Bol-ski milczał

dłuższą chwilę.


— Ja się tego bałem... ale nie mogłem zrobić nic

szybciej... dopiero dziś dostaliśmy meldunek.... — mówił z
trudem.


— Rozumiem. Zrobiliście wszystko, co było można. W

końcu to ja przecież twierdziłem, że ta cała sprawa to
wymysł bujnej wyobraźni dziecka. A zresztą jeszcze nie
wiemy, czy ona rzeczywiście utonęła, czy ją utopiono i czy
Włoch ma z tym coś wspólnego. Zarządziłem poszukiwanie
zwłok. Co proponujecie? Odbiór.

background image


— Ferretti jest nad morzem. To wszystko razem

ciągle wydaje mi się zbyt proste. Proszę o zezwolenie na
dalszą jazdę do Gdańska.


— Oczywiście. Tylko uprzedzam. Dopóki przeciwko

Włochowi nie będzie konkretnych dowodów, nie można go
zatrzymać. Wiecie, jakie później mamy korowody z tymi
sprawami.


— Tak jest, zrozumiałem. Jadę dalej.

Wyłączył mikrofon. Milczał.

Wronik mruknął znad kierownicy: — co oni się tak

cackają z tymi zagranicznikami...


— Zamknij się — Bolski był bardzo zdenerwowany.

Wronik natychmiast przyspieszył. Jechali z szybkością

150 km/godz. Przejechali już przeszło 150 km, do Gdańska
pozostało niecałe 200 km.


Bolski spojrzał na zegarek. Była godzina 13,30. O

godzinie 18 Wioch odlatuje z Okęcia. A więc, aby zdążyć,
musi zaraz wracać samochodem do Warszawy. Szosy są
obstawione, podadzą mu trasę przejazdu sportowego fiata
124. Bolski nie wiedział jeszcze jak, ale zdawał sobie
sprawę, że musi wymyślić jakikolwiek pretekst, pod którym
mógłby zatrzymać Ferrettiego. W międzyczasie może
zresztą znajdą ciało albo wyjaśni się inaczej sprawa
znalezionych dokumentów i ubrania Kostrzewskiej.


— Jedź dalej — powiedział do Wro-nika.

background image

Połączył się z Gdańskiem.

—Tu 7817. Co z samochodem Mi 00843? Proszę o

dokładne informacje. Meldować co parę minut. Odbiór.


Dyżurny oficer komendy wojewódzkiej w Gdańsku

odezwał się natychmiast.


— Tu Mewa. Samochód marki fiat 124 sport z podany

mi znakami stoi przed hotelem „Monopol” w Gdańsku.
Prowadzimy stałą obserwację. Czy mnie zrozumiałeś?
Odbiór.


— Tak. Poślijcie w ten rejon kilka radiowozów i wywia

dowców po cywilnemu. Sprawdźcie w hotelu, czy nie
mieszka tam Włoch o nazwisku Ferretti, przeszukajcie
lokale

według

podanej

fotografii.

Przyspieszcie

poszukiwania właścicielki ubrania na plaży koło
Kamiennego Potoku. Sprawa bardzo pilna. Liczą się minuty.
Nie wyłączam się, jestem stale na linii. Meldować o każdym
nowym szczególe. Odbiór.


— Zrozumiałem.

W samochodzie zapanowała ciężka, pełna napięcia

cisza. Wronik przyspieszył. Strzałka szybkościomierza
przekroczyła 160 km/godz. Bolski myślał gorączkowo.
Wszystko wskazywało na to, że jest już za późno. Czyżby ta
mała Dorotka miała rację? Zastanawiał się. Telefon
Kułackiej, Włoch na Wybrzeżu, papiery Kostrzewskiej na
plaży. A do tego jeszcze ta stara w Szczecinie, która
wyraźnie coś kręciła. Wszystko układało się w niby
przypadkowy zbieg okoliczności, i ten fakt właśnie nie
dawał mu spokoju. Nie lubił sytuacji, w których za dużo jest
przypadków, szybko po sobie następujących. To uczucie nie

background image

pozwalało mu zrobić w tej sytuacji rzeczy najbardziej
prostej, zrezygnować z jazdy do Gdańska, zostawić Włocha
pod obserwacją i czekać na niego w Warszawie.
Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jadąc dalej postępuje
nieracjonalnie. Był to jednak jeden z tych momentów, kiedy
Bolski postępował wbrew logice, na wyczucie. A wiedział z
licznych przypadków, że to wyczucie na ogół go nie myliło.


Wronik jechał bardzo szybko. Milczeli obydwaj. Minęli

Nidzicę, Olsztynek, potem Ostródę. Mknęli teraz po
mazurskich szosach, wśród lasów i jezior, na których
błyszczały w oślepiającym słońcu białe żagle.


— Jest godzina 14.10 obywatelu kapitanie — odezwał

się niepewnie Wronik. — Jeżeli Włoch ma zdążyć na
samolot w Warszawie i jeszcze przed tym zabrać bagaże z
hotelu — musi już wyjeżdżać z Gdańska. Inaczej nie zdąży.


Bolski bez słowa nacisnął włącznik mikrofonu.

— Tu 7817. Co nowego? Odbiór.

—Bez zmian. Samochód stoi przed hotelem. Przejrzano

okoliczne biura i kawiarnie. Włocha nigdzie nie ma. O plaży
nic nowego też nie wiemy. Przed południem na plaży nie
było zbyt wiele ludzi. Dziś jest duża fala, mało kto się kąpie,
to jest zresztą odcinek plaży mało uczęszczany. Rzeczy
znalazła para wczasowi-ców, którzy byli na spacerze. Jakie
dalsze rozkazy? Odbiór.


— Prowadzić poszukiwania. Posłać nurków w rejon

plaży. Odbiór.


— Motorówka z nurkami płynie na miejsce, ale fala

jest za duża na prowadzenie dokładnych poszukiwań. Przy

background image

takiej fali zresztą ciało musi być lada chwila wyrzucone na
brzeg.


— Meldować dalej. Jestem na linii.

Bolski spojrzał na zegarek. Była godzina 14.30. Jechali

bardzo szybko. Świst opon i pęd powietrza zagłuszał
wszelkie zewnętrzne odgłosy. Wysoko w górze, na zupełnie
bezchmurnym niebie, Bolski zobaczył białą smugę
odrzutowca.


Drgnął.

— Zatrzymaj się — powiedział do Wro-nika. Ten

spojrzał zdziwiony. Stanęli.


— Tu 7817, tu 7817. O której godzinie odlatuje

najbliższy samolot z Gdańska do Warszawy?


— Nie wiem, zaraz sprawdzę — odpowiedział oficer

dyżurny z Gdańska.


Stali wśród lasu. Parowały rozgrzane opony. Był upał,

męczący, cichy upał, kiedy wszystko zastyga w gorącym
powietrzu. Ani jednego powiewu wiatru. Smuga po
odrzutowcu rozpływała się po niebie w przedziwne białe
obłoki. Wronik zapalił papierosa. Bolski niespokojnie
spoglądał na radiostację.


— Tu Mewa, tu Mewa. Najbliższy samolot do Warszawy

odlatuje z Wrzeszcza o godzinie piętnastej. Odbiór.


— Zrozumiałem. Poślijcie natychmiast radiowóz na

lotnisko, sprawdźcie telefonicznie, czy wśród pasażerów

background image

znajduje się mężczyzna o nazwisku Ferretti. Nie wyłączam
się.


Czekali dwie minuty.

— Tu Mewa — zachrobotało w głośniku — radiowóz

wysłany. Telefon lotniska zajęty, nie mogę się dodzwonić.


— Musicie — Bolski mocno zaakcentował to słowo —

musicie się natychmiast dodzwonić. Czekam.


Za chwilę ponownie odezwał się Gdańsk.

— Zgadza się. Ferretti z żoną znajdują się na liście

pasażerów. Radiowóz dojeżdża już do lotniska. Czy
zatrzymać Włocha?


— Nikogo nie zatrzymywać. Wyślijcie samolotem

wywiadowcę. Niech przejmie bezpośrednią obserwację.
Jeżeli ja nie zdążę do Warszawy, a Włoch będzie odlatywał z
Okęcia o godzinie 18 do Paryża, niech zatrzyma go pod
jakimkolwiek pozorem. Zrozumiałeś? Odbiór.


— Tak jest. Ale... obywatelu kapitanie, na zatrzymanie

cudzoziemca potrzebne jest specjalne zezwolenie.


— Wiem. Biorę to na siebie. Wykonać.

Dyżurny z Gdańska nie wyłączył się jeszcze. Powiedział

niepewnie:


— W radiowozie są sami mundurowi, nie zdążymy

podesłać cywila. Odbiór.

background image

— To niech się przebierze na lotnisku w cokolwiek. W

mundur Lotu, w starą babę, co chcecie. Czy ja mam was
uczyć?... — Bolski zaczął tracić swój stoicki spokój. — Aha, o
której samolot ląduje w Warszawie?


— Zrozumiałem. Rozkładowo przychodzi na Okęcie o

godzinie 16.30, chyba nie będzie opóźnienia, bo pogoda jest
doskonała.


— Nie opowiadajcie mi o pogodzie. Wykonać.

Wyłączam się.


Milczał chwilę. Wronik palił jednego papierosa po

drugim. Stali dalej wśród rozgrzanego, pachnącego lasu.


Bolski połączył się z Warszawą.

— Tu 7817. O godzinie 16.30 samolotem z Gdańska

ląduje na Okęciu poszukiwany Włoch. Leci z nim
wywiadowca. Przejmijcie obserwacje. Wywiadowca wie, co
ma robić. Wracam do Warszawy.


Spojrzał na zegarek. Brakowało dziesięciu minut do

godziny piętnastej. Fer-retti ląduje na Okęciu o godzinie
16.30. O 17 — 17.10 będzie w hotelu po bagaże. Mieli więc
dwie godziny i dziesięć minut czasu. Razem 130 minut i 240
kilometrów do Warszawy. Aby zdążyć, musieli więc jechać z
przeciętną szybkością 120 km/godz., co w praktyce
oznacza, że na odcinkach prostych muszą jechać przeszło
160 km/godz.


— Wronik — powiedział spokojnie Bolski — o godz.

17.05 jesteśmy przed hotelem „Warszawa” na placu
Powstańców w Warszawie. Zrozumieliście?

background image

— Tak jest, obywatelu kapitanie. Jeżeli tylko ta

cmentarna bryczka się nie rozleci.


Włączył silnik, poczekał chwilę, aż nabierze równych

obrotów. Zakręcił wolno.


Zapięli pasy bezpieczeństwa. Nacisnął gaz.

XV

Jechali w milczeniu. Początkowo nawet zupełnie wolno,

ledwo 130 km/godzinę


Wronik zabierał się do tego wyścigu w sposób

systematyczny. Nie ruszał od razu z opętańczą szybkością,
wiedział jak każdy rasowy kierowca, że z szybkością trzeba
się najpierw oswoić, przechodzić z mniejszej szybkości na
większą stopniowo, spokojnie, wyeliminować w możliwie
maksymalnym stopniu zdenerwowanie, robić wszystko,
jakby to było naturalne, że za chwilę będą jechać 200
km/godz. Pamiętał wywiad z Argentyńczykiem Fangio,
który czytał jeszcze, kiedy był małym chłopcem. Tamten
mó-wił wtedy, że prowadzenie samochodu na wyścigach
czy rajdach to nie jest sprawa jechania zawsze najszybciej
jak tylko można, to jest przede wszystkim umiejętność
koncentracji i stopniowego przyzwyczajania się do
szybkości.


Bolski spojrzał na licznik, ale nic nie mówił. Miał

absolutne zaufanie do Wro-nika, był przekonany, że ten wie,
co robi, kiedy teraz, gdy zaczął się ten szaleńczy wyścig z
samolotem, zaczyna nagle jechać wolniej aniżeli
poprzednio. To nie trwało zresztą długo. Po kilku minutach
jechali już z szybkością 160 km/godzinę, drzewa przy szosie

background image

zacierały się w bezkształtne kreski, jakby ktoś zrobił zdjęcie
poruszonym aparatem.


Na każdym dłuższym prostym odcinku jechali już 180

km/godz. Opony piszczały na zakrętach, Wronik prowadził,
mocno wsparty plecami o siedzenie, trzymając kierownicę
prawie wyprostowanymi w łokciach rękami. Dalej milczeli.

Dojechali bez przeszkód do Nidzicy, skąd do Mławy

prowadziła dalej doskonała szosa, z lekko wyprofilowanymi
zakrętami. Przed Mławą na szosie zaczęły się jednak
pojawiać liczne ciężarówki jadące w kierunku miasta.
Wyprzedzanie przy szybkości 150 km/godz nie jest
manewrem prostym, trzeba na to co najmniej odcinka
długości 500 m, aby po wyprzedzeniu samochodu wrócić z
powrotem na prawą stronę szosy. Nic wtedy nie może
nadjeżdżać z przeciwka, nawet w dość dalekiej odległości.
Żaden kierowca, który nadjeżdża, nie wie bowiem i raczej
się nie spodziewa, że oni jadą tak szybko.


Nie była to dobra godzina. Po trzeciej liczne samochody

odwoziły ludzi z pracy. Bolski zaczął się denerwować, jeżeli
gdzieś po drodze, w Mławie czy w Pułtusku, będzie targ —
to koniec. Wozy zablokują drogę i w najlepszym wypadku
będą mogli jechać 40 km/godz. A w takim przejeździe, kiedy
chodzi o uzyskanie przeciętnej 120 km/godz, nie liczą się
zrywy, ale stała wysoka szybkość.


W Mławie nie było targu. Przelecieli przez miasto,

budząc poruszenie wśród przechodniów. Potem był
przejazd przez tory, nierówny jak większość naszych
przejazdów przez tory kolejowe; Wronik zwolnił do 100
km, ale i tak wylecieli w powietrze, a blisko trzy tony
ważący mercedes jak piórko przeleciał kilka metrów nad
powierzchnią szosy. Jechali dalej, Wronik na widok każdego

background image

nadjeżdżającego z przeciwka samochodu zapalał długie
światła. Lecieli wśród lasów jak długi czarny pocisk.


To było kilka kilometrów przed Płońskiem, kiedy

wydarzyła się ta sytuacja. Przed nimi jechał ciężarowy
samochód. Jechał środkiem szosy. Wronik włączył syrenę
alarmową, ciężarówka dalej jechała środkiem szosy,
zwolnili do 150 km/godz, ale nie było już czasu na pełne
wyhamowanie. Ciężarówka dalej tarasowała przejazd. Być
może kierowca nie słyszał syreny, być może tak jak
większość kierowców ciężarówek nie reagował na żadne
syreny. Wronik złożył się do wyprzedzenia i nagle, kiedy
wyjechali na lewą stronę szosy, zobaczyli, że z przeciwnej
strony, jeszcze daleko, jeszcze jakieś 200-300 metrów przed
nimi nadjeżdża mały mikrus. Wronik nie zrobił żadnego
gwałtownego gestu. Gdyby teraz zaczął hamować, bez
wątpienia wpadliby w poślizg, a nie ma żadnej ludzkiej i
boskiej siły, aby wyprowadzić z poślizgu samochód ważący
prawie trzy tony i jadący z szybkością 150 km/godz. Bolski
zacisnął ręce. Wronik przyśpieszył. Mikrus widział zapalone
reflektory, kierowca ciężarówki zapewne już słyszał
alarmową syrenę, ale obydwaj jechali bez zmian dalej.
Ciężarówka środkiem szosy, a mikrus prosto na nich, nie
zjeżdżając ani metra na pobocze szosy, na którym było dużo
miejsca.


Wszystko teraz zależało od kierowcy ciężarówki. Jeżeli

zjedzie na prawą stronę, może jeszcze jakoś się zmieszczą,
jeżeli tego nie zrobi, wpadną z całą szybkością na mikrusa.


Ciężarówka nie zjechała na bok. I teraz Wronik zrobił

manewr, którego Bolski ani przez moment się nie
spodziewał. Włączył dodatkowy silny migacz świateł i
skierował wóz prosto na nadjeżdżającego mikrusa. Zbliżali
się do siebie z szaleńczą szybkością. Już było widać twarz

background image

kierowcy, najpierw zdziwioną, a później przerażoną. I w
ostatniej chwili, kiedy już mieli nieuchronnie wpaść na
siebie, mikrus gwałtownie skręcił na pobocze.


Przelecieli obok, tylnym błotnikiem ocierając się o

zderzak skręcającego samochodu. Bolski odetchnął głęboko.
Dopiero teraz zobaczył, że ma ręce zaciśnięte aż do białości
na małej poręczy przy oknie. Spojrzał na Wronika. Ten był
zupełnie biały pod nie ogolonym zarostem.


Wronik zwolnił, Bolski obejrzał się.

Zobaczył z daleka, kilkaset metrów w tyle zatrzymującą

się ciężarówkę i zarytego w piachu pobocza mikrusa.
Kierowca wysiadł już z samochodu i z daleka wygrażał im
pięścią.


— Jedź dalej — powiedział, jak tylko mógł spokojnie,

zdziwił się brzmieniem własnego głosu.


Jechali teraz wolniej, w zupełnym milczeniu. Po

dłuższej chwili Bolski zapytał:


— Dlaczego to zrobiłeś, przecież to mógł być koniec?

— Nie było innego wyjścia, obywatelu kapitanie. Nieraz

byłem w podobnej sytuacji. Tu jest sprawa prosta, tak jak na
ringu przegrywa ten, kto się pierwszy przestraszy. Poza tym
myślałem trzeźwo, myśmy jechali z szybkością 150
km/godz, o żadnym hamowaniu nie mogło być mowy. Ile
mógł jechać mikrus 50, 60 no chociażby 70 km/godz. Przy
szosie nie było żadnych drzew ani słupów, tylko szerokie
miękkie pobocze, nawet, gdyby się wywrócił, to i tak
niewiele by mu się stało. A wiedziałem, że on musi się
przestraszyć. Zresztą, jak widzieliście, jechał pewno jeszcze

background image

wolniej i zdążył spokojnie wyhamować. To był odruch, w
takiej sytuacji jak nasza, nie ma się nad czym zastanawiać.


Bolski patrzył na tego małego, nie ogolonego chłopaka

pochylonego nad kierownicą i nagle zrobiło mu się jakby
tkliwie, ciepło. Zrozumiał, jak bardzo lubi tego eks-boksera,
który był zawsze tam, gdzie być należało i zawsze
nieprawdopodobnym, wprost podświadomym wyczuciem
podejmował decyzję najbardziej właściwą, jaką można było
podjąć w określonym momencie.


Z trudem przejechali przez Płońsk. W Płońsku jednak

był targ, dziesiątki furmanek blokowało obydwie strony
szosy. Kiedy minęli miasto, Bolski spojrzał na zegarek. Była
godzina 16.30. Ferretti lądował już na Okęciu, Do Warszawy
pozostało im jeszcze 68 km. Obserwował jazdę Wronika i
zobaczył, że sytuacja z mikrusem kosztowała go jednak
wiele nerwów. Wronik prowadził jakby mniej pewnie.


Bolski powiedział:

— Zmieniam cię, ale nie zatrzymuj się, prze

siadamy się w czasie jazdy.

—Tak jest. Niech obywatel kapitan przytrzyma

kierownicę, jak wstanę i przerzucę się przez fotel do tyłu,
wtedy pan usiądzie na moje miejsce.


Tak zrobili, wóz przez chwilę, kiedy Wronik zdjął nogę

z pedału gazu jechał na wolnych obrotach, ale też nie
wolniej niż 80 km/godz. Bolski przesiadł się i też, tak jak
początkowo Wronik, nie od razu przyspieszył, ale
systematycznie rozpędzał samochód. Szosa była doskonała,

background image

szeroka. Za chwilę jechali już znowu z szybkością 160
km/godz.


— Połącz się z Warszawą.

— Tu 7817, tu 7817. Co z Włochem? Odbiór.

— Wylądował na lotnisku — przy mikrofonie był sam

major, wyczuwało się mocne zdenerwowanie w jego głosie
— jedzie taksówką do hotelu — prowadzimy obserwację.
Jak z waszą jazdą, gdzie jesteście? Odbiór.


— Wszystko w porządku. Za 20 — 25 minut będę w

Warszawie. Ułatwcie mi przejazd przez miasto. Jadę do
hotelu.


— Zrozumiałem.

W Łomiankach zobaczyli pierwszy radiowóz. Major

działał błyskawicznie. Przelecieli przez Bielany. Z daleka na
widok skrzyżowania Bolski mrugał długimi światłami
milicjanci zatrzymywali ruch. Mieli wolny przejazd. Ludzie
ze zdziwieniem zatrzymywali się przy jezdni i patrzyli na
wielki czarny samochód pędzący z szybkością 100 km/godz.
przez ulice miasta. Bolski nie myślał już o tym, że ta cała
szaleńcza jazda z punktu widzenia działania operacyjnego
mogła wydawać się niepotrzebna. Ostatecznie mógł
zadzwonić, wydać polecenia i dokładną obserwację
Ferrettiego przejęliby inni. Działał podświadomie, na
wyczucie, wbrew logice, czuł, że on sam musi to wszystko
doprowadzić do końca, a poza tym wiedział przecież, że w
dalszym ciągu nie ma żadnych dowodów przeciwko
Włochowi i żadnych podstaw do jego zatrzymania. Musi
znaleźć te podstawy i czuł, że jest już blisko. Ale mógł to
zrobić tylko sam. Dlatego zdecydował się na ten wyścig z

background image

samolotem. Nie myślał, co będzie, jeżeli się okaże, że się
myli, że tym razem przeczucie go zawiodło.


Podjechali pod hotel. Była godzina 17.10.

Bolski z niepokojem zobaczył tłum ludzi, stojący przed

wejściem. Co tu się stało? Teraz każdy szczegół może
skomplikować akcję. Popatrzył do góry.


W otwartym oknie na X piętrze stał kompletnie pijany

facet i grał na trąbce. Z dołu wołał do niego równie pijany
kolega.


— Karol, nie wygłupiaj się, ludzie śpią. Skacz.

—Wronik, przypilnujcie, żeby nikt mu nie przeszka

dzał. Niech gra dalej. Przyda nam się, jak będzie tu trochę
zamieszania.


Wbiegł do hallu. Od strony recepcji podszedł do niego

mężczyzna w średnim wieku, ubrany w wyraźnie za krótkie
spodnie i długi, zupełnie nie pasujący płaszcz. Powiedział
cicho:


— Jest na górze, z żoną, w pokoju

284. Pakują rzeczy, taksówkę zatrzymali. Czeka na dole.

— Dziękuję. Zostańcie tu w hallu.

Szedł wolno w stronę windy. Za chwilę zobaczy

Włocha, ale nie ma przeciwko niemu żadnych dowodów ani
żadnego pretekstu, aby go zatrzymać. Ma minutę czasu, aby
ten pretekst wymyśleć, tyle tylko, ile winda będzie jechała
na trzecie piętro.

background image


XVI

Stał przez chwilę przed drzwiami pokoju 284 na

trzecim piętrze. Za moment ich zobaczy i wszystko się
rozstrzygnie. Poprawił krawat. Był w nienagannie
skrojonym garniturze, w którym zawsze budził
zainteresowanie kobiet swoją osobą, a mężczyzn krawcem,
który szył garnitur.


Zadzwonił.

— Prego — usłyszał męski głos. Wszedł do środka.

Był już zupełnie spokojny. Wysoki, czarny mężczyzna, ze
zdziwieniem podniósł głowę znad zamykanej właśnie
walizki.


— Czy pan Tino Ferretti?

— Si, ma non capiosco polacco.

— Do you speak English?

— Yes

— Jestem przedstawicielem polskiej Wytwórni

Filmowej — Bolski mówił płynnie po angielsku. —
Nazywam się Alfred Tobrucki. Od dawna chcieliśmy się z
panem skomunikować, ale raczej jest pan nieuchwytny.
Chcielibyśmy zaproponować panu wystąpienie w polskim
filmie.


— Bardzo się cieszę, ale ja, niestety, za kilka minut

wyjeżdżam i nie mam już na nic czasu. Może załatwimy to

background image

listownie. Chętnie jeszcze raz przyjadę do Polski. Oto mój
adres.


Wyciągnął wizytówkę.

— Bardzo przepraszam — powiedział uprzejmie Bolski

— widzę, że trafiłem nie w porę. Próbowaliśmy porozumieć
się poprzednio z panem przez Estradę i Przedsiębiorstwo
Cyrków, ale występował pan ciągle w innych miastach. Jak
nam wiadomo, pańskie występy cieszyły się dużym
powodzeniem, bardzo by nam zależało na współpracy.


Przeciągał rozmowę, szukał sposobu, w jaki mógłby

zatrzymać Włocha.


— I mnie również zależy na współpracy — powiedział

Ferretti. — Proszą do mnie napisać. Teraz spieszę się na
samolot i w żadnym wypadku nie mogę przełożyć odlotu.


Przystąpił do zamykania walizki, dając tym do

zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną.


W tym momencie otworzyły się drzwi od drugiego

pokoju. W drzwiach ukazała się kobieta.


To była najbardziej autentyczna Włoszka, jaką Bolski

widział kiedykolwiek w życiu. Wysoka, bardzo przystojna, o
długich czarnych włosach i jasnej cerze. Takie twarze
można spotkać na starych obrazach albo w reklamowych
tygodnikach zachodnich magazynów. Kobieta pasowała
bardziej do tygodników, miała na oczach ciemne okulary
przeciwsłoneczne w kształcie dużych kółek.


— Pan Tobrucki, moja żona — przedstawił Ferretti.

background image

— Dzień dobry pani — Bolski wykonał najbardziej

luksusowy uśmiech, na jaki go było stać. Takie uśmiechy
rezerwował na wyjątkowe okazje.


— Pan wybaczy — powiedziała łamaną angielszczyzną,

obserwując Bolskiego z wyraźnym zainteresowaniem. — O
szóstej mamy samolot do Paryża i ani chwili czasu. Właśnie
wychodzimy. Taksówka czeka przed hotelem.


— Rozumiem, nie będę przeszkadzał.

Zawahał się.

— Czy państwo pozwolą, że będę im towarzyszył na

lotnisko, w drodze będziemy mieli chwilę czasu. Chciałbym
państwa zorientować w propozycjach naszej wytwórni.


Włoch zawahał się chwilę.

— Proszę bardzo. Zaraz schodzimy.

— Czekam na dole.

Portier wynosił bagaże. Bolski zbiegł do hallu. Przy

recepcji stał mężczyzna w za krótkich spodniach. Wronik
kupował papierosy w kiosku, w którym były też kwiaty.
Bolski podszedł, kupił trzy czerwone goździki. Cicho
powiedział do Wronika.


— Jadę z nimi taksówką. Uważaj. W połowie drogi na

Okęcie spowodujesz kolizję, ale nie za mocną, tak, żeby
można było wyklepać. I postaraj się, aby załoga radiowozu
dość długo spisywała protokół.


Tak jest.

background image


Włoch z żoną wychodzili z windy. Bolski wręczył

kwiaty pani Ferretti. Uśmiechnęła się. To była bardzo
piękna kobieta. Zbieżność przeczuć dziecka ze znalezieniem
dokumentów Kostrzewskiej na plaży nabrała nagle dla
Bolskiego bardzo konkretnego wymiaru. Nie zostawia się
tak pięknej żony.


Pomógł im ulokować się w taksówce. Kiedy ruszyli,

była godzina 17.20.


— Proszę jechać bardzo szybko. Państwo spieszą się

na samolot o szóstej. Płacę podwójnie.


Włoch widocznie rozumiał trochę po polsku,

podziękował Bolskiemu. Z żoną rozmawiali po włosku.
Mówiła szybko, z dużą ekspresją, jak wszystkie Włoszki.


Bolski zaczął komponować.

— Znamy pański kunszt estradowy. Chcemy nakręcić

coś w rodzaju rewii z udziałem aktorów z wielu krajów.
Pański udział byłby dla nas niezwykle cenny.


— Jakie stawki? — spytał konkretnie Ferretti. Nie

zdradzał najmniejszego zdenerwowania. Bolski pomyślał, że
albo Włoch nie ma na sumieniu żadnej Kostrzewskiej, albo
też jest naprawdę znakomitym aktorem, którego
rzeczywiście należałoby zatrudnić w filmie.


— Aktorom zagranicznym płacimy w dewizach, ewen

tualnie część w złotówkach, gdyby to panu odpowiadało.
Szczegóły moglibyśmy omówić po zaakceptowaniu przez
pana scenariusza.

background image

— Kiedy zamierzacie realizować film?

— Na wiosnę przyszłego roku.

— Świetnie, proszę mi przysłać scenariusz.

— Piękna pogoda w Polsce — powiedziała pani

Ferretti — zupełnie jak u nas we Włoszech.


Minęli dawno Grójecką. Dojeżdżali do Okęcia. Eolski

zaczął się niepokoić. Za chwilę mieli skręcić w lewo z asfaltu
na kostkę, już bezpośrednio w kierunku lotniska, a Wronika
nie było widać. Taksówkarz zwolnił przed zakrętem, na
samym zakręcie były tory tramwajowe, samochód już
skręcał.


I wtedy nagle z tyłu ktoś zatrąbił, błysnął światłami a w

chwilę później, w ten ostry zakręt, prawie pod kątem
prostym z dużą szybkością wjechał czarny mercedes.
Oczywiście przy takiej szybkości wpadł w poślizg. Wronik
wiedział, w jaki sposób robi się takie rzeczy jak
kontrolowany poślizg. Wjechał w zakręt dopiero w
momencie, gdy taksówka już skręciła i wolno przejeżdżała
przez tory. W ten sposób wpadł w poślizg znajdując się
prawie równolegle do samochodu, którym jechali, a
ponieważ Wronik jechał szybciej, wyprzedził ich, wielkim
mercedesem zarzuciło, poleciał bokiem kilkanaście metrów
i z piskiem opon zatrzymał się w poprzek jezdni, tarasując
przejazd.


Taksówkarz zahamował gwałtownie. Stanęli w

ostatniej chwili, na kilka centymetrów przed mercedesem.


Eolski odetchnął.

background image

Włoszka zaczęła coś gwałtownie krzyczeć w swoim

języku, czego Bolski nie rozumiał, ale z czego wyłowił tylko
często powtarzane słowo: cretino... Ferretti patrzył na
zegarek. Za 25 minut odlatywał samolot.


Taksówkarz rozpoczął klasyczną warszawską „wiązkę”

pod adresem Wronika, który wysiadał z mercedesa,
stojącego kilka metrów przed nimi. Wronik nic nie mówił,
wyjął 100 złotych, podał taksówkarzowi, który zaraz się
uspokoił.


Nadjechał radiowóz. Bolski od razu podszedł do

milicjantów i głośno powiedział:


— Mam do panów wielką prośbę. Jestem z filmu.

Wiozę aktorów zagranicznych. Ci państwo spieszą się na
samolot. Czy panowie nie byliby uprzejmi i nie zawieźli ich
najpierw na lotnisko, a później spisali protokół.


Sierżant przyjrzał się uważnie śladom na jezdni i

rozstawionym w poprzek samochodom.


— Niestety, bardzo mi przykro. Tu mogło dojść do

poważnego wypadku, a ci państwo są przecież świadkami.
Muszę spisać zeznanie. Proszę usunąć wozy z jezdni i
zatrzymać się na poboczu.


Włoch widocznie zrozumiał, bo zaczął krzyczeć do

Bolskiego po angielsku.


— Ja muszę lecieć, ja stracę przez to kilka tysięcy

dolarów.


— Próbowałem już interweniować. Może dzięki temu

niefortunnemu wypadkowi sfinalizujemy jutro umowę na

background image

film i w ten sposób wyrówna pan swoje straty — powiedział
uprzejmie Bolski.


Minutę po odlocie samolotu do Paryża skończono

spisywanie protokołu. Tą samą taksówką państwo Ferretti
zostali odwiezieni przez Bolskiego do hotelu.


XVII

Major chodził wściekły po pokoju. Bolski przyjechał do

niego do domu prosto z hotelu.


— Co wyście zrobili? Przecież nie mamy przeciwko

nim żadnych dowodów. Ciała Kostrzewskiej nie znaleziono.
A jak my zresztą udowodnimy, że Ferretti miał z nią w ogóle
ostatnio coś wspólnego? Pod jakim pretekstem mam ich w
końcu przesłuchać?


— Wydaje mi się, że należy podtrzymać moją wersję

zaangażowania do filmu. Pożyczymy na pół godziny gabinet
w Centrali Filmowej.


— Kapitanie Bolski — powiedział poważnie major —

zdaje się, że wpakowaliśmy się w nie lada kabałę. Trzeba się
z tego jak najszybciej wyplątać. Zarezerwujcie na wszelki
wypadek bilety dla nich na najbliższy samolot. Kupcie im
dużo kwiatów i zamówcie na jutro tłumacza.


Siedzieli w gabinecie dyrektora Centrali Filmowej.

Major w czarnym garniturze wyglądał cokolwiek śmiesznie.
Bolski pachniał najlepszymi perfumami. Tłumacz żywo
rozmawiał z Włoszką. Mówili o nartach, co Bolski
zrozumiał, zresztą przedtem prosił tłumacza o rozmowę na
ten temat. Tłumacz opowiadał, jak ostatniej zimy złamał
nogę na nartach. Ferretti odpowiedziała coś z uśmiechem.

background image


Bolski włączył się do rozmowy.

— Co pani mówi? — zapytał tłumacza.

— Mówi, że złamanie nogi musi być bardzo bolesne,

na szczęście, jeszcze się jej to nie zdarzyło.


— Tak...

Włoch z zainteresowaniem oglądał umowę.

— To mi odpowiada. Ile czasu potrwałyby zdjęcia?

— Trzy, cztery tygodnie.

— Czy pan zna polską aktorkę o nazwisku Joanna

Kostrzewska? — zapytał spokojnie major. — Chcielibyśmy
obsadzić ją w jednej z ról w tym filmie?


Twarz Włocha pozostała bezbarwna. Pani Ferretti

oglądała zdjęcia rozwieszone na ścianie.


— Kostrzewska, chyba słyszałem. Tak, już wiem, ze

Szczecina, ale to było rok temu, spotkałem ją w tym
pięknym mieście.


— Czy ona nadawałaby się do tej roli?

— Zbyt mało ją pamiętam, to już rok czasu. Wszystkie

polskie aktorki są doskonałe — mówił spokojnie, rzeczowo,
nie zdradzając najmniejszego zdenerwowania.


Major wstał.

background image

— Dziękuję państwu. Może tłumacz pokaże teraz

wytwórnię, a my w międzyczasie przygotujemy umowę.


— Gracia — powiedziała pani Ferretti.

Wyszli. Major przez dłuższą chwilę patrzył uważnie na

Bolskiego.


— No i co. Wyszliśmy na durniów. Tak nie zachowuje

się człowiek, który ma morderstwo na sumieniu.


Bolski milczał.

Po kilku minutach Ferretti z żoną i tłumaczem wrócili

do gabinetu. Major wyszedł zza biurka na ich spotkanie.


— Umowę prześlemy pocztą. Zarezerwowaliśmy dla

państwa samolot na dziś wieczór. Oczywiście, pokryjemy
także wszelkie koszta hotelowe. Serdecznie dziękuję i cieszę
się z nawiązania współpracy.


Ferretti pożegnał się wylewnie. Wychodzili, już byli

przy drzwiach.


— Chwileczkę, jeszcze jedno pytanie — powiedział

Bolski.


Wyjął z portfelu małą kartkę wyrwaną z zeszytu w

kratkę. Podał ją pani Ferretti i zapytał po polsku:


— Czy pani zna ten charakter pisma?

Spojrzała i na jej twarzy pojawił się grymas. Najpierw

zdumienia, a później jakby strachu.

background image

Bolski odczekał chwilę. Milczeli wszyscy. Ferretti i

major patrzyli zdumieni. Bolski powiedział teraz cichym
pełnym troski tonem:


— Dorotka bardzo martwi się o panią.

Stała jeszcze chwilę bez ruchu, potem zakryła twarz

rękami. Wybuchnęła płaczem.


To była Joanna Kostrzewska.

XVIII


— Jak wyście na to wpadli? — spytał major, kiedy

następnego dnia siedzieli u niego w gabinecie.


— Bardzo prosto, chociaż przyznam się, że w ostatniej

chwili

odrzekł

Bolski

byłem

zupełnie

zdezorientowany. Kostrzewska nauczyła się świetnie mówić
po włosku, była znakomicie ucharakteryzowana, oboje
zresztą doskonale grali swoje role. Wyjaśniło mi się
wszystko w momencie, kiedy rozmawiali o nartach.
Powiedziała wtedy, że jeszcze nie miała złamanej nogi, a
pamiętacie, co mówił Wronik o żonie Włocha. Była
mistrzynią narciarską i nieraz miała złamaną nogę. Włoch o
tym szczególe zapomniał widocznie powiedzieć Kostrzew-
skiej.


Zresztą — kontynuował Boiski — od początku cała ta

sprawa wydawała mi się mocno podejrzana. Teraz wszystko
rozumiem. O tym, że Kostrzewska miała wyjechać za
granicę wiedziała na pewno jej matka, marząca o światowej
karierze wybitnie — jak twierdziła — utalentowanej

background image

córeczki. Dlatego tak kręciła w rozmowie ze mną.
Prawdopodobnie wprowadzono w to później Barbarę
Kułacką, której może także obiecano jakiś wyjazd. Stąd jej
telefon. Zorientowały się, że my chodzimy koło tej sprawy i
chciały, abyśmy poszli tropem znalezionej w hotelu kartki
napisanej przez Dorotkę. Dorotka wysyłała zresztą te kartki
do wszystkich dużych miast. Kułacka zadzwoniła, podrzucili
papiery na plażę, zorganizowali to w bardzo krótkim czasie,
w kilka godzin, licząc na to, że się spóźnimy. Myśleli, że
będziemy obserwować samochód, podczas gdy oni od
dawna siedzieli na lotnisku we Wrzeszczu — co stwierdził
wywiadowca z Gdańska. Liczyli na to, że w ten sposób
wyprowadzą nas w pole i zdążą odlecieć do Paryża.


— Ale dlaczego ta zabawa trwała tak długo, blisko

trzy miesiące?


— Tego jeszcze dokładnie nie wiem. Prawdopodobnie

chciał ją nauczyć włoskiego. Może chciał też ułożyć jakoś
swoje sprawy za granicą. Mieli bilety do Paryża, ale jak
sprawdziłem dziś rano także dalszą rezerwację do
Argentyny.


Major wyjął z biurka dwa paszporty. Jeden odłożył na

bok. Wpatrywał się w zdjęcie Kostrzewskiej vell Ferretti.


— W paszporcie jest stempel przyjazdu. To znaczy, że

rzeczywiście żona Włocha musiała przyjechać do Polski. Co
się wobec tego z nią dzieje.


—O tym będę mógł zakomunikować dzisiaj wieczorem.

Załatwiłem z prokuraturą natychmiastową ekshumację
zwłok znalezionych wtedy na plaży w Łebie. Mam
przeczucie, że znaleziona wtedy kobieta doznała kiedyś

background image

złamania nogi, co się da łatwo sprawdzić. Jestem pewny, że
to jest prawdziwa pani Ferretti.


— Będziemy wobec tego musieli oskarżyć Ferrettiego

o morderstwo.


— Nie jestem pewny — odrzekł po chwili wahania

Bolski. — Może ona po prostu sama utonęła, a Ferretti
przyjął to jako zrządzenie losu, które rozwiązuje mu ręce.
To będę musiał jeszcze sprawdzić.


— Co zrobimy z Kostrzewską?

— Może byśmy z nią porozmawiali?

— Ja nic nie wiedziałam, że on przyjechał tu z żoną —

mówiła z płaczem. — Kiedy wyjeżdżał rok temu, powiedział
tylko, że przywiezie dla mnie paszport.


— Po co pani chciała tam jechać?

— Mieliśmy jechać do Ameryki. Miałam tam grać w

filmie. On też.


— Czy pani wie, iż jest bardzo prawdopodobne, że

jego żona nie żyje?


— Co? — wykrzyknęła. — Boże, to niemożliwe, ja nic

nie wiedziałam — wybuchnęła gwałtownym naturalnym
płaczem przerażonej kobiety.


Była bez okularów i makijażu i już nie przypominała

tak bardzo, mimo czarnych włosów i jasnej cery,
autentycznej Włoszki. Ale się dałem nabrać — pomyślał
Bolski.

background image


— Co ja mam teraz robić? — spytała z płaczem

Kostrzewska.


Major i Bolski podnieśli się. Major powiedział wolno:

— O tym, co pani będzie robić później, zadecyduje

prokurator. Na razie niech pani szybko jedzie do dziecka.
Dorotka bardzo na panią czeka...


Wyszła z płaczem.

— No cóż — major zwrócił się z uśmiechem do

Bolskiego — nie wypada mi nic innego jak złożyć wam
najlepsze gratulacje. Jak się okazuje, rzeczywiście lubicie
delikatne sprawy.


— Tak jest, obywatelu majorze. Ale może teraz dla

relaksu dostałbym coś innego. Za dużo tu było kobiet
jednocześnie. To mnie męczy.


— Pomyślimy. Na razie jeszcze raz przyjmijcie

gratulacje.


— Aha — przypomniał sobie major — wypuście tego

cholernego Wronika i dajcie mu tydzień urlopu. Znowu go
będę musiał awansować.


Bolski uśmiechnął się.


KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kocham moją mamę
A Ja wole moją mamę M Jeżowska
1193 A ja wolę moją mamę Majka Jeżowska
A ja wolę moją mamę, TEKSTY PIOSENEK
A ja wole moją mamę
Dlaczego Pan Bóg stworzył pierwszego mężczyznę
kocham moja mame
A ja wolę moją mamę
Adam Maniura Dlaczego nie zostałem kardynałem
M JEZOWSKA a ja wolę moją mamę[1]
A ja wolę moją mamę
Mój Pan mocą moją jest
DLACZEGO PAN JEZU PRZYSZEDŁ NA ZIEMIĘ
A ja wolę moją mamę
Mój Pan mocą moją jest
ARKA NOEGO kocham moja mame
Jacek Salij OP Dlaczego Pan Bóg jest niewidzialny
Dlaczego Pan Bóg jest zły na ludzkość

więcej podobnych podstron