08




















Adam Wiśniewski - Snerg     
  Robot

   
. 8 .    




Tamten świat
    A więc na tym upłynął czas mego pobytu. Czas wypełniony ruchem
bezwładnym, na wpół świadomym, urozmaicony otrząsaniem się ze zdarzeń i
reakcjami podejmowanymi po linii najmniejszego oporu, czas sennego trwania, bez
jednej decyzji, okres oczekiwania na coś i ruchu od ściany do ściany, pobyt
krótki i bezcenny, strawiony na obijaniu się o rzeczy i stany tak się
zazębiające i względem siebie usytuowane, że ostatnie pchnięcie z bezbłędną
precyzją skierowało mnie na tor mi przeznaczony, ku drzwiom jakimś, ku jednym z
tysiąca drzwi po to tylko, abym przekręcił w nich klucz - i na tym koniec.
Zostałem więc skreślony z listy i wracałem w głąb nocy, do samego źródła, które
mnie z siebie wydało. Tak to sobie właśnie zawsze wyobrażałem: powrót jako
upadek w czarną otchłań.
    Ale cóż to zaprzątało mi myśli? Byłby to dokonywany w czasie
lotu, na krótko przed roztrzaskaniem się, ostatni rachunek sumienia? Niedorzeczność: ani tak długotrwały upadek
nie był możliwy, ani nie było świadomego powrotu. Co się zatem stało?

    Myślałem coraz trzeźwiej. Pierwsza nasunęła mi się obawa, że
Rekrut poraził mnie z miotacza, zanim mu go wyrwałem z ręki, bo miałem wrażenie,
że oślepłem. Inaczej też można było wytłumaczyć sobie wrażenie nieustannego
spadania: pewnie wisiałem w przestrzeni, ciągle w tym samym miejscu, ale w
stanie nieważkości, który wywoływał identyczne sensacje jak spadanie w przepaść.
Ze wszystkich stron ogarniała mnie wypełniona rtęcią nieprzenikniona ciemność.

    Rtęć? Skąd się tutaj wzięła albo raczej - w jaki sposób ja się
w niej znalazłem? Gubiłem się w domysłach: wszystkie opierały się na założeniu,
że wciąż znajduję się gdzieś nie opodal miejsca walki - o kilka zaledwie kroków
od swego prześladowcy, który nie powinien opamiętać się prędzej ode mnie, gdyż w
przeciwnym razie zdążyłby sięgnąć po drugi, przyniesiony z magazynu miotacz
promieni. Byłem jednak zabezpieczony przed promieniowaniem lepiej, niż mogłem
sobie tego życzyć. Rtęć powstrzymałaby wysłaną przez miotacz śmiertelną dawkę.
Dołączyłem do tego faktu przedziwny zbieg okoliczności, że na krótko przed
atakiem Rekruta włożyłem na siebie aparat tlenowy, co teraz ratowało mnie przed
uduszeniem się, i otrzymałem trudny do przyjęcia, choć narzucający się rezultat:
w chwili śmiertelnego zagrożenia Mechanizm brał mnie pod swoją opiekę i robił to
najlepiej, jak umiał. Ale nie mogłem się z tym pogodzić: niezwykłego zbiegu
okoliczności nie chciałem nazywać cudem ani też tłumaczyć nieskończonymi
możliwościami Mechanizmu.
    Raz jeszcze prześledziłem w myśli, sekunda po sekundzie,
wszystko, co działo się od chwili mojego wejścia do pokoju cieni, szczególnie
uważnie koncentrując się na walce z Rekrutem. Co znajdowało się poza mną w
momencie, kiedy zostałem przez niego pchnięty w piersi? Znałem już dobrze plan
pokoju i położenie wszystkich przedmiotów w krytycznej chwili, toteż z łatwością
mogłem usunąć ostatnie wątpliwości. Odpowiedź brzmiała: lustro! Rzekome lustro -
dodałem. Był tam w ścianie zbiornik z rtęcią, do którego wpadłem z całym
impetem. Nie pojmowałem jednak, dlaczego ta rtęć, tworząc nie osłoniętą niczym i
prostopadłą do podłogi powierzchnię, nie wylewała się do pokoju, co ją tu -
dookoła mnie - utrzymywało. Wycięty w ścianie z tamtej strony, wypełniony rtęcią
i idealnie imitujący zwykłe lustro prostokąt nigdy by mi nie nasunął żadnego
podejrzenia, chyba że dotknąłbym ręką jego powierzchni, co jednak w czasie
golenia nie nastąpiło.
    Zanurzony całkowicie w rtęci mogłem poruszać się w niej i
pływać. Dopóki trwałem w bezruchu, nie czułem w ogóle jej obecności: ani
wywołanego nią ciśnienia hydrostatycznego, które - gdyby istniało - zmiażdżyłoby
mnie natychmiast, ani - co za tym idzie - opisanego prawem Archimedesa parcia ku
górze, które wyrzuciłoby mnie na powierzchnię jak ciśnienie wody wyrzuca na
wierzch zanurzony w niej pęcherzyk powietrza. Ale najlżejszy ruch, bodaj palcem,
zdradzał natychmiast jej istnienie poprzez opór, jaki mu stawiała opór zawsze
proporcjonalny do gwałtowności ruchu ręki lub nogi. Zrozumiałem wreszcie, że
przestał tu istnieć ciężar rtęci, czyli siła wzajemnego przyciągania między nią
a ziemią, lecz dalej utrzymywała się jej bezwładność, to znaczy właściwa
wszystkim masom zdolność do opierania się działającym siłom.
    Płynąłem przed siebie coraz śmielej. Może zresztą kołowałem w
miejscu; brak stałego punktu odniesienia uniemożliwiał mi ocenę przebywanej
odległości. Naraz zetknąłem się z twardą ścianą. Wpłynąłem do jakiegoś kąta.
Przed sobą wyczułem okrągły otwór w stropie. Wydostałem się przezeń na zewnątrz.
Gdzie? Wstrzymałem oddech. Ściągnięta z włazu pokrywa spoczywała z boku.
Przesunąłem dłońmi po powierzchni utworzonej z szorstkich kwadratowych płyt.
Odbiłem się nogami od krawędzi otworu i popłynąłem nisko nad czymś, czego
jeszcze nie śmiałem nazwać, aż dotarłem do niewielkiego uskoku. Tutaj śliska i
obła powierzchnia zagrodziła mi drogę. Co to? Liczyłem po kolei: chodnik,
krawężnik jezdni, koło z charakterystycznymi wyżłobieniami na oponie, wreszcie
maska samochodu... i ręka zawieszona nad klamką drzwiczek. Serce waliło mi z
podniecenia wywołanego niezwykłością kolejnych odkryć.
    Przy samochodzie stał naturalnej wielkości posąg kobiety.
Opłynąłem ją kilka razy wokoło. Skamieniała z rozwianymi włosami, w pozie
wyrażającej gotowość do skoku na chodnik. Posąg tylko jedną stopą stykał się z
asfaltem jezdni. Wodziłem po nim dłońmi: w dotyku przypominał posągi z pokoju
cieni. Zdawało się, że jest tak samo jak one doskonale nieruchomy i tak samo
masywny, jakby odlany z materii wielokrotnie cięższej niż ołów. Popłynąłem kilka
metrów dalej : z drugiej strony samochodu stał posąg mężczyzny. Trzymał na ręku
kilkuletniego chłopczyka. Zastygł w półprzysiadzie, z twarzą zwróconą ku niebu.
Dziecko obejmowało go oburącz za szyję. Mężczyzna wolną ręką sięgał po leżącą na
jezdni walizkę. Nie zatrzymywałem się przy nim dłużej.
    Wróciłem do pierwszego posągu, przepłynąwszy doń ponad dachem
samochodu. Położyłem dłonie na jego twarzy. Nie mogłem się nadziwić, wiedząc,
kim jest, kogo przedstawia. Taka więc była Jeza Tena, zanim dostrzegła czarną
plamę, w chwili opuszania swego Samochodu. Okrąg zdarzeń zamknął się. Ze swym
czasem teraźniejszym zostałem przeniesiony do jej przeszłości, przy czym jej
czas (w tejże przeszłości), jeśli nie zatrzymał się całkiem w miejscu, to bliski
był tego stanu. Dla niej ułamek sekundy, dla mnie kilkanaście minut - oto była
zasadnicza różnica i wszystko inne z niej właśnie mogło wypływać. Stała przede
mną spętana spowolnionym czasem kobieta, której pamiętnik zawierał opis naszego
spotkania w tym miejscu. Nie musiałem widzieć jej twarzy - i bez tego wszystko
się zgadzało. Przybyłem tu dokładnie w chwili (nie liczyła się żadna inna
sekunda), kiedy przepełniona trwogą pamiętnej nocy i czwartego czerwca ubiegłego
roku ruszała w stronę wejścia do schronu. Zamknęło się jedno z ogniw długiego
ciągu przyczyn i skutków. Wiedziałem już, skąd przybyły posągi do pokoju cieni.
Drżałem z wrażenia, świadom mocy czegoś, co ledwie otarło się o moją wyobraźnię.

    Z uczuciem wzrastającego napięcia, wywołanego oczekiwaniem na
spodziewane dopełnienie się niepełnego jeszcze obrazu całości, odpłynąłem od
Teny, nurkując w głąb obszaru zalanej rtęcią nocy. Wszystko było tu nią
przysłonięte, zanurzone w niej aż po nieosiągalne brzegi: ściany mijanych domów,
słupy latarń, sznury stłoczonych na jezdni i barykadujących chodniki aut oraz
przemykające kiedyś między nimi skulone postacie ludzi - teraz ścięte
znieruchomieniem zimne bryły, manekiny przykute do dna, gładzone moimi dłońmi.

    Poruszałem się po omacku jak wciągnięty na dno jeziora ślepiec.
Czy byłem aż tak oszołomiony, że myśl, która jako jedna z pierwszych powinna
była rozjaśnić mroki mojej niewiedzy, nawiedziła mnie dopiero teraz? Przecież
pływałem cały czas w powietrzu! Nie w rtęci, lecz w powietrzu, zapewne
przejrzystym dla nich jak kryształ, którego bezwładność tyle razy została tu
zwielokrotniona, ile razy masa posągów była większa od mojej.
    Płynąc tuż ponad chodnikiem ocierałem się raz po raz o różne
przeszkody. Najczęściej były to zastygłe w najrozmaitszych pozach lub fazach
ruchu postacie ludzi, niekiedy zawieszone w locie nad płytami chodnika, widać
powstrzymane w skoku, który wchodził akurat w skład kolejnych elementów ich
szybkiego biegu. Tym osobliwościom poznawanego świata dziwiłem się najbardziej.
Nie dowierzając sobie, sprawdzałem wielokrotnie położenie posągów, aby przekonać
się za każdym razem, że rzeczywiście podeszwy butów oderwane były od chodnika,
czasami na znaczną odległość, a równocześnie cały posąg, chociaż tak masywny,
wcale nie spadał, lecz trwał nieruchomo w przestrzeni; kpiąc sobie z praw
świata, z którego wyniosłem zupełnie inne doświadczenia. Był to zapewne
najlepszy przykład ilustrujący różnicę między masą a ciężarem ciała, ale
bodajbym miał tu tylko takie kłopoty jak wyszukiwanie dobrych przykładów.
    Każdy mój ruch wymagał znacznego napięcia mięśni. W zasadzie
pływałem stylem naśladującym ruchy pływaka nurkującego na dnie basenu. Ale o
ileż więcej wysiłku kosztowało mnie przebycie dziesięciokrotnie mniejszej niż w
basenie odległości! Od pokonywania oporu odrzucanych poza siebie wielkich mas
przemienionego w rtęć powietrza stężały mi muskuły; zmęczenie mięśni graniczyło
już z bólem. Zatrzymywałem się coraz częściej kompletnie wyczerpany.
Postanowiłem wrócić do otworu.
    I wówczas nastąpiło to, co groziło mi od samego początku i
czego dość długo udawało mi się uniknąć: zabłądziłem. Dotąd wyobrażałem sobie,
że łatwo zdołam trafić do otworu, chociażby trzymając się w pobliżu krawężnika
jezdni. Nieszczęście jednak polegało na tym, że nie mogłem go odszukać.
Wystarczyło jedno zbyt silne odbicie nogami od głowy jakiegoś posągu i zawisłem
w przestrzeni, nie docierając do kolejnej przeszkody. Niezwłocznie zawróciłem w
stronę miejsca, z którego wypłynąłem, ale było to już inne miejsce i nie
zetknąłem się tam z niczym. Pomyliłem strony i straciłem kontakt z ulicą. Aby
gdzieś znaleźć jakiś stały punkt oparcia, kręciłem się dookoła siebie, pływałem
to niżej, to wyżej, machałem rękoma, zawracając co chwila to w jedną, to znów w
przeciwną stronę. Bez żadnego skutku: równie dobrze mogłem zbliżać się do
jezdni, jak i od niej oddalać.
    Jeszcze raz spróbowałem zachować spokój i płynąć prosto przed
siebie w jakimkolwiek obranym przypadkowo kierunku. Przecież musiałem natrafić
wreszcie na ścianę jakiegoś domu. Wytrwale trzymałem się tego postanowienia
przez dłuższy czas, aż do chwili, kiedy się opamiętałem, rozumiejąc już, jakie
ryzyko zawiera w sobie ta pochopna decyzja. Może płynąłem prosto ku niebu!
Sparaliżowany tą myślą zatrzymałem się w miejscu. Odtąd nie byłem w stanie
uczynić najmniejszego ruchu, ponieważ wyobrażałem sobie, że ten ruch oddali mnie
od ziemi w stronę nieba.
    Nie wiedziałem już, gdzie jestem i w którą udać się stronę.
Straciłem poczucie kierunku ku dołowi i ku górze. Doskonała ciemność i stan
nieważkości sprawiały, że nie miałem żadnej orientacji w przestrzeni, w której
pojęcia "góry" i "dołu", tak dla mnie dotąd oczywiste, były już tylko pustymi
terminami.
    Wtem ciszę rtęciowej nocy rozdarło tuż przy moim uchu basowe
chrapanie. Zamarłem na ułamek sekundy. Jednym rzutem rąk i nóg odbiłem się od
tego miejsca, które - właśnie to miejsce, źródło obrzydliwego dźwięku - ukąsiło
mnie boleśnie w szyję. Nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co robię,
wyrwałem zza pasa miotacz i wypaliłem w stronę potęgującego się charkotu.
    Świat
zawirował mi w oczach, w oczach - które przejrzały. Stałem na wierzchołku
jasnofioletowego stożka, o podstawie w kształcie wydłużonej elipsy wspartej na
ścianie wieżowca, którego szczyt majaczył gdzieś w dali. Z tyłu piętrzył się
pionowo w górę mętny miraż zatłoczonej ulicy. Poza czarnymi plamami moich
szeroko rozstawionych nóg, w odległości nie większej niż jakieś dwa metry od
butów płonęła ostrym, srebrno-fioletowym blaskiem para błoniastych skrzydeł.
Wykonałem zwrot i przesunąłem wylot miotacza, celując gdzie indziej. Trzymałem w
ręce silny reflektor oświetlający nawet dość odległe przedmioty. Najbliższym
obiektem był nietoperz. Znów skierowałem na niego wylot groźnej broni. Wcale nie
płonął, jak wydało mi się za pierwszym razem: tyle tylko, że był dobrze
oświetlony. Ujrzałem, jak zadrżał lekko w poruszonym przeze mnie powietrzu,
zanim znów znieruchomiał z rozpostartymi skrzydłami.
    Radość przepełniła mi serce. Wielki, wypełniony strumieniem
liliowego światła stożek, posłuszny ruchom mojej ręki, omiatał ścianę
sąsiedniego domu. Z wolna zaczynałem domyślać się, co się stało: w ciemności
rozbiłem sobie kark o zawieszonego w przestrzeni nietoperza. To nie on się
poruszył, lecz ja na niego wpadłem. Wydawane przez niego ultradźwięki, w nor
oralnych warunkach w ogóle nie odbierane przez ludzkie ucho, tutaj słyszałem
jako niskie basy. Co jednak stało się z moim miotaczem? Czy z tego samego
powodu, zamiast wysyłać niewidzialne i śmiercionośne promienie gamma, stał się
źródłem światła widzialnego, jak zwykły reflektor?
    Orbitowałem na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią,
wznosząc nogi prostopadle w stronę nieba. Zarysowana w rozproszonym świetle
miotacza i iskrząca się tu i ówdzie ulica wspinała się szerokim łukiem ponad czy
raczej pod moją głową. Świat odwrócony do góry nogami doprowadzał mnie do
mdłości. I przekręciłem się w przestrzeni, opuszczając nogi w kierunku jezdni.
Wstęgę szerokiego cienia dziobały gdzieniegdzie odbite od niklu refleksy.
Przekroiłem ją wzdłuż wylotem miotacza: ukazały mi się w dole pudełeczka
samochodów i drobne figurki ludzi.
    Niewielka część obszaru powietrza zanieczyszczona była
zwichrzoną mgiełką kurzu lub dymu. Z tej strony, gdzie powietrze zachowało
doskonałą przeźroczystość, opuszczający miotacz snop światła stawał się
niewidoczny; za to tym lepiej wydobywał z ciemności i oświetlał różne sceny
uliczne. Wydawało mi się, że umiem wskazać położenie włazu dla monterów
instalacji, jak go nazwała w swoim pamiętniku Tena, czyli wylotu kanału
łączącego ze sobą schron i kopię dawnego miasta. Nieco w tyle za rogiem
wysokiego gmachu, po przeciwnej stronie ulicy czernił się na środku chodnika
mały krążek. Nie musiałem się już obawiać, że nie znajdę powrotnej drogi, bo
wyjście znajdowało się w polu mojego widzenia.
    Od ściany najbliższego wieżowca dzieliła mnie odległość
kilkunastu metrów. Podpłynąłem do niej. Najpierw napotkałem wzrok rozebranego do
pasa mężczyzny, który z silnie pobladłą twarzą stał przy oknie i przez szybę
kamiennymi oczami wyglądał na ulicę. Odniosłem wrażenie, że mnie dostrzegł, ale
nie było to możliwe. Musiałbym tkwić przed oknem co najmniej kwadrans, aby jego
oczy mogły zarejestrować moją obecność, jako trudne do uchwycenia, bo
krótkotrwałe mignięcie czarnej rozmazanej plamy. Gdyby akurat mrugał w tym
czasie, to nawet tego by nie dostrzegł.
    Podniosłem się do wyższego piętra. Poprzez szyby okien
świeciłem do wnętrza mieszkań i zaglądałem do nich. W niektórych pokojach nie
było już nikogo. Zmięte kołdry lub koce zaścielające puste łóżka, rozrzucone na
podłodze, jakby pogubione części garderoby, tu wywrócone krzesło, tam stolik,
gdzie indziej skorupy rozbitego wazonu, czy zawartość popielniczki wysypana na
prześcieradło - cały ten nieład wymownie świadczył o pośpiechu i zdenerwowaniu,
z jakim opuszczali swe mieszkania ich lokatorzy. Alarm zaskoczył ich przy braku
światła elektrycznego. Niewykluczone też, że budzili się i ubierali w całkowitej
ciemności, bo padająca z góry tajemnicza poświata - o której pisała Tena mogła
nie docierać do wszystkich okien.
    Natknąłem się na otwarte okno i wpłynąłem do pokoju. W małym
łóżeczku leżały obok siebie bliźnięta. Na wygładzonej i podciągniętej pod brody
kolorowej kołderce spoczywały ich wyłożone na wierzch ręce. Dziewczynki, patrząc
przed siebie w sufit, uśmiechały się nieruchomymi twarzyczkami. Gdzie się
podziali ich rodzice? Wszystkie drzwi tego mieszkania stały przede mną otworem.
Również nie zamknięte były drzwi na klatkę schodową. Część zaklinowanej między
piętrami windy wystawała ponad poziom podłogi. Czyjeś palce obejmowały kamienną
krawędź piętra, przebijając się przez drzazgi rozbitej szybki. Zajrzałem przez
wąską szczelinę do wnętrza windy. Jej więzień, młody mężczyzna, podciągał się na
rękach do szpary i w tym wysiłku stężał. Niestety, szpara była zbyt wąska, aby
mógł się tędy wydostać. Nie rozumiałem, jak mogło dojść do takiej sytuacji.
Przecież winda unieruchomiona została już wcześniej brakiem prądu, a nie
spowolnieniem czasu. Czy uwięziony w niej człowiek, zapewne ojciec dziewczynek,
zanim znalazł się w pułapce, zjeżdżał na dół, czy przeciwnie - wracał do swojego
mieszkania? Zgodnie ze źródłem wiadomości, jakim był dla mnie pamiętnik Teny,
przerwa w dopływie energii elektrycznej nastąpiła jeszcze przed ogłoszeniem
alarmu. Wobec tego, jakąkolwiek by przyjąć wersję wypadków, nie mogłem
wytłumaczyć sobie zagadki otwartego mieszkania pozostawionych w nim bez opieki
dziewczynek.
    W drugim pokoju również panował wzorowy porządek. Zakłóciło go
dopiero moje wtargnięcie tutaj w wirze poruszonego przeze mnie powietrza kręciła
się nad krzesłem kartka papieru. Chwyciłem ją oburącz i jak kawał platynowej
blachy ściągnąłem na powierzchnię stołu. Gdy podniosłem rękę, znów zawirowała.
Wzburzone powietrze nie chciało się uspokoić. Kartka zawierała jakiś krótki
tekst, ale nie mogłem przytrzymać jej ręką w obawie, że oświetlę sobie palce
promieniami padającymi bezpośrednio z miotacza. Może byłem w błędzie, jednak
wolałem nie ryzykować. Domyślałem się, że tylko światło rozproszone na
otaczających mnie przedmiotach, tylko odbite od nich nie ma własności
zabójczych. Promienie z miotacza padające wprost na moje ciało mogły mnie
porazić. Przycisnąłem kartkę znacznym ciężarem, a mianowicie przetoczonym na nią
ze środka stołu długopisem. Nie opłacało się jednak tego robić, ponieważ treść
kartki okazała się dość błaha: "Jeżeli wrócisz po północy, to zadzwoń do Sary".

    Wydostałem się ponad ulicę. Z wielu okien sąsiedniego wieżowca
wychylały się postacie ludzi. Ruch ich, jeżeli w ogóle istniał, przypominał
powolnością żółwie tempo obrotu małej wskazówki zegara. Może z tej strony było
lepiej widać, czy raczej przeciwnie - prawie wcale nie można było zobaczyć, co
się dzieje w górze, bo niektóre osoby wychylały się z okien aż do pasa. Twarze
zastygły z oczami zwróconymi na krawędź dachu.
    Na jednym z okiennych parapetów stał mężczyzna. Kiedy
podpłynąłem do niego bliżej, ujrzałem go z boku. Zdziwiłem się na widok bardzo
ryzykownej pozycji jego ciała. Odważył się wyglądać spoza przebiegającego ponad
oknem gzymsu. Wprawdzie nogami wspierał się na parapecie, ale całym tułowiem
wisiał nad przepaścią. Udało mu się mimo wszystko utrzymać równowagę tylko
dzięki temu, że kurczowo zaciśniętymi palcami ręki obejmował występ muru. Rękaw
marynarki razem z mankietem białej koszuli ściągnęły mu się aż do łokcia,
odsłaniając nabrzmiały wysiłkiem muskuł i skręcony przy przegubie ręki zegarek.
Zaświeciłem z bliska: wskazówki zatrzymały się na godzinie trzeciej trzynaście.
Strzałka sekundnika stała na ósemce. Czyli że do trzeciej czternaście brakowało
jeszcze dwudziestu sekund. Na moim zegarku, który również widziałem w świetle
odbitym od ściany, była godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt osiem. Ponieważ
z pokoju cieni zostałem wypchnięty mniej więcej za kwadrans jedenasta
(dwudziesta trzecia - jeżeli przypadał w schronie umowny wieczór), zatem
znajdowałem się w mieście już od godziny i trzynastu minut.
    Godzina trzecia, minut trzynaście i czterdzieści sekund -
powtórzyłem w myśli. To był aktualny czas skamieniałego miasta. Syreny odezwały
się osiem minut temu - o trzeciej pięć. O godzinie trzeciej dziewiętnaście -
zgodnie z relacją Teny - nastąpi katastrofa. Jeżeli nie chciałem zginąć tutaj
razem z mieszkańcami miasta, musiałem możliwie najszybciej ustalić dokładny
stosunek dwóch zupełnie różnych czasów.
    Tempo biegu wszystkich procesów w otaczającej mnie przestrzeni
było prawie niedostrzegalne. Wskazówka sekundnika na zegarku człowieka, w którą
się wpatrywałem z bijącym sercem, nie zmieniała swojego położenia. Tak jak
zastygła na ósemce, tak bez przerwy na niej trwała. Czyżby zegarek ten w ogóle
nie chodził? To też było możliwe. Ten akurat mógł być zepsuty. Ile czasu
brakowało do zapowiadającego katastrofę wstrząsu? Spojrzałem w dół, pod siebie,
na drugą stronę ulicy. Znajomy płaszcz, ten sam, który wisiał na poręczy krzesła
w pokoju zalanym magmą, teraz czerwienił się na drobnej sylwetce Teny. Jeszcze
nie minęła czarnego krążka. Odetchnąłem z ulgą.
    Snop światła, którego zarówno natężenie, jak i rozwartość
mogłem regulować specjalnym przyciskiem, omiatał twarz przylepiającego się do
mnie mężczyzny. Przepłynąłem na drugą jego stronę. Widziałem szeroko otwarte,
jakby zastygłe w krzyku usta i niebieskie oczy śledzące nieruchomymi źrenicami
czarną pustkę nieba. Tam, gdzie patrzył - w górze, nie mogłem się doszukać
niczego interesującego - po prostu jednostajna ciemność; za to silny połysk na
gałkach oczu mężczyzny i lśnienie spoconej twarzy, jeżeli nie były oznakami
gorączki...
    Zaświeciłem przez szeroko otwarte okno do wnętrza pokoju.
Ujrzałem kilkanaście osób skamieniałych w różnych pozach. Mniej więcej połowa
obecnych siedziała przy długim zastawionym półmiskami i resztkami jedzenia
stole. Przy szyjce wywróconej karafki kwitła na obrusie brunatna plama.
Przysłaniał ją zawieszony w pobliżu łokieć podrywającej się z krzesła kobiety.
Jeszcze jeden mężczyzna unosił się z siedzenia. Był już prawie wyprostowany.
Wspierał się o stół zaciśniętymi pięściami, wokół których wzdęło się kilka fałd
silnie zmarszczonego obrusa. Gęsta smużka tytoniowego dymu snuła mu się ponad
brwiami. Pozostali ludzie siedzieli spokojnie przy stole zwróceni do siebie
twarzami albo stali z kieliszkami w rękach w różnych kątach pokoju. Ktoś
podnosił filiżankę z kawą, kto inny przechylał nad ustami opróżniający się
kieliszek. Większość butelek była już prawie pusta.
    Alarm zaskoczył ich podczas nocnego przyjęcia. Dlaczego nie
spieszyli do schronów? Czemu nie ulegli powstającej panice? Może w tak licznej
grupie czuli się bardziej bezpiecznie. Może uspokajali się wzajemnie, tłumacząc
sobie jakoś przyczynę nocnego zamieszania. Znalazł się pewnie ktoś, kto sam
bagatelizując sytuację umiał innym przekazać własny punkt widzenia na to, co się
działo na ulicy. Zapewne alkohol był głównym sprawcą ryzykownej akrobacji
przechylonego nad przepaścią śmiałka.
    Ale trafiłem akurat na chwilę, w której coś się już tutaj
zaczynało dziać. Jakieś wydarzenie poruszyło niektórych bardziej przytomnych
gości. Świadczyły o tym dynamiczne postawy dwojga osób, podrywających się ze
swych miejsc. Oczy ich zwrócone były w kierunku okna. Nie mogli mnie jeszcze
zobaczyć, bo moja obecność tutaj była dla nich zbyt krótkotrwała. Więc patrzyli
na stojącego w oknie. Czy coś do nich mówił? Zaświeciłem mu w twarz: to był
krzyk. Dopiero teraz ujrzałem posąg jeszcze jednego mężczyzny, który zderzał się
ze ścianą tuż przy oknie. Nie widziałem go dotąd dlatego, że patrzyłem w głąb
pokoju, a on tkwił z prawej strony, poza szybą otwartego do środka pokoju okna.
Odłamki rozbitej szyby wisiały w przestrzeni objętej ramą. W nieregularnej
dziurze tkwiła zanurzona po łokieć i wyciągnięta w stronę stojącego na parapecie
ręka nadbiegającego posągu. Podawał ją szalonemu akrobacie po najkrótszej linii,
a ta wiodła przez szybę.
    Spojrzałem na zaciśniętą na gzymsie dłoń. Strzałka sekundnika
wciąż stała na kresce ósemki, może zaledwie jedną dziesiątą milimetra dalej,
jednak różnica była nieuchwytna. Przeniosłem wzrok na występ muru: kawał tynku
razem z zaciśniętymi na nim palcami nie przylegał już ściśle do ściany domu.
Przepłynąłem wyżej i zaświeciłem z góry; zobaczyłem, że urwany fragment gzymsu
dzieli od muru odległość kilku centymetrów.
    Odbiłem się od zewnętrznej ściany domu, aby objąć wzrokiem cały
gmach. Odnalazłem zwężonym strumieniem z miotacza jasną tasiemkę chodnika i
policzyłem piętra. Było ich trzydzieści sześć. Patrzyłem na zastygłą przede mną
scenę, jakbym oglądał trójwymiarowe zdjęcie. Czy coś mogło go jeszcze uratować?
A czy w ogóle możliwa była moja ingerencja w przeznaczony im los?
    Zdjąłem z bioder pasek od spodni, zawiązałem na nim pętle i
założyłem je na obydwie zbliżone do siebie dłonie: na tę, którą wyciągał w głąb
pokoju spadający i na drugą - podawaną mu przez nadbiegającego. Zaraz po
wykonaniu tej czynności uświadomiłem sobie, że taki zabieg nie ma tu żadnego
sensu. Cóż znaczyła wątła nić pajęcza łącząca ze sobą dwie bardziej od lokomotyw
masywne bryły! Należało użyć więzów należących do tego świata.
    Dałem nurka w głąb pokoju. Spowodowany tym wiatr wywrócił na
stole kielich z bibułkowymi serwetkami i porwał kilka z nich aż pod sam sufit.
Papierki oto, co byłem w stanie poruszyć z miejsca i, chyba niewiele więcej.
Rozejrzałem się bezradnie na wszystkie strony: Może jakiś sznur od żelazka -
pomyślałem. Gdzie jest kuchnia? W półotwartych drzwiach stał, tarasując sobą
drogę, posąg kobiety. Druga kobieta mijała ją w przejściu z uniesionymi nad
głową rękoma, w których trzymała ciężki półmisek. W tej chwili nie zdołałbym się
tamtędy przecisnąć, a na zmianę położenia ciał trzeba było czekać co najmniej
trzy godziny. Wszystko, co wpadało mi w ręce albo sprawiało wrażenie
przyspawanego do podłoża, albo zupełnie nie nadawało się do akcji ratunkowej.
Przy każdym ruchu powietrze stawiało niezwykle silny opór. Dyszałem ciężko przez
cały czas.
    Zdobyłem się jeszcze na ostatni wysiłek i przytargałem (właśnie
przytargałem) pod okno - sam nie wiedziałem w końcu po co - długą spinkę do
włosów. Wyrwałem ją z warg zajętej czesaniem się kobiety. W normalnych warunkach
ważyłaby pewnie kilka dekagramów; tutaj mocowałem się z nią, napotykając na taki
opór, jakby uwiązana została do ust kobiety jakąś niewidzialną grubą sprężyną.
Przy każdej gwałtownej próbie zmiany jej położenia wrzynała mi się w palce,
przede wszystkim z powodu swojej znikomej - w stosunku do masy - powierzchni.
Kiedy z pokaleczonymi dłońmi zaciągnąłem ją do okna (nie było to zwyczajne
dźwiganie), wyśliznęła mi się z ręki i wyleciała nad ulicę. Teraz, gdy ręce
zmieniły nieco swoje położenie, pasek rozluźnił się i zsunął. Nie poprawiłem go,
ponieważ uważałem, że taka nić nie zdoła utrzymać masy spadającego mężczyzny,
którą można było porównać chyba tylko z bezwładnością dużego okrętu. Skamieniałe
w krótkotrwałym błysku dłonie nie umiały się odnaleźć, a ja nie byłem w stanie
przyjść im z pomocą, chociaż miałem na to tak wiele czasu.
    Ogarnęła mnie wściekłość. Nie dlatego wprawdzie, żebym aż tak
bardzo przejął się losem spadającego człowieka (i tak życie jego, podobnie jak
życie wszystkich tu obecnych, liczyło się na minuty, bo przerywała je zguba
całego miasta), lecz z tego powodu; że okazywałem się taki bezradny w sytuacji,
w której - jak misie wciąż jeszcze wydawało - tak wiele mogłem uczynić. Byłem
przekonany, że tylko sznur lub podpora wykonane z materiału, który należał do
skamieniałego miasta, mogłyby utrzymać ciężar mężczyzny. Lecz nawet gdybym
znalazł coś odpowiedniego, nie zdołałbym niczego przenieść na miejsce. Pot zalał
mi oczy. Nie miałem już nawet siły rozgarniać powietrza. Zerknąłem na swój
zegarek. Wskazywał szesnaście minut po północy. Zawisłem nieruchomo w
przestrzeni ponad głowami siedzących. Mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa.
    Mijały dziesiąte części sekundy. Karafka z częścią nie rozlanej
wódki, która jeszcze przed moim przybyciem tutaj przetoczyła się nad krawędź
stołu, a potem trwała na niej, jakby przylutowana - teraz wisiała już jakieś
pięć centymetrów poniżej powierzchni stołu. Trwała w swym niezwykle zwolnionym,
ale nieubłaganie kontynuowanym spadku na podłogę. Temu samemu prawu podlegał
człowiek przechylony ponad przepaścią ulicy. Na co tu właściwie -zużyłem tyle
energii, skoro niczego nie dokonałem? Gdzie ukrywała się przyczyna mojego
całkowitego wyczerpania? Patrzyłem dookoła siebie: ponad popielniczkami stały
szare słupki wirującego w powolnym tempie popiołu, zdmuchnięte moimi ruchami nie
dopalone zapałki zaśmiecały obrus, wyżej unosiło się kilka zmiętych bibułkowych
serwetek, włosy obecnych falowały w łagodnym ruchu powietrza.
    Wzrok mój spoczął na twarzy spadającego. Nie dostrzegłem na
niej prawie żadnej zmiany. Jakaś drzazga sterczała mu z policzka. Patrzyłem na
nią na wpół przytomnie, myśląc o czymś zupełnie innym, i naraz zrobiło mi się
niedobrze. Rozpoznałem w niej zawleczoną tam przez siebie spinkę do włosów. Dla
nich ruch spinki był ruchem strzały. Utkwiła głęboko w policzku, przebijając go
na wylot. Sprawiłem nieszczęśliwemu niedźwiedzią przysługę.
    Co ja tu właściwie wyprawiałem, a przede wszystkim po co?
Uświadomiłem sobie naraz, gdzie jestem, i że tam - w pokoju cieni, z miotaczem
wycelowanym w lustro czeka na mnie posłaniec Mechanizmu, takie samo, jak i ja,
jego narzędzie, mężczyzna z ogoloną głową. Powodowany ciekawością, jak widać
silniejszą od lęku, doprowadziłem się do stanu graniczącego z omdleniem i miałem
stanąć przed wykonawcą wyroku (ustalonego już niewątpliwie), całkowicie
wyczerpany, niezdolny do podjęcia walki o życie. Los spadającego człowieka
został przesądzony - nic go już nie mogło uratować. Zgasiłem miotacz i zamknąłem
oczy. Na razie nie mogło być mowy o powrocie do kanału. Zdrętwiałe ręce i nogi
zwisły mi bezwładnie w przestrzeni przy obracającym się powoli ciele. Na
szczęście aparat tlenowy sprawował się bez zarzutu.
    Starałem się o niczym nie myśleć i nawet udało mi się trochę
zdrzemnąć. Ale był to półsen niezdrowy, nękany koszmarem i duszony wewnętrznym
napięciem. Słyszałem dochodzące skądś szmery i głuche dudnienia. Przez cały czas
rzęziły mi i prychały w uszach jakieś stłumione odgłosy, niepokoiły mnie rechoty
nierealnych basów. Wydawałem się sobie taki mały i słaby; nieczułe, ogromne oko
przestrzeni spoczywało na mnie.
    Kiedy się ocknąłem, poczułem się jednak trochę lepiej; w każdym
razie mogłem się już jako tako poruszać. Zapaliłem reflektor. Zegarek mój
wskazywał dwadzieścia osiem minut po pierwszej. Twarze kilku osób zwrócone były
do góry, oczy - jakby trochę zdumione, czy przestraszone - wpatrywały się w
jakiś punkt na suficie. Dopiero po niejakim czasie zrozumiałem, dlaczego utkwili
tam swoje spojrzenia: było to miejsce mojego wypoczynku; trwałem w nim ponad
godzinę. Spadająca karafka stanowiła dla mnie najlepszy - jak dotąd - miernik
upływającego tu czasu. Już stykała się z podłogą, ścięta w pierwszej fazie
rozbijania się o nią. Rozłupane dno zapadło się w głąb bańki, której
powierzchnię rozcinały srebrzyste zygzaki pęknięć. Obejrzałem się za siebie. Na
tkwiącej w okiennej ramie ręce perliło się kilka kropelek krwi, a powstrzymane w
locie odłamki rozbitej szyby wisiały już nisk.o pod parapetem. Zamiast całej
postaci spadającego człowieka, ujrzałem tylko podeszwy jego butów.
    Wypłynąłem z pokoju. Od strony ulicy wyglądało to tak jakoś
dziwnie: jakby stał prosto na zewnętrznej ścianie domu. Pięty wspierały się
jeszcze na parapecie, rozłożone szeroko ręce szukały nie istniejącego oparcia.
Patrzyłem w dół - w głąb ziejącej pod nami przepaści - i ciarki przechodziły mi
po plecach. Czy rzeczywiście nie było już dla niego żadnego ratunku -
zastanowiłem się raz jeszcze. Trzydzieści sześć pięter to jakieś sto dwadzieścia
pięć metrów wysokości. Przekształciłem w myśli wzór na drogę swobodnie
spadającego ciała: wypadało mi w rachunku pięć sekund lotu.
    Znurkowałem skosem w dół, w stronę widniejącego na chodniku
czerwonego płaszcza Teny. Pokonanie dzielącej nas odległości zajęło mi bardzo
dużo wypełnionego niepokojem czasu. Raz po raz spoglądałem na zegarek, wciąż
wyobrażając sobie, że już lada moment nadejdzie czas katastrofy. Przecież według
czasu upływającego w mieście, miała ona nastąpić za kilka minut. Przy wylocie
kanału znalazłem się dopiero o drugiej piętnaście. Nie dowierzałem
prowizorycznym przeliczeniom czasu. Taki byłem nieufny, nawet wtedy, gdy
dotarłem do Teny i spostrzegłem ją z obydwiema nogami na chodniku, nieomal w tym
samym miejscu, gdzie ją zostawiłem, tak się rozgorączkowałem w ucieczce, że
nawet nie zerknąwszy wokół siebie, wpadłem głową na dół prosto w otwór kanału.
Wolałem zaraz zmierzyć się z Rekrutem, jeśli nie stracił tam jeszcze
cierpliwości, niż stanąć tu oko w oko w obliczu groźby nie wyobrażonej.
    Ale ciekawość w końcu mnie przemogła i jeszcze raz wróciłem na
poziom ulicy. Zatrzymałem się przy Tenie. Teraz - ze światłem w ręce - mogłem
się jej dobrze przyjrzeć. Zwróciłem również uwagę na postać, która stała w
grupie kilku osób, niedaleko nas na drodze biegnącej Teny. Silnie przechylony do
tyłu mężczyzna trzymał przy twarzy aparat fotograficzny, celując jego obiektywem
prosto w niebo ponad nami. Czy robił zdjęcie spadającemu? Nonsens, bo nie
zdążyłby się do niego przygotować; ponadto tamten wisiał po przeciwnej stronie
ulicy. Przypomniałem sobie od razu, że w czasie poprzedzającym bezpośrednio
katastrofę (zgodnie z informacją zawartą w pamiętniku) wisiała nad miastem jakaś
ogromna świetlana kula. Jej to właśnie - najprawdopodobniej - robił zdjęcie ten
człowiek. Nawet w tak groźnej chwili znalazł się ktoś, kto zaprzątał sobie głowę
troską o sporządzenie pamiątkowego dokumentu. Może spodziewał się, że jego
zdjęcie, na wypadek odwołania alarmu, stanie się niepowtarzalnym unikatem?
    Musiał jednak powtórzyć to ujęcie, jeżeli chciał mieć dobry
negatyw, bo zaświeciłem mu z góry do obiektywu, równocześnie zasłaniając go
głową. Nie zrobiłem tego dla złośliwej zabawy, ale w tym celu, by wykorzystać
jedyną w swoim rodzaju sposobność do przeprowadzenia precyzyjnego pomiaru. Bo
właśnie dokładnie w tej samej chwili, gdy zaglądałem w obiektyw, palec
fotografującego wyzwolił migawkę. Zobaczyłem w głębi szybko rozszerzającą się
jej szczelinę, która odsłoniła klatkę filmu. Spojrzałem na zegarek i zmierzyłem
czas naświetlania. Ekspozycja trwała sto osiem sekund, a migawka - co z
łatwością mogłem odczytać przy pierścieniach obiektywu - nastawiona została na
jedną setną sekundy. Miałem wreszcie dokładny związek między czasem miasta i
moim. Rezultat mógł również zainteresować ludzi ze schronu; w końcu znajdowałem
się tu zamiast fizyka Porejry i w jego imieniu mogłem pochwalić się przed
Unevorisem otrzymanym związkiem, który być może bardzo wiele znaczył. Wynik
przeliczenia brzmiał: jednej sekundzie mijającej w mieście odpowiadały dokładnie
trzy nasze godziny.
    W pewnej chwili - niestety dopiero teraz, kiedy zamierzałem już
opuścić to miejsce - opanowała mnie niepewność, czy światło z mojego miotacza
nie wyrządza krzywdy obecnym w mieście ludziom. Nie miałem co do tego pewności i
pod wpływem tej myśli zgasiłem reflektor. Przedtem w takim wypadku zapadałem się
natychmiast w doskonałą ciemność. Teraz mrok również panował dookoła nie mniej
kompletny, z jednym wszakże jedynym wyjątkiem: gdzieś w głębi ulicy widniało
samotne okno. Świeciło się dość słabo wprawdzie, tak jakby we wnętrzu mieszkania
znajdowała się jedna świeczka raczej niż żarówka - ale jednak świeciło się, co w
zestawieniu z nabytą tu wiedzą o mieście wydawało mi się bardzo dziwne. Do
starych zagadek doszła jeszcze jedna.
    Już zanurzony po pas w otworze kanału, nie mogłem się
powstrzymać, aby nie rzucić ostatniego spojrzenia w stronę spadającego.
Nieubłagane prawo, któremu podlegał, czyniło widoczne nawet z daleka postępy.
Człowiek nabierał już prędkości; opadł prawie o jedno piętro niżej. Jakaś
stalowa zapora - myślałem - przetransportowana ze schronu gruba płyta lub coś w
tym rodzaju, gdyby się udało ją przytwierdzić do ściany tuż pod nim, na
najwyższej kondygnacji, czyli możliwie najszybciej, może zdolna by była do
zatrzymania jego pędu. Lecz realizacja tego pomysłu wymagałaby użycia
wyjątkowych środków: dźwigu - kto wie, jak potężnego! - również wtedy, gdyby ten
dźwig miał podnieść linę znalezioną gdzieś w mieście, aby go nią omotać, czy
podać mu do ręki - wymagałaby więc mobilizacji całej ekipy nieobojętnych ludzi,
a ponadto zdobycia sprzętu, jakim na pewno schron nie dysponował. Tak to się
nieszczęśliwie złożyło, że właśnie tutaj, w niezwykłym miejscu, gdzie nadarzała
się niepowtarzalna sposobność do uratowania kogoś straconego już w normalnych
warunkach, brakowało niezbędnych środków, obecnych z kolei w nadmiarze gdzie
indziej.
    Odbiłem się od krawędzi otworu i wpłynąłem do środka. Wnętrze
kanału okazało się dość płytką, ocembrowaną cegłami studzienką. Po wiodących w
dół krótkich schodkach można się było dostać do jedynej poziomej jego odnogi,
gdzie w odległości kilku metrów w zamykającej drogę przegrodzie tkwiło
prostokątne lustro. Nie miałem oczywiście wątpliwości, że po drugiej stronie
lustra znajduje się pokój cieni. Zanurzyłem się w nim bez obawy, tym dotkliwiej
więc odczułem wstrząs uderzenia o coś twardego, na co spadłem głową w dół po
drugiej stronie. Leżałem na suficie, który z tej strony lustra okazał się
podłogą. Na granicy dwóch światów zwrot pionu zmienił się widocznie na
przeciwny.
    Tak mnie to wszystko zmyliło, że nawet zapomniałem o czekającej
tu na mnie groźbie w postaci uzbrojonego w miotacz Rekruta. Na szczęście - dla
mnie lub dla niego - albo nie miał cierpliwości pilnować lustra przez trzy i pół
godziny, albo - co bardziej prawdopodobne - uznał mnie od razu za straconego,
kiedy zniknąłem mu z oczu. Ulotnił się razem z miotaczem, zabierając również
aparat tlenowy.
    Połamany i obolały, a przede wszystkim na wpół żywy ze
zmęczenia, powlokłem się pustym korytarzem do swego pokoju.



następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
TI 99 08 19 B M pl(1)
ei 05 08 s029
Wyklad 2 PNOP 08 9 zaoczne
Egzamin 08 zbior zadan i pytan
niezbednik wychowawcy, pedagoga i psychologa 08 4 (1)
Kallysten Po wyjęciu z pudełka 08
08 Inflacja
can RENAULT CLIO III GRANDTOUR 08 XX PL 001
08 stud

więcej podobnych podstron