Liz Carlyle TAJEMNICZY GENETELMEN 2


LIZ CARLYLE





Tajemniczy Dżentelmen





1

Prolog



Widząc cnotliwe czyny,

nie dociekaj ich motywów



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Kwiecień, 1826



Była już starą kobietą. Wielu wierzyło, że zawsze taka była, że urodziła

się w Toskanii okutana krepą i starą czarną koronką, przygarbiona ciężarem

swego uporu, różańca i paskudnego charakteru. Sofia Josephina DiBiase Castelli

pochowała trzech mężów, ukochaną córkę i, jak się czasem mogło zdawać,

także wnuka.

Zwiedziła świat; w Paryżu się zakochała, we Florencji wyszła za mąż, a

R S

zestarzała się i zmądrzała w Londynie. Jednak kiedyś, dawno temu, była równie

młoda i romantyczna jak owi zakochani spacerujący pod jej oknami w

niedzielne popołudnia. Nie była też na tyle stara, by nie dostrzegać w cudzych

oczach udręki samotności.

Przez ciężkie, aksamitne kotary wiszące w ogromnym salonie signory

Castelli nie przenikał żaden promień popołudniowego słońca. Choć za grubymi

ścianami jej domu panował pogodny wiosenny dzień, w kominku trzaskał ogień.

Starsza dama siedziała sztywno na czarnym krześle z wysokim oparciem.

Dłonie miała lodowate, co przyjmowała już z pewną dozą rezygnacji, serce zaś

tłukło jej się w piersi i trzepotało jak ptak w klatce. Tego nigdy nie będzie w

stanie zaakceptować. Kościstymi palcami podniosła pokrywki z czterech

małych, delikatnie zdobionych urn.



2

- Ziemia, woda, powietrze i ogień - wymamrotała, biorąc po szczypcie z

każdej urny, by wrzucić wszystko do mosiężnej misy.

Stojąca w cieniu druga kobieta niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.

- Mario! - zawołała signora Castelli, strzelając palcami. - I Tarocchi*

Przynieś je szybko!

Skryta w mroku kobieta dygnęła.

- Subito**, signora Castelli.

Jednak zanim otworzyła małe podwójne drzwiczki od kredensu, wyraźnie

się zawahała. Drżącymi dłońmi wyjęła rzeźbione pudełko z mahoniu i miedzi

pokrytej patyną. Niezgrabnie postawiła je na stole, lecz nie cofnęła dłoni.

- Signora Castelli - wyszeptała - naprawdę uważa pani, że to rozsądne?

Starsza dama spojrzała na nią przenikliwie.

- Jestem stara, Mario - oświadczyła grobowym głosem. - Wnuk nie

pozostawił mi wyboru. On się musi ożenić! Zaś jego żona ma powić moje pra-

wnuki, zanim przeniosę się na tamten świat! - Każdą sylabę podkreślała

wymownym gestem, wskazując na portret wiszący nad kominkiem.

R S

Sceptyczny wzrok Marii zdradzał jej myśli.

- Proszę mi wybaczyć, lecz Maximilian nie jest już ani tak młody, ani

niewinny.



* I Tarocchi (wł.) - karty do tarota. (Wszystkie przypisy, jeśli nie

zaznaczono inaczej, pochodzą od redakcji).

** Subito (wł.) - natychmiast.





3

- Scusa*, Mario, widziałaś przecież, jak kobiety na niego patrzą.

Wzrok Marii spoczął na czarnym pudełku.

- Si**, jednakże ojciec O'Flynn...

-...właśnie dostał nową karetę! - wykrzyknęła signora. - Karetę, za którą

sama zapłaciłam. Nie będzie się wtrącał. Poza tym, Mario, Nasza Matka chadza

rozmaitymi drogami. A ty mnie nie słuchasz.

Maria zacisnęła usta i znienacka odskoczyła od pudełka, jakby zajęło się

ogniem. Signora Castelli ujęła je czułym gestem i wyciągnęła zawiniątko z

czarnego jedwabiu. Szybko odwinęła tkaninę i wydobyła grubą talię kart,

solidnie nadgryzionych zębem czasu. Trzymając karty w jednej dłoni, wzięła ze

stołu świecę i podpaliła zioła w misie. Po chwili zaczęły się unosić nad nimi

smużki dymu przypominające białe, poskręcane węże. Signora przesunęła nad

dymem karty.

- Ziemia, woda, powietrze i ogień - powtórzyła z mocą. - Wszystko musi

dostąpić oczyszczenia.

Dym nagle zniknął. Starsza dama trzy razy przełożyła karty w prawą

R S

stronę i szybkimi ruchami rozłożyła je w kształt krzyża. Wyciągnęła dłoń do

centralnej karty, zawahała się, po czym ją odwróciła.

- Oh, Dio mio*** - wyszeptała. Maria rzuciła się ku stołowi.

- Il Re di Spade**** - szepnęła w nabożnym skupieniu. - Król Mieczy. To

Maximilian, nieprawdaż?

Starsza dama spojrzała na służącą z kwaśną miną.



*Scusa (wł.) - wymówka.

** Si (wł.) - tak.

*** Oh, Dio mio (wł.) - och, mój Boże.

**** Il Re di Spade (wł.) - Król Mieczy, jedna z kart tarota.



- Si, kuzynko. Teraz nagle zapragnęłaś się dołączyć?



4

Zmieszana Maria przysunęła sobie krzesło i usiadła. Signora Castelli całą

uwagę skupiła na rozłożonych kartach. Szybko odwróciła kolejne trzy. Maria

wydała zduszony okrzyk i cofnęła się.

- Śmierć! - syknęła. - Och, mój Boże! Kto umrze?

- Nikt nie umrze, głuptasie - powiedziała signora odwracając następne

trzy kartoniki. Na widok trzeciego uniosła brwi. - A przynajmniej... na razie. -

Dotknęła po kolei wszystkich odsłoniętych obrazków. - Jednak czai się tu

wielkie niebezpieczeństwo. Jasnowłosy mężczyzna o nieczystym sercu.

Oszustwo. Zdrada. Ale gdzie indziej, nie w tym domu. - Ostatnie słowa

zabrzmiały nieco wyniośle.

Odwróciła kolejną kartę. Szepcząc półgłosem, starsza kobieta przeżegnała

się.

- Ach, Mario, oto i mamy odpowiedź. Dama w wielkim

niebezpieczeństwie. Królowa Pucharów. - Postukała w kartę pomarszczonym

palcem. - Waza pełna węży. Serce wypełnione chciwością. Dzięki Bogu, nie

znam jej. - Syknęła cicho. - Szkoda, szkoda!

R S

- Co?

Signora smutno potrząsnęła głową.

- Już po niej, Mario. Chciwość wpędzi ją do grobu - powiedziała,

odwracając teatralnym gestem Pięć Buław. - A widzisz! Nie mówiłam?

- Ale co z Maximilianem? - Maria pochyliła się nad kartami. - Co to

wszystko ma z nim wspólnego?

Starsza dama wzruszyła ramionami okrytymi czarnym, sztywnym

jedwabiem.

- Zło czai się wokół mego wnuka. Ta kobieta reprezentuje... jakieś

zagrożenie. - Powoli powiodła palcem po kartach. - Na razie niczego więcej nie

widzę.

Maria westchnęła, a signora Castelli odwróciła następną kartę.



5

- Ha! - wykrzyknęła, natychmiast wpadając w radosny nastrój. - Popatrz,

Mario! Widzisz? La Regina de Dischi*. Nareszcie się pojawiła! Wymodliłyśmy

jej nadejście! Si, przeczuwałam to. Przeczuwałam, że nadszedł czas.

- Królowa Denarów? - zadumała się Maria.

- Jeszcze nigdy nie odwróciłaś tej karty...

Signora Castelli przerwała jej niecierpliwym syknięciem.

- Bo nigdy wcześniej się nie pojawiała! Maria spojrzała w oczy starszej

damy.

- Kim ona jest?

Signora uśmiechnęła się do siebie.

- Jest Nią, Mario. Matką Ziemią. Jest wszystkim - hojnością i

wrażliwością, dobrem i prawdą. Popatrz tutaj... - Signora zamilkła i postukała

palcem w kartę. - Ona posiada każdą tajemnicę natury. Jednak równowaga jest

bardzo delikatna. W jej sercu wrze jakaś ogromna walka, czuję to.

Zamilkła i zmarszczyła czarne brwi. Ostatnią kartką była Dziesiątka

Denarów. Natychmiast podniosła głowę i błyszczącymi oczami spojrzała na

R S

Marię.

- Che la fortuna ci assista!** Prędko, prędko, gdzie jest mój różaniec?

Maria pochyliła się i wyciągnęła różaniec z kieszeni kobiety.



* La Regina di Dischi - Królowa Denarów, jedna z kart tarota.

** Che la fortuna ci assista (wł.) - niech los ci sprzyja.



- Co jeszcze pani zobaczyła? Co pani zamierza zrobić?

- Muszę się pomodlić. - Signora chwyciła koraliki różańca i uniosła

drżące dłonie do twarzy Marii. - Jest blisko. Już nadchodzi! Ale zło także czai

się w pobliżu. Musimy modlić się, by nie dosięgło Maksimiliana. Musimy się

też modlić, by owa kobieta, La Regina di Dischi, dotarła do nas bezpiecznie. A wtedy zrobimy to, co należy.



6

Rozdział 1



Prawdziwy dżentelmen nigdy

nie powinien być

mroczny ani tajemniczy.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Zapuszczając się na nieznane tereny, narażamy się na niebezpieczeństwo.

Catherine wiedziała o tym aż nazbyt dobrze. Jednak rozpościerająca się przed

nią mgła, błękitnoszara i lepka, nie powstrzymała jej. Gnała dalej, nie zważając

na nic, a mgła otuliła ją jak zimna, mokra wełna. Miękka ziemia tłumiła łomot

kopyt Oriona, gdy Catherine bezmyślnie skierowała go w alejkę

rododendronów.

Ostatnio większość jej decyzji wynikała nie z rozsądku, lecz z nieopisanej

R S

potrzeby ucieczki od przeszłości, pozostawienia wszystkiego za sobą, bez

zastanawiania się nad ewentualnym ryzykiem. Żal i tęsknota wygnały ją z

Gloucestershire i doprowadziły aż do Londynu. Być może jednak nie powinna

wjeżdżać sama w tę mgłę? Może powinna poczekać, aż wzejdzie słońce, a nie

zapuszczać się w odległe zakątki Hyde Parku jeszcze przed świtem? Jednak, jak

zwykle, cisza w domu - i cisza w sercu - były zbyt trudne do zniesienia.

Niecierpliwie popędziła Oriona, odruchowo zastanawiając się, co na

temat takiej lekkomyślności powiedziałby jej brat, Cam .

Nagle spośród mgły dobiegł jakiś dźwięk. Ostry, lecz przytłumiony, jakby

chlaśnięcie gałęzią po mokrych, gęstych liściach. I wtedy go zobaczyła. W tym

samym momencie dostrzegł go Orion.



7

Pojawił się przed nimi rosły mężczyzna, jak pogański wojownik spowity

oddechem smoka. Wokół jego nóg wirowała długa czarna peleryna; rosła postać

zasłaniała całą ścieżkę.

Rżąc przenikliwie, Orion stanął dęba i wściekle machał kopytami w

powietrzu. Brodząc we mgle, mężczyzna chwycił go za uzdę i pociągnął w dół,

jakby ogier był tylko rozbrykanym kucykiem. Orion błysnął białkami oczu i

nerwowo szarpnął zadem, wyrywając kawałki darni z alejki. Mężczyzna

przytrzymywał jego głowę z niewzruszonym spokojem; w końcu koń parsknął

po raz ostatni i poddał się.

Przez długą chwilę w powietrzu wisiała drażniąca cisza.

- Proszę mi wybaczyć, madame - odezwał się w końcu mężczyzna

szorstkim głosem. - W tej mgle nie widziałem, że pani się zbliża.

Catherine popatrzyła na niego z góry, a potem zerknęła na władczy chwyt

jego dłoni na uździe.

- Sama utrzymam konia, sir - powiedziała sucho.

Z niewyjaśnionych przyczyn zadudniła jej w uszach krew.

R S

Mężczyzna natychmiast się wyprostował i zaintrygowana Catherine

patrzyła, jak jego długie, szczupłe palce puszczają uprząż.

- Myślałem, że może jednak go pani nie utrzyma - stwierdził chłodno,

przeszywając ją wzrokiem. - Widocznie byłem w błędzie.

- Właśnie - zdołała odpowiedzieć.

Mężczyzna spojrzał na ścieżkę, w jedną i w drugą stronę, i na jego twarz

wypłynął dziwny grymas. Catherine miała wrażenie, że nieznajomy widzi jakieś

rzeczy, których ona nie dostrzega.

- Jeździ pani bez eskorty, madame? - zapytał pozornie obojętnym tonem.

Catherine natychmiast zdała sobie sprawę z własnej głupoty. Znajdowała

się kompletnie sama w gęstej jak mleko mgle, z rosłym, budzącym grozę

nieznajomym. Wyprostowała się w siodle i rzuciła mu wyniosłe spojrzenie

podpatrzone u starszego brata.



8

- To nie pański interes, sir - odparła. - Jednakże skoro już gawędzimy o

oczywistych sprawach, nadmienię, że raczej nieroztropnie spacerował pan po

alejce przeznaczonej do jazdy konnej.

Nie mógł się z nią nie zgodzić.

- Abstrahując od mojej nieroztropności, nie jest to odpowiednie miejsce

dla samotnej damy.

Rozgoryczona Catherine wiedziała, że nieznajomy ma rację. Przyjrzała

mu się ukradkiem. Szczupły i ciemnowłosy mężczyzna był młodszy, niż się

zdawało na pierwszy rzut oka, lecz twarz miał dziwnie znużoną, spojrzenie zaś

bystre, a kości policzkowe wysokie, i pewnie uchodził za przystojnego. Zrobił

na niej ogromne wrażenie... Och, tak. Mówił z delikatnym obcym akcentem.

Niemieckim? Włoskim? Jednak nie miało to znaczenia. Mimo że trzymał

elegancką laskę ze srebrną główką i godnie nosił ponurą pelerynę, nie był

prawdziwym angielskim dżentelmenem. Wyglądał zbyt groźnie.

Musiał usłyszeć ciche westchnienie. Czarnymi, zimnymi oczami uchwycił

jej wzrok.

R S

- Proszę natychmiast wracać do domu, madame - powiedział szorstko. - O

tej porze w Hyde Parku nie jest bezpiecznie.

Catherine nie rozumiała, dlaczego wciąż się ociąga.

- Muszę przyznać, że mnie pan zaskoczył - stwierdziła, unosząc brew. -

Czy zawsze czai się pan we mgle?

Orion niecierpliwie szarpnął łbem. Klnąc cicho w jakimś obcym języku,

mężczyzna chwycił go znowu za uzdę.

- Proszę mi wierzyć, madame, moje czajenie się powinno być ostatnim z

pani zmartwień. Najgorsze londyńskie rzezimieszki jeszcze nie pokładły się

spać.

Zauważyła, że jest bardzo poważny. Zmusiła konia do zrobienia kroku w

tył i skinęła głową.

- Prawdopodobnie ma pan rację, panie...



9

Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy mężczyzna zdjął kapelusz i ukłonił

się zarówno z gracją, jak i dozą bezczelności. Zachowywał się dziwnie... nie po

angielsku. I równie nagle, jak się pojawił, zszedł ze ścieżki i zniknął we mgle.

Dopiero wtedy Catherine zauważyła ogromne zwierzę idące przy jego

nodze. Próbowała je dojrzeć, lecz mgła zbyt szybko pochłonęła dziwną parę.

Pies? Na Boga! Miała nadzieję, że to był pies.

Wstrząśnięta do głębi odkryła, że jej potrzeba ucieczki z dusznego miasta

uleciała wraz z przypływem lęku. Zrobiła zatem dokładnie to, co doradzał jej

nieznajomy. Choć właściwie był to rozkaz. Wyrzucił go z siebie, jakby był

przyzwyczajony do narzucania innym swej woli.

Catherine pognała z powrotem alejką, po kilku minutach skręciła ostro w

lewo, pod górę i wypadła spomiędzy drzew na otwartą zieloną przestrzeń. Tutaj

stłumione światło kwietniowego poranka przedarło się już przez chmury i mogła

ogarnąć wzrokiem drogę, którą miała przebyć. Wtedy znów go zobaczyła. Stał

na szczycie pagórka, opierając się elegancko na lasce. Surowym wzrokiem

patrzył, jak pędzą w stronę Oxford Street. Tego rodzaju nadzór powinien ją

zirytować, a jednak się tak nie stało. Czuła się dziwnie uspokojona. Jakby chciał

się upewnić, że Catherine bezpiecznie opuści park, a być może nawet liczył na

jeszcze kilka słów.

Myliła się. Gdy tylko dotarła na szczyt pagórka, mężczyzna zszedł ze

ścieżki i ruszył w drugą stronę. Jednakże w ostatniej chwili zatrzymał się i

spojrzał na nią przez ramię. Catherine skinęła mu głową i uniosła jedną dłoń w

geście podziękowania.

Nie odpowiedział.



Niecałą milę dalej słońce nie zdołało jeszcze minąć stromych dachów na

Princes Street. W salonie lorda Sandsa chwilę wcześniej rozpalono w kominku;

wątły płomień walczył z wilgotnym chłodem powietrza, ciszę mącił tylko trzask



10

drew i surowy rytm szafkowego zegara stojącego pomiędzy szczelnie

zasłoniętymi oknami.

Nieelegancko siedzący w fotelu przy kominku Harry Markham-Sands,

znany wszystkim jako hrabia Sands, stanowił kwintesencję dżentelmena z

prowincji. Posiadał zarówno rumianą twarz, jak i niemodną fryzurę, a także

wystający brzuch.

W pokoju nie panował bynajmniej radosny nastrój. Lord Sands był

nieszczęśliwy i to od tylu lat, że nie chciał ich już nawet liczyć. Tym bardziej

nie zamierzała ich liczyć jego siostra Cecilia.

Mniej wyrozumiała dama po prostu wzruszyłaby ramionami i stwierdziła,

że Harry sam jest sobie winien. Cecilia była bardzo wyrozumiała. Jednak tego

dnia bolały ją stopy i plecy, a nabrzmiałe od mleka piersi ciążyły nieznośnie.

Osiem lat powściągliwości załamało się nagle pod ciężarem tego wszystkiego.

- No cóż, Harry! - wykrzyknęła, spacerując po salonie. - Sam jesteś sobie

winien!

Harry wyjął srebrną piersiówkę z kieszeni nocnej koszuli.

R S

- Rzeczywiście, chyba na to zasłużyłem - stwierdził spokojnie. Jednak

dłoń, którą dolewał brandy do porannej kawy, wyraźnie drżała.

Cecilia błyskawicznym ruchem pochyliła się nad jego fotelem i wyrwała

mu flaszkę.

- Rzuciłbyś to, Harry. To ci w niczym nie pomaga. Nie zatopisz przecież

ostatniego skandalu.

Twarz Harry'ego stała się jeszcze bardziej czerwona.

- To nie jest żaden skandal, Cely.

W powietrzu zawisło niewypowiedziane śjeszcze".

- Twoja żona jest absolutnym skandalem, Harry! - krzyczała Cecilia. - A

gdy zagroziłeś, że wyrzucisz ją ze swojej loży w teatrze, tylko dolałeś oliwy do

ognia!

Harry w zadumie potarł palcami zarośnięte policzki.



11

- Nie zrobiłbym tego, przecież wiesz. Cecilia nie miała dla niego litości.

- Ile przedtem wypiłeś, Harry? - naciskała, machając mu przed oczami

piersiówką trzymaną tylko w dwóch palcach. - Czy Julia celowo cię spro-

wokowała? Czy sama jej obecność wystarczyła, byś zachował się jak wieśniak?

Harry założył ręce na torsie i głębiej zapadł się w fotel.

- Nikt nas nie słyszał, Cely - wybełkotał. - No, może ci w sąsiednich

lożach.

Cecilia z rozmachem siadła w fotelu z pozłacanego drewna.

- Och, Harry... - wyszeptała, opuszczając głowę i kryjąc twarz w dłoniach.

- Jesteś w Londynie, mój drogi. Plotki są tu szybsze niż wiatr. Już do mnie

dotarły, a mamy dopiero świt!

- Przysparzam ci tylko wstydu - wymamrotał żałośnie. - Tobie i

Delacourtowi.

Słysząc te słowa, Cecilia podniosła głowę i spojrzała na niego.

- Och, Harry! Nie chodzi tu o mnie i Davida, to nie o nas się martwię -

odparła na granicy łez. - Martwię się o ciebie!

R S

Harry posępnie pokręcił głową.

- Już za późno, Cely. Przecież jest moją żoną i nic na to nie poradzę.

Przez całe lata przyprawiała mi rogi i cały Londyn aż huczał od plotek. Skoro

Julia robi się coraz bardziej wyuzdana, mogę już tylko złożyć pozew o rozwód.

Całymi miesiącami jej tym groziłem, wiesz?

Cecilia w zadumie ogryzała paznokieć kciuka.

- Cóż, może i dałoby się to zrobić, Harry - powiedziała w końcu. - Ale to

nie będzie łatwe. Masz bardzo małe wpływy w rządzie, a w Parlamencie jest

zbyt wielu tak zwanych dżentelmenów, którzy nie chcą, aby pewne nazwiska

zostały wplątane w całą tę aferę, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

- Och - westchnął Harry. - Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. -

Przeczesał palcami wzburzone już wcześniej kręcone włosy.



12

Biedny Harry. Nie był najjaśniejszym klejnotem w rodzinnej szkatule.

Cecilia pośpiesznie wstała i odstawiła piersiówkę.

- Posłuchaj mnie, Harry, odwołaj propozycję wynajęcia domu i zawieź ją

z powrotem do Holly Hill. Albo... albo zablokuj jej dostęp do pieniędzy!

Przecież ona nawet nie dała ci dziedzica!

Harry uśmiechnął się krzywo.

- Owszem, a teraz nie będzie już miała takiej możliwości - obiecał. - Nie

ufam jej ani trochę i wolałbym już, by ten przeklęty tytuł odziedziczył po mnie

wujek Reggie niż bękart jakiegoś obcego mężczyzny. Jeśli zaś chodzi o jej

poskromienie, to równie łatwo można by próbować czerpać wodę sitem. Jej

kwota na drobne wydatki niemal przekracza moje dochody, a ma ją

zagwarantowaną w umowie przedślubnej.

Cecilia wymruczała serię nieprzystających damie przekleństw i podała

bratu piersiówkę.

Przyjął ją, uśmiechając się żałośnie i hojnie zakropił kawę, a potem uniósł

jedną brew w niemym pytaniu. Zdawało się przez chwilę, że Cecilia ulegnie

R S

pokusie, potrząsnęła jednak głową i podniosła do ust własną filiżankę. Upiła

tylko jeden łyk i odstawiła ją na spodek.

- Z kim była tym razem? Z lordem Bodleyem? Z panem Vostem? Czy

jeszcze z kimś innym?

Harry ponuro pokręcił głową.

- Nie udało mi się tego ustalić. Powóz był nieoznakowany.

- Do diaska! Co za pech.

W ciszy dokończyli kawę i Cecilia wstała z fotela.

- Cóż, Harry - powiedziała, poważnie patrząc mu w oczy. - David i ja

zawsze będziemy trzymali twoją stronę. Wiesz o tym, prawda?

Harry kiwnął głową w milczeniu. Cecilia pogłaskała go po szorstkim

policzku.



13

- Za kilka dni mój mąż powróci z Derbyshire - powiedziała. - Zapytam go,

co zrobić z Julią. Jestem pewna, że David będzie wiedział, jak ją poskromić.

Na wspomnienie bezwzględnego szwagra Harry wyraźnie się

rozpogodził. Cecilia impulsywnie wspięła się na palce i ucałowała brata. Ku jej

zdumieniu Harry złapał ją za ramiona i wpił palce w jej ciało z rozpaczą, jakiej

nie ujawniał ton jego głosu.

- Wszystko będzie dobrze, Harry - wyszeptała mu do ucha Cecilia. -

Będzie dobrze. Zobaczysz.

Jednak gdy tylko odsunęła wargi od ciepłego policzka brata, ciszę rozdarł

mrożący krew w żyłach krzyk. Nagle Cecilia zrozumiała, że była w błędzie. W

wielkim błędzie.

Nic nie będzie dobrze.



Niedaleko Prince Street, w wysokim, ceglanym domu przy Berkeley

Square, panował rano zgoła odmienny nastrój. Zanim wybiło wpół do jedena-

stej, energiczna Isabel, lady Kirton, zdążyła już ucałować kochanka na

R S

pożegnanie, polecić oczyszczenie kominków i odsłonięcie okien, zamówić

śniadanie do małej jadalni i sprowadzić siostrzenicę z Mortimer Street.

Przepełniona dobrocią i wzmocniona macierzyńskimi uczuciami,

szlachetna owa dama spojrzała na siedzącą przy jej stole lady Catherine Wo-

deway, która nieco zbyt gwałtownie dźgała bekon widelcem. Lady Kirton dała

służącemu dyskretny znak, by się oddalił.

- Tak się cieszę, Catherine - zaczęła ostrożnie - że wreszcie uległaś

namowom nieznośnej starej kobiety i przyjechałaś do miasta.

Zirytowana Catherine zostawiła bekon w spokoju.

- Czy to ma być cel mojej podróży? - zapytała, unosząc brwi i widelec. -

Zabawianie zbzikowanej starej cioteczki?

Lady Kirton roześmiała się głośno. Lekki, dziewczęcy śmiech

kontrastował z jej figurą matrony i posrebrzonymi siwizną włosami.



14

- Chcę cię mieć przy sobie przez cały sezon, kochanie - nalegała. - Odkąd

moja córka wyjechała do Indii, wciąż jestem sama.

Catherine posłała ciotce spojrzenie pełne powątpiewania.

- Masz przecież pułkownika Lauderwooda. Lady Kirton spuściła wzrok.

- Och, Jack lubi tylko swoje spotkania dobroczynne i klub wojskowy. Nie

dba wcale o względy towarzyskie.

- Czyżby? A ty dbasz?

- Oczywiście! - Lady Kirton uśmiechnęła się szelmowsko. - Nie mogłam

się już doczekać balów, przyjęć i pikników. Po prostu nie mogę tego przegapić!

Catherine roześmiała się głośno.

- Co za nonsens! - stwierdziła, odkładając widelec i patrząc w błękitne

oczy ciotki. - Nigdy wcześniej nie przykładałaś do tego najmniejszej wagi.

Po dłuższej chwili ciszy lady Kirton pochyliła się nad stołem.

- Moja droga Catherine - powiedziała cicho.

- Will był synem mojej siostry i ja również go kochałam. Ale nie możesz

przecież do końca życia być wdową. Spodziewam się również, że sama tego nie

R S

chcesz.

Catherine poczuła, że na policzki wypływa jej rumieniec.

- Nie - przyznała. - Nie chcę. Ale nie chcę również być wystawiana na

rynek matrymonialny. Ani włóczyć się po towarzyskich spędach.

Lady Kirton uniosła dłonie w geście pełnym rozpaczy.

- A znasz jakiś inny sposób?

- Isabel, ja nawet nie znam tu nikogo - Catherine zaprotestowała słabo.

Lady Kirton uśmiechnęła się życzliwie.

- Ale to tylko kolejny argument na moją korzyść, Cat, a nie na twoją.

- Na litość boską, Isabel! Jestem tyko prowincjonalną gąską. Przecież ja w

ogóle nie wychodzę z domu! Wyszłam za Willa, mając zaledwie siedemnaście

lat i zawsze prowadziłam ciche życie. Wolę ciche życie. Tylko że... Tylko...

- Tylko chciałabyś mieć męża i rodzinę - dokończyła łagodnie Isabel.



15

- Cóż, nie chcę być na zawsze sama - przyznała niechętnie Catherine. -

Ale nie jestem pewna, czy rzeczywiście chcę po raz kolejny wychodzić za mąż.

Przez chwilę Isabel bawiła się zimną już i twardą grzanką.

- Zatem znajdź sobie kochanka, jak ja - powiedziała w końcu, wyraźnie

siłując się ze słowami.

- No cóż - wyznała Catherine. - Już to rozważałam.

Isabel wyprostowała się i podniosła głowę.

- Dopóki jest to dyskretny dżentelmen... - zaczęła pogodnie, lecz

niespodziewanie potrząsnęła głową. - Och, na litość boską! Jesteś jeszcze taka

młoda! Dlaczego miałabyś to robić? Catherine przez dłuższą chwilę milczała.

- Byłam żoną Willa przez osiem lat, Isabel - powiedziała wreszcie

przytłumionym głosem. - Wydaje mi się... Sądzę, że jestem bezpłodna.

Isabel patrzyła na nią przez chwilę, jakby badała siłę charakteru

Catherine.

- Obawiam się, że jest taka możliwość, moja droga - przyznała miękko. -

Może więc wdowiec? Który ma już dzieci? Mamy w tym sezonie z tuzin takich

R S

dżentelmenów. Niektórzy są godni rozważenia. Każdy z nich chce uniknąć

poślubienia mizdrzącej się, głupiej panienki. Nie znaleźliby lepszej kandydatki

od ciebie, Cat. Jesteś piękna, zdolna i masz wyjątkowo lotny umysł.

- Lotny umysł! Ta cecha z pewnością znajduje się na szczycie listy

kobiecych cnót!

- Jeśli mężczyzna zamierza się zestarzeć przy kobiecie, z którą czuje się

szczęśliwy, to tak - stwierdziła Isabel. - Dość już! Przejdźmy do innych spraw.

Twój starszy brat wreszcie do mnie napisał. Miałam nadzieję, że da się namówić

na przyjazd do miasta i objęcie miejsca w Parlamencie. Obawiam się jednak, że

Treyhern nie jest nawet w części tak uległy jak ty.

- Mówiłam ci, że nie przyjedzie - powiedziała Catherine. - Poza tym

Helene znów jest w stanie błogosławionym. W takich okolicznościach Cam ni-

gdy nie ruszyłby się za daleko od Gloucestershire.



16

Isabel westchnęła i z głośnym stuknięciem odstawiła filiżankę.

- W takim razie może zamknęłabyś ten wielki dom na Mortimer Street,

moja droga? - poprosiła. - Bóg jeden wie, gdzie sypia twój młodszy brat,

zatem wieczorami czekasz na Bentleya na próżno. Zamieszkaj u mnie. Byłabym

taka szczęśliwa! Catherine delikatnie pogłaskała ją po dłoni.

- Nie chciałabym być przeszkodą w twoim romansowaniu z Jackiem.

Poza tym jest jeszcze sprawa mojego kochanka. Być może i ja będę potrze-

bowała odrobinę prywatności?

- Och, nie. - Isabel była wyraźnie skrępowana. - Treyhern chyba by mnie

zabił...

Catherine się roześmiała i sięgnęła po słoik z dżemem.

- Mój święty brat nie może się dowiedzieć o tajemnym kochanku, Isabel.

Potrafię dotrzymać tajemnicy, tego możesz być pewna.

Rozbawiona Isabel pokręciła głową.

- Czasami nie mogę się zdecydować, do którego brata jesteś podobna,

Cat. Zaczynam się obawiać, że jednak do tego nicponia Bentleya.

R S

- Wystarczy już o moich braciach, Isabel. Powiedz, co słychać u Jacka?

Uda mi się z nim spotkać w tym sezonie?

- Och, on twierdzi, że jest już za stary na takie towarzyskie zamieszanie -

powiedziała smutno Isabel. - Ja zaś liczę na ciebie, Cat, że pomożesz mi

powstrzymać umykającą młodość. Podaj mi zatem ten plik zaproszeń. Cieszę

się, że jednak je przyniosłaś.

Catherine posłusznie podała zaproszenia i w krótkim czasie Isabel

podzieliła je na trzy części.

- Dobry Boże... - zadumała się, biorąc do rąk sporą kartę w kolorze kości

słoniowej, by lepiej się jej przyjrzeć. - Wieczorek muzyczny dziś u lady

Merton... A w czwartek bal charytatywny u lorda Walrafena.

- Bal? - zapytała Catherine. - Z tańcami?



17

- Owszem, na balach zwykle się tańczy - powiedziała Isabel, machając

energicznie kartką. - A na ten bal musimy iść! Natychmiast jedziemy po

ciemnoniebieską taftę. Walrafen jest moim bliskim przyjacielem i ze wszech

miar wspaniałym kawalerem!



Rozdział 2



Niech twój nastrój, maniery, słowa i ton twojego głosu będą łagodne.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



O wpół do jedenastej Maximilian de Rohan klnąc jadowicie pod nosem,

wrzucił pióro do kałamarza. W gabinecie było strasznie duszno. Od kilku dni nie

potrafił sklecić choćby jednego czytelnego i sensownego zdania. Wszystko,

czego się nauczył, zdawało się nie mieć sensu. Góra równie dobrze mogła być

R S

dołem, wschód zachodem, a elementy dobrze znanej układanki nie pasowały do

siebie tak jak wcześniej.

Poza tym, Dio mio! Ta kobieta, żeby pochłonęło ją piekło, znów pojawiła się w Hyde Parku, jak w poprzednich sześć poranków. Miał tam pewne zadanie

do wykonania - i było to niebezpieczne. Pozostając w ukryciu, nie mógł jej

jednak pomóc. Obserwował ją tylko, zastanawiając się, dlaczego tak silnie

przyciąga jego uwagę. Najpierw tłumaczył sobie, że wynika to po prostu ze

znudzenia ciągłym czuwaniem w zaroślach. Ostatnie zadanie zlecone przez

Peela wymagało od de Rohana czajenia się w mroku przez kolejnych czternaście

nocy. Skoro zaś musiał wypełnić to frustrujące i nudne zadanie, dlaczego nie

miałby zawiesić oka na jakimś przyjemnym obiekcie?



18

Jednak obserwowanie jej okazało się nazbyt kuszące. Była wysoka i

gibka, miała około dwudziestu pięciu lat i świeżą, piękną twarz. Swobodna i

pełna gracji przemierzała puste alejki parku, jeżdżąc konno tak dobrze, że

zdawała się zrośnięta z ogromnym kasztanowym ogierem. Czasami zsiadała z

niego, żeby pospacerować, i wtedy koń chodził za nią jak wierny pies. Kobieta

poruszała się jak wróżka z ballady, niemal nie dotykając trawy. Patrząc na nią,

zdał sobie sprawę, że się zastanawia, jak owa tajemnicza dama pachnie.

Lekko postukał palcem o krawędź biurka i poddał się niezwykle

rzadkiemu porywowi wyobraźni. Dama mogłaby pachnieć jak kwintesencja

świeżości. A może jak rodzinny dom. Czysto i słodko jak świeżo skoszone łąki i

nagrzana słońcem ziemia. Takich zapachów na próżno szukać w Londynie, gdyż

dławiący dym i sadze zdusiłyby je i tak.

Dama jednak narodziła się i wychowała w Anglii. Było to jasne, sądząc

po wyprostowanej sylwetce i pewności, z jaką się poruszała. Nigdy nie doszliby

do porozumienia, choć tego ranka znów próbowała mu się przedstawić. Obraził

ją więc i zrobił to rozmyślnie. Jego zachowanie kłóciło się z tym, że przez

R S

ostatnie sześć dni nie był w stanie oderwać od niej oczu. Za każdym razem, gdy

przejeżdżała, chciał, by już zawróciła. I czekał cierpliwie na jej powrót.

To było naprawdę głupie i zawstydzające. Widział kiedyś, jak urągając

wszelkim zasadom przyzwoitości, zaczęła przeskakiwać rzędy bukszpanów,

jakby nic nie było w stanie jej zawstydzić. W Hyde Parku, na litość boską!

Gdy przeskoczyła ostatni i odjechała, doszedł do zdumiewającego

wniosku, że tajemnicza dama uznała rozległą przestrzeń parku i jego miejski

szyk za zbyt ciasny jak na jej gust. Zaczął sobie wyobrażać, że ta kobieta

pragnie uwolnić się z jakichś krępujących ją więzów.

Cóż to mogło być? Trudna sytuacja w domu? Na to była już trochę zbyt

posunięta w latach. Może mąż-tyran? Ta wersja nie wydała mu się prawdo-

podobna. Nie wyglądała na kobietę, którą łatwo zdominować. Poza tym żaden

mężczyzna nie pozwoliłby swojej żonie na wałęsanie się po tej części Londynu



19

o takiej porze. Dziś przyjechała jeszcze wcześniej, na długo zanim słońce

podniosło mgłę z rzeki. W związku z tym nie obserwował jej z oddali, jak się do

tego przyzwyczaił. Nie, dziś nakryła go, jak leżał pośród rododendronów. Gdy

odjechała, był zły i bezradny. Maledizione!* Dżentelmen na jego stanowisku nie może pozwolić, by ktoś go niepostrzeżenie nakrywał. A zwłaszcza, by mogła to

zrobić piękna, dobrze wychowana angielska dama.



* Maledizione (wł.) - przekleństwo.



Niemalże nieświadomie sięgnął dłonią do szuflady biurka i wyjął z niej

książkę, którą schował tam wiele miesięcy wcześniej. Było to piękne, stare wy-

danie, prawdopodobnie rzadkie i bardzo cenne. Ważąc ciężar tomu w dłoni, de

Rohan popatrzył na tytuł wypisany złotymi literami na grzbiecie. Etykieta

prawdziwego dżentelmena. Dotykanie jej wypełniało go dziwnym uczuciem

zażenowania i żalu. Zażenowania, ponieważ wciąż miał ją w biurku. Żalu, bo

jego życie tak bardzo się zmieniło.

R S

Ostatnie uczucie go rozzłościło.

A jednak wciąż trzymał przeklętą książkę w dłoni, czyż nie? Oprawiony

w czerwoną skórę, pozłacany tom dostał w prezencie od dżentelmena słynącego

z elegancji i szyku. Prezent miał uczcić zdumiewające powołanie rodziny de

Rohanów do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Oczywiście przyjął ją przez

grzeczność i z udaną wdzięcznością. Jednak nie spodziewał się szczególnych

zalet po książce napisanej przez Chesterfielda, pompatycznego nadętego starego

lorda, który zmarł już dawno temu i, jak skrycie podejrzewał de Rohan, udusił

się od nadmiaru wazeliniarstwa. Książka pękała od napuszonych rad, które

najlepszym wypadku były przymilne, a w najgorszym makiaweliczne*.



* Makiaweliczne - dwuznaczne moralnie, nacechowane hipokryzją.





20

De Rohan ponownie zerknął na dedykację:





Drogi chłopcze!

Każdy surowy diament wymaga szlifowania.

Twój pokorny sługa George Jacob Kemble.





Co za niedorzeczny pomysł! De Rohan parsknął i wrzucił książkę do

szuflady. W tym samym momencie usłyszał niecierpliwe, głośne stukanie do

drzwi gabinetu. W pierwszej chwili ucieszył się, że tak brutalnie przywołano go

do rzeczywistości. Jednak ulga trwała krótko, gdyż do pokoju wmaszerowała

zmora pana Hobhouse'a, melancholijny, drobiazgowy urzędnik Feathershaw. Jak

zwykle dzierżył spory plik dokumentów, za ucho zaś wetknął ołówek. Wyglądał

jak bystra, nerwowa wiewiórka.

Zrezygnowany de Rohan wskazał urzędnikowi fotel. Feathershaw

R S

natychmiast wyjął ołówek zza ucha, poprawił okulary na nosie i zaczął w

nieopanowany sposób klepać oparcia fotela.

- Czy przejrzał pan dokumenty dotyczące propozycji zmian w prawie

karnym, które panu wysłałem? - odezwał się urzędnik głosem, który kusił de

Rohana, by udzielić odmownej odpowiedzi.

Jednak de Rohan powstrzymał się i tylko spojrzał ponad biurkiem z

arogancko uniesionymi brwiami.

- Proszę kontynuować, panie Feathershaw. Przez chwilę Feathershaw

usiłował powstrzymać cisnące się na jego usta wyrzuty, ale nie zdołał.

- Nie przeczytał pan ich, nieprawdaż? - powiedział kąśliwie, nie patrząc

de Rohanowi w oczy.

- Komisja zbiera się za kwadrans, a pan jak zwykle nie zdołał nawet

przejrzeć...



21

- Jestem policjantem, panie Feathershaw - wtrącił de Rohan. - A nie

jakimś przeklętym politykiem. Przyjąłem ten urząd tylko, żeby pomóc...

- Poprawka, panie de Rohan - przerwał mu urzędnik. - Był pan

policjantem...

Przerwało mu głośne stukanie. Feathershaw obrócił się, by spojrzeć na

drzwi i zaczął niecierpliwie stukać ołówkiem. Do gabinetu wszedł kancelista.

- Proszę mi wybaczyć, panie de Rohan - powiedział młody człowiek ze

zmarszczonym czołem.

- Lokaj z Mayfair* właśnie to przyniósł. Mówił, że to bardzo pilne.



* Mayfair - elegancka, bogata dzielnica Londynu.



Położył list na wypolerowanym blacie biurka. De Rohan obejrzał drobne,

nieporządne pismo na grubym papierze.

Okiem policjanta szybko dostrzegł charakterystyczne szczegóły. Drogi

papier. Dobry atrament. Brak pieczęci. Ktoś się spieszył. Otworzył list i

R S

spostrzegł znajomy herb.



Drogi Maksie!

Muszę się z Tobą natychmiast zobaczyć. Proszę, przyjedź jak najszybciej

do domu mojego brata, lorda Sandsa, na Princes Street. Zapewniam Cię, drogi

przyjacielu, że nie zawracałabym Ci głowy, gdyby sytuacja nie była rozpacz-

liwa.

Z poważaniem Cecilia, lady Delacourt.



śNatychmiast"? śRozpaczliwa"? Dobry Boże, list Cecilii brzmiał, jakby

ktoś został zamordowany. De Rohan parsknął z irytacją i odrzucił list na biurko.

Od kilku miesięcy, odkąd lord i lady Delacourt wyjechali do Derbyshire, nie

miał od nich żadnych wieści. I były to miesiące pełne błogosławionego spokoju.



22

Teraz jednak przynajmniej Cecilia wróciła do miasta. Zatem okres połogu

przeszedł bez komplikacji.

Rzecz jasna, poczuł ulgę. Gdyby miał być szczery, ucieszył się, widząc jej

nieporządne pismo. Lecz dlaczego nazywa go śdrogim przyjacielem"? De

Rohan lubił Cecilię nieco bardziej, niż by sobie tego życzył. W zasadzie lubił ją

o wiele bardziej, niż to było roztropne. Spodziewał się również, że lady De-

lacourt zdaje sobie z tego sprawę. A może nie? Cecilia wyraźnie nie była

świadoma własnego czaru.

Mimo jej niewątpliwego uroku de Rohan nie miał ani czasu, ani zamiaru

gnać do East Endu* i szukać jakiegoś zaginionego nocnego wędrowca. Czy też

narwanego opiekuna ladacznic, który zbyt pochopnie użył swych pięści.

Przecież dokładnie takiej przysługi zażądałaby Cecilia. Jej mąż Delacourt

ledwie był w stanie ją powściągać, a chaotyczne i zwykle daremne wysiłki

Cecilii - ratowanie prostytutek, nawracanie złodziei - wciąż przysparzały jej

rozmaitych kłopotów. Jednak Cecilia właśnie jego poprosiłaby o pomoc. On zaś

pobiegłby bez wahania. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, jak to miało

R S

miejsce wiele razy w zeszłym roku. Ponieważ z jakiegoś niewyjaśnionego

powodu nie był w stanie jej odmówić.



*East End - uboga dzielnica Londynu.



Ha! Kolejne kłamstwo. Znał ten powód wystarczająco dobrze. Wynikało

to z jej nieodpartego uroku. Boże, jakże on tego nienawidzi! Nie jej uroku, lecz

swej własnej wrażliwości na kobiecy urok w ogóle. Przyznał jednak, że Cecilia

jest inna niż reszta kobiet z jej sfery. Naprawdę troszczy się o innych. Ma

bezinteresowne, szczodre serce. Nie boi się ciężkiej pracy, nawet jeśli wygląda

ona beznadziejnie. Być może dlatego nigdy nie był w stanie odmówić jej

prośbom.

- Panie de Rohan? - Głos kancelisty przedarł się przez jego zadumę.



23

Spojrzał i stwierdził, że gorliwy młody człowiek wciąż się w niego usilnie

wpatruje.

- Słucham, panie Howard?

- Co mam przekazać lokajowi? - zapytał niepewnie. - Twierdzi, że będzie

czekał na pańską odpowiedź. Sądzę, sir... to znaczy... wydaje mi się, że czeka na

pana powóz.

Słysząc to, Feathershaw nagle przestał stukać w poręcz.

- Hobhouse także czeka, panie de Rohan! - powiedział ostrzegawczym

tonem. - Projekt nowego kodeksu prawa karnego! Oczekujemy pana zaan-

gażowania. I nie wykręci się pan tym razem.

Dobry Boże. Kolejne nudne posiedzenie. De Rohan stwierdził nagle, że

list Cecilii był zesłany przez same niebiosa. Zanim zdążył pomyśleć, zerwał się

z krzesła i zatrzasnął teczkę z dokumentami.

- Spotkanie komisji musi się rozpocząć beze mnie, panie Feathershaw.

Lord Delacourt wezwał mnie w sprawie niezwykłej wagi. Zna pan jego cha-

rakter, nie wspominając o wpływach w Parlamencie. Nie odważymy się chyba

R S

kazać mu czekać.

To nie jest nawet jakieś wielkie kłamstwo - pomyślał de Rohan. Zdjął

płaszcz z wieszaka, chwycił hebanową laskę i wybiegł z gabinetu. Howard i

Feathershaw patrzyli w osłupieniu, jak znika w cieniu korytarza.

- Arogancki, nadęty obcokrajowiec - syknął Feathershaw. - Żaden z niego

dżentelmen!

- Spodziewam się, że nie powiesz mu tego nigdy prosto w twarz -

parsknął Howard. Po chwili uśmiechnął się pod nosem i nachylił lekko do ucha

kolegi. - W jego aktach znalazłem informację, że urodził się w Middlesex i

został ochrzczony w Allhallows* przy Tower.



* Allhallows - parafia kościoła anglikańskiego w pobliżu Tower

(więzienia) w Londynie.



24



Feathershaw wykrzywił usta.

- Czyżby? - zapytał sarkastycznie. - Taka wspaniała dzielnica! Ależ mi

zaimponował!

Przez szerokie okna wykuszowe pracowni madame Germaine słychać

było uliczny zgiełk Bond Street**.



** Bond Street - słynna ulica handlowa.



Catherine jednak nie mogła cieszyć się pogodnym wiosennym dniem.

Prawdopodobnie aż do czasu popołudniowej herbaty utknie w przymierzalni,

gdzie będą ją popychać, poszturchiwać i wtłaczać w wymyślne części

garderoby. Nawet nie była w stanie wymówić ich nazw, a co dopiero zdać sobie

sprawę, że ich potrzebuje.

I dlaczego? Bo była tak głupia, że opuściła wiejskie uroki Aldhampton!

W dzień taki jak dziś na łąkach brykałyby jagnięta. Pola domagałyby się

R S

zaorania i miałaby tysiąc spraw do omówienia z zarządcą. Jednak mimo

cudownych wspomnień, a być może właśnie z ich powodu, Catherine była

pewna, że nie przeżyje kolejnej wiosny w Aldhampton. Było tam zbyt pusto.

Oczywiście, widziała, ile radości jej wizyta przynosi ciotce Isabel. Cóż

lepszego mogłaby zrobić z własnym życiem, skoro nie może czuć się szczę-

śliwa? Może przynajmniej przez kilka tygodni dotrzymać Isabel towarzystwa. I

być może - być może - przy okazji spotka kogoś interesującego. Być może

nawet już spotkała. Wróciła myślą do niezwykłej porannej przejażdżki po Hyde

Parku. Ukłucie przywróciło ją do rzeczywistości.

- Auuu!

Szwaczka madame Germaine odskoczyła od podestu, na którym stała

Catherine.





25

- Mille pardons*, madame!

Lady Kirton z zaciśniętymi ustami przedarła się przez ciężkie zasłony,

trzymając w jednej ręce zwój jedwabiu w kolorze kości słoniowej.



*Milles pardons (fr.) - stokrotnie przepraszam.



- To nie twoja wina, Michelle. - Isabel zgromiła Catherine spojrzeniem. -

Twoja klientka wciąż się wierci i nie może ustać w miejscu.

- Staram się - odparła Catherine.

Starsza dama objęła jej postać krytycznym spojrzeniem i wymruczała

pochwałę.

- Och, tak. To wspaniale podkreśla twoje długie nogi, moja droga.

Catherine roześmiała się gorzko.

- Wiem, że wyglądam raczej jak źrebak niż jak rasowa klacz -

powiedziała, pozwalając szwaczce dokończyć w spokoju Upinanie szpilek.

Isabel z uśmiechem usadowiła się w fotelu.

R S

- Jesteś piękna, Cat.

Catherine spojrzała na zręczne palce szwaczki.

- Nie mam jasnych włosów ani drobnej figury. A już z pewnością nie

jestem delikatna.

- Och, nie - zgodziła się Isabel. - Jesteś prawdziwą kobietą. I zwykle

ubierasz się elegancko i praktycznie. - Machnęła dłonią szwaczce. - Przypnij

jeszcze niżej ten dekolt, Michelle. Nasza modelka jest wystarczająco dojrzała,

by móc chwalić się swymi wdziękami.

- Ha! - Catherine kurczowo chwyciła palcami gorset sukni. -

Podejrzewam, że będę potrzebowała całej armii wdzięków, żeby wykrzesać

choćby iskrę. Dalejże, Isabel! W czasie upinania halki możesz opowiedzieć mi

nieco o lordzie Walrafenie. Czy został mu choćby jeden ząb w ustach? Czy

którykolwiek włos na jego głowie jest prawdziwy?



26

De Rohan wybiegł z Whitehall* gnany raczej impulsem niż rozsądkiem,

jednak gdy przybył na Princes Street, nastrój mu się nieco zmienił. Na ganku

lorda Sandsa stała grupka bladych i wstrząśniętych służących, zaś przy chodniku

de Rohan zauważył znajomy powóz. Był to pojazd z zakładu pogrzebowego;

wychudzony czarny koń zwiesił łeb aż do ziemi, jakby rozumiał swoje zadanie.



* Whitehall - siedziba brytyjskiego rządu.



De Rohan natychmiast pojął, że nazbyt pochopnie ocenił motywy Cecilii.

Przecisnął się przez tłumek i przez otwarte drzwi wszedł do pogrążonego w

chaosie domu. Grupy służących biegały w tę i z powrotem, podczas gdy

pozostali kręcili się w głębi holu, szepcząc i gestykulując. Przy drzwiach do

salonu złotowłosa dorodna służąca oparła się o boazerię i szlochała donośnie,

kryjąc twarz w stercie wykrochmalonych białych fartuchów. Stateczna kobieta

w stroju gospodyni energicznym krokiem przemierzyła hol.

- Genevieve! - wykrzyknęła, marszcząc brwi. - Idź do siebie i weź się w

R S

garść!

- Oui, madame* - wyszeptała dziewczyna. Pozostali służący szybko

pierzchli z holu.



*Oui, madame (fr.) - dobrze, madame.



Lokaj rozmawiał cicho z dwoma umundurowanymi mężczyznami, w

których de Rohan rozpoznał policjantów z posterunku Westminster na Queen

Square. Widząc nadchodzącego de Rohana, lokaj ruszył ku niemu.

- Och, pan pewnie jest owym dżentelmenem z Ministerstwa Spraw

Wewnętrznych. - Załamał ręce w geście rozpaczy. - Zapewne chciałby pan

obejrzeć ciało... to znaczy wejść na górę...



27

- Wejść na górę? - dopytał de Rohan. - Co tu się stało? - Jego umysł

natychmiast stworzył sto rozmaitych możliwości, a każda była gorsza od po-

przedniej.

Lokaj bezgłośnie otwierał i zamykał usta, jakby nagle stracił głos.

Posterunkowy Sisk wraz z kolegą podeszli bliżej.

- Niech karawan podjedzie tak blisko, jak się da, Eversole - powiedział

cicho Sisk i odciągnął de Rohana na stronę.

Maximilian chwycił go za ramiona z ledwie powstrzymywaną agresją.

- Gdzie jest lady Delacourt? - wysyczał. - Na Boga, człowieku, co się jej

stało?

Sisk obejrzał ciemne, eleganckie ubranie de Rohana z zagadkowym

uśmieszkiem na ustach.

- Ostatnimi czasy obracasz się w bardzo urodziwych kręgach - stwierdził.

- Nie jak za starych, dobrych czasów, nieprawdaż, przyjacielu?

- Niech cię piekło pochłonie, Sisk! - ryknął de Rohan. - Gdzie ona jest?

- Powstrzymaj nieco te samcze zapędy, de Rohan - wyszeptał policjant. -

R S

Zamknęła się w salonie, razem z bratem, który wyje jak potępieniec. Tej nocy

jego żona przeniosła się na tamten świat.

De Rohan wpatrywał się w niego nieprzytomnym wzrokiem.

- Lady Sands? Nie żyje?

- Tak jest i stało się to w dość paskudny sposób. Jeśli mnie intuicja nie

myli, będą z tego kłopoty, w końcu była żoną lorda i w ogóle. Cieszę się, że tu

jesteś i przejmujesz dowodzenie.

Przejmuję dowodzenie? Dopiero w tej chwili de Rohan zdał sobie sprawę,

że zapomniał zdjąć kapelusz. Zerwał go z głowy i przeczesał palcami włosy.

Szwagierka Cecilii nie żyje. Ale skoro tak, to jest to sprawa gminna. Sprawa dla

posterunku z Queen Square. Nie zajmował się morderstwami od czasu tragedii

w Towarzystwie Nazaretańskim, charytatywnej misji Cecilii. Wtedy właśnie

spotkał ją po raz pierwszy. A także lorda Delacourta i lady Kirton. Jednak od



28

tamtej pory jego obowiązki uległy poważnym zmianom. Teraz zajmował się

głównie grzebaniem w papierach w Whitehall, a po pracy szpiegował

przemytników w Wapping*.



* Wapping - położona przy rzece, portowa dzielnica Londynu.



Czuł się zakłopotany. Przybył tu jako przyjaciel Cecilii. Nie wiedział

nawet o śmierci hrabiny Sands, choć jej nazwisko i reputacja obiły mu się o

uszy. Julia Markham-Sands była znaną pięknością. Głośną pięknością, mówiąc

precyzyjnie. I istną koroną cierniową swego męża, jeśli wierzyć choćby połowie

plotek.

- Jak to przyjął lord Sands?

Sisk wyszczerzył się makabrycznie.

- Jak winny, panie de Rohan - odparł radośnie, klepiąc go po ramieniu z

udawanym współczuciem. - Skoro zaś jesteś z Ministerstwa Spraw Wewnętrz-

nych, radzę ci rozejrzeć się dokoła, zanim jego lordowska mość postanowi cię

R S

wyrzucić z domu.

Sarkastyczna uwaga miała go pewnie wyprowadzić z równowagi.

- Zostałem wezwany - powiedział sucho de Rohan. - Przez siostrę

podejrzanego.

Jednak Sisk wdrapywał się już na schody. Wciąż ściskając w dłoniach

kapelusz i teczkę z dokumentami, de Rohan ruszył za policjantem na pierwsze

piętro. Dotarli do drzwi sypialni w momencie, gdy okryte całunem ciało

szwagierki Cecilii było zabierane na noszach do karawanu. Eversole i grabarz

zatrzymali się, patrząc na de Rohana z szacunkiem. Cóż. Czy tego chciał, czy

nie, najwyraźniej traktowano go jak najwyższy autorytet. Zerknął na Siska i

podniósł róg całunu. Julia Markham-Sands już nie była pięknością.

- Uduszenie? - beznamiętnie zapytał de Rohan.



29

Posterunkowy Eversole zrobił ponurą minę i odkrył całun dwoma

palcami. De Rohan spojrzał z zaskoczeniem. Okazało się, że lady Sands sypiała

nago. Ciemne siniaki otaczające jej szyję w obsceniczny sposób schodziły ku

piersiom. Sisk obejrzał obrażenia.

- Powiedziałbym, że najpierw zakneblowana, a potem uduszona -

odpowiedział. - To była szybka, sprytna robota. Biedna dama nawet nie zdołała

wydobyć głosu.

- Czyżby? - De Rohan uniósł brwi. - Kto tak twierdzi?

- Pokojówka lady Sands. I lorda Sandsa, rzecz jasna. - Policjant zaśmiał

się makabrycznie i gestem odesłał nosze. - Reszta domowników sypia poniżej

tej sypialni albo wyżej. Nikt niczego nie słyszał.

De Rohan odchrząknął i przeszedł po luksusowym perskim dywanie, by

podnieść z nocnego stolika oprawione w srebro okulary leżące obok pustej

butelki. Jednak były to tylko delikatne, kobiece okulary do czytania. Zerknął

przez nie. Lady Sands okazała się odrobinę krótkowzroczna. Spojrzał na

butelkę. Szampan, drogi i dość stary, lecz miernej jakości. Wzruszył ramionami.

R S

Anglicy są okropnymi snobami.

- Gdzie jest kieliszek? - zapytał ostro. - Ile ich było?

- Jeden, pusty - odparł równie ostro Sisk. - Pokojówka stłukła go ze

zdenerwowania. Ale widziałeś szyję lady Sands. To nie była trucizna.

Sisk miał rację. Należało jedynie mieć nadzieję, że myli się co do lorda

Sandsa.

- Być może morderca nie był domownikiem - zastanowił się na głos de

Rohan. - A jednak musiała go znać.

Policjant wzruszył ramionami.

- Kradzież? - zawahał się. - Uczciwie przyznaję, że okno nawet wygląda,

jakby je ktoś podważył łomem.

Odrobinę zdeprymowany de Rohan odłożył okulary.



30

- Tego, jak mniemam, również nikt nie słyszał? Sisk podrapał się po

brodzie.

- Chyba wiem, o co ci chodzi. Sforsowanie tej zasuwki musiało narobić

sporo hałasu, nawet jeśli ktoś zrobił to tylko po to, by nas zmylić.

- Przeszukaliście dokładnie pokój? - zapytał de Rohan.

- Rzuciłem tylko okiem.

- Przesłuchaliście służbę?

- Eversole skończy przesłuchiwać pozostałych, gdy ciało pojedzie do

kostnicy. - Sisk niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. - Przejmujesz dowodze-

nie czy nie?

Ignorując pytanie, de Rohan podszedł do okna, otworzył je energicznie i

się wychylił. Wychodziło na tyły domu i pod osłoną ciemności doświadczony

włamywacz mógł się wspiąć na ścianę, korzystając wyłącznie z rynien i

parapetów. Jednakże doświadczeni włamywacze nie są na tyle nierozsądni, by

włamywać się do zamieszkanych pokoi. W przypadku zaś schwytania na

gorącym uczynku zazwyczaj po prostu uciekają z tym, co udało im się znaleźć,

R S

a nie mordują. No, może w ostateczności.

W tym jednak wypadku z pewnością nie było to konieczne. Lady Sands

ani nie zaskoczyła, ani nie nakryła swego mordercy. Leżała przecież we włas-

nym łóżku i najwyraźniej nawet nie zdążyła się w porę obudzić. A w każdym

razie, dopóki morderca nie wepchnął knebla w jej usta. De Rohan podejrzewał,

że raczej nie kładła się spać sama.

Uważnie obejrzał bogato umeblowaną, lecz niezbyt wyrafinowaną

sypialnię. Oprócz okna wszystko zdawało się w porządku. Czuł się głęboko

poruszony. Dobry Boże, ktoś udusił kobietę, a nawet pościel na łóżku nie jest

wzburzona! Przez długą chwilę de Rohan stał z zamkniętymi oczami, usiłując

oderwać umysł od strasznej sceny, jednak widok opuchniętej twarzy lady Sands

na dobre wrył się w jego pamięć. Czy brat Cecilii mógł popełnić tak ohydną

zbrodnię? Jeśli tak, musi zostać doprowadzony przed oblicze sprawiedliwości i



31

nie ochroni go przed tym ani szlachecki tytuł, ani chwalebna historia rodziny.

Nawet po roku piastowania nowego i dziwnego stanowiska w Ministerstwie

Spraw Wewnętrznych - które objął dzięki protekcji pasierba Cecilii - de Rohan

wciąż czuł się przede wszystkim policjantem. Choć musiał przyznać, że zarazem

kochał pracę w policji, jak i jej głęboko nienawidził.

Wciąż miał we krwi polowanie. Nieważne, jak ponura, czy beznadziejna

zdawała się sprawa, nie potrafił się jej oprzeć. Zresztą na ogół trafiały do niego

sprawy zarówno ponure, jak i beznadziejne. Nigdy dotąd nie był w stanie

zostawić śledztwa. Zanim odszedł, pracował jako główny inspektor

policji rzecznej*, wcześniej zaś spędził dwa lata na Queen Square i kolejne dwa

jako kapitan w elitarnej jednostce Tropicieli z Bow Street**, najmłodszy

mężczyzna na tak zaszczytnym stanowisku. Jednak w tamtych dzielnicach

sprawy morderstw były załatwiane szybko i bezosobowo.



* Policja rzeczna - specjalny oddział policji, pilnujący porządku na rzece

i w portach Londynu.

R S

** Tropiciele - elitarna jednostka detektywów.



Po prostu jakiś jeden zbrodniarz powalał innego. Widział ich tylu, że był

niemal zupełnie obojętny na widok kolejnej jatki. Jednak to tutaj - zamordo-

wanie bogatej damy, która spała w bezpiecznym schronieniu własnego domu -

to było coś zupełnie innego. W dodatku w Mayfair. Mimo szacunku, jakim

darzyli go policjanci, de Rohan nie był już na swoim terenie. Przybył tu jako

śdrogi przyjaciel". Co gorsza pracował w ministerstwie, a oni z pewnością nie

byliby zadowoleni, gdyby zajmował się każdym morderstwem w mieście. Poza

tym chcieliby, by ta sprawa była prowadzona z najwyższą delikatnością.

Niestety, delikatność nie była jego mocną stroną.

Do diabła!



32

De Rohan wpatrywał się w pokój, szukając wyjścia z tej nieznośnej

sytuacji. W tej chwili pierwszy promień porannego słońca wdarł się przez okno,

odbijając się od czegoś, co znajdowało się na kwiecistym dywanie. De Rohan

szybko uklęknął przy toaletce. Gestem przywołał Siska.

- Tylko popatrz na to - powiedział cicho.

- Do licha! - Policjant schylił się ponad jego ramieniem. - To mi wygląda

na niezłą fortunę.

Miał rację. Obok dużego wisiorka z topazem, który przyciągnął wzrok de

Rohana, leżały rozmaite kolczyki i broszki. W półmroku były niemal

niewidoczne na wzorzystym dywanie. De Rohan podniósł jednym palcem długi

obrus. Pod toaletką leżała elegancko rzeźbiona szkatułka, z której wysypywały

się na podłogę wielobarwne klejnoty.

- Jezu Chryste! - wyszeptał Sisk. - Jaki złodziej zostawiłby coś takiego?

Dobre pytanie. De Rohan się podniósł.

- Cóż - powiedział cicho. - Zdaje się, że nie mam wyboru. Powiedz mi

wszystko, co wiesz.

R S





33

Rozdział 3



Swobodnie i chętnie nawiązuj znajomości.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Tej nocy de Rohan śnił o domu. O domu, jaki pamiętał z dzieciństwa, bez

gryzących kłębów dymu i sczerniałych od sadzy cegieł. W jego śnie nie było też

wychudzonych i usmolonych żołnierzy, leżących leniwie wśród ruin, żłopiących

najlepszy Gewurztraminer* ojca, rechoczących i bekających w oczekiwaniu na

swoją kolej z pokojówkami matki. Sen był spokojny i słodki. Słońce

przygrzewało w ramiona, bosymi stopami dreptał po pachnącej ziemi. Zalane

słonecznym blaskiem pagórki pokryte były rzędami głębokiej, dojrzałej zieleni.

Nabrzmiałe, pachnące winogrona pękały z trzaskiem w jego dłoniach, pryskając

słodkim sokiem na ramiona, twarz i koszulę.

R S

- Maximilian! Che cosa fai...? **

Podniósł głowę znad niedużego drewnianego ceberka i zobaczył biegnącą

ku niemu matkę. Powiewała wykrochmalonym fartuchem i dzikimi czarnymi

lokami, krzycząc po włosku.



* Gewurztraminer - aromatyczne, korzenne wino.

** Che cosa fai (wł.) - co robisz?



- Max! Och, Max, ty urwisie! - jęknęła, opadając na kolana na ciepłą

trawę. Przygarnęła go do siebie i zamoczyła róg fartucha w stojącym nieopodal

wiadrze z wodą. - Ależ narobiłeś bałaganu! - zbeształa go, ścierając rozpryskane



34

owoce z jego dłoni i ramion. - Te winogrona miały iść do kuchni, łobuziaku! A

nie do piwnicy taty!

Max wiedział, że tak naprawdę matka wcale się nie złości. Zaśmiał się

więc i wtulił twarz w jej ciepłe ciało, czując na czole jej usta i wdychając zapach

mydła, lilii i świeżo upieczonego chleba. Nie przestała jednak wycierać mu

palców. Coraz natarczywiej pocierała jego dłoń mokrym, szorstkim lnem. Dio

mio, czyżby tym razem zamierzała zedrzeć mu skórę?

De Rohan obudził się nagle.

Lucyfer. To tylko Lucyfer. Nie matka.

Odetchnął głęboko, na oślep wyciągając rękę, żeby pogłaskać psa po łbie.

Przez okno niewielkiej sypialni nie wpadał jeszcze ani jeden promień światła,

jednak wiedziony potrzebą ogromny czarny mastiff* ogłaszał nadchodzący świt.

Max z wysiłkiem przetoczył się po łóżku i Lucyfer natychmiast na nie

wskoczył; materac trzeszczał złowrogo pod jego cielskiem.

De Rohan otrząsnął się z resztek kojącego - chociaż raz! - snu, wytarł rękę

o narzutę i pogłaskał psa po łbie.

R S

- Precz z łóżka, brutalu.

Ze spuszczonymi oczami pies przysunął się bliżej, aż jego jęzor zawisł tuż

przy twarzy pana. Ciepły, wilgotny oddech owionął twarz Maksa.

- Och - Stęknął de Rohan i wstał, prostując nagie ciało. - Już czas,

staruszku?

Mastiff - rasa potężnie zbudowanych, okazałych psów.

Lucyfer szczeknął z wdzięcznością i zeskoczył z łóżka, lądując na

podłodze z donośnym łupnięciem. De Rohan przeszedł przez salon i otworzył

drzwi prowadzące do otoczonego murem ogrodu. Podzwaniając obrożą, Lucyfer

wybiegł na dwór.

De Rohan zaczął się golić i ubierać jak zwykle dość chaotycznie - czarne

wełniane ubrania z białymi i szarymi dodatkami nie wymagały żadnych

przemyśleń. Po rozpaleniu ognia i wstawieniu wody zapalił lampę na biurku pod



35

oknem. Jego oczy natychmiast spoczęły na czerwonej okładce książki. Przyniósł

ją do domu, żeby - jak twierdził - uniknąć wstydu, gdyby ktoś z biura się na nią

natknął. W duchu modlił się, by to była prawda. Jednak ręka sama chwyciła tom

i, jakby w ogóle nie należała do niego, zaczęła przewracać kolejne kartki. De

Rohan spojrzał na fragment i aż parsknął. Nie miał wątpliwości, że ten należał

do ulubionych rozdziałów Kemble'a.



Elegancki strój to temat, którego nie należy zaniedbywać. Różnica między

rozsądnym dżentelmenem i fircykiem jest następująca: fircyk sam siebie ocenia

na podstawie własnego stroju; rozsądny dżentelmen śmieje się z tego, lecz

równocześnie wie, że nie może zaniedbywać wyglądu.



De Rohan zaklął soczyście po włosku, odrzucił książkę i skupił uwagę na

drobiazgowym raporcie, który dostarczył mu Sisk. Bezwiednie wypił dwie

filiżanki czarnej kawy, jednocześnie pilnie notując, aż zapełnił sześć kartek. Z

pamięci naszkicował plan domu lorda Sandsa, pochylając się nad nim z trzecią

R S

filiżanką kawy.

Był tak zaabsorbowany, że całkowicie stracił poczucie czasu. Lucyfer

zaszczekał głośno na przelatującego drozda. De Rohan podniósł oczy i stwier-

dził, że za oknem jest już czysty, wiosenny poranek. Miasto budziło się do życia

- trzeszczały i turkotały powozy wyjeżdżające z bocznych uliczek, węglarze i

straganiarze wędrowali w stronę Chelsea Road. Na bukszpanie rosnącym tuż

przy oknie jakiś przedsiębiorczy pająk utkał gęstą, białą pajęczynę. Lśniąc od

kropelek rosy, kołysała się wśród gałązek jak porzucona mimochodem

chusteczka. Jego własna sieć, którą utkał w parku, wyglądała na równie

przypadkową. Powinien do niej zajrzeć, zanim słońce wychyli się zza wysokich

dachów zachodniego Londynu.

Odłożył pióro i schował notatki do teczki, rozglądając się za smyczą

Lucyfera. Zawołał psa, wziął laskę i okrężną drogą ruszył do Whitehall. Jednak



36

na ganku niemal potknął się o Nate'a Corcorana, niegdysiejszego kieszonkowca,

z którym się zaprzyjaźnił i którego czasami zatrudniał jako chłopca na posyłki.

Chłopak wyprostował się nieco, obtarł nos i poprawił czapkę.

- Bon dżorno, szefie - zaszczebiotał radośnie. - Punktualnie ósma, jak pan

kazał.

De Rohan się uśmiechnął.

- Buongiorno*, Nate - poprawił, otrzepując rękaw jego płaszcza z brudu.

Zupełnie zapomniał, że po niego posyłał. - Come stai?

Nate skrzywił się, gdy Lucyfer zaczął go obwąchiwać i machać ogonem.



* Buongiorno (wł.) - dzień dobry.



- Nonna Sofia jeszcze mnie tego nie uczyła - powiedział, wzdychając. -

Nie wiem, czy kiedykolwiek nauczę się tyle, by móc zostać policjantem.

- Jak się masz? - przetłumaczył de Rohan i poszukał w kieszeni monety. -

I z pewnością zostaniesz posterunkowym, jeśli nie dasz się od razu obrabować

R S

jednemu z nich. Weź Lucyfera na Wellclose Square i poproś moją babkę, by

pozwoliła mu w tym tygodniu pobiegać po ogrodach. Mam bardzo napięty

grafik.

- Tak jest, sir!

De Rohan ukląkł na chodniku i pogłaskał czule psa.

- Bądź grzeczny! Nie wolno kopać w ogrodzie - powiedział, lecz Lucyfer

jak zwykle tylko się wyszczerzył.

De Rohan wstał i położył dłoń na szczupłym ramieniu chłopaka.

- Uważaj na ruch uliczny, Nate - ostrzegł go. - I nie pozwól nikomu go

dotykać, bo zostanie bez palców. Powiedz Nonnie Sofii: ś niente ricotta*".

- Wcisnął koronę w brudną dłoń Nate'a. - Nie wspominaj za to o

pieniądzach.

- Ach! - Nate wyszczerzył się w uśmiechu. - Una bustarella**!



37

Skąd, do diabła, chłopak znał to słowo? De Rohan zmarszczył brwi.

- To nie jest łapówka. Miej tylko oko na jego posiłki i powiadom mnie,

gdyby były jakieś kłopoty.

- Ruchem głowy wskazał psa. - Widziałeś, jak bardzo przytył?

Chłopiec uśmiechnął się szeroko.



*Niente ricotta (wł.) - bez ricotty (delikatny, słodki biały ser).

*Bustarella (wł.) - łapówka.



- Tylko nie ricotta! - przetłumaczył radośnie.

- Ośmielam się jednak zauważyć, że lady i tak nakarmi go tym, czym

sobie zażyczy, sir.

- Jak zwykle - mruknął de Rohan, podając chłopcu smycz. - Przyjdę po

niego w sobotę, dobrze? Sabato. Powiedz to Nonnie Sofii. Do tej pory się nie pojawię, chyba że będzie mnie potrzebowała, rozumiesz?

- Jasne, szefie! - wykrzyknął chłopak i ruszył przed siebie, machając mu

R S

na pożegnanie. - Sabato! Niente ricotta! I arywederczi!

- Arrivederci* - poprawił go łagodnie de Rohan.

- Dobry z ciebie chłopak, Nate. Grazie**. Chłopak odszedł już żwawym

krokiem i nie usłyszał jego ostatnich słów. Max patrzył za nim i przez chwilę

poczuł się samotny. Tej nocy w jego mieszkaniu będzie pusto i wcale się z tego

nie cieszył. Jednak gdy pan zamierza pracować długo w nocy, lepiej, by pies

miał dobrą opiekę, niż był pozostawiony samemu sobie.

De Rohan poszedł do Hyde Parku przez Constitution Hill i wszedł na

ścieżkę spacerową, która biegła ponad Serpentine***.



* Arrivederci (wł) - do widzenia.

** Grazie (wł.) - dziękuję.

*** Serpentine - malownicze jezioro w Hyde Parku.



38



O tej porze park był całkiem pusty. Po kilku chwilach znalazł się już da-

leko za najbardziej uczęszczanymi terenami, na ścieżkach dla tych, którzy

chcieli puścić wodze koniom, i dla tych, którzy szukali prywatności. Ci ostatni

żywo interesowali de Rohana, a po raz pierwszy od dwóch tygodni zdawało się,

że będzie miał odrobinę szczęścia. Gdy zbliżał się cicho do miejsca, w którym

ścieżka biegła przez kępę rododendronów - tę samą, gdzie poprzedniego dnia

znów napotkał samotną kobietę - usłyszał cichy pomruk głosów. Męskich

głosów; jeden z niemal niedostrzegalnym nalotem cockneya*, drugi zaś niski i

gardłowy, kończący się cynicznym, znajomym śmiechem.

Nareszcie! Przez całe miesiące pracował nad sprawą korupcji wśród

policjantów. Spokojnie i pewnie de Rohan okrążył kępę krzewów, by zbliżyć się

do miejsca spotkania i nie spłoszyć rozmówców. Na Boga, był gotów niemalże

zaprzedać duszę diabłu, by choć przez chwilę na nich spojrzeć. Oczywiście

jeszcze lepiej byłoby zobaczyć przekazywanie pieniędzy; to byłby doskonały

dowód na potwierdzenie jego podejrzeń. Wiedział doskonale, że jest dla sądu

R S

niepodważalnym świadkiem.

Z podniecenia huczało mu w uszach. W połowie drogi do kręgu wysokich

krzewów zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Nieco dalej na ścieżce stała ławka,

wkomponowana w rzeźbioną niszę. Siedziała na niej tajemnicza kobieta - niech

to szlag trafi! Czytała przeklętą książkę! De Rohan poczuł niepokój, który

wzrósł jeszcze, gdy męskie głosy zaczęły się zbliżać. Przez coraz cieńszą

zasłonę zieleni zauważył, że kobieta zerwała się na równe nogi. Usłyszała go?

Czy też dobiegły do niej odgłosy wręczania łapówki?

Upewnił się, gdy tylko wynurzył się zza żywopłotu. Nie patrzyła na

niego. Odwróciła głowę w stronę głosów, które zdawały się zbliżać...



*Cockney - dialekt języka angielskiego używany przez mieszkańców

Londynu wywodzących się z niższych warstw społecznych.



39

Zaniepokojony de Rohan nieostrożnie postawił stopę i żwir głośno

zachrzęścił pod butem.

Zaskoczona kobieta krzyknęła cicho, upuściła książkę i szybko odwróciła

się w jego stronę. Ciemnoczerwona suknia zawirowała wokół jej kostek.

Kapelusz z dużym rondem i kołyszącym się piórem skrywał rysy jej twarzy. Ale

nie przed nim.

- Co, do diabła?... - odezwał się ktoś zza krzaków.

Uniosła dłoń i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz de

Rohan usłyszał zbliżające się ku nim ciężkie kroki i zrobił jedyną, choć najgłup-

szą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. To samo, co przychodziło mu do głowy

bez przerwy przez ostatni tydzień. Szybkim, płynnym ruchem chwycił kobietę w

ramiona, przesunął się wraz z nią w cień i ją pocałował.

Catherine zamierzała krzyknąć. Naprawdę miała taki zamiar. Zawahała

się tylko na moment, gdy nagle pojawił się tuż przed nią szeroki, twardy jak

skała tors. Kapelusz zsunął się z jej głowy, a kolana nagle stały się miękkie jak

wosk. Mroczny nieznajomy wykorzystał ten moment zawahania i chwycił ją w

R S

ramiona, popychając głębiej w krzewy. Po chwili jego gorące usta znalazły się

na jej wargach. Jedną ręką trzymał ją w pasie, zaś palce drugiej wplótł w jej

włosy.

- Pocałuj mnie, na litość boską - syknął, niemal nie odrywając od niej ust.

Catherine westchnęła z oburzenia, lecz jej dobre intencje rozpłynęły się w

fali żaru; mężczyzna wykorzystał ten moment i wsunął jej w usta natarczywy

język. Zdawał się zdesperowany.

To go jednak nie usprawiedliwia - pomyślała.

Całował ją gorąco i ze znawstwem. Choć jego dotyk był delikatny,

trzymał ją przy sobie z rozpaczliwą siłą, jakby naprawdę bał się wypuścić.

Męski żar i niezwykły zapach jego ciała rozpalały zmysły. Krew zaszumiała jej

w uszach. Coraz słabiej powracała myśl, że przecież ostatnim razem ją obraził.



40

Oszołomiona i zaskoczona ledwie słyszała mężczyzn przechodzących za nią

żwirową ścieżką.

- Chryste! - syknął zdegustowany męski głos. - Przeklęte miejsce

schadzek!

Catherine powinna była krzyczeć i wołać o pomoc, wyszarpnąć się z jego

ramion i wybuchnąć gniewem. Och, powinna była to zrobić. Jednak nieznajomy

znienacka oderwał od niej usta. I wzrokiem nakazał jej milczenie. Nie

odwracając się, warknął szorstkim głosem:

- Precz stąd. Ale już!

Catherine domyśliła się, że chciał przepłoszyć mężczyzn ze ścieżki.

Najwyraźniej nie zauważył jeszcze, że się oddalili. Przysunął się znów do niej i

przez długą chwilę jego usta pieściły wargi Catherine. Jego oczy, wciąż ciemne,

były już mniej lodowate. Jeszcze raz pochylił głowę niezdarnym, niepewnym

ruchem.

Powoli, z ociąganiem, nieznajomy przerwał pocałunek i zrobił krok do

tyłu, wpatrując się w ziemię.

R S

Kiedy wypuścił ją z ramion, nogi Catherine zaczęły drżeć. Zachwiała się;

chwyciła oparcie ławki. Spojrzał na nią zaniepokojony i ujął pod ramię.

- Spodziewam się, że ma pani ochotę mnie za to spoliczkować -

powiedział niskim głosem, z nieco wyraźniejszym niż zwykle obcym akcentem.

- A... a powinnam? - zdołała zapytać, gdy przysunął się do niej.

- Uderzyć mnie? - Uśmiechnął się niepewnie.

- O, tak.

Najwyraźniej był równie wstrząśnięty jak ona. Catherine odczytała to z

jego głębokiego, szorstkiego głosu. Oczy jednak miał równie spokojne, jak

chwyt dłoni na jej łokciu.

Wcale nie miała ochoty go uderzyć. Uśmiechnęła się.

- Czy podobało się to panu na tyle, że było warte solidnego policzka? -

zapytała, przekrzywiając głowę na jedną stronę. - Jestem silna.



41

Mężczyzna zerknął w bok.

- Och, podobało mi się - przyznał żałosnym głosem. - Dałbym się nawet

poćwiartować za jeszcze jedno takie oszołomienie.

Catherine zaczęła się śmiać, lecz nagle wesołość ją opuściła. Na Boga. To

wcale nie było śmieszne. To było... Sama jeszcze nie wiedziała jakie. Czuła

tylko, że jego dłoń jest silna i ciepła.

- Proszę mi zdradzić swoje imię - odezwała się łagodnie, odsuwając się od

niego. - Proszę nie uciekać, jak poprzednim razem.

Twarz mu stężała; nie odezwał się ani słowem.

- Pozwolił pan sobie na niesłychane poufałości - stwierdziła, wyciągając

do niego dłoń. - Może powinniśmy się sobie przedstawić? Jestem lady Catherine

Wodeway.

Z ociąganiem ujął jej dłoń i zamiast nią potrząsnąć, elegancko się ukłonił.

- De Rohan - powiedział oficjalnym tonem.

- Maximilian de Rohan.

Catherine nie od razu zabrała rękę.

R S

- Próbował mnie pan zasłonić przed tamtymi mężczyznami, czyż nie?

W jego oczach dostrzegła zdumienie, lecz znikło tak szybko, że równie

dobrze mogła je sobie tylko wyobrazić. Rozpoznała w nim mężczyznę, który

niezwykle rzadko dziwi się czemukolwiek.

- Ich głosy nie brzmiały jak głosy dżentelmenów, nieprawdaż? - zgodził

się de Rohan i pochylił się, by podnieść swoją laskę i jej książkę.

Catherine musiała się roześmiać.

- Och, niechże pan da już spokój, panie de Rohan! - powiedziała,

przyjmując książkę z jego rąk.

- Czy naprawdę wyglądam na tak głupią? Dlaczego mi pan po prostu nie

powie, co pan knuje?

De Rohan najeżył się, słysząc tak bezpośrednie pytanie. Lady Catherine

Wodeway nie powinna wtykać nosa w jego sprawy, tak samo jak nie powinna



42

nachalnie mu się przedstawiać. Jednakowoż poznał jej imię. Poza tym miała

rację, do diabła. Pozwolił sobie wobec niej na poufałości, na straszliwe

poufałości. To, że się specjalnie nie opierała, nie odmawia jej prawa do

wyjaśnień.

- Jestem z policji - odpowiedział w końcu.

- A to byli mężczyźni, którzy często omawiają różne sprawy i nie chcą

być podsłuchiwani. Przez nikogo.

- Och. - Lady Catherine zbladła. - Zaczynam wszystko rozumieć.

Przez chwilę patrzyła na książkę. Zauważył, że była to dość zniszczona

kopia The Female Speaker*. Nie mogąc się powstrzymać i jednocześnie pragnąc

zmienić temat, lekko dotknął okładki.

- Jest pani wielbicielką Anny Barbauld? - zapytał.



*The female speaker - wybór literatury dla młodych dziewcząt pod

redakcją Anny Barbauld, poetki i eseistki.



R S

Spojrzała na niego niepewnie.

- Tak. Nie. Ja... sama nie wiem! Wzięłam ją z biblioteki mojego brata.

Myślałam, że może... och... pomoże mi się rozwijać...

- Dlaczego? - De Rohan uniósł brwi i ponownie ujął ją pod ramię, jakby

chciał ją wyprowadzić z zarośli. - Chce się pani rozwijać?

Lady Catherine odtrąciła jego dłoń i zacisnęła z irytacją usta.

- Niech pan nie zmienia tematu, sir. Proszę mi opowiedzieć o tamtych

mężczyznach. Zna pan ich nazwiska? Czekał pan na nich już wczoraj, prawda? I

dlatego kazał mi pan stąd odejść. I dlatego... dlatego wciągnął mnie pan w

zarośla i pocałował, nieprawdaż?

De Rohan znów się zawahał, co było zupełnie nie w jego stylu.

Tajemnicza dama z bliska okazała się jeszcze piękniejsza niż z daleka. Karnację

miała o wiele cieplejszą niż większość angielskich dam; jej gęste włosy i



43

inteligentne oczy miały niemal identyczny ciemny odcień mahoniu. Wysokie

kości policzkowe kontrastowały z wyrażającym nieustępliwość, szlacheckim

podbródkiem. Uparciuch, pomyślał de Rohan. Jednak jej usta były pełne i

świadczyły o pogodzie ducha, ale też zbyt zmysłowe, by uznano je za piękne.

De Rohan zaś nigdy nie gustował w delikatnych usteczkach w kształcie serca, o

jakich marzyły wszystkie eleganckie damy.

- Tak - odpowiedział wreszcie. - To dlatego.

- Czy to jedyny powód?

Maximilian poczuł nagły przypływ irytacji.

- Jedyny powód czego?

- Pocałowania mnie - nalegała, wpatrując się w niego nieustępliwie.

- Nie chciałem, żeby zobaczyli pani twarz - odburknął. - Ja także wolałem

zostać nierozpoznany.

Lady Catherine rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.

- Dlaczego wciąż mi się wydaje, że mógł pan dokonać tej sztuki w

zupełnie inny sposób?

R S

Słysząc to, de Rohan kolejny raz wziął ją pod rękę i raczej niedelikatnie

odciągnął od ławki. Nie lubił, gdy ktoś tak łatwo go prześwietlał.

- Już panią przeprosiłem, madame, za moje grubiańskie i nieodpowiednie

zachowanie, więc...

- Właściwie to wcale nie... - przerwała mu i zaniemówiła.

Puścił ją i obrócił się, patrząc jej w twarz z niedowierzaniem.

- ...Wcale pan nie przeprosił - wyjaśniła, stojąc tuż przed nim i zadzierając

głowę.

- A więc przepraszam! - zawył de Rohan. - Gdzie jest pani koń, madame?

- Może przyszłam na piechotę?

- Zawsze przyjeżdża pani konno - wypalił bez zastanowienia.

- Doprawdy?



44

Lady Catherine powiodła wzrokiem po jego ciele i de Rohan stwierdził z

zaskoczeniem, że pomimo irytacji dama mu się podoba. Jest silna i niezależna.

A także wrażliwa. Pocałował ją, a ona instynktownie czuła, że nie zamierzał

zrobić jej krzywdy. Nie była też płocha. Wiele kobiet na jej miejscu co najmniej

zemdlałoby, gdyby poświęcił im tyle uwagi.

Zdradził się jednak, że wie coś na jej temat. Gdyby wiedziała, jak często

tu na nią czekał... Co by na to powiedziała? Czy choć przez moment po-

dejrzewałaby, jakie fantazje rozkwitały w jego umyśle za każdym razem, gdy

patrzył, jak przemierza park? Przez długą chwilę w cieniu rododendronów

panowała cisza. Przerwała ją Catherine:

- Panie de Rohan, czy zechciałby pan... a może raczej powinnam

powiedzieć, że to ja... wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale myślę, że powinniśmy

się lepiej poznać. Czy zechciałby pan może... zaprzyjaźnić się ze mną? Czy

mogłabym... zaprosić pana na kolację?

Na kolację?

De Rohan nie dowierzał własnym uszom. Nie dowierzał też własnej

R S

absurdalnej reakcji na jej zaproszenie. Nie pozwoli sobie znowu wpaść w tę pu-

łapkę. Pułapkę pragnienia czegoś, czego już nigdy nie będzie mógł mieć. Czy

też pułapkę zakochania się w kimś, kto uważał się za kogoś o wiele lepszego niż

on. Jej hierarchia wartości i motywacja były z pewnością zupełnie różne od

jego.

- Sądzę, że pani nie zrozumiała - powiedział szorstko. - Jestem z policji.

Najwyraźniej lady Catherine nie pojmowała, o co mu chodzi.

- Jednak ten fakt z pewnością nie zabrania panu przyjmować zaproszeń na

kolację? Od kobiet wdzięcznych za uratowanie ich przed... hm... niezbyt

szarmanckimi mężczyznami?

De Rohan wpatrywał się w jej otwartą, przyjazną twarz, cierpiąc z

powodu wskrzeszonej nadziei. Nienawidził jej za wzbudzanie w nim żalu i

zwątpienia. Przecież już podjął decyzję. A może, zastanowił się, była nieco zbyt



45

silna i niezależna? Najprawdopodobniej jest kolejną znudzoną żoną jakiegoś

dostojnika, szukającą pochlebcy, który rozwiałby ennui* w jej pustym łóżku?

Można to zupełnie łatwo sprawdzić.



*Ennui (fr.) - nuda.



- Czy wymaga pani ode mnie tylko udziału w kolacji, lady Catherine? -

zapytał miękkim, kuszącym głosem. - Czy może szuka pani zgoła innego,

bardziej intymnego towarzysza?

- Słucham pana? - Zbladła nagle jak ściana.

De Rohan naciskał:

- Z mojego doświadczenia wynika, że gdy dama z towarzystwa zaprasza

kogoś takiego jak ja na kolację, zwykle oczekuje nieco bardziej dekadenckich

uciech niż dobre danie i butelka wina.

Jak się okazało, dama nie przechwalała się bezpodstawnie. Pomimo

ostrzeżenia de Rohan nie zdołał zauważyć jej pięści. Ból eksplodował w po-

R S

liczku i Maximilian zachwiał się, przyciskając dłoń do twarzy. Potknął się

niezgrabnie, machnął w powietrzu laską i w ostatniej chwili złapał się ławki.

Dobry Boże, potrafiła uderzyć jak mężczyzna! Bardziej ramieniem niż

nadgarstkiem i bardziej z wściekłością niż dla kaprysu. Zobaczył smużkę krwi

na wierzchu dłoni, a potem spojrzał na płonącą twarz lady Catherine Wodeway.

- Mam dla pana pewną intymną propozycję, panie de Rohan - wycedziła,

oddalając się z szelestem czerwonej sukni. - Niech pan weźmie tę swoją stylową

laseczkę i wsadzi ją sobie w tyłek!



Catherine zdołała jakoś dotrzeć do domu swego brata na Mortimer Street.

Zbyt wstrząśnięta i upokorzona, nie ufała własnym pięściom i nie chcąc

skrzywdzić Oriona, prowadziła go za uzdę przez cały park, a potem Mayfair.

Rzuciła wodze lokajowi, który szybko pojawił się przed domem, i schroniła się



46

w cichym sanktuarium pokoju śniadaniowego, którego okna wychodziły na

ogród. Spoglądając przez cienką firankę na przytłumione wiosenne słońce,

podniosła obie dłonie i przycisnęła je do ust, jakby chciała cofnąć ohydne słowa.

Wsadzić sobie w tyłek? Co ją, na Boga, opętało, by tak wulgarnie

odezwać się do nieznajomego? Żadna obraźliwa sugestia nie mogła

wytłumaczyć takiego zachowania. Twarz Catherine na nowo oblała się

rumieńcem wstydu. Mimo swego pogodnego i łagodnego charakteru Catherine

zmyłaby głowę każdemu służącemu, który wyraziłby się w ten sposób. Poza

tym gdzie w ogóle usłyszała takie wyrażenie?

Och, przynajmniej na to pytanie znała odpowiedź! Od Bentleya. I użyła

go tylko jeden, jedyny raz, właśnie w jego obecności, w ferworze dyskusji.

Młodszy braciszek bez pytania wziął ze stajni jej ulubionego konia, prawie go

zajeździł i zostawił w boksie, nawet nie wytarłszy mu grzbietu. W czasie obiadu

zaczęli się kłócić. Catherine miała wtedy jakieś szesnaście lat i była równie

nieznośna jak Bentley. Pozbawieni matki i zaniedbani, obydwoje uchodzili za

istne diabły. Plując obelgami jak dzikie koty, ignorowali całkowicie surowe

R S

ostrzeżenia starszego brata. Kłótnia wciąż rosła i wtedy Cat powiedziała właśnie

to...

Ku jej straszliwemu upokorzeniu niewyparzony język zaowocował

pierwszą w życiu chłostą, gdy wreszcie jej ojciec - który rzadko ją zauważał i

nie zawracał sobie głowy karaniem jej - zaniósł gospodyni swoją najlepszą

szpicrutę i udzielił szczegółowych instrukcji.

- Niepoprawny łobuziak - mamrotał ojciec wśród jęków, razów i

złorzeczeń.

Tylko brak wprawy szacownej pani Naffles sprawił, że Catherine mogła

potem siadać. Gdy chłosta została wymierzona, stało się jasne, że Randolph

Rutledge stracił tę resztkę szacunku, którą miała dla niego jedyna córka. Nim

minął rok, odrzuciła wszelkie obiekcje i wyszła za mąż za Willa Wodewaya.

Ojciec tylko się cieszył, że wreszcie pozbył się jedynaczki z domu.



47

A teraz, dobry Boże, co zrobić? Na pewno nie zamierzała przepraszać!

Pan de Rohan straszliwie ją obraził. Powinien smażyć się w piekle. Nagle

słońce, które jeszcze przed chwilą zdawało się przytłumione, zaświeciło jej w

oczy z całą mocą. Przez chwilę myślała, że pęknie jej głowa.

Och, przecież to niedorzeczne! Nigdy w życiu nie miała migreny, nawet,

gdy... nawet, gdy umarł Will. Nagle doszła do wniosku, że to wszystko jego

wina. Do diabła, jak on śmiał zrobić coś tak idiotycznego i umrzeć! Przecież

obiecali sobie, że zawsze będą się sobą nawzajem opiekować. Jak śmiał

zostawić ją samą? Złość i strach na nowo zmroziły w niej krew.

Och, Boże! Czuła się taka zagubiona. Uderzyła pięścią w komodę stojącą

przy oknie. Głowa bolała tak bardzo, że zrobiło jej się niedobrze. Bardzo powoli

poszła na górę do ciemnej sypialni.



Mimo porannej przechadzki po Hyde Parku de Rohan dotarł do biura,

zanim jeszcze najmłodszy z kancelistów zdołał wstać z łóżka. Gdy jednak usiadł

za biurkiem, stwierdził, że jest tak roztrzęsiony, iż nie może się na niczym

R S

skupić. Ze wstrętem odsunął od siebie stertę dokumentów, którą zostawił dla

niego Feathershaw. Wciąż jednak ściany gabinetu osaczały go i dławiły, nawet

bardziej niż zwykle.

Po kwadransie bezczynnego siedzenia musiał zwalczyć silną pokusę

ucieczki i wmieszania się w uliczny chaos Londynu, gdzie czekała na niego

prawdziwa praca, a nie sterty parszywych papierów. W końcu włożył projekt

nowego prawa karnego do szuflady, zamknął ją z trzaskiem i zbiegł po schodach

wprost w kipiący życiem wiosenny dzień.

W głębi serca de Rohan wiedział, co go wygnało na zatłoczone ulice

Westminsteru*; było to coś gorszego niż nuda czy żmudne sprawdzanie doku-

mentów. Poczucie winy. Skrzywdził kogoś i nie miał żadnego wytłumaczenia

dla swojego zachowania. Och, nie łudził się ani przez chwilę.

*Westminster - centralna dzielnica Londynu.



48

Wiedział, że wiele osób uważa go za nieczułego i szorstkiego, a musiał

przyznać, że te zarzuty nie były całkowicie bezpodstawne. Wmawiał sobie, że

ten rodzaj pracy wymaga bezduszności. Jednak dziś rano zachował się o wiele

gorzej. Był złośliwy i okrutny. Zupełnie nie w swoim stylu.

Jak zamroczony wtopił się w poranny tłum. Haymarket był już zapchany

końmi i wozami, z których wyładowywano stosy towarów. Smakowity zapach

pierogów z mięsem mieszał się z wonią końskiego łajna; urzędnicy i kupcy

przepychali się na chodniku, biegnąc w przeciwnych kierunkach i niemal tra-

tując się nawzajem. Z każdej strony znajomi wykrzykiwali do niego radosne

śdzień dobry". De Rohan odkłaniał się sprzątaczkom i straganiarkom, nie

przerywając przechadzki. Niedaleko Regent Circus minął swoją ulubioną

kawiarnię, lecz tym razem nawet dobiegający z niej aromat nie był w stanie go

skusić. Na następnym rogu ulicy zawahał się.

Przed witryną sklepu stały dwie atrakcyjne kobiety i żywo gestykulując,

wykrzykiwały polecenia do młodziutkiej dziewczyny układającej na wystawie

kolorowe kapelusze.

R S

- Nie, nie! Turban połóż na samej górze - jęknęła jedna z kobiet. - Uważaj

na pióra, Mary! Uważaj na pióra!

Druga oderwała na chwilę wzrok od wystawy.

- Dzień dobry, panie de Rohan - wymruczała, zuchwale ujmując się pod

boki. - A gdzież to się pan podziewał?

Jej starsza siostra odwróciła się od witryny.

- Chodź już, Lucy Leonard! - powiedziała ostro. - Jeśli pan de Rohan

będzie miał chęć z tobą porozmawiać, wejdzie do środka. Nie będzie przecież

dyskutował na ulicy jak jakaś sroka.

De Rohan uniósł kapelusz i zmusił się do uśmiechu.

- Witam, pani Elden. Dzień dobry, pani Leonard. Ruch w interesie?



49

- Och! - Irene Elden wyrzuciła w górę ręce w geście rozpaczy. - Ten

sezon nas chyba wykończy, panie de Rohan! - Gestem wskazując dziewczynie

ostatnią poprawkę, okręciła się i wróciła do sklepu.

Siostra najwyraźniej nie była skora iść za nią. De Rohan zdawał sobie

sprawę, że Lucy traktuje go jak bohatera. Cztery miesiące temu uchronił śliczną

wdowę przed obrabowaniem, akurat gdy niosła utarg z całego tygodnia. Od

tamtej pory za każdym razem z nim flirtowała. Spędził z nią kilka wieczorów, a

nawet dwa razy ją pocałował. Z entuzjazmem oddawała mu pocałunki i

pozwalała jego dłoniom błądzić po swym zgrabnym ciele. Jej przekaz był jasny.

- Wybieram się jutro z Irene do teatru, Max - zagruchała. - Och, pójdź z

nami chociaż raz! Idziemy na Jak wam się podoba? - szepnęła kusząco.

De Rohan spojrzał na jej rozchylone usta, które powoli zwilżała czubkiem

języka. Mógłby dokładnie określić, jak bardzo Lucy się to podoba. Czasami czuł

pokusę, by sprawdzić.

- Przykro mi, Lucy - usłyszał samego siebie. - Mam już inne plany.

Lucy skrzywiła wilgotne wargi. R S

- Cóż... Dorodny z ciebie i pociągający mężczyzna, Max - odparła

cierpko. - Ja jednak nie mam takiej cierpliwości jak Hiob. Pan Kent zapraszał

mnie w zeszłym tygodniu na kolację, bardzo grzecznie, więc jeśli zrobi to

jeszcze raz, pójdę z nim, Max. Pójdę.

Nie była to groźba. Raczej stwierdzenie faktu. Max uśmiechnął się z

wysiłkiem.

- Pan Kent może uchodzić za szczęściarza - powiedział.

Dotknął kapelusza, pogłaskał Lucy po policzku i odszedł, zanim zdążył

rozważyć, co traci.

Prawdopodobnie popełniał właśnie duży błąd. Powinien pójść z nią do

teatru, a potem zabrać do domu, otworzyć butelkę szampana i kochać się z nią

przez całą noc. Prawdopodobnie tego właśnie potrzebował, Lucy zaś jasno

dawała do zrozumienia, czego pragnie. Jak większość kobiet z jej klasy



50

społecznej, była szczera i nieskomplikowana, wolna od obłudy, udawanych

uczuć i chęci, by okpić mężczyznę. Zacisnął pięści. Dobry Boże, od kiedy stał

się taki cyniczny?

Wiedział przecież dobrze, choć nie chciał o tym pamiętać.

Jego pierwsza miłość była bolesnym i niszczącym doświadczeniem. Była

także pouczająca i za to jedno powinien czuć wdzięczność. Odmiennie niż Lucy,

jego pierwsza miłość była efemeryczna i dystyngowana oraz oszałamiająco

piękna. Niestety piękno Penelopy kończyło się na skórze.

Jednak do końca życia nie zapomni ich pierwszego spotkania. W końcu

była to kwestia obowiązku, zaś obowiązek był dla niego wszystkim.

De Rohan parsknął zdegustowany i szybko przeszedł na drugą stronę

ulicy. Dzwony Świętego Jerzego zaczęły głośno bić, ich dźwięk odbijał się od

budynków na Regent Street. Z przyzwyczajenia wyciągnął zegarek. Pewnie to

jakiś ślub. Uśmiechnął się gorzko i znów pomyślał o Penelopie, która w tym

właśnie kościele wiele lat temu wyszła za mąż. Całe towarzystwo plotkowało

tylko o tym.

R S

Niecały rok później sędzia z Bow Street wysłał de Rohana do imponującej

rezydencji na Grosvenor Street. Posunięty w latach mąż Penelopy był

purpurowy z wściekłości. Bezcenna kolekcja biżuterii jego małżonki została

skradziona! Jako najmłodszy kapitan w historii miasta Max miał opinię

człowieka bezwzględnego, skutecznego i nieskazitelnie uczciwego. Oprócz tego

słynął z nieustępliwości w przeczesywaniu całego miasta, by znaleźć złoczyńcę.

I to nie tylko kieszonkowca, prostytutkę czy szantażystę, ale także sutenera,

któremu służą niemal jak niewolnicy oraz dżentelmena, który pobiera zysk z

całej szajki.

De Rohan wierzył, że ojciec byłby dumny z jego dokonań. Zaś sędzia

uznał go za osobę idealną do rozwiązania tej sprawy. Był o wiele lepiej wy-

chowany i miał więcej towarzyskiej ogłady niż inni detektywi, choć z tego

powodu na ogół się z niego naśmiewano. Zlecenie niesłychanie mu pochlebiło,



51

pobiegł więc natychmiast na Grosvenor Street jak jakiś starożytny rycerz jadący

z odsieczą, i nierozważnie złożył swe serce u stóp zimnej manipulatorki.

Przestępstwo było banalne, jego rozwiązanie oczywiste. I pewnie zauważyłby to

w mgnieniu oka, gdyby choć na chwilę oderwał wzrok od pięknej Penelopy.

Gdyby odsunął na bok swoje uczucia. Gdyby, przede wszystkim, nie pakował

się do jej łóżka... Och, nie była to pierwsza dama z towarzystwa, która zaprosiła

go do swej sypialni. W odróżnieniu jednak od poprzednich ani go nie

znieważała, ani nie żądała tego, na co miała ochotę. O nie. Penelopa wolała

bardziej podstępne metody uwodzenia i szukała czegoś więcej niż płochej

przyjemności.

Przez wiele tygodni wysłuchiwał jej szlochów i wreszcie stwierdził, że

jest w niej zakochany. Biedna Penelopa, uwięziona w pułapce wstrętnego

małżeństwa, sprzedana przez własną rodzinę. Jej mąż był stary, despotyczny i

okrutny, zaś on, Max, stał się jej jedyną pociechą. De Rohan nie robił nic

innego, jak tylko użalał się nad jej losem, nie dopuszczając do siebie okrutnej

prawdy. Zwierzchnicy z Bow Street z zakłopotaniem stwierdzili, że sprawa

R S

rozsypuje mu się w rękach. Mąż Penelopy wpadał w coraz większą furię i może

nawet on pierwszy zaczął ją podejrzewać. Maksa dyskretnie odsunięto od

sprawy i przydzielono ją starszemu detektywowi.

Penelopa okazała się bardziej perfidna, niż ktokolwiek mógł

przypuszczać. W końcu udowodniono jej przestępstwa o wiele poważniejsze niż

zastawienie własnej biżuterii. Max kompletnie się załamał, lecz wciąż nie mógł

uwierzyć w jej winę. W końcu wybrał się na Grosvenor Street, gdzie został

przez Penelopę wyśmiany i nazwany bezczelnym parweniuszem. Ostatecznie

mąż Penelopy stanął przed trudnym wyborem. Jego piękna żona miała spędzić

resztę życia w Bridewell*, bądź wyjechać na jedną z jego pomniejszych

posiadłości na Hebrydach**. Miał zarówno wystarczającą władzę, jak i wpływy

w rządzie, by dokonać takiego wyboru; Max nie miał ani władzy, ani wpływów.

Natomiast miał w strzępach serce, a reputację prawie utracił. Tajemnica jego



52

związku z podstępną ślicznotką nigdy nie wyszła na jaw, jednak podejrzenie

przylgnęło do niego na długie miesiące.



* Bridewell - mieszczący się w Londynie szpital o zaostrzonym rygorze.

** Hebrydy - grupa wysp na Oceanie Atlantyckim, wzdłuż północno-

zachodnich wybrzeży Szkocji.





Gdy zaoferowano mu posadę w policji w Wapping, przyjął ją z

wdzięcznością, że może wreszcie uciec od kary, jaka mu się niewątpliwie

należała. Głupiec. Cudzołożnik. Nieudacznik. Po raz kolejny podwinął ogon i

uciekł. Ale dlaczego teraz znowu przeżywał to wszystko? Minęło już ponad

dwanaście lat. Odpokutował już za ten grzech, a także za inne, wielokrotnie

potwierdzając swoje kompetencję i uczciwość. Wciąż jednak dręczył go strach i

nieprzeparte pragnienie sukcesu. Mówiono o nim, że nie zna lęku, lecz to nie

była prawda. Był przerażony - przerażony widmem klęski.

R S

Skupiony na walce ze zmorami przeszłości de Rohan wszedł na jezdnię.

Nagle usłyszał przeszywający dźwięk trąbki. Podniósł głowę i zobaczył pędzący

po jezdni wóz pocztowy, który przetoczył się tak blisko niego, że w podmuchu

powietrza zawirował mu na szyi fular. Przeklinając samego siebie, rozejrzał się i

stwierdził, że przeszedł już całe Mayfair i stoi na Harley Street. Zrozumiał od

razu, dlaczego podświadomość przyprowadziła go właśnie tutaj.

Podniósł laskę i zastukał do znajomych drzwi.

- Czy jest doktor Greaves?

- W tej chwili przyjmuje pacjenta - odpowiedziała udręczona pokojówka,

wskazując niewielki, wygodny salon. - Proszę spocząć, sir. Doktor przyjmie

pana, gdy tylko będzie to możliwe.



53

- Dziękuję. - De Rohan wszedł do domu i wręczył dziewczynie

wizytówkę. - Nie jestem pacjentem. Jestem z Ministerstwa Spraw

Wewnętrznych.

Pokojówka lekko uniosła brwi, wzięła wizytówkę, dygnęła i poszła w

głąb domu. De Rohan usiadł w wyściełanym fotelu przy kominku i zapatrzył się

na pozostałości po rozpalonym o poranku ogniu.

Wkrótce znów dopadło go poczucie winy. Nie wobec Lucy czy Penelopy,

lecz wobec kobiety, której właściwie nie znał. Wiedział tylko, jak się nazywa.

Lady Catherine Wodeway. Nie wiadomo dlaczego koniecznie chciała mu się

przedstawić. A chwilę później ją znieważył. Przez moment żałował, że nie dzieli

wiary z Nonną Sofią. Była nieprzejednaną katoliczką; szybka spowiedź u jakie-

goś zrzędliwego księdza dobrze by mu zrobiła. Z pewnością jednak nie uczyni

tego, co powinien - nie odszuka lady Catherine Wodeway i nie przeprosi jej. Nie

dlatego, że nie był w stanie tego zrobić. Zdobycie jej adresu byłoby kwestią

kilku minut. No, może pół godziny, jeśli jego szpiedzy uznaliby to za trudne

zadanie. Ale wolał błagać Boga, by nigdy więcej jej nie spotkać. Z pewnością

R S

zaś nie miał chęci napotkać jej prawej pięści. Bezwiednie dotknął bolącego

kącika ust. Zastanowił się przez chwilę, co miała na myśli, zapraszając go na

kolację. Może... po prostu kolację?

Dio mio, cóż za straszna myśl! De Rohan nauczył się jednak ostrożności

w postępowaniu ze zblazowanymi damami z towarzystwa. Zbyt dobrze

wiedział, że część z nich uważa jego pracę za niebezpiecznie podniecającą, zaś

jego ponure miny i mroczne spojrzenia za wyzwanie. Co gorsza, policjanci stali

dość nisko na szczeblach drabiny społecznej. Jego status wyzwalał w bogatych

damach zbyt daleko posuniętą odwagę - uważały wręcz, że powinien być im

wdzięczny za ich zaloty. Nie był. Czuł się znieważony.

Gdyby nawet lady Catherine wprost wyraziła swe oczekiwania i wręczyła

mu sakiewkę złotych suwerenów, żeby go zachęcić do świadczenia jej usług, nie

powinien zachować się równie okrutnie jak dziś. Powinien był po prostu



54

podziękować jej za taki komplement i odejść. Jednak w niewytłumaczalny

sposób wbiła mu sztylet w samo serce. Sprawiała, że - wprawdzie przelotnie -

czuł żal.

Tak dalej być nie może.

Podniósł głowę i zobaczył zażywną twarz doktora Greavesa stojącego w

progu.

- Maximilian! - wykrzyknął doktor, wyciągając rękę na powitanie.

De Rohan uścisnął ją z sympatią.

- Dzień dobry, Greaves. Spodziewam się, że wiesz, z czym do ciebie

przychodzę.

- Posterunkowy Sisk mówił mi, że możesz się pojawić. - Z cichym

stęknięciem doktor usadowił się w drugim fotelu. - Chcesz pewnie wiedzieć, czy

dokończyłem sekcję zwłok lady Sands. Skończyłem i doprawdy chciałbym ci

powiedzieć, że zmarła z przyczyn naturalnych, ale, rzecz jasna, nie mogę.

De Rohan powoli pokiwał głową.

- Widziałem siniaki na jej szyi. Czy to była bezpośrednia przyczyna

R S

śmierci?

Greaves przytaknął i wysunął nogi w stronę wystygłego już kominka.

- Bez wątpienia. Umierała powoli, dusząc się - powiedział, głaszcząc

wydatny brzuch. - I niestety, choć może powinienem powiedzieć na szczęście,

była raczej mocno zamroczona alkoholem. Sądzę, że obudziła się dopiero, gdy

poczuła silny chwyt na tchawicy.

- Nie było żadnych śladów szamotaniny - wymamrotał de Rohan. - Z

mojego doświadczenia wynika, że do zaduszenia nawet tak drobnej osoby, jak

lady Sands, trzeba mieć sporo siły. Zgodzisz się ze mną?

Stary chirurg wojskowy uniósł jedną brew.

- Och, tak. Miała wielkie siniaki i niemalże zmiażdżoną tchawicę. Nie

wygląda to na sprawkę wątłego mężczyzny, nawet gdyby kipiał z wściekłości. A

z pewnością nie zrobiła tego kobieta.



55

Przez głowę de Rohana przemknęła wizja dużych dłoni lorda Sandsa.

Odepchnął ją i zmusił się do uśmiechu.

- Ależ skąd. Kobiety wolą truciznę, czyż nie?

- Zaiste - zgodził się doktor. - A teraz, Max, chciałbym powołać się na

naszą wieloletnią przyjaźń i tę ostatnią rzecz powiedzieć ci w tajemnicy.

Obawiam się, że to nie będzie nic przyjemnego.

- Proszę.

Greaves zrobił zbolałą minę.

- Nie umieszczę tego w raporcie, bo nie mam pewności. Podejrzewam, że

dama była ostatnio brzemienna.

De Rohan z sykiem wciągnął powietrze.

- Była? Masz na myśli... poronienie?

- Nie do końca. - Stary doktor potrząsnął smutno głową. - Macica jest

bardzo powiększona i nosi wyraźne znaki... hm... medycznej ingerencji. Chce

pan poznać kliniczne rozpoznanie?

- Ingerencja medyczna? - powtórzył de Rohan. - Aborcja?

R S

Greaves kiwnął głową.

- I to niedawno. - Po chwili milczenia klepnął się jowialnie po kolanach,

jakby chciał odpędzić ducha. - No to masz zadanie! Powiedziałbym, że

niezwykłe. Nie słyszałem o takim morderstwie w Mayfair, od kiedy sprzątnęli

lorda Mercera.

- Coś sobie przypominam. Greaves zamrugał.

- Ale jego otruła kobieta. Niebezpieczne stworzenia z tych kobiet. Trzeba

je bez przerwy obserwować. No dobrze, Max! Mogę ci nałożyć maść na tę

paskudną ranę na policzku?





56

Rozdział 4



Sprzeczności w naszym zachowaniu

są spowodowane nie tylko szalejącymi

uczuciami czy zmiennymi nastrojami.

Także i stan naszego zdrowia

oraz ducha mogą być ich przyczyną.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Catherine spacerowała w chłodnym mroku sypialni. Głowa wciąż jej

pękała. O obiedzie nie było nawet mowy; może powinna się położyć? A może

powinna odszukać posterunek, w którym pracuje Maximilian de Rohan - biuro

detektywistyczne czy cokolwiek - pójść tam natychmiast i powiedzieć mu,

jakim jest aroganckim draniem?

R S

Westchnęła głośno. To nic nie da! Wszystko przez jej niewyparzony

język! Czyżby niewłaściwie oceniła tego człowieka? Być może, nienawykła do

towarzyskich form, powiedziała lub zrobiła coś niewłaściwego? Oczywiście, że

nieco zuchwałe było zapraszanie go na kolację. Jednak na wsi życie jest mniej

uwikłane w formy, zaś towarzystwo bardziej zróżnicowane niż w mieście, i

wiele razy zapraszała już dżentelmenów do domu. Czy w Londynie takie

zaproszenie uchodzi za niedopuszczalne? Catherine tego nie wiedziała, lecz on z

pewnością tak. Emanujący rezerwą i surowością nieznajomy - który ani nie

wyglądał, ani nie zachowywał się jak policjant - otoczony był tajemniczą aurą.

Być może jednak instynkt ją myli? Może on po prostu nie jest

przyzwoitym dżentelmenem? Oczy ma niepokojąco czarne, zimne i drwiące.

Jednak na początku jego zachowanie było uprzejme. Naprawdę uznał, że grozi



57

jej niebezpieczeństwo, czuła to. Dlaczego jednak ją pocałował? Czy naprawdę

miał w tym jakiś osobisty cel, jak mu zasugerowała? A przecież na jej

zaproszenie zareagował wybuchem niepohamowanego gniewu.

Catherine wciąż zastanawiała się, czy go nie osądziła źle. Co gorsza, nie

przestawało jej prześladować wspomnienie zapamiętania się w pocałunkach.

Boże! Jeszcze nigdy dotąd nie była tak całowana. Pragnęła swego męża,

oczywiście. Przyjaźnili się od dzieciństwa, ich więź była trwała i wzajemna.

Nigdy jednak nie płonęła takim żarem. Nie była dzika ani nieracjonalna. Nie

była przerażająca.

Och! Jakże mogła porównywać męża do tak wstrętnego mężczyzny?

Catherine obróciła się gwałtownie, podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Co

musi o niej myśleć pan de Rohan, że postanowił ją pocałować w taki sposób? Z

pewnością nie uważa jej za damę. Ale przecież ją pocałował, zanim mu się

przedstawiła. Co w takiej sytuacji powinna zrobić dama? Z pewnością warto

było się poznać, skoro znaleźli się w tak intymnej sytuacji...

Na litość boską! W tym nie ma żadnej logiki! Dlaczego tak ją to dręczy?

R S

Ze złością zasunęła kotary, rzuciła się na łóżko i próbowała odciąć się od

myślenia. Co jakiś czas słyszała turkot powozu przejeżdżającego przez

Mortimer Street. Słyszała szybkie kroki pokojówki na korytarzu. Spokojna

atmosfera domu wreszcie ją ukoiła. Catherine wtuliła się w poduszkę i zasnęła.





O wpół do drugiej de Rohan dostał wezwanie od ministra spraw

wewnętrznych. Wiele miesięcy temu pasierb Cecilii, lord Walrafen, przedstawił

de Rohana panu Peelowi. Max od razu go polubił. Dziadek Peela był kupcem i

choć angielska arystokracja wciąż kręciła nosem na uczciwie wypracowane

fortuny, ojcu Peela jakoś udało się zdobyć godność baroneta. Za plecami

młodego ministra, wielu członków towarzystwa wciąż uważało go za

parweniusza. Jednak mówili to tylko szeptem, gdyż jego wpływy nie cierpiały



58

ani trochę od niedostatku błękitnej krwi. Do tego był nieskazitelnie uczciwy i

prawy.

Tego dnia trudno było określić dokładnie humor Peela. Minister wskazał

de Rohanowi krzesło i jak gdyby rzeczywiście czuł się niezręcznie, przeciągnął

się i usiadł sztywno za biurkiem.

- Komendant posterunku na Queen Square powiedział mi, że

zaangażowałeś się w sprawę Sandsów - zagaił.

De Rohan przez chwilę się wahał.

- Na miejsce zdarzenia wezwała mnie lady Delacourt - przyznał w końcu.

- Wyłącznie jako przyjaciela rodziny.

Pan Peel obserwował go uważnie ponad wypolerowanym blatem biurka.

Było zdumiewająco uporządkowane, jak na ogromną ilość spraw, którymi

minister na co dzień się zajmował.

- Ale rozmawiałeś przecież z lordem Sandsem - stwierdził łagodnie. - I

poprosiłeś policjantów, żeby podzielili się z tobą wszystkimi obserwacjami.

- To prawda - przyznał de Rohan.

R S

- Zatem, czy chcesz tego, czy nie, jesteś zamieszany w sprawę?

- De Rohan nie odpowiedział, więc po chwili Peel mówił dalej:

- Spodziewam się, że zapoznałeś się z wynikami sekcji zwłok?

Max kiwnął głową.

- Koroner ma tydzień na dochodzenie przyczyny zgonu. To standardowa

procedura. Nie ma najmniejszych wątpliwości co do werdyktu.

- Zamordowanie przez nieznanego sprawcę, bądź sprawców? - zapytał

Peel.

- Może być gorzej. - De Rohan spojrzał na niego znacząco. - Wygląda na

to, że lady Sands mógł udusić jej własny mąż.

Wyraz twarzy Peela zmienił się nieznacznie.



59

- Rozumiem - powiedział ze znużeniem. - Taka kolej rzeczy zapewne

zdruzgotałaby lady Delacourt, czyż nie? A także naszego wspólnego przyjaciela

Walrafena.

- Jeśli to prawda - zgodził się z ociąganiem de Rohan.

- Jeśli... - powtórzył Peel cicho. - Jednak nikogo, nawet naszych

przyjaciół, nie możemy stawiać ponad prawem. - Przeszył de Rohana

poważnym spojrzeniem. - Czy mogę na tobie polegać w tej materii?

Odpowiedź Maksa była natychmiastowa.

- Skoro nie ma pan co do tego pewności, sir, to wybrał pan złego

człowieka do rozwiązania sprawy korupcji.

Peel uśmiechnął się lekko.

- Mam pewność. I o ile się nie mylę, wolałbyś sam zająć się tą sprawą, niż

oddać ją w jakieś nieudolne ręce, czy nawet chłopakom z Bow Street. Racja?

- Niestety tak - zgodził się de Rohan z gorzkim uśmiechem.

Peel zrobił żałosną minę.

- Cóż, tego nie jesteśmy w stanie zrobić. Powiedziałem jednak

R S

komendantowi, że w tym dochodzeniu mianuję cię moją prawą ręką. I że z

pewnością napotkają na przeszkody, z którymi ty sobie poradzisz.

- Jakie przeszkody? Peel wzruszył ramionami.

- Niektórzy będą niechętnie rozmawiać z policją westminsterską, nie

wspominając już nawet o Tropicielach. Zdaje się, że...

- Że jest to poniżej ich godności? - wtrącił się de Rohan.

Oczy Peela zalśniły rozbawieniem.

- Po prostu porozmawiaj ze wszystkimi, którzy nie będą chcieli mieć

żadnej styczności z policją. Popchnij sprawę do przodu, ale cały czas bądź

dyskretny. I módl się, żeby to była sprawka jakiegoś szaleńca, bo w przeciwnym

razie... - Potrząsnął głową. - Policjanci będą cię o wszystkim informować.

Składaj mi pełny raport w każdy poniedziałek.

- Tak jest, sir. Peel wstał.



60

- A, jeszcze jedno. Rozumiem, że sprawa korupcji toczy się pomyślnie?

- Robię postępy - odpowiedział Max, wstając z fotela. - Jak się

spodziewaliśmy, Bruter bierze łapówki, żeby zmieniać wyniki przesłuchań

więziennych. I mówiąc szczerze, ta sprawa może sięgać o wiele głębiej. Myślę,

że mają też swoich ludzi w policji i straży miejskiej.

- Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi - stwierdził Peel ponuro.

De Rohan się uśmiechnął.

- Brutera dopadniemy bez trudu. Dziś rano znów go słyszałem w Hyde

Parku. Niestety, niespodziewane okoliczności nie pozwoliły mi... chciałem

powiedzieć... Był tam przechodzień, o którego się niepokoiłem.

Peel machnął ręką.

- Nieważne. To przecież kwestia czasu. - Zamilkł na chwilę. - Dobrze się

spisałeś, de Rohan. Ale teraz oddaj komuś te przyziemne inwigilacje. Chcę,

żebyś się skupił na sprawie Sandsów.

Max bezwiednie spojrzał na zegar.

- W takim razie dziś po południu spotkam się z lordem Sandsem -

R S

stwierdził. - Wczoraj nie był w stanie rozmawiać.

Peel spojrzał na niego dziwnie, lecz po chwili opadł na fotel z uśmiechem

na twarzy.

- Wiesz, co? Często mi się zdaje, że jesteś jakimś przeklętym fanatykiem -

powiedział z rozbawieniem. - Domagasz się sprawiedliwości i przestrzegania

prawa, zwłaszcza wobec zwykłych ludzi. Pragniesz tego bardziej, niż

ktokolwiek inny. Nie mam pojęcia dlaczego, ale dziękuję za to Bogu, gdyż tego

mi właśnie potrzeba.

Skrępowany de Rohan ukłonił się sztywno i ruszył ku drzwiom. W

ostatniej chwili Peel zawołał:

- De Rohan?

Max westchnął i odwrócił się, unosząc pytająco brwi. Minister patrzył,

mrużąc oczy.



61

- Masz paskudnie rozbite usta - mruknął. - Mam nadzieję, że nie wdałeś

się rano w bójkę.



Głęboki szloch wyrwał Catherine z drzemki. Usiadła na łóżku, nie

wiedząc, gdzie jest. Odsunęła włosy z twarzy i rozejrzała się. Przez uchylone

drzwi do garderoby zobaczyła swoją otwartą walizkę i odetchnęła z ulgą.

Dom Cama. Londyn.

Otarła łzy wierzchem dłoni; na poduszce zobaczyła mokre plamy.

Przygniatało ją nieznośne uczucie żalu. Przez zasłony wdzierało się do pokoju

popołudniowe światło. Jak długo spała? Resztki snu rozpraszały się powoli i

Catherine miała wrażenie, że traci coś cennego i bardzo smutnego. Co jej się

śniło? Zamknęła oczy, żeby uchwycić ostatnie obrazy, i uniosła rękę do ust.

Will. Dobry Boże. Po raz pierwszy od długich miesięcy śnił jej się Will.

Złapała poduszkę i ukryła w niej twarz. Proszę, nie! Tylko nie te sny! W

pierwszych miesiącach po śmierci męża sen stał się okrutną torturą. Każdej nocy

dręczyło ją wspomnienie jego ostatniego pocałunku. Każdy sen wyglądał

R S

dokładnie tak samo. Czuła się, jakby już nie żyła własnym życiem, lecz

obserwowała siebie z oddali, siedzącą w małym saloniku w Aldhampton Manor.

Wyglądającą przez butelkowozielone zasłony i patrzącą na mglisty poranek.

Potem obracała się zwinnie i uśmiechała do Willa, który kończył pić kawę.

Słyszała swój własny głos ostrzegający go i zalotnie zachęcający - lecz nigdy

błagalny - by został z nią w domu. Chwilę później we śnie słyszała wstrętny huk

wystrzału, choć w rzeczywistości była zbyt daleko, żeby go słyszeć. Lecz

ostatnie słowa Willa... Och tak... Słyszała je do tej pory.

- Powinienem był cię posłuchać, Cat. - Na jego ustach pojawiały się

pęcherzyki krwi. - Ach, Catherine...

Jednak w dzisiejszym śnie Will nic nie mówił. Nie widziała domu i

ciepłego kominka, ani przytulnego salonu i kawy. Tylko mgłę; jednak był nie



62

chłodny, wiejski opar niosący zapach ziemi i liści, a gęste, metaliczne

londyńskie kłęby, osiadające na skórze i wdzierające się do nozdrzy.

Słyszała strzał i widziała padającego u jej stóp Willa, jego ciało na

jesiennych liściach. Nie mogła jednak zobaczyć jego twarzy. Co gorsza, w tym

nowym śnie widziała mężczyznę, który go zastrzelił. Szczupła, mroczna postać,

cała odziana na czarno. Stał przy martwym Willu i patrzył na twarz, której Cat

nie mogła dostrzec, a w dłoni wciąż trzymał pistolet.

Maximilian de Rohan?

Na Boga, chyba całkowicie pomieszało jej się w głowie! Najwyraźniej

traciła rozum. Catherine zerwała się na równe nogi, przycisnęła dłonie do skroni

i z całych sił zacisnęła powieki. Przypomniała sobie, że Willa zastrzelił jeden z

towarzyszy na polowaniu. Zażywny jegomość z prowincji, a nie jakiś wysoki

upiór w czerni. Była wstrętna pogoda. Psy zaszyły się w zaroślach, mężczyźni

zagubieni we mgle nawoływali się ze wszystkich stron. To był wypadek.

Wypadek! Musiała szybko zapomnieć o panu de Rohan. Już nigdy więcej nie

może się z nim spotkać. Jest policjantem. Nawet Catherine rozumiała, że

R S

policjanci nie brylują na salonach.

Nagle ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. Catherine od razu wiedziała, że

to nie pokojówka. Usiadła zgrabnie i poprawiła suknię.

- Proszę wejść!

W otwartych drzwiach ukazały się szerokie ramiona jej młodszego brata.

Catherine z radością zerwała się z łóżka.

- Bentley! - wykrzyknęła.

Bentley z uśmiechem przedefilował przez pokój, chwycił ją w ramiona i

okręcił dwa razy.

- Cat! Mój Boże! Naprawdę jesteś w mieście

- powiedział i wreszcie postawił ją na podłodze.

- Dlaczego? Kiedy przyjechałaś?

- Bentley! Gdzieś ty się podziewał?



63

- Och, tu i ówdzie, moja droga. - Odsunął ją nieco i uważnie spojrzał na

jej twarz. - Do licha, Cat! - wykrzyknął, gładząc ją palcem po policzku.

- Czy coś się stało?

Cat opuściła wzrok na jego poluzowany fular. Prawdę mówiąc, fular

Bentleya zawsze był poluzowany.

- Ból głowy - wymamrotała. - Tylko to.

- Akurat! - warknął Bentley, ciągnąc ją w stronę łóżka. - Przy bólu głowy

oczy nie wyglądają w ten sposób. Gdzie twoja pokojówka? - Nie czekając na

odpowiedź, posadził ją na łóżku i wpatrując się w nią, przeczesał palcami

potargane czarne włosy. - Na Boga, Cat! Czy ona nie powinna czegoś robić?

Podać ci sole trzeźwiące? Czy jakieś inne specyfiki dla przygnębionych dam?

Catherine ukryła twarz w dłoniach i roześmiała się słabo.

- Och, Bentley! - zachichotała, opadając na miękki materac. - Gdyby dało

się temu tak łatwo zaradzić! A jednak udało ci się mnie rozbawić.

- Złożyła dłonie i spojrzała na niego. - A teraz odpowiedz mi na pytanie -

gdzie się podziewałeś przez ostatnie dwa tygodnie?

R S

Bentley zmarszczył brwi.

- W miejscu, o którym moja siostra nie musi wiedzieć - burknął.

- Robiąc rzeczy, które nie są jej sprawą? - zapytała.

- Właśnie - odparł ponuro.

Wzdychając z rezygnacją, Catherine oparła się o poduszki. Niespokojny

jak zwykle Bentley zaczął krążyć po pokoju jak zwierzę w klatce. Od czasu do

czasu przystawał, żeby popatrzeć na obraz lub pobawić się buteleczką perfum.

- Wciąż tęsknisz za starym, dobrym Willem? - zapytał w końcu,

bezwiednie kartkując książkę, którą czytała w parku. - Ja też za nim tęsknię.

- Och! - Jego współczucie całkowicie ją rozbroiło.

- Tęsknię za nim, oczywiście, ale... ale... - załkała. Brat rzucił jej

spanikowane spojrzenie.



64

- Do licha, Cat - wymamrotał, otwierając szuflady komody w

poszukiwaniu chusteczek. Usiadł obok niej. - O co chodzi?

Catherine czuła, że zaczynają jej drżeć ramiona.

- Och, nie wiem! - Schowała twarz w chusteczce. - Tęsknię za nim, ale

chodzi o to, że... ja nie pamiętam, jak on wyglądał, Bentley! Nie całkiem.

Znaczy.... Zanim zginął. I mam straszne wyrzuty sumienia, że go zapominam.

- Och, Cat - mruknął Bentley, przytulając ją do siebie.

Catherine objęła go za szyję.

- Bentley... Pamiętam tylko, jak go wnieśli do domu - załkała w jego

ramię. - I to wszystko!

Brat niezręcznie poklepał ją po plecach.

- Już dobrze, Cat - uspokajał. - Minęły dwa lata. Oczywiście, że

zapominasz. Przecież życie toczy się dalej.

Catherine wtuliła się w niego.

- Och, Bentley! - westchnęła. - Czasami myślę, że tego właśnie boję się

najbardziej.

R S

Ktoś delikatnie zastukał do drzwi i po chwili stanęła w nich pokojówka

Delilah. Catherine nawet nie zauważyła, że Bentley wstał i zaczął porządkować,

a potem zasuwać szuflady w jej komodzie.

- Przyjechała lady Kirton, madame - powiedziała Delilah, dygając

głęboko. - Pyta, czy wypije pani z nią herbatę.

Bentley odwrócił się gwałtownie; jego oczy płonęły.

- Do diabła! - powiedział i lekko poklepał siostrę po policzku, po czym

ruszył ku drzwiom. - Trzeba brać nogi za pas. Nie mam dziś nastroju na

pogaduszki z twoją ciotką Isabel.

- Bentley, zaczekaj!

Gdy mijał pokojówkę, jakaś ciężka paczuszka wypadła z kieszeni jego

surduta. Chwycił ją zręcznie i wepchnął głębiej do kieszeni.



65

- Czekaj, Bentley! - powtórzyła Catherine, zrywając się z łóżka. - Dokąd

się wybierasz? I co, na Boga, dźwigasz w tej kieszeni?

Bentley zatrzymał się tuż za progiem.

- Tabakierkę - mruknął, przeczesując bezwiednie włosy. - Wyjeżdżam do

Essex. Mam nieokiełznaną chęć spędzić trochę czasu z Gusem Weydenem.

Catherine pobiegła za nim aż do drzwi.

- Ale dokąd w Essex? - zawołała.

Jednak Bentley łomotał już butami na schodach dla służby.



Późnym popołudniem de Rohan wyszedł z Whitehall i skierował się do

Mayfair. Do domu lorda Sandsa wpuścił go zdenerwowany lokaj. Ledwie de

Rohan odłożył kapelusz i laskę, zobaczył Delacourta idącego ku niemu z

biblioteki.

- De Rohan! - wykrzyknął z ulgą. - Dobrze cię widzieć, przyjacielu!

Pewnie przyszedłeś w odwiedziny do Harry'ego i Cecilii? Wyznaję, że nie

wiem, co mogę ci powiedzieć w tych okropnych okolicznościach.

R S

Lokaj oddalił się dyskretnie. De Rohan zawahał się w drzwiach,

wpatrując się w Delacourta.

- Koniecznie muszę się zobaczyć z lordem Sandsem - powiedział, czując

się jak zdrajca. - Muszę jednak powiedzieć panu zupełnie szczerze, że

przyszedłem jako urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Delacourt uśmiechnął się z żalem.

- Rozumiem - powiedział cicho. - Cóż, powinienem był się tego

spodziewać. To naprawdę przykra sytuacja, nieprawdaż? Obawiam się, że moja

żona jeszcze nie pojęła, jak źle wyglądają sprawy. Mój Boże, co też Harry

narobił, grożąc Julii, że zrzuci ją z balkonu?

- Proszę mi wybaczyć, ale nie zrozumiałem - powiedział de Rohan ostro.

Delacourt wyglądał na zakłopotanego.



66

- Och, do licha! Ale ze mnie niezdara. Jednak Cecilia pewnie nigdy nie

uznałaby, że warto o tym wspomnieć. Przedwczoraj wieczorem Harry pojawił

się w teatrze nieco zawiany. No i rozpętali z Julią publiczną kłótnię. - Zamilkł i

odetchnął głęboko. - Posłuchaj mnie, de Rohan, czy byłbyś w stanie po prostu

mi uwierzyć, gdybym przysiągł, że Harry jest absolutnie niezdolny do

popełnienia zbrodni?

Maximilian milczał z zakłopotaniem. Wiele razy spotykał Harry'ego w

mieście i poprzedniego dnia rozmawiał z nim kilka minut. Żadna z informacji,

jaką posiadał o bracie Cecilii, nie stawiała go w pierwszym rzędzie

podejrzanych. Nie dlatego, by wyglądał na świętoszka - w zasadzie był od tego

daleki. Po prostu nie zdawał się na tyle inteligentny, by popełnić morderstwo.

Delacourt uznał wahanie de Rohana za zgodę, gdyż uśmiechnął się ciepło

i poklepał go po ramieniu.

- Równie dobrze możesz wejść od razu do salonu - powiedział, prowadząc

go korytarzem. - Cecilia pociesza Harry'ego. Będzie uradowana twoim

widokiem. A przy okazji, przyjacielu, przyznam, że masz paskudnie rozcięte

R S

usta. - Ujął Maksa pod ramię. - Mam nadzieję, że to była uczciwa walka?

- Zaciąłem się przy goleniu - wymamrotał Max. Delacourt otworzył

drzwi.

- Cecilio, kochanie, zobacz, kto do nas przyszedł... - Zatrzymał się,

widząc dwie damy siedzące naprzeciw Cecilii i Harry'ego, tyłem do drzwi. -

Wybacz, moja droga - powiedział, cofając się za próg. - Widzę, że wam

przeszkodziliśmy.

Ale było już za późno. Harry wstał z fotela, Cecilia zerwała się na równe

nogi i podbiegła ku drzwiom.

- Och, Max! - wykrzyknęła płaczliwie, mijając męża, by chwycić Maksa

za rękę. - Dzięki Bogu, wreszcie wróciłeś.

- Cała przyjemność po mojej stronie - wymamrotał sztywno, pochylając

czoło nad drobnymi, chłodnymi palcami Cecilii.



67

Jednak Cecilia zdawała się nie widzieć jego zakłopotania. Zaprosiła

obydwu dżentelmenów do salonu.

- Wejdźcie i przyłączcie się do nas. Ellie przyniesie dla was filiżanki.

Popatrz, Max, odwiedziła mnie droga lady Kirton. Pewnie ją pamiętasz z

Towarzystwa Nazaretańskiego. Przyszła złożyć nam kondolencje i

przyprowadziła swoją krewną. - Cecilia podeszła do sofy, zaś damy odwróciły

się do wchodzących. - Lady Catherine, zdaje się, że nie poznała pani jeszcze

mojego męża, lorda Delacourta? A oto nasz dobry przyjaciel, pan de Rohan.

De Rohan głośno wciągnął powietrze. Wszystko zdarzyło się w mgnieniu

oka. Młoda dama siedząca obok lady Kirton zerwała się na równe nogi.

Porcelanowa filiżanka stuknęła o brzeg stolika i rozprysnęła się na drobne

kawałki. Gorąca herbata chlusnęła na dywan, a Cecilia rzuciła się do przodu i

odsunęła brzeg sukni młodej damy.

Tej damy.

Oh, merda*!



R S

* Merda (wł.) - cholera, szlag.



De Rohan gapił się na nią z otępieniem i jakimś cudem zdołał zdusić

wybuch gorzkiego śmiechu. Cecilia wyraźnie nie zauważyła, co się między nimi

dzieje.

- Ojej! - krzyknęła. - Och, lady Catherine! Oparzyła się pani? Czy to

uszko? Urwało się?

Pokojówka podbiegła z ręcznikiem i lady Kirton dołączyła do osuszania i

wycierania. Delacourt stanął z boku, bredząc jakieś bezsensowne przeprosiny.

Harry siedział spokojnie i pił brandy. De Rohan zaczął się modlić o trzęsienie

ziemi. W głowie mu huczało od przewidywania kolejnych upokarzających

wydarzeń. Poczuł się chory. Nie pocieszał go fakt, że lady Catherine



68

najwyraźniej czuła się jeszcze gorzej. Zbladła jak ściana i z uporem wpatrywała

się w podłogę.

Jednak po chwili osuszono suknię i nie pozostało jej nic innego, jak tylko

usiąść z powrotem.

- Proszę o wybaczenie, lordzie Sands - powiedziała, rzucając co chwila

nerwowe spojrzenia na de Rohana, który również usiadł. - Jakaż ze mnie

niezdara.

- Proszę się tym nie przejmować, lady Catherine! - parsknęła Cecilia,

podnosząc ostatni kawałek porcelany z dywanu. - Te filiżanki są stanowczo zbyt

kruche. Czyż nie mówiłam tego, gdy Julia je kupiła?

- W istocie - powiedział uspokajająco Harry, patrząc na Catherine

zapuchniętymi oczami. - Poza tym, madame, naprawę mam ich już dość. Żaden

mężczyzna nie jest w stanie dobrze złapać takiej przeklętej skorupki. Naprawdę

wolę porządny kubek.

W tej chwili pokojówka postawiła na stoliku jeszcze trzy przeklęte przez

gospodarza filiżanki.

R S

- Na czym to skończyliśmy? - zapytała pogodnie Cecilia, podnosząc do

góry dzbanek z herbatą.

- Przedstawiłam wszystkich?

- Tak, moja droga - odpowiedziała jej lady Kirton i pochyliła się z gracją,

by odstawić swoją filiżankę. - Jednak ja i Catherine powinnyśmy już wychodzić.

- Ależ, madame! - zaprotestował Delacourt.

- Nie ma takiej potrzeby.

- Sądzę, że jednak jest. - Lady Kirton uśmiechnęła się ciepło do de

Rohana i zaczęła zakładać rękawiczki. - To był prawdziwy zaszczyt ujrzeć pana

znowu, panie de Rohan. Nie widzieliśmy się już od roku, od czasu tamtego

strasznego wydarzenia w Towarzystwie Nazaretańskim. Jeśli jeszcze tego panu

nie powiedziałam, muszę wyznać, że wszyscy członkowie rządu są panu

niezmiernie wdzięczni.



69

De Rohan wymamrotał podziękowania i damy wstały. Na policzki lady

Catherine powoli wracały rumieńce i w zasadzie robiła się coraz bardziej

czerwona, zaś oczy miała zaciśnięte w wąskie szparki, tak że trudno było

dojrzeć ich kolor. Jednak de Rohan wiedział już, że są brązowe. Głęboki,

ciemny odcień brązu, otoczony złotą obwódką i ocieniony niewiarygodnie

długimi rzęsami. W tym momencie lady Catherine nerwowym ruchem założyła

za ucho kosmyk włosów i de Rohan zauważył coś jeszcze.

Ślubną obrączkę.

Patrzył, jak Catherine nakłada rękawiczki na szczupłe, delikatne dłonie i

czuł, że coś go chwyta za gardło. Poczuł się bardzo dziwnie. Nie pomyślał... a

może po prostu nie przypuszczał...

Ależ przecież zastanawiał się nad tym, do diabła! Rozważał, czy nie jest

zamężna. W pewnej mierze to właśnie to przypuszczenie sprowokowało go do

wybuchu, nie zaś sama jej postawa. Czyż nie? Ukłonił się sztywno.

- Do widzenia, lady Kirton. Do widzenia, lady Catherine - powiedział

chłodno. - Cieszę się, że panią poznałem.

R S

W ostatniej chwili spojrzała na niego i dostrzegł płonący w jej oczach

gniew. Gdyby wzrok mógł zabijać, de Rohan padłby natychmiast na środek dy-

wanu. Lady Catherine uniosła suknię, jakby bała się pobrudzić, obeszła go

dookoła i zadzierając nos, rzuciła mu ostatnie, piorunujące spojrzenie.

Prawdopodobnie Max powinien się zawstydzić, jednak ku swej zgrozie mógł

tylko patrzeć na jej pełne wargi i przypominać sobie ich smak.



Gdy kwadrans później de Rohan znalazł się w bibliotece lorda Sandsa,

czuł niemal ulgę. Pokój wyglądał na równie mało używany, jak umysł go-

spodarza. Harry przyniósł z salonu karafkę i dwie szklanki.

- Drinka, panie de Rohan? - zapytał, podchodząc do fotela.

De Rohan pokręcił głową.

- Dziękuję, lordzie Sands.



70

Harry westchnął głęboko i usadowił się za biurkiem.

- Ja również powinienem dać sobie z tym spokój - przyznał, patrząc ze

smutkiem na karafkę.

- Tak... może tak zrobię. Gdy już będzie po wszystkim.

Starszy brat Cecilii był otyłym, jowialnym mężczyzną dobiegającym

trzydziestki. Włosy zaczynały mu się już przerzedzać. Odstawił szklankę i

powiedział:

- No, dobrze. Miejmy to już za sobą, sir. Sądzę, że wszyscy myślą, iż

jestem zbyt głupi, by zrozumieć powagę sytuacji, ale są w błędzie. Wiem, że to

piekielnie źle wygląda. Dla mnie.

Zaskoczony de Rohan uniósł brwi.

- Zabił ją pan?

Harry Markham-Sands pokręcił głową, uśmiechając się krzywo.

- Pokłóciliśmy się strasznie, de Rohan. Oczywiście każde kolejne zdanie

było gorsze od poprzedniego i... cóż, wykrzyczałem jej pewne rzeczy.

- Groził jej pan, że ją zabije? R S

- Nie. - Harry był speszony. - Zagroziłem jej, że wypchnę ją przez

balustradę naszej loży teatralnej i zrzucę pomiędzy gawiedź, do której powinna

należeć.

De Rohan z trudem stłumił uśmiech. Nie spodziewał się po Harrym

takiego wybuchu. A jeśli choć połowa plotek na temat lady Sands była

prawdziwa, opinia jej męża nie wydawała się daleka od prawdy.

- Najlepiej by było, gdyby zaczął pan od samego początku, sir -

zasugerował spokojnie de Rohan. - Proszę mi powiedzieć, co się dokładnie

wydarzyło tamtej nocy. Zrobię wszystko, by pańskie wyznania pozostały

między nami.

Harry parsknął śmiechem i odsunął resztkę brandy.

- Proszę się nie kłopotać - odparł, wpatrując się w pustą szklankę. -

Wszyscy wiedzą, jaka była Julia. Jednak powiem panu wszystko, co wiem.



71

Wersja Harry'ego pokrywała się z raportem Siska opartym na zeznaniach

stangreta i lokaja. Lord Sands spał do późna, większość dnia spędził w klubie,

kolację zaś zjadł z przyjaciółmi w restauracji Adelphi. Nie wiedząc, co ze sobą

dalej począć, ruszył do teatru Drury Lane, w którym opłacał lożę.

Nie spodziewał się, że tego samego wieczoru wybierze się tam również

jego żona. Zobaczył ją wysiadającą z nieoznakowanego powozu. Stojąc w

cieniu portyku, obserwował, jak lady Sands odwraca się i rozmawia z kimś

siedzącym w powozie, a potem - w tym momencie de Rohan zauważył, że uszy

lorda stają się purpurowe z upokorzenia - pochyla się i całuje namiętnie jakiegoś

mężczyznę. Harry nazwał to szokującym naruszeniem dobrych manier, jednak

de Rohan użyłby nieco innych słów. Absolutnie nie pochwalał najnowszego an-

gielskiego zwyczaju, który pozwalał zamężnym kobietom podróżować

powozami z innymi mężczyznami. I podczas gdy dyskretne romanse były tole-

rowane w szerokich kręgach towarzyskich - co stanowiło kolejny zwyczaj,

którego de Rohan nie aprobował - publiczne całowanie kochanków było nie do

przyjęcia.

R S

- Co pan wtedy zrobił? - zapytał cicho Max. Harry znowu westchnął.

- Poszedłem na górę i zaczekałem tam na nią. Przyszła po chwili.

Wyglądała doprawdy dziwnie. Była po prostu zrozpaczona. Wtedy mnie

zobaczyła. Zażądałem, by mi powiedziała, z kim była. Oczywiście tylko mnie

wyśmiała. Groziłem jej i powiedziałem, że nie zniosę więcej takich publicznych

upokorzeń. Znowu się roześmiała i... Cóż, użyła słów, które wstyd powtarzać.

Zdaje się, że zbyt wiele wypiłem przy kolacji i straciłem nad sobą panowanie.

Musiałem chyba krzyczeć. Julia biła mnie po twarzy i drapała jak w transie.

- Ma pan jakichś świadków? - przerwał de Rohan.

Harry wzruszył ramionami i zaczął się bawić mosiężnym przyciskiem do

papieru.



72

- Światło było przytłumione, lecz ktoś przysłał woźnego, by zapytał... cóż,

by zapytał, czy nie potrzebujemy pomocy. Było zupełnie jasne, co ma na myśli.

Przeraziłem się i od razu wyszedłem.

- I co pan zrobił dalej?

- Wróciłem prosto do domu.

- A potem?

- Potem? - Harry z zaskoczeniem rozglądał się po pokoju, jakby szukał w

nim odpowiedzi. - Cóż... Zdaje mi się, że wypiłem drinka w salonie i poszedłem

do łóżka.

De Rohan zajrzał szybko do notatek. Nie umknęła mu nuta niepewności w

głosie Harry'ego.

- Zdaje się panu?

Uszy Harry'ego znów poczerwieniały.

- Jestem pewien. Wypiłem drinka i poszedłem spać.

W ułamku sekundy de Rohan miał pewność, że Harry Markham-Sands

kłamie. Zdarzały mu się czasami takie przebłyski i nauczył się już na nich

R S

polegać.

- Czy od razu pan zasnął? - zapytał cicho.

- Oczywiście! - wykrzyknął Harry. - A cóż innego miałbym robić?

De Rohan uśmiechnął się cierpko.

- Ja na przykład lubię trochę poczytać przed snem - powiedział. -

Niektórzy odmawiają modlitwy, inni lubią wypić szklankę ciepłego mleka lub

napisać parę zdań w pamiętniku. Czy dobrze rozumiem, że nie robił pan żadnej

z tych rzeczy?

Uszy Harry'ego nieco zbladły.

- Nie jestem typem mola książkowego. Poszedłem jak zawsze prosto do

łóżka i zasnąłem jak zabity... - Harry zerwał się z krzesła i zbladł jak chusta.



73

- Ja również mam bardzo mocny sen - łagodnie powiedział de Rohan. - I

co było później? Rozumiem, że w nocy nie słyszał pan niczego? Pokojówka

lady Sands także niczego nie słyszała?

Harry szeroko otworzył oczy.

- A skądże, u diabła, miałbym wiedzieć, czy coś słyszała, czy nie?

- Upewniam się tylko, czy posterunkowy Sisk nie popełnił omyłek w

raporcie, sir - powiedział spokojnie Max.

- Och. - Harry nerwowo zmienił pozycję i odłożył przycisk do papieru. -

No cóż, przynajmniej tak twierdzi. To znaczy, twierdziła tak, gdy ją pytałem

ostatnim razem. Wie pan... gdy czekaliśmy, aż przyjedzie policja.

De Rohan uspokajającym gestem podniósł dłoń.

- Po kolei proszę. Co się wydarzyło, gdy poszedł pan spać?

Harry zmarszczył płowe brwi.

- Ależ spałem po prostu. Wiem, wiem, co dalej... Overturf, mój lokaj,

łomotał do drzwi, twierdząc, że w salonie czeka na mnie siostra i że jest

strasznie wzburzona. Narzuciłem na siebie koszulę nocną i poszedłem do niej.

R S

Domyśliłem się, że to musi być coś naprawdę okropnego, skoro oderwało Cely

od dziecka o takiej porze.

De Rohan spojrzał na niego. Harry był blady i roztrzęsiony. Czas już

zakończyć tę dyskusję. Miał zeznania Cecilii dotyczące następnych wydarzeń.

- Czy powiedział pan Overturfowi, że cała służba musi współpracować z

policjantami? - zapytał jeszcze.

Harry kiwnął głową.

- Cely im powiedziała. Jeśli ktokolwiek odmówi wam pomocy, już ona się

z nim policzy.

De Rohan pokiwał głową. Schował ołówek i zamknął skórzaną teczkę.

- Dziękuję panu. Przykro mi, że muszę zadawać panu te wszystkie pytania

w tak trudnym okresie.

Harry machnął ręką.



74

- Nie ma sprawy. Lepiej pan niż ktokolwiek inny. Mam nadzieję, że

złapiecie tego drania. Ja jej nie zabiłem, ale nie podobają mi się te wszystkie

podejrzenia. Nieważne, jaka była Julia, uważam, że nie zasługiwała na taką

śmierć.

Gdy Harry podnosił się zza biurka, do biblioteki weszła Cecilia i

delikatnie pocałowała brata w policzek.

- Myślisz, że da sobie z tym radę? - zapytała Maksa, zamykając drzwi za

bratem.

De Rohan patrzył, jak lady Delacourt z gracją płynie przez pokój.

- Myślę, że tak - odpowiedział, gdy usiedli już w fotelach przy biurku. -

Bez wątpienia jest wściekły. Jednak całkowicie świadomy, jak się sprawy mają.

Cecilia nerwowym ruchem wygładziła fałdy sukni.

- Masz na myśli, iż Harry rozumie, że inni mogą go podejrzewać? -

Spojrzała mu w oczy. - Ale on tego nie zrobił. Przysięgam. Julia miała wielu

wrogów - wzgardzonych kochanków i ich wściekłe żony. Mogę trochę popytać.

Mam wielu znajomych w towarzystwie.

R S

- Cecilio - powiedział łagodnie de Rohan. - To może być niebezpieczne.

Poza tym jesteś w żałobie i nie możesz bywać na przyjęciach i rozpytywać.

Właściwie powinnaś zabrać brata z miasta i wyjechać z nim gdzieś, gdzie

odzyska spokój ducha. Resztę zostaw mnie.

Cecilia zaczęła ogryzać skórkę przy kciuku. Przez długą chwilę milczała i

de Rohan wiedział, że intensywnie myśli. To mogło przynieść tylko kłopoty.

Trzeba natychmiast odwrócić jej uwagę.

- Obejrzałaś szkatułkę, którą znaleźliśmy? Cecilia szeroko otworzyła

oczy.

- Nigdy nie sądziłam, że Julia ma tyle klejnotów. Mam jednak pewną

wątpliwość...

De Rohan wyczuł jej zakłopotanie.

- Coś zginęło?



75

- Nie mam pewności. Moja matka miała jeden naprawdę wyjątkowy

klejnot. Szafir Sandsów. - Cecilia roześmiała się głośno. - Gdy zostaliśmy sami i

było bardzo krucho z pieniędzmi, Harry i ja często rozważaliśmy sprzedanie go.

Jednak szafir jest w naszej rodzinie od wieków. To duży kamień w wisiorze o

kształcie łzy. - Zacisnęła drobne dłonie w pięści. - Och, nie mogę wciąż

uwierzyć, że ten głupiec Harry dał jej go na czas sezonu! Przez całe lata leżał

bezpiecznie ukryty w skarbcu w Holly Hill. Jednak w jakiś sposób go od niego

wyłudziła.

- Może już go oddała? - zapytał de Rohan. - Albo... albo sprzedała?

Cecilia pokręciła głową.

- Dostała go dopiero w zeszłym tygodniu. Poprosiłam pokojówkę Julii,

Genevieve, żeby jeszcze raz przeszukała wszystkie jej rzeczy. Przecież złodziej

nie ukradłby tylko jednego klejnotu, mając pod ręką całą szkatułkę. Miała też

diamentową broszę, wartą w przybliżeniu tyle samo, która jednak nie została

skradziona.

Max słuchał z zaciekawieniem. R S

- Daj mi znać, jeśli go znajdziecie - powiedział. - W międzyczasie zapisuj

wszystko, czego się dowiesz, i przysyłaj to do mojego biura. Zacznij od

informacji na temat szwagierki. Kim była, gdzie Harry ją poznał. Gdzie spędzała

wolny czas. I kim byli jej, hm, przyjaciele.

Cecilia wykrzywiła się w grymasie.

- Och, jej przyjaciół nie jestem w stanie zliczyć. Zaś wszystko, co o niej

wiem, mogę ci powiedzieć od razu, gdyż jest tego niewiele. Przyjechała do

Anglii na rok przed wyjściem za mąż za Harry'ego.

- Czy ich małżeństwo było wcześniej zaplanowane? Cecilia pokręciła

głową.

- Nie. Julia Astwell była wnuczką hrabiego Hoage'a. Jego jedyna córka

uciekła ze stajennym i stary hrabia ją wydziedziczył. Julia urodziła się w

biedzie, zdaje się, że w Bostonie. Jej rodzice zmarli, gdy miała około czternastu



76

lat. Gdy na starość hrabia Hoage zaczął zapadać na zdrowiu, nakazał swym

prawnikom odnalezienie wnuczki, by osłodziła mu ostatnie lata życia.

- W zamian za to zrobił z niej spadkobierczynię? Cecilia kiwnęła głową.

- Posiadłość była przypisana do tytułu, ale gdy Hoage poznał Julię,

postanowił, że przekaże jej resztę swego majątku, jeśli wnuczka zdoła wyjść za

mąż za szlachcica. Choć Harry był nieco dziki i bardzo zadłużony, nasz tytuł

należy do najstarszych w Anglii, poza tym mój brat jest na swój sposób

czarujący. Biedny Harry, zakochał się bez pamięci i od tamtej pory cierpiał

piekielne męki.

- Julia była zepsuta? Cecilia wzruszyła ramionami.

- Z pewnością chciała za taką uchodzić. Oczywiście agent Harry'ego

nadzorował tylko wszystkie przychody i wydatki, lecz testament Hoage'a

zapewniał Julii pełną swobodę korzystania z wszelkich środków. Harry nic nie

mógł na to poradzić.

- Zatem uważasz, że twój brat był dla niej tylko środkiem do osiągnięcia

celu?

R S

- Owszem, ale sądzę, że nie do takiego celu dążyła, jak uważasz? -

odparła zgryźliwie.

De Rohan poddał się wreszcie i wybuchnął śmiechem.

- Ile trwało ich małżeństwo? Cecilia zamyśliła się.

- Siedem okropnie długich lat. W zasadzie to powinieneś mnie

przesłuchać, bo wiele razy miałam ochotę ją udusić.

- A czy ma pani alibi, lady Delacourt? - spytał zalotnie de Rohan.

Cecilia zachichotała.

- Mój drogi, obawiam się, że znów budzi się twoje straszliwe poczucie

humoru! - ostrzegła. - I, owszem, mam alibi. Marudnego bobasa, który całymi

nocami nie daje mi spać. Co mogę ci powiedzieć o życiu towarzyskim Julii?

- Uprawiała hazard? Mogła być przez kogoś szantażowana?

Cecilia zastanowiła się przez chwilę.



77

- Julia nigdy nie interesowała się hazardem. Poproszę agenta Harry'ego,

żeby pokazał mi operacje na kontach, ale nie sądzę, żeby mogła płacić jakieś

większe kwoty tak, żeby o tym nie wiedział. Nasz agent jest bardzo uważny.

- Skoro nie mają dzieci, to kto odziedziczy majątek?

- Zdaje mi się, że jednak Harry. Julia nie miała nikogo, nie licząc swego

dalekiego kuzyna, nowego hrabiego Hoage, który jest bardzo bogaty. Miała za

to całe zastępy kochanków. Czy zrobić dla ciebie listę tych, których znam?

De Rohan kiwnął głową i Cecilia zapisała na kartce kolumnę nazwisk.

Max westchnął w duchu. Coraz trudniej było mu współczuć lady Sands.

Schował listę i wstał. Cecilia wyglądała na zmęczoną.

- Muszę już iść - powiedział cicho. - Sisk przyjdzie jeszcze za dzień lub

dwa, żeby porozmawiać ze służbą. Peel poprosił mnie, żebym...

- Żebyś miał oko na sprawę - przerwała mu Cecilia. - Tak, wiem.

Poprosiłam Gilesa o wstawiennictwo. Wielki lord Walrafen ma potężne wpływy

polityczne. A na marginesie, dostałeś już zaproszenie na jego bal?

- Tak - odpowiedział niechętnie. R S

- Tym razem musisz przyjść. - Cecilia kiwnęła głową. - Połowa

dżentelmenów z tej listy na pewno się tam pojawi. Skoro ja nie mogę krążyć po

przyjęciach, Max, ty musisz to robić.

De Rohan nie odpowiedział. Nie potrafił jej odmawiać. Cecilia

przyjaźniła się z dziedzicem swego męża, Gilesem. Dzięki swej pracy Max

poznał ich oboje i często był zapraszany na rozmaite towarzyskie spotkania. Nie

miał wątpliwości, że próbowali być dla niego mili. Jednak mimo jego nowej po-

sady w ministerstwie, ich pozycje społeczne wciąż były zasadniczo odmienne.

Szczerze mówiąc, Max nie należał do śmietanki towarzyskiej i nigdy nie miał

ambicji ani chęci do niej należeć. Nie życzył sobie snuć się na marginesie

towarzystwa, zaś margines był jedyną dostępną mu sferą.

- Obiecaj mi, Max - poprosiła Cecilia. W końcu kiwnął głową.

- Spróbuję, lady Dela...



78

- Cecilio - wtrąciła. - Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz?

De Rohan zawahał się.

- Tak, jesteśmy - przyznał wreszcie.

Cecilia uśmiechnęła się szelmowsko i położyła dłoń na jego ramieniu.

- Skoro tak, czy mogę ci zadać osobiste pytanie? - Spojrzała na niego,

idąc ku drzwiom. - Dlaczego tak dziwacznie wpatrywałeś się w lady Catherine

podczas podwieczorku? Ona również zdawała się... cóż, filiżanka wypadła jej z

dłoni zupełnie niespodzianie i pomyślałam...

De Rohan gwałtownie się zatrzymał.

- Nie znam jej - powiedział oschle. - Po prostu się o nią martwiłem.

Cecilia przypatrywała mu się przez chwilę.

- Jest bardzo atrakcyjna, nieprawdaż? Wychowana na wsi i zupełnie nowa

w mieście. Wywoła niezłe zamieszanie na matrymonialnym rynku.

Odważyłabym się stwierdzić, że będzie najpiękniejszą kobietą w tym sezonie.

No, chyba że ktoś woli typ słodkiej idiotki.

De Rohan usłyszał nagle własne słowa:

R S

- Lady Catherine nie jest zamężna? Cecilia uśmiechnęła się ciepło.

- Jest wdową po siostrzeńcu lady Kirton. Całkiem nieźle uposażona, lecz

nie bogata. Za to jej starszy brat jest hrabią i ma ogromny majątek. Jego żona

pochodzi z Francji i jest prawną opiekunką lady Catherine. Zaś jej ojciec był

strasznym rozpustnikiem i zapewne słyszałeś także o jej młodszym bracie...

- Masz w tym jakiś cel, Cecilio? - wtrącił się de Rohan.

- Och, tak! - stwierdziła. - Chcę ci zaprezentować moje... zdolności

detektywistyczne. A także wyzwać cię na pojedynek, Max. W czwartek wie-

czorem. I pamiętaj, mój drogi, nie jesteś w stanie zmusić członków towarzystwa

do mówienia o czymkolwiek. Musisz to z nich jakoś wydobyć i to sprytnie!





79

Rozdział 5



Wieczory powinieneś spędzać

w doborowym towarzystwie,

na balach i w teatrach.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Signora Castelli mieszkała w strzelistym domu z cegły, w najlepszej

części East Endu. Choć Wellclose Square znajdował się niedaleko doków i

przylegających do nich slumsów, był oazą bogactwa w morzu biedy. Kupcy,

magnaci i prawnicy, którzy całe dnie spędzali w pracy w City, z dumą nazywali

ten zakątek domem. Dom signory wznosił się na sześć kondygnacji i rzucał

największy cień spośród wszystkich okolicznych budynków, ona sama zaś

rządziła w swym imperium za pomocą żelaznej pięści i toskańskiego charakteru.

R S

Choć podobnie jak wnuk rozpoczęła swe życie w Londynie jako

wygnaniec wojenny z niewielką znajomością języka, Sofia Castelli nie zeszła z

pokładu z pustymi rękami. Przywiozła w kufrze księgi rachunkowe swego męża

oraz trzydzieści lat doświadczenia i nabytej mądrości. Otworzyła pierwszy sklep

w maleńkiej, obskurnej piwnicy niedaleko Wapping Wall, lecz nie pozostała

tam na długo. Bardzo szybko rozniosła się wieść, że starsza dama wie o winie

więcej niż Dionizos, zaś o ludzkiej naturze chyba więcej niż sam Bóg. Była

szanowana i lubiana oraz znana z tego, że nie znosiła sprzeciwu. Z

czyjejkolwiek strony. Oprócz jedynego wnuka, który był zarówno jej oczkiem w

głowie, jak i ciągłym zmartwieniem.

W czwartek po południu de Rohan zawitał na Wellclose Square dokładnie

w chwili, gdy lokaj podał obiad. Lucyfer zbiegł po schodach i wpadł do jadalni z



80

takim impetem, jakby nie widział swego pana od miesiąca. De Rohan

przyklęknął ze śmiechem i zmierzwił sierść psa.

- Siadaj koło mnie, staruszku - powiedział, drapiąc psa za uchem. -

Zobaczymy, ile jesteś w stanie wyłudzić ze stołu.

Pies szczeknął radośnie i jakby rozumiał każde słowo pana, usadowił się

obok stołu. Maria przyniosła dodatkowe nakrycie i ponagliła de Rohana:

- Siadaj, siadaj, Maximilian! - Nalała mu zupę.

- Popatrz, mamy dziś twoją ulubioną ribollitę*. Buon apetito**!



* Ribollita - toskańska zupa chlebowa.

** Buon apetito (wł.) - smacznego.



Babka była bardziej powściągliwa.

- Czemuż zawdzięczamy ten niespodziewany zaszczyt, mój wnuku? -

rzekła, biorąc łyżkę w kościste palce. - Czyżbyś wreszcie znużył się jadaniem

obiadów w brudnych restauracyjkach? R S

- Zwykle to brudni sprzedawcy uliczni zapewniają mi codzienny wikt -

poprawił ją z uśmiechem.

- Jestem ogromnie wdzięczny za wspaniały posiłek. Jednak dziś

przyszedłem zabrać kilka ubrań.

Babka zawsze zżymała się na jakąkolwiek wzmiankę o tym, że mieszkał

gdzie indziej.

- Ubrania! - burknęła, pijąc wino. - Jak to? Jeszcze nie udało ci się kupić

ze trzech dobrych garniturów? Z pewnością, caro mio*, nie musisz zabierać stąd wszystkich swoich rzeczy.

- Potrzebuję tylko stroju wieczorowego, Nonna. Na te słowa

pomarszczona twarz babki rozjaśniła się uśmiechem.



81

- Ach, benissimo!** - powiedziała, opierając się wygodnie w fotelu. -

Masz zamiar wreszcie pojawić się w towarzystwie? Najwyższy czas, mój

wnuku.

*Caro mio (wł.) - mój drogi.

**Benissimo (wł.) - wspaniale.



De Rohan pokręcił głową.

- Idę na przyjęcie do lorda Walrafena - powiedział, gdy lokaj zaczął

rozstawiać talerze z panzanellą***. - Nie więcej niż godzina pracy. I to na-

prawdę będzie praca, Nonna. Możesz być pewna.

Starsza dama wyprostowała się gwałtownie i gestem ręki odesłała lokaja z

sałatką, jakby nagle straciła apetyt.

- Non ci credo****! - zaskrzeczała, machając lekceważąco dłonią. -

Praca! Praca! Zawsze tylko praca!

- Możesz mi wierzyć lub nie, Nonna - odburknął Max. - Ale zechciej choć

pamiętać o tym, że mam pracę. I to taką, która zupełnie niespodziewanie

R S

przynosi mi wiele satysfakcji.

Signora miała już tego dość.

- Basta! - krzyknęła, wściekle machając rękami. - Co za beznadziejna

sprawa! Nie mogę tego słuchać! My również mamy tu pracę, Maximilian. Czy

nie zauważyłeś?

De Rohan spojrzał na nią ostrzegawczo. Wiedział już, dokąd zmierza ta

rozmowa.



***Panzanella (wł.) - rodzaj sałatki.

****Non ci credo (wł.) - nie wierzę ci.



- Proszę, nie zaczynaj znowu, babciu.

Jak zwykle jednak, Sofia nie dała się uciszyć.



82

- Nie, Maximilian. Choć raz musisz mnie wysłuchać! - zażądała. - Idę

jutro do St. James na spotkanie z Berry Brothers*. To żyta złota, mój wnuku!

Poszukują importera włoskich win i chcą podpisać umowę na wyłączność.

De Rohan z trudem powstrzymywał wybuch. Kochał babkę i wiedział, że

chce dla niego jak najlepiej.

- Gratuluję, madame - odpowiedział dwornie.

- Berry Brothers to ostoja bogactwa i sukcesu. W jej oczach płonął

entuzjazm.

- Tylko o tym pomyśl, Max! - Zatoczyła dłońmi szeroki łuk. - Toskańskie

chianti**. Soave z Reneto. Barolo z północy. Już teraz mamy kontrolę nad

doliną Loary i większością Niemiec. Jeśli okażemy się sprytni i ostrożni,

niedługo będziemy importować połowę wina w tym kraju.

- Tak? Sądziłem, że to już się stało - odparł de Rohan nieco oschle. - Z

pewnością jednak nie mogę ci pomóc.

Sofia pochyliła się i rozłożyła żałośnie ręce.

- Ale ja potrzebuję mężczyzny, Maximilianie

R S

- powiedziała łagodnie. - Ci angielscy kupcy patrzą tylko na mnie i... Co

widzą? Tylko nędzną vecchia strega*** stojącą jedną nogą w grobie. Chcą mnie odsunąć od interesu. Planują prowadzić agresywną politykę, by obniżyć nasze

ceny.

De Rohan nie zdołał powstrzymać wybuchu śmiechu.



*Berry Brothers - istniejące do dziś przedsiębiorstwo zajmujące się

handlem win.

** Chianti, soave, barolo - gatunki win.

*** Vecchia strega (wł.) - stara wiedźma.



- Życzę im powodzenia. Bóg wie, że będą go potrzebowali, jeśli

zamierzają ujść z opresji z życiem.



83

- Bezczelny chłopaku - syknęła Sofia. - Chcę, żebyś mi pomógł.

Potrzebuję cię!

- Chcesz tego, owszem - powiedział delikatnie Max. - Ale z całym

szacunkiem, Nonna, nie potrzebujesz niczego, co mógłbym ci ofiarować. Twoja

sława cię wyprzedza. Poza tym mam inne obowiązki. Dlaczego nie weźmiesz

Trumbulla? Jest świetnym agentem, o wiele lepszym, niż ja mógłbym

kiedykolwiek się stać.

Nonna Sofia zaciskała dłoń na serwetce. Po chwili rzuciła ją i uderzyła

pięścią w stół, aż zadźwięczała porcelana.

- Per amor di Dio*, Maximilian! Czas najwyższy, żebyś przejął ster tej

łodzi. Czy nie mieliśmy już dość idealistów w rodzinie? Czy nie dość już ofiar

ponieśliśmy w imię wolności i równości?

Max miał wrażenie, że serce przestanie mu bić. Tym razem posunęła się

za daleko.

- Co powiedziałaś? Sofia była nieugięta.

- Że jesteś równie uparty jak twój ojciec! I że to cię zgubi!

R S

- Jego zgubiło? - syknął de Rohan, zachowując kamienny spokój. - Czy

nie to właśnie sugerujesz? Uważaj!

Starsza dama lekko się cofnęła.

- Mówię tylko tyle, mój wnuku - wyszeptała ponuro - że biznes i polityka

są stworzone dla zdradzieckich, złych ludzi. Twój ojciec zbyt późno pojął tę

prawdę, świeć Panie nad jego duszą. - Signora przeżegnała się niemal

bezwiednie.



* Per amor di Dio (wł.) - na miłość boską.



Jej gest tylko de Rohana rozgniewał.

- Wybacz mi, pani, lecz mój ojciec był producentem wina, a nie kupcem.

Usta Nonny Sofii zbladły jak papier.



84

- Gdy wziął moją córkę do swego łoża, stał się kupcem. Taką podjęliśmy

umowę. Głupia Josephina zakochała się w nim bez pamięci, więc zawarliśmy

układ. Jego rozległe winnice i moja spółka kupiecka stworzyły potężną firmę. A

wszystko to miało być twoim dziedzictwem.

- Tylko ktoś zapomniał to wyłuszczyć żołnierzom Bonapartego, czyż nie?

- odparował de Rohan, wściekle dziobiąc widelcem sałatę. - W przeciwnym

razie jestem pewien, że oszczędziliby naszą posiadłość i winnice.

Pięść znów opadła na stół, lecz zdecydowanie lżej.

- Winorośl odrasta, mój wnuku - powiedziała smutno Nonna. - Jednak

obawiam się, że twoje serce już umarło. Masz prawie trzydzieści siedem lat i

pytam cię, gdzie jest twoja pasja? Gdzie twoja radość życia? Ach, w twojej

pracy dla ludzkości, odpowiesz. Ale jesteś głupcem. Widziałeś, co stało się z

twoim ojcem! Zwrócili się przeciwko niemu i doprowadzili do tego, że moja

córka zmarła z żalu. Nie sądzisz, że ta angielska hołota zwróci się kiedyś

przeciwko tobie? Nie jesteś jednym z nich, mój wnuku, niezależnie od twojego

urodzenia.

R S

Signora Castelli ciężko podniosła się z fotela.

- Mario, zaprowadź mnie na górę. Nie mam dziś apetytu. Wolę zamknąć

się w pokoju i umrzeć tam z głodu, niż znowu cierpieć.

Opanowując własne emocje, de Rohan zerwał się na równe nogi i rzucił

serwetkę na stół.

- Wybacz, że tak często cię rozczarowuję, Nonna. - Impulsywnie chwycił

jej dłoń i podniósł do ust. - Moje serce nie znajduje satysfakcji w interesach, to

prawda. Ale miejmy nadzieję, że jeszcze całkiem nie umarło.

Jednak jego babka czuła się pokonana i jak to miała w zwyczaju, udawała,

że nic się nie stało.

- Jestem zmęczona - powiedziała. - Zostawmy to.

Patrzył, jak ciężko przechodzi przez próg i wkracza w plamę światła

padającego przez okno. Promienie słońca zaiskrzyły na siwych włosach. Jeszcze



85

niedawno były kruczoczarne; nie była już tak przebiegła ani zwinna, jak

niegdyś. Naprawdę się starzała. Dio mio, o czym on w ogóle myśli? Przecież

babka jest stara już od dwudziestu lat! I przez większość tego czasu heroicznie

budowała swoje imperium, robiąc rzeczy, które sama uważała za konieczne i

słuszne.

Czyż de Rohan nie robił dokładnie tego samego? Czy w słowach babki

nie tkwiło przypadkiem gorzkie ziarno prawdy? Czy jego praca, w dalszej

perspektywie, nie była po prostu bez znaczenia? Nie mógł uwierzyć, że

wszystkie zamysły, które powziął, miały pójść na marne. Kochał babkę. Nie

chciał sprawiać jej bólu. Nie mógł też poświęcić jej całego swego życia. Nie

potrafiłby zrezygnować z ekscytacji, którą dawało mu polowanie - jeśli można

tak romantycznie nazwać ciężką pracę policjanta - tylko po to, by stać się jej

chłopcem na posyłki. A tylko tym mógłby zostać, gdyż była wciąż mistrzynią

swego fachu, zaś on nie miał ani głowy, ani serca do takiej pracy.



Stojąca w blasku tysiąca świec Catherine czuła na talii ciepłą dłoń lorda

R S

Walrafena. Gdy salę wypełnił delikatny dźwięk skrzypiec, gospodarz zawirował

z nią na dębowej, wypolerowanej podłodze w nie do końca zapomnianym

rytmie walca. W zatłoczonej, lecz jeszcze nie dusznej sali rozbrzmiewał śmiech,

rozmowy i brzęk kryształowych kieliszków. Bal najwyraźniej stawał się

istotnym wydarzeniem trwającego sezonu.

Choć lord Walrafen serdecznie i życzliwie powitał ją w swym domu, teraz

zdawał się dziwnie nieobecny. Z gracją poruszał się pomiędzy innymi parami

prowadzony wyłącznie instynktem i wprawą. Skupiona na krokach Catherine

również milczała.

- To niezmiernie miło z pani strony, że zarezerwowała pani dla mnie

pierwszego walca, lady Catherine - odezwał się w końcu. - Zwykle tańczę go z

Cecilią. To pierwszy od bardzo wielu lat bal, na którym jej nie ma.



86

Catherine starała się na niego nie gapić, ale nie było to łatwe. Lord

Walrafen okazał się zaskakująco przystojnym mężczyzną i miał szerokie

wpływy w rządzie. Ona zaś była nikim.

- Z żalem dowiedziałam się o żałobie pana macochy - powiedziała

szczerze.

- Ach, ja również - zapewnił. - Sądzę jednak, że śmacocha" nie jest

odpowiednim określeniem Cecilii. W końcu jestem od niej starszy, zaś ona po-

nownie wyszła za mąż.

Catherine spojrzała na niego z zaskoczeniem.

- Więzy rodzinne nigdy do końca się nie rozwiązują. Nawet jeśli bardzo

byśmy tego pragnęli.

Ku jej zdumieniu lord Walrafen odchylił głowę, roześmiał się głośno i

zatoczył z nią kolejne koło.

- Widzę, że jest pani niezwykle mądra, lady Catherine.

Spuściła wzrok i spojrzała na owalny szmaragd wpięty w nieskazitelne

fałdy jego fularu.

R S

- Zaś pan jest niezwykle uprzejmy, sir - odparła, czując, że się rumieni. -

Dobrze wiem, że to ciotka Isabel poprosiła pana o zatańczenie ze mną

pierwszego walca. Bardzo jej zależy na wydaniu mnie za mąż.

Lord Walrafen niespodziewanie popatrzył jej w twarz.

- A co pani o tym myśli, lady Catherine? - zapytał szeptem, w

mistrzowskim stylu omijając przybraną girlandami kolumnę. - Chce pani być

wydana za mąż? Czy po prostu zostawiona w spokoju?

Catherine stwierdziła, że gdyby Walrafen mógł dokonać takiego wyboru,

z pewnością wolałby drugie rozwiązanie. A jednak w jego pytaniu czaiło się coś

więcej. Na szczęście Catherine została wybawiona z konieczności

odpowiadania. Rozbrzmiały ostatnie tony walca i z tajemniczym uśmiechem jej

partner odprowadził ją do ciotki Isabel.





87

De Rohan, odziany w najlepsze wieczorowe ubranie, dotarł na bal u lorda

Walrafena dorożką. Według panujących w towarzystwie trendów, jego strój nie

był imponujący, lecz nie wyszedł jeszcze z mody. Według tych samych

standardów, podróżowanie publicznymi środkami lokomocji było niemal nie do

przyjęcia. Jednak nie przyszło mu do głowy, by zaprzęgać konie do powozu

tylko po to, żeby przejechać kilka ulic z Wellclose Square na Hill Street.

Biorąc pod uwagę jego karierę zawodową, ani powóz, ani wieczorowy

strój nie były mu niezbędne. Jakiekolwiek jednak podejmował w tym zakresie

decyzje, Nonna Sofia nie miała z nimi nic wspólnego. Wciąż nie był nikim

więcej niż producentem wina i kupcem. Choć ostatnimi czasy nie miał już wiele

wspólnego ze spokojnym życiem kupca. Zbyt wiele widział, zbyt wiele

wycierpiał i zdecydowanie chciał czegoś innego.

Odrzucając jednak wielkie plany Sofii dotyczące jego życia, nie miał

serca ranić jej jeszcze na innych polach. Ponieważ zaś czasami prosiła go o to-

warzystwo, luksusy w postaci powozu i stroju stały się koniecznością. Babka po

prostu by go wyklęła, gdyby przysporzył jej choć odrobinę wstydu w miejscu

R S

publicznym.

De Rohan wzruszył ramionami pod eleganckim operowym surdutem i z

miną skazańca wszedł powoli na schody.



Zobaczyła go, gdy tylko przestąpił próg. Otaczające ją głosy przytłumiły

się nagle, gdy Catherine wpatrywała się, jak Maximilian de Rohan serdecznie

ściska dłoń lorda Walrafena. Nie było to formalne powitanie. Dobry Boże...

Czyżby byli przyjaciółmi? Coś takiego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. W

istocie spodziewała się go tu spotkać tak bardzo, jak... cóż, jak spotkać go

poprzedniego dnia w salonie Harry'ego.

Tego wieczoru miał na sobie czarny surdut i spodnie o najbardziej

surowym kroju, jaki tylko można sobie wyobrazić. Lniana koszula lśniła bielą

niczym nieskazitelna perła i idealnie podkreślała jego ciemną karnację i bardzo



88

męskie rysy twarzy. Był też bardzo wysoki. Podczas gdy jego nogi wyglądały na

bardzo długie w zwykłych spodniach i butach, w bryczesach i pończochach

zdawały się jeszcze dłuższe. Postawę miał sztywną i formalną, jakby był

żołnierzem. Albo policjantem.

A przecież nie był. Okłamał ją. Isabel beztrosko ją uświadomiła. Był

westminsterskim sędzią, wybranym do niezwykłej misji w Ministerstwie Spraw

Wewnętrznych. Jego stanowisko w rzeczywistości było o niebo wyższe i

bardziej prestiżowe niż profesja, do której się przyznał, i zrozumiała to nawet

prowincjonalna Catherine.

Och, kiedyś był zwykłym policjantem, to prawda. Zgodnie ze słowami

Isabel - kimś w rodzaju błędnego rycerza, żyjącego i pracującego w dokach i

koloniach biedoty z Middlesex, w najgorszych dzielnicach Londynu. Mówiono,

że jeszcze jako młodzieniec został kapitanem Tropicieli z Bow Street - tej zmory

zbrodniarzy wywodzących się zarówno z niskich klas, jak i spośród arystokracji.

Rzecz jasna, oficerowie policji i detektywi nie należeli do eleganckiego

towarzystwa. To było nie do pomyślenia. Jednak jakiś czas temu pan Peel i lord

R S

Walrafen postanowili współpracować za jego pomocą z ministerstwem.

Informacja, że Isabel go zna, była niemałym szokiem, a jeszcze większym to, że

naprawdę i szczerze go szanowała i podziwiała. Catherine nie mogła już

zwierzyć się ciotce z paskudnych rzeczy, jakich naopowiadał jej pan de Rohan.

Wciąż jednak mogła go w razie potrzeby osadzić w miejscu, czyż nie? Nagle,

zanim zdążyła jeszcze raz przemyśleć głupstwo, które właśnie postanowiła

zrobić, chwyciła w dłoń rąbek granatowej sukni i ruszyła ku niemu dumnym

krokiem, kierowana kolejną falą świętego oburzenia.

W połowie drogi została jednak uratowana przed kompletną

kompromitacją. Walrafen zerknął ku drzwiom, jakby patrzył na nowo przyby-

łych gości, i położył de Rohanowi rękę na ramieniu. Jakby sędzia był jego

najlepszym przyjacielem, gospodarz pociągnął go do korytarza prowadzącego

ku prywatnym pokojom.



89

Catherine poczuła, że ktoś lekko ujął ją pod łokieć. Odwróciła się i

spostrzegła Isabel.

- Catherine, moja droga - zaczęła ciotka z widocznym niepokojem. -

Mogłybyśmy zmienić kierunek i udać się do salonu? Lord Bodley błaga mnie,

bym mu ciebie przedstawiła, i choć go nie lubię, nie potrafię znaleźć sensownej

wymówki.





Lord Walrafen zamknął się z de Rohanem w prywatnych pokojach tylko

na kwadrans, choć pewnie inni goście i tak uznali to za nietakt. Na szczęście

kwadrans wystarczył. De Rohan wyszedł ze spotkania z nowymi pokładami

optymizmu. Większą część dnia spędził z Siskiem na rozmowach z sąsiadami

lady Sands i ich służbą, mając nikłą nadzieję, że może ktokolwiek coś zauważył

lub usłyszał. Nie poczynili też wielkich postępów w odtwarzaniu ostatniego dnia

lady Sands. De Rohan pojawił się więc na balu zniechęcony i zmęczony.

Dobre maniery wymagały, by od razu odkrył karty i pokazał

R S

gospodarzowi listę, którą sporządziła Cecilia. Gospodarz okazał się bardzo

uprzejmy i potwierdził, że czterej dżentelmeni z listy są na balu obecni. Posunął

się nawet do tego, że zaproponował przedstawienie im de Rohana.

Oficjalne przedstawienie było jedyną możliwością porozmawiania z

członkami śmietanki towarzyskiej, zwłaszcza gdy podejrzewali, że ktoś nie do

końca należy do ich sfery. De Rohan spędził kilka minut u boku gospodarza

krążącego po sali i przystającego co chwilę przy najważniejszych osobach. Max

zapamiętywał wszystkich, do których chciał później podejść ponownie. I nawet

jeśli Walrafen był zakłopotany, przedstawiając policjanta jako swego gościa i

przyjaciela, nie dawał tego po sobie poznać.

Po kilku okrążeniach de Rohan pożegnał się z gospodarzem przy pokoju

karcianym i ruszył na polowanie. Pierwszą jego ofiarą stał się Rupert Vost,

rozleniwiony złotowłosy Adonis z dziwnie niepokojącym wyrazem oczu.



90

Cecilia zaznaczyła go jako sezonowego kochanka lady Sands, mężczyznę o

nieznanym pochodzeniu i minimalnych wpływach. Nieodmiennie tkwił po uszy

w długach. Lecz, zważywszy na jego urodę, czy lady Sands dbałaby o to? De

Rohan stwierdził, że raczej nie.

Vost stał wciąż w rogu pokoju karcianego i ze znudzoną miną

obserwował grę. Spostrzegł zbliżającego się de Rohana i eleganckim gestem

uniósł kieliszek z szampanem, jakby chciał zasalutować. Otaczał go duszny opar

drzewa sandałowego i protekcjonalności, był za to pięknie ubrany. De Rohan

dotarł do niego w momencie, gdy gra się skończyła i czterej dżentelmeni wyszli

z pokoju wśród jowialnych okrzyków.

- Czy pan również gra, panie Vost? - zapytał de Rohan, wskazując na stół.

Młodzieniec pokręcił głową.

- Nie w karty, panie... hm, de Rohan? Dobrze pamiętam? Preferuję gry,

które nie byłyby tu dobrze widziane. A pan?

- Nie jestem typem hazardzisty - odparł de Rohan.

Uśmiech Vosta stał się cyniczny.

R S

- Och, wszyscy jesteśmy hazardzistami, każdy na swój sposób -

stwierdził, leniwie kołysząc kieliszkiem z resztką szampana. - Nie miejmy co do

tego złudzeń. Czy dobrze zrozumiałem, że pracuje pan w Ministerstwie Spraw

Wewnętrznych?

Gdy de Rohan przytaknął, Vost ciągnął dalej:

- Słyszałem już plotki o nowej obsesji pana Peela. Spodziewam się, że

chciałby pan zadać mi kilka pytań na temat tej paskudnej sprawy z Julią. Tylko

nie wie pan, jak to zrobić.

De Rohan nie zdołał powstrzymać ponurego uśmiechu.

- Rzeczywiście trudno to zrobić w uprzejmy sposób, nieprawdaż? -

przyznał. - Jednak zakładam, iż wolałby pan, by jej zabójca nie uniknął kary.

Vost uniósł brwi.



91

- Ależ oczywiście, że wolałbym. Jednak wszyscy się zastanawiają, czy to

przypadkiem nie Harry.

- Znacząco pokiwał głową. - Gdybym był na jego miejscu, czułbym

wielką pokusę.

Spokojna uwaga na temat niewierności lady Sands wyprowadziła de

Rohana z równowagi.

- Ale nie był pan na jego miejscu - stwierdził zimno. - Właściwie był pan

w dokładnie odwrotnym położeniu...

- Nie zamierzam się tego wypierać, de Rohan - przerwał mu spokojnie

Vost. - Bywałem jej kochankiem. Czasami. I co z tego?

- Kiedy widział ją pan po raz ostatni?

- Kiedy ją widziałem, czy kiedy z nią spałem? - upewnił się Vost. -

Widziałem ją tamtej nocy w teatrze. Było dość tłoczno, wie pan. Jednak nie

byłem z nią w łóżku co najmniej od sześciu miesięcy. Nie pamiętam dokładnie.

- Nie pamięta pan dokładnie?

Vost wzruszył ramionami.

R S

- Julia była, jak by to powiedzieć, bardzo dostępna. Jednakże nie było w

niej niczego szczególnego, choć sama uważała się za cud świata.

- Zdaje się, że mówienie o tym sprawia panu przyjemność - zauważył de

Rohan.

Vost westchnął ze znużeniem.

- Panie de Rohan, nic w tej sprawie nie sprawia mi przyjemności -

powiedział i odstawił kieliszek na tacę przechodzącego obok nich służącego. -

Teraz nie mogę sobie pozwolić na żadne zamieszanie. Widzi pan, niedawno się

zaręczyłem. Z uroczą wdową z doskonałej rodziny, którą mierzi choćby nikły

cień skandalu. Wolę od razu powiedzieć panu wszystko, co wiem, niż miałby

pan rozpytywać o mnie w towarzystwie. Mam nadzieję, że pan rozumie?

- Oczywiście - odparł oschle de Rohan.

Vost się uśmiechnął.



92

- A więc było tak: uważałem, że Julia jest zabawna, ona zaś, że ja jestem

czarujący. Spotykaliśmy się od czasu do czasu. Nie dbałem o nią wystarczająco,

by ją zabić, ani też ona nie dbała o mnie na tyle, by zrobić coś, po czym

miałbym chęć ją zabić.

- Co za ulga! - syknął cynicznie de Rohan.

- Jeśli chodzi o tamtą noc - ciągnął niezrażony Vost - spotkałem się w

teatrze z moją narzeczoną, a potem odwiozłem ją do domu.

- Spędził pan u niej noc?

Vost spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Nawet gdyby tak było, nie splamiłbym jej honoru, przyznając się do

tego. Jednakże nie zostałem u niej. Wróciłem do mieszkania na Albany.

Prawdopodobnie około trzeciej w nocy.

- Czy ktoś pana widział?

- Sądzę, że portier widział, jak wchodzę - odparł Vost, wzruszając

ramionami. Wyjął z kieszeni złote pudełeczko i podał de Rohanowi wizytówkę.

- Jeśli będzie pan miał jakiekolwiek inne pytania, proszę mnie wzywać.

R S

Spróbuję ożywić wspomnienia. - Wykonał lekki gest dłonią, jakby odsyłał lo-

kaja. - A teraz życzę panu dobrej nocy, panie de Rohan. To była naprawdę

urocza pogawędka.

Poirytowany takim odesłaniem Max wyszedł do sali balowej. I tak nie

miał już więcej pytań. Salon zostawił sobie na sam koniec. Był w nim ktoś, z

kim szczególnie chciał porozmawiać.

Odpowiedzi następnych dwóch mężczyzn wahały się między

zakłopotaniem a wściekłością. Lord Trevor Reeves, wydziedziczony syn

wpływowego księcia Wain, z ulgą przyjął możliwość rozmowy z de Rohanem.

Choć w towarzystwie uznawano go za utracjusza - miał bardzo kosztowną

utrzymankę i cały sznur wściekłych wierzycieli - Reeves przyznał się do

związku z lady Sands z nieukrywanym rozgoryczeniem. Jednak ich romans

zakończył się dawno temu, poza tym młody człowiek miał alibi.



93

- Obawiam się, że byłem dość mocno wstawiony - wyznał Reeves. -

Straciłem mnóstwo pieniędzy w Oriental Club, potem, jak się zdaje,

zanieczyściłem dywan. Przyjaciele odwieźli mnie do domu i położyli do łóżka.

Może pan ich spytać, jeśli pan chce.

De Rohan wręczył mu wizytówkę i podszedł do sir Everarda Granta.

Bogaty wdowiec pełnił służbę podsekretarza w Ministerstwie Wojny. Nie

spuszczając z oka debiutującej w tym sezonie córki, baronet zadarł nos.

- Nigdy nie zwróciłem uwagi na tę kobietę - oświadczył zimno. - A nawet

jeśli tak, to w ogóle tego nie pamiętam. Z pewnością nie należała do rodzaju

niewiast, z którymi się zadaję.

Rzeczywiście, baronet nie pasował do reszty kochanków Julii. I z

pewnością kłamał, lecz Max nie był w stanie udowodnić mu tego od razu.

Podziękował za rozmowę i odszedł.

Ostatni z czterech dżentelmenów miał ogromne wpływy w polityce.

Zdaniem de Rohana lord Bodley był najgorszym rodzajem człowieka. Bogaty,

podstarzały lubieżnik miał upodobanie w ślicznych dziewczętach. Im młodsze,

R S

tym lepiej. Na początku kariery de Rohana na Queen Square nazwisko Bodleya

wypłynęło w czasie śledztwa dotyczącego kręgu pedofili i Max nigdy mu tego

nie zapomniał. Jak zwykle jednak, trudno mu było cokolwiek udowodnić.

Skończyło się na zamknięciu dwóch rajfurek za porywanie dziewczynek. Z

ledwie tłumioną nienawiścią de Rohan ruszył na poszukiwanie zwierzyny. Może

po tej wstrętnej rozmowie będzie już mógł wrócić do własnego domu i zostawić

obmierzłych arystokratów samym sobie.

Zauważył, że Bodley wciąż stoi w odległym rogu salonu i bryluje w

gronie znajomych. De Rohan powoli przeciskał się przez tłum, lecz gdy minął

zwartą grupę dżentelmenów zasłaniających mu widok, ze zdumieniem odkrył,

że Bodley rozmawia z lady Kirton. Poczuł się niezręcznie, lecz było już za

późno. Lady Kirton dostrzegła go w tłumie.



94

- Och, spójrzcie! - wykrzyknęła z ulgą. - Otóż i on! Panie de Rohan, czy

poznał pan już markiza Bodleya?

Max usiłował nie patrzeć na piękną kobietę u boku lady Kirton. Ukłonił

się z gracją.

- Poznaliśmy się właśnie dziś, cała przyjemność po mojej stronie -

wymamrotał.

Bodley nieznacznie się ukłonił. Lady Kirton ujęła de Rohana pod ramię,

jakby za wszelką cenę chciała go wciągnąć w rozmowę. I mimo wszelkich

starań oczy Maksa spoczęły na lady Catherine, której twarz była blada jak

płótno.

- Lord Bodley jest wielkim dobroczyńcą Towarzystwa Nazaretańskiego,

panie de Rohan - powiedziała lady Kirton. - Właśnie omawialiśmy pański

zeszłoroczny sukces.

Lord Bodley wyraźnie nie miał nastroju na pogawędkę.

- Miło było znów pana spotkać, sir - powiedział i wyciągnął rękę do

Catherine. - Wydaje mi się, że skrzypce zaczynają się stroić. Czy mogę prosić

R S

panią do tańca?

Wytrącona zupełnie z równowagi lady Kirton, upuściła torebkę.

- Ojej! - jęknęła, rzucając de Rohanowi błagalne spojrzenie, gdy Bodley

schylił się, by podnieść torebkę. - Obawiam się, że pan de Rohan wcześniej

prosił Catherine o ten taniec.

Prosił Catherine o taniec?!

Wierutna bzdura! Taniec z tą kobietą był ostatnią rzeczą, na jaką de

Rohan miał chęć. Nie pozostawiono mu jednak wyboru. Przecież nie oskarży

lady Kirton o kłamstwo. Przynajmniej wiedział, że ma dobre intencje, chcąc

ochronić siostrzenicę przed zboczeńcem, jakim niewątpliwie jest Bodley. Lady

Catherine z wściekłością patrzyła to na niego, to na ciotkę. De Rohan miał

pewność, że zamierza mu odmówić. W końcu jednak spojrzała przelotnie na

karnet.



95

- Rzeczywiście - bąknęła bez przekonania. - Jakoś mi to umknęło.

De Rohan musiał stawić czoło temu, co nieuniknione. Wziął lady

Catherine pod ramię i poprowadził do sali balowej, ignorując szepty, które ich

ścigały. Gdy weszli na parkiet, muzycy rozpoczęli grę i de Rohan rozpoznał

rytm tańca.

Walc! Maledizione! Co za pech!

Gwałtownie przyciągnął do siebie lady Catherine w momencie, gdy

wiolonczelista wydobył z instrumentu szczególnie dramatyczny dźwięk.

Prawie wpadła nosem w jego fular.

- Bez wątpienia odbiorę zaraz karę, na którą w pani mniemaniu zasługuję,

lady Catherine - mruknął, obejmując ją w talii.

- Tak? - Spojrzała mu w oczy. - Zwiążą pana i poćwiartują na parkiecie?

- Och, chciałbym mieć takie szczęście - jęknął, gdy morze par ruszyło

wokół nich do tańca.

- Od lat nie miałem do czynienia z walcem. Doświadczę zaraz

straszliwego upokorzenia i podepczę dosłownie wszystkie palce u pani stóp.

R S

Lady Catherine odzyskała swój zwykły tupet.

- Uważam, że palce u stóp są obecnie najmniejszym z moich zmartwień -

odparła, wirując w jego ramionach. - Nie chciałam z panem tańczyć, panie de

Rohan. Najbardziej pragnę, by zbliżył się pan do drzwi balkonowych, a potem

rozpłynął się w ciemności i zniknął z mojego życia.

Zanim zdołał odpowiedzieć, minęła ich kolejna para. Łokieć dżentelmena

zahaczył o ramię Maksa, który od razu poczuł pod butem czubek pantofelka

lady Catherine. Syknęła, ale nie pomyliła kroków.

- Do licha! - mruknął.

Na twarz wypłynął mu rumieniec.

- Proszę nie zwracać na to uwagi - odrzekła uprzejmie, lecz chłodno. - Nic

mi się nie stało.

De Rohan podniósł głowę, ale nie mógł spojrzeć jej w oczy.



96

- Przepraszam panią - powiedział cicho. - Przykro mi bardziej, niż może

sobie pani wyobrazić.

Lady Catherine bez trudu zrozumiała dwuznaczność jego słów.

- Czyżby?

- Tak. - Choć dotykał zaledwie jej dłoni i talii, wyczuwał siłę i energię

bijące z jej ciała. Czuł także, że jest spięta z gniewu. De Rohan zdołał wykonać

kolejny obrót i spojrzał w jej bezdenne oczy.

Ze zdumieniem stwierdził, że patrzy na niego łagodnie.

- Ile czasu minęło? - zapytała miękko. Coś go zakłuło w sercu.

- Od kiedy?

- Odkąd ostatni raz tańczył pan walca. Poczuł ogromną ulgę. Policzył w

duchu.

- Prawie dwadzieścia lat - odpowiedział cicho. - Tańczyłem wtedy z

matką w sali lekcyjnej.

Catherine przez chwilę rozważała jego słowa. Kim jest ten człowiek? Z

pewnością nie jest tym, kogo udaje. Catherine może być gąską z prowincji, ale

R S

zdaje sobie sprawę, że biedak nie zdoła rozpoznać książki Barbauld. I że rzadko

ktoś z nizin społecznych zachowuje się z tak ugruntowaną, wrodzoną

grzecznością. Z pewnością zaś biedak nie uczy się tańca od matki.

Spojrzała w jego ponure, czarne oczy, a potem na wyrazistą linię kości

policzkowych i surowe, nawet nieco okrutne usta. Czuła jednak, że jest dobrym

człowiekiem. Otworzyła już usta, by domagać się jakichś wyjaśnień tych

dziwnych sprzeczności, lecz nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Oddychała z

trudem. Dłoń de Rohana paliła ją w talii, w jego oczach płonął ogień. Po chwili

Catherine poczuła tęsknotę, ostrą i głęboką, jakiej nie czuła nigdy wcześniej.

Przyciąganie. Jak rodzaj obsesji. Przeczucie czegoś pięknego, lecz nie-

bezpiecznego, jak spacer po klifie i obserwowanie białych grzyw fal.

Catherine nigdy wcześniej nie podejmowała ryzyka. Cóż takiego jest w

tym mężczyźnie, że jej puls natychmiast przyspiesza, a kolana miękną? Zajęta



97

własnymi myślami, nie pilnowała już tańca. Potknęła się i całym ciałem oparła o

niego. De Rohan, nie myląc kroku, przytrzymał ją i przystanął. Otwarte drzwi na

taras były bardzo blisko i zanim Catherine zdążyła zaprotestować, wyprowadził

ją z sali wprost w księżycową noc. Jego dotyk był delikatny, ale bezwzględny.

- Panie de Rohan! - wykrzyknęła w końcu. Odwróciła się od niego i

zerknęła z niepokojem na pusty trawnik. - Co pan wyprawia?

Moment łagodności minął równie nagle, jak się pojawił, lecz de Rohan

nie wypuścił jej ręki.

- Wybawiam nasze palce - odparł. Potem bezceremonialnie ujął ją pod

ramię i poprowadził w mrok. - Obawiam się, że żadne z nas nie jest w stanie

tańczyć na przyzwoitym poziomie, lady Catherine. Poza tym mam pani coś do

powiedzenia.

Catherine nigdy nie spotkała mężczyzny wyrażającego się tak jasno i

wprost.

- Tańczę świetnie, proszę pana! - wykrzyknęła, usiłując wyrwać rękę. - I

nie mam panu nic do powiedzenia.

R S

De Rohan tylko przyciągnął ją bliżej i, ku swemu zdumieniu, pozwoliła

mu na to.

- Uspokój się, Catherine - szepnął wprost do jej ucha. - W tym miejscu nie

stanowię dla ciebie żadnego zagrożenia.

Czyżby? Zdawał się bardzo groźny. W chłodnym mroku nocy czuła

bijący od niego żar. Powściągana siła i surowa uroda de Rohana odurzały Cathe-

rine. Znów szarpnęła ręką i tym razem ją puścił.

- Niech pan mówi, co chce, i miejmy to już za sobą - wyszeptała.

Zacisnął usta, jakby był poirytowany. Ale kim? Chyba samym sobą,

pomyślała Catherine.

- Dwa dni temu strasznie pani ubliżyłem - powiedział twardo. - Błagam o

wybaczenie. Cieszę się, że nie pozostała mi pani dłużna.



98

- Dłużna? - zapytała z niedowierzaniem. - To była zaledwie delikatna

sugestia. Na którą zresztą pan zasłużył.

Położył palce na jej ustach. Oczy mu lśniły.

- Dość trudna do wykonania, muszę przyznać - stwierdził.

Na wspomnienie własnych słów Catherine spłonęła rumieńcem i nagle

zauważyła, że cała ta sytuacja jest kompletnie absurdalna. Wbrew własnej woli

parsknęła śmiechem.

- Och, nie! - ostrzegł Max niskim, uwodzicielskim głosem. - Proszę nie

próbować powściągać teraz swych zwyczajów, lady Catherine. Już za późno.

Wiem, że ma pani usposobienie wściekłej osy i język przekupki.

Zarumieniła się. Trudno było odmówić mu racji.

- Skoro powiedziałem już to, co miałem powiedzieć - ciągnął de Rohan,

zdejmując palce z jej ust - przyznaję, że z przyjemnością przyjmę pani za-

proszenie na kolację. Jestem pani winien kilka wyjaśnień. Wolałbym jednak

udzielić ich w bardziej intymnej atmosferze.

Policzki Catherine okrywał śliczny rumieniec, w oczach zaś lśniły iskierki

R S

przekory. Nikt nie potrafiłby jej się oprzeć. De Rohan odezwał się nagle, zanim

zdołał przemyśleć własne słowa:

- Lady Catherine, poddaj się impulsowi. Ucieknij ze mną.

- Zdaje się, że całkowicie postradał pan zmysły.

- Ja również zaczynam tak myśleć.

Max obserwował, jak skrzące inteligencją oczy Catherine oceniają całą

jego postać. Ku jego zdumieniu odparła chłodno:

- Panie de Rohan... Najpierw mnie pan ostrzegł, potem pocałował,

następnie obraził, zaś dziś tańczył pan ze mną walca. Gdybym pana choć trochę

znała - a przecież wcale pana nie znam - prawdopodobnie doszłabym do

wniosku, że ulega pan niezwykle skrajnym nastrojom. Nie potrafię znaleźć

powodu, dla którego miałabym z panem gdziekolwiek chodzić.



99

De Rohan usiłował zachować kamienną twarz. Gdyby mógł skraść

choćby godzinę w jej obecności, gdyby mógł ją przeprosić i uzyskać

przebaczenie, wtedy chyba odłożyłby na bok uprzedzenie do kobiet.

- Prawdopodobnie nie powinna pani się ze mną pokazywać - zgodził się

smutno. - Nie zalecałbym młodej damie opuszczania balu z mężczyzną, którego

ledwie zna. Mógłbym przecież okazać się niebezpieczny.

Wyglądała na rozbawioną.

- Och, jestem pewna, że jest pan niebezpieczny, sir - mruknęła. - Ale

wydaje mi się, że nie dla mnie.

De Rohan uniósł brwi.

- Ach, więc jest pani na tyle przebiegła, by to zauważyć?

- Tak sądzę. - Catherine stała prosto, pewna siebie. Jej suknia miała

odcień kobaltu z dodatkami w kolorze kości słoniowej. Ramiona okryła

granatowym szalem, zaś jej szyję otaczały trzy sznurki pereł. Gęste włosy w

kolorze mahoniu upięła elegancko do góry. Fryzura świetnie uwidaczniała jej

długą szyję.

R S

Ach, Dio! Była uosobieniem elegancji. Prostym pięknem, które jest jego

największą słabością. De Rohan westchnął w duchu i otrząsnął się z marzeń.

- Dokąd nas to zaprowadzi, lady Catherine? - zapytał de Rohan nieswoim,

delikatnym szeptem. - Proszę przyznać, że na sali balowej czuła się pani równie

okropnie, jak ja.

Przez dłuższą chwilę Catherine stała w milczeniu. Na jej twarzy mieszały

się rozmaite emocje - złość, ciekawość, rozbawienie i wreszcie zrozumienie.

- Przyniosę moją pelerynę - odparła w końcu, ruszając ku drzwiom.

- Naprawdę? - Delikatnie ujął ją pod ramię. - Dlaczego?

Uśmiech Catherine był jak promień słońca, jej pełne, duże usta rozkwitły

jak kwiat.

- Jest pan nieco szalony i kapryśny, panie de Rohan - stwierdziła. - Ale

przynajmniej nie jest pan nudny.



100

Ukłonił się sztywno.

- Bardzo pani dziękuję za komplement.

Uśmiechnęła się.

- Za pięć minut na schodach.

Idąc ku drzwiom, czuła na plecach gorące spojrzenie de Rohana. Na litość

boską! Na co ona się zgodziła? Opuszczanie balu w towarzystwie ledwie

znajomego mężczyzny było dość nierozsądne. Zwłaszcza gdy ów mężczyzna

zdawał się niebezpieczny i nieco szalony, a ponadto już raz zademonstrował

szokujące odstępstwa od stosownego zachowania. Jednak czy nie właśnie to ją

w nim pociągało? Denerwował ją, to prawda. Jednak jakiekolwiek uczucie było

lepsze niż pustka. Była już zmęczona uczuciem wypalenia. Nadszedł czas, by

stanąć z życiem twarzą w twarz - z jego dobrymi i złymi stronami. Chciała tylko

wiedzieć, jaki naprawdę okaże się Maximilian de Rohan.

Dodając sobie odwagi, przeciskała się przez tłum. Obawiała się, że jeśli

zwolni, może ją dopaść zwątpienie. Gdy dotarła do korytarza wiodącego do

garderoby, usłyszała wołający ją niski, pełen finezji głos. Odwróciła się i ujrzała

R S

lorda Bodleya idącego za nią mrocznym korytarzem. Uśmiechał się

protekcjonalnie.

- Moja droga dziewczyno... - Jego głos był śliski jak jedwab. - Zupełnie

nie poradziłem sobie w tej sytuacji. Przyjmij moją prośbę o wybaczenie.

Catherine spojrzała na niego ze zdumieniem.

- To ja muszę pana prosić o wybaczenie, sir, gdyż nie mam pojęcia, o

czym pan mówi.

Bodley spojrzał na nią z ukosa.

- Ależ o tym urzędniku... tym policjancie... czy kimkolwiek jest... -

żachnął się. - Jestem przekonany, że nie chciałaś z nim tańczyć. Powinienem był

cię przed tym uchronić. Twoja ciotka jest bez wątpienia na mnie wściekła, że

nie zareagowałem.



101

Catherine uniosła brwi i popatrzyła z powątpiewaniem. Już wcześniej

zrozumiała, że to nie przed de Rohanem chciała ją ustrzec Isabel.

- Proszę się tym nie przejmować, sir - powiedziała, odwracając się ku

garderobie. - Najwyraźniej nie wie pan, że Maximilian de Rohan jest bliskim

przyjacielem lady Kirton.

Bodley chwycił ją za łokieć. Catherine odwróciła się gwałtownie i

spojrzała na jego rękę, zsuwającą się na jej przedramię.

- Ależ lady Catherine - powiedział cicho. - Powiązania w interesach nie

mają nic wspólnego z koneksjami towarzyskimi.

- Pan de Rohan jest również gościem lorda Walrafena.

- Walrafen jest liberalnym głupcem - warknął Bodley. - Jestem

przekonany, że twoja rodzina nie chciałaby, żebyś zniżała się do poziomu

jakiegoś policjanta. Słyszałem o nim wiele plotek. Jesteś nowa w mieście, moja

droga. Zapewniam cię, że on nie należy do naszej sfery.

Catherine przeszyła go pogardliwym spojrzeniem.

- Niech pan będzie tak dobry i zabierze rękę, sir - powiedziała wyraźnie. -

R S

Właśnie wychodziłam.

Skłonił się sztywno i odstąpił. Catherine szybko odeszła w stronę

garderoby. Lord Bodley nie ruszył za nią.



Kilka minut po wygłoszeniu niedorzecznego zaproszenia de Rohan stał na

szczycie schodów domu lorda Walrafena, trzymając w rękach kapelusz i laskę.

Dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę ze swej głupoty. Przyjechał dorożką!

Dama w rodzaju lady Catherine z pewnością przyjechała prywatnym powozem.

Co, do diabła, przyszło mu do głowy? Być może chciał ją poddać próbie?

Sprawdzić, czy śliczna angielska wdowa z dobrego domu zechce się z nim

pokazać w publicznym miejscu?



102

Okazało się, że zechce. Poczuł jej ciepłą, pewną dłoń na przedramieniu,

gdy wpatrywał się bezradnie w sznur eleganckich pojazdów stojących przy Hill

Street. Duma nie pozwalała mu poprosić, by zawołała własny powóz.

Lady Catherine ocaliła jego dumę.

- Przyjechałam z ciotką Isabel - powiedziała otwarcie. - Pójdziemy

piechotą? Obawiam się, że nie znam stosownych manier dotyczących ucieczki z

wystawnego balu. To był mój pierwszy.

Spojrzał na nią z zaskoczeniem.

- Pani pierwsze co?

Lady Catherine uśmiechnęła się szczerze.

- Mój pierwszy wystawny bal.

Nie był pewien, czy powinien jej wierzyć, a jednak część jego frustracji

odpłynęła.

- Przyjechałem dorożką - przyznał, schodząc ze schodów i wciskając

monetę w dłoń jednego z lokajów Walrafena. - Zawołałem już następną. Nie

może pani spacerować w balowych pantoflach.

R S

Widać było, że lady Catherine miała chęć się z nim spierać, lecz po chwili

wzruszyła ramionami.

- Rzeczywiście byłoby samolubne, gdybym zniszczyła te buty - zgodziła

się. - Isabel wybierała je przez godzinę.

Zanim nadjechała dorożka, de Rohan rozważał jej słowa.

- Dokąd pojedziemy? - zapytała, wsiadając do powozu. - Z przyjemnością

zjadłabym kolację, ale w tej sukni...

De Rohan wiedział od razu, że Catherine ma rację. Planował zaprosić ją

do przytulnej sali restauracyjnej w jakimś hotelu, lecz nawet w takim miejscu

czułaby się niezręcznie w tym stroju. Powinien był to wcześniej zauważyć.

Bliskość lady Catherine najwyraźniej nie pozwalała mu logicznie myśleć.

Catherine mówiła dalej, po raz kolejny ratując go z opresji:



103

- Zatrzymałam się w domu mojego brata na Mortimer Street - powiedziała

nieco jadowicie. - Gdybym zechciała tam pojechać, żeby się przebrać w coś

wygodniejszego, czy znowu oskarżyłby mnie pan o bezwstydne uwodzenie?

Uwodzenie?

Wizyta w jej domu?

Owe dwa zdania nigdy nie zostały dopuszczone do jego myśli, a

tymczasem Catherine wypowiedziała je na głos! Maksa niemal przerosło zapro-

szenie jej na kolację...

- Uwierzę pani na słowo - zdołał odpowiedzieć.

Catherine uśmiechnęła się i podała swój adres dorożkarzowi, który z

namaszczeniem zamknął za nimi drzwi. Słysząc trzask zasuwki, de Rohan z

przerażeniem poczuł, że właśnie pozwolił swojej duszy pogrążyć się w jakiejś

bezdennej przepaści, w którą teraz spada, nie kontrolując tego ani nie

rozumiejąc. Widok Catherine tylko wzmagał jego cierpienie. W eleganckim

stroju i drogocennej biżuterii wyglądała jak żona szlachcica. Wyglądała jak

ucieleśnienie kłopotów. Przekonywał sam siebie, że pragnął zostać z nią sam na

R S

sam, by wyrazić w pełni swój wstyd i prosić ją o przebaczenie, jednak nie miał

już pewności, czy przypadkiem nie oszukuje sam siebie.

- Nie żałuje pani, że wziąłem ją z balu lorda Walrafena? - zapytał

bezwiednie.

Dorożka toczyła się z turkotem przez Berkeley Square. Światło lamp

padło na jej szczerą twarz.

- Nie wydaje mi się, by mnie pan wziął - odparła i odwróciwszy się od

niego, zaczęła się przyglądać oświetlonym latarniami ulicom.

Nie licząc Cecilii, de Rohan bardzo rzadko spotykał angielskie

szlachcianki tak całkowicie pozbawione przebiegłości. Czy to jest jej naturalne

zachowanie? Czy, jak w przypadku Penelopy i dziesiątek innych znanych mu

dam, tylko starannie dobrana maska? Oczywiście bardzo piękna maska. De

Rohan spojrzał na ciężki perłowy kolczyk w kształcie łezki na uchu Catherine, i



104

ogarnęło go przedziwne pragnienie. Miał ochotę wziąć go do ust razem z

płatkiem jej ucha. Chciał dotykać jej całej ustami. Chciał poczuć jej ciało na

sobie i pod sobą. Długie, silne nogi oplecione wokół swojego pasa.

Zacisnął powieki. O, Boże! Czy miał na to jakąkolwiek szansę? Czy

istniał cień nadziei, że lady Catherine Wodeway zrobi to, o co ją tak haniebnie

oskarżył? Sama myśl o tym odebrała mu oddech i wywołała dreszcze. Czuł się

jak ogier w pobliżu upatrzonej klaczy. Boże Wszechmogący! Co się z nim

dzieje? Musiałby być głupcem, żeby z nią spać, nawet gdyby o to błagała. Max

z wysiłkiem wepchnął szalone myśli w mroczne głębie podświadomości, gdzie

przynależały, i ostrożnie otworzył oczy. Lady Catherine uśmiechała się do niego

niewinnie.

- Widziałem, jak rozmawiała pani z Bodleyem - zaczął nieco gwałtownie.

- Mam nadzieję, madame, że będzie pani ostrożna w kontaktach z takim

rodzajem ludzi.

Catherine ledwie powstrzymała wybuch śmiechu.

- Jakiż pan jest szczery, panie de Rohan - powiedziała z rozdrażnieniem. -

R S

Czy ma pan choćby mgliste pojęcie o stosownej konwersacji?

Twarz Maksa zastygła.

- Proszę mi wybaczyć. Nieczęsto obracam się w wyrafinowanym

towarzystwie.

- Jednak chyba częściej, niżby pan tego pragnął, jak mi się zdaje -

stwierdziła Catherine. - Poza tym Bodley hojnie wspomaga prowadzoną przez

Isabel misję na rzecz zbłąkanych kobiet. To raczej dobrze o nim świadczy, nie

sądzi pan?

De Rohan usłyszał w jej głosie nutę wyzwania.

- Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne - odparował - niż

bogaczowi wejść do Królestwa Niebieskiego. Dla nich pokusy są zawsze niesły-

chanie łatwe do zaspokojenia.

Catherine wyglądała na rozbawioną.



105

- Tak i mnie mówiono - zgodziła się. - Dlaczego w takim razie Bodley

wspiera charytatywne działania?

- Być może chce dostąpić rozgrzeszenia? - zasugerował Max, lecz nie

udało mu się powstrzymać cynicznej nuty. - Tacy jak on zawsze spodziewają

się, że odrobina złota wybieli ich czarne dusze.

Lady Catherine zamyśliła się chwilę.

- Panie de Rohan, wydaje mi się, że jest pan absolutnie nieczułym

człowiekiem.

Przez kilka minut wpatrywał się w nią poprzez mrok.

- To prawda - odpowiedział wreszcie. - Prawdopodobnie obydwoje

powinniśmy o tym pamiętać.

- Cóż, nie powiedziałam, że nie ma pan racji - ciągnęła niezrażona

Catherine. - Bodley jest nawet przystojny, ale na jego widok mam ciarki na

plecach.

Słusznie zatem odgadł, że niełatwo ją omamić. Rozparł się wygodnie w

skórzanym, zniszczonym już nieco siedzisku.

R S

- Oznacza to, że ma pani świetny instynkt - powiedział po prostu. - Mam

nadzieję, że mu pani zaufa.

Dorożka się zatrzymała.

- Zwykle to właśnie robię - stwierdziła, gdy dorożkarz otworzył drzwi. -

W końcu jakoś muszę sobie wytłumaczyć to, że zapraszam do domu bardzo

dziwnego mężczyznę.





106

Rozdział 6



W mieszanym towarzystwie

za wszelką cenę unikaj polemik

i zażartych dyskusji.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



W domu na Mortimer Street panowała cisza. Żaden lokaj nie czekał na

przybycie lady Catherine, która najwyraźniej się tego spodziewała, gdyż wyjęła

klucz z torebki. De Rohan uprzejmie wziął go z jej dłoni, otworzył zamek i

wszedł za nią do środka. Wnętrze domu pachniało przyjemnie, lecz obco. Nie

powitał go aromat gotowanych przypraw czy suszących się ziół, jak to miało

miejsce w domu babki. Zdawało się, że nawet ściany wydzielają tu zapach

dobrze wypolerowanych mebli i herbaty.

R S

Podążał za szelestem jedwabnej sukni Catherine, korytarzem wyłożonym

grubym chodnikiem i oświetlonym kinkietami. Weszli do salonu obitego złotym

jedwabiem i umeblowanego w chińskim stylu, który był modny jakieś dziesięć

lat temu. Nie pytając, nalała szklaneczkę koniaku - jego ulubionego - i podała

mu ją. Dotyk palców Catherine rozgrzał go. Rozpalił. Chciał jakoś to przerwać.

Z promiennym uśmiechem Catherine cofnęła dłoń... Utrata? Och, nie! Nie

czuł tego okropnego bólu, odkąd ruiny domu jego ojca przestały się tlić. To

musiała być żądza i nic poza tym.

Rzeczywiście Catherine jest piękna i zabawna. Intrygująca. Te uczucia

były jeszcze bezpieczne. Gdy patrzył, jak wychodzi z pokoju pewnym krokiem,

jak naturalnie kołysze biodrami, znów napełniło go niechciane pożądanie. I ku

własnej irytacji poczuł, jak na nowo odżywają w nim stare zwątpienia.



107

Jej brat jest hrabią... bardzo bogatym człowiekiem.

Słowa Cecilii huczały mu w uszach. Powiedział sobie, że wcale go to nie

obchodzi. Ten dom nie był bardziej elegancki niż dom Nonny Sofii; meble

wyglądały raczej na wygodne niż wykwintne. Mimo to de Rohan rozglądał się,

ale z niewyjaśnionych przyczyn nie próbował usiąść. Dlaczego? Przecież nie był

biedakiem. Właściwie był całkiem bogaty. I choć sukces firmy śCastelli, de

Rohan i spółka" nie był tajemnicą, Max zawsze stanowczo się od tego odcinał.

W jego świecie bogactwo czyniło człowieka podejrzanym. Poza tym pragnął

czegoś, czego nie można kupić, a obnoszenie się z bogactwem mogłoby

podkopać jego reputację. Mogłoby sprawić wrażenie, że jego kariera zawodowa

jest niczym innym, jak tylko kaprysem bogacza. A Max nie jest kapryśny. Jest

za to śmiertelnie poważny.

Ani trochę nie obchodzi go pozycja brata Catherine. Martwi go za to sama

Catherine, czy raczej jego własna reakcja na jej osobę. Chyba potrafi dać sobie

radę ze zwykłą żądzą? Silny mężczyzna nie pozwala, by powodowały nim

pragnienia. Max poddał się im tylko raz i wywołało to dość kłopotów.

R S

Uspokojony, usadowił się na miękkiej skórzanej sofie i przez chwilę

rozkoszował się żarem, jaki rozniecał koniak w jego żołądku. W końcu zrelak-

sował się na tyle, by skupić uwagę na obrazach wiszących na ścianie. Jeden z

portretów niespodziewanie przykuł jego wzrok - oszałamiająco przystojny

mężczyzna w pięknym płaszczu i pudrowanej peruce, którego twarz zaczynała

zdradzać objawy nadwagi. Na Boga, znał tę twarz! Te gęste czarne brwi, gorące,

aroganckie oczy...

Ale nie, to niemożliwe. Gdy powstawał ten portret, Max był jeszcze

chłopcem mieszkającym w Alzacji. Może jest to ktoś, kogo spotkał w czasie

licznych podróży do Anglii z rodzicami? Nie, mężczyzna nie wyglądał jak

któryś ze znajomych ojca. A jednak portret raz po raz przykuwał jego spoj-

rzenie.



108

Dopił koniak już do połowy, gdy Catherine stanęła w drzwiach. Jej

smukłą, gibką postać rozświetlało światło z wiszącej w korytarzu lampy. Na ten

widok znów zabrakło mu tchu i delikatny, nasycony melancholią ból przeszył

jego pierś jak sztylet.

W duchu zaczął ją nazywać Gają, boginią ziemi. Gdy tylko na nią patrzył,

zaczynał myśleć o domu. Gdyby na chwilę zamknął oczy, zobaczyłby łagodne

pagórki, okryte bujną zielenią pola, winnice i lasy. Mógłby znów odetchnąć

czystym, chłodnym powietrzem. Znów poczułby na ramionach cieple promienie

słońca. To była część jej uwodzicielskiej mocy.

- Podziwia pan kolekcję mojego brata? - Catherine wciąż miała na szyi

perły, lecz zmieniła suknię na spacerową, uszytą z zielonej wełny.

- Moją uwagę zwrócił portret wiszący między oknami.

Catherine weszła wreszcie do salonu.

- To mój ojciec - powiedziała chłodno i oficjalnie. - Nie żyje od pięciu lat.

Nie był niestety dobrym człowiekiem.

Nawet de Rohan miał na tyle delikatności, żeby nie drążyć tego tematu.

R S

- Jest pani głodna? - zapytał, by zmienić temat.

Twarz Catherine od razu się rozjaśniła.

- Niedaleko Cavendish Square jest przemiła restauracja. Co pan na to?

Wieczór jest przyjemny, więc pomyślałam, że moglibyśmy się przejść.

- Jest chłodno, lady Catherine - burknął de Rohan. - Stać mnie na

wynajęcie dorożki.

- Nigdy w to nie wątpiłam, panie de Rohan. - Jej oczy zabłysły od

skrywanego rozbawienia.

- Ale to naprawdę tuż za rogiem.

- Jak sobie pani życzy. - Max odstawił szklankę.

De Rohan dobrze znał restaurację, którą wybrała, lecz nigdy by się nie

spodziewał, że dama może chcieć do niej wejść. Miejsce było popularne wśród

ludzi interesu i pomniejszej szlachty, przytulne i zwykle zatłoczone, jednak



109

wołowinę podawano tam wyśmienitą, wino zaś było do zniesienia. Trzymając

Catherine pod rękę, de Rohan wszedł do środka. W ciemnym wnętrzu

znajdowały się dwie czy trzy szacownie wyglądające kobiety, jednak wysoko

urodzona dama trochę tu nie pasowała.

Usiedli przy stoliku i zamówili cielęcinę, de Rohan dodatkowo poprosił o

przyniesienie z piwnicy butelki chambertina*. Napełnił obydwa kieliszki i

dyskretnie obserwował towarzyszkę ponad stolikiem. Catherine zamilkła.

Czyżby żałowała impulsywnie podjętej decyzji o wspólnej kolacji? Jeśli tak, nie

zamierzał z tego powodu rozpaczać. Pojawiła się tu z własnej woli. Uważał ją za

atrakcyjną i zabawną. Był jej winien przeprosiny. I ponadto nie zamierzał się

nadmiernie przejmować czyimiś uczuciami i myślami. Był samotnikiem i lubił

to.

* Chambertin - czerwone wino burgundzkie.



W końcu Catherine rozluźniła się nieco, niemal niedostrzegalnie

przeciągnęła i westchnęła z ulgą. Nie, nie żałowała.

R S

- Cieszę się, że uciekliśmy z tego balu - wyznała. - Jakże męczące są te

towarzyskie spotkania!

- Taniec może wręcz wykończyć człowieka - mruknął de Rohan.

Siedząca w pobliżu grupa subiektów ryknęła gromkim śmiechem, który

zagłuszył śmiech Catherine.

- Och, za jaką słabowitą istotę musi mnie pan uważać, panie de Rohan! -

zachichotała. - Mogę spędzić cały dzień w siodle lub w ogrodzie. Nużą mnie

tylko dziwaczne miejskie zwyczaje. To nieustanne wachlowanie się, gruchanie i

uśmiechanie! Jak pan to w ogóle wytrzymuje?

Najwyraźniej sobie z niego żartowała. Cóż, jeśli sprawiało jej to

przyjemność...

- Czy mam rozumieć, że pani posiadłość leży poza miastem? - zapytał

uprzejmie.



110

Catherine znowu obdarzyła go nieco zalotnym uśmiechem.

- Nie nazwałabym jej posiadłością - stwierdziła. - Mam niewielki dom i

spore gospodarstwo z kilkoma wioskami. Nikt jednak nie uznałby Aldhampton

za posiadłość. Zeszliśmy jednak z tematu. Mam wrażenie, że zamierzał pan paść

przede mną na kolana i błagać o wybaczenie.

Wbrew własnej woli de Rohan uśmiechnął się.

- Lady Catherine, wydaje mi się, że jest pani absolutnie nieczułą kobietą -

powiedział, cytując jej słowa.

Patrzył, jak Catherine usiłuje spojrzeć na niego gniewnie, lecz jej twarz

nie była stworzona do grymasów.

- Sir, pańskie przeprosiny... - zażądała stanowczym tonem.

Gdy na niego patrzyła, przypomniał sobie, co jej powiedział, i znów się

zawstydził. Nie lubił przepraszać i przyznawać się do błędów. Nie był jednak

tchórzem. Próbował więc znaleźć odpowiednie słowa, które usprawiedliwiłyby

to, co właściwie było nie do usprawiedliwienia.

- Pozwoliłem sobie na pewne przypuszczenie na temat pani charakteru,

R S

madame - wykrztusił w końcu, odsuwając dumę na bok. - To był błąd. Byłem w

błędzie.

Catherine pochyliła się nieco, przyciskając kieliszek z winem do piersi.

- Czy mogę zapytać, dlaczego pan to zrobił?

De Rohan spojrzał na zatłoczoną salę. W jednym rogu siedzieli jacyś

młodzieńcy, ich okrzyki, przechwałki i toasty rozbrzmiewały w całej restauracji.

- Nie wiem.

Catherine wpatrywała się w jego oczy bez mrugnięcia. Jej milczenie było

pociągające w zupełnie nowy, nieznany dotąd sposób i de Rohan wcale nie miał

pewności, czy mu się to podoba.

- Znałem kiedyś pewną damę... - bąknął cicho. - Pani zaproszenie... tak

niespodziewane... ożywiło wspomnienia. Zdaje mi się, że pragnąłem, by pani...

udowodniła mi coś. Ale nie wiem co. - Zabrakło mu słów.



111

Catherine rzuciła mu zagadkowe spojrzenie.

- Dość nędzne są pańskie tłumaczenia - powiedziała, mrużąc oczy. - Nie

zasługuję na lepsze?

- Słucham?

- Jak pan z pewnością wie, mam dwóch braci i w związku z tym mam też

pewne pojęcie, jak rozumują mężczyźni. Powiedzieć panu, co pan myśli?

De Rohan wolałby raczej być torturowany przez hiszpańskich

partyzantów.

- Ależ proszę bardzo - odparł chłodno, sięgając po butelkę.

Wokół nich unosił się gwar rozmów; Catherine zakołysała rubinowym

płynem w kieliszku. Kelner postawił przed nimi talerze i odszedł. Nie zwracali

uwagi na unoszący się aromat dań.

- Sądzę, że pociągałam pana cieleśnie, panie de Rohan - powiedziała

Catherine. - I z jakiegoś powodu pana to rozzłościło.

Max zdołał zachować spokój.

- Lady Catherine - zapytał po chwili - czy zawsze jest pani tak szczera?

R S

Kiwnęła głową.

- To moja nieusuwalna przywara. Oprócz tego myślę również, że był pan

na siebie zły, że nie jest pan w stanie skupić się na pracy. - Przerwała, po-

patrzyła w górę i lekko potrząsnęła głową. - Nie, to nie do końca tak,

nieprawdaż? Ale jednak... pożądał mnie pan. I wyraźnie mi pan to okazał. To

było bardzo nieuczciwe, ale przecież nie pozostałam panu dłużna.

Jej umiejętność czytania w myślach była irytująca, lecz nie mógł

zaprzeczyć żadnemu stwierdzeniu.

- Niezależnie od przyczyn, udzieliłem pani nędznych tłumaczeń równie

nędznego zachowania - przyznał cierpko. - Czy wybaczy pani mężczyźnie, który

na to nie zasługuje?

- A dlaczego tak to pana martwi?

De Rohan arogancko uniósł jedną brew.



112

- Zwykle mnie to nie martwi. - Zawahał się na moment i mówił dalej,

ważąc każde słowo.

- Wydaje się jednak, że mamy wielu wspólnych znajomych. Nie

chciałbym, by istniały między nami niepotrzebne napięcia.

W jednej chwili z oczu Catherine zniknęły rozbawienie i niefrasobliwość.

- Czy rzeczywiście świat się na tym kończy, panie de Rohan? - zapytała,

prostując ramiona.

- Na pańskiej pracy? Pańskich znajomych? I dbaniu o pańską reputację?

Prawie niezauważalnie się od niego odsunęła. De Rohana przygniotło

irracjonalne poczucie straty.

- Na Boga, ależ nie! - wykrzyknął i chwycił ją za ręce. - Jak może pani tak

myśleć?

- Ja... wcale tak nie myślę. - Odpowiedziała miękkim, niemal

zrezygnowanym głosem. - Nie myślę tak.

De Rohan spojrzał na ich złączone dłonie. Alabastrowa biel jej skóry

kontrastowała z jego ciemnymi, długimi palcami. Catherine miała krótko

R S

opiłowane paznokcie. Jej dłoń zdawała się pewna i mocna. Nagle zdał sobie

sprawę, że ściska ją z całej siły. Natychmiast ją puścił.

- Nie mogłem znieść myśli o nieporozumieniu między nami, Catherine -

mruknął. - Choć spodziewam się, że już nigdy pani nie zobaczę, nie chcę się z

panią rozstawać w gniewie. Obawiam się, że nie potrafię tego lepiej wyjaśnić.

- Rozumiem. - Przez jej twarz przemknął cień rozczarowania, lecz niemal

natychmiast rozproszył je uśmiech. - W takim razie, proszę bardzo! -

powiedziała i strzeliła palcami. - Wszystko wybaczone. - Podniosła widelec i

zabrała się do jedzenia.

De Rohan nie spodziewał się, że to będzie takie proste.

- Czy zawsze tak łatwo panią zadowolić? Catherine spojrzała na niego

łagodnie.



113

- Czasami chyba nawet zbyt łatwo. Proszę opowiedzieć mi coś o sobie,

panie de Rohan - poprosiła promiennie. - Na przykład... co dokładnie robi pan

w... policji? Jestem po prostu ciekawa.

De Rohan zesztywniał nieco.

- Ach... A jednak nie tak łatwo panią zadowolić...

- Jeśli w ten sposób pyta pan, czy zadowolę się byle jaką półprawdą, którą

miałby pan ochotę mi wcisnąć, to odpowiedź brzmi: śnie".

Max oparł się wygodnie i jakoś wytrzymał jej spojrzenie. To stwierdzenie

miało przecież podstawy. Nie był z nią szczery.

- Pracuję w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych - powiedział z

ociąganiem.

- Doprawdy? - odparła beztrosko. - Zatem nie jest pan policjantem?

- W zasadzie to jestem.

- Niesamowite - zadrwiła. - Cóż zatem robi pan w ministerstwie?

- Przygotowujemy reformę prawa i policji. Peel ma nadzieję, że uda się

przedstawić ją rządowi w przyszłym roku.

R S

- Nadzieja jest matką głupich - stwierdziła Catherine, przechylając głowę.

- Podziwiam jednak jego heroiczne próby. Co dokładnie należy do pańskich

obowiązków?

De Rohan wzruszył ramionami.

- Najczęściej piszę nudne raporty i uczestniczę w niezliczonej ilości

nudnych zebrań - odparł i dodał z całą szczerością: - Badam również... hm...

korupcję w kręgach policyjnych. I tym podobne.

- Ach! - Catherine ze zrozumieniem pokiwała głową. - Tajemnicza randka

w Hyde Parku! Ciekawa byłam, kiedy do tego wrócimy...

De Rohan uśmiechnął się żałośnie.

- Ma pani w zwyczaju niesłychanie wcześnie wstawać, lady Catherine.

Spojrzała ze zdumieniem.

- W zwyczaju?



114

- Tak bym nazwał codzienny rytuał powtarzający się przez kilkanaście

poranków.

- Wiedział pan, że każdego ranka jeżdżę w parku? De Rohan zawahał się.

- Moim obowiązkiem jest wiedzieć takie rzeczy. Jej oczy zaiskrzyły się z

rozbawienia.

- Ma pan niezwykłą pamięć do szczegółów - zakpiła. - Jednak zapomniał

pan o jednym. Isabel powiedziała mi, że jest pan sędzią. To dość popularne

zajęcie wśród dżentelmenów, czyż nie? I raczej dalekie od bycia zwykłym

policjantem, jeśli chciałby pan znać moje zdanie.

De Rohan powoli podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.

- Próbuje pani zdecydować, czy moje towarzystwo jest wystarczająco

stosowne?

Wyglądało na to, że chciała wymierzyć mu policzek.

- Dlaczego wciąż pan udaje ograniczonego? - warknęła, przyciskając

dłonie do stołu, jakby chciała wstać. - To uderzające, że w naszym związku jest

pan jedyną osobą, która ma obsesję na punkcie statusu społecznego, panie de

R S

Rohan! Czy kiedykolwiek powiedziałam o tym choćby jedno słowo?

- Nie łączy nas żaden związek, lady Catherine - odparł cicho Max.

Opuściła ramiona, lecz wciąż patrzyła srogo.

- Rzeczywiście i zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek to nastąpi - syknęła,

usadawiając się na nowo na krześle. - Doprawdy! Jak pańscy przyjaciele radzą

sobie z pańskim zachowaniem? Zaczynam się zastanawiać, czy warto sobie

panem zaprzątać głowę.

Patrząc na nią ponad pustym kieliszkiem, de Rohan powiedział:

- Obawiam się, że nie warto. Na moim stanowisku rzadko można sobie

pozwolić na przyjaciół.

W tym momencie minęło ich stolik dwóch świetnie ubranych

dżentelmenów. Jeden z nich zwolnił i klepnął Maksa po ramieniu.



115

- Max! Ty stary podrywaczu! - odezwał się melodyjnym głosem. - Co za

szczęśliwe spotkanie!

De Rohan spojrzał w radosne oczy George'a Kemble'a. Na Boga! Jeszcze

jego tu brakowało!

Kemble zaprezentował w uśmiechu olśniewająco białe zęby.

- Słyszałem, że się nieźle ustawiłeś! - szepnął i zerknął na Catherine. - A

to co, mon ami*! Pozory towarzyskiego życia?

De Rohan zacisnął zęby.

- Dobry wieczór, Kemble.

Finezyjny dżentelmen wykonał skomplikowany ukłon przed Catherine.

- Doprawdy, przyjacielu! Mając tak wyborne towarzystwo, powinieneś

wychodzić o wiele częściej.

Cholera! Plotkarz Kemble raczej nie przepuści tak smakowitego kąska.

Nie mając wyboru, de Rohan podniósł się z krzesła.

- Lady Catherine - odezwał się ponuro do towarzyszki - czy mogę

przedstawić pani George'a Kemble'a, biznesmena?

R S



* Mon ami (fr.) - mój przyjacielu.



Słowo śbiznesmen" nie zrobiło na lady Catherine żadnego wrażenia.

- Miło mi pana poznać, panie Kemble - powiedziała i wyciągnęła do niego

dłoń. - Jestem Catherine Wodeway. Jakim rodzajem interesów się pan zajmuje?

Kemble prawie pękł z dumy.

- Rzadkimi antykami każdego rodzaju! - odparł radośnie. - Cenną

porcelaną, pamiątkową biżuterią, czasami również dziełami sztuki. Mam wielkie

zamiłowanie do piękna, madame. Widzę, że mój przyjaciel Max również.

De Rohan machnął pustym kieliszkiem w stronę sali.

- Chyba nie będziemy cię zatrzymywać, Kem. Jestem pewny, że właśnie

się spóźniasz.



116

Kemble napuszył się jeszcze bardziej.

- Masz rację. Umówiłem się na obiad z wyjątkowym człowiekiem -

wyznał. - Ale dość już o monsieur Giroux! A propos de rien*, słyszałem, że przydzielono ci nowe zadanie. - Zniżył głos do trwożnego szeptu. - Wydaje mi

się jednak, że gratulacje nie byłyby na miejscu.

De Rohan uniósł brew.

- A mnie się zdaje - powiedział sucho - że złe wieści krążą po Strandzie**

ze zdumiewającą prędkością.



* A propos de rien (fr.) - nawiasem mówiąc.

** Strand - najdłuższa ulica Westminsteru.



Jakby to było jego drugą naturą, Kemble pochylił się i wygładził

niewielką zakładkę na rogu obrusa.

- Och, na moim stanowisku człowiek słyszy wszystko! - Jeszcze raz

przesunął palcami po obrusie. - Twój zaufany ogar Sisk pojawił się wczoraj

R S

w moim sklepie w sprawie... hm, powiedzmy zmiany miejsca pobytu pewnej

rzadkiej bizantyjskiej ikony. Chyba próbuje rozwiązać sprawę, zanim trafi ona

do Tropicieli na Bow Street. De Rohan odsunął się i zawołał kpiąco:

- Na Boga, Kemble! Nie zadajesz się chyba z podstępnymi złodziejami i

właścicielami lombardów?

Kemble zdołał postawą ciała zasugerować, iż się głęboko zamyślił.

- Ach, jak ciężkie jest życie na ulicy Strand, n'est-ce pas*? Z trudem

zarabia się na kawałek chleba...

- C'est dommage** - odparł de Rohan drwiąco. - Jednakże wyobrażam

sobie, że niechętnie znalazłbyś się w ciupie, a tam właśnie możesz skończyć.



* N'est-ce pas? (fr.) - czyż nie?

** C'est dommage (fr.) - jaka szkoda!



117



Kemble się uśmiechnął.

- Masz niesłychany talent do języków, de Rohan, ale jak udało ci się

przejść od francuskiego do wyroku sądowego w jednym zdaniu?

- Myślę, że mnie rozumiesz.

- Dość dobrze, przyjacielu. - Kemble odwrócił się do Catherine z dzikim

wyrazem twarzy. - Czy pani wie, madame, że nasz wspólny przyjaciel potrafi

powiedzieć: śPocałuj mnie w dupę" w sześciu językach?

Catherine zaśmiała się uprzejmie.

- Trzymaj się tematu ikony, Kemble - jęknął de Rohan.

- Och, nie marnuj tego wstrętnego grymasu na moi! - Kemble po

ojcowsku poklepał Maksa po ramieniu. - Zwykle nie zajmuję się skupowaniem

kradzionych rzeczy. Oczywiście, jeśli tylko wiem, że są kradzione, na litość

boską! Jestem czysty jak łza. - Przestąpił z nogi na nogę, rzucił ostatnie pełne

dezaprobaty spojrzenie na obrus i ukłonił się. - Proszę o wybaczenie, ale muszę

udać się do restaurateura* i zganić go za tę taniutką bawełnę udającą bieliznę R S

stołową. Co on sobie wyobraża? To może odebrać człowiekowi apetyt!



* Restaurateur (fr.) - właściciel restauracji.



Kemble już chciał odejść, lecz de Rohan powstrzymał go, kładąc mu rękę

na ramieniu.

- Jeszcze chwila, Kemble - powiedział. - Wciąż znasz wiele... hm,

szanowanych osób w mieście, nieprawdaż?

- Merci du compliment*, drogi chłopcze! - Uniósł idealnie wyskubaną

brew. - Wymiana istotnych informacji zawsze była moją specjalnością.



* Merci du compliment (fr.) - dziękuję za komplement.





118

De Rohan z wahaniem wydobył z kieszeni kartkę, którą dostał od Cecylii,

i podał ją handlarzowi.

- Czy mógłbyś zerknąć na tę listę? - zapytał bardzo cicho. - Z pewnością

od razu zrozumiesz. Obawiam się jednak, że jest niekompletna. Bardzo

chciałbym wiedzieć to na pewno.

Kemble z uwagą przyjrzał się spisowi naprędce sporządzonemu przez

Cecylię i wykrzywił wargi w uśmiechu.

- Ależ to droga lady Sands! Chyba wiem, o co ci chodzi, przyjacielu!

Lista rzeczywiście jest zbyt krótka. Popytać trochę?

De Rohan odetchnął z ulgą. Mimo całej sztuczności w zachowaniu

Kemble wciąż zdawał się kontrolować puls Mayfair, a może nawet całego Lon-

dynu i na jego informacjach można było polegać. De Rohan odchrząknął i

patrząc z wdzięcznością, powiedział:

- Chciałbym wpaść do ciebie jutro, jeśli można. Słysząc to, Kemble uniósł

brwi.

- Och, to ci dopiero! Płonę z ciekawości! - odparł, oddając kartkę

R S

Maksowi i klepiąc go po dłoni. - Bądź tak dobry i zajrzyj o czwartej, żebyśmy

mogli w spokoju napić się herbaty. I przyprowadź pana Siska. Nigdy nie

wiadomo, czy nie trzeba będzie naostrzyć sobie pazurów do sprawy, która wy-

daje się banalna.

Catherine patrzyła z uśmiechem za oddalającym się Kemble'em.

- Cóż za niesłychanie zabawny jegomość!

- Nie da się ukryć - odparł cierpko de Rohan.

Uśmiech rozjaśnił jej twarz.

- Spodobał mi się. Uważam, że masz uroczych przyjaciół.

De Rohan spojrzał na nią spode łba.

- Kemble nie jest moim przyjacielem. Catherine roześmiała się głośno.

- Więc jak by go pan nazwał?



119

De Rohan zmarszczył brwi i spojrzał na swój talerz. Jak, do diabła,

miałby nazwać Kemble'a? Był jednym z tych jegomościów, którzy po prostu

wymykali się prostym określeniom. W istocie de Rohan mógłby się założyć, że

w Kemble'u kryje się daleko więcej, niż handlarz chce ujawniać. Przebywanie z

nim przypominało obserwowanie sztuczek magika na rynku. Wzrok skupia się

na wzorzystym jedwabnym szalu wyciąganym z rękawa, lecz przez cały czas

rzeczywistość jest przed twoimi oczami ukryta.

Mimo wszystkich manieryzmów Kem był jednak dobrym człowiekiem i

warto było mieć go po swojej stronie. Jeśli komuś ufał, stanowił niewyczerpane

źródło informacji. Odkąd poznali się w czasie skandalu związanego z

Towarzystwem Nazaretańskim, de Rohan wiele razy konsultował się z nim, na

ogół w niezwykłych, tajemniczych sprawach. Kem zna wszystkich. I wszystko.

- No dobrze - przyznał niechętnie. - Jest moim przyjacielem.

Zadowolona z siebie lady Catherine zaczęła dziobać widelcem pieczone

warzywa.

- Pracuje pan nad morderstwem lady Sands, czyż nie? - rzuciła mu

R S

przebiegłe spojrzenie. - A niech to! Jednak miałam rację, że nie jest pan nudny.

- Obawiam się, że dyskusje o morderstwie przy kolacji nie należą do

dobrego tonu, lady Catherine.

To tylko podsyciło jej ciekawość.

- Och, proszę się nie obawiać, nie zemdleję ze strachu! - zapewniła. -

Jestem przekonana, że to dlatego odwiedził pan wczoraj lorda Sandsa. Żeby

rozwiązać tę sprawę. Makabryczna zbrodnia, nie uważa pan? Policjanci

naprawdę sądzą, że to sprawka Harry'ego? - Przysunęła się bliżej i spojrzała

szczerym, spokojnym wzrokiem. - Oczywiście, wygląda na to, że Harry miał

środki, motyw i sposobność, ale wolę, panie de Rohan? Sądzę, że już pan wie,

jak bardzo mu jej brakuje.

Max ledwie zdołał ukryć zaskoczenie. Sposób myślenia lady Catherine

był bardzo bliski jego rozumowaniu. W tym momencie de Rohan zdał sobie



120

sprawę, że lady Catherine Wodeway jest inna niż wszystkie kobiety, które do tej

pory poznał. Było to niesłychanie pociągające. Jej zdrowy rozsądek,

praktyczność i prostolinijność, które w pierwszej chwili tak go urzekły,

jednocześnie otwierały między nimi przestrzeń porozumienia i intymności, z

którą czuł się nieswojo. Dobry Boże, przecież nie będzie jej się zwierzał, choćby

nie wiem jak wielką czuł pokusę!

Przybrał srogi, ponury i odpychający wyraz twarzy i spojrzał na nią

mrocznie. Przed tym słynnym spojrzeniem uciekali w popłochu przemytnicy,

rajfurki, stręczyciele i handlarze opium.

- Śledztwo w sprawie morderstwa - oświadczył - jest absolutnie tajne.

Jednakże sztuczka ze spojrzeniem nie miała najmniejszego wpływu na

jego towarzyszkę.

- Cóż, nie wydaje mi się - stwierdziła spokojnie Catherine. - Harry nie jest

typem mordercy. Ale - och! - może uważa pan, że ta zbrodnia ma jakiś związek

z korupcją w policyjnych szeregach? Może miał tu miejsce jakiś przymus lub

łapówka? Czy dlatego po pana posłali? R S

Próby zbicia jej z tropu nie miały żadnego sensu. Trzeba spróbować

zmienić temat.

- Lady Catherine, czy ma pani choćby mgliste pojęcie o stosownej

konwersacji?

Catherine zamrugała zaskoczona.

- Słucham?

- Pogawędka przy kolacji! - naciskał. - Nie robi pani przypadkiem jakiejś

fascynującej koronki? Nie zna pani znakomitej mieszanki ziół na moje

nieprzemijające bóle głowy? Nie zaczytuje się pani w gotyckich powieściach, o

których chce mi pani opowiedzieć?

- Cóż, nie... - Wysokie, arystokratyczne czoło Catherine zmarszczyło się

w grymasie zakłopotania. - Nie czytam zbyt wiele.

De Rohan zacisnął zęby.



121

- A więc może chciałaby pani pogawędzić o najnowszych trendach w

modzie? Albo też - choć nigdy się nie spodziewałem, że przyjmę to z ulgą

- zapyta mnie pani, dlaczego człowiek w tak podeszłym wieku jak ja jeszcze się

nie ożenił? Mówiąc krótko, madame, czy nie mogłaby pani poprzestać na jakimś

rodzaju kobiecej pogawędki, zamiast nalegać na dyskusje o sprawach zupełnie

nieodpowiednich dla uszu damy?

Wreszcie zrozumiała, o co mu chodzi, lecz to ją tylko rozbawiło.

- Doprawdy, panie de Rohan! - Pochyliła się i oparła policzek na dłoni,

niemal śmiejąc mu się w twarz. - Sądziłam, że mężczyzna o tak wysoko

rozwiniętym intelekcie jak pan uznaje rozmowy o koronkach i powieściach za

nużące. Być może to jest przyczyną pańskich bólów głowy? Zbyt wiele

nużących kobiet w pana okolicy?

- Z upływem czasu wszystkie kobiety stają się nużące - stwierdził, lecz

wreszcie się do niej uśmiechnął.

W jej oczach błysnęło wyzwanie.

- Ja nie zamierzam.

R S

Na to de Rohan nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Oderwał od niej wzrok,

obawiając się, że Catherine ma całkowitą rację. Była niebezpiecznie intrygującą

kobietą. A także niebezpiecznie atrakcyjną.

Catherine wróciła do tematu.

- Podejrzewam, że zrobił to któryś z kochanków Julii - zasugerowała.

Zmarszczyła w zadumie brwi.

- Tak to zwykle bywa, prawda?

- Catherine, naprawdę nie uważam...

Nagle otworzyła szeroko oczy i wykrzyknęła w podnieceniu:

- Och! Już mam! Któraś z zazdrosnych żon mogła wynająć jakiegoś

opryszka, żeby wykończył Julię!

De Rohan spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Wykończył?



122

Catherine z powagą pokiwała głową.

- Zazdrość jest nieokiełznanym uczuciem, panie de Rohan - powiedziała. -

W jednej z moich wiosek, Cheston-on-the-Water, żona piekarza usiłowała go

zabić! I to wszystko przez tę szarą myszkę Molly Spratt, która pracowała na

plebanii.

- Molly Spratt?

- To był arszenik - stwierdziła po prostu. - Wsypała go do ciasta

chlebowego.

- Arszenik?

- Tak. - Catherine uniosła jedną z idealnych brwi i wymownie pokiwała

głową. - Biedaczysko, zobaczył, jak jego żona wsypuje szary proszek do dzieży,

ale myślał, że to jakiś nowy rodzaj drożdży. Przynosi straszliwą śmierć: skurcze,

konwulsje, wymioty.

- Drożdże? - zapytał jadowicie.

- Arszenik - poprawiła, nie tracąc rozpędu. - Ale stary doktor Clayton,

nasz chirurg, uratował go w ostatniej chwili.

R S

- Lady Catherine, ja naprawdę... Cat potrząsnęła głową.

- To na pewno zazdrość, mówię panu. - Ściszyła głos. - Zdaje mi się, że to

odpowiedni czas, bym opowiedziała panu o mojej szwagierce.

Ignorując zdrowy rozsądek, de Rohan poddał się ciekawości.

- Proszę bardzo.

W świetle świec twarz Catherine wyraźnie zbladła.

- Chodzi o Cassandrę, żonę mojego starszego brata - zdradziła. - Udało

nam się nieco zatuszować najgorsze wydarzenia, ale i tak uważam, że mam

szczęście, iż wciąż chcą mnie przyjmować w przyzwoitych domach. Poza tym,

jeśli sama panu nie powiem, to i tak ktoś inny to zrobi. Zwłaszcza jeśli

będziemy brnęli w to dalej.

De Rohan prawie wybuchnął śmiechem, choć nie wiedział nawet

dlaczego.



123

- Jeśli w co będziemy brnęli?

- W przyjaźń, oczywiście - powiedziała z bladym uśmiechem. - W

przypadku Cassandry chodziło o proboszcza z St. Michael. Uwierzyłby pan?

- Więc pani brat wykończył proboszcza? - zażartował Max.

Catherine zbladła jeszcze bardziej.

- Już pan słyszał?

Na Boga, czy ona mówi poważnie? Zdumiony de Rohan pokręcił głową.

- Nic takiego nie dotarło do moich uszu.

- Dzięki Bogu. - Catherine uśmiechnęła się słabo. - Ale to zdarzyło się

całe lata później, gdy proboszcz porwał moją bratanicę, Ariane. Widzi pan,

proboszcz wdał się w romans z Cassandrą. Gdy postanowiła z nim zerwać, zabił

ją. Cóż, myślimy, że może to był przypadek, ale już nigdy się tego nie dowiemy,

bo... bo...

- ...bo pani brat go wykończył? - podpowiedział Max.

Catherine radośnie kiwnęła głową.

- No właśnie. Ale to się zdarzyło dopiero po porwaniu. I to mój młodszy

R S

brat go zastrzelił. To wszystko jest dość skomplikowane.

- Istotnie. - De Rohan chwycił się czegoś, co jeszcze pojmował: - Wina? -

Wyciągnął butelkę w jej stronę.

Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

- Och, poproszę - powiedziała. - Inspirująca rozmowa zawsze wywołuje

pragnienie, prawda? Na czym to skończyłam?

De Rohan westchnął, odstawił butelkę i oparł się z rezygnacją na

łokciach.

- Chyba w momencie, gdy jeden z pani braci kogoś zastrzelił - wydukał,

poprawiając pognieciony obrus. - Jakiegoś księdza, jak mi się zdaje.

- Proboszcza - poprawiła go Cat. - Ale dość już rodzinnych ploteczek!

Chcę tylko powiedzieć, że nie jestem wrażliwą i delikatną kobietką. I z całą



124

pewnością mogłabym panu pomóc. Mam, jak pan widzi, rozmaite

doświadczenia.

Zrozpaczony de Rohan osuszył kieliszek.

- Jakie doświadczenia?

- Och, w sprawach morderstw! - odparła spokojnie. - A skoro Isabel

zamierza mnie oprowadzać po towarzystwie jak klacz po wybiegu, mogę

przynajmniej zrobić w tym czasie coś sensownego.

Przy stole zapadła krępująca cisza. De Rohan miał wrażenie, że zastyga w

nim krew. Przeszył kobietę wściekłym spojrzeniem.

- Jak na przykład co, do ciężkiego licha?

Subiekci przy pobliskim stoliku zamilkli i z ciekawością spojrzeli w ich

stronę. Jeden z nich nawet się pochylił, żeby lepiej słyszeć. Catherine spojrzała

na niego z wyrzutem i odezwała się do Maksa:

- Ależ panie de Rohan! - złajała go zalotnie. - Isabel powiada, że

człowiek, który używa takich słów w miejscu publicznym, ma małe szanse na

członkostwo w Almack's*.

R S

- Jak na przykład co? - powtórzył.



*Almack - ekskluzywny klub londyński.



Catherine patrzyła mu w oczy; uśmiech zaczął znikać z jej twarzy.

- Ależ zadawać pytania, oczywiście! - odparła, machając dłonią. - Nic

poza tym! Damy bez przerwy plotkują, w dodatku jest to moja jedyna kobieca

umiejętność, jeśli mam być szczera. Nie potrafię ani szyć, ani malować. Poza

tym, jaka jest różnica między soczystą ploteczką a policyjną informacją?

Ośmielę się stwierdzić, że niewielka.

De Rohan rozmasował sobie szczękę.

- Catherine... - zaczął stanowczo - chciałbym zapytać o twojego męża.

Czy czasami cię bił?



125

Catherine roześmiała się radośnie i poklepała go po dłoni.

- Will? - spytała z niedowierzaniem. - Nie było w nim grama złej woli.

Will. Jej mąż miał na imię Will.

De Rohan naprawdę wolał tego nie wiedzieć. Był to kolejny szczegół o

lady Catherine, którego nie chciał znać. Nie zamierzał też skupiać się na uczuciu

- nie mógł się zmusić nawet do nazwania go żalem - które się w nim burzyło,

gdy spędzał z nią czas. Była śliczna i intrygująca. Również nieznośna i uparta.

Dlaczegóż miałby czuć do niej cokolwiek więcej niż zwykłe pożądanie? Wybrał

już ścieżkę swojego życia i nie miał zamiaru oglądać się wstecz. Nie mógł już

zmienić tego, co z takim trudem w sobie zbudował. Jego dawne życie już nie

istniało. Nie żyło, jak jej zmarły mąż. I jego ojciec.

Uśmiechnęła się.

- Panie de Rohan, może wrócilibyśmy już do domu na Mortimer Street? -

poprosiła. - Podam panu szklaneczkę porto i będziemy mogli w spokoju

omówić, jak mogę panu pomóc.

De Rohan zerwał się z krzesła. R S

- Nie może mi pani pomóc - stwierdził. - W żaden sposób.

Nie wiedział, co ma dokładnie na myśli, wypowiadając te słowa, lecz

Catherine nie dała się zbić z pantałyku.

- Ależ z pana głuptas! Przecież widziałam, że poprosił pan o pomoc pana

Kemble'a.

- Catherine! - wybuchnął wreszcie de Rohan. - On jest mężczyzną, do

diabła!

Uśmiechnęła się do niego chytrze.

- Nie mam pewności, czy wszyscy by się z tym zgodzili.

Max rzucił na stół swoją serwetkę.

- Cóż, musieliby, gdyby kiedykolwiek zostali zagnani do ciemnego zaułka

z tym dziwacznym jegomościem - syknął. - Ja byłem! I przynajmniej jestem już

pewny, że można na nim polegać.



126

Catherine wykonała uspokajający gest.

- Och, niech pan usiądzie - powiedziała łagodnie. - Przecież go polubiłam.

Naprawdę. Chciałam tylko dać panu do zrozumienia...

- Co takiego?

- Że ludzie niemal zawsze okazują się zupełnie inni, niż się wydają na

pierwszy rzut oka.

De Rohan wiedział już, do czego zmierza Catherine.

- Och, nie. - Spojrzał na nią dziko, czując gorącą nienawiść dla jej lotnego

umysłu. - Nie, nie, nie!

Catherine niewinnie zatrzepotała rzęsami.

- Co, nie?

- Po prostu nie! Nie dla wszystkiego, co zamierza mi pani sugerować. Dla

wszystkiego, o co pani prosi. I dla wszystkiego, co pani rozważa!

- Dla wszystkiego? - upewniła się głębokim, wibrującym szeptem.

De Rohan poczuł, że brakuje mu tchu. Dobry Boże, ona naprawdę z nim

flirtuje.

R S

- Tak - zdołał odpowiedzieć. - Stanowczo.

- Całkowicie? - Ton jej głosu mógł przyprawić o dreszcze. - Dla

wszystkiego?

Twarz de Rohana wyglądała jak maska z granitu.

- Czyż nie to właśnie przed chwilą powiedziałem?

Odwróciła wzrok i zarumieniła się.

- Ale skąd pan może wiedzieć, o czym myślałam? - zapytała cicho.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Pomruk rozmów i zapach jedzenia

odpłynęły z jego świadomości, zostawiając go sam na sam z nieznośną

mieszanką żalu i pożądania. Istniały jednak zagrożenia, przed którymi nie

należy uciekać, i Catherine z pewnością wyczula, że to jest jedno z nich.

- Spodziewam się, że wiem, o czym pani myśli, Catherine - powiedział. - I

z żalem wyznaję, że odpowiedź zawsze będzie brzmiała: śnie".



127

Jakaś część jego umysłu chciała natychmiast cofnąć te słowa. Ale nie

posłuchał impulsu. Nawet jeśli była zupełnie wyjątkową kobietą - co podpo-

wiadał mu każdy zmysł - nie był w stanie jeszcze raz przez to przechodzić.

Nawet mimo tej całkowitej szczerości, która między nimi królowała, z takiego

związku nie wyniknęłoby nic prócz cierpienia. Nieważne, czy jego biuro

mieściło się w Whitehall, czy w Wapping, w dziwnym świecie angielskiej

szlachty w najlepszym wypadku był uważany za zamożnego mieszczanina, w

najgorszym za policjanta. Mimo dumy nigdy nie przeskoczy granicy

wyznaczonej przez konwenanse. Z własnej woli wybrał tę pracę i był w pełni

świadomy, z czego rezygnuje. Najważniejsze stały się obowiązki i w zasadzie

do tego właśnie dążył. Nie miał zamiaru się z tego tłumaczyć ani przepraszać.

Nikogo.





R S





128

Rozdział 7



Cnota sama w sobie jest tak piękna,

że urzeka nas od pierwszego wejrzenia

i krok po kroku, coraz silniej

wiąże nas ze sobą.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Skończyli posiłek w milczeniu. Niedługo później de Rohan zapłacił i

wyprowadził Catherine w mrok nocy, która zdawała się o wiele chłodniejsza niż

poprzednio. Zerwał się silny wiatr i na chodniku znaleźli dwie uliczne latarnie,

strącone jego kapryśnymi skrzydłami. Mimo dziwnego napięcia de Rohan

instynktownie przyciągnął do siebie Catherine, lecz nie uległ pokusie przytu-

lenia jej.

R S

Duży czarny powóz wytoczył się z Princes Street z głośnym turkotem i

pognał w kierunku głównej ulicy. Mijając ich, zwolnił znienacka i podjechał do

chodnika. Ozdobione herbem drzwi otworzyły się gwałtownie i wyjrzała przez

nie głowa w czepku z kołyszącymi się na wietrze czarnymi piórami.

- Max! - wykrzyknęła zrozpaczonym głosem lady Delacourt. - Czy to ty?

Och, co za szczęście!

Lokaj stanął przy drzwiach, niepewny, czy powinien pomóc swej pani

wysiąść, czy też gościom wsiąść do powozu. Zaniepokojony de Rohan podszedł

bliżej, z Catherine u boku. Cecilia gwałtownie machała rękami, poganiając ich.

- Och, Max - nalegała - wsiadaj szybko. Musimy porozmawiać!

De Rohan przyciągnął Catherine jeszcze bliżej.



129

- Dobry wieczór, lady Delacourt - powiedział cicho. - Czy coś jest nie w

porządku?

- Och! - żachnęła się Cecilia. - Czy cokolwiek jeszcze jest w porządku? -

Nagle urwała i spróbowała przebić wzrokiem mglistą ciemność. - Ojej, lady

Catherine, nie poznałam pani. Proszę mi wybaczyć!

Słysząc rozpacz w głosie Cecilii, de Rohan prędko pomógł Cat wsiąść do

powozu i po chwili również zajął w nim miejsce.

- Dziękuję! - westchnęła Cecilia, gdy lokaj zamknął za nimi drzwi. -

Bardzo mi przykro, że niepokoję was o takiej porze, ale właśnie wracam od

Harry'ego. Jest w strasznym stanie. Max, chodzi o naszyjnik. Szafir Sandsów

zaginął!

De Rohan odetchnął ciężko.

- Macie pewność?

- Teraz już tak. - W bladym, drżącym świetle lampy de Rohan

obserwował pełną niepokoju twarz Cecilii. - Genevieve nie może go znaleźć.

Przetrząsnęliśmy cały dom. Wszystkie szafki, szuflady i komody. W ostatnim

R S

akcie rozpaczy posłaliśmy lokaja do Holly Hill. Miałam nadzieję, że Julia

odesłała naszyjnik do skarbca, ale okazało się, że nie. Max, to był nasz rodzinny

klejnot!

De Rohan miał bardzo złe przeczucie.

- Najprawdopodobniej został skradziony ze szkatułki w noc morderstwa.

Cecilia kiwnęła głową.

- Ja również tak sądzę - przyznała. - Jedyna korzyść płynąca z tej sytuacji

jest taka, iż stanowi to dowód, że nie Harry ją zabił. Przecież nie ukradłby

własnego naszyjnika.

- Istotnie - mruknął de Rohan.

Nie miał serca, by powiedzieć Cecilii, że tego rodzaju sztuczki są bardzo

popularne wśród morderców. Zrób kilka zadrapań na ramie okiennej i wrzuć

najcenniejszy klejnot do rynny, et voila, mamy motyw zabójstwa. Najwyraźniej



130

złodziej został przyłapany na gorącym uczynku i stał się nieco nerwowy. Max

zamyślił się głęboko. Coś tu jednak nie pasowało...

- Ktoś podejrzliwy mógłby stwierdzić, że zaginięcie naszyjnika było

ukartowane - wtrąciła Catherine, przerywając mu proces myślowy. - Lecz gdyby

to pani brat dokonał tej strasznej zbrodni, nigdy nie wybrałby rodzinnego

klejnotu. Zdecydowałby się na coś drogocennego, ale pozbawionego wartości

sentymentalnej.

- Właśnie - przyznał de Rohan. Do licha, jej umysł był równie szybki jak

język!

Catherine pochyliła się ku Cecilii.

- Lady Delacourt, czy tylko ten jeden naszyjnik zniknął? Większość dam

posiada więcej biżuterii.

- No właśnie! - wykrzyknęła Cecilia; jej twarz rozjaśniła się nadzieją. - W

szkatułce została niemała fortuna. Rzeczywiście szafir Sandsów jest pięknym

klejnotem, ale dlaczego zwykły złodziej miałby na tym poprzestać?

- Ta zagadka wymaga wyjaśnienia - powiedziała zamyślona Cat.

R S

De Rohan bezwiednie zdjął kapelusz i przeczesał włosy palcami.

- Chciałbym na jakiś czas pożyczyć resztę tych klejnotów, Cecilio -

odezwał się cicho. - Czy twój brat się na to zgodzi?

Cecilia wyglądała na zaskoczoną.

- Ależ oczywiście! Po prostu przyślij po nie kogoś. I kolejna sprawa.

Dotyczy finansów Harry'ego. Jak dotąd wszystko zdaje się w porządku. Mieli

zaskakująco wielu wierzycieli, ale poza tym nic nadzwyczajnego.

Catherine roześmiała się cicho.

- Po tym, czego się naoglądałam w tym mieście, wnioskuję, że jeśli

byłoby to zabójstwo z powodu nieopłaconych rachunków, dwie trzecie Mayfair

leżałoby już trupem. Musi w tym być coś więcej.

- Ja również się tego obawiam. - Cecilia zmarszczyła brwi i spojrzała na

de Rohana. - Posterunkowy Sisk przejrzał już większość rzeczy należących do



131

Julii. Niestety zostawiła w Holly Hill swój podróżny sekretarzyk. Z pewnością

znajdziemy w nim jej stare kalendarze, książkę adresową i trochę listów.

Powinnam przesłać go do ciebie? Postaram się załatwić to do soboty.

Sobota. Babka z pewnością będzie go oczekiwała z obiadem.

- Dobrze - odpowiedział. Zauważył, że Cecilia ma cienie pod oczami.

Nonna Sofia, jak się zdawało, będzie musiała zaczekać. Pośle Nate'a z

wiadomością.

Cecilia pochyliła się i z wdzięcznością ujęła jego dłoń.

- Dziękuję - wyszeptała zduszonym głosem. - Och, Max, dziękuję.

De Rohan uśmiechnął się łagodnie.

- A teraz, moja droga, czas na ciebie. Natychmiast wracaj do domu.

- Koniecznie! Mój biedny mąż spędza ten wieczór z dzieckiem

cierpiącym na kolkę! - Cecilia wzięła Catherine za rękę. - Kochana Catherine!

Widzę, że zostaniemy przyjaciółkami. Odwiedzisz mnie niedługo z Isabel?

Może jutro?

- Oczywiście, skoro pani na tym zależy... - zdumiała się Catherine.

R S

Cecilia usiadła wygodniej.

- Dziękuję wam jeszcze raz. Wybaczcie, że zakłóciłam wasz... - Zawahała

się i zarumieniła, szukając właściwych słów. - Wasz wieczór sam na sam.

De Rohan nie wiedział, co powiedzieć. Co takiego? Wieczór sam na sam?

To zdanie sugerowało nazbyt wiele. Postanowił o tym nie myśleć; otworzył

drzwi i pomógł Catherine wysiąść z powozu. Stangret popędził konie i kareta z

turkotem odpłynęła w mrok.

Szli w milczeniu. Catherine starała się utrzymać dystans, zaledwie

koniuszkami palców trzymając go pod ramię. Zupełnie jakby zapomniała o krót-

kim spotkaniu z Cecilią. Słowa, które Max wypowiedział w czasie kolacji, na

nowo stworzyły między nimi niewidzialny mur. Żałował, że musiał użyć tych

słów. Jednak czuł, że są konieczne. Trzeba było ją zniechęcić, na litość boską!



132

Większość domów pogrążona była w ciemności, gdyż wiatr zdmuchnął

niemal wszystkie latarnie. Na rogu kolejna z lamp zamigotała i zgasła. De

Rohan wyostrzył wszystkie zmysły. Nauczył się tego przez lata przemierzania

ciemnych alejek i zamglonych nabrzeży rzeki. Nagle dotarł do niego delikatny

zapach włosów Catherine. Czuł smak soli i dymu w wilgotnym powietrzu. Do

jego uszu dotarły dźwięki sonaty Haydna niesione z wiatrem od jakiegoś

eleganckiego salonu przy Cavendish Square. Wszystko to docierało do niego

równie naturalnie, jak powietrze. I równie instynktownie wyczuł raczej, niż

zobaczył mężczyznę idącego w ich kierunku.

Natychmiast przyciągnął Catherine do siebie i obejrzał się przez prawe

ramię. Nikogo tam nie było. Próbował otrząsnąć się z niepokoju, który go nagle

opanował. To była naprawdę dziwna noc, ale nic poza tym. Mimo to postanowił

zachować ostrożność; pociągnął Catherine w kierunku ulicy, by przejść na drugą

stronę, lecz jadący ulicą wóz przeciął im drogę. Jego lampa ledwie przebijała się

przez mrok i mgłę, jednak wystarczyła, by zobaczyć mężczyznę skradającego

się w ciemności.

R S

Wóz minął ich z turkotem i znowu otoczył ich mrok. De Rohan zacisnął

mocno dłoń na lasce i przyjął wyćwiczoną pozycję. Nadchodzący mężczyzna

wyraźnie zwolnił.

- Przepraszam - odezwał się z mgły. - Gdzie znajdę Henrietta Street?

De Rohan machnął głową.

- Henrietta Street jest po drugiej stronie placu - warknął nieprzyjemnie. -

Bardzo łatwo tam trafić.

Catherine poprzez mrok dostrzegła, że mężczyzna uniósł jedną dłoń.

- Jestem zobowiązany - powiedział dziwnie cicho. Usłyszała

charakterystyczny trzask i stłumione przekleństwo de Rohana. Mężczyzna roze-

śmiał się. - Bez nerwowych ruchów, sir - syknął, gdy Max schował Catherine za

swoimi plecami.

- Wezmę tylko śliczne kolczyki pańskiej damy i już mnie nie ma.



133

Catherine oparła się o ścianę, gdy Max wepchnął ją głębiej w mrok.

- Odejdź stąd, głupcze! - powiedział ostro. - Jestem oficerem, a dama jest

pod moją opieką.

- Dostanę kolczyki po dobroci, czy mam o nie poprosić za pomocą noża?

- zadrwił mężczyzna, zbliżając się. - Jak będzie?

Wszystko rozegrało się w jednej chwili. Catherine poczuła, jak Max

napina wszystkie mięśnie. Bardziej wyczuła, niż widziała, jak wyciągnął rękę.

Złodziej zamarkował cios i rzucił się na nich. Laska de Rohana spadła na niego

z szybkością błyskawicy i głucho stuknęła o kość napastnika. Z rozdzierającym

krzykiem mężczyzna zatoczył się na ścianę; jego nóż stuknął o chodnik.

W tej samej chwili ktoś chwycił Catherine od tyłu. Zimna dłoń przesunęła

się po jej szyi, łapiąc brutalnie sznur pereł i ciągnąc je, aż Catherine się

zachłysnęła. Podniosła dłonie do szyi. Perły wbijały się w jej ciało. De Rohan

odwrócił się do niej, klnąc i starając się osłonić ją własnym ciałem. Podniósł

laskę i drugi napastnik szarpnął się do tyłu. Zapięcie naszyjnika pękło wreszcie i

Catherine ze świstem wciągnęła powietrze.

R S

- Stój, złodzieju! - ryknął de Rohan.

Od strony Cavendish Square dobiegł ich łomot butów i z ciemności

wynurzył się Kemble.

- Max, za tobą! - krzyknął.

De Rohan obrócił się zwinnie. Perły Catherine stuknęły o chodnik, gdy

Kemble powalił złodzieja na ziemię.

Catherine usłyszała, jak de Rohan okłada pięściami pierwszego

napastnika. Ciosy spadające na miękkie ciało. Jęki i przekleństwa. Rzężenie. I

nieprzerwany potok włoskich przekleństw, gdy Max tłukł złodzieja do

nieprzytomności. Catherine przylgnęła do ściany, usiłując nie wchodzić mu w

drogę. Po drugiej stronie ulicy ktoś otworzył okno. Żółty blask lampy oświetlił

chodnik.

- Morderca! Morderca! - wrzasnął rozbudzony człowiek.



134

Catherine przycisnęła dłoń do ust. De Rohan podniósł pierwszego

napastnika i przyciskał go do ściany laską. Z brutalnością, o jaką go nigdy nie

podejrzewała, kopał go kolanem w podbrzusze, jednocześnie miażdżąc tchawicę

laską i okładając pięścią po brzuchu. Złodziej wierzgał nogami, którymi nie

dosięgał chodnika, lecz de Rohan nie przestawał.

Kątem oka Catherine dostrzegła pana Kemble'a. Ze zdumiewającą

łatwością wlókł drugiego złodzieja po ziemi i rzucił go pod nogi Maksa. Zdjął z

palców jakąś dziwaczną, metalową obręcz i wsunął do kieszeni płaszcza,

beznamiętnie przyglądając się, jak de Rohan maltretuje swego przeciwnika.

Spomiędzy sinych ust złodzieja zwisał nabrzmiały język.

- Doprawdy, Max, czy musisz mordować ludzi na środku Marylebone? -

zapytał drwiąco Kemble. - On zaraz popuści, a wiesz, jak ja nie znoszę smrodu!

Głos Kemble'a przywrócił de Rohana do rzeczywistości. Odchrząknął z

satysfakcją i zabrał laskę. Chwytając się za szyję i rzężąc, złodziej osunął się po

ścianie, zwinął i opadł na chodnik obok wspólnika.

- Vaffanculo*! - wycedził z pogardą de Rohan i objął mocno Catherine.

R S



* Vaffanculo (wł.) - idź do diabła.



Szorstko wyprowadził ją z najgłębszej ciemności.

- Na Boga! Zranił cię? - zapytał gwałtownie. Miażdżący chwyt jego dłoni

na ramieniu Catherine wyrażał ogrom jego strachu.

- Wszystko w p-porządku - wyjąkała. - C-co do niego powiedziałeś?

W mroku wyczuła, że część napięcia odpływa z jego ciała.

- Coś w stylu, żeby wsadził sobie laskę w tyłek - mruknął. - Zdaje mi się,

że przelotnie zaznajomiłaś się z tym powiedzeniem.

Catherine powstrzymała histeryczny śmiech. Prawdę mówiąc, całe jej

ciało zaczęło się trząść. Max poczuł to i pogłaskał ją po plecach ciepłą silną

dłonią.



135

- Catherine... - wymruczał jej do ucha.

Wtuliła się w miękki materiał jego płaszcza i odprężyła, czując kojący

zapach ciepłej wełny i męskiego żaru. Kemble trącił jęczących złodziei czub-

kiem buta.

- Znasz któregoś z tych przystojniaków, przyjacielu?

Max pokręcił głową.

- Drobne złodziejaszki - stwierdził ponuro.

- Powinienem był to przewidzieć, jak tylko zerwał się wiatr.

Jednym okiem wciąż zerkając na złodziei, Kemble szperał w kieszeni, a

potem z eleganckim ukłonem wyciągnął dłoń ku Catherine.

- To dla pani, madame. - Podał jej sznur pereł, zręcznie przytrzymując ich

koniec. - Proszę je przynieść w przyszłym tygodniu do mojego sklepu. Z

przyjemnością je dla pani wyczyszczę.

Z westchnieniem ulgi Catherine schowała naszyjnik. Wpatrując się w

powalonych złodziei, Max nie przestawał uspokajająco głaskać jej pleców.

- Jestem ci winien przysługę, Kem - powiedział cicho. - Znowu.

R S

- Owszem. Jesteś mi winien parę rękawiczek, jeśli mam być precyzyjny! -

zgodził się Kemble, przyglądając się własnym dłoniom z niesmakiem.

- Przysięgam, Max, jesteś największym wrogiem mojej garderoby. Te

plamy z krwi nigdy się nie spiorą!

- Maurice Giroux może mi wysłać rachunek - odparł cierpko de Rohan -

jeśli to zakończy twoje gderanie.

Nie puszczając dłoni Catherine, Max ukląkł, żeby przyjrzeć się twarzom

napastników. Kemble dołączył do niego. W ciemności szorstki głos de Rohana

przypominał odległy łoskot gromu przerywany zwięzłymi uwagami Kemble'a,

który wrócił do swej poprzedniej maski czarującego, błyskotliwego jegomościa

jak zmieniający kolor kameleon. Nie minęła jeszcze godzina, odkąd Catherine

zauważyła, że ludzie często okazują się zupełnie inni, niż wydają się na

pierwszy rzut oka. To z pewnością dotyczyło pana Kemble'a. Czy Maksa



136

również? Nie. Był dokładnie taki, jaki zdawał jej się w trakcie ich pierwszego

spotkania: szybki, bezwzględny i - zmuszony przez sytuację - nieco okrutny.

Dlaczego wciąż trzęsły się jej kolana? Jest bezpieczna. Zaś jego działanie było z

pewnością uzasadnione.

Usłyszeli jakiś zgiełk.

- Ach - wykrzyknął Kemble, z gracją podrywając się na nogi. - To pewnie

Maurice ze strażą miejską. Zabierz stąd lady Catherine, Max. Dopilnuję, żeby

zbóje trafili na komisariat. Na twoje zeznania mogą zaczekać do jutra.

Catherine wylewnie podziękowała mu za zwrócenie naszyjnika. De

Rohan położył dłoń na jej plecach i ponaglił ją do odejścia z miejsca prze-

stępstwa. Przez kilka minut szli w milczeniu. W połowie drogi do domu

Catherine zdołała zapanować nad głosem.

- Max, co się stanie z tymi mężczyznami? Po twoich zeznaniach i

procesie? Co z nimi będzie?

Milczał przez moment.

- Zawisną, Catherine.

R S

- Och. - Na chwilę zamknęła oczy. - To trochę... surowe.

- Dziś jestem przekonany, że zbyt łaskawe - odparł niechętnie.

- Jednak niezależnie od ich intencji powstrzymałeś ich. Nie skrzywdzili

nas.

De Rohan westchnął głęboko. Cat wyczuła w nim zwątpienie i

rezygnację.

- Gdyby napadli na kogoś innego niż ty, prawdopodobnie nalegałbym na

deportację - przyznał cicho. - W tym kraju wiesza się ludzi niemal za wszystko.

Dlatego Peel stara się o tę reformę prawną.

Catherine przypomniała sobie, że reforma jest jednym z jego zadań w

ministerstwie.

- Zesłanie tych złodziei byłoby bardziej odpowiednie, nieprawdaż? By

zostali ukarani za swe przestępstwa, ale by także dostali szansę na poprawę.



137

De Rohan przez chwilę milczał.

- Jeśli tego właśnie pragniesz, Catherine - powiedział w końcu - osobiście

tego dopilnuję.

Mimo grozy, którą przeżyła, rzeczywiście tego pragnęła najbardziej.

- Dziękuję - powiedziała. - Dziękuję też za uratowanie mnie. Byłeś bardzo

odważny.

- Albo bardzo głupi - odparł, kręcąc głową. - Powinienem był wynająć

dorożkę.

Przeszli przez ulicę.

- Naprawdę za długo siedziałam na wsi, prawda? - spytała, nie puszczając

jego ramienia. - Powiedziałeś mi kiedyś, że w mieście wcale nie jest

bezpiecznie.

Max usłyszał nutę przeprosin w jej głosie. Położył dłoń na jej łokciu.

- To moja wina, Catherine - powiedział cicho. W trakcie przeprawy ze

złodziejami przestał używać jej tytułu i przynajmniej do końca spotkania nie

miał zamiaru do tego wracać. - Powinienem był lepiej cię chronić.

R S

- Chroniłeś mnie - wtrąciła się. - Dlaczego czujesz się za mnie

odpowiedzialny? Spacerowanie po mieście w takiej biżuterii było naprawdę

głupie. Nie możesz zbawić całego świata, wiesz?

Zatrzymał się nagle i odwrócił, żeby spojrzeć jej w twarz. Serce podeszło

mu do gardła i przez chwilę nie był w stanie się odezwać.

- To mój obowiązek - powiedział twardo. - Przy mnie, Catherine, będziesz

bezpieczna. Zawsze.

Kiwnęła głową i Max sztywno ruszył przed siebie. Co właśnie

powiedział? Dlaczego mówi do niej, jakby mieli jakąś wspólną przyszłość?

Przecież nie mają.

Na Boga! Przebywanie z Catherine przynosiło mu niepokojące ukojenie,

nieważne, jak sprzecznie to brzmi. Zbyt łatwo było z nią być. Nie jest wyniosła

ani pretensjonalna. Potrafi wybaczać. I mimo nieprzerwanego potoku wymowy



138

przy stole należy do tych nielicznych kobiet, które doceniają milczenie

mężczyzny, wypełniając ciszę wyłącznie ciepłym uśmiechem. Max zaczął

podejrzewać, że Will Wodeway był niewymownie szczęśliwym człowiekiem.

Od razu otrząsnął się z tej myśli i wprowadził Catherine na schody. Cisza

nocna otuliła obrzeża Marylebone. We wszystkich domach dorzucano węgla do

ognia, napełniając powietrze kłębami gorzkiego dymu. Catherine odwróciła się

do niego i zaczęła przeszukiwać torebkę. Wyjęła klucz. Nawet w ciemności

Max czuł na sobie żar jej spojrzenia.

- Zamierzam teraz zachować się absolutnie bezczelnie, panie de Rohan,

jednak mam nadzieję, że nie wykorzysta pan tego przeciwko mnie - wyszeptała

roztrzęsionym głosem. - Chciałabym jeszcze kiedyś się z panem zobaczyć. Czy

to możliwe?

Max nabrał powietrza w płuca i wypuścił je powoli.

- To naprawdę nie byłoby rozważne, lady Cath...

- Spytałam, czy to możliwe - przerwała mu łagodnie. - Jeśli zaś chodzi o

rozwagę, to chętnie posprzeczam się także na jej temat, ale nie na schodach.

R S

Nagle Max zdał sobie sprawę, że Cat szczęka zębami. Na Boga, czy

rycerskie zwyczaje należą już do przeszłości? Jego rycerskość najwyraźniej była

w stanie śpiączki. Podszedł bliżej, żeby wziąć od niej klucz, lecz gdy tylko

dotknął jej dłoni, kolejny podmuch wiatru wyplątał kosmyk włosów z jej

fryzury i zdmuchnął go na twarz Maksa. Stała tak blisko, że słyszał, jak

wstrzymała oddech. Poczuł zapach jej włosów. Nagle wszystkie jego opory

zdały mu się... wcale nie rozważne, lecz odrobinę głupie, skoro zaledwie kilka

chwil temu Cat uniknęła śmierci. Życie było takie niepewne.

Najmądrzejszą rzeczą na świecie zdało mu się przytulenie jej i ogrzanie

własnym ciepłem. Z cichym westchnieniem Catherine wtuliła się w niego,

kładąc dłonie na klapach peleryny i przytulając policzek do ramienia Maksa.

Drżąc lekko, de Rohan wzniósł oczy do nieba.





139

- Dio confonda i superbi* - szepnął, przytulając ją mocno.

To, co wcześniej wydawało mu się szaleństwem, teraz okazało się

zupełnie naturalne.



* Dio confonda i superbi (wł.) - Bóg poniża pysznych.



Położył dłonie na wełnianej pelerynie Catherine i żarliwie przycisnął je do

jej ramion. Czuła, jak ogarnia ją ciepło i ożywienie. Przesunęła dłonie po jego

plecach. Usłyszeli brzęk metalu o marmur, najpierw tuż przy jej stopach, a

potem coraz niżej na schodach. Maledizione! Przeklęty klucz!

Nie dbał o to. Chciał tylko, by przez tę jedną chwilę lady Catherine

Wodeway czuła się tak, jakby zamieszkała w jego sercu. W ciemności łatwiej

było poddać się takim odruchom, jakby to, czego nie można zobaczyć, w jakiś

sposób nie istniało naprawdę. A jednak Cat zdawała się prawdziwa. Tak

prawdziwa, że w pewnej chwili Max odchylił jej głowę i musnął wargami jej

usta. Ku jego zdumieniu Catherine wspięła się na palce i oddała mu pocałunek.

R S

Zrobiła to bez wprawy, wręcz niezgrabnie, a jednak natychmiast wywołała jego

reakcję. Tęsknota i pragnienie poprzedzane strachem uderzyły go z niesłychaną

mocą. Max nigdy wcześniej nie przeżył czegoś podobnego. Szorstko, trochę

zbyt gwałtownie, przyciągnął ją do siebie i pocałował.

Catherine westchnęła, ale nie odsunęła się. Zacisnęła palce na klapach

jego peleryny i przyciągnęła go do siebie. Jęknęła cicho. Zmiażdżył usta po-

całunkiem, bezmyślnie drapiąc jej policzki niedogoloną brodą. Nie musiał nawet

widzieć arystokratycznej linii jej szczęki ani prowokującej dolnej wargi, by

wiedzieć, że będzie pragnął smakować ją całą. Jego ciało drżało z pożądania od

chwili, gdy objął ją na sali balowej lorda Walrafena.

Jakby czytając w jego myślach, Catherine delikatnie rozchyliła usta i

przechyliła głowę. Max ujął jej twarz w dłonie. Gdy wsunął język w jej usta,

przeszyła go dzika rozkosz. Nie potrafił jej kontrolować. Czuł jej piersi wsparte



140

na własnym torsie, czuł łomot swojego serca. Gorąca krew napełniała jego

męskość. Od zapachu ciała Catherine kręciło mu się w głowie. Oddychał krótko

i urywanie.

Dio mio, pomyślał. Szaleństwo. Szaleństwo, którego nie potrafi

zatrzymać. Cat jest una bella strega. Piękną czarownicą. Czuł, że musi trochę zwolnić. Puścił jej twarz i pogłaskał szyję.

Catherine próbowała przekonać samą siebie, że pragnie jeszcze tylko raz

posmakować ust Maksa de Rohana. Lecz jego wargi wciąż pachniały bur-

gundem - aksamitnym, ożywczym i toksycznym - wiedziała już, że jest

uzależniona. Dotykając jego języka, smakowała żar i aromat. Dłonie miał silne,

usta namiętne. Drżał, gdy jej dotykał, przeszywały go dreszcze, gdy zatracał się

w niej całkowicie. Pieszczotliwym ruchem palców badał całe jej ciało,

obejmując piersi i gładząc pośladki, jakby kobiecy kształt był dla niego czymś

nowym i zdumiewającym.

Catherine wspięła się na palce i westchnęła. Czuła jego twardą męskość

na swoim brzuchu. W uniesieniu chwycił zębami jej wargę i ugryzł, aż Cathe-

R S

rine przeszyło zdumiewające uczucie pośpiechu i żądzy. Podniósł ją i oparł o

drzwi. Poczuła twarde drewno ocierające się o wełnianą pelerynę.

Namiętność wyrwała się spod jego władzy; Max zaczął całować jej

gładką szyję. Jego oddech drażnił jej skórę i pobudzał do życia każdy uśpiony

nerw.

Całując ją i smakując, szeptał jakieś niezrozumiałe słowa.

- Dio, cara - dyszał. Odnalazła jego usta.

- Max - szepnęła ponaglająco. - Och, Max, proszę.

Jego uścisk był jak metalowa obręcz.

- Tresoro mio* - szeptał, całując jej obojczyk.

- Max, wejdź ze mną do środka. Proszę.



* Tresoro mio (wł.) - mój skarbie.



141

Jej błaganie zaczęło wyrywać go z gorączki. Musi przestać ją całować.

Musi. Musi! Bezwiednie wsunął biodra pomiędzy jej nogi, przyciskając jej

miękką, delikatną kobiecość do swojej nabrzmiałej męskości. I nagle zdał sobie

sprawę z tego, gdzie jest.

Na przeklętych schodach.

Chryste wszechmogący! Próbował ją od siebie odsunąć, ale zdał sobie

sprawę, że oparł ją o drzwi. Poza tym Catherine wciąż go całowała.

- Catherine - wychrypiał wprost do jej ust. - Finiscila! Przestań!

W końcu oderwała od niego usta i Max postawił ją na ziemi. Wpatrywali

się w siebie w ciemności, wciąż desperacko chwytając powietrze. Catherine

promieniowała żarem, witalnością i pożądaniem. Max czuł się jak żółtodziób,

który właśnie pierwszy raz próbował chwycić służącą za pośladek. Na policzki

wypłynął mu rumieniec i jakby chciał to ukryć, z ociąganiem zszedł na chodnik.

Znalazł klucz i wyciągnął do Catherine dłoń.

- Catherine - wyszeptał z ciemności. - Catherine, to nie... to nie ja. Ja taki

nie jestem. Nie zachowuję się w ten sposób.

R S

Wyciągnęła dłoń i splotła palce z jego palcami.

- To również nie ja - wyszeptała słabo. - Na Boga, ja również taka nie

jestem. Może jednak... może... to my, Max? Może to my?

Czuła jednak, że Max jej nie słucha. Wcisnął jej do ręki klucz, odwrócił

się i powoli ruszył przed siebie.

- Idź już do domu, Catherine - rzucił przez ramię.

- Zaczekaj, Max! - zawołała. Natychmiast się do niej odwrócił. - Musisz

już iść?

Nie odpowiedział. Spróbowała jeszcze raz:

- Max, to, co powiedziałeś, to Dio confonda, czy coś... Co to znaczy? I

wszystkie inne słowa? Co one znaczą?

Max przez chwilę stał bez ruchu. Usłyszała rozpaczliwe westchnienie.

- To stare powiedzenie - odpowiedział wreszcie.



142

- Coś na kształt ostrzeżenia, czy klątwy. śBóg poniży pysznego". A

reszta... reszta to zwykłe niedorzeczności. Wejdź do środka, Catherine. Tu nie

jest bezpiecznie. Zamknij drzwi na klucz.

Odwrócił się i wraz z wirującą wokół kostek czarną peleryną po prostu

rozpłynął się w ciemności.

- Cholera jasna! - syknęła Catherine, z uporem krzyżując ramiona na

piersi.

Ta jego sztuczka ze znikaniem stała się już irytującym zwyczajem. Przez

chwilę słuchała echa jego szybkich, zdecydowanych kroków odbijających się od

ścian domów. Jednak szybko - zbyt szybko - echo zamarło.

Było zimno. Litując się nad nim, umyślnie głośno otworzyła drzwi i nie

wchodząc do środka, zatrzasnęła je z hukiem. W oddali usłyszała ponownie jego

kroki.

Serce w niej zaśpiewało.

Och, tak! Nieważne, jak jest bezwzględny czy dziwaczny, w tej jednej

rzeczy Maximilian de Rohan jest dżentelmenem. Dżentelmen nigdy nie porzuca

R S

damy na schodach, choćby wił się z cierpienia i frustracji. Catherine stała na

zimnie jak podlotek, czekając, aż odgłos jego kroków całkowicie ucichnie.





143

Rozdział 8



Mężczyźni często kierują się raczej głosem serca niż rozsądkiem.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Następnego ranka Max zdołał osiągnąć coś niesłychanego. Zaspał i w

paskudnym humorze wybudził się z kolejnego już tej nocy snu. Wciąż był

wściekły na siebie. Co, na litość boską, sobie wyobrażał? Znowu pocałował

Catherine i to na przeklętych schodach, napierając na nią, jakby była portową

dziwką, którą można wziąć w pierwszej lepszej bramie. Co gorsza, gdy

powiedziała mu, że nie jest za nią odpowiedzialny, sprzeczał się. Zasugerował

nawet, że możliwa jest jakaś wspólna przyszłość. Czyżby całkowicie stracił

rozum?

Oczywiście, chciał ją wziąć do łóżka - pragnął tego całym ciałem. Ona

R S

zaś była chętna. Rozpoznawał bez trudu jej stan - to rozmarzone spojrzenie i

głęboki głos. Setki razy był w ten sposób zapraszany do kosztowania kobiecych

wdzięków. Często zresztą się temu poddawał, dopóki sytuacja była jasna i nikt

nie miał być skrzywdzony. Dlaczego zatem zachowywał się, jakby pójście do

łóżka z tą konkretną kobietą miałoby się skończyć jakimiś zobowiązaniami?

Zostawiwszy Catherine w ciemności, Max odmówił sobie przyjemności

podróżowania dorożką i stanowczym krokiem przemierzył trzy mile mrocznymi

ulicami, mając złudną nadzieję, że lodowaty wiatr wygna z niego demony.

Spacer jednak nie ulżył mu wcale. Pobudzona żądza męczyła go przez pół nocy

i zbudziła ponownie nad ranem, radośnie podnosząc dwa wełniane koce i

narzutę, jakby były zaledwie satynowym prześcieradłem.



144

Usiłował rozwiązać swój problem, boksując poduszki i tłukąc pięściami w

materac. W końcu z głuchym jękiem opadł na plecy, wpatrzył się w ciemny sufit

i poddał się słabości własnego ciała. Z początku dotykał się delikatnie,

przesuwając dłoń w dół i w górę męskości w tym samym słodkim rytmie, w

którym badał usta Catherine. Tym razem pozwolił sobie bez ograniczeń ją

wspominać - zarys jej twarzy, pełne piersi, kuszące, nabrzmiałe wargi...

Przesuwał dłonią coraz szybciej i mocniej, płonął obietnicą spełnienia. Na Boga,

musi coś zrobić, by pozbyć się demonów!

A jednak nie przyniosło mu to ulgi. Po prostu nie mógł tego zrobić. To, co

kiedyś służyło do prostego rozładowywania napięcia, nagle stało się obrzydliwe.

Wyjął rękę spod narzuty. Sporadyczne doprowadzanie się do ekstazy pomagało

mu zachować zdrowy rozsądek i uchronić się przed męczącymi doznaniami,

jednak najwyraźniej nie było w stanie rozproszyć tego, co zaczynał czuć do Ca-

therine. Dlaczego? Bo zaczynał rozumieć, co mogą oznaczać zobowiązania? Bo

z Catherine mógłby chcieć... czego? Mógłby chcieć czegoś więcej.

Nie odważył się ciągnąć dalej takich rozważań. Czekała na niego praca.

R S

Praca jest ważna. Nie, praca jest jego życiem. Bóg wie, że nie był mnichem, lecz

pójście do łóżka z Catherine mogłoby wszystko zrujnować. Co by się wtedy z

nim stało?

Nie pochodził z jej świata, zaś w jego życiu nie było dla niej miejsca.

Klnąc, poderwał się z łóżka i próbował się utopić w miednicy lodowatej wody.

Na litość boską, nie podda się temu! Nie narazi swej pozycji na szwank. I nie

zrobi z siebie głupca przed kolejną kobietą - nawet szczerą i dobrą - której

środowisko uważa się za coś dalece lepszego niż on i jego klasa.

Wielkim wysiłkiem woli odepchnął od siebie wspomnienia poprzedniej

nocy. Pośpiesznie umył się i ubrał, lecz zanim zdążył wytrzeć brzytwę, z po-

zornej równowagi wytrąciło go stukanie do drzwi. Nie sposób było nie

rozpoznać charakterystycznego rytmu właścicielki domu. Do licha, czyżby

zapomniał o czynszu? Stojąc przed lustrem i w pośpiechu wpychając poły



145

koszuli do bryczesów, Max ostatni raz rzucił okiem na swe zapuchnięte oczy i

zastanowił się, jak to możliwe, że angielska arystokracja na co dzień wstaje o

tak późnej porze. Oni jednak nie muszą zarabiać na życie.

Właściwie on sam także nie musi. Przyznał to z ociąganiem, zakładając

kamizelkę i podchodząc do drzwi. Oczywiście, mógłby bezkarnie roztrwonić

całe swe życie, bez wątpienia mógłby wszystko przepić i umrzeć za młodu,

zanim ogołociłby do szczętu rodzinną szkatułę. Przez chwilę wpatrywał się we

własną dłoń, w ciemną skórę przy lśniącej miedzi klamki i przyznał w duchu, że

przeżył wiele ponurych nocy, które kusiły go tą właśnie wizją. Życie policjanta

rzecznego było brutalne i ponure, pilnowanie londyńskich slumsów jeszcze gor-

sze. Zaś policjant, niezależnie od szlachetności swych poczynań i głębokości

poświęcenia, mógł jedynie lekko zarysować powierzchnię otaczającego go

zezwierzęcenia.

Z zadumy wyrwało go ponowne, niecierpliwe stukanie do drzwi. Max

gwałtownie otworzył i zdumiał się na dźwięk radosnego szczeknięcia Lucyfera.

- Dzień dobry, panie de Rohan - odezwała się chłodnym, nieco ganiącym

R S

go szeptem pani Frier. - Zdaje się, że ma pan gości.

Właścicielka nie akceptowała porannych wizyt, lecz nie miało to

znaczenia. Osoba stojąca w cieniu za jej plecami nie dawała się łatwo odprawić.

Zniecierpliwiona signora Castelli zastukała laską w podłogę.

- Buongiorno! - powiedziała, wyniośle mijając panią Frier. Lucyfer wpadł

z impetem do salonu. Sofia spojrzała na niego złowrogo. - Niegrzeczny pies!

Accuccia! Sta' fermo! *

Lucyfer szczeknął w odpowiedzi i zaczął podskakiwać, witając się z

Maksem.

- Ba! - wykrzyknęła starsza dama, wygrażając psu laską. - Il mastino**,

on nikogo nie słucha! Rozpuściłeś go!

De Rohan czule poklepał Lucyfera po łbie i pocałował policzek babki.



146

- Buongiorno, Nonna - powiedział. - Cóż za nieoczekiwana radość. Ach,

jest i Maria! Salve***.

Towarzyszka babki dygnęła i uśmiechnęła się szeroko.

- Come sta, Maximilian? - zapytała, podając mu wciąż ciepłe

kamionkowe naczynie. Pachniało wyśmienicie.

Max posłał jej czuły uśmiech i puścił oko.



* Accuccia, sta fermo (wł.) - słuchaj, stój spokojnie.

** Il mastino (wł.) - mastiff.

*** Salve (wł.) - witaj.



- Wszystko w porządku, Mario, dziękuję. - Uprzejmie wskazał paniom

fotele. - Rozgośćcie się, per favore.

Szeleszcząc jedwabiem i starymi czarnymi koronkami, kobiety przecięły

pokój. Sofia odesłała pogardliwym gestem panią Frier. Obrażona właścicielka z

hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi; signora spojrzała w górę, jakby się obawiała,

R S

że sufit może spaść jej na głowę. Zdjęła czarną pelerynę i z gracją umościła się

w fotelu najbliżej kominka.

Max odstawił naczynie i wyciągnął rękę po pelerynę. Sofia machnęła

niecierpliwie dłonią.

- Mamy tylko chwilę przed moim spotkaniem w St. James, Maximilian -

zaczęła, rozglądając się po całym pokoju. - Och, Boże, pomóż mi to zrozumieć.

Dlaczego mój wnuk gnieździ się w takich warunkach, podczas gdy jego pokoje

na Wellclose Square stoją puste?

Max ściągnął koc Lucyfera z drewnianego stołka i usiadł, licząc na to, że

damy nie zauważą unoszącej się wokół niego chmury psiej sierści.

- Jak już mówiłem, pracuję do późna - powiedział. - Nie chciałbym tym

sprawiać kłopotu ani tobie, ani Marii.

Sofia spojrzała na niego z powątpiewaniem.



147

- Wygląda raczej na to, że pracując tak długo, sprawiasz kłopot sobie.

Max wiedział, że wygląda gorzej niż zwykle.

- Położyłem się wczoraj bardzo późno - przyznał, pochylając się, by

pogłaskać psa. - Byłem u Walrafena. Miałem tam, hm, pewne zadanie.

Przez twarz signory Castelli przemknął cień uśmiechu; przekrzywiła

głowę, by spojrzeć znacząco na drzwi do sypialni.

- Ach, veramente*! - Głos miała łagodny, lecz podejrzliwy. - A więc

wyłącznie interesy trzymają cię w łóżku do południa?



* Veramente (wł.) - naprawdę.



Nie było jeszcze wpół do jedenastej, trudno to nazwać południem. Jednak

słowa babki przywołały wspomnienie wieczoru z Catherine. To nie były

interesy.

Musiał się wahać zbyt długo. Na twarzy babki zagościła dziwna mina.

- To nie była wyłącznie praca, nieprawdaż? - Jej długie, kościste palce

R S

niemal spazmatycznie zacisnęły się na oparciach fotela. - Byłeś z kobietą. Wiem

to. Widziałam.

- Nie - skłamał Max, wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w duży

rubin na palcu babki.

- Nie?

Zmusił się do spojrzenia w jej oczy.

- Nonna, czy nie rozmawialiśmy już o tym wiele razy? Policjanci - ci

mądrzy - nie mają żon. I nie mają dzieci.

- Nie jesteś policjantem - wykrzyknęła. - Jesteś urzędnikiem, który...

- Który bada sprawę korupcji w policyjnych szeregach - przerwał jej Max.

Sofia zacisnęła usta.

- Powinieneś być kupcem winnym - powiedziała z naciskiem. - Wtedy

mógłbyś mieć wszystko.



148

Wtedy mógłbyś mieć wszystko. Max się zastanowił. Mógłby? Ale czy

byłby szczęśliwy? Nagle myśl o byciu przykutym do biurka od świtu do zmierz-

chu nie wydawała mu się aż tak odrażająca. Jednak jego praca nie miałaby

takiego znaczenia. Wciąż zdawałoby mu się, że odwrócił się plecami do ojca.

Spuścił wzrok i potrząsnął głową.

Babka jakby skurczyła się w fotelu i nagle wyglądała bardzo staro.

- Być może, Max, nie spotkałeś jeszcze kobiety, dla której warto byłoby

poświęcić swą wolność.

- Zamilkła na jedno uderzenie serca. - Ale spotkasz.

Maria pochyliła się ku niemu z ledwie powściąganym podnieceniem.

- Tym razem jest o tym przekonana, Maximilian - powiedziała, niemal

wstając z fotela. - Tym razem signora ją widziała! La Regina di Dischi!

Starsza dama strzeliła palcami.

- Siedź spokojnie, Mario! Per amor do Dio, jesteś gorsza niż ten pies.

Max jednak uczepił się ostatnich słów Marii.

- Królowa Denarów - powiedział powoli, patrząc na babkę z rosnącym

R S

zdumieniem. - Błagam, Nonna, powiedz mi, że nie bawisz się już tarotem...

Twarz Sofii stężała.

- Jesteś marzycielem, Maximilian! - stwierdziła, machając dłonią. - Żyjesz

przeszłością i nie chcesz zobaczyć, dokąd zmierza twoja przyszłość. - Wstała

energicznie. - Vieni*, Maria. Musimy już iść.



* Vieni (wł.) - chodź.



Kręcąc głową, Max wstał i pocałował ją w policzek.

- Nie wierz we wszystko, co widzisz w kartach, Nonna - powiedział

łagodnie. - I nie martw się o mnie. Może i jestem marzycielem, ale jestem

szczęśliwy.

Babka kompletnie zignorowała jego słowa; sięgnęła po swoją pelerynę.



149

- A proposito, Maximilian - odezwała się chłodno, gdy okrył jej spiczaste,

wąskie ramiona. - Czy il mastino zostaje tutaj, czy wraca ze mną do domu?

Max pomógł Marii założyć pelerynę.

- U ciebie byłoby mu najlepiej - odpowiedział niechętnie. - Lecz jeśli cię

złości, niech zostanie. Poproszę Nate'a, żeby go wyprowadzał.

Na wpół słuchając, Lucyfer podniósł się z podłogi. Kładąc głowę na

oparciu fotela, z którego przed chwilą wstała Sofia, popatrzył na nią dużymi

wilgotnymi ślepiami i westchnął. Bez wątpienia myślał o skrawkach ze stołu,

którymi Sofia go karmiła, nie przyznając się do tego za żadne skarby.

Zakładając rękawiczki szybkimi, zdecydowanymi ruchami, Sofia zerknęła

na mastiffa i jej twarz złagodniała.

- Och, va bene*! - jęknęła. - Ale nie będzie więcej kopania w moim

ogródku! Ani spania w moim łóżku!

Z żalem i złością w sercu Max ukląkł, żeby pożegnać się z psem. Sofia

wsparła się lekko o ramię Marii, która prowadziła Lucyfera na smyczy. Wyszli

na słońce. Tego dnia babka wyglądała na starszą i bardziej kruchą, o ile w ogóle

R S

było to możliwe. Chciałby ją uszczęśliwić. Naprawdę. Z ciężkim sercem

odwrócił się od drzwi.

Sofia słyszała cichy stuk zamykanych drzwi. Wyglądała na pokonaną,

miała tego świadomość. Lecz, na Boga, czuła się zupełnie inaczej. Powściągając

temperament, zatrzymała się przy powozie.

- Mario - syknęła towarzyszce do ucha. - Przywołaj mi tego chłopca.

Nate'a.



* Va bene (wł.) - no, dobrze.



- Si, signora Castelli - odpowiedziała spokojnie Maria. - Chciałaby pani,

żeby wykąpał psa?

Sofia przeszyła młodszą kobietę piorunującym spojrzeniem.



150

- Nie! - szepnęła omdlewająco. - Chcę go ponownie przekupić.

Maximilian mnie okłamuje. Był z nią, z tą kobietą! Wiem to! Może Nate się

czegoś dowie.

- Si - odparła posępnie Maria i chciała wsiąść do powozu, lecz Sofia

szarpnęła ją za rękę.

- Jeszcze jedno! - szepnęła teatralnie staruszka, trzymając ją z zaskakująco

dużą siłą. - Gdy pójdziesz dziś do spowiedzi, musisz się gorąco modlić, per

favore!

- Och, va bene - przystała Maria ze znużeniem. - O co tym razem?

Signora Castelli spojrzała na nią cierpko.

- Żeby się okazała Włoszką! - syknęła. - I, jeśli Bóg da, katoliczką!

Słysząc to, Maria wybuchnęła histerycznym śmiechem.

- Matko Boska! - krzyknęła, wznosząc dłonie do nieba. - To jest Anglia!

Łatwiej byłoby znaleźć igłę w stogu siana. Może zaczniemy od prostych

modlitw, na przykład, żeby z nim wytrzymała?



R S

W Anglii rozkwitła wiosna. Catherine nie dostrzegła, kiedy odważne

kwietniowe żonkile ustąpiły miejsca bujnym majowym pąkom, a gałęzie, które

zaledwie kilka tygodni temu były nagie, okryły się zielenią. Ponieważ swą

codzienną przejażdżkę po Hyde Parku rozpoczęła o wiele później niż zwykle,

poranna mgła rozpłynęła się już i Catherine rozkoszowała się zapachem

grzejącej się w słońcu ziemi.

Choć najelegantsza część towarzystwa wciąż leżała w łóżkach, niektórzy

mieszkańcy Mayfair rozpoczęli swe poranne przechadzki. Wielka szkoda. Dziś

szczególnie Catherine miała ochotę pobyć sama. Niecierpliwie popędziła

Oriona, lecz po chwili zmuszona była ściągnąć mu wodze. Wysoki, elegancko

ubrany mężczyzna zatrzymał się parę kroków przed nią na ścieżce i przyjrzał się

ze znawstwem smukłym nogom Oriona. Prowadził na smyczy siwowłosego

mopsa i mimo że stanowił poważną przeszkodę w jej planie samotnej



151

przejażdżki, wyglądał bardzo przyjaźnie. I znajomo. Zbliżając się do niego,

Catherine skinęła głową. Zachęcony tym mężczyzna uniósł kapelusza.

- Dzień dobry, lady Catherine! - powiedział. - Jakże dziarsko pani

wygląda o tak wczesnej porze!

- Dzień dobry - odpowiedziała z przyjaznym uśmiechem i szpicrutą

dotknęła ronda kapelusza.

Jednak z powodu zawstydzenia i zakłopotania nie zatrzymała się na

pogawędkę. Poznała tego dżentelmena na swym pierwszym przyjęciu w Lon-

dynie i rozmawiała z nim przez chwilę na balu Walrafena, ale... Nie pamiętała

jego nazwiska! Musiała przyznać, że to wyłącznie jej wina. Błądząc wzrokiem

po zielonej przestrzeni parku, przypomniała sobie, że przyjechała do miasta, by

poznać nowych ludzi i odnaleźć coś, co wyrwie ją z letargu i rozpaczy. Ów

dżentelmen był bardzo miły i spodobał się jej. Przypominał jej Willa: potężny i

nieco śnapuszony", lecz równocześnie sympatyczny i zabawny. Bardzo

poważany wdowiec, jak nie omieszkała zauważyć Isabel. Ważny urzędnik,

podsekretarz, sir Everard... jakiś tam. R S

Catherine potrząsnęła głową. Nazwisko na dobre wyleciało jej z głowy i

wiedziała dlaczego.

Maximilian de Rohan. Ten człowiek rzucił na nią jakiś czar. I w dodatku

był to zdumiewający rodzaj czaru. Catherine nie wiedziała, czy czuje się raczej

obezwładniona, czy wściekła. Chyba jedno i drugie. Niecierpliwie popędziła

konia, pozwalając wiosennej bryzie rozwiewać niesforne loki opadające na

czoło. Jednak myśli o Maksie nie dawały się tak łatwo wywiać. Catherine

obudziła się tego ranka z niezwykłym, nowym przekonaniem i nie miało ono nic

wspólnego z faktem, że de Rohan jest mroczny i groźny. Bardzo pociągający,

owszem. A jednak było w tym coś więcej. Catherine nie potrafiła znaleźć

odpowiednich słów, lecz w jego surowej twarzy dostrzegła jakiś rys podobień-

stwa. Być może chodziło o dobrze znane im obydwojgu poczucie straty? Albo

rozczarowania? Jeszcze nie potrafiła dobrze rozpoznawać jego emocji. Na Boga,



152

nie do końca była w stanie pojąć własne! Jedno wszakże wiedziała. Choć

zawsze będzie wspominała męża z niesłabnącą czułością, w końcu żal i rozpacz

zaczynały się rozwiewać. Życie znowu stało się interesujące. Przynajmniej za to

powinna podziękować Maksowi.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi przywołała wspomnienia poprzedniej

nocy. Jakże nieznośnie paplała przy kolacji, co chwilę przekraczając granice

jego prywatności, a momentami bezczelnie go prowokując. A wszystko po to,

by go podstępem wydobyć lub też wyciągnąć siłą z nieustannej postawy

sprzeciwu, którą prezentował.

Potrafi przejrzeć ją na wylot, nie miała złudzeń. Podejrzewała, że Max

umie przejrzeć każdego i dokopać się do prawdy ukrytej za śmiechem,

w kłamstwach, a nawet w żądzy, tym samym ostrzem intuicji, którym wciąż w

nią mierzył. Po obiedzie nie zrobiła nic bardziej sugestywnego niż lekkie

uniesienie brwi, a jednak Max znał wszystkie jej najskrytsze myśli. Czyżby

kobiety tak często go pragnęły? Czyżby widywał te oznaki tak często, że

rozpoznawał je bez najmniejszego trudu? A może ona robiła to nieświadomie?

R S

Jej starszy brat Cam ostrzegł ją kiedyś, że wszystkie uczucia ma

wypisane na twarzy. Wtedy nie miało to dla niej znaczenia, gdyż i tak nie miała

nic do ukrycia. Nie miała pewności, czy i teraz chciałaby cokolwiek ukrywać.

Zawsze starała się być szczera i otwarta, choć być może czasami uznawano to za

niewłaściwe. Jednak nie chciałaby się teraz zmieniać. Podobna w tym była do

starszego brata - prostolinijna i zdecydowana.

Więc być może Max de Rohan będzie musiał jakoś z nią wytrzymać.

Catherine uśmiechnęła się pod nosem. Tak, obserwowanie, jak wije się i miota

pod jej zmasowanym atakiem, byłoby interesujące. I może uda jej się przebić

przez ten mur. W końcu pochodzi z rodziny Rutledge. Jej zrzędliwa, stara ciotka

Belmont uwielbiała powtarzać, że Rutledge'owie są najbardziej upartymi

ludźmi, jacy kiedykolwiek pojawili się na ziemi.



153

Ta myśl tak ją rozradowała, że Catherine odchyliła głowę do tyłu i

roześmiała się na cały głos. I to ją zupełnie zaskoczyło. Kilka tygodni temu

życie zdawało się kompletnie puste, smutne i beznadziejne. Nie stawiało przed

nią żadnych wyzwań. Lecz teraz... coś się zmieniło. Być może nawet w dość

radykalny sposób. Catherine jednak nie dbała o to, gdyż odnalazła wreszcie coś,

co dawało jej nadzieję: Max de Rohan nie był w stanie się jej oprzeć,

podobnie jak ona nie była w stanie oprzeć się jemu. Podniesiona na duchu,

zawróciła do domu.



De Rohan stał sztywno wyprostowany przy swoim pojedynczym,

okopconym oknie w biurze i spoglądał na powolny strumień powozów jadących

ku Whitehall. Bezwiednie przeczesywał palcami gęste włosy, które były już

zdecydowanie za długie, i doprowadził je do kompletnego nieładu.

- Przeklęty dzień - mruknął. Zaskoczyła go poranna wizyta Sofii. Pójście

do pracy zdawało mu się wybawieniem, teraz jednak, gdy siedział uwięziony w

zadymionym biurze i nie znajdował żadnej ucieczki od dręczących go

R S

wspomnień, stał się wyłącznie pożywką dla szalejącego niepokoju.

Dusił się w czterech ścianach. W pokoju było parno. Do diabła z Peelem,

Walrafenem i wszystkimi ich wydumanymi, konserwatywnymi poglądami na

temat reform, zebrań komisji i debat rządowych. Na Boga, jakże pragnął

naprawdę pracować, pomagać konkretnym ludziom. Jakże pragnął wrócić do

swej starej pracy, w której nie musiał stykać się z wyższą klasą. Gdzie jego

wysiłki dawały namacalne rezultaty. Choć, być może, tęsknił po prostu za

hałaśliwymi okolicami rzeki i oczekiwaniem w łódce na przypływ.

Przynajmniej mógł oglądać Tamizę z okien swojego biura, choć obecny

widok nie przypominał tego, który przez tak długi czas kontemplował z okien

starego biura na Wapping New Stairs. Westminster leży spory kawałek w górę

rzeki od Basenu Londyńskiego, żeby można było patrzeć na ruch łodzi. Nie było

niezgrabnych tragarzy i płytkich barek.



154

Zamglonym wzrokiem Max wpatrywał się w lekką łódź płynącą w

kierunku mostu, wysoką, szybką i dumną. W niewyjaśniony sposób jego myśli

wróciły do Catherine. I po raz kolejny doszedł do wniosku, że znajdował się na

skraju przepaści, u wrót do niewłaściwego świata. Tylko tym razem nie miało to

nic wspólnego z obecnym położeniem jego biura.

Nagle jakiś delikatny dźwięk przykuł jego uwagę i de Rohan odwrócił się

błyskawicznie jak policjant, którym w głębi serca wciąż się czuł. Kancelista

Howard z przerażeniem cofnął się z linii progu.

- Ma pan gościa, panie de Rohan...

W cieniu za oficerem kryła się wiotka kobieta. Ruchem głowy de Rohan

odesłał urzędnika. Zaciskając usta w wąską linię, kobieta weszła do biura, tak

kurczowo trzymając brązową torebkę z aksamitu, jakby zależało od tego jej

życie. Ogarnął jej postać jednym spojrzeniem. Nieco ponad trzydzieści lat,

nieładna, pospolita twarz. Suknia pochodziła z najlepszych salonów, lecz sposób

poruszania się kobiety zdradzał bolesny brak poczucia pewności. Zdołała jednak

dumnie się wyprostować, czym go zaskoczyła.

R S

- Pan de Rohan? - zapytała wyniośle, choć głos jej drżał.

- Owszem. - Wskazał nieznajomej fotel przy biurku. - A pani jest... ?

Kobieta nie usiadła.

- Lane - powiedziała, jeszcze wyżej zadzierając nos. - Czcigodna Amelia

Lane, córka lorda Welbridge'a.

Położyła tak duży nacisk na słowa: śczcigodna" i ślord", że Maksowi

zrobiło się nieprzyjemnie. Beznamiętnie założył ręce za plecy i przywdział na

twarz maskę idealnej uprzejmości.

- W czym mogę pani pomóc, pani Lane?

- W czym może mi pan pomóc? - Jakby sprowokowany jego

uprzejmością, jej gniew wybuchł jak płomień. - Może pan przestać dręczyć

mojego przyszłego męża! - wykrzyknęła, wbijając palce w torebkę. - To może

pan zrobić!



155

De Rohan uniósł jedną brew.

- Słucham?

- Pana Ruperta Vosta! - krzyknęła, tupiąc nogą. - Za kilka tygodni się

pobierzemy. Będzie moim mężem. I jeśli zamierza pan nadal go obrażać albo...

albo podawać w wątpliwość jego honor, ja... ja... powiem wszystko mojemu

tacie! A on położy temu kres!

Niewzruszony groźbą, de Rohan wpatrywał się w jej twarz. W żadnym

wymiarze nie przypominała kobiety w typie Vosta. Zatem chodziło o pieniądze.

- Madame, obawiam się, że nie zrozumiała pani...

- Nie! - krzyknęła ostro. - To pan nie rozumie. Wiem, kim pan jest i co

pan robi. Jest pan kimś niewiele lepszym od zwykłego policjanta. I jest pan

zamieszany w sprawę morderstwa kobiety, która nikogo już nie obchodzi.

Rupert się z nią nie spotykał. Już nie. Przez całą noc był w moim mieszkaniu na

Arlington Street. Całą noc! Jeśli to oświadczenie rujnuje moją reputację, to

trudno. Niech pan się trzyma od niego z daleka. On mnie kocha.

Mówiła z taką żarliwością, jakby chciała samą siebie przekonać, nie tylko

R S

de Rohana.

- Przykro mi, że pani się niepokoi. - De Rohan ukłonił się z absolutną

uprzejmością. - Żałuję, że uznała pani za konieczne odwiedzanie mnie tutaj. Czy

czeka na panią powóz, czy powinienem wysłać pana Howarda po dorożkę?

Kompletnie zaskoczona pani Lane zrobiła krok do tyłu.

- Ale ja... ja... Czy to znaczy, że zrobi pan to, o co proszę?

De Rohan uśmiechnął się nieznacznie.

- Pracuję jako podwładny pana Peela, - powiedział ostrożnie. - Obawiam

się, że nie wolno mi omawiać śledztwa z nikim innym.

Pani Lane zmarszczyła brwi.

- Ale... ale...

Wciąż bezgłośnie otwierała i zamykała usta. Max wykorzystał ten

moment i zadzwonił po Howarda, który natychmiast wbiegł po schodach.



156

- Pani Lane właśnie wychodzi - wyjaśnił de Rohan. - Bądź tak miły i

odprowadź damę do powozu.



Po powrocie z parku Catherine zaprowadziła Oriona do stajni i oddała

wodze zarumienionemu i bez przerwy kłaniającemu się chłopcu stajennemu,

który zawstydził się, że pani musiała go szukać. Catherine tylko się uśmiechnęła

i poszła do domu. Euforia, która ogarnęła ją w parku, zaczynała nieco blednąć.

Max jest skomplikowanym człowiekiem. Ich przyjaźń również będzie skompli-

kowana. Czy w ogóle przyjaźń między nimi jest możliwa?

Szybko się umyła, przebrała i wciąż czując zamęt w głowie, udała się do

jadalni. Nie mogła odpędzić wspomnień o tym, z jaką ufnością lady Delacourt

powierzyła Maksowi sprawy swojej rodziny i o jego odwadze w starciu ze

złodziejami. Okazał się bardzo rycerski, w najlepszym znaczeniu tego słowa.

Z zadumą nalała sobie kawy przy kredensie i usiadła przy stole. Nie licząc

Cama, nie znała nigdy mężczyzny, któremu mogłaby bezgranicznie zaufać. Z

pewnością nie należał do takich jej ojciec. Randolph Bentham Rutledge był

R S

znanym pijakiem i kobieciarzem; bez skrupułów doprowadził majątek do ruiny,

zostawiając dzieciom nędzne resztki. Catherine miała nadzieję, że młodszy brat,

Bentley, nie zmierza w tym samym kierunku, choć jak dotąd wszystko na to

wskazywało.

Oczywiście, Catherine spotkała na swej drodze Willa i kochała go. Jednak

z jakiegoś powodu - powiedzmy, że z perspektywy upływającego czasu -

zaczynała widzieć wszystko, co do tej pory wolała ignorować. Mąż był silny i

dawał jej poczucie bezpieczeństwa, lecz miał niewielkie pojęcie o prawdziwym

życiu. Znał się na polowaniach i psach gończych. Pozostałe sprawy, łącznie z

ważnymi decyzjami, były na jej głowie.

Pamiętała pewien szczególnie zły rok - po zimnej wiośnie nastąpiło suche

lato, potem zaś ulewna jesień. Wszystko, co zdołali wyhodować, zgniło jeszcze

przed zbiorami. Will postanowił wydać oszczędności na nowego ogiera i



157

wybudowanie obszernych stajni. Nagle zwykłe prace przy domu, jak

naprawianie dachu, rynien czy płotu - czyli sprawy, o które ona musiała zadbać

- stały się nieistotne. Gdy kilka miesięcy później komornik wyszeptał złowrogie

słowo śhipoteka", Will spojrzał na nią i bezradnie wzruszył ramionami. I nie był

to pierwszy raz.

Bieg jej myśli zakłócił jakiś hałas. Poczuła ulgę, gdy do jadalni weszła

gospodyni; jej trzewiki stukały szybko o marmurową podłogę, a potem Zaszura-

ły na dywanie. Pani Trinkle wyglądała, jakby przybyła z niesłychanie ważną

misją.

- Upraszam o wybaczenie, proszę pani. Czy mogę z panią szczerze

porozmawiać?

Catherine się uśmiechnęła.

- Oczywiście.

- Być może to nie moja sprawa - zaczęła cierpkim tonem - ale muszę

zapytać... Czy wie już pani, do kiedy zostanie w mieście?

- Do kiedy? - Catherine próbowała grać na zwłokę. Prawda zaś była taka,

R S

że podobnie, jak nie zastanawiała się w ogóle nad przyjazdem do Londynu, tak i

nie poświęciła ani jednej myśli wyjazdowi. Ostatnio była niezdolna do

jakichkolwiek logicznych rozważań. Jej zachowanie ostatniej nocy było tego

najlepszym przykładem.

Do jadalni weszła Delilah, uginająca się pod ciężarem ogromnej tacy

wypełnionej jedzeniem. Pani Trinkle zaczęła ustawiać na stole kolejne naczynia.

- Chodzi o to, proszę pani, że prawdopodobnie należałoby zatrudnić

kucharza i trochę służby - ciągnęła gospodyni. - Przywiozła pani tylko po-

kojówkę. Oczywiście Delilah i ja robimy wszystko, co w naszej mocy, ale...

Catherine spojrzała na pół tuzina podgrzewanych naczyń i poczuła

wyrzuty sumienia. Nigdy nie wpadłaby na to, by omawiać swoje plany, czy też

ich brak, z panią Trinkle. Jej brat z kolei spędził połowę życia w skrajnej nędzy i

dlatego był prawdopodobnie jedynym szlachcicem w Anglii nieutrzymującym



158

pełnego zestawu służby w każdym ze swych domów. Catherine uśmiechnęła się

żałośnie.

- Powinnam była wcześniej z panią porozmawiać, pani Trinkle. Nie ma

potrzeby przygotowywać tak wystawnych posiłków. Na jutrzejsze śniadanie

poproszę tylko owsiankę.

- Owsiankę? - powtórzyła wstrząśnięta gospodyni.

- Owsiankę - zapewniła spokojnie Catherine. - Jeśli zaś chodzi o służbę,

to jeszcze dziś napiszę list do brata.

- Ojej! - Oczy pani Trinkle stały się okrągłe jak spodki. - List! - Podała

Catherine tacę z dużą, wypchaną kopertą.

Cat na pierwszy rzut oka rozpoznała dziecięce pismo i od razu otworzyła

paczkę. Akwarela namalowana na sztywnym kartonie wysunęła się z koperty i

spadła na stół. Catherine roześmiała się i wyjęła list. Jak zwykle, dopiski były

niemal tak długie, jak treść listu.



Droga ciociu Cat!

R S

Kiedy wracasz do domu? Czy mogłabyś szybko? Chalcote jest nudne jak

flaki z olejem. Tata dogląda orania pól, a mama ciągle wymiotuje. Milford

twierdzi, że to nieładne słowo, ale nie znam innego. Założę się, że wujek Bentley zna. On zna wszystkie ważne słowa. Tata mówi, że pojechałaś do Londynu, żeby

teraz tam czekać na zbawienie, ale słyszałam, jak mama mówiła, że próbujesz

odegnać złe duchy. Wysyłam Ci zatem rycerza w lśniącej zbroi, żeby Cię chronił

i strzegł. Przepraszam, że na tarczy czerwony i żółty się brzydko ziewają.

Gervais niechcący na nią napluł.

Twoja oddana bratanica Lady Ariane Rutledge.

PS. Wujek B. znowu zniknął. Jeśli go spotkasz, powiedz mu, że Janie z

gospody Rose&Crown ma nadzieję, że niedługo znowu ją odwiedzi i że ma dla

niego jakiś smakołyk. Kiedy to mówiła, mrugnęła, a Milford nazwał ją

smakowitym kąskiem. Nie chciał mi powiedzieć, czego smakowitym kąskiem.



159

PS. Za trzy tygodnie skończę dwanaście lat!!!



W oddali skrzypnęły otwierane drzwi, a po chwili zatrzasnęły się z

hukiem. Catherine postanowiła przy pierwszej okazji zrugać niedyskretną Janie.

Do jadalni ponownie zajrzała pani Trinkle.

- Lady Kirton, proszę pani - zapowiedziała. - Zaprosiłam ją do salonu.

Isabel? Och, do licha! Obiecała jej spacer po sklepach. Bez wątpienia ta

kobieta będzie wierciła jej dziurę w brzuchu na temat wieczoru spędzonego w

towarzystwie Maksa de Rohana. Jeśli teraz odwoła wspólne wyjście, będzie

tylko gorzej. Zrezygnowana Catherine poklepała się po głowie, jakby chciała

sobie dodać odwagi, i wstała. Po kwadransie ciotka wpychała ją do powozu.

- Picadilly, Jonas - rzuciła do stangreta.





R S





160

Rozdział 9



Lubieżnik posiada najbardziej haniebne

i podłe wady; wspólnymi siłami odzierają go

one z honoru, zaś wino i wstydliwe

choroby niszczą jego organizm.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Burlington Arcade to enklawa niewielkich, szykownych sklepików,

zaspokajających potrzeby bogaczy z West Endu. Wystawy jubilerów,

rękawiczników, szewców i kuśnierzy ciągną się wzdłuż nieskazitelnie czystej

uliczki, oferując najbardziej luksusowe towary w mieście. Zwykli mieszkańcy

Londynu są regularnie zniechęcani - czasem nawet dosłownie wyprowadzani -

przez grupę surowych, umundurowanych mężczyzn, których zadaniem jest

R S

upewnianie się, że arystokracja może wydawać swe pieniądze w idealnej

atmosferze.

Jednakże nie było to miejsce, gdzie Isabel zwykle robiła zakupy, więc

Catherine potrzebowała tylko paru minut, by się domyślić, dlaczego ciotka ją

tutaj przywiozła. Cicha uliczka zapewniła im namiastkę prywatności. Doszły

zaledwie do trzeciej wystawy, gdy Isabel spytała od niechcenia, udając

zainteresowanie ozdobnymi lichtarzami:

- Och, Cat, tak się zastanawiam... - zaczęła, błądząc wzrokiem po

wystawie. - Dlaczego wyszłaś wczoraj tak wcześnie od Walrafena? Wiadomość,

którą mi zostawiłaś, była niejasna...

Catherine rzuciła ciotce przeciągłe spojrzenie.



161

- Doprawdy? - zapytała oschle. - Mnie się zdała całkiem jasna. Pan de

Rohan zaprosił mnie na późną kolację.

Isabel wydęła lekko wargi.

- Ciekawe.

Catherine westchnęła w duchu. Delikatne próby ciągnięcia za język nieco

ją onieśmielały. Choć naprawdę płonęła chęcią porozmawiania z kimś o Maksie.

- Rzeczywiście, to był ciekawy wieczór - przyznała, gdy ruszyły dalej. -

Wiedziałaś, że to pan Peel poprosił de Rohana o przejęcie śledztwa w sprawie

pani Sands?

W oczach Isabel zalśniła ciekawość.

- Skąd wiesz?

Catherine zdała ciotce relację z ich rozmów z panem Kemble'em i Cecilią.

Gdy skończyła, Isabel spojrzała na nią wielkimi, błękitnymi oczami.

- Ojej! - powiedziała bez tchu. - Pan de Rohan rzeczywiście jest

ekscytującym towarzyszem.

- Owszem - odrzekła Catherine z wahaniem. - Muszę jednak przyznać, że

R S

czasami jest straszliwie uparty. W zasadzie wciąż usiłował mnie zdominować.

Isabel zręcznie pokierowała Catherine w kierunku pasmanterii i

zatrzymała się przy stosie kaszmirowych szali.

- Ależ, Cat! - zachichotała. - Rutledge'ów nie da się zdominować. Co ty

zrobiłaś temu biednemu człowiekowi?

- Nic mu nie zrobiłam! - Catherine ukryła rumieniec, pochylając się nad

grafitowym szalem, delikatnie dotykając miękkiego kaszmiru i myśląc, jak

wspaniale wyglądałby na... cóż, na kimś z ciemną karnacją. - Zaledwie

zaproponowałam mu swoją pomoc. - Impulsywnie rzuciła szal subiektowi sto-

jącemu z boku w niemym oczekiwaniu.

Isabel podejrzliwie obserwowała, jak subiekt pakuje szal.

- Próbowałaś się zaangażować w śledztwo, nieprawdaż?



162

- Ależ skąd. - Catherine przetrząsnęła torebkę i znalazła tylko mocno

sfatygowany banknot dziesięciofuntowy. - Zaproponowałam tylko, że mogła-

bym trochę popytać, nudząc się na tych wszystkich przyjęciach - wyjaśniła,

podając subiektowi banknot. - Czy to takie dziwne? Jednak on wciąż starał się

zachowywać wobec mnie zupełnie obojętnie.

- Mężczyźni nie kłócą się z kobietami, które są im obojętne.

Catherine przekrzywiła głowę.

- Rzeczywiście - powiedziała cicho.

Przez dłuższą chwilę Isabel przypatrywała się siostrzenicy, jakby widziała

ją pierwszy raz w życiu.

- Na samą myśl o tym krew zastyga mi w żyłach... - wyszeptała w końcu.

- Jeśli naprawdę pragniesz Maksa de Rohana, moja droga, to będziesz musiała

być niezwykle dyskretna.

- Jeśli go pragnę? - powtórzyła Catherine, odbierając paczkę od

sprzedawcy. - Skąd, u licha, ten pomysł?

Isabel ruszyła wolno ku arkadom.

R S

- Nie jesteś spragniona, kochanie? - spytała, ujmując Catherine pod ramię.

- Może wypiłybyśmy po filiżance herbaty?

- Isabel - powiedziała z naciskiem Cat. - Skąd, u licha, taki pomysł?

Ciotka uśmiechnęła się niewinnie, jak Madonna ze starego obrazu.

- Może stąd, że niedługo wybije południe?

Catherine zmusiła Isabel do zatrzymania się przed wystawą jubilera.

- Rozmawiałyśmy o Maksie de Rohanie - syknęła cicho; minęła je grupka

chichoczącej i rozgadanej młodzieży. - Nie zmieniaj tematu, skoro sama go

zaczęłaś.

Przystojny dżentelmen zatrzymał się przy wystawie po drugiej stronie

drzwi. Isabel go nie zauważyła.

- Ze zdumiewającą energią nalegasz na rozmowę o mężczyźnie, którego

podobno nie pragniesz, Cat - droczyła się. - Przyznaj, że de Rohan cię za-



163

interesował. Któż by pozostał obojętny? Zaś wnosząc z wyrazu jego twarzy, gdy

dowiedział się, że miałabyś zatańczyć z Bodleyem, można jedynie stwierdzić, że

on jest równie mocno zafascynowany tobą, czy tego chcesz, czy nie.

Catherine przez dłuższą chwilę wpatrywała się w pakunek.

- Jest dobrym człowiekiem, prawda?

- Och, najlepszym z najlepszych, jak mawia Delacourt, który uznaje go za

jednego z najbliższych przyjaciół - zgodziła się Isabel. - Walrafen jest jego

patronem. Jednakże, musisz pamiętać, moja droga, że jego pochodzenie...

- Do diabła z pochodzeniem! - przerwała jej Catherine. - Doprawdy,

Isabel! Mówisz tak samo, jak on. Wciąż tylko klasy społeczne! A poza tym

przecież nie zamierzam... nie zamierzam...

- Za niego wyjść? - podpowiedziała cicho Isabel.

Mężczyzna stojący przy drugiej szybie, odwrócił się nagle i ruszył ku

nim. Twarz miał rozjaśnioną uśmiechem.

- Moja droga lady Kirton! - wykrzyknął i ukłonił się nisko. - Nie

zauważyłem pani! Czy to pani siostrzenica? Jeszcze nie miałem przyjemności

R S

poznać...

Isabel z ociąganiem przedstawiła Catherine.

- Witam, panie Vost - powiedziała uprzejmie Cat. - Miło mi pana poznać.

Rupert Vost błysnął niewiarygodnie ujmującym uśmiechem.

- Cała przyjemność po mojej stronie, lady Catherine - powiedział ciepło,

patrząc jej w oczy.

- Wyznaję, że wyczekiwałem okazji poznania pani na balu u Walrafena.

Spostrzegłem panią na drugim końcu zatłoczonej sali i widok ten...

Isabel głośno chrząknęła.

- Jak się miewa pańska narzeczona, panie Vost? Muszę przyznać, że

pańskie zaręczyny wprawiły wszystkich w niemałe osłupienie.

- Amelia miewa się świetnie, dziękuję. - Vost uśmiechnął się jakby z

żalem. - Zdaję sobie sprawę, iż wszyscy uważają, iż jestem niegodny nawet



164

czyścić jej butów. Amelia wyświadcza mi wielki honor. Zrobię wszystko, by ją

zadowolić, i właśnie z tego powodu pragnąłem poznać lady Catherine.

- Mnie? - zdumiała się Cat.

Vost zwrócił się ku niej i porażająco uśmiechnął.

- Chodzi o sznur pereł, który miała pani na sobie tamtego wieczoru -

wyjaśnił. - Niespotykanie piękne. Choć oczywiście, trzeba przyznać, że nie

dorównują urodą pani nieskazitelnej cerze. Poszukuję czegoś podobnego dla

Amelii. Prezent ślubny, rozumie pani. - Niepewnie wskazał dłonią wystawę

jubilera. - Wyznaję, że czuję się jak prostak, nie potrafiąc nadążyć za modą i

szykiem.

- Czyżby? - spytała Isabel z łobuzerską miną.

- Założę się, że w swoim czasie kupił pan niezliczoną ilość ładnych

błyskotek, sir.

Vost ze śmiechem ujął jej dłoń i złożył na rękawiczce elegancki

pocałunek.

- Och, jakże mnie to rani, madame! - wykrzyknął, puszczając oko. - Jak

R S

zwykle ma pani rację. Jednakże kupowanie prezentu dla przyszłej żony

zdecydowanie różni się od kupowania błyskotki dla...

- Wystarczy! Potrafimy się domyślić reszty! - przerwała mu Isabel,

wybuchając śmiechem.

- A teraz zmykaj, łobuzie! Vost zrobił żałosną minę.

- Nie pomoże mi pani w zakupach, lady Kirton? - zapytał zbolałym

głosem. - A może na panią mógłbym liczyć, lady Catherine? Widzę błysk

współczucia w pani oczach! Może mógłbym pojawić się u pani po południu i

poprosić o radę?

Isabel wzięła Catherine pod rękę.

- Idź lepiej do narzeczonej, nicponiu. Ona na pewno ci doradzi - dodała i

ruszyła przed siebie.



165

Catherine spojrzała przez ramię i zobaczyła, jak Vost puszcza do niej oko

i bezgłośnie błaga o pomoc, lecz Isabel szarpnęła jej ręką.

- Dobry Boże! - jęknęła. - Kim jest ten człowiek?

Isabel wprowadziła ją pod arkady.

- Zatwardziałym lubieżnikiem - parsknęła.

- Nieważne, co do ciebie mówi, Cat, nie ulegaj jego urokowi. Właśnie

postanowił się ożenić dla pieniędzy. Nikt nie był aż do tego stopnia zdespero-

wany, by związać się z tą furiatką Amelią Lane.

- Isabel, traktujesz mnie jak niemowlę - burknęła Catherine. - Czyż nie

zostałam wychowana przez najsłynniejszego lubieżnika z Christendom? Poza

tym Vost będzie musiał zaczekać na swoją kolej. Czy nie miałaś właśnie

zamiaru bić na alarm w sprawie pana de Rohana?

- Ach, rzeczywiście, dziękuję za przypomnienie! Ponure spojrzenie

Catherine nie powstrzymało następnych słów ciotki:

- Strzeż się, moja droga - powiedziała łagodnie.

- Nawet dyskretny romans z de Rohanem może pozbawić cię szansy na

R S

ślub z arystokratą. Z tytułem.

Catherine prawie upuściła paczkę.

- Z tytułem? - zdumiała się. - Na Boga, a na cóż mi tytuł? Wątpię, czy w

ogóle chcę wychodzić jeszcze za mąż.

- Doskonale. - Isabel ze zrozumieniem kiwnęła głową. - Skoro twoje serce

już wybrało, zastanów się tylko, jak poradzi sobie z tym reszta. De Rohan nie

wygląda mi na takiego, który oddaje komuś serce. I jeśli dasz mi szansę,

chciałabym jednak na moment wrócić do jego pochodzenia. Muszę nadmienić,

że wiemy o nim bardzo niewiele. Nie jest Anglikiem, to przecież widać. I został

wychowany poza Anglią, co oznacza, że może być papistą. Może żyje w

celibacie? Albo, Boże broń, ma żonę? Zastanawiałaś się nad tym?

Catherine usłyszała tylko jedno słowo.



166

- Żonę? - Szeroko otworzyła oczy z przerażenia. - Ależ skąd! Nic o tym

nie wspominał.

- Doprawdy? - Isabel uśmiechnęła się chytrze.

- Wciąż jednak uważam, że ten człowiek jest bardzo tajemniczy. Mimo

stanowiska, jakie piastuje, jest niesłychanie wyrafinowany i...

- Ach! A mnie wciąż słoma wystaje z butów, czyż nie to chciałaś

powiedzieć? - spytała rozgoryczona Catherine. - Być może istotnie czuję się

przy nim nieco onieśmielona, ale... Isabel! Sama jeszcze nie wiem, czego

pragnę, lecz z pewnością pan de Rohan wydaje mi się interesujący.

Umilkła i przytuliła zawiniątko do piersi. Isabel zatrzymała się przy kutej

z żelaza ławeczce i usiadła, ciągnąc za sobą siostrzenicę.

- Ojej... - westchnęła. - Widzę wyraźnie, że to będzie on. Przyznaję, że

jestem trochę zazdrosna. Strzeż swego serca, moja miła.

Catherine zadumała się nad delikatną przestrogą ciotki. Czy Maximilian

de Rohan jest mężczyzną łamiącym kobiece serca? Być może. Jednak Catherine

nie miała już pewności, czy ją to w ogóle obchodziło. Nie potrafiłaby

R S

wytłumaczyć Isabel swego szaleństwa. Jak miałaby opisać tę okropną pustkę,

która wywołuje straszliwą potrzebę poczucia czegoś - czegokolwiek. I w jaki

sposób ten ponury, nadmiernie poważny mężczyzna o spojrzeniu anioła zemsty

wywołuje w niej ożywienie, namiętność i żądzę? Jednak nawet ciemnooki anioł

nie był w stanie na dobre rozwiać upiorów. Catherine już się nauczyła, że nie

można od nich uciec ani ich zignorować. Ktoś musi je pokonać.

- Być może pochowałam moje serce razem z Willem - powiedziała cicho.

- Czyżby?

Isabel spojrzała na nią uważnie. W jej głosie brzmiała wyraźna nuta

niedowierzania i pierwszy raz od dnia śmierci Willa Catherine nagle zdała sobie

sprawę, że mimo uczucia pustki i straty jej serce wciąż biło, gotowe kochać i

przyjmować miłość. Ta myśl nią wstrząsnęła. Lecz zamiast przyznać się do

tego, wyprostowała się sztywno i uniosła ramiona.



167

- Nic mi nie będzie, Isabel - powiedziała z kamiennym spokojem. - Moje

serce da sobie radę z Maksem de Rohanem.

- Doskonale - odparła pogodnie Isabel. - Jednak skoro zamierzasz uwikłać

się w romans, musisz pamiętać o pewnych zasadach. Nie można zachowywać

się bezczelnie i jednoznacznie. Należy też uważać na służbę.

- Do licha! - powiedziała oschle Catherine.

- W mieście jest za dużo zasad stosownego zachowania.

- Istotnie. - Oczy Isabel lśniły. - Pamiętaj, że doradzam ci wzięcie spraw

w swoje ręce.

Catherine poczuła, że na policzki wypływa jej rumieniec. Odwróciła

wzrok.

- Dobrze, ale jak? On jest taki dumny i uparty.

- Cóż - zastanowiła się Isabel. - Rutledge'ówna powinna to wiedzieć.

- Isabel!

Ciotka delikatnie poklepała ją po kolanie.

- Och, przestań, Cat... - powiedziała, wstając z ławki. - Wszystko będzie

R S

dobrze. Po pierwsze musimy odwiedzić Cecilię. Ona pewnie wie wszystko na

temat de Rohana. Dobrze pamiętam, że ona zamierza go odwiedzić w sobotę?

Catherine kiwnęła głową.

- Owszem. Musi mu zanieść szkatułkę Julii.

- Ach, tak! - powiedziała Isabel przez ramię.

- To świetnie się nada.

- Co? Do czego?

Lecz Isabel przedzierała się już przez zatłoczony zaułek. Catherine

przyspieszyła, wpatrując się w błękitne i żółte pióra na czepku ciotki i zastana-

wiając się, w co się wpakowała.



Strand była szeroką aleją z wieloma sklepikami, ciągnącą się od

wytwornego West Endu do nieco mniej wykwintnej Fleet Street i dalej w



168

mroczne rejony wschodniego Londynu. Kościół St. Mary-le-Strand rozsiadł się

przy jednym końcu ulicy, drugi zaś przechodził przez podejrzaną bramę miejską

Charing Cross. Ulicę bez przerwy wypełniał - a czasami wręcz przepełniał -

istny potok pojazdów i ludzi, zaś największy tłok panował zawsze na

skrzyżowaniu z St. Martin's Lane, prowadzącej z Covent Garden i Mayfair.

Dandysi i węglarze, kamieniarze i senatorowie, hrabiny i przekupki -

wszyscy skręcali z St. Martins w Strand. Każdy z głową na karku musiał zdawać

sobie sprawę, że jest to idealna lokalizacja dla nietypowych sklepików.

De Rohan zatrzymał się przy małej tabliczce z mosiądzu, na której

widniał znajomy, choć nieco ekscentryczny napis:

George Jacob Kemble

Dostawca eleganckich osobliwości i ślicznych drobiazgów.

De Rohan odchrząknął sceptycznie i razem z Siskiem wszedł do środka.

Młodszy funkcjonariusz Eversole został na straży przed drzwiami.

Kiedy Sisk zamknął drzwi, rozległ się radosny dźwięk dzwonka. Stojący

za przeszkloną ladą młody, smukły i elegancki subiekt podniósł głowę i obrzucił

R S

ich znudzonym spojrzeniem, po czym wrócił do polerowania ozdobnej srebrnej

lampy; lśniący przedmiot wyglądał jak żywcem przeniesiony wprost z dłoni

królowej Szeherezady.

Wzrok de Rohana jak zwykle błądził po całym wnętrzu sklepu. Być może

przyrównywanie Kemble'a do taniego magika było niesprawiedliwe, lecz

najwyraźniej zgromadził wszystkie atrybuty karnawału i zmieścił je w

niewielkim sklepie. Wszystkie przedmioty były eleganckie. Lady uginały się od

migoczących w świetle lamp bibelotów z opalu, nefrytu i weneckiego szkła.

Flamandzkie gobeliny i tureckie dywany ocieplały ściany. Indyjski punkah*

wisiał u sufitu, pod nim zaś na marmurowym stoliku stała zdumiewająca

kolekcja inkrustowanych kalejdoskopów.

* Punkah - sporych rozmiarów wachlarz, przytwierdzany do sufitu i

uruchamiany za pomocą sznurka.



169

Elegancko ustawione marokańskie srebro, chińska porcelana i antyczna

biżuteria wypełniały gabloty.

De Rohan przyglądał się lśniącej średniowiecznej zbroi, gdy Kemble

wynurzył się z zaplecza, żwawo omijając gablotę ze szkłem.

- Czyż nie jest piękna? - Uśmiechnął się kokieteryjnie, głaszcząc

srebrzysty rękaw zbroi. - Duńska, z czternastego wieku. Zwracam uwagę na im-

ponujący ochraniacz na męskość. Nazywamy tę zbroję śThor".

De Rohan nie mógł powstrzymać śmiechu.

- A co, do diaska, zamierzasz z nią zrobić?

Kemble uśmiechnął się drwiąco.

- Och, sprzedam ją po prostu jakiemuś bogaczowi - odparł, machając

ręką. - Zawsze znajdzie się klient, który chce stworzyć iluzję antycznych ko-

rzeni swego rodu. - Jego wzrok padł na szkatułkę, którą Sisk trzymał kurczowo

w dłoniach. Z twarzy Kemble'a zniknęła kpina, zastąpiona przez ciekawość. -

Och, na Boga! - powiedział bez tchu. - Już je przynieśliście?

- Przecież nie mogliśmy pozwolić, by bezczynnie leżały na Queen Square,

R S

nieprawdaż? - mruknął Sisk.

De Rohan uprzedził Kemble'a o sekretnej misji i właściciel sklepu był

bardzo podekscytowany.

- Jestem gotowy - szepnął. - Zapraszam do biura. Wskazał im drzwi

prowadzące na zaplecze. De

Rohan przeszedł między ciężkimi zasłonami do dobrze oświetlonego

pokoju. Wysokie, nieskazitelnie czyste okna wychodziły wprost na ulicę; kotary

rozsunięto, by wpuścić popołudniowe słońce. Na biurku pomiędzy oknami stały

dwie lampy, zaś między nimi na aksamitnej poduszce leżały w równym rządku

rozmaite srebrne narzędzia.

Usadowiwszy się na wysokim stołku, Kemble zapalił obie lampy i wziął

od Siska szkatułkę. Bez dodatkowych komentarzy rozwinął kawałek aksamitu i



170

wysypał nań zawartość pudełka. Bezcenna kolekcja biżuterii Julii Markham-

Sands wypadła na materiał jak kolorowy lśniący deszcz.

- Och, cudowne! - Kem zaczął przekładać klejnoty zwinnymi palcami.

Zdumiony de Rohan przyglądał się, jak jubiler błyskawicznie rozkłada

precjoza na trzy stosy, z takim samym zapałem oglądając wisiorki i szpilki do

kapeluszy, przerywając co chwilę i mrucząc coś pod nosem. Od czasu do czasu

chwytał któreś ze swych narzędzi i lekko drapał powierzchnię klejnotu, mierzył

go lub sprawdzał kruszec. Kilka razy zdejmował klosz z lampy i przy użyciu

szczypiec przeciągał broszkę i kolczyki przez płomień.

Na koniec wziął jubilerską lupę, przyłożył ją do oka i zaczął uważnie,

jeden po drugim, oglądać klejnoty z pierwszego stosu. Gdy skończył, odwrócił

się i spojrzał na de Rohana z triumfującym uśmiechem.

- I...? - nie wytrzymał Max.

Kem uśmiechnął się szeroko.

- Fałszywki, przyjacielu! - oznajmił radośnie. - Co do jednego.

Sisk wybuchnął pierwszy.

R S

- Fałszywki?! Człowieku, toż to biżuteria hrabiny Sands! Nie mogą być

fałszywe.

Kem wzruszył ramionami.

- Są niemal bezwartościowe, panie posterunkowy - przyznał. - Cała

kolekcja nie jest warta nawet tyle, co ten topaz w moim fularze.

De Rohan milczał. W zasadzie spodziewał się tego. Wiedział, że coś tu

nie gra. I to bardzo. Przecież to mu się ciągle zdarzało. Nie mógł się jednak

opanować - wziął największą broszę z dużym, owalnym rubinem otoczonym

perłami i pogłaskał ją palcem.

- Imitacje?

Kemble parsknął z pogardą.

- I to nawet niezbyt udane.



171

- Co, do licha? - zapytał de Rohana Sisk. Kemble pochylił się i jednym z

niewielkich narzędzi wskazał malutką rysę, jaką zrobił z tyłu broszy.

- Proszę spojrzeć, przecież to mosiądz. Dobra podróbka byłaby zrobiona

ze stopu miedzi i cynku. A ten kamień? - Wzniósł oczy do nieba. - Zwykły

stras*!

Sisk podrapał się po brodzie.

- W ogóle mi się to nie podoba.



* Stras - rodzaj szkła używany do robienia imitacji drogich kamieni.



- Jest kilka prawdziwych klejnocików - przyznał Kemble, wzgardliwie

dziobiąc narzędziem spinkę z opalem i wąską bransoletkę z perełek i nefrytu.

- Po prostu nie opłacało się ich podrabiać.

- Lord Sands powiedział mi, że większość tej biżuterii, to jego klejnoty

rodzinne - wtrącił się Max.

- I że dał je żonie w prezencie. Kem zacisnął usta.

R S

- Zatem kazała je podrobić, a oryginały sprzedała - upierał się, potrząsając

głową. - To się zdarza. Damy z towarzystwa nagle odkrywają, że nie są w stanie

spłacić rachunków i oddają w zastaw lub sprzedają to, co mają najcenniejszego.

- De Rohan zetknął się już z tym procederem - mruknął Sisk złośliwie. -

Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie są prawdziwe.

Kemble spojrzał na niego ze złością.

- Ależ, panie posterunkowy, niech pan zaniesie ten stos śmieci do jednego

ze swych wymuskanych jubilerów z St. James, jeśli mi pan nie wierzy -

warknął. - Ale zaręczam, że w tych sprawach jestem ekspertem.

- Czyżby? - syknął policjant. - Naprawdę?

Kemble w odwecie spojrzał z pogardą na strój posterunkowego.

- Panie Sisk - powiedział wyniosłym tonem, wpatrując się w jego

kamizelkę. - Czy nikt panu nie powiedział, że powinno się unikać musztardy?



172

Sisk cofnął się o krok.

- Ale bez niej bekon zupełnie mi nie smakuje - odparł, wygładzając

dłońmi pognieciony materiał kamizelki. - Poza tym chodzi tylko o porcję czy

dwie, więc nie ma powodu do awantury.

Kemble wykrzywił drwiąco wargi.

- Chodzi mi o kolor, imbecylu! - parsknął.

- Żółcie i brązy wyszły już z mody. Już lepiej pan wygląda w tym

wstrętnym mundurze.

Sisk pogroził mu pięścią.

- Nie jestem na służbie, więc niech się pan odczepi!

- Przestańcie się kłócić! - rozkazał de Rohan.

- Nie będziemy chodzić do żadnych jubilerów. Ktoś przecież zrobił te

wszystkie fałszywki i dopóki nie dowiemy się kto, musimy trzymać języki za

zębami.

Kemble natychmiast porzucił wojowniczy nastrój i się zadumał.

- Skoro o tym mowa, jubilerzy mają swoje charakterystyczne,

R S

rozpoznawalne techniki - powiedział, podnosząc w górę palec. - Swoisty sposób

lutowania czy toczenia metalu, a nawet maleńkie znaki.

- Co pan sugeruje?

Kemble uśmiechnął się promiennie.

- Może zatrzymałbym jeden z tych antycznych klejnotów, powiedzmy, ten

duży naszyjnik w stylu Tudorów, i udałbym, że nie rozpoznaję w nim fałszywki.

- Posłał Siskowi mordercze spojrzenie.

- Zaniósłbym go do kilku z moich szacownych kolegów i poprosił o

pomoc w oszacowaniu. Ktoś rozpozna robotę, lecz nie odważy się zadać zbyt

wielu pytań, bo...

- Będą się obawiać, że zostały zastawione albo skradzione - dokończył de

Rohan znużonym tonem. - Dziękuję, Kem. Bądź ostrożny. Myślę, Sisk, że



173

powinniśmy zabrać te śmieci z powrotem do lorda Sandsa i przekazać mu złą

nowinę. Może warto byłoby jeszcze raz przesłuchać służbę?

- Istotnie - bąknął policjant, wciąż wpatrując się ze złością w Kemble'a. -

Wpisz tę małą Francuzkę na początek swojej listy.

De Rohan spojrzał na niego znad szkatułki.

- Kogo? Pokojówkę lady Sands? Sisk się uśmiechnął.

- Mówią na nią Genevieve. Założę się, że istna z niej szelma.

- Ach, to mi o czymś przypomniało! - wtrącił się Kemble i podszedł do

masywnego biurka z mnóstwem szufladek. Wyciągnął z jednej z nich kawałek

papieru i podał go de Rohanowi. - Czyż może istnieć większa szelma niż

kochana Julia? Powinieneś dodać owych szanownych dżentelmenów do listy jej

kochanków.

De Rohan szybko przejrzał listę; Sisk i Kemble zaglądali mu przez ramię.

- Jacyś znajomi? - zapytał Kemble, wyraźnie zadowolony z siebie.

Lista zawierała tylko trzy nazwiska. Bogaty amerykański bankier,

pomniejszy francuski hrabia i... Dobry Boże! Bentham Rutledge? To nazwisko

R S

okazało się aż nadto znajome. Rutledge był znanym awanturnikiem i hazardzistą

najgorszego rodzaju. Nie po raz pierwszy pojawiał się w gronie podejrzanych.

De Rohan z sykiem wciągnął powietrze.

- Powraca jak zły szeląg, nieprawdaż? - zauważył Kemble, pukając

elegancko opiłowanym paznokciem w kartkę.

- Lady Sands z nim sypiała? - De Rohan nie był w stanie otrząsnąć się ze

zdumienia. - Ależ on nawet nie jest czarujący, nie wspominając już o jego

majątku.

Kem na chwilę się zawahał.

- Och, to było krótkie zauroczenie, zaledwie kilka spotkań - wyznał. -

Lecz pamiętaj, że niektóre kobiety gustują w szorstkich mężczyznach. Przecież

nawet ty zdołałeś namówić kogoś na randkę.



174

Sisk wybuchnął gromkim śmiechem, niemal zginając się wpół. De Rohan

oblał się rumieńcem.

- Zachowaj swoje przeklęte opinie dla siebie, Kemble.

Kem tylko się uśmiechnął i szturchnął Maksa poufale.

- Och, nie kryguj się, przyjacielu! - powiedział. - W odróżnieniu od

Rutledge'a w pewnym sensie jesteś nawet do zniesienia. Tylko cholernie nie-

okrzesany. A swoją drogą, skąd wytrzasnąłeś tę świeżą jak pączek róży

ślicznotkę? Na Boga, mógłbym zabić dla takiej cery!

- Nie twoja sprawa, Kem. - De Rohan z pośpiechem wypchnął Siska przez

kotary do sklepu.

Kemble otworzył im drzwi.

- To ci dopiero zagadka! Znam wszystkich w tym mieście, ale nigdy

wcześniej jej nie widziałem. - Kemble z idealnie wymierzonym ukłonem podał

szkatułkę Siskowi i poklepał ją lekko. - A teraz zmykajcie, chłopcy! Czas

zanieść Harry'emu przykre wieści.



R S





175

Rozdział 10



Bacz, by żadna rozmowa nie przywiodła cię ku niestosowności.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



De Rohan spędził nieprzyjemne pół godziny u lorda Sandsa, wyłuszczając

mu przykrą prawdę o jego klejnotach rodzinnych, po czym odesłał Siska na

Queen Square wraz ze szkatułką, która stała się już wyłącznie dowodem w

sprawie. Umówili się, że resztę pracy skończą po południu. De Rohan

błyskawicznie zjadł kawałek placka z wieprzowiną kupiony na stoisku w Green

Park i ruszył w kierunku Chelsea Road. W swoim mieszkaniu odnalazł Nate'a.

Okazało się, że pani Frier wpuściła chłopaka i zagoniła go do pracy. Z

wymuszonym uśmiechem de Rohan zmierzwił mu czuprynę i wymienił kilka

uprzejmości.

R S

W czasie pierwszego spotkania, gdy Max poszukiwał mieszkania do

wynajęcia, pani Frier obrzuciła Lucyfera bardzo podejrzliwym spojrzeniem, zaś

po upływie dwóch tygodni mastiff popadł w absolutną niełaskę. Najpierw

znalazła śnieczystości" w ogrodzie różanym, później dostrzegła odciski nosa na

szybach. De Rohan kupił po prostu dwa kubełki i zatrudnił Nate'a, do niedawna

kieszonkowca. Oporządzając w rozmaity sposób dwa domostwa Maksa, chłopak

nareszcie był w stanie wyżywić swą matkę i sześcioro rodzeństwa.

De Rohan spojrzał na zniszczone ubranie chłopaka. Dannazione*! Jak to

możliwe, że w kraju opływającym w dobra dzieci wciąż umierają z głodu? Czy

rewolucja nie nauczyła Anglików niczego?



* Dannazione (wł.) - do diabła!



176

Max wiedział, jak niewiele może zrobić jeden człowiek, postanowił zatem

skupić się na czymś, co dawało choć cień nadziei na zwalczenie zła.

Usiadł za biurkiem i usiłował uporządkować wszystko, czego się

dowiedział u Kemble'a. Jednak ledwie przyłożył pióro do kartki, bieg jego myśli

przerwał chropowaty głos Nate'a pucującego okno:

- Jakiś pan dzisiaj zmęczony, szefie.

De Rohan podniósł wzrok znad notatek.

- To prawda.

Nate uniósł jasną brew z zatroskaną, niewinną miną.

- Zdaje się, że dość późno się pan położył...

- Mhm - odruchowo zgodził się de Rohan. Spostrzegł, że Nate zerka na

stolik, gdzie suszyły się nieliczne naczynia Maksa.

- Widzę, że miał pan wczoraj gościa? - drążył chłopak, nieprzerwanie

polerując szybę. - Chyba te wymyślne kieliszki do wina nie suszą się teraz bez

powodu?

- Naprawdę? - Maksa zaczęła ogarniać podejrzliwość.

R S

- To musiała być Lucy Leonard - ciągnął Nate. - Ma mnóstwo zalet. Jest

czysta i wciąż ma wszystkie zęby.

Tłumiąc przekleństwa, de Rohan wyciągnął dłoń i niecierpliwie strzelił

palcami.

- Chodź tu, Nate - warknął. - Oddaj mi to.

- Co? - wykrzyknął chłopak, unosząc ręce do nieba. - Ja niczego nie

wziąłem!

Z niezłomną pewnością Max znowu strzelił palcami.

- Pieniądze od Nonny Sofii - powiedział ostrzegawczym tonem. - La

bustarella! Subito! I nigdy więcej nie gryź ręki, która cię karmi.

Przez chwilę Nate wyglądał, jakby nie był pewny, o czyją rękę chodzi. De

Rohan już wcześniej domyślił się, że babka dzieli się posiłkami nie tylko z Lu-

cyferem. Wreszcie, z westchnieniem rezygnacji, Nate odłożył ścierkę i wcisnął



177

dłoń do kieszeni. W tym momencie gwałtownie zastukała pani Frier. De Rohan

otworzył drzwi i spostrzegł, że gospodyni zadarła nos niemal do powały. Tuż za

nią stał Sisk, wyglądający jeszcze bardziej niechlujnie niż zwykle, choć zdawało

się to niemożliwe.

- Przyniosłem akta - mruknął.

De Rohan wstawił czajnik, wytarł dwie filiżanki i usiadł z Siskiem przy

oknie. Nate dyskretnie wziął kubełek i wyszedł, żeby umyć szyby od strony

ogrodu. Przez kolejne pół godziny Max przeglądał dokumenty, metodycznie

porównując własne notatki z raportami Siska. Nie znalazł żadnych rozbieżności.

Ponownie przeczytał raporty z przesłuchań i nie zauważył w nich niczego

nowego ani znaczącego.

Westchnął ze znużeniem i rzucił ołówek na biurko.

- Do licha! - szepnął. - Zupełnie nic!

Sisk oparł się wygodnie, wkładając kciuki w szlufki spodni.

- Może powinniśmy jeszcze raz przyjrzeć się podejrzanym? Byłeś w

piątek u Walrafena?

R S

De Rohan przesunął palcem po liście podejrzanych i zatrzymał się na

pierwszej trójce.

- Rozmawiałem z tymi dżentelmenami - powiedział, potrząsając głową. -

Nie sądzę, żeby nam to w czymś pomogło. Zwłaszcza jeśli chodzi o Reevesa.

Twierdzi, że był w Klubie Orientalnym pijany jak bela.

- Kelner potwierdził to zeznanie - mruknął Sisk.

- Powiedział, że musiał dopisać do jego rachunku koszt prania dywanów

w pokoju do gry.

De Rohan zrobił zniesmaczoną minę i wykreślił nazwisko.

- Tak, wiem.

- Wykreśl też sir Everarda Granta, skoro już przy tym jesteś - zasugerował

Sisk. - Spędził cały tydzień na wystawnym przyjęciu w Maidstone. Ma mnóstwo

świadków.



178

De Rohan odepchnął się od biurka z kolejnym przekleństwem na ustach.

- W takim razie dlaczego, na litość boską, zarzekał się, że w ogóle nie

znał lady Sands?

- Zarzekał się? - powtórzył beznamiętnie Sisk.

- Tak - wycedził Max. - A teraz mówisz, że on ma alibi, choć nawet o nim

nie wspomniał?

Przez chwilę posterunkowy trwał w milczeniu.

- Arystokracja nie lubi się kłaniać policji, de Rohan - powiedział wreszcie.

- Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Poza tym wciąż masz okrutne, zimne oczy

tropiciela. - De Rohan otworzył usta, by zaprotestować, lecz Sisk uciszył go

ruchem dłoni.

- Może i jesteś ulizanym sędzią z Westminsteru, lecz elity nadal uważają,

że zalatuje od ciebie fetorem z Bow Street.

- Dziękuję ci za wnikliwą analizę społeczną, Sisk - mruknął de Rohan,

pocierając zmęczone oczy.

Sisk wzruszył ramionami.

R S

- Nie zamierzałem cię urazić. Byłeś świetnym policjantem i jeszcze

lepszym tropicielem, zwłaszcza że nie miałeś żadnego interesu w byciu któ-

rymkolwiek. Potrafisz mówić językiem prostych ludzi i nic dziwnego, że policja

rzeczna błagała cię o współpracę. Nawet po kłopotach z...

De Rohan przerwał mu lodowatym spojrzeniem.

- Ach, zresztą nieważne. Mówię ci tylko, jak sprawy się mają. Nie jesteś

taki jak oni. Do diabła, nie jesteś też taki jak ja! Tak to właśnie wygląda,

rozumiesz?

Rozumiał. Sisk, niech go diabli porwą, ma całkowitą rację i de Rohan

wiedział o tym od zawsze. Lecz dopiero teraz zaczynał się zastanawiać, czy

dobrze zrobił. Czy rzeczywiście dokładnie rozważył, z czego rezygnuje. Na

Boga! Nie miał zamiaru w tej chwili o tym myśleć.



179

- Wracając do lady Sands - mruknął, kładąc dłoń na dokumentach - kto

jest następny na naszej liście?

- Bodley - Sisk wypluł to nazwisko, jakby parzyło mu język. - Twierdzi,

że był sam w domu i nie ma świadków. Założyłbym się jednak, że szwendał się

po Covent Garden, próbując zwabić jakieś nieletnie dziewczęta.

De Rohan westchnął głośno.

- Jezu, Sisk, jesteś obrzydliwy.

- No cóż, świat jest obrzydliwy, panie de Rohan - odparł, drapiąc się w

niestosownych miejscach.

- A co z naszym przystojnym panem Vostem? Mamy cokolwiek?

De Rohan ponuro pokręcił głową.

- Dano mi do zrozumienia, że nic nie mamy. Wczoraj w moim biurze

pojawiła się pewna bogata wdowa i wyjaśniła, że pan Vost ogrzewał jej łóżko

przez całą noc. Całą noc. Wyraziła się nader dobitnie.

- Hm - mruknął policjant. - A co na to Vost? Tym razem de Rohan

wzruszył ramionami.

R S

- Najpierw coś kręcił, twierdząc, że musi chronić jej reputację. Może i jest

łajdakiem szlifującym bruki, ale jednak jest w nim coś z dżentelmena.

Teraz nawet Sisk wyglądał na zawiedzionego.

- Ach, chrzanić to! - westchnął, skreślając cienką linią nazwisko Vosta. -

W ten sposób zostaje tylko trójka Kemble'a. Wysłałem już Eversole'a i jego

kolegę do Calais. Spróbują wytropić tego francuskiego hrabiego.

De Rohan spojrzał na niego z uznaniem.

- Tak szybko?

Sisk odsłonił w uśmiechu całą ósemkę żółtych zębów.

- Owszem. Spodziewam się jednak, że to nic nie da, bo hrabia jest znany

w mieście i nie ma motywu. W ten sposób docieramy do... - zamilkł i zerknął na

kartkę - do tego drania Rutledge'a i Fordhama, bankiera z Filadelfii. Żadnego z



180

nich jeszcze nie znalazłem. Jednak, jeśli tego nie zrobił sam lord Sands,

stawiałbym na Rutledge'a. Ten chłopak to same kłopoty.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Sisk z trzaskiem zamknął swój notes.

- Słyszałem, że niesie w sobie złą krew ze strony ojca, choć stary już

dawno leży w grobie. Dodaj do tego ostatnie plotki, że ma dwa tysiące funtów

długu w jaskini hazardu Tommy'ego O'Hallerana. Zaczynam podejrzewać, że to

była zwykła kradzież.

Dwa tysiące funtów? De Rohan stłumił westchnienie.

- Może rozejrzyj się w okolicach Hampstead - mruknął. - Rutledge

czasami się tam pokazuje.

Wciąż nie mógł sobie wyobrazić Sandsa jako mordercy. Oczywiście, nie

chciałby, żeby nim się okazał Rutledge. Ów młody człowiek był mocno

zaplątany w sprawę morderstw w Towarzystwie Nazaretańskim, lecz na tyle, na

ile de Rohan zdążył go poznać, nie wyglądał na złodzieja. Niestety, był jednak

utracjuszem, obracającym się w bardzo złym towarzystwie.

Co gorsza de Rohan zbliżał się niebezpiecznie do granicy ukrywania

R S

dowodu, gdyż nie powiedział Siskowi nic na temat podejrzeń doktora Greavesa

na temat aborcji. Ta wiadomość nie wróżyła dobrze Sandsowi. Jeśli Harry

dowiedział się, że Julia jest w ciąży... cóż, żaden szlachcic nie chciałby mieć za

dziedzica syna innego mężczyzny. Z drugiej strony był jeszcze Rutledge, który

już raz stracił dziecko. De Rohan pamiętał, że początkowo, zupełnie

nieracjonalnie, obwiniał matkę dziecka. Był oszalały z wściekłości i rozpaczy.

Gdyby stracił kolejne i to z rąk jego matki... Dio, ta myśl była straszliwa. Max spojrzał wprost na Siska.

- Wciąż myślisz, że to Sands?

Sisk zdążył tylko kiwnąć głową, gdyż do drzwi znów załomotała pani

Frier. De Rohan otworzył pełen złych przeczuć. Tym razem gospodyni tak

zadarła głowę, że mógłby ją utopić lekki deszczyk. De Rohan spojrzał w głąb

korytarza i zaczął się modlić o ulewę.



181

- Przyszła jakaś dama - powiedziała zimno pani Frier. - W sprawach

policyjnych! - Ostatnie słowo wypowiedziała z obrzydzeniem zarezerwowanym

do tej pory dla Lucyferowych faux pas w ogrodzie.

Wysoka kobieta skryta w mroku korytarza zdjęła kaptur czerwonej

peleryny.

- Dzień dobry, panie de Rohan - odezwała się lady Catherine miękkim,

gardłowym głosem. - Przyniosłam panu sekretarzyk obiecany wczoraj przez

lady Delacourt. - Pokazała spore podróżne biureczko z różanego drewna.

Max spojrzał na brzemię dźwigane przez Catherine i przypomniał sobie

wszystko. Osobiste drobiazgi lady Sands! Cecilia powiedziała, że je przyniesie.

Więc skąd się tu wzięła Catherine?

- Gdzie jest lady Delacourt? - zapytał. Catherine spojrzała na niego

niewinnie.

- Niestety, maleństwo znów ma atak kolki, a jego lordowska mość został

wezwany na zebranie.

- To niezwykle miłe z pani strony, że zdecydowała się pani pomóc -

R S

powiedział, wyciągając ręce po sekretarzyk.

Lecz Catherine nie poddała się tak łatwo.

- Jest jeszcze kilka spraw, które Cecilia poleciła mi z panem omówić -

powiedziała. - Na osobności.

Pani Frier zaczęła z przyganą tupać trzewikiem.

Max stał bez ruchu. Catherine zamierza wejść? Pani Frier bez wątpienia

zrujnuje jej reputację. Poza tym nie mógł przecież przedstawić jej takiego gbura

jak Sisk. A już kompletnym szaleństwem było pokazywanie jej Nate'owi!

Musiał jednak przyznać, że jest równie szczęśliwy i wzruszony widząc ją, jak

wściekły, że przyszła. Dlaczego jednak miałby ją odsyłać? Jego praca dotyczyła

zbrodni i korupcji, nie zaś kobiecej głupoty. Skoro Catherine była na tyle

szalona, by przychodzić do mieszkania samotnego mężczyzny, trudno, jej wina.

Patrzyła na niego wyczekująco.



182

- Spodziewam się, że zamierza pani wejść? - powiedział.

Skinąwszy lekko głową pani Frier, Catherine weszła do salonu.

Gospodyni z hukiem trzasnęła za nią drzwiami. Sisk, rzecz jasna, wstał i uśmie-

chał się jak rzeczny szczur, usiłując bez powodzenia wygładzić pogniecioną

żółtą kamizelkę. Stojący w ogrodzie Nate przykleił całą twarz do szyby, żeby

lepiej widzieć. Maksowi brakowało tylko klaszczącej foki, tresowanego kucyka

i gromkich owacji, by dopełnić straszliwego wrażenia, że stoi nagi na środku

amfiteatru Astleya.

Catherine przejęła kontrolę nad sytuacją, wyciągając dłoń do

wyszczerzonego policjanta.

- Catherine Wodeway - mruknęła, pomijając tytuł. - Przysłała mnie

przyjaciółka...

Sisk uśmiechał się od ucha do ucha.

- Jestem oczarowany, madame - odparł, oceniając wzrokiem jej figurę. -

Posterunkowy Sisk z Westminsteru. Właśnie...

- Wychodziłeś - przerwał de Rohan, wciskając mu w dłoń teczkę z

R S

aktami. - Czekają na ciebie na Queen Square.

- Prawda! Już lecę! - stwierdził Sisk, machając do Catherine dłonią,

podczas gdy Max bezlitośnie wypychał go za drzwi. - Miło mi było panią po-

znać! Bardzo miło!

Posyłając Maksowi jadowity uśmiech, Sisk zniknął za drzwiami,

przyciskając do siebie plik dokumentów.

De Rohan odwrócił się do Catherine. Usta miał zaciśnięte.

- Usiądź - warknął, idąc ku drzwiom na taras, by rozprawić się z Natem.

Catherine usiłowała się nie roześmiać, widząc tak wyraźne oznaki irytacji.

Najwyraźniej Max nie zwykł zapraszać dam do swych pokoi. Zaintrygowana tą

myślą, przyglądała się, jak de Rohan otwiera drzwi na taras.

- Nathanielu Corcoran! - ryknął na chłopca stojącego na parapecie. -

Natychmiast stamtąd zejdź!



183

Chłopak błyskawicznie zeskoczył z parapetu i wrzucił mokrą ścierkę do

kubełka, ochlapując buty Maksa mydlinami. De Rohan nawet tego nie za-

uważył. Wyszarpnął spory plik banknotów z kieszeni i oddzielił jeden.

- La bustarella, niech to szlag trafi! - warknął, rzucając banknot

osłupiałemu Nate'owi. - Jeśli choć jedno słowo dotrze do wiesz czyich uszu, wy-

drę ci serce i dam je Lucyferowi na pożarcie!

Chłopak zachwiał się lekko i spojrzał na Maksa spod brwi.

- Mam zatrzymać także pieniądze od signory? - zapytał ostrożnie,

wpychając banknot do kieszeni.

- Wrzuć je do puszki ojca O'Flynna! - wrzasnął Max. - A teraz zmykaj

stąd przez mur. Tylko niech cię pani Frier nie zobaczy!

Gdy tylko chłopak wspiął się na mur ogrodu i zeskoczył na drugą stronę,

skrzypnęły drzwi na korytarz i Sisk wsunął głowę przez wąską szparę. Max

spojrzał na niego złowrogo.

- Pokojówka lady Sands! - zażądał Sisk, wyciągając rękę i niecierpliwie

strzelając palcami.

R S

- Co takiego? - ryknął Max.

- Genevieve Durrett. Wyjąłeś jej zeznania. - Zniecierpliwiony Sisk sam

podszedł do biurka. - Zabieram je. Jutro chcę jeszcze raz przesłuchać tę

dziewuszkę.

Szorstkimi ruchami Max przerzucił dokumenty na biurku i odnalazł

zaginioną kartkę. Po chwili zamieszanie ucichło. Nate zniknął i ostatecznie

wyniósł się również Sisk. Max pozamykał drzwi. W pokoju zapadła złowieszcza

cisza.

- Być może - zadrwiła Catherine - chciałbyś jeszcze pozasłaniać okna?

Max odwrócił się do niej.

- Lady Catherine - zaczął szorstko. - Co, na litość boską, pani tu robi?

Cat starała się zachować zimną krew.



184

- Niestety nic tak ekscytującego, jak zdajesz się uważać - odparła,

zdejmując pelerynę. - Czy mogę liczyć na to, że jesteś choć odrobinę tym

rozczarowany?

Podała okrycie Maksowi, lecz on nawet tego nie zauważył, co było

najlepszym dowodem jego zagubienia i zakłopotania. Po prostu stał i wpatrywał

się w nią wymownie.

- To jest mieszkanie kawalera - oznajmił. - Ty zaś jesteś damą.

Niezamężną damą! Na razie moja gospodyni jest przekonana, że chłopak ma nas

na oku, ale naprawdę musisz stąd iść.

Głos miał szorstki, lecz patrzył na nią łagodnie. Z westchnieniem ulgi

Catherine rzuciła pelerynę na stołek przykryty kocem.

- W porządku, Max, nie przejmuj się - powiedziała, dyskretnym

machaniem dłoni rozganiając kłąb kurzu i sierści. - Za drzwiami stoi dwóch

krzepkich lokajów państwa Delacourt, którzy rzucą się na odsiecz, jeśli

spróbujesz w jakiś niestosowny sposób naruszyć moją osobę.

Max ściągnął brwi.

R S

- To wcale nie jest śmieszne, lady Catherine.

- Wystarczy samo śCatherine". - Niewinnie zatrzepotała rzęsami. -

Istnieje w ogóle jakaś szansa?

- Na co?

Podeszła bliżej, patrząc mu w oczy.

- Byś spróbował ze mną jakichś niestosowności?

Max posłał jej ponure spojrzenie i odsunął się, przeczesując palcami

kruczoczarne, zdecydowanie za długie włosy. Nie był już zirytowany. Raczej

znużony.

- Nie flirtuj ze mną, Catherine - poprosił cicho.

Odwrócił się do niej plecami; Catherine przygryzła wargę. Może powinna

zmienić temat na nieco bardziej neutralny.



185

- Z pewnością zainteresuje cię zawartość sekretarzyka - powiedziała. -

Wraz z Cecilią obejrzałyśmy go sobie. Wygląda na to, że Julia zachowywała

większość listów i kalendarzy.

Sekretarzyk wydał z siebie głuchy jęk, gdy Max bez ceregieli postawił go

na stole. Położył na nim obie dłonie, przez chwilę wpatrywał się w wieko z

zamyśleniem. Wstrzymując oddech, Catherine rozejrzała się po jego

mieszkaniu. Niewielki pokój, w którym stali, był zarówno salonem, jak i

jadalnią, i określenie jego wystroju spartańskim byłoby wielką uprzejmością.

Meble były wytarte i sfatygowane, surowej dębowej podłogi nie ocieplał żaden

dywan. Na kominku jednak płonął ogień, a w powietrzu unosił się przyjemny

zapach rozgrzanej wełny i mocnej kawy.

Max nie miał już na sobie eleganckiego wieczorowego stroju, w którym

wyglądał jak... Cóż, z pewnością nie jak stateczny angielski dżentelmen, lecz

ktoś o wiele bardziej intrygujący. Tego dnia miał na sobie zwykły strój do

pracy: grafitowe spodnie, prostą białą koszulę z czarnym fularem i czarną

marynarkę, która z pewnością nie pochodziła ze sklepu na Savile Row*. Ubrany

R S

w ten sposób mógł uchodzić za kogokolwiek i bez trudu wtopić się w tłum

sprzedawców i urzędników z klasy średniej. Gdyby nie te wszystkowidzące

oczy, lśniące jak obsydian. I lekkie przygarbienie szerokich ramion, jakby

spędził zbyt wiele lat, próbując wmieszać się między niższych mężczyzn o

nędznych posturach i charakterach.



* Savile Row - jedna z ulic w Mayfair, słynąca z salonów z modą męską.



Nagle Catherine zapragnęła do niego podejść, objąć go i przytulić

policzek do muskularnych pleców. Zdusiła w sobie to pragnienie, stanęła obok

niego przy biurku i włożyła klucz do zamka sekretarzyka.

- Pokażę ci, co jest w środku - powiedziała drżącym głosem, otwierając

pokrywę.



186

Nagle wyciągnął rękę i chwycił ją za dłoń, splatając swe długie palce z jej

palcami. W nabrzmiałej emocjami ciszy wyczuwała w jego kciuku równy,

mocny puls. Powoli odwrócił do niej twarz i przeszył ją spojrzeniem. Catherine

poczuła głęboką ulgę, że nie jest przestępcą, którego schwytał i zamierzał do-

prowadzić przed oblicze sprawiedliwości.

- Co cię tutaj, do diabła, przygnało? - zapytał oschle.

- Ja... po prostu potrzebuję cię widywać - przyznała łamiącym się głosem.

- Czy jest w tym coś złego?

De Rohan oddychał z trudem. Uważnie wpatrywał się w oczy Catherine,

szukając najmniejszej oznaki obłudy, fałszu czy wahania. Lecz w jej głosie drżał

prawdziwy ból, zaś słowa odkrywały wrażliwość.

Potrzebuję. Nie śchcę". I nie śty musisz".

Jednak podejrzewał, że tego rodzaju słowa mogą wciąż kryć się między

wierszami. Szorstkim ruchem ujął ją za brodę i odwrócił do siebie jej twarz.

Gdy spojrzała na niego bezdennymi, niewinnymi oczami, musiał wstrzymać

oddech. Dio mio, pomyślał. Nie można przecież udawać, mając tak szczere

R S

spojrzenie. Tak delikatne, drżące usta. Czy znowu oszukiwał samego siebie, nie

chcąc dostrzec prawdy?

Roześmiał się cicho i raczej gorzko. Kiedyś już zwiodły go wielkie oczy i

drżące usta. Tym razem jednak przestawał się tym przejmować. Catherine go

pragnie. Nie miała żadnego innego powodu, by do niego przychodzić. Nagle

myśl o wzięciu jej do łóżka zdała mu się warta każdego ryzyka. Czy to ma ja-

kiekolwiek znaczenie, jeśli na koniec się okaże, że wyłącznie służył jej własnym

ciałem? Że go wykorzystała? I z drugiej strony, czy potrafiłaby potraktować

kogoś tak podle? Zaczynał myśleć, że jednak nie. Miał nadzieję, że nie.

Pragnął jej. Całym sobą. W końcu żądza zagłuszyła zimną logikę. Wciąż

trzymając ją pod brodę, pocałował ją. Z cichym westchnieniem rzuciła mu się w

ramiona; napięcie zaczęło odpływać.



187

- Max. - Niemal bezwiednie oddała mu pocałunek ustami miękkimi jak

jedwab, otaczając go ramionami i wspinając się na palce. Catherine nie należała

do drobnych kobiet, a jednak w jego ramionach czuła się krucho. Był tak

wysoki. Trochę zbyt szorstki i zbyt niecierpliwy. Pochylił się niżej i Cat

rozchyliła usta, zapraszając go, rozpalając jego krew jak bordeaux. Zawahał się

na moment, zastygając z ustami na jej ustach. W odpowiedzi Catherine wsunęła

ciepłą dłoń pod jego kamizelkę i rzeczywistość straciła znaczenie.

- Catherine... - szepnął błagalnie, całując jej szyję. Odpowiedziała, lecz

nie zrozumiał słów. Wdychał łapczywie jej słodki, ciepły zapach.

- Max - jęknęła. - Popatrz na mnie. Pocałuj mnie.

Przesunął dłońmi po jej smukłych plecach i oparł czoło na jej ramieniu.

- Powinniśmy przestać, Catherine - wydyszał przy ciepłym, jasnym

zagłębieniu jej szyi. - Za nic na świecie nie chciałbym cię skrzywdzić.

Delikatnie musnęła wargami jego ucho.

- To może być warte ryzyka...

Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Popołudniowe słońce wpadające z

R S

ogrodu przez świeżo umyte okno okalało jej głowę złotoczerwoną aureolą.

Wyglądała jak najprawdziwszy anioł z czarującymi ustami i pełnymi piersiami.

- To światło jest tak piękne - powiedziała, znowu czytając w jego

myślach. - Chciałabym... zostać z tobą przez chwilę.

Wiedział, co miała na myśli, i nie był w stanie jej odepchnąć.

- Chciałabyś, żebym cię kochał, Catherine? - zapytał półgłosem. - Czy

tego właśnie pragniesz?

Szybko, nerwowo oblizała usta i pokiwała głową.

- Och, Catherine! - wymruczał. - To byłby straszliwy błąd!

Lecz pocałował ją znowu, przytrzymując jej twarz w obu dłoniach.

Catherine cicho jęknęła i Max wsunął palce w jej włosy. Wypadła z nich szpilka

i niezauważona potoczyła się po podłodze. Max czuł pod palcami niespokojny

puls jej ciała. Czuł także własny. Wsunęła język do jego ust i Max zadrżał,



188

jakby przeszyła go błyskawica. Przy jego twardym ciele Catherine była kobieco

ciepła i miękka. Popełnianie błędów nie miało już znaczenia.

Przyciągnął ją do siebie i wsunął język w jej rozchylone wargi. Odczuł żar

pocałunku aż w dole brzucha. Gorąca krew obmyła jego lędźwie jak fala.

Catherine znów jęknęła, przyciskając się do niego piersiami i brzuchem. Mógł ją

posiąść. Bez trudu. Jednocześnie wciąż zastanawiał się, dlaczego Cat go

pragnie. Wspomniał dręczące go poranne fantazje i ledwie powstrzymał się

przed błaganiem jej, by go dotknęła. Chwycił ją w talii, podniósł i mocno przy-

cisnął do gorącej erekcji, powoli poruszając jej ciałem w górę i w dół. Chciał, by

wiedziała. By poczuła.

Catherine wiedziała od razu. Jej oddech przyspieszył.

- Och, Max! - westchnęła, odchylając głowę i prężąc piersi. - Max,

proszę...

Przerwał jej, z cichym jękiem przywierając do jej ust. W duchu modlił się,

by nie eksplodował, zanim zdąży się rozebrać. Catherine objęła go w pasie i

przerwała pocałunek.

R S

- Proszę cię, Max - dyszała, wyciągając ze spodni poły jego koszuli. -

Popełnij ze mną ten straszliwy błąd! Zanieś mnie do łóżka.

Max przesunął wargami po jej szyi, całując delikatną skórę.

- Ach, Catherine - jęknął, zatracając się w rozkoszy. - Sei molto bella!

Jesteś taka piękna. Zrobię to. Dla ciebie.

Wyciągnęła koszulę i wsunęła dłonie pod spód, na jego nagie plecy.

Przeszył go rozkoszny dreszcz; nie mogąc się dłużej opierać, wziął ją na ręce.

Wszedł w wąski korytarzyk i kopniakiem otworzył drzwi do sypialni. Pokój

wyglądał jak cela zakonna, a na łóżku po nocy pełnej dzikich fantazji kłębiła się

wzburzona pościel. Catherine nie zwróciła na to uwagi. Położył ją na materacu,

zrzucił marynarkę i kamizelkę na podłogę i położył się na Catherine, w ostatniej

chwili zrzucając buty.



189

Dotykali się wzajemnie pośpiesznie i żarliwie. Catherine zaczęła rozpinać

jego spodnie i pocałowała go znowu. Jej język był równie gorący i namiętny, jak

palce. Max podniósł jej suknię, podciągnął koronkową halkę i szarpnął za

jedwabną bieliznę. Usłyszał charakterystyczny trzask pękającego materiału.

Wiedział, że zachowuje się brutalnie i desperacko. Jednak nie mógł się

opanować. Dotknął jej ciała, poczuł żar i wilgoć jej wnętrza, i wsunął palec do

środka. Wyciągnęła rękę, by go dotknąć. Max złapał jej dłoń i pociągnął ją ku

swej męskości.

Catherine przełknęła ślinę i nagle stało się. Zastygła.

- Max, zaczekaj - powiedziała zduszonym głosem. - Poczekaj... chwilę.

Proszę.

Dio mio, znał ten ton. Natychmiast przestał, podrywając się z jej ciała.

Lecz Catherine przyciągnęła go z powrotem, przytulając się nawet mocniej.

- Nie. - Pokręciła głową, szeleszcząc włosami o poduszkę. - Nie prosiłam,

żebyś przestał. Tylko...

- Tylko co? - zapytał ostro, dysząc ciężko przy jej szyi. - Na litość boską,

R S

czego ty ode mnie chcesz, Catherine?

Usłyszał, jak cicho westchnęła.

- Chcę, żebyś mnie zrozumiał, Max - powiedziała cicho. - Zwykle tego

nie robię. Nie mam... doświadczenia.

Podniósł głowę i zobaczył, że zarumieniła się aż po czubki uszu. Na

Boga, co też ona mówi? Żądza nie pozwalała mu jasno myśleć. Wyczuwając

jego zakłopotanie, Catherine spojrzała mu w oczy, przytrzymując jego twarz w

dłoniach.

- Oczywiście, byłam mężatką, Max. Oczywiście, robiłam to już

wcześniej. Ale nie... nie tak, jak teraz. Tamto było takie... zwyczajne.

Pomyślałam, że to może mieć jakieś znaczenie.

Takie zwyczajne? Jej słowa - ich znaczenie - powoli docierały do jego

umysłu. Miała rację. To ma cholernie duże znaczenie. Nawet większe, niż by



190

tego chciał. Bezwzględnie opanowując pożądanie, oparł się na łokciu i popatrzył

na jej twarz, usiłując zapoznać się z jej nowym obliczem. Jednak jedyne, co do

niego jasno dotarło, to to, kim nie była. Z pewnością nie była taka, do jakich

przywykł - kolejną przygodną kochanką. Ani kolejną ladacznicą z tytułem

przyczepionym na siłę do nazwiska.

Czy tak właśnie o niej myślał? Czy wbrew wszystkim dowodom

świadczącym na jej korzyść wciąż wyobrażał sobie, że Catherine jest taka sama

jak inne kobiety, które znał? Jak Lucy? Czy, co gorsza, jak Penelopa? Czy

dlatego tak szybko chciał ją wziąć do łóżka? I tak brutalnie? Bez słodkich słów,

uwodzenia i zalotów? Catherine była bardzo chętna. Patrzyła na niego

niewinnie, jej włosy rozsypały się dookoła głowy, gorset sukni zsunął się,

ukazując mu zagłębienie między piersiami.

Wiedział, co powinien zrobić. Powinien przestać. Jednak Max nie był

dżentelmenem. Czy miała to na myśli, czy też nie, Catherine sama przyszła do

niego i prosiła właśnie o to. A Max zamierzał jej to dać.

- Dołożę wszelkich starań, cara mia - szepnął, wsuwając palec między jej

R S

gorące piersi - żebyś nigdy tego nie żałowała.

Zaczął stanowczymi ruchami, lecz delikatnie, rozpinać jej gorset.

Catherine jęknęła, gdy koronka zsunęła się z brodawek, ukazując twarde, ideal-

nie ukształtowane czubki.

Przez chwilę patrzyła, jak Max je pieści. Szepnęła jego imię i zamknęła

oczy; czarne rzęsy rzuciły cień na policzki.

- Och, Catherine - wyszeptał, dotykając jej piersi. - Nigdy w życiu nie

widziałem nic równie pięknego.

Piersi miała strome i pełne, bladoróżowe brodawki odcinały się od jasnej

skóry. Promień popołudniowego słońca przedarł się przez zasłonę, oblewając

ciepłym światłem jej policzki, ramiona i piersi. Była kwintesencją kobiecego,

miękkiego i gładkiego, smakowitego ciała i de Rohan poczuł nagle nieodpartą

pewność, że przez cale swe życie czekał właśnie na nią. Zamiast zadrzeć jej



191

suknię i posiąść ją gwałtownie, jak to chciał zrobić zaledwie kilka minut

wcześniej, zapragnął się z nią kochać. Ucztować leniwie i bez pośpiechu.

Pochylił głowę i chuchnął na brodawkę, słysząc, jak Catherine wstrzymuje

oddech.

Gdy objął brodawkę ustami, jęknęła. Instynktownie wtulała się w niego

całym ciałem, on zaś ssał i lizał jej pierś, najpierw delikatnie, potem z

narastającym głodem. Cat czuła ogarniający ją żar. Zapach Maksa przenikał

pościel, unosił się wokół niej i drażnił jej zmysły. Wyobraziła go sobie nagiego.

Ta wizja niezwykle ją podnieciła.

Max skupił się na drugiej piersi i Catherine jęknęła głośno, wyciągając ku

niemu ręce. Pragnęła poczuć go w sobie. Nie chciała już dłużej czekać.

Szaleńcze pragnienie ją zdumiało. Na Boga, nigdy wcześniej nie kochała się w

świetle dnia! Rozpaczliwie przyciągnęła go ku sobie. Pod ciężarem jego ciała

czuła się drobna i bezbronna. I bezpieczna.

Całkowicie bezpieczna. Piękna i kusząca. Max rozchylił jej nogi kolanem;

poczuła jego gorącą męskość, gdy ułożył się między jej udami. Zadrżał całym

R S

ciałem, zaś Catherine poczuła ciepłą falę rozkoszy w brzuchu. I tęsknotę, jakiej

nigdy wcześniej nie czuła.

Gdzieś w trakcie pieszczot i pocałunków jej bielizna spadła na podłogę.

Max podniósł suknię aż do talii, żeby dotknąć jej brzucha. Znów wydał z siebie

zduszony dźwięk, coś pomiędzy westchnieniem i jękiem, i zsunął dłoń niżej, do

granicy delikatnych, kręconych włosów. Środkowym palcem zaczął ją pieścić,

zsuwając się coraz niżej i głębiej z każdym ruchem. Catherine jęknęła głośno.

- Tutaj, cara! - spytał miękko, patrząc na własną dłoń, pieszczącą ją w

najbardziej intymnym miejscu. - Pragniesz mnie tą częścią swego ciała?

Powiedz to, cara mia, a obiecuję, że spełnię twoje najdziksze sny.

Jego słowa poruszyły ją do głębi; głos miał głęboki i kuszący.

- Tak, tutaj - szepnęła.



192

Jęknęła z rozkoszy, gdy wsunął w nią palec, jednocześnie pieszcząc

kciukiem pulsujące czułe miejsce. Zdawało jej się, że zaraz stanie w

płomieniach.

- Ach, bella! - mruknął, nie przerywając pieszczoty. - Jesteś taka gorąca.

Taka spragniona.

Wsunął w nią drugi palec i mocniej nacisnął kciukiem. Catherine

krzyknęła cicho, uniosła biodra i zaczęła się poruszać w rytm jego pieszczoty.

Wstrząsnął nią dreszcz, oddech zaczął się urywać.

- Max, och...! Nie mogę już... chcę... teraz, Max. Proszę!

Opuściła dłoń i zacisnęła palce na jego imponującej męskości napinającej

materiał spodni.

Max roześmiał się i przycisnął natrętną dłoń do ust.

- Cierpliwości, kochana moja - mruknął. Zaczął pieścić językiem jej dłoń.

Leniwie wziął jej środkowy palec do ust i nie przestawał patrzeć jej w oczy, ssąc

go i wciągając coraz głębiej. Lędźwie Catherine płonęły z żądzy, Max zaś

wpatrywał się w jej oczy. Jedną dłonią nie przestawał pieścić nabrzmiałej ko-

R S

biecości, drugą przytrzymywał jej rękę przy ustach.

Po chwili podniósł się i rozłożył szeroko jej nogi.

- Ach, Catherine, sei molto bella - westchnął. - Jesteś taka piękna.

Obserwując jej ciało spod wpółprzymkniętych powiek, wsunął ciepłe

dłonie pod jej pośladki i rozchylił kciukami jej kobiecość.

Mimo narastającej żądzy Catherine miała wrażenie, że umrze ze wstydu.

Gdy pochylił głowę i pocałował ją tam, była tego niemal pewna. Oblała się

rumieńcem, lecz wtedy jego usta odnalazły jej najbardziej wrażliwe miejsce i

zdołała już tylko unieść ku niemu biodra.

Podniósł głowę i pociągnął jej biodra z powrotem na materac. Przez

dłuższą chwilę przeszywał ją wzrokiem. Zapytał ją bez słów. Odpowiedziała.

Nie mogła już powstrzymać pragnienia. Należała do niego i mógł z nią zrobić

wszystko.



193

Pochylił się. Z gardła Catherine wydarł się zduszony okrzyk. Rozchylił

palcami jej kobiecość i zaczął pieścić ustami gorące wnętrze. Catherine nawet

nie wiedziała, że istnieją tak słodkie tortury. Dotykał ją i pieścił. Przesuwał

językiem. Wsunęła palce w jego włosy, a potem pod koszulę i wbiła paznokcie

w nagie ramiona.

- Proszę cię... Och, proszę... - błagała, bezwstydnie wyginając ciało.

Gorący, prowokacyjny język wsunął się głębiej. Odrzuciła do tyłu głowę i

poczuła, jak jej ciało zastyga. Po chwili przeszył ją dreszcz. I jeszcze jeden.

Wreszcie zadygotała z rozkoszy i głośno krzyknęła.

Ostatnie dreszcze przemijały powoli i Catherine mogła zacząć oddychać.

Gdy odzyskała świadomość, zobaczyła, że Max klęczy między jej nogami, ze

skupioną, napiętą twarzą. Leżała pod nim w lubieżnej pozycji, lecz cały wstyd

ulotnił się wraz z ostatnimi falami rozkoszy.

- A teraz, cara mia - wyszeptał miękko - muszę cię posiąść.

Ich dłonie natychmiast znalazły się przy spodniach. Cat pieściła go przez

napięty materiał, zaś Max rozpinał guziki. Jego męskość wyzwoliła się z

R S

ciasnego ubrania, lśniąc niczym satyna, wyprężony jak z żelaza.

- Och! - szepnęła Cat, oceniając dotykiem jego rozmiar i prężność.

Max zadrżał z rozkoszy. Ośmielona Catherine przesunęła dłonią w dół.

Max zacisnął powieki, usiłując zachować kontrolę. Och, na Boga, był już

tak blisko. Tak blisko. Jej orgazm niemal go rozsadził, teraz zaś jej pieszczota

była niczym słodka agonia. Jęknął. Cat uniosła biodra, chcąc go przyjąć.

- Wejdź we mnie, Max - szepnęła. - Nie przestawaj.

Nie mógłby już przestać, nawet gdyby o to błagała. Wiedział jednak, że

Cat by tego nie zrobiła. Widział żar jej uczuć w bezdennych brązowych oczach,

owe kobiece pragnienie ofiarowania mu rozkoszy. Ten widok poruszył w nim

ukryte głęboko, tajemne struny. Catherine otworzyła się dla niego i twarda

męskość wsunęła się powoli w jej miękkie, wilgotne wnętrze. Max zadrżał.



194

Catherine zastygła na chwilę, z jedną nogą oplecioną wokół jego bioder, jakby

oswajała się z nieznanym uczuciem.

Prawie - pomyślał Max, bezwzględnie powściągając swoje żądze. -

Prawie cały.

Lecz to mu nie wystarczało. Nigdy nie należał do cierpliwych. Nie mógł

dłużej czekać. Wysunął się nieco, podniósł na rękach i wszedł w nią jednym,

mocnym pchnięciem.

- Aaach! - krzyknął, odchylając głowę.

W okrzyku tym zawarł cały triumf i pożądanie. Zaczął się poruszać,

wchodząc w nią coraz głębiej i mocno zaciskając powieki.

Catherine przylgnęła do niego całą sobą.

- Max - szepnęła.

Odnalazł jej usta i wpił się w nie żarliwie. Objęła go drugą nogą i uniosła

się trochę wyżej, wychodząc mu naprzeciw całym ciałem i doprowadzając go do

szaleństwa. Wbijał się w nią z zapamiętaniem, aż w końcu oderwał od niej usta i

otworzył oczy.

R S

- Catherine, per favore! - odezwał się błagalnie. - Proszę cię, zwolnij

trochę.

Pokręciła odmownie głową.

- Nie, Max - szepnęła. - Nie teraz. Zamknął oczy i odnalazł poprzedni

rytm. Och, na Boga, jakaż ona jest ciasna! Niesłychanie ciasna. Znalazł się na

granicy ekstazy. To trwa już zbyt długo. Pragnął jej zbyt rozpaczliwie. Napierał

na nią z całą mocą, aż poczuł mrowienie w jądrach. Och, jest już za blisko.

Usiłował odzyskać kontrolę i pomyśleć o czymś innym. Jednak Cat polizała

jego ucho, a potem przygryzła je i szepnęła:

- Nie rób tego, Max. Nie bądź teraz delikatny.

To trwało już za długo! Jej usta i ciało, jej kuszące słowa. Chciał kochać

się z nią powoli. Jeszcze raz doprowadzić ją do ekstazy. Lecz Cat uniosła ku

niemu biodra i Max zaczął się w nią zagłębiać. Mocno, coraz mocniej. Zatopił



195

się w rozkoszy. Usiłował wychwycić pierwszy dreszcz, który miał być sygnałem

do odwrotu, lecz rozkosz była zbyt dojmująca. Za późno się zorientował. Albo

niemal za późno. Wszedł w nią ostatni raz i całe ciało zadrżało w ekstazie. Z

głośnym okrzykiem eksplodował.

Wysunął się z Catherine, gdy tylko poczuł, jak nasienie wylewa się z

niego wraz z całą frustracją, gniewem i poczuciem osamotnienia. Opadł na jej

ciało, usiłując złapać oddech, wciąż drżąc z rozkoszy i spełnienia. Spletli się w

uścisku.

Po dłuższej chwili Max wytarł rogiem prześcieradła dowód przestępstwa.

Catherine położyła mu głowę w zagłębieniu ramienia i pocałowała go w szyję.

- Och, nie musiałeś tego robić, Max - powiedziała łagodnie. - Naprawdę

nie musiałeś.

Max pocałował ją w skroń, wciąż czując na wargach smak jej ciała.

- Tak jest bezpieczniej, Catherine - wymruczał. - Wiesz o tym.

Miał jednak niepokojące wrażenie, że to, co właśnie zrobił, było o kilka

sekund oddalone od bezpieczeństwa. Catherine nie zdawała się tym

R S

przejmować. Przeciągnęła się, zamruczała i położyła się na nim całym ciężarem.

Wtuleni w siebie nawzajem, zapadli w kojącą drzemkę. Max ocknął się,

gdy zmierzch zaczął szarzeć za oknem. Spojrzał na sufit, na znajome spękania w

białym tynku i zachwycał się, jak zmienia kolor z lekko brzoskwiniowego na

lśniąco złoty. Zdał sobie sprawę, że właśnie w tej sekundzie doświadcza

najspokojniejszej chwili w całym życiu. Jak dotąd życie dawało mu chwile

spokoju i błogości w bardzo małych dawkach. Nie zdołał się nigdy do nich

przyzwyczaić, gdyż trwały nazbyt krótko.

Niecałe dwie minuty później ścigające go fatum objawiło się

natarczywym stukaniem do drzwi. Max zaklął szpetnie. Catherine otworzyła

oczy i oparła się na łokciach. Max delikatnie dotknął czołem jej czoła.

- Maledizione! - jęknął cicho. - Czy ja przypadkiem nie mieszkam w

przeklętym zajeździe?



196

Catherine westchnęła z rezygnacją.

- Lepiej otwórz - szepnęła, wplatając palce w jego gęste włosy. Max

chciał pokręcić głową, lecz Cat dodała: - Och, Max, przecież nie zniknę. A jeśli

to coś ważnego? A jeśli to ktoś z pracy?

Z pracy! Wreszcie przyznała, że praca jest czymś ważnym. Ponadto

Catherine nie bardzo mogła pozwolić sobie na tak długie przebywanie z nim

sam na sam.

- Dobrze - powiedział w końcu. - Dobrze, już idę.

Nie był pewien, skąd zaczerpnął siłę, lecz udało mu się wstać z łóżka i

schować koszulę do spodni. Prawie potknął się na czerwonym pantofelku Ca-

therine. Przez chwilę miał wielką ochotę podnieść go i gdzieś schować, lecz zdał

sobie sprawę, że nie jest i nie chce być księciem z bajki o Kopciuszku. Podniósł

z podłogi kamizelkę i ruszył ku drzwiom.

Catherine usiadła i zaczęła się szybko ubierać. Znów rozległo się

stukanie; Max po raz ostatni rzucił okiem na Catherine i zniknął w korytarzu.

Otworzył drzwi i zamarł, słysząc potok włoskich,

R S

jadowitych słów. Maria wpadła do pokoju, przeszywając go płonącym

wzrokiem i wymachując rękami.

- Maximilian, che cosa fa*? - krzyknęła. - Co ty sobie wyobrażasz? Dio

mio, już wpół do szóstej. Signora na ciebie czeka! Od wielu godzin! Ona jest już stara, Max, i nie czuje się zbyt dobrze!



* Che cosa fa (wł.) - co się stało?



Pokornie słuchając dwujęzycznych wyrzutów, Max przycisnął dłonie do

czoła. Sobota! Merda! Zawsze spędza soboty z babką. Czyżby zapomniał

wysłać jej liścik? Zapewne od kilku godzin znęcała się nad kucharkami. Dni

spędzane z nim były jak przebłyski światła rozjaśniające całe jej tygodnie, choć

prędzej by umarła, niż przyznała się do tego.



197

- Ach, Mario! - Spróbował przybrać skruszoną minę. - Scusa per il

ritardo**.

- Spóźnienie? Spóźnienie?! O, nie! Ty po prostu zapomniałeś... - Maria

nagle zamilkła, z dłońmi wyciągniętymi do nieba w świętym oburzeniu.

Wpatrywała się w głąb salonu.

Max poczuł, że ściska go w dołku. Och, Boże... Chyba Catherine nie

będzie aż tak głupia, by...

- Co to jest? - zapytała ostro Maria.

Max odwrócił się powoli i ku swej uldze nie zobaczył Catherine.

- Co? - zapytał niewinnie. Maria podeszła do stołka.

- To, Maximilian! - odparła, chwytając czerwony materiał w dłoń i

machając mu nim przed nosem. - To!

Peleryna Catherine! Do licha! Max zamknął na chwilę oczy.



** Scusa per il ritardo (wł.) - przepraszam za spóźnienie.



R S

Głos Marii nagle złagodniał i stał się równie chytry, jak głos Sofii.

- Ha! - wykrzyknęła. - Ona tu jest, nieprawdaż? La Regina di Dischi.

Kobieta, którą widziała twoja babka! Jest tutaj?

Usłyszeli ciche kroki z korytarza.

- Czy moja wizyta sprawia jakiś kłopot, Max? - zapytała miękko,

niepewnie. - Już wychodzę, naprawdę.

Max przełknął ślinę, gdy Catherine niepewnie weszła w krąg światła.

Wyglądała na zranioną i zawstydzoną. To była wyłącznie jego wina.

- Zamilknij, Mario! - powiedział ostro. - To jest mój dom. Dama jest

moim gościem. Chciałbym, żebyś zważała na słowa.

Catherine jednak wciąż z niepokojem patrzyła na Marię.



198

- Proszę mi wybaczyć, madame - powiedziała, wyciągając dłoń po

pelerynę. - Nie wiedziałam, że pan de Rohan ma jakieś zobowiązania.

Wpadłam, żeby coś mu przekazać.

Max nie poświęcił nawet jednej myśli wścibskiej Marii.

- Catherine - powiedział łagodnie, patrząc jej w oczy. - To nie ma nic

wspólnego z tobą, uwierz mi. Pani Vittorio natychmiast cię przeprosi.

Oburzenie znikło równie szybko, jak się pojawiło i okrągła twarz Marii

rozjaśniła się w uśmiechu.

- Och, nie, nie, bella! - odezwała się kojąco, kurczowo trzymając

pelerynę. - Och, wybacz mi, proszę. Nie chciałam cię urazić. Chodzi tylko o

babkę Maksimiliana. Jest już stara. Odkąd Max wynajął to mieszkanie, jest

całkiem sama w wielkim, pustym domu. Jedyne, czego pragnie, to zjeść z uko-

chanym wnukiem sobotni obiad. To wszystko.

Oczy Catherine wypełniły się współczuciem.

- Całkiem sama? - powtórzyła, spoglądając to na Marię, to na Maksa. -

Jak w klatce?

R S

Maria pokiwała głową z ożywieniem.

- Precisamente*! Jak w klatce. To bardzo, bardzo smutne.

Max szorstko wyszarpnął pelerynę z zaciśniętych palców Marii.

- Pleciesz bzdury, Mario, i dobrze o tym wiesz - mruknął. - Lady

Catherine, to jest Maria Vittorio, towarzyszka i kuzynka mojej babki. Mario, to

lady Catherine Wodeway.

Oczy Marii stały się całkiem okrągłe.

- Ach, eccellente**! - Energicznie chwyciła dłoń Catherine i zaczęła nią

jednocześnie potrząsać i poklepywać. - Chodź, bella, musisz pójść z nami na

obiad. Goście rozjaśniają posępne dni signory. Wniesiesz odrobinę światła i

radości w życie starej kobiety, tak?

* Precisamente (wł.) - dokładnie.

** Eccellente (wł.) - wspaniale.



199

Catherine wciąż była szczerze zdumiona i zaniepokojona.

- Ja... cóż... nie jestem odpowiednio ubrana... Maria uśmiechnęła się

szeroko.

- Och, ależ jesteś un toco di grazia, cara mia! Śliczna jak obrazek!

Catherine spojrzała na swoją suknię i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

- Byłoby mi niezmiernie miło...

- Jestem pewien, Mario - przerwał jej Max - że lady Catherine nie ma dla

nas czasu.

Zakłopotanie Catherine przerodziło się w poczucie odrzucenia. Zrobiła

dwa kroki do tyłu.

- Cóż, chyba nie. Skoro tak uważasz...

Maria uśmiechnęła się promiennie i odepchnęła Maksa.

- Ach, bella, nie słuchaj go - powiedziała, chwytając Cat za ramiona,

jakby chciała nią potrząsnąć. - Przecież to mężczyzna! On wcale nie myśli! Po-

wiedz mi, kochana, czy masz jakieś inne plany?



R S





200

Rozdział 11



Bądź uważny nawet wśród dziwaków,

gdyż czasem i oni mogą powiedzieć

coś wartościowego.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Pani Vittorio okazała się bardzo stanowczą kobietą. Kilka chwil później

oszołomiona Catherine nawet nie zauważyła, jak Max odesłał powóz państwa

Delacourt i nieco szorstko pomógł jej wsiąść do innego, równie eleganckiego.

Doszła do wniosku, że wehikuł należy do szacownej signory, babki Maksa, i

zaczęła podejrzewać, że starsza dama wcale nie jest tak nieszczęśliwa, jak

zasugerowała pani Vittorio. Właściwie, patrząc na lśniące oczy i zamaszyste

gesty krewnej Maksa, Catherine doznawała niepokojącego uczucia, że jest

R S

wciągana w sprytnie utkaną sieć. Dlaczego zatem dała się uprowadzić?

Dlaczego zwyczajnie nie wymyśliła jakiejś wymówki? Przecież tak łatwo mogła

się od tego wykręcić. Jak zwykle jednak ciekawość wzięła górę i Catherine już

czuła, że będzie tego żałować.

Jechali przez Westminster. Maria Vittorio beztrosko paplała, lecz

odpowiedzi Maksa były krótkie i oschłe. Był zagniewany. Catherine zdawało

się, że mógł być również przestraszony. Nie chciał, by z nim jechała. A jednak

nie wyrzekł ani słowa, by ją odprawić.

Jeśli chodzi o nią samą, Cat w zasadzie nie była pewna, co się wydarzyło.

W jednej chwili pławiła się w ostatnich dreszczach gwałtownej, niezwykłej

bliskości fizycznej, a w następnej udawała, że jest przelotnym gościem i że

skryła się w cieniu korytarza, by poprawić kosmyk włosów. Usłyszała, jak



201

Maria nazwała ją śtą kobietą". Ciekawe, kogo miała na myśli? Czy w życiu

Maksa była jeszcze inna dama? Na samą myśl o tym Catherine poczuła ukłucie

zazdrości. Trudno było jednak oczekiwać, że tak wspaniały mężczyzna sypia

samotnie. No, chyba że sam tego pragnie.

Ostrożnie zerknęła na siedzącą obok niej kobietę. Maria wkraczała już w

jesień życia, lecz jej pulchna postać emanowała energią, a szeroką, szczerą

twarz rozjaśniały skrzące się ciekawością oczy. Bez wątpienia była Włoszką, co

wyjaśniało ciemną karnację Maksa i płynne władanie językiem włoskim.

Ciekawe, kim jest jego tajemnicza babka, zastanawiała się Cat. Sądząc po

powozie, stwierdziła, że starsza dama musi mieć duże wpływy. Chwilę później

napłynęły wątpliwości na temat Maksa. Catherine była przekonana, że jest

zupełnie sam na świecie, bo takie właśnie starał się robić wrażenie.

W głowie zahuczało jej od pytań. Jaki jest? I kim on jest? Na pewno nie

biednym policjantem. Prawdopodobnie również nie urzędnikiem pochodzącym

z klasy średniej. Czy znała choć trochę mężczyznę, któremu właśnie oddała

swoje ciało? Z którejkolwiek strony spojrzałaby na sprawę, odpowiedź

R S

brzmiała: śnie". Zerknęła na niego ukradkiem, lecz twarz miał znów

nieodgadnioną. Powóz szybko minął Whitehall i skręcił w Strand.

Maria przerwała paplaninę, żeby nabrać tchu, i Catherine wykorzystała

ten moment.

- Ma pani uroczy akcent - wtrąciła lekkim tonem. - Jest pani Włoszką,

prawda?

Kobieta spojrzała na nią ze zdumieniem.

- Si, nie wiedziałaś o tym? - zapytała. - Nasza rodzina pochodzi z... Come si dice Toscana*, Maximilian?



* Come si dice Toscana (wł.) - jak się mówi śToskania"?



- Toskania - podpowiedział cicho.



202

- Ach, si - kiwnęła głową Maria. - Lecz signora, babka Maksimiliana,

przez wiele lat mieszkała w Mediolanie. Potem wybuchła wojna. - Maria

wzruszyła ramionami. - W Lombardii zapanował chaos, reszta Włoch nie miała

się wcale lepiej. Musieliśmy wyjechać.

Mimo współczucia dla Maksa i jego rodziny Catherine nie mogła

powściągnąć ciekawości. - I przyjechaliście do Londynu? Dlaczego? Pani

Vittorio rozłożyła ręce.

- W interesach, naturalmente**! - Spojrzała bystro na Maksa, a potem

znów na Catherine. - Signora, moja kuzynka, zawsze mawiała, że wygrają An-

glicy. Ona widzi pewne rzeczy. Wie pewne rzeczy.



** Naturalmente (wł.) - naturalnie, oczywiście.



- To niezwykłe! - mruknęła Catherine, nie rozumiejąc do końca, co pani

Vittorio ma na myśli. Zwróciła się do Maksa: - Ile pan miał wtedy lat, panie de

Rohan? Czy osiedlenie się w obcym kraju było ekscytujące?

R S

Max nie zdołał odpowiedzieć.

- O, nie, nie - wpadła mu w słowo Maria, machając dłonią. - Maximilian

był wtedy jeszcze chłopcem i mieszkał z rodzicami w winnicy nad Renem. Ale

czy mówił już pani, że urodził się właśnie w Londynie? Podczas kolejnej

podróży jego rodziców? - Uśmiechnęła się szelmowsko.

- Często się z nim droczymy, że w istocie jest jednym z was. Anglikiem.

Max pochylił się nagle ku niej, potężnym ciałem przytłaczając niewielką

przestrzeń w powozie.

- Mario - odezwał się ponurym tonem. - Jestem przekonany, że lady

Catherine nie jest ani trochę zainteresowana historią naszej rodziny.

Maria podniosła obie ręce.

- Ależ, Max, przecież właśnie o nią spytała! Przez chwilę milczał.

- Rzeczywiście.



203

Oparł się wygodnie i spojrzał na Catherine, powoli odmierzając słowa:

- Większość Anglików uznałaby mnie za jakiś rodzaj kundla, lady

Catherine - powiedział. - Wśród moich przodków są katalońscy właściciele

winnic, hiszpańscy chłopi i włoscy kupcy. Kto wie, może i nawet mniej

szlachetne persony. Mój ojciec zaś urodził się w Alzacji. To niewielki region.

Spodziewam się, że nie wie pani, gdzie to jest.

Catherine w milczeniu pokręciła głową i po dłuższej chwili Max podjął

opowieść.

- Jest to kraina pełna wzgórz i winnic, leżąca pomiędzy Renem i

Wogezami.

- Zdaje się, że to część Francji, nieprawdaż? Max uśmiechnął się gorzko.

- To zależy, kogo pani spyta - powiedział cicho.

- Z pewnością Napoleon był tego zdania.

- Ach! - Catherine zaczęła rozumieć jego niechęć rozmawiania o tamtym

czasie. - Kiedy przyjechał pan do Anglii? Ile pan miał lat?

Max przez chwilę patrzył na jej twarz, jego oczy stały się czarne i zimne.

R S

- Długo po pierwszym wybuchu rewolucji - odrzekł w końcu. - Byłem już

wtedy niemal mężczyzną.

Ton jego głosu nie zachęcał do dalszych pytań.

- Molto bene. - odezwała się pogodnie Maria.

- Dość już tych ponurych tematów! Powiedz mi, moja droga, lubisz

kuchnię toskańską?

Catherine lekko wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

- Przyznaję, że nie mam pojęcia - powiedziała.

- Obawiam się, że niezbyt wiele podróżowałam.

- Ach, a świat jest całkiem duży, nieprawdaż? - odparła łagodnie Maria. -

Max zwiedził niemal cały i może pani o wszystkim opowiedzieć. Ja jednak... Ja

mogę opowiedzieć o kuchni!



204

Gdy powóz signory toczył się po Fleet Street, Maria opisywała wiele

cudów kulinarnych, które czekają ich na obiedzie - dziwnie brzmiące nazwy

potraw, zupełnie nieznane w prostej, wiejskiej diecie Catherine, sprawiały

wrażenie przepysznych i zarazem egzotycznych. Podróż powozem nie należała

do krótkich - minęli City, potem Tower i wjechali na East End, o którym dotąd

Catherine tylko słyszała.

Max siedział naprzeciwko ze stoickim spokojem. Zdawało się, że nie

spuszcza wzroku z twarzy Cat. Gdy od czasu do czasu odwracała się do okna,

czuła na sobie żar jego spojrzenia. Nagle zapragnęła, by w ogóle nie otwierali

drzwi. Potrzebowała więcej czasu w łóżku Maksa. Owszem, kochali się, lecz nie

zdążyli nasycić się słodką intymnością kochanków, przytulaniem się i

wzajemnym ciepłem. Nie mieli okazji zwalczyć niepewności i porozmawiać o

mglistej przyszłości.

Czy w ogóle mają przed sobą jakąś przyszłość? Czy tego właśnie

pragnęła? Miała wrażenie, że nie zrobili czegoś bardzo ważnego. Mnóstwo

pytań pozostawili bez odpowiedzi. Czuła, jak wracają do niej wątpliwości i jak

R S

na nowo między nią i Maksem rośnie mur. Widziała to w jego nieobecnym

spojrzeniu. Przytłoczona żalem i poczuciem straty odwróciła od niego wzrok i

wyjrzała przez okno. Widok ulicy ją zaskoczył.

Nieliczne eleganckie domy, zadbane kościoły i prywatne ogrody otoczone

były bezmiarem nędznych zabudowań, jakich Catherine nigdy nie spodziewała

się spotkać w stolicy - miejscu, którego sama nazwa obiecywała powodzenie i

dostatek. W pobliżu Mayfair znajdowały się uboższe dzielnice, lecz żadna z

nich nie przypominała tego, co działo się w East Endzie. Choć nawet tutaj

zdarzały się enklawy bogatych biznesmenów i kupców, których interesy

zmuszały do zamieszkania w pobliżu doków i City.

Zastanawiała się, dlaczego Max tu mieszkał. Dlaczego tak wiele swego

czasu poświęcał tym ludziom? Isabel nazwała go rycerzem. Reformatorem.

Nietrudno było w to uwierzyć.



205

Minąwszy Tower, zaczęli się oddalać od rzeki i jechali przez wyjątkowo

przygnębiającą okolicę. Z rynsztoków wylewała się czarna, cuchnąca woda.

Blade dzieci biegały boso po ulicach. Chude, krzykliwie ubrane kobiety

powłócząc nogami spacerowały po chodnikach, obojętnie mijając odrapane

wystawy sklepowe i domy publiczne i zaczepiając każdego mijanego

mężczyznę. Ramiona miały przygarbione, oczy bezbarwne i nawet w swej

naiwności Catherine wiedziała, kim są. Max źle zrozumiał jej smutną minę.

- Droga lady Catherine - odezwał się głosem ociekającym sarkazmem. -

Co pani sądzi o naszym

East Endzie? Czy tak właśnie go sobie pani wyobrażała?

Catherine w milczeniu spojrzała przez okno. Niemal dokładnie wiedziała,

co Max ma na myśli. Spodziewał się, że okolica wyda jej się odrażająca i że jej

opinia o nim samym zostanie zniekształcona z powodu miejsca, w którym

niegdyś żył. Być może na swój dumny sposób oczekiwał, że Catherine pogardza

ludźmi, którym on służył z takim poświęceniem i troską. Cóż... W takim razie

czekał na próżno.

R S

Wreszcie skręcili w wąską, lecz czystą i dobrze utrzymaną aleję, która

doprowadziła ich na wspaniały plac otoczony wysokimi domami, wyglądają-

cymi jak przeniesione z West Endu. Stangret signory zatrzymał się przed

najbardziej imponującym budynkiem. Wkrótce Catherine stała u boku Maksa w

dużym, pogrążonym w półmroku holu. Maria wydawała polecenia gospodyni, a

wysoki, starszy lokaj podszedł, by odebrać ich okrycia. Catherine wykorzystała

chwilę zamieszania, by przyjrzeć się domowi. Po obydwu stronach korytarza

znajdowały się ogromne pokoje. Nie były to salony do przyjmowania gości,

których się spodziewała, lecz pomieszczenia wyglądające jak biura, wypełnione

biurkami, regałami i szufladami.

Niespodziewanie z jednego z pomieszczeń wynurzył się szczupły

mężczyzna w okularach, z oprawioną w skórę księgą rachunkową pod pachą i

ołówkiem wetkniętym za ucho.



206

- Ach, pan de Rohan! - powiedział z szacunkiem, lecz w jego głosie

drżało zniecierpliwienie. - Jakże się cieszę, że pana widzę!

- Znowu pracujesz w sobotę, Trumbull? - mruknął Max.

Mężczyzna się uśmiechnął.

- Panie de Rohan, chciałbym zamienić z panem słowo na temat nowego

magazynu w St. Katharine. Znalazłem całkiem przyzwoite miejsce, lecz pańska

babka uważa, że cena jest zbyt wysoka.

Max spojrzał na niego wymownie.

- Musisz się z nią targować, Trumbull. Mina Trumbulla wyraźnie zrzedła.

- Ale wszystkie nieruchomości są rozchwytywane w mgnieniu oka, a

nowe doki wciąż nie są skończone!

Max zdjął pelerynę z ramion Catherine.

- Signora doskonale orientuje się w planach budowy - odpowiedział

łagodnie, lecz stanowczo. - Idź do domu, Trumbull. Rodzina jest ważniejsza niż

nowy magazyn.

Zerkając niepewnie na Catherine, mężczyzna ukłonił się nisko i odszedł.

R S

Bez słowa wyjaśnienia Max zaoferował Catherine ramię. Poszli za Marią w głąb

domu, a potem wspięli się po krętych schodach. Z każdym stopniem Cat musiała

z całych sił tłumić lęk i chęć ucieczki. Dom był ogromny i mroczny, wszystkie

meble wypolerowane do połysku. Wykwintne zasłony i kobierce osłaniały okna

i ściany, zaś powietrze przesycały pikantne, nieznane zapachy. Atmosfera zdała

jej się tajemnicza, pełna bogactwa i elegancji. Catherine poczuła się zagubiona i

zaintrygowana.

Nagle nad ich głowami rozległ się dźwięk podobny do grzmotu i zaczął

się zbliżać do schodów. Przestraszona Catherine podniosła głowę. Z mroku

wypadł ciemny, masywny kształt i rzucił się im do stóp. Max puścił jej rękę i

ukląkł.

- Lucyfer! - krzyknął radosnym głosem. - Vieni qui!



207

- Niegrzeczny piesek! - pisnęła pani Vittorio, gdy wielka bestia oparła

przednie łapy o ramiona Maksa, niemalże zrzucając go ze schodów. -

Niegrzeczny! Mamy gościa!

Lecz Lucyfer machał ogonem i kiwał łbem, wpatrując się wyłącznie w

swego pana. Max obejrzał go uważnie, upewniając się, że wszystko jest w po-

rządku.

A więc to była ta przerażająca bestia, którą Catherine widziała z Maksem

we mgle. W tej chwili nie uważała go już za przerażającego, wciąż jednak był

on bestią, prawdopodobnie cięższą niż Catherine. Mrucząc pieszczotliwe słowa

w języku, którego Catherine nie rozumiała, Max pogłaskał go ostatni raz i

zepchnął ze swoich ramion. Pies natychmiast przewrócił się na grzbiet i

zaskomlał jak szczeniak.

- Co za słodkie stworzenie! - powiedziała Catherine, klękając na

schodach, by lepiej się przyjrzeć. - Ale, co to za rasa, na Boga? Jakiś rodzaj

mastiffa? Nigdy nie widziałam czarnych.

- Pochodzi z Kampanii - odparł Max wzruszonym głosem. - Jest

R S

łagodniejszy niż francuskie czy angielskie i łatwo go wytrenować do pracy w

policji.

Podrapał psa za uchem i pstryknął palcami.

- Lucyfer, senti*!

Pies natychmiast poderwał się na nogi, czujny i skupiony. Pokonali

jeszcze jedno piętro i dotarli do podwójnych dębowych drzwi, szeroko otwar-

tych i ukazujących przestronny, wykwintnie umeblowany salon. Podobnie jak

reszta domu był pogrążony w półmroku i odrobinę przegrzany.



* Senti (wł.) - słuchaj.



Catherine dojrzała signorę siedzącą w sztywnej pozie na fotelu przy

kominku. Od stóp do głowy odziana była w czarny jedwab i wyglądała, jakby



208

żywcem przeniesiona z bajki braci Grimm - jednej z tych mniej pogodnych.

Twarz miała pociągłą, a nos ostry i haczykowaty; czarna koronka okrywała jej

włosy i ramiona. Jej królewską, wyniosłą postać podkreślała wisząca na

masywnym kominku olbrzymia tarcza herbowa. Pokryta błękitną i czarną

emalią, przedstawiała lwa stojącego pod koroną z pereł. Widok był tak

niespodziewany, że Catherine niemal zatrzymała się ze zdumienia.

Maria z szacunkiem zwolniła kroku, lecz Lucyfer z łomotem przebiegł

pokój i z głośnym szczeknięciem zwalił się u stóp starszej damy.

- Ach, signora! - odezwała się Maria. - Widzę, że wstała już pani po

drzemce!

Staruszka przerwała jej gwałtownym gestem.

- Si, lecz z trwogą odkryłam, że porzucił mnie nie tylko wnuk, lecz

również kuzynka.

Max szybko do niej podszedł i ucałował kościstą dłoń.

- Nie gniewaj się, Nonna, bardzo cię proszę. - Jego głos był delikatny,

lecz nieustępliwy. - Byłem bardzo zajęty. I, jak widzisz, wycieczka Marii zakoń-

R S

czyła się sukcesem. Zdołała przywieźć ci gościa.

Nie okazując zdumienia, starsza dama uważnie obejrzała Catherine.

- A któż to? - Rozkazująco kiwnęła palcem. - Podejdź bliżej, bella, żebym

mogła ci się przyjrzeć.

- To lady Catherine Wodeway - odezwała się pośpiesznie Maria. -

Przyjaciółka Maksimiliana - oświadczyła triumfalnie. - Lady Catherine, to jest

babka Maksimiliana, signora Castelli.

Catherine zbliżyła się i ujęła suchą dłoń staruszki. Czuła się, jakby

oczekiwano, że dygnie, ucałuje tę dłoń i pokornie wycofa się za plecy

domowników.

- Miło mi panią poznać, signora - zdołała wykrztusić. - Mam nadzieję, że

się nie narzucam. Pani Vittorio nalegała...

Signora Castelli kiwnęła głową.



209

- Maria często nalega - przyznała. - A ty, cara? Jesteś przyjaciółką mego

wnuka, si? Jednakże zdaje mi się, że nie znacie się zbyt długo.

Catherine ze zdumieniem spojrzała na Maksa.

- Nie, niezbyt długo.

- Chodźmy, Nonna - wtrącił się Max, jakby chciał ubiec kolejne pytania. -

Już bardzo długo czekasz na nas z obiadem. Pójdźmy do jadalni.

Zeszli ze schodów. Signora Castelli ciężko opierała się na ramieniu

wnuka. Trzymał ją delikatnie, oddając jej swą siłę, lecz nie starał się

kontrolować kroków babki, ani nią sterować. Catherine czuła, że ci dwoje

bardzo się kochają. Jadalnia pasowała do reszty domu: ciemne meble, bordowe

zasłony i trzaskający ogień. Okrążyli stół i wzrok Catherine natychmiast przykuł

piękny portret wiszący nad kominkiem. Nie było to dzieło jakiegoś wędrownego

malarza, lecz mistrza. Ciemne, głębokie kolory tworzyły przyjazną scenerię. Na

fotelu przypominającym tron siedział młody, uderzająco przystojny mężczyzna,

elegancko ubrany i przystrojony koronkami. Na kolanie trzymał otwartą

książkę, zaś brodę leniwie wspierał na pięści. Na palcu skrzył się ogromny

R S

szmaragd w kolorze jego oczu, które płonęły dziwnym żarem. Długie,

kruczoczarne włosy miał spięte z tyłu, co uwidoczniało wysokie czoło i ciemne

brwi.

Przy jego boku siedziała prześliczna młoda kobieta, na której ustach

błąkał się delikatny uśmiech. W ramionach czule trzymała niemowlę. Na

podłodze, u ich stóp leżał czarno-złoty pies pasterski, zaś na ścianie wisiała ta

sama tarcza herbowa, którą Catherine widziała wcześniej w salonie signory.

Choć mężczyzna miał zielone oczy i jaśniejszą skórę, łatwo można było go

wziąć za Maksimiliana de Rohan. Catherine dyskretnie zerknęła na mosiężną

tabliczkę na ramie portretu. Okazało się, że jest wypisana w języku francuskim.

Zdołała jednak dostrzec datę i nazwisko . Louis-Armand de Rohan, wiceksiążę de

Vendenheim-Selestat, 1792.



210

Co, do licha? Najwyraźniej ów szlachcic był jakimś przodkiem Maksa,

choć to w ogóle nie miało sensu. Catherine z wysiłkiem wróciła do rzeczywi-

stości. Lucyfer ułożył się na podłodze pod stołem, pomiędzy starszą panią i jej

wnukiem. Cat osunęła się na swoje krzesło, czując na sobie przenikliwy wzrok

staruszki. Max zajęty krzesłem Marii niczego nie zauważył. Catherine podniosła

głowę i na spojrzenie signory odpowiedziała uśmiechem. Nie miała zamiaru dać

się zastraszyć tej kobiecie. Widząc jej starania, pani Castelli nie kryła rozba-

wienia, w końcu jednak odwróciła się i zamieniła kilka słów z lokajem

wnoszącym wazę z zupą.

Cat rozejrzała się po stole suto zastawionym egzotycznym, smakowitym

jedzeniem. Z początku konwersacja była przyjemnie neutralna, dość szybko

jednak, mimo stanowczych ripost Maksa, zaczęła krążyć wokół osoby

Catherine. Zanim podano drugie danie, gospodyni zdołała dowiedzieć się, że jej

gościem jest bezdzietna wdowa z Gloucestershire, która niedawno przyjechała

do miasta, by dotrzymać towarzystwa ciotce swego zmarłego męża. Gdy pani

Castelli aprobująco kiwała głową, Cat usiłowała rozgryźć grzeczną, lecz

R S

chłodną minę Maksa. Zaczęła żałować, że w ogóle tu przyszła. Dlaczego

wreszcie nie nauczy się powściągać ciekawości? Powinna była odrzucić

zaproszenie. Max cenił sobie prywatność i być może miał ku temu istotny

powód.

Jego babka okazała się wścibska i uparta, a jednak znosił jej zachowanie i

stawiał czoło staruszce stanowczo, lecz delikatnie. Catherine zdała sobie sprawę,

że Max jest łagodniejszym mężczyzną, niż początkowo sądziła. Znienacka

zapragnęła być z nim sam na sam, powiedzieć coś, co złagodziłoby narastające

między nimi napięcie, lecz szanse na to były nikłe. Tymczasem signora zaczęła

ją wypytywać o wiarę i dzieci, zwłaszcza zaś, co sądzi na temat religii i

dlaczego nie posiada potomstwa. Catherine poczuła, że się rumieni. Max szybko

zmienił temat i zaczął mówić o pogodzie, lecz takie odwrócenie uwagi nie



211

mogło zadziałać długo. Spojrzał Cat w oczy z nieskrywanym współczuciem i

troską.

Przez cały obiad dwóch lokajów stało przy kominku, podając kolejne

nakrycia. Każdemu z ośmiu dań towarzyszyła karafka innego wina. Od czasu do

czasu signora rozprawiała z Marią i Maksem o konkretnych rocznikach,

używając zwrotów, których Catherine nie rozumiała. Kilka razy staruszka

prosiła lokaja o zapisanie ich komentarzy do dużej księgi leżącej na komodzie.

- Pani wiedza na temat wina jest imponująca, signora Castelli - zauważyła

Catherine przy deserze.

Signora uniosła jedną brew.

- Czyż to nie mój obowiązek? - odparła ze zdumieniem. - Jesteśmy

znawcami i kupcami winnymi. Nie wiedziałaś o tym? - zapytała, patrząc na

Maksa.

Max odłożył widelec.

- Moja rodzina zajmuje się handlem wina od ponad wieku, lady Catherine

- wyjaśnił cicho. - Babka jest dumna ze swego imperium.

R S

Czarne oczy starszej pani nagle zapłonęły.

- Z naszego imperium! - poprawiła ostro.

- Z imperium, które zaniedbujesz w pogoni za ułudą. Co myślisz, moja

droga, o mężczyźnie, który porzuca swoje dziedzictwo dla tak beznadziejnej

krucjaty?

Catherine nagle zrozumiała. Odchrząknęła cicho i odłożyła widelec.

- Myślę, że rozumiem pani rozczarowanie, madame - powiedziała. -

Jednak praca pani wnuka jest sprawą niezwykłej wagi dla nas wszystkich.

Wydaje mi się, że śbeznadziejna" nie jest właściwym określeniem.

- A nasz rodzinny biznes nie ma znaczenia? - zapytała signora z goryczą,

wciąż wpatrując się w Maksa. - Sądzę...

- Basta, Nonna! - przerwał jej. - Będziemy się kłócić na osobności -

powiedział sucho, piorunując ją spojrzeniem.



212

Stara dama zawahała się, lecz po chwili wzruszyła ramionami.

- Molto bene - rzekła pojednawczo, skąpym gestem nakazując służbie

sprzątnięcie ze stołu. - Czy pozwolisz, mój wnuku, by damy dołączyły do ciebie

na czas porto?

Max kiwnął głową. Jego babka uśmiechnęła się.

- Sherry dla dam! - postanowiła i pstryknęła palcami na lokaja. - Butelkę

colheity*, per favore. I karafkę amontillado** - zażądała i przeszyła Catherine spojrzeniem czarnych oczu. - A teraz, bella, co byś powiedziała na chwilę

rozrywki?



* Colheita - rodzaj wytrawnego porto.

** Amontillado - delikatne sherry.



Catherine przez moment czuła się bardzo niepewnie. Na Boga, chyba nie

proszą ją o granie na pianinie lub śpiewanie! Max spojrzał bystro na Marię,

która właśnie wstała i podeszła do kredensu.

R S

- Och, nie, Nonna! - jęknął głucho. - Nawet o tym nie myśl!

Maria niezręcznie wyciągnęła z kredensu małe pudełko z drewna. Signora

siedziała cicho, z miną niewiniątka.

- A cóż złego jest w dobrej zabawie? - zapytała w końcu, rozkładając

dłonie. - Lady Catherine na pewno nie będzie się wzbraniać. Angielskie damy

bardzo to lubią.

- Co? - zapytała Catherine. - Co lubią angielskie damy?

Staruszka uśmiechnęła się promiennie.

- I Tarocchi - szepnęła konspiracyjnie. - Wyczytam twoją przyszłość. Z

kart.

Max jęknął bezradnie. Catherine patrzyła to na jedno, to na drugie.

- Przepowie mi pani przyszłość? Jak Cyganka? Signora pokręciła głową z

niesmakiem.



213

- Nie, nie, głuptasie! Cyganki wróżą, gdy masz pełne kieszenie i pusto w

głowie.

- Ależ to niedorzeczność! - powiedział Max grobowym głosem. -

Nieważne, kto wróży.

Jednak Catherine dala się już ponieść ciekawości.

- Jeśli to niedorzeczność - powiedziała - nie będziesz miał nic przeciwko

temu?

Max posłał jej zabójcze spojrzenie.

- Ależ skąd - mruknął. - Skoro lubisz czuć się zażenowana...

Maria podeszła do stołu z pudełkiem i kilkoma mosiężnymi czarkami

wypełnionymi mieszankami ziół. Po chwili signora rozpoczęła rytuał, podpaliła

zioła i zaczęła coś mruczeć pod nosem, przesuwając zniszczone karty nad

ogniem.

Lokaj, najwyraźniej oswojony z tego rodzaju widokiem, zaczął nalewać

likiery. Signora położyła karty przed Catherine.

- Dotknij ich - rozkazała wibrującym, głębokim głosem. - O tak,

R S

pogłaszcz je, cara. Dobrze jest dać kartom coś od siebie. Buono! A teraz rozłóż je na trzy stosy. Nie, nie! A sinistra! W lewo. I tylko lewą dłonią.

Wstrzymując oddech, Catherine wykonała polecenie. Signora złożyła

karty i długimi palcami szybko je przetasowała.

- A teraz powiedz mi, cara mia, czego chciałabyś się dowiedzieć, hm?

Catherine ukradkiem zerknęła na Maksa, który w zamyśleniu sączył

porto. Rozmyślnie na nią nie spojrzał.

- Chciałabym poznać swoją przyszłość - powiedziała po prostu. W jej

oczach zalśniło wyzwanie. - Czyż nie taki jest cel wróżenia?

Staruszka pokręciła głową.

- Czasami, bella, należy najpierw odkryć czyjąś przeszłość. - Zaczęła

rozkładać karty w duże koło, potem zaś przecięła koło siedmioma z nich, ostat-

nią kładąc dokładnie w środku. Nerwowym ruchem ją odwróciła.



214

Siedząca po drugiej stronie stołu Maria krzyknęła głośno, złożyła dłonie i

spojrzała w górę.

- Jaka to karta? - zapytała Catherine. - Co oznacza?

Signora uśmiechała się z triumfem.

- La Regina di Dischi - powiedziała cicho.

- Królowa Denarów, niezwykle pozytywna karta. Oznacza hojność,

gospodarność i mądrość, a wszystko to jest dobre i rozważne. Przede wszystkim

jednak oznacza ogromną płodność.

- Płodność?! - nie wytrzymała Catherine. Signora zmrużyła oczy.

- Ogromną płodność - poprawiła. W jej głosie słychać było ostrzegawczą

nutę.

Max parsknął z niesmakiem, lecz staruszka uspokoiła go gestem dłoni.

- Uspokój się, per favore i wytrzymaj do końca.

Zaczęła odwracać karty leżące w kole, zgodnie z ruchem wskazówek

zegara. Od czasu do czasu popadała w zadumę lub dotykała opuszkami palców

poprzednich kart, jakby cofała się w czasie. W końcu odwróciła ostatnią i oparła

R S

się w fotelu. Wyglądała na zmęczoną, bardziej niż ktokolwiek mógł

przypuszczać.

Max sięgnął po karafkę i spojrzał ponuro na Catherine.

- Mówiłem ci, że to niedorzeczność.

- Basta! - krzyknęła na niego babka. Przycisnęła palce do skroni i nie

odrywała wzroku od kart.

- Muszę się zastanowić. To jest... affascinante*. - Gwałtownym ruchem

podniosła głowę i przeszyła Catherine spojrzeniem. - Dio mio, w twoim życiu jest wielu mężczyzn - powiedziała cicho, przesuwając palcem po kole i

zatrzymując się na jednej z kart. - Lecz ten, bella, och, ten był szalony.



* Affascinante (wł.) - fascynujące.





215

- Był? - zapytała Catherine.

Max wyprostował się w krześle i patrzył na nią płonącymi oczami. Cat

pomyślała, że z zazdrości.

Stara dama poważnie pokiwała głową.

- Przystojny, lecz zły. I nic więcej. Śmierć odebrała mu to, czego nie

chciał się zrzec za życia.

Catherine spojrzała na nią, a potem na Maksa.

- Nie. - Delikatnie pokręciła głową. - To nie wygląda na mego zmarłego

męża.

- Oczywiście, że nie, carissima - zgodziła się Sofia. - Twój mąż jest tutaj.

- Przesunęła palec na szczyt koła i postukała najwyższą kartę. - Wysoki,

jasnowłosy, ze złotym sercem. Znałaś go od wielu lat, si? Lecz ta karta - mazze*

- Dziesięć Buław. Ojej. Zrzucił na twoje barki zbyt wiele ciężarów. Nie będzie

miał większego wpływu na twoją przyszłość.



* Mazze (wł.) - buławy.

R S



Catherine zaczęła tracić nad sobą panowanie. Nie wiedziała, czy w ogóle

podoba jej się ta zabawa. Max z kolei wyglądał na rozzłoszczonego. Było

jednak za późno. Signora wróciła na lewą stronę koła.

- Ten szalony mężczyzna, bella, bardzo cię skrzywdził - powiedziała. -

Widzisz te Cztery Denary? Zabrał coś, co należało do ciebie - pieniądze, a może

jakieś inne wartościowe rzeczy? - I przysporzył ci nieszczęść. Nie, nie! Nie

musisz niczego mówić!

Catherine zmięła w dłoniach serwetkę.

- To już nie ma znaczenia - powiedziała cicho.

- Sądzę, że to musi być mój ojciec.

Max z głośnym brzękiem odstawił kieliszek na stół.

- To nie jest żywa osoba, Catherine - warknął.



216

- To tylko stara karta. Pionek w grze salonowej pewnej starej kobiety, nic

więcej.

- Pensaci su*, mój wnuku - odezwała się z goryczą signora. - Nigdy się

nie mylę.

- Po prostu nie chcę, żeby Catherine zbytnio się przejmowała - nalegał

Max. - Sama wizyta na łonie tej rodziny może człowieka śmiertelnie wystraszyć

- dodał ponuro.



* Pensaci su (wł.) - zastanów się.



Mimo narastającego niepokoju Catherine pochyliła się nad stołem,

niezdolna odepchnąć taką pokusę.

- Proszę mi powiedzieć, co jeszcze pani widzi, signora.

Kościsty palce przesunął się na dno koła.

- Kolejny mężczyzna, bardzo przystojny i bardzo surowy. Może

kochanek? - Zerknęła błyskawicznie na Maksa i pokręciła głową. - Nie, ktoś

R S

inny. Wiele razem przecierpieliście. Czerpiesz z niego siłę i ukojenie.

Catherine wstrzymała oddech.

- Może mój starszy brat?

- Si, e probabile** - kiwnęła głową Sofia. - Widzisz tę kartę powyżej?

Sabino, karta tajemnic. Oznacza również kłamstwo. Robisz teraz coś trochę

szalonego i będziesz chciała to ukryć przed owym mężczyzną, którego

szanujesz.



** Probabile (wł.) - możliwe.



Catherine poczuła dreszcz i przypomniała sobie własne słowa,

wypowiedziane swobodnie w rozmowie z Isabel. Mój święty brat nie może się

dowiedzieć o tajemnym kochanku - powiedziała ze śmiechem. - Potrafię



217

dotrzymać tajemnicy. Catherine przełknęła ślinę; nie potrafiła spojrzeć staruszce w oczy.

- Czy zdołam to przed nim ukryć? - zapytała, siląc się na lekki, żartobliwy

ton.

Signora Castelli uśmiechnęła się pod nosem.

- Być może. - Spojrzała na karty i mówiła dalej: - Ach, jest jeszcze i to!

Ta karta najbardziej mnie fascynuje. Il Cavalieri di Dischi - Rycerz Denarów.

Ale jest... jak się mówi ,, sottosopra"?

- Do góry nogami - podpowiedział cierpko Max.

- Si. Do góry nogami. To jest zdumiewające. Młody, przystojny

mężczyzna, trochę mroczny i ponury. - Znowu zerknęła na wnuka, przygryzła

wargę i pokręciła głową. - Nie, ten młodzieniec niedawno cię opuścił, tak mi się

zdaje. Jest zuchwały i rozrzutny. Lecz w jego sercu widzę tylko żal i poczucie

winy. - Przyjrzała się kolejnej karcie i odchrząknęła. - Ach, ten młody człowiek

niedługo do ciebie wróci i wprowadzi wiele zamętu. Ma kłopoty, dużo

kłopotów. Ty zaś będziesz się z nim kłócić, carissima. Zaciekle. Musisz się

R S

zatroszczyć o niego i o siebie.

Catherine potrząsnęła głową.

- Nie wiem, kogo może mieć pani na myśli - powiedziała łagodnie. - Mam

jeszcze młodszego brata, ale nie kłóciliśmy się, odkąd byliśmy dziećmi.

Signora wzruszyła ramionami.

- To tylko ty możesz wiedzieć. Spójrzmy teraz w przyszłość. - Pokazała

na wnętrze koła, dotykając kolejno sześciu kart otaczających Królową Denarów.

- Ach i tu mamy kolejnego mężczyznę, bella. Widzisz go? Il Re di Spade?

- To znaczy śmiecz", nieprawdaż? - wyszeptała Catherine.

Tłumiąc przekleństwa, Max gwałtownie odsunął krzesło od stołu i spiął

się jak do ataku. Miał ochotę zerwać się na równe nogi i cisnąć kieliszkiem o

kamienny kominek. Teraz już wiedział, o co chodzi Sofii. Babka postanowiła



218

trochę się nad nim poznęcać, a Max nie miał pewności, ile jest w stanie

wytrzymać bez wybuchu.

Catherine z kolei całkowicie poddała się czarowi signory. Nonna Sofia

wciąż do niej mówiła:

- Och, si, to Król Mieczy, dość często widuję tę kartę - powiedziała,

spoglądając na wnuka. - On również jest bardzo surowy. Ale widzisz to?

- Wskazała kolejną kartę, rannego rycerza w fioletowej zbroi. - Catulo.

Oznacza, że Król Mieczy osiągnął wiele zwycięstw, lecz równie wiele po-

święcił. Odznacza się ogromną samodyscypliną. Jest samotny. Wiele cierpi. Jest

częścią twojej przyszłości, bella, czy tego chce, czy nie. Lecz tutaj zaczynają się kłopoty, związane zupełnie z kim innym. - Zamilkła na chwilę i odetchnęła

głęboko.

- Wielkie zło.

Maria pisnęła ze strachu. Catherine wyczuła niepokój Maksa i spojrzała

na niego przelotnie spod rzęs.

- Kłopoty? - zapytała grobowym głosem. - Jakie?

R S

- Ta kobieta... - Sofia postukała kartę z wyobrażeniem pięknej kobiety

siedzącej przy wazie wypełnionej wężami. - Otacza ją groza. Już za późno.

Odeszła z tego świata, bella. A te karty - widzisz? - Ach, to była zbrodnia z namiętności i chciwości! Ciemnowłosa dama, bardzo piękna, lecz niekochana.

Znałaś ją?

- Nie wiem... Nie jestem pewna... Catherine była wstrząśnięta. Max

obawiał się, że jeszcze chwila i eksploduje. O co, do diabła, chodzi Sofii? Tym

razem posunęła się za daleko. Choć trzeba przyznać, że grała swą rolę

wyśmienicie. Ręce jej się trzęsły, oczy miała szeroko otwarte, a twarz bladą jak

płótno. Max wstrzymał oddech, gdy dotknęła najbliższych kart.





219

- Eccola*, mamy też śmierć - wyszeptała drżąco. - Oraz czającą się

katastrofę. Posłuchaj mnie, cara mia, musisz zachować szczególną ostrożność.

Max trzasnął dłońmi w stół.

- Przestań już, Nonna, zanim przerazisz ją na śmierć! - zażądał. - To jest

naprawdę niedorzeczne! Chodź, Catherine, wychodzimy.

Lecz Cat pokręciła głową, jakby była niezdolna do oderwania się od kart.

Starsza pani również zdawała się zahipnotyzowana.

- Pamiętaj! - szepnęła. - Il Re di Spade jest mścicielem. Z czasem napełni

cię siłą. Lecz najpierw, bella, obawiam się, że będziesz musiała za to zapłacić.

Max widział, że Catherine prawie nie oddycha, i stracił panowanie nad

sobą. Nie wierzył w tarota. Jednak w tym domu rządziła Sofia. Tak musiało być.

Poza tym karty nigdy nie kłamią i Max był zmuszony oglądać to przedstawienie

już wiele razy. Na dziś miał dość. Gwałtownie odsunął się od stołu.

- Catherine, wychodzimy!



* Eccola (wł.) - oto ona.

R S



Oszołomiona Cat dotknęła Króla Mieczy.

- Jaką cenę muszę zapłacić, signora? Staruszka potrząsnęła głową.

- Tego nie wiem - przyznała ze smutkiem. - Być może zbyt wysoką. Już

się z nim kłóciłaś, cara. Lecz on jest taki uparty! Chciałabyś nagiąć go do swej woli, ale on się opiera. Odmawia. Tym razem jednak może na tym stracić. -

Spojrzała na dwie kolejne karty i westchnęła. - Potrzebuje cię, di sicuro*, lecz odrzuca od siebie tę świadomość. Bądź cierpliwa. W swoim czasie wszystko

zrozumie.



* Di sicuro (wł.) - z pewnością





220

Max poczuł, jak krew tętni mu w uszach. Coś się w nim załamało. Jak

Sofia śmie tak nim manipulować? Do diabła, nie ustawi mu całej przyszłości za

pomocą starych kart! Poczuł, że dłużej tego nie zniesie. Zupełnie, jakby ręka nie

należała do niego, odstawił pusty kieliszek i wstał.

- Maledizione! - krzyknął ostro. - Nonna, che assurdita e questa**? Nie mam czasu na te głupoty! Mam pracę!

Sofia kompletnie go zignorowała, lecz Maria wstała i podeszła do niego.

- Maximilian, zaczekaj, przecież widzisz te karty! - krzyknęła, pokazując

na stół, lecz Max był już w połowie drogi do drzwi. - Max, per favore! Nie

możesz teraz wyjść!

Max raptownie się odwrócił.

- Nie mogę? - ryknął. - To również twoja sprawka, Mario! Zaciągnęłaś tu

Catherine! Wyciągnęłaś przeklęte karty! Teraz sama sobie z tym radź!



** Che assurdita e questa? (wł.) - co to za absurd?



R S

- Odwrócił się i strzelił palcami na psa. - Lucyfer, vieni qui! Przynajmniej ty masz trochę rozumu.

Pies rzucił się w stronę korytarza i Max z hukiem zatrzasnął za sobą

drzwi. Ręce mu się trzęsły, a czoło miał zroszone potem.





221

Rozdział 12



Jestem przekonany, że każdy

rozsądny człowiek może w swej pracy,

domu czy towarzystwie sprawiać takie

wrażenie, jakie ma sprawiać ochotę.

Każdy z wyjątkiem dobrego poety.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



W pewien smętny majowy wieczór Max siedział w swoim mieszkaniu, za

jedynych towarzyszy mając gasnący ogień i chrapiącego psa. Na Chelsea Road

drżący staruszek wygramolił się z budki straży nocnej, żeby ogłosić północ, i

mimo trwającego sezonu południowo-zachodni Londyn pogrążył się w ciszy. W

salonie zaczęło się robić chłodno, lecz Max nie był w stanie wykrzesać z siebie

R S

tyle energii, by się podnieść i rozpalić ogień. Jakby chciał się za coś ukarać,

odwrócił lekko książkę do światła.

Jeśli nie mieszkasz w eleganckiej dzielnicy, nie masz pełnych gracji

manier, ujmującego charakteru i wdzięku, będziesz nikim. Zalecałbym ci pewną

niewinną sztuczkę: przypochlebiaj się zausznikom ludzi, którzy cię przerastają,

lecz wybieraj takich, którzy chętnie przekażą twoje pochlebne słowa...

Zniesmaczony Max zaklął pod nosem i odrzucił książkę lorda

Chesterfielda za plecy. Spadła na podłogę z hukiem i poleciała aż pod ścianę.

Cóż za ohydne intrygi i brednie! Czy tak właśnie mają się zachowywać

angielscy dżentelmeni? Jeśli tak, to Max cieszył się ogromnie, będąc nikim w

ich oczach. Przez całe lata bycia nikim udawało mu się osiągać pełnię szczęścia,

czyż nie? Nie miał pojęcia, po co przyniósł tę przeklętą książkę do domu. Kilka



222

ostatnich wieczorów spędził samotnie, nudząc się w zimnym mieszkaniu i nie

mogąc znaleźć sobie miejsca. Jednak tego wieczoru zamierzał dzielić czas z

pełną butelką ognistej katastrofy. To i tak lepsze niż przeklęte lekcje etykiety

Kema. Do diabła! Jakiż pożytek może mieć policjant z ujmujących gestów i

kwiecistego języka?

Lucyfer, niech go piekło pochłonie, spał na chodniku przed kominkiem,

bulgocząc jak garnek z kaszą. Max zazdrościł mu głębokiego snu. On sam nie

mógł zasnąć. Nie spał spokojnie od kilku dobrych dni. Prostując nogi i

wpatrując się w pustą szklankę, tłumaczył sobie, że to przez pracę. A

bezsenność nie ma nic wspólnego ze śliczną, długonogą damą, która zbyt krótko

gościła w jego łóżku, i najwyraźniej odebrała mu kawałek duszy. Jakże miałaby

odbierać mu także i sen, skoro nie widział jej od kilku tygodni?

Wybiegłszy z salonu Sofii, w napadzie ślepej furii przeklął wszystkie

kobiety. Było to znacznie łatwiejsze od zastanawiania się, dlaczego wróżby

babki tak go poruszyły. Cały następny dzień spędził z Siskiem, węsząc w

spelunach w pobliżu St. Giles i usiłując zarówno schwytać złodziei biżuterii, jak

R S

i przestać wreszcie myśleć o Catherine. Żadne z zadań nie powiodło mu się. W

poniedziałek zastał w Whitehall kompletny chaos. Hobhouse zwołał pilne

spotkanie, by omówić dwie szczególnie kontrowersyjne poprawki w prawie kar-

nym, Feathershaw wściekał się o kilka zaległych raportów, a w sprawie korupcji

wybuchł istny skandal.

Cały komisariat na Lambeh Street okazał się w to zamieszany. Następnie

odkryto dwóch policjantów z Queen Street. Dzięki Bogu, nie należał do nich

Sisk. Tego Max mógłby już nie znieść, gdyż mimo brutalności posterunkowego

i jego dziwacznych zachowań po prostu go lubił. Ufał mu. A to zdarzało mu się

rzadko. Jednak, jak się spodziewał Peel, śledztwo ruszyło teraz ze zdwojoną

prędkością i na powierzchnię zaczęły wypływać kolejne ponure, mroczne

sprawki.



223

Zniesmaczony Max odkorkował butelkę i przypomniał sobie, że właśnie

tego rodzaju sprawy postanowił wyplenić. Praca utrzymywała go przy zdrowych

zmysłach i nie zamierzał jej rzucać. Nigdy. Dla nikogo i dla niczego. Tym

razem zaś czekała go praca, która mogła - tylko mogła - na większą skalę pomóc

londyńskiej biedocie. Wmawiał sobie, że jest zadowolony i że więcej

obowiązków pozostawi mu mało czasu na zmaganie się z mniej istotnymi spra-

wami. Na przykład z Catherine.

Dannazione! Ta kobieta zawładnęła już nie tylko jego snami, ale i

większością czasu na jawie. Nalał sobie kolejną porcję taniego dżinu i spojrzał

uważnie na szklankę. Dlaczego ona? Dlaczego teraz? I dlaczego, na Boga,

przyniósł ze sobą tę trutkę na szczury? Tego wieczoru nie zdołał odnaleźć ani

jednej odpowiedzi. Wiedział tylko tyle, że nie powinien był nigdy dać się

wciągnąć w związek z kobietą, której ukryta moc obróci w perzynę całe jego

życie. Wiedział to. A całowanie kobiety w intymne miejsca, kładzenie się na

niej i eksplodowanie w jej ciele - och, tak, to już związek. Czuł się tak

związany, że cierpiał na myśl o utracie wszystkich tych słodkich uczuć, jakie w

R S

nim budziła. Na przykład nadziei.

Jednak od tamtego przeklętego popołudnia Catherine go nie szukała.

Pierwszych kilka dni spędził jednocześnie na oczekiwaniu i obawie, że się

doczeka. Potem nastąpił tydzień przygniatającego rozczarowania, gdy się nie

pojawiła. Próbował sobie tłumaczyć, że tak jest najlepiej. Że na to właśnie

zasłużył swoim aroganckim zachowaniem. Wiosna niemal ustąpiła przed latem,

a Catherine wciąż nie dawała znaku życia. Max wysączył pół szklanki i

stwierdził, że jest jej za to wdzięczny.

Londyn nagle stał się bardzo małym miastem. Miał zwykłego pecha, że

natknął się na nią w zatłoczonym salonie na Berkeley Square, gdzie oczekiwał

lorda Bodleya. Ku jego niezmiernemu zdumieniu Catherine z uśmiechem

wspierała się na ramieniu sir Everarda Granta, jakby byli dobrymi przyjaciółmi.

Nie wyglądała na stęsknioną za Maksem. W pewnej chwili, zupełnie niespo-



224

dziewanie, uchwycił jej wzrok. Ignorując nagły szum krwi w uszach, zdołał się

ukłonić. Odpowiedziała na ten gest z grzecznym uśmiechem i odwróciła się,

spuszczając powieki. Jakby ledwie się znali.

Od razu wyszedł. Zapomniał zupełnie o lordzie Bodleyu i obowiązkach.

Starał się również zapomnieć o Catherine. Jednak pech chciał, że kilka dni

później zobaczył ją znowu przed witryną sklepową, w towarzystwie pułkownika

Lauderwooda, o którym wiedział, że jest kochankiem lady Kirton. Tym razem

Catherine się odezwała, lecz zrobiła to, bo w istocie nie miała innego wyjścia.

Zapytała go o zdrowie i jak się miewają jego krewne, lecz jej głos był chłodny,

nienaturalnie uprzejmy. W odpowiedzi Max uchylił kapelusza i zaczekał tylko

tyle, ile nakazywała grzeczność.

A dziś?! Na Boga, co też sobie wyobrażał? Tuż po piątej wracał ze sklepu

Kema i dostrzegł na ulicy jej sylwetkę. Catherine spacerowała wzdłuż Pall Mall

pod ramię z ciotką. Pochylały się ku sobie, jakby prowadziły poufną rozmowę,

szerokie ronda modnych kapeluszy nie pozwalały im dostrzec, że Max się

zbliża. Przy drzwiach do biblioteki w pobliżu St. James lady Kirton zatrzymała

R S

się, zerknęła na zegarek i po chwili wciągnęła Catherine do środka. Żadna z nich

go nie zauważyła. Mógł spokojnie odejść i zająć się własnymi sprawami.

Prawdopodobnie tak by postąpił każdy rozsądny człowiek. Lecz Max nie był

rozsądny.

Wiedziony niewyjaśnioną frustracją i gniewem, wszedł za nimi. Lady

Kirton od razu podeszła do kontuaru, zaś Catherine z obojętną miną zaczęła

krążyć między regałami. Max szedł za nią w głąb pustej biblioteki, tłumacząc

sobie, że chce na nią tylko popatrzeć. Upewnić się, że wszystko u niej w

porządku. Że wygląda na szczęśliwą. Przez długą chwilę stał ukryty w cieniu,

podczas gdy Cat wyjmowała z półki jedną książkę za drugą. Rzucała tylko

okiem na okładkę i odkładała je z powrotem gwałtownymi, niecierpliwymi

gestami, jakby nic nie było w stanie jej zainteresować.



225

Cóż, Max również nie czuł się zbytnio zadowolony. Poza tym właśnie w

tej chwili zrozumiał, że chętnie oskarżyłby ją o całe swoje nieszczęście. A

przecież to nie była jej wina. Wiedział to wcześniej i wiedział to teraz. Jednak

odchrząknął, w zasadzie nie mając pojęcia, co zamierza zrobić czy powiedzieć.

Podniosła głowę znad ostatniej książki i spojrzała mu w oczy. Jej zaskoczenie

bardzo szybko się rozwiało.

- Dzień dobry, panie de Rohan - powiedziała zimno. - To zaczyna być

naprawdę denerwujące, nieprawdaż?

Powoli wyszedł z cienia i podszedł do niej z nonszalancją, której wcale

nie czuł.

- Witaj, Catherine - odparł cicho. - Co zaczyna być denerwujące?

Jej oczy były zimne i twarde jak kryształy, lecz się nie cofnęła.

- Przez długie lata mojego życia udawało mi się zajmować własnymi

sprawami, nawet nie wiedząc o pana istnieniu - odparła, zamykając książkę.

- Ostatnimi czasy zaś bezustannie się na pana natykam.

Powinien był przypomnieć sobie postanowienie trzymania się od niej z

R S

daleka, lecz gorycz jej głosu była nie do zniesienia. Jedną rękę położył na półce

tuż nad jej głową i nachylił się nad nią, wyraźnie próbując ją zbić z tropu siłą i

wzrostem.

- To, co ja uznaję za denerwujące, madame, to, że przez ostatnie trzy

tygodnie nie poświęciła mi pani ani chwili ze swego cennego czasu. - Jego głos

zniżył się do mrocznego szeptu. - Zastanawiam się dlaczego?

- Dlaczego? - W oczach Catherine zapłonął nagle ogień. - Może dlatego,

że uważam, iż nie jesteś godzien mojej uwagi? - zasugerowała z goryczą.

- A może miałam ochotę wyłącznie na szybki seks, a twój materac wydał

mi się wygodny? A może próbowałam tylko skomplikować ci życie i zrujnować

karierę? Wybierz sobie odpowiedź zgodną z twoim jakże zmiennym nastrojem,

Max.

- Przestań, Catherine. Potrząsnęła głową.



226

- Ależ to szczera prawda. W najmniejszym stopniu nie interesuję się twoją

pracą. Ani rodziną. Z pewnością nie interesujesz mnie również jako mężczyzna.

Po prostu postanowiłam się zabawić. Zapomniałeś?

Ukryta w gorzkich słowach prawda wytrąciła Maksa z równowagi. Miał

ochotę potrząsnąć Catherine, skrzywdzić ją. To go jednocześnie rozjuszyło i

napełniło odrazą.

- Przestań, Catherine! - syknął. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Mówię o tym, że żyjesz w świecie ułudy, który sam sobie stworzyłeś,

Max - wycedziła, odwracając się od niego. - W tej sytuacji nigdy nie będziesz

musiał odczuwać równie nieprzyjemnych stanów, jak bliskość. Nigdy nie

będziesz zmuszony wybierać między życiem zawodowym i osobistym. Nie

będziesz musiał przepraszać za równie straszliwe uchybienia wobec etykiety,

jak na przykład porzucenie mnie w domu twej babki. I nigdy, przenigdy, nie

będziesz musiał się zastanawiać, czy choćby trochę mnie obchodziłeś.

Wyprostowała się i ruszyła przed siebie. Max chwycił ją za ramię.

Obróciła się i spojrzała na niego z furią.

R S

- Ty arogancki łajdaku! - syknęła. - Nie dotykaj mnie!

W jednej chwili, zanim zdążył o tym pomyśleć, chwycił ją w ramiona i

zaczął całować, miażdżąc jej pełne wargi. Unieruchomił ją przy regale z

książkami, silnie napierając na nią całym ciałem i wciskając język w jej usta. To

była zwyczajna napaść, wiedział o tym dobrze. Za znacznie drobniejsze prze-

winienia mógł kogoś aresztować. Jednak wciąż nie przestawał jej całować,

szorstko i stanowczo.

Przez chwilę próbowała z nim walczyć, tłukąc go pięściami po

ramionach. Stali przy sobie tak blisko, że mogli słyszeć bicie własnych serc.

Max strącił łokciem jakąś książkę, która z trzaskiem spadła na podłogę. Nagle

Catherine opuściła cała wola walki. Jej ciało poddało się i stopiło w jedno z jego

ciałem. Na koniec wydała z siebie tylko jeden odgłos, przypominający cichy

szloch.



227

Max rozumiał jej gniew, lecz nie potrafił znieść żalu. Oderwał od niej usta

i wyprostował się, oczekując krzyku lub siarczystego policzka, na które jak

najbardziej zasługiwał. Lecz Catherine posiadała o wiele potężniejszą broń. Po

prostu stała, z rękami zwieszonymi po bokach i dłońmi opartymi o regał. Jej

oczy lśniły od łez. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Uniósł tylko dłoń do ust,

jakby chciał cofnąć to, co właśnie uczynił. Lecz nie mógł. Było mu strasznie

wstyd. Z drugiej strony pragnął jej tak bardzo, że zdawało mu się, iż umrze.

Nagle Catherine odepchnęła się dłońmi od regału. Promień

popołudniowego światła przeciął przestrzeń między nimi, ukazując tańczące

drobinki kurzu.

- Nie zrobię tego, Max - wyszeptała, bardziej do siebie niż do niego. - Nie

będę na ciebie polować. Nie ułatwię ci tego. Czy tego właśnie się spodziewałeś?

Miałeś taką nadzieję? A może się tego obawiałeś?

Max spuścił wzrok i pokręcił głową.

- Nie wiem.

- Ja również nie wiem - powiedziała ze smutkiem, odwróciła się i powoli

R S

przeszła między regałami; jej halka zaszeleściła delikatnie na zrzuconej książce.

Obserwował ją z nieodgadnioną mieszaniną ulgi i rozpaczy.

Na końcu rzędu regałów pojawił się nadzwyczaj nerwowy bibliotekarz.

- Madame? - odezwał się, gdy Max wtopił się w cień. - Zamykamy.

Obawiam się, że czas już wychodzić.

- Tak - odpowiedziała zduszonym głosem Catherine. - Już czas.

Max poczuł ucisk w gardle. Jak, do diabła, to się stało? Nie chciał się z

nią spotykać, nie chciał z nią romansować. Teraz zaś jej odejście rozrywa mu

serce. Nie da się ukryć, że w czasie wizyty u jego babki Catherine była ciepła i

życzliwa. Tylko on zachowywał się wstrętnie. Kierowany gniewem nie chciał

zrozumieć, co się dzieje, i po prostu uciekł, zostawiając ją na pastwę dwóch

wścibskich starszych dam. Dzięki Bogu, Catherine nie była tchórzliwą trzpiotką.

Choć może tak? Max bał się nad tym zastanawiać.



228

Zniesmaczony tokiem własnych myśli i wspomnień, ponownie

odkorkował butelkę i gwałtownym ruchem wrzucił korek do kominka. Stwier-

dził, że nadszedł czas, by zrobić coś, czego nie robił od ponad dwudziestu lat.

Nadszedł czas na upicie się do nieprzytomności. A lord Chesterfield i cała jego

elegancja może iść do diabła.



Na Mortimer Street świt wstał zimny i pochmurny. Catherine doszła do

wniosku, że ostatnich kilka dni było kompletną porażką i to z wielu powodów.

Jednak Isabel, być może przeczuwając, o co chodzi, zmuszała ją do ciągłego

zaangażowania w mało znaczące aktywności.

Od czasu okropnego popołudnia z signorą Castelli Cat wzięła udział w

kilku balach, koncertach i przyjęciach. Co gorsza, pan Vost nie przestawał jej

namawiać na przejażdżkę, zaś sir Everard Grant najwyraźniej zapragnął podbić

jej serce. Zeszłego wieczoru tańczyła z obydwoma i dziś rano sir Everard

przysłał jej kwiaty, jakby miał ją za głupiutką debiutantkę.

W ciągu dnia zajmowała się obowiązkami, przedzierając się przez stosy

R S

papierów, które przysłała agencja pośrednictwa. Pani Trinkle promieniała z

zadowolenia, lecz Catherine czuła się niezręcznie, zatrudniając służbę, podczas

gdy nie była już przekonana, czy jej serce zdoła długo wytrzymać w mieście. Z

drugiej strony jakoś nie mogła się zdobyć na to, by wszystko rzucić i wyjechać,

zatem zanim w sobotę wybiła dziesiąta, z uwagą przeglądała dokumenty i

referencje lokaja. Nagle usłyszała nazbyt znajomy turkot powozu zaprzężonego

w czwórkę koni.

Przez okna biblioteki widziała stangreta odzianego w szaro-czarną liberię

Castellich, który zeskoczył z kozła i wbiegł na schody. Serce zaczęło jej bić jak

oszalałe. Całkowicie zapomniała, co zamierzała powiedzieć. Z opresji wybawiła

ją pani Trinkle. Gospodyni przyniosła na tacy kartę z grubego, eleganckiego

papieru. Przeprosiwszy mężczyznę, który siedział po drugiej stronie biurka,

Catherine szybko rozcięła pieczęć.



229

- Zdaje mi się - odezwała się gospodyni udręczonym głosem - że kareta

będzie oczekiwała na pani odpowiedź.

Jednak ku zdumieniu Catherine kareta czekała nie tylko na liścik i

gospodyni zapewne spodziewała się tego. Przez chwilę Cat zastanawiała się nad

tą niezręczną sytuacją, raz po raz czytając słowa na karcie. W końcu jednak, jak

zwykle, ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Z zakłopotaniem

zwróciła się do gościa:

- Proszę o wybaczenie, panie... Mężczyzna odchrząknął.

- Umphelby, proszę pani.

Umphelby. Cóż. Doskonałe nazwisko dla lokaja. Długie, poważne i

pompatyczne. Było to jedyne znane jej kryterium, gdyż Catherine do tej pory za-

trudniała najwyżej dodatkowe osoby do młócenia, czy przy żniwach. Pani

Trinkle westchnęła. Biedna kobieta koniecznie chciała mieć cały zastęp służby i

to na wczoraj. Catherine podniosła się z krzesła, trzymając wciąż liścik od

signory.

- Doskonale, Umphelby - powiedziała, podając mu dłoń. - Kiedy możesz

R S

zacząć?

Mężczyzna poderwał się z krzesła.

- Cóż... hm... Może od dzisiaj? Catherine uśmiechnęła się do pani Trinkle.

- Proszę wypłacić panu Umphelby ćwierć pensji z góry i oprowadzić go

po domu - powiedziała pogodnie, zawiązując w ciasny supeł błękitny szal i

ruszając ku drzwiom. - Życzę wam dobrego dnia. Wzywają mnie pilne sprawy.

Słysząc za plecami ich cichą rozmowę, Catherine szybko przeszła

korytarzem, po drodze chwytając pelerynę i torebkę. Nie wiedziała, co o tym

myśleć. Jaki cel może mieć signora Castelli? Napisała tylko, iż ma nadzieję, że

Catherine zje z nią śniadanie. Fakt, że damy nie jeżdżą z wizytą o tej porze,

chyba że do najbliższej rodziny, jakoś starszej damie umknął. A być może wcale

o to nie dbała. Z pewnością nie dbała o to Catherine. Płonęła za to z ciekawości.



230

Gdy powóz toczył się na wschód, przypomniała sobie swoją poprzednią

wizytę na Wellclose Square.

Bez wątpienia ma nie po kolei w głowie, jadąc tam znowu. Obiecała

sobie, że już nigdy więcej nawet nie spojrzy na Maksa de Rohana. Do diabła,

wypadł z salonu, zostawiając ją samą bez żadnego wyjaśnienia czy przeprosin.

Tak jakby makabryczne karty jego babki nie wystarczały, by przerazić ją na

śmierć. Była zszokowana i nie mogła zebrać myśli, a przecież zaledwie kilka

godzin wcześniej kochali się namiętnie i z pasją. Oczywiście, musiała oddać

Maksowi sprawiedliwość. Ani bliskość fizyczna, ani wspólny obiad nie były

jego pomysłem. Nie padły między nimi żadne wiążące słowa, żadne obietnice

czy umowy. A jednak jego zniknięcie z jej życia było nie do wytrzymania.

Jeśli kiedykolwiek wątpiła, że Will należał już do przeszłości, teraz miała

na to najlepszy dowód. Miała obsesję na punkcie tajemniczego pana de Rohan.

Rozbudził wszystkie jej zmysły, wzburzył uczucia w sposób, jakiego nigdy by

się nie spodziewała. Z całych sił starała się zrozumieć własne reakcje, a

jednocześnie była zmuszona zweryfikować wszelkie informacje, jakie zebrała

R S

na jego temat od początku ich znajomości. Wreszcie zaczęło to mieć jakieś

pozory porządku i sensu. Bogactwo jego rodziny, frustracja i gniew Maksa,

portret wiszący w jadalni - wszystkie te sprzeczne informacje zaczęły się łączyć

w całość i Catherine nagle zdała sobie sprawę, jak była głupia i naiwna. Od

początku czuła, że Max nie jest zwyczajnym człowiekiem. Jego niezwykłość już

w trakcie pierwszego spotkania zwróciła jej uwagę. Jednak nie przestawała igrać

z ogniem, uwodząc mężczyznę, który wyraźnie nie chciał być uwodzony.

Teraz zaś była już zmęczona ubieganiem się o jego względy. Gdyby

mogła być ze sobą szczera, przyznałaby, że nieco się przestraszyła. Jego wczo-

rajszy pocałunek miał w sobie coś z ostrzeżenia. Catherine sądziła, że szukała

przelotnego flirtu; przystojnego mężczyzny, który ogrzeje nocą jej łóżko i

zdejmie ciężar z serca. Lecz Max de Rohan nie jest kimś, kto przelotnie się

angażuje. Jest zbyt poważny, zbyt namiętny. Od czasu tamtego okropnego



231

popołudnia widziała go trzy razy i do wczoraj udawało jej się utrzymać między

nimi dystans. Jednak w bibliotece doprowadziła go na skraj przepaści, choć

trzeba przyznać, że wcale nie żałowała.

Niech go szlag trafi! Niech szlag trafi jego, jego żal i jego przeklętą

dumę! Jeśli jej pragnie, musi o nią zawalczyć. Catherine wyrosła już z dziecin-

nych gierek.

Dlaczego zatem siedzi teraz w karocy i zmierza do jego ekscentrycznej

babki? Cat westchnęła głęboko. Naprawdę nie miała zamiaru zbyt długo się nad

tym zastanawiać. Stwierdziła, że najlepsze, co może zrobić, to złożyć dłonie na

podołku i skupić się na krajobrazie przesuwającym się za szybą powozu.

Gdy tylko przyjechała, służąca zaprowadziła ją krętymi schodami do

prywatnego salonu signory Castelli. Babka Maksa siedziała w głębi mrocznego

pokoju i wyglądała dokładnie tak samo jak kilka tygodni wcześniej: niezłomnie

i królewsko, cała w czarnych koronkach. W kominku huczał świeżo wzniecony

ogień. Po lewej stronie stał niewielki stolik, nakryty lnianym obrusem i srebrną

zastawą. Catherine szybko weszła do pokoju.

R S

- Ach, bella! - powitała ją signora. - Jak to miło, że wyświadczasz taką

przyjemność starej kobiecie. - Nie wstała, natomiast wskazała gościowi krzesło

w pobliżu.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała Catherine, siadając.

- Muszę jednak wyznać pani, że nie wiem, dlaczego...

- Si? - przerwała jej staruszka niecierpliwym, lecz pogodnym tonem. - Nie

wiesz, dlaczego stara Włoszka wzywa cię do swego domu? Ależ, pozwól sobie

na szczerość wobec nas obu, cara mia. Wiesz. Och, tak, sądzę, że wiesz

doskonale.

Catherine uniosła brodę. Skoro starsza dama prosi o szczerość, dlaczego

miałaby jej tego odmawiać?

- Zdaje mi się, że potrafię to odgadnąć - przyznała. - Jest pani ciekawa,

jakiego rodzaju więź łączy mnie z pani wnukiem. Spodziewam się zaś, że on



232

sam nic pani nie powie. Jednak proszę się nie niepokoić. Pan de Rohan i ja

jesteśmy zaledwie przyjaciółmi i mogłabym nawet powiedzieć, że to zbyt

daleko posunięte stwierdzenie.

Słysząc to, signora odchyliła głowę i się zaśmiała.

- Och, bella, może i jestem stara, ale nie głupia. To, co Maximilian do

ciebie czuje, to z pewnością nie jest przyjaźń.

Catherine bezgłośnie otworzyła usta i po chwili je zamknęła. Starsza pani

przestała chichotać i nakazała lokajowi podawać do stołu. Gdy tylko ustawił

naczynia, niecierpliwym gestem odesłała go z pokoju. Lokaj ukłonił się i

bezszelestnie zamknął za sobą podwójne drzwi.

Przez dłuższą chwilę staruszka przyglądała się Catherine i wreszcie

pokręciła głową.

- Już za późno, moja droga - stwierdziła rzeczowo. - Otrzyj ten żal z

twarzy. Ponownie rozłożyłam karty i musimy się pospieszyć.

- Z czym? - zapytała zdumiona Catherine. Jednak signora mówiła dalej,

jakby nie dosłyszała pytania:

R S

- Nie wydaje mi się... - Wzięła widelec i spojrzała Catherine w oczy. -

Nie... Nie nawróciłabyś się, prawda?

Catherine patrzyła na nią z oszołomieniem.

- Słucham? - zdołała wreszcie wykrztusić. - Nawrócić się? Na inną

religię?

- Jednak nie? - Starsza pani wzruszyła ramionami i uniosła dłonie. - Ach,

molto bene! - powiedziała lekkim tonem. - Zadaję za dużo pytań. Jak mawiacie tu, w Anglii, kto nie ryzykuje, ten nie zdobywa, nieprawdaż? - Wskazała na

pozłacany talerz wypełniony jedzeniem. - Jedz, cara, jedz! Będziesz

potrzebowała dużo siły.

W to akurat Catherine mogła bez trudu uwierzyć. Nie zdołała jednak

przełknąć ani kęsa. Krucha kobieta najwyraźniej nie cierpiała na brak apetytu i z

lubością pochłaniała kolejne porcje.



233

- Przejdźmy do rzeczy - powiedziała, uporawszy się z jajkami. -

Potrzebny nam jakiś plan. Max musi się wreszcie poddać, lecz jest - jak to się

mówi - ostinato...

- Uparty? - strzeliła Catherine. - Jak pani sądzi, po kim to odziedziczył?

Signora znów się roześmiała i pogroziła Catherine widelcem.

- Bene, bella! Widzę, że będziemy się doskonale rozumiały. Przejdźmy do

planu.

Catherine spojrzała na nią z udręką.

- Ale co zamierzamy planować, madame? Muszę przyznać, że trochę się

zgubiłam.

Pani Castelli zgromiła ją wzrokiem, jakby Cat była krnąbrnym dzieckiem.

- Il fidanzamento, bella! Zaręczyny! - Uniosła jedną brew i wymierzyła

palec w brzuch Catherine.

- Przecież widzę! Wiem! A Maximilian... Dio mio! On też nie ma już

wiele czasu do stracenia.

- Och, mój Boże - wyszeptała Catherine bez tchu. - Och, mój Boże. -

R S

Rozpaczliwie potrzebując wzmocnienia, chwyciła filiżankę z kawą i wypiła ją

duszkiem. Kolejny błąd. Otworzyła szeroko oczy i musiała zebrać w sobie

resztki godności, by nie opluć gorzką cieczą śnieżnobiałego obrusa.

Signora westchnęła ze współczuciem.

- Och, cafe espresso - powiedziała przepraszającym tonem. - Scusa!

Powinnam była wcześniej ci powiedzieć. Skupmy się na zapowiedziach. Non c'e problema! Mąż mojej Josephiny też był protestantem, niech mi Bóg wybaczy. -

Zamilkła i przeżegnała się w skupieniu.

Catherine gwałtownie poderwała się z krzesła, zrzucając na podłogę swój

błękitny szal. W rozgorączkowaniu w ogóle tego nie zauważyła.

Ta kobieta całkowicie postradała zmysły!

- Och... Przepraszam - wypaliła Cat, cofając się ku drzwiom. - Muszę już

iść. Mam... ważne spotkanie. W... stowarzyszeniu.



234

Signora Castelli wydęła usta w pogardliwym grymasie.

- Cóż, bella? - powiedziała wyzywająco, gdy Catherine się odwróciła. -

Syn mojej Josephiny nie jest dla ciebie wystarczająco dobry? Jesteś zbyt wy-

sublimowaną angielską damą?

Catherine stanęła oniemiała. Miała już dość wznoszących wciąż ręce do

nieba Włochów.

- Jak pani śmie? - wykrzyknęła. - Nie o to chodzi i dobrze pani o tym wie!

Nie jestem po prostu...

- Ba! - przerwała jej staruszka, pochylając się nad stołem. - Może po

prostu jesteś tchórzem? Może się nie nadajesz, by urodzić mi prawnuki?!

Fala wściekłości popchnęła Catherine do przodu. Wycelowała drżący

palec wprost w twarz signory.

- Wyjaśnijmy sobie przynajmniej jedną rzecz, pani Castelli! - wycedziła

zimno. - Nie zamierzam rodzić niczyich dzieci...

- Czyżby? - wtrąciła się staruszka, unosząc brwi:

- ...a zwłaszcza nie zamierzam rodzić ich mężczyźnie, który przypomina

R S

wściekłego psa!

- Ach... - szepnęła signora. Niesmak zniknął z jej twarzy i nagle

wyglądała na strasznie znużoną. Ciężko oparła się w fotelu. - Teraz już

rozumiem, bella mia. Maksimiliana przepełnia wściekłość i przerażenie. Pewnie ci się naraził. Prawdopodobnie znieważył.

Catherine zrobiła jeszcze jeden krok w kierunku stołu.

- Niejednokrotnie.

Z ciężkim westchnieniem staruszka wskazała Catherine krzesło.

- Och, usiądź, bella, na litość boską. Jestem za stara, żeby za tobą biegać.

Jej cichy głos poruszył w Cat jakieś ukryte struny.

- Czy na pewno chce pani dalej rozmawiać? - mruknęła, siadając na

krześle.

Signora zrobiła skruszoną minę.



235

- Per amor di Dio, przecież cię nie zjem. Musisz mi powiedzieć, bella, co wydarzyło się między tobą i Maksimilianem od czasu twojej ostatniej wizyty.

Catherine uniosła brwi.

- Ależ zupełnie nic! - stwierdziła, wciąż zachowując bezpieczny dystans. -

Przez całe tygodnie widziałam go zaledwie dwa razy i to z daleka.

Staruszka spojrzała na nią zaskoczona.

- Veramente? - upewniła się. - Ależ, bella, ja już nic nie rozumiem. Przez całe dwadzieścia lat, gdy mieszkał pod moim dachem, Maximilian nigdy nie

przyprowadzał do domu żadnych kobiet. Nie licząc kilku prostytutek, które

sprowadził, by je nakarmić i pozwolić im się wykąpać.

- Ha! - warknęła Catherine. - Przedstawia mi go pani jak jakiegoś

ministranta.

Starsza pani uśmiechnęła się słabo.

- Och, nie, cara mia. Absolutnie nie. Jednak często popełnia głupstwa i

kieruje się raczej głosem serca niż rozsądkiem.

- Uważa pani, że to źle? Signora zmrużyła oczy.

R S

- Si, na ogół. Ojciec Maksa był dokładnie taki sam i zapłacił za to

straszliwą cenę.

Catherine podniosła głowę wyżej.

- Ten mężczyzna z portretu wiszącego w salonie...? Czy to naprawdę jego

ojciec? Wiceksiążę de Vendenheim?

- De Vendenheim-Selestat - potwierdziła signora z doskonałym

francuskim akcentem, spoglądając ku niebiosom. - Armand de Rohan. Mąż

mojej Josephiny. Och, na Boga, co ja sobie wyobrażałam? Wydać ją za kogoś

takiego!

A więc jest prawowitym dzieckiem, stwierdziła w duchu Catherine.

Podejrzewała... cóż, coś innego. Zaciekawiona, pochyliła się ku staruszce.

- Nie chciała za niego wyjść?

Oczy signory rozszerzyły się ze zdumienia.



236

- Oczywiście, że chciała! To była miłość od pierwszego wejrzenia! I na

tym polegał problem.

- Obawiam się, że nie rozumiem.

- Armand był idealistą. Demokratą. A mieszkał w kraju wciśniętym

pomiędzy skłóconą Francję i władcze Niemcy! Z przekonaniami, jakie wyzna-

wał, lepiej byłoby mu między młotem a kowadłem.

Liberte! Fraternite! Egalite!* - Jej wymowa była nienaganna, lecz ton

głosu pełen goryczy. Catherine spojrzała na nią z przerażeniem.



* Liberte, fraternite, egalite (fr.) - wolność, braterstwo, równość.



- Na Boga, był rewolucjonistą?

Pani Castelli zamknęła oczy i powoli pokręciła głową.

- Nie do końca, na szczęście - szepnęła. - Z początku Armand zajmował

się tylko wycofywaniem feudalizmu ze swych posiadłości i winnic. Usiłować

świecić przykładem, otwierał szkoły dla dzieci i oddawał ziemię w dzierżawę.

R S

Sprowadził dla swych ludzi nauczycieli i lekarzy. Uczciwie płacił.

- W takim razie robił same dobre rzeczy - zaprotestowała Catherine.

- Lecz bardzo kosztowne! - wykrzyknęła signora, otwierając oczy. Po

chwili jednak jej twarz przybrała bardziej życzliwy wyraz. - Ku memu zdumie-

niu nie były całkiem nieopłacalne. Jednak wtedy nadeszła rewolucja. Przez

wiele lat Armand trzymał się jakoś na uboczu, w końcu jednak wezwano go do

Paryża. Bonaparte chciał zapewnić sobie wsparcie szlacheckich rodzin znad

Renu, zaś Armand wierzył głęboko w ideę praw człowieka.

- I co się stało?

- Z początku wszystko szło w dobrym kierunku. Jednak, jak zapewne

wiesz, w tej korsykańskiej świni obudziła się chciwość i zachciało mu się całej

Europy. Armand nie mógł znieść zachłanności paryskiej gilotyny, przemarsze

wojsk przez jego ziemie okazały się jeszcze gorsze. Wkrótce stwierdził, że



237

wynaturzenia nowej władzy wcale nie ustępują wynaturzeniom starej. Życie

chłopów ani trochę się nie polepszyło. Armand, szczery jak zwykle, głośno

domagał się zmian. Zresztą wielu szlachciców z Alzacji żądało tego samego.

Jednak żaden z nich nie miał tak wiele do stracenia. Żaden nie miał tak wielkich

posiadłości, tak pięknej żony ani tak wspaniałego syna.

- Boże drogi - wyszeptała Catherine. - A co z panią, madame? Gdzie pani

wtedy była?

W oczach signory zalśniły łzy.

- W Mediolanie - odpowiedziała cicho. - Do czasu bitwy pod Marengo.

Wtedy dopiero zrozumiałam, co się święci. Mój mąż spoczywał już w grobie,

połowa naszych interesów przepadła z powodu wojny. Ocaliłam, co tylko się

dało, i uciekłam do Anglii. Lecz Armand nie chciał opuścić swych winnic. A

Josephina nie chciała opuścić jego. A potem było już za późno.

- Dlaczego? Co się stało?

- Przeklęte francuskie psy odwróciły się od niego! Nazwali go wrogiem

sprawy i postanowili dać okolicznej szlachcie przykład, jak się traktuje wrogów.

R S

Gdy wielka armia maszerowała w kierunku Ulm, wysłano oddział kawalerii,

który stratował winnice i pola. Na koniec zabarykadowali go w domu i

podpalili. Dzięki Bogu, wcześniej zmusił Josephinę do ucieczki.

- Czy... zginął?

Starsza pani kiwnęła głową.

- A serce Josephiny umarło razem z nim - powiedziała cicho. - Armand

rozkazał Maksimilianowi zabrać matkę i ukryć się w wiosce. Na wypadek

najgorszego mieli uciekać do mnie, do Anglii. I to właśnie zrobili. Wydaje mi

się, że od tamtej pory Maksa przygniata poczucie winy.

- Poczucie winy? Nie rozumiem.

- Że przeżył, bella - szepnęła. - Ja pochowałam trzech mężów i dziecko.

Uwierz mi, że pozostanie przy życiu po śmierci bliskich jest trudne do wytrzy-

mania. Max miał szesnaście lat. Był starszy niż niektórzy żołnierze Napoleona, a



238

nie było mu dane bronić kraju, który kochał. Został odesłany na obczyznę.

Kazano mu się schować za spódnicą mamy. Spodziewam się, że właśnie tak to

postrzega.

- Ależ to niedorzeczne!

Pani Castelli wzruszyła ramionami, jak to miała w zwyczaju.

- Och, cara mia, męska duma to zadziwiająca rzecz. Wolałby umrzeć za

sprawę. W końcu jest synem swego ojca. Ma takie same przekonania, takie

same żarliwe uczucia i obawiam się, że czeka go taki sam smutny koniec.

Catherine z pełnym przekonaniem mogłaby się podpisać pod pierwszymi

dwoma stwierdzeniami, lecz nie miała przekonania co do ostatniego. Przez

długą chwilę milczała.

- Nigdy nie wrócił do domu? Nie chciał zobaczyć swojej ziemi?

Signora smutno pokręciła głową.

- Nie zostało nic poza tym, co Josephina załadowała na wóz. - Wskazała

palcem na majestatyczną tarczę wiszącą nad kominkiem. - Herb domu Ven-

denheim-Selestat. Portret jego ojca. Kilka pamiątek rodzinnych. Ale to

R S

drobiazgi. Słaba z nich pociecha. Maximilian w ogóle ich nie zauważa. Wi-

działaś przecież, jak on żyje, i wiesz, co myśli. Kochał tę ziemię, si, lecz została mu odebrana, dom zaś spalono. Max zdecydował, że nie będzie walczył o to, co

pozostało.

Catherine uniosła brwi.

- Ale... ale przecież zawarto pokój w Amiens. Czy to nie przywróciło

spraw ich dawnemu biegowi?

Staruszka zaśmiała się gorzko.

- Po wojnie nic już nie jest jak dawniej, bella. Nie wierz w to, co piszą w

waszych gazetach. Przez większość Anglików Armand był uznany za jednego z

sans-culottes*, zaś przez Francuzów za zdrajcę.





239

* Sans-culottes (fr.) - śbez krótkich spodni", pochodzący z niskich warstw

społecznych uczestnicy rewolucji, słynący z okrucieństwa, siejący terror w całej Europie (sankiuloci).



To naprawdę smutne. Zwłaszcza że jego jedynym przewinieniem było

pragnienie nakarmienia głodujących wieśniaków.

Catherine spojrzała na swój talerz z nietkniętym śniadaniem i poczuła

wyrzuty sumienia. Nawet na krawędzi bankructwa jej rodzina zawsze miała

dość pieniędzy na jedzenie.

- Proszę mi powiedzieć, signora, co się stanie z Maksem?

Pani Castelli rozłożyła dłonie w bezradnym geście.

- Właśnie ciebie, bella, chciałam o to zapytać - odpowiedziała szczerze. -

Jeśli ma to dla ciebie znaczenie, wyznaję, że mimo jego upartych zwyczajów

mój wnuk nie jest już głodującym uchodźcą. Stworzyłam rozległe imperium i

połowa należy do niego. Zaś gdy umrę, oczywiście całość. Po swej babce ze

strony ojca odziedziczył wiele winnic w Katalonii. Oraz niewielką posiadłość.

R S

Catherine zmarszczyła brwi.

- To cudownie, lecz...

Staruszka uśmiechnęła się z szelmowskim błyskiem w oczach.

- I, oczywiście, jeśli zgodzisz się zostać jego żoną i namówisz go, by

uznał swój tytuł, będziesz wiceksiężną! Te sprawy są ważne dla angielskich

dam, si?

- Nie - odparła sucho Catherine. - Dla mnie nie. Z całym szacunkiem,

signora Castelli, nie mam zamiaru wychodzić za pani wnuka. Ja... po prostu nie

chcę.

Staruszka uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Och, bella, możesz mnie okłamywać, jeśli naprawdę musisz. Ale nigdy

nie okłamuj samej siebie. Pragniesz go. Zresztą, która kobieta by go nie



240

pragnęła, hm? Jest potężny, jest silny. Poza tym, Dio mio, czyż nie jest

przystojny?

- Nie. Nie... w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. - Twarz Catherine

oblała się rumieńcem. Odwróciła głowę.

Starsza pani zachichotała.

- Nie jest po angielsku przystojny, zgadza się. Nie ma błękitnych oczu i

cienkich kości. Płynie w nim hiszpańska i toskańska krew. I temperament. -

Signora zamyśliła się i upiła łyk kawy. - Podejrzewam, że to jego praca cię

niepokoi. Kiedyś był policjantem, a tutejsze towarzystwo zakłada, że

dżentelmen nie powinien kalać swych rąk pracą. Może mogłabyś namówić go,

by zaprzestał?

Catherine pokręciła głową.

- Tylko samolubna kobieta mogłaby próbować zamienić dobrego

człowieka w kogoś bezwartościowego - powiedziała. - Ale ja naprawdę nie pla-

nuję ponownie wychodzić za mąż. I to nie ma nic wspólnego z Maksem. Proszę,

madame, nie rozmawiajmy o tym więcej.

R S

Signora otworzyła usta, jakby chciała wyrazić swój sprzeciw, ale zaraz je

zamknęła. Przez chwilę wpatrywała się w huczący ogień.

- Ach, wielka szkoda! - powiedziała bardzo cicho i odstawiła filiżankę. -

Ja nie potrafię namówić go, by zaprzestał walczyć i dążyć do niechybnej

katastrofy, jak jego ojciec. Będę się modlić, by nie zaznał takiej kary.

Catherine pochyliła się ku niej.

- Może on nie chce dopuścić do tego, by jego ojciec zginął na marne? Tu,

w Anglii, nadchodzą wielkie zmiany. Wszyscy mówią o reformie. Jeśli teraz

porzuci to, co uważa za wartościowe, czy nie będzie zmuszony stwierdzić, że

ofiara całej jego rodziny była bez sensu?

Po tych słowach starsza pani zwinęła serwetkę i podniosła ją do oczu.

- Och, cara mia - chlipnęła. - Jaka ty jesteś mądra! I piękna! Wiedziałam,

że kiedy Maximilian wybierze sobie ukochaną, to będzie to doskonały wybór.



241

Jakże mi przykro, że to się musi tak skończyć. Nie wiem, co stanie się z moim

biednym chłopcem. Nikt nie rozumie rozpaczy, którą drąży moje serce jak rak!

Catherine podeszła do staruszki i położyła rękę na jej ramieniu.

- Już dobrze, pani Castelli - powiedziała, delikatnie ją poklepując. -

Wyświadcza mi pani wielki honor. Pani troska o wnuka jest doprawdy godna

podziwu. Lecz nie ma pani racji. Max mnie nie wybrał. Jesteśmy zaledwie

znajomymi.

Z twarzą wciąż ukrytą w serwetce, signora drżącą ręką wskazała

Catherine drzwi.

- Si, jestem tylko głupią staruszką - wyszeptała. - Niech cię Bóg

błogosławi, bella, za dotrzymanie mi towarzystwa. Zostaw mnie teraz, żebym

mogła w samotności opłakiwać samotne życie mojego ukochanego wnuka.

Jesteś dobrą dziewczyną. Wybacz, że zawracałam ci głowę. Idź już, idź i zajmij

się własnym życiem. Bądź tak dobra i przyślij do mnie Marię.

Zasmucona Catherine wzięła torebkę i założyła rękawiczki. Staruszka bez

wątpienia potrafi manipulować ludźmi, może nawet jest nieco szalona, lecz Cat

R S

czuła do niej sympatię. Idąc ku drzwiom, obejrzała się przez ramię, lecz pani

Castelli wciąż cicho szlochała w serwetkę. Catherine ścisnęło się serce i prawie

zawróciła. Lecz signora przecież wyraźnie poprosiła o chwilę samotności.

Przy drzwiach Cat pociągnęła za szarfę dzwonka i zbiegła krętymi

schodami. Na dworze jasno świeciło słońce. Zostawiła za sobą ciepło, mrok i pi-

kantny zapach domostwa Castellich. Jednak gdy wspięła się na schodki powozu,

nie mogła sobie odmówić ostatniego, pożegnalnego spojrzenia na okna

ocienione ciężkimi zasłonami. Ku jej zdumieniu kawałek aksamitnej materii

odchylił się, ukazując drobną twarz. Jakież to smutne! Signora za nią wygląda.

Z dziwnym uczuciem straty Cat gestem nakazała lokajowi zamknąć drzwi.





242

W prywatnym salonie signory w kominku wciąż trzaskał ogień.

Szlachetna dama siedziała równie sztywno, jak zwykle, w fotelu z wysokim

oparciem. Serwetka, którą położyła na stole, była całkowicie sucha i czysta.

- Co tam widzisz, chłopcze? - zapytała ostro młodzieńca stojącego na jej

najlepszym wyściełanym podnóżku.

- Niech Bóg ma ją w opiece, jest blada jak płótno, proszę pani - odparł

Nate, wyglądając przez okno. - Chyba jej niedobrze. Wygląda, jakby zjadła coś

nieświeżego. Staruszka uśmiechnęła się triumfalnie.

- Wsiada do powozu?

W tej chwili podkowy zastukały o bruk.

- Pojechała, proszę pani. Tak, jak pani powiedziała. - Chłopiec dziarsko

zasunął zasłonę i zeskoczył z podnóżka.

- Eccellente! - Signora Castelli niecierpliwym gestem wskazała Marii

krzesło. - Przystojna z niej kobieta, czyż nie, kuzynko?

Maria pokiwała z entuzjazmem głową i nalała sobie kawy do filiżanki.

- Si, ponadto pochodzi ze wsi - zauważyła.

R S

- Śliczna cera. Mocne kości. Starsza pani parsknęła cicho.

- Dobra do rodzenia, to miałaś na myśli?

- Och, si, to również - zgodziła się Maria, sącząc kawę. - Przekonała ją

pani?

Staruszka ponownie parsknęła.

- Ha! Jest uparta jak osioł - przyznała mrukliwie.

- Och? - Maria uniosła brew i sięgnęła po nóż.

- Trafiła kosa na kamień?

Jej towarzyszka uśmiechnęła się.

- Nie bądź tak głupia, by we mnie wątpić, Mario

- stwierdziła. - Grałam na tej dziewczynie jak na lutni. - Znienacka

strzeliła palcami na chłopca.

- Nate, vieni qui! Jadłeś już?



243

Chłopak obtarł nos rękawem i pokręcił głową.

- Nic, o czym warto byłoby wspominać, proszę pani.

Signora ze współczuciem wskazała na drzwi.

- Idź do kuchni i poproś kucharza o jajka i kiełbaski. Powiedz mu, że ja ci

kazałam. A potem udaj się do tego miejsca... - Z uniesionymi brwiami spojrzała

na kuzynkę.

- Mortimer Street - podpowiedziała Maria, rozsmarowując masło na

chlebie.

- Va bene. Mortimer Street. Idź tam i ukryj się dobrze. Gdy tylko mój

wnuk nie będzie cię potrzebował do psa, masz obserwować dom lady Catherine.

Chcę wiedzieć o każdej osobie, która będzie tam wchodzić i stamtąd wychodzić.

- Front, czy drzwi dla służby? - dopytał chłopiec.

- Bravissimo, Nate - kiwnęła głową staruszka. - Potrafisz myśleć. Front.

Jeśli przyjdzie Maximilian, zapamiętaj, jak długo był w środku, a potem go

śledź. Sprawdź, dokąd pójdzie. Składaj mi raport o świcie każdego dnia. Będzie

na ciebie czekać śniadanie i dwa szylingi.

R S

- Na Boga, proszę pani!

Chłopak wyglądał, jakby był gotów popełnić morderstwo za taką kwotę,

lecz starsza pani odesłała go niecierpliwym gestem. Klepiąc się po brzuchu,

Nate zbiegł po schodach.





244

Rozdział 13



Nabyte przywary zrujnowały

dziesięć razy więcej ludzi niż naturalne złe skłonności.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Jak może zaręczyć każdy zaprawiony w boju hulaka, nie ma najmniejszej

szansy na jakąkolwiek aktywność w dzień po porządnej pijatyce. Pękająca z

bólu głowa jest ceną, jaką trzeba zapłacić za rozkosz otępienia, i należy to

znieść z wdziękiem.

Max de Rohan nawet nie wiedział, czym jest wdzięk, poza tym nie

przypominał sobie, by doświadczył poprzedniego wieczora rozkoszy czy też

otępienia. Zdawało mu się nieuczciwe, że mimo to musi doświadczyć wszelkich

symptomów dnia następnego. Życie jednak rzadko bywa uczciwe. Tępe ostrze

R S

bólu zaczęło wrzynać się w jego mózg, jeszcze zanim nadszedł świt.

Z początku usiłował leżeć bez ruchu, ze stoickim spokojem oczekując na

śmierć, która zdawała się nieunikniona. Gdy diabeł ociągał się z przybyciem po

jego duszę, Max zaczął rozważać samobójstwo, lecz nie był w stanie

przypomnieć sobie, gdzie schował pistolet. W końcu miał wrażenie, że po

upływie wielu godzin ocknął się, słysząc dziwny dźwięk kłapiących zębów.

Doszedł do wniosku, że raczej nie były to jego własne. Otrząsając się ze

straszliwego koszmaru, w którym wilki odgryzały mu głowę, usłyszał jakiś

niski, złowrogi pomruk dobywający się skądś w okolicach jego czaszki, od

którego wibrowała cała podłoga.

Zdecydowanie nie mógł być to wilk. Przełamując falę bólu, Max otworzył

jedno oko. Maledizione! Podejrzane cienie czaiły się przy otwartych drzwiach



245

do ogrodu. Słyszał krople deszczu rozpryskujące się na ogrodowej ścieżce.

Chciał krzyknąć, lecz z jego ust wydobył się tylko słaby skrzek. Lucyfer kłapnął

zębami i warknął jeszcze bardziej złowieszczo.

Cień pisnął cicho i cofnął się w głąb ogrodu.

- D... d... dobry p... p... piesek...

Max wytężył wzrok, a tajemniczy mężczyzna ponownie postawił stopę na

progu. Lojalnie ostrzegając niemalże pozbawionego życia Maksa, pies obnażył

rząd straszliwych zębów i wydobył z siebie istny warkot.

Mężczyzna pisnął cienko i odskoczył.

- Chryste, Sisk! I ty nazywasz to zębami?!

Zza jego pleców wydobył się sardoniczny rechot.

- Żeby cię łatwiej zjeść, Kemble!

- Sisk, jesteś przeklętym szaleńcem. - Kemble wsunął kolejny centymetr

buta do środka. - Musimy ominąć tego psa! Rzuć mu kawałek surowego mięsa.

Czegoś, czego i tak nigdy nie używasz, jak twój mózg czy fiut.

- Odpieprz się, Kem, ty wszo - burknął Sisk. - To nie ja chciałem się tu

R S

wdzierać od podwórka!

- Aaarghhh - zdołał wreszcie wykrztusić Max.

Jego mózg, usta i oczy zaczynały powoli ze sobą współdziałać. Z

kolejnym agonalnym jękiem zdał sobie sprawę, że patrzy na swych gości w górę

i w bok. Do diabła! Najwyraźniej stracił przytomność tuż obok kominka.

Kemble otworzył drzwi o kolejny centymetr. Lucyfer zjeżył sierść i wydał

z siebie mrożący krew w żyłach warkot. Max podniósł głowę, lecz nie był w

stanie jej utrzymać i narożnik kominka boleśnie wbił mu się w policzek.

- Lucyfer, vieni qui! - zaskrzeczał. - Dio mio, basta!

Warkot ucichł tylko trochę, lecz pies cofnął się o kilka kroków. Sisk

wetknął głowę ponad ramieniem Kemble'a i rozejrzał się po pokoju.

- Och, do diabła! - wykrzyknął. - Kem, on nie umarł, tylko urżnął się w

trupa!



246

Max ostrożnie podniósł się do pozycji śna czworaka". Czuł się tak, jakby

rzeczywiście go ktoś postrzelił. W końcu z trudem wstał i od razu tego po-

żałował, gdyż pokój zaczął się gwałtownie kołysać pod jego stopami.

Chwycił brzeg kominka i spojrzał na gości, którzy tymczasem weszli do

salonu. Sisk ryknął śmiechem.

- Na Boga! Nigdy bym się nie spodziewał, że zobaczę coś takiego! -

wykrztusił, zdejmując płaszcz. - Wielki de Rohan narąbany jak szewc! W coś ty

się tam zaplątał?

Max spojrzał na chwiejną podłogę. Stopy i kolana miał owinięte

wełnianym kocem Lucyfera, zaś jego własna peleryna leżała zmięta na ławce,

cała uwalana psią sierścią. Merda! Ostatnia rzecz, jaką pamiętał z poprzedniego wieczoru, to to, że nagle zrobiło się straszliwie zimno. Był przemarznięty i zbyt

pijany, aby rozpalić ogień. Z zakłopotaniem podrapał się po twarzy i przeczesał

palcami włosy.

Kemble ostrożnie podszedł bliżej.

- Czy ta bestia na pewno cię słucha? - spytał donośnie, omijając Lucyfera

R S

szerokim łukiem.

- Maurice dopiero co skończył te spodnie i nie chciałbym...

Max uniósł dłoń.

- Kemble! - wyjąkał grobowym głosem. - Ciszej! Na Boga, błagam cię!

Jak się tu dostaliście?

- Przeskoczyliśmy przez ogrodowy mur - wyznał Kem, rzucając Siskowi

swój płaszcz. - Ta hetera pani Frier nienawidzi gości o takiej porze, a ja nie

byłem w odpowiednim nastroju, by mi zamknęła drzwi przed nosem i zostawiła

na deszczu. A to jej spojrzenie! Może przyprawić człowieka o zawał. A

musieliśmy się z tobą natychmiast zobaczyć.

Max patrzył to na jednego, to na drugiego.

- Więc po prostu się tu włamałeś, Kem? - zapytał zimno. - Nie wiem

dlaczego, ale w moim mniemaniu to nieco przekracza granice przyjaźni.



247

Kemble wyprostował się na całą wysokość.

- No cóż, obawiałem się, że przekroczę raczej twojego trupa, de Rohan -

wycedził, wskazując wymownie na kominek. - Widzieliśmy, że leżysz na podło-

dze. Co mogliśmy sobie pomyśleć, jak sądzisz?

- Zgadza się. Poza tym pukaliśmy - dodał Sisk.

- Ale ty nawet nie drgnąłeś. Kemble zadarł nos.

- Więc wybacz nam to niemiłe najście, stary druhu. Następnym razem po

prostu cię tu zostawimy na pożarcie wilkom.

Max zasłonił oczy dłonią.

- Wilkom...?

Sisk zarechotał.

- Kiedy otworzyliśmy drzwi, bełkotałeś coś o wilkach.

Max z zażenowaniem odszedł od kominka.

- No cóż, zatem jesteście - powiedział, ostrożnie idąc ku małemu

stolikowi. - Dziękuję wam za troskę, choć była niepotrzebna. Usiądźcie.

Dlaczego przyszliście?

R S

Gdy mężczyźni podeszli do Maksa, Lucyfer zerwał się na równe nogi,

obnażył kły i warknął. Max wyszarpnął krzesło spod stołu. - Accuccia! - syknął

na psa. - Staa' fermo! Zawiedziony Lucyfer opadł całym ciężarem na swój koc i parsknął.

- Ile języków rozumie ta piekielna bestia? - zapytał Kem, podchodząc do

kredensu.

- Kilka włoskich dialektów, alzacki, niemiecki i nieco francuskiego -

mruknął Max. - A teraz odejdź od mojego kredensu!

- Na wszystkich bogów! Jest niezwykle utalentowany językowo - odparł

Kem, beznamiętnie wyciągając woreczek z kawą.

- O, tak. Rozumie też słowa: śzapchlony kundel" po turecku - dodał

radośnie Sisk.



248

- Oui? - Kem dyskretnie powąchał zawartość torebki i nasypał porcję

ziaren do młynka. - Skąd wiesz?

Sisk wydał z siebie jeden z popisowych piekielnych chichotów.

- Widziałem, jak odgryzł ucho jednemu przemytnikowi, który tak do

niego powiedział.

- Och, niegrzeczny piesek! - Kem zadrżał i zaczął energicznie mleć kawę.

- Masz cukier, Max?

- Dolna szafka po lewej - wybełkotał Max, spoglądając na Siska. - O co

chodzi? Znalazłeś tego przeklętego Francuza?

Sisk uśmiechnął się promiennie.

- Eversole spotkał się z nim w Calais. Jegomość twierdzi, że miesiąc temu

wyjechał na pogrzeb matki w Paryżu. Sprawdzimy to, rzecz jasna, lecz raczej

nie kłamał, zwłaszcza że był właśnie w drodze powrotnej do Londynu. Max

zaklął cicho.

- Skreśl go. Co jeszcze masz?

Kemble z donośnym stukotem postawił czajnik na piecu.

R S

- Jubilera! - zanucił, odwracając się ku nim z dłońmi złożonymi na piersi,

jak chórzysta. - Miller i Soames z Charles Street. Rozpoznali naszyjnik w stylu

Tudorów. - Podszedł do stołu i mijając Maksa, skrzywił się.

- O co chodzi? - spytał de Rohan.

- Śmierdzisz jak dawno niemyty pies, dodatkowo oblany obficie tanim

ginem. - Kemble odwrócił się z niesmakiem. - Poza tym w tak zmiętym i

brudnym stroju ciężko się myśli. Idź się umyć i przebrać. W tym czasie kawa

będzie już gotowa i będziemy mogli porozmawiać. - Okrążył stół, po-

wstrzymując uśmiech.

Stękając ciężko, Max wstał z krzesła.

Pół godziny później był już umyty, przebrany i opity mocną kawą.

Kemble jak zwykle miał rację. Max czuł się już niemal jak człowiek i powoli

zbliżał się do stanu trzeźwości. Kem narobił trochę zamieszania, poprawiając



249

mu kołnierzyk i wygładzając poły koszuli, lecz Max odegnał go niecierpliwym

gestem.

- Przestań mnie niańczyć i zacznij wreszcie mówić!

Historia Kema okazała się dość prosta. Kilka dyskretnych pytań

doprowadziło go do niewielkiego sklepu na Charles Street.

- Wieści rozpowszechniane wokół St. Giles głoszą, że pan Soames ma

dobrą rękę do podróbek - wyjaśnił Kemble. - Wziąłem ze sobą naszyjnik. Na

początku był trochę podejrzliwy, ale udało mi się go ułagodzić słodkimi

słówkami i wreszcie zapragnął mi zaimponować. - Zamilkł i niewinnie

zamrugał.

- Dalejże, Kem - popędził go Sisk. Kemble uśmiechnął się szeroko.

- Wtedy udałem się na Queen Square, wziąłem resztę biżuterii i starego,

dobrego Siska. Oczywiście na widok uroczej twarzy naszego policjanta chłopak

zaczął sypać.

- Sypać? - Max spojrzał na Siska. - A co dokładnie powiedział?

- Och, wiele rzeczy - mruknął Sisk. - Gdy tylko wyjaśniłem mu, że

R S

biżuterię znaleziono po śmierci szlachetnej damy. Użyłem kilku fachowych

terminów, jak śoszustwo" i śmorderstwo", i nie mieliśmy już z nim żadnych

kłopotów. Szybko wybrał ze szkatułki jeszcze dwie sztuki i stwierdził, że to jego

robota.

Sisk położył trzy klejnoty na stoliku: naszyjnik, broszkę z rubinem i

ciężką bransoletę. Max spojrzał na nie uważnie.

- Tylko tyle? Sisk kiwnął głową.

- Zgadza się. Mówił prawdę, był przerażony. Powiedział, że dwa lata

temu kilka razy odwiedziła go dama w czarnym welonie - powiedział, wręczając

Maksowi kartkę z kilkoma datami.

- Między lutym a kwietniem. Za każdym razem przynosiła coś do

podrobienia płaciła gotówką i zabierała obie sztuki.

Max pochylił się ku niemu.



250

- Czy to była lady Sands? Przychodziła sama? Sisk uśmiechnął się

dziwnie.

- Tak podejrzewałem, ale nie byłem pewny. Za pierwszym razem przyszła

z wysokim, eleganckim mężczyzną, który czekał na zewnątrz. Soames nie

widział jego twarzy. Następnym razem zostawiła za drzwiami dziewczynę.

Jubiler twierdzi, że była niska, pulchna i złotowłosa.

Max trzasnął pięścią w stół.

- Genevieve Durrett! Kemble kiwnął głową.

- To samo powiedział Sisk!

- To musiała być ona - stwierdził z emfazą policjant. - Zawsze miałem złe

przeczucia co do tego smakowitego kąska.

Max zerwał się na równe nogi.

- Kazaliście dorożkarzowi zaczekać? Sisk pociągnął go z powrotem na

krzesło.

- Już byłem na Princes Street, de Rohan - powiedział. - Genevieve

wyjechała do Cirencester w poszukiwaniu posady. Ma wrócić w niedzielę

R S

wieczorem, ale dla pewności wysłałem za nią mojego człowieka.

- Eversole'a?

Sisk pokręcił głową.

- Nie, Eversole postanowił jeszcze raz przejrzeć wszystkie akta sprawy.

- Przeklęta strata czasu - mruknął Max.

- Być może, ale nie wszyscy żyją w luksusie, jaki panuje w Whitehall, de

Rohan - odparł policjant ponuro.

Łomot w głowie Maksa znowu narastał.

- A co to, do diabła, miało oznaczać?

- Być może wyrafinowany sędzia może sobie pozwolić na to, by sprawa

ciągnęła się tygodniami, de Rohan - powiedział Sisk szyderczo. - Lecz my,

chłopaki z Queen Square, za cholerę nie możemy.



251

Wszyscy mają nas za bandę półgłówków, którzy nie dorastają do pięt

Tropicielom czy Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Lecz zapamiętaj moje

słowa, wcześniej czy później reforma Peela wejdzie w życie. I w ten lub inny

sposób zamierzam zacząć piąć się w górę.

- Więc pieprzyć to wszystko! - wybuchnął Max, z trzaskiem odstawiając

pustą filiżankę. - Nie wiedziałem, że dla ciebie to tylko kolejny krok w karierze!

Może szybko zbudujemy szafot i od razu w poniedziałek powiesimy Genevieve

Durrett? To dopiero ci się przysłuży!

- Sam się pieprz, de Rohan, przeklęty parweniuszu! - odpalił Sisk,

podrywając się z krzesła. - Może nie jestem takim elegancikiem jak ty, ale za to

potrafię być szczery.

- Dobrze, już dobrze, panowie! - uspokajał Kemble, z gracją napełniając

filiżanki. - Cóż za wulgarne słownictwo! Natychmiast się przeproście.

Max i Sisk spojrzeli na niego ze zdumieniem, lecz Kemble patrzył na nich

surowo. Sisk poddał się pierwszy.

- Cóż, de Rohan, on ma rację - przyznał, opadając z powrotem na krzesło.

R S

- Jestem wytrącony z równowagi, a ciebie boli głowa. Chciałem tylko zauważyć,

że nie minie już wiele czasu, zanim Peel odbierze nam tę sprawę i odda ją

tropicielom. To żadnemu z nas nie przyniesie nic dobrego, prawda?

Max mocno przycisnął palce do pulsujących skroni. Wolałby tańczyć

nago na środku Picadilly, niż oddać sprawę tropicielom. A w zeszłym tygodniu

Peel wzywał go do siebie aż dwa razy. Naciski ze strony ministerstwa wciąż

rosły. Och tak, śmietanka towarzyska potrzebowała jakiejś ofiary - najlepiej nie

spośród nich samych - żeby elita mogła spać spokojniej w swych ogromnych

łóżkach. Genevieve Durrett jest idealną kandydatką; nie znalazłby nikogo

lepszego niż służąca, w dodatku cudzoziemka. Oczywiście, Amerykanin czy

Francuz, mogliby się też nadać. No, i jest jeszcze Rutledge. Wypadł już poza

szerokie kręgi towarzystwa. Miał bogatego, poważanego brata, ale powiadano,



252

że nie są sobie zbyt bliscy. Być może brat z ulgą pozbyłby się czarnej owcy.

Max w końcu spojrzał na Siska.

- Masz rację - przyznał cicho. - Spróbuję zachowywać się przyzwoicie.

Jakieś wieści o pozostałych?

Sisk westchnął.

- Służba Bodleya nie puści pary z ust. Amerykański bankier twierdzi, że

był w Edynburgu w interesach - zdaje się, że jest zaangażowany w te no-

womodne banialuki o kolei żelaznej, wyobrażasz sobie! I oczywiście nie

możemy znaleźć Rutledge'a.

- Wysłałeś kogoś do Hampstead?

Sisk kiwnął głową.

- Owszem. Znalazłem jego wioskę - przyznał. - Ale starsza służąca

zeznała, że Rutledge nie pojawiał się w domu od ponad trzech tygodni i nie

miała pojęcia, gdzie można go znaleźć. Wydaje mi się to nieco podejrzane.

Dlaczego koleś zmywa się z miasta bezpośrednio po dokonaniu morderstwa?

Max westchnął z rezygnacją. R S

- Coś mi tu nie pasuje.

Kem włączył się nagle do dyskusji.

- Zostawcie na razie Rutledge'a - powiedział, machając dłonią nad

klejnotami. - Jedno mnie zastanawia: skoro wszystko w szkatułce jest fałszywe,

skąd wiemy, że zaginiony szafir Sandsów był prawdziwy?

Max przypomniał sobie słowa Cecilii.

- Był prawdziwy - odparł szybko. - Sands trzymał go w sejfie i dopiero

tuż przed sezonem wydobył go na światło dzienne.

Kemble kiwnął głową, jakby właśnie o to mu chodziło.

- Nie wydaje ci się zdumiewające, że złodziej wyciągnął jedyny

prawdziwy klejnot ze szkatułki pełnej fałszywek?

Max zaklął.



253

- Racja, Kem. Musiał wiedzieć, że reszta jest niewiele warta. Zostawił

wszystko... Ten fakt niepokoił mnie od samego początku.

- Skoro wiemy, że Julia nie była hazardzistką - mruknął Kem, w zadumie

stukając palcem w stolik - to zdaje się, że biżuterią spłacała dług, którego nie

mogła przedstawić lordowi Sandsowi ani jego przedstawicielowi. Trąci mi to

szantażem.

Sisk parsknął.

- A kto niby miałby ją szantażować? Przecież wszyscy wiedzieli, że

przyprawia mężowi rogi.

- Musiałoby chodzić o coś gorszego niż niewierność - powiedział chłodno

Max, wstając od stołu. Na przykład o aborcję - pomyślał. Jednak postanowił

jeszcze nie wspominać o podejrzeniach Graevesa. - Sisk, spotkajmy się w

poniedziałek o dziewiątej w kawiarni Coblesa. Musimy uciąć sobie pogawędkę

z panną Durrett. Może jednak nie będziemy musieli jej powiesić. Przynajmniej

na razie nie.

- Dopiero sobota - skrzywił się Kem, odsuwając z rozdrażnieniem

R S

filiżankę. - Przez całe dwa dni nie będziemy mieli ani odrobiny rozrywki?

- Och, mam przeczucie, że powinienem wpaść do Harry'ego Markham-

Sandsa - mruknął Max.

- Wątpię jednak, bym się przy tym rozerwał. Możesz wziąć kilka

błyskotek ze szkatułki, Kem, i rozwiesić je w swojej witrynie. Kto wie, co z tego

wyniknie? Sisk przysunął trzy klejnoty Maksowi.

- A ty możesz wziąć te. Max kiwnął głową.

- Tak. Jak tylko skończę z Sandsem, roześlę wezwania do dżentelmenów

z naszej listy podejrzanych. Do wszystkich. Może któryś z nich będzie potrafił

powiedzieć cokolwiek na temat tych trzech klejnotów albo nagła nerwowość

zdradzi, że wiedzą coś więcej.

- Powodzenia - burknął Sisk.



254

Znienacka rozległo się głośne stukanie do drzwi. Max otworzył i za

plecami pani Frier dostrzegł lokaja swej babki.

- Mam wiadomość od pani Vittorio - powiedział, omijając gospodynię i

wręczając mu zapieczętowaną kopertę. De Rohan westchnął głęboko i schował

list do kieszeni.



Przez następną godzinę rozsyłał listy do większości podejrzanych oprócz

Rutledge'a i sir Everarda Granta, który wciąż wypierał się znajomości z Julią.

Może i ryzykował, uświadamiając ich, że wie o fałszywej biżuterii, lecz z

drugiej strony to mogło sprowokować mordercę do ujawnienia się. Zrobiwszy

to, wyszedł na deszcz, złapał dorożkę i udał się do Harry'ego. Przyjechał o

godzinie, którą towarzystwo uznawało za wielce niestosowną, lecz lokaj nie

zawracał mu głowy narzekaniem, tylko od razu wprowadził go do salonu.

Niebawem pojawił się rumiany od snu Harry, w koszuli nocnej. Lokaj wniósł

parujący dzbanek z kawą.

Brat Cecilii był zaniedbany i wyglądał na chorego. Twarz miał opuchniętą

R S

i za długie, rozczochrane włosy. Jednak nie zdziwił się zupełnie na widok

Maksa. Mruknąwszy słowa powitania, spojrzał obojętnie na Lucyfera, jakby

ogromny czarny pies leżący na tureckim dywanie był czymś zgoła ocze-

kiwanym. Opadł ciężko na fotel i zaproponował kawę. Filiżanka zadzwoniła na

spodku, gdy podawał ją Maksowi. Wszystko to Max zauważał z rosnącym

niepokojem i z wdzięcznością wyciągnął rękę po filiżankę.

Upił spory łyk i w duchu podziękował Bogu. Jak większość pijaków,

Harry pił o poranku kawę tak mocną, że niemal można było się nią golić. Maksa

wciąż strasznie bolała głowa i miał wrażenie, że ktoś usiłuje wyłupić mu oczy

rozgrzanym pogrzebaczem. Wiedział jednak, że raczej przeżyje.

W końcu Harry zebrał się w sobie i gotowy na wszelkie złe wieści

spojrzał Maksowi w oczy.



255

- Lordzie Sands - zaczął Maximilian de Rohan grobowym głosem - sądzę,

że odgadł pan, iż przyszedłem porozmawiać o Genevieve Durrett.

Z twarzy Harry'ego natychmiast spełzły resztki koloru. W niedźwiedzim

uścisku skruszył pustą filiżankę.

- Och, Boże! - wykrzyknął, zrywając się na równe nogi i rzucając resztki

skorup na podłogę. - Och, Boże, dopomóż mi! Wiedziałem!

Max zastanowił się przez chwilę nad swym druzgocącym wpływem na

zastawę Harry'ego i również wstał, lecz hrabia biegł już przez pokój, zgniatając

resztki filiżanki pantoflami. Dotarł do okna i huknął pięścią w futrynę, aż

zadźwięczała szyba.

- Wiedziałem, że się domyślicie! - wykrzyknął zbolałym głosem. - Na

Boga, jakże się cieszę, że to już wypłynęło! Tak się cieszę!

Max podszedł do niego i chwycił go za nadgarstek, zanim hrabia zrobi

sobie krzywdę. Wtedy zorientował się, że Harry już krwawi.

- Co powiedziała? - zapytał, odwracając się od okna, nieświadom

zranienia. - O co mnie oskarża?

R S

Max wyjął chusteczkę z kieszeni i delikatnie wyciągnął okruch porcelany

wbity w dłoń Harry'ego. Hrabia stał niewzruszenie, klnąc tylko pod nosem.

- Dziwka! - warknął, gdy Max wydobywał kolejny odłamek. - Przeklęta

dziwka! Założę się, że to ona wciągnęła w to Genevieve. Powinienem był od

razu się tego domyślić. Niech mnie szlag trafi za tę głupotę!

Być może miało to związek ze słabym stanem jego umysłu, lecz Max

niczego nie zrozumiał. Nie był jednak na tyle głupi, by się do tego przyznać.

- Dlaczego uważa pan, że to ona wciągnęła Genevieve? - zapytał cicho,

zwijając chusteczkę w kulkę i zaciskając na niej dłoń Harry'ego. - Myślę, że

powinien mi pan wszystko powiedzieć.

Lord Sands kiwnął głową. Oczy błyszczały mu jak w gorączce.

- Sądzę, że chciała mnie przyłapać - szepnął, tarmosząc bezwiednie

wystający róg chusteczki.



256

- Wyśmiać mnie. Udowodnić mi, że nie jestem wcale lepszy od niej. A to

dlatego, że tamtej nocy widziałem ją w powozie, rozumie pan?

Max próbował zaprowadzić go z powrotem do krzesła, lecz Sands nawet

nie drgnął.

- Mówi pan o lady Sands? - zaryzykował pytanie, gdy Harry nagle zaczął

przemierzać pokój.

- Sądzi pan, że chciała pana przyłapać?

O czym, do diaska, on gada? Harry odwrócił się i spojrzał na niego,

mrużąc oczy.

- Och, tak - syknął. - Miałem mnóstwo czasu, by to przemyśleć, de

Rohan. Wiesz, jak to jest mieszkać w domu pogrążonym w żałobie? Przeklęta

pustka! A Genevieve gdy tylko mnie zobaczy, ucieka w popłochu. Prędzej by

umarła, niż dzieliła teraz ze mną łoże.

Dzieliła loże?

Nagle prawda - a przynajmniej jej część - objawiła się Maksowi całkiem

jasno.

R S

- Genevieve Durrett była z panem w łóżku tej nocy, gdy zginęła lady

Sands, nieprawdaż?

Harry wreszcie przestał krążyć i opadł na fotel.

- Och, niech mnie diabli porwą, jeśli to nie wygląda coraz gorzej -

zaszlochał, kryjąc twarz w dłoniach. - Ale ja tylko wziąłem sobie dziewczynę do

łóżka, de Rohan. Z pewnością zaś nie udusiłem mojej żony. Być może ona ją

przysłała, by nas potem przyłapać. Nie wiem tego. Nie przyszła przecież. A ja

jej nie zabiłem.

Max zaczynał mu wierzyć, choć od dawna czuł, że lord Sands coś przed

nim ukrywa.

- Czy pański związek z pokojówką żony - zapytał cicho - trwał od dawna?

- Na Boga, nie! - powiedział hrabia z obrzydzeniem. - Jeśli to właśnie

próbuje panu wmówić, to kłamie. Tamtego wieczoru musiałem okropnie wy-



257

glądać, a dziewczyna właściwie rzuciła się na mnie. Jaki mężczyzna na moim

miejscu - upokorzony i zawstydzony przez Julię - odmówiłby jej?

Istnieją i tacy, pomyślał de Rohan. Jednak znał świat na tyle, iż wiedział,

że kobiety nie sypiają z mężczyznami wyłącznie z litości.

- Niezręcznie mi o to pytać, lordzie Sands - odezwał się cicho - ale, gdy

mówi pan, że Genevieve Durrett rzuciła się na pana, to co dokładnie ma pan na

myśli?

Harry wzruszył ramionami, nie podnosząc wzroku.

- Gdy Julia wróciła do domu, Genevieve zastukała do drzwi mojej

sypialni - wymamrotał, patrząc na dywan. - Wydało mi się to podejrzane, bo

zapytała mnie o coś tak głupiego, że nawet już nie pamiętam o co. Potem

zaczęła bawić się włosami i poprawiać mi koszulę nocną. Cofnąłem się i po-

wiedziałem jej, że nie potrzebuję pomocy.

- I co wtedy? - zachęcił Max. Harry przełknął ślinę.

- Spojrzała na mnie, puściła oko i stwierdziła, że mogłaby wyświadczyć

mi pewną przysługę. Wyświadczę panu rozkoszną przysługę, monsieur, tak

R S

powiedziała, z tym swoim uroczym akcentem. - Harry spojrzał w oczy Maksa. -

To była istna tortura, de Rohan - szepnął. - Nie mam żadnej kochanki, a nie

odważałem się sypiać z własną żoną, bo bałem się, że zajdzie w ciążę, a ja nigdy

nie będę wiedział, czy dziecko jest moje.

Max z wysiłkiem zadał kolejne pytanie:

- Lordzie Sands, czy kiedykolwiek... - Głos mu zadrżał. - Czy pańska

żona kiedykolwiek była w ciąży?

Harry smutno pokręcił głową.

- Nie. Dużo o tym rozmyślałem i doszedłem do wniosku, że jest

bezpłodna. Powiadają, że wiele kobiet ma jałowe łona - powiedział pełnym cier-

pienia głosem.



258

Niewiele osób potrafi udawać tak głębokie uczucia, a Harry z pewnością

nie był jednym z nich. Hrabia nie znał tajemnych grzechów swej żony, teraz zaś

odpowiadała za nie wyłącznie przed Bogiem.

- Bardzo mi przykro, lordzie Sands.

Zaciskając dłoń na chusteczce, Harry bezradnie wzruszył ramionami.

- Tej nocy, gdy zamordowano moją żonę, spałem z jej pokojówką -

powiedział cicho. - Zdaję sobie sprawę z tego, jak to wygląda.

Max powoli podniósł się z fotela. On także wiedział, jak to wygląda.

Zaczęła go ogarniać czarna rozpacz i obezwładniająca pokusa ucieczki z tego

pokoju, z tego domu i od własnego życia. Był już zmęczony. Piekielnie

zmęczony złem i nieczystością, które stanowiły kwintesencję jego pracy. Nie

miał już pewności, dlaczego tak się przejmuje tą zbrodnią i w ogóle każdym

przestępstwem.

Po raz pierwszy w życiu miał przemożną ochotę rzucić to wszystko w

diabły. Ukryte głęboko w jego sercu delikatne, subtelne uczucia załamały się

pod ciężarem ohydy świata i Max chciał już tylko iść do domu. Och, było o

R S

wiele gorzej. Chciał iść do domu i znaleźć w nim kogoś. Kogoś szczerego i

czystego. Kogoś, kto pozwoli mu na nowo poczuć się czystym i napełni go

nadzieją.

- Dio mio - wyszeptał bezgłośnie.

Nie zawahałby się przed wypiciem kolejnej butli tej trutki na szczury, by

zagłuszyć w sobie tęsknotę. Musi koniecznie wziąć się w garść. Musi gdzieś iść.

Maria wzywała go na Wellclose Street, donosząc, że Nonna Sofia się

przeziębiła. Niech Bóg ma ją w swojej opiece. Oby nie wyniknęło z tego coś

gorszego.

Czując kompletny zamęt w głowie, Max poklepał Harry'ego po ramieniu.

- Przyjdę w poniedziałek rano, by zamienić słowo z panną Durrett -

powiedział cicho. - Chciałbym jednak, by wraz z siostrą wyjechał pan z miasta.



259

Zatrzymajcie się w Holly Hill albo w posiadłości Delacourta w Derbyshire.

Proszę mi to obiecać. Harry słabo pokiwał głową.

- Spróbuję.

Max odetchnął z ulgą.

- Dobrze. Tymczasem proszę się nie niepokoić. Zrobię wszystko, co w

mojej mocy. - Ton jego głosu złagodniał. - Zadzwońmy po służbę, niech ktoś

opatrzy panu dłoń.

Harry bez słów kiwnął głową.



Zostawiwszy Harry'ego, Max przedarł się przez strugi ulewnego deszczu i

wsiadł do czekającej dorożki. Natychmiast ruszył do domu babki, który zdawał

się bardziej mroczny i ponury niż zwykle. Max miał nadzieję, że to tylko

kwestia pogody. Otworzył drzwi własnym kluczem i szybko minął biura, by nie

narazić się na kolejne niedorzeczne błagania Trumbulla. Obawiał się, że w tym

stanie może łatwo dać się sprowokować do zrobienia czegoś, czego potem

będzie długo żałował. Na przykład powiesi swój płaszcz i kapelusz na wieszaku

R S

w biurze i weźmie się do roboty.

Wszedłszy na górę, odkrył, że babka nie jest obłożnie chora, jak

zasugerowała Maria. Leżała jednak na wyściełanym szezlongu wstawionym do

jej prywatnego salonu. Max od razu zaczął podejrzewać, że Sofia tylko udaje,

żeby osiągnąć jakiś swój cel, i zadrżał na tę myśl; jednak stwierdził, że babka

naprawdę nie wygląda najlepiej. Był szczerze zdumiony niepokojem, który

natychmiast wkradł się w jego serce na widok jej ziemistej cery i kruchego ciała.

Dłonie miała złożone na piersi, na podobieństwo zwłok leżących w trumnie.

Uklęknął przy szezlongu i delikatnie ujął jej szczupłą dłoń.

- Nonna - szepnął. - Nonna, come ti senti*? Powoli uniosła

półprzezroczyste powieki i spojrzała na niego niepewnie.



* Come ti senti? (wł.) - jak się czujesz?



260

- Och, Max! - zaskrzeczała cicho. - Och, Max, tresoro mio, jestem taka

słaba. Słaba i skostniała. Ach, zdaje mi się, że zamarza mi serce.

- Ciiiicho, Nonna, musisz odpoczywać. Zawołam doktora. - Max pochylił

się nad szezlongiem, żeby lepiej okryć ją wełnianym kocem, lecz powstrzymała

go hipnotycznie powolnym gestem, wskazując drżącym palcem w stronę

kominka.

- Per favore, caro mio, daj mi najpierw mój szal. Zamarzam na śmierć.

Czując niepowstrzymaną falę strachu, Max poderwał się, żeby spełnić jej

prośbę. Niepewnie chwycił szal z jasnobłękitnej wełny, który w niczym nie

przypominał strojów, jakie babka nosiła do tej pory. A jednak wyglądał dziwnie

znajomo. I, na Boga, pachniał równie znajomo.

Nie podnosząc głowy, signora przytaknęła słabo:

- Si, caro mio, leży na krześle.

Max ponownie przyklęknął obok szezlonga i chciał okryć szalem wątle

ramiona babki. Jednak Sofia również zdawała się zdumiona i spojrzała na niego

pytającym wzrokiem, odpychając szal. R S

- Nie, Maximilian - powiedziała, lekko gładząc delikatny materiał. - To

nie mój. Skąd się tu wziął?

Skąd się tu wziął?

Max poczuł, że to wszystko zaczyna przerastać jego wytrzymałość. Babka

zna odpowiedź na własne pytanie. On również je zna. Wciąż klęcząc na

dywanie, nie mógł powstrzymać cichego szlochu, który wyrwał mu się z piersi.

Zanurzył twarz w błękitny kaszmir i głęboko odetchnął zapachem bzu i

kobiecego ciała. Zdawało mu się, że to czysta esencja dobroci i męstwa.

Nagle wizyta u Harry'ego, ohyda i brutalność jego pracy, niekończąca się

pustka życia, przygniotły go z całą mocą. Pochylił się pod ciężarem miażdżącej

rozpaczy, samotności i poczucia straty.

- Maximilian - odezwała się cichutko Sofia, delikatnie głaszcząc jego

ramię. - Och, Maximilian.



261

Rozdział 14



Jakkolwiek nieistotne mogą się wydawać pełne

łagodności maniery, mają one kluczowe

znaczenie dla osiągnięcia przyjemnego życia;

szczególnie w kontaktach z kobietami.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Gdzieś w połowie kolejnego wstrętnego snu Catherine obudził stukot

deszczu o parapet. Hałas wzmagał się, aż szyby zaczęły dzwonić. Czując nara-

stającą frustrację, odwróciła się i zaczęła tłuc pięściami w poduszkę. Wiedziała,

że to nic nie da. Od tygodni próbowała sztuczki z boksowaniem pościeli, choć

jej bezsenność nie miała nic wspólnego z kształtem poduszki. Wzdychając

rozpaczliwie, zapaliła lampę i wzięła ze stolika The female speaker. Jeśli nudna R S

staromodna literatura jej nie uśpi, to już nic nie będzie w stanie dokonać tej

sztuki.

Nocne niebo przeszył głęboki pomruk grzmotu. Catherine odrzuciła

kołdrę, założyła pantofle i szlafrok. Nienawidziła burzy, a jeszcze bardziej

nienawidziła mgły, która po niej przyjdzie. To zawsze wywoływało

wspomnienia o Willu. Lecz... Och! Nie będzie o tym myślała. Skoro nie może

czytać, trzeba się rozejrzeć za haftem, który ostatnio usiłowała skończyć. Po

chwili grzmot rozległ się znacznie bliżej i coś zaczęło przyciągać ją do okna,

które z pewnością było najmniej bezpiecznym miejscem.

Tej nocy miało się okazać szczególnie niebezpiecznym. Catherine

odsunęła zasłonę i odskoczyła od szyby, wstrzymując oddech. W strugach wody



262

i w świetle lampy na rogu ulicy stał mężczyzna; ramiona miał przygarbione, w

jednej dłoni gniótł przemoczony kapelusz.

W tym momencie, jakby jego oczy były przyciągane przez tę samą

niewyjaśnioną siłę, która Cat przywiodła do okna, Max spojrzał na Catherine.

Nie mógł w żaden sposób wiedzieć, który pokój do niej należy. Nie mógł jej

także widzieć przez strugi deszczu i mrok. Jednak Catherine doskonale wyczuła

jego ciche błaganie, zupełnie jakby wykrzyczał je na cały głos.

Och, Boże. Zaciskając mocno powieki, Cat zasunęła ciężką kotarę. Co on

tu robi? Co chce osiągnąć, patrząc na nią tak... rozpaczliwie? Nie zamierzała nic

robić. Nic! Lecz przecież chciała, żeby odłożył na bok swoją dumę i do niej

przyszedł. Ogarnięta nagłym impulsem wybiegła z pokoju, chwytając po drodze

pelerynę. Przy drzwiach wyjściowych zatrzymała się tylko, by się nią owinąć i

wyjąć parasol ze stojaka. Jak ogarnięta szaleństwem wybiegła na deszcz.

Ulica była zupełnie pusta, strugi deszczu lodowate. Dobiegła do niego

dosłownie w kilka chwil; pantofle natychmiast przemokły do suchej nitki.

- Max! - krzyknęła, chowając go pod parasolem. - Co, do licha? Chcesz

R S

się rozchorować?

Przez chwilę nie odpowiadał. Wśród mroku zimnej nocy wątłe

schronienie pod parasolem chłostanym przez deszcz dało im złudzenie

intymności. Krople stukały w napięty materiał, kaskada wody przelewała się

przez brzeg parasola. Max wpił w nią wzrok; jego twarde, czarne oczy

znienacka stały się łagodne. Jakby wreszcie się poddał.

- Catherine, ja chciałem... - zaczął niepewnie. - Pies chciał... chciał na

spacer.

Cat rozejrzała się ze zdumieniem.

- Max - powiedziała cicho - jesteś jakieś dziesięć kilometrów od domu.

Nie ma z tobą psa.



263

- Zapomniałem go zabrać - przyznał, spuszczając wzrok. - Został u mojej

babki. Moja laska, mój parasol... Ja... ich też zapomniałem. Chciałem... sam nie

wiem.

Zachowywał się naprawdę dziwnie. Kręcąc z niedowierzaniem głową,

Catherine wzięła go pod rękę.

- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała, przeprowadzając go przez ulicę.

- Jakże ja wyglądam, stojąc na ulicy w koszuli nocnej? A ty, Max? Obydwoje

jesteśmy wariatami...

Poczuła, jak Max sztywnieje.

- Dokąd idziemy?

- Do domu - popchnęła go przez drzwi. - Napić się brandy. I nie próbuj

zgrywać twardziela, Max, bo obydwoje umrzemy na grypę!

Ku jej zdumieniu wszedł bez oporów do środka i pozwolił sobie zdjąć

ociekający wodą płaszcz. Jednak kapelusz nadawał się tylko do wyrzucenia. Był

przemoczony i okropnie zniekształcony. Odebrała mu go i zamierzała rzucić na

stolik w holu, lecz coś z niego wypadło na podłogę. Catherine spojrzała na swój

R S

ulubiony błękitny szal, leżący w kałuży u jej stóp.

- Wybiegłem, trzymając go w dłoniach - powiedział, schylając się po szal.

- Zaczynał moknąć, a nie mieścił mi się do żadnej kieszeni.

Mówił od rzeczy, lecz Catherine nie miała serca go ofuknąć.

- Rozumiem - powiedziała łagodnie, zastanawiając się, dlaczego po prostu

nie założył go na szyję, pod płaszcz. - Więc wcisnąłeś go do kapelusza, żeby nie

przemókł? To bardzo miło z twojej strony, Max. Lecz ten szal nie rozgrzeje

mego serca, jeśli umrzesz na grypę.

Patrzył na nią bez mrugnięcia okiem, lecz nie odpowiedział.

Catherine powiesiła swoją pelerynę i szal na słupku schodów i ruszyła do

salonu. Zrzuciła przemoczone pantofle, zapaliła lampę i rozpaliła ogień. Przez

cały ten czas Max stał nieruchomo, wodząc za nią wzrokiem. Wstała od

kominka i ogarnęła spojrzeniem jego postać - imponujący wzrost, lekko



264

zgarbione ramiona, zaś gdy spojrzała mu w oczy, w jej piersi zadrżało coś

dzikiego i podniecającego, jakby ćma trzepotała tuż nad sercem. Słodki Boże,

jakiż on jest przystojny! Wyglądał jednak żałośnie - twarz miał znużoną, długie

czarne włosy przykleiły mu się do głowy i policzków, podkreślając wyraziste

kości.

Nalała koniak do dwóch szklanek, zastanawiając się, jak długo szedł w

mroku i deszczu. Chyba nie aż z Wellclose Square? Przemókł w każdym razie

na wylot.

- Och, Max - powiedziała w końcu, przesuwając dłonią po mokrym

rękawie marynarki.

Delikatnie odsunął się od jej ręki i Catherine potrząsnęła głową.

- Daj mi tylko marynarkę - nalegała, usiłując stłumić falę troski i czułości.

- Kamizelkę też. Tak, tak, zdejmij je. I postaw buty przy ogniu.

Lecz, gdy rozwieszała jego rzeczy na krzesłach, Max chwycił ją za

nadgarstek i niezbyt delikatnie do siebie przyciągnął.

- Dlaczego to robisz? - wychrypiał. Catherine uniosła brwi.

R S

- Nie chcę, żebyś się rozchorował. Twarz mu złagodniała.

- Nie o to pytałem - powiedział cicho. - Dlaczego sprawiasz, że...

doprowadzasz mnie... och, Catherine. Ja sam już nie wiem. Nie powinienem tu

być. Jest późno. Twoja służba... Na Boga, twoja reputacja...

- Nie przejmuj się służbą, Max. - Jej głos był spokojny. - Pracują dla

mojego brata. Jestem niezależną wdową i mogę robić, co mi się podoba.

Puścił jej rękę i zaczął krążyć po salonie, jak zwierzę zamknięte w klatce.

Właściwie zawsze się tak zachowywał. Catherine znała Maksa de Rohana już na

tyle dobrze, by wiedzieć, że jego życie toczy się na ulicach i w obrębie murów

czuje się nieswojo.

- Max - zapytała cicho - dlaczego przyszedłeś? Stanął przy pianinie i

niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w klawisze. Dotknął jednego z nich i

echo wysokiego, pełnego melancholii dźwięku rozbrzmiało w całym pokoju.



265

- Nie wiem - odparł łagodnie. - Musiałem przyjść. Tęsknię za tobą.

Nagle Catherine rozpoznała to dziwne, drżące uczucie trzepoczące w

piersi. Znała jego nazwę, lecz prawda wcale jej nie uradowała. Kochała go.

Kochała go tak, jak jeszcze nigdy wcześniej nikogo, nawet męża. Niech będzie

przeklęta Sofia Castelli! To ona zaszczepiła w jej głowie takie myśli.

Niezależnie od zapewnień jego babki, Catherine wcale nie była pewna, czy Max

kiedykolwiek pozwoli sobie ją pokochać. Podeszła do niego i tym razem się nie

odsunął.

- Sądzę, że wiesz, dlaczego tu jesteś, Max - stwierdziła, patrząc mu w

oczy. - Oboje wiemy. Roześmiał się gorzko.

- Zaczynam sądzić, że nic już nie wiem, Catherine. Przez całe życie nie

czułem się tak rozdarty.

Lekko ujęła go pod rękę i odwróciła ku sobie.

- Wydaje mi się - szepnęła - że powinniśmy po prostu zaakceptować to,

co dzieje się między nami, Max. Nazwij to, jak zechcesz - namiętnością czy

obsesją - nie obchodzi mnie to, ale to naprawdę istnieje. I może powinieneś

R S

przestać z tym walczyć.

Delikatnie pogłaskał ją po policzku.

- Catherine - powiedział głosem drżącym z bólu. - W moim życiu nie ma

dla ciebie miejsca. Nie w tym życiu, jakie teraz wiodę. Zasługujesz... na coś o

wiele lepszego. Ja nie mogę się zmienić. Muszę robić to, co robię.

- Czy prosiłam o miejsce w twoim życiu, Max? - zapytała, odwracając

głowę i całując jego dłoń.

- Czy prosiłam, byś porzucił to, w co wierzysz? Kimże bym była, gdybym

tego od ciebie oczekiwała?

Przesunął drugą dłoń wzdłuż jej ramienia i wplótł palce we włosy, które

okrywały jej plecy aż do talii.

- O czym ty mówisz, Catherine? - zapytał z wysiłkiem.

Wciąż patrzyła mu w oczy.



266

- Że cię szanuję - szepnęła. - I że cię pragnę, Max, tu i teraz. Nie miałam

wiele szczęścia, wierząc, że coś może trwać na zawsze.

Powoli ujął jej twarz w obie dłonie i pochylił głowę. Patrzył na nią

oczami ciepłymi jak brandy i ciemnymi jak grzech. Catherine zadrżała i wspięła

się na palce. Tym razem w jego dotyku nie było ognia, lecz powolny, wciąż

rosnący żar i obietnica. Pocałował kącik jej oka, brew i policzek. W końcu

dotknął ustami jej warg.

Oddala mu pocałunek, rozchylając usta i zarzucając mu ręce na szyję.

- Max - szepnęła. - Jesteś zmarznięty. Ja czuję się taka samotna. Proszę,

chodź ze mną na górę.

Jej słowa wznieciły nagły ogień, Max pocałował ją gorąco i namiętnie.

Ach, tego właśnie pragnęła. Powinna była wyrzucić go z domu. Nie pozwolić

mu znowu jej skrzywdzić. Zamiast tego jęknęła głucho i wbiła palce w jego

ciało.

W odpowiedzi Max pogłębił pocałunek, wsuwając w nią język i

przygryzając wargi. Nigdy wcześniej Catherine nie była pieszczona z taką

R S

wprawą i pewnością. Serce jej załomotało, gdy przycisnął do niej swe smukłe

ciało i trzymał ją mocno w ramionach. Salon i deszcz za oknami zniknęły z jej

świadomości. Zachłanne palce Cat szarpały poły jego koszuli, wyciągając je zza

paska spodni. Wsunęła dłonie pod wilgotny len. Chciała poczuć żar jego skóry,

gładkie ciało i twarde mięśnie. Chciała kochać się z nim i stopić w jedno. Z nim

i z nikim innym, niech Bóg jej dopomoże. Oderwała od niego usta i szepnęła

tylko jedno słowo:

- Proszę...

- O co prosisz? - wydyszał Max. - Powiedz to, Catherine, ale musisz być

pewna. Tym razem może nie być już odwrotu. Za bardzo cię pragnę.

- Proszę, kochaj mnie, Max - błagała. - Jestem już taka zmęczona

pożądaniem. Kochaj mnie. Jeszcze tylko raz. I może to wystarczy. Może bę-

dziemy mogli o sobie zapomnieć.



267

Zaczął rozwiązywać tasiemki jej szlafroka.

- Tak się nie stanie, Catherine - ostrzegł, całując z zapamiętaniem jej

szyję. - Ja ciebie nie zapomnę.

W jego głosie drżała nuta poddania się i wielkie pragnienie. Szybko

wspięli się na schody i dotarli do jej sypialni. Catherine otworzyła drzwi. Poru-

szali się niemal jak w tańcu, krążąc wokół siebie, całując się, pieszcząc i

zdejmując kolejne ubrania. Pokój wirował wokół nich, wypełniony przytłumio-

nym światłem. Zdjął koszulę z jej ramion, odsłaniając piersi. Poczuła żar jego

dotyku i zakręciło jej się w głowie. Nagle zderzyli się z łóżkiem, chwytając się

kolumny podtrzymującej baldachim i całując; Catherine rozpięła mu spodnie.

Max oparł ją o kolumnę i mocno pocałował w usta, przyciskając jej głowę do

rzeźbionego drewna. Takie oczy, pomyślała Catherine, mogą doprowadzić

kobietę do szaleństwa. Czy to, co robi teraz, jest szalone? Nie dbała o to. Jego

dotyk stał się zbyt gorący, zbyt natarczywy i nie byłaby w stanie powściągnąć

pragnienia. Podniosła jego koszulę i Max zdjął ją przez głowę.

- Czy jesteś wdową, czy nie - powiedział, głaszcząc jej talię - twój brat

R S

może mnie za to zabić.

- On nigdy się nie dowie - przyrzekła. - Obiecuję, Max. Dotknij mnie.

Och, tak. Właśnie tak.

Zsunął koszulę nocną przez biodra Catherine na podłogę. Jęknął głucho i

zrzucił spodnie. Pocałował jej szyję i zsuwał się coraz niżej, aż objął gorącymi

ustami brodawkę. Pieścił ją przez długie minuty, najpierw ssąc delikatnie, potem

coraz mocniej, wreszcie lekko przygryzając zębami. Catherine jęczała z

pożądania, Max zaś opadł na jedno kolano i pieścił ją dalej w postawie pełnej

czci.

Położył dłonie na jej brzuchu i popchnął ją, aż ciepłe, lecz twarde

rzeźbione ozdoby kolumny wpiły się w jej ciało, wywołując odczucie na granicy

rozkoszy i bólu. Rozsunął łagodnie jej nogi i zaczął lizać wewnętrzną stronę jej

ud. Catherine zdusiła krzyk.



268

Och, co za rozkosz! Zawsze wiedziała, że Max może to zrobić - wywołać

w niej dzikość i pożądanie - choć właściwie nie wiedziała, na czym one

polegają. Lecz pragnęła tego, pragnęła zapomnieć przy nim o zdrowym

rozsądku i doświadczyć nieznanych emocji. Język Maksa zagłębiał się w zaka-

marki jej ciała, pieszcząc nabrzmiały pączek kobiecości, smakując ją i drażniąc,

aż zaczęły drżeć jej kolana, zaś źródło pulsowania przeniosło się z serca

pomiędzy uda.

- Och, Boże - wydyszała. - Och, Max. Weź mnie do łóżka. Pragnę cię.

Wejdź we mnie. Proszę...

Wsunęła palce w jego włosy i odepchnęła go od siebie. Wstając, całował

delikatnie jej brzuch i piersi. Catherine zdołała odsunąć kołdrę i pociągnąć go ze

sobą na materac. Jej pragnienie było pierwotne, prawie zwierzęce; nigdy

wcześniej nie czuła czegoś takiego. Pragnęła poczuć na sobie jego ciężar i

ciepło, chciała poczuć mocne pchnięcia jego męskości.

Emanował męską gracją i energią, a trzymał je obie na uwięzi swą silną

wolą. Max wyglądał zupełnie naturalnie i swobodnie z wzwiedzioną męskością,

R S

unoszącą się spośród kruczoczarnych kręconych włosów. I słusznie. Nigdy

wcześniej nie widziała nic równie oszałamiającego. Max jest szczupły i

muskularny, jego tors masywny, pokryty delikatnymi czarnymi włosami, uda

ma umięśnione. Na litość boską, Will... no cóż, wyglądał zupełnie inaczej.

Przygryzła wargę i usiłowała odepchnąć od siebie tę myśl. Cat dobrze wiedziała,

że porównania są nieuczciwe, lecz wiedziała tak niewiele o mężczyznach... Max

złapał ją za ramiona i położył się na niej, silnym udem rozsuwając jej nogi.

Popatrzył jej prosto w oczy. Jak na kobietę już raz zamężną, Catherine

czuła się zdumiewająco niedoświadczona. Powoli przesunęła dłoń po jego torsie

i brzuchu, i oplotła palcami twardą męskość. Max syknął i zamknął oczy.

- Ach, Catherine! - szepnął chropowatym głosem.

- Czy... nie powinnam? - zaniepokoiła się.



269

- Powinnaś - jęknął, wtulając twarz w jej ramię. - Dotykaj mnie, kochana.

Dotykaj mnie, aż umrę z rozkoszy.

Catherine przesunęła dłonią w górę i w dół, zachwycając się

jedwabistością i żarem.

- Chcę cię mieć w sobie - szepnęła. - Pokaż mi, Max. Pokaż, co mam

robić. Minęło już kilka okropnych tygodni. Prawdopodobnie zapomniałam, jak...

Roześmiał się, a może załkał; czuła jego gorący i wilgotny oddech na

szyi.

- Czarownico! - wydyszał. - Nie zapomniałaś niczego!

Podniósł się i uklęknął nad nią. Wsunął palce w jej włosy i przytrzymał

głowę przy kolejnym pocałunku - dzikim i pożądliwym. Ruchem pełnym czci

położył dłoń na jej łonie, rozchylił je i wsunął palec w wilgotne, gorące wnętrze.

- Catherine, mimo że uważaliśmy... czy wzięłaś pod uwagę, że... że

możesz stać się brzemienna? Może nawet już nosisz moje dziecko?

Chwiejąc się na krawędzi szaleństwa, Catherine pomyślała, że Max nie

zniesie prawdy, którą zaraz usłyszy. R S

- Nie! - wykrzyknęła rozpaczliwie. - Och, bardzo bym tego chciała, Max!

Ale nie mogę.

Wciąż pieszcząc ją palcami, odchylił do tyłu głowę.

- Catherine, nie możesz być tego pewna - wychrypiał, spoglądając na

sufit. - Chciałbym, żebyś mi coś obiecała.

- Zgoda - jęknęła. - Obiecam ci, cokolwiek tylko chcesz.

Spojrzał jej głęboko w oczy, jakby chciał podporządkować ją swej woli.

- Obiecaj mi siebie - powiedział cicho. - Niech Bóg nas ustrzeże przed

dzieckiem, lecz jeśli staniesz się brzemienna, to mimo wszelkich oporów

obiecaj, że zostaniesz moją żoną. Przysięgnij!

- Przysięgam - powiedziała z pewnością. - Przysięgam.



270

Max delikatnie rozsunął płatki jej kobiecości. Catherine podciągnęła

kolana, oparła stopy na jego biodrach i odrzuciła do tyłu głowę, nie mogąc się

już doczekać nadchodzącej ekstazy.

Max wszedł powoli w jej ciasne wnętrze. Pochylił się, pocałował ją

głęboko i poczuł, że jej tęsknota wychodzi naprzeciw jego pragnieniu, gdy

zaczęła unosić biodra i spotykać się z nim w pół drogi każdego pchnięcia.

Wchodził w nią w milczeniu, raz po raz zagłębiając się w jej ciało, aż zrosiły go

kropelki potu. Skóra na udach Catherine stała się lekko wilgotna. Poczuł, że jest

na granicy spełnienia.

Nabrał głęboko powietrza i usiłował zachować kontrolę. Nie był przecież

żółtodziobem. Nie może teraz skończyć. Zamierzał posiąść ją powoli, by pławić

się z nią w jeszcze większej rozkoszy. Bo być może Catherine mówiła serio.

śJeszcze tylko raz". I nagle poczuł, że słowa Cat przejmują go lękiem.

- Teraz ty, Catherine - szepnął, podnosząc ją i przetaczając się na plecy. -

Usiądź na mnie, kochana.

Długie włosy koloru mahoniu spłynęły Cat na plecy i piersi. Mocno

R S

ścisnęła go jasnymi udami, by złapać równowagę.

- Och! - krzyknęła cicho, wbijając palce w jego tors.

Max chwycił jej krągłe pośladki i lekko ją uniósł.

- Och! - jęknęła znowu. Wsparła się mocno na kolanach i zaczęła

poruszać się na nim z instynktowną gracją.

Uniósł biodra, wbijając się w nią głęboko. Jego ciało zaczęło drżeć, zbyt

szybko. Usiłował zebrać myśli i odzyskać kontrolę. Szeptała bezwiednie jego

imię i zaczęła się pieścić, błądząc dłońmi po brzuchu i piersiach, jęcząc głośno,

gdy jej zwinne palce dotarły do kobiecości; Max miał wrażenie, że mógłby

umrzeć, patrząc na nią.

Catherine jęknęła rozdzierająco i był to dźwięk czystej rozkoszy. Ten

widok przełamał coś w Maksie. Jęknął głucho, poderwał się z materaca, owinął

włosy Catherine wokół nadgarstka i odchylił jej głowę, obnażając delikatną



271

skórę szyi. Ugryzł ją, jak zrobiłby to leśny drapieżnik swojej samicy,

przytrzymał jej ciało i wdzierał się w nie z furią, słuchając jej jęków.

W mroku nocy ich spocone ciała poruszały się w tym samym rytmie.

Pragnienie i żądza zlały się w jedno i poraziły ich jak błyskawica. Max stracił

kontakt z rzeczywistością i był świadomy wyłącznie własnego pożądania.

Catherine załkała; jej ciasne wnętrze pieściło go konwulsyjnie, wciągając w swą

mroczną głębię. Tym razem nie było odwrotu. Musiał osiągnąć szczyt w jej

ciele. Poczuł, że eksploduje, z każdym jej ruchem wznosząc się na wyższy

poziom ekstazy.

Catherine opadła na niego i razem potoczyli się na materac. Przez długą

chwilę drżeli, spleceni w uścisku, aż do momentu, gdy lampa zamigotała ostatni

raz i zgasła.

- Och, Max - wymruczała Cat przy jego szyi. - Och, mój kochany. Teraz

dopiero mamy prawdziwe kłopoty. Raz z pewnością mi nie wystarczy.

Wciąż uwięziony w jej ciele, słuchał, jak jej niespokojny oddech cichnie

powoli, aż zapadła w sen. Jednak on nie mógł zasnąć. Prawdziwe kłopoty? Ha!

R S

To było zbyt delikatne stwierdzenie na określenie sytuacji, w której się znalazł.

Jego ciało odprężyło się, lecz w głowie miał zamęt. Objął Catherine ramionami i

przytulił ją do siebie, wiedząc doskonale, że jego życie zmieniło się raz na

zawsze.





272

Rozdział 15



Nigdy nie dopuszczaj do głośnej,

gwałtownej kłótni.

Rana postrzałowa goi się szybciej

niż zranione uczucia.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Catherine obudziła się i spojrzała na Maksa zaspanym wzrokiem; jej

oddech rozwiewał delikatne włosy na jego piersi. Max uśmiechnął się i położył

na boku. Nie był w stanie oderwać od niej oczu. Senny uśmiech rozchylił jej

wargi i napełnił oczy ciepłem, i Max nagle stwierdził, że skrycie marzy o tym,

by jego nasienie znalazło bezpieczną przystań w jej łonie. Na tę myśl serce

niemal przestało mu bić.

R S

Cóż to za szaleństwo? Nie tego przecież pragnął od życia, na litość boską!

Obudził się całkiem, gdy stare przysłowie - z jakiejś lekcji dawno, dawno temu -

nieproszone zagnieździło się w jego umyśle. śKto bierze sobie żonę i płodzi

dzieci, stawia wszystko na jedną kartę". Prawdziwe i pełne mądrości, tylko kto

to powiedział? Wergiliusz? Nie, Bacon.

Niemal mógł usłyszeć otępiające stukanie kredy Herr Jaegera. Stary

nauczyciel uwielbiał filozoficzne dyskusje, zaś jego ulubiona teza głosiła, że dla

osób, które chcą pełnić najważniejsze role w społeczeństwie, małżeństwo może

stanowić wyłącznie przeszkodę. W życiu ojca Maksa małżeństwo stało się

czymś o wiele gorszym. Stało się tragedią. Max stał się pierwszym zagorzałym

wyznawcą teorii Herr Jaegera. Mężczyzna, który poświęca się wyższym - i



273

niebezpiecznym - celom, nie może pozwolić sobie na luksus posiadania żony i

dzieci. Byłoby to zarówno głupie, jak i ryzykowne.

Ciepły dotyk Catherine delikatnie przywrócił go do rzeczywistości i

napełnił spokojem i słodyczą. Pogłaskała go po policzku, odsunęła włosy z twa-

rzy i roześmiała się.

- Och, Max, twoje włosy wyglądają jak siedem nieszczęść - mruknęła,

błądząc wzrokiem po jego ciele. - Szedłeś w deszczu przez całą drogę z Well-

close Square?

Zmarszczył brwi.

- Tak.

- Ach - westchnęła. - Tak właśnie sądziłam. - Pocałowała go w podbródek

i ułożyła się wygodnie na jego ramieniu. - Mam nadzieję, że twoja babka dobrze

się miewa...

- Moja babka jest szalona - mruknął, całując jej włosy. - Ale poza tym

powiedziałbym, że ma się całkiem dobrze. Jesteś innego zdania?

Catherine nie odpowiedziała na zaczepkę. Ziewnęła i przeciągnęła się,

R S

przepiękna w swym rozleniwieniu.

- Zdajesz sobie sprawę Max - powiedziała z rozbawieniem - że mimo

twego wstrętnego zachowania ogromnie za tobą tęskniłam?

Jej słowa były całkowicie pozbawione złośliwości; nie zasłużył na taką

czułość.

- Nie jestem zbyt przyjemny, prawda? - przyznał, wplatając palce w jej

włosy. - Doprawdy, Catherine, nie mogę pojąć, co ty we mnie widzisz.

Spojrzała na niego z kpiącym uśmieszkiem.

- Och, może wysoko cenię twoją przyzwoitość i honor? - podsunęła. - Jest

jeszcze kwestia twojego zaangażowania w ciężką pracę. Oraz fakt, że dbasz o

innych o wiele bardziej niż o siebie. Same nudy, Max, ale mają swoją wartość.

- Oszczędź mi wstydu, Catherine - odparł oschle.

- Nie ciesz się tak szybko, Max! - ostrzegła.



274

- Jeszcze nie wymieniłam twoich wad.

- Ależ zrób to. Nie zniosę tej niepewności.

- Oszczędzę ci jej - stwierdziła radośnie. - Jesteś uparty, fanatyczny i

zaskakująco arogancki. Zawsze wiesz, co jest najlepsze dla innych, i koniecznie

musisz to głośno wyrazić. A twój strój czasami woła o pomstę do nieba.

- To wszystko?

- Na razie musi wystarczyć. - Położyła głowę na jego torsie i jej głos

złagodniał. - Powiedz mi teraz, jakie miałeś zamiary. Mów do mnie, Max. Lubię

ten pomruk w twojej piersi.

Max trochę się zawstydził.

- Nie mam nic ciekawego do powiedzenia.

- Och, to brzmiało cudownie - westchnęła.

- Mów do mnie! Jakieś wieści na temat morderstwa Julii? Masz już listę

podejrzanych?

Znowu praca? Zdawało się, że Catherine jest stale zainteresowana jego

pracą. Przez chwilę Max zastanawiał się, jaka może być tego przyczyna. Ale

R S

przecież to Catherine! Może jej zaufać.

- O wiele za dużo przeklętych podejrzanych - mruknął w końcu, nawijając

pasmo jej włosów na palec.

Catherine przetoczyła się na brzuch i wsparła na łokciach, jakby chciała

widzieć jego twarz. Mimo półmroku ta pozycja zapewniła mu porażający widok

jej ślicznych pośladków.

- A co z twoimi przyjaciółmi? Panem Siskiem i panem Kemble?

- Możesz powtórzyć? - Max skoncentrował zamglony wzrok na jej

twarzy.

Catherine skrzyżowała nogi w kostkach i spojrzała na niego uważnie.

- Posterunkowy Sisk i pan Kemble - powtórzyła. - Pomagają ci zawęzić tę

listę?



275

Max otworzył usta, by ją zbesztać i powiedzieć, że nie ma ochoty

rozmawiać z nią o pracy, lecz ku własnemu zdumieniu stwierdził, że to byłaby

nieprawda. Z całego serca pragnął leżeć w wygodnej pozycji na jej łóżku,

głaskać jej włosy i zwierzać się z frustrujących doświadczeń. Poza tym,

doprawdy, dopóki nie naruszał zasady poufności, dlaczego miałby tego nie

robić. Przecież Cecilia już zaangażowała Catherine w tę sprawę.

- Robimy postępy - przyznał w końcu. - Odkryliśmy, że istotnym

elementem w tej sprawie może się okazać podrabianie klejnotów. I

wyeliminowaliśmy większość podejrzanych. Zdaje mi się, że zostało już tylko

dwóch.

- Zawodowi bandyci? - dopytywała. - Czy kochankowie?

Max parsknął z niesmakiem.

- Kochankowie - burknął. - Przede wszystkim lord Bodley, choć pewnie

nie powinienem podawać ci nazwisk. Trzymaj się od niego z daleka, Catherine.

Jest jeszcze jeden jegomość, młody lubieżnik, rozpaczliwie potrzebujący

pieniędzy.

R S

Catherine uniosła jedną brew.

- Nie wydajesz się z tego zadowolony. Max zapatrzył się w głąb ciemnego

pokoju.

- Och, mam jakąś słabość do tego łajdaka - przyznał z ociąganiem. - Choć

niech mnie szlag trafi, jeśli wiem dlaczego. Sisk jednakże jest pewny jego winy,

poza tym chłopak znienacka opuścił miasto. Ach, lepiej on niż Harry, jak sądzę.

- Max, to nie brzmi dobrze.

- Praca w policji jest brutalna, Catherine - powiedział. - Jest paskudna i

czasem, choć pracujemy z całych sił, bywa niesprawiedliwa. Ale nie pozwolimy

powiesić niewinnego.

Catherine spuściła wzrok.

- Nigdy bym tak nie pomyślała, Max - mruknęła. - Harry już nie jest

podejrzany?



276

Max wzruszył ramionami i włożył ręce pod głowę; czuł się raczej

zadowolony z siebie, gdy Cat błądziła zachwyconym wzrokiem po jego nagim

torsie.

- Dla mnie nie - wyznał. - Ale Harry nie polepsza swojej sytuacji.

- Czyżby? - zadrwiła Catherine. - Spał ze służącą żony, nieprawdaż?

Max otworzył usta ze zdumienia.

- Skąd, u diabła, o tym wiesz? Catherine uśmiechnęła się zagadkowo.

- Och, Cecilia to podejrzewała - stwierdziła.

- Obawia się, że Harry sam się powiesi. Damy uwielbiają plotkować.

Max usiłował wyglądać srogo.

- Już kiedyś mi to mówiłaś - burknął. - Bądź ostrożna, Catherine.

Z figlarnym błyskiem w oku pochyliła głowę i mocno ugryzła go w

delikatną skórę tuż pod żebrami.

- Au, ty wiedźmo! - zawył Max, odskakując w bok. - Nie gryź!

- A ty nie rób takich min - wymruczała, patrząc na niego i pieszcząc ślad

po ugryzieniu wargami i językiem. - A skoro musisz, przyjmij z godnością

R S

zasłużoną karę.

Czując jej lubieżną pieszczotę i tracąc powoli zmysły na widok krągłych

pośladków, złapał ją za ramiona i szorstko położył Catherine na plecach. Nie

zdążyła nawet pisnąć, zanim poczuła na sobie jego ciężar.

- Ja ci pokażę karę, ty czarownico z niewyparzonym językiem - warknął,

rozsuwając jej nogi i kładąc jej ręce wysoko nad głowę. - Nie przyszedłem do

twojego łóżka, by wysłuchiwać kazań.

Catherine otworzyła szeroko oczy i przełknęła ślinę.

- A po co? - zapytała głębokim, chrapliwym głosem. - Pokaż mi.

- Po to - odpowiedział, unosząc się i wchodząc w nią płynnym ruchem. -

By zaznać rozkoszy. By wdzierać się w ciebie, Catherine. Błagałaś mnie, bym

przyszedł do twojego łóżka, i będziesz błagała, żebym zostawił cię w spokoju.

Catherine uniosła głowę.



277

- Czy to jest... czy to groźba?

Ledwie usłyszał pytanie, zatracając się w jej ciele.

- Ach, Catherine, chcę usłyszeć, jak krzyczysz. Chcę, żebyś mnie błagała.

Chcę cię ukarać za to, co mi zrobiłaś.

- Co? - zapytała bez tchu, unosząc biodra na spotkanie jego mocnych

pchnięć. - Co ja ci zrobiłam, Max?

Lecz Max nie mógł już odpowiedzieć, gdyż Catherine oplotła go nogami i

zaczęła się poruszać razem z nim w słodkim, pospiesznym rytmie.



W trakcie długiej i dziwnej kariery policyjnej, Maksowi zdarzało się

sypiać w bardzo dziwnych miejscach. Praca w policji wymagała wiele cierpli-

wości i wytrwałości, co w praktyce często oznaczało powolne zamarzanie przez

pół nocy. Niemiłosiernie wilgotne piwnice, twarde ławki w tawernach, a nawet -

w trakcie śledzenia skorumpowanego celnika - ciasna przestrzeń za rzędem

beczek na pokładzie okrętu ś East Indiaman". Och, tak, Max spał już chyba wszędzie. Jednak nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek obudził się

R S

przed świtem, oplatając ramionami kobietę. To był luksus, którego do tej pory

stanowczo sobie odmawiał.

Gdy zegar wybił czwartą, Max obudził się i stwierdził, że w zagłębieniu

jego ciała skuliła się Catherine; dopiero teraz dotarło do niego, jaka to rozkosz.

Spanie z nią mogło się łatwo przerodzić w nałóg. Jednak na razie się tym nie

martwił.

śPostawić wszystko na jedną kartę". Zdanie Bacona uparcie krążyło mu

po głowie, lecz po kilku godzinach snu nie wydawało się już tak przerażające.

Jeszcze szczelniej otulił ją ramionami, wtulił twarz w zagłębienie między szyją a

ramieniem i wdychał jej kojący zapach. Mydło i bzy. Żar i piżmo. Kobieta.

Chciałby na zawsze zatrzymać tę chwilę szczęścia, wydłużyć ją w

nieskończoność. Przez moment zastanawiał się znowu... Ale nie. Oczywiście nie

mógłby... i Catherine także nie mogłaby...



278

Nie, to by nie było rozsądne.

Ale jeśli jednak poczęli dziecko? Och, Dio. To zmieniłoby wszystko.

Bezwzględnie domagałby się spełnienia obietnicy. On sam musiałby także wiele

poświęcić. Peel znalazłby kogoś innego, kto by się włóczył po Londynie i

wykrywał korupcję, bo Max nie byłby w stanie dłużej narażać się na cios nożem

w plecy. Musiałby też kupić dom z dala od Wellclose Square, gdyż niezależnie

od jego poczucia misji mądry człowiek nie chce wychowywać dziecka we

wschodnim Londynie.

Co zrobiłby wtedy ze swoim życiem? Wróciłby do Alzacji i spróbował

odzyskać dom? Nie, nie miał do tego serca. Oczywiście, bez problemu mógłby

się zająć swymi winnicami w Katalonii. Lecz Catherine była z krwi i kości

Angielką, a osobliwą cechą Anglików jest to, że rzadko potrafią osiągnąć

szczęście, żyjąc gdzie indziej. Max doszedł do wniosku, że w każdej chwili

mógłby spełnić marzenie babki i zająć się rodzinnym imperium winnym, choć

bez wątpienia spieraliby się na każdy temat. Jednakże imperium czy nie, to

wciąż będzie się kłóciło z błękitnokrwistym bratem Catherine. Żaden angielski

R S

hrabia nie patrzyłby przychylnym okiem na to, że siostra skoligaci się z długą

linią włoskich kupców. Jeśli chodzi o Catherine, Max miał podejrzenie, że

bogactwo jego rodziny w ogóle nie robiło na niej wrażenia.

Z ogromną ulgą stwierdził, że nie ma w niej ani odrobiny wyrachowania.

Zastanawiał się, jak kiedykolwiek mógł ją porównywać do Penelopy. Była

równie piękna, owszem. I miała taki sam mleczno-różany, angielski odcień cery,

któremu za żadne skarby nie potrafił się oprzeć. Lecz podczas gdy Penelopa

była drobna, delikatna i rozpaczliwie potrzebowała wsparcia i ochrony - a

przynajmniej takie sprawiała wrażenie - w Catherine nie dało się odszukać

oznak słabości, zaś wsparcia potrafiła udzielić sobie sama.

Wtulona w jego ciało, spała, cicho oddychając. Maksa wypełniło poczucie

ukojenia i z uśmiechem przetoczył się na plecy, zakrywając ramieniem oczy i

powoli zapadając w błogosławiony sen.



279

Nagle cichy dźwięk rozbudził go zupełnie; serce zaczęło mu łomotać.

Ktoś się skradał po schodach i zbliżał do drzwi sypialni. Przerażony Max

wstrzymał oddech. Na Boga, to na pewno nie służący. Nie o tej porze. Owładnął

nim instynkt; cicho wstał z łóżka, włożył spodnie i zaszył się w cieniu pokoju.

Kroki ucichły. Napinając mięśnie, Max wpatrywał się w ciemność. Drzwi

otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Wysoki, potężny, barczysty mężczyzna

przeszedł przez próg, zamknął za sobą drzwi i podszedł do kominka.

Max podczołgał się do kominka, intruz zaś postawił coś na podłodze i

zaklął cicho. Tlące się węgle oświetliły jego buty. Max przyglądał się, jak

mężczyzna wspina się na palce i wyciąga wysoko ręce. Delikatnie zdjął pejzaż

wiszący nad kominkiem.

Złodziej? Do diabła!

Nie było innego wytłumaczenia. Jak się tu dostał? Jakkolwiek to zrobił,

już się nie wydostanie. Bezpieczeństwo Catherine jest najważniejsze. Bez

namysłu Max postanowił powalić zuchwałego złodziejaszka, dopóki jeszcze nie

odzyskał równowagi, delikatnie trzymając łup w dłoniach. Wykorzystał okazję,

R S

chwycił rabusia pod kolana i szarpnął, prawie obalając go na podłogę.

Mężczyzna Stęknął i z sykiem wypuścił powietrze. Uderzył głową w

gzyms kominka i zaklął. Coś twardego spadło na łokieć Maksa. Drewniana rama

obrazu złamała się, rozdzierając płótno. Stękając i okładając się pięściami, obaj

potoczyli się po podłodze, przewracając krzesło.

Krzyk Catherine przeszył ciemność, materac jęknął pod jej ciężarem.

Pękło szkło. Lampa. Złodziej walczył zaciekle, kopiąc, klnąc i miotając się po

dywanie.

Celując instynktownie, Max zdołał wreszcie wymierzyć cios w jego

twarz.

- Nie ruszaj się, ty sukinsynu - zawył. - W imieniu króla, jesteś

aresztowany!



280

W tej chwili Catherine zdołała zapalić lampę. Krzyknęła znowu, lecz tym

razem w jej głosie drżała furia.

- Do diabła! - wrzasnęła. - Och, Bentley! Tym razem żywcem obedrę cię

ze skóry!

Krwawiący mężczyzna podniósł głowę i spojrzał niepewnie na Catherine.

- Cat, do licha! - wymamrotał, plując krwią. - Wiesz, że jesteś naga?

Max nie wytrzymał dłużej.

- Co tu się, do licha, dzieje? - krzyknął, podrywając rabusia na nogi. - Co

cię obchodzi jej nagość? Kim, do diabła, jesteś?

Młody mężczyzna przycisnął rękaw do krwawiącego nosa i uważnie

omiótł wzrokiem Maksa.

- A kimże ty jesteś, mój przystojny przyjacielu, i co robisz w niepełnym

stroju w sypialni mojej siostry?

- Twojej siostry?!

Catherine wstała z łóżka i owinęła się prześcieradłem.

- To nie twoja sprawa, kto przebywa w mojej sypialni, Bentley -

R S

krzyknęła. - Gdzie twoje maniery? Dlaczego nie zapukałeś?

- Twojej siostry...? - powtórzył zbity z tropu Max.

- Ha! - huknął Bentley. - Oczywiście, że to moja sprawa! Zamierzam

spotkać się o świcie z tym śmiałkiem w towarzystwie szpad lub pistoletów!

Nagle w głowie Maksa coś zaskoczyło. - Rutledge...?

- Ty głupcze! - syknęła Catherine do brata.

- Otrzeźwiej trochę! Już jest świt. A mój gość jest sędzią!

Max pałał chęcią złamania prawa.

- Sir, proszę o podanie nazwisk pańskich sekund...

Czcigodny Bentham Rutledge przerwał mu siarczystym przekleństwem.

- Sędzią? - Po raz pierwszy od początku awantury młodzieniec spojrzał

prosto na Maksa. - Niech mnie piorun strzeli! - szepnął z niedowierzaniem.



281

- De Rohan? - Objął spojrzeniem półnagą sylwetkę Maksa i wykrzywił

twarz z wściekłości. Chwycił go za gardło i potrząsnął, aż zaklekotały mu zęby.

- Ty sukinsynu! Zabiję cię za to! To moja siostra!

Wtem ktoś zapukał do drzwi. Max i Bentley zastygli w niemej parodii

przemocy.

- Proszę pani? - wyszeptał wysoki, przerażony głos. - Czy wszystko w

porządku? Słyszeliśmy... słyszeliśmy jakieś straszne hałasy.

Catherine ciaśniej owinęła się prześcieradłem.

- Wszystko w porządku, pani Trinkle - zdołała wykrztusić. - To tylko...

Bentley i ja. Mamy pewne... różnice poglądów.

Przez chwilę panowała groźna cisza.

- Och.

- Proszę wracać do łóżka, pani Trinkle - uspokoiła ją Catherine. -

Doprawdy, proszę się nie przejmować.

Jednakże niepokój pani Trinkle nie dawał się łatwo ułagodzić.

- Czy dobrze słyszałam, że coś się złamało, madame? - zapytała

R S

ostrzegawczym tonem. – Pan hrabia jest ogromnie przywiązany do swoich rze-

czy, jak pani wie. Jeśli cokolwiek się zniszczyło... Catherine uśmiechnęła się

słabo.

- Sama to załatwię z Camem, pani Trinkle. Proszę już wracać do łóżka.

Lecz surowy głos nalegał:

- Madame? Catherine syknęła cicho.

- Słucham?

- W salonie wisi mnóstwo przemoczonej odzieży - powiedziała z

przyganą. - Męski płaszcz, madame. Buty i skarpetki. Czy wie pani może...

- To moje! - krzyknął zniecierpliwiony Bentley, patrząc spod byka na

Maksa. - To moje rzeczy, pani Trinkle. Zaraz się nimi zajmę.

- Świetnie, panie Rutledge - powiedziała z dezaprobatą. - A co ze

szklankami po brandy?



282

- Pani Trinkle! - nie wytrzymała Catherine. - Proszę! Wracać! Do! Łóżka!

- Też coś! - mruknął głos zza drzwi. - Takie rzeczy! Takie rzeczy!

Rutledge zaczekał, aż kroki gospodyni ucichną, roześmiał się Maksowi w

twarz i z nowym wigorem trzasnął go pięścią pod żebra. Max zwinął się, lecz

zdołał oddać cios w brzuch Bentleya. Catherine rzuciła się pomiędzy nich,

ściskając jedną dłonią koniec prześcieradła.

- Przestańcie! - wycedziła, rozdzielając ich ramieniem. - Natychmiast

przestańcie.

Pamiętając wciąż jej celny prawy sierpowy, Max opuścił ręce. Nie miał

chyba dość sił, by stawić czoło dwóm rozwścieczonym Rutledge'om. Ze złośli-

wym uśmiechem na twarzy brat Catherine cofnął się i otrząsnął, a potem

wskazał pogardliwym ruchem głowy na Maksa.

- Nie wiem, jak, u diabła, zdołał wśliznąć się do twojego łóżka, Cat -

powiedział chłodno - ale ten człowiek nie jest prawdziwym dżentelmenem.

- Uważaj, co mówisz, Bentley!

- Nie! Nie będę uważał - odparł żarliwie. - Jest tylko dorobkiewiczem i

R S

potraktował cię - moją siostrę - jak portową dziwkę. Nie zniosę tego, powiadam

ci!

Oczy Catherine zwęziły się w szparki.

- Jak zwykle, Bentley, nie masz za grosz racji... Max wtrącił się,

odsuwając Catherine na bok.

- Mogę nie być dżentelmenem, sir - warknął, stając tuż przed Bentleyem -

lecz jeśli jeszcze raz znieważy pan swoją siostrę, źle się to dla pana skończy.

Rozwścieczona Catherine odeszła w drugi koniec sypialni.

- Och, nie krępujcie się! - wycedziła, chowając się za parawanem i

wyrzucając prześcieradło. - Rozwalcie cały dom! Moja reputacja jest z pew-

nością mniej ważna niż zaspokojenie waszej męskiej dumy.

Nie spuszczając oka z Rutledge'a, Max się cofnął. Wiedział, że Cat ma

rację. To nie był ani dobry czas, ani właściwe miejsce. Obszedł pokój,



283

podnosząc swoje ubrania i wkładając je w milczeniu. Gdy niezgrabnie

zawiązywał fular, Bentley zaczął ścierać chusteczką krew z twarzy, łypiąc na

niego jak wściekły pies. Wreszcie Catherine wynurzyła się zza parawanu; włosy

miała wciąż rozpuszczone, lecz ubrała się w suknię z zielonego muślinu.

Rutledge nie mógł się powstrzymać.

- To naprawdę głupi pomysł, Cat... Wpuszczać do łóżka pierwszego

lepszego policjanta - burknął w chusteczkę. - Niech cię szlag trafi, de Rohan.

Złamałeś mi nos.

Max wcisnął poły koszuli do spodni i podszedł do kominka.

- Może nam w takim razie wyjaśnisz, dlaczego wśliznąłeś się do sypialni

siostry? Chciałeś ukraść obraz? - zapytał, celując palcem w twarz Bentleya.

- Masz jakieś kłopoty finansowe?

- To dopiero zniewaga, sir. - Rutledge roześmiał się drwiąco. - Przez całe

życie nie ukradłem nikomu nawet złamanego pensa. Po prostu przyniosłem

siostrze niespodziankę. Chciałem, żeby ją zobaczyła, jak tylko się obudzi.

- Cóż, chyba ci się udało mnie zaskoczyć - mruknęła Catherine, zaś

R S

Bentley podszedł do kominka i podniósł dużą paczkę, którą wcześniej tam

postawił. - Co to jest, do licha?

Dopiero teraz Max pojął, dlaczego wchodząc do sypialni, młodzieniec

zdawał się taki barczysty. Wciąż drżąc z szoku i złości, musiał dodać do listy

uczuć także zażenowanie. Rutledge nie przyszedł kraść - przyniósł siostrze

prezent! Gdyby Max był cicho, chłopak pewnie by go zostawił i wyszedł. By

ukryć zawstydzenie, Max uklęknął i zaczął oglądać zniszczony pejzaż, który

Rutledge zdjął znad kominka. Rama była złamana, a płótno rozdarte; nie

wyglądało to najlepiej.

- Przyślę Kemble'a, żeby zobaczył, co da się z tym zrobić - mruknął pod

nosem.

Spojrzał w górę i stwierdził, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Catherine

przyglądała się, jak Bentley zdziera kolejne warstwy papieru z paczki. Gdy



284

ostatnia płachta opadła na podłogę, oczom Catherine ukazała się złocona rama

rzeźbiona w liście i rozpięty na niej świeżo namalowany obraz, wciąż pachnący

olejem i terpentyną. Bentley posłał Maksowi triumfalne spojrzenie i posta-

wił portret na kominku. De Rohan przyjrzał się obrazowi; znał się na sztuce i

musiał przyznać, że dzieło było najwyższej klasy. W tle widać było śliczny

wiejski domek z kremowego kamienia - Anglicy nazywają ten materiał

kamieniem z Cotswold. Na pierwszym planie znajdował się zażywny, ja-

snowłosy młodzieniec z błękitnymi oczami i rumianymi policzkami. Sfora

cętkowanych spanieli siedziała u jego stóp, a w zgięciu łokcia trzymał in-

krustowaną dubeltówkę. Max nie miał wątpliwości, kogo przedstawia portret, i

zrobiło mu się słabo. Rutledge promieniał, patrząc na siostrę.

- Mam nadzieję, że teraz mi wybaczysz, że podkradłem twoją miniaturę -

powiedział, pękając z dumy.

Z twarzy Catherine odpłynęła cała krew.

- Moją... miniaturę?

Bentley otworzył usta ze zdumienia.

R S

- Ten mały obrazek Willa za młodu... Wyjąłem go z szuflady z

chusteczkami, parę tygodni temu. Pamiętasz przecież... płakałaś i... do licha,

Cat, nie zauważyłaś jej braku?

- Nie - odparła zaskoczona Catherine. - Dlaczego ją wziąłeś?

Rutledge stracił rezon.

- Mówiłaś, że przestajesz już pamiętać twarz Willa. Jak wyglądał, zanim...

no wiesz. Pomyślałem, że ucieszysz się z dużego portretu, który będzie ci o nim

przypominał.

- Oczywiście - wyszeptała złamanym głosem. - Jak to miło.

Czując się straszliwie nie na miejscu, Max schował się w cień. Co tu się

dzieje? Rutledge... i Catherine? Oczywiście, nigdy nie wierzył w winę Ru-

tledge'a. Nie do końca.



285

Jednak był to bardzo nieprzyjemny zbieg okoliczności. Już dawno temu

Max nauczył się, że nikomu nie należy ufać. A jednak zaufał Catherine. Ona zaś

zadawała mu wiele pytań i raz po raz usiłowała zaangażować się w tę sprawę. Z

pewnością nie zamierzała... nie. Takie podejrzenia są okrutne i niesprawiedliwe.

Max jednak nie wierzył w przypadki. Jak to możliwe, że kobieta, która go

tak zauroczyła, jest jednocześnie siostrą takiego łajdaka? Zaczął ogarniać go lęk,

odbierając oddech i wpędzając go w coraz większą panikę. Musi natychmiast

stąd wyjść. Musi to przemyśleć. Zanim powie lub zrobi coś, czego mógłby

żałować przez resztę życia. Nie może zostać tu ani chwili dłużej. Wiedział też,

że nie może już bez niej żyć. Przeklęta sytuacja bez wyjścia.

Rutledge wciąż rozwodził się nad cholernym portretem.

- Zabrałem miniaturę do starego Weydena - wyjaśniał. - Jego kuzynka

Evie świetnie maluje, z tego, co wiem, jest nawet sławna. Weyden wyciągnął

stare szkice, które robił parę lat temu na przyjęciu myśliwskim, pamiętasz.

Narysował dom, psy, a nawet Willa. Evie przejrzała to wszystko i namalowała

ten portret.

R S

- Jak to miło - powtórzyła Catherine.

- W ogóle nie cieszysz się z tego, Cat. - Rutledge spojrzał na nią dziwnie.

- Na diabła dźwigałem to z Essex?

Ściskając dłonie jak zawstydzona dziewczynka, Catherine spoglądała to

na Maksa, to na brata, niezdolna do sensownej odpowiedzi. Max wszedł w krąg

światła.

- Catherine, wyraźnie nie jestem tu już potrzebny - powiedział cicho. -

Muszę iść. - Ukłonił się sztywno jej bratu. - Panie Rutledge, będzie pan tak

uprzejmy i odwiedzi mnie jutro w moim biurze w Whitehall.

Rutledge spojrzał na niego, jakby Max był zamiataczem ulic.

- Och, nie trudź się, de Rohan - powiedział pogardliwie. - Nie mam ci nic

więcej do powiedzenia.

Jego arogancja na nowo Maksa rozwścieczyła.



286

- Ale ja mam wiele spraw do pana, sir - odpowiedział. - I o wiele rzeczy

chciałbym zapytać. Chciałbym pogawędzić zwłaszcza o dość sporym długu, jaki

zaciągnął pan w salonie O'Hallerana.

- U starego Tommy'ego? - Rutledge spojrzał na niego z góry. - To było

zaledwie dwa tysiące funtów, zwykły drobiazg i odegrałem się od tamtej pory.

Poza tym, co panu do tego?

Max uśmiechnął się.

- Chciałbym wiedzieć, jak pan zdołał to spłacić. Catherine otworzyła

szeroko oczy.

- Doprawdy, Max - złajała go delikatnie. - Nie pojmuję, dlaczego miałbyś

się przejmować długami mojego brata. Zwykle są ogromne, lecz jakoś udaje mu

się z nich wykaraskać i... - Przerwała i położyła drżącą dłoń na ramieniu Maksa.

- Max, mój drogi, o co chodzi? Przecież Bentley nie może być jednym z... Mam

na myśli, że nie podejrzewasz...

Max poczuł falę pełnej bólu czułości i usiłował ją odepchnąć.

- To jest sprawa między mną a twoim bratem, Catherine - powiedział

R S

łagodnie. - To nie ma nic wspólnego z tobą.

Mocniej ścisnęła jego ramię.

- Zdaje mi się, że nie rozumiesz, Max. - Jej wzrok stał się chłodny. - To,

co dotyczy jednego Rutledge'a, dotyczy też pozostałych. Bądź ostrożny. Bardzo

ostrożny. Niezależnie od tego, co wszyscy sobie myślą, jesteśmy niezwykle

zżytą rodziną. Jej chłodny ton przywołał go do rzeczywistości.

- Zaczynam właśnie to podejrzewać - stwierdził cicho.

Napięcie między nimi zaczynało niebezpiecznie rosnąć.

- Chodzi o lady Sands, nieprawdaż? - Głos Catherine stał się zimny.

Obojętność Rutledge'a prysła w okamgnieniu. Podszedł bliżej i spytał,

patrząc na nich:

- Co się stało lady Sands? Catherine odwróciła się do niego.

- Znałeś ją, Bentley? Naprawdę? Czy byliście... w zażyłych stosunkach?



287

Rutledge zbladł nieco.

- Powiedziałbym, że to moja sprawa - stwierdził cicho. - Czy ktoś mi

powie, o co tu, do diabła, chodzi?

Catherine zacisnęła zęby.

- Cóż, jeśli dobrze rozumiem - odparła, krzyżując ręce na piersi - mój

kochanek podejrzewa mojego brata o zamordowanie damy. Pomyliłam się,

Max?

De Rohan zawahał się.

- Taki jest tok dochodzenia, Catherine - odpowiedział wymijająco. -

Muszę wykonywać swoją pracę.

Catherine pokręciła głową.

- Nie, Max. Och, nie. Teraz to już nie jest zwykłe dochodzenie.

Rutledge nie mógł otrząsnąć się z szoku.

- O czym, na litość boską, mówicie? - zgrzytnął zębami i złapał siostrę za

ramię. - Julia... przecież... żyje?

Catherine spojrzała mu w oczy. R S

- Och, Bentley. Nie wiedziałeś? Rutledge pokręcił głową.

- Byłem... całe tygodnie spędziłem na wsi i nawet nie czytałem gazet. -

Jego przystojna twarz ściągnęła się w grymasie. - Dlaczego ktoś miałby

skrzywdzić Julię?

- Może dla zysku? - odpowiedział cicho Max. - Skradziono słynny szafir

Sandsów.

Twarz Bentleya zastygła w maskę furii.

- Sądzisz, że mógłbym ją zabić? Okraść ją? Na Boga, człowieku, Julia

była nieszkodliwa! Próżna i głupiutka, lecz nieszkodliwa! Nie znajduję słów dla

określenia pana podłości, sir. Przychodzi pan tutaj, uwodzi moją siostrę - damę!

- i ma pan czelność obrażać mnie pod dachem mego brata? - Ściszył głos, który

drżał z wściekłości. - Wynoś się. Wynoś się, bo, na Boga, nie odpowiadam za

siebie.



288

Catherine pochwyciła brata, nie patrząc na Maksa.

- Wybacz nam na chwilę, Bentley - powiedziała, popychając go ku

drzwiom. - Proszę, idź po jego rzeczy. Max wyjdzie. Obiecuję.

Rutledge zawahał się, lecz chwycił z furią za klamkę.

- W takim razie pozwól mi przyspieszyć jego wyjście - powiedział i

trzasnął za sobą drzwiami.

Chowając zaciśnięte pięści w fałdach sukni, Catherine zwróciła się do

Maksa.

- On jest niewinny - wyszeptała. Spojrzał jej w oczy. - Jest niewinny! -

powtórzyła. - Być może z nią sypiał. Nie wiem tego, Max. Jak możesz tak na

mnie patrzeć? Jak po wszystkim, co zaszło między nami, możesz myśleć, że...

- Co myśleć, Catherine? - spytał ostro, gwałtownymi ruchami wiążąc

supeł na fularze.

Catherine nigdy wcześniej nie widziała tak czarnych i zimnych oczu.

- Max, czy tobie się zdaje, że ja nie wiem? Że nie widzę, czego się

obawiasz? - Wskazała dłonią na łóżko. - Sądzisz, że to był jakiś zaplanowany

R S

podstęp?

- Nic takiego nie powiedziałem.

- Nie musiałeś tego mówić. - Catherine podeszła bliżej i położyła dłoń na

jego ramieniu. Zastygł pod jej dotykiem i odwrócił się. - Och, nie, Maximilian! -

wyszeptała, ściskając jego rękę.

- Tym razem nie pozwolę ci wykorzystać sytuacji i odwrócić się ode

mnie. Znowu chcesz się za coś ukarać. Przesłuchaj mojego brata, jeśli musisz

- nie ma to dla mnie znaczenia, bo i tak niedługo zrozumiesz, że jest niewinny -

ale nie rezygnuj z nas. Nie teraz. Zbyt wiele mamy do stracenia.

Chwycił ją mocno za ramiona.

- Co takiego, Catherine? - wychrypiał, potrząsając nią silnie i przyciągając

do siebie. - Co mamy do stracenia? Głowę twojego brata? Czy coś jeszcze?

Powiedz mi!



289

- Och, Max! - powiedziała miękko. Jej oczy wypełniły się łzami. - Jak

możesz o to pytać? Co mam ci powiedzieć? Na Boga, obawiam się, że jedno i

drugie może być prawdą!

Jego twarz wykrzywiło uczucie, którego nie potrafiła nazwać; Max

przyciągnął ją do siebie i pochylił głowę. Jego pocałunek był szybki i nieustę-

pliwy. Catherine westchnęła, wdychając zapach rozładowanej złości i męskiego

potu. Czuła jego bijące serce tuż przy swoim, czuła, jak płyną przez niego

sprzeczne emocje. Jego namiętne usta żarłocznie wpijały się w jej wargi. Na

chwilę poddała się tej burzy uczuć. Potrzebowała go. Chciała, by z nią został, by

przedyskutowali całe to zajście i uznali, że popełnili błąd.

Hałas dochodzący z korytarza ocucił ich. Odskoczyli od siebie, lecz nie

dość szybko, by Bentley nie zauważył, co robili. Bezceremonialnie rzucił prze-

moczone buty i ubranie Maksa na dywan, spoglądając na nich z niesmakiem.

- Will sobie na to nie zasłużył, Cat - powiedział cicho. - Był wspaniałym

przyjacielem i dobrym mężem. Znieważasz siebie i jego. Ohydnie. I już tego nie

ukryjesz. Trinkle zagoniła całą służbę do porannych obowiązków.

R S

Max ubierał się w milczeniu. Catherine usiadła na brzegu łóżka,

obejmując szczupłe ciało ramionami, jednak kiedy usłyszała trzask otwieranego

okna, poderwała się natychmiast.

Max odsunął zasłonę i przełożył jedną nogę przez parapet. Catherine

wreszcie odzyskała głos.

- Max! - krzyknęła, biegnąc do okna. - Na Boga, to jest drugie piętro!

Oczy Maksa zdawały się zasnute mgłą, ich wyraz był nie do odczytania.

- Lepiej, żeby pani służba nie dowiedziała się o tej ohydnej zniewadze -

odparł i zniknął.

Ze stłumionym okrzykiem Catherine wychyliła się przez okno; Bentley

patrzył jej przez ramię.

- Max! - krzyknęła znowu. - Uważaj!

- Niech mnie licho! - mruknął z uznaniem Bentley. - Co za idiota...



290

Max był już w połowie drogi na dół, zręcznie balansując między rynną i

parapetami, zsuwał się cicho i szybko jak rasowy włamywacz. Serce Catherine

stanęło w piersi, gdy dotarł do końca rynny i zawisł całym ciężarem na

koniuszkach palców tuż nad kuchennymi schodami. Niepotrzebnie się obawiała.

Max delikatnie odepchnął się nogami od ściany domu i przeskoczył żelazną

balustradę o dobre kilkanaście centymetrów. Cicho i zręcznie jak kot wylądował

na lśniącym chodniku i rozpłynął się w mroku.

Catherine opadła na podłogę z kaskadą zielonego muślinu, wciąż

zaciskając palce na parapecie, aż posiniały.

- Och, Bentley! - szlochała, gdy objął ją ramionami. - Och, Bentley...



Rozdział 16



Jeśli odkryjesz, że ktoś pala ku tobie

ogromną namiętnością, pamiętaj,

by nigdy mu nie ufać, gdy owa

R S

namiętność jest kwestią sporną.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



W mokrym ubraniu i bez kapelusza Max przemierzał skąpo oświetloną,

zalaną deszczem aleję wiodącą do Regent Street. Miał wrażenie, że nie potrafi

iść dostatecznie szybko, by oddalić się na bezpieczną odległość od widoku

zbolałej twarzy Catherine i bezbrzeżnej arogancji jej brata. Oraz od przeklętego

portretu jej zmarłego męża. Panika wciąż zaciskała szpony na jego sercu. Obez-

władniał go wstyd. Emocje zagłuszały zdrowy rozsądek. Co wiedziała



291

Catherine? Czy wiedziała cokolwiek? Gdzie był Rutledge? Intuicja podpowia-

dała mu, że rzeczywiście w Essex, ale czy powinien ufać intuicji?

Wilgotna odzież przylgnęła do niego jak całun. Dorożka. Powinien

znaleźć dorożkę na Oxford Street. Wstawał świt, poranna mgła unosiła się znad

rzeki. Zdawał sobie sprawę z zagrożeń, jakie niosła ze sobą przechadzka.

Popychał go jednak jakiś wewnętrzny pośpiech. Coś na temat Rutledge'a od

kilku dni nie dawało mu spokoju. I on, który jak dotąd niczego nie zapominał,

nie mógł sobie przypomnieć co. O co chodzi?

Po lewej stronie coś niewielkiego i szybkiego wychynęło z cienia. Max

obejrzał się. Mały ulicznik? Zabłąkany pies? Zjawisko zniknęło, zanim zdążył je

dostrzec, i Max ruszył dalej, mijając granicę ciemnego, pustego Mayfair.

Przeciął Picadilly i wszedł w St. James, gdzie było nieco bezpieczniej;

młodzieńcy wynurzali się z klubów, snuli po ulicach i wsiadali do powozów.

Obok pałacu minął dwóch przystojnych oficerów Gwardii Konnej w błękitnych

płaszczach; najwyraźniej wracali do koszar, śpiewając na cały głos. Bliżej parku

obficie wyperfumowany dżentelmen w czarnej pelerynie rzucił na Maksa

R S

zaciekawione spojrzenie. Jednak kapelusz miał wciśnięty na oczy, a do tego

podniesiony kołnierz. Max nie zwrócił na niego uwagi i mężczyzna odszedł,

wściekle stukając laską o chodnik.

śNie teraz, gdy mamy tak wiele do stracenia".

Słowa Catherine tłukły mu się po głowie. Co miała na myśli? Co

wiedziała? Nic. I nie ma to znaczenia. I tak nie miał nic do roboty w jej łóżku.

Nie mógł tylko bez niej żyć. To, co zrobił jej brat, nie powinno go obchodzić.

Ani to, co wiedziała.

Max nie zwolnił kroku, tłumiąc w sobie chęć ucieczki, gdy doszedł do

skraju parku. W tej części miasta mgła przetaczała się swobodnie po ścieżkach.

Ostrożnie, ostrożnie. Nigdy dość ostrożności. Był głupi, wychodząc wieczorem

od babki bez psa. Nie miał ze sobą nawet noża czy choćby laski. Był głupcem,

idąc do Catherine. W ciemności za jego plecami zachrzęściły czyjeś kroki.



292

Zatrzymał się natychmiast i skrył się za drzewem. Nie był sam. O nie. I stracił

zdrowy rozsądek. Ruszył cicho w stronę granicy parku do Cockpit Steps - skró-

tem, z którego często korzystał.

Cichy głos w głowie ostrzegł go, że przecież chodził tędy tylko za dnia.

Nigdy w ciemnościach.

To była jego ostatnia rozsądna myśl.

Zrobił kilka kroków i dostał pałką po głowie. Ktoś podciął mu nogi i Max,

padając, uderzył głową o kamień. Wyrzucił ręce do góry, lecz niczego nie

chwycił, więc wbił palce w kamienne stopnie. Niemal stracił przytomność.

Pałka uderzyła go po żebrach, potem znowu po głowie. I jeszcze raz. Jezu

Chryste! Ból wybuchał w jego ciele jak gorące, jasne fajerwerki, schody pod

policzkiem były mokre. Krew? Czyja? Rutledge'a... Rutledge krwawił. Nie, to

nie ma sensu.

Kolejny cios. Jęk. Ostrożnie, ostrożnie. Coś trzasnęło w żebrach. Nigdy

dość ostrożności. Myśli zapadały się w głąb. Max usiłował utrzymać się na

powierzchni, instynktownie chroniąc się ramieniem przed kolejnym atakiem. Z

R S

ciemności dobiegł do niego drżący głos:

- Stój, złodzieju! - Głos był wątły, ale brzmiał dziwnie znajomo. -

Ratunku! Gwałt! Pożar! Morderstwo! - Po krzyku rozbrzmiał błogosławiony

dźwięk kołatki straży nocnej.

Czas mijał; Max leżał jak kłoda u stóp schodów. Cisza i ciemność

zdawały się trwać w nieskończoność. Nagle drobne, zgrabiałe palce zaczęły

badać jego rozbitą głowę i ktoś przewrócił go na plecy. Zimno. Boże

Wszechmogący, pod plecami czuł coś lodowatego.

- De Rohan? - Drżący głos dotarł do niego jak przez długi, ciemny tunel. -

Nie jest pan martwy, prawda? Proszę się obudzić, sir! Musi pan się obudzić,

zanim on tu wróci!

- Nate...? - zdołał wykrztusić Max. - To ty, chłopcze?



293

- To ja, sir, zgadza się - szepnął. - Ale musimy wiać z tych schodów i to

biegiem.

- Sprowadziłeś... strażnika? Chłopiec milczał przez chwilę.

- Niezupełnie - przyznał się. - Podwędziłem kołatkę z budki strażnika na

Pall Mall.

Max zdołał podźwignąć się i usiadł. Coś ciepłego ciekło mu po karku.

Dotknął ostrożnie lepkiej cieczy. Krew. Z pewnością jego własna.

- Co... - zaczął niepewnie. - Co tu robisz?

- Nic - odparł szybko chłopiec. Max zaklął.

- Mów prawdę!

Nate nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Max z trudem otworzył jedno

oko.

- No, dobra - przyznał z ociąganiem chłopak. - Przeglądałem zawartość

paru kieszeni na Pall Mall, gdy zobaczyłem jak ten przystojniak wchodzi za

panem do parku.

Chłopak kłamał, ale Max nie miał siły się z nim kłócić.

R S

- Przystojniak?

- Elegancik - sprecyzował Nate. - W długiej czarnej pelerynie. Walnął

pana laską, tak mi się zdaje.

Max chwycił się murka i chwiejnie stanął na nogach.

- Nie widziałeś? Chłopak pokręcił głową.

- Nie, ale słyszałem. Byłem tuż za nim. Max wybuchnął zduszonym

śmiechem.

- Och tak! Podpalenie, gwałt i... morderstwo, tak to szło? Niezwykle

poruszające. - Klepnął chłopca po ramieniu. - Grazie, Nate. Dzięki Bogu, że taki z ciebie sprytny chłopak. Pomógłbyś mi dojść do domu?



Catherine powstrzymywała się z podjęciem decyzji aż do południa. W

końcu jednak postanowiła pójść do Maksa. Znowu. Przez chwilę zastanawiała



294

się, czy w ogóle już nie ma dumy. Najwyraźniej nie. A może ma jej zbyt wiele?

Z pewnością była zła. Na brata, który zachował się jak łajdak i dostał za to

reprymendę przy śniadaniu. I na Maksa - drania, z którym jeszcze się nie

rozliczyła.

Czuła też głęboki niepokój. Przyjechała do Londynu w poszukiwaniu

kogoś, kto odegnałby z jej serca tęsknotę i smutek. Znalazła go. Jednak po nocy

spędzonej w ramionach Maksa zaczęła się obawiać, czy wciąż jest przy

zdrowych zmysłach. Dręczyło ją podejrzenie, że odziedziczyła po ojcu wybujały

temperament, a być może także jego sposób myślenia.

Nie! Nie wolno tak myśleć. To nieprawda. Max de Rohan jest dobrym

człowiekiem i to, co do niego czuła, daleko wykraczało poza pożądanie. Być

może to ją tak przerażało i jednocześnie skłaniało do odłożenia dumy na bok.

Max... Nie potrafiła znaleźć słów na określenie swoich uczuć. Catherine

zdała sobie sprawę, że są rzeczy o wiele ważniejsze niż duma, i że niektóre

emocje płoną goręcej niż gniew.

Musi do niego pójść. Porozmawiać z nim i wyjaśnić wszystko, co dzieje

R S

się między nimi. Im wcześniej, tym lepiej. Powinna też bronić Bentleya. Choć,

jak zwykle, okazało się, że największym wrogiem jej brata jest on sam. Co on

sobie, na litość boską, wyobrażał? Miał romans z Julią Markham-Sands!

Przecież to była zupełnie niemoralna kobieta, nie wspominając już o tym, że o

wiele od niego starsza. Zaś Bentley okazał się lubieżnikiem pierwszej wody.

Prowadzał się z niebezpiecznymi mężczyznami i upadłymi kobietami, a co gor-

sza, zawsze wsadzał nos w nie swoje sprawy. Jak zeszłej nocy.

Może i Max zasługuje na odrobinę współczucia. Catherine wybiegła z

domu i wsiadła do dorożki, podając woźnicy adres Maksa i modląc się w duchu,

żeby był w domu. Musi teraz przyjąć jej pomoc. To morderstwo nagle okazało

się bardzo, bardzo osobistą sprawą.

Dorożka zatrzymała się przy chodniku i Catherine spojrzała na duży, dość

pospolity dom. Na schodach siedział chłopiec, strugając kawałek drewna



295

zardzewiałym scyzorykiem. U jego stóp leżał ogromny czarny pies. Catherine

zapłaciła dorożkarzowi i wysiadła. Bestia natychmiast poderwała się na równe

nogi, napinając potężne mięśnie i patrząc na nią z uwagą. Chłopiec obserwował

ją ze znużeniem. Wyglądał nieco lepiej, niż kiedy widziała go ostatnim razem;

wyraźnie przytył i był czystszy.

- Nate?

Na dźwięk jej głosu pies odprężył się i z łomotem runął na chodnik,

leniwie machając ogonem. Chłopiec nie dał się tak łatwo rozbroić.

- Dzień dobry, pani - powiedział, nie wstając. - Czy de Rohan po panią

posłał?

Nate wyglądał jak miniaturowy strażnik siedzący od wielu godzin na

schodach. Catherine poczuła się trochę niezręcznie; jakby ktoś zapytał ją o se-

kretne hasło umożliwiające wejście.

- Chciałabym się z nim zobaczyć, jeśli nie jest zajęty - oświadczyła.

Chłopiec parsknął.

- No cóż, chirurg wreszcie sobie poszedł - odparł. - Ale będzie pani

R S

musiała przejść obok gargulca. Nie licząc lokaja starszej pani, który przy-

prowadził psa, gospodyni odsyła wszystkich gości z podwiniętymi ogonami.

- Chirurg? - Zaniepokojona Catherine przykucnęła i spojrzała chłopcu w

oczy. - Co się stało?

- Słysząc drżący ton jej głosu, Lucyfer podniósł łeb i zaczął trącać

pyskiem jej twarz, jakby chciał ją uspokoić. Catherine pogłaskała go i

odepchnęła delikatnie, żeby móc patrzeć na chłopca. - Nate? - naciskała.

Chłopak obrzucił ją badawczym spojrzeniem.

- Nie mogę pani powiedzieć - stwierdził wreszcie. - Ale nic mu nie

będzie.

Catherine wstała, przyciskając torebkę do piersi.

- Muszę się z nim natychmiast zobaczyć - powiedziała drżącym z

niepokoju głosem. - Gospodyni... ona chyba nie może mnie wyrzucić. Może?



296

- Och, nie zdziwiłbym się - powiedział, patrząc na nią z rozbawieniem. -

Ale sądzę, że może pani przejść przez mur z tyłu domu, jeśli naprawdę pani

musi. Nikt nie chodzi tamtą drogą już od wielu lat.

Catherine niepewnie oblizała wargi.

- Masz na myśli przejście przez ogród? Prosto do drzwi jego mieszkania?

- To była bardzo śmiała idea, ale mogłaby dzięki temu uniknąć wszelkich

potencjalnych nieprzyjemności. Zwłaszcza że nie była wcale przekonana, iż

Max chce się z nią widzieć.

Chłopak poderwał się ze schodów i otrzepał spodnie z wiórów.

Najwyraźniej uznał, że zgodziła się na jego propozycję. Mruknął coś po włosku

do psa, który został na straży, po czym ruszył aleją, prowadząc Catherine

dookoła domu. W połowie muru znajdowała się wyrwa, zdawało się, że często

używana. Eleganckim gestem chłopak ukląkł i poklepał się po ramieniu.

- Proszę postawić tu nogę, madame - powiedział. - Potem podciągnąć się,

usiąść na murku i przełożyć nogi na drugą stronę.

Nie zastanawiając się w ogóle nad stosownością tej propozycji, Catherine

R S

wykonała polecenie. Przez chwilę siedziała na murze, wahając się. Od trawnika

dzieliła ją spora odległość i minęło już wiele lat, odkąd robiła coś równie

szalonego. Jednak nie zdążyła się na dobre przestraszyć, gdyż chłopak złapał ją

za biodra i popchnął z dużą siłą.

Z cichym okrzykiem Catherine na wpół ześliznęła się, na wpół spadła z

muru. Machając rękami, opadła na klomb kwitnących peonii. Było to dziwnie

ożywcze doświadczenie. Wstając z gracją, poprawiła czepek, spojrzała cierpko

na mur i poszła w kierunku drzwi na tarasie. Znowu się zawahała, potem

przygryzła wargę i zastukała w szybę.

- Do cholery, nie wybij mi okna! - odezwał się ostry, chrapliwy głos ze

środka.

Przyjmując to za pozwolenie wejścia do mieszkania, uchyliła drzwi i

wetknęła głowę do środka. Salon okazał się pusty. Weszła do pokoju, położyła



297

pelerynę i torebkę na ławce i ruszyła wąskim korytarzem do sypialni Maksa. Na

jego widok przestało bić jej serce.

- Max, na Boga! - wyszeptała, podbiegając do łóżka. - Co ci się stało?

Ułożony wysoko na poduszkach Max otworzył jedno oko.

- To ty! - warknął. - Na litość boską! Co tu robisz? - W jego głosie nie

wyczuła złości.

Niezdarnie obrócił się, chcąc usiąść. Przy jego ręce leżało

kilka zniszczonych notesów, które zrzucił na podłogę, kręcąc się po łóżku.

Catherine dotknęła jego torsu.

- Leż spokojnie - powiedziała, podnosząc notesy. - Jesteś ranny, głuptasie.

Max Stęknął i podparł się na łokciach.

- Wydaje mi się, że właśnie to mi się w tobie podoba, Catherine -

powiedział oschle. - Twój ujmujący sposób wyrażania uczuć. - Opadł ciężko na

poduszki i popatrzył na jej twarz łagodnym wzrokiem. - Spodziewam się, że to

nie twój brat śledził mnie zeszłej nocy, żeby wywrzeć na mnie zemstę?

Catherine wstała i podniosła głowę.

R S

- Z pewnością nie - zapewniła żarliwie. - Bentley nie wyszedł, aż... no

cóż, jeszcze przez dłuższy czas.

Kiedy przestałam płakać - dodała w duchu. Max wyciągnął do niej dłoń,

jakby w geście pojednania.

- Tak sądziłem, że to nie on - przyznał, splatając z nią palce. - Właściwie

nawet chciałbym, żeby to on mnie zaatakował. Nieznajomość własnych wrogów

wywołuje duży niepokój.

Jego ton był pełen niechęci do siebie samego. Catherine natychmiast się

poddała.

- Nieźle oberwałeś - powiedziała, pochylając się nad nim i odgarniając mu

włosy z czoła. - Chyba gorzej, niż w moim mniemaniu zasłużyłeś. Myślisz, że

masz wstrząśnienie mózgu?

Max wybuchnął śmiechem.



298

- To zależy od tego, ile pięknych kobiet pochyla się teraz nade mną.

- Tak myślałam.

Spojrzała uważnie na jego źrenice. Doszła do wniosku, że wydobrzeje.

Miał wielkie szczęście. Centymetr w lewo i jego oko...

- Nie wiesz, kto mógł to zrobić? Uśmiechnął się.

- Och, mam całą listę domniemanych sprawców - powiedział cicho. -

Podejrzani w sprawie lady Sands.

Catherine uniosła brwi.

- Czyżbyś nierozważnymi działaniami wprowadził nerwową atmosferę?

Max parsknął z niesmakiem.

- Popełniłem głupi błąd - mruknął. - I rzeczywiście, ktoś stracił

równowagę. Rozesłałem listy, wspominając o podrobionej biżuterii i licząc na

to, że morderca da się sprowokować. Chyba mi się udało, nie sądzisz?

Uśmiechnęła się.

- Jesteś bardzo odważny. A teraz, sir, czy możemy ogłosić rozejm?

Przyszłam ofiarować ci moje usługi i przyznaję, że wyglądasz, jakbyś ich na-

R S

prawdę potrzebował.

Max spojrzał na nią ze znużeniem.

- Rozejm? Na litość boską, Catherine, w ogóle nie powinnaś tu

przychodzić.

Na chwilę ściągnęła usta.

- Mój brat nie zaatakował cię zeszłej nocy - powiedziała cicho. - On

nawet nie potrafi sporządzić tak dalekowzrocznego planu. Nie mógłby też niko-

go zamordować. Lanie, jakie dostałeś, jest kolejnym tego dowodem.

Max przez chwilę wpatrywał się w kołdrę, ważąc słowa.

- Oficjalnie jest podejrzany, Catherine - powiedział z naciskiem. -

Mężczyzna, który mnie wczoraj zaatakował, mógł mieć zgoła inny powód. Wąt-

pię w to, jednak w tego rodzaju pracy człowiek wciąż przysparza sobie wrogów.

- Ja nie jestem jednym z nich, Max. Pokręcił głową.



299

- Nigdy nie chciałem podejrzewać twojego brata, Catherine - powiedział z

trudem. - Czy nie widzisz jednak, że takie pragnienie może przytępić moją

dociekliwość? Muszę starać się być bezstronnym...

- Ale, Max - przerwała mu Catherine. - Czy kiedykolwiek coś przed tobą

ukrywałam? Czy uchylałam się od odpowiedzi na pytania? Nie, bo nigdy mnie o

nic nie pytałeś. Za to wykorzystywałeś każdą sposobność, by pogłębić przepaść

między nami. Ty również nie zwierzyłeś mi się z niczego, Max. Z niczego.

Musiałam dowiedzieć się prawdy o mężczyźnie, którego... na którym mi

zależało, od jego babki!

Oczy Maksa zapłonęły nagle zimnym ogniem.

- Och! Mogę sobie wyobrazić, jakimi romantycznymi bzdurami napchała

ci głowę! Nie jestem człowiekiem z opowieści Nonny Sofii, Catherine. Jeśli

kiedykolwiek nim byłem, to dawno temu. Nie przywiązuj nadmiernej wagi do

bajek tej staruszki.

Mimo ostrych słów Catherine zauważyła w jego oczach, że przyznałby

rację większości opinii pani Castelli. Odetchnęła głęboko.

R S

- W głębi serca jesteś mężczyzną, na którym mi zależy. Fasada, którą

pokazujesz światu, to nie moja sprawa. Dla nich bądź sobie, jaki tylko chcesz,

ale nigdy nie próbuj oszukiwać mnie.

W końcu jego twarz złagodniała, lecz milczał, jakby coś rozważał.

- Pokój, Maximilian - zachęciła, wyciągając do niego dłoń.

Ujął ją i ku jej zdumieniu pocałował.

- Usiądź zatem - powiedział. - Potrzebuję twojej pomocy przy tym -

wskazał głową notesy.

Catherine usadowiła się na brzegu łóżka, otworzyła jeden notes i się

zawahała.

- Ale to wygląda jak notatki ze spraw, Max. I połowa jest po włosku.



300

- Zgadza się. Nate mi je przyniósł. Ale on nie potrafi czytać, a mnie oczy

odmawiają posłuszeństwa - mruknął. - Możesz znaleźć sprawę Mary O'Gavin?

Powinna być gdzieś na początku.

Poszukiwania zabrały jej kilka chwil.

- Ach - powiedziała wreszcie. - Już mam. Ojej, morderstwo?

Kiwnął głową.

- Dawne czasy - powiedział szybko. - Przejrzyj całość i znajdź notatkę o

statku. Gdzieś na górze na lewej stronie. To był angielski statek, jak mi się

zdaje. śKrólowa..."? I data zacumowania. Znajdź tę datę.

- Ach, śKrólowa Kaszmiru"! - powiedziała Cat. - Trzeci grudnia...

- Którego roku? - przerwał niecierpliwie.

- Tysiąc osiemset dwudziestego czwartego. Max opadł na poduszki i całe

napięcie nagle odpłynęło z jego ciała.

- Tak sądziłem - mruknął do siebie. Wyjął notes z jej dłoni. - Wybacz mi,

Catherine. Głowa strasznie mnie boli, ale to marna wymówka.

Catherine pochyliła się nad nim. R S

- Widzę, że ci ulżyło - powiedziała cicho. - Ta data... mogę zapytać, co

oznacza?

Twarz Maksa oblekła się rumieńcem.

- Tego dnia twój brat wrócił z Indii - przyznał cicho. - Prawie rok po tym,

gdy lady Sands zaczęła sprzedawać swoje klejnoty.

Catherine zmarszczyła brwi.

- Nie rozumiem.

- Ktokolwiek ukradł szafir Sandsów, musiał wiedzieć, że to jedyny

autentyczny klejnot w szkatułce. To nie był przypadek. W takim razie nie mógł

tego zrobić twój brat.

Catherine patrzyła na niego w milczeniu. Z jednej strony chciała

wiedzieć, dlaczego wcześniej już badał powrót Bentleya z Indii, lecz z drugiej

strony bała się o to zapytać. Max znowu spojrzał na kołdrę.



301

- Coś w sprawie twojego brata dręczyło mnie od tygodni - przyznał cicho.

- Zdaje się, że musiałem zarobić po głowie, żeby to sobie przypomnieć.

Catherine uśmiechnęła się chytrze.

- Muszę o tym pamiętać następnym razem, gdy będziesz się przy czymś

upierał.

Max odetchnął z ulgą i spojrzał jej w oczy.

- Zdaje się, że jestem mu winien przeprosiny. I tobie też.

Catherine zaczęła nerwowym ruchem wygładzać fałdy sukni.

- Przyjmuję - odpowiedziała z pośpiechem. - Zatem mamy rozejm. I nadal

proponuję ci moje usługi.

- Rozejm, niech będzie - burknął, posyłając jej nieprzeniknione

spojrzenie. - Ale żadnych usług, Catherine. Nie dam dzisiaj rady.

Catherine szeroko otworzyła oczy.

- Łajdaku! - krzyknęła, zeskakując z łóżka, jakby nagle zajęło się ogniem.

- Ty arogancki draniu! Wkradasz się podstępnie do mojego łóżka, a potem masz

czelność...

R S

- Wkradam się? - przerwał jej Max, unosząc się z poduszek. - Wyraźnie

pamiętam, że zostałem zaproszony.

-...z taką łatwością twierdzić, że wciąż cię pragnę?

Ze zdumiewającą jak na pobitego człowieka silą Max chwycił ją za

nadgarstek i przyciągnął do siebie bardzo blisko. Głos miał szorstki, lecz w

oczach tliły się wesołe iskierki.

- Pragniesz mnie, Catherine, inaczej nie byłoby cię tutaj. Kobiety nie

zwykły bez powodu przeskakiwać przez ogrodzenie...

- Och, jak śmiesz?! - wykrzyknęła, usiłując wyrwać się z uścisku.

Max spojrzał na nią z przyganą.

- Catherine na swej rozkosznej pupie masz plamy od trawy.

- O, jakże jesteś spostrzegawczy! - Zarumieniła się. - To były peonie, a

nie trawa. Poza tym oferuję ci pomoc, sir. Mogę przejrzeć listy i dzienniki Julii.



302

Sądziłam, że raczej nie będziesz mógł mi odmówić po tym, jak... oskarżyłeś

mojego brata.

Max prześliznął się spojrzeniem po jej szyi i niżej.

- Już je czytałem - powiedział bardziej ponurym niż zwykle głosem. - Nic

tam nie ma.

Pobity czy nie, Catherine widziała pożądanie w jego oczach.

- W takim razie nie masz nic przeciwko temu, żebym ja je przejrzała? -

szepnęła. - Posiedziałabym cichutko po drugiej stronie łóżka. W końcu nie

używasz całego.

W jego oczach zapłonął ogień; zacisnął palce na jej ręce.

- Doprawdy? Ależ ze mnie głupiec.

Catherine uznała jego słowa za zaproszenie. Impulsywnie zrzuciła

pantofle, podciągnęła suknię i uważając na połamane żebra Maksa, ostrożnie na

nim usiadła. Spojrzała mu w twarz i wstrzymała oddech, czując pod sobą prężną

męskość.

- Zdawało mi się, że jesteś unieruchomiony - powiedziała łagodnie.

R S

Max puścił jej rękę i położył dłonie na udach Catherine, muskając gładki

jedwab jej pończoch, gdy podnosił w górę suknię.

- A mnie się zdawało - szepnął namiętnie - że mnie nie pragniesz.

Catherine otrząsnęła się i wróciła do tematu:

- Miałam przejrzeć listy Julii - powiedziała.

- Mogę, Max?

Oczy Maksa płonęły żądzą.

- Weź je sobie - westchnął, masując kciukami delikatną skórę ponad

podwiązkami. - Ale później, Catherine. Później.

To zabrzmiało jak obietnica. Catherine zapomniała o celu swojej wizyty.

Poczuła falę głębokiej ulgi - och, nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo go

potrzebuje. Jak się boi go stracić. Być może Max jej nie ufa, czy też raczej boi

się zaufać komukolwiek, lecz w głębi serca doskonale go rozumiała.



303

Przyszła tu na poły oburzona, lecz widok bladego i wymizerowanego

Maksa leżącego niemal bez życia na łóżku, które tak przelotnie dzielili... Och,

jakże ją to przeraziło. Nie miała już wątpliwości. Kocha go. Z całej siły. Zaś

jego reakcje, które obserwowała zeszłej nocy, eksplozja namiętności i bólu,

powiedziały jej, że to, co Max czuje do niej, wykracza daleko poza zwykłą

męską żądzę.

W dziwny sposób Catherine czuła, że wreszcie wzięła życie w swoje ręce

i nie zamierzała teraz się poddać. Przez długą chwilę wpatrywała się w jego

ciało. Gdy chwytał ją za rękę, kołdra zsunęła się, odsłaniając umięśniony tors.

Wyglądał imponująco, oczywiście, ale to nie dlatego go pragnęła.

Nagle zdała sobie sprawę, że to nie będzie romans na jeden sezon. Nie

powinna na to pozwolić. Spojrzała na jego twarz poznaczoną siniakami i pokry-

tą jednodniowym zarostem. Wyglądał na szorstkiego mężczyznę, podejrzanego i

nieco przerażającego - lecz jak zawsze intrygującego.

- Max - zapytała z czułością - czy jesteś całkiem nagi pod tą kołdrą?

- Tak. - Jego głos był mroczny, pełen pożądania.

R S

W milczeniu odwiązała koronkowy szal z ramion i rzuciła go na podłogę.

Westchnął cicho i pogłaskał jej twarz i szyję.

- Naprawdę nie powinnaś tu przychodzić - wyszeptał cicho. - Nie

powinnaś wchodzić na moje łóżko. Nie wiem, czy jestem w stanie dać ci to, na

co zasługujesz, ale na Boga, Catherine, muszę cię zobaczyć.

Kiwnęła głową, nie do końca wiedząc, na co się zgadza.

- Dobrze.

Gwałtownym ruchem pociągnął gorset w dół, aż dał się słyszeć dźwięk

prutego materiału. Obnażył niemal całe jej piersi.

- Przepiękne - powiedział, powoli ściągając gorset coraz niżej i pocierając

twardniejące brodawki. Wygłodniałym wzrokiem wpatrywał się w jej nagie

piersi.



304

Catherine czuła się jak lubieżna, upadła kobieta. Gdy jego dłoń odsunęła

spiętrzone halki i wsunęła się wyżej, szukając brzegu majtek, poddała się.

- Ach, Max...

Poczuł dreszcz pożądania, przeszywający ich oboje, gdy tylko jej dotknął.

Starał się być delikatny i powoli wsuwał w nią palec. Catherine oblała

się rumieńcem. Złota otoczka wokół jej źrenic rozjarzyła się niezwykłym

blaskiem. Jęknęła cicho i niepewnie, a potem naparła na jego dłoń. Max pieścił

ją coraz goręcej, słyszał, jak jej oddech przyspiesza i zaczął się zastanawiać,

jakim kochankiem był jej mąż. Kiepskim, wnosząc z tak gwałtownych reakcji.

Większość Anglików, o ile zdążył się już zorientować, albo nie zamierza

zawracać sobie głowy zadbaniem o rozkosz kobiety, albo nie ma pojęcia, jak to

zrobić.

Być może nie powinien dawać rozkoszy akurat tej kobiecie. Na Boga,

wiedział to doskonale. Ale nie potrafił przestać. Posługując się instynktem,

kołysała się, drażniąc jego męskość, aż zapomniał o bólu.

Zadrżała z rozkoszy i zawstydzenia, i chciała mu umknąć.

R S

- Nie! - mruknął, chwytając ją za udo i przytrzymując. - Nie, tresoro mio,

pozwól mi popatrzeć.

Dotknął jej znowu; zadrżała, poruszając biodrami. Max jęknął głucho,

gdy przetoczyła się przez niego fala pożądania. Pragnął jej. Płonął dla niej.

Pieścił ją coraz głębiej, bez ustanku. Patrzył na swoją dłoń, poruszającą się

pomiędzy jej udami, aż usłyszał ciche westchnienia. Aż gorąca wilgoć pokryła

jego palce. Po dłuższej chwili usłyszał przeciągły jęk i spojrzał w górę.

Zwilżyła wargi językiem; jej oczy płonęły z pożądania.

- Nie powstrzymuj się, carissima - powiedział czule. - Sei molto bella.

Jesteś taka piękna w twej namiętności. Pomogę ci. Chcę, żebyś osiągnęła szczyt.

- Nie... nie mogę... nie tak - wydyszała, patrząc na niego, jakby był

jeszcze bardziej obcy i zdumiewający niż zwykle. Być może był. A jednak go



305

pragnęła. Zaczął ją pieścić trochę mocniej i Catherine jęknęła, szeroko

otwierając oczy.

Max pogłaskał jej pierś, ściskając brodawkę między palcami, aż krzyknęła

z rozkoszy.

- Catherine, cara mia, nie bój się - uspokajał ją, wciąż pieszcząc. - Nie

powstrzymuj się. Zrób to dla mnie, bella. Chcę na ciebie patrzeć. Chcę to zobaczyć.

Cat zaczęła się wić pod jego dotykiem. Kilka pasm włosów wysunęło się

ze skromnego koka; z uniesioną suknią i pełnymi piersiami wynurzającymi się

znad gorsetu wyglądała zarazem niewinnie i lubieżnie.

- O, tak - zachęcał Max. - Właśnie tak, amore mio. Czy mój dotyk sprawia

ci rozkosz? Tak, pozwól mi to zobaczyć.

Na Boga, jakże uwielbiał na nią patrzeć. Nie przestawał jej dotykać i

szeptać do niej czule, na wpół po włosku, nie kontrolując własnych słów. Nagle

Catherine zamknęła oczy, odrzuciła do tyłu głowę i krzyknęła. Spełnienie

wstrząsnęło jej ciałem i z całej siły zacisnęła uda na jego biodrach. Jeszcze raz

R S

opadła na jego dłoń, a Max wsunął w nią głęboko dwa palce, upajając się

uczuciem jej wąskiego wnętrza, zaciskającego się na nim miarowo.

Krzyknęła, opadając do przodu i podpierając się dłońmi.

- Och, Max.

Max poczuł chwilę triumfu i zaraz potem falę nieprzepartego pożądania.

Odetchnął zapachem Catherine - jej rozgrzanej skóry, włosów i delikatnym

piżmowym aromatem kobiecości; żądza buchnęła wielkim płomieniem.

- Ach, cara mia - szepnął. - Muszę cię posiąść, nawet jeśli miałoby mnie

to zabić.

Opierając się na dłoniach, Catherine podniosła się lekko, patrząc na niego

szelmowsko.



306

- Max, nie możesz się ruszać - wymruczała, przesuwając kolana nieco

niżej. Uśmiechnęła się zawadiacko. - Właściwie czy tego chcesz, czy nie, jesteś

teraz moim więźniem.

Powoli przesunęła palcami po jego torsie i chwyciła brzeg kołdry,

zwinięty wokół pasa Maksa. Zaczęła zsuwać ją w dół, wystawiając na chłodne

powietrze płaski, pokryty ciemnymi włosami brzuch kochanka. Jęknął cicho.

Kolejne pociągnięcie i ujrzała jego naprężoną męskość.

- Usiądź na mnie - poprosił, ciągnąc ją ku sobie.

- Błagam, bella, jeśli masz choć odrobinę litości!

- A jeśli wciąż jestem na ciebie trochę zła, Max? - szepnęła, głaszcząc

jego umięśnione uda, a potem sprężysty brzuch. - Och, nie widzę powodu, dla

którego miałabym okazać ci jakąkolwiek litość.

Z cichym przekleństwem Max opadł z powrotem na poduszki. Poderwał

się znowu, gdy poczuł, że jej palce wplatają się w czarne włosy okalające jego

męskość. Drugą dłoń wsunęła między jego uda.

- Na litość boską, Catherine! Co ty chcesz mi zrobić?

R S

- Torturować cię - wyszeptała, chwytając dłonią członek. - Czy to

zadziała?

Czy to zadziała? Co za głupie pytanie, skoro przy każdym jej dotyku

całym jego ciałem wstrząsa dreszcz. Max wciągnął powietrze przez zęby.

- Ach, cara, miej litość!

Catherine rozluźniła chwyt.

- Nie wiesz, o co prosisz... Chwycił jej dłoń.

- Masz rację! - syknął, zamykając oczy. - Tak. Och, Boże! Proszę, nie

przestawaj!

Przez chwilę drżącą ręką trzymał ją za nadgarstek, lecz Catherine zaczęła

poruszać dłonią w idealnym rytmie. Max odetchnął gwałtownie i puścił ją. Jej

płonący wzrok palił mu skórę. Każdy jej dotyk był czystą rozkoszą, jakiej nigdy

wcześniej nie czuł. Zagubiony w rytmicznej ekstazie, opadł na poduszki.



307

Podniósł głowę i zobaczył, że Catherine pieści go czubkiem języka.

- Leż spokojnie, Max! - Catherine uklękła nad nim, uśmiechając się

drapieżnie pełnymi wargami. - Pozwól, że obdarzę cię taką samą rozkoszą.

Myślisz, że ci się to spodoba? Nauczysz mnie?

Max poczuł ucisk w gardle. Niecałe dwanaście godzin wcześniej obawiał

się, że umrze, teraz zaś był o tym przekonany.

- Co tylko chcesz, kochana - zdołał wykrztusić. - Dotykaj mnie... och,

właśnie tutaj... jak tylko sobie życzysz.

Jakby w odpowiedzi na jego ciche jęki, rytm jej pieszczoty nieco

przyspieszył. Nigdy wcześniej nikt nie pieścił go tak intymnie. Nie mógł dłużej

tego znieść. Nie był w stanie biernie leżeć. Nie czuł już bólu połamanych żeber,

namiętność rozpalała całe jego wnętrze. Wreszcie poderwał się z poduszek z

głuchym jękiem. Musi ją posiąść. Musi. Natychmiast.

Chwycił ją i położył na plecach, odkrywając kołdrę i podnosząc jej

suknię. Gdy położył się na niej, Catherine spojrzała mu w oczy z niepokojem.

- Max, twoje żebra! Nie pogarszaj sprawy.

R S

- Dio mio, cara! - jęknął. - To, co czuję do ciebie, nie może już się pogorszyć.

Ignorując ból i kłucie w klatce piersiowej, przycisnął ją do miękkiego

łóżka. Do łóżka, w którym spędził stanowczo za dużo samotnych nocy. Zbyt

wiele godzin o niej rozmyślał i to na długo zanim w ogóle jej dotknął.

Wszedł w nią jednym, mocnym pchnięciem i stracił resztki zdrowego

rozsądku. Zanurzył się w nią z jękiem dobywającym się niemal z samej duszy,

potem wycofał się i wszedł jeszcze raz. Oczy zaszły mu mgłą; zaczął się wbijać

dziko w jej ciało, nie dbając już o delikatność i łagodność, ani o swe żebra.

Łóżko zaczęło skrzypieć głośno, zagłówek rytmicznie uderzał o ścianę.

Catherine zesztywniała nagle i wbiła paznokcie w jego ramiona, krzycząc cicho.

Z bólu? Z rozkoszy? Nie potrafił zgadnąć.



308

Zadygotała gwałtownie i otworzyła się na niego jeszcze bardziej.

Krzyknęła jego imię. Poczuł, że namiętność do Catherine porywa go całego,

wraz z duszą i ciałem. Ekstaza wstrząsnęła nim gwałtownie i na moment stracił

łączność ze światem. Wtulił się w nią z całej siły, nie czując i nie widząc już

niczego poza Catherine.

Nigdy wcześniej nie doświadczył tak cudownej chwili. Przez długie

minuty miał wrażenie, że szybuje pośród gwiazd. Wszystko było idealne.

Wszystko było możliwe. W niewysłowionej słodkiej chwili szczęścia zapomniał

o bólu pobitego ciała, o wszystkich niewypowiedzianych lękach i

nieprzynoszącej nadziei pracy. Przyciągnął ją do siebie i tulił w ramionach.

Catherine wciąż drżała. Max nie mógł się nadziwić, że tak piękna istota może go

pragnąć.

- Och, cara mia - wyszeptał. - Zraniłem cię?

Catherine ułożyła się na jego torsie.

- Nie sądzę, bym się miała przejąć czymś takim - wyznała cichutko. -

Och, Max, ja nigdy...

R S

Musnął wargami jej czoło. Było ciepłe, lekko wilgotne od potu.

- Co śnigdy", Catherine? - zapytał cicho.

Nie odpowiedziała. Obrócił się razem z nią na bok i upajał się trzymaniem

jej w ramionach. Pachniała jak wiosna. Jak dom. W jej ramionach mógł

wspominać go takim, jaki był - otoczony bujną zielenią i żyzny. Otworzył oczy

w świetle popołudniowego słońca, lecz jego wzrok wciąż nie chciał się

wyostrzyć. Powoli wracał do niego ból - strzaskane żebra i rozbita głowa

przypominały o sobie. Wraz z nim napłynęła do niego miażdżąca świadomość

tego, co się z nim dzieje. Ale to nie może się zdarzyć. Po prostu nie może. Max

zamknął oczy i starał się o tym nie myśleć.

Na Boga, nie mógł sobie przecież pozwolić na... jak ona to nazwała? Na

związek. Zdawało mu się, że brzmi to tylko odrobinę lepiej niż affair d'amour*.

*Affair d'amour (fr.) - romans.



309

Jakkolwiek to nazwać, nie tego przecież pragnął. Nie jest ani czarujący,

ani przystojny. Nie zachowuje się ani delikatnie, ani taktownie. Jest właśnie

taki, jak kiedyś powiedziała Catherine - uparty, fanatyczny i arogancki. Lecz

naprawdę nie może już bez niej żyć.

Pogłaskał palcami jej policzek i poczuł lęk. Co będzie, jeśli atrakcyjność

sypiania z nim wreszcie jej spowszednieje i Catherine przejrzy na oczy? Co jeśli

w momencie, gdy ich relacja będzie mogła przerodzić się w coś bardziej

trwałego i wiążącego, ona stwierdzi, że Max nie należy do jej świata?

Rutledge stwierdził, że Max nie jest śprawdziwym dżentelmenem"; to

największa obelga, jaką może rzucić członek angielskiej arystokracji. Lecz

Max nie mógł się z tym spierać, bo w gruncie rzeczy Rutledge miał rację.

Spojrzał na Catherine i zastanowił się, dlaczego w ogóle przyszła. Co

mogła w nim widzieć oprócz energicznego kochanka? Prześliznął wzrokiem po

jej ciele i stłumił gorzki śmiech. Może nic. Może chodzi jej tylko o seks. W tym

przynajmniej rzeczywiście jest dobry. Zwłaszcza jeśli jest w stanie zachować

nad sobą kontrolę. Delikatnie zmienił pozycję, by ułożyć ją wygodniej, i

R S

Catherine wybudziła się z drzemki z cichym westchnieniem.

- Max - mruknęła, kładąc dłoń na jego sercu. - Nie odchodź. Nie odchodź.

Słodka prośba rozdarła mu serce i Max poczuł łzy piekące go pod

powiekami.

- Och, cara mia, non ti lascero mia - wymruczał, kryjąc twarz w jej

włosach.

Moja droga, nigdy cię nie opuszczę.

Ale to przecież kłamstwo. Iskrzące między nimi złość i brak zaufania już

się rozwiały, to prawda. Lecz nic poza tym się nie zmieniło mimo jego daleko

posuniętych fantazji. Czy mógł się zmienić? Właściwie tak, gdyby naprawdę się

postarał. Ale obawiał się, że to może nie wystarczyć. Trzymał Catherine w

ramionach, bojąc się ruszyć. Bał się, że jeśli się teraz obudzi i spojrzy na niego,



310

zobaczy, że Max jest na granicy łez i cierpi z powodu utraty czegoś, czego

spodziewał się nigdy nie doświadczyć.



Rozdział 17



Prawdziwy dżentelmen słynie z dobrych manier.

Powinien także zadbać o dystyngowane stroje.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Catherine obudziła się, gdy promień światła przedarł się przez szparę w

zasłonie i oświetlił jej twarz. Otworzyła oczy i usiadła na łóżku, lekko

zdezorientowana. Max leżał przy niej na plecach, oddychając chrapliwie i

wolno, żeby nie unosić strzaskanych żeber. Kołdrę zepchnął aż do kolan, jakby

chciał pozbyć się niepotrzebnego ciężaru. Ciało miał piękne, wyrzeźbione z

R S

prężnych mięśni, tors lekko przyprószony ciemnymi włosami.

W jasnym świetle dnia na pierwszy rzut oka było wiadomo, jaki styl życia

prowadzi. Jedno ramię wyglądało tak, jakby ktoś je rozpłatał aż do kości, grube

szwy zostawiły brzydką sporą bliznę. Pod żebrami widniał ślad po ugodzeniu

nożem - albo sztyletem, jeśli Catherine się nie myliła. Jedno żebro musiał mieć

wcześniej złamane i źle się zrosło, gdyż wyraźnie odcinało się od reszty. Tuż

nad miednicą znajdowała się długa blizna po nożu, wciąż świeża i czerwona.

Catherine straciła cierpliwość i przestała liczyć ślady na jego ciele.

Dlaczego podejmuje takie ryzyko? Czy kieruje nim, jak twierdzi Sofia

Castelli, poczucie winy?

Z westchnieniem zerknęła w dół, by ocenić własne straty. Przeszyło ją

zdumiewające uczucie wstydu i rozkoszy, było jednak za późno na żale. Nie to,



311

żeby czuła jakikolwiek żal. Ostrożnie wyśliznęła się z łóżka i podeszła do

umywalni Maksa; drzazgi nieheblowanej podłogi chwytały ją za pończochy. Na

komodzie z drewna orzechowego stał dzbanek z letnią wodą, powyżej na

drewnianym kołku krzywo wisiało małe lustro. Wkładając dłonie do zimnej

porcelanowej miednicy, Catherine pochyliła się, by obejrzeć przedmioty leżące

na półce. Pędzel do golenia, brzytwa i pasek do jej ostrzenia leżały w jednym

rzędzie, obok stała wyszczerbiona mydelniczka, a z tylu niewielki grzebień,

któremu brakowało trzech zębów. Wszystkie te przedmioty stanowiły pomoc w

codziennej toalecie Maksa. Uśmiechnęła się w duchu. Jego dziwaczna, wręcz

ascetyczna prostota sprawiała jej przyjemność.

Wzięła mydło i odetchnęła delikatnym cytrynowym zapachem, który tak

często czuła na jego skórze. Szybko się obmyła i pożyczyła grzebień, żeby

doprowadzić do porządku włosy. Na palcach wróciła do łóżka i stwierdziła, że

Max wciąż śpi. Ogarnęła wzrokiem jego ciało i po raz kolejny zadrżała na

widok obitych żeber. Zastanawiała się, jak w ogóle był w stanie się z nią

kochać; ta myśl wywołała w niej dreszcz rozkoszy, że zrobił to tak wspaniale.

R S

Następnie praktyczna część jej natury zastanowiła się, kiedy Max ostatnio coś

jadł. Ciało nie wydobrzeje bez porządnych posiłków. Powinna także zadbać o

chłopca siedzącego na schodach. Dzieci muszą jeść, a nie miała najmniejszej

wątpliwości, że Nate nadal trzyma straż. Właściwie to nawet dobrze.

Catherine podeszła do dużego dębowego kredensu i przejrzała jego

zawartość, ale z miernym sukcesem. Jednak na tyle często dawała radę wy-

myślić coś z niczego, że i tym razem nie zamierzała się poddać. Podeszła do

frontowego okna i wychyliła się.

- Nate! - szepnęła do chłopca, siedzącego ze stoickim spokojem na

schodach. - Umiesz obierać ziemniaki?



Max obudził się, czując jakiś kuszący zapach i gwałtowne skurcze

żołądka. Dobry znak. Z doświadczenia wiedział, że głód jest sygnałem wracania



312

do formy. Ostrożnie uniósł się na łokciu i pokonując falę bólu, rozejrzał się po

sypialni. Zdawała się dziwnie wyziębiona i straszliwie pusta. Catherine.

Catherine zniknęła. Przygniotło go uczucie żalu i straty. Przecież to wszystko

nie mogło mu się przyśnić! Strząsnął z siebie resztki snu, słysząc ciche głosy

dobiegające z salonu. A jednak nie śnił. Słyszał zgrzyt metalu o metal i

skwierczenie. Cebula? Co się dzieje, do licha? Ktoś gotuje? Na Boga, miał taką

nadzieję. I wtedy sobie przypomniał.

Kobiety takie jak Catherine nie potrafią gotować. A może potrafią?

Ciekawość wzięła górę. Bardzo ostrożnie podniósł się z łóżka i nałożył spodnie

od piżamy. Wciąż sztywnymi palcami zaczesał włosy do tyłu i poczłapał przez

korytarz do salonu. Zamarł w progu. Catherine kręciła się wokół stołu

zastawionego talerzami, miseczkami i filiżankami, mrucząc coś cicho do

Lucyfera, który chodził za nią krok w krok, a Nate... Nate mieszał w rondlu.

Niewielki stół Maksa był już ładnie nakryty, stał na nim dzbanek do herbaty.

Pies trącał pyskiem brzeg sukni Catherine, piszcząc żałośnie. Przechodząc obok

kuchenki, Catherine zajrzała Nate'owi przez ramię i wyciągnęła kawałek czegoś

R S

z rondla, podmuchała na to przez chwilę i rzuciła Lucyferowi. Pies chwycił w

locie smaczny kąsek i spojrzał na nią z bezbrzeżnym uwielbieniem.

Max musiał wydać z siebie jakiś odgłos - zapewne zdumienia - bo

Catherine odwróciła się do niego z uśmiechem, który przebił się przez

otaczającą go powłokę bólu i dotarł aż do samego serca.

- Już wstałeś! - wykrzyknęła, odłożyła talerze i podeszła do niego prędko.

Radość Maksa szybko zamieniła się w zakłopotanie. Przeczesał palcami

potargane włosy.

- Wyglądam nieprzyzwoicie - wybełkotał, powoli cofając się ku sypialni.

Na Boga! Miał na sobie tylko lniane spodnie od piżamy! Taka swoboda stroju

dałaby do zrozumienia każdemu - a zwłaszcza chłopcu - że łączy go z Catherine

nadmierna poufałość.

Lecz Cat zdążyła chwycić go pod ramię i zaczęła ciągnąć do stołu.



313

- Nonsens - stwierdziła. - Nie jesteś w pełni sprawny.

Spojrzał na nią groźnie.

- Jestem w pełni sprawny. Catherine tylko się uśmiechnęła.

- Niech będzie, ale musisz brać pod uwagę swoje żebra, Max. Kamizelka i

spodnie to ostatnia rzecz, jakiej teraz ci trzeba.

Max był przekonany, że jedzenie kolacji w piżamie gwałci wszelkie

zasady dobierania stroju podane w przeklętej książce lorda Chesterfielda.

- Chciałbym włożyć przynajmniej koszulę, do licha - wymamrotał, gdy

Catherine posadziła go na krześle.

Nate podniósł beznamiętny wzrok znad rondla.

- Moim zdaniem wygląda pan w porządku, szefie - powiedział. - Może

filiżankę herbaty?

Catherine niecierpliwie wykonała okrężny ruch dłonią.

- Mieszaj, mieszaj - nakazała, podnosząc czajnik. - Jeszcze nie zrobiłam

herbaty.

Wsparła się dłonią na ramieniu Maksa i nalała wrzątek do dzbanka.

R S

Zamarła na chwilę, wciągając ukradkiem jego zapach - senny mężczyzna, z

lekką nutą cytryny i maści na stłuczenia. Dziwna kombinacja aromatów

właściwie nie powinna być przyjemna, ale była. Równie przyjemny był widok

Maksa wchodzącego do salonu. Podobały jej się lniane spodnie, opięte nisko na

wąskich biodrach, odsłaniające pępek i podobał jej się płaski brzuch delikatnie

przyprószony ciemnymi włosami. Impulsywnie zerknęła w stronę kuchenki.

Nate pilnie mieszał w rondlu. Cat szybkim ruchem pogłaskała brzuch Maksa i

pocałowała go w kark.

- Hmm - mruknęła. - Kiedy już zjesz, ogolę cię.

Max odchrząknął.

- Dzień, w którym nie będę mógł sam się ogolić, nastąpi dopiero, gdy

zajmie się mną grabarz - burknął, lecz oczy mu się śmiały. Catherine oddała mu

uśmiech i dokończyła nakrywanie do stołu.



314

W przyjaznej ciszy zjedli prostą kolację - smażone ziemniaki, tosty z

serem i herbatę. Max opróżnił swój talerz, lecz jadł powoli i z trudem. Za to

Nate pochłaniał posiłek z entuzjazmem wygłodniałego wilczka.

Catherine spoglądała to na jednego, to na drugiego.

- Max, jak długo Nate siedział na schodach? Max zmarszczył brwi.

- Zdaje mi się, że odkąd przyprowadził mnie nocą do domu.

Catherine spojrzała uważnie na chłopca.

- Przyprowadziłeś go do domu? - zaczęła surowo i pokręciła głową. -

Zresztą nieważne. Tak dłużej nie może być. Nie masz rodziców? Kogoś, kto się

teraz o ciebie martwi?

Nate wzruszył ramionami, przełykając kolejną porcję ziemniaków.

- Myślę, że matka może się niepokoić - powiedział. - Ale raczej jest zajęta

młodszymi.

Max spojrzał karcąco na chłopca.

- Powinieneś był spać na ławce, Nate. Catherine odłożyła serwetkę na

stół.

R S

- Czas, żebyś poszedł do domu - stwierdziła łagodnie. - Twoja matka na

pewno chciałaby wiedzieć, gdzie się podziewasz.

Nate spojrzał na nią ze zdumieniem.

- De Rohan może mnie jeszcze potrzebować - powiedział z naciskiem. -

Jeszcze nie jest na tyle w formie, żeby go zostawić samego, zwłaszcza że

morderca wciąż się szwenda na wolności.

Catherine uparcie zacisnęła usta.

- W taki razie ja zostanę - powiedziała stanowczo. - Nate, jesteś jeszcze

małym chłopcem. Musisz iść do domu.

Max gwałtownie odsunął krzesło od stołu.

- Na Boga! - wykrzyknął. - Czy jestem aż tak żałosną figurą, że kobieta i

dziecko kłócą się, kto się mną zajmie?

Nate spojrzał na niego szyderczo.



315

- No cóż... Jeśli dobrze pamiętam, wczoraj w nocy przydała ci się moja

pomoc, szefie.

Catherine również odsunęła krzesło.

- Nate pójdzie na kilka godzin do domu. A ja zostanę, aż wróci. - Max

otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nie dała mu dojść do słowa. - Obiecałeś,

że będę mogła przejrzeć korespondencję pani Sands - stwierdziła, mając

nadzieję, że nie będzie pamiętał, iż Catherine nie ma już osobistego powodu, by

to robić. - Zapewne nie zamierzasz teraz tego odwoływać?

Max usiłował zgromić ją spojrzeniem, lecz w oczach wciąż czaił się

uśmiech. Cat widziała, że opuszczają go siły. Jednak gdy Nate zaczął zbierać

naczynia ze stołu, Max zdołał objąć ją w talii ramieniem.

- Dziękuję za kolację, cara mia - powiedział, całując ją w czubek głowy. -

Jesteś jak dar niebios. Oczywiście możesz przeczytać listy pani Sands, jeśli

wciąż masz na to ochotę.

Wkrótce Nate zabrał pozostałe po kolacji ziemniaki i udał się do domu.

Catherine położyła Maksa do łóżka, posprzątała w salonie i przyniosła podróżny

R S

sekretarzyk Julii do sypialni. Zaczął zapadać zmrok; Max spał. Cicho zapaliła

lampę i usadowiła się wygodnie. Co godzinę odkładała kolejny kalendarz lub

plik listów i budziła Maksa, żeby sprawdzić, czy wzrok zaczyna mu się

wyostrzać i by zaproponować mu dawkę laudanum, które chirurg zostawił przy

łóżku. Max pił tylko kilka łyków wody i zasypiał, a Catherine czytała dalej.

Bentleyowi wprawdzie nie groziła już szubienica, lecz jej ciekawość była

nieokiełznana.

Strażnik nocny robił już swój pierwszy obchód, gdy wrócił Nate.

Catherine nie zdołała przeczytać wszystkiego. Szeptem nakazała chłopakowi

sprowadzić dorożkę i zrobiła mu miękkie posłanie przy kominku. Napisała

krótki liścik do Maksa i weszła na palcach do sypialni. Cicho spakowała papiery

pani Sands, żeby je zabrać ze sobą. W ostatniej chwili odwróciła się do łóżka i



316

spojrzała na śpiącego Maksa. Fala czułości i troski niemal ją obezwładniła.

Miała wrażenie, że coś się między nimi zmieniło.

Niestety, nie padło żadne słowo na temat strasznych przeżyć w Alzacji.

Jakby się umówili, że nie będą o tym rozmawiać. Właściwie po co? Kolor krwi

Maksa, kupieckie pochodzenie jego matki, czy długa lista tytułów nie do

wymówienia przed jego nazwiskiem - te rzeczy nie miały dla Catherine żadnego

znaczenia. Właściwie chciało jej się śmiać z ironii tej sytuacji. Jej zmarły i

nieodżałowany ojciec nauczył ją w zasadzie tylko jednego - że tytuł i

okoliczności urodzenia nie mają nic wspólnego z charakterem człowieka.

Catherine wyciągnęła dłoń, by go dotknąć, a Max instynktownie odwrócił

głowę i musnął wargami jej palce. We śnie twarz mu łagodniała, wyglądał o

wiele przystojniej i o wiele mniej srogo. Długie, czarne rzęsy rzucały cień na

policzki; ostre linie twarzy wyszlachetniały i wreszcie wyglądał na

pogodzonego z samym sobą i ze światem.

Ciekawe, jaki był jako szesnastoletni chłopiec? Jak się czuł, gdy

zmuszono go do ucieczki z ukochanego kraju, gdy brutalnie odebrano mu ojca,

R S

gdy wciąż jeszcze tliły się popioły pozostałe po jego domu? Jak można się czuć,

wiedząc, że wiele osób już zawsze będzie uważać twego ojca za zdrajcę tylko

dlatego, że odważył się walczyć o lepsze warunki dla ludzi poszkodowanych

przez los? Catherine stwierdziła, że wrażliwego i bezbronnego młodego

człowieka podobne sytuacje musiały okrutnie poranić. Max zaś wciąż jest o

wiele bardziej bezbronny i wrażliwy, niż chciałby się wydawać. Poddała się

chwili czułości, pochyliła się i pocałowała go delikatnie w czoło. Potem

zdmuchnęła lampę i wyszła.



W poniedziałkowy ranek Genevieve Durrett wśliznęła się cicho do salonu

lorda Sandsa. Stanowiła kwintesencję francuskiego uroku. Max musiał

przyznać, że dziewczyna jest naprawdę czarująca, jeśli ktoś lubi niskie, bujne

blondynki. Nie miał wątpliwości, że bez trudu zdołała uwieść lorda Sandsa.



317

Urocza i pełna gracji panna Durrett zadrżała na widok dwóch

oczekujących na nią mężczyzn.

- Monsieur Sisk! - Dygnęła głęboko. - Bonjour*. - Podniosła się i

odwróciła do Maksa, uważnie przypatrując się jego twarzy. Dopiero wtedy roz-

poznał w niej służącą, która zanosiła się szlochem, gdy znaleziono ciało Julii.

Max przedstawił się i zaszył w kącie pokoju, by z dystansu obserwować

przesłuchanie. Sisk usadowił się w fotelu i zaczął przewracać kartki notatnika.

Genevieve Durrett najwyraźniej nie ufała posterunkowemu. Przycupnęła

na brzegu krzesła, wzrok wbiła w guziki munduru Siska. Policjant metodycznie

zadawał jej pytania, ustalone jeszcze przed wizytą u lorda. Genevieve przyznała,

że asystowała swej pani w czasie zakupów oraz że lady Sands nader chętnie

odwiedzała jubilerów. Upierała się, że niczego więcej nie wie.



*Bonjour (fr.) - dzień dobry.



Naciskana, twardo twierdziła, że nie ma pojęcia o podrabianej biżuterii,

R S

ani tym bardziej o kochankach pani. Sisk bez wytchnienia wypytywał ją i

wkrótce Genevieve całkiem zbladła i straciła rezon. Siedziała sztywno,

zaciskając do białości palce na poręczach krzesła. Wciąż jednak nie przyznawała

się do niczego. Max zdał sobie sprawę, że Sisk zmierza donikąd, gdyż mimo

uroczych minek Genevieve Durrett jest przede wszystkim przerażona.

Po chwili zaczęła głośno szlochać i echo jej płaczu rozbrzmiało w pustych

korytarzach domu lorda Sandsa. Choć drzwi do salonu były zamknięte, Max

wyobrażał sobie grupkę służących podsłuchujących przez dziurkę od klucza.

Gdy Sisk zaczął ją wypytywać o romans z lordem, dziewczyna zupełnie się

załamała.





318

- Mais non, mais non* - krzyknęła, wyłamując palce. - To wszystko

kłamstwa! Nie mam z tym nic wspólnego! Nic nie wiem o tych nieszczęsnych

Anglikach. Chcę wyjechać. Do domu. Proszę, monsieur, musi mi pan uwierzyć.



*Mais non (fr.) - ależ nie.



Wyglądała tak młodo i bezbronnie, że coś stopniało w twardym sercu

Maksa. Może chodziło o rozpacz wyraźnie rysującą się na jej twarzy? Ge-

nevieve Durrett była sama w obcym kraju, niepewna i przestraszona, zdana na

łaskę o wiele od niej potężniejszych. Znał te uczucia aż nazbyt dobrze. Zaś Sisk

dręczył ją już ponad pół godziny.

Wreszcie Max podszedł bliżej i usiadł obok policjanta; ostrze bólu wbiło

się między jego strzaskane żebra, przypominając mu, dlaczego do tej pory stał.

Zacisnął zęby i uśmiechnął się do służącej.

- Panno Durrett - powiedział cierpliwie. - Być może nie rozumie pani, że

lord Sands już nam wyjaśnił, że tamtą noc spędziliście razem. Jeśli będzie to

R S

konieczne, przysięgnie nawet przed sądem...

Przerwała mu cichym okrzykiem, otwierając szeroko oczy z przerażenia.

- Non!

- ...ale to ostatnia rzecz, jakiej ktokolwiek z nas by pragnął - dokończył

Max, cichym, uspokajającym tonem. - Może powiem ci, co ja sobie myślę?

Może to ci ułatwi sprawę? Sądzę, że poszłaś do sypialni lorda Sandsa, gdyż

nakazała ci to twoja pani. Mam rację?

Nie spuszczał z niej oka, skupiając całą swą siłę przekonywania na

drżącej kobiecie. Przez długą chwilę patrzyła mu w oczy.

- Oui*! - rozpłakała się głośno. - Za... zapłaciła mi. Zrobiła ze mnie

prostytutkę... dziwkę... i po co? Żeby się dać zamordować? Powiadam panu,

monsieur, nie wiem nic na ten temat. Nic!

* Oui (fr.) - tak.



319

Max pochylił się ostrożnie i lekko dotknął ramienia służącej.

- Proszę się uspokoić, panno Durrett - powiedział. - Lady Sands była

twoją panią, przecież nie miałaś szczególnego wyboru...

Dziewczyna zaczęła chlipać żałośnie.

- Mais oui, monsieur - wyszeptała, wycierając nos w chusteczkę. - To

było tak, że... madame była, jak wy to mówicie? Difficile**, oui?

Max spróbował łagodnie nakierować ją na właściwy tor.



** Difficile (fr.) - trudna.



- Proszę się dobrze zastanowić, panno Durrett. Co lady Sands wtedy

powiedziała? Co ci obiecała?

Pokojówka stłumiła szloch.

- Madame kazała mi uwieść milorda, gdy tylko wróci do domu - odparła,

prostując się na krześle.

- Śmiała się i powiedziała, że z jej sypialni mogą dobiegać hałasy - un

R S

peu*. A ja miałam nie pozwolić lordowi wstać z łóżka. Musiałam odciągnąć je-

go uwagę i za to obiecała mi dwadzieścia funtów i podróż powrotną do Calais.

Obiecała, że to będzie już ostatnia przysługa i będę mogła wrócić do domu.



*Un peu (fr.) - odrobinę.



Max pochylił się ku niej.

- A dlaczego tego potrzebowała? Wyjaśniła ci? Genevieve kiwnęła głową

z żałosną miną.

- Oui, monsieur. Zamierzała zabawić swego kochanka.

- Którego? - burkliwie wtrącił się Sisk.

Genevieve niewinnie zatrzepotała rzęsami.



320

- Jedynego, monsieur - odparła. - Miała kilka przelotnych przygód, oui, lecz z tym jednym spotykała się przez całe trzy lata, które z nią spędziłam.

Przychodził do niej w tajemnicy, tu, do domu. Czasami przez okno.

Sisk chrząknął z niedowierzaniem, lecz Max uciszył go karcącym

spojrzeniem.

- Znałaś go? Wiesz, jak się nazywa?

- Monsieur Lumpkin - powiedziała gładko.

- Madame mówiła na niego śTony".

- Lumpkin? - Sisk oderwał ołówek od notesu i spojrzał na służącą. -

Wiesz, jak wygląda?

Genevieve pokręciła głową.

- Nie, monsieur. Nigdy go nie widziałam. Dawno temu pani zrobiła coś z

zasuwką przy oknie, żeby mógł ją odwiedzać w sekrecie. Lecz ich romans nie

był aż tak skryty. Często wspominała, że spotykali się w towarzystwie. Na

balach i przyjęciach.

Lumpkin. Nazwisko brzmiało dziwnie znajomo. Nagle Maksowi przyszła

R S

do głowy pewna myśl.

- Lady Sands musiała być bardzo do niego przywiązana, skoro

ryzykowała wpuszczanie go do domu. Jednak owej nocy zrobiła coś

niezwykłego. Poprosiła cię, byś... hm... zajęła się lordem. Wiesz dlaczego?

Genevieve wyglądała na skrępowaną.

- Nie sądzę, by madame była do niego przywiązana - powiedziała

niepewnie. - Czasami, gdy miała się z nim zobaczyć, była... tourmente. Roz-

drażniona. Wydaje mi się, że raczej udawała, że go lubi.

Max uniósł jedną brew.

- Dlaczego tak myślisz? Pokojówka wzruszyła ramionami.

- Jestem Francuzką, monsieur - powiedziała spokojnie. - Pani uwielbiała

mężczyzn, oui, lecz ten ją niepokoił. I tej nocy, wydaje mi się... Wydaje mi się, że chciała z tym skończyć. Może obawiała się, że będą się głośno kłócić?



321

Powiedziała, że po owej nocy nie będzie więcej do niej przychodził. I że

wkrótce odpłaci mu pięknym za nadobne. Nie zrozumiałam tego, ale była

bardzo zadowolona. Wręcz szczęśliwa. Nawet wysłała mnie do lokaja po

szampana.

Max spojrzał na nią uważnie.

- Ile kieliszków przyniosłaś? Czy pan Overturf otwierał butelkę?

Przytaknęła skwapliwie.

- Zrobił to na moich oczach, monsieur. Wzięłam tylko jeden kieliszek.

Ale stłukłam go rano, kiedy zobaczyłam...

Sisk spojrzał wymownie na Maksa. Obydwaj czuli, że dziewczyna mówi

prawdę.

- Czy słyszała pani jakikolwiek hałas tamtej nocy, panno Durrett? -

zapytał policjant. - Cokolwiek, co mogło zwrócić uwagę lorda Sandsa?

Pokręciła głową.

- Nie, monsieur. Nic.

- Hmm... - mruknął Sisk. - Czy lord Sands opuszczał w ciągu nocy swoją

R S

sypialnię?

Pokojówka zacisnęła usta.

- Non - odpowiedziała po chwili.

- Czy mógł to zrobić bez twojej wiedzy? - wtrącił się Max.

Przez chwilę zastanawiała się w milczeniu.

- Non, monsieur. Mam lekki sen.

Max oparł się wygodnie w fotelu. Zdawało się, że zeznania Genevieve i

Harry'ego idealnie się pokrywają. Gdyby dziewczyna była winna, nie

omieszkałaby teraz oczernić pana. Co więcej, dziwna historia o tajemniczym

kochanku pani Sands brzmiała wiarygodnie.

- Lumpkin - mruknął. - Może Sands rozpozna to nazwisko. Poproszę, by

do nas dołączył.



322

- To niemożliwe, monsieur - stwierdziła cicho Genevieve. - Lord Sands

wyjechał dziś z siostrą.

- Dokąd? - zapytał Max, choć obawiał się, że zna odpowiedź na to

pytanie.

Genevieve skuliła się, słysząc ostry ton jego głosu.

- Do posiadłości lorda Delacourta - odpowiedziała. - Zdaje mi się, że to w

Derbyshire, oui?

Max zaklął cicho, przypominając sobie, że to on sam namawiał Harry'ego

na podróż. - Chodźmy, Sisk.



Catherine siedziała w dużym skórzanym fotelu Cama w porannym

salonie; schowała stopy pod fałdami sukni. Miała na sobie najstarszą i naj-

wygodniejszą suknię z muślinu i niedbale spięte włosy. Była zmęczona. Bardzo

zmęczona. Tego dnia dosłownie zwlokła się z łóżka. Za dużym wykuszowym

oknem ranek stawał się coraz cieplejszy, lecz Catherine wciąż czuła dziwny

chłód. Zrzuciła pantofle z nóg i przyciągnęła bliżej mahoniowy stolik

R S

herbaciany, na którym stał podróżny sekretarzyk lady Sands.

Cat skrupulatnie uzupełniała listę osób, z którymi w ciągu ostatnich

dwóch lat spotykała się Julia, i miejsc, które odwiedzała. Była to nużąca praca,

w dodatku jak dotąd bezowocna. Mimo usilnych prób Catherine nie mogła

odnaleźć żadnego powtarzającego się schematu w życiu Julii. Prawdę mówiąc,

Cat w ogóle czuła się niezbyt dobrze. Nietknięte śniadanie wciąż stało na stoliku

w rogu pokoju. Nie była w stanie przełknąć ani kęsa, w dodatku zaczął jej

przeszkadzać nawet zapach stygnących potraw. Zadzwoniła na służącą.

- Chyba nie mam dziś apetytu, Delilah - powiedziała do pokojówki. -

Możesz już sprzątnąć.

Delilah dygnęła głęboko.

- Oczywiście, proszę pani. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?

Catherine odłożyła ołówek i pomasowała brzuch.



323

- Mamy może sodę, Delilah? - zapytała z zadumą. - Napiłabym się wody z

sodą...

- Oczywiście, madame. Tylko z sodą?

- Dodaj, proszę, odrobinę imbiru. - Gdy Delilah sprawnie zbierała

naczynia ze stołu, Catherine wróciła do notatek. Jednak jej żołądek znowu za-

czął się buntować, więc oderwała wzrok od kartki i spojrzała przez okno na

mały ogródek z tyłu domu. Czując delikatny niepokój, patrzyła na skąpany w

potokach słonecznego światła trawnik; niewielki strzyżyk sfrunął obok fontanny

i wyciągnął tłustego robaka z klombu. Odchylając głowę, połknął go. Na ten

widok Catherine ogarnęły mdłości i żołądek podszedł jej do gardła. Zdołała je

jakoś powstrzymać, podnosząc dłoń do ust i zamykając oczy. Dobry Boże! Co

za okropne uczucie! Przez całe życie nie była chora nawet przez jeden dzień,

teraz zaś czuła, jak blednie jej twarz.

To jeszcze nie wszystko. Zdarzyło się coś bardziej deprymującego.

Miesiączka spóźniała się już drugi dzień. Bez wątpienia z powodu ciągłych

wzburzonych emocji. Już kiedyś jej się to zdarzyło, gdy zniknęła jej

R S

siostrzenica, Ariane. Jednak w niedługim czasie ją odnaleziono i równie szybko

cykl się uregulował, rozwiewając jej wszelkie nadzieje. Poza tym, żeby móc

stwierdzić brzemienność, potrzeba kilku tygodni, czyż nie? No i za pierwszym

razem Max był naprawdę bardzo ostrożny...

Jednak czy wystarczająco? Catherine opuściła głowę i ukryła twarz w

dłoniach. Po ośmiu latach bezowocnych prób? To niemożliwe! Jednak, na litość

boską, powinna była najpierw dobrze obejrzeć swego kochanka i zdać sobie

sprawę z ryzyka. Max jest niewiarygodnie męski. Męskość to pewnie jego

drugie imię. Och, nie. To niedorzeczne. Niemożliwe. Żaden mężczyzna nie

może być aż tak płodny. Nagle Catherine przypomniała sobie wyraźnie drobną

dłoń signory Castelli dotykającą czule tej karty... Jak ją nazwała? Królowa

Denarów. śPrzede wszystkim jednak oznacza ogromną płodność", powiedziała

radośnie staruszka. Catherine głośno jęknęła.



324

- Rzuciła na mnie klątwę!

Czuła się rozdarta pomiędzy nadzieją i paniką. Nie chciała, by Max był

zmuszony ją poślubić, gdyż wyraźnie nie miał na to ochoty. To pewnie zawiniło

nieświeże mleko. Albo ryba. Albo nerwy. Tak, jedna z tych rzeczy.

Powoli mdłości ustąpiły i Catherine wróciła do pracy. Wkrótce Delilah

wróciła do salonu, niosąc niewielką srebrną tacę.

- Przyniosłam też chleb i masło, proszę pani - powiedziała, stawiając tacę

na stoliku obok sekretarzyka.

Lecz Catherine rozpaczliwie potrzebowała wody i sięgnęła po nią

gwałtownym ruchem, zahaczając o tacę. Delilah w ostatniej chwili chwyciła

szklankę, Catherine zaś cofnęła się i łokciem zrzuciła ze stolika sekretarzyk. Z

paskudnym trzaskiem wylądował na podłodze do góry nogami, wysypując za-

wartość na dywan. Delilah wydala zduszony okrzyk i opadła na kolana.

- Och, proszę pani! - pisnęła, podnosząc piórnik i wkładając na miejsce

małe kałamarze. - Proszę o wybaczenie!

Catherine już była przy niej, zbierając rozrzucone papiery.

R S

- To moja wina, Delilah - uspokoiła pokojówkę.

- Zachowałam się niezdarnie i obawiam się, że...

W tej samej chwili zauważyły szkodę. Między papierami leżał cienki

kawałek drewna, niewiele większy niż kartka papieru. Delilah z przerażeniem

spojrzała jej w oczy.

- Och, madame! Złamałam go!

Zdziwiona Catherine podniosła deseczkę. Leżał pod nią stos kartek,

których wcześniej nie widziała. Delilah odwróciła sekretarzyk i Catherine wło-

żyła deseczkę we wgłębienie z tyłu.

- Na Boga, a to ci dopiero! - wyszeptała Delilah. - Podwójne dno!

Catherine spróbowała wyjąć deseczkę znowu, lecz jej się nie udało.

Delilah wzięła z tacy nóż do masła i wcisnęła go w szczelinę, przesuwając



325

powoli, aż czubek noża wpadł w małe zagłębienie. Niepewnie spojrzała na

panią. Catherine kiwnęła głową.

- Spróbuj!

Zręcznie przekręcając nóż, Delilah podważyła deseczkę.

- Och, co za sprytna sztuczka, proszę pani! - powiedziała bez tchu. - Jest

tam wystarczająco dużo miejsca na te papiery.

Catherine podniosła je i wróciła na fotel. Najpierw obejrzała spory afisz

teatralny, pożółkły na brzegach ze starości. Rozpostarła go ostrożnie. Obrazki w

środku mocno wypłowiały, słowa jednak dały się łatwo odczytać, choć były

zupełnie niezrozumiałe.

Ilość Przedstawień Ograniczona!

PONIŻA SIĘ, ABY ZWYCIĘŻYĆ

- albo - Błędy Nocy

Komedia pana Olivera Goldsmitha

w Teatrze Imperialnym

Lower Washington Street, Boston*

R S



*Oliver Goldsmith - irlandzki pisarz i poeta, autor sztuki Poniża się, aby

zwyciężyć.



Catherine odłożyła afisz. Najwyraźniej była to jakaś sentymentalna

pamiątka z dzieciństwa w Ameryce. Pozostałe tajemne dokumenty wyglądały

jak listy. Catherine rozłożyła je niecierpliwie i jej wzrok przykuł krótki liścik.

Podniosła go i odwróciła do światła. Charakter pisma był nieporządny, trudny

do odczytania.



Moja droga, droga dziewczyno!

Trudno sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy dowiedziałem się, że po tylu

latach wciąż jesteś żywa i miewasz się dobrze. Oczywiście, niezależnie od



326

okoliczności, spodziewam się, że dotrzymasz wszystkich swych obietnic. Teraz

zaś wygląda na to, że Ty jesteś bogata, ja zaś biedny. Nie popadaj w rozpacz,

moja droga, gdyż niedługo się zobaczymy. Być może w chwili, gdy najmniej

będziesz się tego spodziewała...



Rozdział 18



Jeśli nie możesz zapanować nad swym

humorem i zachowaniem,

postaraj się o towarzystwo osób,

które są w podobnym stanie.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Max i Lucyfer odprowadzili Siska na Queen Square. Chodzenie sprawiało

R S

Maksowi ból, a z drugiej strony potrzebował ruchu jak powietrza. Na

Westminsterze panował już poranny tłok; żaden z mężczyzn nie zważał na

turkot wozów i pokrzykiwanie ulicznych sprzedawców. Odkąd wyszli z domu

lorda Sandsa, nie zamienili ani słowa. Po wysłuchaniu historii Genevieve Max

czuł się zakłopotany, oszukany i rozzłoszczony. Sisk, przemierzający ulice ze

zmarszczonymi brwiami i zmrużonymi oczami, wyglądał jeszcze groźniej.

Nagle policjant zwolnił i Max spostrzegł, że dotarli już do posterunku.

Zatrzymał się na chodniku, ignorując potrącających go przechodniów.

- Najlepiej wejdę z tobą - burknął, opierając się całym ciężarem na lasce.

Sisk zmierzył go wzrokiem.

- Myślę, że powinieneś raczej wrócić do domu i położyć się do łóżka.

Max puścił tę uwagę mimo uszu i zaczął wchodzić na schody.



327

- Niech Eversole przyniesie wszystkie akta - powiedział w momencie, gdy

za jego plecami przetoczył się duży powóz zaprzężony w czwórkę koni i niemal

zagłuszył jego słowa. - Czy nam się to podoba, czy nie, musimy przejrzeć to

wszystko jeszcze raz.

Sisk chrząknął, jak to miał w zwyczaju. Klekoczący powóz skręcił za róg

i nagle dał się słyszeć dźwięczny, wysoki głos. Max obejrzał się i zobaczył

nienagannie ubranego dżentelmena przedzierającego się przez tłum.

- Och, nie mogłem się już doczekać! - krzyknął Kemble, machając im

dłonią. Podszedł bliżej i zamarł w pół kroku. - Chryste, de Rohan! Co ci się

stało?

Max nie odpowiedział, więc Kemble ze znawstwem obejrzał jego siniaki.

- A niech mnie! - wymruczał i odsunął się od Lucyfera, podejrzliwie

obwąchującego jego nogawki. - Czyżby śliczna dama z prowincji miała za-

zdrosnego męża? - Nagle wyraz jego twarzy się zmienił. - No nie rób takiej

miny! I trzymaj tę piekielną bestię, zanim nasika mi na buty.

- Czego chcesz, Kem? - burknął Max, strzelając palcami na psa. Lucyfer

R S

parsknął na Kemble'a, ale posłuchał.

- Nie mogę się doczekać relacji z przesłuchania waszej małej

Francuzeczki.

Sisk posłał Maksowi pytające spojrzenie; de Rohan lekko kiwnął głową.

- No dobrze, możesz wejść - mruknął. - Nie chciałbym, abyś mnie

doprowadzał do szewskiej pasji przed drzwiami komisariatu.

Kem mrugnął do niego zuchwale i razem weszli w chłodny cień

korytarza. Zapach unoszący się w komisariacie był zarazem znajomy i

nieprzyjemny: zimno, gryzący kurz i pot przesiąkły nawet drewniane podłogi.

Ogień w palenisku dawno już wygasł, zaś przy zabytkowym kontuarze stało

dwóch nieumundurowanych policjantów pochylonych ku sobie w cichej

rozmowie.



328

- Eversole! - warknął Sisk, przechodząc obok. - Czy sala rozpraw jest

wolna?

Niższy policjant poderwał głowę i obrzucił mastiffa nieufnym

spojrzeniem.

- Tak jest, sir.

- Potrzebujemy odrobinę prywatności - burknął Sisk. - Przynieś mi akta.

Wiesz które.

Usadowili się na wąskiej ławce w głębi sali, Lucyfer z westchnieniem

opadł na podłogę. W kilka minut zdali Kemble'owi relację z przesłuchania. Gdy

skończyli i Sisk z trzaskiem zamknął notes, Kemble wybuchnął perlistym

śmiechem. Sisk spojrzał na niego ponuro.

- Co cię, niby, tak śmieszy?

- Tony Lumpkin??? - wykrztusił Kemble pomiędzy wybuchami śmiechu.

Max poskrobał się po szorstkiej od zarostu brodzie.

- Właśnie mi się zdawało, że skądś znam to nazwisko. Kojarzysz go?

- Kojarzę? - Kemble zachichotał, jakby nie mógł się powstrzymać. - Jeśli

R S

można tak to nazwać. Ależ to doskonały żart! Zabójca z poczuciem humoru!

Max przeszył go morderczym spojrzeniem.

- O czym ty, do diabła, mówisz?

- Tony Lumpkin! Akt pierwszy, scena druga Poniża się, aby zwyciężyć]

Max z zakłopotaniem pokręcił głową.

Zniecierpliwiony Kemble pstryknął palcami.

- To pijak i ladaco, który śpiewa piosenkę śPod Trzema Gołębiami"! -

Smukły mężczyzna poderwał się nagle, stanął przy balustradzie i przykładając

wymyślony kapelusz do serca, zaczął się kołysać i śpiewać doskonałym

barytonem:



Choć księża w pokutnych sukienkach

Marudzą, że picie jest grzechem,



329

Sami dzierżą dzban wina w swych rękach

I mogą cię zabić oddechem!

Więc gdy grosz ostatni oddajesz

Za ochłapy ich nędznych kazań,

Każdy człek cię rozsądny ziaje,

Choć w zasadzie to twoja sprawa.

Tralala, tralala, trala!



Nabrawszy rozpędu, Kemble zaczerpnął głęboko powietrza, szykując się

do drugiej zwrotki, lecz w tym momencie Lucyfer poderwał się z podłogi i

zawył przeraźliwie. Urażony Kemble spojrzał złowrogo na psa i klapnął na

ławkę. Sisk cicho gwizdnął.

- Niech mnie kule biją - powiedział.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich Eversole. Powoli

zbliżył się do ławki, dzierżąc plik papierów pod pachą i nie odrywając nieuf-

nego wzroku od psa. Sisk przejrzał akta.

R S

- To tylko raporty, które sam sporządziłeś! - zawył. - Chcieliśmy też

notatki z przesłuchań!

Eversole oblał się rumieńcem i szybko wyszedł, zostawiając otwarte

drzwi, jakby miał zamiar zaraz wrócić. Max nawiązał do tematu.

- Co chcesz nam powiedzieć, Kem? - nalegał. - Że to nazwisko to rodzaj

jakiegoś żartu?

- Owszem - przyznał Kemble. - Musimy tylko zrozumieć jakiego.

- Lumpkin - zadumał się Max. - Z pewnością nie tego nazwiska szukamy.

Musimy jeszcze raz przejrzeć kalendarze i listy pani Sands. Musieliśmy coś

przeoczyć.

Sisk jęknął głucho i podniósł się z ławki.

- W porządku - powiedział ze znużeniem. - Idziemy do ciebie, de Rohan.



330

- Obawiam się, że nie mam już tego sekretarzyka - stwierdził Max,

podrywając się na nogi. - Catherine... hm... pożyczyła go. Jest w jej domu przy

Mortimer Street.

Sisk teatralnie przewrócił oczami i zaczął zbierać swoje rzeczy.

- Na litość boską, de Rohan! - burczał, gwałtownie składając papiery. - Co

się z tobą dzieje? Żeby oddać dowód w sprawie pierwszej lepszej sukience,

która wpadnie ci w oko...

Max spojrzał na niego ponuro. Cios był celny.

- Cecilia dała sekretarzyk najpierw jej, do diaska! - zaoponował. -

Przecież byłeś u mnie, kiedy go przyniosła. Poza tym Catherine jest niesłycha-

nie przenikliwa. Może coś znajdzie.

- Och, teraz już tylko śCatherine"? - droczył się Kemble. - Porzuciliśmy

krępującą formalność z tytułowaniem?

Sisk podniósł głowę.

- Z tytułowaniem? Zdaje mi się, że przedstawiła się jako pani Wodeway.

Może powinieneś nam powiedzieć, kim, do cholery, jest ta kobieta, de Rohan?

R S

Max czuł, że jeszcze chwila i nie powstrzyma gniewu.

- To nie twój interes... Sisk wszedł mu w słowo.

- Skoro w tej chwili owa dama posiada dowód w sprawie, którą prowadzę,

to owszem, jest to mój cholerny interes!

Max poczuł, że się rumieni.

- Owa dama to lady Catherine Wodeway z Gloucestershire - poddał się. -

Jej bratem jest lord Treyhern.

- Treyhern? - zadumał się Kemble. - Z Gloucestershire? Ale to oznacza...

Sisk wpił przeszywające spojrzenie w Maksa

- Przecież to siostra tego piekielnika Rutledge'a! - wybuchnął, odrzucając

notatki z niesmakiem.

- Na Boga, de Rohan! Znowu myślisz fiutem! Oddałeś kluczowy dowód

w ręce siostry podejrzanego!



331

W tej chwili wrócił Eversole, dźwigając spory plik dokumentów. Sisk

zdał sobie sprawę, że ktoś mógł podsłuchać ich kłótnię, i spłonął rumieńcem.

- Zamknij za sobą te cholerne drzwi! - krzyknął do asystenta; ponownie

wbił wzrok w Maksa.

De Rohan stłumił gniew i usiłował zachować spokój. Sisk nie powinien

zwracać się tak do oficera przewyższającego go stopniem. Jednak musiał

przyznać, że podejrzenia nie są bezpodstawne.

- Na początku nie wiedziałem, kim ona jest - wyznał. - Ale to nie ma

znaczenia, skoro Rutledge w oczywisty sposób nie jest już podejrzanym.

Sisk wciąż burczał pod nosem, lecz Kemble ujął go pod rękę.

- Zostaw to, Sisk - powiedział, prowadząc policjanta ku drzwiom. - Zdaje

się, że musimy się udać na Mortimer Street.



Zanim wybiła jedenasta, Catherine zdołała wypić wodę i uszczknąć trochę

chleba. Kończyła właśnie ostatni z odkrytych w schowku listów, gdy ktoś

głośno zastukał do frontowych drzwi. Westchnęła posępnie. Pani Trinkle wyszła

R S

po zakupy, zaś nowy lokaj jeszcze nie wdrożył się do pracy, musiała więc sama

podejść do drzwi. Spodziewała się, że to Isabel, gdyż umówiły się na wspólne

wyjście po nowe kapelusze i rękawiczki na bal u Flemingtona.

Zamarła ze zdumienia, gdy na progu zobaczyła Maksa. Wyglądał

niezwykle przystojnie jak na mężczyznę wspierającego się na lasce. Serce

podskoczyło w niej ze szczęścia i niemal rzuciła mu się na szyję, w ostatniej

chwili jednak zdołała się powstrzymać. Obok Maksa stali dwaj jego przyjaciele,

pan Kemble i pan Sisk, trzymający niepewnie smycz Lucyfera. Catherine

cofnęła się i szeroko otworzyła drzwi. Doszła do wniosku, że raczej nie jest to

wizyta towarzyska.

- Wejdźcie - powiedziała. Potem teatralnym szeptem zwróciła się do

Maksa: - Co cię wyciągnęło z łóżka?

Max uśmiechnął się ponuro, mijając ją w drzwiach.



332

- Praca - powiedział szczerze. - Możemy ci zająć chwilę? Chodzi o

sekretarzyk.

Catherine uniosła brwi.

- Oczywiście - odparła grobowym głosem. - Czy twoi przyjaciele nie

zamierzają wejść?

W oczach Maksa dojrzała błysk niepewności.

- Sprzedawca i policjant kręcący się po domu jego lordowskiej mości? -

zapytał łagodnie. - Co by na to powiedział Treyhern?

Catherine rzuciła mu piorunujące spojrzenie.

- Prawdopodobnie zapytałby, czy wolą kawę, czy herbatę - wycedziła. -

Mój brat nie zadziera nosa.

- Czy mogę liczyć na przedstawienie mnie temu wcieleniu egalitaryzmu?

- mruknął Max.

Catherine nie powstrzymała uśmiechu.

- Jeśli cię wcześniej nie uduszę... - Odwróciła się do mężczyzn stojących

na chodniku. - Wchodźcie natychmiast. Razem z psem - zażądała. - Potrzebuję

R S

waszej pomocy.

Dziesięć minut później Delilah nalewała kawę i śmiała się

niepohamowanie, opowiadając panu Siskowi, jak znalazły skrytkę. Catherine

przysunęła stolik herbaciany między ich fotele i wszyscy zaczęli przeglądać

znalezisko. Lucyfer usadowił się u jej stóp, co sprawiło jej ogromną

przyjemność, i zajął się drobiazgowym badaniem jej pantofli.

- Ale najbardziej zdumiało mnie to - powiedziała, rozkładając afisz na

stoliku. - W pierwszej chwili odłożyłam to na stos nieistotnych szpargałów. W

końcu to tylko afisz sztuki Goldsmitha, ale gdy zobaczyłam szkic kobiecej

postaci w rogu...

- Goldsmitha? - wykrzyknął Kemble, wyrywając afisz spod jej dłoni.

Lucyfer opiekuńczo podniósł się na nogi i głucho warknął, lecz Kem był całko-



333

wicie skupiony na afiszu. - Niech mnie piorun trafi, jeśli to nie jest nasza

ulubiona sztuka, chłopcy! - oznajmił radośnie. - Poniża się, aby zwyciężyć!

Max rzucił okiem na afisz.

- Maledizione! - warknął, pokazując palcem jedno zdanie. - W roli pani

Hardcastle słynna Julia Astwell! Astwell! Na Boga, przecież to panieńskie

nazwisko lady Sands!

Kemble pochylił się nad stołem.

- A kto grał rolę Tony'ego Lumpkina? - zapytał.

- Och, już widzę. Richard Ventnor. Nigdy o nim nie słyszałem. A to co?

Catherine bezwiednie pogłaskała psa po łbie.

- Co takiego, panie Kemble? - zapytała, lecz w duchu podejrzewała, że

wie już, o co chodzi.

Kemble wodził wzrokiem między nazwiskiem Julii Astwell i

naszkicowanym ołówkiem portretem młodej, ślicznej dziewczyny w teatralnej

pozie widniejącym na drugiej stronie.

- To! - Postukał palcem w portret. - Czyż to nie dama, którą znaliśmy pod

R S

nazwiskiem lady Sands? Podpis głosi, że to wschodząca gwiazda Nancy Co-

ates, grająca rolę panny Neville. A nie Julia!

Catherine niemal wyskoczyła z fotela.

- No właśnie! - powiedziała. - Widziałam lady Sands tylko raz, ale i tak

mogłabym przysiąc, że owa Nancy do złudzenia ją przypomina.

Sisk i Max wymienili zakłopotane spojrzenia.

- Widziałem ją tylko przelotnie na weselu Delacourtów - wyznał Max. -

Więc ja nie mogę przysiąc, że ta młoda dama wygląda tak samo.

Sisk wzruszył ramionami.

- Nigdy w życiu jej nie widziałem, dopóki nie stała się sztywna - mruknął.

- Ludzie nabierają zdumiewającego koloru po uduszeniu.

- Czarująca uwaga - wtrącił sucho Max. - Spójrz jednak na te brwi. Nie

widzisz uderzającego podobieństwa do zmarłej?



334

- Hmm... - Sisk pochylił się nad afiszem. - Być może.

- Cóż - przerwał im Kemble stanowczym tonem

- widziałem lady Sands wiele razy i zaręczam, że owa młoda dama z

portretu to właśnie ona. Oczywiście, dziesięć lat wcześniej. To na pewno żona

Harry'ego.

- Obawiam się, że to nie wszystko - powiedziała łagodnie Catherine,

wyciągając z kieszeni złożoną kartkę. Trzej mężczyźni podnieśli na nią wzrok.

- Ten list jest zaadresowany do Julii i dostała go niedługo po poślubieniu

Harry'ego. Nie jest podpisany, ale pismo wygląda na męskie. Musiał to być ktoś,

kto znał ją jeszcze w Bostonie, jak sądzę. Brzmi... cóż, nieco złowieszczo.

- Może od tajemniczego pana Tony'ego Lumpkina? - zaznaczył Kemble,

chwytając list i rozkładając go na stoliku. Pochylili się nad nim wszyscy.

- Brak podpisu - powtórzył cicho Max, odgarniając włosy z twarzy. -

Zdaje się, że panna Coates przyjechała z Bostonu i podszyła się pod Julię

Astwell, podczas gdy lord Hoages poszukiwał swej wnuczki. Pytanie, czy

zrobiła to za zgodą prawdziwej Julii, czy za jej plecami.

R S

Kemble wzruszył ramionami.

- Tego się nie dowiemy, lecz z afisza wynika, że panna Astwell była dość

sławna. Może nie miała ochoty porzucać kariery i tańczyć, jak jej zagra sta-

ruszek? W końcu na początku wcale nie obiecywał jej spadku.

Max ponuro kiwnął głową.

- Choć dziadek ostatecznie uznał ją za krewną, zrobił to raczej z rozpaczy,

gdyż zdrowie całkowicie go opuściło. Poza tym stało się to po tym, gdy skazał

jej matkę na życie w skrajnej nędzy. Panna Astwell mogła mieć do niego żal.

Sisk zaśmiał się paskudnie.

- Może to był nawet jej pomysł? Taki rodzaj żartu? Wysłała jakąś nisko

urodzoną amerykańską aktoreczkę, żeby podała się za wnuczkę napuszonego

starego bufona.



335

- Zemsta? - mruknął Max. - Ale żart obrócił się przeciwko Julii, czyż nie?

W końcu Nancy - jeśli rzeczywiście to była ona - odziedziczyła fortunę.

Catherine podniosła list i przeczytała go chyba po raz dziesiąty.

- Jest tu coś jeszcze, Max. I wcale mi się to nie podoba - zadumała się. -

Ten nieporządny, groźny charakter pisma. Jakby ktoś był wściekły. Ton listu

jest równie złowieszczy. I to zdanie o obietnicach... nie sądzisz...?

- Co takiego? - Patrzył na nią w skupieniu. Catherine podniosła głowę.

- Cóż - powiedziała cicho - mam wrażenie, że tych dwoje było

małżeństwem.

Max nagle chwycił list i jeszcze raz szybko go przeczytał.

- Owszem. To całkiem możliwe. Kemble zajrzał mu przez ramię.

- A to ci dopiero... - mruknął. - Wygląda na to, że tajemnicza Nancy

Coates była bigamistką. Znajdź owego aktora, pana Ventnora, a zdaje mi się, że

tym samym schwytasz swego mordercę, Lumpkina, Max.

Max poderwał się z fotela. Jego rosła postać zdawała się ogromna w

niewielkim porannym salonie.

R S

- Sisk, weź ten afisz i list - rozkazał, wyciągając srebrny zegarek i

otwierając go kciukiem. - Mamy przed sobą długą podróż.

Catherine poderwała się na równe nogi.

- Dokąd, Max?

- Do Derbyshire - odparł ponuro, chowając zegarek do kieszeni. - Powóz

pocztowy rusza za godzinę z gospody śCross Keys". Chcę się dowiedzieć, czy

Harry kiedykolwiek słyszał coś na temat Lumpkina albo Ventnora.

Catherine zmarszczyła brwi. Nie przypuszczała, by szybka podróż w

trzęsącym się powozie pocztowym miała dobry wpływ na żebra Maksa. Czy zo-

stałby, gdyby go o to poprosiła? Być może. Ostatnio doszła do wniosku, że

mając trochę czasu, mogłaby owinąć sobie Maksa wokół palca. Ale to byłoby

okropne z jej strony! Przecież tak długo czekała na taki związek! I pokochała

Maksa takim, jaki jest. A jest, co wiele razy podkreślał, policjantem.



336

Catherine odprowadziła gości do drzwi i zdołała promiennie się

uśmiechnąć, podając panu Kemble'owi wykwintny kapelusz i laskę.

- Żałuję, że nie mogę panom zaoferować powozu - powiedziała,

odwracając się do Siska. - Ale zaraz po przyjeździe odesłałam go do domu.

- Dziękuję za wszystko, madame. - Uszy Siska nabrały lekko czerwonego

zabarwienia. Zszedł za Kemble'em po schodach.

Max zatrzymał się w progu i spojrzał jej w oczy.

- Ja również ci dziękuję - powiedział cicho. Catherine spojrzała na niego

niepewnie.

- Za co?

- Za przeczytanie tych listów. Za to, że jesteś taka miła dla mnie - i dla

moich przyjaciół. I za to, że nie usiłowałaś mnie powstrzymać przed wyjazdem.

- Uśmiechnął się krzywo. - Założę się, że musiałaś się mocno gryźć w język.

Minę miał bardzo uroczystą, mimo to wyglądał zdumiewająco

bezbronnie. Catherine zamknęła drzwi, ignorując mężczyzn stojących na

chodniku.

R S

- Może jednak - powiedziała, zarzucając mu ręce na szyję - postaraj się

zadbać o siebie.

Max wahał się tylko chwilę, zanim wziął ją w ramiona. Patrzył na nią

uważnie, lecz po chwili zamknął oczy i bardzo delikatnie ją pocałował. Ciepłe

dłonie położył na szczupłych plecach Cat i przytulił ją do siebie. Całował ją

długo i czule; Catherine czuła równe uderzenia jego serca. Westchnął i zsunął

usta po jej szyi.

Spodziewała się, że Max się odsunie i wyjdzie, lecz on tylko przytulił ją

mocniej, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Ach, Catherine! - powiedział, wtulając twarz w zagłębienie przy jej

ramieniu. - Nie podoba mi się to. Nie chcę cię tu zostawiać.

Cat położyła dłonie na jego ramionach i odepchnęła go lekko, żeby

spojrzeć w czarne oczy.



337

- Doskonale - stwierdziła. - Nie chciałabym, aby kiedykolwiek było to dla

ciebie łatwe.

- Nie jest łatwe - powiedział szorstkim głosem. - Nic w tym bałaganie nie

jest łatwe.

- Och, nie zgodzę się z tym. - Catherine uśmiechnęła się słabo. -

Zakochałam się w tobie z łatwością. I bardzo szybko. Myślę, że reszta z czasem

stanie się równie łatwa. Zaczekam, Max. Jestem bardzo cierpliwa.

Przez chwilę patrzył na nią ze zdumieniem. Otworzył usta, jakby chciał

coś powiedzieć, lecz najwyraźniej nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.

Potrząsnął głową, odwrócił się raptownie i wyszedł na dwór. Stojący na

chodniku Sisk i Kemble sprzeczali się głośno.

- Nie, nie, nie - dąsał się Kem. - Prędzej dam się pokroić. Dostanę kataru!

I wszędzie będzie pełno błota! Na wsi zawsze jest błoto. Nigdzie nie jadę,

słyszysz?

- Doskonale - burknął Max i przechodząc obok Kemble'a, wcisnął mu w

dłoń skórzaną smycz Lucyfera. - Zaopiekujesz się psem. Nie obawiaj się. Je

R S

wszystko.

- Mój Boże! - jęknął Kem, patrząc z rozpaczą za odchodzącymi

przyjaciółmi. - Tego się właśnie obawiam!





338

Rozdział 19



Występek jest tak obmierzły, że paraliżuje

nas jego widok i nigdy nie byłby w stanie

nas zjednać, gdyby nie przywdział

maski jakiejś cnoty.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Kilka godzin później, gdy Kemble przemierzał ulice, ciągnąc za sobą psa i

przygotowując się na okropną noc, mały lord Branthwaite zdążył ją już

rozpocząć. Utknął w przeraźliwie niewielkim zajeździe gdzieś na południe od

Leicester, wcześniej zaś wieziono go niczym paczkę mięsa przez pół hrabstwa

Essex w powozie, który kołysał się i chwiał jak ponton. Choć dzień był gorący,

niania ubrała go stanowczo za ciepło. Teraz zaś kurz z dziedzińca zajazdu

R S

wdzierał się do jego sypialni, drażniąc nos.

Gdy więc przed frontowy ganek zajechał z łomotem wieczorny wóz

pocztowy, trąbiąc przeraźliwie, i wysypał się z niego tłumek brzęczących jak

pszczoły podróżnych, mały lord stracił panowanie nad sobą i wytężając

wszystkie siły, wrzasnął wprost do lewego ucha matki.

- Och, chyba dostanę szału - narzekała Cecilia i gwałtownie odsunęła od

siebie niemowlę. Niestety lord Branthwaite uprzednio chwycił całą garść jej

włosów wraz z onyksowym kolczykiem. - Jesteś synem swego ojca, czyż nie?

Dziecko kopało energicznie i wymachiwało piąstkami, by wyrazić swój

gniew. W tej chwili do pokoju wszedł jego ojciec.

- Co się stało, kochanie? - zapytał lord Delacourt, odgarniając z czoła

spocone włosy. - Simon znowu marudzi? Biedaczek! Chodź do tatusia, skarbie.



339

Cecilia z ulgą oddała dziecko.

- Och, weź go - powiedziała poirytowana i opadła na najbliższe krzesło,

by poprawić kolczyk.

- W końcu jest w połowie twój i nie mam wątpliwości, że to właśnie ta

marudząca połowa. Jakieś wieści o kole? Czy będziemy musieli spędzić w tym

wstrętnym miejscu resztę maja, czy jedna noc wystarczy?

- Tylko jedną noc - odparł pogodnie Delacourt, kołysząc dziecko na

kolanie. - Twój brat bez przerwy stoi kołodziejowi nad głową. Rano wyruszamy.

Drzwi do pokoju otworzyły się nagle, ukazując udręczonego gospodarza.

- Zdumiewająca sprawa, panie hrabio - zaczął, wyraźnie czymś

przestraszony. - W powozie pocztowym jechał pewien, hm... dżentelmen.

Wysoki i strasznie ponury. Pyta o państwa oraz o waszego współpasażera.

Zwłaszcza o niego.

- O mojego brata? - zapytała Cecilia, wstając z krzesła. - Kto, na Boga,

miałby o niego pytać?

- Ponad ramieniem gospodarza zobaczyła wysoką, odzianą w czerń

R S

postać, kryjącą się w cieniu.

Delacourt również go zobaczył.

- Co, do licha? - mruknął. - De Rohan? I Sisk? Na litość boską, wchodźcie

natychmiast! - Do wyraźnie uspokojonego gospodarza powiedział:

- Dwa dzbanki piwa poproszę i jeszcze jeden talerz zakąsek.

Max zdjął kapelusz i pochylił głowę, przechodząc przez niskie drzwi.

- Dobry wieczór, panie hrabio - powiedział uprzejmie. - Słyszałem, że

zgubiliście koło?

- Max! - wykrzyknęła Cecilia, podbiegając do niego i chwytając go za

ręce. - Co się stało? Dlaczego szukasz Harry'ego?

Max spojrzał na nią, potem na jej męża i postanowił zrezygnować ze

sztywnych konwenansów.

- Mogłabyś wezwać lorda Sandsa? - zapytał.



340

- Mam coś, co koniecznie musicie zobaczyć. Portret pewnej osoby, którą

możecie rozpoznać.

Delacourt podszedł do drzwi i potężnym głosem ryknął na gospodarza, by

przyprowadził Harry'ego. Zdenerwowana Cecilia zaprosiła ich do stołu przy

oknie. Sisk wygładził zagięcia na afiszu i położył go w plamie słonecznego

światła.

- Bardzo proszę, pani hrabino. Proszę na to spojrzeć i powiedzieć nam,

czy kogoś pani rozpoznaje.

Zaskoczona Cecilia spojrzała mu w oczy, przelotnie zerknęła na Maksa i

wreszcie utkwiła wzrok w afiszu. Zmarszczyła brwi.

- Popatrz, Davidzie! - przywołała męża, który usiłował ułożyć dziecko do

snu. - Spójrz na ten szkic! Przecież to... przecież to Julia za młodu! Ojej,

aktorka? Dlaczego u dołu widnieje niewłaściwe nazwisko?

- Obawiam się, Cecilio - powiedział cicho Max - że nazwisko jest

właściwe.

Delacourt z czułością położył dłoń na ramieniu żony i spojrzał na afisz.

R S

- Ależ tak, to Julia - stwierdził, podnosząc wzrok na Maksa. - Poznaję ten

wyjątkowy wykrój brwi. Kim, do diabła, jest panna Coates?

Max wymienił z Siskiem zakłopotane spojrzenie.

- Cecilio - zapytał cicho - czy możesz mi powiedzieć, co dokładnie

wiedzieliście o tej kobiecie, zanim twój brat ją poślubił?

Cecilia wzruszyła ramionami.

- To, co ci powiedziałam. Byliśmy sąsiadami jej dziadka. Stary lord

wezwał swą wnuczkę z Ameryki i niedługo po jej przyjeździe poznaliśmy ją na

balu, który wydał na jej cześć. Wkrótce Julia zastawiła sidła na Harry'ego, poza

tym wydawała się... dość miła. - Błagalnie spojrzała w oczy Maksa. - Dlaczego

pytasz? O co chodzi?

Max milczał przez chwilę, zastanawiając się nad położeniem Harry'ego.

Jak większość dobrych szulerów, Nancy Coates sprytnie wybierała swoje ofiary.



341

Oszukała starego, samotnego człowieka, podając się za jego wnuczkę. Potem

wyszła za Harry'ego - co bez wątpienia było aktem bigamii - a wszystko to

wyłącznie w celu odziedziczenia fortuny. Biedny lord Sands nie podejrzewał

niczego.

- A w jaki sposób ci się przedstawiła? - zapytał Max. - I swemu

dziadkowi? Chodzi mi o to, czy miała jakieś dowody potwierdzające jej tożsa-

mość?

- Dowody? - wyszeptała Cecilia. W jej oczach zalśniła podejrzliwość. -

Dostała od dziadka kilka listów. Błagalnych, żałosnych listów. Pamiętam, że

kiedyś koniecznie chciała mi je pokazać, ale uznałam to za przejaw niezbyt

wyszukanego smaku.

Do pokoju wpadł purpurowy na twarzy Harry, dysząc ciężko.

- Co się stało, de Rohan? - wykrzyknął zbolałym głosem. - Zdaje się, że

kazałeś mi wyjechać z miasta?

Max uniósł dłoń w uspokajającym geście.

- Popełniłem błąd, panie hrabio - powiedział ze skruchą. - Teraz muszę

R S

prosić, aby pan powrócił.

Harry obojętnie wzruszył ramionami.

- Ależ oczywiście - zgodził się. - Ale czy jechał pan aż z Londynu, by mi

to powiedzieć?

- Nie, Harry - odezwała się jego siostra, popychając go w stronę krzesła. -

Usiądź. Max ma kilka pytań na temat Julii.

Harry zmarszczył krzaczaste brwi.

- Powiedziałem już wszystko, co wiem. Sisk podsunął mu afisz.

- To właśnie Julia za młodu - stwierdził posłusznie Harry. - Ten wesoły

duszek, z którym się ożeniłem.

Max spojrzał mu w oczy.



342

- Lordzie Sands - zaczął z zakłopotaniem - czy pańska żona... to znaczy,

zanim pana poślubiła... chciałbym zapytać, czy kiedykolwiek wspominała o

tym, że była już raz zamężna?

Twarz Harry'ego przybrała kolor dojrzałej wiśni.

- Ależ, na Boga! - wybuchnął. - Cóż to za pytanie? Oczywiście, że nie!

Przecież musiałbym o tym wiedzieć... czyż nie?

Cecilia położyła dłonie na stole.

- Harry, nie zachowuj się jak tępak - powiedziała ostro. - Max pyta, czy

była dziewicą!

- Cecilio, to nie jest konieczne...

- Ależ jest! - przerwała Maksowi. - Harry?

Policzki Harry'ego miały już kolor bakłażana i de Rohan zaczął się

obawiać, czy hrabia nie dostanie apopleksji.

- Cóż... Ach... powiedziała... powiedziała, że jest.

I wtedy rozpętało się piekło.

- I ty w to uwierzyłeś? - pisnęła cienko Cecilia, przyciskając palce do

R S

skroni. - Wystarczył kawałek ałunu i trochę krwi z kurczaka, żeby cię oszukać?

- Cecilio! - ryknął na nią mąż, pochylając się nad stołem. - To, co robisz,

niczemu nie służy!

Lord Branthwaite podniósł głowę z ramienia taty i uderzył w

rozdzierający płacz. Na szczęście do pokoju weszła wymizerowana niania,

odebrała Delacourtowi wrzeszczące dziecko i zniknęła z nim za drzwiami. Mąż

Cecilii jedną ręką podniósł potężne dębowe krzesło i dostawił je do stołu, a

siadając, obrzucił zebranych karcącym wzrokiem.

- A teraz, Max, wyjaśnij mi, co się tu, do diabła, dzieje.

Nie widząc innej możliwości, Max otwarcie i szybko opowiedział całą

historię. Pod koniec Harry westchnął z ulgą, zaś Delacourt powiedział:



343

- Zatem Julia wcale nie była Julią. Nie mogę powiedzieć, bym czuł się

zaskoczony. Grała wysoko urodzoną damę, ale zawsze dało się w niej wyczuć

jakąś pospolitość.

- I była mężatką! - stwierdziła Cecilia. - Podejrzewam, że chodzi o tego

amerykańskiego bankiera, który twierdził, że był wtedy w Szkocji.

- Być może. - Max wyraźnie powątpiewał w tę teorię.

- To dlatego Julia sprzedawała biżuterię - ciągnęła niezrażona Cecilia. -

Porzuciła męża i przyjechała do Anglii, kiedy jednak ją odnalazł, pewnie zaczął

ją szantażować.

Max się zawahał.

- To by pasowało - powiedział w końcu. Harry wciąż miał zdumioną

minę.

- W takim razie wcale nie byłem żonaty? - mruknął, gdy do pokoju weszła

służąca z tacą pełną jedzenia. - To byłaby ogromna ulga.

Max zwrócił się do Siska:

- Co myślisz o tym bankierze? Sisk spojrzał na niego z goryczą.

R S

- Eversole go przesłuchiwał - przyznał po chwili. - Powiedział, że gość

miał przy sobie rachunek z hotelu w Edynburgu.

Max zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Czy Eversole jest kompetentny? Czy można mu zaufać?

- Cóż - zawahał się Sisk. - Na tyle, na ile można zaufać każdemu z nich.

W salonie zapadła pełna napięcia cisza. Max pochylił się nad stołem,

drewniane krzesło zaskrzypiało pod jego ciężarem.

- Sisk - odezwał się bardzo cicho. - Słyszę bardzo niepokojącą nutę

zwątpienia w twoim głosie.

Policjant zaczął się wiercić.

- Masz rację, de Rohan - przyznał. - Ostatni skandal korupcyjny mocno

nami wstrząsnął. Jednak nie mamy powodu, by podejrzewać również Eversole'a.



344

- To już ty sam powinieneś najlepiej wiedzieć - powiedział ponuro Max.

W tonie jego głosu czaiła się groźba.

Sisk zbladł.

- Cóż, przyznaję, że dość często pił w karczmie z tymi, którzy zostali

ostatnio aresztowani - wyznał cicho. - Ale ja również skusiłem się na kilka piw.

Tłumiąc przekleństwo, Max huknął pięścią w stół, aż szczęknęły

naczynia.

- Eversole był od początku zamieszany w tę sprawę! - ryknął. Służąca

chyłkiem umknęła z pokoju. - Na Boga, jeszcze dziś rano przynosił nam akta! I

zostawił otwarte drzwi w czasie, gdy omawialiśmy sprawę! I wie... - Max

zerwał się z krzesła i niemal krzyknął: - Boże! Sisk, on wie, gdzie się teraz

znajdują listy lady Sands!

Sisk powoli podniósł się zza stołu.

- Tak? - wycedził ze złością. - A komu ty byś zaufał, de Rohan?

Większość z nich jest zamieszana w jakieś brudne sprawki. Poza tym

uporządkowanie tego wszystkiego to nie moja praca, lecz twoja! Ja muszę

R S

pracować właśnie z nimi!

Delacourt szybko nakrył dłonią zaciśniętą pięść Maksa.

- Uspokójcie się - powiedział cicho. - Jesteście po tej samej stronie. Max,

gdzie jest ten przeklęty sekretarzyk?

Max przetarł zmęczone oczy.

- U Catherine - odpowiedział posępnie. - Niech mnie szlag trafi za taką

głupotę! Zostawiłem go u Catherine.

Cecilia syknęła, lecz mąż posłał jej tylko ostrzegawcze spojrzenie.

- Czy ten policjant... Eversole, wie, że tu przyjechaliście? - zapytał

Delacourt. - Że znaleźliście listy i afisz?

Max pokręcił głową i powoli opuścił dłonie na stół.

- Catherine znalazła je dziś rano - powiedział. - Prosto z jej domu

poszliśmy złapać powóz pocztowy przy Cross Keys.



345

Delacourt wstał z krzesła. Wyglądał bardzo poważnie.

- Cecilio - powiedział ostro, udając się ku drzwiom. - Dopilnuj, by się

najedli.

- Dobrze, oczywiście - odparła. - Dokąd idziesz?

Jej mąż otworzył drzwi.

- Sprawdzić koło i kazać zaprząc świeże konie - mruknął. - I upewnić się,

że moje pistolety są naładowane jak należy. Wyruszamy bez chwili zwłoki.



Tego samego wieczora Catherine błagała Isabel, by zwolniła ją z

kolejnego spotkania towarzyskiego. Czuła, że nie zniesie jeszcze jednego balu,

mimo że miał się odbyć u Flemingstonów, których bardzo lubiła. Isabel poddała

się bez zbędnych awantur i Catherine zjadła kolację z Bentleyem, po raz kolejny

kłócąc się z nim na temat Maksa. Tym razem brat posunął się aż do groźby, że

zdradzi jej sekret Camowi. Zdawało się, że przepowiednie Sofii Castelli po

prostu nie muszą się sprawdzać. Przez całą noc Cat wierciła się w łóżku, nie

mogąc zasnąć z niepokoju o Maksa, a gdy wstała, zaatakowały ją nudności i ból

R S

głowy.

Co, do licha, się z nią dzieje? Na wsi nigdy nie czuła się źle. Może chodzi

o stęchłe londyńskie powietrze? Postanowiła pokonać słabość i kazała osiodłać

konia na długą, wyczerpującą przejażdżkę. Może nawet do Hampstead?

Mogłaby wyrzucić Bentleya z łóżka i raz na zawsze wyjaśnić z nim pewne

rzeczy.

Pewnie zaleje go krew. Cama bez wątpienia również, gdy wreszcie się

dowie. Zamierzała jednak postępować w zgodzie z własnym sercem. Wkładając

swój ulubiony czerwony strój do jazdy konnej, doszła do wniosku, że pragnie

poślubić Maksa. Jeśli będzie to konieczne, może go nawet o to błagać.

Oczywiście taki obrót sprawy wydawał się mało prawdopodobny. Zapinając

guziki sukni, stwierdziła, że żadne z nich nie będzie miało zbyt wiele do

gadania. Nabrała ciała.



346

Z trudem pozapinała resztę guzików. Odetchnęła głęboko i stwierdziła, że

strój leży równie świetnie, jak zwykle. Signora Castelli nieźle ją wystraszyła, to

wszystko. Przynajmniej w tej przepowiedni popełniła błąd. Catherine niemal

żałowała, że nie stało się inaczej. Jedyną rzeczą, której pragnęła bardziej niż

dziecka, było spędzenie reszty życia z Maksem. Jednak nie wynikało to z braku

bardziej atrakcyjnej alternatywy.

Wciągając żakiet, podeszła do okna i popatrzyła na ulicę. W jej sercu

kryła się przedziwna nadzieja, że jeśli tylko będzie patrzyła wystarczająco dłu-

go, Max wróci szybciej. Szalone marzenie. W tym momencie nadszedł chłopiec

stajenny, prowadzący dwa konie. Orion pochylił lśniący kark i parsknął

podejrzliwie na jeden z niskich ostrokrzewów rosnących przed domem.

Zaciekawiona Catherine wychyliła się przez okno. Na Boga, przecież konie nie

jedzą takich roślin!

Wtedy zobaczyła zarysy jakiejś osoby - bardzo niewielkiej osoby - ukrytej

w gęstym cieniu pod ostrokrzewem. Wychyliła się jeszcze dalej i wytężyła

wzrok. Nate! Ten mały łobuziak! Co on tu robi? Nagle roześmiała się w głos.

R S

Czyżby Max go wysłał, żeby miał na nią oko? Może się obawiał, że bez niego

wpadnie w jakieś tarapaty. Doskonale! Odrobina niepokoju tylko dobrze mu

zrobi.

Postanowiła chwilowo nie zdradzać, że wie o obecności strażnika. Serce

śpiewało w niej z radości, gdy schodziła po schodach, i szeroko otworzyła

drzwi, by przywitać się z chłopcem stajennym.

Ku jej zdumieniu przed gankiem zatrzymał się elegancki powóz, z

którego wyskoczył dżentelmen w czarnej pelerynie. Natychmiast dostrzegł jej

strój do jazdy.

- Och, lady Catherine! - wykrzyknął Rupert Vost głosem pełnym

rozczarowania. - Widzę, że właśnie pani wychodzi. Miałem rozpaczliwą na-

dzieję, że zabiorę panią na przejażdżkę!

Catherine spojrzała na niego z zaskoczeniem.



347

- Dzień dobry, panie Vost. Uśmiechnął się do niej czarująco.

- Chciałem zasięgnąć pani porady na temat prezentu ślubnego -

przypomniał, zdejmując pelerynę i zarzucając ją sobie na ramię. - Może

udalibyśmy się do parku?

- Do parku?

Z chłopięcym wdziękiem wzruszył ramionami.

- Tak. Żeby mogła pani swobodnie udzielić mi porady. Gdy już ustalimy

szczegóły, może da się pani namówić na obejrzenie kilku wystaw? Z pewnym

zażenowaniem przyznaję, że czuję się jak idiota, nie radząc sobie z rzeczą, która

powinna być przecież prosta. Ale tak bardzo chciałbym olśnić Amelię, a mój

szczęśliwy dzień nadejdzie już za niecałe dwa tygodnie.

Catherine westchnęła w duchu. Na litość boską! Czy ten człowiek nigdy

się nie poddaje? Może po prostu warto mu ulec i mieć to już wreszcie za sobą?

Vost pewnie od razu się zorientuje, że jest nudna i nie interesują jej żadne flirty.

Wtedy się od niej odczepi.

- Cóż, właśnie wybierałam się do Hampstead - zaczęła.

R S

- Och, wspaniale! - przerwał jej, wchodząc na schody. - Będziemy mieli

mnóstwo czasu na rozmowę.

Catherine zmusiła się do uśmiechu i gestem odprawiła chłopca

stajennego.

- Chciałam odwiedzić brata - powiedziała, wracając do domu. -

Zamierzałam się z nim trochę pokłócić i wolałabym zrobić to bez świadków.

Może się zdarzyć, że go zranię, rozumie pan. Może lepiej wybiorę się tam

innym razem.

Rupert Vost roześmiał się i wszedł do salonu.

- Ach! - wykrzyknął jowialnie. - Śmiem twierdzić, że wiem, o czym pani

mówi! Bracia zawsze są nadopiekuńczy, czyż nie?

Uśmiech Catherine nieco zbladł.

- Co pan ma na myśli?



348

Vost najwyraźniej się zawstydził.

- Och, przepraszam - mruknął. - Dano mi do zrozumienia... Ale może coś

źle zrozumiałem...

- Co pan zrozumiał? Posłał jej dziwny uśmiech.

- Cóż, że uwikłała się pani w bliską znajomość z czarującym panem de

Rohanem.

Catherine zastygła.

- Kto powiedział panu coś takiego? Vost odkaszlnął.

- Cóż... lady Kirton - wyznał. - Ostatniej nocy na balu u Flemingstonów.

- Isabel!

- Och, proszę! - dotknął jej ramienia. - Proszę nie obwiniać ciotki.

Rozpytywałem o panią, wyrażałem mój szacunek i zachwyt; być może źle mnie

zrozumiała? Ze wstydem przyznaję, że byłem niegdyś strasznym kobieciarzem,

podejrzewam zatem, że chciała mnie zniechęcić. To niemądre z jej strony, gdyż

całym sercem jestem oddany Amelii. Wróćmy, proszę, do pani pereł - gdzie je

pani kupiła?

R S

- Nie kupiłam ich - odparła. - Należały do mojej matki. - Nagle Catherine

poczuła przemożną potrzebę ucieczki. - Czy wybaczy mi pan na chwilę? Muszę

się przebrać.

- Oczywiście - zagruchał Vost.

Przebranie się w spacerową suknię i okrycie zabrało jej kilka minut. Z

jakiegoś powodu chciała mieć tę przejażdżkę jak najszybciej za sobą. To

niedorzeczne, doprawdy. Przecież i tak nie siedziałaby w domu przy tak pięknej

pogodzie. Max wyjechał do Derbyshire i pewnie nie wróci w ciągu trzech dni.

Choć doskonale wiedziała, że Vost jest niepoprawnym flirciarzem, uznała, że

bywa także czarujący. Nie znajdowała niczego niestosownego w doradzeniu mu

i zaskoczeniu narzeczonej.



349

Poprawiła rękawy wierzchniego okrycia i zeszła ze schodów. Vost

najwyraźniej również był niecierpliwy, bo wyszedł z salonu i czekał na nią przy

schodach.

- Wygląda pani czarująco, lady Catherine - powiedział, podając jej ramię.

- Ruszajmy.

Wyszli na ganek i nagle Catherine wykrzyknęła:

- Panie Vost! Pańska peleryna!

Vost podniósł dłonie, jakby sprawdzał stopień nasłonecznienia i

uśmiechnął się.

- Później po nią przyślę. Ostrożnie, moja droga. Pomogę ci wsiąść do

powozu. Dość wysoko, nieprawdaż?

Chwycił lejce i popędził konie, które żwawym kłusem ruszyły w kierunku

Oxford Street. Prowadząc pogodną rozmowę, prędko dotarli do bramy Hyde

Parku. Dla londyńskiej śmietanki towarzyskiej była to najmniej dogodna pora na

przejażdżkę, więc nie spotkali po drodze żadnego powozu. Wokół Serpentine

spacerowały nianie w wykrochmalonych białych fartuszkach, popychając nie-

R S

mowlęce wózki nieopodal lśniącej wody. W połowie pagórka mały chłopiec

walczył ze splątanymi sznurkami latawca. Poza tym nikogo w parku nie było.

- Może pojedziemy na szczyt pagórka? - zapytał Vost z kolejnym

porażającym uśmiechem. - Dzieci mnie nużą.



Zanim wybiła dziesiąta, niewielka wioska Luton Hoo znikała za ich

plecami w obłokach kurzu wzbijanego przez karetę lorda Delacourt. Ignorując

okropny ból żeber, Max siedział na koźle, ponieważ ktoś musiał pilnować, by

biedny stangret nie zasnął. Zażywny woźnica dawał z siebie wszystko. Przez

całą noc księżyc oświetlał im drogę i często się zatrzymywali, by odetchnąć i

zmienić konie.

Z wysokiej ławeczki Max podziwiał żywopłoty i pagórki Anglii

rozciągające się wokół jak soczyście zielony dywan. W południe minęli



350

północne peryferie Londynu i dotarli niemal do Marylebone. Max wiedział, że

nie spocznie, dopóki nie zobaczy Catherine. I nie odzyska przeklętego sekre-

tarzyka. Był na siebie wściekły za ryzyko, na jakie ją naraził, pozwalając

zatrzymać podróżne biureczko. Był wściekły, że w tej sprawie nie wziął pod

uwagę skorumpowanego policjanta. Sisk jak zwykle miał rację. Myślenie o

takich rzeczach było obowiązkiem Maksa. Nie wspominając już o wewnętrznej

potrzebie zapewnienia Catherine bezpieczeństwa. Przecież z nią sypiał, na litość

boską! Ten fakt niósł za sobą olbrzymie konsekwencje. Czuł się za nią

odpowiedzialny, niezależnie od jej zdania na ten temat.

Owszem, ostatnio stał się wyjątkowo nieostrożny w tym zakresie.

Pozwalał sobie poczuć, zamiast myśleć. Nie wiedział, co ma z tym począć.

Czasami zastanawiał się, czy nie powinien jej błagać, by za niego wyszła. Myśl

o małżeństwie nagle przestała go przerażać. Właściwie zdawało mu się, że jest

to jedyny sposób, by zapewnić jej pełne bezpieczeństwo. Jeśli Catherine tego

zechce. I jeśli on będzie w stanie rzucić pracę i poświęcić się mniej

ryzykownemu, bardziej prozaicznemu życiu.

R S

Catherine. Catherine. Zacisnął powieki, czując, że fala niepokoju wciąż

wzrasta. Mniejsza z poufnością! Powinien był pokazać jej pełną listę podej-

rzanych. Powinien był przestrzec ją przed Eversolem, choć wciąż nie miał

powodów, by uważać policjanta za zdrajcę. Wszystko będzie dobrze, musi tylko

dotrzeć do Catherine i upewnić się, że nic jej nie jest. Wtedy prawdopodobnie

opanuje nieznośne bicie serca i będzie mógł odetchnąć pełną piersią. Już

niedługo. Otaczał ich już harmider południowego ruchu na Edgeware Road.

Stangret Delacourta ziewnął po raz setny i spojrzał na Maksa, czekając na dalsze

wskazówki. Po chwili powóz zaturkotał na Mortimer Street.

Max zdumiał się, widząc, że otoczenie domu Catherine wygląda niemal

tak samo jak wówczas, gdy wyjechał. Kemble stał na chodniku, u stóp schodów,

nerwowo zaciskając palce na smyczy Lucyfera. Pies tak samo szarpał smycz,



351

emanując złością i zniecierpliwieniem. Po chwili Max dostrzegł niewielką

głowę wynurzającą się z krzaka przy domu. Co, do diabła? Nate?

W bezgranicznym zdumieniu zbyt późno dał znak stangretowi i powóz

zatrzymał się dobrych kilka kroków dalej. Max zeskoczył z kozła, najwyraźniej

przez nikogo niezauważony, i ruszył chodnikiem. Kemble ze zbolałą miną rzucił

smycz psa w krzaki.

- Ale on ciebie lubi! - jęknął. - Wyłaź stamtąd, Nate! Jeśli lady Catherine

nie może go wziąć, to musisz to zrobić ty! Nalegam!

- Nie, nie mogę! - wzbraniał się pobladły Nate, przedzierając się na

chodnik. - Panie Kemble, mamy nieliche kłopoty i... och, święci Jezu, Maryjo i

Józefie! De Rohan!!!

Kemble obrócił się błyskawicznie.

- Dzięki Bogu!

Lucyfer zaskomlał z radości. Kemble wcisnął Maksowi jego smycz.

- Dlaczego siedzisz w krzakach pod domem lady Catherine, Nate? -

warknął Max, nie zważając na radosne powitanie Lucyfera.

R S

Kemble aż się cofnął.

- Nie mam z tym nic wspólnego! - tłumaczył się, rozkładając ręce, lecz

Max nie zwrócił na niego uwagi. Nadal przeszywał Nate'a gniewnym spoj-

rzeniem.

- Siedziałem w tych krzakach przez dwa tygodnie - przyznał się chłopiec,

wyszarpując koszulę z kolczastych zarośli. - Ale teraz nie warto się tym

zajmować. Powinien pan się martwić o lady Catherine!

- Co takiego? - zapytał ostro Max, czując narastające przerażenie. - Co się

stało?

Na ogół niewzruszony Nate zaczął załamywać ręce.

- Wyjechała gdzieś z tym elegancikiem - wyjąkał wreszcie, szeroko

otwierając oczy. - Niecałe pięć minut temu. Czułem jego zapach, de Rohan.

Przysięgam na Boga wszechmogącego, że to był ten sam gość, który śledził



352

pana tamtej nocy! Miał tę samą modną pelerynę! Sisk nadszedł powoli i stanął u

boku Maksa.

- O czym ten chłopak tak wrzeszczy? - zapytał, ziewając.

Śmiertelnie poważny Kemble poklepał go po ramieniu.

- Chłopak uważa, że lady Catherine została uprowadzona. Zgadza się,

Nate?

Nate wyglądał coraz gorzej.

- Myślę, że ją oszukał. Wpuściła go do domu. Kilka minut później

usłyszałem otwieranie okna. Podczołgałem się bliżej. - Chłopiec wskazał na róg

domu. - O tam, i wyjrzałem za róg. Elegancik wyrzucił swoją pelerynę przez

okno, powiadam wam! Zwiniętą w kulkę z czymś sporym i brzęczącym w

środku. Potem wyrzucił srebrny lichtarz i ten facet z dołu go złapał...

- Jaki facet? - zapytał Max. Nate zmrużył oczy.

- Ten gliniarz z twarzą łasicy, który pracuje na Queen Square. Nazywa się

Eversole.

Groza chwyciła Maksa za serce. Nate nie przestawał mówić:

R S

- Śledziłem go spory kawałek, ale potem stwierdziłem, że to błąd. Jednak

zanim dobiegłem z powrotem tutaj, powóz już skręcał w Regent Street.

Max kucnął na chodniku i spojrzał Nate'owi w oczy.

- A ten mężczyzna z peleryną, Nate? - zapytał drżącym z paniki głosem. -

Dosłyszałeś może jego nazwisko? Albo dokąd pojechali? Cokolwiek?

Nate kiwnął głową. Jego oczy były pełne łez.

- Vost - wyszeptał. - Lady Catherine powiedziała do niego śVost".

Przyjechał wysokim, czarnym powozem. Zdaje się, że wspominał o przejażdżce

po Hyde Parku. To zły człowiek, panie de Rohan. Wiem to.



Powóz Ruperta Vosta toczył się gładko parkową alejką, a Catherine

dyskretnie przyglądała się profilowi swego towarzysza. Może i Amelia była

wstydliwa i czysta, lecz Cat z łatwością domyślała się, że prawdopodobnie bez



353

pamięci zakochała się w narzeczonym. Otaczały ich plamy słonecznego światła,

co chwila wydobywając z cienia jego anielskie rysy i blask złotych włosów.

Powóz zwolnił nieco i Vost odwrócił się ku niej z uśmiechem. Nagle, z

niewyjaśnionej przyczyny, przypomniała sobie, jak kilka miesięcy temu Max

ostrzegał ją przed zapuszczaniem się w głąb parku. Ależ to niedorzeczne!

Przecież jest południe, a ona siedzi w powozie z dżentelmenem. Vost skręcił w

lewo i wjechał w gęstwinę, zatrzymując powóz przy dorodnej kępie

rododendronów. Catherine od razu je rozpoznała. Były to zarośla, w których

Max po raz pierwszy ją pocałował.

- Przejdziemy się? - zapytał zachęcającym tonem Vost, zeskakując na

ziemię. - Tuż za rogiem jest urocza ławeczka.

Z łatwością chwycił ją w talii i śzdjął" z powozu. Catherine stwierdziła,

że pan Vost chyba zaczął się pocić, gdyż wyczuła silny zapach wody kolońskiej

- ciężkiej od aromatu drzewa sandałowego - którą nazbyt obficie się skropił.

Gdy dotarli do najgęstszych zarośli, Vost stał się dziwnie milczący. Cisza

działała Catherine na nerwy. Może sama powinna coś powiedzieć.

R S

- Jeśli chodzi o biżuterię, panie Vost - zaczęła, okrążając niską gałąź - czy

jest pan zdecydowany na perły? Niektórzy uważają je za biżuterię dla dziewcząt.

Może pańska Amelia bardziej ucieszy się z jakichś kamieni szlachetnych?

- Może z szafirów - zgodził się niedbałym tonem. - Zawsze miałem

słabość do szafirów.

Dotarli do ławki i Vost odwrócił się do niej znienacka. Ku jej zdumieniu z

jego twarzy zniknął czar i urok. Patrzył na nią twardo i bezwzględnie. Cat

zdławiła w sobie lęk i zaskoczenie, odwracając się w stronę, z której przyszli.

Vost zareagował z niewiarygodną prędkością; chwycił ją i przyciągnął do

siebie. Nabrała powietrza, żeby wrzasnąć. Nakrył jej usta dłonią, aż się zakrztu-

siła. Potrząsnął nią bezlitośnie, zrzucając jej czepek.

- Stój spokojnie, do diabła! - syknął. Ogarnęła ją panika. Usiłowała się

wyrwać z jego żelaznego uścisku i wbić mu łokieć między żebra, lecz Vost był



354

zbyt szybki. I silny. Ciężki, duszący zapach jego perfum niemal ją dławił.

Ugryzła go w dłoń i znów usiłowała krzyknąć.

Jakaś ostra krawędź dotknęła jej szyi. Nóż. Boże.

Catherine bezwiednie pisnęła.

- Nie waż się wydać ani jednego odgłosu więcej - syknął. - Bo pożałujesz.

Usiłowała myśleć. Odwołać się do zdrowego rozsądku. Lecz nie potrafiła

odnaleźć ani jednej jasnej myśli. Niechby ktoś tędy przechodził! Boże, niech

ktoś przyjdzie! Vost szorstko przycisnął jej głowę do swego torsu i przysunął

usta do ucha Catherine.

- Teraz zabiorę rękę - wyszeptał mrocznym głosem. - Spróbuj choćby

pisnąć, a zaklinam się, że poderżnę ci gardło i oświadczę, że napadli na nas

bandyci.

Chciała się odwrócić i spojrzeć mu w oczy, ale ponownie przycisnął ją do

siebie.

- Kiwnij głową, jeśli mnie rozumiesz - zażądał. Pocił się obficie,

emanując duszącym zapachem.

R S

Catherine kiwnęła głową, czując pod potylicą klapę jego marynarki.

- Doskonale - powiedział i ją puścił. Odetchnęła głęboko, usiłując

odzyskać równowagę.

- Czego pan chce? - wykrzyknęła cicho. Wciąż trzymając nóż przy gardle,

złapał drugą dłonią jej pierś. - Nie - szepnęła i zadrżała z obrzydzenia.

- Nie to. Proszę, tylko nie to.

Vost mocniej przycisnął ostrze do jej gardła, ściskając brutalnie pierś.

Catherine zamarła z bólu, ale nie wydała z siebie głosu.

- Och, smakowity z ciebie kąsek - syknął, lekko dotykając językiem jej

szyi. Catherine wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Vost roześmiał się cicho.

- Och, tak - szepnął. - Zerżnięcie ciebie będzie o wiele przyjemniejsze niż

obcowanie z tym sztywnym kijem, z którym mam się ożenić. Założę się, że



355

będziesz się bronić. Julia się broniła, a ty jesteś taka sama jak ona. Taka

grzeczna i niewinna. Ale ulegniesz. Ona też uległa.

Catherine pokręciła głową i zamknęła oczy.

- Nie - szepnęła drżąco. - Proszę, nie. Gwałt. Vost zamierzał ją zgwałcić.

Dlaczego?

Na Boga, tak straszne rzeczy nie zdarzały się zwyczajnym ludziom.

Powinna była zostać na farmie. Doglądać ogrodu. Jeździć konno. Na litość

boską, choćby robić na drutach! Zaczął ją dławić tłumiony szloch.

Vost przesunął palce wyżej i odszukał brodawkę jej piersi; ścisnął mocno.

- Nie skrzywdzę cię, jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczeć.

Ostrze przyciśnięte do jej gardła zaczęło drżeć, gdy Vost przesunął rękę

ku jej udom i zaczął jej bezwstydnie dotykać. Catherine zacisnęła powieki. Jak

szybko Vost może podciąć jej gardło, jeśli jednak krzyknie? Jak szybko? Och,

Boże! Czuła, że oddech zamiera jej w piersi.

- Chyba jesteś szalony - zdołała wyszeptać. - Nigdy bym sobie tego nie

wybaczyła.

R S

Delikatnie przystawił jej do szyi sam czubek noża. Cofnęła się

odruchowo. Vost roześmiał się dziko.

- Moja droga, obawiam się, że nie zdążysz już niczego żałować. Możesz

jednak zbyt wiele wiedzieć. Nie mam pojęcia, co moja kochana Julia trzymała w

tym małym sekretarzyku.

Catherine drżała na całym ciele. Bala się poruszyć. Bała się krzyknąć.

Lecz zrozumiała jego słowa i zdołała wreszcie powiedzieć:

- Jesteś mężem Julii. Znalazłam listy. Zostaw mnie. Wszystko to za

późno.

- Nie sądzę - stwierdził. - Nie wiesz, że ktoś się włamał na Mortimer

Street, gdy zmieniałaś suknię? Sekretarzyk zniknął, a wraz z nim trzy srebrne

lichtarze. Doprawdy, moja droga, Londyn nie jest bezpiecznym miejscem.

Powinnaś trzymać więcej służby.



356

- O czym ty mówisz? - Catherine zamarła ze zgrozy.

Przyciągnął ją bliżej i Cat zadygotała z obrzydzenia, czując na pośladkach

jego sztywną męskość.

- Chyba nie jesteś aż tak głupia, by przypuszczać, że pracuję sam -

wyszeptał tuż przy jej karku. - W twoim ogrodzie krył się policjant, którego

przekupiłem. Zanim zapadnie zmrok, będzie siedział w karczmie, pijany jak

zwykle.

Catherine zadrżała. Vost jednak ją zgwałci. Zabije ją, a potem zabije

przekupnego policjanta. Jednak z najgłębszych odmętów duszy napłynął do niej

dziwny spokój. Usiłowała odzyskać opanowanie. Graj na zwłokę. Graj na

zwłokę - tłumaczyła sobie. Podtrzymuj rozmowę. Ktoś wreszcie przyjdzie.

- Mam nadzieję, że twój wspólnik dobrze wykorzystuje łapówki, bo

jestem przekonana, że jego dni są policzone - wykrztusiła. - Pewnie go zabijesz.

Vost ponownie mocno ścisnął jej pierś, niemal wypychając ją z gorsetu.

- Ale najpierw skosztuję tego - mruknął, przesuwając zimne ostrze w

kierunku brodawki.

R S

- A więc jesteś złodziejem, gwałcicielem i mordercą - warknęła Catherine,

spychając jego rękę z piersi.

Vost roześmiał się, muskając wilgotnymi ustami jej ucho.

- Błagaj mnie, Catherine - szepnął. - Błagaj, bym cię nie skrzywdził.

Zawsze na początku zmuszałem Julię do błagania. Zdaje mi się, że nawet to

polubiła. Za to nie lubiła mi płacić za dochowanie tajemnicy. - Chwycił ją

mocniej w pasie i przycisnął do siebie.

- Idź do diabła! - pisnęła słabo, usiłując się wyrwać. - Oddałam twoje listy

policji!

Vost parsknął drwiąco.

- Nie wierzę ci, moja droga - szepnął. - Jesteś zbyt zrozpaczona. Podoba

mi się to. Jeśli okażesz się dobra, ukryję cię gdzieś na kilka dni. Aż się tobą

znudzę. A potem wyślę cię w podróż... hm, powiedzmy do Afryki?



357

- Nie!

Wsunął ostrze noża za brzeg stanika sukni i przekręcił dłoń, jakby chciał

rozciąć materiał.

- O, tak. Takie mlecznobiałe ciało zrobi furorę wśród tych czarnoskórych

diabłów. Zdaje mi się, że nabrałaś upodobania do śniadej cery. To będzie z

pewnością lepsze niż śmierć.

- Niech cię piekło pochłonie, lepiej już mnie zabij ! - warknęła. - A wtedy

cię powieszą. Mój lokaj cię widział. Będzie doskonałym świadkiem.

I Nate, przypomniała sobie. Nate także go widział i prawdopodobnie

rozpozna powóz...

- Stajesz się naprawdę nieznośna - westchnął ciężko Vost. - Obawiam się,

że w takim razie musimy spowodować okropny wypadek powozem, moja droga.

- Nigdy się z tego nie wywiniesz!

Vost wciąż mówił pełnym melancholii głosem.

- Zapragnęłaś powozić końmi, rzecz jasna - mruczał. - Jesteś taka uparta!

Nieroztropnie uległem twoim namowom. Oczywiście wywróciłaś powóz. -

R S

Ostrze niemal z czułością błądziło po jej szyi. - Twój prześliczny kark złamał się

w mgnieniu oka! Przerażony i wstrząśnięty do głębi, pobiegnę po pomoc. Ale

będzie już za późno.

- Mój służący cię widział, głupcze! Nikt nie uwierzy w twoją niewinność!

Vost odchylił głowę i roześmiał się głośno.

- Amelia mi uwierzy! - stwierdził. - Ta niedorzeczna kobieta wszystko

wybaczy przystojnemu łajdakowi. Z własnej woli poszła nakłamać policji.

Powiedziała, że chce nas chronić przed najmniejszym okruchem skandalu. Czyż

to nie zabawne? Jeśli zaś chodzi o innych, a zwłaszcza o tego brutalnego drania

de Rohana, oczywiście, będą coś podejrzewać. Ale niczego mi nie udowodnią.

Catherine wciąż starała się wyswobodzić z uścisku.

- Zrujnują cię!



358

- Och, nie sądzę, moja droga. Ojciec Amelii ma o wiele za dużo

pieniędzy.

- To dlatego zabiłeś swoją żonę? - zapytała Cat. Opanowała

obezwładniającą chęć ucieczki. Jeszcze nie. Jeszcze za wcześnie. Graj na

zwłokę. Niech mówi. Rozprosz go. I uważaj na nóż! - Twoja żona, aktorka

Nancy, miała skryty zamiar zemścić się na tobie, tak? - szepnęła. - Zanim Ame-

lia Lane zapałała do ciebie afektem, byłeś tylko czarującym szantażystą.

Ukradłeś szafir i zabiłeś żonę, bo wiedziałeś, że gdy tylko poślubisz Amelię,

Nancy weźmie na tobie odwet.

Vost bezwiednie zacisnął pięść, wpijając palce w ciało Catherine.

- Owszem, niech ją piekło pochłonie! - wycedził przez zęby. - Była

bardzo sprytna. Uśmiechała się i zawsze mi dobrze życzyła. Ale wiedziałem, że

gdy tylko Harry się z nią rozwiedzie - a miał przecież taki zamiar - Nancy

natychmiast zacznie szantażować mnie. Dziwka pewnie trzymała nasz akt ślubu

w swoim przeklętym sekretarzyku. Nie zaryzykowałbym tego. Nie teraz, gdy

mam już ten prześliczny szafir, bezpiecznie ukryty w mieszkaniu. Wszystko

R S

inne już wcześniej z niej wycisnąłem. Na nic już nie była przydatna.

- Ależ ona była człowiekiem! - wykrzyknęła Catherine. - Przecież kiedyś

musiałeś ją kochać!

Vost ze złością przyciągnął ją do siebie.

- Była samolubną dziwką! - ryknął. - Bez słowa pożegnania zostawiła

mnie w Bostonie! Oszukała tego idiotę Sandsa na tyle, że się z nią ożenił. Po-

zbyła się mojego dziecka - mojego! Jej prawowitego męża! - Jakby uważała, że

jest jej niegodne.

Catherine uderzyła w czułe miejsce.

- Cały czas trzymała pewną pamiątkę - wydukała. - Afisz teatralny.

Poniża się, aby zwyciężyć. Naprawdę nazywasz się Richard Ventnor. To była

wasza ostatnia wspólna sztuka, prawda? Nancy nigdy tego nie wyrzuciła.

Musiała cię kochać.



359

- Zamknij się wreszcie, dziwko!

Przycisnął dłoń do jej ust i palcami rozchylił wargi. Catherine poczuła

gorzki smak lnu. Chusteczka! Och, Boże! Szarpnęła głową. Chciała wypluć

knebel i krzyknąć. Za późno.



Rozdział 20



Okazuj twym wrogom stałą, niewzruszoną niechęć;

albowiem istnieje różnica między postawą

pełną podłości, która jest małoduszna, a stanowczym

bronieniem własnej osoby, które uważam

za zawsze usprawiedliwione.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



R S

Vost zaciągnął Catherine głębiej w cieniste zarośla, popchnął twarzą na

ziemię i położywszy się na niej, wcisnął jej piersi i brzuch w twardą podściółkę.

Catherine wbiła pięści w ziemię i szarpnęła całym ciałem, usiłując się wyrwać i

odczołgać. Przyciągnął ją z powrotem, mocno uderzając łokciem w skroń.

- Krzycz, moja urocza damo! - syknął, gdy łzy popłynęły jej z oczu. - Nikt

cię już nie usłyszy. Nie wzbudzisz we mnie poczucia winy. Nie pozwolę na to.

Ułożył się na niej, wbijając czubek noża w szyję, tuż pod uchem. Wolną

ręką podciągnął jej suknię. Zimne powietrze owionęło obnażone nogi Catherine.

Zadrżała. Ogarnęła ją fala mdłości. Vost uniósł się nieco i zaczął manewrować

przy guzikach spodni. Catherine miała ochotę zwymiotować, jednak wiedziała,

że nie może się poddać bezradności i musi walczyć. Walczyć. Lepiej umrzeć,



360

niż doznać takiej hańby. Zaczęła się szamotać, usiłowała krzyknąć i wbiła palce

w ziemię, chcąc zrzucić z siebie ciężar jego ciała. Zimny czubek noża przebił jej

naskórek. Vost Stęknął i podniósł się na rękach, rozglądając się wokoło. Wydał

z siebie dziwny odgłos. Przekleństwo? Jęk? Nie była pewna.

Usłyszała ryk i całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Przeszył ją

gwałtowny ból. Stwierdziła, że to nie gardło. Nie nóż. Coś innego. Wokół nagle

zrobiło się mroczno. Usiłowała złapać oddech i myśleć, ale nie udało się jej.

Otaczał ją straszliwy dźwięk, kakofonia warknięć i kłapania, jakby tuż przy niej

otwarły się wrota piekieł. W ostatniej chwili przytomności poczuła, jak ktoś -

lub coś - ściąga z niej ciało Vosta. Potem przeszyła ją fala straszliwego bólu,

odbierając świadomość, ciągnąc ją coraz głębiej w jakąś otchłań. Zemdlała.



Fakt, że większość najstraszliwszych chwil w życiu przeżywa się w

pewnym oszołomieniu, tak że trudno je sobie potem przypomnieć, jest wielkim

błogosławieństwem. De Rohan należał do tych nielicznych osób, które na co

dzień zmuszone były przedzierać się przez najbardziej ohydne rynsztoki

R S

ludzkiej natury, lecz przechodziły przez nie nieskażone i nie schodziły ze ścieżki

prawości. Jednak w jednej chwili to wszystko uległo zmianie. Max pociągnął za

cyngiel, poczuł szarpnięcie pistoletu i tym samym strzaskał swe zasady moralne.

Swą niezawodność i być może również swe marzenia.

Pierś Vosta krwawiła obficie, gdy pies odciągał go na bok. Max nie

poświęcił mu ani jednej myśli. Rzucił pistolet Delacourta w trawę i padł na kola-

na przy Catherine. Nie słysząc powarkiwania i zgrzytania zębów Lucyfera,

ostrożnie odwrócił

Cat na plecy. Wściekłość ustąpiła miejsca trwodze. Zaczął rozdzierać jej

ubranie.

- Och, Boże! - jęczał, gdy uklęknął przy nim Kemble. - Chryste, Kem...

Chciałem... Chciałem postrzelić go w ramię.

- I udało ci się - odparł Kem. - Czy Catherine jest ranna?



361

Max odkrył brzeg okrycia, odsłaniając ranę - szeroką szramę w okolicy

talii, z której krew sączyła się na ziemię. Catherine jęknęła pod jego dotykiem.

Max westchnął rozpaczliwie, zrywając z szyi szalik.

- Kem, Dio mio, co ja zrobiłem?

- Nie miałeś wyboru, Max. - Kemble zerknął przez ramię na Lucyfera.

Pies znęcał się nad tym, co pozostało z Ruperta Vosta, rozsiewając wokół

kropelki krwi. Właśnie ciągnął go za fular, szarpiąc głową na wszystkie strony,

jakby Vost był tylko szmacianą lalką.

- Catherine... - zaszlochał Max, delikatnie badając ją drżącymi dłońmi. -

Catherine, musisz... Och, Boże! Proszę cię, nie umieraj!

Suknia była coraz ciemniejsza od krwi. Jej krwi.

- Wygląda na to, że kula przeszła przez ciało Vosta i trafiła w nią -

mruknął Kemble, zrywając wraz z Maksem resztki ubrania. - Tylko gdzie, do

diabła? - Chwycił leżący przy jej głowie nóż z kościaną rączką i zaczął ciąć

resztki sukni, odsłaniając okolice rany. - Dzięki Bogu, nie dostała w serce

- szepnął. Lecz krew była po prostu wszędzie. Zza wzgórza wynurzyła się

R S

korpulentna sylwetka Siska. Dotarł do nich i padł na trawę, trzymając się

kurczowo za brzuch i ciężko dysząc.

- Na litość boską, twój pies złamał kark temu łajdakowi - wychrypiał i

spojrzał na Catherine.

- Biedactwo! Jest jeszcze nadzieja?

Kemble osuszał ranę prowizorycznym bandażem.

- Daj mi swój szalik, Sisk. Max, potrafisz zatamować krew?

- Tak.

- Więc zrób to - zażądał Kem, machając rękami. - Uciskaj tu i tu -

rozkazał, przyciskając palce Maksa w odpowiednich miejscach. - Nie puszczaj!

Sisk, sprowadź powóz. Tylko szybko, do cholery! Idę po Greavesa. Spotkamy

się na Mortimer Street.





362

Przy pomocy stangreta Max zdołał przenieść bezwładną Catherine do

powozu. Udało mu się również - później nie potrafił sobie w ogóle przypomnieć

tej podróży - utrzymać ją w ramionach przez całą drogę do domu. Pokojówka

Delilah otworzyła im drzwi i na widok zakrwawionej pani wpadła w histerię.

Dzięki Bogu, mieszkający niedaleko Greaves był już w sypialni Catherine. Z za-

ciśniętym z przerażenia gardłem Max wbiegł na schody po kilka stopni naraz,

odpychając służącą. Usłyszał szelest jej wykrochmalonej halki, lecz nie zawahał

się ani na chwilę. Wiedział, gdzie znajduje się pokój Catherine i bez ceregieli

wbiegł do środka. W powietrzu unosił się już ostry zapach medykamentów, na

komodzie stała otwarta skórzana torba lekarska. Kemble pomógł Maksowi

ułożyć Catherine na łóżku.

Chirurg natychmiast przejął dowodzenie.

- Puls ma słaby, ale stabilny - oświadczył, trzymając palce na wiotkim

nadgarstku Catherine. - Kemble, jeśli dobrze pamiętam, masz za sobą pewne

doświadczenia medyczne. Wyłożyłem bandaże w garderobie. Przygotuj je,

zanim wymieszam środki przeciwbólowe. - Wyjął z torby brązowy flakonik, nie

R S

spuszczając oka z Maksa. - Zejdź na dół i nalej sobie brandy. Muszę teraz

zbadać damę. Rozumiesz mnie?

Gospodyni zaczęła już zdejmować Catherine pończochy szybkimi,

gwałtownymi ruchami. Max pochylił się i lekko dotknął czoła Catherine. Jej

powieki delikatnie zatrzepotały. Chciał przy niej zostać. Chciał domagać się

swych praw. Ale przecież żadnych nie miał.

- Jestem w stanie wyjść tylko do salonu i nie dalej - powiedział w końcu. -

I nie oderwę wzroku od tych drzwi, Greaves. Musisz ją uratować, do diabła! I

zawołaj mnie, jeśli tylko... jeśli...

Greaves położył dłoń na jego ramieniu.

- Możesz być pewny, że to zrobię, przyjacielu.

Przez następne pół godziny Max patrzył przez otwarte drzwi na zastępy

służących biegających w tę i z powrotem z miednicami, ręcznikami i lampami.



363

Czuł się winny. I niepotrzebny. Zupełnie nie na miejscu. Słyszał polecenia,

które wydano stangretowi - natychmiast miał pojechać do Hampstead i odnaleźć

pana Bentleya Rutledge'a. W domu zapadła złowroga cisza i Max poczuł się

straszliwie samotny. Zaciskał palce na szklance brandy, której nie chciał pić, i

wpatrywał się w portret mężczyzny, którego nigdy nie poznał.

Randolph Rutledge. Bentley miał jego twarz, zaś Catherine jego oczy.

Oczy, których być może nigdy nie odziedziczą jej dzieci. Max zdusił szloch,

opuścił głowę i całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Catherine jest taka

uczciwa, tak honorowa. Jest dobrą osobą, a to prawdziwa rzadkość. Jest też tak

piękna, że nie sposób wyrazić tego słowami. Czy kiedykolwiek jej to

powiedział?

Może w szale namiętności, gdy trudno mu było panować nad sobą i

pamiętać, co mówi. Ale to się nie liczy. Kocha ją i nigdy jej tego nie powiedział.

Dlaczego nie chciał wyznać prawdy? Catherine zasługiwała na kogoś lepszego.

A jednak wciąż, mimo wszystkich przykrości, jakie jej wyrządził, chciała

należeć do niego. I należy. Prawie. I przez to - przez całe zamieszanie, w które

R S

ją wciągnął, może umrzeć.

Max był przyzwyczajony do widoku krwi. A także śmierci. Widywał ją

często, zbyt często. Znał wszystkie jej zaskakujące oblicza. Powinien być na to

uodporniony, a jednak nie mógł pozbyć się wizji głębokiej, paskudnej rany w

mlecznym ciele Catherine. Wolałby sam ją ponieść. Ból byłby łatwiejszy do

zniesienia niż rozpacz i bezradność. Obiecał, że zapewni jej bezpieczeństwo. I

zawiódł. Poczuł coś wilgotnego na policzkach i zdumiał się, że potrafi jeszcze

płakać. Nie uronił łzy od dnia śmierci ojca.

Jeszcze nie tak dawno uważał, że owego dnia skończyło się jego życie. Że

nie potrafi już wzbudzić w sobie uczuć, pokochać kogokolwiek. W tej chwili

rozpaczliwie pragnął, by to była prawda, jednak w rzeczywistości powoli

uchodziło z niego życie, jak zapewne również z Catherine. Zauważył powagę w

oczach Kemble'a, gdy odsłonił ranę w jej boku. Było za dużo krwi. Wielkie



364

ryzyko zakażenia. Kemble powiedział, że nie dostała w serce, i pewnie znał się

na tym, ale są przecież także inne konieczne do życia organy.

Max zamknął oczy i przypomniał sobie furię, która nim wstrząsnęła na

widok leżącego na niej Vosta. I ten nóż tuż przy szyi! Poruszający się nie-

bezpiecznie, jakby Vost naprawdę zamierzał poderżnąć jej gardło. Catherine

walczyła i szarpała się, ryzykując życiem. Max wycelował szybko, ale z naj-

większą ostrożnością. A przynajmniej był o tym przekonany. Czy jednak nie

zadrżał z furii? A może to Vost się poruszył?

Nigdy już się tego nie dowie. Owszem, zabił drania i nie żałował. Lecz

kula przeszyła także ciało Catherine. I z tego powodu miał ochotę umrzeć.

Popołudniowa bryza wpadła przez okno, unosząc firanki jak niewielkie

obłoki w kolorze kości słoniowej. Na ulicy gazeciarz zachrypniętym głosem

niestrudzenie wykrzykiwał nagłówki wieczornej gazety. Gdzieś w głębi domu

tykał zegar. Tykał. Tykał. Tykał. Wreszcie Max miał nieprzepartą ochotę

odszukać go, wydrzeć z wnętrza mechanizm i rzucić nim o podłogę. Każda

chwila była bezcenna. Krytyczna. Jakże czas mógł biec dalej, jakby nic się nie

R S

stało? Gdzie się podziewa Greaves? Gdzie jest Kem? Dlaczego nikt nie

przyszedł do salonu... powiedzieć mu cokolwiek? Głęboki żal zabarwił się

gniewem. Czy naprawdę znaczy tak niewiele? Czy jest tak nieważny, że można

zostawić go samego w ciemnym salonie, ignorować i pozbawiać wieści?

Niestety, odpowiedź była twierdząca. Nie jest mężem Catherine ani nawet

jej narzeczonym. Jej służba i przyjaciele wiedzą, że są zaledwie znajomymi.

Krótko mówiąc, nie ma żadnych praw. I to również jest jego własna zasługa,

czyż nie? To Catherine starała się korzystać z każdej możliwej okazji, by coś

między nimi zbudować. On zaś zawsze - a przynajmniej do przedwczoraj -

trzymał ją na dystans. Krył przed nią jakąś część siebie. Bał się zmierzyć z

głębią i bezmiarem uczuć, które do niej żywił. Bał się, że na nią nie zasługuje.

Że ona nie zrozumie jego marzeń. Ani lęków. Ani wyborów, których kiedyś

dokonał. Bał się, że miłość do niej wszystko zmieni.



365

Cóż, właśnie wszystko się zmieniło. Za późno. Obowiązki wobec Peela

nic już dla niego nie znaczyły. Pozycja w Wapping była zaledwie wspo-

mnieniem. Zabójstwo ojca i żałoba matki, nawet jego własne starania, by

udowodnić, że wart jest... czegoś, czego nawet już nie pojmował... Na Boga, to

wszystko straciło znaczenie. Przeklęty fanatyk sprawiedliwości, tak nazwał go

Peel. Do diabła z tym. Idealne i szlachetne wizje Maksa nagle ulotniły się,

ustępując pola marzeniu o niewielkiej, prostej zgoła rzeczy. Marzył o czymś, co

większości ludzi przychodziło nazbyt łatwo i z czego nie potrafili się cieszyć. O

normalnym życiu. Domu. Żonie i dzieciach. To chyba niewygórowane

pragnienia?

Miał wrażenie, że już wiele godzin siedzi sam, rozpaczliwie pragnąc do

niej iść, wciąż na nowo przeżywając moment, gdy pociągnął za spust.

Zapadł zmierzch; za oknem dał się słyszeć głos strażnika

obwieszczającego godzinę. Max wciąż czekał. Na Greavesa. Na Rutledge'a. Na

własną śmierć. Na piętrze ktoś delikatnie zamknął drzwi i cicho zszedł ze

schodów. Max natychmiast poderwał się na równe nogi.

R S

W cieniu korytarza pojawił się Kemble; kołnierzyk koszuli miał rozpięty,

elegancką marynarkę uwalaną krwią. W półmroku wyglądał mizernie, wręcz

krucho.

- Catherine odpoczywa - szepnął do zbliżającego się Maksa.

Max położył rękę na jego ramieniu.

- Odpoczywa?

Kemble kiwnął głową, patrząc na niego z ogromnym smutkiem.

- Greaves oczyścił i zszył ranę - powiedział cicho. - Mówił, że rana jest

głęboka, ale nie śmiertelna. Drasnęła brzeg miednicy, ale nie przebiła żadnego

organu. Oczywiście wciąż istnieje ryzyko zakażenia.

Oszołomiony Max kiwnął głową. Zakażenie. Zakażenie jest groźne.

Kemble uśmiechnął się ze znużeniem.



366

- Pytała o ciebie - powiedział. - Greaves prosi, żebyś przyszedł na górę,

został przy Catherine i nie zwracał uwagi na tę złośliwą gospodynię. Obawiam

się, że muszę już iść, przyjacielu. Sklep, sam rozumiesz. Zrobiło się późno.

Max stwierdził ze zdumieniem, że nie chce, by Kem wychodził.

- Oczywiście, musisz iść - zgodził się z ociąganiem. - Dziękuję.

Kemble uśmiechnął się znowu.

- Sisk zabrał chłopca i psa na Wellclose Square. Jutro rano pójdę na jego

posterunek i dopełnię formalności. Dasz sobie radę?

Max usiłował się uśmiechnąć, ale nie zdołał.

- Sądzę, Kem, że nie mam wyboru.

Poszli razem przez ciemny korytarz. U stóp schodów Kemble chwycił

Maksa za ramiona.

- Popatrz na mnie, przyjacielu - odezwał się z trudem. - Wiem, jakie myśli

chodzą ci po głowie, i powiadam ci, odegnaj je. Vost był szalony. Zamierzał ją

zabić i nie miałeś innego wyjścia. Musiałeś strzelić.

Max pokręcił głową.

R S

- Straciłem zdrowy rozsądek. Źle celowałem. Kemble zacisnął palce na

jego ramionach.

- Gadasz bzdury, Max, i dobrze o tym wiesz. To był trudny strzał.

Celowałeś między drzewami, tych dwoje kotłowało się na trawie. To był choler-

nie dobry strzał i cieszę się, że trafiłeś. A Catherine... wyjdzie z tego, Max.

Wszystko będzie dobrze. Lecz Max szybko wyrwał się z uścisku i ruszył

schodami w górę.



Catherine leżała w pustym pokoju, z dłońmi ułożonymi bezwładnie na

czystej pościeli, ubrana w coś białego, pokrytego falbankami. Max natychmiast

zwolnił kroku i bezszelestnie zbliżył się do łóżka. Pochylił się, spojrzał na bladą, porcelanową twarz Catherine i przełknął ślinę. Była nieruchoma jak śmierć i



367

zdawała się nie oddychać. Zamknął oczy, uklęknął i zaczął się modlić. Z niewy-

jaśnionych przyczyn pomyślał o różańcu babki i żałował, że nie ma własnego.

Słyszał za plecami ciche kroki gospodyni i jej wstrzymywany oddech.

Zacisnąwszy palce na prześcieradle, podniósł głowę i przeszył służącą naj-

mroczniejszym ze spojrzeń. Zatrzymała się gwałtownie; była oburzona, lecz

tylko bezgłośnie otwierała i zamykała usta.

Na Boga, przecież nie pozwoli się stąd wyprosić! Jeśli gospodyni uważa

jego obecność w sypialni Catherine za niestosowną i chce go wyrzucić, musi

dysponować co najmniej pułkiem wyborowej piechoty! Nadszedł czas na

domaganie się praw, które już niedługo miał zamiar zdobyć. Powoli podniósł się

z klęczek.

- Niech się pani szybko oswoi z moim widokiem, madame - ostrzegł

głosem mrocznym jak śmierć. - Nie opuszczę tego pokoju, dopóki twoja pani

nie wyzdrowieje.

W tej chwili otworzyły się drzwi do garderoby i wyszedł z niej Greaves,

starannie wycierając dłonie w ręcznik. Przelotnie spojrzał na gospodynię.

R S

- Maximilian - powiedział cicho. - Cieszę się, że już jesteś.

Max odwrócił się od łóżka.

- Catherine... - zaczął, lecz nie zdołał wykrztusić nic więcej.

- ...ma się na tyle dobrze, na ile to możliwe

- dokończył Greaves, wrzucając ręcznik do torby. Kątem oka Max

zauważył, że gospodyni obróciła się na pięcie i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Usiłował zachować zimną krew.

- Powiedz mi, proszę - zażądał cicho. - Powiedz mi prawdę.

Greaves się uśmiechnął.

- Wszystko jest w porządku, Max. Napoiłem ją po uszy opiatami* i będzie

pewnie spała przez całą noc, ale tylko one uśmierzą ten ból.



* Opiaty - środki nasenne i przeciwbólowe na bazie opium.



368

- Czy wdało się zakażenie?

Doktor odchrząknął cicho.

- Max, przecież wiesz, że musi minąć kilka dni, zanim się o tym

przekonamy.

- Kiedy się obudzi? Kiedy mogę z nią porozmawiać?

Greaves oparł się całym ciężarem o krzesło. To samo, które Rutledge

przewrócił w czasie bójki - zdawało mu się, że całe lata temu.

- Najpóźniej jutro rano - odparł. - Usiądź ze mną przy kominku.

Chciałbym z tobą porozmawiać.

Max z ociąganiem odszedł od łóżka. Pragnął poczuć ulgę i zacząć

normalnie oddychać, ale wciąż był zbyt przerażony. Poza tym zaniepokoił go

dziwny ton głosu Greavesa. Chirurg przyciągnął sobie fotel i gestem poprosił

Maksa, by zrobił to samo. Potem odchrząknął uroczyście.

- Lady Catherine musi teraz bezwzględnie leżeć w łóżku - zaczął doktor. -

Pod żadnym warunkiem nie wolno jej denerwować i zakłócać spokoju. Jest w

bardzo... hm... szczególnym stanie. Rozumiesz mnie, Max?

R S

Max zdołał kiwnąć głową.

- Rana postrzałowa to poważna sprawa - zgodził się. - Widziałem ich

wiele.

- Oczywiście - mruknął - ale...

- Ale co, do diabła? - Maksa na nowo ogarnęła trwoga.

Doktor przez chwilę przyglądał się własnym dłoniom.

- Rozpaczliwie domagała się, żebyś przyszedł, Max - powiedział cicho. -

Przeżyła ogromny szok, ale jest bardzo silną kobietą. Rozumiem... rozumiem, że

istnieje między wami jakaś poważna relacja...

Max prawie poderwał się z fotela.

- Jesteśmy... - Przełknął ślinę, rozważył to jeszcze raz i postanowił

odpuścić sobie wszelką ostrożność. - Zamierzamy się pobrać - powiedział dość

pewnie. - Gdy tylko Catherine wydobrzeje.



369

Gdy tylko się na to zgodzi - dodał w duchu.

Musi się zgodzić. Max zamierzał zrobić wszystko, by dopiąć swego.

Przeczyta każdą stronę z przeklętej książki Kemble'a, wypoleruje swój sygnet i

przekształci się w obmierzłego dandysa z Regent Street, jeśli to będzie

konieczne. Był gotów nawet odkopać dawno już zapomniany tytuł i uczynić ją

wiceksiężną, jeśli tylko powie śtak".

Tak. Tak, Max, wyjdę za ciebie.

Jeśli tylko Catherine przeżyje i będzie mogła wypowiedzieć te słowa,

życie Maksa na nowo nabierze sensu. A może nawet po raz pierwszy nabierze

sensu.

Greaves odetchnął z wyraźną ulgą i opuścił dłonie na kolana.

- Im prędzej, tym lepiej - stwierdził. - W tych okolicznościach...

- Okolicznościach? - Max ledwie powstrzymał wybuch. - Na Boga,

człowieku, nie mógłbyś mówić trochę jaśniej?

Twarz doktora na chwilę rozjaśniło rozbawienie.

- Zatem powiem jasno. Gdyby kula przeszła o dwa centymetry niżej,

R S

prawdopodobnie przeżylibyśmy nieopisaną tragedię. Podejrzewam, że lady

Catherine jest brzemienna.

W nabrzmiałym nagłą ciszą pokoju Max słyszał bicie własnego serca.

Zapach medykamentów jakby się nasilił, mrok panujący w sypialni zgęstniał.

Pod oknami przejechał powóz, turkot kół odbił się echem od ścian i przywrócił

Maksa do rzeczywistości.

- Brzemienna? - wykrztusił wreszcie. - Skąd... ? To znaczy, jak...?

Greaves potrząsnął głową.

- Nie jestem tego absolutnie pewien, rzecz jasna - powiedział. - Lecz

wciąż powtarzała podejrzanie brzmiące stwierdzenia i domagała się widzenia z

tobą. Kobiety często wiedzą takie rzeczy, Max, na długo, zanim doktor jest w

stanie cokolwiek stwierdzić.

Max pokręcił głową.



370

- Cóż, ja wciąż nie widzę... to znaczy...

Nagle Greaves zbladł jak ściana.

- Och, Boże, mam nadzieję, że to twoje dziecko...?

Max nie zamierzał liczyć tygodni i dni. Znał Catherine i znał już prawdę.

- Tak - odpowiedział pewnie. - Oczywiście, że moje. Najszybciej, jak to

możliwe, porozmawiam z jej bratem, lordem Treyhernem. Pobierzemy się

natychmiast.



Gdy Greaves zebrał swoje rzeczy i wyszedł, Max przystawił fotel do

łóżka Catherine. Jakiś czas później Delilah nieśmiało wśliznęła się do pokoju,

niosąc srebrną tacę z kolacją i dzbankiem gorącej kawy. Powiedziała, że

gospodyni przesyła mu pozdrowienia. Max uśmiechnął się do niej słabo.

Zdawało się, że jego obecność została zaakceptowana i nie zamierzają go

zagłodzić. Przyjął tacę i podziękował uprzejmie, lecz mimo usilnych prób nie

był w stanie przełknąć ani kęsa.

Za to kawa okazała się darem niebios. Sączył ją powoli, gdy nad

R S

Marylebone gęstniała noc. Instynktem policjanta rzecznego wyczuwał wiatr

wiejący od wody, chłodzący ulice miasta i wciskający się w szczeliny domów.

Ruch na ulicach zamarł, dom Catherine również pogrążył się w ciszy. Nikt nie

zakłócił jego czuwania. Najwyraźniej nikogo nie obchodziło, co się stało

Catherine. W końcu przysunął krzesło do materaca i położył czoło na złożonych

dłoniach, wsłuchując się w jej cichy oddech.

Żyła. I jak długo on tu trzyma straż i pilnuje każdego jej oddechu, będzie

żyła. Był o tym przekonany. A jednak wciąż nie mógł wymazać z pamięci

widoku jej bladej twarzy, gdy klęknął przy niej na szczycie wzgórza. W

tamtej chwili przeżył objawienie. W krótkim momencie olśnienia, które może

się zdarzyć człowiekowi najwyżej dwa razy w życiu, jego umysł objął wreszcie

prawdę, którą serce znało od samego początku. Kochał Catherine. Kochał ją

rozpaczliwie, każdą cząstką swojej istoty. Nieważne, jak bardzo próbował



371

trzymać ją na dystans. Było już za późno. Stała się częścią jego samego, jego

serca i duszy. Miał okropne podejrzenie, że ona dobrze o tym wie. I akceptuje

to. Pozostało mu tylko naprawić wszystko, co usiłował zepsuć.

Około drugiej w nocy Catherine poruszyła się i Max natychmiast

poderwał się na nogi. Podniosła dłoń z kołdry i powoli odwróciła ku niemu

twarz.

- Max - wyszeptała ochryple, nie otwierając oczu.

Chwycił jej rękę i przycisnął do ust. Była ciepła i pełna życia.

- Catherine - zaszlochał bezradnie. - Jestem przy tobie, cara mia, jestem

przy tobie.

Zdawało mu się, że uśmiech zadrgał w kącikach jej ust, lecz nie poruszyła

się więcej. Ostrożnie położył się koło niej, nie puszczając szczupłej dłoni. Tam

właśnie o świcie znalazł go Bentley Rutledge.

Brat Catherine wszedł do sypialni cicho jak kot. Jego obecność zdradziło

jedynie ciche skrzypnięcie drzwi. Max podniósł się, wciąż nie wypuszczając

dłoni Catherine. Rutledge wyglądał okropnie z trzydniowym zarostem na twarzy

R S

i w pogniecionym płaszczu, w którym najwyraźniej spał. Śmierdział tytoniem i

brandy.

Obrzuciwszy Maksa przeciągłym, dziwnym spojrzeniem, przeczesał

włosy palcami.

- Jak ona się czuje? - zapytał zdumiewająco łagodnym głosem.

- Żyje - odparł Max.

Rutledge podszedł bliżej i pogłaskał wierzchem dłoni policzek siostry.

Nie poruszyła się. Po dłuższej chwili wskazał głową tacę stojącą na nocnym

stoliku.

- Kawa?

Max kiwnął głową.

- Zimna.



372

- Skorzystam - stwierdził Rutledge, klepiąc Maksa przyjacielskim gestem

i usiadł w fotelu. Podparł się na łokciach i uważnie obserwował twarz Cat.

- Idź do domu i prześpij się trochę, de Rohan - powiedział, nie patrząc na

Maksa. - Mój stangret zawiezie cię powozem.

- Nie.

Rutledge spojrzał na niego z ledwie dostrzegalnym rozbawieniem.

- Naprawdę uważam, że powinieneś, kolego - powiedział łagodnie. - Jeśli

się nie mylę, masz połamane żebra i od dłuższego czasu nie spałeś.

- O co ci chodzi?

Rutledge obrzucił wzrokiem posiniaczoną twarz Maksa i jego zakurzone,

zmięte ubranie.

- Chodzi mi o to, że wyglądasz jeszcze gorzej niż ja, i to delikatnie

mówiąc - odpowiedział. - Potrzebujesz snu, kąpieli i świeżej koszuli, właśnie w

takiej kolejności. Nie ruszę się z tego fotela, dopóki nie wrócisz, obiecuję.

Przyjazny ton młodzieńca całkowicie Maksa rozbroił.

- Nie mogę jej jeszcze zostawić - odparł. Rutledge ciężko westchnął.

R S

- Do licha. Zamierzasz się tu pałętać i postąpić zgodnie z honorem,

nieprawdaż? Lecz w istocie, de Rohan, wyglądasz paskudnie. Nie zdziwiłbym

się, gdyby ci odmówiła. W końcu ją postrzeliłeś. Idź do domu, przyjacielu.

Chociaż na trochę.





373

Rozdział 21



Nie żeń się w pośpiechu.

Najpierw przemyśl to na spokojnie,

gdyż małżeństwo to bardzo poważna sprawa.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Bywają zdarzenia, które pojawiają się w życiu tak niespodziewanie i są

tak nielogiczne, że trudno objąć umysłem to, co ma się przed oczami. Maksowi

przydarzyło się to właśnie, gdy wrócił na Mortimer Street i odkrył, że w czasie

jego nieobecności świat stanął na głowie. Przekonany, że Catherine wciąż

chwieje się na krawędzi życia i śmierci, ominął bez słowa pokojówkę i wbiegł

na schody. Jednak jego delikatne pukanie do drzwi sypialni skwitował radosny

wybuch śmiechu.

R S

Zaciekawiony otworzył drzwi i stwierdził, że Catherine siedzi na łóżku,

wsparta o piramidę poduszek wyższą od niej samej. Westchnął głęboko, z ulgą.

Twarz wciąż miała bladą i mizerną, lecz w oczach skrzyło się rozbawienie.

Uśmiechała się. Nie do niego - w pierwszej chwili nie zauważyła w ogóle, że

wszedł - lecz do trzech dam siedzących przy rozkładanym stoliku przysuniętym

do łóżka. Bentley również uśmiechał się od ucha do ucha. Siedząc na brzegu

łóżka, trzymał na kolanie pustą miseczkę po zupie, a rozbawionym wzrokiem

wpatrywał się w starszą damę w czerni usadowioną u szczytu stołu.

Max cicho zaklął.

Staruszka nie zauważyła, jak wchodził. Pochylała głowę nad kartami

rozłożonymi na stoliku.



374

- Ach, Dio mio, signor Rutledge - odezwała się grobowym głosem Nonna

Sofia. - Co za skandale! Co za występki! A to co? Ha, widzę tu coś jeszcze!

Pańska ścieżka miłości wcale nie biegnie gładko, o nie.

- Moja droga signoro - mruknął Rutledge oschle. - Jestem znany z tego, że

lubię... szorstko.

Pozostałe damy wymieniły zgorszone spojrzenia, ale po chwili

wybuchnęły tłumionym śmiechem. Catherine trąciła go łokciem między żebra.

Rutledge Stęknął z bólu, z gracją zsunął się z łóżka i odstawił miseczkę na stół.

Zgiął się w ukłonie.

- Moje drogie panie! - zaczął pompatycznie. - Widzę, że

rekonwalescentka nie będzie dłużej potrzebowała mojej czułej opieki.

Opuszczam was zatem, gdyż ścieżka miłości wiedzie mnie dziś do Tattersall.

Znalazłem tam piękną długonogą klacz i zapewniam panie, że moje uczucia dla

niej są niezmierzone.

Nonna Sofia spojrzała na niego z rozbawieniem.

- Va bene, mój chłopcze - powiedziała z czułością. - Idź! Idź! Chowaj się

R S

za swoją drwiącą maską, jeśli chcesz. A kiedy się tym zmęczysz, odwiedź mnie.

Wypijemy butelkę burgunda i posprzątamy ten bałagan, który zrobiłeś z

własnego życia. Maximilian powie ci, gdzie mnie znaleźć.

- Czyżby? - odparł sucho Max.

Pięć par oczu skierowało się ku drzwiom. Kuzynka Maria podniosła się z

krzesła, wstrzymując oddech. Lady Kirton spłonęła rumieńcem, jak

dziewczynka przyłapana na jakiejś psocie. Tylko babka pozostała niewzruszona.

- Buongiorno, wnuku - odezwała się, patrząc na niego chytrze. - Długo

spałeś w tak ważnym dniu?

Max stał z rękami założonymi za plecy, czując łomot własnego serca.

Właściwie zaczynał się już przyzwyczajać do podobnych sensacji.

- Precz! - warknął, powstrzymując cisnące się na usta przekleństwa. -

Wszyscy precz! Catherine jest chora i musi odpoczywać.



375

Damy poderwały się z krzeseł jak spłoszone stadko kur, zbierając w

pośpiechu karty, rękawiczki i torebki. Rutledge roześmiał się rubasznie i

przechodząc obok Maksa, huknął go przyjacielsko w plecy. Oczy Catherine

zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Po chwili pokój opustoszał.

Max podszedł natychmiast do łóżka, ale jej nie dotknął.

- Obudziłaś się - wyjąkał cicho. Uśmiechnęła się słabo.

- Przed chwilą - powiedziała. - Jestem bardzo słaba i bok mnie okropnie

boli. Max, jak ja się cieszę, że już jesteś!

Max zacisnął palce za plecami, aż zaczęły go boleć.

- Moja babka nie powinna cię niepokoić - powiedział sztywno.

Catherine zarumieniła się lekko.

- Nate powiedział jej o moim wypadku - wyjaśniła. - Skąd się wziął w

krzakach pod domem, nie mam pojęcia, ale Sofia była autentycznie przerażona.

Maria przyniosła przepyszny bulion. Twoja babka wróżyła Bentleyowi i Isabel.

To było naprawdę zabawne.

- Nie śmiałbym wątpić - mruknął.

R S

Niezręcznie przysiadł na krawędzi łóżka i utkwił wzrok w jej dłoni. Skórę

miała tak bladą, że widział delikatne błękitne żyłki. Bezwiednie zaczął wodzić

po nich palcem.

- Catherine - zaczął, lecz nagle opuściła go odwaga.

- Tak?

Zabrał dłoń.

- Dzięki Bogu, że czujesz się lepiej - szepnął. - Tak mi przykro. Nie

potrafię wyrazić... Byłem głupcem... To wszystko... moja wina - głos mu się

załamał.

Catherine ujęła jego silne palce i spojrzała mu w oczy.

- Z pewnością nie - powiedziała z przekonaniem.

Widziała burzę emocji w jego oczach i wyczuwała dziwny zamęt. Ona

sama również czuła się zakłopotana. Poprzedniego dnia owionął ją oddech



376

śmierci, a może nawet czegoś gorszego. Była to rzecz, której nawet Rutledge nie

mógłby przyjąć spokojnie. Musi podziękować Maksowi za ocalenie życia.

Och, wiedziała doskonale, co Max myśli. Widziała poczucie winy, które

nim targa. Doktor Greaves także to rozumiał. Przyszedł do niej z samego rana i

zbadał ranę, szepcząc łagodne, kojące słowa. Zbolała i wstrząśnięta Catherine

znalazła dziwne ukojenie w rozmowie z nim. Cieszyła się, mogąc poznać

kolejnego przyjaciela Maksa. Dobrze ich dobierał i wszyscy byli lojalni. Czy

można znaleźć lepsze świadectwo o charakterze człowieka?

Impulsywnie zacisnęła palce na dłoni Maksa i przyciągnęła go bliżej.

- Max - powiedziała czule. - Nie martw się. Jestem bezpieczna.

- A ja zamierzam utrzymać ten stan - burknął. - Catherine, nie mamy już

wyjścia. Musimy się pobrać. A ja... Boże, ja cię postrzeliłem. Jestem za ciebie

odpowiedzialny. Ja... Nie umiem tego wytłumaczyć. Należysz do mnie.

- Na litość boską! - Roześmiała się drżąco. - Mówisz, jakbyś wziął udział

w polowaniu na grubego zwierza. Postrzeliłeś mnie, więc należę do ciebie? Czy

zamierzasz mnie powiesić nad kominkiem?

R S

Max potrząsnął głową i zacisnął usta.

- Dio mio - wymamrotał. - Gadam jak jakiś lunatyk. - Odetchnął głęboko.

- Catherine, Greaves mi powiedział. O... o dziecku. Czuję się tak... nie-

wiarygodnie...

- Odpowiedzialny? - dokończyła. - O to chodzi? Jeśli tak, to powinniśmy

zaczekać. Może jeszcze wszystko obróci się wniwecz. Być może wtedy...

doznasz ulgi.

Znowu potrząsnął głową.

- Nie, nie, cara - szepnął, całując jej dłoń. - Jestem taki szczęśliwy. I tak strasznie przerażony. Boże, Catherine, nie walcz ze mną. Nie zniosę już więcej.

Nie wiem, czy nosisz moje dziecko, czy nie. To nie ma znaczenia. Musisz za

mnie wyjść. Jutro, jeśli to tylko możliwe.

Wyprostowała się nieco.



377

- Dlaczego, Max? Powiedz mi. Wpuść mnie do tej twierdzy, którą

zrobiłeś ze swego serca. Proszę.

Max zamknął oczy i pochylił głowę, opierając czoło na ich splecionych

dłoniach.

- Bo cię kocham, Catherine - wyszeptał. - Kocham cię z całego serca.

Wyjdź za mnie, a ja biorę Boga na świadka, że zrobię wszystko, by okazać się

ciebie godnym.

Catherine spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Godnym???

Max jej nie usłyszał. Nie przestawał mówić.

- Przysięgam, że zacznę przykładać większą wagę do moich strojów i

zachowania. Nauczę się prowadzić lekką konwersację. Kupię piękny dom.

Możesz wybrać największą willę w Mayfair, z pewnością mnie na nią stać. Jeśli

chcesz, odzyskam dla ciebie tytuł lady de Vendenheim-Selestat. Będę

prawdziwym dżentelmenem, obiecuję.

Catherine podniosła jego głowę i spojrzała mu w twarz.

R S

- Max, o czym ty, na litość boską, mówisz? Popatrzył jej w oczy.

- Wysłałem dziś rano list z rezygnacją ze stanowiska w Whitehall -

powiedział cicho. - Angielski dżentelmen nie może pracować w taki sposób.

Wiem. Muszę myśleć o przyszłości naszej rodziny i o naszych dzieciach. Poza

tym nie chcę, by twoi bracia mieli jakikolwiek powód, by patrzeć na mnie z

góry.

Catherine pogłaskała go po zapadniętych policzkach.

- Och, Max! Moi bracia nie mają najmniejszego powodu, by patrzeć na

ciebie z góry! - powiedziała z czułością. - Zwłaszcza ten łajdak Bentley. Do-

prawdy, mój drogi, nie rozumiem, o czym mówisz. Dlaczego porzuciłeś pracę?

Przecież jest bardzo ważna i kochasz ją.

- Jest niebezpieczna - powiedział poważnie. - Przeznaczona dla mężczyzn,

którzy nie posiadają rodzin.



378

Catherine pogłaskała go znowu i pokręciła głową.

- Życie jest niepewne, Max - szepnęła, patrząc w jego przepełnione

cierpieniem oczy. - Pochowałam już męża, który prowadził cichy, spokojny ży-

wot na wsi, nie robiąc nic bardziej niebezpiecznego niż polowanie na bażanty.

Nie pozwolę, by mój drugi mąż umarł z nudów, a to właśnie by cię czekało.

Poza tym jestem tak dumna z twojej pracy, mój kochany. Nie wiedziałeś o tym?

Max zacisnął palce na jej dłoniach.

- Wyjdziesz za mnie, Catherine? - zapytał zdławionym głosem. - Powiedz

tylko to. Reszta może zaczekać.

- Tak, tak, wyjdę za ciebie choćby dziś, nieznośny człowieku! -

wykrzyknęła. - Jeśli chodzi o dom, to poproszę o coś mniejszego i bliżej Sofii.

Twój tytuł mnie nie interesuje, zrobisz, jak sam zechcesz. Ale cóż to za

nonsensy o strojach i konwersacji?

Max pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta.

- Och, Catherine. Naprawdę będę się starał, byś była ze mnie dumna.

Pokręciła głową.

R S

- Zdaje się, że wciąż jestem otępiona tą dawką laudanum. Czyżbym przed

chwilą nie powiedziała, jak bardzo jestem z ciebie dumna? Z ciebie i z twojej

pracy, Max. Przecież musiałeś to wiedzieć!

- Ale czy na pewno to zrobisz? - Wpatrywał się w jej oczy z rozpaczą. -

Wyjdziesz za mnie?

- Przecież już o tym rozmawialiśmy! - Catherine czuła, że jeszcze chwila i

wybuchnie płaczem zarówno z radości, jak i rozdrażnienia. - Poślij kogoś do

Whitehall i wycofaj tę rezygnację, Max - westchnęła. - Odzyskaj list, rozumiesz,

co do ciebie mówię? A potem przyjdź z pastorem i pozwoleniem na szybki ślub.

Najlepiej będzie, jak się pobierzemy dziś po południu.

Max pokręcił głową. W tej chwili zastukano do drzwi i do sypialni wszedł

Greaves, zamykając za sobą zasuwkę.



379

- Dzień dobry, Maximilianie! - powiedział pogodnie, odstawiając torbę i

pochylając się nad łóżkiem. - Witam, lady Catherine. Widzę, że nabrała pani

rumieńców.

Max ocknął się nagle.

- Pogratuluj mi, Greaves - powiedział ze śmiertelną powagą. - Twoja

pacjentka uczyniła mnie właśnie najszczęśliwszym z ludzi.

Chirurg zatarł ręce i uśmiechnął się szeroko.

- Wspaniale! Och, wspaniale! - wykrzyknął, okrążając łóżko i unosząc

kołdrę Catherine tak zręcznie, że odkrył jedynie bandaż na ranie. - W takim

razie chciałbym skorzystać z twojej pomocy, Max.

- Pomocy?

Greaves puścił oko do Catherine i wyjął czysty bandaż z torby.

- Właśnie! Mam tylko chwilę na zmianę opatrunku i muszę biec do

kolejnego pacjenta. Znowu pojedynek! Co za wstrętny obyczaj! - Ostrożnie

zdejmował gazę. - Sądzę, że jesteś przyzwyczajony do widoku krwi. A skoro

macie zamiar się pobrać, nie widzę żadnej niestosowności w twojej asyście.

R S

Max odchrząknął.

- Cóż... Nie jestem przekonany...

Greaves nieubłaganie odkrywał posiniaczone ciało Catherine.

- Och, przestań. Nie mam zamiaru oglądać wiecznie skrzywionej twarzy

tutejszej gospodyni, proszę o wybaczenie, madame. - Ostatnia warstwa bandaża

była wilgotna i zakrwawiona. Stary chirurg polowy odruchowym gestem

odrzucił ją za siebie. - O, proszę bardzo! Nie ma ropy ani obrzęku, szwy ładnie

trzymają! Popatrz tutaj, Max, to powinno przynieść ci ulgę. Zauważyłem, że ku-

la uszczknęła tylko odrobinkę kości miednicznej, zresztą zachowałem dla ciebie

ten odprysk na pamiątkę, a potem przeszła gładko przez...

Okropny rumor przerwał potok jego wymowy.

Catherine krzyknęła, lecz Greaves nie zdążył zareagować. Max runął

bezwładnie na plecy, przewracając stolik i dwa krzesła. Miseczka po bulionie



380

potoczyła się po podłodze. De Rohan leżał na połamanym stoliku, którego małe

kółka obracały się wesoło.

- Ojej! - mruknął chirurg, pochyliwszy się nad bladą jak chusta twarzą

Maksa.

Catherine przycisnęła dłoń do ust.

- Mój Boże! - wyszeptała przez palce. - Nic sobie nie zrobił?

Greaves pokręcił głową.

- Zdaje się, że mam kilka nowych szwów do założenia - mruknął. - Jeśli

można, chciałbym udzielić pewnej porady, która może się pani wydać za-

skakująca.

- Oczywiście! Bardzo proszę!

Greaves ostrożnie odchylił kciukiem powiekę Maksa.

- Gdy zacznie pani mieć bóle porodowe, proszę polecić młodemu panu

Rutledge'owi, by zabrał Maksa na Picadilly, upił go do nieprzytomności i

utrzymał w tym stanie przez kilka dni.



R S





381

Epilog



Czas już zakończyć to przydługie ględzenie.

Jeśli choć jedna rada okaże się przydatna,

mój drogi Czytelniku, wynagrodzi mi to cały trud,

jaki włożyłem w napisanie tej książeczki.



Lord Chesterfield, 1776

Etykieta prawdziwego dżentelmena



Max obudził się i stwierdził, że słońce usadowiło się nisko na pogodnym

niebie i ciepłe promienie wpadają już przez uchylone okiennice wraz z po-

południową bryzą. Przysłonił oczy dłonią i usiadł, patrząc na Catherine idącą ku

niemu przez ogród. Widok jej smukłej, ślicznej postaci na tle soczystej zieleni

był tak cudowny, że Max nawet nie spostrzegł, jak prześcieradło zsuwa się na

marmurową podłogę, odsłaniając jego nagie ciało. Ziewnął leniwie i przeciągnął

R S

się, wciąż nie odrywając wzroku od Cat. Popołudniowa drzemka stała się jego

ulubionym zwyczajem. Był od niej już uzależniony niemal w równym stopniu,

jak od przyglądania się własnej żonie.

Catherine. Catherine idąca powoli, jakby czas nie miał dla niej znaczenia.

Tutaj, w żyznych winnicach Hiszpanii rzeczywiście nie miał. To winogrona

wyznaczały rytm życia ludzi, a nie kalendarz. Catherine spacerowała po gęstej

trawie przy tarasie, jej bose stopy błyskały spod rąbka lnianej luźnej sukni.

Jedną dłoń trzymała na delikatnie zaokrąglonym brzuchu, w drugiej niosła list.

Włosy miała rozpuszczone, loki o barwie mahoniu lśniły w słońcu.

Gaja. Jego bogini ziemi. Wiedział to od samego początku. Dla jego babki

była Królową Denarów, symbolem hojności i mądrości. A przede wszystkim

wielkiej płodności. Max roześmiał się w głos. Catherine musiała go usłyszeć,



382

gdyż podniosła na niego z uśmiechem wzrok. W jej spojrzeniu gościł wyraz

bezbrzeżnego szczęścia, który sprawił mu prawdziwą przyjemność. Przejął go

dreszczem. Max przez chwilę szukał lepszego określenia dla swych uczuć, ale

nie znalazł go w żadnym znanym mu języku.

Catherine przeszła przez okolone cieniem drzwi, oplecione kwitnącą

winoroślą.

- Śmiejesz się - powiedziała, idąc bezszelestnie po marmurowej posadzce.

- Rozespany, nagi, roześmiany mężczyzna. Ciekawa jestem, co masz na myśli?

Max objął ją w talii i przytulił. Odsunął włosy z jej twarzy.

- To, co zwykle - mruknął. - Że cię kocham. Że cię pragnę...

- To akurat widzę - wtrąciła się Catherine, wymownie patrząc w dół.

- Mój smakowity kąsku! - Przyciągnął ją bliżej i pocałował. - Myślę też,

że doprowadzasz mnie do szału. I że moglibyśmy już nigdy stąd nie wyjeżdżać.

Wzruszyła ramionami.

- Jeśli naprawdę tego chcesz, możemy nie wyjeżdżać - powiedziała po

prostu, głaszcząc go po szorstkim policzku. - Willa należy do ciebie, czyż nie?

R S

Teraz zaś, gdy dach już nie przecieka i pająki znalazły sobie inne schronienie...

- Catherine, przecież nie było aż tak źle! Pogłaskała się po brzuchu.

- Musimy tylko odświeżyć pokoje dziecięce i voila, możemy zostać na

zawsze. Bentley zaopiekuje się Aldhampton. Może stałe zajęcie utrzyma go z

daleka od kłopotów.

Max ułożył się wygodnie i przytulił żonę do piersi.

- Bentley nie jest farmerem - powiedział cicho. - A ja nie mogę tu zostać.

Obiecałem Peelowi, że wrócę. Będziemy jednak przyjeżdżać tu co roku.

Wspaniale było patrzeć na obfite zbiory, nieprawdaż? Wyglądały jak cud. Nie

wiem, dlaczego tak długo tu nie gościłem.

Oczywiście wiedział. Katalonia była za blisko Francji. I Alzacji. Kryło się

tu zbyt wiele bolesnych wspomnień. Z początku ranił go nawet zapach doj-

rzałych winogron. Jako dziecko przyjeżdżał tu niemal każdego lata. Rozległa



383

posiadłość była częścią wiana matki i ojciec zakochał się w niej bez pamięci.

Ziemia była tu żyzna, słońce wciąż świeciło, a chłopi mówili śpiewną, miękką

gwarą. Ile zbiorów zdążył przegapić? A może śzignorować" byłoby lepszym

słowem? Willa, budynki gospodarcze i rozległe winnice ucierpiały nieco bez

czujnego oka właściciela. Żart o dachu był zupełnie na miejscu.

Przywiózł ją tu na romantyczny miesiąc miodowy, a przynajmniej tak

twierdził. Teraz jednak zdawał sobie sprawę, że chciał, by Catherine odegnała

kolejną hordę prześladujących go duchów. Tak zresztą się stało. Max położył

dłoń na jej brzuchu i poczuł falę głębokiej wdzięczności. Catherine mruknęła

rozkosznie i wtuliła się w niego, gniotąc coś, co trzymała w kieszeni.

- Och - westchnęła. - List!

- Widziałem, że coś czytałaś. Od kogo to?

- Od mojego brata. Od Cama. Zapytuje, kiedy zamierzamy wracać i jaką

część zbiorów ma pobrać od moich ludzi z Aldhampton. Przesyła też

wiadomość dla ciebie.

- Dla mnie?

R S

Max był zaskoczony. Poznał lorda Treyherna niedługo przed ślubem w

rodzinnym domu Catherine, gdyż zaplanowali pobrać się w jej małym

parafialnym kościółku. Camden uważnie obserwował swego przyszłego

szwagra. Max myślał z początku, że hrabiego napawa niesmakiem fakt, iż on i

Catherine muszą się pobrać ze względu na dziecko. Później jednak przekonał

się, że Camden troszczył się wyłącznie o dobro i szczęście siostry, nie zaś o

zachowanie pozorów towarzyskich. Catherine, rzecz jasna, bardzo szybko

owinęła sobie brata wokół palca i ceremonia odbyła się po dwóch tygodniach.

Jednak w czasie ich krótkiej wizyty Treyhern nie zdołał się przełamać i okazać

szwagrowi sympatii. Wysyłał za to subtelne ostrzeżenia. Max miał sprawić, by

Catherine była bardzo, bardzo szczęśliwa, i zdawać sobie sprawę, co go czeka,

jeśli tego nie dokona.

Catherine nagle usiadła.



384

- Pozwól, że przeczytam ci ten fragment - powiedziała, wyciągając list. -

Obawiam się, że twoi przyjaciele musieli spiskować.

Max uniósł jedną brew.

- Kto? Kemble?

Cat roześmiała się wesoło.

- Owszem. Słowa śKemble" i śspiskowanie" dobrze do siebie pasują, nie

uważasz? - stwierdziła, kręcąc głową. - Ale tym razem chodzi o Walrafena i

Peela. Zdaje się, że znaleźli nowy, lepszy użytek dla... poczekaj, niech

sprawdzę... o, już mam: dla twojego społecznego fanatyzmu. Och, jakich to

wyszukanych słów używają twoi przyjaciele...

Max chwycił ją za nadgarstek i szorstko pocałował.

- Zostaw to, cara mia - jęknął. - Bo właśnie znalazłem nowy i lepszy

użytek dla mojej żony. Nie mam zamiaru myśleć o pracy w trakcie miesiąca

miodowego.

Z szelmowskim uśmiechem rzuciła list na podłogę, wstała i uniosła

suknię. Jak przez większą część lata, pod suknią była naga. Narzekała, że od

R S

bielizny swędzi ją rana, choć w tej chwili była już zaledwie czerwoną szramą,

którą Max uznał za perwersyjnie erotyczną. Roześmiał się i dotknął blizny.

- Bella - jęknął. - Co zamierzasz ze mną zrobić?

- Ukarać cię za twą bezczelność - powiedziała, powoli siadając na nim

okrakiem. - Ja również mam wiele rozmaitych talentów.

Max wstrzymał oddech, gdy go dotknęła i delikatnie pokierowała

pomiędzy swoje uda.

- Ach! Catherine!

Wiele rozmaitych talentów. Zgadza się. Siedząc na nim, opuściła się kilka

centymetrów i westchnęła.

- Czy tak dobrze?

- Ach! Paradiso! - jęknął. - To wcale nie przypomina kary.



385

Opadła na niego powoli, przyjmując całą męskość w swoje wilgotne

wnętrze.

- O tak - westchnęła z rozkoszy. - Wracając do tematu... - Uniosła się. -

Peel chce, żebyś jednak zrezygnował ze stanowiska w Ministerstwie Spraw

Wewnętrznych.

- Kto? - Max nie mógł złapać oddechu. - Żebym co zrobił?

Powoli osunęła się w dół, zaciskając na nim mięśnie.

- Spodziewają się niedługo wyborów.

- Wy... wyborów?

Drżąc z przyjemności, Catherine znowu się uniosła.

- Wygląda na to, że mój potężny brat posiada jakąś maleńką, osamotnioną

gminę gdzieś w Devonshire.

- Maleńkie co?

- Okręg wyborczy - wydyszała. Delikatne krople potu zwilżyły skórę nad

jej ustami. - W pewnym sensie może kontrolować, kogo tam wybiorą.

Max patrzył na jej wspaniałe piersi.

R S

- Wiem... och, Catherine... wiem, co masz na myśli. - Usiłował uspokoić

oddech, ale z miernym skutkiem. - Och per amor de cielo*! Co robisz?



* Per amor de cielo (wł.) - na litość boską.



- Opowiadam ci o liście.

- Zapomnij o tym przeklętym liście! - Spojrzał na nią z mieszaniną

pożądania i zakłopotania.

- Catherine, czy naprawdę możesz rozmawiać o polityce, gdy robimy...

to?

Uśmiechnęła się do niego dziko. Z taką miną przerażająco przypominała

swego młodszego brata.



386

- Mogę się nauczyć - stwierdziła, wzruszając ramionami. - Chyba że

wolisz, żebym przestała robić śto".

- Catherine, nie wygłupiaj się!

- A ty przestań marszczyć brwi, kochanie. - Uniosła się ponownie. -

Obiecałeś, że kiedy za ciebie wyjdę, będziesz powściągał swój temperament.

- Tak. Obiecałem... och, Boże, Catherine, nie przestawaj.

Zaczęła się poruszać nieco szybciej.

- Chcą... żebyś... kandydował do parlamentu - dyszała, odnajdując

właściwy rytm. - Do Izby Gmin... bo konserwatyści Walrafena... są sfru-

strowani... i...

- Konserwatyści! - wtrącił Max. - Oni nawet nie wiedzą, co to jest

frustracja!

- Zaczynają ulegać naciskom - dokończyła Catherine. - Peel... potrzebuje

wsparcia. Żeby... dokończyć reformy. A potem... och... och! Max!

Max umyślnie powściągnął się odrobinę.

- A potem? - spytał.

R S

- Och, Max! - Catherine przymknęła oczy. - Potem... nieważne! Tylko...

och, nie... mocniej!

Max zmienił pozycję i zsunął z niej luźną suknię.

- Frustracja, co, Catherine? - zapytał. - Max... ja...

Jej piersi były ciepłe, skóra pachnąca i kobieco gładka; Max nie mógł się

dłużej powstrzymać. Nigdy nie mógł się długo jej opierać. Przez długie minuty

poruszała się na nim, opromieniona blaskami zachodzącego słońca. W końcu de

Rohan uniósł się delikatnie, wychodząc jej naprzeciw. Zadziałało. Zawsze

działało.



- Więc zrobisz to? - zapytała jakieś pół godziny później. Przenieśli się na

duże łóżko i Catherine delikatnie głaskała męża po plecach.



387

Leżący na brzuchu Max ocknął się z letargu i z wysiłkiem podniósł

głowę, by spojrzeć na żonę.

- Czy co zrobię, cara mia?

Leniwie zmieniła pozycję.

- Czy zamierzasz kandydować do parlamentu z okręgu Devonshire?

Odchrząknął z niesmakiem.

- Nie - odrzekł twardo. - Szanuję Peela, ale nie widzę siebie w roli

członka jego partii. Co więcej, cała idea okręgów wyborczych jest do głębi prze-

żarta korupcją.

Kiwnęła głową z ociąganiem.

- Niestety, masz rację - zgodziła się. - Dlatego też Cam nie chce się w to

angażować.

- Trzeba zmienić cały przeklęty system polityczny - mruknął Max,

przewracając się na plecy i przytulając do siebie żonę.

- Istotnie - odpowiedziała pogodnie. Max zaczął coś podejrzewać.

- Catherine, dlaczego się wciąż ze mną zgadzasz?

R S

- Tylko parlament może zmienić system polityczny - powiedziała cicho,

kładąc mu dłoń na sercu. - Skoro nasz rząd jest zły, a twoje ideały i pomysły tak

proste i szlachetne, dlaczego nie miałbyś im pomóc?

Max milczał tak długo, że Catherine zapadła w drzemkę w jego

ramionach. W sielankowej, odosobnionej willi, gdzie służba pojawiała się spora-

dycznie, zaś sąsiedzi byli poza zasięgiem wzroku. Było idealnie. Błogo. Ale nie

mogło to trwać wiecznie. Max o tym wiedział, wiedziała to również Catherine.

- Pewnie masz rację - powiedział w końcu. - Łatwo jest nic nie robić i

narzekać. I oceniać innych. Gdy w przyszłym miesiącu wrócimy do Londynu,

przynajmniej pomówię o tym z Walrafenem i oczywiście z twoim bratem. A

niezależnie od wszystkiego uważam, że powinniśmy kupić dom w mieście...

- Blisko Sofii.

Max spojrzał na nią nieufnie.



388

- Może znajdziemy coś w Bloomsbury - odparł.

- Nie ma mowy, by moja żona i syn mieszkali dalej na wschód niż ta

dzielnica. - Pocałował ją w głowę.

Catherine podniosła na niego oczy.

- A Nate? Będzie mieszkał z nami, prawda?

- Myślę, że tak będzie najlepiej. Chcę mieć na niego oko i trzymać go z

dala od mojej babki. We dwoje są zbyt niebezpieczni.

Catherine roześmiała się.

- Chyba masz rację.

- Jeśli chodzi o babkę, cara, wydaje mi się, że gdy narodzi się dziecko,

nie będziesz się mogła od niej opędzić. Skoro jednak niedługo będzie miała

czym wypełnić swój czas, spróbuję ją namówić, żeby oddała interes w ręce

Trumbulla. Jest naprawdę odpowiedzialny. Czas najwyższy, by Sofia trochę

odpoczęła.

Serce Catherine przepełniło się czułością.

- Przekonasz ją, Max. Potrafisz być bardzo przekonujący, gdy tego

R S

chcesz.

Spojrzał jej w oczy z żarem. Catherine z radością pogłaskała jego

umięśnione udo.

- Wiesz, Max, mogłabym dotykać cię przez całą wieczność - wyszeptała. -

Jesteś tak szczupły i piękny. Męski w każdym calu. Jestem z ciebie taka dumna.

- Jestem zwyczajny - odparł z wahaniem.

- Za to ty jesteś ideałem. Pragnąłem cię, Catherine, od pierwszej chwili,

gdy ujrzałem cię w parku na grzbiecie kasztanowego ogiera. Twój widok mnie

poraził. Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że jeśli dotknę cię choćby raz, moje

życie zmieni się na zawsze.

Catherine, jak zwykle, spłonęła rumieńcem i odwróciła oczy.

- Popatrz, Max - powiedziała bez tchu - słońce prawie zaszło.



389

Wstała z łóżka jak wspaniała Wenus, owinęła się prześcieradłem i

podeszła do otwartych drzwi.

- Chodź tu, ukochany - powiedziała, wychodząc na werandę i wyciągając

do niego rękę w zapraszającym geście. - Poczuj ostatnie promienie słońca.

Max już je czuł. Nie musiał wychodzić. Znalazł słońce, które nigdy nie

zajdzie, i ziemię, która na zawsze pozostanie zielona.

R S



390





Document Outline


Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Epilog







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carlyle Liz Piekna jak noc aaaa
Carlyle Liz Rodzina Neville ów 04 Pokusy nocy
Carlyle Liz Rodzina Neville`ów 02 Nie oszukuj księcia
Jack London Mistrz Tajemnicy
Kto nie chce poznać tajemnicy Smoleńska Nasz Dziennik
TAJEMNICA DOGONÓW
Niznikiewicz Jan Tajemnice starozytnej medycyny cz I
Andrzej Pilipiuk Tajemnica wody (2)
Wyspa tajemnic Shutter Island (2010) b

więcej podobnych podstron