711 06




711 - Johannes Fiebag - "Inni"








Wstecz /
Spis Treści /
Dalej



6. Na skrzydłach nocy
Statki powietrzne
Któryś z moich szkolnych kolegów miał chomika
syryjskiego. Zwierzę dostawało regularnie wodę i pokarm, miało bęben
do biegania i korzystało zeń – jak wówczas sądziłem –
z wielkim upodobaniem. Co dzień czyszczono mu klatkę. Nie wiem, czy
chomik uświadamiał sobie, że przez całe życie przebywa w więzieniu.
Czasem zdarzało mi się zostać z nim w pokoju sam na sam, wtedy po
prostu na niego patrzyłem. I do dziś zadaję sobie pytanie, co myślał
o mnie i o „świecie zewnętrznym”? Był chyba zadowolony,
miał chyba wszystko, czego może chcieć chomik. No, może brakowało mu
tylko jednego...
Ale co myślał o nas? Jak nas widział? Niektóre
z naszych działań uznawał zapewne za całkowicie absurdalne, począwszy
od rannego wstawania, mycia zębów, śniadania, popołudniowego
odrabiania lekcji, po oglądanie wieczorem telewizji.
Wiem oczywiście, że tak naprawdę stworzonko nie rozmyślało -po
prostu nie było do tego zdolne. Cóż jednak by sobie o nas
myślał, gdyby jego umysł był mniej więcej równoważny naszemu?
Jak by nas widział?
Myślę, że wywieralibyśmy na nim szczególne wrażenie.
Ogromne istoty wykonujące idiotyczne, niezrozumiałe czynności,
których nie da się w żaden sposób naśladować, od czasu
do czasu zwracające szcze­gólną uwagę na niego (tak, tylko
po co?), a potem wracające do swoich dziwacznych zajęć.
A my? Jak my patrzymy na UFO? Czyż nie jest to w końcu to samo
absurdalne, niezrozumiałe zachowanie, jak nasze z punktu widzenia
chomika? Coś się dzieje, coś się zdarza, ale my dostrzegamy tylko
tego cień, cień na zasłonie skrywającej rzeczy dla nas niezrozumiałe.
Niczym nie różnimy się od chomika i innych zwierząt z naszego
świata, które być może czasem nas obserwują.
My też obserwujemy i nas się obserwuje. Istoty towarzyszące nam od
tysiącleci wiedzą o nas wszystko. A my o nich tyle, co nic. Właśnie
dlatego ich postępowanie jest dla nas tak dziwaczne, tak
niepraw­dopodobne, tak niemożliwe. Dlatego jesteśmy raczej
skłonni uznać za wyjaśnienie zmyślone opowieści niepewnych świadków,
niż zaakcep­tować możliwość obcowania z obcą inteligencją,
przewyższającą nas w wielkim stopniu.
Ale tak samo, jak chomik, który nigdy nie pojmie, jak
złożonych przygotowań wymaga podanie do stołu zwykłego obiadu,
rozwiązanie zadania z matematyki albo zorientowanie się, o co
naprawdę chodzi w wieczornym kryminale, tak samo nie potrafimy pojąć
absurdalnych dla nas działań innych. Od niepamiętnych czasów
pojawiają się i znikają kiedy tylko mają na to ochotę. Dla nas w tej
skomplikowanej akcji przeznaczono na razie miejsce na widowni. Ale
nam to wcale nie odpowiada, bo przyzwyczailiśmy się już odgrywać role
aktorów. Od chwili narodzin ludzkości uważamy się za „koronę
stworzenia”, za udzielnych władców tej planety. Idea ta
– mimo prac Galileusza. Kopernika i Darwina – tkwi tak
silnie w naszej świadomości, że z oburzeniem odrzucamy każdą myśl o
tym, że może istnieć jeszcze coś – coś, co nie pochodzi z tego
świata, a mimo to wywiera nań ogromny wpływ.
 
W 1914 roku szesnastoletni wówczas William J. Kiehl był
jednym z niewielu rozbitków ocalałych z katastrofy statku na
jeziorze Ontario. Jemu i dwóm innym mężczyznom udało się
dotrzeć wpław do kanadyj­skiego brzegu. Tam spotkali pewną
rodzinę podróżującą niewielką łodzią. Rodzina postanowiła tu
przenocować. Rozbitkowie dołączyli do niej na noc.
Wieczorem dzieje się coś dziwnego. Pierwsze spostrzega to „coś”
jedno z dzieci. Około 120 m od brzegu na lekko rozfalowanym jeziorze
Ontario kołysze się łagodnie olbrzymia jasna kula. U góry jest
nieco spłaszczona, w dolnej części otacza ją kwadratowa platforma.
Obecni, trzech rozbitków i pięcioro francuskojęzycznych
Kanadyj­czyków, widzą, że na platformie dwie człekopodobne
istoty manipulują jakimiś przewodami. Istoty są drobnej budowy ciała
i mają stosunkowo duże głowy. Z górnej części obiektu sterczą
jakieś rury, z których wyłaniają się górne części ciała
trzech następnych istot. Wyraźnie widać, że wykonują one jakieś
pomiary kontrolne, potem rury z powrotem chowają się w kuli.
Dwie pozostałe istoty też chyba już kończą pracę. Przewody
wciągane są do środka przez kwadratowy otwór, jedna z dwóch
postaci głową naprzód znika w kuli. Nim jej towarzysz dociera
do otworu, kula zaczyna się wznosić. Z jeziora wystrzelają fontanny
wody. Metalowa kula zawisa na parę sekund na wysokości kilku metrów,
po czym z niewiarygodnym przyśpieszeniem znika z pola widzenia ośmiu
osłupiałych widzów. Nieduża istota, jak mówił później
William Kiehl, znajdowała się nadal na platformie. Kiehl często
zadawał sobie pytanie, co się z nią stało [65]. .
Minione stulecie i pierwsza połowa obecnego obfitują w
niewyczer­paną ilość takich i tym podobnych zdarzeń. Niektóre
kończyły się dla świadków urazem, przyprawiały o lęk, którego
ofiary nigdy się nie wyzbyły, inne były „cudowne”,
jeszcze inne najwyżej „osobliwe” albo ;,drugorzędne”
– nie inaczej niż dziś. Sama istota UFO nigdy się nie zmieniła.
Zmieniło się tylko nastawienie ludzi do tego zjawiska, punkt
widzenia. Klasycznym kształtem UFO jest bez wątpienia dysk, w każ­dym
razie z perspektywy czasu jest kształtem najczęściej widzianym. Ale
zmienia się również wygląd zewnętrzny tych obiektów –
widziano już UFO cylindryczne, kuliste, przypominające bumerang, a w
ostatnich latach coraz częściej UFO o kształcie trójkątów
najróżniejszej wielkości. Te ostatnie są wciąż powodem
krytyki. Podczas masowego pojawiania się wielu UFO w kształcie
bumeranga i trójkąta w 1990 i 1991 roku w Belgii twierdzono,
że są to tylko amerykańskie tajne obiekty wojskowe.
Ale latające trójkątne światła widziano już w minionym
stuleciu. Agathe Thoma, siostra urodzonego w 1839 roku w Bernau w
Szwarc­waldzie, a zmarłego w 1924 roku malarza Hansa Thomy, tak
opowia­dała w roku 1929 o jednym z przeżyć brata:
„Z początkiem lat sześćdziesiątych minionego stulecia brat
mój jako młody malarz przybył z Karlsruhe na wakacje do
rodzinnego Bernau. W ciepły letni wieczór, już nie pamiętam,
czy to był lipiec, czy sierpień, siedział z kolegami jeszcze ze
szkolnej ławy na pniach leżących na placu w centrum wioski. Rozmowa
była ożywiona. Dochodziła już chyba jedenasta, księżyc nie świecił,
ale niebo było rozgwieżdżone. Nagle jakby pojaśniało. Brat pomyślał,
że to ktoś zapala fajkę. Ale kiedy się odwrócił, spostrzegł,
że światło pada z góry. Wszyscy patrzyli w górę,
przestraszeni i zdumieni. Dokładnie nad nimi wisiał świetlisty
trójkąt. Świetlne zjawisko zachowywało się całkiem cicho, a
potem rozpłynęło się bezgłośnie w powietrzu. Zdjęci trwogą młodzieńcy
zerwali się na równe nogi. Nie życząc sobie nawet dobrej nocy,
rozbiegli się jak najszybciej do domów. W ostatnich latach
życia brat częściej niż kiedyś opowiadał o tym zjawisku” [66].
Latające obiekty, które „rozpływają się w powietrzu”,
nie są już dziś dla ufologów niczym zaskakującym. Wiele
obserwacji dokumentuje to osobliwe zjawisko. W 1860 roku, kiedy
widział je Hans Thoma, wraz z przyjaciółmi, jeszcze nikt o
czymś takim nie wiedział.
 
Najosobliwsze jednak zjawisko minionego stulecia zaobserwowano w
USA. Były to statki powietrzne, przypominające z wyglądu sterowce.
Wprawdzie jesienią 1896 i wiosną 1887 nastąpiło prawdziwe apogeum
kontaktów wzrokowych z tymi obiektami, ale ich pojawienie się
było poprzedzone podobnymi fenomenami występującymi już od lat
siedem­dziesiątych minionego stulecia.
Do dziś nie wyjaśniono, o co chodziło naprawdę. Ówczesnym
ludziom zdawało się, że w technice wszystko jest możliwe albo będzie
możliwe w najbliższej przyszłości. Rozpoczął się właśnie zwycięski
marsz elektryczności, linie kolei żelaznych przecinały kontynent
wzdłuż i wszerz, po oceanach pływały parowce, telegraf umożliwiał
przekazy­wanie informacji z jednego krańca USA na drugi w ciągu
kilku minut. W przyszłym, bliskim już stuleciu spełnią się dalsze
marzenia. Przede wszystkim o lataniu, o kierowanych balonach, o
sterowcach i innych obiektach latających.
Istniały już wówczas wizje takich pojazdów.
Przedstawiali je autorzy powieści fantastycznych, jak choćby Juliusz
Verne. Były to niekształtne gigantyczne statki powietrzne, z napędem
wzorowanym na skrzydłach ptaków i z miejscem dla wielu ludzi –
można było nimi oblecieć cały świat. Pomysłów tych wówczas
nie zrealizowano, nie były też nigdy wykonane w formie zaproponowanej
przez Verne'a czy innych.
Dziwne jest tylko, że pojawiały się mimo wszystko. I to w takiej
ilości i tak wielu wariantach konstrukcyjnych, że -pomijając kłamstwa
oficjalnej propagandy – człowiek dochodzi do wniosku, że z
końcem minionego stulecia Amerykę nawiedziła cała flotylla osobliwych
stat­ków powietrznych – „nieprawdopodobnych”,
jeśli przyłożyć do nich miarę dzisiejszej techniki – z nie
mniej osobliwymi załogami.
 
Około 20 marca 1880 roku trzech mieszkańców Galisteo
Junction (dziś Lamy), miasteczka w Nowym Meksyku, wybiera się późnym
wieczorem na spacer na pobliskie wzgórza. Jest ciemno, gazowe
latarnie w domach i na ulicach oświetlają ledwie fronty budynków.
Jest jednak prawie pełnia księżyca i spacerowicze dobrze widzą drogę.
Z początku ciche, potem coraz głośniejsze i wyraźniejsze głosy
dobiegają ich gdzieś od zachodu. Mężczyźni zaczynają się rozglądać i
ku swemu zdumieniu widzą „wielki balon”. Można odnieść
wrażenie, że załoga balonu chce zwrócić na siebie uwagę
obecnych, ale trzej mieszkańcy Galisteo Junction nie rozumieją ani
słowa z tego, co mówią ci na górze.
„Konstrukcja balonu – napisze kilka dni później,
29 marca 1880 roku, »Santa Fe Weekly New Mexican« –
różni się pod każdym względem od wszystkiego, co kiedykolwiek
widziało trzech mężczyzn. Miał kształt ryby, a raz zbliżył się tak
bardzo, że było widać dziwne litery na kabinie. Sama zaś kabina była
chyba bardzo elegancka. Załoga panowała całkowicie nad maszyną
powietrzną. Kierowano nią za pomocą wachlarzowatego urządzenia. Balon
był ogromny, w kabinie zaś, na ile można było ocenić, znajdowało się
osiem do dziesięciu osób.”
Balon minął trzech zdumionych mieszkańców Nowego Meksyku, a
z kabiny wyrzucono na ziemię jakieś przedmioty, wśród nich
bukiet kwiatów „zapakowany w jedwabisty papier, na
którym znajdowało się kilka znaków, przypominających
kaligramy znane z japońskich filiża­nek do herbaty”.
Potem statek zwiększył pułap i zniknął w ciemnościach nocy.
Nazajutrz rano grupa poszukiwawcza znalazła na miejscu zdarzenia
;,nader subtelnie wykonaną” filiżankę, którą wystawiono
na miejs­cowym dworcu. Wkrótce sprzedano ją komuś, kto
podawał się za archeologa i podobno prowadził prace w pobliżu.
Filiżanka – podob­nie jak archeolog -przepadła bez wieści.
Jedwabisty papier natomiast pozostał nieco dłużej w Galisteo
Junction. Ale już kilka dni później jakiś Chińczyk, będący w
mieście przejazdem, stwierdził, że jest to wiadomość od jego
narzeczonej. Znajdowała się ona na pokładzie ;,statku powietrznego”
lecącego z Chin do Nowego Jorku, gdzie narzeczona jakoby już go
oczekuje. Niedługo takie podróże powietrzne będą czymś całkiem
zwyczajnym.
Statek powietrzny nie przybywał oczywiście z Dalekiego Wschodu i
nie wylądował w Nowym Jorku. Podejrzany Chińczyk opuścił Galisteo
Junction jeszcze tego samego dnia i nigdy go już nie widziano. W
pewien sposób jednak przypadek ten i jego dziwaczne znamiona –
aż po próby wyjaśnienia, od których włos się jeży na
głowie – antycypował zdarzenia, mające miejsce w latach
późniejszych.
W Nowym Meksyku „statek powietrzny” pojawił się w 1880
roku, na długo przed wydaniem książki Juliusza Verne'a Robur
zdobywca, w której autor opisuje podobny pojazd
powietrzny. Opublikowano ją siedem lat później. Od połowy
minionego stulecia – tak w Europie, jak w Ameryce –
ciągle zgłaszano projekty patentowe dotyczące kierowanych pojazdów
powietrznych i innych obiektów latających. Żaden z nich nie
latał, przynajmniej na dłuższym dystansie. W 1869 roku Kalifornijczyk
Frederick Marriot zdołał przelecieć ponad milę sapiącym parowym
uskrzydlonym pojazdem. Skończyło się na jednym locie, bo aparat się
rozbił. W 1872 roku niemiecki inżynier Paul Haenlein spróbował
poderwać w powietrze statek powietrzny na gaz węglowy, lecz bez
rezultatu. Wielu wynalazców, techników i inżynierów
budowało i konstruowało takie pojazdy, ale żadnemu nie udało się
doprowadzić sprawy do końca.

Zgłoszenie patentowe sterowca z 1894 roku, dwa lata przed masowym
pojawianiem się aparatów latających w Ameryce. Ale ani ten,
ani inne zaprojektowane wówczas statki powietrzne nie wzniosły
się w powietrze
 
Dopiero w 1900 roku Ferdynand hrabia Zeppelin wzniósł się w
po­wietrze tzw. sterowcem szkieletowym, a w 1903 bracia Wilbur i
Orwille Wright oderwali się od ziemi swoim dwupłatowcem. Charles H.
Gibbs-Smith, brytyjski ekspert specjalizujący się w historii
lotnictwa do roku 1910, uważa za niemożliwe, żeby w 1896 roku, a
nawet w latach poprzednich wznosiły się w powietrze w Ameryce
Północnej czy gdzie indziej jakieś pojazdy powietrzne z
wyjątkiem balonów: „Żadne ma­szyny kierowane i w
ogóle cięższe od powietrza nie latały wówczas, czy
raczej: nie mogły wówczas latać, w Ameryce” [11].
 
Latały mimo wszystko, a w latach 1896 i 1897 tak często, że nie
można żywić jakichkolwiek wątpliwości co do faktu ich istnienia.
Masowe pojawianie się „statków powietrznych”
rozpoczęło się w listo­padzie 1896 roku w Kalifornii i
rozprzestrzeniło na cały zachód USA, docierając przez stany
środkowego Zachodu do Teksasu. Tam w połowie maja 1897 roku zanikło w
sposób równie raptowny co zagadkowy.
Bez wątpienia masowe pojawianie się statków powietrznych
miało wiele powodów. Do jego spopularyzowania przyczyniła się
prasa, stacje telegrafu, spółki kolei żelaznych, Amerykanie,
próbujący zrobić innym kawał albo ci, którzy padli
ofiarą złudzeń optycznych. To wszystko prawda, ale nie wyjaśnia
istoty zjawiska, nie wyjaśnia jego licznych szczegółów,
ani wielości jego wariantów.
Jeśli zaś faktycznie istnieli niezwykle zdolni inżynierowie
amerykańs­cy czy inni – projektujący, konstruujący i
oblatujący w owych czasach nad całym kontynentem amerykańskim
fantastyczne wprost obiekty latające o nie mniej fantastycznych
możliwościach – to dlaczego nie podali swoich konstrukcji,
rokujących wielkie zyski, do publicznej wiadomości? Gdzie budowali
swoje statki? Dlaczego nikt nie zauważył budowy? Zbudowanie
opisywanych maszyn wymaga wielkich hal albo otwartych placów
montażowych. Gdzie były? Nikt ich nie widział. Kim byli monterzy,
dostawcy, kim prości robotnicy? Dlaczego nigdy o ni­czym nie
opowiadali? Nigdy nie zgłoszono do opatentowania projektu żadnego z
widzianych statków ani projektu żadnej jednostki napędowej –
dlaczego? Mogły latać i miały zdolność manewrową, spełniały tym samym
marzenia wielu pokoleń. Co z prototypami, które zapewne
istniały? A gdzie się podziały owe tajemnicze sterowce? Wszystkie
uległy masowej katastrofie w maju 1897 roku? Gdzie? Wyłącznie w
niedostęp­nych górskich regionach, na pustyniach, nad
morzem? Mało praw­dopodobne. Dlaczego nigdy ich nie odnaleziono?
Czy wszyscy wynalaz­cy jak jeden mąż unicestwili je, zniszczyli,
spalili? Z jakiego powodu? A może ukryto je tak dokładnie, że nie
dają się znaleźć do dziś? A co z członkami załóg? Gdzie się
podziali? Dlaczego się nie zgłosili, skoro konstruktorzy milczeli –
nieistotne z jakich powodów? Dlaczego ani wówczas, ani
nigdy potem do akcji nie włączyło się wojsko i nie zaadaptowało do
swoich celów statków mających przecież pełną zdolność
manewrową? Dlaczego ani jednego z tych dziwnych aparatów
latających nie zarekwirowano?
Na wszystkie te pytania można udzielić tylko dwóch
odpowiedzi: albo wszystkie te statki powietrzne nie istniały,
wszyscy naoczni świadkowie mylili się albo byli pijani, albo z
końcem minionego stulecia zaistniało zjawisko, którego
istota była wprawdzie rzeczywista, ale cała jego aura tak niejasna,
rozmyta i pełna luk, że mogło się ono za nią bezpiecznie ukrywać
przez te wszystkie miesiące, kiedy je obser­wowano.
 
Epoka „sterowców” zaczęła się 17 listopada 1896
roku. „Światło, przypominające lampę łukową, zasilane
tajemniczą energią, unosiło się nad Sacramento. Setki mieszkańców
tego amerykańskiego miasta patrzyło, jak statek powietrzny – na
pewno kierowany – omijał domy i wzgórza, zmieniał pułap,
a w końcu przepadł w ciemności” [67].
Po tej „inicjalnej obserwacji” zjawiska takie widziano
najpierw w Kalifornii, a potem w wielu innych stanach USA. Często
pojawiały się tylko światła silnych szperaczy. Nic dziwnego, bo
większość tych przypadków zdarzyła się nocą albo w zapadającej
ciemności – cecha znamienna, którą poznaliśmy już w
„przypadku Clausthal-Zellerfeld” z 1783 roku – ale
dotyczy ona też obserwacji UFO w dzisiejszych czasach. Moc
opisywanych szperaczy daleko przekraczała możliwości ówczesnej
techniki. Udzielając wywiadu na ten temat, jeden z pierw­szych
świadków takiego zdarzenia stwierdził: „Specyficzny dla
światła był sposób, w jaki zmieniało się od czasu do czasu.
Wydawało się, jakby operator wsuwał przed lampę raz czerwone, raz
niebieskie przesłony, żeby zwrócić na zjawisko większą
uwagę... Żadna z gwiazd nie zachowywała się dotąd podobnie, nie sądzę
też, żeby w tych czasach ktokolwiek mógł coś takiego zrobić”
[68].
Poza silnym światłem szperacza, opisywanym prawie regularnie,
widywano też na obiektach inne światka. „Osoby obserwujące
zjawisko z Normal-Building (budynek w kalifornijskim mieście Chico)
widziały je chyba najlepiej w mieście. Wydawało im się, że światło ma
kształt piłki, z której wiązki światła wybiegają w czterech
czy pięciu kierunkach. Z wysokości Normal-Building było dobrze widać,
jak porusza się tajemniczy obiekt – tak, jakby schodził nad
samą ziemię, aby później znów wznieść się w powietrze.
Utrzymywał się przy tym cały czas na północnym kursie”
[69].
Wielobarwne wiązki światła wystrzelały również ze statku
powietrz­nego widzianego w stanie Waszyngton: „Mr. St. John
mówi, że różnokolorowe światła strzelały na wszystkie
strony. Świeciły z obu końców i z każdej strony obiektu.
Czasem z jednego końca albo z jednej strony światło wyłączano. Jedne
światła były białe, inne czerwone, niebieskie i zielone. Kiedy paliły
się wszystkie, gigant przestworzy był zalany wspaniałym światłem i
jawił się niczym jeden wielki elektryczny szperacz. Często wysyłał
różnokolorowe wiązki światła także ze środka, te zaś wyglądały
jak szprychy” [68].
Typowy, a do tego istotny ze względu na dokładność, jest opis
obserwacji poczynionej przez profesora H. B. Worcestera, ówczesnego
prezesa Garden City College w San Francisco: „Odbywało się
właśnie u mnie w domu w San Jose – relacjonował reporterom
jednej z gazet – niewielkie party. Party przeciągnęło się mniej
więcej do siódmej wieczór. Ludzie wyszli przed dom
posłuchać muzyki, ja zaś poszedłem na podwórze przynieść
latarnię. Szczęśliwie spojrzałem w niebo i w od­ległości kilku
mil, gdzieś nad College Park albo nad Santa Clara, ujrzałem wielkie
światło przemieszczające się szybko ku San Jose. Rzeczywiście
przypuszczałem, że chodzi o jedno z tych tajemniczych świateł, jakie
wszędzie widywali ludzie i o których się sądzi, że są to
światka statków latających” [70].
Profesor Worcester biegnie na drugą stronę domu i woła do gości,
żeby spojrzeli na światło. Ludzie wylewają się na ulicę, widzą je,
choć zmieniło tymczasem kierunek lotu. „Statek powietrzny
skierował się na południowy wschód, ja zaś ujrzałem, że ma dwa
światła, jedno za drugim. Światło, które widziałem najpierw,
miało wielkość reflektora stosowanego w halach fabrycznych i
sprawiało wrażenie czegoś roz­żarzonego do białości. Światło to
poruszało się z prędkością około 60 do 100 mil na godzinę. Potem
zniknęło za horyzontem. Szczególną uwagę zwróciłem na
trzy rzeczy: na jego prędkość, na równomierność posuwania się
i wyraźnie inteligentną kontrolę, pod jaką się znajdowało. Widziałem
wiele balonów na ogrzane powietrze, ale to światło nie miało
nic wspólnego z zabawkami tego rodzaju. Jego prędkość była
zbyt wielka jak na balon lecący w noc tak spokojną, jego ruch zaś
zbyt jednostajny. Wiał słaby wiatr z południa, tymczasem światło
poruszało się szybko właśnie w tym kierunku.”
 
Oczywiście istnieją na to wszystko „wyjaśnienia naukowe”.
„San Francisco Chronicle” zaś najpierw określiła zjawisko
mianem „jednego z największych oszustw, jakie kiedykolwiek
wyszły z kręgów towarzys­kich”, profesor George
Davidson zaś w tej samej gazecie zrzucił odpowiedzialność za wszystko
na „wymysł wolnomularskich kłam­ców”: „Zebrało
się pół tuzina facetów, zobaczyło jakiś puszczony w
powietrze balon z jakimś światłem elektrycznym w środku, a całą
resztę załatwiła bujna wyobraźnia. To zwykłe oszustwo”.
Tak, z „wyjaśnieniami” tego rodzaju mamy do czynienia
i dziś. Balony meteorologiczne i niewielkie podświetlone balony,
puszczane na przyjęciach, także obecnie muszą służyć za wyjaśnienie
rzeczy nie dających się wyjaśnić. Jeśli wierzyć organizacjom
grupującym ludzi nastawionych sceptycznie do UFO, to nawet jedną
trzecią zaobser­wowanych niezidentyfikowanych obiektów
latających należałoby uznać za balony puszczane na przyjęciach. Dość
dziwne. Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie widziałem jeszcze balonu
wypuszczonego podczas przyjęcia w ogrodzie, który leciał –
ani za dnia, ani nocą. W pogodne wieczory obserwuję niebo przez
własny teleskop. Zadziwiające, jak wiele obiektów można
zobaczyć mając wyćwiczone oczy: gwiazdy, planety, satelity, rosyjską
stację kosmiczną „Mir”, samoloty najróż­niejszej
wielkości lecące z różną prędkością i na różnym
pułapie. Ale nigdy nie było wśród nich balonu wypuszczonego na
party.
Balony takie oczywiście istnieją, można je kupić, płacąc za
„polatanie sobie” koło 50 marek. Ale ich udział w tak
zwanych stymulatorach ujrzenia UFO jest bardzo przesadzony.
Puszczenie czegoś takiego wcale nie jest proste. Musieli to poczuć na
własnej skórze nawet przed­stawiciele największej
niemieckiej organizacji grupującej osoby na­stawione sceptycznie
do UFO. W trakcie zapowiedzianego pokazu, zorganizowanego w 1992 roku
z okazji rocznicy powstania tak zwanego Towarzystwa Naukowego Badania
Paranauk, próbowali puścić balo­nik na powietrze ogrzewane
niewielkim płomieniem. Lot zakończył się wszakże „z powodu zbyt
silnego wiatru” już po kilku metrach – balonik spłonął,
zaplątawszy się w gałęzie [71]. Ironizując można powiedzieć, że
fiaskiem zakończył się wówczas nie tylko lot balonu­-UFO,
lecz również sen o tym, aby wszystko, co wydaje się
irracjonalne, wyjaśniać w sposób racjonalny.
 
Poza balonami za naturalne wyjaśnienia dla UFO uważa się dziś
przede wszystkim gwiazdy, często ich nadużywając. Także ta metoda
była już znana przed stuleciem. 27 marca 1897 roku nad Topeka w
stanie Kansas widziano krwistoczerwone światło – nazajutrz
wieczorem na ulice wylegli tłumnie mieszkańcy miasta, żeby znów
obejrzeć światło: „Jedyną gwiazdą w rejonie nieba, w którym
poprzedniej nocy widziano światło, była Wenus, kilku zatem ludzi,
którzy rzeczonej nocy nie byli na dworze, wyraziło
przypuszczenie, że tych, którzy światło widzieli, zmylił blask
tej planety i że w istocie widziano Wenus, nie zaś statek powietrzny.
Przypuszczenie to jednak nie mogło być prawdą. Być może światło
widziane minionej nocy nie było wcale światłem obiektu latającego, na
pewno jednak nie była to gwiazda ani planeta. Światło poruszało się z
wielką prędkością, równolegle do linii horyzontu. Gwiazdy i
planety nigdy się tak nie zachowują. A kiedy nieznane światło
zapłonęło czerwienią, Wenus była widoczna na niebie w całej
okazałości nieco bardziej w prawo. Gdy zaś kilku widzów parę
godzin później znów ujrzało czerwone światło, Wenus
dawno zniknęła za horyzontem” [72].
Balony, gwiazdy o dużej jasności, Wenus i Jowisz – tak jak
dziś były to na pewno obiekty, które można było wziąć za
„statki powiet­rzne”. Ale tak samo jak dziś ich
udziału w obserwacjach nie można było przeceniać. Przykład z Topeka
świadczy, jak łatwo odróżnić takie ciała niebieskie jak Wenus
od „nieznanych świateł”. Ludzie końca XIX wieku byli w
znacznie mniejszym stopniu uzależnieni od cywilizacji niż my, żyli
nadal w ścisłym związku z przyrodą. A pomijając mieszkańców
wielkich miast, jak San Francisco, Sacramento i Los Angeles, wszyscy
potrafili wskazać na niebie i nazwać jasne planety. Księżyc i gwiazdy
były wówczas często, nie tak jak dziś, jedynym światłem, jakie
nocą widzieli Amerykanie mieszkający poza miastami.
Ale inni upodobali sobie noc. Zapewnia im ona
bezpieczeństwo i ochronę. Nie dlatego, żeby naprawdę potrzebowali
ochrony. Nie są uzależnieni od dnia czy nocy, bo sami są bogami ze
światła i ciemności. Noc jednak ma dla nas, ludzi atmosferę
rzeczy nieznanych, tajem­niczych, nie poznanych. My obawiamy się
nocy, boimy „tego, co jest na dworze”, odgłosów
ciemności, postrzępionych chmur co chwila przesłaniających blady
księżyc. Jest to strach naturalny, jego korzenie sięgają
niepamiętnych czasów, kiedy nasi przodkowie byli jeszcze i
myśliwymi, i zwierzyną: myśliwymi za dnia, zwierzyną zaś w nocy.
Teraz już nie polujemy, na nas też już się nie poluje. Strach jednak
pozostał. Na tym strachu przed ciemnością, przed nocą, przed tym, co
niewidzialne, i przed zjawami, czyhającymi na nas za drzwiami, na tym
strachu opiera się władza innych. Władza nad nami, władza nad
tym światem.

Wydłużony statek latający o kształcie dysku nad San Francisco
(„San Francisco Call” z 23.11.1986 r.)
 
Ale jak wyglądały te „sterowce”? Jeśli nawet opisy
różniły się bardzo w szczegółach, to były zgodne, gdy
chodziło o element zasadniczy: kadłub miał kształt cylindryczny albo
cygarowaty. Więcej – ówczesne cygara były nie całkiem
podobne do dzisiejszych. Skręcano je ręcznie, były to twory
elipsoidalne, dość grube i krótkie, o stożkowatych
zakończeniach. Z profilu przypominały uderzająco najpopularniejszy w
XX wieku typ UFO.
10 kwietnia 1897 roku obiekt taki krążył nad Quincy w stanie
Ilfinois: „Niekiedy się zdawało, że unosi się zaledwie 130 do
160 m nad ziemią, a w jasnym świetle księżyca jego sylwetka odcinała
się wyraźnie na tle pogodnego nieba. Świadkowie zdarzenia mówili,
że kadłub obiektu był długi, wąski, o kształcie cygara, zrobiony z
jasnego metalu, może z aluminium – odbijał się w nim księżyc.
Po obu burtach coś wystawało, nad kadłubem zaś znajdowała się jakaś
nadbudowa, ale zasłaniały ją skrzydła. Z przodu był reflektor. Na
podstawie mocy i intensywności światła można było wnioskować, że jest
taki sam jak szperacze stosowane wówczas na parowcach. Mniej
więcej w środku kadłuba widać było nieduże światła – zielone z
prawej, czerwone z lewej strony” [73].
Z innych relacji wynikało, że statki powietrzne były „cygarowate”
z „rzędem czerwonych świateł wzdłuż burt” oraz
„stożkowate, mające 60 metrów długości” i że
strzelały „białymi i zielonymi błyskami” [74], że były
„cygarowate z kwadratowymi światłami w środku i na górze”
[75] itd.
Pojawiały się jednak i inne kształty, przypominające literę V albo
trójkąt. Ponad 50 świadków widziało 12 kwietnia 1897
roku nad Lincoln w, stanie Illinois „wielki, jasny reflektor na
dziobie obiektu mającego kształt litery V” [76]. Inni słyszeli
jakby buczenie, przypo­minające „odgłos pracujących maszyn”
[77] albo brzęczenie roju pszczół, a widzieli – jak na
przykład dr Louis Domhoff z Cincinatti w stanie Ohio –
„jajowaty” czerwony obiekt, który poruszał się
zygzakowatym kursem: „Zdawało się, jakby jedna jego część była
ukryta za jakąś zasłoną, a światło wychodziło ze środka oraz z obu
końców” [78]. Widziano też latające kule. Wszystko to
stanowi odzwierciedlenie dzisiejszego spektrum UFO: „To, które
widziałem, pod względem wyglądu nie miało nic wspólnego z
opisywanymi w gazetach. Było okrągłe, jak wielka piłka” [79].

Szkice naocznych świadków przedstawiające cylindryczne albo
cygarowate obiekty lata­jące, które pojawiały się w naszym
stuleciu. Zadziwiające jest podobieństwo konstruk­cyjne do
sterowców
 
Niezwykłe i osobliwe wrażenie sprawiają częste opisy skrzydeł –
ornitoskrzydeł, wykonujących ruchy przypominające ruchy skrzydeł
ptasich. Odpowiada to dość dokładnie ówczesnym obiegowym
wyob­rażeniom dotyczącym mechaniki poruszania się statku
powietrznego – z punktu widzenia jednak dzisiejszej mechaniki
lotu jest zupełnie niemożliwe. Nawet Leonardo da Vinci uważał, że
człowiek będzie się kiedyś poruszał w powietrzu jak ptak-był to jeden
z niewielu błędów, jakie popełnił ten geniusz XV wieku [80].
Inni wynalazcy już wtedy próbowali – oczywiście
bezskutecznie – oderwać się od ziemi za pomocą mięśniolotów
mających skrzydła wzorowane na skrzydłach ptaków bądź
nietoperzy. Ale i później ornitoskrzydła były bardzo
popularne. Dopiero aparaty latające braci Wright i innych pionierów
lotnictwa, którzy odnieśli sukces stosując płaty sztywne,
sprawiły, że idea ornitoskrzydeł zaczęła odchodzić w niepamięć.
Kilka z widzianych statków powietrznych natomiast miało
chyba ornitoskrzydła: „W środową noc żona moja ujrzała na
niebie szczególny obiekt. Najpierw myślała, że to oświetlony
balon, szybko zauważyła wszakże, iż obiekt nie ma kulistego kształtu
i że porusza się machając skrzydłami podobnymi do ptasich. Miał dwa
silne reflektory i kierował się na południe. To nie był meteoryt, to
nie był balon, to nie była kula ognista-przypuszczam, że był to jakiś
statek powietrzny” [81]. Innym wydawało się nawet, że widzieli
coś przypominającego „skrzydła nietoperza”, jeszcze inni
opisywali dodatkowe wachlarzowate żagle na obu końcach obiektu albo
śmigła oraz kabiny różnej wielkości.
Co najmniej raz widziano dwa statki powietrzne naraz. 21 kwietnia
1897 roku wydawca prasowy Frank Dickson z Jackson County w Teksasie
usłyszał odległy odgłos przypominający nieco turkot. Najpierw
pomyślał sobie, że może któryś z wielkich parowców
płynie w górę rzeki Navidad. Ale wyjrzawszy przez okno ujrzał
na niebie dwa „potwory”. Były oddalone od siebie najwyżej
o 200 metrów i porozu­miewały się za pomocą czerwonych i
zielonych sygnałów świetlnych. Potem się rozdzieliły –
jeden poleciał na północ, drugi na południe. Dickson był tak
zdumiony, że dopiero po kilku minutach ochłonął z wrażenia.
Niektórzy świadkowie tych zdarzeń – dojdziemy do tego
w następ­nym rozdziale – nawiązali kontakt z załogami
statków powietrznych i dowiedzieli się od nich czegoś na temat
napędu. Patrick C. Byrnes, technik miejscowej spółki
telegraficznej, natknął się na taki statek 15 kwietnia 1897 roku koło
Cisco w Teksasie i tak mówił o jego napędzie: „Z każdego
końca statku znajduje się wielka stalowa ślimacznica. Jest to –
jak poinformowali go członkowie załogi statku – urządzenie
napędzające dziwną maszynę. Wielkie silniki benzynowe nadają im dużą
prędkość obrotową. Dzięki temu statek wznosi się w powietrze i może
latać z cudowną prędkością” [82]. Ale informacja o silnikach
spalino­wych stanowi raczej wyjątek. Innym opowiadano, że statki
mają napęd parowy, węglowy albo elektryczny. „Potwory
przestworzy” ukazywały się obserwatorom w takiej samej
różnorodności kształtów, jak różno­rodna
była – rzekomo – technika ich napędu.

Statek powietrzny z ornitoskrzydłami. Setki takich maszyn widziano
jesienią 1896 roku i wiosną 1897 nad całą Ameryką (wg „Dallas
Morning News” z 16.4.1897 r.)
 
Dla większości Amerykanów, stykających się z tym
zjawiskiem, statki powietrzne tego typu były wynikiem działalności
genialnych inżynierów i wynalazców – tylko
kwestię czasu stanowiło, kiedy oficjalnie przyznają się oni do
wszystkiego i nastąpi wymarzona epoka podróży powietrznych.
Ale nie wszyscy byli tego samego zdania. Niektórzy uważali
całkiem serio, że statki powietrzne będą głosić na ziemi ewangelię, a
gdy słowo Boże dotrze do wszystkich narodów, nastąpi „z
wielkim prawdopodobieństwem powrót Pana”. Na J. A.
Blacku, czarnoskórym nocnym stróżu z Paris w Teksasie,
któremu jeden z takich obiektów ukazał się 18 kwietnia
1897 roku, widok ten wywarł ogromne wrażenie. Stróż padł na
kolana i drżąc zaczął się modlić za siebie i swoją rodzinę. Wziął
statek powietrzny za powracającą arkę Noego, która zdąża ku
Missisipi, aby ratować tamtejszą czarną ludność przed zbliżającą się
powodzią.
Zdarzały się też jednak poglądy odmienne. Adwokat J. Spence Bounds
twierdził, że w ten sposób objawiają się raczej moce
piekielne: „Mój zawód obliguje, abym wierzył nie
we wszystko, co widzę i słyszę, widziałem wszakże taki obiekt, i
widział go też mój koń [...]. Należy zadać pytanie: Co to
jest? Człowiek zdobył oceany, nam wszakże powiedziano, że panem
przestworzy jest diabeł. W innym zaś miejscu Pismo mówi, że
diabeł będzie wypuszczony, gdy czas się wypełni. Kto wie, może to na
naszych oczach spełnia się słowo Pisma?” [82].
Choć pod koniec minionego stulecia podróże kosmiczne
wydawały się czymś jeszcze fantastyczniejszym od opanowania
przestworzy, to co pewien czas przedstawiano pogląd, że sterowce
przybywają z innej planety, najpewniej z Marsa. W liście do redakcji
pewnego czaso­pisma w Tennessee jeden z czytelników,
niejaki Adam Oldham, pisze np.: „Naukowcy przypuszczają dziś,
że inteligencja mieszkańców Marsa stoi wyżej od naszej i
dlatego doszli oni znacznie dalej w rozwoju nauki. Opowiadają, że
Marsjanie od ponad roku wysyłają ku Ziemi elektryczne sygnały
świetlne. Do napędu maszyny latającej można stosować tylko
elektryczność, a maszyna taka po przedarciu się przez cienką
atmosferę Marsa, a przed wejściem w atmosferę naszą, gęstszą, leci w
pozbawionej powietrza przestrzeni z prędkością elektryczności,
wynoszącą 300 000 km/s. Dla odbywania podróży znacznie
dłuższych niż z Marsa na Ziemię statek powietrzny napełnia się bez
trudu sprężonym powietrzem. Przybysze, wyekwipowani na wiele
miesięcy, oczywiście boją się jeszcze lądować od razu wśród
obcych im ludzi, wyglądających w ich oczach na barbarzyńców,
dlatego też przed lądowaniem przeprowadzają rekonesans, badając
skrupulatnie okolice. Poważę się na twierdzenie, że statek powietrzny
będzie widoczny jeszcze przez długi czas, nim się opuści na ziemię.
Myślę, że przybysze dobrze już wówczas będą wiedzieli, że
przyjmie się ich przyjaźnie. Waszyng­toński Smithsonian Institute
powinien wziąć sprawę w swoje ręce. Statek powietrzny widziało już za
wielu ludzi, po części mieszkających na terenach bardzo od siebie
odległych, aby mogło chodzić o gigantycz­ne oszustwo” [83].

Rysunek ornitoptera, będącego podobno autorstwa Thomasa Alvy
Edisona, a powstały w 1897 roku, a więc w czasie masowego pojawiania
się tych statków powietrznych
 
Pomijając rolę Marsa jako planety wyjściowej, są to słowa, jakie
mogłyby się pojawić w prasie i sto lat później. Nie wiem, kim
był wspomniany Adam Oldham. Jego list jednak sprawia wrażenie równie
ponadczasowe, jak samo zjawisko.
Ale w jednym się myli: „goście” nie zstępują z nieba
tylko po to, aby pokazywać się ludziom. Podobnie jak dziś, także
kiedyś nie sądzili, że już czas po temu. Ale wciąż podnosi się
następujący zarzut: „Dlaczego nie wylądują przed Białym Domem?
Każdy by się wówczas dowiedział, że istnieją”. Tylko po
co oni mają to robić? Dla zaspokojenia naszej ciekawości?
Żeby wspomóc niewielką gromadkę zapaleńców przekonanych
o ich istnieniu? Żeby spełnić nasze pragnienia?
Inni dopasowują się do naszych wyobrażeń do pewnych granic.
Ale jeszcze nigdy w tych wszystkich tysiącleciach, od kiedy nam
towarzyszą, nie zrobili nic, co pozwoliłoby nam zajrzeć im w karty.
Czy w swoim postępowaniu mają zmienić coś właśnie teraz?
 
Wielkie, najczęściej cygarowate albo elipsoidalne obiekty
wypusz­czające wiązki światka i machające skrzydłami pojawiały
się nocami nad Ameryką Północną pod koniec XIX wieku. Na
„skrzydłach no­cy” przenikały do świadomości ludzi.
Nie były to arki Noego ani nie przybywały głosić Ewangelii, nie były
to też diabły wyzwolone ani konstrukcje zapoznanych geniuszów.
Ale były. Sunęły nocą swoimi drogami po niebie Ameryki. A wzrok
innych kierował się w dół, wnikał w ludzkie dusze, w
których odbijał się tak samo, jak przed tysiącami lat.
Nadal toczyła się pradawna gra, a „potwory przestworzy”
nie były niczym innym jak kolejną techniczną wersją obiektów
latających, jakie pojawiły się w świetle jutrzenki nowej epoki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tech tech chem11[31] Z5 06 u
srodki ochrony 06[1]
06 (184)
06
06 (35)
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
Mechanika Techniczna I Opracowanie 06
06 11 09 (28)

więcej podobnych podstron