NF 2005 06 czarna ściana w jerozolimie


Ian Watson
Czarna ściana w Jerozolimie

Niedługo po moim powrocie do Anglii pojawiły się te sny. Nocami czworonożny Anioł w lśniącej zbroi niesie mnie na swoim grzbiecie w domeny, gdzie staję się świadkiem okrucieństw i cudów - dopóki jakaś Harpia, Ropucha-Budda albo Kobieta-Wir nie zmuszą nas do odwrotu. Tymczasem w Izraelu bojowe śmigłowce atakują rakietami arabskie domy i samochody - to niedobra wojna, niedobra wojna!
Czy donoszę o moich snach Rycerzom Czarnej Ściany z Jerozolimy? Może swoim zachowaniem narażam się na wizytę zabójcy? Zdecydowanie stanowię połączenie, kanał. Czy Czarna Ściana może się pojawić w moim własnym kraju, zwłaszcza gdyby Jerozolima zgorzała, nie daj Boże!, w bliskowschodnim holokauście? //Czy dziś to gór zielonej Anglii krok jego będzie sięgał zboczy? Czy ujrzy kto na łąkach Anglii, jak Anioł-Centaur pysznie kroczy?\\ Poza naszym światem czyhają inne potencjalne wymiary, pasożytnicze i ekspansjonistyczne, szukające własnego miejsca pod prawdziwym słońcem.
Mówię chyba trochę nieskładnie.

Jakiś czas przed zdobyciem Jerozolimy przez Saladyna w 1187 roku templariusze wydalili ze swojego zakonu i z Ziemi Świętej niejakiego Roberta de Sourdeval.
W latach dwudziestych XX wieku robotnicy odnawiający meczet al-Aksa na Wzgórzu Świątynnym znaleźli w przestrzeni pod stropem budowli ukryty pergamin wzmiankujący o owym wydaleniu. Zbrodnia Sourdevala pozostawała zagadką, dopóki w latach pięćdziesiątych XX wieku antykwariuszowi dzieł sztuki ze wschodniej Jerozolimy nie sprezentowano innego dokumentu, który znalazł się następnie w posiadaniu pewnego milionera z branży konfekcyjnej, Amerykanina polskiego pochodzenia, wykazującego namiętne zainteresowanie "okultystyczną" stroną historii, kabałą, sufizmem, masonerią i tak dalej.
Dokument ów, kopia listu napisanego po łacinie przez Sourdevala do nieznanego adresata, to najwcześniejszy odnotowany opis Czarnej Ściany w Jerozolimie oraz kryjących się za nią "demonicznych" istot. Istnieją też dwa inne opisy, jeden sporządzony po hebrajsku przez pewnego rabina, drugi po arabsku przez jakiegoś sufi, ale żaden z nich nie jest równie przejrzysty.
Dlaczego templariusze wydalili Sourdevala? Ten zakon rycerski miał obsesję na punkcie dawnej Świątyni Salomona. W miejscu, gdzie niegdyś stała, założyli swoją główną siedzibę, adaptując w tym celu meczet al-Aksa. Dla templariuszy Świątynia Salomona była kulminacyjnym osiągnięciem architektury sakralnej. Jej proporcje geometryczne, jako wykoncypowane z Biblii, miały zawierać klucz do zrozumienia czasu i przestrzeni, jak byśmy to dziś powiedzieli, a przez to mogły ujawnić fundamentalną wiedzę o wszechświecie i samym życiu. Dla Sourdevala jego twierdzenia o istnieniu w sąsiedztwie Świątyni ściany - istnieniu choćby ulotnym i wizjonerskim - zamykającej istoty bardziej demoniczne niż anielskie, musiały pociągnąć za sobą wyklęcie. Jego świadectwo należało zataić.
Chyba jednak za bardzo wybiegam naprzód...

Byłem wykładowcą historii sztuki, szczególnie interesowała mnie sztuka apokaliptyczna, Altdorfer i tak dalej. Philip Wilson był też drugorzędnym poetą - z naciskiem na słowo był. Marzyłem o tym, że pewnego dnia zaszokuję ludzi czymś ważkim i trwałym, formatu Williama Blake'a. Jednak, jak to ujął jeszcze inny William, Butler Yeats, //Szukałem tematu i szukałem daremnie.\\ Jak na razie pisałem zgrabne wierszyki inspirowane głównie wizjami innych artystów. Czyżbym nie miał własnej niepowtarzalnej wizji i czy nie wynikało to aby z braku wiary religijnej? Yeatsowi udało się znaleźć własne tematy i wizje. Czy Jerozolima
- rzeczywista Jerozolima, kipiący tygiel religii, a nie ta z głośnych wersów Blake'a - nie mogła podsunąć mi czegoś odpowiedniego i znaczącego?
Miałem roczny urlop naukowy i żadnych zobowiązań. Trish odeszła ode mnie, ale wtedy rad już byłem z tego. Początkowo jej namiętne pasje i niechęci działały stymulująco, z czasem jednak jęły przypominać samolubne fanaberie, rodzaj autoindukowanej histerii, w której miałem w pełni współuczestniczyć albo być atakowanym za brak zaangażowania i zapału. Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że Trish w nosie ma moją poezję, innymi słowy moją rzeczywistą wewnętrzną jaźń. Na szczęście nie mieliśmy dzieci, co utrudniałoby rozstanie. Trish była zawsze zbyt zajęta, by mieć dzieci, a potem stała się też zbyt zajęta dla mnie. Owszem, mogłem w październiku pojechać na tydzień do Jerozolimy i zostać tam dłużej, gdybym odczuł taką potrzebę. Trish przechodziła fazę odrazy do dóbr materialnych i jak gdyby nigdy nic pojechała do jakiejś aśramy w Indiach, żeby się bardziej uduchowić. Po powrocie mogła zażądać części domu i moich dochodów, chwilowo jednak miałem i swobodę, i fundusze.

Kierowca limuzyny, który wiózł mnie chyżo z lotniska Lod - siadłem na przednim siedzeniu, żeby mieć lepszy widok - okazał się byłym londyńczykiem, który emigrował przed dziesięcioma laty i szczycił się swoją izraelskością. Był bardzo opalony i chodził w szortach.
Skręciwszy na jedyną prawdziwą autostradę w Izraelu, łączącą Tel Awiw z Jerozolimą, zadzwonił - rozmawiając po hebrajsku - z komórki do hotelu YMCA, gdzie zarezerwowałem sobie pokój. Szatom, szalom.
- Oczekują pana, a ja zaklepałem już sobie kurs powrotny na lotnisko.
Rad byłem, że jego limuzyna ma klimatyzację. Ta jasność i ten upał! Szeroka autostrada przecinała coś, co jawiło się moim oczom jako spalone dzikim słońcem jałowe pustkowie. Kiedy zaczęliśmy piąć się przez czerwonawobrunatne pogórze, po obu stronach drogi pojawiły się zdezelowane metalowe pudła wielkości kontenerów na gruz.
To pozostałości wojny o niepodległość, wyjaśnił ekslondyńczyk, wraki samochodów pancernych domowej roboty, które przebijały się przez arabską blokadę, żebyśmy mogli dostarczyć żywność do oblężonej Jerozolimy. Przyjechał tam kilka dekad później, niemniej głęboko się z tym wszystkim utożsamiał.
Przebijały się przez blokadę? Och, te pudła pełzły po tym zboczu, po którym nasz samochód pędził teraz gładko, podczas gdy diabły - a przynajmniej Arabowie - ziali z zasadzki ogniem i siarką.
- Wielu z nas zginęło w tych konwojach. I nadal giniemy
- a to jakaś bomba samochodowa, a to ostrzał z broni maszynowej szkolnego autobusu. A światowe media nie zostawią na nas suchej nitki, kiedy tylko nie jesteśmy krystalicznie czyści i nie nadstawiamy drugiego policzka, wie pan, co mam na myśli? Ale my żyjemy dalej. Cóż mamy robić? Wskoczyć do morza?
Kiwnąłem z zakłopotaniem głową.
- Życie jest tu zwykle całkiem normalne, nie musi pan się obawiać o bezpieczeństwo.
Zabrzmiało to jak wypowiedź rzecznika ministerstwa turystyki albo imigracji. Ciekaw byłem, czy trzymał broń w schowku na rękawiczki.
Myśli te opuściły mnie, gdy tylko pojawiły się, wysoko i jeszcze w oddali, pierwsze olśniewająco białe bloki mieszkalne. Już sama jasność tych budynków, ukazujących się w miarę jak pięliśmy się coraz wyżej! Wszystkie wykonane, zauważcie, zgodnie z prawem, z miejscowego kamienia, nawet hotel Hilton musiał się dostosować. Nic dziwnego, że niektórzy uważają Jerozolimę za niebiańskie miasto tu, na ziemi. Pnie się człowiek wyżej i wyżej, oglądając ciąg białych bastionów czy szańców przedmieść, niczym Dantejskie kręgi piekielne odwrócone i przemienione z negatywnej ciemności w świetlistość. Tamci Żydzi z 1948 roku w swoich ponurych powolnych piecach szturmowali nieomal same niebiosa
- zapowiadani przez oślepiające niebo - niejako dla przywrócenia panowania aniołów, ponownego ich wyniesienia na szczyty, trony i dominacje, a teraz anioły rzeczywiście miały swoje dominium, zbrojne w broń jądrową. Trochę się plączę w tej teologii, ale jak by to powiedział mój kierowca: //wiecie, co mam na myśli?\\

Hotel YMCA okazał się znacznie okazalszy, niżby sugerowała jego nazwa. Ta elegancka budowla z lat trzydziestych XX wieku, usytuowana bezpośrednio naprzeciw bardzo szykownego Hotelu Króla Dawida, chlubiła się wysoką dzwonnicą, przypominającą gotową do startu kamienną rakietę kosmiczną. Ogród ozdobiony palmami i strzelistymi cedrami, białe skrzydła z bizantyńskimi kopułami po obu stronach. Arkadowy hali recepcyjny przypominał turecki pałac. Żeby zorientować się w terenie, postanowiłem dołączyć do grupki gości wybierających się na wycieczkę po mieście z przewodnikiem.
Był już wieczór. Pozostawiwszy bagaże, siadłem z egzemplarzem "Jerusalem Post" przy stoliku na tarasie i zamówiłem kotlety jagnięce i piwo - goldstar okazał się dostatecznie słodowy. Przeczytałem, że kobieta kapral została zasztyletowana przez jakiegoś Araba w dolinie Jordanu, że armia wysadziła w powietrze kilka arabskich domów, a pod samochód członka Knesetu podłożyła bombę podziemna ekstremistyczna grupa żydowska z powodu sporu o umiejscowienie jakiegoś tam grobu. Wydawało się, że już za kilka miesięcy sytuacja polityczna doprowadzi do wybuchu, tymczasem jednak bogaci turyści nadal wysypywali się z autokarów.

Nazajutrz rano spotkałem Alona, mojego przewodnika, przysadzistego, niefrasobliwego gościa wchodzącego w wiek średni. Wieńcząca jego łysiejącą czaszkę //Kippa\\ dawała jakże potrzebną ochronę przed słońcem. Moimi współtowarzyszami wycieczki byli: szwedzkie małżeństwo o włosach koloru blond, Svensenowie, ich raczej pospolita i nieśmiała nastoletnia córka oraz pani Dimet, amerykańska wdowa, niska i gwałtowna w ruchach dama o ptasiej aparycji i kręconych włosach.
Alon dał nam do zrozumienia, że przed wyruszeniem mamy sobie wszyscy kupić po butelce wody, aby zapobiec odwodnieniu, po czym dyskretnie wypytał o naszą przynależność religijną, aby móc nas oprowadzić w sposób dający jak największe korzyści.
Stwierdziłem, że jestem agnostykiem, Szwedzi okazali się ateistami, oboje rodzice pracowali jako historycy na uniwersytecie w Umea.
- Przez pół roku jest tam ciemno - wyjaśniła pani Sven-sen. - Przyjechaliśmy tu ze względu na historię i światło. Światło naturalne, nie religijne.
-A kimże miałabym być, jeśli nie żydówką? - powiedziała pani Dimet. - Kiedy Bóg przemówił do Abrahama, promienie oświeciły wszystkie narody świata, ale większość ludzi utraciła to światło. To prawdziwy cud, że przyjechałam w końcu tu, do Izraela! Chociaż uważam, że chasydzi są trochę zwariowani. Bóg sobie chyba żarty stroi, kiedy nosi się przy takim upale polskie futrzane kapelusze i długie czarne płaszcze.
Żadne z nas nie było więc chrześcijaninem. Alan zauważył roztropnie:
- Zazwyczaj, kiedy oprowadzam ludzi, mówię po prostu: //Tutaj ukrzyżowano Chrystusa.\\ Dzisiaj powiem: //Tutaj, jak się twierdzi, ukrzyżowano Chrystusa. \\- Skłonił się pani Dimet. - Ma pani rację, że ultraortodoksi są zwariowani. Ci fanatycy odmawiają płacenia podatków i służby w armii. Niektórzy nie chcą nawet mówić po hebrajsku, bo uważają, że to język święty. A jednak ich wpływy polityczne dają im wszelkiego rodzaju przywileje. - Zniżył głos: - Może tu dojść do wojny domowej Żydów przeciwko Żydom. Jak podczas oblężenia Jerozolimy przez Rzymian przed dwoma tysiącami lat! W obrębie murów Żydzi toczyli bratobójczą walkę z Żydami, stawiając jednocześnie opór oblegającym legionom!
Wtedy Rzymianie, teraz - Arabowie. Perspektywa taka głęboko zmartwiła tego niefrasobliwego skądinąd człowieka. Svensenowie rodzice zasępili się współczująco.
I tak wyruszyliśmy w długim, czarnym mercedesie Alona. Zabytki, jeszcze raz zabytki, i wreszcie zaparkowaliśmy przy Ścianie Płaczu. Setki ortodoksyjnych żydów wszelkich sekt, w dziewiętnastowiecznych strojach zimowych, schodziły niespiesznie po nachylonym placu w oślepiającym słońcu, aby modlić się przy ścianie, kiwając monotonnie głowami w futrzanych kapeluszach. Najwyraźniej wszystkie te różnorako przyodziane podgrupy ultrawierzących czuły do siebie zaciekłą niechęć. Przystojni młodzi mężczyźni z sił obronnych, ciemnoskórzy, o lśniących zębach, z automatami przewieszonymi przez ramię, mieli na oku ruch wiernych.
- Jeśli chcecie - powiedział Alon - możecie na kartce papieru napisać modlitwę i wsunąć ją w szczelinę ściany. Nikt nie będzie protestować.
Wręcz przeciwnie, ci żarliwi wyznawcy całkowicie nas zignorują, tak jak ignorowali siebie nawzajem. Zastanowiłem się nad tym i pomyślałem: //czemu nie!\\ Wyrwawszy karteczkę z notesu, nagryzmoliłem: "Czy mógłbym dostać jakiś temat?". Złożyłem papier kilka razy, podszedłem do ściany i wsunąłem moją prośbę między wiele innych. Kiedy wróciłem, Svensenowie popatrywali na mnie z zaciekawieniem.
Pani Dimet umknęła pomodlić się do sektora kobiecego. Za wielkim fragmentem muru granicznego widoczne było Wzgórze Świątynne, którego, niestety, nie mogliśmy odwiedzić. Zajęte od czasu zwycięstw islamu przez bardzo święte przybytki muzułmańskie, było teraz niebezpiecznym punktem zapalnym. Dwa tygodnie wcześniej jakiś kanadyjski Jan Chrzciciel uzbrojony w nóż rozpoczął swoje kazanie wewnątrz meczetu al-Aksa. Wywołało to rozruchy, użyto gazu łzawiącego, padły strzały. Podczas nieobecności pani Dimet Alon uraczył nas opowieścią o tym, jak to pewien odłam ekstremistycznych nacjonalistów żydowskich stara się wymazać wszelkie ślady meczetu al-Aksa oraz Kopuły Skały i odbudować Świątynię Salomona w całej, okazałości, po czym zapanować miałyby rządy boże.
- Najpierw muszą rytualnie uśmiercić i spalić nieskazitelnie czerwoną jałówkę. Hodują ją specjalnie na tę okazję.
- Co to znaczy "jałówka"? - spytali Szwedzi.
- Młoda dziewicza krowa.
- Dlaczego ci ludzie chcą spalić krowę?
- Z jej popiołów przygotują pastę, która uświęci nowe fundamenty. Jałówka musi być. nieskazitelnie czerwona.
- Nieskazitelna jałowość - zauważyli zabawnie Svensenowie.
O dziwo, Brygada Czerwonej Jałówki nie zaliczała się w poczet skłóconych ultraortodoksów. Ultrasi nie kiwnęliby palcem, żeby odbudować Świątynię, bowiem Mesjasz zrobi to za nich - wszyscy muszą robić wszystko za nich.

Od Ściany Płaczu przeszliśmy do pobliskiej Via Dolorosa. Jakże wszystko to było ciasno stłoczone, tuż obok siebie.
Na dziedzińcu, a zarazem placu zabaw arabskiej szkoły podstawowej, dominikanie w brązowych habitach zbierali się na cotygodniową procesję po wyłożonej kamiennymi płytami drodze, którą przeszedł Chrystus przed ukrzyżowaniem.
- Tak naprawdę, w pierwszym wieku poziom miasta leżał o trzy metry niżej...
Był piątek, dlatego żadni arabscy uczniowie nie byli obecni, kiedy elegancki zakonnik z mikrofonem w ręku i radiomagnetofonem przewieszonym przez ramię ogłaszał po włosku stacje Drogi Krzyżowej. Jego pulchny azjatycki konfrater odczytywał każdą stację po angielsku. Na czele procesji torował drogę jakiś Arab, paradujący dumnie w czerwonym fezie, wprowadzonym przez władze imperium osmańskiego jako symbol władzy, inaczej mogłoby dojść do niepokojów. Nasz wymarsz obserwowali izraelscy żołnierze.
Zdumiało mnie, jak wąska była ta droga - ciasny bazar sprzedawców pamiątek i sklepów spożywczych. Sadzący wielkimi susami Arab, ciągnący na małym wózku arbuzy, z trudem zdołał przemknąć obok wojskowego dżipa.
Pojawiła się mimo to grupa Amerykanek, awangarda dźwigająca na ramionach niczym taran pomniejszoną dwukrotnie replikę krzyża. Równie ostentacyjnie zachowywała się ekipa pobożnych Słowian. Po modłach w niewielkim pobliskim meczecie jakiś imam prowadził swoje stadko dwudziestu kilku wiernych po tejże drodze w przeciwnym kierunku, podczas gdy grupa francuskich pielgrzymów adorowała na klęczkach płytę pamiątkową znaczącą jedną ze Stacji. Ci konkurencyjni wierni, niemający dostatecznego wsparcia, stali się obiektem wściekłego ataku. Imam posuwał się naprzód niczym krab, wykrzywiając twarz i machając ramionami, choć w rzeczywistości nikogo nie uderzał. - Pieprzeni chrześcijanie! - warknął, czy może coś skatologicznego. Pogrążeni w modlitwie pielgrzymi wcale na to nie zważali.
Po chwili Via wzięła ostry zakręt, jakby linia uskoku sejsmicznego przesunęła ją w bok. Dalej była już osłonięta dachem, znaleźliśmy się na krytym suku. Gdy dotarliśmy do kościoła Grobu Świętego, tłok i przepychanki wyznaniowe jeszcze się nasiliły. Prawosławni Grecy strzegli przyprawiającego o klaustrofobię "grobu" Chrystusa z różowego marmuru, podczas gdy chrześcijanie koptyjscy zazdrośnie panowali nad jednym kamieniem na jego tyłach, do którego przybudowali małe sanktuarium. Ogrodzony ząb startej skały był wszystkim, co pozostało ze wzgórza Golgoty. Niewiele dalej znajdowało się miejsce Zmartwychwstania. I ten hałas w kościele, ten hałas.
- To istny dom wariatów - zauważyła pani Svensen.
- Większość rasy ludzkiej jest obłąkana - oświadczył jej mąż. - Wyznania i ideologie to historia szaleństwa. Tutaj to wszystko się miesza.
Pani Dimet szczebiotała z zapałem:
- Prawo Powrotu pozwala każdemu Żydowi wrócić do domu, Etiopczykom, Jemeńczykom, i mnie, jeśli zechcę. Najpierw była diaspora, rozproszenie, a teraz niczym jakiś cud mamy możliwość powrotu. To prawdziwe błogosławieństwo.
- Mówimy o różnych rzeczach - skwitował Svensen. Alon wydął wargi.
- Według Mahometa cała ziemia rozciągnęła się z Jerozolimy i z Jerozolimy zostanie ostatecznie zwinięta niczym zwój księgi. Bo Jerozolima jest osią świata.
Stare Miasto, zapchane budowlami różnych stylów i epok, pełne rywalizujących wiar i ras, zdawało się bliskie przekroczenia masy krytycznej. Gdyby tylko serce Jerozolimy można było rozwinąć w tuzin różnych wymiarów pod kątem prostym wzajemnie do siebie. Inaczej, wydawało mi się, cały ten nadmuchany wszechświat może się lada chwila zapaść w siebie w jakimś ostatecznym przegrzanym wielkim zgniocie - zanim dojdzie do apokaliptycznej eksplozji, w której mógłby wybuchnąć nowy kosmos, jasny niczym nuklearna kula ognia, rozsiewając iluminację, jak to ponoć uczynił ongiś Bóg. Zrozumiałem, dlaczego jakiś przybysz, jak tamten kanadyjski świr, mógł ulec złudzeniom i uroić sobie, że doznał niepowtarzalnego przemienienia. Takie to było miejsce, takie miejsce.
Właśnie wtedy zauważyłem młodą kobietę, z wyglądu Latynoskę, rzucającą spojrzenia na prawo i lewo. Lśniące czarne włosy, wzburzone i falujące pod chustką, oliwkowa karnacja, śmiałe, nawiedzone oczy. Przypominała mi Trish, w tym sensie, w jakim negatyw przywodzi na myśl zdjęcie, jej mroczną antytezę, płomienną, obsesyjną. Kobieta była ubrana w sukienkę z kremowego perkalu z długim rękawem i jasnobrązowe skórzane sandały. Kiedy ją podziwiałem, zaczepiła jakiegoś młodego grekoprawosławnego kapłana. Słuchał jej przez moment, po czym niecierpliwie zmarszczył brwi i odszedł zamaszystym krokiem. Ją także straciłem z oczu.

Dostrzegłem ją ponownie, kiedy nasza szóstka zatrzymała się na lunch przed kafejką nieopodal Cytadeli.
Słońce paliło z bezchmurnego nieba, nadając kamieniom odcień pszczelego wosku. Czy byliśmy właśnie w dzielnicy chrześcijańskiej czy ormiańskiej ? Rdzenni mieszkańcy Jerozolimy wiedzieliby to z dokładnością do cala. Przy sąsiednim stoliku para brzuchatych, włochatych Greków w czarnych toczkach sączyła kawę z cynamonem. Nam, turystom, podano blade omlety, Alonowi - pite z humusem.
Uśmiechnął się do nas szeroko.
- W Izraelu nie je się humusu, tylko się go wyciera. - Czego nie omieszkał zademonstrować.
Wychudły, pręgowany kociak przysiadł obok, świdrując nas spojrzeniem. Pani Dimet wydłubała litościwie z omletu kawałki wędzonego łososia i rzuciła zagłodzonemu zwierzakowi, który zamruczał, przełykając rybę.
Inny przewodnik prowadził przez plac swoją grupę. Nagle oderwała się od nich ta sama latynoska dziewczyna i ruszyła w naszą stronę, patrząc na odznakę Alona, oznajmiającą o jego biegłości w angielskim, niemieckim oraz jidysz.
- Przepraszam, czy pan jest przewodnikiem? - Amerykański akcent, choć sądząc po wymowie, nie był to jej ojczysty język.
- Owszem - przyznał - ale jestem już zajęty.
- Proszę mi powiedzieć tylko jedno. Wie pan może, gdzie jest Czarna Ściana?
Po raz pierwszy usłyszałem wtedy o Czarnej Ścianie, ale najwyraźniej podobnie było z Alonem!
- Nie znam żadnej Czarnej Ściany.
- Ależ musi pan!
Alon pokręcił głową. Odwrócił wzrok. Kobieta pospieszyła nieprzytomnie, żeby dogonić swoją grupę.
- Kto to był? - zapytała pani Dimet.
- Pewnie jakaś charyzmatyczka.
- A co to za Czarna Ściana? - spytałem.
- Nie mam pojęcia. Może pomyliło jej się z Kaabą w Mekce. - Zastanowił się. - Po arabsku czarny znaczy też mądry. Mądra ściana? Może chodziło o zachodnią, ach, o Ścianę Płaczu. My, przewodnicy, musimy uważać na takich ludzi. To miasto przyprawia niektórych gości o niezdrową gorączkę.
W tym momencie pojawiła się charakterystyczna postać króla Dawida, w barwnej szacie, w koronie i z niewielką harfą.
- Czy to też jakiś szaleniec? - szepnęła pani Dimet.
- Nie, to Australijczyk. Pozuje do zdjęć. Jest tu już od lat. Po zwiedzeniu Cytadeli zawiózł nas na wysoką promenadę,
skąd mogliśmy przynajmniej dostrzec z oddali złotą Kopułę Skały oraz Górę Oliwną zaścieloną nagrobkami. Słońce paliło ziemię i białe budynki, a my popijaliśmy wodę z naszych butelek. Potem przejechaliśmy do sanktuarium holokaustu Yad Vashem, gdzie pani Dimet szlochała, sztuczne gwiazdy wszechświata migotały w podziemnych ciemnościach - każda symbolizowała duszę ofiary nazizmu - a głos z taśmy intonował bez końca nazwiska zabitych dzieci.
Ściana tamtej Latynoski mogła być co najwyżej kilkoma pomalowanymi kamieniami na Starym Mieście, zasłoniętymi obecnie przez plakat dotyczący innego ludobójstwa, tego na Ormianach. Słowa i nazwy uwznioślały tutaj wszystko, podczas gdy rzeczywistość była znacznie mniej okazała - na przykład rzeka Jordan, według Alona, przypominała raczej wielki rów.

Kiedy siedziałem tego wieczoru, popijając piwo, na tarasie hotelu YMCA, pojawiła się znów ta sama kobieta. A więc i ona się tam zatrzymała. Przyjrzawszy mi się, podeszła do mego stolika.
- Przepraszam, pan był z tym przewodnikiem, który nie chciał mi odpowiedzieć, bo go nie wynajęłam. Co on panu powiedział, jak odeszłam?
- Może pani usiądzie? Usiadła.
Jakże była piękna. Starannie dobierałem słowa.
- Powiedział, że nie zna żadnej Czarnej Ściany. Że czarny znaczy też po arabsku mądry. Może ta Czarna Ściana to ściana mądrości.
- Tak! To tam na Starym Mieście. Wiem. Przedstawiłem się.
- Jestem poetą - rzekłem. - Przyjechałem do Jerozolimy napisać wiersz. Tyle tu światła i tyle ciemności.
Nazywała się Isabella Santos. To ulga, że może zwierzyć się sympatycznemu cudzoziemcowi, a poza tym zaczęła już wpadać w desperację.
Przyjechała z południowej Kalifornii, gdzie pracowała jako kasjerka w supermarkecie. Wcale nie była taka szalona i impulsywna, jak sobie wyobrażałem. Zawsze żyła skromnie. Kiedy jej kościół lokalny organizował pielgrzymkę do Ziemi Świętej, początkowo nie zamierzała wydawać na to swoich oszczędności.
- A potem miałam sny...
Sny o mieście ze lśniącego kamienia, wałach obronnych, bramach, basztach, kopułach, kościołach i meczetach, i tłocznych bazarach. Mieście, po którym mogła latać jak ptak nad uliczkami pełnymi mnichów w habitach, odzianych na czarno Żydów o włosach w puklach, jaskrawo ubranych Beduinek, i zawsze docierała w końcu, już samotnie, do pozbawionej spojeń ściany ze lśniącego bazaltu czy gagatu, na której widziała zarys własnej postaci obwiedziony cienko srebrzystym światłem, jakby niewyraźne odbicie jej ciała stanowiło przejście. Przytulała się do własnego odbicia, twarz do twarzy, dłoń do dłoni, aż wreszcie drzwi ustępowały, i choć ściana ją przytrzymywała, mogła dojrzeć zawartość ciemnego bezkresu czającego się po drugiej stronie.
- Nie mówiłam o tym nikomu, bo by mnie nie zabrali. Sądziłam, że łatwo znajdę tę ścianę, bo przecież mnie przyzywała. Ale teraz boję się, że ona ukazuje się tylko czasami - i to w różnych miejscach, raz tu, raz tam. A jutro jedziemy do Betlejem, potem nad Morze Martwe, no i odlatujemy do domu.
- A co jest za tą ścianą, panno Santos?
- Dziwne istoty. Świetliste istoty. Czekają. To zupełnie tak, jakby ten mrok zawierał wiele szachownic, przejrzystych, jedna ponad drugą, niczym piętra budynku t ciemnego szkła.
Aż się paliłem, żeby to zanotować. //Sen Isabelli Santos, \\wiersz narracyjny Philipa Wilsona.
- Nie potrafię ocenić rozmiarów tych istot.
- A czemu one są w ciemności?
- To znaczy, czy one są w piekle? Wydają się cudowne, ale i dziwne. Jednego nazywam Aniołem-Sfinksem, drugiego Aniołem-Centaurem. Nie przypominają mi niczego, co znam. Czuję w nich jakąś moc i czekającą na mnie mądrość.
Łyknąłem piwa.
- A dlaczego pani zdaniem to właśnie pani miewa takie wizje?
Myślałem, że nie powie, ale to po prostu wylało się z niej.
- Moja babka była //bruja.\\ Rozumie pan?
Wiedźma, czarownica, znachorka. Może ta babcia żuła peyotl w jakiejś meksykańskiej wiosce.
- Kiedy umarła, moi rodzice przyjechali do Kalifornii. Nie chcieli pamiętać o takich rzeczach. Moja matka jest normalną kobietą, katoliczką.
Dar albo przekleństwo przeskoczyły jedno pokolenie. Zdecydowanie żadne tam przeciętne urojenie Jana Chrzciciela. To było dla mnie coś.
- Jak zobaczyłam zdjęcia Jerozolimy w broszurach, które dał nam ksiądz, miałam sny. Wcale o nie nie prosiłam! Jeśli dziś w nocy będę śnić -jak byłam młodsza, lunatykowałam - może pójdę do tej Czarnej Ściany. Jestem tu tak blisko. Gdyby mnie pan zobaczył, pójdzie pan za mną?
Do Starego Miasta było ledwie kwadrans piechotą, w dół, prosto, a potem stromo pod górę, ale trudno mi było sobie wyobrazić, aby somnambulik mógł odbyć taką wyprawę. Czy ona myślała, że ja będę tu siedział przez pół nocy, na wypadek gdyby wyszła w transie przez główne wejście hotelu YMCA?
- Może oboje poszlibyśmy od razu na Stare Miasto trochę się rozejrzeć? - zaproponowałem. - O ile nikt na panią nie czeka, no i jeśli będziemy się trzymać z dala od dzielnicy arabskiej.
- Och, pójdzie pan?
Zupełnie jakbym uwolnił ją z zamknięcia. Mimo swoich obsesji pewnie się bała wyruszać bez towarzystwa, nawet na jawie. Na Starym Mieście praktycznie wszystko zamykano o zmierzchu, a Alon wspominał, że samotne kobiety mogły być zaczepiane i przez Arabów, i przez Żydów. Ja też nie byłem zbyt pewny siebie.
Oboje powinniśmy zabrać cieplejsze ubrania, ale ktoś z jej grupy mógł ją zatrzymać i okazja przepadnie. Jak się żwawo uwiniemy...

Byliśmy w dzielnicy żydowskiej na obsadzonym drzewami placu, który pamiętałem z porannej wycieczki. Sklepione kamienne przejście z jednej strony było wszystkim, co pozostało z okazałej synagogi, zniszczonej podczas walk w 1948 roku. Jak to się nazywało? Ach, tak, Hurva, po hebrajsku "ruiny". W XVIII wieku pewien rabin oraz imigranci z Polski wznieśli pierwotny gmach, ale rozwścieczeni wierzyciele spalili świątynię - po czym odbudowano ją wspaniale w następnym stuleciu. Dwukrotne ruiny. Gwiazdy świeciły jasno ale nie było księżyca. Dygotałem, podobnie panna Santos, ale ona nie zważała na chłód.
- Czuję ją! Jest blisko! - Rozejrzała się, po czym wskazała ruiny. Szerokie schody wiodły na taras wychodzący na sklepione wejście.
Pospieszyliśmy w tamtą stronę i weszliśmy na górę. Przypomniałem sobie tablice informacyjne w środku, ale teraz ledwo je było widać.
Wcześniej tego samego dnia wszędzie widziałem chropawe kamienie. Tego wieczoru, słabo oświetlona światłem gwiazd na tyłach pustki, była tam ściana, jakże czarna, czysta i gładka.
- Tak, tak...!
Gdyśmy się zbliżyli, pojawiła się srebrzysta sylwetka. Isabella Santos nie miała wątpliwości, kto to jest. Podbiegła do niej.
Czy można wtopić się w ścianę? Tak, ponieważ tak właśnie się stało. Skroś niej mogłem zajrzeć do rysującej się niejasno wielkiej czeluści, gdzie stały szeregi postaci, w oddali, w górze i w dole, dokładnie tak, jak mi opisywała - inaczej z trudem bym się zorientował, co oglądam. Jako że widok był nadal niewyraźny, naparłem do przodu - i drzwi, to znaczy //ona,\\ Isabella, panna Santos, otworzyły się.
Z krzykiem, obdarzona znowu solidną materialnością, oderwała się od swojego konturu, wymachując ramionami, unosząc się w tej domenie, oddalając się powoli niczym astronauta, który odłączył się od swego pojazdu. Natychmiast cofnąłem się chwiejnie, żeby nie pójść w jej ślady.
Postacie, jakie widziałem na tych przejrzystych powierzchniach, były dziwacznymi chimerami, hybrydami człowieka lub anioła ze zwierzęciem - wyczekującymi właściwego momentu, nieruchomymi niczym pionki w grze, pasywnymi, lecz pełnymi mocy. Było to wspaniałe i groźne! W przestrzeni po drugiej stronie nie działała siła ciężkości, ale panna Santos z pewnością mogła oddychać, bo wrzasnęła ponownie, trzepocząc rękoma i kopiąc w daremnym wysiłku, żeby popłynąć lub polecieć z powrotem, jednocześnie dryfowała coraz dalej.
- Isabello! - krzyknąłem, a ona szarpnęła głową. Dźwięk mego głosu chyba przebudził tamte figury. Zapanowało nagłe poruszenie: niektóre z lśniących istot wymieniły się przestrzeniami, w górę, w dół, na skos. Odnosiło się wrażenie, że wszystko powróciło do życia.
Uśmiechnięta, przypominająca siedzącego Buddę istota-ropucha otworzyła usta. Wyrzuciła na zewnątrz język, rozwijając go niczym zwój pozornie nieskończonej długości, coraz bliżej, coraz bliżej dziewczyny. Istota musiała już chyba rozwinąć wszystkie swoje wnętrzności! Koniec języka otoczył Isabellę w talii i pociągnął mimo jej wrzasków.
Piękna skrzydlata kobieta o cudownych nagich piersiach, poniżej pasa bardziej jednak przypominająca trąbę powietrzną aniżeli żywe ciało, podniosła rękę. Jej ramię wyciągnęło się w niewiarygodny wręcz sposób, odwijając się niczym kabel, aż pochwyciła Isabellę za łokieć. Promienny królewski Człowiek-Orzeł zamachnął się nogą jak tajski bokser - i ona wydłużyła się niezmiernie, aż jej szponiasta łapa pochwyciła dziewczynę za kolano.
//Te trzy istoty rozerwały Isabellę na sztuki.\\
Trysnęła krew i rozsnuła się w próżni na kształt obłoczków, kiedy każde ze stworzeń ciągnęło część dziewczyny ku swojej osobistej przestrzeni.
Ogarnięty zgrozą i przerażeniem, uskoczyłem do tyłu. Wpatrywałem się w pustą sylwetkę przypominającą obrys postaci ofiary morderstwa, wykonany kredą na podłodze czy chodniku po usunięciu ciała. Sylwetka kurczyła się już, aż w końcu zasklepiła się i pozostała tylko Czarna Ściana, a w parę chwil i ona stała się jedynie chropawą skorupą muru zrujnowanej synagogi.

Wstrząśnięty i rozdygotany, powlokłem się przez prawie opustoszały labirynt uliczek. Gdybym wówczas nie popchnął... ale przecież Isabella chciała wejść w domenę tych istot - nie, to żadne usprawiedliwienie!
Stałem się świadkiem czegoś obrzydliwego i zdumiewającego. Czy Sourdeval albo tamten sufi czy rabin widzieli podobne działania ze strony tych istot? Mogłem przecież być jedynym żyjącym świadkiem na ziemi. A tak a propos świadków, czy ktoś nie zauważył, jak wychodziłem w towarzystwie Isabelli z ogrodu hotelu YMCA?

Jakże mogłem spać tamtej nocy? Znalazłszy się z powrotem w zaciszu mojego pokoju, musiałem w końcu zapaść w sen, tak jak stałem, w ubraniu, opadłszy bezwładnie na fotel, bo potem zobaczyłem jasne słońce za firanką - była 8.30 rano.
Przez moment czułem się kompletnie zdezorientowany, po czym tamten nocny koszmar zalał mnie niczym dławiąca, lodowata fala - tyle że to nie był sen, lecz rzeczywistość, rzeczywistość odmienna i niespodziewana. Chwilę potem dostrzegłem z mojego okna dwóch mężczyzn w granatowych mundurach i czapkach z daszkiem - policjantów - kroczących w stronę głównego wejścia hotelu. Pilot grupy Isabelli pewnie już doniósł ojej zniknięciu. Jej nieobecność nie miała usprawiedliwienia, a grupa musiała jechać dalej do Betlejem.
Nie mogłem rozmawiać z policją, nie mogłem im nic powiedzieć. Aresztowaliby mnie jako podejrzanego o zamordowanie Isabelli i ukrycie zwłok. W najlepszym razie trafiłbym do szpitala psychiatrycznego specjalizującego się w przypadkach szaleństwa na tle religijnym. Rozum diabli wzięli! To, co teraz wiedziałem, było tak zdumiewające i niepokojące. A jednocześnie nieomal przewidziałem to, co zaszło - czyż sam nie dumałem nad tym, że Jerozolima, ta oś świata, powinna mieścić ukryte wymiary?
Ale nie takie, jakie widziałem: zamieszkane przez stworzenia rozrywające człowieka na sztuki! W ramach jakiejś gry przekraczającej moje zrozumienie.
Przyznaję, że doznałem tchórzliwego poczucia ulgi, kiedy nikt mnie nie nagabywał i nie oskarżył, że spędziłem z Isabella poprzedni wieczór. I kiedy zobaczyłem, że jej grupa ładuje się z całym bagażem do autokaru. Uznałem, że nie mieli wyboru i musieli kontynuować objazd bez niej. Co mogła zrobić policja? Sprawdzić prosektoria i szpitale, skontaktować się z amerykańską ambasadą, wypełnić doniesienie o zaginięciu człowieka?
Nieszczęsna Isabella z południowej Kalifornii nie była z pewnością jedyną osobą, która wyczuła z daleka Czarną Ścianę. Musieli być też inni. Muszą istnieć jacyś wyznawcy, badacze tej tajemnicy, a gdzieżby indziej jak nie w Jerozolimie, o ile nie zostali rozerwani na śmierć? Nie miałem jeszcze odwagi, by wrócić na Plac Ruin, nawet w świetle dnia.
Zadzwoniłem za to do redakcji "Jerusalem Post" i zamieściłem wiadomość w dziale ogłoszeń drobnych: //Czarna Ściana, Centaur, Ropucha-Budda - Co o Tym Wiecie? Proszę o Pilny Kontakt, hotelowy numer telefonu\\ i tak dalej. Dodałem też wiersz, na który mi się zebrało:

//Jakże rozpromieniona,
A jednak ściana mroku,
Ta nocy zasłona,
Jest w Starym Jeruzalem.\\

Zabijałem czas, odwiedzając Muzeum Izraela, Muzeum Rockefellera i tak dalej.

Nazajutrz rano moje dziwaczne ogłoszenie przyciągało uwagę na tle przyziemnych wiadomości o samochodach, pomocach domowych i lokalach do wynajęcia. W gazecie była też historia o zaginięciu człowieka, ale dotyczyła izraelskiego żołnierza, którego rzekomo porwano. Oddalenie się członka grupy religijnej nie byłoby chyba niczym niezwykłym, nawet gdyby policja ujawniła takie informacje. Wróciłem na Stare Miasto, by błąkać się jego zaułkami
1 dotrzeć ostatecznie na Plac Hurva, z pozoru całkiem bezpieczne miejsce. W okolicy było mnóstwo ludzi. W ruinach synagogi grupa francuskich nastolatków oglądała ilustrowane tablice informacyjne pod kierunkiem nauczyciela, wychudłego mężczyzny o wyglądzie filozofa, w cienkim czarnym garniturze. Tylna ściana wyglądała najzupełniej normalnie. Zjadłem lunch w koszernej restauracji ze wspaniałym widokiem z tarasu na Kopułę Skały, obecnie niedostępną, tak jak niedostępna była teraz Czarna Ściana.
Kiedy wróciłem do hotelu, czekały na mnie trzy wiadomości w postaci numerów telefonu. Wycofałem się w zacisze pokoju, aby odbyć rozmowy.
Męski głos zaproponował, bym wstąpił do Koła Wielo-wyznaniowej Poezji Religijnej. Jakaś kobieta oświadczyła, że pracuje w wywiadzie jako kryptolog i chciała wiedzieć, jakiego szyfru używam - uznałem, że jest stuknięta. Jednakże trzecia osoba, do której zadzwoniłem, mężczyzna mówiący ze środkowoeuropejskim akcentem, powiedział mi:
- Czarna Ściana może się pojawiać w różnych miejscach.
- Ja widziałem ją w ruinach Synagogi Hurva. Głośno zaczerpnął tchu.
- Sam pan ją widział? To był przypadek?
- Nie, to nie był przypadek.
- Musimy się spotkać. Gdzie pan teraz jest?

Mężczyzna w średnim wieku, który podszedł do mnie na tarasie hotelu YMCA, z czarną torbą przewieszoną przez ramię, był przysadzisty, łysy i opalony na brąz. Miał na sobie dżinsy, niebieską, rozpiętą pod szyją koszulę i lekką ciemnoniebieską marynarkę. Nazywał się Adam Jakubowski, był Polakiem, archeologiem. Wyjaśniłem, skąd się wziąłem w Izraelu.
- Widziałem tę ścianę tylko jeden jedyny raz - powiedział cicho. - Pan jej szukał i rzeczywiście pan ją odnalazł? Skąd się pan dowiedział?
Musiałem mu zaufać, bo inaczej do niczego bym nie doszedł.
- Będzie pan bardzo dyskretny? v
- Co znaczy "dyskretny"?
- Małomówny.
- Och tak, będę bardzo małomówny, panie Wilson!

Przetrawił to, co mu zrelacjonowałem, po czym opowiedział mi o templariuszach i Sourdevalu. Kolekcjonerem, któremu sprzedano list Sourdevala, był stryjeczny dziadek Adama Jakubowskiego.
- Po hebrajsku sam rozumiał. Zapłacił uczonym za przetłumaczenie dokumentów z łaciny i arabskiego. Czarna Ściana go zafascynowała, więc wynajął agenta w Jerozolimie, a ten odnalazł kilku współczesnych świadków, których doświadczenie ze Ścianą bardzo przeraziło. Mój dziadek przyjeżdżał tu kilkakrotnie. Ostatnim razem zobaczył Ścianę i to, co się za nią kryje. Wówczas, jak mówił, pojawiło się to powinowactwo.
Powinowactwo. Podobne temu, które sprowadziło tu Isabellę Santos.
Czy Jakubowski i jego stryjeczny dziad spowodowali też pojawienie się konturów-drzwi w tym szczególnym materiale ściany?
W rzeczy samej. Jakubowski podjął potem temat cieni. I handlarzy cieni. W dawnych czasach, aby zapewnić budowlom siłę i stabilność, składano w ofierze zwierzęta, albo nawet ludzi. Alternatywą było zwabienie kogoś na miejsce i zmierzenie rzucanego przezeń cienia - człowiek taki umierał w przeciągu roku. Cień można było nawet pochwycić i zmierzyć gdzie indziej.
- Handlarze cieni to ludzie, którzy sprzedawali architektom obrysy cudzych cieni.
W przekonaniu Jakubowskiego występowała tu pewna analogia. To, co było rzucane na Ścianę, nie dzięki promieniom słońca, lecz dzięki jakiejś emanacji z drugiej strony samej Ściany, przypominało cień - w który widz mógł się wpasować. W tym momencie widz ów znajdował się w stanie chwiejnej równowagi między naszą rzeczywistością a tamtą.
- Czarna Ściana mogła się pojawiać już od chwili wzniesienia przez Salomona pierwotnej świątyni.
- W co grają te istoty?
- W grę o władzę, jak sądzę. Władza musi w tym odgrywać wielką rolę.
- A czym one są? Jakubowski rozłożył ręce.
- Wiem tyle co i pan.
Około setki ludzi w Izraelu i w innych krajach wiedziało o Czarnej Ścianie. Istniało jakby bractwo, stawiające sobie za cel odkrywanie jej sekretów, rodzaj współczesnego zakonu templariuszy. Nazywali się KBW, od angielskiej wersji słów Rycerze Czarnej Ściany. Nazwę taką zaproponował Stryjeczny Dziad. Czy była pretensjonalna, czy głęboko poruszająca i stosowna?
- Czy w tym bractwie są też jakieś siostry?
- Och, kilka. Pańska panna Santos zostałaby przyjęta, gdyby nie... - Skrzywił się. - Dzięki niej i pana doniesieniu uzyskaliśmy kluczowe nowe dane. NależyJpan do nas, panie Wilson. Daje to większą wiedzę, ale i niesie pewne zobowiązania.
- Zobowiązania?
- Sam pan wspomniał o zachowaniu tajemnicy. Milczenie.
Znaleźć w Jerozolimie temat życia i podlegać cenzurze? Nigdy nie napisać i nie opublikować wielkiego przełomowego poematu na ten temat? W tamtych okolicznościach była to oczywiście myśl trywialna i samolubna, w porównaniu z ważkimi konsekwencjami wydarzeń - mimo to doprowadzała mnie do szału.
- Nie przypominam sobie, żebym prosił o przyjęcie do tego waszego KGB.
- KBW. Pańskie ogłoszenie było podaniem o przyjęcie, czyż nie tak? Inaczej, po co bym tu przychodził? Naprawdę nie chciałbym na tak wczesnym etapie naszej znajomości uderzać w zbyt ponure tony. - Urwał i uśmiechnął się z żalem. - Nie jestem dyplomatą, co? Coś panu pokażę.
Rozejrzawszy się, sięgnął do swojej torby, podał mi teczkę ze zdjęciami. Aż sapnąłem. Fotografie ukazywały ciemność, niewyraźne płaszczyzny i ich odległych, roziskrzonych mieszkańców. Aparat fotograficzny uchwycił część domeny po drugiej stronie Czarnej Ściany!
-Kto je zrobił?
- Ja. Całkiem niedawno. - Puknął w swoją torbę. - Przez długi czas na wszelki wypadek nosiłem ze sobą aparat fotograficzny. To konkretny dowód, panie Wilson, konkretny dowód!
Te fotografie były z pewnością dowodem dla mnie, choć osoba postronna miałaby kłopoty z interpretacją ich zawartości.
- Wspomniałem o powinowactwie - podjął Jakubowski. - Fotografia rodzi takie powinowactwo, i oto trzymamy ją w ręku.
- Chce pan powiedzieć, że to zdjęcie może nam posłużyć za swego rodzaju kartę wstępu?
Pokazał mi inne zdjęcie: bardzo ziarniste, powiększone ujęcie Istoty-Sfinksa.
- To powiększenie uzyskane na komputerze. Nie rzucam słów na wiatr, mówiąc, że można zdobyć większą wiedzę. Może nawet - tu zniżył głos - możliwa będzie swego rodzaju ekspedycja. Choć wobec tego, co spotkało pannę Santos...
Właśnie.
KGB. KBW... Przypomniałem sobie zwariowaną kobietę, do której dzwoniłem.
- Co wie o Czarnej Ścianie izraelska służba bezpieczeństwa?
- Dwóch naszych członków zajmuje wysokie stanowiska w Shabaku, jeden w Mossadzie, ale same organizacje nic nie wiedzą.
Opowiedziałem mu o kobiecie.
- Na pewno do nas nie należy, ale poprosiłbym o numer telefonu.
Żeby można ją było sprawdzić, na wypadek gdyby jednak coś wiedziała?
- Więc macie wpływy w tym Shab... jak mu tam?
- Shabaku. Może pan słyszał inną nazwę: Shin Beth. Pokręciłem głową.
Okazało się, że Shabak to wewnętrzna służba bezpieczeństwa, a Mossad, jak wszystkim wiadomo, to wywiad zewnętrzny. Zacząłem odnosić wrażenie, że dyskrecja na temat Czarnej Ściany jest czymś możliwym do wyegzekwowania nie zwykłą prośbą, lecz tylko groźbą.
Jakubowski chyba odczytał mój wyraz twarzy.
- Nie chciałbym używać zbyt mocnych słów, ale jest to sprawa doniosłej wagi, mająca być może straszliwe konsekwencje dla świata, może dla całej ludzkości, rozumie pan?
Skinąłem głową. Chciałem obejrzeć więcej fotografii, ale hotelowy taras nie zapewniał dyskrecji.
- Jak długo może pan pozostać w Izraelu, panie Wil- son?
- Nie mam żadnych zobowiązań do początku stycznia, ale moja wiza ważna jest tylko przez miesiąc.
- Można to łatwo zmienić. Chciałbym, żeby został pan tu jak najdłużej. Oczywiście, spieszę dodać, nie na własny koszt - poza środkami mego stryjecznego dziadka dysponujemy funduszami kilku naszych członków, którzy mogą sobie na to pozwolić. Chce pan zostać w hotelu czy wolałby pan małe mieszkanie? Zorganizujemy panu życie towarzyskie. Do tego wycieczki, wizyty. Nie będzie pan próżnować.
- Jak dla mnie, brzmi świetnie.
Mieszkanie? Chciałem oderwać się od obowiązków domowych, zakupów, sprzątania i tak dalej. W pokoju hotelowym miałem biurko, okno od frontu, znośne oświetlenie. Wystarczyłoby. Choć pewnie kosztowało to znacznie więcej niż mieszkanie.

Tak się zaczęło moje życie w Izraelu. Nie do końca pełne, bo na przykład nigdy nie musiałem kupować warzyw na przypominającym róg obfitości Targu Mahane Yehuda. Wybuchła tam bomba, zabijając starą kobietę i raniąc około dwudziestu osób.
Naszym starszym rangą pracownikiem Shabaku był przysadzisty, brodaty Avner Dotan. Specjalność: wywiad elektroniczny. Uzyskał wgląd w informacje na temat policyjnego dochodzenia w sprawie zniknięcia Isabelli Santos, a policji nieformalnie odradzono prowadzenie dalszych działań. Jak przypuszczam, pozwoliło to też KBW upewnić się, że Isabella nie jest li tylko wytworem mojej wyobraźni. Urządziliśmy dla niej krótkie nabożeństwo żałobne w ruinach Hurva, odprawione przez nowojorskiego rabina Bena Feinsteina. Do grona moich nowych znajomych należeli przeróżni ludzie, nie było jednak wśród nich kapłana któregoś z wyznań chrześcijańskich. Rabi Ben był tak bardzo zreformowany, że mógł włączyć do swoich modlitw rzymskokatolicką wnuczkę meksykańskiej czarownicy. Nadal miałem ogromne wyrzuty sumienia z powodu okropnej śmierci Isabelli. Uhonorowaliśmy ofiarę Ściany - czy miały paść kolejne?
Po jakimś czasie odbyło się spotkanie w domu Avnera Dotana. Rozważaliśmy na nim różne podejścia do sprawy - różne ujęcia, można by rzec. Na podłodze leżały powiększenia fotografii tamtych istot.
- Może te trzy istoty - rzekł Dotan - wcale nie miały zamiaru zniszczyć Isabelli Santos, ale każda chciała ją posiąść, żeby zdobyć punkt w owej grze, na czymkolwiek by ona polegała.
- I tak, cholera, na jedno wychodzi! - wykrzyknął Jock Fraser.
Nie potrafiłem rozgryźć Frasera. Ten muskularny, wiecznie spocony Szkot podawał się za właściciela ziemskiego z jakiejś małej wysepki Hebrydów Wewnętrznych. Kształcił się w Glasgow, w szkole o rzekomo wiekowych tradycjach, pochłoniętej na początku XX wieku przez rozszerzającą się dzielnicę slumsów - nieprzekonujące, a może prawdziwe? Urozmaicone życie inżyniera pracującego dla kompanii naftowych zawiodło go do Nigerii, Indonezji i w inne tropikalne rejony. Miał niewątpliwie bujną wyobraźnię literacką: pocąc się w Indonezji, napisał kilka powieści miłosnych wydanych pod kobiecym pseudonimem, a opublikował też potajemnie historię wolnomularzy, wśród których rzekomo zajmował wysoką pozycję. Masoni byli, oczywiście, spadkobiercami tradycji templariuszy. Trzy lata wcześniej, kiedy Fraser zatrzymał się w Jerozolimie, aby odwiedzić miejsce, gdzie wznosiła się ongiś Świątynia Salomona, i będąc nieco na rauszu, jak to chętnie sam przyznawał - a więc mając dobrze naoliwione wrota, czy raczej zawiasy, percepcji - ujrzał Czarną Ścianę. Żeby zbadać to bliżej, załatwił sobie pracę w rafinerii naftowej w Hajfie. Masoński uścisk dłoni na jakimś przyjęciu w ambasadzie brytyjskiej posunął naprzód jego poszukiwania, jego rozmówcą okazał się drugi Szkot z naszej grupy, Hamish Mackintosh. Szkotów można przecież spotkać wszędzie.
Mackintosh, wysoki, muskularny, zbliżający się do pięćdziesiątki i z początkami siwizny, był szefem ochrony naszej ambasady w Tel Awiwie. Ten były oficer wojskowy i alpinista poznał Avnera Dotana dzięki kontaktom zawodowym. A jego własne objawienie w kwestii Ściany... ach, nieistotne, tak jak nieistotne są tu historie życiowe innych moich współtowarzyszy badań, Izraelczyków, Ormian, Arabów. Wspomnę tylko o Tomaso Pascolim z Rzymu. Pascoli, znaczący armator morski, był Rycerzem w Watykanie i, jak podejrzewam, stanowił kanał kontaktowy naszej grupy z pewnym wysoko postawionym kardynałem, liczącym się kandydatem na przyszłego papieża.
Załóżmy, że istoty te zaciekle walczyły o pierwszeństwo przez tysiąc czy może kilka tysięcy lat - choć jak miałyby mierzyć czas? Czy siedziały po prostu bez ruchu, niczym ropucha albo pająk wyczekujący na jakieś poruszenie, wibrację czy nagłe przemieszczenie któregoś ze współmieszkańców ich świata?
- Możliwe - zauważył Mackintosh - że niektóre z tych istot są względnie dobrotliwe, a przynajmniej nie śmiertelnie niebezpieczne. - Wskazał rozłożone na podłodze ziarniste powiększenia. - Gdybyśmy tylko zdołali nawiązać kontakt z jedną z nich - wejść na jej długość fali. Może wykorzystując powinowactwo fotografii? Jakbyśmy wysyłali sygnał dostrojony tylko do jednego odbiornika.
- Przypuśćmy - powiedział Avner - że wywiesimy jeden z wizerunków jako plakat na Starym Mieście, w miejscu, gdzie Czarna Ściana już się ukazywała? To znaczy, wywiesimy na bardzo krótko.
- Moglibyśmy wyzwolić nie wiadomo co - przestrzegł rabin Feinstein.
Mackintosh skinął głową.
- Najpierw użyjemy ogólnego widoku i zobaczymy, czy uda się przywołać samą Czarną Ścianę. Już to będzie wielkim przełomem.

Czy było odpowiedniejsze miejsce niż wypalone mury tamtej synagogi? Plac Hurva leżał co prawda w sercu dzielnicy żydowskiej, ale o trzeciej nad ranem nie będzie tam przecież tłoku, a dostęp do ruin łatwo było kontrolować. Avner dał znać policji i wojsku, że Shabak ma tam prowadzić pewną "operację", więc patrole nie powinny przeszkadzać. Upierał się też, że powinniśmy pójść tam uzbrojeni, na wypadek jakiejś erupcji z Czarnej Ściany. Pożyczanie broni z arsenału Shabaku nie byłoby rozsądne, ałe ojciec Avnera miał kałasznikowa jeszcze z czasów, kiedy osobom, które zabiły terrorystę w akcji, pozwalano zatrzymać broń, a młodszy brat jego kolegi Avrahama przyjechał do domu na przepustkę z karabinem szturmowym galil.
Kilka dni później nasza szóstka zebrała się wieczorem w ruinach przy świetle gwiazd. Ja, z uwagi na moje oczywiste powinowactwo z tym miejscem. Ben, trzymając plakat - gdyby zdarzyło się coś złego, jako rabin potrafiłby może zaradzić. Jock zgłosił się na ochotnika jako kamerzysta, w czym miał najwyraźniej pewne doświadczenie. Adam czekał w gotowości z aparatem fotograficznym. Avner i Avraham przynieśli oba automaty ukryte w długich sportowych torbach. Trzech innych Izraełczyków stało na czatach na zewnątrz. Gdyby zainteresował się nami ktoś z przechodniów, byliśmy ekipą telewizyjną.
Mrucząc coś pod nosem, Ben zbliżył się i przykleił taśmą samoprzylepną do kamieni powiększenie widoku zza Czarnej Ściany. Ledwie odstąpił do tyłu, hebanowy połysk jął się rozszerzać wokół plakatu, jakby spod papieru wypływał lśniący czarny atrament. W niespełna pół minuty jedna ze ścian synagogi przypominała gładki gagat albo bazalt,
Ben podszedł ostrożnie i oderwał plakat.
W jego miejscu wyłonił się prostokątny otwór, za którym ziała mroczna otchłań, oświetlona mdławo przez zwarte płaszczyzny, na których stały lub siedziały istoty. Były tam: nieruchome, mocno rozświetlone.
Jock posuwał się pomału naprzód, filmując. Obok niego Adam uwieczniał ten zdumiewający widok z pożądliwością paparazzi, który wślizgnął się na sekretne spotkanie znakomitości - chociaż nie miał motocykla zapewniającego szybki odwrót. Dwójka naszych obrońców wymierzyła broń. Czy przed ośmiuset pięćdziesięciu laty Sourdeval, pocąc się mimo nocnego chłodu, nie dobył w podobnej sytuacji pałasza?
W przestrzeni po drugiej stronie otworu nastąpiło poruszenie, jakby zwrócono na nas uwagę.
- Na razie dosyć! - krzyknął Ben. Niczym strażak z tarczą ochronną, trzymał teraz plakat odwrócony w drugą stronę. Szeroko rozłożywszy ręce, zasłonił otwór. W napięciu stał, jakby czekając, aż coś go dźgnie przez tę cienką osłonę - ale hebanowy blask kurczył się szybko niczym tafla oleju spływającego do miski olejowej. Kiedy odsunął plakat na bok, pozostał tylko zwykły kamienny mur.

Tym razem w mieszkaniu Adama. Z odtwarzacza leciało w jego telewizorze nagranie wideo. Na podłodze leżało wiele dalszych powiększonych zdjęć.
- Myślę, że to, co widzimy - odezwał się Avner - to nie są same istoty, tylko ich reprezentacje albo symbole. Kiedy coś się wydarza, każde z nich animuje swój wizerunek. Istoty przejmują kontrolę, poruszają się i działają.
- Jeśli tak jest - rzekł Ben - a rzeczywiste istoty są gdzieś indziej, to powiększenie wizerunku może otwierać do niego dostęp, tak jak ikona na ekranie komputera uruchamia program.
Zdecydowanie byliśmy coraz bliżsi wysłania ekspedycji.
Który z symboli przywodził na myśl jeśli nie dobrotliwość, to przynajmniej tolerancję i mądrość? Kto z nas stanie się astralnautą, który zapuści się w takie rejony?

Byłem świadkiem tego, jak Isabellę rozrywano na sztuki w tamtej strefie. Czy takie poćwiartowanie może mieć wymiar symboliczny? Czy tych części nie da się potem znowu złożyć w całość? Przypomniał mi się Orfeusz. Wyruszył do krainy cieni, aby ratować swoją żonę, ale ta niestety obejrzała się za siebie. Nawiedzone przez boga kobiety rozerwały potem Orfeusza na strzępy, a Muzy zebrały części jego ciała, ale niestety nie zdołały ich połączyć. A gdyby im się udało? //Orfeusz w Jeruzalem,\\ wiersz Philipa Wiłsona... Niech szlag trafi ten artystyczny egotyzm, który znów zaczynał podnosić głowę. I niech szlag trafi koncepcję powinowactwa - powiązanie mnie z Isabellą, która została już wessana w tamte regiony, popchnięta przeze mnie.
Czy moi nowi znajomi nie traktowali mnie czasem jak osobę zbędną, którą można spisać na straty, nowicjusza, który istotnie dostarczył im bezcennej wskazówki, chociaż najzupełniej przypadkowo? Czy może uważali mnie za człowieka odpowiedzialnego i godnego szacunku?
Owszem, zgłosiłem się na ochotnika. Owszem, zgodziłem się. Jakże Orfeusz mógłby odmówić? Czy Billy Blake przepuściłby okazję odwiedzenia scenerii swoich wizji? "Potężny był ciąg Pustki, by wessać Istnienie!" - pisał. Nie wstrzymywały mnie żadne więzy rodzinne.
Wykonano powiększenie zdjęcia całej mojej postaci, aby dzięki powinowactwu można mnie było potem za pomocą tego wizerunku przywołać z powrotem do Jerozolimy i normalności - być może! - o ile miasto to można nazwać miejscem normalnym. Jakiś uzbrojony w nóż Palestyńczyk wpadł w szał w dzielnicy chrześcijańskiej i poranił kilka zakonnic. Miałem zabrać w plecaku aparat fotograficzny, pistolet z tłumikiem - odbyłem przyspieszony kurs posługiwania się bronią - wysokokaloryczny prowiant i butelki z wodą, malutki magnetofon, i wreszcie notes, na wypadek gdyby energia istoty, którą obraliśmy za cel, szkodziła aparaturze elektronicznej. Miałem wyruszyć dobrze wyposażony, chociaż wszystko to było szaloną improwizacją.

Zdecydowaliśmy się na istotę, którą Isabella nazwała Aniołem-Centaurem. Postać o potężnie wysklepionej klatce piersiowej i pobrużdżonym, poważnym obliczu. Jej pośladki przechodziły w drugą, krótszą i włochatą parę tylnych nóg. Z ramion wyrastały przezroczyste jak u wróżek skrzydła - oznaka wrażliwości niepasującej do reszty postaci? Przypominał skoczka w szachach; czyżby powinowactwo z Rycerzem Czarnej Ściany?
Z Rzymu przyleciał Tomaso Pascoli, niski, zadbany i wytworny mężczyzna o przerzedzonych ciemnych włosach, bez wątpienia obserwator z ramienia Watykanu. Wespół z nim tudzież trzema A - Adamem, Avnerem i Avrahamem - jak również Johnem, Benem i dwoma ludźmi mającymi stać na czatach, raz jeszcze udałem się w nocy do ruin Hurva. Niepełny księżyc wisiał na niebie.
- Śmiały z pana człowiek - rzekł do mnie signor Paoli, ocierając czoło elegancką chusteczką, choć noc była chłodna. - I nawet z wyobraźnią. Dante naszych czasów! Ludzie obdarzeni wyobraźnią nie zawsze idą na takie ryzyko.
- Dante to niezupełnie moja klasa.
- Ach, do tego skromność.
I wyrzuty sumienia. I ambicja.
Jock odłożył kamerę wideo i wyjął piersiówkę.
- Dziesięcioletnia jednogatunkowa słodowa whisky. Boski trunek.
- Sądzę, że nie powinienem teraz pić - stwierdziłem, choć zrobiłbym to z rozkoszą.
- A ja sądzę, że powinienem. - Jock odkręcił piersiówkę, pociągnął łyka i podał ją mnie. - Może kropelka w darze dla bogów okaże się na miejscu.
Któż to mógł wiedzieć? Dołożyłem butelkę do plecaka.
Jock ujął mnie za łokieć w niezgrabnym geście bezsłownej męskiej sympatii.
Dwóch A wymierzyło kałasznikowa i galila, trzeci przy-kleił do kamiennej ściany plakat z Aniołem-Centaurem. Po dwóch godzinach czasu ziemskiego miał użyć odwróconego plakatu z moim wizerunkiem, aby przywołać mnie, miejmy nadzieję, z powrotem. Po obu stronach plakatu jęła się rozszerzać lśniąca ciemność. Czy byłem kompletnie pomylony? Kiedy Adam zerwał plakat ze ściany niczym bandaż, zalało nas światło - och, to tylko nasz reflektor do zdjęć dokumentalnych!
Potężny był ciąg, który mnie porwał, a ja patrzyłem spod zmrużonych powiek na otaczający mnie zalany słońcem krajobraz kamiennej pustyni; pod stopami miałem tylko piasek i kamienie. Na drugą stronę przeszedłem mimowolnie. Za mną nie było ani śladu powtórnego wyjścia. Czy moi towarzysze nadal mnie widzieli? Uniosłem rękę w geście pozdrowienia, po czym osłoniłem dłonią oczy - nie pomyśleliśmy o okularach słonecznych. Rejon wizerunków-symboli był dość mroczny, a wyruszyłem w nocy, jednak tutaj była pełnia dnia. Niezbyt daleko ode mnie wznosiło się płaskowzgórze, jego spękane, strome ściany pokrywały długie poły rumowisk skalnych. Na płaskim jak stół wierzchołku stał budynek biały jak śnieg, nad jego kopułą wyrastały dwie bliźniacze wysokie wieże, podstawę skrywało zbocze. Sądząc po obecności tej budowli, mogłem zostać przeniesiony do Masady, skalnej warowni na pustyni judejskiej, gdzie Rzymianie oblegali zelotów. Wszystko inne na tym pustkowiu było płowe, brudnożółte, brązowe lub szare w cieniu rzucanym przez oślepiające słońce.
Skąd więc biały marmur budowli na tym płaskowzgórzu? Materiał sprowadzono niechybnie z daleka i wniesiono pracowicie na górę. Cóż za przedsięwzięcie, cóż za ostentacja. Przypomniałem sobie, że król Herod wzniósł sobie luksusowy trójpoziomowy pałac na górnym zboczu Masady, z widokiem na wysuszone, poszarpane pustkowie, tylko po to, żeby popisać się swoją potęgą.
Pot błyskawicznie wysychał na skórze. Gdybym tylko wziął kapelusz przeciwsłoneczny... W ogóle nie brałem tego pod uwagę. Sięgnąłem do plecaka po butelkę z wodą i pociągnąłem łyka. W rozedrganej dali dostrzegłem skupisko białych cieni. Jakieś obozowisko?
Musiały mnie wyśledzić czyjeś bystre oczy. Ledwom zaczął maszerować przez kamienistą pustynię, dostrzegłem jakieś poruszenie, które przybrało wkrótce postać kilku istot zmierzających w moją stronę.
Musiały to być konie lub wielbłądy, niosące jeźdźców w białych szatach - trzech, może czterech. Tak, czterech.
Kiedy wierzchowce podjechały bliżej, okazało się, że to ani konie, ani wielbłądy, lecz zgoła odmienne stwory. Czworonożne, o długich szyjach, jedwabistej sierści, podrygującym kroku i pokrytych łuską ogonach jak u ogromnych szczurów. Nie należały do królestwa zwierząt, jakie znałem.
Szaty czterech jeźdźców okrywały ich całych - widać było tylko dłonie i oczy. Trzech zsiadło z wierzchowców. Mieli brązowe ręce. Kremowe oczy, jasnobrązowe źrenice. Z kanałów łzowych ciekła pomarańczowa wydzielina. Przejrzyste błony chroniły oczy przed pyłem.
Dosiadający wierzchowca przywódca zwrócił się do mnie, ale nie zrozumiałem ani słowa. Z nadzieją wyrzekłem: //szalom\\ i //salam\\ i wskazałem lśniącą budowlę na płaskowzgórzu - mój cel, jak mniemałem.
- Jestem Anglikiem - dodałem i poczułem, że to niedorzeczność. - Przybyłem tu z powodu Anioła-Centaura.
Wywiązała się niezrozumiała dyskusja, po czym dwaj z nich przytrzymali mnie lekko, a ich towarzysz uwolnił mnie od plecaka i wyrzucił jego zawartość na ziemię. Przyklęknął, przeglądając moje rzeczy. Obrócił w dłoniach pistolet, po czym zajrzał do lufy, wyraźne niczego nie rozumiejąc - na szczęście broń była zabezpieczona. Otworzył butelkę i uniósł skraj szaty, żeby powąchać płyn, odsłaniając przy tym brązowy podbródek bez zarostu, cienkie usta i wąski nos. Po kilku próbach odkręcił piersiówkę Jocka. Tym razem nozdrza mu zadrgały. Zakręcając ją szczelnie, powiedział coś szybko. Następnie przejrzał mi kieszenie, po czym zdjął mi zegarek i podał dowódcy. Tamten założył go sobie na rękę jak bransoletę. Obrabowano mnie. Byłem niemal pewien, że zaraz ktoś dobędzie noża.
Ale nie. Moje rzeczy poszły do sakwy przy siodle, a gdy tylko przeszukujący mnie dosiadł znowu swego wierzchowca, popchnięto mnie, bym usiadł za nim.

W obozowisku ujrzałem odsłonięte, szczupłe brązowe oblicza, ludzkie niewątpliwie, choć zarazem subtelnie odmienne. Inne odgałęzienie drzewa ewolucyjnego? Jak inaczej wyjaśnić te wierzchowce tudzież gromadkę żylastych kotowatych stworzeń rozmiarów sporego psa, wałęsających się po obozie?
Poprowadzono mnie, jeszcze chwiejącego się na nogach, po odbytej przejażdżce, do największego namiotu. Odchylone poły wpuszczały światło i powietrze. Na ziemi leżały bogate kobierce. W głównym pomieszczeniu dominował imponujący idol Anioła-Centaura z białego marmuru. Do zadu przytroczono mu skórzane siodło, zupełnie jakby posąg był zabawką młodego plemiennego księcia, który siedział obok niego po turecku na frędzlastej poduszce - ta drobna postać była na pewno jakimś książątkiem, bo zasłonę na głowie spinała jej złota lub mosiężna obręcz korony. Zasadnicza różnica między posągiem a ikoną polegała na tym, że posąg miał głowę jak u mojego wierzchowca. Na drugiej poduszce zasiadała zasłonięta postać ubrana na czarno, znacznie - dłonie i skórę wokół oczu pokrywały głębokie zmarszczki.
Drewniane szafki, rzeźbione skrzynie, niskie stoliki. Zasłony oddzielały mnie od innych pomieszczeń. Dobiegały stamtąd kobiece szepty i chichoty.
Moja eskorta złożyła raport, następnie sprezentowano moje rzeczy Czarnej Szacie, która podała niektóre młodemu księciu, w tym także pistolet. Broń wylądowała między przednimi stopami posągu, podobnie piersiówka ze słodową whisky od Jocka tudzież mój zegarek, aparat fotograficzny i flesz. Złożone bożkowi w ofierze?
Kiedy młody książę zwrócił się do mnie, zorientowałem się, że to nie chłopak, lecz dziewczyna. Więc może kapłanka kultu Centaura? Uśmiechnąłem się, wzruszyłem ramionami, wykonałem kilka gestów. Dziewczyna wskazała na mnie, po czym gwałtownym ruchem skierowała palec w stronę zadu posągu. Popchnięto mnie pospiesznie i posadzono w siodle. Czyjeś dłonie pociągnęły moje ręce, każąc objąć tors statui, i splotły mi z przodu palce. Siedziałem okrakiem na marmurowym wizerunku, obejmując go kurczowo. Niezwykłe, niezwykłe. Czy to był sąd nade mną, oddanie honorów czy może coś innego?
Czarna Szata dobyła zza pazuchy mały srebrzysty flet i zagrała kilka tonów, przypominających sygnał zgłoszenia się abonenta w słuchawce telefonu...

Dosiadając mojego sztucznego rumaka, znalazłem się momentalnie gdzie indziej. Promienie słoneczne wlewały się przez okna bez szyb do sali o posadzce z bursztynowych płyt. Na każdej z nich wyryto srebrny symbol. Litery nieznanego alfabetu, znaki nieznanego zodiaku? Moja broń i reszta sprzętu spadły na sąsiednią płytę.
Ociężały ruch! Jakieś piętnaście metrów dalej znalazł się w pomieszczeniu Anioł-Centaur, jakby zaistniał w tymże samym momencie. Czujna obecność, był o połowę większy od posągu. Ogromna, koniowata głowa, metaliczna i kanciasta - czy była to maska skrywająca bardziej ludzkie oblicze? Oczy miał jak czarne szkliste jeziora. Srebrna kolczuga osłaniała czworonożne ciało. Czarne, wysokie buty na czterech stopach, czarne rękawice na obu rękach. Skrzydła miał rozłożone. Skuliłem się ze strachu za marmurowym torsem, kiedy zbliżał się niespiesznie, parskając. Doznałem wrażenia, że stoję przed potężną, a obcą istotą.
Jego pysk się poruszył, a wargi -jego elastycznej maski! - wyciągnęły się, nie rozdzielając. Rozległ się dudniący głos.
- Nie rozumiem cię! - krzyknąłem.
- Ro-zu-miem - powtórzył jak echo. Poruszył wargami, jakby przeżuwał i przetrawiał to słowo. Teraz już wznosił się przede mną. Skrzydła poruszyły się lekko, pęd powietrza zmierzwił mi włosy. Ręka istoty wyciągnęła się - podobnie jak tamte kończyny, które pochwyciły Isabellę Santos - i podniosła moją broń, zbadała i odrzuciła. Mój aparat fotograficzny przeszedł podobną pobieżną kontrolę.
- Teraz rozumiem - oznajmiła istota. - Jak się tu dostałeś?
Mówiła po angielsku, jakby właśnie uzyskała dostęp do jakiejś ogromnej skarbnicy języków.
Podejrzewam, że rozdziawiłem wtedy usta.
- Czy to twój język? - spytała niecierpliwie.
- Tak, tak.
- Jak się tu dostałeś?
Opowiedziałem o Isabelli i o ścianie, o powinowactwach i fotografiach - wtedy Anioł-Centaur jeszcze raz zlustrował bliżej mój aparat. Zadawał pytania, na które udzielałem odpowiedzi. W końcu pozwoliłem sobie zapytać:
- Czym jesteś? Gdzie się znajdujemy?
Jak niebawem wyszło na jaw, byłem potrzebny Aniołowi-Centaurowi, dlatego raczył udzielić mi pewnych informacji...
Po chwili zacząłem pojmować, że obecność naszego świata powoduje powstawanie odzwierciedleń w czymś, co można by chyba nazwać multiwersum. A może należałoby rzec: powstawanie echa, kopii zapasowych?
Kosmos rejestrował informacje we własnej tkance, może w tych drobnych, zwiniętych wymiarach rzeczywistości, na temat których snują spekulacje współcześni fizycy. Pojawił się rodzaj kaskady, z naszej rzeczywistości do mniejszych, miniaturowych rzeczywistości-widm, przyjmujących istnienie współzależne - do wersji wielkiego oryginału, wariacji na mniejszą skalę. W porównaniu z naszą materialną rzeczywistością tamte domeny przypominały sen.
Materia jest utworzona ze skupionej energii, ale nasza jest bardziej skupiona - jak lód na morzu, polewa na cieście, skórka na wypiekach. Stąd, być może, triumf nauki i technologii w naszym świecie, a nawet wielkich religii, zwartych pakietów wierzeń.
Czarodziejstwo przenikało do tych bąblowych światów, mocą woli i symbolów, a w każdej z tych sfer energia skupiała się bądź zlewała w rządzącą moc dominującego anioła lub demona. Większość z tych istot była ambitna i asertywna, i angażowała się w agresywno-obronną walkę o wpływy. Ich celem - ku któremu się kierowały i z którym mogły wchodzić w pewne interakcje - była pierwotna rzeczywistość naszego świata. Jakże owe demony domen pragnęły wyrwać się z ograniczeń i osiągnąć bezkres!
- Staniesz się moim kanałem - rzekł łaskawie Anioł- -Centaur, jakby wyświadczał mi łaskę. - Moim połączeniem. Ujściem dla mojej triumfalnej erupcji.
Jego erupcji w nasz świat! A więc to nie zwykły ludzki świat rozwijał się z Jerozolimy, ale sfera tej istoty i setka jej podobnych - zwinięte w sobie, wyczekujące. Spowodowałem powstanie mostu między naszą a inną rzeczywistością. Nic dziwnego, że rywalizujące Anioły rozerwały na sztuki moją poprzedniczkę Isabellę, tak bardzo pragnęły ją posiąść.
- Lepiej, że to ja niż ktoś inny - oświadczył Anioł. - Poszczęściło ci się, Philip-Wilsonie. Twoja służba nie będzie ciężka, a już z pewnością nie niewolnicza. - Jego stopy zadreptały w tanecznym rytmie.
Wyobraziłem sobie eksplozję światła i mocy z Czarnej Ściany, wydającą na świat Anioła-Centaura, który stanąłby nad Jerozolimą niczym jeden z jeźdźców Apokalipsy, wierzchowiec i jeździec zjednoczone w jednej istocie, karmiącej się energiami naszego wszechświata. Nie mogło dojść do takiego szaleństwa. To przejście należało zamknąć, powinowactwo wymazać.
- Nagroda twoja będzie wielka - rzekł Anioł.
To samo demony obiecywały w przeszłości doktorowi Faustowi i komu tam jeszcze. Jakże można by zmusić ludzi do służby temu Aniołowi? Nas, z naszą bronią jądrową i nie tylko?
- Panując nad waszym światem, zdobędę też kontrolę nad innymi sferami.
Czyżby miał się rozpętać Armagedon?
Zsunąłem się do tyłu z siodła, z obolałym siedzeniem. Zapomniany pistolet leżał obok. Może ten Anioł był głupi albo miał klapki na oczach. Szybko podniosłem broń, odbezpieczyłem i strzeliłem, strzeliłem, strzeliłem.

Kiedy się wyłoniłem w ruinach Synagogi Hurva, nadal strzelałem.
- To ja, Philip! - krzyknąłem, kiedy Avner i Avraham wymierzyli we mnie z automatów. Światło otworu przygasło. Obróciwszy się, ujrzałem, jak krajobraz pustynny ściąga się w sobie, a oleisty blask Czarnej Ściany spływa szybko niczym do otworu ściekowego, ustępując miejsca starym kamieniom. Żaden z moich towarzyszy nie widział Anioła w jego pałacu. Myślę, że mój pierwszy strzał uszkodził błonę dzielącą mnie od miejsca pochodzenia. Nie miałem pojęcia, czy zraniłem Anioła w kolczudze, ale z pewnością mnie nie ścigał. Na wypadek gdyby obaj A wzięli mnie za terrorystę, wypuściłem broń. Księżyc stał wysoko, rzucając białe światło.
- Jasna cholera, do czego strzelałeś? - spytał Jock.
- Do Anioła-Centaura. Adam podniósł broń i wtedy:
- Sza! - Wsłuchał się w noc, czy krzyk Pascoliego nie sprowadził chmary policji i wojska. Dzięki Bogu, miałem tłumik. Czarna Ściana zniknęła bez śladu.

Opuściwszy teren synagogi, ulotniliśmy się pojedynczo przez oświetlone księżycem uliczki, trzymając się w cieniu. Pół godziny później zebraliśmy się wszyscy znowu w mieszkaniu Avnera, gdzie zacząłem wreszcie opowiadać, zwilżywszy gardło sokiem pomarańczowym, podczas gdy gospodarz i Pascoli nagrywali moje słowa. Kiedy skończyłem, rabi Ben powiedział:
- Nie powinniśmy więcej otwierać tej ściany.
- Nie możemy nikomu mówić ojej istnieniu - dodał Pascoli.
- Miejcie na uwadze - zauważył Adam- że polegamy na świadectwie jednej osoby, i to obdarzonej kreatywną wyobraźnią.
Straciłem aparat fotograficzny i magnetofon. Nie na wiele mi się przydały.
- Doświadczenia Philipa mogą być subiektywne. Ktoś inny mógłby odebrać to inaczej.
- Wierzę mu! - Głos Jocka zabrzmiał gniewnie. - Nie sugerujesz chyba na serio, by wysłać następną wyprawę?
- Mam wrażenie - rzekł Ben - że zebraliśmy dostateczne dowody.
- Wszystkie pochodzą od Philipa.
- Jedno jest pewne - zauważył Avner. - Musimy zachować kontrolę nad każdą piędzią ziemi w Jerozolimie.
Było to bardzo izraelskie spojrzenie na sprawę tak kosmicznej wagi.

Co się tyczy napisania eposu na miarę Blake'a o Jerozolimie, Aniołach i Armagedonie... no bo pisanie jakiego innego wielkiego poematu mógłbym w ogóle brać pod uwagę, choćby tylko dla własnej satysfakcji, wyłącznie do szuflady? Wszelkie takie ambicje udaremniała teraz nie tylko budząca grozę prawda, lecz także lęk, że nieodzowna przy tym twórcza koncentracja wytworzy powinowactwo. Spłodzony przeze mnie tekst mógłby się okazać zgubny.
Sytuacja polityczna robiła się naprawdę groźna. Palestyńscy chłopcy, ćwiczeni na męczenników, ciskali kamieniami w żołnierzy, a ci odpowiadali strzałami. Jakiś arabski informator zginął z rąk własnych rodaków. Torturowano i zamordowano jakiegoś rabina, a jego synagogę spalono. W odwecie dokonano rakietowego ataku na posterunki policji na terenach administrowanych przez Arabów.
Hamish Mackintosh odwiózł mnie z hotelu na lotnisko Lad na poranny lot.
- Czas cię stąd ewakuować, synu. Robi się niebezpiecznie. Słowo przestrogi: będziesz pamiętał o bezpieczeństwie, dobrze?
Rozumiałem, jakie bezpieczeństwo ma na myśli. Demony domen muszą pozostać za Ścianą, nikt nie powinien o nich wiedzieć.
Poczułem się jak Sourdeval wydalony z Ziemi Świętej - tyle że KBW miało kontaktować się ze mną raz na dwa tygodnie, a potem raz na miesiąc, za pomocą szyfrowanych e-maili, na które oczekiwano odpowiedzi. Avner przygotował mnie do tego. Wyobrażałem sobie nawet, że agenci izraelskiego wywiadu sprawdzają mnie okresowo, nie wiedząc o mnie nic, poza tym, że moje działania albo ich brak mają wyjątkowe znaczenie.
Jakim wielkim slalomem, a może szalomem, była ta jazda, wciąż w dół wielkimi zakosami, z przyprawiających o zawrót głowy wyżyn, na jakie się wzniosłem parę tygodni temu? Jakbyśmy się rozwijali ku krańcom Ziemi, w moim przypadku ku jednemu z nich, czyli Anglii. Gdzie, jak mniemałem, znajdę się z dala od tego wszystkiego.
Jakże się myliłem.

Przełożył Piotr Lewiński




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 06 dęby
NF 2005 06 szata czyni człowieka
NF 2005 06 szata czyni człowieka
NF 2005 06 dziecko i kowadło
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
2005 06 45
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 10 ujrzeć gwiazdy
NF 2005 11 puls maszyny

więcej podobnych podstron