ARCYDZIE


Autor: Michał Nabiałek
Tytul: Arcydzieło przywrócone kulturze

Z "NF" 8/93

Czytelnicy prasy literackiej odgadli zapewne, że mowa będzie
o archeologicznej sensacji roku - "Komiksie z Los Angeles".
Nielicznym dziełom sztuki, powstałym w epoce
wewnątrzgatunkowej agresywności człowieka, dane było
przetrwać do naszych czasów; "Komiks z Los Angeles" zajął
wśród nich poczesną pozycję ze względu na urokliwy klimat
narracji i formalne rozwiązania literackie, które - bez
przesady - wolno nazwać genialnymi.
Znaczenie słowa "komiks" pozostaje dla nas zagadką,
chociaż wysunięto na ten temat wiele rozmaitych hipotez.
Zatrzymajmy się przy jednej tylko - traktowanej jako żart
przez samego autora. Otóż miano "komiksów" nosić miały
wydawane w masowych nakładach książeczki dla półanalfabetów,
niezdolnych do lektury prawdziwej prozy. Oczywisty to
nonsens, bo arcydzieła nie powstają stadami - ale z
naukowego, tzn. popartego dowodem punktu widzenia, hipotezy
obalić nie można. Twórca paradoksu uświadomił nam gorzką
prawdę: o kulturze dawnych ludów militarnych wiemy zbyt
mało, aby na podstawie analizy materiału rzeczowego
wykluczyć intuicyjnie absurdalne koncepcje.
Im dzieło doskonalsze, tym żałośniej wyglądają próby jego
streszczenia; reguła ta potwierdza się w przypadku banalnej
aż do przewrotnego wyrafinowania fabuły "Komiksu". Uboga,
piękna i cnotliwa Elizabeth kocha się w gwiazdorze filmowym
- bez nadziei na wzajemność, ponieważ widuje go wyłącznie na
ekranie. Pewnego dnia gwiazdora uprowadzają gangsterzy.
Elizabeth przypadkiem dowiaduje się o porwaniu,
unieszkodliwia ich i zwraca ukochanemu wolność - na krótko
zresztą, jako że zaraz wstępuje z nim w związek małżeński.
Jak widzimy, charakterystyczną cechą akcji "Komiksu" jest
znikome prawdopodobieństwo zdarzeń, co - zdaniem profesora
Trapa - stanowi wyzwanie rzucone schematowi bajki. Magiczne
lampy i czarodziejskie pierścienie są zbędne; Kopciuszek
może poślubić królewicza bez pomocy dobrej wróżki, jeśli
tylko sprzyja mu ślepy przypadek. Elizabeth postępuje
idiotycznie od początku do końca utworu: pensjonarską
naiwnością nazwać trzeba wielką miłość, zrodzoną za
pośrednictwem filmu, głupotą jest próba samodzielnego
uwolnienia ukochanego z opresji, bo lepiej było zawiadomić
policję, kompletnym brakiem wyobraźni - uwodzenie
gangsterów, skoro nie tylko zachowanie całości hymenu, ale i
absolutnej świeżości usteczek było dla bohaterki psychiczną
koniecznością. Elizabeth nie zwycięża ani cnotą, której
utratę ryzykuje zupełnie zbytecznie, ani przebiegłością, ani
poświęceniem, ani mrówczą pracą - otrzymuje po prostu sukces
w prezencie od losu. Ten sam los kieruje gangsterów na ławę
oskarżonych, a zblazowanemu cokolwiek gwiazdorowi - również
"za darmo" - przywraca wiarę w wielką miłość. Krótko mówiąc:
powodzenie lub klęskę ludzkich poczynań w minimalnym stopniu
determinują zdolności, wola i ambicja jednostki. Na świecie
nie ma nic pewnego i zarazem wszystko jest możliwe -
wszelako nie z uwagi na jakąś przedustawną harmonię, ale ot,
tak sobie. Wbrew aforyzmowi średniowiecznego mistyka i
filozofa, Alberta z Einsteinu, Stwórca gra ze światem w
kości; nie jest Sędzią, który za dobro wynagradza, a za zło
karze, lecz Krupierem, który z beznamiętnym spokojem wypłaca
wygrane i zgarnia przegrane stawki.
Przeciwko nihilistycznej interpretacji "Komiksu" rozległy
się liczne protesty. Docent Klisa zwrócił uwagę na fakt, że
Elizabeth - mimo ewidentnej głupoty - ma lepszy charakter
niż porywacze. Triumf jej oznacza zatem zwycięstwo sił
pozytywnych, zaś intencją autora "Komiksu" było skrajnie
optymistyczne stwierdzenie: świat jest dobry z natury;
dobro, na pozór słabe i ułomne, pokonuje zło wbrew chłodnemu
racjonalizmowi. Profesor Trap, w moim mniemaniu trafnie
zareplikował, że gdyby autor dzieła istotnie chciał
wyposażyć dobro w nadprzyrodzoną moc zwalczania
przeciwieństw, Elizabeth powinna raczej nawrócić niż
przechytrzyć gangsterów. Myśl docenta Klisy byłaby wówczas
przeprowadzona konsekwentnie, a eskalacja
nieprawdopodobieństw mieści się znakomicie w konwencji
utworu.
Czytelnikom zainteresowanym "Komiksem" polecam lekturę
dwóch napisanych pod kierunkiem profesora Trapa prac
doktorskich, dość specjalistycznych wprawdzie, ale
uprzystępnionych narracyjną swadą młodych naukowców.
Pierwsza z nich poddaje wnikliwej analizie charaktery
bohaterów "Komiksu". Zaraz na wstępie doktorantka zwraca
uwagę, że podany ex cathedra podział na "białe" i "czarne"
wykazuje zdumiewający brak koherencji: cnotliwa Elizabeth
mizdrzy się jak ulicznica, "wielki aktor" to miernota pod
każdym względem, "straszni gangsterzy" są po dziecięcemu
naiwni, w obliczu uwodzicielki zaś przypominają idealnych
rycerzy z romansu. Trudno chyba o elegantsze i bardziej
przekonujące wyjaśnienie owych pozornych sprzeczności niż
to, którego udziela doktorantka, wykazująca - oprócz
rzetelnej wiedzy historycznej i literackiej - sporo kobiecej
wrażliwości oraz subtelnej intuicji. Otóż postacie "Komiksu"
odgrywają po prostu zadane role - nieudolnie, po amatorsku,
ze szczerym wzruszeniem i tremą - jak prostaczkowie tragedię
Tyzbe w "Śnie nocy letniej". Nawiasem mówiąc, precyzyjna
analiza pozwala doktorantce na wyciągnięcie wniosku, iż
autor "Snu" (zachowanego wyłącznie w wydaniu z roku 2087)
musiał znać treść "Komiksu", co przesuwa datę powstania
dramatu do przełomu XIX i XX w. i kładzie kres sporom o
wątpliwy od dawna autentyzm postaci Williama Szekspira.
Jeśli podział kar i nagród podlega indeterministycznym
regułom, jeśli zarazem tyle mamy swobody, co aktorzy na
scenie, pytanie o cel życia brzmi śmiesznie. We
współczesnych kategoriach rozumowania zaliczylibyśmy autora
"Komiksu" do typów słabo zrównoważonych nerwowo - nie
zapominajmy jednak, w jak ponurych czasach tworzył on swoje
dzieło. Zachowane egzemplarze gazet mówią o zagrożeniu
wojną, przestępczością i narkomanią, o wszechwładzy machiny
biurokratyczno-policyjnej - nic zatem dziwnego, że człowiek
czuł się zagubiony. Nastroje te "Komiks" ukazuje w sposób
bezkompromisowo jaskrawy, a przecież daleki od wulgarnego
ekshibicjonizmu. Tak powinien wyglądać artystyczny dokument
epoki; takiego dzieła oczekujemy - wciąż na próżno - od
współczesnych pisarzy, nazbyt często uwikłanych w
akcydentalne, jałowe spory.
Przedmiotem drugiej pracy są formalne walory dzieła.
Integralne połączenie rysunku i tekstu - nie w postaci
podpisów, lecz "dymku" wydobywającego się z ust bohaterów -
jest zapewne oryginalnym wynalazkiem autora "Komiksu",
wynalazkiem doprowadzonym od razu do perfekcji. Gdy
spróbujemy opowiedzieć treść ilustracji, monolityczna
jędrność utworu rozpełza się natychmiast w mętną gadaninę.
Pewnych myśli nie dałoby się zresztą w ogóle oddać za pomocą
samego druku, skoro metodą przekazu bywa sprzeczność
informacji niesionych przez tekst i obrazek.
Uwagę doktoranta zaprząta krańcowa oszczędność środków
artystycznej ekspresji - świadomie prymityzowany rysunek i
zredukowanie słownictwa bohaterów do Basic English z
domieszką slangu. Jeszcze jeden krok ku uproszczeniom - i
"Komiks" przestałby cokolwiek znaczyć; autor z gracją
linoskoczka zatrzymał się na krawędzi banału. Nie chodzi tu
jednak o "sztukę dla sztuki", o popis panowania nad
artystycznym tworzywem. W czasach, gdy nachalna reklama
czyniła rzeczy zbędne niezbędnymi, gdy utożsamiano prostotę
z ubóstwem, ascetyczna forma tej drobnej książeczki musiała
mieć rangę wyzwania, którego siły i społecznego rezonansu
możemy się dziś zaledwie w przybliżeniu domyślać. Hinduski
matematyk, Baskhara, opatrywał swoje rysunkowe dowody
twierdzień geometrycznych jednym słowem "patrz!"; pod koniec
XX wieku to właśnie słowo było zapewne najlepszym
komentarzem do "Komiksu".
Każdemu odkryciu naukowemu towarzyszy - wtórna i
zdeformowana niczym obraz w krzywym zwierciadle -
pseudonaukowa wrzawa maniaków. Najczęściej usłyszeć można
bzdurę o pozaziemskim pochodzeniu "Komiksu"; zwolennicy idei
"kosmicznego prezentu" kilkakrotnie pisali o "znamiennym
milczeniu uczonych" w tej sprawie. Cóż, poniżej pewnego
poziomu dyskusja jest wykluczona; jeśli ktoś oznajmi, że
osobiście wyciął gwiazdy z cynfolii i poprzypinał na
nieboskłonie, na pewno żaden astronom nie wystosuje
oficjalnego sprostowania - wszyscy zachowają "znamienne
milczenie".
Wspomnijmy na koniec "młodych gniewnych", którzy nazywają
"Komiks" tandetą, a brak koherencji i niedomówienia
wyprowadzają z intelektualnego prymitywizmu autora. Nie
potępiam takiego stanowiska - bo navigare necesse est, a
podróżować i szukać znaczy zarówno "odkrywać", jak i
"błądzić". Daleki od arbitralnego stwierdzenia, iż uznanie
wybitnych walorów "Komiksu" stanowi probierz inteligencji
czytelnika, przypomnę jednak aforyzm: największym sukcesem
autora jest mieć wrogów jeszcze w sto lat po śmierci.
Anonimowy twórca "Komiksu z Los Angeles" zmarł pięć wieków
temu - nic zatem od "antykomiksowych" głosów nie potwierdza
dobitniej, że jego dzieło jest ponadczasowe, przynajmniej w
skali znikomo krótkiego ludzkiego życia.
Michał Nabiałek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Quo Vadis jako arcydzieło sztuki literackiej
Medaliony Zofii Nałkowskiej jako arcydzieło pisarskiej p~C69
Bogurodzica jako najstarszy zabytek językowy i arcydzieło poezji średniowiecza
Zidentyfikowane Arcydzieło Bożed1205
Henryk Kiereś, Dzieło arcydzieło (Człowiek w kulturze, 4 5)
Arcydziegiel kandyzowany kandyzowana anzelika
Człowiek jest zdumiewający, ale arcydziełem nie jest
janion, nie boska komedia skażone arcydzieło

więcej podobnych podstron