Stanis哪呪歛w 哪吢籩romski Ludzie bezdomni


Aby rozpocz膮膰 lektur臋,
kliknij na taki przycisk
kt贸ry da ci pe艂ny dost臋p do spisu tre艣ci ksi膮偶ki.

Je艣li chcesz po艂膮czy膰 si臋 z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poni偶ej.

,

STEFAN 呕EROMSKI


LUDZIE
BEZDOMNI


2


Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda艅sk 2000


TOM PIERWSZY

WENUS Z MILO1

Tomasz Judym wraca艂 przez Champs Elys閑s z Lasku Bulo艅skiego, dok膮d je藕dzi艂 ze swej
dzielnicy kolej膮 obwodow膮. Szed艂 wolno, noga za nog膮, wyczuwaj膮c coraz wi臋kszy wskutek
upa艂u ci臋偶ar w艂asnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku s艂onecznego zalewa艂 przestw贸r. Nad odleg艂ym widokiem gmach贸w rzucaj膮cych si臋 w oczy od 艁uku Tryumfalnego wisia艂 r贸偶owy py艂ek, kt贸ry ju偶 pocz膮艂 w偶era膰 si臋 niby rdza nawet w 艣liczne, jasnozielone li艣cie
wiosenne, nawet w kwiatuszki paulowni2. Z wszystkich, zdawa艂o si臋, stron p艂yn膮艂 zapach akacji. Na 偶wirze, doko艂a pni贸w, pod budynkami, w rynsztokach le偶a艂y jej bia艂e kwiatki z o艣rodkiem czerwonawym, jakby skrwawionym od uk艂ucia 艣mierci. Py艂 bezlitosny zasypywa艂 je niepostrze偶enie.

Zbli偶a艂a si臋 godzina spaceru wielkiego 艣wiata i Pola drga膰 zaczyna艂y od ruchu karet. Na
drewnianym bruku dudni艂 jednostajny 艂oskot, jakby oddalona mowa wielkiej fabryki. Przebiega艂y pi臋kne, l艣ni膮ce rumaki, migota艂a ich uprz膮偶, pud艂a, sprychy lekkich pojazd贸w
i mkn臋艂y,
mkn臋艂y, mkn臋艂y bez ustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiaj膮cych rozkoszne wra偶enie; jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurza艂a si臋 z powodzi os贸b jad膮cych twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia pi臋kna, 偶e widok jej
by艂 pieszczot膮 dla wzroku i nerw贸w. Wyrywa艂 z piersi t臋skne westchnienie jak za szcz臋艣ciem


i gin膮艂 unosz膮c je w mgnieniu oka ze sob膮.
Judym znalaz艂 pod os艂on膮 kasztan贸w brzeg wolnej 艂awy i z wielk膮 satysfakcj膮 usiad艂 tam w
s膮siedztwie starej i w膮satej nia艅ki dwojga dzieci. Zdj膮艂 kapelusz i wlepiwszy wzrok w rzek臋
pojazd贸w, wal膮c膮 艣rodkiem ulicy, z wolna wystyga艂. Na chodnikach przybywa艂o coraz wi臋cej
os贸b ubranych wykwintnie l艣ni膮cych cylindr贸w, jasnych paltot贸w i stanik贸w. W pewnej
chwili stare babsko z chytrymi oczami wprowadzi艂o mi臋dzy strojny t艂um m艂ode ko藕l膮tko z
sier艣ci膮 jak 艣nieg bielutk膮. Stadko dzieci post臋powa艂o za kozio艂kiem uwielbiaj膮c go gestami,
oczyma i tysi膮cem okrzyk贸w. Kiedy indziej wielki obdartus czerwony na g臋bie przelecia艂 jak
fiksat, wywrzaskuj膮c g艂osem ochryp艂ym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie,
r贸wno, uroczo p艂yn臋艂a rzeka ludzka na chodnikach, a 艣rodkiem rwa艂 jej nurt bystry, uwie艅czony pian膮 tkanin przecudnych, lekkich, w oddali niebieskawozielonych...

Ka偶dy rozpuszczony li艣膰 rzuca艂 na bia艂y 偶wir z okr膮g艂ych kamyk贸w wyra藕ne odbicie swego kszta艂tu. Cienie te posuwa艂y si臋 z wolna, jak ma艂a wskaz贸wka po bia艂ej tarczy zegara. Na
艂awkach by艂o ju偶 pe艂no, a tymczasem cie艅 opu艣ci艂 miejsce zaj臋te przez Judyma i ust膮pi艂 je
roztapiaj膮cej kaskadzie s艂o艅ca. Naok贸艂 innego asilum3 nie by艂o, wi臋c doktor rad nierad wsta艂 i
powl贸k艂 si臋 dalej ku placowi Zgody. Z niecierpliwo艣ci膮 wyczekiwa艂, kiedy mo偶na b臋dzie
przemkn膮膰 si臋 wskro艣 istnego odm臋tu karet, powoz贸w, doro偶ek, bicykl贸w4 i pieszych na za

1 W e n u s z M i l o
staro偶ytna rze藕ba marmurowa z ko艅ca II w. p.n.e., przedstawiaj膮ca greck膮 bogini臋 mi艂o艣ci
Afrodyt臋 (rzymska Wenus), znaleziona na wyspie Milo w r. 1820. Obecnie znajduje si臋 w s艂ynnym muzeum
paryskim
Luwrze.
2 P a u l o w n i a
drzewo ozdobne, o wonnych fioletowych kwiatach.
3 A s i l u m (艂ac.)
schronienie.
4 B i c y k l
nazwa pierwszych rower贸w.


4


kr臋cie g艂贸wnej fali p臋dz膮cej od bulwar贸w w stron臋 P贸l Elizejskich. Wreszcie stan膮艂 pod obeliskiem5 i poszed艂 w g艂膮b ogrodu des Tuileries. Tam by艂o prawie pusto. Tylko nad nudnymi
sadzawkami bawi艂y si臋 blade dzieci i w g艂贸wnym szpalerze kilku m臋偶czyzn rozebranych do
koszuli gra艂o w tenisa. Min膮wszy ogr贸d Judym zwr贸ci艂 si臋 ku rzece z zamiarem w臋drowania
w cieniu mur贸w na placyk przed ko艣cio艂em Saint-Germain-l艂Auxerrois i ogarni臋cia bez troski
miejsca na imperialu6. W owej chwili sta艂o w jego my艣li puste kawalerskie mieszkanie a偶 na
Toulevard Voltaire, gdzie od roku nocowa艂, i mierzi艂o go pustk膮 swych 艣cian, banalno艣ci膮
sprz臋t贸w i nieprzezwyci臋偶on膮, cudzoziemsk膮 nud膮 wiej膮c膮 z ka偶dego k膮ta. Pracowa膰 mu si臋
nie chcia艂o, i艣膰 do kliniki
za nic na 艣wiecie.

Znalaz艂 si臋 na Quai du Louvre i z uczuciem b艂ogo艣ci w karku i plecach zatrzyma艂 pod cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospa艂ym wzrokiem mierzy艂 brudn膮, prawie czarn膮 wod臋
Sekwany. Gdy tak stercza艂 na podobie艅stwo latarni, zapali艂a si臋 w nim my艣l, jakby z zewn膮trz
wniesiona do wn臋trza g艂owy: "Dlaczeg贸偶, u licha, nie mia艂bym -p贸j艣膰 do tego Luwru?..."

Skr臋ci艂 na miejscu i wszed艂 na wielki dziedziniec. W cieniach przytulonych do grubego
muru, w kt贸re zanurzy艂 si臋 niby w g艂臋bie wody, dotar艂 do g艂贸wnego wej艣cia i znalaz艂 si臋 w
ch艂odnych salach pierwszego pi臋tra. Doko艂a sta艂y odwieczne pos膮gi bog贸w, jedne wielko艣ci
niezwyk艂ej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i r臋koma uszkodzonymi w spos贸b
bezbo偶ny. Judym nie zwraca艂 uwagi na tych zdegradowanych w艂adc贸w 艣wiata. Czasami zatrzymywa艂 si臋 przed kt贸rym, ale przewa偶nie w贸wczas, gdy go uderzy艂 jaki艣 zabawny despekt
boskich kszta艂t贸w. Nade wszystko interesowa艂a go sprawa odpoczynku w doskona艂ym ch艂odzie i z dala od wrzawy ulicy paryskiej. Szuka艂 te偶 nie tyle arcydzie艂, ile 艂awki, na kt贸rej by
m贸g艂 usi膮艣膰. Zdyba艂 j膮 po d艂ugiej w臋dr贸wce z sali do sali w naro偶nym zetkni臋ciu si臋 dwu d艂ugich galerii, przeznaczonym na schronienie dla Wenus z wyspy Melos.

W zak膮tku tworz膮cym jakby niewielk膮 izb臋, o艣wietlon膮 jednym oknem, stoi na niewysokim piedestale tors bia艂ej Afrodyty. Sznur owini臋ty czerwonym pluszem nikomu do niej przyst臋pu nie daje. Judym widzia艂 ju偶 by艂 ten cenny pos膮g, ale nie zwraca艂 na艅 uwagi, jak na
wszelkie w og贸le dzie艂a sztuki. Teraz zdobywszy w cieniu pod 艣cian膮 wygodn膮 艂aweczk臋 j膮艂
dla zabicia czasu patrze膰 w oblicze marmurowej pi臋kno艣ci. G艂owa jej zwr贸cona by艂a w jego
stron臋 i martwe oczy zdawa艂y si臋 patrze膰. Schylone czo艂o wynurza艂o si臋 z mroku i, jakby dla
obaczenia czego艣, brwi si臋 zsun臋艂y. Judym przygl膮da艂 si臋 jej nawzajem i wtedy dopiero ujrza艂
ma艂膮, niewidoczn膮 fa艂d臋 mi臋dzy brwiami, kt贸ra sprawia, 偶e ta g艂owa, 偶e ta bry艂a kamienna w
istocie
my艣li. Z przenikliw膮 si艂膮 spogl膮da w mrok doko艂a le偶膮cy i rozdziera go jasnymi
oczyma. Zatopi艂a je w skryto艣ci 偶ycia i do czego艣 w nim u艣miech sw贸j obraca. Wyt臋偶ywszy
rozum nieograniczony i czysty, posiad艂a wiadomo艣膰 o wszystkim, zobaczy艂a wieczne dnie i
prace na ziemi, noce i 艂zy, kt贸re w ich mroku p艂yn膮. Jeszcze z bia艂ego czo艂a bogini nie zd膮偶y艂a
odej艣膰 m膮dra o tym zaduma, a ju偶 wielka rado艣膰 dziewicza pachnie z jej ust rozmarzonych. W
u艣miechu ich zamyka si臋 wyraz uwielbienia. Dla mi艂o艣ci szcz臋艣liwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i wolnego cia艂a w 偶yciu bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej pot臋gi zachwytu zmys艂贸w, kt贸rego nie st臋pi艂y jeszcze ani praca, ani zgryzota, siostry rodzone, siostry nieszcz臋sne.
U艣miech bogini pozdrawia nadchodz膮cego z daleka. Oto zakocha艂a si臋 w pi臋knym 艣miertelniku Adonisie7... Cudne marzenia pierwszej mi艂o艣ci rozkwit艂y w 艂onie jej jako kwiat siedmioramienny amarylisa. Barki jej w膮skie, wysmuk艂e, okr膮g艂e d藕wign臋艂y si臋 do g贸ry. Dziewicze

5 O b e 1 i s k
mowa o s艂ynnym obelisku egipskim, zdobi膮cym plac Zgody w Pary偶u.

6 I m p e r i a 1
g贸rna, otwarta cz臋艣膰 omnibusu.
7 A d o n i s
wed艂ug mitologii greckiej: niezwyk艂ej urody m艂odzieniec, w kt贸rym zakocha艂a si臋 Afrodyta. Gdy
zgin膮艂 na polowaniu rozdarty k艂ami dzika, bogini uprosi艂a Zeusa, aby wyprowadzi艂 dusz臋 kochanka z Hadesu i
oblek艂 j膮 w dawne pi臋kne cia艂o. Odt膮d Adonis sze艣膰 miesi臋cy sp臋dza艂 przy Afrodycie, pozosta艂膮 cz臋艣膰 roku
w
艣wiecie umar艂ych.

5


艂ono dr偶y od westchnienia... D艂ugi szereg wiek贸w, kt贸ry odtr膮ci艂 jej r臋ce, kt贸ry zrabowa艂 jej
cia艂o od piersi i zora艂 prze艣liczne ramiona szczerbami, nie zdo艂a艂 go zniweczy膰. Sta艂a tak w
p贸艂mroku "wynurzaj膮ca si臋", Anadiomene8, niebia艅ska, kt贸ra roznieca mi艂o艣膰. Obna偶one jej
w艂osy zwi膮zane by艂y w pi臋kny w臋ze艂, krobylos. Pod艂u偶na, smag艂a twarz tchn臋艂a nieopisanym
urokiem.

Gdy Judym wpatrywa艂 si臋 coraz uwa偶niej w to czo艂o zamy艣lone, dopiero zrozumia艂, 偶e ma
przed sob膮 wizerunek bogini. By艂a to Afrodite, ona sama, kt贸ra si臋 by艂a pocz臋艂a z piany morskiej. I mimo woli przychodzi艂a na my艣l nieskromna legenda o przyczynie onej piany w贸d za
spraw膮 Uranosa9. A przecie偶 nie by艂a to Pandemos10, nie by艂a nawet 偶ona Hefajstowa ani kochanka Anchizesa11, tylko jasny i dobry symbol 偶ycia, c贸rka nieba i dnia...

Judym zaton膮艂 w my艣lach i nie zwraca艂 uwagi na osoby, kt贸re si臋 obok niego przesuwa艂y.
By艂o ich zreszt膮 ma艂o. Ockn膮艂 si臋 dopiero w贸wczas, gdy us艂ysza艂 w s膮siedniej sali kilka zda艅
wyrzeczonych po polsku. Zwr贸ci艂 g艂ow臋 z 偶yw膮 niech臋ci膮 w stron臋 tego d藕wi臋ku, pewny, 偶e
zbli偶a si臋 kto艣 "z kolonii', kto艣, co si膮dzie przy nim i zabierze na w艂asno艣膰 minuty rozmy艣lania o pi臋knej Wenus. Zdziwi艂 si臋 mile, zobaczywszy osoby "pozaparyskie". By艂o ich cztery.
Na przedzie sz艂y dwie panienki
podlotki, z kt贸rych starsza mog艂a mie膰 lat siedemna艣cie, a
druga by艂a o jakie dwa lata m艂odsza. Za nimi ci臋偶ko toczy艂a si臋 dama niema艂ej wagi, wiekowa, z siwymi w艂osami i du偶膮 a jeszcze pi臋kn膮 twarz膮. Obok tej matrony sz艂a panna dwudziestokilkuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami, prze艣liczna i zgrabna. Wszystkie stan臋艂y przed pos膮giem i w milczeniu go rozpatrywa艂y. S艂ycha膰 by艂o tylko ci臋偶kie, przyt艂umione
sapanie starej damy, szelest jedwabiu odzywaj膮cy si臋 za ka偶dym ruchem podlotk贸uv i chrz臋st
kart B鋎eckera12, kt贸re przewraca艂a starsza panna.


Wszystko to pi臋knie, moje serce
rzek艂a matrona do ostatniej
ale ja musz臋 usi膮艣膰. Ani
kroku! Zreszt膮 warto popatrze膰 na t臋 imo艣膰. Tak... jest tu nawet 艂aweczka.
Judym wsta艂 ze swego miejsca i wolno odszed艂 kilka krok贸w na bok, jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony. Te panie spojrza艂y sobie w oczy z wyrazem pytania i przyciszy艂y
rozmow臋. Tylko najstarsza z panien, zaj臋ta B鋎eckerem, nie widzia艂a Judyma. Oty艂a babcia
energicznie usiad艂a na 艂awce, wyci膮gn臋艂a nogi ile si臋 da艂o, i na jakie艣 szepty m艂odych towarzyszek odpowiada艂a r贸wnie偶 szeptem w艂a艣ciwym starym paniom, kt贸ry ma t臋 w艂asno艣膰, 偶e w
razie potrzeby mo偶e zast膮pi膰 telefonowanie na pewn膮 odleg艂o艣膰:


A, Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko jedno.
Niech mu B贸g da zdrowie za to, 偶e st膮d wylaz艂. Nogi mi odj臋艂o z kretesem... A teraz patrz
jedna z drug膮 na t臋, bo to przecie nie byle co. Ju偶 j膮 cz艂owiek raz widzia艂 dawnymi czasy. Jako艣 mi si臋 wtedy inna wyda艂a...

A bo to pewno inna...
rzek艂a m艂odsza z turystek.

Nie my艣l no o tym, czy inna, czy nie inna, tylko si臋 przypatrz. Spytaj膮 p贸藕niej w salonie
o tak膮 rzecz, a ty ni be, ni me... Druga panienka bez zach臋ty obserwowa艂a Wenus w spos贸b
zadziwiaj膮cy. By艂a to 艣niada blondynka z twarz膮 o cerze m臋tnej, smag艂awej. -Czo艂o mia艂a
do艣膰 w膮skie, nosek prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie mo偶na by艂o okre艣li膰, czy jest 艂adna,
czy brzydka. Wywiera艂a wra偶enie 艣ni膮cej czy rozmarzonej, bo powieki mia艂a prawie przymkni臋te.
8 A n a d i o m e n e (gr.)
wynurzaj膮ca si臋; jeden z przydomk贸w Afrodyty, nawi膮zuj膮cy do legendy, wed艂ug
kt贸rej bogini mia艂a si臋 narodzi膰 z piany morskiej.
9 U r a n o s
wed艂ug mitologii greckiej Uranos (Niebo) i Gaja (Ziemia) stanowili pierwsz膮 par臋 bog贸w
10 P a n d e m o s (gr.)
nale偶膮ca do ca艂ego ludu, przydomek Afrodyty jako opiekunki wolnej mi艂o艣ci.
11 呕ona Hefajstowa... kochanka Anchizesa
Afrodyta by艂a 偶on膮 greckiego boga ognia i sztuki kowalskiej, Hefajstosa, a tak偶e kochank膮 Anchizesa, ojca Eneasza.
12 B d e c k e r (potocznie bedeker)
przewodnik dla zagranicznych turyst贸w (od nazwiska wydawcy K. B
deckera).


6


Judyma zaciekawi艂a ta twarz, wi臋c stan膮艂 i nieznacznie j膮 艣ledzi艂. Patrzy艂a na marmurowe
b贸stwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go si臋 uczy艂a na pami臋膰, jakby je
spod oka wzrokiem ch艂on臋艂a. Kiedy niekiedy w膮skie i p艂askie jej nozdrza rozszerza艂y si臋 lekko od szybkiego westchnienia. W pewnej chwili Judym zauwa偶y艂, 偶e powieki spuszczone z
nabo偶e艅stwem i dziewicz膮 skromno艣ci膮 d藕wign臋艂y si臋 oci臋偶ale i 藕renice dot膮d zakryte widz膮
nie tylko Wenus, ale i jego samego. Zanim wszak偶e zd膮偶y艂 zobaczy膰 barw臋 tych oczu, ju偶 si臋
skry艂y pod rz臋sami.

Tymczasem najstarsza z panien odczyta艂a ca艂y rozdzia艂 o historii pos膮gu i zbli偶y艂a si臋 do
pluszowego sznura. Opar艂szy na nim r臋ce zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 rze藕bie z ciekawo艣ci膮, entuzjazmem i oddaniem si臋, w艂a艣ciwym tylko niewiastom. Mo偶na by powiedzie膰, 偶e w owej
chwili przyst臋powa艂a do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie by艂y w stanie nic pr贸cz pos膮gu zauwa偶y膰, pragn臋艂y i usi艂owa艂y zliczy膰 wszystkie pi臋kno艣ci, wszystkie cechy d艂uta Skopasa13...o kt贸rych m贸wi艂 Badecker, spami臋ta膰 je i u艂o偶y膰 w g艂owie systematycznie jak czyst膮
bielizn臋 w kufrze podr贸偶nym. By艂y to oczy szczere a偶 do naiwno艣ci. Zar贸wno jak ca艂a twarz
odzwierciedla艂y subtelne cienie my艣li przechodz膮cych, oddawa艂y niby wierne echo ka偶dy
d藕wi臋k duszy i wszystko m贸wi艂y bez wzgl臋du na to, czy kto widzi lub nie, ich wyraz.

Judym po kilkuminutowej obserwacji tej twarzy nabra艂 przekonania, 偶e gdyby pi臋kna panna pragn臋艂a szczerze zatai膰 otrzymane wra偶enie, mowa oczu natychmiast je wyda. Sta艂 w cieniu i przygl膮da艂 si臋 grze uczu膰 przesuwaj膮cych si臋 po jasnej twarzy. Oto ma艂o wiedz膮ca ciekawo艣膰... Oto pierwszy promyczek wra偶enia sunie si臋 po brwiach, przyciska rz臋sy i zmierza
ku wargom, a偶eby je zgi膮膰 do mi艂ego u艣miechu. Te same uczucia, kt贸re Judym przed chwil膮
mia艂 w sobie, widzia艂 teraz na licach nieznajomej. Sprawia艂o mu to szczer膮 przyjemno艣膰. Rad
by by艂 zapyta艂, czy si臋 nie myli, i us艂ysza艂 z pi臋knych ust wynurzenie wra偶e艅. Nigdy jeszcze w
偶yciu nie do艣wiadcza艂 takiej ch臋ci rozmawiania o sztuce i s艂uchania z pilno艣ci膮, co s膮dzi o
ulatuj膮cych wra偶eniach drugi cz艂owiek...

Tymczasem 贸w drugi cz艂owiek, zaj臋ty statu膮, na 艣ledztwo ani na badacza 偶adnej uwagi nie
zwraca艂.


Pami臋tam
rzek艂a dama w wieku
inn膮 grup臋 z marmuru. By艂a to jaka艣 scena mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzyd艂ami ca艂uje 艣liczne dziewcz膮tko. Jest to mo偶e cokolwiek niew艂a艣ciwe dla was, moje sroki, ale tak pi臋kne, tak urocze, tak agr閍ble14, tak sensible15...
Najstarsza z panien podnios艂a g艂ow臋 i, wys艂uchawszy ca艂ego zdania z uwag膮, rzek艂a przerzucaj膮c kartki:


Co艣 tu zauwa偶y艂am... L'Amour et Psych... Antoine Canova16. Czy to nie to?

A mo偶e i Psyche. Tylko 偶e waham si臋, czy wam to pokaza膰
doda艂a ciszej.

W Pary偶u! Jeste艣my teraz w Pary偶u! Musimy umoczy膰 nogi w pucharze rozpusty...

szepn臋艂a brunetka do starej damy w sekrecie przed m艂odszymi towarzyszkami.


A co mi臋 tam ty obchodzisz? Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory malowane i
rze藕bione, ale te oto...

Babcia my艣li, 偶e my rozumiemy cokolwiek...
rzek艂a z przepyszn膮 min膮 najm艂odsza.

Nie wiem tylko, po co tyle czasu traci膰 na ogl膮danie tych rozmaitych korytarzy z obrazami.
kiedy na ulicach jest tak bosko, taki Pary偶!


Ale偶, Wando...
j臋kn臋艂a brunetka.
13 S k o p a s
s艂ynny rze藕biarz grecki, 偶yj膮cy na prze艂omie IV i III w. p.n:e.; mylnie przypisywano mu autorstwo
pos膮gu Afrodyty, znalezionego na wyspie Milo.
14 A g r a b l e (franc.)
przyjemny.
15 S e n s i b l e (franc.) -
tu: przemawiaj膮cy do uczucia.
16 A n t o i n e C a n o v a (1757-1822)
s艂ynny rze藕biarz w艂oski. Mowa o, jego rze藕bie przedstawiaj膮cej mitolo
gicznych kochank贸w: boga mi艂o艣ci Amora i kr贸low膮 Psyche.


7



No, pani to rozumie, a ja zupe艂nie nic! Co w tym jest ciekawego? Wszelkie te muzea i
zbiory zawsze maj膮 w sobie co艣 z trupiarni, tylko s膮 jeszcze nudniejsze. Na przyk艂ad... Cluny17. Jakie艣 do艂y, pieczary, kawa艂ki odrapanych mur贸w, ceg艂y, nogi, r臋ce. gnaty...

C贸偶 ty m贸wisz?

No wi臋c nie? We藕my Carnavalet18... Piszczele, paskudne. zakurzone truposze, stare rupiecie spod ko艣cio艂贸w. W dodatku trzeba ko艂o tego chodzi膰 z min膮 uroczyst膮, nad臋t膮, obok
ka偶dej rzeczy sta膰 kwadrans, udaj膮c; 偶e si臋 patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez
ko艅ca No i te figury...

Moje dziecko
wtr膮ci艂a babka
s膮 to arcydzie艂a, 偶e tak powiem...

Wiem, wiem... arcydzie艂a. Ale przecie偶 wszystkie obrazy s膮 do siebie podobne jak dwie
krople wody: wylakierowane drzewa i go艂e panny z takimi tutaj...

Wando!
krzykn臋艂y wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, ogl膮daj膮c si臋 doko艂a.
Judym nie wiedzia艂, co czyni膰 ze swoj膮 osob膮. Rozumia艂, 偶e nale偶a艂oby wyj艣膰, aby nie s艂ucha膰 mowy os贸b, kt贸re nie wiedz膮, 偶e jest Polakiem, ale 偶al mu by艂o. Czu艂 w sobie nie tylko
ch臋膰, ale nawet odwag臋 wmieszania si臋 do tej rozmowy. Sta艂 bezradnie, wytrzeszczonymi
oczyma patrz膮c przed siebie.


No to chod藕my do tego Amora i Psyche...
rzek艂a stara dama d藕wigaj膮c si臋 z 艂aweczki.

Tylko gdzie to jest
wbij z臋by w 艣cian臋...


Niech babcia nie zapomina, 偶e dzi艣 jeszcze raz mia艂y艣my by膰 w tamtym prawdziwym
Luwrze19.

Cicho mi b膮d藕! Czekajcie no... Gdzie偶 jest 贸w Canova? Pami臋tam, byli艣my tam z Januarym... Sz艂o si臋 jako艣... Zaraz...

Je偶eli panie pozwol膮, to wska偶臋 im najbli偶sz膮 drog臋 do Amora... to jest... Antoniego Canovy...
rzek艂 dr Tomasz zdejmuj膮c kapelusz i zbli偶aj膮c si臋 w艣r贸d uk艂on贸w.
Na d藕wi臋k mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo zbli偶y艂y si臋
do starej damy, jakby si臋 przed zb贸jc膮 chroni艂y pod jej skrzyd艂a.


Aa...
odezwa艂a si臋 babka wznosz膮c g艂ow臋 i mierz膮c m艂odego cz艂owieka okiem do艣膰
niech臋tnym.
Dzi臋kuj臋, bardzo dzi臋kuj臋...

Panie daruj膮, 偶e gdy si臋 s艂yszy... W Pary偶u tak rzeczywi艣cie... bardzo, bardzo rzadko...

pl贸t艂 Judym trac膮c pewno艣膰 n贸g i j臋zyka.


Pan stale w Pary偶u?
spyta艂a ostro.

Tak. Mieszkam tu od roku. Wi臋cej ni偶 od roku, bo jakie艣 pi臋tna艣cie miesi臋cy... Nazywam
si臋... Judym. Jako lekarz studiuj臋 tutaj pewne... To jest w艂a艣ciwie...

Wi臋c m贸wi pan, 偶e jako lekarz?...

Tak jest
m贸wi艂 dr Tomasz, obur膮cz chwytaj膮c si臋 w膮tka rozmowy, pomimo 偶e wyci膮ga艂a na wierzch kwestie tycz膮ce si臋 jego osoby, kt贸rych nie znosi艂.
Sko艅czy艂em medycyn臋 w
Warszawie, a obecnie pracuj臋 tutaj w klinikach, w dziedzinie chirurgii.

Mi艂o mi pozna膰 pana doktora...
cedzi艂a dama do艣膰 ozi臋ble.
My woja偶ujemy, jak pan
widzi, we czw贸rk臋 z k膮ta w k膮t. Niewadzka... To moje dwie wnuczki, sieroty, Orsze艅skie, a
to ich i moja najmilsza przyjaci贸艂ka, panna Joanna Podborska.
Judym k艂ania艂 si臋 jeszcze z wrodzonym pl膮taniem si臋 n贸g, gdy pani Niewadzka rzek艂a z
akcentem 偶ywego interesu w tonie mowy:


Zna艂am, tak, nie myl臋 si臋, kogo艣 tego nazwiska, pana Judyma czy pann臋 Judym贸wn臋, na
Wo艂yniu bodaj... zdaje si臋, 偶e to tak, na Wo艂yniu... A pan z jakich okolic?
17 C 1 u n y
pa艂ac w Pary偶u (z XV w.) nale偶膮cy do opactwa w Cluny. Mie艣ci si臋 w nim s艂ynne muzeum, zawieraj膮ce bogate zbiory z zakresu rzemios艂a i sztuki stosowanej, wi臋kszo艣膰 pochodzi z XIV, XV i XVI w.
18 C a r n a v a l e t -
muzeum historyczne Pary偶a, zawieraj膮ce cenne zbiory z okresu rewolucji 1789 r.
19 W tamtym prawdziwym Luwrze -
Wanda ma na my艣li magazyn tej nazwy przy ul. Rivoli.


8


Dr Tomasz rad by by艂 uda膰, 偶e nie s艂yszy tego pytania. Gdy jednak pani Niewadzka zwr贸ci艂a ku niemu wejrzenie, m贸wi艂:
Ja pochodz臋 z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo
byle jakich Judym贸w...


Dlaczeg贸偶 to?

Ojciec m贸j by艂 szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciep艂ej ulicy. Na Ciep艂ej ulicy...
powt贸rzy艂 z k艂uj膮c膮 satysfakcj膮. Unikn膮艂 wreszcie chwiejnego gruntu i grzecznych delikatno艣ci, w czym nie by艂 mocny i czego si臋 w przesadny spos贸b obawia艂. Panie umilk艂y i
posuwa艂y si臋 z wolna, r贸wolegle, szeleszcz膮c sukniami.

Bardzo si臋 ciesz臋, bardzo...
m贸wi艂a spokojnie pani Niewadzka
偶e mia艂am sposobno艣膰
zawarcia tak mi艂ej znajomo艣ci. Wi臋c pan zbada艂 tutaj wszelkie dzie艂a sztuki? Zapewne, mieszaj膮c stale w Pary偶u... Jeste艣my bardzo obowi膮zane...

Amor i Psyche b臋dzie chyba w innym gmachu
rzek艂a panna Podborska.

Tak, w innym... Wyjdziemy na dziedziniec.
Gdy tam stan臋li, pani Niewadzka zwr贸ci艂a si臋 do Judyma i z imitacj膮 uprzejmo艣ci rzek艂a:

Tak ostro pan wymieni艂 zatrudnienie swego ojca, 偶e czuj臋 si臋 prawdziwie upokorzon膮.
Zechce mi pan wierzy膰, 偶e nie mia艂am intencji pytaniem o jakie艣 tam koligacje sprawi膰 mu
przykro艣ci. Po prostu na艂贸g starej baby, kt贸ra d艂ugo 偶y艂a i du偶o ludzi na 艣wiecie widzia艂a.
Mi艂o jest, to prawda, zetkn膮膰 si臋 z cz艂owiekiem, kt贸rego osoba m贸wi o dawnych rzeczach,
ludziach, stosunkach, ale o ile偶 przyjemniej, o ile偶... przyjemniej...

Ojciec pana, ten szewc, robi艂 damskie obuwie czy m臋skie kamasze?
zapyta艂a przymru偶aj膮c oczy m艂odsza z panien Orsze艅skich.

Trzewiki, g艂贸wnie trzewiki, w do艣膰 odleg艂ych jedna od drugiej chwilach przytomno艣ci,
najcz臋艣ciej bowiem robi艂 po pijanemu awantury, gdzie si臋 da艂o.

No, to ju偶 zupe艂nie w g艂owie mi si臋 nie mie艣ci, jakim cudem pan zosta艂 lekarzem, i do
tego
w Pary偶u!
Panna Podborska cisn臋艂a na m贸wi膮c膮 spojrzenie pe艂ne rozpaczliwego wstydu.


W tym, co nam pan o sobie wyzna艂
rzek艂a stara jejmo艣膰
widz臋 du偶o, du偶o odwagi.
Doprawdy, 偶e po raz pierwszy zdarzy艂o mi si臋 s艂ysze膰 tak膮 mow臋. Prosz臋 pana doktora, jestem stara i r贸偶nych ludzi widzia艂am. Ile razy zdarzy艂o mi si臋 obcowa膰 z... indywiduami nie
nale偶膮cymi do towarzystwa, z osobami... jednym s艂owem, z lud藕mi pochodz膮cymi ze stan贸w
zwanych
s艂usznie czy nies艂usznie, w to nie wchodz臋
gminem, to zawsze ci panowie usi艂owali starannie omin膮膰 kwesti臋 swego rodowodu. Zna艂am co prawda i takich
m贸wi艂a jakby z
pewnym zadumaniem
kt贸rzy w jakim艣 okresie 偶ycia, zwykle w m艂odo艣ci, przyznawali si臋 z
emfaz膮 do swego stanu kmiecego czy tam do czego艣, a p贸藕niej nie tylko 偶e ta ich demokratycznie-che艂pliwa prawdom贸wno艣膰 sz艂a sobie na bory, na lasy, ale pr贸cz tego miejsce jej zajmowa艂y jakie艣 herby przylepione do drzwiczek karety, je艣li j膮 fortuna postawi艂a przede
drzwiami mieszkania.
Judym u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo, kilka krok贸w szed艂 w milczeniu, a p贸藕niej zwr贸ci艂 si臋 do
panny Podborskie z pytaniem:


Jakie偶 wra偶enie zrobi艂a na pani Wenus z Milo?

Wenus...
rzek艂a brunetka, jakby j膮 to pytanie zbudzi艂o ze snu przykrego. Twarz jej obla艂
rumieniec, wnet znik艂 i skupi艂 si臋 w prze艣licznych ustach, kt贸re nieznacznie drga艂y.

Ma calute艅kie plecy poszarpane, jakby j膮 kto przez cztery dni z rz臋du pra艂 ekonomskim
batem...
rzek艂a kategorycznie panna Wanda.

Prze艣liczna...
p贸艂g艂osem wym贸wi艂a panna Natalia, zwracaj膮c w stron臋 Judyma swe
matowe oczy. Drugi raz doktor mia艂 mo偶no艣膰 spojrze膰 w te oczy i znowu kr贸tko go艣ci艂o we
wszystkich w艂adzach jego duszy nieuchwytne zatrwo偶enie. We wzroku tej dziewczyny by艂o
co艣, jakby zimny, niepo艂yskuj膮cy blask ksi臋偶yca, kiedy nad senn膮 ziemi膮 tarcza jego we
mg艂ach si臋 kryje.
9


Panna Podborska o偶ywi艂a si臋 i zaraz twarz jej ukaza艂a wewn臋trzne wzruszenie.


Jaka偶 ona pi臋kna! jaka偶 prawdziwa! Gdybym w Pary偶u mieszka艂a, przychodzi艂abym do
niej... no, milion nie milion, ale co tydzie艅, 偶eby si臋 napatrze膰. Grecy w og贸le stworzyli 艣wiat
bog贸w tak cudowny... Goethe...
Us艂yszawszy wyraz "Goethe" Judym dozna艂 niesmaku, czyta艂 bowiem z tego poety co艣, a
nadto niegdy艣.

Los zdarzy艂, 偶e stara dama zatrzyma艂a si臋 w przedsionku prowadz膮cym do sali "Amora i
Psyche"
i niemym znakiem w du偶ych bladych oczach pyta艂a Judyma o drog臋. Kiedy si臋
znaleziono w obliczu wyg艂askanej grupy, owego malowid艂a w bia艂ym marmurze, wszyscy
umilkli. Judym ze smutkiem my艣la艂, 偶e w艂a艣ciwie rola jego ju偶 si臋 sko艅czy艂a. Czu艂, 偶e wyrwawszy si臋 z wiadomo艣ci膮 o papie z Ciep艂ej nie mo偶e towarzyszy膰 tym paniom i szuka膰 ich
znajomo艣ci. Znowu w umy艣le jego przesun膮艂 si臋 pok贸j "na Wolterze"20 i stara, wstr臋tna 偶ona
concierge'a21 ze swymi wiekuistymi pytaniami bez sensu. W chwili kiedy najbardziej nie
wiedzia艂, co czyni膰, i nie by艂 pewny, w jaki spos贸b wypada si臋 rozsta膰, pani Niewadzka jakby
zgaduj膮c, o czym my艣li, rzek艂a:


Wybieramy si臋 do Wersalu22. Chcia艂yby艣my zobaczy膰 okolice, by膰 po drodze w S関res23,
w Saint-Cloud24... Te wartog艂owy p臋dzi艂yby z miejsca na miejsce dzie艅 i noc, a ja formalnie
upadam. Czy je藕dzi艂e艣 pan do Wersalu? Jak wygodniej? Kolej膮? Pisz膮 tu o jakim艣 tramwaju
pneumatycznym25. Czy to co lepszego ni偶 poci膮g?

W Wersalu by艂em dwa razy tym w艂a艣nie tramwajem, kt贸ry wyda艂 mi si臋 bardzo dogodny.
Idzie wprawdzie wolno, pewnie dwa razy wolniej ni偶 wagon kolejowy, ale za to daje mo偶no艣膰
obserwowania okolicy i Sekwany.

A wi臋c jedziemy tramwajem!
zawyrokowa艂a panna Wanda.

O kt贸rej偶e godzinie wychodzi st膮d ten c z u p i r a k?

Nie pami臋tam, prosz臋 pani, ale to tak 艂atwo si臋 dowiedzie膰. Stacja g艂贸wna mie艣ci si臋 tu偶
obok Luwru. Je偶eli panie pozwol膮...

O! czyli偶 艣mia艂yby艣my pana trudzi膰...

Ale dowie si臋 pan, co to szkodzi, moja babciu. Pan tutejszy, pary偶anin...
deklamowa艂a
panna Wanda odrobin臋 parodiuj膮c ton mowy Judyma.
Tomasz k艂aniaj膮c si臋 odszed艂 i zadowolony, jakby mu si臋 przytrafi艂o co艣 nies艂ychanie pomy艣lnego, bieg艂 p臋dem ku stacji tramwajowej na Quai du Louvre. W mgnieniu oka wyszuka艂
konduktora, wbi艂 sobie w g艂ow臋 wszystkie godziny oraz minuty i wraca艂 prostuj膮c si臋 co
chwila i poprawiaj膮c krawat... Kiedy zawiadamia艂 te panie o terminie odjazdu i udziela艂 im
wskaz贸wek, jak si臋 kierowa膰 w Wersalu, panna Wanda wypali艂a:


A wi臋c jedziemy do Wersalu. Bagatela! Do samego Wersalu... Jedziemy tramwajem ja
kim艣 tam
a pan z nami.
Zanim Judym zdo艂a艂 zebra膰 my艣li, doda艂a:


Ju偶 babcia orzek艂a, 偶e malgr tout26 mo偶e pan jecha膰...

Wanda!
z rozpacz膮 prawie zgrzytn臋艂a pani Niewadzka rumieni膮c si臋 jak dziewcz膮tko.
Po chwili zwr贸ci艂a si臋 do Judyma i usi艂owa艂a wywo艂a膰 przyjazny u艣miech na dr偶膮ce jeszcze
wargi:
20 "N a W o l t e r z e"
na bulwarze Woltera.
21 C o n c i e r g e (franc.)
dozorca.
22 W e r s a 1
wspania艂y pa艂ac i park pod Pary偶em z epoki Ludwika XIV, stanowi艂 do r. 1789 rezydencj臋 kr贸
l贸w francuskich. Od czas贸w Ludwika Filipa znajduje si臋 tam muzeum historyczne.
23 S v r e s
miasteczko pod Pary偶em, w kt贸rym mie艣ci艂a si臋 s艂ynna fabryka porcelany.
24 S a i n t-C l o u d
dawna rezydencja cesarza Napoleona III, ogromny park, otaczaj膮cy pa艂ac kr贸lewski, sta艂
si臋 dla pary偶an popularnym miejscem wycieczek.
25 T r a m w a j p n e u m a t y c z n y
dawny typ tramwaju poruszanego spr臋偶onym powietrzem.
26 M a l g r t o u t (franc.)
mimo wszystko.


10



Widzi pan, co to za diabe艂 czubaty, cho膰 ju偶 dopomina si臋 o d艂ug膮 sukni臋..

Czy istotnie pozwoli艂yby panie towarzyszy膰 sobie do Wersalu?

Nie 艣mia艂abym prosi膰 pana, bo to mo偶e przerwie zaj臋cia, ale by艂oby nam bardzo przyjemnie.

Bynajmniej... By艂bym wielce szcz臋艣liwy... Tak dawno...
b膮ka艂 Judym.

Panie, o dziesi膮tej!
rzek艂a do niego panna Wanda z palcem wzniesionym do g贸ry i wykonuj膮c oczami ca艂y szereg plastycznych znak贸w porozumienia.
Doktor ju偶 lubi艂 t臋 dziewczyn臋 zupe艂nie jak dobrego kole偶k臋, z kt贸rym mo偶na papla膰 bez
miary o wszystkich rzeczach i niekt贸rych innych. Trzy osoby starsze od panny Wandy zachowywa艂y niezgrabne milczenie. Judym czu艂, 偶e wtargn膮艂 do towarzystwa tych pa艅. Rozumia艂
sw膮 ni偶szo艣膰 spo艂eczn膮 i to, 偶e jest w tej samej chwili szewskim synem tudzie偶 aspirantem do
"towarzystwa". Odr贸偶nia艂 w sobie te obydwie substancje i do krwi gryz艂 doln膮 warg臋.

Po obejrzeniu medalion贸w Dawida d艂Angers27, z kt贸rych kilka wnios艂o do serc obecnych
co艣 jak gdyby modlitw臋, wycofano si臋 z muzeum na dziedziniec, a stamt膮d na ulic臋.

Stara pani przywo艂a艂a fiakra i o艣wiadczy艂a swoim pannom, 偶e jad膮 do sklep贸w. Judym po偶egna艂 je z elegancj膮, kt贸rej w tym w艂a艣nie momencie pierwszy raz w 偶yciu za偶ywa艂
i oddali艂 si臋. Na pi臋trze omnibusu d膮偶膮cego w stron臋 Vincennes wpad艂 w g艂臋bokie i misterne rozmy艣lania. By艂o to w jego 偶yciu zdarzenie kapitalne, co艣 w rodzaju otrzymania patentu albo
fabrykacji pierwszej samoistnej recepty. Nigdy jeszcze nie zbli偶a艂 si臋 do takich kobiet. Mija艂
je tylko nieraz na ulicy, widywa艂 czasem w powozach i marzy艂 o nich z nieugaszon膮 t臋sknot膮,
w skryto艣ci ducha, do kt贸rej nie ma przyst臋pu my艣l kontroluj膮ca. Jak偶e cz臋sto, b臋d膮c uczniem
i studentem, zazdro艣ci艂 lokajom ich prawa przypatrywania si臋 tym istotom cielesnym, a przecie偶 tak podobnym do cudnych kwiat贸w zamkni臋tych w czarownym ogrodzie. Zarazem przysz艂y mu na my艣l jego kobiety: krewne, znajome, kochanki... Ka偶da mniej lub wi臋cej podobna
do m臋偶czyzny z ruch贸w, z ordynarno艣ci, z instynkt贸w. My艣l o tym by艂a tak wstr臋tn膮, 偶e
przymkn膮艂 oczy i z najg艂臋bsz膮 rado艣ci膮 s艂ucha艂 szelestu sukien, kt贸rego jeszcze uszy jego by艂y
pe艂ne. Ka偶dy bystry ruch nogi wysmuk艂ych panien by艂 jak drgnienie muzyczne. Po艂yski 艣licznych mantylek, r臋kawiczek, lekkich krez otaczaj膮cych szyje, roznieca艂y w nim jakie艣 szczeg贸lne, nie tyle nami臋tne, ile estetyczne wzruszenie.

Nazajutrz wsta艂 wcze艣niej ni偶 zwykle i z wielkim krytycyzmem zbada艂 sw膮 garderob臋 we
wszelkich jej postaciach. Oko艂o dziewi膮tej wyszed艂 z domu, a 偶e czasu by艂o jeszcze a偶 nadto,
postanowi艂 i艣膰 piechot膮.

Przeciskaj膮c si臋 w艣r贸d t艂umu, rozmy艣la艂 o dyskursie, jakim bawi膰 b臋dzie te panie, uk艂ada艂
w my艣li ca艂e dialogi nad wyraz wdzi臋czne, a nawet flirtowa艂 w imaginacji, co a偶 do owej
chwili poczytywa艂 by艂 za plugastwo. Przy stacji tramwaj贸w by艂o pusto. Judym zatrzyma艂 si臋
pod jednym z drzew i pe艂en niepokoju oczekiwa艂 przybycia wczorajszych znajomych. Co
chwila rozlega艂 si臋 ryk statk贸w nurzaj膮cych si臋 w falach Sekwany, wrza艂 turkot omnibus贸w na
mostach i przyleg艂ych ulicach. Po tamtej stronie rzeki wybi艂a gdzie艣 czystym d藕wi臋kiem godzina dziesi膮ta. Judym s艂ucha艂 tego g艂osu jakby uroczystego s艂owa zapewnienia, 偶e pi臋kne
istoty nie przyjd膮, 偶e nie przyjd膮 dlatego mianowicie, 偶e on ich oczekuje. On, Tomasz Judym,
Tomek Judym z Ciep艂ej ulicy.

Sta艂 tak, patrz膮c na szar膮, ci臋偶k膮 wod臋 i szepta艂 do siebie:
Ulica Ciep艂a, ulica Ciep艂a...
By艂o mu nad wszelki wyraz g艂upio, jako艣 niesmacznie i gorzko. W dalekim kra艅cu przelotnego wspomnienia snu艂 si臋 obraz brudnej kamienicy...
Podni贸s艂 g艂ow臋 i otrz膮sn膮艂 si臋. Obok niego przesuwali si臋 ludzie wszelkiego typu, a mi臋dzy
innymi w臋drowny herold "Intransigeanta"28 d藕wigaj膮cy na wysokim dr膮gu tre艣膰 ostatniego

27 J e a n P i e r r e D a v i d d'A n g e r s (1788-1856)
rze藕biarz francuski, znakomity portrecista; wykona艂
m.in. znany z licznych reprodukcji medalion z podobizn膮 Mickiewicza.
28 "I n t r a n s i g e a n t"
"Nieprzejednany", dziennik wychodz膮cy w Pary偶u od r. 1880 do r. 1940, reprezentowa艂 pocz膮tkowo pogl膮dy republika艅skie, p贸藕niej wyra藕nie prawicowe i nacjonalistyczne.


11


numeru tej gazety przyklejon膮 do poprzecznej deski. W owej chwili roznosiciel spu艣ci艂 og艂oszenie na d贸艂, wspar艂 si臋 na jego kiju i gaw臋dzi艂 ze znajomym. Tytu艂 gazety skojarzy艂 si臋 w
umy艣le Judyma z przer贸偶nymi my艣lami, w kt贸rych szeregu b艂膮ka艂o si臋 uprzykrzone, niemi艂e,
bolesne prawie poj臋cie: ulica Ciep艂a, ulica Ciep艂a...

O rodzinie swej, o warunkach, w jakich 偶ywot jej up艂ywa, my艣la艂 w owej chwili niby o
czym艣 niezmiernie obcym, niby o typie pewnej familii ma艂omieszcza艅skiej, kt贸ra n臋dzn膮 egzystencj臋 swoj膮 p臋dzi艂a za panowania kr贸la Jana Kazimierza. Te damy, kt贸re zobaczy艂 dnia
poprzedniego, sta艂y si臋 dla艅 tak szybko istotami bliskimi, siostrzanymi, przez wykwintno艣膰
swych cia艂, sukien, ruch贸w i mowy. 呕al mu by艂o, 偶e nie przychodz膮, i prawie niezno艣nie na
sam膮 my艣l, 偶e mog膮 nie przyj艣膰 wcale. Je偶eli tak b臋dzie, to dlatego, 偶e z tych szewc贸w wiedzie sw贸j "rodow贸d..."

Postanowi艂 jecha膰 do Wersalu, uk艂oni膰 si臋 im z daleka i wymin膮膰... C贸偶 go mog膮 obchodzi膰 jakie艣 panny z arystokracji "czy tam z czego"? Chcia艂by tylko zobaczy膰 raz jeszcze,
przyjrze膰 si臋, jak toto chodzi, jak patrzy na byle obraz ciekawymi oczami...

"Ju艣ci膰
my艣la艂 gapi膮c si臋 na wod臋
ju艣ci膰 jestem cham, to nie ma co... Czyli偶 umiem si臋
bawi膰, czym kiedy pomy艣la艂 o tym, jak nale偶y si臋 bawi膰? Grek po艂ow臋 偶ycia przep臋dza艂 na
umiej臋tnej zabawie. W艂och 艣redniowieczny udoskonali艂 sztuk臋 pr贸偶nowania, to samo takie
kobiety... Ja bym si臋 zabawi艂 na wycieczce, ale z kim? Z kobietami mego stanu, z jakimi艣,
przypuszczam, pannami 玬iastowymi, ze studentkami, z bia艂og艂owami jednym s艂owem, co
si臋 nazywa. Ale z tymi! To jest tak jakby wiek dziewi臋tnasty, podczas kiedy ja 偶yj臋 jeszcze z
prapradziadkami na pocz膮tku osiemnastego. Nie posiadam sztuki rozmawiania, zupe艂nie jakby pisarz prowentowy chcia艂 uk艂ada膰 dialogi 膮 la Lukian29, dlatego 偶e umie pisa膰 pi贸rem... Nie
bawi艂bym si臋, tylko bym dba艂, 偶eby nie zrobi膰 czego艣 z szewska. Mo偶e to i lepiej... Ach, jak
to dziwnie... Ka偶da z tych bab tak jako艣 偶ywo interesuje cz艂owieka, ka偶da, nawet ta stara, to
istota nowoczesna, wyobrazicielka tego, co tytu艂ujemy kultur膮. A ja, c贸偶 ja... szewczyna..."


Nie powiedzia艂am, 偶e doktorek b臋dzie ju偶 na nas czeka艂! zawo艂a艂a tu偶 za nim panna
Wanda.
Judym odwr贸ci艂 si臋 pr臋dko i ujrza艂 przed sob膮 wszystkie cztery znajome. Twarze ich by艂y
weso艂e. W艣r贸d mi艂ej rozmowy panie wdrapa艂y si臋 na imperial, Judym z precyzj膮 windowa艂
tam babci臋. Gdy si臋 znalaz艂y tak wysoko, przed oczyma ich ukaza艂a si臋 ruchliwa to艅 Sekwany. P臋dzi艂a mi臋dzy granitowymi brzegi zdyszana, udr臋czona, jakby w ostatnim wysi艂ku robi艂a
bokami. Nieczysta, zg臋stnia艂a, bura, prawie ciemna woda, w kt贸rej chlupa艂y parostatki rycz膮c
co chwila, sprawia艂a smutne wra偶enie, jak niewolnica, kt贸rej szczup艂e r臋ce obracaj膮 ci臋偶kie
偶arna.


Jaka ma艂a, jaka w膮ska...
m贸wi艂a panna Joanna.
Phi!... wygl膮da jak wnuczka Wis艂y!

Zupe艂na karykatura Izary30...
rzek艂a panna Natalia.

To prawda! Panno Netko, pami臋ta pani Izark臋. Izuni臋 nasz膮 jasnozielon膮, czyst膮 jak 艂za...

unosi艂a si臋 panna Wanda.

Ech, jak 艂za...
wtr膮ci艂 Judym.

Co, nie wierzy pan! Babciu, ten pan formalnie wyzna艂, 偶e nie wierzy w czysto艣膰 Izary.

Rzeczywi艣cie, jaka偶 to okropna woda!
m贸wi艂a wiekowa dama usi艂uj膮c zamaza膰 co
pr臋dzej ostatnie s艂owa panny Wandy, kt贸re nie wiedzie膰 czemu wywo艂a艂y rumieniec jak
przelotny ob艂oczek na twarzy panny "Netki".
W chwili kiedy Judym zamierza艂 spe艂ni膰 co艣 statystycznie-uczonego o wodzie Sekwany,
tramwaj bekn膮艂 przeci膮gle i wyginaj膮c swe wagony na zwrotnicach, niby cz艂onki d艂ugiego

29 D i a 1 o g i 膮 la L u k i a n
Lukian z Samosaty (II w.n.e.), grecki pisarz i filozof, by艂 autorem dzie艂: Dialogi
bog贸w i Dialogi umar艂ych.
30 I z a r a
prawy dop艂yw Dunaju, 藕r贸d艂a ma w Alpach Tyrolskich, przep艂ywa przez g贸rn膮 Bawari臋 w pobli偶u
Monachium.


12


cielska, posun膮艂 si臋 wzd艂u偶 brzegu czarnej rzeki. Ga艂臋zie kasztan贸w z d艂ugimi li艣膰mi ko艂ysa艂y
si臋 tu偶 obok twarzy jad膮cych. Sadza i ostre py艂y miejskie w偶ar艂y si臋 ju偶 w jasn膮 zielono艣膰
mi臋kkich powierzchni i ob艂贸czy艂y je z wolna jak gdyby w 艣nied藕 rudaw膮. Dzie艅 by艂 chmurny.
Co chwila przemyka艂y si臋 nad okolic膮 ju偶 to g艂臋bokie cienie ob艂ok贸w, ju偶 popielate 艣wiat艂o
zas臋pionego przedpo艂udnia. Ale nikt na to uwagi nie zwraca艂, gdy偶 przyci膮ga艂y wszystkich
domki z r贸偶owego kamienia na przedmiejskich ulicach.


C贸偶 to za kamienie? Co za kamienie, panie, panie?
nastawa艂a panna Wanda. Zanim
jednak zd膮偶y艂 zebra膰 my艣li, ju偶 mu da艂a pok贸j, z u艣miechem zwracaj膮c g艂ow臋 w przeciwn膮
stron臋. Nad ogrodami, kt贸re ze wzg贸rza zbiega艂y tam ku rzece, unosi艂 si臋 i wype艂nia艂 ca艂e
powietrze zapach r贸偶 upajaj膮cy, rozkoszny... Gdzieniegdzie mi臋dzy drzewami wida膰 by艂o
ogromne rabaty przebijaj膮ce si臋 na zewn膮trz zielonej zas艂ony p艂omieniem p膮sowej i 偶贸艂tej
barwy. Judym obserwowa艂 twarze swych pa艅. Wszystkie nie wy艂膮czaj膮c staruszki by艂y jakby
natchnione. Zwraca艂y si臋 mimo ch臋ci w kierunku 藕r贸d艂a prze艣licznej woni i z przymkni臋tymi
powiekami, z u艣miechem na wargach wci膮ga艂y j膮 nozdrzami. Szczeg贸lniej twarz panny Natalii przykuwa艂a w owej chwili jego uwag臋. Ta istota, poch艂oni臋ta przez zapach r贸偶any, zdawa艂a
si臋 by膰 niby jasny motyl, dla kt贸rego ten kwiat zosta艂 stworzony i kt贸ry sam jeden ma do niego tajemnicze prawo.
Spomi臋dzy ogrod贸w wydziera艂y si臋 tu i 贸wdzie sczernia艂e mury i kominy fabryk, podobne
do wstr臋tnego kad艂uba i obmierz艂ych cz艂onk贸w jakiego艣 paso偶yta, kt贸ry z brudu si臋 rodzi i
nim 偶yje. Nad wod膮 i daleko wzd艂u偶 brzegu wlok艂y si臋 domy przedmie艣cia biedne, ordynarne
i ma艂e. W pewnym miejscu otworzy艂 si臋 przed wzrokiem, jak czelu艣膰, sk艂ad w臋gla roztrz膮saj膮cy na s膮siednie 艣ciany, drzwi i okna sw贸j czarny oddech. Daleko w przestrzeni wida膰 by艂o
przymglony las Meudon.


C贸偶 pani si臋 najbardziej podoba艂o w Pary偶u?
rzuci艂 Judym do panny Natalii, kt贸ra
obok niego siedzia艂a.
By艂o to jedno z zapyta艅 przygotowanych jeszcze wczoraj, jak lekcja.


W Pary偶u?
m贸wi艂a rozci膮gaj膮c ten wyraz z u艣miechem na 艣licznych wargach.
Podoba mi si臋, to jest sprawia mi przyjemno艣膰, wszystko... Ruch, 偶ycie... Jest to jak burza! Na
przyk艂ad w okolicy Gare Saint-Lazare
nie wiem, jak si臋 ta ulica nazywa
gdy si臋 jedzie w
powozie i gdy si臋 widzi tych ludzi p臋dz膮cych trotuarami, te fale, fale... Hucz膮ca pow贸d藕...
Raz widzia艂am pow贸d藕 okropn膮 u stryja, w g贸rach. Woda nagle wezbra艂a... Wtedy chcia艂o si臋
wo艂a膰 na ni膮: wy偶ej, pr臋dzej, le膰! Tu to samo...

A pani?
zapyta艂 Judym pann臋 Wand臋.

Mnie... to samo...
m贸wi艂a pr臋dko
a opr贸cz tego Louvre. Tylko nie ten malowany.
Fe!... Wie pan, tamten. Teraz, rozumie si臋, skieruje pan swoje pytanie do "ciotki" Joasi, chocia偶 od niej trzeba by艂o zacz膮膰, bo ona jest nauczycielk膮 i kochaneczk膮. Widzi jegomo艣膰

ma艂a rzecz a wstyd. Ot贸偶 ja panu powiem. Pannie Joasi podoba si臋 primo "Rybak"31, secundo
"My艣l", t r z e c i o "Wenus", c z w a r t o... Zreszt膮 nam si臋 wszystkim ogromnie podoba i
"Rybak", i "My艣l"... Babci...

C贸偶 to za my艣l?

To pan tego nawet nie wie! A wiecie co... "My艣l" wymalowana w nowym ratuszu. Z zamkni臋tymi oczami, chuda, m艂oda, dla mnie osobi艣cie wcale nie艂adna.

Ach, w ratuszu...

W ratuszu, ach... Teraz "Rybak" w galerii jakiej to?...

W艂a艣nie ciekawi jeste艣my, w jakiej? O to nam tylko chodzi... w jakiej...
wtr膮ci艂a babka.
31 "R y b a k"
s艂ynny obraz malarza francuskiego, Puvis de Chavannes (1824-1898); jego w艂a艣ciwy tytu艂: Le
pauvre p臋cheur ("Ubogi rybak").

13



Zaraz... My艣li babunia, 偶e takiego g艂upstwa nie wiem. O, przeprasza si臋 delikatnie szanown膮 publiczno艣膰: za Sekwan膮, w tym ogrodzie, gdzie to woda i te kaczki z czubami...

Luksemburskim...
szepn臋艂a panna Natalia.

W Ogrodzie Luksemburskim!

Zna pan "Rybaka" Puvis de Chavannes艂a?
rzek艂a panna Podborska.

"Rybaka"? nie przypominam sobie,..

Taki z pana znawca i pary偶anin
drwi艂a panna Wanda wydymaj膮c wargi ze wzgard膮.

Albo偶 to ja jestem znawca i pary偶anin? Ja jestem pospolity chirurg...
Kiedy to m贸wi艂, ukaza艂 mu si臋 obraz, o kt贸rym by艂a mowa. Widzia艂 go przed rokiem i uderzony niewypowiedzian膮 si艂膮 tego arcydzie艂a zachowa艂 je w pami臋ci. Z czasem wszystko, co
stanowi samo malowid艂o, szczeg贸ln膮 rozwiewno艣膰 barw, rysunek figur i pejza偶u, prostot臋
艣rodk贸w i ca艂膮 jakby fabu艂臋 utworu, przywali艂y inne rzeczy i zosta艂o tylko czuj膮ce wiedzenie o
czym艣 nad wszelki wyraz bolesnym. Wspomnienie owo by艂o jak m臋tne echo czyjej艣 krzywdy,
jakiej艣 ha艅by bezprzyk艂adnej, kt贸rej nie byli艣my winni, a kt贸ra przecie zdaje si臋 wo艂a膰 na nas
z ziemi dlatego tylko, 偶e byli艣my jej 艣wiadkami. Panna Joanna, kt贸ra rzuci艂a pytanie o "Rybaka", siedzia艂a na ko艅cu 艂awki za obydwiema panienkami i babci膮. Czekaj膮c odpowiedzi wychyli艂a si臋 troch臋 i uwa偶nie przygl膮da艂a Judymowi. Ten, z konieczno艣ci, patrz膮c w te oczy
jasne, prawdziwie jasne, podniecony ich wynurzeniem zachwytu, kt贸re zast臋powa艂o w zupe艂no艣ci tysi膮c s艂贸w opisu p艂贸tna Puvis de Chavannes艂a, zacz膮艂 przypomina膰 sobie nawet barwy,
nawet pejza偶. Uniesienie tych oczu zdawa艂o si臋 przytacza膰 mu obraz, podpowiada膰 dawno
zatarte wra偶enie. Tak, pami臋ta艂... Chudy cz艂owiek, a w艂a艣ciwie nie cz艂owiek, lecz antropoid32
z przedmie艣cia wielkiej stolicy, obros艂y k艂akami, w koszuli, kt贸ra si臋 na nim ze staro艣ci rozlaz艂a, w portkach wisz膮cych na spiczastych ko艣ciach bioder, sta艂 znowu przed nim ze sw膮 podrywk膮 zanurzon膮 w wod臋. Oczy jego spoczywaj膮 niby to na pa艂膮kach trzymaj膮cych siatk臋, a
jednak widz膮 ka偶dego cz艂owieka, kt贸ry przechodzi. Nie szukaj膮 wsp贸艂czucia, kt贸rego nie ma.
Ani si臋 偶al膮, ani p艂acz膮. "Oto jest po偶ytek wasz ze wszystkich si艂 moich, z ducha mojego..."

m贸wi膮 do艂y jego oczu zapad艂ych. Stoi tam ten wyobraziciel kultury 艣wiata, przera偶aj膮cy produkt ludzko艣ci. Judym przypomnia艂 sobie nawet uczucie zdumienia, jakie go zdj臋艂o, gdy s艂ysza艂 i widzia艂 wra偶enie innych os贸b przed tym obrazem. Skupia艂y si臋 tam t艂umy wielkich dam,
strojnych i pachn膮cych dziewic, m臋偶czyzn w "mi臋kkie szaty odzianych". I t艂um ten wzdycha艂.
艁zy ciche p艂yn臋艂y z oczu tych, kt贸rzy tam przyszli obarczeni 艂upami. Pos艂uszni rozkazowi
nie艣miertelnej sztuki przez chwil臋 czuli, jak 偶yj膮 i co stwarzaj膮 na ziemi.


Tak
rzek艂 Judym
prawda, widzia艂em ten obraz Puvis de Chavannes艂a w Galerii Luksemburskiej.
Panna Joanna cofn臋艂a si臋 za rami臋 pani Niewadzkiej. Doktor ujrza艂 tylko jej bia艂e czo艂o
otoczone ciemnymi w艂osami.


Jak tam panna Netka becza艂a... Jak becza艂a!...
szepn臋艂a Judymowi panna Wanda prawie
do ucha.
Zreszt膮 my wszystkie... Mnie samej lecia艂y z oczu 艂zy takie ogromne jak groch z
kapust膮.

Ja nie mam zwyczaju...
u艣miechn臋艂a si臋 panna Natalia.

Nie?
spyta艂 doktor, leniwie mierz膮c j膮 wzrokiem.

Bardzo mi 偶al by艂o tego cz艂owieka, szczeg贸lniej tych jego dzieci, 偶ony... Wszystko to takie chude, jakby wystrugane z patyk贸w, podobne do suchych witek chrustu na pastwisku...

m贸wi艂a rumieni膮c si臋, a jednocze艣nie z u艣miechem przymykaj膮c oczy.

Ten "Rybak" zupe艂nie podobny jest do Pana Jezusa, ale to jak dwie krople wody. Niech
babcia powie...
32 A n t r o p o i d
ma艂pa cz艂ekokszta艂tna.

14



"Rybak"? A tak, podobny, istotnie...
m贸wi艂a stara pani, zaj臋ta rozpatrywaniem krajobrazu.
Tramwaj wjecha艂 w ulic臋 miasteczka Sevres i zatrzyma艂 si臋 przed pi臋trowym domem. Podr贸偶ni z imperialu mogli zajrze膰 wprost do numer贸w austerii33. Nie by艂 to widok dla panien.
Pijany 偶o艂nierz, w kepi na bakier, obejmowa艂 wp贸艂 wstr臋tn膮 dziewczyn臋 i para ta wychyliwszy
si臋 z okna robi艂a do jad膮cych ma艂pie miny. Na szcz臋艣cie tramwaj pu艣ci艂 si臋 w dalsz膮 drog臋.
Ledwie wydosta艂 si臋 za ostatnie domy mie艣ciny, na pust膮 i smutn膮 przestrze艅 w szczerym
polu, 艣ciemni艂o si臋 raptem. Zerwa艂 si臋 ostry wiatr. Las najbli偶szy obl贸k艂 si臋 w jak膮艣 szar膮
ciemno艣膰 i wkr贸tce g臋sty, gruby deszcz sypn膮艂 jak ziarno. W wagonach powsta艂a panika.
Smugi deszczu wdziera艂y si臋 pod daszek tn膮c z boku i zalewa艂y 艂awki. Wszystkie panie zbi艂y
si臋 w gromadk臋 i w miejscu najbardziej zas艂oni臋tym otuli艂y si臋 sukniami, ile mog艂y. Judym po
rycersku os艂ania艂 je od deszczu swoj膮 figur膮. Gdy tak sta艂, plecami wsparty o por臋cz, zauwa偶y艂 wysuni臋t膮 z g艂臋bi mn贸stwa skupionych sukien czyj膮艣 n贸偶k臋. Stopa w p艂ytkim lakierowanym pantofelku na wysokim obcasie wspiera艂a si臋 o 偶elazny pr臋t balustrady, a wysmuk艂a noga
w czarnej, jedwabnej po艅czosze ods艂oni臋ta by艂a daleko. Judym przemy艣liwa艂, komu nale偶y
przypisa膰 ten uroczy widok. Poczytywa艂 go za wynik trafu i nieuwagi, tote偶 l臋ka艂 si臋 wznie艣膰
oczy i tylko z cienia rz臋s spe艂nia艂 z艂odziejstwo z w艂amaniem si臋 i premedytacj膮. Poci膮g
wszed艂 w olbrzymi膮 alej臋 wersalsk膮. Rozros艂e, odwieczne drzewa zas艂oni艂y nieco podr贸偶nych
od deszczu. Panie stara艂y si臋 jako tako otrz膮sn膮膰 i wyg艂adzi膰 swe szaty. 艢liczna n贸偶ka nie
znika艂a. Krople deszczu pryska艂y na b艂yszcz膮c膮 sk贸r臋 str膮caj膮c niby uderzeniami palc贸w lekki
py艂 z kr贸tkiej przyszwy i gin臋艂y w mi臋kkim jedwabiu. Judym wiedzia艂 ju偶 teraz, czyja to w艂asno艣膰. Podni贸s艂 oczy na twarz panny Natalii i uczu艂, jak zatapiaj膮 si臋 w nim zimne k艂y rozkoszy. Panienka mia艂a, jak zwykle, oczy spuszczone. Czasami tylko jej brwi, dwie linijki nieznacznie zgi臋te, unosi艂y si臋 nieco wy偶ej niby dwie d藕wignie ci膮gn膮ce do g贸ry uparte powieki.
Na wargach, z kt贸rych dolna by艂a leciutko odchylona, sta艂 u艣miech nieopisany, u艣miech pe艂en
jadu i swawoli.

"Ach, tak..."
my艣la艂 Judym przypatruj膮c si臋 tej twarzy szczeg贸lnej.

Panna Natalia wyczu艂a wzrok jego. Barwa jej policzk贸w przesz艂a w blado艣膰, kt贸ra, zdawa艂o si臋, roztopi艂a w sobie u艣miech otaczaj膮cy usta. W贸wczas jeszcze bardziej modrymi sta艂y
si臋 cienie doko艂a zamkni臋tych oczu i ostrzejsz膮 linia chrz膮stkowatego nosa.

Tramwaj zajecha艂 do艣膰 szybko na plac przed pa艂acem wersalskim i podr贸偶ni spiesznie opu艣cili jego obmok艂膮 g贸rn膮 platform臋. Doktor zdoby艂 i utorowa艂 dla swych towarzyszek miejsce
w ma艂ej budce stacyjnej, gdzie wbi艂o si臋 tyle os贸b, 偶e literalnie trudno by艂o poruszy膰 r臋k膮.
Zdarzy艂o si臋, 偶e doktor Tomasz sta艂 za plecami panien Joanny i Natalii. Reszta pasa偶er贸w
tramwaju t艂ocz膮c si臋 do budyneczku w rejteradzie przed deszczem wprost z艂o偶y艂a cia艂o ostatniej z tych panien na piersiach Judyma. Twarz jej znajdowa艂a si臋 tu偶 obok jego w膮s贸w. Rozstrz臋pione przez mod臋 i deszcz p艂owe w艂osy panny Natalii snu艂y si臋 po jego twarzy, ustach,
oczach, wywo艂uj膮c wstrz膮saj膮ce dreszcze. W ca艂ym zgromadzeniu panowa艂o milczenie. Przerywa艂 je tylko ci臋偶ki oddech jakiego艣 astmatycznego grubasa. Dreszcz nieprzerwanymi strugami, z chlupaniem 艣cieka艂 z daszka i zas艂ania艂 otwarte drzwi jakby ciemn膮 kotar膮.

W pewnej chwili panna Natalia usi艂owa艂a poruszy膰 si臋, ale tylko lewym ramieniem opar艂a
si臋 na barku Judyma. W贸wczas jeszcze wyra藕niej zarysowa艂 si臋 przed jego rozmarzonymi
oczyma profil jej twarzy. Chcia艂a o czym艣 m贸wi膰, ale tylko u艣miechn臋艂a si臋 pr臋dko... W pewnej chwili unios艂a wiecznie spuszczonych powiek i przez moment czasu 艣mia艂o, badawczo,
upajaj膮co patrza艂a mu w oczy.

Tu偶 obok drzwi sta艂a pani Niewadzka. Mia艂a najwi臋cej ze wszystkich powietrza, a mimo to
dech jej by艂 ci臋偶ki, a twarz mocno czerwona.

33 A u s t e r i a
gospoda.

15



Wiecie wy, moje pannice
rzek艂a swym szeptem dono艣nym
偶e wola艂abym mokn膮膰 na
deszczu, ni偶艂yka膰 oddechu tych m a r s z a n d e w e n 贸 w.

Sk膮d偶e babcia wie, 偶e to s膮 marchands de vin34?

Bagatela!
rzek艂a staruszka b艂yskaj膮c wypuk艂ymi oczyma.
Dm膮 mi wprost na twarz
dwie skwa艣nia艂e piwnice i jeszcze si臋 b臋dzie pyta艂a, sk膮d wiem...
M贸wi艂a to do panny Wandy, ale Judym s艂ysza艂 ich rozmow臋. Co do niego, to nie mia艂
wcale zamiaru przek艂ada膰 deszczu nad 艣cisk w lokalu tramwajowym. Rzek艂 jednak do pani
Niewadzkiej po polsku:


Mogliby艣my rzeczywi艣cie pr臋dko przeby膰 plac. To blisko... Ale panie zmokn膮... Nie
mamy nawet parasola...
M贸wi膮c te s艂owa poda艂 si臋 nieco naprz贸d, jak gdyby mia艂 zamiar wyprowadzi膰 starsz膮 pani膮 z t艂umu. Wtedy ca艂e jego cia艂o zetkn臋艂o si臋 z cia艂em panny Natalii, odzianym w delikatne,
wiotkie suknie. Rozp艂omienionymi oczyma wpatrywa艂 si臋 w blade, zimne, kamienne rysy
twarzy o spuszczonych powiekach.

Deszcz z wolna ustawa艂 i tylko z rynny s膮siedniego domu zlewa艂a si臋 z nieustaj膮cym g艂o艣nym szelestem struga wody. Kilku m臋偶czyzn uzbrojonych w parasole wysun臋艂o si臋 z domku.
Wolnego miejsca przyby艂o, a mimo to panna Natalia przez zachwycaj膮c膮 chwil臋 nie zmienia艂a
swej sytuacji. Wreszcie i ona posun臋艂a si臋 ku drzwiom w 艣lad za m艂odsz膮 siostr膮, kt贸ra ju偶
przez wyci膮ganie r膮k na zewn膮trz drzwi bada艂a, czy deszcz jeszcze pada. Nim usta艂 zupe艂nie,
za艣wieci艂 na chwil臋 weso艂y blask s艂o艅ca. Kamienie pochy艂ego placu migota艂y jakby obsypane
szk艂em t艂uczonym, a widok ten wywabi艂 wszystkich z ciasnej nory. Judym poda艂 rami臋 babci i
ca艂e towarzystwo szybko pod膮偶y艂o ku pa艂acowi. W d艂ugich i wielkich salach, wobec 艣cian
zawieszonych historycznymi malowid艂ami, jednolita gromadka jak gdyby si臋 rozdzieli艂a.
Ka偶da z os贸b przypatrywa艂a si臋 na swoj膮 mod艂臋 lichym p艂贸tnom ni偶szego pi臋tra. Wkr贸tce te
malunki pocz臋艂y nu偶y膰. Judym szed艂 jak gdyby przez d艂ugie, d艂ugie strzy偶one aleje i martwi艂
si臋 bezwiednie, 偶e ko艅ca ich
ani 艣ladu. By艂 ju偶 zreszt膮 w Wersalu, wi臋c ani komnaty kr贸lewskie, ani sala lustrzana nie zaciekawia艂y go bardzo. St膮pa艂 wolno po prawicy starej damy,
kt贸ra stawa艂a co kilka krok贸w i przyk艂adaj膮c do oczu lornetk臋 na d艂ugiej r膮czce szyldkretowej
niby to obserwowa艂a malowid艂a. Szereg bitw napoleo艅skich, t艂umy wojska, teatralne twarze i
gesty wodz贸w, dzikie spienione rumaki
przesuwa艂y si臋 w oczach doktora jakby szeregi odleg艂ych, m艂odzie艅czych roje艅. Gdzie艣 daleko zatrzymano si臋 przed bia艂ym, marmurowym pos膮giem umieraj膮cego Korsykanina. Kiedy ca艂e towarzystwo wraca艂o z tamtej okolicy pa艂acu i
kiedy znowu mijano sale pe艂ne batalii, stara pani uj臋艂a wp贸艂 pann臋 Joann臋 i rzek艂a:


Jeste艣my daleko st膮d, w 艣wiecie bohater贸w... Marzymy, marzymy.
Panna Joanna zarumieni艂a si臋, a raczej sczerwieni艂a si臋, i zmi臋szana b膮ka艂a:

Nie.. ale gdzie偶 tam!... co znowu!... Ja tylko tak sobie...
Od tej chwili, pomimo 偶e Judym bardzo niewidocznie j膮 艣ledzi艂, trzyma艂a si臋 na wodzy i
usi艂owa艂a sp臋dzi膰 z twarzy histori臋 doznanych wra偶e艅. Szczeg贸艂owo zwiedzono apartamenty
kr贸lewskie. Gdy ju偶 pani Niewadzka z min膮 bardzo uroczyst膮 wys艂ucha艂a wszystkiego, co jej
rozpowiada艂 z nadzwyczaj plastycznymi ruchami oprowadzaj膮cy szwajcar, i gdy obszed艂szy
ma艂e saloniki skierowa艂a swe towarzystwo ku wyj艣ciu, panna Wanda obejrza艂a si臋 poza siebie
i sykn臋艂a:


Panno Netko, idziemy!
Judym poszed艂 za wzrokiem najm艂odszej z dziewic i przypatrzy艂 si臋 pannie Joannie. Sta艂a
oparta o jedno z niewielkich krzese艂, kryte nik艂ym b艂臋kitnawym adamaszkiem, i patrzy艂a w
okno. Wyraz twarzy jej by艂 tak dziwny, 偶e Judym wstrzyma艂 si臋 mimo woli. P贸藕niej zbli偶y艂
si臋 do niej i rzek艂 nawi膮zuj膮c my艣l do tego, co portier m贸wi艂 przed chwil膮:

34 M a r c h a n d s d e v i n (franc.)
handlarze wina.

16



My艣li pani o Marii Antoninie35?
Spojrza艂a na niego z zak艂opotaniem, jak osoba uj臋ta na gor膮cym uczynku, i wahaj膮cym si臋
g艂osem m贸wi艂a:


Wida膰 st膮d, przez to okno, wielki dziedziniec i bram臋. Tamt臋dy... Tamt臋dy wdar艂 si臋
mot艂och. Pijane kobiety, m臋偶czy藕ni uzbrojeni w no偶e. Maria Antonina widzia艂a z tego okna!
Dozna艂am tak dziwnego wra偶enia... Ca艂y ten straszny t艂um krzycza艂: "艢mier膰 Austriaczce!" I
t臋dy, tymi drzwiami uciek艂a, t臋dy uciek艂a...

Panno Joasiu...
nawo艂ywano.

Ale wspomnia艂a pani o wra偶eniu.

Wspomnia艂am o wra偶eniu...
m贸wi艂a spuszczaj膮c oczy i bledn膮c jeszcze bardziej.
My,
prosz臋 pana, jeste艣my bardzo tch贸rzliwe. Boimy si臋 nie tylko na jawie, ale i w tak zwanych
marzeniach. Ja zl臋k艂am si臋 bardzo tego mot艂ochu, o kt贸rym w艂a艣nie my艣la艂am.

Mot艂ochu?
m贸wi艂 Judym.

Tak... To jest krzyku ich. Zl臋k艂am si臋, sama nie wiem, czego艣 takiego...
Podnios艂a oczy niewinne, o przedziwnym jakim艣 wyrazie strachu czy bole艣ci. Jeszcze raz
rzuci艂a na ma艂e izdebki wejrzenie pe艂ne serdecznego 偶alu i posz艂a pr臋dko za towarzyszkami.
W powrocie z Wersalu do Pary偶a kolej膮 zatrzymano si臋 w Saint-Cloud. Stan膮wszy na
wzg贸rzu, tu偶 za dworcem kolejowym, panny wyda艂y okrzyk. U n贸g ich le偶a艂a, ci膮gn膮c si臋 w
g艂膮b kraju i gubi膮c w rudych mg艂ach, pustynia kamienna:
Pary偶. Barwa jej by艂a czerwonawa, ry偶a, tu i 贸wdzie rozdarta przez dziwaczny znak ciemny, przez 艁uk Tryumfalny, wie偶e
ko艣cio艂a Notre-Dame albo wie偶臋 Eiffla. Z kra艅c贸w niedo艣cig艂ych dla oka mg艂y zabarwia艂y si臋
b艂臋kitnawymi smugi. Stamt膮d p艂yn臋艂y dymy fabryczne snuj膮c si臋 z komin贸w podobnych w
dali do grubych biczysk. Te baty p臋dz膮 rozrost pustyni. Odg艂os jej 偶ycia tam nie dochodzi艂.
Wydawa艂o si臋, 偶e skona艂a i zastyg艂a w swej kamiennej, chropawej formie. Jakie艣 dziwne
wzruszenie ogarn臋艂o przyby艂ych, wzruszenie takie, jakiego do艣wiadcza si臋 tylko na widok
wielkich zjawisk przyrody: w g贸rach, po艣r贸d lodowc贸w albo nad morzem.

Judym siedzia艂 obok panny Tali, ale nawet o tym s膮siedztwie zapomnia艂. Ton膮艂 oczyma w
Pary偶u. W g艂owie jego przegryza艂y si臋 my艣li bez zwi膮zku, w艂asne, niepodzielne, ni偶ej 艣wiadomo艣ci stoj膮ce postrze偶enia, z kt贸rych si臋 zwierzy膰 cz艂owiek nie jest w mo偶no艣ci. Wtem
zada艂 sobie wyra藕ne pytanie:

"Dlaczeg贸偶 tamta powiedzia艂a, 偶e si臋 zl臋k艂a wyjrzawszy oknem z sypialni Marii Antoniny?"

Oderwa艂 oczy od widoku miasta i chcia艂 znowu przypatrze膰 si臋 pannie Joasi. Teraz dopiero
lepiej zauwa偶y艂, jaki jest jej profil. Broda mia艂a kszta艂t czysto sarmacki czy kaukaski36. Wysuwa艂a si臋 nieco, a w taki spos贸b, 偶e mi臋dzy ni膮 i doln膮 lini膮 nosa tworzy艂a si臋 jakby prze艣liczna parabola, w g艂臋bi kt贸rej kwit艂y r贸偶owe usta. Gdy tylko rysy twarzy rozwidnia艂 blask
wra偶enia, w mgnieniu oka wargi stawa艂y si臋 偶ywym ogniskiem. Wyraz ich zmienia艂 si臋, pot臋偶nia艂 albo przygasa艂, ale zawsze mia艂 w sobie jak膮艣 szczeg贸ln膮 si艂臋 prawdziwej ekspresji.
Patrz膮cemu przychodzi艂a do g艂owy my艣l uparta, 偶e nawet impuls zbrodniczy odzwierciedli艂by
si臋 w tej twarzy z tak膮 sam膮 szczero艣ci膮 jak rado艣膰 na widok rozkwit艂ych irys贸w, weso艂ych
barw krajobrazu, dziwnych fantazji malarskich, a r贸wnie偶 na widok pospolitych przedmiot贸w.
Wida膰 by艂o, 偶e ka偶da rzecz staje wobec tych oczu jako zjawisko naturalne i dobre. Czasami
jednak przebija艂a si臋 w nich zm臋czona niech臋膰 i u艣miech zabity. Ale i w tym by艂o co艣 dzieci臋cego: szczero艣膰, szybko艣膰 i pot臋ga.

Jak wyraz twarzy, tak samo ruchy panny Joanny mia艂y w sobie co艣... niepodobnego... Je偶eli
chcia艂a odda膰 s艂owami to, co czu艂a, bardzo 偶ywo, pr臋dko, na mgnienie oka wznosi艂a r臋ce, a

35 M a r i a A n t o n i n a
偶ona Ludwika XVI, c贸rka Marii Teresy, cesarzowej austriackiej; znienawidzona
przez lud francuski, zasta艂a w czasie rewolucji 艣ci臋ta na gilotynie (1793).
36 K s z t a 艂 t... k a u k a s k i
w dawnej terminologii ras臋 bia艂膮 nazywano kaukask膮

17


przynajmniej brwi, jakby ucisza艂a wszystko zdolne zag艂uszy膰 ow膮 melodi臋 jej my艣li, wyraz贸w, u艣miech贸w i porusze艅 cia艂a.

"Kogo ona przypomina?
my艣la艂 doktor, od niechcenia patrz膮c na jej czo艂o i oczy.
Czym
jej nie widzia艂 gdzie w Warszawie?"

I oto przysz艂o mu do g艂owy mi艂e a nielogiczne notabene37, 偶e j膮 przecie widzia艂 wczorajszego dnia przed tym bia艂ym u艣miechni臋tym pos膮giem...

Na dworcu Saint-Lazare rozsta艂 si臋 z turystkami.

Stara pani zawiadomi艂a go, 偶e nazajutrz wyje偶d偶a ze sw膮 "band膮" do Trouville38, a stamt膮d
do Anglii.

Judym po偶egna艂 je ostentacyjnie i wr贸ci艂 troch臋 znu偶ony do swojej klety.

37 N o t a b e n e (艂ac.)
dos艂. zauwa偶 dobrze; tu: w dodatku.
38 T r o u v i l l e
port francuski ,nad kana艂em La Manche, a zarazem ucz臋szczana pod koniec XIX w. miejsco
wo艣膰 letniskowa.


18


W POCIE CZO艁A

Po up艂ywie roku, jednego z ostatnich dni czerwca Judym zbudzi艂 si臋 w Warszawie. By艂a
godzina dziesi膮ta rano. Przez uchylone okna w艂amywa艂 si臋 do pokoju 艂oskot ulicy Widok,
starodawny, znajomy 艂oskot d r y n d t艂uk膮cych si臋 o kamienie wielko艣ci bu艂ki chleba. Z do艂u,
z w膮skiego dziedzi艅ca, na kt贸ry wychodzi艂a wi臋kszo艣膰 okien chambres garnies39, gdzie si臋 w
przeddzie艅 zatrzyma艂, wlok艂y si臋 ju偶 w g贸r臋 na skrzyd艂ach ciep艂a rozpra偶one wapory. Judym
zerwa艂 si臋, zbli偶y艂 do okna i przez szpary mi臋dzy jego po艂owami ogl膮da艂 figur臋 str贸偶a z mosi臋偶n膮 blach膮 na czapie, kt贸ry z rodzimym grubia艅stwem t艂umaczy艂 co艣 starej damie w czarnej mantylce. M艂odo艣膰 kipia艂a w 偶y艂ach doktora. Czu艂 w sobie u艣pion膮 si艂臋, jak cz艂owiek, kt贸ry jest u podn贸偶a wielkiej g贸ry, stawia krok pierwszy, 偶eby wst膮pi膰 na jej szczyt daleki
i
wie, 偶e wejdzie. Nie strz膮sn膮艂 ze siebie dot膮d znu偶enia po drodze "Pary偶-Warszawa", jednym
tchem odbytej, ale w przeddzie艅 dozna艂 tylu mi艂ych uczu膰, 偶e kaza艂y mu w zupe艂no艣ci zapomnie膰 o sadzy w臋gla; kt贸r膮 by艂 przesi膮k艂. Gdy z okien wagonu widzia艂 krajobraz, wioski z ich
bia艂ymi chatami, bezbrze偶ne pola, zbo偶a dojrza艂e nie wyczuwa艂 wielkiej r贸偶nicy mi臋dzy tym
krajem a ziemi膮 francusk膮. Tu i 贸wdzie stercza艂y dziwne kszta艂ty fabryk i wskro艣 jasnego nieba sz艂y dymy. Do wagonu wsiadali wie艣niacy bynajmniej nie g艂upsi od francuskich, czasami
tak m膮drzy, 偶e a偶 mi艂o, rzemie艣lnicy i robotnicy
tacy sami jak francuscy. S艂uchaj膮c ich rozm贸w m贸wi艂 do siebie co chwila: "A bo to prawda, 偶e jeste艣my barbarzy艅cami, p贸艂azjatami?

Nieprawda!
Tacy艣my sami jak ka偶dy inny... Walimy naprz贸d i kwita! 呕eby tu wsadzi膰 jednego z drugim, to widzia艂oby si臋, czyby i tak potrafili, wycackani przez ich parszywe konstytucje..."

To mi艂e, optymistyczne wra偶enie Judym przywi贸z艂 w sobie do miasta, jakby 偶ywy i s艂odki
zapach p贸l rodzinnych. Wyspa艂 si臋 setnie, a teraz pierwszym rzutem oka wita艂 "star膮 bud臋",
Warszaw臋.

Wraz z tym spojrzeniem
przyszli mu na my艣l krewni. Czu艂 konieczno艣膰 odwiedzenia ich
nie tylko z obowi膮zku, ale tak偶e dla samego widoku swoich twarzy. Wyszed艂 z hotelu i posuwaj膮c si臋 noga za nog膮 zgin膮艂 w t艂umie, kt贸ry przep艂ywa艂 chodnikiem ulicy Marsza艂kowskiej.
Cieszy艂y go bruki drewniane, rozrost drzewek, kt贸re ju偶 pewien cie艅 rzuca艂y, nowe domy powsta艂e na miejscu dawnych ruder.

Min膮wszy ogr贸d i plac za 呕elazn膮 Bram膮, by艂 u siebie i przywita艂 naj艣ci艣lejsz膮 ojczyzn臋
swoj膮. W膮skimi przej艣ciami, po艣r贸d kram贸w, stragan贸w i sklepik贸w wszed艂 na Krochmaln膮.
呕ar s艂oneczny zalewa艂 ten rynsztok w kszta艂cie ulicy. Z w膮skiej szyi mi臋dzy Ciep艂膮 i placem
wydziela艂 si臋 fetor jak z cmentarza. Po dawnemu roi艂o si臋 tam mrowisko 偶ydowskie. Jak
dawniej siedzia艂a na trotuarze stara, schorza艂a 呕yd贸wka sprzedaj膮ca gotowany b贸b, fasol臋,
groch i ziarna dyni. Tu i 贸wdzie w艂贸czyli si臋 roznosiciele wody sodowej z naczyniami u boku
i szklankami w r臋kach. Sam widok takiej szklanki oblepionej zasch艂ym syropem, kt贸r膮 brudny
n臋dzarz trzyma w r臋ce, m贸g艂 wywo艂a膰 torsje. Jedna z roznosicielek wody sta艂a pod murem.
By艂a prawie do naga obdarta. Twarz mia艂a z偶贸艂k艂膮 i martw膮. Czeka艂a w s艂o艅cu, bo ludzie
tamt臋dy id膮cy najbardziej mogli by膰 spragnieni. W r臋ce trzyma艂a dwie butelki z czerwon膮
ciecz膮, prawdopodobnie z jakim艣 sokiem. Siwe jej wargi co艣 szepta艂y. Mo偶e s艂owa zach臋ty do

39 C h a m b r e s g a r n i e s (franc.)
pokoje umeblowane do wynaj臋cia

19


picia, mo偶e imi臋 Jego, Adonai40, kt贸ry nie mo偶e by膰 przez 艣miertelnych nazywany, mo偶e w
n臋dzy i brudzie jak robak wyl臋g艂e
przekle艅stwo na s艂o艅ce i na 偶ycie...

Z prawej i lewej strony sta艂y otworem sklepiki, instytucje ko艅cz膮ce si臋 niedaleko od proga


jak szuflady wyklejone papierem. Na drewnianych p贸艂kach le偶a艂o w takim magazynie za
jakie trzy ruble papieros贸w, a bli偶ej drzwi n臋ci艂y przechodnia gotowane jaja, w臋dzone 艣ledzie,
czekolada w tabliczkach i w pon臋tnej formie cukierk贸w, krajanki sera, bia艂a marchew, czosnek, cebula, ciastka, rzodkiew, groch w str膮czkach, kub艂y z koszernymi serdelkami i s艂oje z
sokiem malinowym do wody.
W ka偶dym z takich sklep贸w czernia艂a na pod艂odze kupa b艂ota, kt贸ra nawet w upale zachowuje w艂a艣ciw膮 jej przyjemn膮 wilgotno艣膰. Po tym gnoju pe艂za艂y dzieci okryte brudnymi 艂achmany i same brudne nad wyraz. Ka偶da taka jama by艂a siedliskiem kilku os贸b, kt贸re p臋dzi艂y
tam 偶ywot na szwargotaniu i pr贸偶niactwie. W g艂臋bi siedzia艂 zazwyczaj jaki艣 ojciec rodziny,
zielonkowaty melancholik, kt贸ry od 艣witu do nocy nie rusza si臋 z miejsca i patrz膮c w ulic臋
trawi czas na marzeniu o szwindlach.

O krok dalej rozwarte okna dawa艂y widzie膰 wn臋trza pracowni, gdzie pod niskimi sufitami
skracaj膮 sw贸j 偶ywot schyleni m臋偶czy藕ni albo zgi臋te kobiety. Tu wida膰 by艂o warsztat szewski,
ciemn膮 pieczar臋, z kt贸rej wywala艂 si臋 smr贸d namacalny, a zaraz obok fabryk臋 peruk, jakich
u偶ywaj膮 pobo偶ne 呕yd贸wki. By艂o takich zak艂ad贸w fryzjerskich kilkana艣cie z rz臋du. Blade,
偶贸艂te, obumar艂e dziewczyny, same nie czesane ani myte, pracowicie rozdziela艂y k艂aki... Z
dziedzi艅c贸w, drzwi, nawet ze starych dach贸w krytych blach膮 lub ceg艂膮, gdzie szeregiem
tkwi艂y okna facjatek, wychyla艂y si臋 twarze chore, chude, d艂ugonose, zielone, mor臋gowate i
patrza艂y oczy krwawe, ciek膮ce albo zoboj臋tnia艂e na wszystko w niedoli, oczy, kt贸re w smutku
wiecznym 艣ni膮 o 艣mierci. Przy pewnej bramie Judym zetkn膮艂 si臋 z kupcow膮 d藕wigaj膮c膮 na
obu r臋kach ci臋偶kie kosze z jarzyn膮. By艂a ca艂kiem rozmam艂ana. Peruk臋 zsun臋艂a w ty艂 niby
kaszkiet i ogolone jej ciemi臋 bieli艂o si臋 jak 艂ysina starca. Wypuk艂e oczy patrza艂y przed siebie z
wyrazem m臋czarni, kt贸ra przeistoczy艂a si臋 w spok贸j
bez 偶adnego 偶ycia, jakby by艂y skorupami jaj, w nabrzmia艂ych wenach41 czo艂a i szyi krew zdawa艂a si臋 g艂o艣no stuka膰. Na progu
jednego ze sklep贸w siedzia艂 stary, zgarbiony 呕yd-tragarz. Zostawi艂 w艣r贸d ulicy dwie szafy
zwi膮zane sznurem, kt贸re a偶 do tego miejsca przyd藕wiga艂 na plecach, i jad艂 surowy og贸rek
zagryzaj膮c ten obiad kawa艂kiem chleba.

Judym szed艂 pr臋dko, mrucz膮c co艣 do siebie. Mury o kolorze zakurzonego grynszpanu albo
jakiej艣 zrudzia艂ej czerwono艣ci, niby pstre, ub艂ocone ga艂gany, nasun臋艂y mu si臋 przed oczy.
Ciep艂a... Chodniki by艂y jak niegdy艣 zdruzgotane, bruk pe艂en w膮do艂贸w. Nie by艂o tu ju偶 ani
jednego przechodnia w cylindrze, rzadko trafia艂a si臋 dama w kapeluszu. Og贸艂 id膮cych podobny by艂 do mur贸w tej ulicy. Szli ludzie w ubraniach do pracy fizycznej, najcz臋艣ciej bez ko艂nierzyk贸w. Przeje偶d偶aj膮ca doro偶ka zwraca艂a uwag臋 wszystkich. Z dala ju偶 dostrzeg艂 Judym bram臋 rodzinnej kamienicy i zbli偶y艂 si臋 do niej z niemi艂ym uczuciem tak zwanego "fa艂szywego
wstydu". Trza by艂o wita膰 osoby niskiej kondycji. Teraz, gdy wr贸ci艂 z zagranicy, by艂o mu to
przykro, bardziej ni偶 kiedykolwiek. Wszed艂 co tchu w bram臋 z nieu艣wiadomionym planem:
unika膰 obcych...

Dziedziniec rozchodzi艂 si臋 w trzy strony 艣wiata. Nad jedn膮 jego szyj膮 wznosi艂a si臋 jaka艣
ha艂a艣liwa fabryczka, kt贸ra by艂a dla Judyma nowo艣ci膮, drug膮 po dawnemu zajmowa艂 sk艂ad
w臋gla, a trzecia prowadzi艂a do kilkupi臋trowej oficyny. Tam w艂a艣nie Judym skierowa艂 swe
kroki. Gdy stan膮艂 w sieni brudnej jak apartament Lucypera, us艂ysza艂 w suterenie szcz臋k znajomy: to "s膮siad" D膮browski, 艣lusarz, ci膮艂 swoj膮 sztuk臋. Judym zeszed艂 po schodach i zajrza艂
w sionk臋, kt贸ra prowadzi艂a na lewo od drzwi 艣lusarza. Wida膰 tam by艂o czelu艣膰 otwart膮, pro

40 A d o n a i (hebr.)
Wszechmocny; okre艣lenie Boga, zamiast w艂a艣ciwego imienia: Jahwe, kt贸rego przepisy
religii 偶ydowskiej zabrania艂y wymawia膰.
41 W e n a
偶y艂a.


20


wadz膮c膮 do rodzinnej sutereny. Kwa艣ny ch艂贸d przyst膮pi艂 do Judyma i odepchn膮艂 go stamt膮d.
Z warsztatu 艣lusarza wyszed艂 ma艂y umorusany ch艂opak i zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 go艣ciowi. Judym szybko pobieg艂 na g贸r臋. Min膮艂 pierwsze pi臋tro, drugie i dopiero na wysoko艣ci strychu
zwolni艂 kroku. Mia艂 przed sob膮 okienko bez szyb, pewien rodzaj strzelnicy w murze. Ceg艂a,
zamykaj膮ca ten otw贸r z do艂u, by艂a tak wy艣lizgana przez dzieci, kt贸re si臋 tam bawi艂y, 偶e przybra艂a kszta艂t owalny. Ile偶 to razy on sam, Judym, wy艂azi艂 przez ten otw贸r na zewn膮trz muru i
wisia艂 w powietrzu! W k膮cie czernia艂 wodoci膮g og贸lny, rozprowadzaj膮cy wilgo膰 na ca艂膮 艣cian臋. Nad nim a偶 do sufitu si臋ga艂a plama kopciu z lampy naftowej. 艢ciany by艂y pe艂ne cienia i
smutku, jak deski sk艂adaj膮ce trumn臋.

Ostatnia kondygnacja schodk贸w prowadzi艂a do mrocznej sieni, kt贸ra przecina艂a wzd艂u偶
poddasze. Judym stan膮艂 przede drzwiami w g艂臋bi i zastuka艂 raz, drugi, trzeci. Nikt mu nie odpowiedzia艂: Gdy jeszcze raz ko艂ata艂 klamk膮, z drzwi s膮siednich wysun臋艂a si臋 dziewczyna lat
trzynastu i zmierzy艂a go wzrokiem dojrza艂ej kokietki. Nie pytana rzek艂a:


A kogo to pan szuka?

Tu jest mieszkanie Wiktora Judyma?

Tutaj.

Nie wie panienka, czy jest kto w domu?

Dopiero by艂a ciotka, musi by膰... A mo偶e i zesz艂a na podw贸rze z d z i e c i a m i.
M贸wi膮c to wychyli艂a si臋 jeszcze bardziej i zagl膮da艂a Judymowi w oczy ze 艣mia艂o艣ci膮 wielkomiejsk膮. W tej chwili w g艂臋bi mieszkania rozleg艂 si臋 straszny wrzask, jaki艣 potok wyraz贸w
z艂orzecz膮cych, kl膮tw ordynarnych bez zwi膮zku, zlewaj膮cych si臋 jakby w ryk bydl臋cia. Judym
zdziwiony nastawi艂 ucha, a potem cicho spyta艂 si臋 dziewczyny, co to znaczy. U艣miechn臋艂a si臋
filuternie i rzek艂a:


To tam moja babka, wariatka.

Wariatka? Trzymacie j膮 w domu?

A w domu. Gdzie偶 mamy trzyma膰?
Odsun膮艂 dziewczyn臋 na bok i zajrza艂 do wn臋trza. W k膮cie, pod piecem, siedzia艂o widmo
cz艂owiecze, za r臋ce i nogi przywi膮zane do haka wystaj膮cego z ziemi. Siwe kud艂y nakrywa艂y
g艂ow臋 i ramiona tej istoty, a jakie艣 stargane 艂achmany reszt臋 cia艂a. Czasem spod w艂os贸w ukazywa艂y si臋 straszliwe oczy jak dwa b艂yskaj膮ce p艂omienne miecze, kiedy niekiedy usta ciska艂y
艂adunek okropnych wyraz贸w. Judym instynktownym ruchem cofn膮艂 si臋 do sionki i zacz膮艂 wypytywa膰 dziewczyn臋.


Czemu偶 jej nie oddacie do szpitala?

A ja wiem czemu! To dobre! Nie mo偶na odda膰.

Dlaczego nie mo偶na?

Bo nie ma miejsca. A po drugie, sk膮d偶e my we藕miemy pieni膮dze na to, 偶eby za ni膮 p艂aci膰.

Czemu偶 j膮 tak przykuwacie?

A ba! Czemu? Bo z艂apie siekier臋, n贸偶, tasak i pozabija dzieci, ojca, mamuni臋. To taka
szelma z艂a, 偶e prosz臋 siada膰!

Dawno ju偶 chora?

Albo ona chora? Wariatka, nie chora. 呕ebym ja takie zdrowie mia艂a jak ta. Przyjdzie j膮
ojcu wi膮za膰, to si臋 tak utargaj膮 oboje, 偶e no! Ojciec to samo nie u艂omek, a ledwo t臋 psiakrew
uje藕dzi...
Judym machn膮艂 r臋k膮 i uciek艂 po schodach. Gdy stan膮艂 na dziedzi艅cu, dostrzeg艂 w jego szyi
pod murem fabryki mn贸stwo dzieci skacz膮cych, biegaj膮cych, rozbawionych. Na kupie opalonych belek siedzia艂a ciotka Pelagia, kobieta stara, 艂askawy chleb od lat wielu jedz膮ca u siostrze艅ca, a brata Judymowego, Wiktora. By艂a to jejmo艣膰 chuda, chorowita i zrz臋dna. Rzadko
kto s艂ysza艂 od niej dobre s艂owo, a dzieci nabra艂y si臋 szturcha艅c贸w ile wlezie. Judym szed艂 ku

21


niej wolno, krzywi膮c si臋 pod w膮sem i mocuj膮c ze sob膮. Przykro mu by艂o wita膰 si臋 na placu,
wobec lokator贸w i gapi贸w. Do艣wiadcza艂 nieprzyjemnego uczucia p贸艂odrazy, zbudzonej i wydobytej na jaw przez szczeg贸lne politowanie, stanowi膮ce rdze艅 uczu膰 familijnych. Ciotka
Pelagia odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spostrzeg艂a go, ale nie rusza艂a si臋 z miejsca. Gdy przyszed艂 i dotkn膮艂 nosem jej zabrudzonego r臋kawa w okolicach d艂oni, schyli艂a si臋 pr臋dko i cmokn臋艂a go z
dala we w艂osy.


Kiedy偶 T o m c i u przyjecha艂? Nic my nie wiedzieli...
rzek艂a z w艂a艣ciw膮 jej osch艂o艣ci膮.

Wczoraj wieczorem dopiero. Jak偶e zdrowie ciotki?

Ej... jakie偶 ta moje zdrowie... Tak k i p i 臋. Teraz ciep艂o, to siedz臋 tutaj we dnie, a p r z y
艅 d z i e zima, to si臋 mo偶e nareszcie sko艅czy.

Ech, nie lubi臋 te偶 tych wszelkich...

A wiem...

Ciotka nie藕le wygl膮da. C贸偶 s艂ycha膰 u Wiktor贸w? Jak偶e on?

A c贸偶... Jak to Wiktor.

No?

Jest ta w tej fabryce.

U Milera?

Gdzie za艣! W 偶elaznej, ale przy stalowni.

Przy stalowni!
zdziwi艂 si臋 Judym.

A w stalowni.

Dlaczeg贸偶 to?

Przerzuci艂 si臋. M贸wi, 偶e woli. No i 艂atwiej mu b臋dzie... te... Ale to T o m c i u winien,
nie kto inny...
rzek艂a oboj臋tnie, prostuj膮c fa艂dy sp贸dnicy.

Ja winien jestem, 偶e si臋 Wiktor przerzuci艂?

呕e si臋 przerzuca, to temu T o m c i u winien. Jak by艂 g艂upim dr膮galem, to robi艂, co wlaz艂o. Wzi膮艂偶e T o m c i u k艂a艣膰 mu w g艂ow臋 m膮dro艣ci i teraz mu si臋 odechcia艂o roboty. Zabra艂
si臋 do nie swoich rzeczy. Ksi膮偶ki czyta. A jak偶e... To uczony cz艂owiek! u艣miechn臋艂a si臋 szyderczo, pokazuj膮c bia艂e z臋by.
Judym s艂ucha艂 oboj臋tnie. P贸藕niej zapyta艂:


Du偶o zarabia?

Nie, niedu偶o. Ona musia艂a stan膮膰 do roboty, bo przysz艂a bieda.

Gdzie偶 ona?

W fabryce cygar. Rozchodz膮 si臋 rano, a ja musz臋 dzieci pilnowa膰, straw臋 gotowa膰, dom
ca艂y obrz膮dzi膰. Gdzie偶 T o m c i u b臋dzie mieszka艂, niby na sta艂e? Tutaj czy gdzie we 艣wiecie?
zapyta艂a z udan膮 oboj臋tno艣ci膮.

Jeszcze nie wiem, dopierom wr贸ci艂.
Rozmowa si臋 urwa艂a. Judym patrza艂 spod oka na skrawek asfaltu zab艂膮kany w tym miejscu
i le偶膮cy tam w艣r贸d bry艂 kamiennych jak gdyby wskutek czyjego艣 roztargnienia, na drzewko
wyrastaj膮ce wprost z asfaltowej skorupy. W s膮siedztwie pniaka le偶a艂a krata 艣cieku podtrzymuj膮ca przer贸偶ne odpadki. S艂o艅ce dogrzewa艂o. W cieniu wysokiego muru fabryki bawi艂o si臋
stado dzieci. Jedne z nich by艂y mizerne tak bardzo, 偶e dawa艂a si臋 widzie膰 w tych prze藕roczystych twarzach sie膰 偶y艂 b艂臋kitnych; inne opali艂y na s艂o艅cu nie tylko swe buziaki, r臋ce i szyje,
ale tak偶e sk贸r臋 kolan wy艂a偶膮cych obszernymi dziurami. Po艣r贸d wierzgaj膮cej gromady pe艂za艂o
jakie艣 ma艂e, rachityczne, ze sromotnie krzywymi nogami i ze 艣ladami ospy na go艂ych, mizernych gnatach. Ca艂a ta banda sprawia艂a wra偶enie 艣mieci podw贸rza czy zesch艂ych li艣ci, kt贸re
wiatr miota z miejsca na miejsce. Rej wodzi艂 mi臋dzy ca艂膮 ha艂asuj膮c膮 czered膮 ch艂opak o艣mioletni, wysmuk艂y, bez czapki, ubrany w ojcowskie i n e k s p r y m a b 1 e42 i matczyne trzewi

42 I n e k s p r y m a b l e
spodnie.

22


ki. Kawaler ten dar艂 si臋 wniebog艂osy, do czego uprawomocnia艂a go komenda nad reszt膮 w
prowadzeniu jakiej艣 batalii. Kiedy przebiega艂 jak jele艅, d膮偶膮c ku 艣rodkowi dziedzi艅ca, Judym
go pozna艂:


Przecie to Franek!

A Franek...
rzek艂a ciotka.
Dr Tomasz zatrzyma艂 siostrze艅ca i wywo艂a艂 tym na jego f i z y s oznak臋 szczerego niezadowolenia. Z t艂umu posun臋艂a si臋 naprz贸d dziewczyna m艂odsza od Franka i zbli偶y艂a si臋 do
ciotki. By艂a to Karolina, siostrzenica Judymowa. Oczy mia艂a du偶e, w szarej, zn臋dznia艂ej twarzy pal膮ce si臋 jak w臋gle spod grzywy, kt贸ra zakrywa艂a jej brwi i ko艅czy艂a si臋 na nosie. To
dziecko mia艂o fizjonomi臋 star膮 i chytr膮, spojrzenie uparte i badawcze, jak cz艂owiek, kt贸ry ju偶
prze偶y艂 gorycz setki zawod贸w i kt贸rego ju偶 nie ok艂amuj膮 z艂udzenia. Judym przyci膮gn膮艂 Karol臋 do siebie i uca艂owa艂. Nie broni艂a mu tego. Wpatrywa艂a si臋 tylko w jego oczy swym ci臋偶kim wzrokiem, jakby z zapytaniem, co jej z tego przyj艣膰 mo偶e. Franek paln膮艂 "wujka" w
mankiet i b膮kn膮wszy co艣 md艂ego na kilka pyta艅, wydali艂 si臋 w kierunku kupy koleg贸w. Dyskurs z ciotk膮 nie klei艂 si臋, a natomiast, jak to cz臋sto w takich razach bywa, przychodzi艂y Judymowi do g艂owy my艣li w艂asne, nowe, nie nadaj膮ce si臋 wcale do zu偶ytkowania ich w tej rozmowie. Te dzieci biegaj膮ce w ciasnym zau艂ku, ogrodzonym przez nagie i niezmierne mury,
przypomina艂y, nie wiadomo czemu, stado wiewi贸rek zamkni臋tych w klatce. Gwa艂towne ich
ruchy, nieustanne skoki domaga艂y si臋 szerokiego placu, drzew, trawy, wody...


T o m c i u by si臋 chcia艂 pewnie zobaczy膰 jak najpr臋dzej a Wiktorem?
rzek艂a ciotka nie
lubi膮ca nigdy udawa膰 szczero艣ci uczu膰, kt贸rych nie 偶ywi艂a.

Ano, rozumie si臋.

Z nim trudno si臋 t e r a zetkn膮膰. Czasem to i trzy dni, trzy noce w domu go nie ma.

A gdzie偶 on bywa?

Ba, wie to kto? Mo偶e zreszt膮 dzi艣 akurat p r z y 艅 d z i e...

To ja tu wpadn臋 wieczorkiem, a teraz chcia艂bym si臋 z bratow膮 przywita膰. Mo偶na do niej
zaj艣膰 do fabryki, wpuszcz膮 mnie tam?

Czasem to i wpuszcz膮. Niech T o m c i u spr贸buje. Przecie wam, panom doktorom, 艂atwiej ni偶 nam, ho艂ocie...

Gdzie偶 si臋 ta fabryka znajduje?
zapyta艂 Judym, kt贸remu ta rozmowa zacz臋艂a ju偶 ci臋偶y膰.
Ciotka wskaza艂a mu kierunek drogi i adres.
Wysun膮wszy si臋 z tego domu, doktor szed艂 ulicami w stron臋 przedmie艣cia ze zwieszon膮
g艂ow膮, machinalnie szukaj膮c oczyma fabryki cygar. Nie by艂o tam ju偶 jednolitego szeregu kamienic i rzadziej trafia艂y si臋 domy pi臋trowe. Natomiast sz艂y w dal drewniane, niskie, odrapane
budynki, niepodobne ani do dwor贸w, ani do cha艂up wiejskich, a przypominaj膮ce jedne i drugie.

Domostwa te by艂y obwieszone jaskrawymi szyldami i zbryzgane b艂otem. Brud nie puszcza艂
wzroku przechodnia do wn臋trza mieszka艅 i m贸g艂 wcale skutecznie zast臋powa膰 偶aluzje. Od
frontu mie艣ci艂y si臋 tam zreszt膮 g艂贸wnie sklepiki. W jednym sprzedawano n臋dzne kie艂basy, w
drugim, bardziej mo偶e mizerniejszym, liche trumny.

Gdzieniegdzie ze 艣rodka tych zagr贸d miejskich, okrytych star膮 ceglan膮 dach贸wk膮 albo pap膮, na kt贸rej rozk艂ada si臋 ju偶 tu i 贸wdzie ple艣艅 zielona, strzela艂a w g贸r臋 nowa kamieniczka,
szybko postawiona; jakby wydmuchni臋ta z piasku. Taka figura, z niewidocznym dachem, z
trzema 艣lepymi 艣cianami i jedn膮 uzbrojon膮 w szereg okien, stercza艂a w艣r贸d siedzib starego,
niemal 艣redniowiecznego kszta艂tu, jak drogowskaz nowego porz膮dku rzeczy, zwiastuj膮cy
aneksj臋 tych okolic na rzecz rozwoju wielkiego miasta z jego bezlitosn膮, surow膮 lini膮, z jego
brukiem i wi臋ziennym, nagim, chropawym murem. Jeszcze cz臋艣ciej po艂a膰 dom贸w niskich
przerywa艂 ogromny tors fabryki z t臋gimi murami, szerok膮 bram膮 i bateri膮 komin贸w. W dali na
horyzoncie dach贸w ukazywa艂y si臋 wsz臋dzie te kominy i kominy.

23


艢rodkiem ulicy, po zrujnowanym bruku, wlok艂y si臋 noga za nog膮 wozy z ceg艂膮, wytrz膮saj膮ce na wsze strony py艂 r贸偶owy. Odstawiali j膮 wo藕nice przysypani tym kurzem od czubka
g艂owy do obcasa, z twarzami bezmy艣lnymi jak ceg艂y. Kiedy indziej dudni艂 wielki w贸z frachtowy z pakami poobwijanymi w rogo偶e. Na szczycie takiego statku siedzia艂 zazwyczaj monstrualny 呕yd w czerwonym barchanowym kaftanie, wywija艂 batem i wrzeszcza艂 na par臋 koni,
stawiaj膮cych ka偶dy krok nowy z niezmiernym wysi艂kiem. Jeden z woz贸w zagrodzi艂 Judymowi drog臋 wje偶d偶aj膮c w bram臋 du偶ego budynku. Numer domu wskazywa艂 w艂a艣nie instytucj臋,
kt贸rej doktor Tomasz poszukiwa艂. Stwierdzi艂 to r贸wnie偶 ckliwy i niemi艂y zapach tytoniu, kt贸ry otacza艂 zabudowania i panowa艂 na znacznej przestrzeni ulicy. Judym wszed艂 w bram臋 i
zwr贸ci艂 si臋 do szwajcara z zapytaniem, czyby nie mo偶na zobaczy膰 si臋 z robotnic膮 nazwiskiem
Judymowa. Str贸偶 nie chcia艂 s艂ucha膰 o niczym, dop贸ki nie uczu艂 w gar艣ci czterdziest贸wki. Pod
wp艂ywem tego wra偶enia zacz膮艂 forsownie my艣le膰, a wreszcie znik艂 na chwil臋 i przyprowadzi艂
jakiego艣 kapcana okrytego py艂em. Ten po d艂ugich debatach kiwn膮艂 na Judyma palcem i
wprowadzi艂 go do wn臋trza bocznej oficyny. Proszek tabaki wdziera艂 si臋 tam do nosa, gard艂a,
p艂uc przychodnia i podwaja艂 szybko艣膰 oddechu. Na pierwszym pi臋trze ukaza艂a si臋 du偶a sala,
formalnie wype艂niona przez t艂um kobiet z艂o偶ony z jakich stu os贸b, pochylonych nad d艂ugimi a
w膮skimi sto艂ami. Kobiety te, rozebrane w spos贸b jak najbardziej niepretensjonalny, zwija艂y
cygara pr臋dkimi ruchami, kt贸re na pierwszy rzut oka czyni艂y wra偶enie jakich艣 kurcz贸w bolesnych. Jedne z nich schyla艂y g艂owy i trz臋s艂y ramionami jak kucharki wa艂kuj膮ce ciasto. Te zaj臋te by艂y zwijaniem grubo siekanego tytoniu w li艣cie, kt贸re poprzednio zosta艂y szybko a misternie przykrojone. Inne k艂ad艂y zwini臋te cygara w prasy drewniane. Dusz膮ce powietrze, pe艂ne
smrodu cia艂 pracuj膮cych w upale, w miejscu niskim i ciasnym, prze艂adowane py艂em starego
tytoniu, zdawa艂o si臋 rozdziera膰 tkanki, 偶ar艂o gardziel i oczy. Za pierwsz膮 sal膮 wida膰 by艂o drug膮, daleko obszerniejsz膮, gdzie w ten sam spos贸b pracowa艂o co najmniej trzysta kobiet. Przewodnik nie pozwoli艂 Judymowi zatrzymywa膰 si臋 w tym miejscu i poprowadzi艂 go dalej przez
w膮skie schody i sionki, obok maszyn susz膮cych li艣cie, obok m艂yna miel膮cego tabak臋 i sieczkarni kraj膮cej r贸偶ne rodzaje tytoniu
do izb, gdzie pakowano towar gotowy. Wrza艂a tam
szalona praca. Przechodz膮c Judym zauwa偶y艂 dziewczyn臋, kt贸ra paczki cygar okleja艂a banderol膮. Szybko艣膰 ruch贸w jej r膮k wprawi艂a go w zdumienie. Zdawa艂o mu si臋, 偶e robotnica wyci膮ga ze sto艂u nieprzerwan膮 tasiemk臋 bia艂膮 i mota j膮 sobie na palce. Z r膮k lecia艂y do kosza pod
sto艂em gotowe paczki tak szybko, jakby je wyrzuca艂a maszyna. A偶eby zrozumie膰 sens jej
czynno艣ci, trzeba by艂o wpatrywa膰 si臋 usilnie i bada膰, gdzie jest pocz膮tek oklejania ka偶dej torebki.

Za t膮 sal膮 otwiera艂a si臋 izba przy膰miona, gdzie, wed艂ug s艂贸w przewodnika, pracowa艂a bratowa Judyma. Okna tej izby zastawione by艂y siatkami z drutu, kt贸rych g臋ste oka, przysypane
rudym prochem miejscowym, puszcza艂y ma艂o 艣wiat艂a, ale natomiast powstrzymywa艂y od emigracji miazmaty wewn臋trzne. Le偶a艂y tam w k膮tach s膮sieki grubo krajanego tytoniu. W 艣rodku
sali by艂o kilka warsztat贸w, na kt贸rych towar pakowano. Z ka偶dego sto艂u wybiega艂a zakrzywiona rurka, a z niej strzela艂 poziomo z sykiem d艂ugi j臋zyk p艂on膮cego gazu. Doko艂a ka偶dego
sto艂u zaj臋te by艂y cztery osoby. Przy pierwszym Judym zobaczy艂 swoj膮 bratow膮. Miejsce jej
by艂o w rogu, tu偶 obok p艂omyka gazowego. Z drugiej strony sta艂, a raczej ko艂ysa艂 si臋 na nogach, wysoki cz艂owiek o twarzy i cerze trupa. Dalej, w drugim ko艅cu, siedzia艂 stary 呕yd w
czapce zsuni臋tej na oczy tak nisko, 偶e wida膰 by艂o tylko jego d艂ug膮 brod臋 i zakl臋s艂e usta. W
s膮siedztwie Judymowej po lewej stronie sta艂a dziewczyna, kt贸ra nieustannie bra艂a z kupy
gar艣膰 grubego tytoniu, rzuca艂a j膮 w szal臋, a odwa偶ywszy 膰wier膰 funta, podawa艂a cz艂owiekowi
ko艂ysz膮cemu si臋 na nogach. Doktor wstrzyma艂 si臋 przy drzwiach i sta艂 tam d艂ugo, usi艂uj膮c
znowu zrozumie膰 manipulacj臋 tej czw贸rki. By艂 to widok ludzi miotaj膮cych si臋 jak gdyby w
drgawkach, w konwulsyjnych rzutach, a jednak pe艂en nieprzerwanej symetrii, metody i rytmu.
Po stolnicy, przy kt贸rej te osoby by艂y zatrudnione, mi臋dzy Judymow膮 a jej s膮siadem przebie

24


ga艂y ci膮gle dwa blaszane naczynia z jednej strony rozszerzone w kszta艂cie czworok膮tnych
kielich贸w, z drugiej r贸wnoleg艂o艣cienne. Formy te by艂y wewn膮trz puste. Judymowa w ka偶dej
chwili chwyta艂a jedn膮 z nich w lew膮 r臋k臋, zwraca艂a szerokim otworem ku do艂owi i opiera艂a na
kolanie. Praw膮 r臋k膮 ujmowa艂a ze stosu kartk臋 z wydrukowan膮 etykiet膮 fabryki, otacza艂a t膮
膰wiartk膮 koniec blaszanej formy, zawija艂a rogi papieru i klei艂a je lakiem, kt贸ry b艂yskawicznym ruchem topi艂a w p艂omyku gazowym. Ledwie zawini臋ty r贸g przytkn臋艂a palcem, ca艂膮 form臋 bra艂 z jej r膮k s膮siad m臋偶czyzna, podczas gdy ona odbiera艂a stoj膮c膮 przed nim, dla wykonania tej samej pracy. M臋偶czyzna zwraca艂 blach臋 otworem do g贸ry. Koniec jej wy偶szy, oblepiony etykiet膮, zanurza艂 w stosowne wy偶艂obienie stolnicy. Przyjmowa艂 z r膮k dziewczyny wa偶膮cej tyto艅 szalk臋. Wsypywa艂 膰wier膰 funta w otw贸r naczynia i t艂okiem odpowiadaj膮cym
kszta艂towi blaszanki ubija艂 zawarto艣膰. Dokonawszy tego przez dwa rytmiczne schylenia cia艂a,
wyjmowa艂 form臋 z pe艂nej ju偶 tytoniu papierowej torebki i si臋ga艂 po now膮, kt贸r膮 w tym czasie
Judymowa oblepi艂a. Trzeci pracownik paczk臋 zostawion膮 wydobywa艂 z otworu i zakleja艂 z
drugiej strony, maczaj膮c lak w ogniu, na wz贸r towarzyszki z przeciwnego ko艅ca warsztatu.

Pracownicy jednego sto艂u 艂adowali w ci膮gu doby roboczej tysi膮c funt贸w tytoniu w 膰wier膰funtowe paczki. To znaczy, 偶e dostarczali ich cztery tysi膮ce. Na zapakowanie jednej tracili nie
wi臋cej czasu jak dziesi臋膰 sekund. By艂y to zgodne ruchy, nag艂e a niestrudzone rzuty r膮k, jak
b艂ysk 艣wiat艂a lec膮ce zawsze do pewnego punktu, sk膮d odskakiwa艂y niby spr臋偶yste cia艂a. Judym widzia艂 tam jak na d艂oni to, co ch艂opi zowi膮 "sposobem": usus43, wypr贸bowany w krwawym trudzie szereg 艣rodk贸w cudacznych, kt贸re stanowi膮 najkr贸tsz膮, naj艂atwiejsz膮 a niezb臋dn膮 do przebycia lini臋 mi臋dzy dwoma ko艅cowymi punktami pracy. Przypomnia艂y mu si臋 w艂asne "sposoby" w klinice, na sali operacyjnej, i tym g艂臋biej zanurzy艂y jego uwag臋 w trud istot,
kt贸re mia艂 przed sob膮. W g艂臋bi izby sta艂 st贸艂 zupe艂nie podobny do pierwszego z brzegu, a
obok p艂omyka robi艂a kobieta w czerwonej chustce na g艂owie. Szmata zupe艂nie okrywa艂a jej
w艂osy. Wida膰 by艂o spod niej du偶e, wypuk艂e czo艂o. 呕y艂y skroni i szyi by艂y nabrzmia艂e. Zamkni臋te oczy po ka偶dym ma艂pim ruchu g艂owy otwiera艂y si臋, gdy trzeba by艂o przylepi膰 lakiem
ro偶ek papieru. Wtedy te oczy spogl膮daj膮c na p艂omyk gazowy b艂yska艂y jednostajnie. Twarz
kobiety by艂a wyci膮gni臋ta i ziemista jak wszystkie w tej fabryce. Na spalonych, brzydkich, 偶ydowskich wargach co pewien czas 艂ka艂 milcz膮cy u艣miech, w kt贸rym zapewne skupi艂o si臋 i w
kt贸ry z musu zwyrodnia艂o westchnienie zakl臋s艂ej, wiecznie 艂akn膮cej powietrza, suchotniczej
piersi. B艂ysk pracowitych oczu i ten u艣miech wraz z ca艂膮 czynno艣ci膮 przypomina艂y szalony
ruch ko艂a maszyny, na kt贸rego obwodzie co艣 w pewnym miejscu migota jak p艂omyczek 艣wiec膮cy.

Gdy Judymowa ujrza艂a szwagra, r臋ce jej drgn臋艂y i nie trafi艂y z lakiem do p艂omienia, a z
oczu stoczy艂y si臋 dwie 艂zy grube pr臋dzej, nim z ust wybieg艂o s艂owo radosnego powitania. Stan臋艂a w pracy i oczyma pe艂nymi 艂ez patrza艂a na go艣cia.

Cz艂owiek wpychaj膮cy tyto艅 w torebki nie widzia艂 Judyma. Nie otrzymawszy formy we
w艂a艣ciwym momencie, spojrza艂 na Judymow膮 takim wzrokiem, jakim patrze膰 by mog艂o chyba
ko艂o trybowe na drugie ko艂o, gdyby tamto w biegu stan臋艂o.

Judym podszed艂 do bratowej, przywita艂 j膮 skinieniem g艂owy i rzek艂, 偶e czeka膰 jej b臋dzie na
dziedzi艅cu fabrycznym o godzinie dwunastej. Do po艂udnia zostawa艂o nie wi臋cej nad kwadrans czasu, wi臋c wyszed艂 z sal cygarowych i czeka艂 w sieni przy wej艣ciu. W czarnych norach
na dole siedzia艂y tam stare baby, w milczeniu segreguj膮ce li艣cie tytoniowe. Zasypane tabak膮,
wychud艂e, n臋dzne, siwe, potworne, z czerwonymi oczami, by艂y jak Parki44 odprawiaj膮ce ta

43 U s u s (艂ac.)
ustalony zwyczaj, praktyka.
44 P a r k i (zwane tak偶e Mojrami)
w mitologii greckiej uosabiaj膮ce przeznaczenie trzy c贸rki Nocy; dwie m艂od
sze, Kloto i Lachezis, prz臋d艂y ni膰 ludzkiego 偶ycia, kt贸r膮 w godzinie 艣mierci przecina艂a najstarsza z nich, Atro
pos.


25


jemnicze misterium45 swoje. Z g艂臋bi oczodo艂贸w tych istot spogl膮da艂y na Judyma, gdy czekaj膮c
na bratow膮 sta艂 we drzwiach, 藕renice o wyrazie tak srogim i pe艂nym zemsty, 偶e zmuszony by艂
ich unika膰 i odwr贸ci艂 si臋 plecami.

Skoro tylko uderzy艂a godzina obiadu, Judymowa pierwsza zbieg艂a ze schod贸w. Za ni膮 wysypa艂 si臋 ca艂y t艂um kobiet. Bratowej doktora sprawia艂o to wida膰 niema艂膮 przyjemno艣膰, 偶e mog艂a pochwali膰 si臋 przed wszystkimi swym szwagrem. M贸wi艂a ci膮gle i g艂o艣no:


Kiedy偶 brat przyjecha艂? C贸偶 u brata s艂ycha膰? By艂 brat u nas na Ciep艂ej?
Jej brudna, sterana twarz promienia艂a zadowoleniem i pych膮. Wargi rozchylaj膮ce si臋 od
szczerego 艣miechu ukazywa艂y rzadkie, zielone z臋by. Oczy 艣wieci艂y si臋 jak w臋gle. Wysz艂a w
towarzystwie Judyma z bramy fabrycznej i d膮偶膮c na obiad z przyzwyczajenia co tchu p臋dzi艂a
ulic膮. Doktor jej nie wstrzymywa艂 i sam bieg艂 po bruku. Dopiero gdy byli przy bramie kamienicy na Ciep艂ej, Wiktorowa stan臋艂a i uderzy艂a si臋 r臋k膮 po fizjonomii:


Jezus! czeg贸偶 ja lec臋 jak o艣lica? Bratam przegna艂a tyli kawa艂.

Nic, nic, b臋dziemy mieli wi臋cej czasu do rozmowy. Czy Wiktor b臋dzie?
Twarz jej spos臋pnia艂a.

Gdzie偶 ta! On je obiady u Wajs贸w, tam u jednych z fabryki. Mieszkaj膮 na Czerniakowskiej.

No i s艂usznie. Trudno wymaga膰, 偶eby chodzi艂 tyli kawa艂 drogi.

A tak i on m贸wi...
rzek艂a pr臋dko.
Gdy si臋 wdrapywali na schody, doszed艂 Judyma zapach mi臋siwa sma偶onego na t艂uszczach,
kt贸ry zna艂 dobrze z lat dzieci臋cych. Przez drzwi kuchenki, otwarte na korytarz, bucha艂o gor膮co i zaduch, jak si臋 zdawa艂o, nie do wytrzymania. Wiktora Judyma nie by艂o w domu. Obiad
gotowa艂a ciotka. Teraz ju偶 prawie nie spostrzega艂a obecno艣ci doktora Tomasza. On tak偶e nie
nasuwa艂 si臋 jej przed oczy i ch臋tnie z pierwszej stancji, kt贸ra pe艂ni艂a zarazem obowi膮zki
kuchni i mieszkania ciotki, wysun膮艂 si臋 do drugiej, sypialni Judym贸w. By艂o to niskie poddasze. Sufitu dosi臋ga艂o si臋 g艂ow膮. Sta艂y tam dwa 艂贸偶ka zawalone po艣ciel膮, a mi臋dzy nimi komoda okryta szyde艂kow膮 serwet膮. Nad 艂贸偶kiem wisia艂y fotografie krewnych w tu偶urkach (w
艣rodku fotografia doktora w mundurze studenckim), wszystkie w ramkach wyci臋tych laubzeg膮. Gdzie艣 w k膮cie szcz臋ka艂 zegar z d艂ugimi wagami. Doktor obj膮艂 wzrokiem te sprz臋ty i niekt贸re z nich przypomnia艂 sobie: by艂y w suterenie rodzic贸w.

Brat Wiktor nie nadszed艂, w mieszkaniu by艂o piekielnie gor膮co, wi臋c Judym wyszed艂 obiecuj膮c wr贸ci膰 wieczorem. Z my艣l膮 ukrycia si臋 przed skwarem, wszed艂 do Saskiego Ogrodu,
usiad艂 w bocznej alei i niepostrze偶enie zapad艂 w marzenia. Od dawien dawna, od czasu kiedy
w szko艂ach zacz膮艂 si臋 uczy膰 dla samej nauki, snu艂y mu si臋 po g艂owie pewne nieokre艣lone idee
z dziedziny chemii, fizjologii. Dosi臋ga艂 zawsze my艣lami jakiego艣 pot臋偶nego 艣wiat艂a, tysi膮c
razy silniejszego od elektryczno艣ci, kt贸re oczom lekarza ods艂oni wn臋trze p艂uc suchotnika.
Tworzy艂 kolosalne odkrycia w terapii gru藕licy, budowa艂 szpitale, jakich 艣wiat nie widzia艂.
Drug膮 chimer膮, kt贸ra go 艣ciga艂a, by艂o zu偶ytkowanie nieczysto艣ci wielkich miast. Trzeci膮, wynalezienie jakiego艣 nowego 艣rodka lokomocji, kt贸ry by zniweczy艂 si艂臋 wzrostu miast fabrycznych i rozproszy艂 te zbiorowiska cegie艂 i ludzi po ca艂ym kraju. Rojenia uczniowskie przeistoczy艂y si臋 p贸藕niej w silne, skryte nami臋tno艣ci. Ile偶 to godzin strawi艂 nad swoim nowym motorem! W mieszkaniu studenckim mia艂 k膮t zastawiony butlami i retortami, kt贸re, zdawa艂o si臋,
mie艣ci艂y w sobie cudowne tajemnice. Z czasem owo wielkie 艣wiat艂o, jak aureola rozwidniaj膮ce m艂odo艣膰 biednego studenta, przygas艂o pod tchnieniem krytycyzmu, ale mistyczna jego zorza strzela艂a przy ka偶dej okoliczno艣ci.. Miejscem, kt贸re te wielkie wynalazki mia艂y uszcz臋艣liwi膰, by艂a zawsze "stara buda". Od chwili zaprowadzenia nowych, Judymowych kolei datowa艂
si臋 jej rozw贸j nieznany. Warszawa-ogrom, rozsiad艂a na przestrzeni mil, z sosnowymi parka

45 M i s t e r i u m
u staro偶ytnych Grek贸w niedost臋pne dla niewtajemniczonych obrz膮dki religijne.

26


mi, ton膮ca w drzewach, gdzie skasowan膮 zosta艂a suterena i poddasze, gdzie wyt臋piono gru藕lic臋, osp臋 i tyfus...

Obecnie przysz艂y znowu dawne widziad艂a. Koncepcje nieuchwytnych pomys艂贸w, szlaki
samej istoty wynalazku wdziera艂y si臋 w mrok niby d艂ugie linie 艣wiat艂a i ukazywa艂y figury tajemnych rzeczy, kt贸re tam le偶膮.

W ogrodzie by艂o mn贸stwo ludzi. Judym ani si臋 obejrza艂, kiedy min臋艂o po艂udnie. Ku wieczorowi nadci膮ga膰 zacz臋艂y istne hordy 呕yd贸w, alej臋 g艂贸wn膮, boczne i wszystkie dr贸偶ki zala艂a
pow贸d藕 ludzka. Nie by艂o ju偶 gdzie spacerowa膰, wi臋c ca艂e towarzystwa stercza艂y na ulicach
albo porusza艂y si臋 kilka krok贸w w prawo i w lewo. T艂um ten by艂 jaskrawo ubrany. Kobiety
mia艂y na sobie modne barwy. Ca艂y ich ogrom mieni艂 si臋 od p膮sowych i jaskrawoniebieskich
stanik贸w, od fioletowych i czerwonych kapelusz贸w z ptasimi skrzyd艂ami albo z kwiatami,
kt贸re za ka偶dym ruchem osoby kiwa艂y si臋 nad jej g艂ow膮. M臋偶czy藕ni fason modnych ubra艅
doprowadzili do stanu wulgarno艣ci, przesady i absurdu. W pi臋knym parku by艂o duszno. Zdawa艂o si臋, 偶e zwieszone li艣cie wi臋dn膮, 偶e trawy obumieraj膮 i dobrotliwy zapach lewkonii kona
nie mog膮c zwyci臋偶y膰 ludzkiego zaduchu.

O zmierzchu Judym wyszed艂 z ogrodu w stron臋 placu Teatralnego. Gdy zapalono latarnie,
by艂 na Bankowym. Jaskrawy blask rewerberu46 pad艂 w艂a艣nie na chodnik prowadz膮cy w kierunku ulicy Elektoralnej. W 艣wietle tym wida膰 by艂o fale ludzi sp艂ywaj膮ce bezustannie za
ciemn膮 sylwetk臋 banku jakby w szyj臋 naczynia. Judym stan膮艂. Te czarne masy g艂贸w i tu艂owi贸w, sun膮ce pr臋dko niby mr贸wki, zbudzi艂y w nim uczucie fizycznej odrazy. Zdawa艂o mu si臋,
偶e spogl膮da na sun膮ce 艂awy robactwa. Wmiesza膰 si臋 w mot艂och mieszkaj膮cy tam, za tym placem
przenigdy! Przenigdy!

Zawr贸ci艂 na miejscu z mocnym postanowieniem zobaczenia si臋 z bratem kiedy indziej
i
wszed艂 do wykwintnej restauracji. Nazajutrz wsta艂 o godzinie pi膮tej rano i poszed艂 do brata.
Gdy wchodzi艂 w bram臋, s艂o艅ce o艣wietla艂o g贸rne cz臋艣ci oficyn i udzieli艂o nawet tym biednym,
r贸偶owobrudnym 艣cianom uroku swojego przyj艣cia. Zdawa艂o si臋, 偶e n臋dzne okna, za kt贸rymi
kryje si臋 ub贸stwo, te jakby znu偶one oczy chorego domu stoczonego wewn膮trz przez bied臋,
wieczy艣cie pozbawione blasku wesela, teraz, w tej jedynej chwili, otwieraj膮 si臋, patrz膮 w niebiosa i modl膮 si臋 do s艂o艅ca. Gdy doktor Tomasz zastuka艂 we drzwi mieszkania, stan膮艂 w nich
brat Wiktor, ju偶 ubrany. By艂 to s艂uszny m臋偶czyzna. Nosi艂 du偶膮 jak 艂opata, zapuszczon膮 brod臋,
kt贸ra otacza艂a jego rysy niby rama. Twarz mia艂 blad膮, nie opalon膮, o sk贸rze jak gdyby przesi膮kni臋tej czym艣 czarnym. Gdy spojrza艂 na brata, oczy mu si臋 za艣mia艂y jak u dziecka, mimo
偶e s艂owa, kt贸re wym贸wi艂 na przywitanie, mia艂y prawie zimny ton urz臋dowy:


Jak si臋 masz, Tomek...

C贸偶 u ciebie s艂ycha膰...
rzek艂 doktor, r贸wnie偶 bez czu艂o艣ci witaj膮c brata.

Ano tak... idzie...

Wiesz, odprowadz臋 ci臋.

Dobra...
rzek艂 Wiktor bior膮c blaszank臋.
Gdy si臋 znale藕li w ulicy, szli przez czas pewien obok siebie w milczeniu, po prostu nie
wiedz膮c, od czego zacz膮膰. Wreszcie Wiktor rzek艂:


W Pary偶u艣 by艂?

By艂em.

Teraz tu zostaniesz?

Pewno. Trzeba b臋dzie tu osi膮艣膰. Zobacz臋, jeszcze nic nie wiem. Chcia艂bym tu by膰, ale
czy wy偶yj臋...

No, i po tylu latach nauki jeszcze by艣 nie wy偶y艂!
u艣miechn膮艂 si臋 z niedowierzaniem i
odrobin膮 ironii.
46 R e w e r b e r
tu: latarnia uliczna.

27



Tak ci si臋 to zdaje.

Pewnie, 偶e mi si臋 zdaje. Co ja m o g i 臋 wiedzie膰?
Judym zauwa偶y艂 to "mogi臋" i wnet go pocz臋艂o dra偶ni膰. Znowu szli milcz膮c. Ulice by艂y
prawie puste. Kiedy niekiedy jecha艂 w贸z z jarzynami albo pieczywem. Nadzwyczajnie ha艂asuj膮c przemkn臋艂a si臋 doro偶ka wioz膮ca niewyspan膮 osob臋 z jakiego艣 wczesnego poci膮gu. O
艣ciany kamienic rozbija艂 si臋 艂oskot krok贸w ludzi id膮cych do pracy z blaszankami w r臋ku.

W pewnej chwili wymin膮艂 braci stary 呕yd d藕wigaj膮cy na plecach w ogromnym koszu dwa
wielkie po艂cie mi臋sa. Str贸偶e na ca艂ej d艂ugo艣ci ulic rozbijali miot艂ami suchy kurz i brud wczorajszy.


M贸wi艂a mi ciotka, 偶e przerzuci艂e艣 si臋 znowu...
zacz膮艂 doktor.

A tak. Po偶ar艂em si臋 z Raczkiem, tam z jednym majstrem. Niech go tam zreszt膮 j a s n o 艣
c i!...

O co?

A o co? 艢cierpie膰 my si臋 nie mogli i do艣膰. M贸wi, 偶e ja nie na robociarza, 偶e w kamaszkach, w 偶akiecie chodz臋, w krawacie... To, m贸wi, nie tego... A jemu p s i 膮 k r w i co do
moich kamaszk贸w! Id臋 do roboty jak ka偶dy inny f a c e t, w takiej, o, koszuli i w takich portkach...

Pewnie, ale po co si臋 drze膰 o byle co?

E, o byle co! My ta wiedzieli, o co si臋 drzemy...
rzek艂 Wiktor spluwaj膮c.
On mi si臋
tylko czepia艂, d r a 艅, ja wiem. Bo co mu do mnie! M o g i 臋 na mie艣cie w 艣wi臋to papierowy
ko艂pak w艂o偶y膰 na 艂eb i chodzi膰 w tym po alejach, to i tak mu nic do tego, c h a 艂 u j o w i. Wz
i e n e m, z r u g a 艂 e m raz i drugi
no i trza si臋 by艂o w yl a 膰 z tamtej b u d y.

Jak偶e ci teraz?

Z pocz膮tku by艂a b r y n d z a, ale jak raz zaprowadzili t臋 gruszk臋 Bessemera47 czy ta jakiego, i nada艂em si臋. Robota jest ci臋偶ka, oczy 偶re, ale tu wol臋.

Widzisz, to ci chc臋 powiedzie膰, 偶e ty mo偶e wolisz, ale Teosia musia艂a stan膮膰 do roboty.
Ja wczoraj by艂em w tej jamie, gdzie ona chodzi.

Ja jej nie zmusza艂.

Ty艣 jej nie zmusza艂, ale brak zmusza艂. Powiem ci, 偶e ona w tym tytoniu d艂ugo robi膰 nie
powinna. To jest za ci臋偶ka praca.

Teraz 1 e t k i e j pracy ma艂o na 艣wiecie
rzek艂 Wiktor oboj臋tnie.
C贸偶 ja mia艂em robi膰? Przecie nie pr贸偶nuj臋.

Ja te偶 ci nie robi臋 wyrzut贸w, tylko mi 偶al twojej kobiety.

I mnie jej 偶al, ale c贸偶 na to poradzi膰...
rzek艂 Wiktor w tonie ironicznym, z boku rzucaj膮c okiem na brata.
Ty艣 wyszed艂 na ludzi, a my zostali w swoim stanie. 呕a艂ujesz... "mojej
kobiety"... Ja to samo... Ale cho膰by艣 偶a艂owa艂 i prze偶a艂owa艂, to si臋 psu na bud臋 nie zda. Ju偶 nie
trzeba, jak ja si臋 staram, 偶eby si臋 wybi膰 na ludzi...

My艣lisz, 偶e ci ubli偶a to, co m贸wi taki Raczek!

Nie ubli偶a mi! Kaza艂bym ja ci chodzi膰 w grubych buciorach, w zgrzebnych ga艂ganach, w
drelichu, jak b e 1 e ch艂opu od kanalizacji, co ze wsi przylaz艂... Toby艣my zobaczyli...

Ubranie o warto艣ci cz艂owieka nie stanowi...
rzek艂 doktor, my艣l膮c jednocze艣nie, 偶e ta
maksyma stanowi wy艣wiechtane s艂owo, pasuj膮ce do tre艣ci skarg Wiktora jak kwiatek do ko偶ucha.
Tamten szed艂 kilkana艣cie krok贸w nic nie m贸wi膮c. Raptem zwr贸ci艂 si臋 do Tomasza i rzek艂
szorstko:

47 G r u s z k a B e s s e m e r a
wynaleziony przez angielskiego in偶yniera, Henryka Bessemera (1813-1898),
piec do wytopu stali; ma on kszta艂t gruszki zawieszonej w stalowym pier艣cieniu. Wynalazek ten spowodowa艂
przewr贸t w przemy艣le hutniczym.

28



Widzisz, tak: ty艣 t e r a pan, a ja taki se cz艂owiek, ma艂o co lepiej ubrany od naszego nieboszczyka ojca. Wzi臋艂a ci臋 ciotka z domu, wychowa艂a, da艂a ci臋 do szk贸艂
no i dobrze, bardzo
dobrze: To mi臋, sumiennie ci m贸wi臋, szczerze cieszy. Twoje 偶ycie by艂o jak r贸偶yczka w ogrodzie, a moje, uwa偶asz... Jak si臋 ty b臋dziesz ubiera艂, mnie to nic a nic nie obchodzi, chocia偶 to
ubranie, twoje, nosisz z tej racji, 偶e ci臋, widzisz, ciotka wzi臋艂a. Bez tego to c贸偶 by艣 ty by艂? A
jak sobie ja kupi臋 偶akiet, tom do tego 偶akietu doszed艂 w艂asnymi pazurami, jakbym go z muru
wygrzeba艂. Uwa偶asz mi臋?
Doktora zak艂u艂y te s艂owa.


Zdaje ci si臋
rzek艂
偶e moje 偶ycie by艂o jak r贸偶yczka w ogrodzie. 呕eby艣 ty wiedzia艂...

Sk膮d ja mam co wiedzie膰!
krzykn膮艂 prawie Wiktor. By艂e艣 to brat dla mnie! Pami臋tam,
偶e ciotka raz przyjecha艂a d r y n d 膮, jak my oba na bosaka 艂 a c h a 1 i po rynsztokach. Ciebie
wzi臋艂a, bo艣 by艂 przystojniejszy
i koniec. Przychodzi艂e艣 do nas czasami na j a k i e g o d z i
n k i e, ale艣 by艂 wystrojony, potem w mundurze, i boczy艂e艣 si臋 na mnie, obdartusa z terminu.

Co ty...

No, no, ja t a na wiatr nie gadam! Dopiero jake艣 poszed艂 do uniwersytetu, zetkn臋li艣my
si臋, ale to co innego, i zreszt膮...

Ciotce zawdzi臋czam wiele
m贸wi艂 doktor patrz膮c w ziemi臋.
Gdyby nie ona, zosta艂bym
by艂 na naszym podw贸rzu. To prawda. Ona mi臋 w 艣wiat wepchn臋艂a, ale te偶 com ja z jej powodu prze偶y艂?

Ty艣 prze偶y艂?

Wiesz przecie, kim by艂a nasza ciotka.

Przecie偶, 偶e wiem.

By艂a to podobno niegdy艣 cudna dziewczyna. Tote偶 pr臋dko z sutereny ruszy艂a w 艣wiat...

C贸偶 ty b臋dziesz w e f 1 a n e 1 臋 obwija艂? "Ruszy艂a w 艣wiat"
tere fere... To by艂a, podobno, najpierwsza g r a n d a w Warszawie! Jeden f a c e t, co mu ojciec nieboszczyk buty
robi艂, rozpowiada艂 staremu, 偶e to, m贸wi臋 ci, hrabiowie, nie hrabiowie...

No dobrze, dobrze!
mrukn膮艂 Tomasz z niecierpliwo艣ci膮.

Gniewa ci臋 to?
艣mia艂 si臋 tamten ordynarnie.

Chc臋 ci powiedzie膰, jak by艂o, bo艣 o tym zacz膮艂, a nie wiesz: zebra艂a sobie kup臋 pieni臋dzy, mieszkanie naj臋艂a na drugim pi臋trze, cztery pokoje... mia艂a 艣liczne meble. Czego tam
nie by艂o!

Podobno szyk najpierwszy!

Tak jeszcze sta艂a, gdy mnie wzi臋艂a do siebie. By艂a ju偶 wtedy przekwit艂a, 偶ycia dawniejszego nie prowadzi艂a, ale bywa艂o u niej mn贸stwo znajomych. Gra艂o to w karty, pi艂o. Przychodzili najrozmaitsi ludzie, m艂ode i stare baby. Tam ja to ros艂em "jak r贸偶yczka w ogr贸dku"...

m贸wi艂 z bolesnym u艣miechem.
Pierwszych lat by艂em na posy艂kach, froterowa艂em, czy艣ci艂em
posadzki, my艂em w kuchni garnki, rondle, nastawia艂em samowary i lata艂em, lata艂em bez ko艅ca za sprawunkami. Jeszcze dzi艣 pami臋tam ten dom, te schody kuchenne! Ile ja tam cierpie艅...
Mo偶e we dwa lata wzi臋艂a ciotka i wynaj臋艂a pok贸j w korytarzu z osobnym wej艣ciem jednemu
studentowi. P艂aci艂 niedu偶o, ale za to mia艂 obowi膮zek mnie uczy膰 i przygotowywa膰 do gimnazjum. Ten f a c e t mi臋 uczy艂 sumiennie i przygotowa艂. Radek si臋 nazywa艂... Poszed艂em do s z
t u b y. Ciotka p艂aci艂a wpis, nie mog臋 powiedzie膰, ale te偶 za to u偶ywa艂a na mnie co si臋 zmie艣ci. Dowiedzia艂em si臋 p贸藕niej, gdy by艂em starszy, 偶e du偶o przegra艂a w karty. W贸wczas nie
rozumia艂em wcale tego, co si臋 tam dzia艂o. Do艣wiadcza艂em tylko na sobie bez ustanku, 偶e
ciotka jest coraz bardziej sk膮pa i w艣ciek艂a. Formalnie w艣ciek艂a. Opanowywa艂a j膮 czasami jaka艣 furia i gna艂a po pokojach, z jednego w drugi. Nie daj Bo偶e wpa艣膰 jej wtedy w r臋ce! Sypia艂em zawsze w przedpokoju, na sienniku, kt贸ry wolno mi by艂o przywlec z ciemnego pasa偶yka za pokojem ciotki w贸wczas dopiero, gdy si臋 ju偶 wszyscy go艣cie od niej wynie艣li. K艂ad艂em si臋 spa膰 p贸藕no w nocy, a wstawa膰 musia艂em najwcze艣niej ze wszystkich. Z czasem go
29


艣ci przychodzi艂o coraz mniej, ale za to wynaj臋艂a trzy pokoje, do kt贸rych wchodzi艂o si臋 ze
wsp贸lnego korytarza, sublokatorom. I wtedy nie wolno mi by艂o k艂a艣膰 si臋 spa膰 przed powrotem
ostatniego z tych n臋dznych nocnych w艂贸czykij贸w.

Wstawa膰 musia艂em, gdy jeszcze wszyscy spali. Pra艂 mi臋, kto chcia艂: ciotka, s艂u偶膮ca, lokatorowie, nawet str贸偶 w bramie wlepia艂 mi, je艣li nie ku艂aka w plecy, to przynajmniej s艂owo,
cz臋sto twardsze od pi臋艣ci. I nie by艂o apelacji. Moje lekcje, gdy Radek si臋 wyprowadzi艂 po
sko艅czeniu b u d y, odrabia艂em w kuchni, na stole zawalonym rondlami, wpo艣r贸d ziemniak贸w
i mas艂a. Ile偶 to razy ciotka mi臋 wygania艂a precz, za byle win臋! Ile razy musia艂em b艂aga膰 na
kl臋czkach, 偶eby mi臋 znowu przyj臋艂a do swego "domu"! Czasami w przyst臋pie 艣wietnego humoru dawa艂a mi swoje rozklapane trzewiki, w kt贸rych ku szczerej rado艣ci ca艂ego gimnazjum
chodzi膰 musia艂em. Trafi艂a si臋 zima, kiedy s y p a 艂 o si臋 w prunelowych pantoflach z wysokimi obcasami, albo inna, w kt贸rej ca艂ym ci膮gu mog艂e艣 by艂 widzie膰 na 艣niegu 艣lad moich bosych n贸g, cho膰 niby to by艂y okryte przyszwami. Jakem si臋 tylko przywl贸k艂 do pi膮tej klasy, b r
y k n 膮 艂 e m stamt膮d. Ale ca艂e moje dzieci艅stwo, ca艂a pierwsza m艂odo艣膰 up艂yn臋艂y w nieopisanym, wiecznym przestrachu, w g艂uchej n臋dzy, kt贸r膮 teraz dopiero pojmuj臋. A zreszt膮, a
zreszt膮... co to gada膰...


To ci ciocia dopiero...
艣mia艂 si臋 Wiktor.
Nieboszczyk ojciec nie lubi艂 o niej gada膰, o
tej ciotce, a jak si臋 tylko u r 偶 n 膮 艂 zdrowo, to zaraz na ni膮 kl膮艂 co si臋 zmie艣ci.

Tomasz machn膮艂 r臋k膮 i szed艂 w milczeniu.

Ulice pe艂ne ju偶 by艂y 艣wiat艂a s艂onecznego. Przy domach otulonych drzewami s艂a艂y si臋 fio艂kowe, pachn膮ce cienie.

Tomasz i Wiktor zawr贸cili w艂a艣nie w kierunku dzielnicy fabrycznej i stan臋li na wzg贸rzu,
sk膮d j膮 ca艂膮 mo偶na by艂o widzie膰. Z g艂臋bi odleg艂ych mur贸w ci膮gn臋艂a w szczere pole Wis艂a,
wygi臋ta jak ogromny 艂uk z jasnego srebra. Zdawa艂o si臋, 偶e p艂onie bia艂ym blaskiem, zapalona
przez s艂o艅ce poranne. Spragnione oko chwyta艂o daleki widok tej swobodnej wody, zielonej
r贸wniny 艂膮k, sinych las贸w, nik艂ymi liniami gin膮cych w przestworzu. Bli偶ej nad Wis艂膮 ciemnia艂y k臋py jakich艣 drzew roz艂o偶ystych.

Bracia usiedli pod murem ogrodowym na trawniku i milcz膮c patrzyli w krajobraz, kt贸ry
mieli przed sob膮. Z niziny fabrycznej, z owej masy 艣lepych mur贸w bez okien, z w膮skich i
pod艂u偶nych budowli, kt贸re cienkimi rurami wydycha艂y k艂臋by pary, przecudne w promieniach
s艂o艅ca, jak ruchome bry艂y srebrne, dochodzi艂 nie milkn膮cy 艂oskot 偶elaza. Doktor Tomasz ulega艂 z艂udzeniu, 偶e te d藕wi臋czne uderzenia m艂ot贸w, owe j臋ki jak gdyby targanych 艂a艅cuch贸w
wydaje para buchaj膮ca na wsze strony z dach贸w okrytych zadymion膮 pap膮. Zdawa艂o mu si臋,
偶e dr偶膮cy z jakiego艣 nienasyconego po艣piechu, dziki, zd艂awiony i twardy ryk motor贸w daje
si臋 umiejscowi膰, 偶e go wida膰 w ogromnych k艂臋bach burego dymu, magaj膮cych ci膮g艂e i pr臋dkie p贸艂kola. Ten dym mn贸stwa wysokich komin贸w z ceg艂y i w膮skich, okr膮g艂ych, z blachy
spojonej, gangrenowa艂 ju偶 przestw贸r czystego nieba, zni偶a艂 si臋, wa艂臋sa艂 nad gmachami i zalewa艂 ulice niby szara mg艂a, w kt贸rej traci艂y wyrazisto艣膰 kszta艂t贸w domy, latarnie, wozy i ludzie. Kiedy niekiedy dawa艂y si臋 uczu膰 w r贸wnych odst臋pach czasu dwa id膮ce po sobie ciosy
m艂ota parowego, dzi臋ki kt贸rym ziemia dr偶a艂a w odleg艂o艣ci kilkudziesi臋ciu krok贸w od fabryki.
Po rozbitym bruku ulicy toczy艂y si臋 wozy ci膮gnione przez ogromne koniska. Wehiku艂 taki
sk艂adaj膮cy si臋 z dw贸ch s艂up贸w z艂膮czonych, kt贸re le偶膮c na grubych osiach d藕wiga艂y ci臋偶ar
偶elaza, przew艂贸czy艂 z miejsca na miejsce bry艂y "g臋si" surowcowych48, podobne do zastyg艂ych
skib grudy, p艂askie sztaby 偶elaza, proste albo zwini臋te jak wst膮偶ki relsy, dr膮gi, ogromne cz臋艣ci most贸w, krat, maszyn. Niekt贸re z nich s艂ycha膰 by艂o w s膮siedniej ulicy. Jakie艣 dwa ogony
d艂ugich kutych sztab, wysuni臋te poza tylne ko艂a wozu, przy ka偶dym jego wstrz膮艣ni臋ciu trzepa艂y si臋 o siebie wydaj膮c wrzask niezno艣ny. Zdawa艂o si臋, 偶e to w艣ciek艂o艣膰 ob艂膮kana, skuta

48 "G 臋 s i" s u r o w c o w e
odlew surowego 偶elaza w formie zwanej "g臋si膮".

30


艂a艅cuchami, w diabelskiej furii wali ogonem i wyszczekuje w m臋czarni ostatnie swoje tchnienie.

Kiedy Judymowie siedzieli przeczekuj膮c nerwami w臋dr贸wk臋 jednego z najha艂a艣liwszych
transport贸w, nagle z drugiego trotuaru da艂 si臋 s艂ysze膰 g艂os:


Judym! Czego偶 ty tam siedzisz... Judym!
Bracia nierych艂o ten g艂os us艂yszeli. Wreszcie Wiktor rzuci艂 okiem i wnet wsta艂 z miejsca. Z
drugiej strony ulicy szed艂 m艂ody cz艂owiek wysokiego wzrostu, blondyn, z jasn膮, kr贸tk膮 brod膮 i
niebieskimi oczami. Twarz jego by艂a po fabrycznemu przyblad艂a, ale usta zachowa艂y jeszcze
u艣miech i barw臋 zdrowia. Mia艂 na sobie zniszczone ubranie i perkalow膮 koszul臋. G艂ow臋 jego
okrywa艂 du偶y kapelusz z rondem w postaci skrzyde艂.


To nasz nowy pomocnik tego in偶yniera, co pierwszy ustawia艂 "gruszk臋"
rzek艂 Wiktor.
M艂ody cz艂owiek zbli偶y艂 si臋 do nich i zacz膮艂 rozmawia膰. Co par臋 chwil rzuca艂 bystre, jasne,
prawdziwie badawcze spojrzenia na Tomasza.


To m贸j brat
rzek艂 Wiktor
dokt贸r. Wr贸ci艂 w tych dniach z Pary偶a.
Technik wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i powiedzia艂 niewyra藕nie, jak zwykle przy prezentacji, jakie艣 nazwisko.
Rozmawiaj膮c o rzeczach oboj臋tnych, wszyscy trzej schodzili wolno w d贸艂 ulicy. Wiktor,
pe艂en zadowolenia, 偶e mo偶e si臋 pochwali膰 takim bratem, cho膰 usi艂owa艂 tego nie zdradza膰,
m贸wi艂 du偶o, a wreszcie nie pytaj膮c Tomasza prosi艂 m艂odego in偶ynierka, czyby doktor nie
m贸g艂 zwiedzi膰 fabryki, a osobliwie stalowni. Ten waha艂 si臋 przez chwil臋, a wreszcie przyrzek艂
protegowa膰 go艣cia. Zeszli w w膮sk膮 uliczk臋 utworzon膮 przez nagie mury fabryk i stan臋li u
ciasnych drzwi. By艂a ju偶 zapewne godzina si贸dma. Na podw贸rzu fabrycznym otoczy艂 ich
szcz臋k m艂ot贸w i g艂uche warczenie motor贸w dynamoelektrycznych o sile blisko tysi膮ca koni.
Wiktor gdzie艣 znik艂 i doktor zosta艂 sam na sam z m艂odym zawodowcem. Ten prowadzi艂 go
przez sale, gdzie heblowano sztaby 偶elaza d艂ugie kilkadziesi膮t 艂okci, gdzie borowano w nich
dziury za pomoc膮 艣widr贸w i gdzie skromne maszynki w mgnieniu 藕renicy wybija艂y w p艂ytach
grubych na dwa palce du偶e otwory z tak膮 艂atwo艣ci膮, jakby rzecz sz艂a o przedziurawienie palcem plastra miodu. W jednym miejscu nitowano kraty most贸w za pomoc膮 艣rub rozpalonych
do bia艂o艣ci, gdzie indziej ci臋to no偶ycami sztaby jak p艂贸tno. Z ogromnych izb warsztatowych
Judym przeszed艂 do pustej hali, gdzie pracowa艂o zaledwie kilkunastu ludzi. Tu spajano relsy.

Doktor Tomasz ciekawie przygl膮da艂 si臋 tej robocie. Ma艂o tam mia艂y do czynienia maszyny.
Dzia艂a艂y za to wy艂膮cznie musku艂y i m艂oty na d艂ugich toporzyskach. W rogu sali d艂uba艂 nad
czym艣 m臋偶czyzna o takim kad艂ubie, o takich bry艂ach mi臋艣ni, 偶e Judym przypatrywa艂 mu si臋
jakby nieznanemu gatunkowi cz艂owieka. Widzia艂 podobne k艂臋by biceps贸w, ale tylko w marmurze i na rysunkach. Zdawa艂o si臋, 偶e gdyby to rami臋 podnios艂o si臋, ta pi臋艣膰 w mur trzasn臋艂a,
toby go w mgnieniu oka zgruchota艂a na szcz膮tki. I by艂 to wspania艂y widok, gdy si艂acz uj膮艂
sw贸j m艂ot i zacz膮艂 do sp贸艂ki z towarzyszem 艂膮czy膰 uderzeniami dwa rozpalone ko艅ce szyn.
Doktorowi nie chcia艂o si臋 stamt膮d wychodzi膰. Z 偶yw膮 ciekawo艣ci膮 przygl膮da艂 si臋 si艂aczowi,
rozpatrywa艂 i przepowiada艂 sobie na nim musku艂y. Z daleka posuwaj膮c si臋 za swym in偶ynierem, cieszy艂 si臋 widokiem kowalskiego kad艂uba.


To tak偶e silny ch艂op!
rzek艂 towarzysz.

Kt贸ry?

A ten...
Obok pot臋偶nego kowala sta艂 bokiem odwr贸cony cz艂owiek m艂ody, lat mo偶e dwudziestu
o艣miu, z twarz膮 tak pi臋kn膮, 偶e Judym ujrzawszy j膮 stan膮艂 jak wryty. By艂y to ostre rysy chudej
twarzy, regularne i jakby wyrze藕bione z ko艣ci. G贸rn膮 warg臋 ocienia艂 ma艂y, czarny w膮sik.
Cz艂owiek ten by艂 prawie szczup艂y, tylko jako艣 przedziwnie kszta艂tny. Ruchy mia艂 nie szybkie,
lecz pewne swego celu, nieodzowne i harmonijne.

31



Czy偶 to tak偶e kowal?
szepn膮艂 Judym.
W por贸wnaniu z Herkulesem wygl膮da jak
chrab膮szcz.

Ej, tak 藕le nie jest...
u艣miechn膮艂 si臋 przewodnik.
Wkr贸tce potem chudy robotnik, gdy kolej na niego przysz艂a, d藕wign膮艂 sw贸j m艂ot i zacz膮艂
uderza膰. Wtedy dopiero Judym zobaczy艂. M艂ot obiega艂 kr膮g rozsuni臋ty i trzaska艂 w 偶elazo z
og艂uszaj膮c膮 pot臋g膮. Nagie r臋ce wyrzuca艂y go w prawo i w ty艂 i zadawa艂y sztabie cios z boku, a
od samej ziemi pocz臋ty. Korpus cia艂a sta艂 prosto, jakby w tej czynno艣ci nie bra艂 udzia艂u. Tylko biodra wzdryga艂y si臋 pewnym, minimalnym ruchem, kt贸ry ukazywa艂 stopie艅 samej si艂y, i
mi臋艣nie 艂opatek naci膮ga艂y koszul臋. Snopy iskier wyfruwa艂y spod m艂ota w kszta艂cie gwiazd
b艂臋kitnych i z艂otych. Otacza艂y wspania艂膮 figur臋 rycerza jakby aureol膮, nale偶n膮 wielkiej mocy i
cudownej pi臋kno艣ci. Po ostatnim uderzeniu m艂ody kowal usun膮艂 si臋 w k膮t hali melodyjnym
ruchem, wspar艂 r臋ce na toporzysku i 艣wista艂 przez z臋by. Krople potu sta艂y na jego czole i p艂yn臋艂y strugami z usmolonej twarzy.

Z szopy kowalskiej wchodzi艂o si臋 do odlewni 偶elaza i stali. Dym s艂omy wolno w臋glej膮cej,
zapach przer贸偶nych kwas贸w i duszne, do ostatka wynaturzone powietrze wype艂nia艂y te hale
grobowe, czarne, ziej膮ce ogniem. Grunt ich zryty i sprzewracany dymi艂 si臋 i parzy艂 nogi.
Czarne, ranami okryte 艣ciany dygota艂y jak gdyby z wiecznego b贸lu. W jednym ko艅cu olbrzymiej szopy sta艂o naczynie w kszta艂cie gruszki. Podstawa jego by艂a szeroka, szczyt zw臋偶a艂 si臋 i
zako艅czony by艂 niedu偶ym otworem. Ta wielka retorta obraca艂a si臋 na poziomej, wewn膮trz
pr贸偶nej osi, kt贸ra wprowadza艂a do 艣rodka ogrzane powietrze z maszyny wiatrowej. Ca艂e to
naczynie mog艂o przechyla膰 si臋 w taki spos贸b, 偶e przez otw贸r g贸rny wylewa艂a si臋 we w艂a艣ciwej chwili zawarto艣膰. Gdy Judym wszed艂 do sali, "gruszka" sta艂a pionowo, na艂adowana warstwami surowca i koksu. Puszczono pr膮d powietrza o temperaturze o艣miuset stopni, kt贸re z
do艂u wdziera si臋 do wn臋trza i dmie z olbrzymi膮 si艂膮. W贸wczas przez otw贸r w g贸rze zacz膮艂
wybucha膰 czarny kope膰, w kt贸rym b艂yska艂 kiedy niekiedy rozdymaj膮cy si臋 p艂omie艅. Mroczne
k艂臋by nape艂ni艂y budynek i wyp艂ywa艂y przez ogromne wrota. Dym strzela艂 w g贸r臋 ze wzrastaj膮c膮 szybko艣ci膮, by艂 coraz bielszy i cie艅szy. W pewnych odst臋pach czasu miliardy gwiazd
lecia艂y z jego g艂臋bi. Gdy koks spali艂 si臋 ca艂kiem, zacz膮艂 spomi臋dzy nich bucha膰 z przera藕liwym hukiem wielki p艂omie艅, d艂ugi, drgaj膮cy. Zrazu by艂 czerwony, p贸藕niej blad艂, b艂臋kitnia艂,
wreszcie przybra艂 jaki艣 kolor, kt贸ry o艣lepia艂. W samym prawie ogniu, tu偶 przy gruszce, by艂o
kilku ludzi. Na czele ich sta艂 m艂ody technik. Iskry przepali艂y mu rondo kapelusza, zniszczy艂y
ubranie. Twarz jego wznosi艂a si臋 ku p艂omieniowi. Zakrwawione oczy bada艂y kolor ognia,
a偶eby po jego barwie os膮dzi膰, czy stal si臋 ju偶 wytwarza.

W pewnej chwili da艂 rozkaz, a偶eby wrzuci膰 w paszcz臋 naczynia krzemionk臋 (silicium),
kt贸ra si臋 w tej temperaturze 1400 stopni asymiluje mechanicznie z 偶elazem.

P艂omie艅 szala艂. S艂up jego, zw臋偶ony jak miecz obosieczny, wydawa艂 zduszony ryk
i lecia艂.
Zdawa艂o si臋, 偶e ten ogie艅 wydrze si臋 ze swego miejsca, zerwie i buchnie w g贸r臋. Wzrok nie
by艂 w stanie znie艣膰 blasku, kt贸ry roz艣wietli艂 ponur膮 hal臋.

W贸wczas na galerii z 偶elazn膮 balustrad膮, za p艂omieniem, a w po艂owie jego wysoko艣ci,
zdawa艂o si臋, 偶e w samym ogniu, jak salamandra, ukaza艂a si臋 czarna figura.

Doktor ciekawie wlepi艂 wzrok i 艣ledzi艂 ruchy tej postaci.

Robotnik d艂ugie narz臋dzie, pewien rodzaj miot艂y kominiarskiej, zanurzy艂 w ciecz parskaj膮

c膮.
Wtedy doktor pozna艂 w tej czarnej osobie swego brata i serce zapali艂o si臋 w nim, jakby w
nie zlecia艂a iskra z p艂omienistego ogniska.

32


MRZONKI

Powr贸t z wywczas贸w letnich doktora Antoniego Czernisza stanowi艂 dla 艣wiata lekarskiego
jak gdyby otwarcie roku. Doktor Czernisz by艂 prawdziwie niezwyk艂ym cz艂owiekiem. Jako
lekarz zaj膮艂 jedno z pierwszych miejsc nie tylko w Warszawie. Imi臋 jego by艂o na ustach publiczno艣ci, powtarza艂o si臋 w pismach specjalnych i nieobce by艂o naukowemu 艣wiatu zagranicy. Owszem, wyzna膰 trzeba, 偶e tam cieszy艂o si臋 wi臋kszym uznaniem ni偶 w domu.

Dr Czernisz pochodzi艂 ze sfery ludzi biednych. O w艂asnej sile uko艅czy艂 nauki, zdoby艂 sobie
imi臋 w 艣wiecie i byt. Stosunkowo do艣膰 p贸藕no, bo dopiero po czterdziestym roku 偶ycia, gdy
ju偶 by艂 cz艂owiekiem zamo偶nym, o偶eni艂 si臋 z kobiet膮 wielkiej pi臋kno艣ci. Pani Czerniszowa
by艂a "jedyn膮 nadziej膮" zrujnowanej rodziny p贸艂arystokratycznej. Wysz艂a za m膮偶 nie z mi艂o艣ci
prawdopodobnie, lecz z przekonania. By艂a to swego czasu 偶ywa bojowniczka emancypacji. Z
biegiem czasu dzieci przychodz膮ce na 艣wiat, obowi膮zki i stosunki usun臋艂y j膮 od 偶ycia szerszego, ale nie zburzy艂y jej aspiracyj i wierze艅. Do sprawy uczciwej zawsze przy艂o偶y艂a r臋ki.
Ju偶 to nie by艂y dawne prace tchn膮ce entuzjazmem, ale jeszcze tkwi艂 w nich pewien umiarkowany zapa艂. W salonach doktorstwa Czernisz贸w gromadzi艂a si臋 sfera my艣l膮ca. Wszystko, co
Warszawa mia艂a wybitnego, znajdowa艂o tam go艣cin臋. Przyj臋cia roz艂o偶one by艂y w ten spos贸b,
偶e jednego tygodnia w um贸wione 艣rody zbiera艂a si臋 inteligencja wszelkich zawod贸w, drugiego
tylko lekarze. Je偶eli w dniu niew艂a艣ciwym przyb艂膮ka艂 si臋 kto艣 spoza ko艂a medycznego,
by艂 go艣ciem pani. Grono lekarskie nie trwoni艂o swych zebra艅 艣rodowych na gaw臋dk臋. Zgromadzenia te, pocz膮tkowo obejmuj膮ce grup臋 najbli偶szych przyjaci贸艂 gospodarza, literalnie
wci膮ga艂y ludzi. Je偶eli kto mia艂 uko艅czon膮 prac臋, to j膮 tam czyta艂; je偶eli nastr臋cza艂 si臋 komu w
praktyce niezwyk艂y wypadek, to tam by艂 podawany do wiadomo艣ci koleg贸w. Przyby艂 kto艣 ze
艣wiata, z wycieczki naukowej, tam zdawa艂 spraw臋 z tego, co widzia艂 i do stosowania w kraju,
w granicach sztuki lekarskiej, za s艂uszne uwa偶a艂. Posiedzenia nie mia艂y charakteru napuszonego, ale te偶 nie tr膮ci艂y szlafrokiem. Liczono si臋 z nimi, a co wa偶niejsza, lubiono je. Gospodarz, cz艂owiek skromny a m膮dry, pe艂en dystynkcji i s艂odyczy, pani domu czaruj膮ca ka偶dym
s艂owem i gestem, salony, w kt贸rych znajdowa艂o si臋 urz膮dzenie wytworne, niejedno dzie艂o
sztuki, a nade wszystko owa atmosfera my艣li, wy偶szo艣ci prawdziwej i kultury
przyci膮ga艂y
wszystkich.

Judym, kt贸ry doktora Czernisza zna艂 b臋d膮c jeszcze studentem, z艂o偶y艂 mu w pierwszych
dniach wrze艣nia swe uszanowanie i zosta艂 zaproszony do ko艂a.

W po艂owie nast臋pnego miesi膮ca odby艂a si臋 pierwsza 艣roda lekarska. Dr Tomasz wybra艂 si臋
na to zgromadzenie... z odczytem. Waha艂 si臋 bardzo d艂ugo, l臋ka艂 i zapala艂, a偶 wreszcie postanowi艂 przedstawi膰 rzecz swoj膮. Napisa艂 j膮 dawno, jeszcze w Pary偶u. Teraz przypi膮艂 do niej
wst臋p i troch臋 cyfr statystycznych miejscowych. Dr Czernisz zach臋ca艂 go do czytania tej pracy
(kt贸rej zreszt膮 wcale nie zna艂) usilnie i wymownie, prosi艂, a nawet zobowi膮zywa艂.


Jak to? -
m贸wi艂
kolega pytasz si臋, czy masz nam wyrazi膰 my艣l, kt贸r膮 przywioz艂e艣 z
Pary偶a po dwuletnich blisko studiach... Wi臋c c贸偶 mamy czyta膰, gdy si臋 zejdziemy? To, co
wiemy wszyscy, co tu mi臋dzy sob膮 obgadali艣my tysi膮c razy?
Judyma przekonywa艂y te argumenty tym skuteczniej, 偶e za granic膮 zdarza艂o mu si臋 czyta膰
w towarzystwach r贸偶ne wypracowania. By艂o w tym nawet nieco ambicji z lichszego kruszcu...
Powstrzymywa艂a go tylko jaka艣 trwoga czysto lokalna. W dniu oznaczonym jeszcze raz zbada艂 sw贸j r臋kopis, ubra艂 si臋 w czarne szaty i o zmroku wyruszy艂. Gdy mia艂 ju偶 przekroczy膰
bram臋 domu, uczu艂 mocne 艣ci艣nienie w gardle, kt贸re wnet zwyrodnia艂o w zupe艂n膮 ch臋膰 od

33


wrotu. By艂a nawet chwila zupe艂nego tch贸rzostwa... Mimo to przycisn膮艂 wreszcie guzik
dzwonka, nad kt贸rym widnia艂o nazwisko "Dr Czernisz". Wnet us艂ysza艂 z b贸lem w g艂owie
ko艂atanie we drzwiach zasuwki, szereg t臋pych d藕wi臋k贸w, wydaj膮cych co艣 jak be艂kot czy jak
艣miech szyderczy...

Wszed艂 na marmurowe schody zas艂ane szerokim, barwnym chodnikiem, do rz臋si艣cie
o艣wietlonego przedpokoju i poczu艂 na ramieniu d艂o艅 gospodarza. Otoczy艂 go gwar m臋偶czyzn
偶ywo rozmawiaj膮cych.

Niezgrabnie, potykaj膮c si臋 na dywanach, zawadzaj膮c o meble, przyszed艂 wreszcie, prowadzony przez Czernisza, do kozetki, z kt贸rej podnosi艂a si臋 艣liczna kobieta. Mia艂a mo偶e lat trzydzie艣ci. By艂a ubrana bez elegancji, ale z takim wdzi臋kiem ob艂贸czy艂y j膮 te proste suknie, 偶e
Judym uczu艂 zaraz swoj膮 wrodzon膮 szewsk膮 strachliwo艣膰 i wprowadzi艂 w czyn niemniej
szewskie uk艂ony oraz maniery. Pani Czerniszowa spostrzeg艂a to jego stropienie si臋 i wnet nie
tylko zrozumia艂a je z ca艂膮 偶ywo艣ci膮 natur szlachetnych, ale sama czu艂a si臋 r贸wnie zmieszan膮 i
nieszcz臋艣liw膮. W tej chwili dr Tomasz przypomnia艂 sobie, 偶e bez wzgl臋du na ten brak jasno艣ci umys艂u, kt贸ry w danej chwili przechodzi艂, ma jeszcze czyta膰, zabra膰 g艂os w艣r贸d tych ludzi
obcych, pewnych siebie, przygotowanych do s膮du, do rozmowy i do wy艂adowania konceptu.

Doktorowa m贸wi艂a z nim o Pary偶u i usi艂owa艂a to sprawi膰, a偶eby si臋 poczu艂 swobodnym.
W cz臋艣ci jej si臋 to uda艂o.

Judym powzi膮艂 dla niej rozpaczliw膮 sympati臋. Zacz膮艂 m贸wi膰... Tymczasem kto艣 inny przysiad艂 si臋 z lewej strony, kto艣 trzeci odwo艂a艂 j膮 w drugi koniec salonu.

Rozgl膮daj膮c si臋, gdy sam zosta艂, Judym spostrzeg艂 wielu lekarzy. Zna艂 ich z widzenia, ze
szpitala i z ulicy. U艣ci艣nieniem r臋ki m贸g艂 przywita膰 ledwie paru. Siedzia艂 w swym fotelu
sztywnie, ze zdr臋twia艂ymi nogami, kt贸re jak k艂ody tkwi艂y na mi臋kkim dywanie
i przechodzi艂
m臋czarnie oczekiwania. Co chwila u drzwi brz臋cza艂 dzwonek i nowa osoba ukazywa艂a si臋 w
jasnym 艣wietle. Gdy ju偶 salon i przyleg艂e gabinety nape艂ni艂y si臋 zupe艂nie, dr Czernisz swym
cichym, mi臋kkim g艂osem zawiadomi艂 zebranych, i偶 kolega dr Judym, 艣wie偶o przyby艂y z Pary偶a, odczyta prac臋 sw膮 pad tytu艂em... Kilka uwag czy S艂贸wko w sprawie higieny... Judym s艂ucha艂 tego zawiadomienia z formalnym przera偶eniem. Jednak偶e gdy oczy zgromadzonych
zwr贸ci艂y si臋 do niego, och艂贸d艂, wsta艂 pewien siebie, zbli偶y艂 si臋 do ma艂ego stoliczka, wydoby艂
sw贸j r臋kopis z bocznej kieszeni surduta. Gwar wolno, jakby niech臋tnie, zamienia艂 si臋 na
szept, w kt贸rym brzmia艂 d藕wi臋k m臋tny... Judym... Judym... niby akord gasn膮cy w przestrzeni.

Dr Tomasz zacz膮艂 czyta膰. We wst臋pie, ukutym robot膮 kowalsk膮 ze zda艅 i wyraz贸w pe艂nych
erudycji, by艂a mowa o wsp贸艂czesnym stanie higieny. Nie tylko sentencje, w kt贸rych ten sam
rzeczownik powtarza艂 si臋 kilkana艣cie razy, ale i my艣li by艂y twarde tudzie偶 znane jak Powr贸t
taty. Prelegent czu艂 na sobie i widzia艂 niby we mgle spojrzenia zimne, ostre i ju偶 ubarwione
drwin膮. Ale to mu dobrze zrobi艂o. Czyta艂 o nowych usi艂owaniach w sprawie dezynfekcji, stosowanych w szpitalach, kt贸re zwiedzi艂, o nowych 艣rodkach i zabiegach, na przyk艂ad o chinozolu, o przer贸偶nych stosowaniach sublimatu, o wszystkim, s艂owem, co z ksi膮偶ek i czasopism
obcych wygrabi艂. Zacz臋艂o to poniek膮d interesowa膰 s艂uchacz贸w. Ciekawo艣膰 ich wzros艂a, gdy
opisywa艂 nowe 艣rodki dezynfekcjonowania mieszka艅 prywatnych, jak niepolimeryzowany
formaldehyd
i inne.
Ta kwestia wype艂ni艂a pierwsz膮 cz臋艣膰 rozprawki.

Na pocz膮tku drugiej Judym zada艂 sobie pytanie, co nauka, tak bardzo w og贸le interesuj膮ca
si臋 spraw膮 zdrowotno艣ci, przedsi臋bierze dla higieny 偶ycia mot艂ochu. A偶eby zbada膰 t臋 kwesti臋
ze stron rozmaitych, zacz膮艂 opowie艣膰 o zjawiskach, kt贸re mia艂 mo偶no艣膰 widzie膰 w Pary偶u i
gdzie indziej. M贸wi艂 tedy o trybie 偶ycia tak zwanej armii rezerwowej przemys艂u, o bandach
koczuj膮cych, przepojonych absyntem, baluj膮cych w sali du Vieux-Ch臋ne, przy ulicy Mouffetard, albo w sali de la Guillotine itd. By艂a to d艂uga historia.

S艂uchano jej z pewnym zaj臋ciem. Prelegent opu艣ciwszy ten przedmiot zwr贸ci艂 si臋 do opisu
instytucji noclegowej, Ch鈚eau-Rouge.

34



Chodzi艂em tam cz臋sto
m贸wi艂
a nawet, wyzna膰 musz臋, sp臋dzi艂em w tej norze jedn膮
ca艂膮 dob臋. Nigdy nie wyjdzie mi z pami臋ci ten sen nocy zimowej. Wchodzi si臋 tam z ma艂ej
uliczki Galande, le偶膮cej w s膮siedztwie Notre-Dame, w najstarszej dzielnicy paryskiej. W pobli偶u kwitnie s艂awny szynk P閞e-Lunettes. Klientela dawnego pa艂acu "pi臋knej Gabrieli"49
(D艂Estr閑s) jest dwojakiego gatunku. Pierwsz膮 stanowi膮 "go艣cie" zwiedzaj膮cy, drug膮
biedacy, kt贸rzy tu znajduj膮 tani absynt i kilkugodzinny przytu艂ek. Tak zwana consommation50
kosztuje w Ch鈚eau-Rouge 15 centym贸w, za co go艣膰 ma prawo siedzenia przy stole tudzie偶
oparcia dwu r膮k i g艂owy na jego kraw臋dzi a偶 do godziny drugiej w nocy. W czasie mro藕nych i
d偶d偶ystych wieczor贸w go艣cie, z kt贸rych, rzecz prosta, ani jeden nie posiada w艂asnego mieszkania, le偶膮 po prostu jedni na drugich. Wyrzuceni po pierwszej w nocy, roz艂a偶膮 si臋 w cztery
strony 艣wiata. Jedni id膮 spa膰 pod mosty, na fortyfikacje, do Lasku Bulo艅skiego, na Vincennes... Inni, kt贸rzy maj膮 w kieszeni kilkana艣cie groszak贸w, szukaj膮 jakiego艣 marchand de
sommeil51. Najwi臋ksza ilo艣膰 nocuje w Chateau, po czym jedni id膮 do Hal Centralnych, a偶eby
za dwa sous52 spo偶y膰 soupe au riz53, a w ci膮gu dnia za kilkana艣cie, czasami za kilkadziesi膮t
centym贸w pomaga膰 urz臋dowym tragarzom. Inni, zbieracze ogryzk贸w papierosowych, niedopa艂k贸w cygar, czekaj膮 przy pomniku E. Doleta54, na placu Maubert, ju偶 o godzinie sz贸stej
rano, i robotnikom d膮偶膮cym do fabryk sprzedaj膮 torebki z wytrz膮艣ni臋tym tytoniem po 10
centym贸w sztuka. Ch鈚eau-Rouge mo偶e w sobie pomie艣ci膰 kilkaset os贸b. W zimowe noce
bywa ich tam pi臋膰set. W pierwszej izbie z bufetem zbieraj膮 si臋 przewa偶nie kobiety i dzieci,
poniewa偶 kopci si臋 tam w blaszanym piecu. W drugiej, dawnej sypialni pi臋knej kochanki
Henryka IV, le偶膮 na go艂ej pod艂odze sami m臋偶czy藕ni. Za prawo snu do drugiej w nocy w艂a艣ciciel pobiera od ka偶dego 10 centym贸w. W izbie trzeciej, ozdobionej freskami, kt贸r膮 zowi膮
"senatem", ludzie 艣pi膮 na sto艂ach i na ziemi. Tam zbieracze niedapa艂k贸w wydmuchuj膮 z gilz
sw贸j towar i uk艂adaj膮 go w torebki, tam les dos55 czekaj膮 cierpliwie na swe marmittes56, nocne pracownice, kt贸re ich utrzymuj膮. Tam 艣pi膮 znu偶eni akrobaci podw贸rzowi, cz臋stokro膰 tatuowani, drobni rzemie艣lnicy, ludzie, kt贸rych zaj臋cie stanowi p艂awienie ps贸w w rzece, otwieranie doro偶ek przy dworcach kolejowych, wy艂awianie zdech艂ych kot贸w, i inne fachy, nie nadaj膮ce si臋 do og艂oszenia. Z lewej strony od "senatu" jest izba, zwana salon des morts57, gdzie
pokotem le偶膮 pijani, chorzy albo osoby ciesz膮ce si臋 wzgl臋dami gospodarza. Istnieje wreszcie
tzw. "salon", z freskami wyobra偶aj膮cymi dzieje zbrodniarza Gamahu, zab贸jcy M-me Bannerich. Zwykle jaki艣 n臋dznik obja艣nia te tajemnicze bohomazy go艣ciom zwiedzaj膮cym albo im
艣piewa w argot parisien58 piosenki, kt贸re ukazuj膮 bezdenn膮 n臋dz臋 rodu ludzkiego, jak ta, na
przyk艂ad, zaczynaj膮ca si臋 od s艂贸w:
C艂est de la prison que j艂t艂ecris;
Mon pauv艂 Polyte,
Hier je n艂sais pas c艂qwi m艂a pris,


49 "P i 臋 k n a G a b r i e 1 a"
Gabriela d艂Estr閑s, s艂ynna kochanka kr贸la francuskiego, Henryka IV (1553
1610).
50 C o n s o m m a t i o n (franc.)
najni偶sza obowi膮zuj膮ca konsumpcja, uprawniaj膮ca do zaj臋cia miejsca w re
stauracji czy kawiarni.
51 M a r c h a n d d e s o m m e i 1 (franc.)
dos艂. handlarz snem (chodzi o w艂a艣ciciela taniego domu noclego
wego).
52 S o u (franc.)
drobna moneta francuska (dwudziesta cz臋艣膰 franka).
53 S o u p e a u r i z (franc.)
zupa z ry偶u.
54 E. D o 1 e t
Etienne Dolet, drukarz i pisarz francuski z okresu Odrodzenia, stracony za post臋powe pogl膮dy na
placu Maubert, gdzie od 1887 r. stoi jego pomnik.
55 L e s d o s
w gwarze francuskiej: sutenerzy, alfonsi.
56 M a r m i t t e s
w gwarze francuskiej: dziewczyny uliczne.
57 S a 1 o n d e s m o r t s (franc.)
salonumar艂ych.
58 A r g o t p a r i s i e n (franc.)
gwara paryska.


35


A la visite;

C'est des maladi艂s qui s艂voient pas,

Quand ca s艂d閏lare,

N艂empech艂 qu艂aujourd艂hui j艂suis dans 1艂tas

A Saint-Lazare!...59

Kiedy do Ch鈚eau-Rouge wszed艂em po raz pierwszy, mia艂em na g艂owie cylinder, wi臋c
uprzejmy w艂a艣ciciel pa艂acu wzi膮艂 mnie za Anglika zwiedzaj膮cego osobliwo艣ci miasta i z lamp膮 w r臋ce oprowadza艂 po swej instytucji. By艂a to noc p贸藕na. Rozmowa nasza i 艣wiat艂o budzi艂y
niekt贸rych go艣ci. Spod muru podnios艂a si臋 uliczna dziewczyna w 艂achmanach, z twarz膮
obrz臋k艂膮, spieczon膮 przez jaki艣 ogie艅 wewn臋trzny, i przez kilka minut patrza艂a na mnie du偶ymi oczami. Ten wzrok by艂 tak straszliwy, tak nieopisany, 偶e, je艣li wolno u偶y膰 s艂贸w poety60:
"a偶 dot膮d pali moj膮 dusz臋"...

Tego rodzaju wyskok liryczny zdziwi艂 s艂uchaj膮cych. Poczytywano go za zwrot krasom贸wczy i puszczono p艂azem niefortunn膮 przygrywk臋 na sentymentalnej fujarce. Judym tymczasem
uczu艂 w sobie istny "ogie艅", kt贸ry pali dusz臋. Opowiada艂 o dzielnicy Cit Jeanne d'Arc, w
s膮siedztwie szpitala Salpetri閞e, mieszcz膮cej kilkadziesi膮t mieszka艅 wyrobniczych. Ka偶da
familia ma tam sw贸j k膮t, lecz wszyscy przez cienkie 艣ciany s艂ysz膮 nawzajem swe k艂贸tnie;
dzieci ca艂ymi gromadami snuj膮 si臋 po schodach, rynsztokach i ulicy, zara偶aj膮c si臋 wzajemnie
chorobami i zepsuciem. Kobiety 偶yj膮 w nierz膮dzie; m臋偶czy藕ni hulaj膮. Nawet ten cie艅 ogniska
domowego znika u mieszka艅c贸w Cit Dore, Cit des Khroumirs oraz Cit de Femme en Culotte za p贸艂nocno-zachodnimi fortyfikacjami. Jedno z takich obozowisk sk艂ada si臋 z alei cha艂up otoczonych 艣mietnikami, po kt贸rych 艂azi艂a dawniej w艂a艣cicielka gruntu, eks-艣mieciarka,
nie wiadomo czemu w m臋skie szaty ubrana i zbiera艂a komorne. Drugie zbiorowisko sk艂ada si臋
z istnych chlew贸w wzniesionych na wolnych terenach, gdzie dzieci 艣pi膮 na kupach ga艂gan贸w i
brudu, gdzie Haussonville61 widzia艂 wiekow膮 niewiast臋 skrobi膮c膮 偶y艂y mi臋sne ze starej ko艣ci
艣mietnikowej na sk贸rk臋 sczernia艂ego chleba
tudzie偶 par臋 starc贸w, "maj膮c膮 za mieszkanie
bud臋 na ko艂ach", w kt贸rej ci "ludzie" przenosili si臋 z jednej cit do drugiej.

Niech nas to przecie偶 nie przyprawia o sm臋tek. I my mamy sw贸j w艂asny "Pary偶" za murem
pow膮zkowskim62 oraz dzielnic臋 偶ydowsk膮 wcale nie gorsz膮 od Cit des Khroumirs. Warto
cho膰 raz w 偶yciu przej艣膰 si臋 zaludnionymi ulicami w stron臋 偶ydowskiego cmentarza. Mo偶na
tam zobaczy膰 wn臋trza pracowni, fabryczki, warsztaty i mieszkania, o jakich si臋 filozofom nie
艣ni艂o. Mo偶na zobaczy膰 ca艂e rodziny sypiaj膮ce pod pu艂apami sklepik贸w, gdzie ju偶 nie ma ani
艣wiat艂a, ani powietrza. W tym samym gnie藕dzie kilku rodzin le偶膮 stosy wiktua艂贸w, za艂atwiaj膮
si臋 rzeczy handlowe, przemys艂owe, familijne, mi艂osne i 艂otrowskie, pra偶y si臋 jad艂o na 艣mierdz膮cych t艂uszczach, kaszl膮 i pluj膮 suchotnicy, rodz膮 si臋 dzieci i j臋cz膮 przer贸偶ni nieuleczalni
wlok膮cy kajdany 偶ywota. Te miejsca odra偶aj膮ce wzdychaj膮, gdy si臋 przechodzi. A jedynym na
to wszystko lekarstwem jest antysemityzm.

A na wsi? Czyli偶 nie jest zjawiskiem pospolitym lokowanie dwu rodzin z mn贸stwem dzieci w jednej izbie, a raczej w jednym chlewie folwarcznym, gdzie znajduje si臋 spi偶arnia, odgrodzona deskami, z kup膮 gnij膮cych ziemniak贸w i zbiorem 偶ywno艣ci, jak kapusta, buraki

59 C艂 e s t d e 1 a p r i s o n... (franc.)
Pisz臋 do ciebie z wi臋zienia, m贸j biedny Hipolicie, nie wiem sama, co
mi si臋 wczoraj sta艂o w czasie wizyty; to jedna z chor贸b, kt贸rych si臋 nie dostrzega, kiedy si臋 zaczynaj膮, co nie
przeszkadza, 偶e dzi艣 jestem z ca艂膮 band膮 u 艢wi臋tego 艁azarza.
60 S 艂 o w a p o e t y
przytoczone s艂owa (w troch臋 zmienionym brzmieniu) pochodz膮 z wiersza Adama Asnyka
"Ta 艂za, co z oczu twoich sp艂ywa".
61 H a u s s o n v i 11 e
Gabriel Haussonville (1843-1924), konserwatywny polityk i pisarz francuski.
62 "Pa r y偶" z a m u r e m p o w 膮 z k o w s k i m
aluzja do placu Parysowskiego, kt贸rego okolice zamieszkiwa艂a uboga ludno艣膰 Warszawy.


36


itd.? Robotnicy nie偶onaci (fornale), tak zwani sto艂ownicy, mi臋so dostaj膮 tylko na Wielkanoc i
Bo偶e Narodzenie, a t艂uszcz w strawie okraszonej st臋ch艂膮 s艂onin膮, czyli tzw. sad艂em, w homeopatycznej63 dozie, gdy偶 przy wi臋kszej ilo艣ci, z racji silnego odoru i smaku sad艂a, strawa nie
by艂aby jadaln膮. Specjalnego pomieszczenia dla siebie ci ludzie nie maj膮. 艢pi膮 w stajniach i
oborach pod 偶艂obami, dziewcz臋ta za艣 w jednej jakiej艣 izbie, nierzadko razem z kup膮 m臋偶czyzn. U 偶onatych parobk贸w w jednej izbie, w艣r贸d b艂ota zalegaj膮cego od 艣cian na wiosn臋,
hoduje si臋 razem dzieci i prosi臋ta.

Zgromadzeni przyjmowali te wszystkie szczeg贸艂y w milczeniu, kt贸re nie wiedzie膰 co
oznacza艂o. Tymczasem m贸wca wchodzi艂 w faz臋, o jakiej marzy艂. Uczu艂 w sobie jakby zarzucenie si臋 偶elaznego haka na czekaj膮ce ogniwo i szarpni臋cie ca艂ej duszy na wysoko艣膰 zimnego
m臋stwa. W贸wczas dowodzi艂, 偶e jakkolwiek tego rodzaju objawy dziko艣ci s膮 rezultatem bardzo wielu przyczyn, to przecie偶 maj膮 tak偶e jedn膮
w oboj臋tno艣ci lekarzy.


Umiemy
m贸wi艂
pilnie t臋pi膰 mikroby w sypialni bogacza, ale ze spokojem wy艂膮czamy
z zakresu naszego widzenia fakt przemieszkiwania dzieci pospo艂u z prosi臋tami. Kt贸ry偶 z medyk贸w tego wieku zaj膮艂 si臋 higien膮 hotelu Ch鈚eau-Rouge? Kto z nas tu w Warszawie wda艂
si臋 w to, jak mieszka rodzina 偶ydowska na Parysowie?

Co to ma by膰?
spyta艂 prawie szeptem jaki艣 g艂os z g艂臋bi sali.

Ce sont64 des flaki z olejem...
rzek艂 blondyn o twarzy Appolina tr膮c swe binokle w ro
gowej oprawie.
Judym s艂ysza艂 szyderczy ton i widzia艂 z艂e u艣miechy, ale brn膮艂 dalej w swoim podnieceniu:


Czy nie jest naszym obowi膮zkiem szerzy膰 higien臋 tam, gdzie nie tylko jej nie ma, ale
gdzie panuj膮 stosunki tak okropne? Kt贸偶 to ma czyni膰, je艣li nie my? 呕ycie nasze ca艂e sk艂ada
si臋 z pasma po艣wi臋ce艅. Wczesn膮 m艂odo艣膰 sp臋dzamy w trupiarni, a ca艂o艣膰 wieku w szpitalu.
Praca nasza jest to walka ze 艣mierci膮. Co mo偶e si臋 por贸wna膰 z prac膮 lekarza? Czy praca na
roli, czy w fabryce, czy "zaj臋cie" urz臋dnika, kupca, rzemie艣lnika, nawet 偶o艂nierza? Ka偶da
my艣l tutaj, ka偶dy krok, ka偶dy czyn, musi by膰 zwyci臋偶aniem 艣lepych i strasznych si艂 natury. Ze
wszech stron, z oczu ka偶dego chorego patrzy w nas zaraza i 艣mier膰. Gdy zbli偶a si臋 cholera,
gdy wszyscy ludzie trac膮 rozs膮dek, zamykaj膮 w po艣piechu szachrajskie kramy swoje i uciekaj膮, lekarz sam jeden idzie naprzeciwko tej niedoli kraju. W贸wczas dopiero wida膰 jak w lustrze, czym my jeste艣my. W贸wczas s艂uchaj膮 naszych rad, naszych zlece艅, postanowie艅 i rozkaz贸w. Ale gdy m贸r przemija, plemi臋 chlebo偶erne wraca do swego zgie艂ku i urz膮dza si臋 tak,
jak z tym silniejszym w gromadzie dogodniej. Rola nasza si臋 ko艅czy. Idziemy mi臋dzy t艂um i
zgadzamy si臋 z rozs膮dkiem stada. Zamiast uj膮膰 w r臋ce ster 偶ycia, zamiast wed艂ug praw nieomylnej nauki wznosi膰 mur odgradzaj膮cy 偶ycie od 艣mierci, wolimy doskonali膰 wygod臋 i
u艂atwia膰 偶ycie bogacza, a偶eby pospo艂u z nim dzieli膰 okruchy zbytku. Lekarz dzisiejszy
to
lekarz ludzi bogatych.

Prosz臋 o g艂os!
rzek艂 wysoki, chudy staruszek z faworytami bia艂ymi jak mleko.

Prosz臋 o g艂os!
ostro, z niedba艂o艣ci膮 rzek艂 贸w blondyn w binoklach, z lekka unosz膮c si臋
na krz臋se艂ku w stron臋 gospodarza domu.
Przez sal臋 p艂yn膮艂 szmer znamionuj膮cy g艂臋bok膮 niech臋膰.


Medycyna dzisiejsza
ci膮gn膮艂 Judym
jako fakt bierze pow贸d choroby i leczy j膮 sam膮,
bynajmniej nie usi艂uj膮c zwalcza膰 przyczyn. Ci膮gle m贸wi臋 o leczeniu n臋dzarzy...
W sali kto艣 p贸艂g艂o艣no si臋 roze艣mia艂. Szmer by艂 coraz wyra藕niejszy i niegrzeczny.


Ja tu nie m贸wi臋 o nadu偶yciach ordynarnych, o praktykach przer贸偶nych lekarzy kolejowych, fabrycznych itd., lecz zawsze o po艂o偶eniu higieny. M贸wi臋 o tym, 偶e gdy cz艂owiek pracuj膮cy w fabryce, gdzie po ca艂ych dniach p艂uka艂 sztaby 偶elaza w kwasie siarczanym, w wodzie
63 H o m e o p a t y c z n y
tu: drobny, nik艂y.
64 C e s o n t (franc.)
to s膮.

37


i wapnie gaszonym, dostaje zgorzeli p艂uc i uda si臋 do szpitala, zostanie wykurowany jako tako, to 贸w cz艂owiek wraca do tego偶 zaj臋cia. Je偶eli pracownik zaj臋ty w cukrowni przy wyrobie
superfosfatu przez oblewanie w臋gla kostnego kwasem siarczanym, gdzie ca艂e wn臋trze szopy
nape艂nia si臋 par膮 kwasu siarkowego i gdzie gazy po spaleniu pikrynianu potasu wdychane
wywo艂uj膮 zgorzel p艂uc
ulegnie tej chorobie, to po wypisaniu go ze szpitala wraca do swojej
szopy. W lodowniach browar贸w... pleuritis purulenta65...


To rzecz jakiej艣 opieki nad wychodz膮cymi ze szpitala, a bynajmniej nie lekarza...
rzek艂
gospodarz.

Lekarza obowi膮zek
w艂a艣nie wykurowa膰. Gdyby zacz膮艂 szuka膰 miejsc odpowiednich dla
swych pacjent贸w, by艂by mo偶e dzielnym filantropem, ale z wszelk膮 pewno艣ci膮 z艂ym lekarzem...
wo艂a艂 kto艣 inny.

Zawsze "opieka", zawsze "filantrop"
broni艂 si臋 Judym. Nie jest moim zamiarem 偶膮da膰,
a偶eby lekarz szuka艂 miejsca dla swych uzdrowionych pacjent贸w. Stan lekarski ma obowi膮zek,
ma nawet prawo zakaza膰 w imieniu umiej臋tno艣ci, a偶eby chory wraca艂 do 藕r贸d艂a zguby swego
zdrowia.

Dobre sobie! Znakomita idylla! Co te偶 kolega!...
s艂ycha膰 by艂o ze stron wszystkich.

To w艂a艣nie, co艣cie tu szanowni koledzy swoimi protestami stwierdzili, nazywam lekcewa偶eniem i zgo艂a pomijaniem przyczyn choroby, kiedy idzie o ludzi biednych. My lekarze
mamy wszelk膮 w艂adz臋 niszczenia suteren, uzdrowotnienia fabryk, mieszka艅 plugawych,
przetrz膮艣ni臋cia wszelkich krakowskich Kazimierz贸w66, lubelskich dzielnic 偶ydowskich. W
naszej to jest mocy. Gdyby艣my tylko chcieli korzysta膰 z przyrodzonych praw stanu, musia艂aby
nam by膰 pos艂uszna zar贸wno ciemnota, jak si艂a pieni臋dzy...
To rzek艂szy Judym z艂o偶y艂 zeszyt i usiad艂. Nie by艂 to wcale koniec odczytu. Istnia艂a tam
jeszcze cz臋艣膰 trzecia, zawieraj膮ca przer贸偶ne liryczne projekty. Do wyg艂oszenia tego ust臋pu,
oddzielonego w r臋kopisie trzema gwiazdkami, dr Tomasz nie czu艂 si臋 na si艂ach, formalnie
tchu nie mia艂. Miny zgromadzonych, zak艂opotanie gospodarza, sama wreszcie atmosfera zebrania wyra藕nie znamionowa艂a zbazgranie si臋 prelegenta zupe艂ne. Lekcja ani by艂a do艣膰 silna,
偶eby rozj膮trzy膰 i wstrz膮sn膮膰, ani do艣膰 nowa, a偶eby czymkolwiek ol艣ni膰. Patrzono na Judyma
ze spokojem i bez gniewu, a te wejrzenia m贸wi艂y: "Widzia艂o si臋, 偶e艣 lew srogi, a ty艣 tylko d u
d y czyje艣, i to kto wie, czy nie o艣le..."

Gdy si臋 zupe艂nie uciszy艂o, wsta艂 z krzes艂a staruszek z faworytami, dr Kalecki, i zacz膮艂 wy艂uszcza膰 swe zdania sformu艂owane i pe艂ne 偶ycia:


Kolega Judym
m贸wi艂
da艂 nam rzecz pi臋kn膮, pochlebnie i wymownie 艣wiadcz膮c膮 o jego uczuciach altruistycznych, 偶ywo艣ci imaginacji
i studiach w Pary偶u. Mi艂o jest w dzisiejszych czasach, niestety bardzo przesi膮kni臋tych utylitaryzmem, spotka膰 lekarza z czuciem tak
偶ywym, z sercem tak gor膮cym i pe艂nym tkliwo艣ci. Tote偶 o艣miel臋 si臋 z艂o偶y膰 w imieniu zgromadzonych koledze Judymowi szczery wyraz wdzi臋czno艣ci za jego prac臋...
Po tym zwrocie, kt贸ry Tomaszowi zda艂 si臋 by膰 natrz膮saniem z jego n臋dzy, dr Kalecki przyst膮pi艂 do odczytu ze strony krytycznej i m贸wi艂:


Rzecz poruszona przez koleg臋 Judyma w艂a艣ciwie sk艂ada si臋 z kilku kwestii, a zahacza o
niebo i piek艂o. Z tego wszak偶e, co艣my s艂yszeli, dadz膮 si臋, jak my艣l臋, wydzieli膰 trzy sprawy
g艂贸wne: primo
sprawa czysto naukowa: sprawa higieny 偶ywota klas ubogich, secundo

sprawa spo艂eczna, tertio
艣rodki zaradcze. Ka偶dy z tych punkt贸w
to g贸ra obros艂a dzikim
lasem, zawalona od艂amami ska艂, przeci臋ta jarami, gdzie jeszcze wied藕my nocuj膮. A wi臋c
co
si臋 tycze punktu pierwszego. Nie b臋d臋 wspomina艂 o tym, co tu kolega prelegent nam przedstawi艂. S膮 to fakty sumiennie spostrze偶one i barwnie opowiedziane. Fakty, dodam od siebie,
65 P 1 e u r i t i s p u r u 1 e n t a (艂ac.)
zapalenie op艂ucnejz wysi臋kiemropnym.
66 K r a k o w s k i K a z i m i e r z
dzielnica Krakowa, dawniej zamieszkiwana prawie wy艂膮cznie przez lud
no艣膰 偶ydowsk膮.


38


bardzo smutne. Co si臋 tycze stosunk贸w francuskich, to rzecz prosta, kwesti臋 musz臋 zostawi膰
na uboczu, gdy偶 jej nie bada艂em specjalnie. Wiem jednak偶e z pewno艣ci膮, i偶 cele mi艂osierdzia
poch艂aniaj膮 w Pary偶u dziesi臋膰 milion贸w, wyra藕nie, dziesi臋膰 milion贸w frank贸w rocznie. Nie
jest to sumka ma艂a. Wiadomo r贸wnie偶, 偶e istniej膮 tam ca艂e stowarzyszenia 艂otr贸w 偶ebrz膮cych,
ca艂e syndykaty utrzymuj膮ce baby, kt贸re na ulicach symuluj膮 porody, rozsy艂aj膮ce mniemanych
epileptyk贸w, ob艂膮kanych, wszelkiego rodzaju kaleki
itd. W og贸le nie nale偶y zapomina膰,
kiedy si臋 te sprawy roztrz膮sa, o wiecznie m膮drym zdaniu Herberta Spencera67: "Wymawiaj膮c
s艂owa
biedny cz艂owiek, nie my艣limy wcale
z艂y cz艂owiek". Nie chc臋 przez to powiedzie膰,
偶e lekcewa偶臋 takie zjawisko jak Cit de Femme en Culotte...

Przejd藕my do stosunk贸w naszych. Kolega prelegent ubolewa艂 tutaj nad dol膮 parobk贸w, 偶ydostwa itd. W istocie rzecz si臋 ma i tu, i tam nie艣wietnie, ale z naciskiem to musz臋 sformu艂owa膰, cho膰by si臋 kolega Judym mia艂 na mnie gniewa膰, 偶e to nie s膮 rzeczy lekarza. Amicus
Plato, sed magis amica veritas68
to darmo. Tak to wygl膮da, jakby lekarz pogotowia ratunkowego wezwany do dwu szewc贸w, kt贸rzy si臋 sk艂uli no偶ami, zamiast ich opatrze膰, rozpocz膮艂
prelekcj臋 o szkodliwo艣ci b贸jek. Co tu mog膮 zaradzi膰 lekarze? O艣wieca膰, o艣wieca膰 ciemny
mot艂och folwarczny i wp艂ywa膰 na jego chlebodawc贸w
to i wszystko. Ale to si臋 robi, robi si臋
na pewno, jak stwierdzaj膮 koledzy praktycy z prowincji. Robi si臋 wi臋cej, ni偶by s膮dzi膰 mo偶na
z daleka, z wysoko艣ci takich czy innych paradoks贸w69. Jak wsz臋dzie, tak i tutaj najlepsz膮
cz膮stk臋 obiera sobie, a przynajmniej powinna obiera膰 filantropia, owa siostra mi艂osierdzia
ludzko艣ci. Patrzmy na stan rzeczy. Mamy przed oczyma wzrost ducha mi艂osierdzia, ofiarno艣ci, istnego zapa艂u klas wy偶szych do spieszenia z pomoc膮 tam, ku tej ninie, kt贸r膮 dr Judym z
tak膮 swad膮 maluje. Ile偶 to ofiar sp艂yn臋艂o do sakwy ja艂mu偶niczej w ci膮gu tego roku, ile 艂ez
otartych zosta艂o bez 偶adnego frazesu, w sekrecie nawet przed obro艅cami "ludu". Nie b臋d臋
nazywa艂, nie b臋d臋 wytyka艂 palcem tych spomi臋dzy koleg贸w tutaj zebranych, kt贸rzy spiesz膮 na
ka偶de wezwanie cierpi膮cej niedoli, kt贸rzy czas sw贸j, zdrowie i 偶ycie nios膮 w ofierze, bez my艣li o tym, 偶e spe艂niaj膮 jak膮艣 tam misj臋. Po prostu czyni膮, co trzeba, co wskazuje obowi膮zek
serca, sumienia... 藕le m贸wi臋, przyzwyczajenia albo wprost
na艂ogu.


Brawo! brawo!...
s艂ycha膰 by艂o 偶ywe okrzyki ze wszystkich k膮t贸w lokalu.

A teraz rzu膰my jeszcze okiem... Czy w istocie tak 藕le jest z nami? Oto powstaj膮 wystawy
higieniczne, towarzystwa przeciw偶ebracze, urz膮dza si臋 przytu艂ki noclegowe, funduje k膮piele
dla ludu, zabawy
a wreszcie towarzystwa higieniczne, nic nie m贸wi膮c o dzie艂ach mi艂osierdzia dokonywanych w ciszy. Panowie, nie mamy potrzeby rumieni膰 si臋 wobec zarzutu kolegi
dra Judyma, jakoby lekarz dzisiejszy by艂 lekarzem ludzi bogatych. We wszystkich tych sprawach, na kt贸re patrzymy, stan lekarski nie tylko dawa艂 inicjatyw臋, ale mo偶e z dum膮 o sobie
m贸wi膰: magna pars fui70. Kolega Judym jest m艂odym cz艂owiekiem. Serce podyktowa艂o mu
s艂owa goryczy, bo samo, wida膰, wiele cierpie艅 znios艂o. Dzi艣 on si臋 mo偶e jeszcze do zawzi臋to艣ci, do stronniczego uprzedzenia wzgl臋dem medyk贸w warszawskich nie przyzna, ale gdy mu
szron w艂osy ubieli, na pewno potwierdzi moje s艂owa, 偶e wyda艂 dzi艣 s膮d z艂y i krzywdz膮cy. My
mu to wszystko ju偶 dzi艣 szczerze i zupe艂nie z serca odpuszczamy...
Judym uczu艂 w sobie ni z tego, ni z owego co艣 w rodzaju skruchy. Nawet w my艣li nie posta艂o mu nigdy przypuszczenie, 偶e to, co m贸wi艂 o rzeczach higieny, mo偶na mu b臋dzie z serca
odpu艣ci膰. Zanim jednak zdo艂a艂 zorientowa膰 si臋 w g膮szczu nowych, a tak niezwyk艂ych uczu膰,

67 H e s b e r t S p e n c e r (1820-1903)
angielski filozof i socjolog pozytywistyczny
68 "A m i c u s P 1 a t o..." (艂ac.) -
"Wprawdzie Plato jest przyjacielem, lecz wi臋ksz膮 przyjaci贸艂k膮 prawda".
Wyra偶enie przypisywane wybitnemu filozofowi greckiemu Arystotelesowi (IV w. p.n.e.), kt贸ry b臋d膮c uczniem
Platona odrzuci艂 i podda艂 krytyce jego idealistyczn膮 teori臋 idei jako pierwowzor贸w rzeczy.
69 P a r a d o k s
s膮d wyra偶aj膮cy my艣l sprzeczn膮 (czasem tylko pozornie) z og贸lnie uznanymi zasadami.
70 "M a g n a p a r s f u i" (艂at.)
bra艂em wielki udzia艂 (zwrot przys艂owiowy).


39


wsta艂 doktor P艂owicz, kt贸ry by艂 jednocze艣nie z drem Kaleckim o g艂os prosi艂, i ostrym, dono艣nym tonem rzek艂, co nast臋puje:


Szanowny kolega Kalecki sformu艂owa艂 wszystko, co o materiach przez prelegenta poruszonych rzec by mo偶na. Wed艂ug mnie kolega Kalecki w jednym tylko miejscu u偶y艂 barwy
zbyt nik艂ej na odparcie zarzut贸w doktora Judyma. M贸wi臋 o tym punkcie, gdzie autor odczytu
narzuca lekarzowi dzisiejszemu obowi膮zek ulepszania stosunk贸w spo艂ecznych. Jest to pretensja dzika, a przemienia si臋 w napa艣膰 formaln膮, gdy surowy krytyk twierdzi, 偶e praca lekarza
polega na udoskonalaniu 偶ycia bogacz贸w, a偶eby pospo艂u z nimi dzieli膰 si臋 okruchami zbytku.
Ja tu wiele rzeczy pomin臋 zupe艂nym milczeniem. Nie b臋d臋 si臋 rozwodzi艂 nad tym, 偶e rdzeniem 偶yciowym, istot膮 spraw ludzkich niezwalczon膮 jest d膮偶no艣膰 ka偶dego cz艂owieka do kultury, wy偶szo艣ci, 偶ycia w pi臋knym mieszkaniu, nawet, horribile dictu!71 d膮偶no艣膰 do bogactwa.
Nie wiem, dlaczego lekarz mia艂by by膰 wykluczony od uczestnictwa w podziale tych zreszt膮
marnych bogactw tutejszego pado艂u. Chyba dlatego, 偶e, jak sam przyznaje nasz srogi zoil72,
harujemy ze wszystkich zawodowc贸w najci臋偶ej i w najpodlejszych warunkach. Ale, jak zaznaczy艂em, nie b臋d臋 si臋 nad tym rozwodzi艂, bo, co tu w bawe艂n臋 obwija膰, nie ma nad czym.
Gdy doktor Judym zawiesi na swych drzwiach tabliczk臋 z godzinami przyj臋膰, gdy b臋dzie mia艂
do okrycia i wykarmienia nie tylko swe studenckie cia艂o, ale tak偶e osoby drogiej kobiety i
dziecka, w贸wczas da B贸g doczeka膰, mo偶e us艂yszymy od niego mniej surowe s艂owo na temat
przywar stanu lekarskiego.
Chc臋 tu podnie艣膰 rzecz inn膮, mianowicie zwr贸ci膰 uwag臋 kolegi Judyma na t臋 okoliczno艣膰,
偶e jego my艣li i wzloty altruistyczne nie maj膮 silnego gruntu. Lekarze nie trzymaj膮 wcale w
r臋ku w艂adzy, jak膮 im kolega przypisuje. Gdyby najszczerzej i najusilniej chcieli zmusi膰 szynkarza z Ch鈚eau-Rouge do zastosowania tak zwanych wymaga艅 higieny, to im si臋 to w 偶adnym razie nie uda. 艢wiat jest to chytry przemys艂owiec, kt贸ry nie my艣li wcale pieni臋dzy zebranych wydawa膰 w tym celu, a偶eby biedny pracowniczek m贸g艂 sobie lepiej a wygodniej przep臋dza膰 偶ycie. Dla sprawdzenia, 偶e tak jest, trzeba zst膮pi膰 z wy偶yny na pad贸艂. Kazania, cho膰by i
bardzo pi臋kne, nic tu nie poradz膮.

To powiedziawszy doktor P艂owicz usiad艂. Nasta艂o milczenie trwaj膮ce czas pewien, milczenie k艂opotliwe i przykre.


Chcia艂em dorzuci膰 par臋 wyraz贸w...
rzek艂 Tomasz g艂osem w膮t艂ym, chwiejnie d藕wigaj膮c
si臋 ze swego krzese艂ka.

Prosimy...
szepn膮艂 kto艣 z g艂臋bi.

Ot贸偶, ot贸偶... nie my艣la艂em, 偶e m贸j wyw贸d, to jest... moje przedstawienie rzeczy sprowadzi tak niespodziewane opinie... Nie mia艂em my艣li obra偶ania stanu lekarskiego, owszem, pragn膮艂em go uczci膰 za pomoc膮 tego, com mniema艂 o jego roli w spo艂ecze艅stwie ludzkim. Zdaje
mi si臋 to by膰 dziwnym, 偶e szanowni koledzy znale藕li w tym w艂a艣nie kamie艅 obrazy. Przecie
ja nie wymaga艂em od lekarzy ani filantropii, bro艅 Bo偶e! ani tego, 偶eby nie byli lud藕mi bogatymi. Czy偶 ja nie m贸wi艂em? M贸wi艂em i powtarzam, 偶e lekarz dzisiejszy jest s艂ug膮, lekarzems艂ug膮 ludzi bogatych. Czy sam jest bogaczem, to rzecz drugorz臋dna. Poniewa偶 za艣 moja my艣l
zrozumian膮 nie zosta艂a, wi臋c j膮 rozwijam w inny spos贸b. Lekarz dzisiejszy nie chce nawet
zrozumie膰, a raczej usi艂uje nie zrozumie膰 tej prawdy, 偶e sprowadzaj膮c do zera pos艂annictwo
swoje wsp贸艂dzia艂a z chytrym, jak m贸wi dr P艂owicz, 艣wiatem-przemys艂owcem. Nie nale偶y
s艂u偶y膰 "mamonie". Mie膰 j膮 mo偶na
mnie to ani grzeje, ani zi臋bi. A teraz co do mieszka艅,
przytu艂k贸w i tych poczciwych k膮pieli... S膮dz臋, 偶e szanowny kolega Kalecki 藕le zapatruje si臋
na znaczenie tych instytucji. Fundowanie k膮pieli dla ludu przez osoby postronne, przez filantrop贸w, uwa偶am za d膮偶no艣膰 chybion膮...
71 H o r r i b i l e d i c t u (艂ac.)
strach si臋 przyzna膰.
72 Z o i 1
z艂o艣liwy, ma艂ostkowy krytyk; nazwa pochodzi od imienia greckiego m贸wcy Zoilosa (II w. p.n.e.),
autora zjadliwych krytyk skierowanych przeciwko Homerowi.


40



Paradne!
zawo艂a艂 kto艣 na sali.

..gdy偶 odwraca nasz膮 uwag臋 od tego, czyim obowi膮zkiem jest k膮piel dla swoich pracownik贸w urz膮dzi膰. Je艣li dyrektor kopalni w臋gla wychodzi z podziemia, to ma do dyspozycji
wann臋 urz膮dzon膮 przez w艂a艣ciciela kopalni. C贸偶 by艣my s膮dzili, gdyby dla takiego dyrektora
fundowa艂 wann臋 kolega dokt贸r P艂owicz z w艂asnych, krwawo zapracowanych, a jednak marnych fundusz贸w? Tymczasem gdy chodzi o jakiego艣 cz艂eczyn臋 poni偶ej sztygara stoj膮cego na
drabinie socjalnej, nic nie mamy przeciwko temu, a偶eby dokt贸r P艂owicz z w艂asnego maj膮tku
fundowa艂 mu spos贸b ablucji73 zabrudzonego siedliska duszy. Oto gdzie le偶y kwestia. Utyskujemy, 艂amiemy r臋ce nad brudami miast, nad niechlujstwem ludu, my, lekarze, a gdy nastr臋cza si臋 mo偶no艣膰 od jednego zamachu skasowa膰 niechlujstwo...

Ciekawa rzecz, gdzie si臋 ta mo偶no艣膰 nastr臋cza?

..偶膮daj膮c otwarcia 艂a藕ni przez tego, w czyim interesie potem i brudem okryli si臋 ludzie

my na miasto, do filantropa. To samo...


Ale kto ma nastawa膰, kto? Jaki organ, jakim sposobem?

My, lekarze My, s贸l ziemi, my, rozum, my, r臋ka koj膮ca wszelk膮 bole艣膰...

Jakim sposobem, jakim cudem?

Zastan贸wmy si臋 mi臋dzy sob膮, narad藕my, wydajmy uchwa艂臋 i walczmy z g艂upot膮 spo艂ecze艅stwa, kt贸re nie widzi, co to jest ulica Krochmalna albo Kazimierz krakowski...

Kpisz pan czy o drog臋 pytasz!

Bynajmniej! Je偶eli przychodz膮 do mnie po rad臋, to niech jej s艂uchaj膮! W przeciwnym razie nie lecz臋, nie lecz臋 wcale! Je艣li nie niszcz臋 藕r贸de艂 艣mierci...
M贸wi膮c to wszystko Judym traci艂 stopniowo a szybko poczucie pewno艣ci siebie. Formalne,
kategoryczne a 艣mia艂e zaprzeczenia wydar艂y mu z g艂owy najsilniejsze argumenty. Chcia艂 m贸wi膰 jeszcze o mn贸stwie kwestii, ale podobnie jak przedtem
straci艂 odwag臋. W tej samej
chwili, gdy on nie wiedzia艂, co w艂a艣nie dalej m贸wi膰, nasta艂o w sali zupe艂ne milczenie. W
przeciwleg艂ym k膮cie grono zebrane przy stoliku zacz臋艂o g艂o艣no rozmawia膰 o czym innym.
Gospodarz uni贸s艂 si臋 ze swego miejsca i oczyma da艂 zna膰 偶onie, 偶e czas prosi膰 do kolacji.
Wi臋kszo艣膰 zebranych wstawa艂a...

Judym usiad艂 na swym miejscu spocony, z uczuciem, jakby mia艂 g艂ow臋 pe艂n膮 suchego piasku. Widzia艂, 偶e go艣cie przechodz膮 grupami do sali jadalnej... Nie by艂 pewny, czy ma wyj艣膰,
czy zosta膰. Gdy si臋 waha艂, us艂ysza艂 obok siebie g艂os dra Czernisza:


Kolega b臋dzie 艂askaw... Prosz臋...
Wtedy wsta艂 ze swego miejsca i wraz z innymi przeszed艂 do pokoju sto艂owego. Przy kolacji, kt贸ra dla niego by艂a prawdziw膮 m臋czarni膮, mia艂 w s膮siedztwie doktorow膮 Czerniszow膮,
kt贸ra zadawa艂a mu jakie艣 uprzejme pytania, zmusza艂a do wypowiadania bezmy艣lnych zda艅 o
literaturze, malarstwie, nawet o jakim艣 bilu angielskim74... Chwilami czu艂 dzik膮 w艣ciek艂o艣膰;
mia艂 formalny impuls, 偶eby powsta膰 i zdzieli膰 t臋 pi臋kn膮 kobiet臋 pi臋艣ci膮 mi臋dzy oczy. Jak na
ur膮gowisko nie tylko trzyma艂, ale ze wszystkich stron widzia艂 w umy艣le racje swoje, g艂臋bokie
fikcje obmy艣lone w samotno艣ci. Nikt na艅 uwagi nie zwraca艂, wi臋c m贸g艂 w przerwach mi臋dzy
pytaniami gospodyni 膰wiczy膰 do woli sw贸j esprit d'escalier75. Kiedy niekiedy tylko zatrzymywa艂o si臋 na nim w przelocie czyje艣 spojrzenie i w贸wczas widzia艂 w nim drwin臋, kt贸rej
bezlitosne oblicze zakryte by艂o kapturem towarzyskiej przyzwoito艣ci.

P贸藕no w nocy sko艅czy艂a si臋 kolacja. Cz臋艣膰 zgromadzenia wr贸ci艂a do salonu. Inni z cygarami w臋drowali do gabinetu, niekt贸rzy za艣 po angielsku wymkn臋li si臋 za drzwi. Do szeregu
ostatnich nale偶a艂 Judym. W bramie kamienicy, kt贸ra by艂a od dawna zamkni臋ta, kilku z
uczestnik贸w zebrania "wypukiwa艂o" str贸偶a st臋kaj膮cego przed opuszczeniem izdebki. Grono

73 A b l u c j a
obmycie.
74 B i 1 a n g i e l s k i
ustawa przy j臋ta przez parlament angielski i zatwierdzona przez kr贸la.
75 E s p r i t d艂 e s c a 1 i e r (franc.)
odpowied藕 przychodz膮ca poniewczasie, sp贸藕niony dowcip.


41


to milcza艂o i gdy si臋 drzwi otwar艂y, po偶egnano Judyma szybkim "dobranoc" i uchyleniem
kapelusz贸w. Zosta艂 i szed艂 w , t臋 sam膮 stron臋 tylko jaki艣 oty艂y, niski, wiekowy eskulap, kt贸rego Judym zauwa偶y艂 na zebraniu. By艂a to figura rozlana, o 偶ydowskich rysach i ruchach.


Kolega w kt贸r膮 stron臋?
spyta艂 Judym.

Ja w stron臋 Krochmalnej... A kolega?

Na D艂ug膮.

No to idziemy w jednym kierunku.

Niekoniecznie.

Owszem. Dlaczego? Ja mog臋 zboczy膰. Przyznam si臋 zreszt膮 koledze, 偶e milej mi b臋dzie
i艣膰 razem. O tej godzinie... po prostu strach jest i艣膰 piechot膮. W naszej okolicy, niech B贸g
zachowa!

A, je偶eli tak.
Judym szed艂 wielkimi krokami. Grubas bieg艂 przy nim, sapi膮c i wydmuchuj膮c dym z cyga
ra, kt贸rego niedopa艂ek 偶arzy艂 si臋 w samych niemal jego w膮sach.
Gdy ju偶 oddalili si臋 znaczcie od mieszkania doktorstwa Czernisz贸w, dr Chmielnicki rzek艂:


Szczerze dzi艣 wsp贸艂czu艂em koledze...
Judym mia艂 inne wyobra偶enie o tym wsp贸艂czuciu, zauwa偶y艂 by艂 bowiem przypadkowo t艂u艣ciocha, jak prze艣ciga艂 innych we wzgardliwym nadymaniu ust i w obfito艣ci min ironicznych.


Dlaczeg贸偶 to kolega mia艂 mi wsp贸艂czu膰?...

Jak to dlaczego? Czy kolega mo偶e dzi艣 czu膰 przesyt z nadmiaru krytyki 偶yczliwej? U
nas, niestety, tak zawsze. Je偶eli kto wyrasta nad g艂owy t艂umu, zaraz go...

Szanowny kolego, ja nie marzy艂em o wyrastaniu nad jakiekolwiek g艂owy.

Ja wiem, ja rozumiem! M贸wi臋 nie o zamiarze, lecz o fakcie...

呕a艂uj臋 teraz, 偶e czyta艂em moj膮 elukubracj臋76...

Ale偶 dlaczego?

Dlatego, 偶e ten wyskok sprowadzi艂 mi臋dzy innymi takie oto drwiny szanownego kolegi.

Kolega si臋 mylisz! Na honor... Mnie imponuj膮 ludzie odwa偶ni. A co znaczy by膰 wy艣miewanym, by膰 zadr臋czonym tym wiecznym 艣miechem, jak chory indyk przez stado, to ja
wiem najlepiej.

Jak to?

Prosz臋 kolegi, od pierwszej klasy przez ca艂e gimnazjum, przez ca艂y uniwersytet, przez
ca艂e 偶ycie jestem 艣mieszny. Dlaczego? Ja nie wiem. Oczywi艣cie przede wszystkim dlatego, 偶e
mam przyjemno艣膰 by膰 z 呕yd贸w, a po wt贸re dlatego, 偶e si臋 nazywam Chmielnicki. Przodkowie moi, nawiasem m贸wi膮c wcale nie lichwiarze ani nie oszu艣ci, pochodzili z miasteczka
Chmielnika, wi臋c ich zwano Chmielnickimi. Gdyby byli wiedzieli, ile z racji tego nazwiska
wycierpi ich potomek, wcale nieg艂upi dokt贸r, byliby wybrali dla siebie i dla mnie nie tyle kozackie nazwisko. Mogliby si臋 byli przecie偶 nazwa膰 Staszowskimi, Stopnickimi, Ole艣nickimi,
Kurozw臋ckimi, Pi艅czowskimi, Buskimi. By艂oby to im, a i mnie najzupe艂niej oboj臋tne. Ze
mnie drwili nawet profesorowie. Pami臋tam, w Dorpacie nasz nieboszczyk prosektor77 pyta
mi臋 pewnego razu przy ca艂ym audytorium:

Panie Chmielnicki, czy aby wierzysz w nie艣miertelno艣膰 duszy?
Pytanie by艂o 偶artobliwe, ale kategoryczne. Odpowiedzia艂em:
Panie profesorze, tak jest, ja
wierz臋.


A gdzie偶 ona jest ta pa艅ska dusza?

Jak to gdzie? Jest w ciele cz艂owieka.

W ca艂ym ciele czy w jakiej cz臋艣ci siedzi pa艅ska dusza, panie Chmielnicki?
76 E 1 u k u b r a c j a
mozolnie wypracowany utw贸r, ale bez talentu.
77 P r o s e k t o r
kierownik prosektorium.

42



W ca艂ym ciele siedzi, profesorze.

A je偶eli cz艂owiekowi urzynaj膮 nog臋, c贸偶 si臋 dzieje z dusz膮? Czy urzynaj膮 r贸wnie偶 ka
wa艂ek duszy?
Pomy艣la艂em chwil臋 i m贸wi臋:


Nie. Wtedy zapewne dusza podnosi si臋 cokolwiek wy偶ej.
Ten dialog szeroko i daleko uczyni艂 mi臋 s艂awnym. Gdybym dzi艣 da艂 艣wiatu nieomylny spos贸b leczenia gru藕licy, zawsze pami臋tano by, 偶e to ten "Czerkies" Chmielnicki, co ma nie艣mierteln膮 dusz臋, kt贸ra w miar臋 okoliczno艣ci podnosi si臋 wy偶ej.


Prosz臋 kolegi, czyli偶 jest cho膰 jeden cz艂owiek, kt贸ry by nie d藕wiga艂 na plecach takiego
kosza 艣mieszno艣ci? My sami ka偶demu z przechodz膮cych wrzucamy jak膮艣 bry艂k臋 ci臋偶aru. To
samo czyni膮 z nami bli藕ni nasi. Nic darmo...

Nie, nie! Co innego jest to, o czym kolega m贸wisz, a co innego specjalne brzemi臋 moje.
To nie kosz, kt贸ry mo偶na zrzuci膰, lecz garb. Nios臋 zawsze taki, jakiego ci臋偶ar pozna艂e艣 pan
dzisiejszego wieczora.

Ale偶 to co innego.

Tak, co innego, bo to by艂o, daruje kolega, zas艂u偶one, cokolwiek zas艂u偶one, moje za艣 jest
to 艣mieszno艣膰, kt贸r膮 si臋 niesie bez w艂asnej winy.

Wi臋c ja dzi艣 zas艂u偶y艂em...

No, nie! Ja si臋 ma艂o znam. Ale, prosz臋 kolegi, jak mo偶na... Takie ostre wyst膮pienie przeciwko uznanym prawdom, a nawet, powiem sumiennie, przeciwko... oczywisto艣ci. Medycyna
to jest medycyna, to jest fach. Ja si臋 nauczy艂em, wyda艂em pieni膮dze, w艂o偶y艂em ogrom pracy,
ja umiem, mam patent
wi臋c lecz臋. Dlaczego medycyna ma by膰 zwi膮zana z filantropi膮, a
in偶ynieria nie, prawo nie, filologia nie!

Nic nie chc臋 s艂ysze膰 o filantropii!

No, to z tymi obowi膮zkami spo艂ecznymi. Dlaczego nie ma obowi膮zk贸w spo艂ecznych
rze藕nik, stolarz, poeta, tylko lekarz?

Wie pan co, nie m贸wmy o tym.

Mo偶emy nie m贸wi膰, je偶eli kolega nie 偶yczysz sobie m贸wi膰 o tym ze mn膮. Ale mnie kolegi 偶al.

Ech, jeszcze stoj臋 na nogach.

Kolega wspomnia艂e艣 o tych biednych szajgecach z Parysowa... Ach, Bo偶e! To by艂a kr贸tka wzmianka, ale w niej malowa艂o si臋 co艣 takiego... Dzisiaj ju偶 ma艂o kto m贸wi u nas o 呕ydach jak o ludziach. Je偶eli si臋 o nich m贸wi, to po to tylko, 偶eby ich przyr贸wna膰 do "robactwa", kt贸re oblaz艂o i 偶re "ludzi". Kiedy czytam dzisiejsze pisma, pisma, kt贸re jawnie wzywaj膮
do nienawi艣ci, do wyg艂adzania, wyrzucania, t臋pienia 呕yd贸w, dzisiaj, i to w imi臋 zasad Jezusa
Chrystusa...

Prosz臋 kolegi...

Prosz臋 kolegi, ja ka偶de niedzielne wydanie pism... tych pism antysemickich odchorowuj臋...

Po c贸偶 si臋 wzrusza膰 byle czym!

Byle czym!

No tak. Pisma takie wydaj膮 szuje, n臋dzne 艂ajdaki, kt贸re na szerzeniu nienawi艣ci mi臋dzy
lud藕mi, na niszczeniu solidarno艣ci robi膮 maj膮tki. Z tego zatrutego posiewu buduj膮 sobie kamienice. Ale czy wy sami du偶o zrobili艣cie dla podniesienia 偶ydowskiej masy?

Czy wiele zrobili艣my! 呕ycie w to k艂adziemy. Pracujemy dzie艅 i noc.

Wi臋c dlaczeg贸偶, kolego, m贸wisz, 偶e nie mam racji wzywaj膮c medyk贸w do roli, jaka im
si臋 nale偶y?

Bo tamto robimy dla 呕yd贸w, my, 呕ydzi. Tu gra rol臋 mi艂o艣膰.
43



W艂a艣nie, w艂a艣nie. Mi艂o艣膰! Ma艂o te偶 zrobili艣cie nadymani przez wasz膮 "mi艂o艣膰". Ja
chcia艂em udowodni膰 lekarzom, co powinni czyni膰 pod naciskiem nie mi艂o艣ci bynajmniej, lecz
wskaza艅 zimnego rozumu.
Byli na D艂ugiej, przed bram膮 domu, w kt贸rym mieszka艂 dr Tomasz. Na odg艂os dzwonka dr
Chmielnicki zorientowa艂 si臋 dopiero, 偶e gaw臋dz膮c przycwa艂owa艂 a偶 tak daleko. W艂a艣nie
przeje偶d偶a艂a doro偶ka, wi臋c j膮 zatrzyma艂 i gramol膮c si臋 na stopie艅 perorowa艂:


Kolega si臋 mylisz! Medycyna
to fach.
Zlaz艂 raptem znowu, potkn膮艂 si臋 w rynsztoku, chwyci艂 Judyma za klap臋 paltota i m贸wi艂 mu
w sekrecie:


Medycyna to interes jak ka偶dy inny. Nie zapomnij kolega o tym...

Dobrze, dobrze. Nie mam mo偶no艣ci o tym zapomnie膰, nie mam nawet 艣rodka. Ale gdyby
mi danym by艂o prze偶y膰 na tym 艣wiecie pi臋膰dziesi膮t lat jeszcze, ujrza艂bym wszystko to, o
czym dzi艣 m贸wi艂em, jako fakty zrealizowane. Medycyna b臋dzie wykre艣la艂a drogi Tycia masom ludzkim, podniesie je i 艣wiat odrodzi.
Mrzonki...

Tak samo z pewno艣ci膮 m贸wili w zesz艂ym wieku ci "medycy", co to z narz臋dziami swego
"fachu" obje偶d偶ali dwory pa艅skie pokornie wypytuj膮c si臋, czy kto nie jest s艂aby, gdy im kto
twierdzi艂, 偶e stan lekarski b臋dzie zajmowa艂 to ogromne stanowisko, jakie ju偶 ma dzisiaj. Kolega si臋 偶alisz na szyderstwa, kt贸re ci臋 spotykaj膮. Pomy艣l, co by ci臋 czeka艂o, ciebie, 呕ydalekarza, sto lat temu?...
Doktor Chmielnicki wwali艂 si臋 w doro偶k臋 i krzykn膮艂 na wo藕nic臋 pragn膮c zag艂uszy膰
wzmiank臋 o 偶ydostwie:


Krochmalna!...
44


SMUTEK

Pi膮tego pa藕dziernika doktor Judym wyszed艂 na spacer w Aleje Ujazdowskie. By艂 to dzie艅
pi臋kny. S艂o艅ce rozlewa艂o ciep艂o 艂agodne i blask jeszcze jasny, ale ju偶 odchodz膮cy za dziewi膮t膮 g贸r臋, za dziesi膮t膮 rzek臋. Szereg drzew w Alei, kt贸rych widok tak du偶o wspomnie艅 nasuwa艂, okry艂 si臋 ju偶 rdz膮 czerniej膮c膮. W dali, spomi臋dzy koron kulistych jeszcze, wysuwa艂y
si臋 ga艂臋zie bez li艣ci jak smutny jaki艣 drogowskaz. Ze szczyt贸w s膮czy艂y si臋 barwy trupie,
zgni艂e, czerwonorude i coraz ni偶ej wsi膮ka艂o w ciemn膮 zielono艣膰 jasno偶贸艂te zniszczenie. Tu
li艣膰 jeszcze 偶ywy otoczy艂 p艂omie艅 艣mierci jakby obw贸dk膮 dziwnej 偶a艂oby, gdzie indziej strawi艂 go do rdzenia, pozostawiaj膮c tylko pr膮偶ki zielone. B艂臋kit niebieski rozci膮gniony nad t膮
w膮sk膮 smug膮 przestrzeni by艂 ju偶 nik艂y, zasnuty prz臋dziwem chmurek zwianych i p艂yn膮cych
wiotkimi pasmami w dal niedo艣cig艂膮 dla oka.

Doktor min膮艂 bram臋 i wolno schodzi艂 w g艂膮b parku. Ogromne li艣cie klon贸w p艂yn臋艂y z
drzew i miga艂y przed oczyma nad ziemi膮 to tu, to tam, jak z艂ote ptaki. Li艣cie orzech贸w w艂oskich i drzew octowych plami艂y zielono艣膰 trawnik贸w niby krew rozlana i skrzep艂a. Na dnie
pustego parku, w cieniu sokor kr贸lewskich niedost臋pnym dla s艂o艅ca, spoczywa艂 i wyci膮ga艂 si臋
mrok ch艂odny. Daleko, w przeci臋ciach szpalerowych, o艣wietlone czuby 偶贸艂tych kasztan贸w
bucha艂y p艂omieniami jak j臋zory 偶ywego ognia. Wsz臋dzie sta艂 rozlany w ch艂odnym powietrzu
mi艂y, ostry zapach li艣ci zwi臋d艂ych.

Unikaj膮c miejsc ludnych Judym szed艂 dawn膮 alej膮 na koniec parku. Ros艂y tam naj艣ciglejsze, prawdziwie niebotyczne topole, szeleszcz膮ce jeszcze twardymi li艣膰mi; cicho szumia艂y
srebrne, d艂ugow艂ose wierzby, co patrz膮 w obumar艂e wody kana艂贸w
i 艣wierki jak pos臋pne
mnichy w czarnych habitach, zamykaj膮ce odleg艂e widoki, marzy艂y w samotno艣ci. Powiew
艣miertelny obszed艂 ju偶 woko艂o te drzewa i na stra偶y ich postawi艂 wyl臋k艂膮 cisz臋.

Dalekie g艂臋bie wydawa艂y kiedy niekiedy szmer pr臋dko gasn膮cy, kt贸ry i cz艂owieka zmusza艂
do cichego westchnienia.

Gdy w pewnej chwili rozleg艂 si臋 gwar i 艣miech dzieci臋cy, wyda艂 si臋 czym艣 dziwnym i ra偶膮cym w艣r贸d surowego szeptu, kt贸ry m贸wi o 艣mierci.

Na g艂adkie 艂膮czki, niby jeziora 艣ni膮ce mi臋dzy k臋pami zaro艣li, zst臋powa艂y smugi 艣wiat艂a
prawie bia艂ego i ostrymi rysami przerzyna艂y ch艂odne murawy. Tu偶 obok drogi zas艂anej li艣膰mi
tai艂y si臋 baseny wody nieruchomej, 艣lepej i g艂uchej, kt贸ra przyjmuj膮c w siebie poszarpane
plamy firmamentu dawa艂a jakie艣 k艂amliwe ich odbicie, brzask srebrz膮cy si臋 a niepochwytny.
Rysowa艂y si臋 tam czarne pnie i ga艂臋zie olch nachylonych. Ka偶dy ptak siadaj膮cy dla wypoczynku str膮ca艂 z nich mn贸stwo li艣ci. Ch艂odne oddechy jesienne nios艂y te zw艂oki skurczone i
osadza艂y na zawsze w cichej powierzchni. Zielona woda p艂aszczyzn bardziej otwartych pie艣ci艂a w 艂onie swym ga艂臋zie kasztan贸w z li艣膰mi tak 偶贸艂tymi, 偶e si臋 wydawa艂o, jakoby p艂ynna
jasna farba s膮czy艂a si臋 z nich i w g艂臋bi odmiennej ton臋艂a. Li艣cie te by艂y zwieszone, przejrzyste, delikatne, a rzuca艂y na 艣rodek wody ruchome odblaski, kt贸re z jej barw膮 zlewa艂y si臋 w
podobizn臋 przepysznie l艣ni膮cego br膮zu. W jednym miejscu s艂o艅ce, znalaz艂szy w艣r贸d przerzedzonych li艣ci obszern膮 drog臋, rzuci艂o si臋 w g艂膮b wody jak wytrysk roztopionego z艂ota o barwie zbyt trudnej dla 藕renicy. Mi臋dzy drzewami co chwila miga艂y b艂yszcz膮ce pud艂a powoz贸w
p臋dz膮cych na gumowych ko艂ach. G艂uchy turkot ich przerywaj膮cy milczenie by艂 g艂osem, kt贸ry
z zimnem przyrody harmonizowa艂. To by艂 wyraz bogactwa, czego艣 tak oboj臋tnego jak ona
sama. W umy艣le budzi艂y si臋 skojarzenia, kt贸re milcz膮, chocia偶 istniej膮, podobnie jak d藕wi臋k
w nat臋偶onych strunach.

45


Doktor Tomasz w powszedniej trosce 偶yciowej nie roztrz膮sa艂 ich ani kszta艂towa艂, ale one z
dnia na dzie艅 jak miriady niewidzialnych mikrob贸w asymilowa艂y si臋 z umys艂owo艣ci膮. Teraz
spaja艂y si臋 w silne sylogizmy78 i od zjawiska przechodzi艂y do zjawiska, si臋gaj膮c do g艂臋bin
tre艣ci. By艂y w my艣li parweniusza, kt贸ry trafem stan膮艂 u drzwi pa艂acu kultury. Tkwi艂a w nich
przede wszystkim skryta pod mask膮 mi艂o艣ci ubogich drapie偶na zazdro艣膰 indywidualna wzgl臋dem cudzego bogactwa. Od wiek贸w p艂on臋艂a jak piekielny ogie艅 w sercu przodk贸w, by艂a najsilniejszym, cho膰 najskrytszym ich uczuciem. W duszy ostatniego potomka nie zion臋艂a ju偶 z
niej 艣miertelna, 艣lepa zemsta, tylko wysnuwa艂 si臋 g艂臋boki, rozleg艂y 偶al. Niegdy艣, za czas贸w
dzieci艅stwa i m艂odo艣ci, wytryskiwa艂a z tego samego 藕r贸d艂a pot臋偶na energia cz艂owieka z ludu,
kt贸ry cwa艂em biec musi tam, gdzie wszyscy inni "dobrze urodzeni" r贸wno, systematycznie i
bez trudu id膮. P贸藕niej wy艂amywa艂y si臋 z tej zazdro艣ci z艂udy oryginalne, hipotezy, plany i
gwa艂towne marzenia, kt贸re nieraz przeradzaj膮 si臋 w nami臋tno艣ci i 艂ami膮 si艂臋 nawet pieni臋dzy.
Teraz, w dniu spaceru, wszystko pierwszy raz owia艂 jak gdyby ch艂贸d jesienny. Judym uczu艂 w
sobie nie daj膮c膮 si臋 okre艣li膰 jasnymi s艂owy agoni臋 tych w艂a艣nie dawnych marze艅. Uczucie
jego znosi艂o proces podobny do lotu strza艂y rzuconej z t臋giej ci臋ciwy i p臋dz膮cej jeszcze w
przestrze艅, kiedy na wielkiej wysoko艣ci zwalnia biegu, uczuwa nagle sw贸j ci臋偶ar, kt贸ry j膮
wkr贸tce, cho膰 nie wiadomo kiedy, odwr贸ci grotem na d贸艂 i porwie ku ziemi. W kt贸r膮kolwiek
stron臋 rzuci艂a si臋 dusza m艂odego lekarza, wsz臋dzie uderza艂a w jak膮艣 si艂臋 zdradzieck膮, podobnie jak p艂ywak, z m臋sk膮 moc膮 wyrzucaj膮cy ramiona w艣r贸d wodnej przestrzeni, zaj臋ty zwalczaniem tylko jej s艂abego oporu, gdy si臋 z nag艂a uderzy piersiami o pal nieznany. Judym uczu艂
pierwszy raz w 偶yciu, 偶e pal mocniejszy jest ni偶 piersi ludzkie. I pierwszy raz zastanowi艂 si臋
nad tym, 偶e mo偶na p艂ywa膰 tylko po wiadomej, przez wszystkich sprawdzonej toni. Z cichego
szelestu li艣ci p艂yn臋艂o do jego serca rozumienie, 偶e si臋 na 艣wiecie nie jest niczym osobliwym,
偶e si臋 b臋dzie jednym z wielkiego szeregu. By艂 to jakby bezwiedny rachunek z samym sob膮,
zbieranie do kupy rzeczy ju偶 zdobytych dla sporz膮dzenia skrz臋tnego ich rejestru. Wypada艂o z
tych oblicze艅, 偶e to, co ju偶 zosta艂o zdobyte, to jest los bardzo wielki. Ale zarazem nie gin膮艂
jeszcze z oczu przestw贸r dawny, owszem, roztwiera艂 si臋 daleki, nieobesz艂y... To, co chce
uczyni膰, co m贸g艂by, za co 偶ycie swe got贸w jest po艂o偶y膰 cz艂owiek nowoczesny, doktor Judym
widzia艂 w g艂臋bi swego serca. I czu艂, 偶e od tych prac musi cofn膮膰 r臋ce.

Wszystko, czym dusza jego 偶ywi艂a si臋, tak samo jak cia艂o chlebem, w czyn si臋 zamieni膰
nie mog艂o, musia艂o pozosta膰 sob膮, tym samym, marzeniem. Ze wszystkich tych zazdro艣ci i
pragnie艅 ofiarnego dzia艂ania na du偶ym polu, z 偶ar艂ocznych egoizm贸w, kt贸re si臋 przeistoczy艂y
w czucia nadindywidualne, wolno teraz id膮cych drzema膰 w przymusow膮 bezsilno艣膰, s膮czy艂
si臋 smutek jak pal膮ce krople trucizny. Napojone nim serce obejmowa艂o 艣wiat, ludzi i rzeczy
jakby w minucie po偶egnania.

Smutek, smutek...

Rozkuwa艂 marzenia z kajdan my艣li i przenika艂 na wskro艣, jak noc przenika wod臋. Zostawa艂
z cz艂owiekiem sam na sam niby ulotny a niew膮tpliwy cie艅 jego postaci. W kt贸r膮kolwiek stron臋, do jakiej rzeczy wzrok by艂o obr贸ci膰, wi艂 si臋 po ziemi niedocieczony a wsz臋dzie obecny.

Doktor Judym szed艂 pustym szpalerem, z g艂ow膮 zwieszon膮, z r臋kami w kieszeniach paltota. Czasami potr膮ca艂 nog膮 kasztan 艣wie偶o wy艂uskni臋ty, b艂yszcz膮cy w艣r贸d suchych li艣ci, albo
艣wista艂 przez z臋by aryjk臋 gdzie艣 niegdy艣 s艂yszan膮 i licho wie dlaczego trzymaj膮c膮 si臋 pami臋ci.
Stan膮艂 u ko艅ca alei nad wod膮 i chcia艂 przej艣膰 na drug膮 stron臋 szosy, a偶eby skierowa膰 si臋 ku
pa艂acowi, a potem ku wyj艣ciu. Karety jedna za drug膮 p臋dz膮ce wstrzyma艂y go na miejscu. Lecia艂a jedna, tu偶 za ni膮 druga, trzecia... Judym 艣cisn膮艂 z臋by i zmru偶onym okiem przeprowadza艂
te pojazdy. Do melodii jego aryjki przyczepi艂o si臋 s艂owo:

78 S y 1 o g i z m
wnioskowanie po艣rednie polegaj膮ce na wyprowadzeniu nowego s膮du, zw. wnioskiem, z
dw贸ch innych s膮d贸w, zw. przes艂ankami.

46



Powozy, powozy, powozy...
Trzeba by艂o jeszcze sta膰 na miejscu, gdy偶 z oddali p臋dzi艂 ostrym k艂usem czwarty, l艣ni膮cy
wolancik.
Doktor wspar艂 si臋 na niskiej barierze i oci臋偶a艂ym wzrokiem spotyka艂 jad膮ce osoby. Nagle
dozna艂 takiego wra偶enia, jakby go ze wszech stron otoczy艂o promienne 艣wiat艂o wiosny i zapach r贸偶. W powozie siedzia艂y trzy panienki, z kt贸rymi swego czasu zetkn膮艂 si臋 w Pary偶u i
je藕dzi艂 do Wersalu. Starsza z nich, panna Natalia, odwr贸ci艂a g艂ow臋 i pozna艂a doktora. Gdy
nie艣mia艂ym ruchem ni贸s艂 r臋k臋 do kapelusza, skin臋艂a mu g艂ow膮 i rzek艂a co艣 do towarzyszek.
W贸wczas odwr贸ci艂a si臋 panna Joanna i Wanda zajmuj膮ca przedni膮 艂aweczk臋. Doktor zobaczy艂 tylko twarz i u艣miech pierwszej, gdy偶 konie porwa艂y wolant i unios艂y go mi臋dzy drzewa.
U艣miech ten snu艂 si臋 przez mgnienie oka w jego 藕renicach jak b艂ysk 艣wiat艂a. Potem z wolna
rozwia艂 si臋 w nico艣膰.

Promienie s艂oneczne gas艂y na wodzie i zamiera艂y w g艂臋binie li艣ci, jakby ust臋puj膮c przed
ostrym ch艂odem, kt贸ry si臋 z wody i z ziemi d藕wiga艂. Sennie i z pos艂usze艅stwem, niby na rozkaz tych martwych fal niewidocznych, p艂yn臋艂y 偶贸艂te li艣cie i ko艂ysa艂y si臋 na powietrzu. Zdawa艂o si臋, 偶e wybieraj膮 dla siebie mogi艂y zst臋puj膮c z ciemnych schod贸w. Judym szed艂 w swoj膮
drog臋 ze spuszczonymi powiekami, zatopiony w marzeniach.

47


PRAKTYKA

Proroctwo doktora P艂owicza co do dalszych los贸w Judymowych spe艂ni艂o si臋 o tyle, 偶e
istotnie tablice z wyszczeg贸lnieniem godzin przyj臋cia umocowane zosta艂y nie tylko na
drzwiach mieszkania doktora Tomasza, ale tak偶e u wej艣cia do sieni kamienicy, w kt贸rej zamieszka艂. Szyldy te opiewa艂y, 偶e doktor przyjmuje w godzinach popo艂udniowych, mi臋dzy
pi膮t膮 a si贸dm膮. Ca艂e ranki sp臋dza艂 w szpitalu na oddziale chirurgicznym, gdzie pe艂ni艂 obowi膮zki asystenta. Sto艂owa艂 si臋, jak za czas贸w studenckich, na mie艣cie, a od godziny pi膮tej,
stosownie do wskaza艅 spi偶owymi literami wyrytych na tablicach, siedzia艂 w "gabinecie" a偶 do
si贸dmej. Nie pozwala艂 sobie ani najdrobniejszego przekroczenia godziny pi膮tej, tym mniej
wydalania si臋 przed si贸dm膮. Ju偶 w chwili wynaj臋cia lokalu zdecydowa艂, 偶e trzyma膰 si臋 b臋dzie
tego przepisu jak naj艣ci艣lej, tote偶 wykonywa艂 go ze skrupulatno艣ci膮 nieub艂agan膮, odtr膮caj膮c
wszelkie impulsy i mamid艂a przez wzgl膮d na kszta艂cenie w sobie charakteru, a osobliwie wytrwa艂o艣ci. Prawda, 偶e w ci膮gu miesi膮ca wrze艣nia, pa藕dziernika, listopada, grudnia, stycznia i
lutego nie zjawi艂 si臋 w tym mieszkaniu ani jeden pacjent, ani jeden "kulawy pies nios膮cy w
z臋bach rubla", jednak nie upowa偶nia艂o to wcale do zrywania tablic, a tym mniej do jakichkolwiek przerw i uchybie艅 w kszta艂ceniu woli. By艂o i jest rzecz膮 wiadom膮, 偶e pocz膮tki praktyki... itd. Tote偶 doktor Tomasz czeka艂 niezachwianie. Lokal sk艂ada艂 si臋 jak gdyby z trzech
pokoj贸w. Najwi臋kszy z nich (w艂a艣nie "gabinet") oddzielony by艂 sieni膮 od znacznie szczuplejszego, kt贸ry stanowi艂 "poczekalni臋". Zar贸wno sie艅, jak poczekalnia przepo艂owione by艂y
forsztowaniami, pierwsza na sie艅 i pseudokuchni臋, druga na poczekalni臋 w艂a艣ciw膮 i, je偶eli
godzi si臋 tak go nazywa膰, pok贸j sypialny. Ca艂y apartament mie艣ci艂 si臋 na dole, od frontu, co
zaopatrywa艂o go wprawdzie w turkot ulicy D艂ugiej oraz w wilgo膰, ale za to pozbawia艂o 艣wiat艂a dziennego. Co si臋 tyczy umeblowania, to doktor Judym 偶ywi艂 i wprowadza艂 w czyn mniemanie radykalne: "Po co
my艣la艂
mam meblowa膰 mieszkanie, cui bono79? Czy m贸j pacjent
zyska co na tym? Czy mo偶e ja za pomoc膮 kanap i obraz贸w zyskam pacjent贸w? Bynajmniej!"

Co postanowi艂, to wykona艂, a raczej nie wykona艂 w tym mieszkaniu nic prawie. W "gabinecie" sta艂 stolik przykryty bibu艂膮, na nim ka艂amarz, pi贸ro i papier do pisania recept. Obok
stolika czeka艂y cztery drewniane sto艂ki. Przy 艣cianie nudzi艂a si臋 stara sofa obita czym艣 wzorzystym.

W "poczekalni" mog艂o si臋 rozsi膮艣膰 wygodnie co najmniej pi臋ciu pacjent贸w. By艂a tam kanapa, dwa fotele, par臋 sto艂k贸w, "Tygodnik Ilustrowany", pojedyncze numery r贸偶owego czasopisma "G艂os" i jaki艣 impresjonistyczny rysunek w ramkach na 艣cianie. Wszystkie te meble,
z wyj膮tkiem naturalnie "Tygodnika", "G艂osu" i rysunku, kupione zosta艂y za got贸wk臋 na ulicy
Bagno w pewnym bardzo renomowanym sk艂adzie bardzo "hrabskich" mebli. Pod艂ogi zosta艂y
艣wie偶o pomalowane olejn膮 farb膮, w przedpokoju umieszczono lustro (wszystko ku wygodzie i
niezb臋dnej potrzebie pacjent贸w). Co prawda lustro mia艂o w艂a艣ciwo艣ci szczeg贸lne. Pacjent
najbardziej trze藕wo usposobiony m贸g艂 dosta膰 pomieszania zmys艂贸w ujrzawszy w tej tafli
szklanej swe oblicze... Nos ukazywa艂 si臋 tam zawsze rozd臋ty jak kolba dubelt贸wki, jedno oko
w czole, a drugie tu偶 przy prawej dziurce nosa, usta literalnie od ucha do ucha i nad podziw
imituj膮ce buzi臋 nosoro偶ca. Obowi膮zki gospodyni mieszkania, s艂u偶膮cej a zarazem portierki,
kt贸ra by na pierwszy odg艂os dzwonka otwiera艂a drzwi pacjentom, przyj臋艂a niejaka pani Walentowa, ma艂偶onka w臋drownego bednarza. Mieszka艂a w suterenie tego samego domu, a tu偶

79 C u i b o n o (艂ac.)
w imi臋 czyjej korzy艣ci? po co?

48


pod "gabinetem" doktora Judyma, co w znacznej mierze u艂atwia艂o komunikowanie si臋 za po艣rednictwem walenia obcasem w ziemi臋. Pani Walentowa by艂o to babsko stare, grube, skr臋cone przez rozmaite suterenowe 艂 a m a n i a, niew膮tpliwie 偶艂opi膮ce m o n o p o 1 w du偶ej ilo艣ci, aczkolwiek w sekrecie
jednym s艂owem g r z m o t warszawski.

Jako wyr臋czycielka m a m y spe艂nia艂a czynno艣ci mniej wi臋cej pi臋tnastoletnia c贸rka, dosy膰
艂adne dziewcz膮tko, czekaj膮ce tylko odpowiedniego wieku, a偶eby wyj艣膰 na ulic臋 z ciemnicy
suterenowej.

Te bia艂og艂owy zagospodarowa艂y si臋 w mieszkaniu doktora Tomasza z tak膮 wszechw艂adz膮,
偶e mowy by膰 nie mog艂o ani o ukr贸ceniu ich praw, ani tym mniej o jakiej艣 zmianie trybu post臋powania. Wyrzec si臋 ich us艂ug nie by艂o mo偶no艣ci, gdy偶 zaczyna艂y obydwie rycze膰 jednym
strasznym bekiem, wzywaj膮c na 艣wiadectwo g艂贸d, ch艂贸d, n臋dz臋, b贸le, 艂amania... Procesowa膰
si臋 o wszelkie rzeczy gin膮ce nie wypada艂o, gdy偶 zaklina艂y si臋 z miejsca na tyle i takich sakrament贸w, 偶e chyba cz艂owiek wyzuty ze wszelkiej delikatno艣ci m贸g艂by je podejrzewa膰 o krzywoprzysi臋stwo. Co si臋 dzia艂o ze 艣wiecami, z naft膮, w臋glem kamiennym, cukrem, chlebem,
herbat膮, mas艂em, ze sk艂adowymi cz臋艣ciami garderoby m臋skiej itd.
to jest wieczn膮 tajemnic膮.
Ka偶dy prawie przedmiot kupiony za pieni膮dze tyle istnia艂 w 艣wiecie zjawisk rzeczywistych, o
ile figurowa艂 w rachunku. Poza tym bytowa艂 tylko w imaginacji Judyma podsycanej przez
niekt贸re ze zmys艂贸w. 艢wiec nabytych nigdy, literalnie nigdy nie by艂o. Wst臋puj膮c nocn膮 por膮
w progi domowe doktor Tomasz zawsze laz艂 omackiem i nadaremnie szuka艂 zapa艂ek, lichtarza, lampy... 呕e jednak 艣wiece rzeczywi艣cie w mieszkaniu egzystowa艂y i p艂on臋艂y, o tym
艣wiadczy艂a wielka obfito艣膰 kropel zastyg艂ej stearyny nie tylko na lichtarzu; na pod艂odze, na
obiciu kanapy, sto艂k贸w, na prze艣cierad艂ach 艂贸偶ka, ale tak偶e dziwnym zbiegiem okoliczno艣ci
na ineksprymablach i 偶akietach wisz膮cych w szafie na klucz zamkni臋tej. Lampa by艂a wiekui艣cie wewn膮trz pusta, z upalonym knotem, ale za to niew膮tpliwie naft膮 pooblewana ze strony
zewn臋trznej i cuchn膮ca tym szlachetnym paliwem z odleg艂o艣ci pi臋ciu krok贸w, co w ka偶dym
razie wskazywa艂o, 偶e co kupiono, to wylewano ze szczodrobliwo艣ci膮. Cukru i bu艂ek dr Tomasz nigdy w szafie nie znalaz艂, cho膰by si臋 z g艂odu wi艂 pod jej drzwiami, natomiast nie zamiecione okruszyny s艂a艂y si臋 wsz臋dzie, a szczeg贸lniej w 艂贸偶ku... Jedna por臋cz wy艣cie艂anej
otomany, kupionej za gruby pieni膮dz, wkr贸tce okryta zosta艂a jakim艣 szczeg贸lniejszym t艂uszczem, a druga uczerniona s z u w a k s e m i zwalana b艂otem, jak to m贸wi膮, do cna. Wyobra藕nia doktora widzia艂a niby w bia艂y dzie艅 na jednym z wa艂k贸w cennego mebla wypomadowan膮 g艂ow臋 panny Zo艣ki, a na drugim oparte tej偶e Zo艣ki k o p y t a (wyobra藕nia widzia艂a
mianowicie k o p y t a
nie nogi). Stolik 艣wie偶o "na moje sumienie" politurowany, kiedy go
kupowano w sklepie, by艂 wkr贸tce zbiorowiskiem okr膮g艂ych 艣lad贸w (wymownie 艣wiadcz膮cych

o tym, 偶e jednak偶e samowar doktorski produkuje znakomity wrz膮tek). Z pocz膮tku dr Tomasz
usi艂owa艂 wytworzy膰 stosunek pe艂en 偶yczliwo艣ci, braterski. Nim up艂yn膮艂 miesi膮c, ju偶 walczy艂,
a w listopadzie by艂 zwyci臋偶ony i wzi臋ty do niewoli. Odt膮d, je偶eli nawet zasta艂 Zo艣k臋 wyleguj膮c膮 si臋 na kanapie z k o p y t a m i obarczonymi b艂otem, je偶eli nawet spostrzega艂 Walentow膮
偶艂opi膮c膮 herbat z arakiem przy stole obficie zastawionym jego wiktua艂ami, stosowa艂 jedynie
mo偶liw膮, aczkolwiek ma艂o skuteczn膮 metod臋 w艂osk膮: guarda e passa80. Nie by艂o innej rady...
Zamyka艂 si臋 w swym "gabinecie", a reszt臋 mieszkania oddawa艂 in direptionem81...
W godzinach przyj臋cia doktor Tomasz nie o艣miela艂 si臋 czyta膰 ksi膮偶ek. Siedzia艂 za swym
stolikiem wyprostowany i czeka艂. Tak by艂o we wrze艣niu, w pa藕dzierniku... Z czasem pozwoli艂
sobie na czytanie gazet w pozie ju偶 to siedz膮cej, ju偶 le偶膮cej. Przy ko艅cu grudnia tego偶 roku
czytanie gazet odk艂ada艂 w ci膮gu doby na godziny przyj臋膰, a po Nowym Roku zacz膮艂 znosi膰 do
gabinetu na te w艂a艣nie godziny rozleg艂e utwory Zoli, Jokaja, Dumasa, Lama. W sieni zawsze

80 G u a r d a e p a s s a (w艂.)
sp贸jrz i id藕 dalej (cytat z Boskiej Komedii Dantego).
81 I n d i r e p t i o n e m (艂ac.)
na rozgrabienie.

49


o tej porze siedzia艂a Walentowa na wy艣cie艂anym krzese艂ku, z nogami okr臋conymi jakim艣 grubym woj艂okiem. Z pocz膮tku tak zwanej wizyty baba kaszla艂a, st臋ka艂a, wzdycha艂a na 艣wiadectwo czuwania
w 艣rodku stopniowo zacicha艂a, a wkr贸tce potem dawa艂o si臋 s艂ysze膰 t臋gie
chrapanie. Bywa艂y dnie takie, 偶e w ci膮gu drugiej cz臋艣ci programu rozlega艂 si臋 rumor i 艂oskot.
Walentowa w trakcie drzemki zlatywa艂a z chwiejnego krzes艂a. Po ka偶dym takim wypadku
doktor musia艂 jej dawa膰 kopiejki na arak, gdy偶 przysi臋ga艂a na wszelkie 艣wi臋to艣ci, 偶e to s艂abo艣膰 z g艂odu i czczo艣ci tak ni膮 rzuca o ziemi臋. Kilkakrotnie wzywano m艂odego eskulapa do
mieszka艅c贸w domu w raptownych wypadkach zas艂abni臋膰, przewa偶nie poniedzia艂kowej natury. Raz w jesieni przyszed艂 stary introligator z s膮siedniej kamienicy, zadzwoni艂, zbudzi艂 Walentow膮 i narobi艂 istnego piek艂a. Judym bada艂 go, stuka艂, puka艂, wygina艂, k艂ad艂 na sofie, gni贸t艂,
ogl膮da艂 ze wszystkich stron i wypu艣ci艂, rozumie si臋, bez pobrania honorarium. Po tym zdarzeniu nasta艂a cisza trwaj膮ca dobre dwa miesi膮ce.
Pewnego dnia w marcu, znowu w godzinie przyj臋膰, da艂 si臋 s艂ysze膰 cichy g艂os dzwonka.
Walentowa otwar艂a drzwi i wpu艣ci艂a ma艂膮, chud膮 dam臋 w czerni, o twarzy wywi臋d艂ej, suchej i
mizernej.

Przyby艂a spyta艂a o doktora Judyma i powzi膮wszy wiadomo艣膰, 偶e jest u siebie, wesz艂a do
gabinetu.
"Pacjentka, jak mi B贸g mi艂y!..."
j膮艂 my艣le膰 doktor Tomasz i dozna艂 ciep艂ego uczucia na
sam膮 my艣l o pierwszym rublu zapracowanym we w艂asnym apartamencie.
Dama w艣r贸d uk艂on贸w obustronnych zaj臋艂a miejsce i rozejrza艂a si臋 po umeblowaniu.


Pani dobrodziejka jest cierpi膮ca?
zapyta艂 doktor.

O, tak, panie konsyliarzu... Od lat, od ca艂ego szeregu lat...

I jakie偶 to cierpienie?

Gdyby偶 to jedno! Ca艂y szereg chor贸b, kt贸re inn膮 osob臋, mniej wytrzyma艂膮, dawno by
wp臋dzi艂y do grobu.

Ale g艂贸wna, zasadnicza?

Czy
ja wiem, panie konsyliarzu. Zapewne w膮troba...

W膮troba... Ot贸偶...

Bo to jaka艣 duszno艣膰, bezsenno艣膰, kaszel, b贸le...

Wi臋c s膮 b贸le? I to w tej okolicy?

Ach, jakie b贸le! J臋zyk ludzki wyrazi膰 tego nie jest w stanie!

B贸le... rozdzieraj膮ce, uczucie rozdzierania, nieprawda偶?

Tak, bywa i to. Nieraz budz臋 si臋 rano, to jest, podnosz臋 si臋 rano przep臋dziwszy noc bezsenn膮 i jestem tak upadaj膮ca...

Prosz臋 pani, apetyt?

Ale kt贸偶 by na to wszystko zwraca艂 uwag臋, panie konsyliarzu, kt贸偶 by przyk艂ada艂 swoje
cierpienia do tego, co znosi nieszcz臋艣liwa ludzko艣膰.
"Patrzajcie偶...
my艣la艂 Judym
a to co znowu?"


Zapewne pan konsyliarz s艂ysza艂...
zacz臋艂a dama poprawiaj膮c si臋 na krze艣le i przyciskaj膮c do piersi swoj膮 torebk臋
o naszym stowarzyszeniu, kt贸rego celem jest nawracanie dziewcz膮t, pojmuje pan konsyliarz, z艂ego prowadzenia si臋.
Tu dama spu艣ci艂a oczy i zacz臋艂a patrze膰 w k膮t gabinetu.


Nic a nic nie s艂ysza艂em...
rzek艂 Judym.

Ot贸偶... celem naszego stowarzyszenia jest
po pierwsze..
I jazda! Min臋艂o p贸艂 godziny, trzy kwadranse, godzina... Dama bez przerwy m贸wi艂a o celach
stowarzyszenia. Na pocz膮tku drugiej godziny zacz臋艂a m贸wi膰 o 艣rodkach, a w艂a艣ciwie o braku
艣rodk贸w.

Gdy up艂yn臋艂o mniej wi臋cej sze艣膰 kwadrans贸w od chwili zacz臋cia tej dyskusji, nast膮pi艂a
wreszcie pro艣ba o wsparcie zasi艂kiem stowarzyszenia, kt贸re itd.

50


Doktor bez wahania wyj膮艂 rubla papierowego, po艂o偶y艂 go na stole i rozprostowa艂 palcami.
Dama niezw艂ocznie wzi臋艂a datek, zapisa艂a co艣 w karneciku i znowu w艣r贸d s艂贸w biblijnych,
uk艂on贸w, u艣miech贸w i dzi臋kczynie艅 wion臋艂a za drzwi.

Walentowa po wyj艣ciu kwestarki dosta艂a w艣ciek艂ego kaszlu. Doktorowi, gdy sta艂 na 艣rodku
gabinetu i 艣wista艂 przez z臋by, wyda艂o si臋, 偶e g r z m o t, kt贸ry, rozumie si臋, podpatrywa艂
przez dziurk臋 od klucza, p臋ka ze 艣miechu, 偶e si臋 dusi i parska...

Takie by艂y w kr贸tkim zarysie dzieje pocz膮tkowe kariery doktora Judyma. Resztki funduszu
zostawionego przez ciotk臋 wyczerpa艂y si臋, kredyt u sklepikarzy by艂 poderwany, a przysz艂o艣膰
nadchodzi艂a mglista. Od chwili wypowiedzenia niefortunnej lekcji o pauperyzmie w salonach
doktora Czernisza Judymowi by艂o w 艣wiecie lekarskim nijako. Nie m贸g艂 si臋 skar偶y膰 na to (nie
mia艂 prawa), 偶eby ktokolwiek odsun膮艂 si臋 od niego czy 艣wiadomie stroni艂, ale czu艂 doko艂a
siebie pr贸偶ni臋 i wyzi臋b艂e miejsce. Starsi i m艂odsi koledzy witali go, jak dawniej, uprzejmie;
byli tacy, co mo偶e nawet ni偶ej k艂aniali mu si臋 kapeluszami, ale w powietrzu drga艂a rada: bierz
manatki, filozofie, i ruszaj w 艣wiat, bo tu nic nie wysiedzisz...

Doktor Tomasz rozumia艂 to sam znakomicie, 偶e w organizmie 偶ywym uczepi艂 si臋 jak obce
cia艂o, kt贸re tamuje kr膮偶enie krwi pulsuj膮cej. Gdyby si臋 by艂 zbli偶y艂 do ludzi wybitnych, zasi臋gn膮艂 ich wskaz贸wek, odwiedza艂 ich jako go艣膰 i domownik, sta艂by si臋 wkr贸tce jednym z tryb贸w tej maszynerii i zyska艂 klientel臋. Rozumia艂 to wszystko bardzo pi臋knie, wiedzia艂, jak by
by膰 mog艂o, co by nale偶a艂o zrobi膰, ale dzikie my艣li i uparte trzymanie si臋 tego, co one ju偶
sp艂odzi艂y, powstrzymywa艂y go od zmiany trybu post臋powania.

Zdecydowa艂 si臋 i艣膰 drog膮, kt贸r膮 sobie by艂 obra艂, no i szed艂, rzecz prosta, w niezupe艂nie ca艂ych butach.

W tym czasie (przy ko艅cu marca) wczesnym rankiem przybieg艂a Wiktorowa z wiadomo艣ci膮 o m臋偶u. Rozpowiada艂a, jak co by艂o, g艂osem z p艂aczu o艣lizg艂ym blisko godzin臋, a p贸藕niej,
wymieniwszy wszelkie szczeg贸艂y skrupulatnie, zabra艂a si臋 i odesz艂a do swej fabryki.

Doktor d艂ugo siedzia艂 w mieszkaniu, pe艂en my艣li i艣cie marcowych. Wszystko sz艂o dziwnie
藕le, opacznie, pi臋trzy艂o si臋, jak zator kry na rzece, tamuj膮c bieg 偶ycia. Rozmy艣la艂 o tym, 偶e
musi obecnie pomaga膰 bratowej, utrzymywa膰 i j膮, i ca艂膮 famili臋 w zast臋pstwie Wiktora, gdy偶
zostawi膰 ten obowi膮zek wyj膮tkowo na barkach biednej kobiety nie by艂o mo偶no艣ci. Tymczasem finanse by艂y w stanie op艂akanym. Pe艂en gorzkich my艣li uda艂 si臋 Judym do swego szpitala.
Wyszed艂 stamt膮d wcze艣niej ni偶 zwykle, czu艂 bowiem w sobie jak膮艣 niemoc wewn臋trzn膮 przeszkadzaj膮c膮 mu w pracy. Ze wstr臋tem powl贸k艂 si臋 do mieszkania Wiktora. Zasta艂 tam tylko
ciotk臋, kt贸ra co艣 pod oknem 艣ciba艂a, i dzieci dokazuj膮ce w s膮siedniej izbie. Ciotka mia艂a oczy
przekrwione od p艂aczu, usta zaci臋te, nos jeszcze bardziej ostry. Przywita艂a go wzrokiem pe艂nym niech臋ci, prawie odrazy. Zawsze na niego krzywo patrza艂a jako na pupila i spadkobierc臋
siostry swej, kt贸r膮 przed laty okropnymi s艂owami wykl臋艂a... Teraz, wida膰, zawzi臋to艣膰 wzmog艂a si臋 i dosi臋g艂a ostatniej granicy.

Judym nie zwraca艂 na star膮 uwagi. Usiad艂 w k膮cie i sennym okiem przypatrywa艂 si臋 izbom
dot膮d nie uporz膮dkowanym. Widok zdzicza艂ych dzieci nasun膮艂 mu my艣l, 偶eby teraz, kiedy nic
lepszego nie ma do roboty, zaj膮膰 si臋 edukacj膮 tych siostrze艅c贸w. Wzi膮艂 na spytki ch艂opca i
przekona艂 si臋, 偶e urwis czyta jako tako, cho膰 z ci臋偶kim st臋kaniem, ale poza tym ani be, ani
me. Owa sztuka czytania by艂o to dzie艂o ciotki, kt贸ra teraz spod oka patrzy艂a na praktyki Judymowe. Karola zaledwie umia艂a rozr贸偶ni膰 litery.

By艂 prawie zmrok, kiedy doktor stamt膮d wyszed艂. Brn膮艂 z nastawionym ko艂nierzem, ze
wzrokiem upad艂ym, pe艂en wewn臋trznej nudy i lenistwa. Odruchowo, nie widz膮c ani ludzi, ani
ulic, 偶eglowa艂 w stron臋 cukierni, gdzie czasami czytywa艂 dzienniki. Na rogu, szybko skr臋caj膮c
w dzielnic臋 ludniejsz膮, zetkn膮艂 si臋 z doktorem Chmielnickim.


O, c贸偶 to kolega tak siarczy艣cie maszeruje?
zawo艂a艂 grubas
o ma艂o艣cie mi臋 nie
uszkodzili...
51



Ja? Ale gdzie偶 tam
id臋...

Widz臋, widz臋
do chorego.

Akurat!
parskn膮艂 Judym na ca艂e gard艂o.

Nie do chorego?
spyta艂a chluba miasta Chmielnika z odrobin膮 ironii w g艂osie.

Nie mam wcale chorych!
rzek艂 Judym i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na po偶egnanie.

Zaraz, czekajcie chwileczk臋! Je偶eli wam do zdechlak贸w nie pilno, to dlaczeg贸偶 nie uci膮膰
gaw臋dki?

Kiedy zimno. Chod藕 kolega na kaw臋, to b臋dziesz gada艂, a ja pos艂ucham.

Dobra! Id臋 na 艣wie偶ego "Kuriera", akurat mam odrobin臋 czasu.
Poszli ulic膮 i wkr贸tce zasiedli przy marmurowym stoliku w pi臋knej cukierni. Dr Chmielnicki wy艂adowywa艂 ze siebie p贸艂g艂osem rozmaite 艣wie偶e k a w a 艂 y, z wielkim obiektywizmem wci膮gaj膮c do tej serii k a w a 艂 y, gdzie jego rodacy prezentowali si臋 nieszczeg贸lnie.
Judym 艣mia艂 si臋 z anegdot, ale tym u艣miechem warg, w kt贸rym oczy nie bior膮 偶adnego
udzia艂u i kt贸ry zbyt przeczulona subtelno艣膰 narratora mog艂aby poczytywa膰 za impertynencj臋.
W trakcie jednej ze szczeg贸lnie jakoby paradnych historyjek "Czerkies" znienacka zapyta艂:


Ale, ale, mo偶e by艣cie wyjechali na prowincj臋?

Czego?
krzykn膮艂 dr Tomasz.

Nic, nic! Ja tu mam misj臋 wyszukania asystenta dla mojego kolegi W臋glichowskiego,
kt贸ry jest dyrektorem zak艂adu w Cisach. Je艣li wy nie chcecie, to trzeba b臋dzie szuka膰 kogo艣
innego. Na 艣mier膰 zapomnia艂em...

No, to ja nie pojad臋 na prowincj臋.

To nie jest jaka艣 ordynarna prowincja, jakie艣 Kurozw臋ki (cho膰 to stamt膮d niedaleko) ani
tym podobny 艁ag贸w. Uchowaj Bo偶e!

Nie jad臋 do Kurozw臋k ani nawet do 艁agowa.

Ach! Czy ja was bior臋 za ko艂nierz i ci膮gn臋 do 艁agowa? M贸wi臋 tylko, relata refero82.
Niezw艂ocznie obraza! Rozumie si臋, 偶e wy nie mo偶ecie tam jecha膰. Jak to? By膰 w Pary偶u u
Lucas Championiera83 i potem jecha膰 do Cis贸w. To przecie偶 n o n z e n s.

Spodziewam si臋, 偶e to nie tylko "nonzens", ale nadto nonsens.

Bez w膮tpienia. No, ale nie idzie za tym, 偶eby艣my nie mieli deliberowa膰 nad kwesti膮 obsadzenia asystentury u tego kochanego "W臋glicha".

Co to znaczy s艂owo "W臋glich"?

W臋glichowski jest moim koleg膮 z Dorpatu. Mieszkali艣my razem. T臋gi lekarz... m贸g艂by z
niego by膰, gdyby nie to, 偶e ten cz艂owiek zawsze wszystko bra艂 lekko. Nie lubi czyta膰
ot, co
jest. A od chwili znanego przewrotu w medycynie warszawskiej, kto nie czyta, kto nie pozuje
na uczonego, ten musi szuka膰 jakich艣 Cis贸w. Znasz kolega Cisy?

Nie znam. S艂ysza艂em o tym co艣... To w Kieleckiem zdaje si臋...

Aj, "zdaje si臋"... Jak mo偶na takich rzeczy... "Cudze rzeczy zna膰 dobrze, a swoje potrzeba!"84

Kolega mi aplikuje niniejsz膮 sentencj臋 w sensie admonicji85 czy tylko jako wz贸r krajowego przys艂owia?

Doskonale, paradnie! Ale wracaj膮c do "W臋glicha"...

Ach, z tym "W臋glichem"...
82 R e l a t a r e f e r o (艂ac.)
zwrot przys艂owiowy; powtarzam to, co mi powiedziano.
83 L u c a s C h a m p i o n i e r
Just Lucas-Championi閞e (1843-1913), znakomity chirurg francuski.
84 C u d z e r z e c z y z n a 膰 dobrze, a s w o j e p o t r z e b a
w Przys艂owiach m贸w potocznych Andrzeja
Maksymiliana Fredry (1621-1679) przys艂owie to brzmi nast臋puj膮co: "Cudze wiedzie膰 rzeczy ciekawo艣膰 jest, a
swoje potrzeba".
85 A d m o n i c j a
napomnienie, nagana


52



Ale偶 pos艂uchajcie! Wy tam m艂odsi znacie si臋 mi臋dzy sob膮, 艂atwiej mo偶ecie wskaza膰 odpowiedniego cz艂owieka. Miejsce wcale niez艂e. Daj膮 tam sze艣膰set rubli...

Fiu
fiu...

Pyszny lokal i ca艂kowite utrzymanie.

A c贸偶 trzeba robi膰?

Zwyczajne rzeczy. G艂upstwa. Latem zje偶d偶a si臋 dosy膰 chorych, wi臋c pospo艂u z innymi
lekarzami trzeba si臋 nimi zaj膮膰. K膮piele, uwa偶acie, wanny, natryski
o, takie rzeczy. Figle w
gruncie rzeczy, a w okolicy praktyka jak sto tysi臋cy diab艂贸w. To nie jest byle co. Mo偶e kto z
waszych znajomych skusi si臋 na te Cisy.
Judym zamy艣li艂 si臋, kaza艂 sobie poda膰 jeszcze jedn膮 fili偶ank臋 kawy, wypi膮艂 j膮 duszkiem,
odstawi艂 i rzek艂 do Chmielnickiego:


No, dobrze, ja mog臋 jecha膰 na to miejsce.

A co? Nie powiedzia艂em? Pyszna my艣l!

Gdzie偶 jest ten dokt贸r W臋glichowski?

Jest w艂a艣nie w Warszawie i jutro zg艂osi si臋 do was.

No, to ju偶 mo偶e ja do niego?

A dlaczego? Przyjdzie do was. O kt贸rej godzinie?

Mi臋dzy pi膮t膮 a si贸dm膮.

Tam u was, na D艂ugiej?

Na D艂ugiej.

Dobra!
Dr Chmielnicki zapisa艂 sobie co艣 w notesiku patrz膮c do jego wn臋trza lewym okiem jak
przez lup臋, z艂o偶y艂 gazet臋 na s膮siednim stoliku, gdzie w艂a艣nie jaka艣 "pi臋kna Iza" szczerzy艂a
z臋by do wymok艂ego lowelasa, i poda艂 Judymowi prawic臋.


A wi臋c do jutra! 艢wietna my艣l...

Zobaczymy...
mrukn膮艂 doktor Tomasz zwieszaj膮c g艂ow臋.
Gdy dr Chmielnicki znikn膮艂, pogr膮偶y艂 si臋 w rozmy艣laniach:
"Tak, tak... Trzeba dok膮d艣 i艣膰, to darmo. Wiktorowa si臋 nie wy偶ywi, a i ja czy偶 d艂ugo bym
potrwa艂 z tak膮 sum膮 pacjent贸w jak obecnie. Pojad臋. Mo偶e nie na zawsze, mo偶e na rok, na
dwa, Mo偶e gdy wr贸c臋, b臋dzie, do stu tysi臋cy diab艂贸w, co innego".

Za powrotem do domu, w nocy i nast臋pnego dnia bez przerwy my艣la艂 o wyje藕dzie. 呕a艂owa艂
Warszawy ca艂ym sercem. Porzucenie jej by艂o dla niego tym przykrzejsze, 偶e sam by艂 z urodzenia 艂ykiem, mieszczuchem, znaj膮cym wie艣 z wycieczek letnich, z romans贸w, opowiada艅
ustnych, z rysunk贸w. O tym, jak to si臋 zim膮 mieszka w艣r贸d tych p贸l olbrzymich, po kt贸rych
zamie膰 ta艅cuje, nie my艣la艂 nigdy. Teraz to wszystko snu艂o mu si臋 przed oczyma i przygn臋bia艂o.

Nazajutrz o godzinie pi膮tej zasiad艂 w swym fotelu i spokojnie oczekiwa艂 kataklizm贸w maj膮cych nast膮pi膰. Min臋艂y zaledwie dwa kwadranse, gdy dzwonek mocno szarpni臋ty zadr偶a艂
jakby ze strachu i pocz膮艂 krzycze膰 na star膮 o roztwieranie drzwi co rychlej. Wszed艂 do mieszkania i zapyta艂 o Judyma pan niskiego wzrostu w zniszczonych bobrach. Gdy doktor Tomasz
wybieg艂 na jego spotkanie, us艂ysza艂 oczekiwane nazwisko:


W臋glichowski.
By艂 to cz艂owiek lat pi臋膰dziesi臋ciu kilku, niski, bodaj za ma艂y, chudy, ko艣cisty. Nale偶a艂 do
rasy j臋drnych, zdrowych, zwinnych staruszk贸w, kt贸rzy prawie nie zmieniaj膮 si臋 w ci膮gu pi臋tnastu, dwudziestu lat od czasu, gdy posiwieli. Twarz mia艂 przyjemn膮, o rysach regularnych, ze
sk贸r膮 rumian膮 koloru wypieczonego chleba. Z natury kr贸tka, k臋dzierzawa broda, bielute艅ka
jak mleko i takie偶 w膮sy zdobi艂y j膮 harmonijnie i dope艂nia艂y mile barw臋 twarzy, nadaj膮c obliczu wyraz szczeg贸lnego wdzi臋ku. Mimo woli wita艂o si臋 t臋 g艂ow臋 my艣l膮: "Jaki to przystojny,
jaki 艂adny staruszek!" W艂osy na jego skroniach, zupe艂nie tak samo bia艂e jak broda, srebrzy艂y

53


si臋 doko艂a 艂ysiny. Nade wszystko uderza艂y oczy. W艂a艣nie uderza艂y. Czarne jak tarki, b艂yskotliwe, mieni艂y si臋 od postrze偶e艅, znamionuj膮c rozum, a raczej spryt pierwszorz臋dny. Dr W臋glichowski ubrany by艂 w skromne, czarne suknie, kt贸re na nim dziwnie dobrze le偶a艂y. Jego
zwyk艂y stoj膮cy ko艂nierzyk, czarny, niemodny krawat by艂y w harmonijnej zgodzie z ca艂膮 postaci膮, a jednocze艣nie wskazywa艂y na dba艂o艣膰 o siebie dalek膮 od elegancji, na czy艣ciuchostwo,
kt贸re sta艂o si臋 przywar膮, na艂ogiem, prawem.

Wszed艂szy do gabinetu doktor W臋glichowski zmierzy艂 badawczym spojrzeniem (wcale nie
ukradkiem ani przelotnie) wszystkie sprz臋ty, usiad艂 na podanym krze艣le z dala od stolika,
strzepn膮艂 jak膮艣 pr贸szynk臋 z klapy surduta, zmru偶y艂 powieki i wlepi艂 w Judyma swe m膮dre
oczy. Ten dozna艂 bardzo niemi艂ego uczucia przymusu, a raczej podw艂adno艣ci wobec tego
cz艂owieka, kt贸rego pierwszy raz w 偶yciu widzia艂 i z kt贸rym by艂 mocen rozej艣膰 si臋 bez zw艂oki.
Poznanie wewn臋trzne m贸wi艂o mu, 偶e nie m贸g艂by w艂ada膰 tym staruszkiem za pomoc膮 偶adnej
si艂y: ani za pomoc膮 pieni臋dzy, ani za pomoc膮 si艂y nauki. Jakby dla skasowania tej obserwacji
twarz dra W臋glichowskiego rozwidni艂 grzeczny u艣miech:


Przyjaciel m贸j z czas贸w dorpackich, dokt贸r Chmielnicki, m贸wi艂 mi, 偶e kolega zgodzi艂
by艣 si臋 wyjecha膰 z Warszawy w charakterze asystenta...
S艂owa te brzmia艂y mi臋kko i cicho.


Tak, wspomnia艂em koledze Chmielnickiemu...
odrzek艂 Judym bez w艂asnej woli i wiedzy tym samym tonem
chocia偶 zale偶a艂oby to od wielu okoliczno艣ci.

Zale偶a艂oby od wielu okoliczno艣ci... Kochany panie... Czy znasz kolega Cisy?

Nie, ani troch臋, tak dalece, 偶e wczoraj nie umia艂em powiedzie膰, gdzie, w jakiej guberni,
w jakiej okolicy kraju le偶膮 te Cisy.
Dyrektor W臋glichowski milcza艂 przez tak膮 akurat chwil臋, jaka mog艂a w sobie zawrze膰
zdanie: Dziwi mi臋, 偶e si臋 tym chwalisz...


Czemu chcesz wyjecha膰 z Warszawy, kochany panie?
rzek艂 g艂o艣no.

Dla bardzo prostej przyczyny: nie mam tu z czego 偶y膰.

Z czego 偶y膰...
powt贸rzy艂 doktor W臋glichowski jak echo, takim g艂osem, jakby nie tylko
racja wyda艂a mu si臋 zupe艂nie wystarczaj膮c膮, ale nadto jakby po艂o偶enie m艂odego lekarza bez
praktyki uwa偶a艂 za ca艂kiem wzorowe i z prawem zgodne.

Zreszt膮
ci膮gn膮艂 doktor Tomasz niech臋tnie
s膮 jeszcze inne powody. Nie chc臋 ich
ukrywa膰 przed panem. Mia艂em tu w jesieni roku zesz艂ego odczyt, kt贸ry jest wyrazem moich
sta艂ych i niezmiennych przekona艅, a kt贸ry nie podoba艂 si臋 og贸艂owi lekarzy. Nie mam nadziei,
偶ebym kiedykolwiek m贸g艂 tutaj stworzy膰 sobie mo偶no艣膰 jakiej艣 szerszej dzia艂alno艣ci.
Dyrektor nie spuszcza艂 z Tomasza oka, gdy ten m贸wi艂 frazesy powy偶sze. Oczy jego nie
tylko przypatrywa艂y si臋 twarzy m贸wi膮cego, ale wyw艂贸czy艂y ze艅 prawd臋, jak magnes rusza i
ci膮gnie z ich miejsc martwo le偶膮ce opi艂ki 偶elaza. Po d艂ugiej chwili takiego indagowania
wzrokiem dr W臋glichowski rzek艂:


Wiem o tym. Opowiadano mi t臋 historyjk臋 ze wszelkimi szczeg贸艂ami. Wiedzia艂em o
niej, gdym si臋 tu wybiera艂. Kochany pan by艂e艣 w Pary偶u?

By艂em.

Rok z g贸r膮?

Tak jest.

No i m贸wisz po francusku?

M贸wi臋.

P艂ynnie, wykwintnie, po parysku?

Czy tak znowu po parysku, tego twierdzi膰 nie mog臋. M贸wi臋 z zupe艂n膮 swobod膮.
54



Z zupe艂n膮 swobod膮... Czy nigdy nie zdarzy艂o ci si臋 widzie膰 za granic膮 urz膮dze艅 k膮pielowych? Na przyk艂ad hydropatycznych86 wanien?...

Owszem, widzia艂em to w Pary偶u, a szczeg贸lniej w Szwajcarii, w Albis, w Baden, na Righi i w innych miejscach. Je藕dzi艂em tam ze znajomym, pewnym in偶ynierem z g贸rnictwa, kt贸ry tu艂a艂 si臋 po takich zak艂adach. Wyci膮gn膮艂em go z ogr贸dka systemu Kneippa87 w Zurychu i
wozi艂em z miejsca na miejsce. Znudzi艂o mnie to pr臋dko, wi臋c zostawi艂em go na pastw臋 k膮pielowym w doskona艂ym Righi Kaltbad.

Kaltbad... Doskona艂ym... Prosz臋 kochanego pana, czy mo偶esz mi okre艣li膰, jakie jest
twoje usposobienie: czy lubisz towarzystwo, ta艅czysz, bawisz si臋?
Judym musia艂 powt贸rzy膰 sobie w my艣li to pytanie, a偶eby przede wszystkim samemu sobie
zda膰 spraw臋, jakie w艂a艣ciwie jest jego usposobienie.


Zdaje mi si臋...
rzek艂 ze 艣miechem
偶e dosy膰 lubi臋 towarzystwo, tylko nie bardzo
umiem by膰 cz艂owiekiem mi艂ej zabawy, gdy偶 pochodz臋...

Kochany panie, wiem, sk膮d pochodzisz, i dlatego tu przyszed艂em...
przerwa艂 dyrektor
g艂osem szorstkim i patrz膮c mu w oczy tak prosto, jakby w tym wzroku i brzmieniu mowy
istotna prawda zamkni臋ta by艂a.
Lekarz, kochany panie, ma w herbie lancet. Zreszt膮, o czym偶e to m贸wimy! Czy znasz warunki utrzymania w Cisach?

Nie znam.

Ot贸偶 s膮 takie: lokal, 艣wiat艂o, opa艂, ca艂kowite utrzymanie, us艂uga, konie itd. Pensji sze艣膰set rubli rocznie. Pr贸cz tego mo偶esz czyni膰 u偶ytek z gabinetu i narz臋dzi do praktyki osobistej
zim膮, latem za艣 urz膮dzisz sobie ambulatorium w specjalnym budynku poza parkiem. Istnieje
tam nadto ma艂y szpitalik, tak偶e poza parkiem, w dominium pani Niewadzkiej. Bo nie wiem,
czy wiesz, 偶e egzystuje zak艂ad Cisy i maj膮tek tego偶 nazwiska, w艂asno艣膰 pani Niewadzkiej.

Pani Niewadzkiej?
zapyta艂 Judym, oszo艂omiony mn贸stwem tych wiadomo艣ci.

Tak jest. Stara babina, bardzo uczynna, kochany panie, bardzo... Matrona...

Czy ta pani nie podr贸偶owa艂a w roku zaprzesz艂ym, czy nie by艂a we Francji?

By艂a, a jak偶e, z wnuczkami.

Z dwiema wnuczkami i nauczycielk膮?

Tak, z pann膮 Podborsk膮. Sk膮d偶e wiesz o tym, kochany panie?

Ale偶 bo je spotka艂em... Je藕dzi艂em z nimi do Wersalu.
Staremu dyrektorowi oczy si臋 za艣wieci艂y.

Widzisz, kochany panie, to 艂adnie si臋 sk艂ada. Nasza dziedziczka b臋dzie zadowolona, gdy
w nowym asystencie pozna towarzysza wycieczki. Co si臋 tyczy lekarskiej strony Cis贸w, to ta
przedstawia si臋 jak nast臋puje.
Tu dr W臋glichowski rozwin膮艂 przed Judymem histori臋 tej instytucji: pierwsze lata istnienia, rozkwit, p贸藕niej prawie zupe艂ny upadek, blisko艣膰 ruiny ca艂ego przedsi臋wzi臋cia, zmiany
r贸偶nych zarz膮d贸w, a wreszcie sw贸j w ca艂ej sprawie wsp贸艂udzia艂. Na odchodnym wydoby艂 z
bocznej kieszeni surduta sprawozdanie roczne na ozdobnym welinie, z widokami, map膮, tablic膮 i wr臋czy艂 je Judymowi.


To wszystko, co mog臋 powiedzie膰 na razie. Rozwa偶 to, panie kochany, rozpatrz si臋. Kiedy偶 m贸g艂by艣 mi da膰 decyzj臋 ostateczn膮?

Dam j膮, dam j膮... jutro.

Jutro o tej samej porze?

Tak, ale to ju偶 ja zg艂osz臋 si臋 do szanownego kolegi.

Prosz臋, prosz臋... W mieszkaniu Chmielnickiego. Wi臋c o tej porze?

O tej porze...
86 H y d r o p a t y c z n y
wodoleczniczy.
87 O g r 贸 d e k s y s t e m u K n e i p p a
zak艂ad leczniczy, w kt贸rym stosuje si臋 system wodolecznictwa,
wprowadzony przez ks. Sebastiana Kneippa (1821-1897).


55



Zegnam ci臋, kochany panie, i 偶ycz臋: przynie艣 mi jutro zgod臋.
Doktor W臋glichowski wyci膮gn膮艂 r臋k臋 z 偶yczliwym u艣miechem i przez chwil臋 zatrzyma艂 w
niej d艂o艅 Judyma. P贸藕niej pr臋dko si臋 oddali艂.
By艂o ciemno. Judym nie kaza艂 babie przynosi膰 艣wiat艂a i po wyj艣ciu dyrektora b艂膮dzi艂 zamy艣lony z k膮ta w k膮t gabinetu. Ju偶 si臋 zdecydowa艂 na wyjazd. Rozpoczyna艂 jak gdyby now膮
stronic臋 偶ycia. Czasami b艂膮ka艂 si臋 w jego my艣lach zgry藕liwy frazes: "Filister zabiera si臋 do
robienia kariery, filister, filister"
lecz szybko ta gorzka nuta gin臋艂a w cichej rozkoszy, jak
t臋sknota 艣ciskaj膮ca piersi. W mroku nap艂ywaj膮cym do pokoju zdawa艂y si臋 by膰 z nim u艣miechy dziewicze i 艣liczne twarze, ju偶 prawie zapomniane, uparcie wymykaj膮ce si臋 od schwycenia ich wyobra藕ni膮, jakby mi臋dzy ciemnymi drzewami sz艂y w przestworze. Ukazywa艂y si臋 i
cofa艂y w ciemny ob艂ok. Tam jedna z nich w ramie bujnych czarnych w艂os贸w, twarz bia艂a, tak
bia艂a, 偶e zdaje si臋 艣wiat艂o naok贸艂 rozlewa膰.

Oto druga
szczup艂a, delikatna. Chowa w sobie milcz膮c膮 a szalon膮 nami臋tno艣膰, kt贸ra porywa, kt贸ra wype艂nia dusz臋 zapachem, rozkosz膮 i westchnieniami...

56


SWAWOLNY DYZIO

Jednego z ostatnich dni kwietnia dr Judym uko艅czy艂 wszelkie rachunki z miastem Warszaw膮, spakowa艂 manatki do walizy, kt贸r膮 bez 偶adnego zgo艂a wysi艂ku m贸g艂 nosi膰 z miejsca na
miejsce, wr臋czy艂 honoraria i napiwki starej, Zo艣ce, str贸偶owi
wsiad艂 do powozu i kaza艂 ,si臋
zawie藕膰 na dworzec. Uregulowanie rachunk贸w odby艂o si臋 na konto przysz艂ej pensji w Cisach.
Dr W臋glichowski nades艂a艂 by艂 Judymowi listownie rodzaj zaliczki w kwocie stu rubli i
uprzejmie 偶膮da艂 przyj臋cia jej celem sp艂aty d艂ug贸w i op臋dzenia koszt贸w podr贸偶y. Dr Tomasz
burzy艂 si臋 w duchu na wydawanie pieni臋dzy, kt贸rych jeszcze nie zarobi艂, ale koniec ko艅c贸w
nie tylko zu偶ytkowa艂 t臋 sum臋, ale zu偶ytkowa艂 tak gruntownie, 偶e po op艂aceniu biletu klasy
drugiej w wagonie d膮偶膮cym z Warszawy do ostatniej stacji kolejowej przed Cisami zosta艂a
mu w kieszeni trocha 艂upak贸w88 miedzianych i dwie marki po siedem kopiejek ka偶da. Gdy
poci膮g ruszy艂, Judym wsun膮艂 si臋 do przedzia艂u, gdzie s艂u偶膮cy ulokowa艂 jego waliz臋, i znalaz艂
miejsce w rogu sofy. W coup89 siedzia艂y ju偶 trzy osoby: jaki艣 wiekowy oficer i dwie panie.
Osoby te mia艂y du偶膮 ilo艣膰 kufr贸w, a zabiera艂y si臋 do drogi systematycznie: pan umie艣ci艂 sw膮
szabl臋 i czapk臋 w rogu, panie rozstawi艂y obfity zbi贸r koszyk贸w, skrzynek, pude艂, neseser贸w
itd. Gdy przebyto most, Prag臋, resztki zabudowa艅, gdy nasun膮艂 si臋 pierwszy las, brzozy jak
senne marzenia wynurzaj膮ce si臋 z ciemnej g艂臋biny sosen, pola z ich nik艂膮 runi膮 zb贸偶 jasnych,
dr Tomasz nie m贸g艂 od okna wzroku oderwa膰. W niebiosach, gdzie przecudny, dobrotliwy
b艂臋kit zdawa艂 si臋 roztwiera膰 ostatnie swoje zas艂ony, p艂yn臋艂y wiotkie chmurki. Na ziemi
wszystko tchn臋艂o 偶yciem, rozrostem i pi臋knem. Czasami odmyka艂 si臋 przestw贸r r贸wniny dalekiej, to znowu zas艂ania艂y go wsie, dwory i pi臋kne, prawdziwie czcigodne sylwety ko艣cio艂贸w.

Judym nasyca艂 oczy tym krajobrazem, gdy wtem drzwi otworzy艂y si臋 i nie tyle wesz艂a, ile
wdar艂a si臋 do przedzia艂u dama wysoka i chuda prowadz膮c za r臋k臋 ch艂opczyka mniej wi臋cej
dziesi臋cioletniego. Dama by艂a niepi臋kna i, jak si臋 rzek艂o, chuda w spos贸b taki, 偶e widzowi
mimo woli przychodzi艂 do g艂owy akt dzi臋kczynienia za to, 偶e istniej膮, chwa艂a Bogu, szaty
damskie i 偶e uwalniaj膮 艣miertelnych od widoku dam tego rodzaju
w negli偶u. Nowo przybywaj膮ca mia艂a spory nos, usta 艣ci膮gni臋te i oczy zmru偶one. Konduktor i jeszcze jaki艣 funkcjonariusz wagonowy wrzucili za ni膮 do przedzia艂u kupy w臋ze艂k贸w, skrzynek, w贸zk贸w, drewnianych koni wielko艣ci 藕rebi臋cia, par臋, walizek i pude艂ek kartonowych. Dama zostawi艂a to
wszystko razem i ka偶d膮 rzecz z osobna losowi naturalnemu. Zepchn臋艂a tylko niekt贸re meble
kr臋puj膮ce swobod臋 jej ruch贸w na nogi s膮siadom... Uko艅czywszy to zaj臋cie pad艂a na sof臋 i
wzi臋艂a si臋 do ogl膮dania towarzysz贸w drogi. Ma艂y Dyzio sta艂 po艣r贸d sprawunk贸w nawalonych
w przej艣ciu mi臋dzy siedzeniami i, gwi偶d偶膮c, r贸wnie偶 przygl膮da艂 si臋 obecnym. W r臋ce trzyma艂
brudny patyk ze sznurem uwi膮zanym do niego w kszta艂cie bata. W艂osy tego ch艂opi臋cia by艂y
szare, a ros艂y jako艣 naprz贸d, w kierunku widza. Ca艂a posta膰, a szczeg贸lnie oczy, w艂osy i r臋ce
przypomina艂y rysia czy 偶bika. Ubranie by艂o wytarte niepospolicie i 艣wiadczy艂o o jakich艣 piekielnych walkach z ziemi膮, wod膮 i smarowid艂ami. Po艅czochy wypchni臋te na kolanach i przedziurawione ods艂ania艂y nogi okryte krwi膮 i mn贸stwem siniak贸w.


Dyziu, usi膮d藕...
rzek艂a matka g艂osem omdlewaj膮cym. M贸wi膮c to patrzy艂a nie na swego
potomka, lecz na Judyma, jakby do niego mianowicie zwraca艂a si臋 z t膮 serdeczn膮 i troskliw膮
rad膮.
88 艁 u p a k i
drobne monety.
89 C o u p (franc.)
przedzia艂 w wagonie.


57


Dyzio zachowa艂 si臋 tak, jakby s艂owo matki rzeczywi艣cie skierowane by艂o do kogo innego.
Z 偶yw膮 ciekawo艣ci膮 pochyli艂 si臋 ku oficerowi siedz膮cemu w k膮cie przedzia艂u i zacz膮艂 szczeg贸艂owo ogl膮da膰 guziki munduru bior膮c ka偶dy z nich w palce zawalane rozmaitymi substancjami. Wojskowy zgodzi艂 si臋 bez protestu na t臋 badawczo艣膰 m艂odocianej imaginacji i z niejakim u艣miechem czeka艂 ko艅ca ogl臋dzin. Tymczasem Dyzio dostrzeg艂 pa艂asz wisz膮cy w k膮cie
na haku i si臋gn膮艂 艣mia艂膮 r臋k膮 po t臋 bro艅 mi臋dzy g艂owy dwu pa艅. W贸wczas oficer usun膮艂 go od
siebie i towarzyszek delikatnie, z uprzejmo艣ci膮 i w milczeniu.


Dyziu, zachowaj si臋 jak nale偶y...
rzek艂a matka
bo pan oficer wyjmie pa艂asz i utnie ci
g艂ow臋.
呕ywy ch艂opczyk znowu nie wys艂ucha艂 s艂贸w matki z nale偶yt膮 uwag膮. Zamierzy艂 by艂 w艂a艣nie
dosta膰 si臋 do okna i ruszy艂 w tym kierunku po nogach os贸b siedz膮cych. Rozleg艂 si臋 krzyk dam
i pana w mundurze, oskar偶aj膮cy Dyzia, 偶e w艂azi na odciski. Dyzio z min膮 tryumfatora oboj臋tnego na wszystko przedar艂 si臋, dok膮d zamierzy艂. Rozkraczywszy nogi stan膮艂 na dwu siedzeniach i wychyli艂 si臋 za szyb臋 ruchem tak lekcewa偶膮cym wszelkie niebezpiecze艅stwo, 偶e obecni w przedziale zobaczyli raptem odwrotn膮 cz臋艣膰 jego ubrania, zdart膮, kto wie czy nie bardziej
ni偶 po艅czochy. Jedna z pa艅 zwr贸ci艂a si臋 do stroskanej matki i rzek艂a:


Prosz臋 pani, synek mo偶e wylecie膰 za okno...

Dyziu, na mi艂o艣膰 bosk膮, nie przechylaj si臋 tak bardzo, bo ta pani m贸wi, 偶e mo偶esz wylecie膰 za okno!
Znowu 偶adnego skutku! Przez pewien czas wszyscy byli zaambarasowani tak wypi臋t膮 poz膮
ch艂opczyny, ale krzyk trwogi buchn膮艂 z piersi wszystkich, kiedy malec nachyli艂 si臋 jeszcze
bardziej, widocznie chc膮c dosta膰 r臋koma tabliczki przymocowanej pod oknem. Dla zachowania r贸wnowagi stan膮艂 wtedy na jednej nodze, a druga w miar臋 ruch贸w tu艂owia wierzga艂a po
przestworze oko艂o g艂贸w pa艅 siedz膮cych. Oficer zerwa艂 si臋 z miejsca, uj膮艂 kawalera za pasek i
wci膮gn膮艂 do wagonu. Wtedy Dyzio sprezentowa艂, co umie. Przede wszystkim wydar艂 si臋 z r膮k
i rzuci艂 znowu do okna. Gdy mu to po raz drugi zosta艂o wzbronione, zacz膮艂 szarpa膰 si臋, kopa膰
nogami na wszystkie strony bez wzgl臋du na to, czy razy jego obcas贸w trafia艂y w kuferki, czy
w stopy z odciskami.


Prosz臋 pani
krzykn膮艂 oficer
co to jest! A to 艣licznie wychowany ch艂opak! Mo偶e pani
b臋dzie 艂askawa?...

Dyziu, zaklinam ci臋 na wszystkie 艣wi臋to艣ci!
wo艂a艂a zm臋czona matka.
Ten nie uznawa艂 si臋 za zwyci臋偶onego: oficera 艂okciami odepchn膮艂, a w kierunku matki
wywiesi艂 j臋zyk tak d艂ugi, 偶e mo偶na go by艂o za pieni膮dze pokazywa膰. Nie by艂o rady. Zostawiono Dyzia w spokoju, ale i on si臋 jako艣 umitygowa艂. Patrza艂 tylko ze szczeg贸ln膮 niech臋ci膮
na oficera i spluwa艂 przed siebie. Po pewnym czasie usiad艂 mi臋dzy matk膮 i Judymem. Nogi
wyci膮gn膮艂 a偶 na przeciwleg艂膮 艂awk臋, r臋ce wpakowa艂 w kieszenie kurtki i wlepia艂 w ka偶d膮
osob臋 z kolei swe sowie oczy. By艂a to cisza pozorna, wkr贸tce bowiem zacz膮艂 atakowa膰 Judyma. Zagl膮da艂 mu w oczy, wpiera艂 si臋 w niego ramieniem, 艂okciem, kolanem, wreszcie wywl贸k艂 spod 艂awy sw贸j bat, koniec biczyska wt艂oczy艂 w nog臋 doktora Tomasza i zacz膮艂 nim
obur膮cz 艣widrowa膰. Doktor odj膮艂 patyk i usun膮艂 r臋k臋 ch艂opca. Nie na wiele si臋 to przyda艂o,
gdy偶 wkr贸tce zacz臋艂a si臋 ta sama historia. Matka Dyzia przygl膮da艂a si臋 tej procedurze z kwa艣n膮 min膮
a wreszcie wysepleni艂a:


Prosz臋 ci臋, nie r贸b tego... Po co to? Czy grzeczny ch艂opczyk bawi si臋 w ten spos贸b, czy
to 艂adnie? Ju偶 tyle razy mama ci臋 prosi艂a, 偶eby艣 nie zaczepia艂 pan贸w w wagonie. Robisz tym
mamie ogromn膮 przykro艣膰... Chyba chcesz, 偶eby nas i z tego coup pan konduktor wyrzuci艂
jak z tamtego. Co? powiedz otwarcie...
Dyzio skierowa艂 na rodzicielk臋 przelotne spojrzenie i wzi膮艂 si臋 do nowej czynno艣ci. Na
艂awce le偶a艂 kapelusz Judyma. Ch艂opczyk chwyci艂 go w r臋ce sposobem cyrkowym, zacz膮艂 kr臋ci膰, wyrzuca膰 w g贸r臋 i 艂apa膰 na patyk.

58



Ach, Dyziu, Dyziu...
j臋cza艂a dama.
Nie r贸b tego, bo r臋cz臋 ci, 偶e ten pan rozgniewa si臋
i znowu zwymy艣la mam臋 tak samo jak pan pu艂kownik. Chyba chcesz, 偶eby ten pan zwymy艣la艂
mam臋. Powiedz otwarcie... Chyba chcesz...

No, chc臋, 偶eby mam臋 zwymy艣la艂...
mrukn膮艂 syn nielito艣ciwy.
Nic tedy nie skutkowa艂o. Dopiero znu偶enie wzi臋艂o g贸r臋 nad 偶ywo艣ci膮 usposobienia. Usiad艂
na wolnym miejscu, ku powszechnemu zadowoleniu ziewn膮艂 raz i drugi... Wreszcie usn膮艂.
Judym z ca艂膮 pieczo艂owito艣ci膮 umie艣ci艂 jego ko艅czyny na sofie, a sam wyni贸s艂 si臋 z przedzia艂u. Nie wr贸ci艂 tam a偶 w Iwangrodzie90, kiedy trzeba by艂o zabra膰 walizk臋 dla przeniesienia
jej do innego wagonu. Ze szczer膮 satysfakcj膮 my艣la艂 o tym, 偶e si臋 z Dyziem rozstaje.

Jaka偶 by艂a jego z艂o艣膰, gdy ujrza艂 matk臋 ze swawolnym synem wst臋puj膮cych do wagonu,
gdzie siedzia艂. By艂a tam salka drugiej klasy wsp贸lna dla znacznej cz臋艣ci pasa偶er贸w, tote偶 Dyzio u偶ywa艂 co si臋 zmie艣ci.

Oko艂o godziny trzeciej po po艂udniu zbli偶ano si臋 do stacji, na kt贸rej Judym mia艂 wysi膮艣膰, i
dalsz膮 drog臋, to jest pi臋膰 mil, odby膰 ko艅mi. Wydobywszy si臋 z wagonu i min膮wszy dworzec
drugorz臋dnej stacyjki zasta艂 du偶y, parokonny pow贸z i furmana w b艂yszcz膮cej liberii. Waliz臋
przyni贸s艂 w r臋ku bardzo stary 呕ydek i umie艣ci艂 j膮 na ko藕le. Doktor skoczy艂 jeszcze do bufetu,
偶eby kupi膰 papieros贸w. Gdy pr臋dko bieg艂 z powrotem, ujrza艂 Dyzia i jego matk臋 sadowi膮cych
si臋 w艂a艣nie do jego powozu. R臋ce mu opad艂y i dawno nie u偶ywane szewskie przekle艅stwo
splami艂o mu usta. Znu偶ona matka Dyzia ju偶 wiedzia艂a od wo藕nicy, 偶e ma jecha膰 z jakim艣
panem, ju偶 pozna艂a walizk臋 i z bardzo ujmuj膮cym wyrazem twarzy czyni艂a zbli偶aj膮cemu si臋
miejsce obok siebie.

W pierwszej chwili Judym zasadniczo zdecydowa艂 si臋 nie jecha膰 za 偶adne skarby 艣wiata.
Ale szereg pr臋dkich zestawie艅 i oblicze艅 funduszu wywo艂a艂 w jego umy艣le inn膮 decyzj臋, a na
oblicze wyraz szcz臋艣cia i s艂odyczy Z tym pi臋tnem na twarzy zbli偶y艂 si臋 do damy i zawi膮za艂
rozmow臋 pe艂n膮 wykwintnych og贸lnik贸w. Wkr贸tce tobo艂ki umieszczone zosta艂y, gdzie si臋
da艂o, Dyzio, z obawy, a偶eby bro艅 Bo偶e nie spad艂 pod ko艂a, wskutek usilnych pr贸艣b matki zasiad艂 na 艂aweczce w nogach i landara wwali艂a si臋 w bagnist膮 uliczk臋 偶ydowskiej mie艣ciny.

Dama ci膮gn臋艂a dyskurs nieustannie, wtedy nawet, gdy pow贸z przechodzi艂 istne konwulsje
w do艂ach, wybojach, bajorach i suchych grobelkach miejskich. Judyma md艂o艣ci ogarnia艂y na
sam膮 my艣l, 偶e ta zabawka towarzyska trwa膰 b臋dzie na przestrzeni pi臋ciu mil, ze wzmianek
bowiem matki Dyzia okazywa艂o si臋, 偶e jad膮 do Cis贸w. Ale wkr贸tce za miastem dozna艂 pociechy, gdy mu prosto w twarz wion膮艂 oddech wilgotny, lec膮cy z niedocieczonego przestworza, z
p贸l, z las贸w. Role po d艂ugich deszczach rozmi臋k艂e, porzni臋te brunatnymi smugami bruzd mokrych, ju偶 tu i 贸wdzie ja艣nia艂y szaro偶贸艂t膮 barw膮 wysychaj膮c w miejscach wzniesionych. Nad
nimi kurzy艂 si臋 lekki, siwy opar. Niwki ozimin snu艂y si臋 wzd艂u偶 i w poprzek cudn膮 barw膮
swoj膮, kt贸ra w oddali mieni艂a si臋 rozmaicie, to zielono, to niebieskawo, jak kolor pi贸rek na
szyi pawia. Wysoko sta艂y bia艂e ob艂oki jakby zaspy 艣nieg贸w spi臋trzonych, pomalowane 艣licznymi cieniami. W g艂臋bi ich skrzyde艂 rozlega艂 si臋 istny ch贸r skowronk贸w. Nad jasn膮 runi膮,
pastwisk maga艂y si臋 czajki, co chwila wydaj膮c okrzyk sw贸j weso艂y.

Konie rwa艂y ostrego k艂usa i spod k贸艂 zacz臋艂y si臋 rozlatywa膰 bryzgi t臋偶ej膮cego b艂ota. Wiatr
przeszkadza艂 m贸wieniu, tote偶 "konwersacja" stawa艂a si臋 cokolwiek mniej dokuczliw膮. Judym
ton膮艂 oczyma w nowym pejza偶u. By艂 on dla niego nowym prawdziwie. Wsi, a raczej ziemi,
gleby, przestworu w tej porze roku doktor nigdy jeszcze nie widzia艂. Budzi艂 si臋 w nim 艣wi臋ty
instynkt pracz艂owieczy, mglista nami臋tno艣膰 do roli, do siewu i piel臋gnowania zbo偶a. Uczucia
jego rozproszy艂y si臋 i b艂膮ka艂y w tych szerokich widokach. Tam pod lasem, kt贸ry dopiero zacz臋艂y barwi膰 li艣cie, w艣r贸d wzg贸rza otoczonego drzewami le偶y miejsce na dom. Olchy i sokory jeszcze s膮 czarne. Tylko wysmuk艂a, strzelista brzoza okry艂a si臋 ju偶 cienk膮 mg艂膮 li艣ci tak

90 I w a n g r 贸 d
nazwa nadana D臋blinowi w okresie zabor贸w.

59


szczelnie, 偶e nagie pr臋ty ju偶 si臋 ukry艂y. Doko艂a pni贸w u艣miechaj膮 si臋 bladoniebieskie przylaszczki. Obok lasu ci膮gnie si臋 w膮ska dolina, a 艣rodkiem niej przep艂ywa strumie艅. Jaki艣 cz艂owiek idzie po zboczu g贸rki, schyla si臋, co艣 tam robi, nad czym艣 pracuje, co艣 sadzi czy sieje...

"Szcz臋艣膰 ci Bo偶e, cz艂owieku... Niech si臋 stokrotnie urodzi twe ziarno..."
my艣li Judym i
zatapia oczy w tym miejscu, jakby by艂o domem jego rodzinnym. Ale oto staje mu w oczach
inny dom: suterena, wilgotny gr贸b, pe艂en 艣mierdz膮cej pary. Ojciec wiecznie pijany, matka
wiecznie chora. Zepsucie, n臋dza i 艣mier膰... Co oni tam robili, czemu偶 mieszkali w jamie podziemnej, umy艣lnie zbudowanej na to, 偶eby hodowa膰 w ciele choroby, a w sercu nienawi艣膰 do
艣wiata?...

I znowu pie艣ci si臋 z oczyma to wzg贸rze u艣miechni臋te do s艂o艅ca...

Pow贸z mija艂 wioski, karczmy, lasy, rozdro偶a i mkn膮艂 go艣ci艅cem b艂otnistym. S艂upy wiorstowe do艣膰 cz臋sto nasuwa艂y si臋 przed oczy i upalono ju偶 ze dwie mile drogi, kiedy Dyzio da艂
znak 偶ycia. Do tej chwili pogr膮偶ony by艂 w pewien rodzaj somnambulizmu91. Siedzia艂 zmartwia艂y jak bry艂a soli, wy艂upionymi oczyma wodz膮c po rowach. W艂a艣nie Judym t艂umaczy艂 matce co艣 interesuj膮cego, gdy uczu艂, 偶e go malec zaczyna 艂echta膰 po 艂ydkach. W pierwszej chwili
s膮dzi艂, 偶e mu si臋 zdaje, ale wkr贸tce, rzuciwszy okiem, zobaczy艂 na obliczu 艂obuza znami臋
chytro艣ci i wywieszony j臋zyk, kt贸rym ten pomaga艂 sobie niejako w procedurze 艂echtania. Dyzio wsuwa艂 r臋k臋 mi臋dzy nogawic臋 spodni Judyma i cholewk臋 jego kamaszka, odchyla艂 skarpetk臋 i wodzi艂 po go艂ej sk贸rze d艂ug膮, ostr膮 s艂om膮. Judym nie zwraca艂 na to uwagi, w nadziei
偶e mania psotnicza ominie ma艂ego towarzysza drogi. Sta艂o si臋 przeciwnie. Dyzio wynalaz艂
pod siedzeniem jaki艣 zab艂膮kany d艂ugi, ostry badyl i tym si臋ga艂 a偶 do kolana. I to mu nie wystarczy艂o: wyskubywa艂 nitki ze skarpetek, usi艂owa艂 zdj膮膰 kamasz, zawija艂 ineksprymable, dop贸ki si臋 da艂o itd. Pocz臋艂o to wreszcie doktora dra偶ni膰. Odsun膮艂 szorstkim ruchem r臋k臋 艂obuza
raz, drugi, trzeci. Wszystko na nic. J臋zyk, wywieszony na bok, coraz bardziej wskazywa艂, 偶e
gotuj膮 si臋 nowe eksperymenty. I rzeczywi艣cie: Dyzio zacz膮艂 zbiera膰 d艂oni膮 du偶e i lepkie bryzgi b艂ota, kt贸re osiada艂y na wachlarzu powozowym, lepi艂 z nich wielk膮 pigu艂臋 i pakowa艂 na
go艂e cia艂o za cholewk臋 doktorskiego kamaszka. Judym wyrzuci艂 pierwsz膮 tak膮 bry艂臋. Gdy
malec ulepi艂 drug膮 i wpakowa艂 j膮 znowu, odepchn膮艂 go mocniej, a gdy wreszcie po raz trzeci
przygotowywa艂 si臋 do tej偶e czynno艣ci, rzek艂 do niego:


S艂uchaj, je偶eli si臋 zaraz nie ustatkujesz, to ci zer偶n臋 sk贸r臋.
Ch艂opak u艣miechn膮艂 si臋 zjadliwie, zebra艂 r臋k膮 now膮 gar艣膰 b艂ota i rozpostar艂 je na obna偶onej nodze. Wtedy Judym kaza艂 furmanowi stan膮膰. Skoro tylko pow贸z si臋 wstrzyma艂, otwar艂
drzwiczki, jednym zamachem skoczy艂 na ziemi臋 i wyci膮gn膮艂 ze sob膮 Dyzia. Tam uj膮艂 go za
kark lew膮 r臋k膮, przechyli艂 w spos贸b w艂a艣ciwy na kolanie i wysypa艂 mu praw膮 oko艂o trzydziestu klaps贸w spod ciemnej gwiazdy. W trakcie tej operacji s艂ysza艂 rozdzieraj膮cy krzyk damy,
czu艂 szarpanie za r臋kawy, nawet drapanie paznokciami, ale nie zwraca艂 uwagi. Matka nieszcz臋snego skaza艅ca zerwa艂a Judymowi kapelusz z g艂owy, rzuci艂a go w pole i wrzeszcza艂a jak
ob艂膮kana. Gdy doktora d艂o艅 zabola艂a od raz贸w, wrzuci艂 ch艂opaka na siedzenie powozu, wyci膮gn膮艂 swoj膮 walizk臋, wzi膮艂 j膮 w r臋k臋 i kaza艂 jecha膰.


Prosz臋 pana doktora, jak偶e to jecha膰?
rzek艂 furman
jak偶e jecha膰? Niech偶e pan doktor
wsiada.

Nie wsi膮d臋! Jed藕 do Cis贸w z t膮 pani膮. Ja id臋 piechot膮...
Furman zafrasowa艂 si臋 i zmartwi艂. Patrzy艂 to na Judyma, to na dam臋.

Jed藕, kpie, kiedy ci m贸wi臋
krzykn膮艂 doktor w pasji.
Wo藕nica waha艂 si臋 jeszcze i mrucza艂:
91 S o m n a m b u 1 i z m
przypad艂o艣膰 chorobowa: poruszanie si臋 i wykonywanie czynno艣ci w g艂臋bokim u艣pieniu; stan ten nie pozostawia po przebudzeniu 艣lad贸w w 艣wiadomo艣ci.

60



Pan administrator kaza艂 mi jecha膰 po nowego doktora. Jak偶e tu?... 艁adnie to tak, 偶eby...
Ij... u Boga Ojca...
Ruszy艂 ramionami i stan膮艂.


Jed藕, do licha!

To cho膰 niech pan dokt贸r wsi膮dzie na kozie艂!

Nie wsi膮d臋! S艂ysza艂e艣?

S艂ysza艂em. Ale 偶eby na mnie nie by艂o.
Splun膮艂 na bok, podci膮艂 z lekka konie i ruszy艂 noga za nog膮. Jeszcze obejrza艂 si臋 i zobaczy艂
Judyma id膮cego z waliz膮 w r臋ku brzegiem drogi. Wtedy ruszy艂 pr臋dzej i pow贸z oddala膰 si臋
zacz膮艂.

Doktor maszerowa艂 z ci臋偶arem swoim sapi膮c pot臋偶nie i kln膮c na czym 艣wiat stoi. Otwiera艂a mu si臋 przed oczyma najg艂upsza pod s艂o艅cem sytuacja, ale nie chcia艂 si臋 ju偶 cofn膮. Nie
by艂 w stanie przywo艂a膰 furmana i zmieni膰 tonu o艣wiadczenia. Jak na z艂o艣膰 nigdzie nie by艂o
wida膰 ani wsi, ani ludzi. Gdzie艣 daleko zza pochy艂ego garbu wzg贸rza, z jakiego艣 widocznie
rozdo艂u, wznosi艂y si臋 nik艂e, 艣niade s艂upy dym贸w. Doktor szed艂 w tamt膮 stron臋 such膮 miedz膮
w艣r贸d p贸l rozoranych. Rzeczywi艣cie ujrza艂 z wynios艂o艣ci du偶膮 wie艣 w nizinie. By艂o do niej
jeszcze daleko, ale marzenie o wynaj臋ciu furmanki skraca艂o drog臋. Stan膮艂 wreszcie u progu
pierwszej chaty zm臋czony, literalnie w pocie czo艂a. Mokra i przepadaj膮ca rola, w kt贸rej brn膮艂,
ostre powietrze i znu偶enie wprawia艂y go we w艣ciek艂o艣膰. Szed艂 od chaty do chaty pytaj膮c si臋 o
konie. Tu nie by艂o ich wcale, tam nie chciano wynaj膮膰, gdzie indziej przypatrywano mu si臋 ze
艣miechem.

Wreszcie trafi艂 si臋 pewien m艂ody gospodarz, kt贸ry od razu zgodzi艂 si臋 jecha膰. Zaprz膮g艂 do
was膮ga par臋 ma艂ych bu艂ank贸w i bocznymi drogami, przez dziury i wertepy pomkn膮艂 jak
strza艂a. Dobry humor wr贸ci艂, a nawet wst膮pi艂a w eskulapa swada burszowska. Trafi艂 si臋 na
rozstajnych, b艂otnistych szlakach sklep z trunkiem. Wo藕nica tam utkn膮艂, zacz膮艂 koniom podwi膮zywa膰 ogony, majstrowa膰 ko艂o wozu, wchodzi膰 do izby, wychodzi膰 stamt膮d oci臋偶ale...
Judym zrozumia艂, 偶e jego towarzysz ma ch臋膰 wypi膰 kieliszek "Leopolda".

Zawo艂a艂 tedy:


Gospodarzu, we藕cie sobie flaszeczk臋 gorza艂ki.

Jak膮偶e, prosz臋 wielmo偶nego pana, wzi膮膰, ma艂膮 czy du偶膮?
spyta艂 tamten bez namys艂u.
Judym zawaha艂 si臋. Jak偶e by艂o powiedzie膰, 偶e ma艂膮.

Ju艣ci z tych wi臋kszych.
W chwili gdy to m贸wi艂, przypomnia艂 sobie stan kasy i przerazi艂 si臋, czy aby ma dosy膰 pieni臋dzy...
Na szcz臋艣cie wystarczy艂o jeszcze kopiejek, ale zosta艂o ich kilka zaledwie w kieszeni.
Ch艂op wyj膮艂 korek piorunem i zmusi艂 Judyma do z a p r 贸 b o w a n i a. Kiedy ten obrz臋d zosta艂 spe艂niony, sam wzi膮艂 si臋 do flaszki. Wypi艂 z po艂ow臋, reszt臋 schowa艂 do kieszeni i wlaz艂 na
siedzenie. Teraz zacz臋艂a si臋 prawdziwa jazda! Ma艂e, zwinne koni臋ta rwa艂y jak sarny, w贸z
wpada艂 w wyrwy pe艂ne "bajecznego" b艂ota, rozwala艂 ka艂u偶e stoj膮ce mi臋dzy op艂otkami i lecia艂
w siarczystych bryzgach. Ziemia w tej okolicy by艂a mocno gliniasta, tote偶 drogi by艂y 艣liskie.
W贸z na pochy艂o艣ciach zatacza艂 si臋 jak na lodzie i tylko szybko艣膰 jazdy wstrzymywa艂a go od
wywrotu. Z ka偶dej g贸rki ch艂op pop臋dza艂 konie i lecia艂 na 艂eb na szyj臋 wprost do jamy g艂臋bokiej a kisn膮cej zwykle w takim "do艂ku". Orczyki bi艂y szkapiny po nogach i zmusza艂y do
w艣ciek艂ego galopu. Z jednej drogi wo藕nica zawraca艂 w inn膮, lecia艂 dr贸偶kami w膮skimi jak
miedze, nieraz do szerszych szlak贸w jecha艂 w poprzek pola. Judym nabra艂 przekonania, 偶e nie
d膮偶y w kierunku Cis贸w. Ale by艂o mu najzupe艂niej wszystko jedno. Ta wariacka wyprawa by艂a
dla艅 藕r贸d艂em prawdziwej satysfakcji. Wiatr 艣wiszcza艂 ko艂o uszu, b艂oto pierzcha艂o w nos, w
oczy, trafia艂o do ust i kupami le偶a艂o na ubraniu.

61


Gdy tak przejechali z p贸艂tory mili drogi, ch艂op zacz膮艂 piewa6. Po ka偶de j 艣piewce, zwykle
nie nadaj膮cej si臋 do druku, wys膮cza艂 z butelki pot臋偶ny 艂yk i zacina艂 konie. Mijali jakie艣 wsie,
obje偶d偶ali lasy, p臋dzili przez pastwiska.


Daleko do Cis贸w?
spyta艂 doktor.
Furman zwr贸ci艂 na niego bia艂e oczy i co艣 wybe艂kota艂. Zarazem wrzasn膮艂 ochryp艂ym g艂osem
i z szerszego nieco go艣ci艅ca skr臋ci艂 co pary w szkapach na boczn膮 drog臋. Miejsce by艂o pochy艂e i w贸z szed艂 na ukos. W p臋dzie szturchn膮艂 si臋 o przykop臋. Judym nagle uczu艂, 偶e leci w
przestrze艅, i pad艂 g艂ow膮 w mi臋kki zagon. Le偶a艂 tam bez ruchu nie maj膮c si艂y poruszy膰 ani
r膮czk膮, ani n贸偶k膮. Widzia艂 ob艂oki, g艂臋bi臋 firmamentu i gdzie艣 daleko smug臋 lasu.

D藕wign膮艂 si臋 wreszcie, usiad艂 i zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰 ze 艣miechu. By艂 ca艂y okryty glin膮, gdy偶
rozwali艂 po drodze ze trzy zagony. W s膮siedztwie le偶a艂 ch艂op w艣r贸d b艂ota, przysypany s艂om膮
siedze艅, i martwym wzrokiem patrza艂 na w贸z wywr贸cony do g贸ry nogami. Konie zesz艂y w
r贸w i z apetytem szczypa艂y m艂od膮 trawk臋. Od czasu do czasu spogl膮da艂y oboj臋tnymi oczyma
na gospodarza, jakby mu mia艂y zamiar wyrazi膰 zdanie:

"Widzisz, o艣le, co艣 tu narobi艂!"

Po d艂ugiej bezw艂adno艣ci wo藕nica ruszy艂 si臋 wreszcie i wzi膮艂 do d藕wigania was膮gu. Okaza艂o si臋 wtedy, 偶e w贸z ma z艂aman膮 rozwor臋. Gdy go postawiono na ko艂a, wygl膮da艂 jak cz艂owiek z przetr膮conym kr臋gos艂upem. Ch艂op krz膮taj膮c si臋 ko艂o odrobienia z艂ego mia艂 ruchy coraz bardziej mdlej膮ce, a koniec ko艅c贸w wgramoli艂 si臋 na w贸z i run膮艂 do jego wn臋trza z jakim艣
艣piewnym be艂kotem. Judym by艂 w po艂o偶eniu rozpaczliwym. Nogi jego a偶 do kolan ton臋艂y w
rzadkiej glinie, palto, kapelusz, twarz, r臋ce okryte by艂y urodzajn膮, wymierzwion膮 gleb膮.
Zgnieciona walizka dzieli艂a losy jej w艂a艣ciciela. Nie by艂o rady...

Zostawi艂 lekkomy艣lnego wo藕nic臋 wraz z ko艅mi i was膮giem na drodze, a sam wzi膮艂 waliz臋
i ruszy艂 przed siebie. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r. W odleg艂o艣ci kilku wiorst wida膰 by艂o wie偶e ko艣cielne i jaskrawe dachy miasteczka. W t臋 stron臋 ci膮gn膮艂 eskulap pogwizduj膮c i co chwila parskaj膮c 艣miechem. Upali艂 ju偶 tym trybem ze dwie wiorsty drogi, gdy nagle us艂ysza艂 za sob膮 t臋tent
kilku koni. Z szerokiej alei przecinaj膮cej go艣ciniec wypad艂y dwie amazonki, a obok nich dwaj
je藕d藕cy, i ostrym k艂usem p臋dz膮c zr贸wna艂y si臋 z Judymem. Konie ich by艂y zmydlone, zbryzgane b艂otem i bucha艂y par膮. Pierwsza z amazonek jecha艂a w szeregu z m艂odym cz艂owiekiem,
kt贸ry siedzia艂 na 艣licznym, gniadym koniu. By艂 pochylony na siodle w stron臋 swej damy i co艣
偶ywo m贸wi艂. Zaledwie obydwoje zwr贸cili swe twarze w stron臋 w臋drowca... Ale do艣膰 by艂o dla
Judyma tego momentu, 偶eby pozna膰 pann臋 Natali臋. Ona raz jeszcze odwr贸ci艂a g艂ow臋, ale tylko na sekund臋, na jedn膮 sekund臋. Widzia艂a go niew膮tpliwie, u艣miechn臋艂a si臋, ale wnet skierowa艂a oczy gdzie indziej, jakby nie mia艂a chwili czasu do stracenia, jakby nie mia艂a prawa
zajmowa膰 si臋 nawet rzecz膮 tak 艣mieszn膮, jak Judym w tej chwili.

On sta艂 zmaltretowany. S艂ysza艂 szata艅ski, parskaj膮cy 艣miech panny Wandy, kt贸ra w drugim
rz臋dzie z jakim艣 starszym towarzyszem jecha艂a galopem, ale nie zwr贸ci艂 na to uwagi. Wszystk臋 poch艂on臋艂a tamta, przechylona w siodle ku lewej stronie, z moc膮 i wdzi臋kiem jak w krze艣le
osadzona, podaj膮ca si臋 wraz ze skokiem rumaka, cudowna w ka偶dym ruchu...

Sta艂 tak d艂ugo w miejscu zg艂upia艂y, 艣mieszny dla samego siebie i nieszcz臋艣liwy nad wszelki wyraz. W rowie be艂kota艂a woda zbrudzona i艂em, jakby i ona 艣mia艂a si臋 do rozpuku.
Jeszcze za dnia doktor by艂 w miasteczku i wnet otoczony zosta艂 przez chmary 呕ydk贸w,
dziad贸w, w艂贸cz臋g贸w, kt贸rzy go witali chichotem.


Co to za miasto?
spyta艂 pierwszego z brzegu.

Miasto? Dlaczego miasto?

No?

To miasto nazywa si臋 Cisy.

Dobrze!
krzykn膮艂 Judym z rado艣ci膮.
S z a j g e c, we藕 ten kuferek i nie艣 go za mn膮 do
zak艂adu. Wiesz, gdzie zak艂ad?
62



Jak janiemamwiedzie膰, gdzie zak艂ad? Pan d o b r o d 偶 y z daleka?Pan d o b r o d 偶 y
s ze cokolwiek z a b 艂 o c z u 艂...

To nie twoja rzecz, krajowy cudzoziemcze! Nie艣 to do zak艂adu.
D艂ugie, starodrzewne aleje, zni偶aj膮ce si臋 ku wielkiemu parkowi, otwar艂y si臋 przed oczyma
doktora. Tragarz obja艣nia艂 go, gdzie jest zak艂ad, gdzie kursal,92 gdzie zamek, gdzie pa艂ac
"hrabiny", gdzie czyja willa. W alejach i w parku by艂o pusto, tote偶 nikt nie spostrzeg艂 przybycia doktora odzianego w gliniany kostium.

W du偶ym przedsionku zak艂adowym 呕ydziak wynalaz艂 cz艂owieka mianuj膮cego si臋 portierem, kt贸ry z rozdziawion膮 g臋b膮 i niedowierzaniem odprowadzi艂 przybysza do pokoj贸w "m艂odego doktora". Judym j膮艂 co tchu zrzuca膰 z siebie mokre obuwie i ubranie, my膰 si臋 i przebiera膰 w suchy, czarny kostium. Wkr贸tce by艂 got贸w. Za chwil臋 mia艂 wyj艣膰, chcia艂 bowiem przedstawi膰 si臋 swoim nowym zwierzchnikom. Czeka艂 tylko na paltot, kt贸ry portier zabra艂 do
czyszczenia. Skorzysta艂 z tej chwili, 偶eby przypatrzy膰 si臋 mieszkaniu. Sk艂ada艂o si臋 z dwu pokoj贸w, a raczej z dwu salon贸w. Za oknami, przy kt贸rych sta艂, o jakie p贸艂 艂okcia wyniesionymi
nad poziom, ci膮gn臋艂a si臋 na prost nich w膮ska aleja m艂odych drzew, przewa偶nie grabowych.
Jedne z nich by艂y ju偶 t臋gimi pniami, kiedy inne trwa艂y jeszcze w okresie pachol臋ctwa. Ga艂臋zie
ostatnich by艂y poobcinane i wygl膮da艂y jak urwisy w szkole, ze 艂bami ostrzy偶onymi przy samej
sk贸rze. R贸wnolegle z t膮 alej膮 ci膮gn膮艂 si臋 du偶y, kilku艂okciowy, stary i gruby mur, nakryty
mocnym daszkiem z cegie艂. Oblek艂a go ju偶 ple艣艅, zielona wilgo膰 powy偶era艂a od ziemi. Teraz
z wiosn膮 i na nim puszcza艂 si臋 m艂ody, aksamitny porost. Mi臋dzy szeregami drzew sz艂a w odleg艂膮 dal parku w膮ska, wygracowana dr贸偶ka. 艢rodkiem by艂a ju偶 sucha, ale w zag艂臋bieniach jej
grzbiet ograniczaj膮cych n臋ci艂y oko ciemnosiwe pasy wilgoci. M艂ode listki grabowe, kt贸re dopiero co na 艣wiat si臋 urodzi艂y, zmarszczone i tak delikatne, jakby si臋 kurczy艂y nawet od poca艂unk贸w promieni s艂onecznych i od westchnie艅 pachn膮cego wiatru, zdawa艂y si臋 bada膰 za
pomoc膮 delikatnych cieni贸w swoich 偶贸艂ty piasek, ciemn膮, pulchn膮 ziemi臋 i md艂e trawki wybijaj膮ce si臋 z gruntu. By艂y tak cudne i tak weso艂e jak oczy dzieci臋ce. Gruby mur, za kt贸rym
ju偶 si臋 kry艂o s艂o艅ce, rzuca艂 na alejk臋 i jej 艣liczne tajemnice cie艅 czarny niby drzwi wi臋zienia.
Tylko w samym ko艅cu parku, gdzie si臋 mur zwraca艂 pod k膮tem prostym i przecina艂 odleg艂y
wylot alei, jeszcze chropawa powierzchnia mia艂a na sobie 艣wietlist膮 sukni臋. Zdawa艂o si臋, 偶e
ci臋偶ka 艣ciana ma w tamtym miejscu jakby swoje oblicze pe艂ne zadumy, 偶e w g艂膮b rozkwitaj膮cego parku spogl膮da niewidzialnymi oczami i 偶e powszechny, radosny u艣miech stamt膮d wyp艂ywa. Bli偶ej okien, za murem, ros艂y dwie kolosalne topole. Pnie ich s臋kate wydziera艂y si臋 z
g艂臋bi wiotkiej tkaniny m艂odocianego zadrzewienia jak torsy okute w kolczug臋 kryj膮c膮 mi臋艣nie
tak silne i nie daj膮ce si臋 przebi膰, jak ona. Sk膮d艣 z wysoka, nie wiadomo z kt贸rego drzewa,
lecia艂y na 艣cie偶k臋 z艂otor贸偶owe 艂uski p臋k贸w...

Judym sta艂 przy otwartym oknie. Czu艂 w sobie zjednoczenie z tym, na co spogl膮da艂. Przez
jego cia艂o zdawa艂a si臋 p艂yn膮膰 si艂a natury stwarzaj膮ca rozrost drzew i wykwitanie li艣ci. Judym
uczu艂 w sobie t臋 si艂臋 i uczu艂 w艂adz臋 spo偶ytkowania jej w wielkiej pracy. Nadzieja trud贸w,
kt贸re przewidywa艂 w tym miejscu, poi艂a go rozkosz膮. Patrza艂 w przestrze艅 i uderza艂 j膮 silnymi
oczyma.

Nareszcie, nareszcie! Oto miejsce, gdzie mu b臋dzie wolno w艂o偶y膰 jarzmo i drze膰 star膮 gleb臋 g艂臋boko si臋gaj膮cym p艂ugiem. B臋dzie tu sia艂, b臋dzie pracowa艂 za t艂um ludzi, b臋dzie oddawa艂 艣wiatu wszystko, co wzi膮艂 od niego. Nie po偶a艂uje ramion, nie b臋dzie sk膮pi艂 potu! Niech偶e
wiedz膮, jak si臋 wywdzi臋cza ten z mot艂ochu, kogo przyjm膮 do swej kultury, komu udziel膮 cz膮steczki swych praw do czynu.

W owej chwili si艂y jego duszy spocz臋艂y na czym艣 nieuchwytnym, jakby na d藕wi臋ku p艂yn膮cym w przestrzeni, jakby na szele艣cie grabowych li艣ci, kt贸ry po艣r贸d drzew zamiera艂.

92 K u r s a l (niem. Kursaal)
dom zdrojowy.

63


By艂o to kr贸tkie, radosne b艂ogos艂awienie tajemnych pot臋g 艣wiata za owe 艣wi臋te prawo
cz艂owieka do pracy i za si艂y, za mocne barki, kt贸re do niej s艂u偶膮.

64


CISY

Zak艂ad kuracyjny Cisy le偶y w dolinie mi臋dzy dwoma 艂a艅cuchami wzg贸rz poros艂ych pi臋knym lasem. 艢rodkiem doliny przep艂ywa strumie艅 tworz膮cy w samym parku dwa stawy, z kt贸rych drugi jest motorem maszyn zak艂adowych. Doko艂a staw贸w 艣ciele si臋 olbrzymi park 艂膮cz膮cy si臋 z lasami na wzg贸rzach s膮siednich. Zak艂ady k膮pielowe (tj. 艂azienki, hydropatia, natryski
etc.) mieszcz膮 si臋 w gmachu zwanym, B贸g raczy wiedzie膰 dlaczego, "Wincentym", a stoj膮
nad drugim stawem. Z tej samej strony na wzg贸rzu 艣wieci si臋 wspania艂y kursal, otoczony gajem ro艣lin, klomb贸w kwiatowych, gazon贸w, trawnik贸w, alejek zacisznych i szpaler贸w. W
obr臋bie parku tudzie偶 poza nim, przy drogach d膮偶膮cych w r贸偶ne strony, a nawet wprost w艣r贸d
lasu stoj膮 wille. Jedne z nich skupi艂y si臋 w szereg jak chaty we wsi, inne szukaj膮 samotno艣ci i
odgradzaj膮 si臋 od 艣wiata g膮szczami ogrod贸w.

Z drugiej strony stawu, w po艂owie wynios艂o艣ci kr贸luj膮cej nad okolic膮, wznosi si臋 pa艂ac i
liczne murowane zabudowania dominium Cisy. Jeszcze wy偶ej za pa艂acem, na szczycie g贸ry
wida膰 ko艣ci贸艂 z dwiema strzelistymi wie偶ami, kt贸re ukazuj膮 si臋 oczom wsz臋dzie, gdziekolwiek by si臋 w okolicy by艂o.

Nazajutrz po przyje藕dzie dr Judym sk艂ada艂 wizyty, zwiedza艂 miejscowo艣膰, uczy艂 si臋 tajemnic zak艂adu
i by艂 oszo艂omiony. Mia艂 tutaj nie tylko pozna膰 wszystko z dok艂adno艣ci膮 przed
zacz臋ciem zbli偶aj膮cego si臋 sezonu, a1e nadto bra膰 udzia艂 w rz膮dzie...

Dzi艣 tedy obznajmi艂 si臋 ze sk艂adem chemicznym 藕r贸de艂, jutro studiowa艂 maszyny wprowadzaj膮ce wod臋 do wanien, bada艂 system ksi膮g kancelaryjnych, orientowa艂 si臋 w procedurze
gospodarczej, w prowadzeniu hotelu itd. To tu, to 贸wdzie ukazywa艂y si臋 przed nim ca艂e perspektywy rzeczy, kt贸rych wcale nie zna艂, i nik艂y, przywalone innym szeregiem zjawisk. Nade
wszystko interesowa艂 go szkielet przedsi臋biorstwa, jego budowa materialna. Zak艂ad leczniczy
Cisy by艂 instytucj膮 akcyjn膮 o kapitale sta艂ym wysoko艣ci blisko trzechkro膰 stu tysi臋cy rubli.
Sp贸lnik贸w by艂o dwudziestu kilku. Ci wybierali spo艣r贸d siebie rad臋 zarz膮dzaj膮c膮, z艂o偶on膮 z
prezesa i dwu wiceprezes贸w, komisj臋 kontroluj膮c膮 r贸wnie偶 z trzech cz艂onk贸w, tudzie偶 dyrektora, administratora i kasjera. Obowi膮zki prezesa rady zarz膮dzaj膮cej pe艂ni艂 wybitny adwokat stale mieszkaj膮cy w Moskwie. Jednym z wiceprezes贸w by艂 honoris causa93 wsp贸lnik
Leszczykowski zamieszka艂y a偶 w Konstantynopolu, a drugim bogaty przemys艂owiec warszawski pan Stark. Dyrektorem by艂 dr W臋glichowski, administratorem Jan Bogus艂aw Krzywos膮d Chobrza艅ski, wreszcie kasjerem oraz szcz臋艣liwym ma艂偶onkiem damy, z kt贸r膮 dr Tomasz podr贸偶 odbywa艂 z Warszawy, i ojcem swawolnego Dyzia niejaki pan Listwa.

Sporo czasu up艂yn臋艂o, nim dr Tomasz nauczy艂 si臋 historii tego zak艂adu, kt贸ra w Cisach
by艂a istotn膮 magistra vitae94. Historia, a raczej rozmaite minione historie mia艂y tam wp艂yw
dobitny na bieg spraw codziennych. O ile j膮 dr Tomasz m贸g艂 pozna膰 z ust wielu, historia zak艂adu by艂a nast臋puj膮ca:

Cisy znane by艂y ze swych w贸d jeszcze w pocz膮tkach zesz艂ego stulecia. Tu i 贸wdzie trafiaj膮
si臋 w pami臋tnikach wzmianki, 偶e w Cisach leczy艂 si臋 taki a taki dygnitarz. Nie by艂a to jednak
miejscowo艣膰 kuracyjna w szerszym znaczeniu tego wyrazu. Korzysta艂y z w贸d rozmaite osoby,
ale tylko dzi臋ki uprzejmo艣ci w艂a艣ciciela d贸br cisowskich, 藕r贸d艂a bowiem znajdowa艂y si臋 w

93 H.o n o r i s c a u s a (艂ac.)
okre艣lenie honorowego tytu艂u naukowego b膮d藕 godno艣ci honorowej.
94 M a g i s t r a v i t a e (艂ac.)
popularne 艂aci艅skie przys艂owie historia est magistra vitae: historia jest nauczycielk膮 偶ycia.


65


parku otaczaj膮cym stary zamek rodowy. Od niepami臋tnych czas贸w maj膮tki te nale偶a艂y do
rodziny Niewadzkich. Ostatnio by艂 ich w艂a艣cicielem m膮偶 owej staruszki, kt贸r膮 Judym pozna艂
w Pary偶u. W ci膮gu si贸dmego dziesi膮tka lat tego wieku 贸w pan Niewadzki wyjecha艂 z kraju.
Kiedy powr贸ci艂 do Cis贸w, by艂 starcem z艂amanym i nieuleczalnie chorym. Ogrom cierpie艅
prze偶ytych zmieni艂 zasadniczo jego pogl膮dy. G艂贸wn膮 my艣l膮 starca by艂o teraz dobro bli藕nich, a
偶e sam by艂 chory, wi臋c i uczynki jego mi艂osierne skierowa艂y si臋 przede wszystkim do wspomagania ludzi cierpi膮cych. K膮piele w wodzie ze 藕r贸de艂 w jego parku uznane zosta艂y za skuteczne, wi臋c pan Niewadzki wszystkie si艂y wyt臋偶y艂 w tym celu, 偶eby urz膮dzi膰 zak艂ad leczniczy w Cisach. Dla przyspieszenia tej sprawy darowa艂 projektowanej instytucji miejscowo艣膰
obejmuj膮c膮 kilkadziesi膮t morg贸w przestrzeni wraz z parkiem, 藕r贸d艂em, cz臋艣ci膮 przyleg艂ych
las贸w i z budynkami, jakie si臋 w obr臋bie terenu znalaz艂y. Sam stworzy艂 sp贸艂k臋, do kt贸rej
wci膮gn膮艂 przyjaci贸艂, przewa偶nie po 艣wiecie rozsianych. Najwi臋ksz膮 sum臋 udzia艂贸w wzi膮艂 stary kolega i towarzysz, kupiec znad Bosforu, Leszczykowski. Inne rozebrali adwokaci, lekarze,
przemys艂owcy. Na czele zak艂adu sta艂 w pierwszych latach dyrektor nieodpowiedni, kt贸ry usi艂owa艂 z tej nowo powstaj膮cej miejscowo艣ci uczyni膰 od razu kurort europejski. Budowano tedy
wspania艂e gmachy i wille, a urz膮dzano je z przepychem, kt贸ry by m贸g艂 zadowoli膰 najdalej
si臋gaj膮ce wymagania. Te ryzykowne eksperymenty popchn臋艂y ca艂e przedsi臋wzi臋cie ku ruinie.
Do Cis贸w zje偶d偶a艂y z ca艂ego kraju, a nawet z daleka familie arystokratyczne dla rozrywki.
Zak艂ad usi艂owa艂 zyska膰 sobie opini臋 stacji letniej europejskiej i urz膮dza艂 si臋 coraz wykwintniej. W tym czasie zmar艂 za艂o偶yciel, Niewadzki. Na posiedzeniu rocznym okaza艂o si臋, 偶e Cisy
nie tylko nie daj膮 偶adnego dochodu, ale wykazuj膮 deficyt. Wobec tego, a g艂贸wnie, jak to zwykle u nas, wobec ubytku podpory, kt贸ra t臋 rzecz dla idei d藕wign臋艂a, ca艂e przedsi臋wzi臋cie
chwia膰 si臋 zacz臋艂o. W贸wczas zg艂osi艂 si臋 贸w handlarz dywan贸w z Konstantynopola. Wspar艂
ducha stowarzyszonych, za艂ata艂 deficyt swoim groszem, otwarcie wym贸g艂 na 贸wczesnym dyrektorze zrzucenie si臋 z tej godno艣ci i znalaz艂 nowego, r贸wnie偶 koleg臋 swojego i nieboszczyka w艂a艣ciciela, mianowicie dra W臋glichowskiego, kt贸ry bodaj czy nie wi臋cej od dwu pierwszych 艣wiata obszed艂. Gdy tylko doktor W臋glichowski ster wzi膮艂 w r臋ce, zaraz rzeczy posz艂y
innym torem. Przede wszystkim nowy dyrektor zrzek艂 si臋 prowadzenia cz臋艣ci gospodarczej.
Mianowano administratorem znowu wsp贸lnego koleg臋, Krzywos膮da Chobrza艅skiego.

Nast臋pny rok nie by艂 ju偶 wcale szeregiem zabaw, ta艅c贸w, teatr贸w, wy艣cig贸w, gonitw,
strzela艅 do go艂臋bi, polowa艅 etc., lecz istotnym sezonem kuracyjnym. Wzi臋to si臋 do reorganizacji 艂azienek, hotelu itd., s艂owem, do budowania istotnej stacji leczniczej. Dr W臋glichowski
projektowa艂 wiele nowych rzeczy i przedstawia艂 je radzie. Je偶eli si臋 nie zgadza艂a, pisa艂 list do
Leszczykowskiego, a ten bez wahania za艂atwia艂 spraw臋 w艂asnym sumptem. Taka stan臋艂a niepisana umowa.

Stary Leszczykowski by艂 wdowcem. Mia艂 pasierb贸w Grek贸w, kt贸rzy go ssali jak g膮bk臋.
By艂 to cz艂owiek bogaty. Burza wyrzuci艂a go na brzeg Bosforu w jednym obdartym surducie i
w krypciach bez podeszew. Bywa艂 tragarzem okr臋towym, zamiataczem ulic, roznosicielem
dziennik贸w europejskich, ajentem w pewnym sklepie francuskim, subiektem, komiwoja偶erem, a wreszcie w艂a艣cicielem ogromnych magazyn贸w, handlarzem dywan贸w, przemys艂owcem
itd. W trakcie tych zaj臋膰 z jego pi臋knego nazwiska zosta艂y tylko pierwsze trzy litery, mo偶liwe
dla wym贸wienia w handlu persko-turecko-angielsko-francuskim. Sam si臋, nieborak, zwa艂 starym "Les" i odmienia艂 ten strz臋pek przez przypadki. Leszczykowski by艂 synem ubogiego
szlachcica spod Cis贸w. Ju偶 w s艂awnej szkole wojew贸dzkiej kieleckiej zbrata艂 si臋 z pankiem
Niewadzkim, z W臋glichowskim i Krzywos膮dem. Twarde 偶ycie i dziwne jego koleje na zawsze wyrwa艂y go ze strony rodzinnej. Syn rolnik贸w od pradziada Piasta
zosta艂 kupcem. Pracowa艂 po kilkana艣cie godzin na dob臋 i nigdy sobie nie udziela艂 艣wi膮t ani wakacji. By艂 to nie
cz艂owiek u艂omny, lecz jakby zbiorowisko si艂 maszyny stalowej, zuchwa艂ych i niezwalczonych. A przecie偶 ten "M. Les" w艣r贸d wielorakich prac swoich dniem i noc膮 my艣la艂 o czym

66


innym. Trze藕wy, chytry handlarz, kt贸rego ani Ormianin, ani Greczyn nie ubieg艂 w sprycie,
kt贸rego Anglik nie wyprzedzi艂 w 偶elaznej systematyczno艣ci, by艂 w g艂臋bi duszy marzycielem i
ascet膮. Sypia艂 na twardym 艂贸偶ku, mieszka艂 w ciasnej izbie, ubiera艂 si臋 byle jak. Pewn膮 sum臋
przeznacza艂 "ssakom"
pasierbom, a reszt臋 s艂a艂 w r贸偶ne strony. Co dnia prawie na jego biurku le偶a艂 list "w ludzkim" j臋zyku, pisany nieraz z dalekich l膮d贸w 艣wiata. I 偶aden nie by艂 odrzucony. M. Les by艂 bystry. Nigdy go nie podszed艂 oszust i nie wy艂udzi艂 grosza, ale ostatni
uczciwy fantasta ci膮gn膮艂 ze艅 tysi膮ce frank贸w. Najukocha艅sz膮 wszak偶e my艣l膮 M. Lesa by艂
zak艂ad leczniczy cisowski. Stary szczwany kramarz 艣ni艂 wiecznie o przekszta艂ceniu swego
zak膮tka, o ucywilizowaniu go jak najwy偶ej. Gromadzi艂 pieni膮dze, odk艂ada艂 偶elazne sumy,
ciu艂a艂 jak sknera pewne "ciche kasy" na nies艂ychane przedsi臋biorstwa, jakie za艂o偶y pod Cisami w swoim Zag贸rzu i okolicy, gdy tylko wr贸ci...

"Ciche kasy" bra艂 pierwszy lepszy in偶ynier jad膮cy na studia, malarz potrzebuj膮cy Pary偶a,
lekarz, technik (zawsze wynalazca in spe95), wreszcie inny jaki. I znowu zaczyna艂y si臋 specjalne operacje w celu nape艂nienia pr贸偶ni. Tak p艂yn臋艂y lata. Gdy Niewadzki ufundowa艂 zak艂ad
leczniczy w Cisach, kt贸ry, rzecz prosta, nie m贸g艂 pozosta膰 bez dodatniego wp艂ywu na los
okolicy; stary Leszczykowski mrukn膮艂: "Trzeba to wspiera膰". I wspiera艂 po swojemu, ze
swoj膮 ju偶 nie 偶elazn膮, ale stalow膮 wytrwa艂o艣ci膮 i ze swym dzieci臋cym zaufaniem.

W kilka dni po przyje藕dzie do Cis贸w doktor Judym otrzyma艂 z Konstantynopola ogromny
list. W pi艣mie tym stary emigrant rekomendowa艂 si臋 m艂odemu lekarzowi i zawiera艂 z nim
znajomo艣膰. List pisany by艂 straszn膮 polszczyzn膮. Pl膮ta艂y si臋 tam wyrazy angielskie, francuskie, greckie, bu艂garskie, a cz臋stokro膰 sta艂y d藕wi臋ki zagadkowe, prawdopodobnie tureckie czy
perskie. Wewn膮trz by艂a gabinetowa fotografia starego Lesa. Ten list i fotografia dziwnie si臋
dope艂nia艂y. Zdawa艂o si臋, 偶e spojrzenie oczu m贸wi to wszystko, co si臋 w s艂owach zawrze膰 nie
mog艂o, czego j臋zyk wy艂amany w s艂u偶bie pieni臋dzy odda膰 nie mia艂 si艂y. Trudno by艂o wzrok
oderwa膰 od chudej twarzy i od ciemnych wlepionych w patrz膮cego oczu. Silnie sklepione
czo艂o, nos wystaj膮cy i w膮skie usta mia艂y w sobie pi臋tno rezygnacji, niez艂omno艣ci i uporu.
Judym przeczyta艂 kilkakrotnie ten list cudaczny i dziwnie przyzwyczai艂 si臋 do jego stylu, jakby go uzna艂 nie tylko za zjawisko normalne, ale nawet za konieczne. W zdaniach, powtarzaj膮cych si臋 to tu, to tam, opisywa艂 si臋 ten cz艂owiek daleki, a tak przecie mocny, 偶e zdawa艂 si臋
chodzi膰 po miejscach, o kt贸rych w li艣cie m贸wi艂. Zna艂 w Cisach wszystko od a do z. Zwraca艂
uwag臋 m艂odego lekarza na drobiazgi, kt贸rych ten wcale jeszcze nie dostrzeg艂. W ko艅cu listu
by艂a pro艣ba o fotografi臋 i cz臋ste, bardzo cz臋ste listy.

"Kocham
pisa艂 M. Les
m艂odych, bo oni 艣mia艂o bior膮 si臋 do pracy. Ludzie to s膮 zwykle
lazy96, wiesz pan dokt贸r, jak Anglik powie. A ja nie cierpi臋! Cz艂owiek nasz, Polak, co艣 zrobi i
wnet si臋 zestarzeje. Po to pracuje, 偶eby nic nie robi膰. Wtedy jak nic nie robi, korzysta z pracy
m艂odego, jego krew pije i jego ramieniem si臋 podpiera, tego m艂odego, a sam udaje, 偶e to jego
jest labour97. Nie tak robi Anglik. On wiecznie idzie! Forward!98 Do ko艅ca 偶ycia. A nie mo偶e
ju偶 nastarczy膰, to nie le偶y innym na drodze, idzie na 艣wie偶膮 trawk臋, do spacerowania. Wtedy
m艂ody na jego miejsce przychodzi i od tego miejsca rozpoczyna, gdzie tamten stan膮艂. A my to
jeszcze wierzymy w kismet99 jak Turcy. Kiedy przecie wszystko le偶y tu! Wszystko mo偶na
zrobi膰! Gdybym ja by艂 jeszcze m艂ody, ja bym wszystko zrobi艂. Mnie si臋 zdaje, 偶e my b臋dziemy razem si臋 wspierali, m贸j panie dokt贸r Judym..."

Od chwili uj臋cia steru przez doktora W臋glichowskiego i administracji przez Krzywos膮da
up艂yn臋艂o lat kilkana艣cie. Cisy sta艂y si臋 zak艂adem ucz臋szczanym, renomowanym, znanym po

95 W y n a l a z c a i n s p e (艂ac.)
przysz艂y wynalazca.
96 L a z y (ang.)
oci臋偶ali, leniwi.
97 L a b o u r (ang.)
praca.
98 F o r w a r d ! (ang.)
naprz贸d!
99 K i s m e t (arab.)
przeznaczenie.


67


wszechnie. Osob膮 wielce wp艂ywow膮 by艂 administrator Krzywos膮d Chobrza艅ski. By艂 to stary
kawaler, przystojny, wysokiego wzrostu i pi臋knej figury. Nosi艂 d艂ugie, spuszczone w d贸艂 w膮sy, kt贸re zar贸wno jak resztki w艂os贸w na skroniach czerni艂 tani膮 farb膮, wskutek czego mia艂y
kolor zielonkawoszary. Ubiera艂 si臋 prawie zawsze w d艂ugie buty, szerokie hajdawery i co艣 w
rodzaju czamarki. Cz艂owiek ten przeszed艂 Europ臋 wzd艂u偶 i w poprzek. M贸wi艂 chyba wszystkimi j臋zykami indoeuropejskimi, a przynajmniej ch臋tnie wyg艂asza艂 s艂owa w najrozmaitszych
dialektach
i wszystko prawie umia艂. Je艣li by艂a mowa o chemii, wtr膮ca艂 si臋 do takiej rozmowy cz臋stokro膰 trafnie. Je偶eli kto zacz膮艂 dyskurs o malarstwie, rze藕bie, literaturze, kucharstwie, z艂otnictwie, rymarstwie, podrabianiu obraz贸w, handlu staro偶ytno艣ciami, krawiectwie,
szewstwie, p艂atnerstwie, a przede wszystkim o wszelkiego rodzaju mechanice, Krzywos膮d z
ka偶dej z tych dziedzin zdradza艂 zapas wiadomo艣ci fachowych. Nie do艣膰 na tym: znajomo艣膰
ka偶dego z tych kunszt贸w umia艂 czynem potwierdzi膰. Na wigili臋 on sam gotowa艂 zup臋 i przyrz膮dza艂 ryby. Wprawdzie zupa by艂a oryginalna, bo je艣li j膮 przesoli艂 w spos贸b 偶o艂nierski, to dla
z艂agodzenia ostro艣ci smaku sypa艂 do wazy funt cukru. Wszystkie siod艂a w zak艂adzie by艂y jego
roboty, a raczej jego przer贸bki. Je偶eli jakie艣 stad艂o zar臋cza艂o si臋 lub pobiera艂o w ci膮gu sezonu,
Krzywos膮d wyprasza艂 sobie t臋 艂ask臋, 偶eby on m贸g艂 robi膰 obr膮czki. W ca艂ych Cisach pe艂no
by艂o dzie艂 jego. Sam reperowa艂 wszelkie maszynerie, murowa艂 z mularzami, r膮ba艂 i pi艂owa艂 z
cie艣lami, heblowa艂 i malowa艂 ze stolarzem, kopa艂 z ogrodnikiem.

Dyrektor W臋glichowski mia艂 zegarek emaliowany, dar Krzywos膮da i jego dzie艂o. Tak
przynajmniej 艣wiadczy艂 podpis wydrapany na kopercie tego zegarka jakim艣 ostrym rylcem:
"J. B. Krzywos膮d de Chobrzanowice Chobrza艅ski eques polonus fecit Lutetiae Parisiorum.
Anno Domini 1868"100. W sieni kursalu sta艂 zegar szafkowy, graj膮cy na 偶膮danie, za poci膮gni臋ciem sznurka, ucieszn膮 aryjk臋. Zegar ten by艂 jakoby rozbity i odbudowany przez Krzywos膮da
na podziw.

W czytelni zak艂adowej sta艂o jego arcydzie艂o, tzw. Groupe all間orique. By艂 to stolik, na
kt贸rym sklejone kamienie, kryszta艂ki, u艂amki porcelanowe, szk艂a, korale itp. tworzy艂y jakie艣
niby wirchy, jeziora, pieczary. Z g艂臋bi tych pieczar mia艂 wychodzi膰 na pogod臋 zakonnik, ale,
co prawda, nigdy nie wychodzi艂. Szczyt zdobi艂y rozmaite alegoryczne figurki, kogutki, 偶o艂nierzyki, chor膮giewki, wie艅ce cierniowe, a w 艣rodku siedzia艂 bia艂y ptak ze szk艂a, w rodzaju g臋si,
z czarnymi oczami, co mu nadawa艂o poz贸r, jakby by艂 w okularach. W sali do gry w karty sta艂
inny majstersztyk Krzywos膮da. By艂a nim szafa staro偶ytna ko艣ci膮 wyk艂adana, z okuciem tak
przecie misternym, 偶e a偶 s艂abo si臋 robi艂o. Na g贸rnym gzemsie tego mebla widnia艂a data
utrwalona za pomoc膮 inkrustacji: "A. D. 1527". Rzecz prosta, 偶e administrator by艂 tylko odnowicielem tego zabytku wiek贸w minionych, aczkolwiek z艂o艣liwi twierdzili, 偶e by艂 w艂a艣nie
tw贸rc膮 nie tylko szafy, inkrustacji i okucia, ale tak偶e owej daty na szczycie.

J. B. Krzywos膮d Chobrza艅ski znalaz艂 si臋 w Europie w tym samym czasie, co M. Les. Kiedy jednak drugi uda艂 si臋 na wsch贸d, Krzywos膮d poszed艂 na zach贸d. Faktycznie poszed艂 w艂asnymi nogami przez 艢l膮sk, Czechy, Bawari臋 do Francji. Tu艂a艂 si臋 w Pary偶u, Londynie, Brukseli, zarabiaj膮c na chleb, czym si臋 da艂o. W Pary偶u by艂 retuszerem u podrz臋dnego fotografa na
rue Picpus. Do Londynu zwabi艂 go kolega, kt贸ry tam uczepi艂 si臋 w fabryce broni. Krzywos膮d
pracowa艂 przez czas pewien jako zwyczajny robotnik, nabra艂, jak m贸wiono, wiele wprawy w
fachu rusznikarskim. 艁atwiej wszak偶e by艂o przyzwyczai膰 do tej roboty r臋ce ni偶 wdro偶y膰 szlacheckiego ducha. Uciu艂awszy nieco grosza Chobrza艅ski wraca na kontynent i w臋druje do
Brukseli. Nie znaczy to wcale, 偶e by艂 pr贸偶niakiem. Ani troch臋! Umia艂 on wsta膰 o 艣wicie,
dzie艅 sp臋dzi膰 bez wytchnienia przy twardej pracy i p贸藕no w nocy sk艂oni膰 g艂ow臋 na n臋dznym
pos艂aniu. Chodzi艂 w zniszczonej odzie偶y, a got贸w by艂 i t臋 odda膰 biedniejszemu, byleby o tym
100 J. B. Krzywos膮d de Chobrzanowice Chobrza艅ski... (艂ac.)
wykona艂 J. B. Krzywos膮d z Chobrzanowic
Chobrza艅ski, szlachcic polski, Pary偶, Roku Pa艅skiego 1868.

68


ludzie wiedzieli. Gdy ktokolwiek zg艂osi艂 si臋 do niego o wsparcie, o po偶yczk臋, ka偶demu jej
udzieli艂, ale chcia艂, 偶eby te偶 jemu wy艣wiadczono to i owo dla zas艂ug. Od warsztatu w Londynie odepchn臋艂a go jaka艣 si艂a niewyt艂umaczona, 偶膮dza czego艣 lepszego. Krzywos膮d nie my艣la艂
ani o spokojnym 偶yciu, ani o wielkim bogactwie, cho膰 lubi艂 dostatek. W艣r贸d najci臋偶szych
kolei losu d膮偶y艂 zawsze do s艂awy, do wyniesienia, do znaczenia, do wp艂ywu i rozg艂osu w艣r贸d
swoich. Ch臋tnie podj膮艂by trud bohaterski, byleby tylko nie stawa艂 si臋 jarzmem codziennym,
prac膮 obowi膮zuj膮c膮 jego tak samo jak wszystkich, ordynarn膮 i sta艂膮. Mimo to by艂 przez czas
do艣膰 d艂ugi kasjerem w pewnej dystrybucji101 brukselskiej.

Przywyka艂 ju偶 nawet do tego zaj臋cia, gdy grono koleg贸w koczuj膮cych w Monachium da艂o
znak 偶ycia. Monachium, kt贸re widzia艂 w przeje藕dzie do Pary偶a, podoba艂o mu si臋 niezmiernie.
Ruszy艂 tedy do "Mnichowa". Znalaz艂 tam ca艂膮 koloni臋. Byli to malarze, studenci, arty艣ci
wszelkiego kalibru, rzemie艣lnicy i sieroty bezdomne, "die ungl點klichen Polen"102. Wrza艂o
tam jak w ulu. Toczy艂y si臋 spory, tworzy艂y stronnictwa, partie, odbywa艂y zgromadzenia, s膮dy,
a nawet b贸jki. Chobrza艅ski wszed艂, rzecz prosta, do jednego ze stronnictw i wkr贸tce obj膮艂 tam
dow贸dztwo. By艂 to kierownik energiczny. Zaprowadzi艂 w swojej partii taki 艂ad, 偶e cz臋stokro膰
wykonanie przepis贸w ko艅czy艂o si臋 w biurze policji. Adwersarzy, kt贸rych trafnie nazywa艂
"ptakami plwaj膮cymi we w艂asne gniazdo", zwalcza艂 r臋k膮 tak 偶elazn膮, 偶e mu gro偶ono wybiciem szyb i sk贸ry. Gdy w艂asnego mieszkania nie mia艂, gro藕by redukowa艂y si臋 do nastawania
na ca艂o艣膰 sk贸ry, co znowu umia艂 odeprze膰 krzy偶ow膮 sztuk膮 za偶ywaj膮c s臋katego kija. Wnet po
przyje藕dzie, nim trafi艂y si臋 p贸藕niejsze roboty, pozowa艂 malarzom. Jego pi臋kna twarz, pe艂na
dziwnego wyrazu melancholii, dumy i hardo艣ci, poci膮ga艂a artyst贸w. Zyska艂 sobie opini臋 ciekawej g艂owy i znany by艂 do艣膰 szeroko jako "ungl點klicher Pole". Z czasem ta 艣ci艣le etnograficzna nomenklatura przeistoczy艂a si臋 w mniej okre艣lon膮: "ungl點kliche Fratze mit vielen
Konsonanten"103, ale te偶 w贸wczas Krzywos膮d tylko swojej braci pozowa艂, i to nie inaczej jak
na koniu.

Stosunki z malarzami pchn臋艂y go do ca艂kowicie innej dziedziny. Nar贸d malarski, zmieniaj膮cy miejsce pobytu, niedba艂y, dzi艣 tarzaj膮cy si臋 w z艂ocie, a jutro g艂odu bliski, sta艂 si臋 藕r贸d艂em
zarobk贸w Krzywos膮da. Oto, dajmy na to, wyje偶d偶a jaki艣 malarz w g贸r臋, opuszcza Monachium i d膮偶y w 艣wiat szeroki. "W贸jt" kupuje od niego za byle co albo po prostu dziedziczy
sprz臋ty artystyczne, stare ubiory, nieraz jakie艣 po艂amane zbroje, draperie, nie doko艅czone studia, szkice, rysunki, a cho膰by pot艂uczone ramy. Dla innego trzeba zreparowa膰 stylowe siod艂o,
zeszy膰 kostium, naprawi膰 mebel, sklei膰 jaki艣 zabytek. Krzywos膮d bra艂 to wszystko w r臋ce i
robi艂. Raz dobrze, drugi raz 藕le, ale robi艂. Przypatrywa艂 si臋 dziwnym procesom tworzenia,
pods艂uchiwa艂 dyskusje, bada艂 贸w ogromny kraj, pa艅stwo malarza, i zdobywa艂 encyklopedyczne wykszta艂cenie w zakresie antykwarsko-graciarsko-rzemie艣lniczo-artystycznym. Je偶eli czego nie umia艂 zrobi膰, to przynajmniej wiedzia艂, jak si臋 to robi. Gdyby i tu wytkn膮艂 mu kto brak
stanowczo艣ci, to w 偶adnym razie nie m贸g艂 zaprzeczy膰, 偶e o istnieniu ca艂ego mn贸stwa rzeczy,
zupe艂nie obcych przeci臋tnemu zjadaczowi chleba, Krzywos膮d potrafi艂 gada膰. Z czasem w du偶ej izbie na Schwantalerstrasse mie艣ci艂 si臋 dziwaczny zak艂ad. By艂y tam i narz臋dzia stolarza, i
warsztat 艣lusarski, tygle, retorty, kupy ram, flaszki z r贸偶nobarwnymi p艂ynami, sk贸ry, 偶elastwa.
Na 艣cianach wisia艂y szkice i obrazy, cz臋stokro膰 dzie艂a sztuki, pseudoperskie dywany, przer贸偶ne kawa艂ki or臋偶a i zbroi. Po up艂ywie lat kilkunastu sp臋dzonych w Monachium Krzywos膮d
wyszed艂 na fabrykanta staro偶ytno艣ci. Czasem uda艂o mu si臋 zlepi膰 z u艂amk贸w wed艂ug istniej膮cego wzoru jak膮艣 podobizn臋 staro偶ytnego sprz臋tu czy mebla i odst膮pi膰 to antykwariuszowi,

101 D y s t r y b u c j a
tu: dawna nazwa sklepu z wyrobami tytoniowymi.
102 D i e u n g l u c k l i c h e n P o 1 e n (niem.)
nieszcz臋艣liwi Polacy.
103 U n g l c k l i c h e F r a t z e m i t v i e l e n K o ns ona nt e n(niem.)
zwrot nie daj膮cy si臋 dos艂ownie
przet艂umaczy膰, okre艣laj膮cy w dosadnym humorystycznym skr贸cie wra偶enie, jakie wywiera艂y na obcokrajowcach
melancholiczna fizjonomia Krzywos膮da oraz twarde brzmienie jego rodowitego j臋zyka.


69


wymy膰 sczernia艂e malowid艂o kupione za byle co i pu艣ci膰 w 艣wiat jako "szko艂臋 w艂osk膮" czy
"holendersk膮". Szczeg贸lniejsz膮 mi艂o艣ci膮 "w贸jta" cieszy艂 si臋 styl gotycki. Krzywos膮d widzia艂
ten styl wsz臋dzie, tam nawet, gdzie by艂 inny. Szczytem pochwa艂y w jego ustach by艂o s艂owo:

gotyk! St膮d zbiory jego zawiera艂y tyle rzeczy spiczastych. Wszystko, co tylko mia艂o kszta艂t
ostro艂uku, zas艂ugiwa艂o na uwag臋, a wi臋c: 偶elazne ozdoby sztachet, klucze, okucia drzwi,
lichtarze ch艂opskie z okolic Jeziora Bode艅skiego, klamerki u pask贸w, ramy itd., nie m贸wi膮c
ju偶 o istotnych u艂amkach gotyku.

U Krzywos膮da zbiera艂y si臋 nieraz rozmaite grupy bursz贸w104 i artyst贸w. Stary w膮sal cz臋stowa艂 t臋 m艂贸d藕 lekkomy艣ln膮 nies艂ychan膮 szpagat贸wk膮 "swego chowu", serem, kt贸ry sam
wyrabia艂, i suchym chlebem, kt贸rego je艣li sam nie piek艂, to przynajmniej osobi艣cie archaizowa艂 w swych bezdennych szafach do stanu sple艣nienia na kolor bia艂y. W drodze szczeg贸lnej
艂aski pozwala艂 w贸wczas byle komu zbli偶a膰 si臋 do "broni" rozwieszonej na 艣cianach oraz wyw艂贸czy艂 sk膮d艣 ze spodu stare, zagwazdane rysunki i z wyrazem zupe艂nej niedba艂o艣ci, jakby
obwieszcza艂 rzecz najoboj臋tniejsz膮 w 艣wiecie, m贸wi艂 wskazuj膮c palcem ten lub 贸w bohomaz:


Piotr Pawe艂 Rubens105...
Albo:

Szko艂a bolo艅ska... Trzeci okres Gwdo Reniego106...
Po rysunkach takich mistrz贸w zaczyna艂a si臋 prezentacja innych zbior贸w, jak na przyk艂ad
ksi膮偶eczki pt. Priapeia107, w oprawie bia艂ej, z ciel臋cej sk贸ry. Ksi膮偶eczka ta by艂a w kilku miejscach przebita na wylot. Kiedy zapytywano, co znacz膮 te rozdarcia, Krzywos膮d obja艣nia艂, 偶e
to by艂o ulubione dzie艂ko Karola XII108, kt贸re wszak偶e s艂u偶y艂o mu nieraz za cel do strza艂贸w z
pistoletu. By艂a tam r贸wnie偶 laska Seweryna Goszczy艅skiego, zwana czasami lask膮 Wincentego Pola. By艂 sztylet Beniowskiego109 wysadzany muszelkami
mundur oficera z czas贸w
Ksi臋stwa Warszawskiego, dope艂niony przez Krzywos膮da w ten spos贸b, 偶e sp艂owia艂e wypustki
zast膮pione zosta艂y innym, mniej wi臋cej zbli偶onym kolorem, a guziki i szlify odpowiednimi
guzikami i szlifami uniformu piechoty francuskiej z czas贸w Napoleona III. Za szk艂em wisia艂
偶upanik at艂asowy ze艣cibany z nie pasuj膮cych do siebie kawa艂k贸w
sta艂 dziwny, pokruszony
sprz臋cik, zwany apteczk膮 Stanis艂awa Augusta, le偶a艂a faja z terakoty na zgi臋tym cybuchu,
zwana fajk膮 Stefana Batorego itd.

Nie wszystkim jednak i nie zawsze "w贸jt" pokazywa艂 swe zbiory. By艂o na przyk艂ad kilku
ludzi w艣r贸d m艂odej kolonii, kt贸rzy go irytowali i wp臋dzali w z艂y humor. Jeden z takich, zetkn膮wszy si臋 z antykwariuszem, zaraz po stereotypowym pytaniu o zdrowie dodawa艂:


A c贸偶 Van-Dycki,110 jak偶e tam? W robocie, co? No, i jak偶e, udaj膮 si臋?
Drugi wymoczek udawa艂 g艂uptasa i kiedy Krzywos膮d pokazywa艂 zbiory, wtr膮ca艂 艣lamazarne pytanie:

104 B u r s z
tu: student.
105 P i o t r P a w e 艂 R u b e n s (1577-1640)
znakomity malarz flamandzki epoki baroku; sztuka jego odznacza艂a si臋 bujno艣ci膮 kszta艂tu, przepychem i soczysto艣ci膮 barw.
106 S z k o 艂 a b o 1 o 艅 s k a
kierunek w malarstwie w艂oskim, powsta艂y w Bolonii pod koniec XVI w. Tw贸rcy
jego d膮偶yli do zjednoczenia w dziele sztuki w艂a艣ciwo艣ci najlepszych mistrz贸w renesansu, szczeg贸lnie Rafaela i
Tycjana; w rezultacie tych za艂o偶e艅 malarstwo ich nie wnosi艂o do sztuki oryginalnych warto艣ci. Jednym z najwybitniejszych przedstawicieli szko艂y bolo艅skiej by艂 Gwido Reni (1575-1642).
107 "P r i a p e i a"
utwory na cze艣膰 Priapa, greckiego bo偶ka p艂odno艣ci; ze wzgl臋du na frywolno艣膰 tre艣ci i s艂ownictwa pojawia艂y si臋 zazwyczaj anonimowo.
108 K a r o l XII (1682-1718)
kr贸l szwedzki, ws艂awiony w tzw. wojnie p贸艂nocnej, odznacza艂 si臋 zami艂owaniem
do "偶o艂nierskich uciech".
109 B e n i o w s k i
Maurycy August Beniowski (1741-1786), szlachcic w臋gierski, zas艂yn膮艂 awanturniczymi
przygodami w podr贸偶ach po Europie, Azji i Afryce; przez kilka lat by艂 uznanym przez tubylc贸w w艂adc膮 Madagaskaru.
110 V a n D y c k
Antoni Van Dyck (1599-1641), malarz flamandzki, znakomity portrecista.

70



A ja gdzie艣 czyta艂em, tylko nie pami臋tam, w jakim dziele, 偶e Szczerbiec111, miecz Boles艂awowski, to podobno jest w pa艅skich r臋kach, tylko pan unika o tym rozg艂osu, 偶eby go panu
sta艅czycy112 przez nastawionych zbir贸w nie wykradli. Nam by go pan m贸g艂 pokaza膰... Z艂o偶yliby艣my przysi臋g臋, 偶e ani mru-mru...
Mia艂 jednak Krzywos膮d i swoich wielbicieli. Tym pokazywa艂 wydobyte z dna inkrustowanej szafy kawa艂ki haftowanej materii i zapewnia艂, 偶e jest to urywek szaty, kt贸rej druga cz臋艣膰
znajduje si臋 w Cluny
jak膮艣 miniaturk臋 w sczernia艂ej ramce... O tym obrazku szeptem i z
mruganiem m贸wi艂, 偶e jest przez pewnego handlarza ukradziony z Brery113 w Mediolanie...

Gdy zarz膮d Cis贸w przeszed艂 w r臋ce doktora W臋glichowskiego, Krzywos膮d pocz膮艂 si臋
przed M. Lesem uskar偶a膰 w listach na t臋sknot臋 i pisywa艂 te listy tak cz臋sto, 偶e to wnet uderzy艂o chytrego kupca. M. Les mrukn膮艂 do siebie:


Ta zielona ma艂pa co艣 knuje.
Mia艂 on dziwn膮 predylekcj臋 do Krzywos膮da. Bardzo cz臋sto kupowa艂 jego bezcenne antyki,
jego Rubensy i Ruysdaele114, bu艂awy hetma艅skie i pami膮tki autentyczne po kr贸lach. Sk艂ada艂
to wszystko w pewnym zielonym kufrze i nazywa艂 go "gabinetem zielonej ma艂py".

Nareszcie pewnego razu Krzywos膮d wyzna艂 w li艣cie, 偶e ma zamiar wraca膰. M. Les nie
sprzeciwia艂 si臋 i biedny w臋drowiec wr贸ci艂 do Warszawy, a wkr贸tce potem obj膮艂 administracj臋
zak艂adu w Cisach.

Lokal jego tutaj mie艣ci艂 si臋 na dole starego "zamku". Prowadzi艂a do tego mieszkania brama
(rozumie si臋: gotycka), a w艂a艣ciwie jej resztki gro偶膮ce ruin膮, kt贸re Krzywos膮d starannie podpiera艂. Dalej sz艂y na prawo w膮skie i strome schodki a偶 do drzwi mieszkania. Przed progiem
wisia艂 kru偶ganek otoczony 偶elazn膮 balustrad膮. Zar贸wno schody, jak kru偶ganek by艂y 艣wie偶o
dobudowane przez administratora. Dla przy艣pieszenia procesu archaizacji tych gotyk贸w nie
zamiatano tam nigdy 艣mieci i nie sprz膮tano 艣lad贸w pobytu wr贸bli, kt贸re ca艂ymi stadami pod
drzwiami wysiadywa艂y. Krzywos膮d kocha艂 ptaki. Rozmawia艂 z nimi i sypa艂 tyle okruszyn
chleba, 偶e wr贸ble mia艂y tam istn膮 synekur臋 i nie odlatywa艂y z kru偶ganku.

Kiedy doktor Tomasz zbli偶a艂 si臋 z uszanowaniem wolnym krokiem do drzwi administratora dla z艂o偶enia mu pierwszej wizyty, zobaczy艂 scen臋 tego rodzaju. U wej艣cia na schody t艂oczy艂o si臋, wrzeszcza艂o wniebog艂osy kilkana艣cie sztuk dzieci folwarcznych, 呕ydk贸w z miasteczka i innej ho艂oty. Wysoko sta艂 Krzywos膮d w pantoflach i reniferowej sczernia艂ej kurcie.
Na por臋czy ganku siedzia艂 chowany sok贸艂, o kt贸rym s艂ysza艂 ju偶 doktor Tomasz ca艂膮 histori臋.
Sok贸艂 ten chorowa艂 przez ca艂膮 zim臋 i ulega艂 kuracji. Krzywos膮d la艂 mu w gard艂o oliw臋 i sadza艂
go przy kaloryferze w takim gor膮cu, 偶e biedne ptaszysko dostawa艂o, wida膰, czego艣 w rodzaju
pomieszania zmys艂贸w, bo palacze znajdowali je cz臋stokro膰 le偶膮ce obok drzwiczek wielkiego
pieca, w艣r贸d w臋gli i popio艂u. Tylko b艂yskanie oczu wskazywa艂o w贸wczas, 偶e jeszcze 偶ywot
ko艂acze si臋 w nieszcz臋snym pacjencie. Teraz, gdy s艂o艅ce wiosenne 艣wieci艂o tak jasno, sok贸艂
pierwszy raz wyniesiony zosta艂 na dw贸r. Siedzia艂 na balustradzie mocno 艣ciskaj膮c pr臋t 偶elaza,
rozgl膮da艂 si臋, rusza艂 i dawa艂 wielostronne znaki zdrowia. Krzywos膮d pragn膮艂 widocznie pokaza膰 ch艂opakom nie tylko ptaka, ale i jego sztuki. Schyli艂 si臋 tedy i tka艂 mu pod dzi贸b sw膮 g艂ow臋 przemawiaj膮c jednocze艣nie:

-K膮si pana, k膮si...

111 S z c z e r b i e c
miecz koronacyjny kr贸l贸w polskich, kt贸ry Boles艂awowi Chrobremu mia艂 wr臋czy膰 Otton
III, zagin膮艂 za Augusta II; za Augusta III wykonano jego kopi臋, przechowywan膮 w Skarbcu Kr贸lewskim na Wawelu.
112 S t a 艅 c z y c y
konserwatywne stronnictwo w Galicji reprezentuj膮ce program upadowy wobec Austrii,


skierowany przeciwko ruchowi wyzwole艅czemu.
113 B r e r a
s艂ynna galeria sztuki w Mediolanie.
114 R u y s d a e I
Jakub Ruisdael (1628-1682), znakomity pejza偶ysta holenderski.

71


Chodzi艂o o to, 偶e sok贸艂 powinien by艂 pieszczotliwie szczypa膰 dziobem resztki farbowanych
w艂os贸w. Czy 艣wie偶e powietrze, czy mo偶e lepszy stan zdrowia wp艂yn膮艂 na soko艂a tak fatalnie,
do艣膰 偶e kiedy administrator ukl膮k艂 i podstawia艂 coraz bli偶ej 艂ysin臋, ptak d藕wign膮艂 si臋 na 艂apy,
nasro偶y艂 i z ca艂ej si艂y hukn膮艂 "pana" dziobem w czerep, a偶 szcz臋kn臋艂o. Zgromadzeni wydali
okrzyk rado艣ci, zacz臋li klaska膰 w r臋ce i podskakiwa膰. Tymczasem Krzywos膮d przyni贸s艂 d艂ugi
pr臋t i przem贸wi艂 do soko艂a:


To ja do ciebie, 艂ajdaku, jak do rodzonego siostrze艅ca z pieszczotami, a ty mi臋 b臋dziesz
ku艂 po 艂bie! Va-t艂en!115
To m贸wi膮c zrzuci艂 ptaka na ziemi臋 i zacz膮艂 go ok艂ada膰 pr臋tem, a偶 pierze lecia艂o. Sok贸艂
rozpu艣ci艂 skrzyd艂a i na piechot臋 z wrzaskiem uciek艂 w g艂膮b mieszkania, do kt贸rego drzwi zosta艂y zatrza艣ni臋te.

Judym otwar艂 te ci臋偶kie podwoje i wszed艂 ostro偶nie do wn臋trza. Sk艂ada艂o si臋 ono z du偶ej,
sklepionej sieni o kamiennej posadzce tudzie偶 z dwu izb mieszkalnych. Z przedsionkiem s膮siadowa艂o pomieszczenie na kaloryfer, gdzie w艂a艣nie sok贸艂 znosi艂 w tej chwili tak bardzo zas艂u偶on膮 kar臋. Dawa艂y si臋 stamt膮d s艂ysze膰 jego zuchwa艂e wrzaski. Judym wkroczy艂 do izby na
lewo i zaraz w progu szepn膮艂:


Twardowski! Jak mi B贸g mi艂y, Twardowski...
W istocie mieszkanie to przypomina艂o do z艂udzenia lokal mistrza. Mury tu by艂y ogromnie
grube, okna zakratowane, sufity sklepione. W pobli偶u okna sta艂y warsztaty gospodarcze i
krzes艂o z wysokim oparciem, sk贸r膮 obite. W g艂臋bi by艂o szerokie, drewniane, staro偶ytne 艂o偶e z
baldachimem opartym na s艂upkach misternie rze藕bionych. W k膮tach le偶a艂y stosy 偶elastwa,
rzemieni, klepek. Na 艣cianach wisia艂y owe s艂awne obrazy, o kt贸rych Judym tyle ju偶 s艂ysza艂.

Gdy Krzywos膮d po egzekucji przyszed艂 wreszcie do izby, zaj膮艂 si臋 go艣ciem z 偶ywo艣ci膮.
Posadzi艂 go w fotelu, co na Judyma wywar艂o taki urok, jakby go zanurzono w wannie, i pu艣ci艂
si臋 w dyskurs uprzejmy. Gdy rozmowa zesz艂a na Cisy, Krzywos膮d wyra偶a艂 si臋 o ca艂ej instytucji z tak膮 sam膮 niedba艂o艣ci膮, jaka cechowa艂a jego mow臋 w trakcie pokazywania rysunk贸w
Rubensa. Judym zauwa偶y艂 r贸wnie偶, 偶e administrator u偶ywa艂 takich tylko zwrot贸w stylowych,
kt贸re by dobrze malowa艂y jego w艂adz臋 w tym miejscu. M贸wi艂 tedy:


Kaza艂em przebudowa膰 ca艂y zamek... Musz臋 wzi膮膰 si臋 jeszcze do urz膮dzenia parku. Mam
na my艣li ca艂kowite odrestaurowanie 艂azienek, tylko 偶e oto jak na z艂o艣膰 brak mi czasu...
M贸wi艂 ci膮gle:


To si臋 zrobi, to si臋 ka偶e zrobi膰.
Szczeg贸lnie cz臋sto powtarza艂 zdanie:

To mi, wie pan dokt贸r, pasowa艂o... To mi dobrze robi艂o... Bawi艂o mi oko, wi臋c kaza艂em
zbudowa膰...
Judymowi ten rodzaj pewno艣ci m膮ci艂 nieco wyrazisto艣膰 spostrze偶e艅. Wiadom膮 by艂o sk膮din膮d rzecz膮, 偶e na przyk艂ad przebudowanie gmach贸w zale偶a艂o nie tylko od tego, czy administratorowi "dobrze" albo "藕le robi艂y", ale r贸wnie偶 od innych przyczyn, g艂贸wnie za艣 od decyzji
rady zarz膮dzaj膮cej.

P贸藕niej przekona艂 si臋, 偶e jednak taki spos贸b wyra偶ania gust贸w i wp艂ywu tych gust贸w na
bieg spraw cisowskich
wcale nie藕le malowa艂 istotny stan rzeczy.

Kasjerem zak艂adu by艂 pan Listwa, kt贸rego Krzywos膮d w oczy i za oczy nazywa艂 starym
niedo艂臋g膮 albo jeszcze z艂o艣liwiej
przed臋t膮 fujar膮. Pan Listwa by艂 m臋偶em matki Dyzia i ojczymem tego ch艂opczyka. Niedo艂臋g膮 w 艣cis艂ym znaczeniu tego wyrazu, a tym mniej "przed臋t膮
fujar膮" kasjer cisowski nie by艂, ale te偶 i do rodu farys贸w116 ju偶 si臋 nie m贸g艂 kwalifikowa膰. W
gruncie rzeczy by艂 to cz艂owiek zgipsia艂y w ci臋偶kich warunkach, a osobliwie w kajdanach ma艂

115 V a
t艂 en ! (franc.)
id藕 precz!
116 F a r y s
w krajach arabskich zaszczytny tytu艂 rycerski; tu w znaczeniu: cz艂owiek o szlachetnych idea艂ach i
wy偶szych d膮偶eniach.


72


偶e艅stwa. 呕ona i Dyzio tak urozmaicali 偶ycie pana Listwy, 偶e praca w kancelarii zak艂adu, zimnej i wilgotnej, wysiadywanie tam w艣r贸d ksi膮g, kwit贸w, rachunk贸w
by艂a dla niego jedyn膮
wprawdzie, ale za to istotn膮 rozkosz膮. Kasjer czu艂, 偶e 偶yje wtedy dopiero, gdy wychodzi z
domu. W obr臋bie prog贸w rodzinnych przypomina艂 co艣 w gu艣cie z艂amanego parasola: kry艂 si臋
w ciemnych k膮tach, ust臋powa艂 z placu i milcza艂. Mimo tak skromnej postawy by艂 koz艂em
ofiarnym we wszelkich zatargach z Dyziem, kt贸ry na wiekowym ojczymie wprawia艂 si臋 w
dowcip. By艂y chwile, 偶e pan Listwa pr贸bowa艂 opozycji. Ale te eksperymenty mija艂y szybko i
trafia艂y si臋 coraz rzadziej. Wszystko sprowadza艂 do absolutnego poziomu jeden jedyny
d藕wi臋k padaj膮cy z "jej" ust:


Hipolicie!
73


KWIAT TUBEROZY

Poznanie Cis贸w zaj臋艂o Judymowi tyle czasu i tak go absorbowa艂o, 偶e o zwiedzeniu szpitala
nie by艂o mowy. Co dnia prawie obija艂 si臋 o jego uszy ten wyraz: "szpitalik". Dr W臋glichowski
kilkakrotnie wspomina艂 mu w艣r贸d innych wiadomo艣ci:


Pami臋taj, kochany panie, 偶e masz pod sob膮 szpitalik...

Mo偶e by艣my go mogli obejrze膰...
gor膮czkowa艂 si臋 Judym.

Nic pilnego! Poznaj no kolega zak艂ad, tamto rzecz uboczna. M贸wi臋 dlatego, 偶e i tamto...
Tak schodzi艂o. Nareszcie pewnego dnia dokt贸r nie m贸g艂 wytrzyma膰. Rozpytywa艂 si臋 detalicznie, gdzie 贸w szpital si臋 mie艣ci, i poszed艂 sam, 偶eby przynajmniej zobaczy膰 rozmiary i
jako艣膰 budynku. Nadzieja pracy samoistnej w swoim, niemal w艂asnym szpitalu n臋ci艂a jego
entuzjazm.

Za bram膮 parku rozchodzi艂y si臋 pod k膮tem prostym dwie ogromne aleje lipowe. Jedn膮 z
nich przybywa艂o si臋 do Cis贸w ze 艣wiata, od strony kolei
druga prowadzi艂a do pa艂acu, ko艣cio艂a i szpitala. By艂o tej drogi wi臋cej ni偶 wiorsta, drogi szerokiej, ale bagnistej. W chwili
kiedy j膮 Judym przebywa艂, podsycha艂a ju偶, ale jeszcze tu i 贸wdzie g艂adko z wierzchu zmulona
i wymyta glina pod nog膮 rozst臋powa艂a si臋 i lgn臋艂a do niej bry艂ami. Wielkie drzewa stoj膮ce nad
t膮 drog膮 ju偶 okrywa艂y si臋 li艣膰mi; w rowach szumia艂y strumienie p艂ynnego i艂u; szybko z g贸ry
biegn膮ce.

W duszy Judyma by艂o takie wesele jak chyba nigdy jeszcze w 偶yciu. Gdy si臋 zbli偶a艂 do zabudowa艅 folwarku rozrzuconych na du偶ej przestrzeni, serce silnie bi艂o mu w piersiach. Wiatr
wiosenny owiewa艂 go jakimi艣 marzeniami, po prostu uczniowskimi. 艢ni艂y mu si臋 na jawie
zdarzenia, bohaterstwa, szalone operacje i niewys艂owione poca艂unki czyich艣 ust pachn膮cych.
Z oboj臋tn膮 min膮, jak na trze藕wego eskulapa przysta艂o, wymin膮艂 kilka dom贸w, mieszka艅 rz膮dcy, kasjera, ekonoma, i szed艂 na lewo ku ko艣cio艂owi, zostawiaj膮c po prawej stronie szerok膮
drog臋 wjazdow膮 w stron臋 pa艂acu.

Obok ko艣cio艂a 艣wie偶o wzniesionego z czerwonej ceg艂y
budowy pi臋knej, z dwiema strzelistymi wie偶ami w stylu gotyckim mie艣ci艂o si臋 probostwo. Dalej kry艂 si臋 w drzewach znacznie
dawniejszy, obszerniejszy dom: szpital.

Judym nie mia艂 zamiaru wchodzi膰 do 艣rodka. Pragn膮艂 to uczyni膰 w towarzystwie swego
zwierzchnika. Poszed艂 najprz贸d obejrze膰 ko艣ci贸艂, kt贸ry w艂a艣nie by艂 otwarty. Brakowa艂o tam
jeszcze posadzki, bocznych o艂tarz贸w w nawach, konfesjona艂贸w, malowide艂, 艂awek. Ceglane
filary sta艂y w piasku. Tu i 贸wdzie mie艣ci艂y si臋 艂awy zbite napr臋dce z tarcic. Tylko w prezbiterium by艂y ju偶 stalle rze藕bione. Panowa艂o tam 艣wiat艂o r贸偶nobarwne, przy膰mione przez kolorowe witra偶e. W艂a艣nie ksi膮dz odprawia艂 msz臋 cich膮. Przed g艂贸wnym o艂tarzem sta艂a gromadka
ludzi. Judym obszed艂 lew膮 naw臋 i wolno, bez 偶adnego szelestu, po piasku, kt贸ry zupe艂nie t艂umi艂 odg艂os jego krok贸w, zbli偶y艂 si臋 do prezbiterium. Gdy tam stan膮艂, ujrza艂 w 艂awkach kolatorskich trzy swoje znajome paryskie
panny: Natali臋, Joann臋 i Wand臋. Z brzegu siedzia艂a
panna Natalia. Doktor pozna艂 j膮 bardziej przez s艂odkie zemdlenie zmys艂贸w, przez jaki艣 ch艂贸d
wewn臋trzny 艣ciekaj膮cy po twarzy i piersiach ni偶 si艂膮 wzroku. Mia艂a na g艂owie lekki kapelusik,
a twarz zas艂oni臋t膮 woalk膮 barwy rudawordzawej. T艂o ciemnych, br膮zowych tafli rze藕bionego
drzewa otaczaj膮ce jej g艂ow臋 sprawia艂o, 偶e wygl膮da艂a jak przecudny rysunek sangwin膮117.
Ostre, medalowe rysy jej nosa i brody znaczone by艂y w tkaninie woalki, podczas kiedy oczy

117 S a n g w i n a
kredka czerwonabrunatna.

74


zna膰 by艂o tylko jak ciemne wg艂臋bienia. Judym przez chwil臋 mia艂 wzrok do tej g艂owy wprost
przykuty. Nie wiedzia艂, czy ma si臋 uk艂oni膰, gdy偶 nie by艂 pewien, czy go spostrze偶ono. Za
chwil臋 dopiero z艂o偶y艂 uk艂on. Panna Natalia ledwie widocznym ruchem schyli艂a g艂ow臋. Wtedy
tak偶e oczy Judyma spotka艂y si臋 z oczami panny Joanny i odda艂y sobie w przelotnym b艂ysku
przywitanie dusz m艂odych i czystych, tu艂aj膮cych si臋 na ziemi we wzajemnej t臋sknocie. Twarz
panny Joanny pe艂na by艂a u艣miech贸w, pomimo 偶e oczy i wargi jej stara艂y si臋 nie wyra偶a膰 ich
szczerze.

Nabo偶e艅stwo sko艅czy艂o si臋 wkr贸tce i garstka mieszczek gwarz膮c opuszcza艂a ko艣ci贸艂.
Doktor szed艂 pospo艂u z t艂umem, aby nie by艂o 艣ladu, 偶e czeka na wyj艣cie panien. Ale za
drzwiami ko艣cio艂a kr膮偶y艂 to tu, to tam, niby dla poznania architektury pi臋knej 艣wi膮tyni.

Gdy tak sta艂 z g艂ow膮 zadart膮 obserwuj膮c kamienne 艂uki, otworzy艂y si臋 boczne drzwiczki
prowadz膮ce do zakrystii i wyszed艂 tamt臋dy ksi膮dz jeszcze m艂ody, kt贸ry dopiero co msz臋 odprawi艂, a z nim trzy panny.

Nast膮pi艂o spotkanie. Doktor przywita艂 panienki i przedstawi艂 si臋 ksi臋dzu. Ten wzi膮艂 go
wnet pod rami臋 i wszcz膮艂 mi艂膮 rozmow臋, pe艂n膮 偶yczliwo艣ci i smaku. By艂 to ksi臋偶yna za偶ywny, z oczami siej膮cymi blask weso艂y, z ustami do 艣miechu. Ledwie kilka srebrnych w艂os贸w
pl膮ta艂o si臋 w jego bujnej czuprynie, a czerstwa twarz sprzecza艂a si臋 nawet z tymi nitkami.


Kto nog膮 st膮pi艂 na ksi臋偶e terytorium, ten idzie do ksi臋dza na 艣niadanie!
zawyrokowa艂
m艂ody pleban.

Z wyj膮tkiem panien!
protestowa艂a panna Podborska.

Bez 偶adnych wyj膮tk贸w. Ksi膮dz, panna i anio艂 trzeci
to rodzone dzieci. Zreszt膮 ja tu
rozkazuj臋, nie jakie艣 tam m艂ode panny. A to mi si臋 podoba! Nieprawda偶, doktorze?

A, skoro takie prawo... Musz膮 si臋 panie podda膰.

No? I c贸偶 teraz? Ksi膮dz i dokt贸r, to, jest, 藕le m贸wi臋, dokt贸r i ksi膮dz zdecydowali, wi臋c
ju偶 jeste艣my na plebanii...
m贸wi艂 proboszcz otwieraj膮c furtk臋 w nowym murze, kt贸ry otacza艂 cmentarz ko艣cielny.
W du偶ych, wygodnie umeblowanych pokojach ksi臋偶ego mieszkania pe艂no by艂o kwiat贸w,
obraz贸w (oleodruk贸w), pism, ilustracji. W sali jadalnej mie艣ci艂a si臋 szafka z wydawnictwami
dla ludu, w ustronnym gabinecie le偶a艂y na stole pisma tygodniowe, miesi臋czne, gazety i sta艂a
spora biblioteka. Ksi膮dz bawi艂 go艣ci swym jowialnym humorem, kt贸ry wszak偶e usi艂owa艂 by膰
humorem lepszego tonu, i dopytywa艂 si臋 u zgrabnej gospodyni o 艣niadanie. Wkr贸tce je podano. Proboszcz zna艂 ju偶 histori臋 parysk膮 dziewic i doktora. Ciekawy by艂 przede wszystkim drogi do Lourdes, wybiera艂 si臋 tam bowiem od lat kilku. Panny egzaminowa艂y go, czy du偶e zrobi艂
post臋py w j臋zyku francuskim. Przy ko艅cu 艣niadania proboszcz wywo艂a艂 Judyma do gabinetu
na papierosa, a dziewice przegl膮da艂y tymczasem w salonie 艣wie偶e pisma. Okna gabinetu wychodzi艂y na drog臋 lipow膮. Proboszcz m贸wi艂 偶ywo i tak rozumnie, 偶e Judym co chwila my艣la艂:
"Patrzajcie偶, jaki to m膮dry i jaki mi艂y p o m i d o r e k..."

Ksi膮dz z ciekawo艣ci膮 pyta艂 si臋 doktora o r贸偶ne rzeczy wielkomiejskie, gdy wtem rzuci艂
okiem na drog臋 i skrzywi艂 si臋 brzydko. T膮 drog膮 szed艂 w艂a艣nie pr臋dkim krokiem m艂ody cz艂owiek w eleganckim demi-sezoniku118 i jasnym kapeluszu. Dr Tomasz pozna艂 w zbli偶aj膮cym
si臋 m艂odzie艅cu kuracjusza, kt贸rego by艂 widzia艂 jad膮cego konno w dniu swego przybycia do
Cis贸w, a p贸藕niej dostrzeg艂 przy og贸lnym stole w zak艂adzie. Nazwiska nie pami臋ta艂, wi臋c
spyta艂 o nie ksi臋dza.


A to jest pan Karbowski, wasz przecie kuracjusz. Cho膰 taki on chory, jak ja aptekarz!

Dlaczeg贸偶 to?

Widzi pan... to jest 艂obuzina. Pochodzi, jak m贸wi膮, z bardzo dobrego rodu, odziedziczy艂
po ojcu maj膮tek
no i pu艣ci艂 go we dwa lata, ale to co do gronia. Bywa艂 w Monte Carlo, w
118 D e m i
s e z o n i k
p艂aszcz wiosenny.

75


Monaco, w Pary偶u, gdzie kto chce. Gra w karci臋ta, ale to nie tak po naszemu, tylko z premedytacj膮. W tym s臋k!...


Nie spostrzeg艂em...

No, to dokt贸r jeszcze zd膮偶y. W sezonie, co tylko przyjedzie bogatszego, a z fiu fiu w
g艂贸wce, m艂odzie偶 z艂ot膮, a nawet rozmaite damule, ogrywa tak, 偶e z p艂aczem wyje偶d偶aj膮. Z
tego 偶yje.

Czy偶 tu bywaj膮 tacy?

Bagatela! Ten pan Karbowski
ho-ho... Zim膮, gdy si臋 urwie kampania bogatsza, siedzi
jak suse艂. Czasem wyjedzie, znowu wraca... Gdy go n臋dza przyci艣nie, po偶ycza od lokaj贸w, od
k膮pielowych, od 呕ydk贸w, felczer贸w, od ka偶dego, kto na placu. M贸wi臋 dlatego, 偶e i doktora
nie ominie.

Ech, ode mnie trudno po偶yczy膰, szczeg贸lniej w tym czasie...
za艣mia艂 si臋 Judym.

No, no... Straci艂em do niego serce, bo umie oszwabi膰 biednego cz艂owieka. Przychodzi,
dajmy na to, do felczera, kt贸ry przez sezon usk艂ada艂 sobie pewn膮 sumk臋, i prosi go o zmian臋
dwudziestu pi臋ciu rubli. G艂upi Figaro119 zachwycony poufa艂o艣ci膮 "takiego pana" wywleka z
szuflady rubeliansy i rozk艂ada na stoliku. Ten zgarnia to do pugilaresu, p贸藕niej udaje, 偶e zapomnia艂 wzi膮膰 ze sob膮 dwudziestopi臋ciorublowego papierka, i ka偶e felczerowi przyj艣膰 do
hotelu. Zajdziesz, m贸wi, to sobie we藕miesz, bo mi si臋 teraz nie chce lecie膰 po pieni膮dze
id臋
akurat do zamku... Lokaje nauczeni nie dopuszczaj膮 golibrody do "pana hrabiego", a on tymczasem r偶nie w karty licz膮c na to, 偶e wygra owe dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy rubli i odda.

Ale czy oddaje przynajmniej?

Dzi艣 jeszcze oddaje, gdy go nacisn膮膰. Ale co zrobi jutro? Za numer w hotelu nie p艂aci
chyba od roku. A zreszt膮 teraz on tu ma co innego na my艣li.
Gdy to dobrodziej m贸wi艂, da艂o si臋 s艂ysze膰 lekkie stukanie we drzwi prowadz膮ce z przedpokoju do salonu. Ksi膮dz co艣 mrukn膮艂 i wyszed艂 poci膮gaj膮c za sob膮 doktora. W drzwiach
przeciwleg艂ych sta艂 贸w pan Karbowski.

By艂 to wysmuk艂y, blady brunet. Male艅ki, nie podkr臋cony w膮s ocienia艂 jego czerwone wargi. Ciemne, mgliste oczy zdawa艂y si臋 nie widzie膰 nikogo w pokoju. G艂adko od lewego k膮ta
czo艂a przyczesane w艂osy harmonizowa艂y z ca艂膮 osob膮 pe艂n膮 szczeg贸lnego czaru. Modny smoking le偶a艂 na nim i uwydatnia艂 zgrabno艣膰 powolnych ruch贸w. Karbowski przywita艂 m艂ode
panienki og贸lnym uk艂onem, ksi臋dza cmokn膮艂 w rami臋. Judymowi z mi艂ym skinieniem g艂owy
poda艂 r臋k臋 i usiad艂 obok panny Wandy, a naprzeciwko Natalii.

Ta od chwili wej艣cia do salki m艂odego cz艂owieka by艂a blada jak papier. Usta jej przymkn臋艂y si臋 w spos贸b szczeg贸lny, jakby mia艂a za chwil臋 wybuchn膮膰 p艂aczem, a ca艂a twarz
sta艂a si臋 tak pi臋kna, 偶e niepodobna by艂o oczu oderwa膰: Karbowski m贸wi艂 do panny Joanny o
ksi膮偶ce, kt贸r膮 ta trzyma艂a w r臋ku.

W czasie tej rozmowy pewnym, jakby oci臋偶a艂ym ruchem uchyli艂y si臋 jego powieki i oszala艂e, bezmy艣lne, dzikie z mi艂o艣ci oczy wlepi艂y si臋 w twarz panny Natalii. Ona tak偶e nie mia艂a
ju偶 si艂y ukrywa膰 wyrazu swoich. Panna Joanna pe艂na trwogi i wzburzenia m贸wi艂a 偶ywo do
Karbowskiego, ale s艂owa jej pl膮ta艂y si臋 i wi臋z艂y w gardle. On pyta艂 si臋, u艣miecha艂, rozumowa艂, z pozoru s膮dz膮c, trze藕wo i ch艂odno, ale tylko na przelotne i bolesne chwile odrywa艂
wzrok od tamtej. M贸wi艂 wolno i d藕wi臋kami tak widocznie obcymi jego mowie, 偶e wydawa艂y
si臋 nie tylko jemu, ale i wszystkim przytomnym czym艣 dalekim i k艂amanym.


Pan d艂ugo jeszcze zabawi w Cisach?
zapyta艂a go panna Natalia.

Tak, jeszcze dosy膰 d艂ugo. Nie wiem... Mo偶e umr臋...
rzek艂 z u艣miechem prawdziwie
艣miertelnym.
119 F i g a r o
bohater komedii Beaumarchais艂go (1732-1799) Cyrulik Sewilski i Wesele Figara; w przeciwie艅stwie do wspomnianego felczera, literacki Figaro odznacza艂 si臋 sprytem i inteligencj膮

76



Umrze... pan?
szepn臋艂a.

Tak d艂ugo, tak dawno... tu lecz臋 si臋 bezskutecznie... Straci艂em nadziej臋.

Mo偶e by panu jaki inny kurort pom贸g艂...
wtr膮ci艂 ksi膮dz ogl膮daj膮c swe paznokcie.
Karbowski musn膮艂 w膮sika i przelotnie dotkn膮艂 proboszcza spojrzeniem, kt贸re, zdaje si臋,
mog艂oby zabi膰. W tej chwili rzek艂 jak gdyby do siebie:


Ach, tyle czasu... Tak, tak... Ksi膮dz proboszcz ma racj臋, inny kurort... Mo偶e by膰, 偶e pojad臋.

Kiedy?
zapyta艂a znowu panna Natalia.
Po tym s艂owie niewinnym panna Joanna drgn臋艂a i wsta艂a ze swego miejsca.

Jed藕my ju偶!
rzek艂a do towarzyszek
babunia b臋dzie niespokojna.
Panna Natalia uda艂a, 偶e nie s艂yszy tych wyraz贸w, tylko 藕renice jej zaszkli艂y si臋 bia艂ym blaskiem okrutnego gniewu jak 偶ywe srebro. Panna Wanda, kt贸ra przerzuca艂a u艂o偶one z ca艂ego
roku numery jakiej艣 ilustracji, podnios艂a g艂ow臋 i zapyta艂a:


Wi臋c jedziemy?
Nikt nie odpowiada艂. Ksi膮dz siedzia艂 przy osobnym stoliku i b臋bni艂 we艅 palcami. Oczy jego patrza艂y w przestrze艅, a wargi by艂y od臋te. Taki wyraz twarzy nie zdradza艂 wcale zadowolenia z wizyty pana Karbowskiego ani z toku rozmowy. Ale panna Natalia i Karbowski tego nie
widzieli. By艂o rzecz膮 jasn膮, 偶e chodzi艂o im o wyzyskanie tych sekund per fas et nefas120, o
napatrzenie si臋 sobie wzajem w oczy, o przypomnienie, w u艣miechach i d藕wi臋ku s艂贸w oboj臋tnych, m贸rz bezdennych t臋sknoty. S艂owa p艂yn膮ce z ust m艂odego cz艂owieka panna Natalia wita艂a dziwnymi, pe艂nymi boskiego wdzi臋ku ruchami warg i nozdrzy, jakby czu艂a zapach ka偶dego wyrazu i na ka偶dym niby na r贸偶y przys艂anej sk艂ada艂a poca艂unek.

Panna Joanna 偶egna艂a si臋 z proboszczem. Za jej przyk艂adem uczyni艂y to obydwie towarzyszki. Gdy nadesz艂a kolej po偶egnania Judyma i panna Natalia stan臋艂a przed nim, ujrza艂 jej
srogie oczy skamienia艂e z 偶alu, a jednak wydaj膮ce jak gdyby krzyk rozpaczy. Przez chwil臋
my艣la艂, 偶e odda艂by 偶ycie, gdyby te oczy jedn膮 godzin臋 tak za nim t臋skni艂y... Ale zahucza艂 w
duszy jego diabelski 艣miech i co艣 z艂ama艂o si臋 w艣r贸d g艂uchego b贸lu.

Obydwaj z Karbowskim wyszli jednocze艣nie z probostwa.

Przed gankiem sta艂 lekki odkryty wolant, do kt贸rego wsiad艂y wszystkie trzy panny. Konie
szybko z miejsca ruszy艂y...

Panna Natalia nie obejrza艂a si臋 ani razu... Za to Karbowski patrza艂 w stron臋 oddalaj膮cego
si臋 pojazdu wtedy nawet, gdy ten znik艂 ju偶 na skr臋cie alei. Oczy jego mia艂y wyraz dziwnej
senno艣ci, a twarz by艂a skrzywiona cierpieniem, kt贸rego nie mog艂a pokry膰 ani maska dumy,
ani u艣miech towarzyski.

Judym zazdro艣ci艂 temu m艂odzie艅cowi wszystkiego, nawet cierpie艅, jakich tamten do艣wiadcza艂. T膮 sam膮 drog膮 szed艂 przed godzin膮 z sercem pe艂nym ognia. Rwa艂 si臋 do pracy w szpitalu, silnie pragn膮艂 przynajmniej ujrze膰 mury tego budynku, gdzie b臋dzie k艂ad艂 dusz臋 w tward膮
prac臋 lekarsk膮, a oto teraz ca艂y 贸w szpital tak nie istnia艂 dla niego, jakby si臋 w ziemi臋 zapad艂.
Co wi臋cej, aspiracje odczuwane przed godzin膮 wydawa艂y mu si臋 w owej chwili jak co艣 g艂upiego do absurdu, jak co艣 z nie istniej膮cej krainy dub贸w smalonych. Rzeczywisto艣ci膮 by艂o to,
偶e panna Natalia jest zakochana w Karbowskim.

Judym przypatrywa艂 si臋 z ukosa postaci tego franta, jego ruchom, gestom z natury i wystudiowania zgrabnym i w smutku tak bezbrze偶nym, jego ubraniu pe艂nemu smaku i elegancji.
Nie by艂by pewno wyzna艂 tego przed nikim ani nawet przed sob膮, ale czu艂 to, 偶e ca艂e 偶ycie,
wszystkie wysi艂ki, plany, d膮偶enia, jest to jedno wielkie g艂upstwo w stosunku do 偶ycia Karbowskiego. Po c贸偶 to wszystko? Po co zabiegi, idee, trudy? Czyli偶 Karbowski nie zrozumia艂
偶ycia tak, jak je rozumie膰 nale偶y? By膰 cz艂owiekiem pi臋knym, wykwintnym i dla tych przy

120 P e r f a s e t n e f a s (艂ac.)
godziwym i niegodziwyrn sposobem.

77


miot贸w by膰 kochanym przez najcudowniejsze zjawisko ziemi, przez tak膮 pann臋 Orsze艅sk膮.
Wszystko w Karbowskim zda艂o si臋 Judymowi doskona艂ym i logicznym, nawet jego karciarstwo i szacherki. Nie przywi膮zywa艂 do tego wszystkiego wagi, jak nie przywi膮zujemy wagi do
niczego opr贸cz pi臋kno艣ci patrz膮c na tajemniczy kwiat tuberozy. "Przecie
my艣la艂 Judym

taki kwiat jest owocem B贸g wie jakich trud贸w, wydatk贸w, zachod贸w, jest bezu偶yteczny i
szkodliwy, gdy go por贸wna膰 ze 藕d藕b艂em tymotejki, k艂osem 偶yta alb kwiatem koniczyny, a
przecie偶 komu偶 by przysz艂o do g艂owy depta膰 go za to nogami..."

Z g艂臋bi duszy m艂odego lekarza wychyli艂 si臋 znowu 偶al gorzki i nienasycona zazdro艣膰, czemu i on, czemu i ona...

78


PRZYJD殴

Burza ju偶 przesz艂a... Zdawa艂o si臋, 偶e wszystko ucicha, gdy wtem zaczyna艂y trzepa膰 nowe
bicze kropel ogromnych, ci臋偶kich, sznurem id膮cych na ziemi臋. Wzd艂u偶 艣cie偶ek wypuk艂ych,
rumianych od starej ceg艂y, p艂yn臋艂a bez ustanku l艣ni膮ca woda. Po placach nieco g艂臋bszych sta艂y
jeziorka pe艂ne baniek szklistych a wzd臋tych jakby przez usta swawolnych dzieci. W cieniu
kasztan贸w chowa艂y si臋 zielone smugi, a w nich wida膰 by艂o pnie wywr贸cone. W g贸rze, mi臋dzy
ogromnymi k臋pami wierzcho艂k贸w ja艣nia艂 wyimek nieba o tle poz艂ocistym, 艣wiec膮cym niby
owe niebiosa, kt贸re ogl膮da膰 mo偶na w o艂tarzach ko艣cio艂贸w wiejskich. Po nim p臋dzi艂y k艂臋by
chmur pierzastych, rozwianych, cienkich, fioletowych, tak pr臋dko jak dymy. Co chwila odzywa艂 si臋 jeszcze grom daleki, grom wiosenny...

Najbli偶ej sta艂a akacja o pniu grubym i czarnym, a ga艂臋ziach jakby wykr臋conych z 偶elaza.
Te potworne konary roztr膮ca艂y zas艂on臋 delikatnych, jasnych li艣ci. Z cieni贸w starego muru bi艂y
w g贸r臋 tysi膮czne ga艂膮zki m艂odych akacji, kt贸re jeszcze krzewem by膰 nie przesta艂y. M艂ode
p臋dy osnute 偶ywymi li艣膰mi, a na samych ko艅cach male艅kimi ich 艣ladami, wyci膮ga艂y si臋 ku
chmurom, gdyby pieszczone r臋ce dziewicze, kt贸rych dot膮d s艂o艅ce nie skala艂o. Czasami przylata艂 wiatr, rozbuja艂 ten krzew lekko, r贸wno, cicho
i wtedy cudowne strofy li艣ci ko艂ysa艂y si臋
w ciep艂ym, wilgotnym powietrzu sennymi akordami niby muzyka, kt贸ra oniemia艂a i, przybrawszy na si臋 kszta艂t tak przedziwny, zastyg艂a.

Judym siedzia艂 u otwartego okna w swoim mieszkaniu. P艂on膮艂 od g艂臋bokiej rado艣ci. W
pewnych sekundach wznosi艂y si臋 w jego sercu jakie艣 tchnienia uczu膰 podobne do tych, co
ko艂ysa艂y wierzcho艂ki drzew. W贸wczas na jego usta wybiega艂y d藕wi臋ki pieszczotliwe a zapalaj膮ce, jakby z ognia. M贸wi艂 nimi do drzew wielkich, do m艂odych krzew贸w, do jask贸艂ek szybuj膮cych wysoko nad szczytami po 艣wietlistej otch艂ani. Tajemnicza rado艣膰 poci膮ga艂a wzrok
jego ku ko艅cowi alei, a serce ulatywa艂o z g艂臋bi piersi jak zapach. Na co艣 nies艂ychanego czeka艂, na przyj艣cie czyje艣...

79


ZWIERZENIA

17 pa藕dziernika. Dzi艣 rocznica mego przyjazdu do Warszawy. Wi臋c to ju偶 sze艣膰 lat up艂yn臋艂o! Sze艣膰 lat! Ogromny tydzie艅 mojego wieku. Wtedy mia艂am siedemna艣cie dzi艣 ju偶 dwadzie艣cia trzy "wiosny". Je偶eli por贸wna膰 tamt膮 Joasi臋 z dzisiejsz膮
jaki偶 to deficyt! Jaosiu,
Joasiu...

Postanowi艂am pisa膰 dziennik na nowo, a raczej wskrzesi膰 z martwych dawny. Uczy艂a nas
przecie wszystkie tej sztuki Stacha Bozowska121. Ona pierwsza w Kielcach pisa艂a dziennik
umiej臋tny, to jest dziennik szczerych uczu膰 i "prawdziwych" my艣li.

Biedna po stokro膰 Staszka... W jednym z ostatnich list贸w pisa艂a do mnie: "W艂a艣ciwie by艂am w tym 偶yciu uzdolnion膮 autork膮 mojego dziennika
i niczym wi臋cej. Teraz napali艂am w
moim szkolnym piecu trzynastoma ksi臋gami oprawionymi w grub膮 tektur臋 i czarne, zrudzia艂e
sukno. 呕egnaj, dzienniku..."

殴le zrobi艂a! Dlaczeg贸偶 t臋pi膰 zwierzenia, kt贸re nikomu wadzi膰 nie mog膮, a dla nas samotnic zast臋puj膮 (wielki Bo偶e!) kochank贸w, m臋偶贸w, braci, siostry i przyjaci贸艂ki? Nie
b臋d臋 pisa艂a w dalszym ci膮gu! Czuj臋 do tego na艂贸g taki, jak np. m臋偶czy藕ni do palenia tytoniu. Pod
wp艂ywem szyderstw frazesowicza S. przesta艂am pisa膰, a teraz niewymownie 偶a艂uj臋. Odmawia艂am sobie przyjemno艣ci przez lat sze艣膰
i dlaczego? Dlatego, 偶e S. na ten temat dowcipkowa艂? Mniejsza zreszt膮...

Ile偶 to zmian! Henryk w Zurychu, Wac艂awa nie ma, Staszka ju偶 dawno w grobie... A u
mnie? Ile偶 to zmian!

Jak dzi艣 pami臋tam t臋 noc ostatni膮, gdy przyszed艂 telegram od. pani W. W ci膮gu czterech
godzin zdecydowa艂am si臋 opu艣ci膰 Kielce, jecha膰 do Warszawy
i pojecha艂am. Telegram
brzmia艂 (umiem na pami臋膰 te s艂owa): "Miejsce u Predygier贸w jest. Przyje偶d偶a膰 niezw艂ocznie.
W."

Ach, ten dzie艅, ten pop艂och! Zbieranie rzeczy, bielizny, drobiazg贸w, szybko, szybko, dr偶膮cymi r臋koma, w艣r贸d 艂ez i wybuch贸w odwagi... Poczciwa pani Falikowska "u偶ycza" mi pieni臋dzy na drog臋
i wyjazd! G艂臋boka, ciemna noc w jesieni. Jak to w贸wczas doro偶ka dudni艂a
w pustych ulicach kieleckich, jakie dziwne wywo艂ywa艂a echa i wrzaski mi臋dzy 艣cianami starych kamienic! Sama jazda kolej膮 by艂a to ju偶 czynno艣膰 co si臋 zowie. Pod sekretem m贸wi膮c,
przecie to pierwszy raz jecha艂am w贸wczas "kolej膮 偶elazn膮". Pierwszy raz
i prosto w 艣wiat!
Nie zmru偶y艂am oka, tylko z g艂ow膮 wspart膮 o deski wagonu marzy艂am boja藕liwie o 偶yciu. Tyle
akurat o nim wiedzia艂am, co cz艂owiek id膮cy do lekarza pod naciskiem n臋kaj膮cych go a zagadkowych cierpie艅. Jak on nic nie wie o istocie samej choroby, nie rozumie, co ona jest, co z
niej mo偶e wynikn膮膰, dok膮d rzuci jego cia艂o, losy, my艣li, uczucia
i tylko marz ostrymi a
przebieg艂ymi wiedzeniami, usi艂uj膮c wszystko zrozumie膰
tak samo ja wtedy... Wali艂am w
偶ycie z kapita艂em sk艂adaj膮cym si臋: z biletu kolejowego, z tobo艂ka rzeczy, pi臋ciu z艂ot贸wek
"grosza gotowego", no i z telegramu pani W. Za sob膮 zostawi艂am dwu braci, ciotk臋 Ludwik臋,
kt贸ra (w braku kogo艣 bardziej odpowiedniego) zast膮pi艂a mi matk臋, gdym "ucz臋szcza艂a" do
gimnazjum, kt贸ra dzieli艂a si臋 ze mn膮 ma艂ym kawa艂eczkiem swego chleba
i chyba nic wi臋cej... Ach, nie, nie "nic wi臋cej"! Kocha艂am Kielce, r贸偶ne tam osoby, braci, Wacka i Henryka,
D膮browskich, Multanowicz贸w, Karcz贸wk臋, Kadzielni臋122
i tak w og贸le wszystkich. W tych

121 S t a c h a B o z o w s k a
bohaterka noweli 呕eromskiego pt. Si艂aczka.
122 K a r c z 贸 w k a, K a d z i e l n i a
g贸rywpobli偶uKielc.

80


latach tak 艂atwo cz艂owiek w艂a艣nie wszystko mi艂uje! C贸偶 dopiero Kielce! Tej nocy w wagonie
by艂o mi tak 偶al! Ko艂a uderzaj膮ce o szyny wo艂a艂y na mnie okrutnymi s艂owami. Zgrzyty ich kruszy艂y m膮 wol臋 i si艂臋 na jak膮艣 mg艂臋 trwogi. Przypominam sobie te chwile przestrachu, kiedy
nim jak p艂omieniem obj臋ta postanowi艂am wysi膮艣膰 na pierwszej stacji i wr贸ci膰. Wr贸ci膰, wr贸ci膰! Ale wagon m贸j rwa艂 w nocy jesiennej wskro艣 jakich艣 miejscowo艣ci ponurych i 偶elazn膮,
dzik膮 moc膮 swoj膮 precz mi臋 unosi艂 od wszystkiego, com czule kocha艂a. Zreszt膮, czy偶 mog艂am? Wr贸ci膰 do biednej ciotki utrzymuj膮cej stancj臋 uczniowsk膮? Mieszka膰 znowu w n臋dznej, ciemnej i ciasnej izdebce! Sypia膰 na starej kanapie, w艣r贸d zaduchu sos贸w, w艣r贸d wiecznego deficytu ciotecznego, trosk o mas艂o i 偶al贸w na dro偶yzn臋 kartofli, ach, i w艣r贸d afektom
贸smoklasist贸w, zepsutych, niem膮drych i rozpr贸偶niaczonych? Nie mog艂am, 偶adn膮 miar膮 nie.
mog艂am...

Zreszt膮 musia艂am przecie, wed艂ug 艣lubu tak solennie z艂o偶onego u 艣wi臋tej Tr贸jcy, przygotowa膰 drogi dla Wac艂awa, kt贸ry by艂 w贸wczas w si贸dmej klasie, pomaga膰 Henrykowi. Dawne,
dawne dzieje...

Ranek dnia przy ko艅cu jesieni, ranek chory i jakby sp艂akany, gdy dr偶膮ca z zimna i (powiedzmy szczerze, co tam!)
ze strachu, trz臋s艂am si臋 jednokonn膮 dryndul膮 do pani W. Przybywam, trafiam na t臋 uliczk臋 Bednarsk膮, co niby jaka艣 figura czy bestia wi艂a si臋 w moich
uczuciach
i wkr贸tce idziemy we dwie z pani膮 Celin膮 do Predygier贸w. Mijam ulice, kt贸re
pierwszy raz widziane w taki dzie艅 (przez oczy struchla艂e z niedo艂臋stwa) s膮 zimne, obmok艂e,
niego艣cinne, niby owa "skorupa", w kt贸rej "p艂ywa jaki艣 p艂az"123 .. Wchodzimy. Zmierzone
jak 艂okciem okiem lokajskim, wyczekujemy w pysznym gabinecie. Po d艂ugim udr臋czeniu s艂ysz臋 wreszcie jedwabny szelest sukien. Ach, ten jedwabny szelest sukien...

Ukazuje si臋 pani Predygierowa. Nos wprawdzie 偶ydowski, ale za to spojrzenie arystokratyczne, ca艂kowicie wed艂ug wzor贸w sarmackich. M贸wimy o mnie, o moim patencie, o tym, co
mam wyk艂ada膰 Wandzie, mojej przysz艂ej uczennicy, wreszcie przerzucamy si臋 mimo woli z
j臋zyka polskiego we francuski. Koniec ko艅c贸w
pytanie: ile 偶膮dam miesi臋cznej pensji? Minuta wahania si臋. P贸藕niej ja, kielczanka, zdobywam si臋 na heroizm i w艂asnym uszom nie wierz膮c wyg艂aszam maksymaln膮 cyfr臋, jaka kiedykolwiek powsta艂a w mojej imaginacji: pi臋tna艣cie rubli.

Pok贸j osobny, utrzymanie ca艂kowite i pi臋tna艣cie rubli miesi臋cznie! Czy s艂yszycie wy, kt贸re
o艣wiecacie g艂upie dzieci mi臋dzy rogatkami biskupiej stolicy?

Pani Predygierowa nie tylko si臋 zgadza, ale "z ch臋ci膮"... Tej samej nocy ju偶 spa艂am w zacisznym pokoiku od ulicy D艂ugiej. Niech b臋dzie b艂ogos艂awiony rok, kt贸ry tam prze偶y艂am! Nie
znaj膮ca Warszawy tak dalece, 偶e mog艂am pod tym wzgl臋dem z artyzmem reprezentowa膰 ciel臋
(gdyby Warszaw臋 por贸wna膰 do wr贸t malowanych), wzorowo siedzia艂am w domu, pracowa艂am nad Wand膮 i czyta艂am. "Biblioteka pana Predygiera sta艂a przede mn膮 otworem"... Nigdy
w 偶yciu, ani przedtem, ani potem tyle ksi膮偶ek nie wch艂on臋艂am. Czeg贸偶 to w贸wczas nie mia艂am w r臋ku! Ale co tam! By艂am w贸wczas dobra jak cukier lodowaty... "W tym rzecz!"
jak
m贸wi艂 zacny pan Multanowicz. Kocha艂am Wandzi臋, moj膮 uczennic臋, kocha艂am j膮 szczerze
jak rodzon膮 m艂odsz膮 siostrzyczk臋. Kocha艂am nawet pani膮 Predygierow膮, cho膰 by艂a wzgl臋dem
mnie zawsze twarda, wynios艂a i z g贸ry wielko艣ci膮 ol艣niewaj膮ca jak latarnia gazowa. By艂abym
mo偶e szerokim sercem mi艂owa艂a i pana Predygiera, gdyby nie to, 偶e by艂 bogatym, niezrozumia艂ym, obrzydliwym, t艂ustym m臋偶czyzn膮, w kt贸rego oczach widzia艂am przez ca艂y rok tylko
dwa uczucia: albo chytro艣膰, albo tryumf. Stopniowo wszystkie afekta zgas艂y. Nie zakwit艂a w
tamtym mieszkaniu mi臋dzy mn膮 i tymi lud藕mi nawet przyja藕艅, nawet 偶yczliwo艣膰. Dzi艣 ju偶

123 "S k o r u p a", w kt贸rej "p艂ywa jaki艣 p艂az"
aluzja do tekstu Ody do m艂odo艣ci Mickiewicza:

"...Patrz, jak nad jej wody trupie

Wzbi艂 si臋 jaki艣 p艂az w skorupie..."

81


wiem, 偶e nie ma w tym nic dziwnego... Bo czyli偶 najn臋dzniejszy ze wszystkich, najlichszy
kwiatuszek mo偶e si臋 rozwin膮膰 w lodowni?

Pami臋tam moj膮 pierwsz膮 bytno艣膰 w teatrze, na koncercie "Lutni"124, na odczytach. Dzi艣
tylko s艂ab膮 reminiscencj膮 poznaj臋 te urocze, prawie mistyczne wzruszenia, kiedy zobaczy艂am
na scenie... Mazep臋. Gdym us艂ysza艂a 艣wietnych aktor贸w g艂osz膮cych cudowne wiersze S艂owackiego, kt贸re umia艂am na pami臋膰, "moje" wiersze... W贸wczas tak偶e los da艂 mi mo偶no艣膰
"ujrzenia" kilku literat贸w, kt贸rych mia艂am w prostactwie moim, z miasta Kielc importowanym, za wiod膮cych r贸d sw贸j od Apollina. P贸藕niej, ale dopiero p贸藕niej, przekona艂am si臋, 偶e
daleko cz臋艣ciej wywie艣膰 by si臋 mogli od Bachusa i Merkurego. Teraz ju偶 wiem, 偶e talent to w
wi臋kszo艣ci wypadk贸w
torba, czasem cennych klejnot贸w pe艂na, kt贸r膮 na plecach nosi z
przypadku byle f a c e t, a nieraz byle rzezimieszek. Wtedy! Ta groza wielka, kiedy wchodzi艂am do pokoju, gdzie zaproszony przez pana Predygiera na piecze艅 siedzia艂 on, sam on...

Ale swoj膮 drog膮... I dzi艣 jeszcze tak bym pragn臋艂a zobaczy膰 z jakiego艣 k膮cika: To艂stoja, Ibsena, Zol臋, Hauptmanna. Chcia艂abym tak偶e s艂ysze膰 m贸wi膮cych: Przybyszewskiego, Sieroszewskiego, Tetmajera i jednego tylko i c z a (rozumie si臋
Witkiewicza125).

Od tych wielkich wol臋 dzi艣 艣wiat, z kt贸rym zetkn臋艂am si臋 tutaj. Ten, co mi臋 najmniej rozczarowa艂, 艣rodowisko czuj膮ce bez afektacji, nasze "matki-panny", ludzie pokornego serca, o
wykrzywionych butach i zrudzia艂ych mantylach. Zdawa艂o mi si臋 niegdy艣, 偶e 艣wiat z nich si臋
sk艂ada. Reszta, s膮dzi艂am, s膮 to czasowo zaniedbani, kt贸rzy otrzymawszy prawd臋 zwr贸c膮 si臋
ku niej i zaczn膮 nowe 偶ycie.

Utwierdza艂y mi臋 w tych rojeniach listy Staszki Bozowskiej pisane z zapad艂ej dziury, dok膮d
pojecha艂a. Te listy by艂o to nic wi臋cej tylko wznios艂e nieprawdy, obcowanie dusz 艂atwowiernych. Dzi艣 oto ju偶 Staszka umar艂a. Ja mam 艂ez pe艂ne serce i oczy...

18 pa藕dziernika. Kiedy zacz臋艂am pisa膰, chcia艂oby si臋 uprzytomni膰 sobie i to, i tamto. Tyle
nasuwa si臋 szczeg贸艂贸w, tyle os贸b, zdarze艅 i uczu膰. Wszystko to nie daje si臋 obj膮膰 i z艂膮czy膰,
rozpierzcha si臋 jak 偶ywe srebro i leci w swoje strony. Takie jest nasze 偶ycie: ruchliwe, pr臋dkie, bez steru...

My艣la艂am dzi艣 w nocy o Wac艂awie i znowu mam ten ucisk serca. Jest to rzeczywi艣cie jaka艣
szydercza fatalno艣膰: Henryk, kt贸ry zosta艂 wyrzucony z sz贸stej klasy, siedzi w Zurychu, chodzi
sobie na "filozofi臋" i ma si臋 dobrze, a Wacek, kt贸ry opu艣ci艂 gimnazjum ze srebrnym medalem, 艣wietnie pracowa艂 tutaj na przyrodzie, by艂 przez wszystkich powa偶any
tak bezu偶ytecznie sko艅czy艂. Potworna jest logika tych fakt贸w. Ciotka Ludwika rzek艂aby pewno: "To wszystko dlatego, 偶e jeste艣cie za ma艂o religijni..."

Cz臋sto mi si臋 zdaje, 偶e ludzie maj膮 jakie艣 ukryte podobie艅stwo ze zwierz臋tami: osobniki
wyr贸偶niaj膮ce si臋 prze艣laduj膮 jednomy艣lnie, a bez porozumienia mi臋dzy sob膮, jakim艣 odruchem stadowym.

24 pa藕dziernika: By艂am w teatrze. Grano Nauczycielk臋126, utw贸r wyr贸偶niony przez gremium krytyk贸w. Dziwi mi臋, dlaczego autor przedstawia sw膮 heroin臋 jako uwiedzion膮, kiedy
takie fakty nie maj膮 chyba miejsca. Prawda 偶yciowa jest z pewno艣ci膮 brutalna. Wiem np.,
jakich tentacji127 do艣wiadcza艂a Hela R. albo panna Franciszka W. Cnotliwi m臋偶owie spod
pantofla s膮 w tych szrankach stokro膰 bystrzejsi od kawaler贸w. Guwernantki bywaj膮 m膮dre
albo g艂upie, z艂e albo dobre, brzydkie albo 艂adne, ale wszystkie musz膮 by膰 pod tym wzgl臋dem

124 "L u t n i a"
warszawskie towarzystwo 艣piewacze, za艂o偶one w 1887 r. przez Piotra Maszy艅skiego.
125 S t a n i s 艂 a w W i t k i e w i c z (1851-1915)
malarz, krytyk artystyczny (zwolennik realizmu), publicysta;
呕eromski pozna艂 go w Zakopanem w r. 1892.
126 "N a u c z y c i e 1 k a"
sztuka W艂adys艂awa Koziebrodzkiego (1839-1893), drugorz臋dnego komediopisarza i
publicysty.
127 T e n t a c j a
pokusa.


82


bez zarzutu. Mo偶e cudzoziemki
tego nie wiem. Tam zach贸d podobno 艂atwiej si臋 op艂aca. Ale
偶ywio艂 miejscowy...

Guwernantka, jako istota obca, zazwyczaj spo艂ecznie ni偶sza, jest ci膮gle na cenzurowanym.
Gdyby da艂a tylko pow贸d do wzmianki
ju偶 po niej! Cenzura mo偶e by膰 艂askaw膮, nawet 偶yczliw膮, nawet pochlebn膮, ale nie ustaje nigdy. Przy tym ju偶 to samo, 偶e si臋 zajmuje stanowisko
trudne i ni偶sze, a jest si臋 cz臋stokro膰 znacznie wy偶ej
tworzy i udelikatnia uczucie dumy,
szlachetne uczucie, kt贸re jak kij s艂u偶y do podparcia w chwili znu偶enia i do obrony przed wrogiem. Ono samo ju偶 jest hamulcem niema艂ym, kto wie, mo偶e ca艂kowicie wystarczaj膮cym.

26 pa藕dziernika. Czytam Ludwik臋 Ackermann128. Ona m贸wi w pewnym miejscu, 偶e kobieta pisz膮ca poezje jest 艣mieszna. Zdaje mi si臋, 偶e ma racj臋. Dlaczego?

Poezja jest to szczery g艂os duszy ludzkiej, wybuch pewnej formy nami臋tno艣ci. Ten rzut ducha musi by膰 walk膮 o rzeczy nowe, g艂oszeniem tajemnic nieznanych.

Kobieta dotychczas za tw贸rc臋 uwa偶a膰 si臋 nie ma prawa. 艢mieszna jest, gdy przeoczy ca艂膮,
a tak ogromn膮 wyrw臋, kt贸ra j膮 dzieli od cz艂owieka szczerego. Jakie偶 to nowe prawdy duszy
kobiecej jej poezja zawiera? Tylko mi艂o艣膰 (notabene m臋sk膮). Czasami wrzask rokoszu, to jest
czego艣 przej艣ciowego, co raczej ubo偶y, ni偶 zbogaca...

Do艣膰 cz臋sto bunt o prawo g艂oszenia tego, co ju偶 zosta艂o powiedziane przez m臋偶czyzn.
Najcz臋艣ciej za艣 ob艂ud臋 albo pi臋knie, ciekawie, zagadkowo (dla m臋偶czyzn) czuj膮ce niedo艂臋stwo mi艂osne. Wszystkie prawdziwe poetki osobisto艣膰 swoj膮 rzeczywist膮 zostawiaj膮 w cieniu
(np. Ada Negri129). Je偶eli Safo130 nowoczesna chce m贸wi膰 zrozumiale jako cz艂owiek, musi
m贸wi膰 jak m臋偶czyzna.

W rzeczywisto艣ci wszystkie te same uczucia ona posiada, mo偶e nawet serce jej zawiera ich
wi臋cej i daleko subtelniejszych, ale nie mo偶e ich, nie 艣mie wyrazi膰 szczerze. My艣li jej biegn膮
odmiennym 艂o偶yskiem, mianowicie s膮 czystsze, a raczej nie tak brutalnie zmys艂owe, nami臋tno艣ci za艣 zgo艂a inne, wcale nie takie, jak je przedstawiaj膮 dzisiejsi autorowie, i to nie tylko
m臋偶czy藕ni, ale i kobiety. M臋偶czy藕ni wszyscy s膮 zmys艂owi w spos贸b ohydny, na przyk艂ad dla
m艂odego dziewcz臋cia. Tak si臋 maluj膮 w sztuce, kt贸r膮 stworzyli. I tacy s膮 naiwni w tej swojej
zwierz臋co艣ci, 偶e litowa膰 by si臋 trzeba nad nimi jak nad ma艂ymi dzie膰mi. Co tylko w ich s膮siedztwie "caca", to zaraz do buzi! Nie uwa偶aj膮 sobie wcale za obowi膮zek z wi臋ksz膮 ostro偶no艣ci膮 wyra偶a膰 swych brutalstw, cho膰by przez grzeczno艣膰, przez wzgl膮d, 偶e mo偶e "p艂e膰 s艂aba" inaczej to samo czuje...

Wszystko za艣, co w wielkiej sztuce mog艂oby wyj艣膰 od kobiet (rozumie si臋: r贸wnie silnego), dotychczas przynajmniej, musi si臋 wpierw ukszta艂towa膰 na mod艂臋 m臋sk膮. Tote偶 mo偶na
czasami czyta膰 utwory pisane przez kobiety i maluj膮ce niby to uczucia niewie艣cie, utwory
sk艂amane 艣wiadomie od a do z. Jest to kokietowanie przez damy rodzaju m臋skiego za po艣rednictwem literatury. M臋偶czy藕ni tymczasem doskonale broni膮 swego ustroju i pot臋piaj膮 wszelkie pr贸by wyodr臋bnienia si臋 duszy odmiennej i nowego, jeszcze nie znanego rodzaju sztuki
wraz z jej bezgraniczn膮 sfer膮 tajemnych sposob贸w. Panowie 艣wiata musieliby ulec nowej, z
gruntu i n a k s z e j krytyce, co nie mog艂oby by膰 mi艂e. Tote偶 s膮dy dzisiejsze w tej dziedzinie
nie tylko m臋偶czyzn, ale w ich szkole wychowanej masy kobiet, bardzo s膮 zbli偶one do poj臋膰
Indus贸w, kt贸rzy uwa偶ali bia艂og艂ow臋 za nieczyst膮, gdy偶... bywa tak膮 czasami. Jedno i drugie
nie od jej woli zale偶y, ale traktowane jest z prostot膮 prawdziwie indyjsk膮 jako fakt, kt贸ry sam
w sobie jest rozwa偶any.

Czyli偶 m臋偶czy藕ni uczu膰 najbardziej wznios艂ych, poeci, szanuj膮 w kobietach ducha ludzkiego? Wydaje mi si臋, 偶e nie. Oni uwielbiaj膮 pi臋kn膮 istot臋, o ile jest skarbnic膮 w艂a艣ciwo艣ci

128 L u d w i k a A c k e r m a n n (1813-1890)
poetka francuska; utwory jej przesycone by艂y filozoficzn膮 re
fleksj膮 o pesymistycznym zabarwieniu.
129 A d a N e g r i (1870-1945)
poetka w艂oska, autorka wierszy o tematyce spo艂ecznej.
130 S a f o
wielka grecka poetka liryczna z VI w. p.n.e.


83


dla nich rozkosznych, chocia偶 posiadanie tych cn贸t nie mo偶e by膰 liczone na karb jej zas艂ug.
Najbardziej zawsze s艂awiony by艂 typ kobiety wywieraj膮cej jaki艣 wp艂yw demoniczny. Mo偶e
mniej, ale szczerze i 艣licznie wychwalano dusze czyste, cierpi膮ce bez skargi, s艂odkie istoty,
kt贸re nie my艣l膮 broni膰 si臋 ani m艣ci膰, jak Ofelia. Istoty korzystaj膮cej z praw do szcz臋艣cia osobistego, u偶ytkuj膮cej z si艂 przyrodzonych ducha i zdolno艣ci umys艂u
prawie nie ma. Daleko
艂atwiej znale藕膰 w literaturze szlachetne d膮偶enie m臋偶czyzn do rehabilitacji kobiety winnej ni偶
oddanie praw i szacunku pokrzywdzonej. To drugie nie jest ani sielank膮, ani tragedi膮, wi臋c
nie mo偶e budzi膰 "estetycznego" wra偶enia. Dopiero Ibsen131, nie艣miertelny prawdom贸wca,
ten, co postaci膮 Jadwigi w Dzikiej kaczce 艣mieje si臋 jak szatan, jak niecz艂owiek z kultury
ludzkiej
zacz膮艂 przeziera膰 istot臋 rzeczy. Ale i on nie mo偶e si臋 powstrzyma膰 od ho艂dowania
prawom kierowniczym sentymentu m臋skiego. Istotna poezja kobieca drga艂a mo偶e, ale w pie艣ni niewolnicy, gdy na tarasie rzymskiego magnata, wobec t艂umu rozwalonych patrycjusz贸w
musia艂a 艣piewa膰 dla ich zabawy pie艣艅 swego kraju...

My jej nie znamy. Kiedy si臋 wmy艣lam w ten 艣piew i chc臋 go odgadn膮膰, zda mi si臋 czasami,
jakbym s艂ysza艂a go gdzie艣 za czwart膮 艣cian膮. Niekiedy si臋ga do mego serca i w贸wczas przez
ca艂y dzie艅 s艂ysz臋 w sobie d藕wi臋k tych strun szarpanych w bole艣ci przez zakrwawione palce.
Wtedy poetka m贸wi艂a prawd臋: "Oto jest, co ja czuj臋! To jest w mym sercu! Wszystko mi jedno, co powiesz o mojej pie艣ni. Ja sobie samej, sobie jedynej 艣piewam..."

Ale dzi艣... I dzi艣 istnieje ten sam p艂acz kobiety oszukanej, sprzedanej przez rodzin臋, niewolnicy m臋偶owskiej, kt贸ra kocha innego, upad艂ej i wzgardzonej przez ob艂udn膮 cnotliwo艣膰
gromady. Istniej膮 marzenia zakochanej niewinnie i nami臋tnie, tej, co pocz臋艂a i pod sercem
nosi dzieci臋... C贸偶 znowu! Takich d藕wi臋k贸w nie mo偶na wydobywa膰 z "liry"! By艂oby to niemoralne, szerzy艂oby zepsucie...

27 pa藕dziernika. Przeczyta艂am, co tu stoi od wczoraj i nadal b臋dzie s t o j a 艂 o ku o艣wieceniu wiek贸w. Chcia艂abym pisa膰 prawdziwie i szczerze, a to jest trudno艣膰 nies艂ychana. Mam
du偶o my艣li na p贸艂 艣wiadomych, jakby zab艂膮kanych z cudzej okolicy, kt贸re je偶eli nawet sama
sobie zechc臋 sformu艂owa膰, ju偶 si臋 zmieniaj膮 pod pi贸rem i nie s膮 takie... Jak to zapisywa膰?
Tak jak nadchodzi, czy te偶 jak si臋 w s艂owie zmienia? To drugie przypomina mi z Nieboskiej
komedii t臋 chwil臋, kiedy M膮偶, rozpaczaj膮cy pi臋knymi zdaniami nad niedol膮 偶ony ob艂膮kanej,
s艂yszy obcy g艂os: "Dramat uk艂adasz"...

30 pa藕dziernika. Pisa艂am dwa dni temu o wi臋kszej czysto艣ci kobiet. Zdarzy艂o mi si臋 ju偶
nieraz, 偶e gdy jestem jak膮艣 my艣l膮 szczerze i g艂臋boko zaj臋ta, w 艣wiecie otaczaj膮cym znajduj臋
je艣li nie rozwini臋cie dalsze, to w ka偶dym razie szczeg贸艂y i u艂amki, kt贸re do niej nale偶膮. Prawdopodobnie to skupiona my艣l jak 艣wiat艂o w ciemno艣ci wy艂awia z otoczenia wszystko, czego
by w innych warunkach nie dostrzeg艂a, gdyby nie wiem jak nasuwa艂o si臋 przed oczy.

By艂am u Maryni. Rzadko si臋 z ni膮 widuj臋, a lubi臋 j膮
jak by to wyrazi膰?
odruchowo,
wbrew, a mo偶e na przek贸r woli. Ona jest do gruntu niewinna, czysta, bielutka i bardzo prostego serca, a przecie偶 bardzo lubi wi臋cej ni偶 jednego, ni偶 dwu lub trzech m臋偶czyzn. Pierwiastek
erotyczny stanowi w tym wszystkim tylko pewn膮 domieszk臋. Nie chc臋 powiedzie膰, 偶eby nie
gra艂 偶adnej roli, ale jest to daleko bardziej co艣 w gu艣cie manii wielko艣ci. Gdy jej f u n d o w a
艂 a m delikatn膮 uwag臋, orzek艂a mi ze szczeroz艂ot膮 naiwno艣ci膮, 偶e nie wie, czemu by nie mo偶na by艂o kilkoma na raz by膰 "zaj臋t膮". ("Nie zakochan膮
c贸偶 znowu!")

Te sympatie s膮 w zupe艂no艣ci odr臋bne, 艂膮cz膮 si臋 przecie偶 mi臋dzy sob膮, podobnie jak na
przyk艂ad warstwy w torcie. Ka偶da z osobna jest inna i bardzo dobra, a czyli偶 z tego wynika,

131 H e n r y k I b s e n (1828-1906)
wybitny norweski pisarz, s艂awny tw贸rca dramat贸w (Nora, Upiory, Wr贸g
ludu, Dzika kaczka i in.), w kt贸rych poddaje ostrej krytyce spo艂ecze艅stwo mieszcza艅skie. Wyrazem g艂臋bokiego
protestu wobec ob艂udy jego moralno艣ci i kultury w 偶yciu codziennym jest m. in. posta膰 Jadwini w Dzikiej kaczce,
wra偶liwej i utalentowanej dziewczynki, tragicznie osamotnionej w egoistycznej i zak艂amanej atmosferze najbli偶szej rodziny.

84


偶eby wszystkie razem wzi臋te mia艂y 藕le smakowa膰? A przecie, mimo tej 艂obuzerskiej filozofii,
Marynka nie by艂aby zdoln膮 wy艂adowa膰 ze siebie ani krzty tej "bezbo偶no艣ci", na kt贸r膮 skar偶y
si臋 w swej piosence Ofelia.

4 listopada. Jeden z tych dni ci臋偶kich, co to wydaj膮 si臋 by膰 podobnymi do istot srogich i
nikczemnych. Dzie艅 taki trwa d艂ugo i nie chce odej艣膰, jak lichwiarz, kt贸ry wszystko swoje
musi w tym terminie wydusi膰. A gdy ju偶 wreszcie zdechnie, zostawi po sobie czarny cie艅, noc
bezsenn膮, pe艂n膮 艂ez, widze艅 i strach贸w. Jedna z "偶yczliwych mi" os贸b, pani Laura, w kt贸rej
domu od trzech lat daj臋 lekcj臋 dziewcz臋tom, z emblematami 偶ywej jakoby lito艣ci zakomunikowa艂a mi smutn膮 wiadomo艣膰. Czerpie j膮 od wsp贸艂plotkarki 艣wie偶o przyby艂ej z w o j a 偶 u.
Oto
Henry艣 podobno nie "robi doktoratu", jak mi臋 tysi膮ce razy upewnia艂, ale robi d艂ugi,
skandale i awantury. Mia艂 jaki艣 pojedynek, uczestniczy艂 w burdach knajpiarskich, siedzia艂 w
kozie miejskiej, by艂 przez policj臋 zr膮bany szablami. Jest tego wszystkiego tyle, 偶e trudno wyliczy膰, a najwa偶niejsze ze wszystkiego
k艂amstwo. Jakoby wcale od dwu lat nie chodzi艂 na
wyk艂ady. Brak mu minimalnej ilo艣ci semestr贸w132 potrzebnych do egzaminu
s艂owem, plugawe bagno fakt贸w. S艂ucha艂am tego cierpliwie, z u艣miechem, jednocze艣nie m贸wi艂am ustami:


Wiem, wiem, prosz臋 pani, jaki to 艂obuz...
W duszy mia艂am co innego.
Musi w tym by膰 sporo prawdy, je偶eli mu cofni臋to stypendium muzealne. Wszystko to
zreszt膮 nic, ale k艂amstwo, "nabieranie" g艂upiej siostrzycy. Gdyby opisa艂, jak jest, ani bym mu
robi艂a wym贸wek, ani bym nawet nie uwa偶a艂a za z艂e. Od tego jest t臋gi bursz, 偶eby robi艂 skandale. Tylko to dowiadywanie si臋 z boku, od ludzi obcych, kt贸rzy pomimo woli wy艂adowuj膮 na
mnie gnij膮c膮 w ka偶dej duszy cz艂owieczej Schadenfreude133...

5 listopada. Ma艂o snu, bo dopiero nad ranem zapadam w stan drzemania i dzi艣 艂a偶臋 z
wdzi臋kiem zmok艂ej kury. Lekcje odbywa艂am jak ci臋偶kie roboty. Zgn臋bienie dusi, sprawia, 偶e
cz艂owiek usuwa si臋, kurczy, n臋dznieje. Postanowi艂am z tej dusznej ciasnoty, gdziem by艂a zatarasowana przez gorzk膮 wiadomo艣膰, si艂膮 si臋 wydoby膰. Nie, nie opuszcz臋 Henryka! B臋d臋 dwa
razy wi臋cej pracowa艂a, wezm臋 nowe lekcje, mo偶e nawet ranne. Niech sko艅czy cho膰 jakiekolwiek kursa, to przecie偶 b臋dzie m贸g艂 tutaj l偶ej pracowa膰. Nigdy nie od偶a艂uj臋, 偶e nie zda艂 do
politechniki
ale to trudno. Te "freifachy"134 trwa艂y ju偶 rzeczywi艣cie nieco za d艂ugo.

6 listopada. Dla oszcz臋dno艣ci bior臋 do siebie pann臋 Gu臋pe. Zagrodzi mi to 偶ycie wi臋cej
ni偶 o po艂ow臋, ale trudna rada. Ju偶 moja izba b臋dzie tylko w cz臋艣ci kryj贸wk膮, nawet ten dziennik b臋dzie si臋 tylko dorywczo pisa艂o. Wp艂ynie wszak偶e tym sposobem co miesi膮c prawie
osiem rubli. Musz臋 da膰 Wac艂awowi na ko偶uch, walenki... Jegierowskie ubranie. Trzeba by po
dwie pary. Pami臋ta膰, pami臋ta膰, 偶e pani F. jedzie 18, 18, 18!

13 listopada. Wzi臋艂am now膮 lekcj臋. Wcisn臋艂am j膮 mi臋dzy Lipeckich i Zosi臋 K. Nowa robota jest to przygotowanie dziewczynki, Heni L., do klasy wst臋pnej na pensj臋. Nie zna si臋
jeszcze na niczym. Ani dyktanda, ani tabliczki mno偶enia, ani 偶adnej rzeczy. Pok贸j du偶y,
ciemny, jak piwnica, o jednym oknie wychodz膮cym na ciasny dziedziniec. W tej porze jeszcze
s艂o艅ce nie zachodzi, ale tam ju偶 jest wiecz贸r. Siedzimy z t膮 Heni膮 naprzeciwko siebie przy
stole i wydajemy, to jedna, to druga, dziwne g艂osy.


Ces enfants ont trouv leurs mouchoirs, mais ils ont perdu leurs bonnes montres.135
Najprz贸d ja to m贸wi臋 wielkim g艂osem, p贸藕niej ona z usi艂owaniem wydobycia ze siebie
d藕wi臋k贸w takiej samej grubo艣ci. My艣li pewno, 偶e po francusku trzeba m贸wi膰 tak grobowo. W

132 S e m e s t r
rok akademicki dzieli si臋 na semestry, obejmuj膮ce okre艣lone wyk艂ady i 膰wiczenia, kt贸rych
zaliczenie jest niezb臋dne przy zg艂oszeniu si臋 do egzaminu.
133 S c h a d e n f r e u d e (niem.)
z艂o艣liwa rado艣膰 z cudzej szkody.
134 F r e i f a c h (niem.)
tu: brak okre艣lanego zaj臋cia.
135 C e s e n f a n t s o n t t r o u v ... (franc.)
te dzieci znalaz艂y swoje chustki, ale zgubi艂y swoje dobre zegar
ki.


85


du偶ym i ciemnym mieszkaniu rozlega si臋 to wszystko gdyby jakie艣 wywo艂ywania wolnomularskie136. Czasami ma艂ej przychodz膮 do g艂owy dziwne kombinacje. Zadaje mi pytania, na
kt贸re 偶adn膮 miar膮 nie mo偶na da膰 odpowiedzi...

Stamt膮d, wysiedziawszy godzin臋, p臋dz臋 co ko艅 skoczy na gumach kaloszowych w g艂臋bie
Powi艣la do Blum贸w z piln膮 wiadomo艣ci膮, 偶e "trybem oznajmuj膮cym wypowiadamy czynno艣ci w stosunku do odno艣nego podmiotu rzeczywiste
rozkazuj膮cym rozkazane lub zakazane,
warunkowym czynno艣ci tylko mo偶ebne, przypuszczone, zamierzone..." Tam czeka zawsze
czu艂y kuzyn.

Teraz dzie艅 ju偶 jest napchany, formalnie napchany jak 偶ydowska torba, lekcjami. Tak si臋
przyuczy艂am do systematycznego chodzenia w oznaczonych terminach, 偶e w niedziel臋, trawi膮c poobiednie godziny lekcyj na czczej gaw臋dzie albo czytaniu, doznaj臋 co chwila odruch贸w przestrachu i zrywam si臋 jak wariatka. Same nogi skacz膮 i wykonywuj膮 jakie艣 logarytmy kurs贸w na Smocz膮 lub na Dobr膮.

Kt贸偶 by uwierzy艂, 偶e ja, n臋dzny tw贸r kielecki, dojd臋 kiedy艣 w samym 艣rodku Warszawy do
62 rubli miesi臋cznego zarobku z wysiewania po r贸偶nych ulicach tajemnic wiedzy!

Gu臋pe ju偶 si臋 sprowadzi艂a. Ma kardynaln膮 wad臋 Francuzek: jest gadatliwa. Wprawdzie ja
korzystam z tego, bo wieczorami musz臋 z ni膮 gwarzy膰 i ma艂piarskim, czysto kobiecym trybem nabieram paryskiego akcentu we francuszczy藕nie, ale za to 艣pi臋 kiepsko. O dwunastej
jeszcze si臋 艣miej臋 z jej przyg贸d. Cz臋sto p贸藕niej nie mog臋 usn膮膰. Bij膮 godziny...

Wstaj臋 s艂aba i w贸wczas co艣 dygoce we mnie jak w naszym starym 艣ciennym zegarze, gdy
go by艂o porusza膰. Dziwne jest to, 偶e w takich razach wcale mi si臋 spa膰 nie chce. Chyba 偶e si臋
zm臋cz臋, zmorduj臋 a偶 do upadku. Gdy to nast膮pi, jestem wprost bez przytomno艣ci, nie wiem,
co do mnie m贸wi膮 i trajkocz膮cej "Giepce" odpowiadam trzy po trzy.

15 listopada. Czyta艂am w niedziel臋 du偶o rzeczy pi臋knych. Dot膮d je mam w g艂owie niby jakie艣 przedmioty nie moje, s艂abo zro艣ni臋te z moj膮 osob膮 duchow膮.

Niewiele uczu膰 mo偶e tak膮 偶膮dz膮 po偶ytecznego dzia艂ania nape艂ni膰 serce, jak osch艂a 艣wiadomo艣膰, ile cierpiano, ile znoszono dla szcz臋艣cia pokolenia dzi艣 偶yj膮cego, kt贸rego cz膮stk臋 my
tu stanowimy. Jest jakie艣 dziwne braterstwo id膮ce wstecz do tych, co ju偶 wszystko spe艂nili.
Nikogo z 偶ywych nie mo偶na otoczy膰 w my艣li tak膮 czci膮, 艣wi臋t膮 czci膮, jak tych, co zostaj膮 za
nami w mroku niepami臋ci.

Przysz艂am do wniosku, 偶e i bardzo ci臋偶kie cierpienia moralne, troski subtelne, tkliwe i g艂臋bokie, mo偶na je艣li nie leczy膰, to w ka偶dym razie znieczula膰 pewnego rodzaju naciskami. Gdy
si臋 jest tak smutn膮, 偶e 艂zy p艂yn膮 z oczu za lada powodem, trzeba czyta膰, na przyk艂ad jakie艣
"Sprawozdanie z si贸dmego okresu czynno艣ci Banku Handlowego" albo "Jedenaste zgromadzenie og贸lne, zwyczajne, akcjonariusz贸w Drogi 呕elaznej Warszawsko-Terespolskiej"... Gdy
si臋 takie rzeczy w chwilach odpowiednich uparcie i 艣wiadomie studiuje, to dzia艂aj膮 one swoj膮
olbrzymi膮 obco艣ci膮, swoim bezwzgl臋dnym, g u s t a 1 o w y m137 egoizmem na subtelne i
czu艂e uczucia tak mocno jak roztw贸r Schleicha138. Ta s贸l na pewien czas odr臋twia pnie nerwowe tak do gruntu, 偶e mo偶na okolice przez jej pole dzia艂ania zaj臋te kraja膰 bez b贸lu lancetem. Inna rzecz, gdy cierpienie jest srogie. Wtedy "Jedenaste sprawozdanie" samo z r膮k wyleci jak ci臋偶ar nadmierny.

17 listopada. Zdaje si臋, 偶e spisywa膰 pami臋tnika takiego, jak zamierza艂am, nie mog臋. Zbyt
skromny mam zapas sta艂o艣ci. Trudno by mi by艂o utrzymywa膰, 偶e dzisiaj rano spokojna i prawie weso艂a, nie b臋d臋 o zmroku ton臋艂a w rozpaczy, niestety!
nawet bez wielkich powod贸w.
Brak pieni臋dzy, milczenie Wacka, my艣li o Henryku, jakie艣 czcze, drobne, ma艂e dzieje dnia

136 W o 1 n o m u 1 a r s k i
wolnomularstwo jako tajne stowarzyszenie otacza艂o swe obrz臋dy tajemniczo艣ci膮
137 G u s t a 1 o w y (niem.
Gusstahl: stal lana)
tu u偶yte w znaczeniu: twardy jak stal, stalowy.
138 R o z t w 贸 r S c h 1 e i c h a
p艂yn wynaleziony przez chirurga niemieckiego Karola Schleicha (1859-1922),
stosowany przy zabiegach operacyjnych do znieczulenia miejscowego.


86


jesiennego, kt贸re Krasi艅ski tak s艂usznie mianowa艂 "pod艂ymi..." Najcz臋艣ciej jaka艣 niedola daleka, daleka, nie moja ani twoja, tylko tutejsza... Wtr膮ca mi臋 to w smutek, a raczej w jak膮艣
bolesn膮 ozi臋b艂o艣膰. Nie jest to bynajmniej spok贸j! O, nie! Spok贸j to stan bezcenny. Troski i
biedy ucz膮 odczuwa膰 spok贸j jako szcz臋艣cie. Tych stan贸w przej艣ciowych niepodobna tu zanotowa膰, tak samo jak nie mo偶na patrze膰 w lustro, gdy si臋 jest czym艣 do g艂臋bi wzruszon膮. Nie
spos贸b ich tak偶e odtworzy膰, u偶ywaj膮c r贸wnoleg艂ych i tej samej miary s艂贸w pi臋knych, gdy偶 i
tak by艂oby to co艣 wr臋cz innego. Mn贸stwo rzeczy min臋艂o i ci膮gle mija, a ja nie tylko nie mog臋
ich przytoczy膰, oceni膰, ale nawet wskaza膰. Czasami jestem tak bez si艂, 偶e nie sprawi艂oby mi
wielkiej trudno艣ci usi膮艣膰 na brzegu trotuaru, kt贸rym p臋dz臋 z lekcji na lekcj臋, i wypoczywa膰
w艣r贸d 艣miechu przechodni贸w.

Jak偶e szcz臋艣liwe s膮 te damy, kt贸re mijam, wolnym krokiem id膮ce na spacer czy tam dok膮d.
Tocz膮 mi艂e, urocze, weso艂e rozmowy z modnie ubranymi panami. Kto s膮 ci ludzie? Co oni
robi膮, gdzie mieszkaj膮? Nie znam ich wcale. 艢wiat jest tak ma艂y, taki ciasny, a taki zarazem
olbrzymi! Cz艂owiek na nim jest to biedny niewolnik biegaj膮cy wci膮偶 t膮 sam膮 艣cie偶k膮, tam i z
powrotem, jak wilanowska kolejka.

Cofn臋艂am si臋 my艣l膮 do miejsc, gdziem dawniej by艂a, i sam膮 siebie przypomnia艂am sprzed
lat kilku.

By艂am wtedy lepsza. Dzi艣 nie mog艂abym ju偶 tak zam臋cza膰 si臋 prac膮, byle "co艣 dobrego
zrobi膰".

C贸偶 to b臋dzie? Czy ci膮gle b臋d臋 coraz gorsza, coraz gorsza? Wtedy w Kielcach, w naszych
G艂ogach, w M臋karzycach, a i tu dawniej, w Warszawie, robi艂am wysi艂ki, 偶eby by膰 inn膮. Teraz
jestem jaka艣 pop臋dliwa, pe艂na z艂ych my艣li. Jaka偶 to dawniej by艂am ascetka we wzgl臋dzie wyg贸d! A teraz drobnostka mi dokuczy.

D艂ugo nad tym my艣la艂am, co si臋 mianowicie we mnie zmieni艂o. Mia艂am dawniej wiele
wiary w dobro膰 ludzi i dlatego by艂am gotowa spieszy膰 si臋 ku nim. Mia艂am 艂ask臋 zupe艂nego,
ca艂ym sercem oddania si臋 my艣li o rzeczach niematerialnych, o sprawach innego porz膮dku.

Dzi艣 jestem taka zimna! Tamte krynice rozkoszy ledwie pami臋tam. Zrobi艂am si臋 jaka艣 nieczu艂a na cierpienia innych. Mog臋 powiedzie膰, 偶e bardziej ch艂odno (a mo偶e tylko nie tak) odczuwam biedy w艂asne.

Naprawd臋 mam i teraz dla wielu os贸b du偶o uczucia, ale takiego cz臋sto do艣wiadczam z艂udzenia, jakbym ju偶 Henryka ani Wac艂awa nie kocha艂a dawnym sercem. Zrobi臋 jeszcze dla
nich i dla innych ludzi, co mog臋, ale nie czuj臋 ju偶 szcz臋艣cia z tej prostej racji, 偶e i ja przecie
do czego艣 s艂u偶臋. Mam jeszcze du偶o entuzjazmu dla dobrych i p艂on膮cych natur, dla wszystkich, co si臋 m臋cz膮 a pogardzaj膮 z艂em ukrytym, ale to ju偶 jest inne. Nie wiem, nie mog臋 tego
szczerze wyzna膰, czy kocham takich ludzi, czy tylko chcia艂abym i艣膰 z nimi w szeregu z tego
wyrachowania, 偶e to jest szereg, w kt贸rym i艣膰 najbezpieczniej, bo do zwyci臋stwa. Jest to ta
droga, po kt贸rej "dusza w ciemno艣ci schodzi, w ciemno艣ci noc bezdenn膮..."139

Dawniej istnieli doko艂a mnie szlachetni ludzie, natury g艂臋bokie, ciche, skromne, tkliwe,
cz臋sto w swej poczciwo艣ci wytrwa艂e jak 偶elazo, sk艂onne do zupe艂nego zaniedbania siebie dla
innych. Cechowa艂a ich jednolito艣膰 d膮偶e艅 i usposobienie r贸wne. W ich obecno艣ci by艂o tak dobrze, tak ufnie i tak cicho na sercu... Byli to moi rodzice, s膮siedzi, niekt贸re osoby w Kielcach.
Czy to by艂a dusza inna, czy mo偶e tylko zdolna do 艣lepej 艂atwowierno艣ci? W moim dawnym
艣wiecie nie by艂o ani jednej osoby, do kt贸rej czu艂abym odraz臋. Dzisiaj ile偶 jest takich! Na
przyk艂ad ten jaki艣 kuzyn u Blum贸w, kt贸ry zawsze drzwi mi otwiera i pomaga zdj膮膰 okrywk臋.
Czekam z cierpliwo艣ci膮, 偶e mi臋 kiedy艣 w tym korytarzu zechce zaczepi膰 w spos贸b licuj膮cy z
jego wejrzeniami. Wydaje mu si臋 apetyczn膮 ta nauczycielka przychodz膮ca do jego kuzynek...

139 "D u s z a w c i e m n o 艣 c i s c h o d z i..."
niedok艂adny cytat z wiersza Jana Kasprowicza, zaczynaj膮cego
si臋 ad s艂贸w: "W ciemno艣ci schodzi moja dusza".

87


Nie mog臋 przecie 偶膮da膰, 偶eby mi drzwi nie otwiera艂 i nie pomaga艂 zdejmowa膰 mantyli, ale
darz臋 go tak膮 odraz膮, jakbym patrzy艂a na stonog臋 albo na brudny g臋sty grzebie艅. Dziwi臋 si臋,
偶e on nie odczuwa tego afektu. Zdaje mi si臋, 偶e to ze mnie promieniuje. A mo偶e w mi艂o艣ci
tego rodzaju, jak膮 on ma na my艣li, uczucia wstr臋tu strony s艂abszej nie wchodz膮 wcale w rachub臋... Nie powinno mi臋 to wszystko wcale obchodzi膰. Mam zupe艂n膮 mo偶no艣膰 traktowania
tej osoby z tak膮 przedmiotowo艣ci膮 jak, dajmy na to, barana albo innego reprezentanta fauny,
ale nie mog臋... W og贸le troch臋 za du偶o interesuj臋 si臋 t膮 spraw膮, tyle o tym pisz臋, 偶e to budzi
podejrzenie. Czy tylko w tej "odrazie" nie kryje si臋 krzyna jakiej satysfakcji?

18 listopada. Na Walic贸w tramwajem. Kiedy wsiad艂am do przedzia艂u i ju偶 zap艂aci艂am
konduktorowi, dopiero spostrzeg艂am, 偶e w rogu siedzi ten 艣liczny jegomo艣膰 w cylindrze. To
ju偶 trzeci raz go spotykam. 艢ciera艂 co chwila r臋k膮 par臋 i wygl膮da艂 przez oczyszczony kawa艂ek
szyby. Na co on czeka艂? Je偶eli to mia艂a by膰 kobieta, to jaka偶 jest szcz臋艣liwa! Kto on jest? Co
robi? Jak m贸wi? Jakie te偶 my艣li kryj膮 si臋 w tej prze艣licznej, w tej arcyg艂owie? Mam ci膮gle w
oczach jego twarz zamy艣lon膮 i wyobra偶enie ca艂ej postaci. Dzi艣 na lekcji u F. bezwiednie i bez
偶adnego wysi艂ku, na p贸艂 wiedz膮c o tym, co kre艣l臋, zrobi艂am ten profil o bardzo subtelnej
kombinacji rys贸w, pe艂en harmonii i jakiej艣 walecznej si艂y. Jak to dobrze, 偶e sobie wyskoczy艂
na rogu Ciep艂ej, bo, kto wie, mo偶e bym si臋 by艂a w nim zakocha艂a. Przez ca艂y dzie艅 ci膮gle by艂o
mi bez 偶adnego powodu przyjemnie, jako艣 tak rado艣nie, jak gdyby za chwil臋 mia艂o mi臋 spotka膰 co艣 nad wyraz mi艂ego. Gdym usi艂owa艂a zrozumie膰, co mi si臋 dobrego zdarzy艂o, p艂yn臋艂a z
ciemno艣ci jego twarz
i te oczy szukaj膮ce czego艣 za szyb膮.

Niech go spotka w 偶yciu wszystko dobre...

19 listopada. "Najzacniejsza pie艣艅 Salomonowa"140 m贸wi: "I kt贸偶 to jest, kt贸ry wychodzi
z puszczy, jako s艂upy dymu, kurz膮c si臋 od mirry, od kadzid艂a i od wszystkich proch贸w wonnych..."

Najzacniejsze s艂owo! Jest to realny opis uczucia... Tego, kt贸re przychodzi z puszczy...
S艂owa bez sensu t艂umacz膮 istot臋 uczucia tak 艣ci艣le jak algebra.

20 listopada. "Na 艂o偶u moim w nocy szuka艂am tego, kt贸rego serdecznie mi艂uj臋, szuka艂am
go, alem go nie znalaz艂a. A przeto teraz wstan臋, a obejd臋 miasto, b臋d臋 szuka膰 po ulicach i po
miejscach przestronnych, tego kt贸rego z duszy mi艂uj臋. Szuka艂am go, alem go nie znalaz艂a..."

Nieskromne, upokarzaj膮ce!... Te s艂owa
to rumieniec. Ka偶da litera pali si臋 ze wstydu.
C贸偶, kiedy prawda, c贸偶, kiedy prawda...

22 listopada. Znowu ten kuzyn ze swoim u艣miechem przyklejonym do warg gum膮 arabsk膮!
Kiedy on staje we drzwiach w chwil臋 po naci艣ni臋ciu przeze mnie dzwonka, jestem wprost
bezsilna. Czuj臋 od razu, 偶e robi臋 si臋 czerwona jak burak. I 偶ebym nie wiem jak usi艂owa艂a
zbledn膮膰
wszystko darmo. Trac臋 w艂adz臋 nad g艂upim czerwienieniem si臋, r臋ce mi dr偶膮. Ten
frant got贸w pomy艣le膰, 偶e wywiera na mnie tak piorunuj膮ce wra偶enie, a on mi tylko ubli偶a.
Czemu偶 to nie jest tamten z Pie艣ni nad pie艣niami? Rumieni膰 si臋 w towarzystwie os贸b dobrych
i delikatnych nie jest wcale tak bardzo przykro. Jest to w贸wczas, jakby si臋 nie chcia艂o wymawia膰 pewnych s艂贸w ordynarnych, ciapa膰 wargami alby patrze膰 na rzeczy nieprzyzwoite. Ale
tu! Czyta艂am gdzie艣, 偶e w Egipcie sprzedawano talizmany, kt贸re mia艂y strzec kupuj膮cego od
urok贸w. M贸wiono wtedy: "Od spojrze艅 dziewczyn, ostrzejszych ni偶 uk艂ucie szpilk膮, od oczu
kobiet, ostrzejszych ni偶 no偶e, od spojrze艅 ch艂opc贸w, bardziej bolesnych ni偶 uderzenie batem,
od spojrze艅 m臋偶czyzn, ci臋偶szych ni偶 uderzenie siekier膮". Jak偶ebym chcia艂a by膰 zabezpieczon膮 od ostatnich spojrze艅, od "tych" spojrze艅!...

140 "N a jz a c ni e jsz a p i e 艣 艅 S a l o m o n o w a"
Pie艣艅 nad pie艣niami, najwybitniejszy utw贸r liryczny
poezji hebrajskiej; autorstwo jej przypisuje si臋 Salomonowi (X w. p.n.e.).

88


Dzisiaj pani B. przytrzyma艂a mi臋 w swym "zagraconym" salonie, a ten "literat" wsun膮艂 si臋
tam niezw艂ocznie jedwabnymi kroki. Czu艂am jego osob臋, mimo 偶em nie podnosi艂a oczu. Zacz膮艂 m贸wi膰 rzeczy oklepane, kt贸re pewno s艂ysza艂 od kogo艣 m膮drzejszego.

O Nietzschem141! Mam silne poszlaki, 偶e uwa偶a si臋 za nadcz艂owieka i za ucznia filozofa,
kt贸rego s膮dzi z "artyku艂贸w" pism warszawskich. Specjalnie jest znakomity, kiedy rozpoczyna
zdanie w spos贸b pe艂en obietnic:


Bo trzeba pani wiedzie膰...
Albo:

Pewno pani s膮dzi, 偶e... ot贸偶...
I dopiero wyg艂asza my艣l znan膮 mi i niepotrzebn膮 jak wy艣wiechtany komuna艂. Rozmowa
jego zmierza艂a do tego, 偶eby podkre艣li膰 pewne w niej wyrazy. Ciekawam, czyby si臋 ten n a d
f a c e t odwa偶y艂 tak te wyrazy akcentowa膰 w rozmowie z jedn膮 z pa艅 bogatych, kt贸ra mog艂aby mu na to odpowiedzie膰 z ca艂膮 艣mia艂o艣ci膮? Ale niech go tam Pan B贸g ma w swojej opiece!
C贸偶 z tego, 偶e kto艣 mi da dow贸d swego lekcewa偶enia, korzystaj膮c z tego, 偶e jestem nauczycielk膮? Czy to mi臋 ma bole膰? Jest wcale nie zas艂u偶one... Znosi膰 tego nie mog臋 bez udr臋czenia, ale mog臋 przecie lekcewa偶y膰. Musz臋 zreszt膮, bo nie starczy艂oby mi innej odporno艣ci na
takie szarpanie nerw贸w. Tego rodzaju zdarzenia wstrzymuj膮 mi臋 od poszukiwania towarzystwa. Jest to tak偶e brak odwagi cywilnej. Wiem, 偶e nie odst膮pi艂abym osoby dobrej dlatego, 偶e
j膮 lekcewa偶膮, a samej siebie nie mam 艣mia艂o艣ci ostro broni膰.

23 listopada. B臋d臋 zmuszona do porzucenia lekcji u B. Trudna rada! Nie mog臋 robi膰
awantur w przedpokoju ani zanosi膰 skarg do tej pani. Musia艂am si臋 broni膰. Dzi艣 ch. m. w. w

p. i m. Popami臋ta on t臋 sekund臋! Ale swoj膮 drog膮, jakie偶 to jest wszystko pod艂e!
Dawniej my艣la艂am, 偶e z艂膮 jest nienawi艣膰. Gniewa膰 si臋, mie膰 uraz臋
to inna rzecz, ale nienawi艣膰. Przecie to jest pragnienie krzywdy. Nic z艂ego nie zrobi艂abym sama temu nawet adonisowi, ale wiedza o tym, 偶e mu si臋 co艣 takiego zdarzy艂o, nie by艂aby mi ju偶 wstr臋tn膮. Powoli
mo偶e przyjd臋 do pragnienia zemsty. Czemu偶 nie? Id膮c po stopniach, zst臋puje si臋 koniecznie
tam, dok膮d one prowadz膮. Wiem o tym, ale nie czuj臋 z艂o艣ci do siebie, gdy jestem tak wrogo
usposobiona. I kt贸偶 wie, czy w istocie rzeczy nienawi艣膰 jest z艂a i niemoralna? Taka nienawi艣膰... Kt贸偶 to wie? tylko po co ja o tym wszystkim musz臋 si臋 dowiadywa膰, na co to wszystko
musz臋 roztrz膮sa膰?

26 listopada. Cicho, cichutko umar艂a panna L. W niczyim sercu zapewne nie zostawi艂a
uczucia g艂臋bokiego 偶alu. Kochano j膮, je偶eli tak mo偶na powiedzie膰, przez obowi膮zek. M贸j
Bo偶e, a nieraz najgorsze osoby, gdy umieraj膮, budz膮 偶al 偶ywy i szczery. Kt贸偶 mo偶e by膰 poczytywany za wz贸r nie tylko cz艂owieka, ale za wz贸r ucznia Chrystusowego, je艣li nie ona, ta
matka-panna? To by艂a nie tylko istota duchem czysta, ale przedziwnie czysta cia艂em, jeden z
pos艂a艅c贸w bo偶ych, co na wz贸r Jego "trzciny chwiej膮cej si臋 nie z艂amie i lnu kurz膮cego si臋 nie
przygasi", jak m贸wi 艣wi臋ty Mateusz. Ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂a w nauczycielstwie jakby w jakim艣
zakonie. Mo偶e i ona mia艂a wady ukryte, mo偶e w tajemnicy przed bystrzejszym okiem pope艂nia艂a jakie grzechy, o kt贸rych nikt nie wie, ale po handlarsku wa偶膮c jej 偶ycie, owo 偶ycie
o艣mieszonej starej nauczycielki, nie znajduj臋 w nim wyst臋pku. Praca, g艂ucha praca pracainstynkt, praca-nami臋tno艣膰, praca-idea, u艂o偶ona systematycznie jak teoremat142 geometrii.
呕ycie roz艂o偶one na lata i kwarta艂y szkolne, a z jego rozkoszy czerpanie tylko owoc贸w rodzinnej kultury. Nie widzia艂am nikogo, kto by si臋 tak radowa艂 istotnym "weselem wielkim", kiedy
zjawia艂y si臋 w literaturze pi臋kne dzie艂a, jak Potop alby Faraon. Ona doprawdy czu艂a si臋

141 N i e t z s c h e
Fryderyk Nietzsche (1844-1900), filozof niemiecki. G艂osi艂 kult silnej bezwzgl臋dnej jednostki
wcielaj膮cej wol臋 w艂adzy klas posiadaj膮cych, zwalcza艂 zasady demokratyczne i moralno艣膰 chrze艣cija艅sk膮; uciele
艣nieniem g艂oszonych idei mia艂a by膰 w przysz艂o艣ci posta膰 "nadcz艂owieka".
142 T e o r e m a t
twierdzenie matematyczne, kt贸re nale偶y dowie艣膰.


89


szcz臋艣liw膮, 偶e 偶yje w tym samym czasie, kiedy tworzy Sienkiewicz, a portret tego pisarza
mia艂a w swej izdebce opleciony bluszczem.

W wielu s膮dach nie mog艂am si臋 zgodzi膰 ze zmar艂膮, a raczej nie potakiwa艂am jej w g艂臋bi
serca, gdy to m贸wi艂a. Bo kiedy indziej!... Nie mog艂a zrozumie膰 pewnych nowych si艂 艣wiata.
呕y艂a w dawnym zakonie, kt贸ry przez "Macht" Bismarcka143 nogami zdeptany zosta艂. Jakim偶e
sposobem przystosowa艂a owe dawne prawa do nowego 偶ycia? Zrobi艂a to prosto, jak nie mo偶na pro艣ciej. Oto entuzjazm zakl臋艂a w prac臋, wt艂oczy艂a go wewn膮trz swoich obowi膮zk贸w. By艂o
to trudne, z pewno艣ci膮 trudne, takie skroplenie uniesienia. Trzeba by艂o powoli, w ci膮gu ca艂ego
szeregu lat wytwarza膰 system, murowany system. Tak uczy膰 gramatyki, stylistyki, uczy膰 pisania, jak to czyni艂a panna L., ju偶 nikt nie potrafi. W tej nauce pedanckiej, prawie dokuczliwej,
zajad艂ej, by艂 w艂a艣nie entuzjazm.

U trumny panny L. postanowi艂am sobie na艣ladowa膰 j膮. Nie przedrze藕nia膰, ale w艂a艣nie na艣ladowa膰. Jej 偶ycie by艂o tak wysoce kulturalne, 偶e z naszej strony by艂aby to o艣la g艂upota, gdyby艣my mieli zaniedba膰 stosowania tych doskona艂ych wzor贸w. M臋偶czy藕ni na艣laduj膮 przecie
Anglik贸w, ludzi innego kraju i typu, ludzi zza morza, a my maj膮c w domu taki widok... A
wi臋c: 1) t艂amsi膰 w sobie upadki, os艂abienia, czu艂o艣ci, a g艂贸wnie, g艂贸wnie, g艂贸wnie wzdychaj膮cy smutek; 2) ci膮gle podnieca膰 wytrwa艂o艣膰 i kszta艂towa膰 wol臋; 3) uk艂ada膰 z premedytacj膮 i
krytyk膮 plan zaj臋膰; 4) 艣ci艣le wykonywa膰, co si臋 po rozwadze zdecyduje, cho膰by kije z nieba
lecia艂y. To w szczeg贸lno艣ci. A w og贸le: zachowywa膰 czysto艣膰 duszy i nie dawa膰 do siebie
przyst臋pu niczemu pod艂emu. Wprost nie dawa膰 przyst臋pu. Je偶eli bierze na si臋 form臋 kusz膮c膮
jako nowoczesno艣膰, nowotno艣膰, uderza膰 艂ajdactwo w piersi ca艂膮 moc膮 ducha.

U trumny panny L. przysz艂a mi do g艂owy my艣l, 偶e cz艂owiek sprawiedliwy 偶yje tu na ziemi
daleko d艂u偶ej ni偶 g艂upiec. Ma艂e, skurczone, u艣miechni臋te zw艂oki panny L. oddzia艂a艂y dzi艣 na
mnie daleko silniej ni偶 niejedna rozprawa m臋drca. Jej nauczycielstwo nie sko艅czy艂o si臋 z
chwil膮 艣mierci. Owszem, zacz臋艂o by膰 ca艂kowicie zrozumia艂e to, co czyni艂a, niby doskona艂a
ksi膮偶ka, kt贸rej ostatni膮 stronic臋 wraz z ostatnim przeczytali艣my wnioskiem. Tak nie tylko 偶y艂,
ale i leczy艂 po swojej 艣mierci dokt贸r Miller, zmar艂y na d偶um臋, kt贸ry w chwili zgonu przepisywa艂, jak ma by膰 zdezynfekowane jego cia艂o, a偶eby komukolwiek z bli藕nich nie przynios艂o
zarazy w cztery dni po jego zej艣ciu. To s膮 ludzie, kt贸rzy osi膮gn臋li na ziemi g艂贸wn膮 si艂臋: nie
bali si臋 zst膮pienia do grobu. Tote偶 ich 艣mier膰 jest tylko jak膮艣 tajemnic膮 powa偶n膮, pe艂n膮 czci i
smutku. 艢mier膰 ludzi, kt贸rzy jej si臋 l臋kali, ciska urok wstr臋tny, przera偶aj膮cy, ka偶e my艣le膰, a
raczej topi膰 si臋 i dusi膰 w my艣lach o tym rozk艂adzie cia艂a, pe艂nym nieopisanej ohydy. I w贸wczas jest jak potw贸r obmierz艂y i bezmy艣lny, a nade wszystko wszechw艂adny.

Ale jeszcze rzecz jedna. Czy 偶ycie panny L. by艂oby r贸wnie po偶yteczne, gdyby zosta艂a m臋偶atk膮 i mia艂a dzieci, a w艂a艣ciwie, czy by艂oby po偶yteczniej dla 艣wiata, gdyby zamiast tylu
uczennic wychowa艂a dobrze tylko swe dzieci? I czyby je wychowa艂a tak dobrze? Zdaje mi si臋,
偶e to jest r贸wnie偶 macierzy艅stwo, a raczej macierzy艅stwo wy偶szego stopnia
tak kszta艂towa膰
dusze ludzkie, jak to panna L. czyni艂a. Nasze matki lekcewa偶膮 sobie znaczenie matekwychowawczy艅. Tymczasem urodzi膰 dzieci臋 to wielka i cudowna sprawa natury, ale znowu
nie dyplom na wychowawczyni臋. Potrafi to samo byle obywatelka z rodu Kafr贸w144 czy Papuas贸w145. Mo偶e pope艂niam herezj臋 wypisuj膮c tutaj to zdanie, ale je uwa偶am za s艂uszne. My艣l
moja jest taka: na 艣wiecie pe艂no jest kobiet niem膮drych i niedobrych, ale za to pi臋knych i

143 "M a c h t" B i s m a r c k a
"Macht von Recht" (niem.): si艂a przed prawem; has艂o le偶膮ce u podstaw polityki
Bismarcka (1815-1898), tw贸rcy niemieckiego imperializmu, zaci臋tego wroga klasy robotniczej i germanizatora
ziem polskich.
144 K a f r o w i e
nazwa nadana przez Arab贸w pd. i wsch. afryka艅skim ludom Bantu.
145 P a p u a s i
tubylcy Nowej Gwinei oraz innych wysp Oceanii.


90


zdrowych. S膮 to Sabinki146, kt贸re na pewno zostan膮 porwane. Nie wynika jednak z porwania,
a偶eby ka偶da Sabinka stawa艂a si臋 przez to skarbnic膮 wiedzy. Obowi膮zek (ale ju偶 wtedy i prawo) wychowywania pokole艅 coraz lepszych, je偶eli idzie o to, a偶eby pokolenia by艂y coraz lepszymi, musi by膰 odj臋ty niem膮drym i niedobrym Sabinkom i oddany brzydkim pannom L.

28 listopada. Dzi艣 w my艣l powzi臋tych zasad zrobi艂am obrachunek dochod贸w i wydatk贸w.
To materialistyczne pojmowanie dziej贸w mego 偶ycia z ostatnich trzech miesi臋cy i jeszcze
bardziej materialistyczne wysi艂ki przewidzenia przysz艂o艣ci okaza艂y, 偶e prawie dwa razy wi臋cej wydaj臋, ni偶 zarabiam. Kupi艂am wprawdzie bielizn臋 dla W. i pos艂a艂am H. na dwa miesi膮ce,
a co najwa偶niejsza, sp艂aci艂am ze starego d艂ugu ciotki Ludwiki 40 rubli Siapsi Bo偶臋ckiemu, ale
znowu zaci膮gn臋艂am u samej Marynki d艂ug贸w na 100 rubli z czubem. Przerazi艂am si臋 t膮 moj膮
rozrzutno艣ci膮, a w艂a艣ciwie n臋dz膮, i postanowi艂am do minimum ograniczy膰 wydatki. Zacz臋艂am
od tego, 偶e razem z Marynk膮 kupi艂am bilet do teatru. Grano Moliera Chorego z urojenia.
Obydwie z M. przysz艂y艣my do jednego wniosku... Cz臋stokro膰 daje si臋 czyta膰, a szczeg贸lniej
s艂ysze膰, zdanie, 偶e na 艣wiecie "wszystko ju偶 by艂o". Na tym fundamencie, 偶e wszystko ju偶 by艂o, rozmaici panowie i damy pozwalaj膮 sobie na takie rzeczy, kt贸re istotnie mo偶liwe by艂y tylko w przesz艂o艣ci. Przypatruj膮c si臋 takiej sztuce Moliera widzi si臋 dopiero, jak ludzko艣膰 post膮pi艂a naprz贸d, i to nie tylko w zakresie medycyny, ale przede wszystkim w dziedzinie etyki.
Tak膮 dzicz, jak膮 widzimy na tej scenie, z pewno艣ci膮 mo偶e, kto zechce, zobaczy膰 jeszcze w
Radomskiem, Kieleckiem, a nawet w Sandomierskiem, a niew膮tpliwie wszystko to nale偶y ju偶
przecie do epoki, kt贸r膮 opisuje Molier.

Ma艂e to i ju偶 osobiste spostrze偶enie. Jestem niby to zgn臋biona 艣mierci膮 panny L. i innymi
okoliczno艣ciami, a przecie potrafi臋 p臋ka膰 ze 艣miechu za lada konceptem. Zawsze mia艂am to
pochlebne o sobie mniemanie, 偶e jestem lekkomy艣lna. Teraz ten przymiot zdaje si臋 wzmaga膰.
Nic we mnie sta艂ego, niezmiennego. Gotowam jak najswobodniej si臋 bawi膰, i to nie tylko w
teatrze, ale z pierwszym lepszym knotkiem na lekcji, pomimo 偶e niby to mam swoje smutki.
Jak偶e wobec tego mo偶na sobie ufa膰, gdy w cz艂owieku jest jakie艣 licho ukryte, nie daj膮ce
chwyci膰 si臋 za uszy. Musi to by膰, widocznie, si艂a tej ziemskiej pow艂oki, si艂a zwierz臋ca, dla
kt贸rej 艣miech jest konieczny, jak targanie przez wicher dla ro艣lin. Nale偶a艂oby umartwia膰 to
mieszkanie ducha...

30 listopada. Nazywa si臋: dokt贸r Judym.

1 grudnia. Nie jestem wcale przes膮dna, nie wierz臋 w znaki, a swoj膮 drog膮; gdy si臋 co艣 takiego zdarzy, jest mi bardzo przykro. Teraz szczeg贸lniej, po dzisiejszej nocy. Zdaje mi si臋, 偶e
stoj臋 wobec jakich艣 brutalnych i pot臋偶nych os贸b, kt贸re mi臋 skrzywdz膮. Usn臋艂am p贸藕no, w
znu偶eniu i smutku. Ujrza艂am we 艣nie sal臋 ciemn膮, co艣 jakby s膮d w Zurychu, gdziem nigdy
przecie nie by艂a. Wprowadzi艂y mi臋 tam osoby w ciemnych, skromnych uniformach. Szczeg贸lniej jeden... Sk膮d taka twarz?... Widz臋 go jeszcze. Osoby te rzek艂y do mnie, 偶e Henryk pope艂ni艂 zbrodni臋 morderstwa. Ogarn膮艂 mi臋 przestrach, jakiego nigdy w 偶yciu nie do艣wiadczy艂am.
Zarazem uczu艂am w sobie decyzj臋 tak przejmuj膮co siln膮 jak ta wiadomo艣膰: nie pozwol臋! Sta艂am przy oknie wpuszczonym w gruby mur, kt贸re prowadzi艂o do gro藕nej izby z艂ote i jasne
艣wiat艂o s艂oneczne. W dali by艂o granatowe, faliste jezioro i bia艂e g贸ry. Wtem da艂 si臋 s艂ysze膰
g艂os:
przyprowadzi膰!

Henryk wszed艂 do sali. Na jego twarzy bladej i wychud艂ej by艂 u艣miech, ale jaki偶 straszny!
Czu艂am si臋 tym u艣miechem na wskro艣 przeszyta. Gdy chcia艂am zbli偶y膰 si臋, wszed艂 cz艂owiek
pospolitego wygl膮du, ze stalowymi no偶yczkami w r臋kach. Henryk usiad艂 na krze艣le i wtedy
jego u艣miech sta艂 si臋 jeszcze bardziej, jeszcze bardziej... pod艂ym. Felczer strzyg艂 w艂osy, pi臋k

146 S a b i n k i
legenda o porwaniu Sabinek zwi膮zana by艂a z podaniem o za艂o偶eniu Rzymu. Gdy z pierwszymi
jego budowniczymi, werbuj膮cymi si臋 z zabijak贸w i awanturnik贸w, kobiety s膮siednich plemion nie chcia艂y wchodzi膰 w zwi膮zki ma艂偶e艅skie, Romulus, za艂o偶yciel miasta, sprosi艂 okoliczn膮 ludno艣膰 na wielki festyn, podczas
kt贸rego gospodarze uroczysto艣ci uprowadzili podst臋pnie swoje partnerki i poj臋li je za 偶ony.

91


ne, jasne w艂osy mojego drogiego braciszka. Pukle ich toczy艂y si臋 po czarnym ubraniu i spada艂y na brudn膮 ziemi臋. Kto艣 mi臋 wtedy uj膮艂 za r臋k臋... Ale kt贸偶 to by艂... O, Bo偶e!

Usi艂owa艂am przem贸wi膰, krzycze膰, ale ani jednego d藕wi臋ku nie by艂o w mojej gardzieli.
Nawet p艂acz nie m贸g艂 si臋 z piersi wydoby膰. Gu臋pe zawo艂a艂a na mnie.

Obudzi艂am si臋 i usiad艂am pe艂na jakiego艣 strasznego uczucia. Nie mog臋 tego wypowiedzie膰... Ten b贸l senny, stokro膰 bole艣niejszy ni偶 jakikolwiek za dnia, i owo tajemne a samo z
siebie widz膮ce przeczucie... Mo偶e, ach, najpewniej
wieszczba nie znanych mi cierpie艅 przysz艂ych, a tak g艂臋bokich, 偶e obj膮膰 je
ju偶 jest bole艣膰... Nie mog艂am poruszy膰 ani r臋k膮, ani nog膮. Z wolna odlatywa艂a od mojego serca zmora, i cicha rado艣膰, 偶e to by艂 sen, rado艣膰 jak 艣wi臋ty
promie艅 s艂oneczny s膮czy艂a si臋 do jego g艂臋bi. C贸偶 by kto m贸g艂 tak na 艣wiecie kocha膰, jak ja tej
nocy mojego brata? Zdaje si臋, 偶e ludzie najsilniej kochaj膮 swoj膮 famili臋. Ja nie lubi臋 tych
moich uczu膰 rodzinnych ani je ceni臋, a nic nie ma nade mn膮 takiej okrutnej, takiej niezg艂臋bionej w艂adzy, jak one. I co to jest?

Czy nale偶y mie膰 takie uwielbienie dla os贸b, kt贸re mo偶e tego nie s膮 warte?

Przecie tyle zjawisk, os贸b i spraw na ziemi... Jakie偶 to zdanie wypisa艂am tutaj?...

2 grudnia. Henia ma odr臋, a ja godzin臋 woln膮. Wpad艂am do domu i siedz臋 sama. Ach, jak
niemi艂o... Mg艂a o barwie 艣niadej wla艂a si臋 w zakl臋s艂e podw贸rza. Dopiero godzina czwarta,
dzie艅 jeszcze, a nie wida膰 odleg艂ych wie偶yc dach贸w, kt贸re zawsze rysuj膮 si臋 na moim horyzoncie. Tylko bli偶sze kominy, zar贸wno kwadratowe, ceglane, jak w膮skie, okr膮g艂e, z blachy,
odbijaj膮 si臋 w zmoczonych, o艣lizg艂ych p艂aszczyznach swych dach贸w, jak pale i s艂upy w wodzie stoj膮cej. Co dzie艅 szare i 偶贸艂tawe mury s膮 teraz jakie艣 sine, przezi臋b艂e. Okna znik艂y prawie albo majaczej膮 niby zapadni臋te do艂y oczne twarzy 艣miertelnie chorej. Asfaltowy trotuarek
na dnie podw贸rza 艣lini si臋 rzadkim b艂otem. Tu偶 blisko za oknem s艂ycha膰 monotonny szelest.
Wychylam si臋, nat臋偶am wzrok i przez zapocone szyby, niby przez paj臋czyn臋, dostrzegam co艣
we mgle. Kupa 偶贸艂tej gliny, a w niej co艣 si臋 rusza, co艣 si臋 g m e r a, jak u nas m贸wi膮.

Czapka z daszkiem wci艣ni臋ta na bezbarwn膮 g艂ow臋 ciasno jak czepiec, brudny kubrak, fartuch okrywaj膮cy figur臋 od pasa, buty, r臋ce, rydel. To ch艂opiec od zduna "wyrabia" glin臋. Co
chwila dolewa wody w rzadk膮 mas臋 i przerzuca to kleiste b艂oto. Ruchy ma jakie艣 偶abie, pr臋dkie, trzepi膮ce si臋. Nogi jego brodz膮 w 偶贸艂tym, rozbabranym ile, szybko odrywaj膮 si臋 i g艂臋boko
ton膮, odrywaj膮 si臋 i g艂臋boko ton膮... Przemok艂e buty, oblepione bry艂ami...

W mojej stancyjce gospodyni kaza艂a napali膰. Ciep艂o tu i milutko, ale przez szczeliny
okienne wciska si臋 dech jesieni. Mg艂a coraz g臋stsza ju偶 nie spada, lecz wali si臋 zewsz膮d, lgnie
do mur贸w, pe艂za, rozci膮ga si臋, kurczy i p艂ywa w przestrzeni jak lotne b艂oto.

Czy偶 to mg艂a? Serce st臋ka z dusz膮cej boja藕ni. Zda mi si臋, 偶e to co艣 ob艂udne wzi臋艂o na si臋
posta膰 mg艂y, 偶e to co艣 bada ziemi臋, siedliska ludzkie, zagl膮da do okien i patrzy w nie, usi艂uj膮c
zobaczy膰 struchla艂e serca.

To 艣mier膰.

W bramie przesuwa si臋 jaka艣 posta膰, jaka艣 bry艂a o ludzkim kszta艂cie. Zapalono pierwsz膮
latarni臋 i 偶贸艂ty b艂ysk jej roz艂azi si臋 w rudym mroku, dosi臋ga kupy gliniastej i przetr膮ca si臋 na
postaci ma艂ego zduna.

Zapalam i ja 艣wiec臋 co pr臋dzej, co pr臋dzej
i usi艂uj臋 czyta膰. Daremnie. Ciapanie rydla i
blaszany szcz臋k wiadra odbijaj膮 si臋 we mnie jak echo w kamiennej zakl臋s艂o艣ci. S艂ysz臋 ka偶dy
krok tego dziecka, czuj臋 ka偶dy ruch w mokrych ga艂ganach. Zdaje mi si臋, 偶e ju偶 dawno, dawno
widzia艂am taki dzie艅, 偶e nawet prze偶y艂am te same uczucia. Tak mniemam patrz膮c w miazg臋
艣wiata poch艂anian膮 i trawion膮 przez ciemno艣膰 i nie wiem, kiedy my艣li moje wp艂ywaj膮 w s艂owa harmonijne, w d藕wi臋ki czcigodne, kt贸re to wszystko zawieraj膮 w sobie:

Nie bud藕cie ich, a偶 ciemno艣膰 si臋 odmieni,
Przekl臋ty mrok, gdzie 艣wi臋tym oczy 艣lepn膮,


92


Nie bud藕cie ich w t臋 smutn膮 noc jesieni,
W ten zgni艂y ch艂贸d, gdy duchom skrzyd艂a lepn膮.
Dzi艣 pracy plon i pe艂ne krwi zasiewy
Z rozkis艂ych p贸l wch艂on臋艂y ju偶 kantory...
Nie bud藕cie ich modlitw膮 i pie艣niami...


Sk膮d偶e ja wiem te s艂owa? Czyje to s艂owa?

I oto tam, w tych mokrych falach przesuwa si臋 i znika ma艂a, obdarta, skulona posta膰 mojego starego, mojego kochanego nauczyciela, Mariana Bohusza147. Szarpie j膮 wicher, osacza
przebieg艂e zimno, ostatni goniec ziemi: siedliska zb贸jc贸w. Biegn臋 za nim my艣lami po jakich艣
bezdro偶ach, po miejscach samotnych, opustosza艂ych, gdzie na nieszcz臋艣liwych ludzi 艣mier膰
cierpliwa wyczekuje; szukam go i 艣cigam nad brzegami rzek, w nurtach i w g艂臋binach i艂u
wodnego, mi臋dzy trzcin膮 zeschni臋t膮 w szuwarach i karpach wodnych. Gdzie偶 jest ten d贸艂
艣mierci, w kt贸rym zgasi艂o si臋 to serce najbardziej czu艂e, serce na miar臋 niewidzian膮 i nies艂ychan膮, spalone od uczu膰 wiecznych.

Cieniu bolesny...

I oto z mroku ogarniaj膮cego 艣wiat, we 艂zach, co moje oczy zala艂y, ukazuje si臋 twarz. Na
p贸艂 o艣lep艂e oczy wpatruj膮 si臋 we mnie, zuchwa艂e, ob艂膮kane oczy m臋drca. Strugi 艂ez sp艂yn臋艂y z
nich, tocz膮 si臋 po zwi臋d艂ej twarzy i wy偶eraj膮 na policzkach d艂ugie krwawe bruzdy.

Wieczny odpoczynek...

4 grudnia. Po bardzo d艂ugiej niebytno艣ci odwiedzi艂am wczoraj pann臋 Helen臋. Nie s膮 to ju偶
five o艂clock艂i, lecz zebrania p贸藕nowieczorne. Dla kochanej panny Heleny mam wiele
wdzi臋czno艣ci z owych jeszcze czas贸w, gdy mi臋 tu nikt a nikt nie zna艂. Ona mi pomog艂a dosta膰
niejedn膮 lekcj臋 i uczyni艂a to (co jest rzecz膮 godn膮 pami臋ci) bez wyrachowania. Swoj膮 drog膮,
na tych jej recepcjach nie czuj臋 si臋 w swoim 偶ywiole. Mo偶e dlatego, 偶e hasam tylko za lekcjami i wyzbywam si臋 wielu szczeg贸lik贸w salonowych, a mo偶e dlatego, 偶e si臋 tam zgromadza
towarzystwo zbyt wielkich literat贸w i artyst贸w.

G艂贸wny kontyngens stanowi膮 m艂odzi nie艣miertelni bie偶膮cego sezonu. Musz臋 wyzna膰, 偶e
nie lubi臋 ani ksi膮偶ek modnych, sezonowych, ani ludzi tego autoramentu.

Wczoraj, id膮c po schodach do mieszkania panny Heleny, czu艂am formalne tch贸rzostwo. W
chwili kiedy trzeba wej艣膰 do saloniku, gdzie zgromadzi艂a si臋 ju偶 pewna ilo艣膰 os贸b, notabene
m臋偶czyzn, czuj臋, jak dalece jestem do tego czynu nie przygotowana. Zapomnia艂o si臋 o tysi膮cu
rzeczy s艂u偶膮cych ku temu, 偶eby 艂adnie wygl膮da膰. W贸wczas formalna trema... Z tego si臋 okazuje, 偶e towarzystwo m臋偶czyzn jest bardzo poci膮gaj膮ce. Ja, przyznam si臋, mocno je lubi臋, ale
koniecznie m臋偶czyzn delikatnych, rozumnych, a przy tym nie pedant贸w, kt贸rzy by lekcewa偶膮co traktowali moje my艣li i s艂owa. M臋偶czy藕ni wszyscy interesuj膮 si臋 pannami, a k艂amstwem
by艂oby przeczy膰, 偶e jest mi艂o, ach, jeszcze jak mi艂o wywo艂ywa膰 zaj臋cie. Wchodz膮c w celu
(nie u艣wiadomionym) wywo艂ania tego mianowicie zaj臋cia kogo艣 swoj膮 osob膮, znajduj臋 zawsze tyle wad i brak贸w w mojej posturze, 偶e mam ch臋膰 sromotnie zmyka膰.

Salon panny Heleny jak dawniej: 艣liczne, du偶e palmy, sofy i krzes艂a w stylu c h i 艅 s k o-j
a p o 艅 s k o-m a i s o n-n i p o n o w y m148. 艢wiat艂o, jak dawniej, przy膰mione. Na sofach
tkwi艂y ju偶 rozmaite wielko艣ci. Wszystko
nasi s艂awni. Wej艣cie moje nie zosta艂o dostrze偶one
i nie przerwa艂o rozmowy, kt贸ra by艂a bardzo 偶ywa. Znowu op艂akana kwestia kobieca. Roztrz膮sa艂 j膮 (przewa偶nie za pomoc膮 zwyci臋skich aforyzm贸w) poeta Br. Dla niego ta kwestia "nie
istnieje". Kt贸偶 broni kobiecie robi膰, co jej si臋 偶ywnie podoba? Chce si臋 uczy膰, to si臋 uczy,

147 M a r i a n B o h u s z, w艂a艣ciwie: J贸zef K. Potocki (l854; przepad艂 bez wie艣ci w r. 1898)
socjolog, poeta,
wsp贸艂za艂o偶yciel i publicysta "G艂osu", dzia艂acz Ligi Narodowej. By艂 r贸wnie偶 nauczycielem w szko艂ach warszawskich.
148 W s t y l u... m a i s o n-n i p o n o w y m
w stylu domujapo艅skiego.


93


chce dzia艂a膰 jak m臋偶czyzna, wolno jej i to... Ze swej strony poeta Br. "o艣miela艂 si臋 twierdzi膰",
偶e bia艂og艂owa powinna korzysta膰 z praw przys艂uguj膮cych jej, ale przewa偶nie w zakresie etyki... Udoskonala膰 sw膮 dusz臋, czyni膰 j膮 niepochwytn膮, niedo艣cignion膮 dla grubej i ci臋偶kiej si艂y
m臋偶czyzny. C贸偶 z tego, 偶e kobieta b臋dzie adwokatem, doktorem medycyny albo profesorem
matematyki, kiedy j膮 z tych zawod贸w (prawdziwych dla niej z a w o d 贸 w) wyrwie dziwna
t臋sknota za czym艣 nieuchwytnym... (Zofia Kowalewska149). Wed艂ug niego kobiety d膮偶膮ce do
tak zwanej emancypacji pozbawiaj膮 si臋 jednej ze swych si艂 faktycznych
uroku, gdy chc膮
zniszczy膰 w sobie pe艂n膮 wdzi臋ku niewiadomo艣膰 r贸偶nych rzeczy i spraw tego 艣wiata. Dla poety Br. jest co艣 brutalnego w tym, gdy kobieta nie ma ju偶 o co spyta膰 m臋偶czyzny. W ko艅cu
swego wywodu zada艂 艣wiatu babskiemu w istocie trudne pytanie: czy mo偶na twierdzi膰 艣mia艂o,
偶e kobiety uzyskanej absolutnej wolno艣ci nie u偶yj膮 na z艂e, tak jak to robi膮 dzisiaj m臋偶czy藕ni?
Przecie jest masa z艂ych kobiet, a jak twierdzi psychiatria, daleko wi臋cej pierwiastka z艂a wskazuje sprawowanie si臋 ob艂膮kanych kobiet ni偶 m臋偶czyzn. Poeta zgadza艂 si臋, gdy go zacz臋to
przyciska膰 do muru, 偶e to jest w艂a艣nie suma uczynk贸w 艣wiata, ale "nie wierzy艂", 偶eby mo偶na
by艂o wp艂yn膮膰 na zmian臋 tego stosunku 艣rodkami, kt贸re przedsi臋bior膮 kobiety.

Z mojego k膮ta pod palm膮 o艣mieli艂am si臋 wyda膰 g艂os, rozumie si臋, s艂aby, nie m贸j i dr偶膮cy
(co niechaj policzone mi b臋dzie na karb trwogi wobec tylu liryk贸w, dramaturg贸w, nowelist贸w, "estet贸w") i za pomoc膮 tak niskiego organu wyrazi艂am niezdarnie par臋 sentencji. Czepiaj膮c si臋 ostatniej w膮tpliwo艣ci m贸wcy, rzek艂am, 偶e nie mo偶na jej 偶adn膮 miar膮 podziela膰,
je偶eli si臋 wierzy w si艂臋 dodatniego dzia艂ania kultury na dusz臋 cz艂owieka. Panna, kt贸ra sko艅czy艂a uniwersytet, mo偶e by膰 tak samo niedobra jak ch艂opka, ale uczynki moralne pierwszej z
musu b臋d膮 lepsze ni偶 uczynki ch艂opki, na czym 艣wiat otaczaj膮cy bezwarunkowo zyskuje. W
miar臋 wzrostu kultury wy偶szej zacieraj膮 si臋 r贸偶nice wywo艂ane ni偶szo艣ci膮 umys艂u kobiecego i
brakiem pracy nad jego rozwojem. Je艣li w duszy kobiety jest pr贸偶nia, kt贸r膮 mog艂aby zaj膮膰
d膮偶no艣膰 do jakiego艣 艣wiat艂a, to w tej pr贸偶ni naturaln膮 kolej膮 rzeczy rosn膮 owoce z艂o艣ci, g艂upoty, z艂ego wychowania. Dlatego to w szpitalach jest statystyka tak fatalna dla kobiet...

Co do twierdzenia, 偶e emancypantka, kt贸ra ju偶 nie ma o co zapyta膰 m臋偶czyzny, jest zjawiskiem brutalnym, to wyzna艂am, 偶e takiej kobiety dzi艣 jeszcze wcale nie ma. Do艣cign膮膰 m臋偶czyzny nie mo偶e wprost z powodu mniejszego zasobu si艂 fizycznych (gdyby nawet mia艂a
przed sob膮 drog臋 bez przeszk贸d i... pu艂apek). Je偶eli zatem "niewiadomo艣膰" nie tylko "grzechu
nie czyni", ale pr贸cz tego nadaje "urok", to -pomimo wszelkich wysi艂k贸w, jeszcze d艂ugo kobieta b臋dzie "bardzo uroczo" g艂upsza od m臋偶czyzny. Dzi艣 zreszt膮 nie chodzi wcale o to, 偶eby
m臋偶czyznom dor贸wna膰, lecz o to, 偶eby coraz mniej zostawa膰 w tyle we wszystkim, nawet w
szpitalu ob艂膮kanych. W ko艅cu o艣mieli艂am si臋 wtr膮ci膰 ma艂e 偶膮d艂o, jakby na 艣wiadectwo, 偶e
guwernantki istotnie gorsze s膮 od poet贸w p艂ci m臋skiej. Rzek艂am, i偶 mo偶e to jest bardzo urocze potrzebowa膰 opieki, ale dopiero w贸wczas, gdy jej zabraknie, gdy jej na ca艂ym wielkim
艣wiecie wcale nie ma, wtedy czuje si臋, jak dalece w tym nie ma najlichszego uroku.

Takie maksymy wyg艂asza艂am w tym zgromadzeniu.

W czasie powrotu do mojej izby my艣la艂am jeszcze o tym wszystkim i czu艂am pewien niepok贸j. Nawet nie pewien, ale du偶y niepok贸j! Czy uwolnione kobiety nie u偶yj膮 na z艂e swobody, tak samo jak jej dzi艣 za偶ywaj膮 m臋偶czy藕ni? Tera藕niejsza dola p艂ci nadobnej z pewno艣ci膮
jest nast臋pstwem jej stanu moralnego. Gdyby sz艂o o jak膮艣 walk臋 i o samo zwyci臋stwo, to trzeba by powiedzie膰: gdy m臋偶czy藕ni maj膮 prawo by膰 wolnymi i robi膰 sobie, co zechc膮, to takie
samo prawo powinno przys艂ugiwa膰 kobietom. Ale to przecie nie chodzi o walk臋, tylko o dobro. Zreszt膮 sumienie moje, gdy mowa o tych sprawach, tak 艂atwo dostaje dreszcz贸w! Jest to
widocznie moc przes膮du, odziedziczonego po szeregu prababek. Ja nie znam 偶ycia. Par臋 razy

149 Z o f i a K o w a 1 e w s k a (1850-1891)
wybitna matematyczka rosyjska; mia艂a szerokie zainteresowania
literackie i sama pisa艂a powie艣ci, dramaty i poezje.

94


zdarzy艂o mi si臋 czyta膰 takie rzeczy, od kt贸rych w艂osy powstaj膮 na g艂owie i cia艂o dr偶y jak w
malarii (Guy de Maupassant150, Owidiusz151). Id膮c ulicami trafiam cz臋sto na widok, kt贸ry mi臋
nie tylko przera偶a, ale wprost og艂upia. Tymczasem setki ludzi przesuwaj膮 si臋 obok tego jak
obok latarni albo szyldu. Egzystuj膮 jakie艣 nie znane mi 艂otrostwa, rzeczy pe艂ne okrucie艅stwa i
ha艅by, w kt贸rych kobiety bior膮 udzia艂. Kt贸偶 je wyuczy艂 tych potworno艣ci? A je偶eli one same
odnalaz艂y w swych duszach to wszystko? Oto dlaczego boj臋 si臋 zdania poety Br., 偶e babiny
mog艂yby nadu偶y膰 wolno艣ci.

Czy to ma si臋 tak t艂umaczy膰, 偶e trzeba opu艣ci膰 r臋ce? Nie, przenigdy! Ktokolwiek jest winowajc膮 straszliwych grzech贸w rodu ludzkiego, trzeba d藕wiga膰 si臋 z brudu! Niech to czyni膮
m臋偶czy藕ni i kobiety.

5 grudnia. Wczoraj wspomnia艂am o Owidiuszu. Sama nie wiem, czemu przysz艂a mi my艣l
przeczyta膰 go jeszcze.

Gu臋pe ma w艣r贸d mn贸stwa swych romanside艂 dwie 艣liczne, stare ksi膮偶eczki z zesz艂ego
wieku wydane w Londynie, pt. Les oeuvres amoureuses d艂Ovide152 .

W tomiku drugim s膮 dowcipne, pe艂ne uroku i... zepsucia El間ies amoureuses153, i naj艂adniejsza z nich, zaczynaj膮ca si臋 od s艂贸w: L艂oiseau le plus charmant qu艂on p鹴 voir dans le
monde, mon fameux perroquet154...

T艂umacz臋 to sobie moim nieudolnym j臋zykiem w taki spos贸b:

Papuga, wielom贸wny go艣膰 z Indii
nie 偶yje! Schod藕cie si臋 na pogrzeb, ptaki nabo偶ne.
Id藕cie za zw艂okami t艂umem smutnym, bijcie si臋 w piersi skrzyd艂ami. Szarpcie pazurami policzki, targajcie z braku w艂os贸w zwichrzone pi贸ra na g艂owach. Niech zamiast tr膮by pogrzebowej zadzwoni膮
wasze pie艣ni wdzi臋czne. Philomelo-s艂owiczku, zapomnij ju偶 o zbrodni Tereusza, kt贸ry ci j臋zyk
ur偶n膮艂. D艂ugie lata powinny by艂y os艂abi膰 tw贸j smutek. Los Itysa-ba偶anta smutny jest z wszelk膮 pewno艣ci膮, ale przecie to by艂o tak dawno! P艂aczcie, wszystkie stworzenia skrzydlate, co lotem skrzyde艂
swych kierujecie w przezroczystym powietrzu, ale nade wszystko rozpaczaj ty, synogarlico, towarzyszko zmar艂ej. Tak, o papugo! Czym by艂 Pylades dla Orestesa155, tym dla ciebie by艂a synogarlica.
Ale na c贸偶 ci wierno艣膰 i pi臋kna barwa twych skrzyde艂? C贸偶 z tego, 偶e spodoba艂a艣 si臋 natychmiast
prze艣licznej kobiecie, kiedym ci臋 przyni贸s艂 jako podarunek mi艂o艣ci...

Jest w tym jaka艣 dziwna swoboda, maluje si臋 samo 偶ycie kontempluj膮ce, pr贸偶niacze, ale
r贸wne i jasne. Owidiusz sam si臋 oskar偶a, 偶e jest "poet膮 swej w艂asnej lekkomy艣lno艣ci". Wida膰
z innych utwor贸w, 偶e zna on straszne pieczary bole艣ci, ale od nich ucieka do swoich niewiast
pi臋knych, zepsutych, nikczemnych, z cudnymi oczyma i w艂osami o barwie "cedru z wilgotnych dolin pochy艂ej Idy". Na lirze swojej kocha jedn膮 strun臋, kt贸ra d藕wi臋czy przez tyle wiek贸w i dla tylu pokole艅... Jest to 艣liczne i jakie艣 takie dziwne. Tu偶 obok pi臋knego smutku, kt贸ry mo偶na odczu膰 tak 偶ywo, jakby si臋 w sercu naszym znajdowa艂, s膮 karty niepoj臋te, straszliwe
w swym nieludzkim cynizmie, jak np. potworna elegia trzydziesta 贸sma. Dech zamiera w
piersiach, gdy si臋 to czyta, jakby go 艣mier膰 chwyta艂a. Niestety, w ohydach jest tak samo cudna
poezja. Z tych kart starych ulatuje jak zapach mocnych perfum czy przed tysi膮cem lat zerwanych r贸偶, kt贸re wie艅czy艂y skronie poety.

150 G u y d e M a u p a s s a n t (1850-1893)
wybitny francuski pisarz-naturalista; autor wielu znakomitych
opowiada艅 wyra偶aj膮cych ostr膮 krytyk臋 obyczajowo艣ci mieszcza艅skiej.
151 O w i d i u s z (Publius Ovidius Naso, 43 p.n.e.
17 n.e.)
wielki poeta rzymski, autor s艂ynnych Przemian,
呕al贸w i utwor贸w mi艂osnych.
152 "Le s o e u v r e s a m o u s e u s e s d艂O vi d e" (franc.)-"Utwory mi艂osne Owidiusza".
153 "E I gi e s a m o u r e u s e s" (franc.)
"Elegie mi艂osne".
154 L'o i s e a u l e p l u s c h a r m a n t... (franc.)
ptak najbardziej uroczy na 艣wiecie, moja znakomita papuga... (Ovidius, Amores II, 6).
155 P y l a d e s... O r e s t e s
w legendzie greckiej para nieroz艂膮cznych przyjaci贸艂.


95


7 grudnia. Zm臋czenie, zm臋czenie... Jest p贸藕ny wiecz贸r. 艢nieg z deszczem zmieszany p艂acze za oknem, dudni w rynnach jak skarga n臋dzarza i szkli si臋 na kamieniach podw贸rza, kt贸re
o艣wietla chwiejny b艂ysk latarni. Oczy mimo woli wlepiaj膮 si臋 w ka艂u偶e s艂abo b艂yszcz膮ce, co
dr偶膮 od padaj膮cych kropel.

Pod sekretem musz臋 sobie wyzna膰, 偶e teraz jestem daleko bardziej zmienna ni偶 dawniej.
To s膮 pewno jakie艣 zm臋czenia nerwowe. "Nerwy", kt贸rych wytrzyma艂o艣ci tak ufa艂am, jak sile
rzemiennych naszelnik贸w prowadz膮cych bryczk臋, gdy si臋 zje偶d偶a艂o z g贸ry ku G艂ogom...

A teraz po ka偶dym wzruszeniu
bicie serca, po usilnej pracy
b贸l g艂owy, oci臋偶a艂o艣膰, na
przemiany to roztargnienie, to automatyczno艣膰. Tak 藕le sypiam! Po nocy bezsennej mam t臋
ci膮g艂膮 nier贸wno艣膰 bicia serca, oczy jakby piaskiem zasypane, szum w uszach, b贸l w gardle
i
jak膮艣 obmierz艂膮 trwog臋 w duszy. Cho膰bym w taki dzie艅 mia艂a sumienie czyste, cho膰bym wyt臋偶a艂a wszystkie si艂y, 偶eby si臋 niczym nie splami膰
nie jestem szcz臋艣liwa ani swobodnej my艣li. Biegn臋 na lekcje jak rzecz popchni臋ta, odrabiam je jak idiotka. Gdy na przyk艂ad rozwi膮zuj臋 zadanie arytmetyczne z Anusi膮, to tylko pierwsze s艂owa ka偶dej my艣li jasno rozumiem,
dalsze ci膮gi gadam jak katarynka sw膮 melodi臋. Dopiero po wym贸wieniu zdania
s 艂 y s z 臋
jego sens w g艂owie niby wyrazy czyje艣, kt贸re dok艂adnie zrozumie膰 przeszkadza艂a mi dyskusja
z kim innym. Brak si艂y nerwowej. Biedne, strudzone, og艂upia艂e nerwiska nie maj膮 odpoczynku. Ka偶da przeszkoda staje si臋 dla nich uci膮偶liw膮, a naprawd臋 p艂aka膰 si臋 chce, gdy zdarza si臋
sposobno艣膰 rozrywki, a i do niej brak ochoty. Ze wszystkiego jednak najci臋偶szy powr贸t z lekcji do domu. Nogi id膮 niby spuchni臋te. Przemok艂e, jak dzi艣 na przyk艂ad, buciki dolegaj膮 i ci膮偶膮, zab艂ocona suknia nie czyni wra偶enia stroju ani odzie偶y, tylko jakiej艣 paskudnej szmaty.
Ach, to ubranie do ziemi! Jest ono zapewne mi艂e, doskona艂e i pi臋kne, ale dla pa艅, kt贸re nigdy
nie chodz膮 po zab艂oconych ulicach, tylko je偶d偶膮 w karetach. Dla nas, co musimy grasowa膰 po
bagnach dzielnic ubogich
jest to prawdziwa katusza. Obrzyd艂e jest podkasa膰 sukni臋 wy偶ej
(zreszt膮 niemo偶liwe, bo wnet dziesi臋ciu pan贸w zacznie si臋 przygl膮da膰), a r臋ce kostniej膮 trzyma膰 j膮, dba膰 o ni膮
albo zachlapa膰 i nosi膰 na sobie kupy brudu. W jednej r臋ce nios臋 parasol,
ksi膮偶ki, kajety, drug膮 musz臋 wiecznie piastowa膰 sw贸j ogon i w tym kszta艂cie up臋dza膰 si臋 po
trotuarach. Skromno艣膰 pozwala dekoltowa膰 si臋, ods艂ania膰 nagie ramiona i piersi, ale zakazuje
demonstrowania 艣wiatu nogi wy偶ej kostki, w grubej po艅czosze i wysokim trzewiku. Ciekawam, czy te偶 w chwili gdy moda ka偶e nam przyczepi膰 sobie z ty艂u ogon kangura, b臋dziemy
wykonywa艂y jej polecenia z takim samym pietyzmem jak teraz, gdy d藕wigamy ogony sukienne?

Dzi艣 biegn膮c na trzecie pi臋tro do Lipeckich, zab艂ocona, przemok艂a i buchaj膮ca par膮 jak
zdro偶ony ko艅 pocztowy, w 艣rodku tych kr臋tych schod贸w kamiennych us艂ysza艂am muzyk臋.
Kto艣 gra艂 bardzo biegle za jakimi艣 trzecimi drzwiami. Zatrzyma艂am si臋 na minutk臋, z pocz膮tku 偶eby us艂ysze膰, co to graj膮, a p贸藕niej nie chodzi艂o mi ju偶 o to
i do tej chwili nie wiem.
Harmonijne tony wzi臋艂y mi臋 op艂ywa膰 doko艂a, ni to pytania jakie艣 bolesne; zacz臋艂y patrze膰 we
mnie jakby wielkie, pe艂ne 艂ez oczy b艂臋kitne. Litowa艂y si臋 nade mn膮 jakoby dobrzy, kochani
bracia, ujrza艂y we mnie co艣 lito艣ci godnego, jakie艣, wida膰, zmiany niepo偶膮dane, bo 艂ka艂y z
偶alu.

Ale wnet zacz臋艂y si臋 w sercu moim u艣miecha膰
wo艂a膰 mi臋 jak gdyby pieszczotliwymi nazwami, a tak dziwnie, tak nadziemsko, jak tego ju偶 nie us艂ysz臋 nigdy na 艣wiecie. Otoczy艂a
mi臋 ca艂膮 od st贸p do g艂贸w wiosenka jedna, dawno, dawno, przed laty w G艂ogach sp臋dzona,
kiedy jeszcze 偶y艂a mama i ojciec. Widzia艂am w oczach zamkni臋tych 艣cie偶k臋 do stoku pod
wielk膮 grusz膮, woko艂o jaskry u 藕r贸dlanej wody, d艂ugie smugi kaliny, je偶yn i dzikiego chmielu. Widzia艂am wod臋 po艂yskuj膮c膮 za upustem, zielone pr臋ty sitowia. Srebrne p艂otki przekr臋ca艂y
si臋 do s艂o艅ca pod samym wierzchem i okonie z ciemnymi pr臋gami wychyla艂y swe ostre
grzbiety z zimnego nurtu. Drewniana figura 艣wi臋tego Jana sta艂a w艣r贸d grobli nad stawem i
czarne olchy z krzywymi pniami...

96


Nie mog臋 napisa膰...

9 grudnia. Gdy si臋 tak cz艂owiek od lat ko艂acze po 艣wiecie, wci膮偶 mijaj膮c nowe osoby, nabiera dziwnej wprawy w zgadywaniu ludzi. Nie jest to wcale zdolno艣膰 poznawania my艣lami,
lecz pr臋dzej widzenia 藕renic膮. Daleko lepiej i z wi臋ksz膮 stanowczo艣ci膮 udaje mi si臋 przeczu膰
cz艂owieka, ni偶 gdybym si臋 zabiera艂a do d艂ugich i systematycznych studi贸w, do obserwacji
艣wiadomych (chocia偶 i tych nie przerywam). Czasami z艂udzi mi臋 jeszcze 艣wiatowa gra 偶yczliwych u艣miech贸w, cz臋sto tak dobrze oddana, ale omy艂ka trwa chwil臋, bo wewn臋trzna nieprzyjemno艣膰 zaraz mi臋 ostrzega. Czekam w贸wczas cierpliwie i poczciwe 偶ycie przynosi
stwierdzenie szept贸w instynktu. Ile偶 to ju偶 razy tak by艂o!

Opr贸cz tego "czuja" mam jeszcze kilka swoich 艣rodk贸w wydobycia prawdy. Oto
nie zaspokajam ciekawo艣ci i nie odpowiadam na z艂o艣liwo艣膰. Wprost "nie racz臋" uczuwa膰 pewnych
u艣miech贸w, s艂贸w, aluzji.

Szlachetni wsp贸艂obywatele pr臋dko przychodz膮 do wniosku, 偶e to pie艅 jaki艣, tw贸r wyj膮tkowo t臋py, kt贸ry wcale uk艂u膰 nie czuje. Wtedy ods艂ania si臋 prawda...

Czy kiedy mia艂am sk艂onno艣膰 do takich bada艅? Zdaje si臋, 偶e nie. 呕ycie wszystko potrafi
wykrzesa膰.

Nie ma w tym dawnej mojej a tak naiwnej pokory
och, ani odrobiny!
pr臋dzej jest jaka艣
z艂a pycha. Nieraz my艣l臋 sobie, 偶e coraz dalej jestem sercem od ludzi. Dok膮d艣 odchodz臋, do
jakich艣 sennych widziade艂, do jakich艣 bohaterskich, czystych cieni贸w. One to stanowi膮 prawdziwe towarzystwo.

艢wiat nasz otaczaj膮cy, p贸艂inteligentny, p贸艂barbarzy艅ski, a g艂贸wna
chytry... Przebieg艂o艣膰
s艂u偶y w nim z艂o艣liwo艣ci, a z艂o艣liwo艣膰 praktykuje si臋 dla niej samej. Zawsze chodzi o stwierdzenie czyjej艣 ni偶szo艣ci, i to tym bardziej, im ci臋偶ej t臋 ni偶szo艣膰 odnale藕膰. Kobietki, nasze
anio艂y domowych ognisk, te z maestri膮 uprawiaj膮 sztuk臋!

Jeste艣my wszystkie tak zaawansowane w sztuce mielenia j臋zykiem na szkod臋 bli藕nich, 偶e
kiedy m臋偶czyzna zbli偶a si臋 pierwszy raz do obcej, z pewno艣ci膮 formu艂uje sobie pytanie: jaki
te偶 to rodzaj zwierz臋cia? W tym czczym 偶yciu panuje wszechw艂adna ob艂uda.

K艂amstwo wcale nie tylko nie jest t臋pione, ale nie budzi nawet odruchowego wstr臋tu.
Wszystko z艂e toleruje si臋 z obiektywizmem, a w razach natarczywych daje si臋 rzeczom za
pomoc膮 sofizmat贸w156 wygl膮d nieprawdziwy albo si臋 wprost udaje, 偶e nie s膮 wiadome najdok艂adniej roztrz膮艣ni臋te fakty. W tej atmosferze oddycha kwiat wychowania domowego niewinnych dzieci. Nawet gdyby艣my mieli wrodzone zami艂owanie k艂amstwa, trzeba by je niszczy膰
dla krzywd, kt贸re wyrz膮dza. Ale wszelkie moralne d膮偶enia tnie batem ci膮g艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e
obok nas 偶yj膮 ludzie, kt贸rzy wprost nie maj膮 potrzeb moralnych, kt贸rych wcale nie czyni nieszcz臋艣liwymi widok nadu偶y膰. M臋ka moralna samotnych jednostek wydaje si臋 by膰 czym艣
przyb艂膮kanym, niezdatnym do niczego, bez zwi膮zku z czymkolwiek, niby jaka艣 w艂a艣ciwo艣膰
osobliwsza, przedawniona czy za wczesna. A czyli偶 te uczucia mog膮 by膰 tak samotne? To偶
zagin膮 jak ziarna zbo偶a w cierniach z boskiej przypowie艣ci.

Ile偶 to razy usi艂owa艂am wytworzy膰 w duszy tej lub owej uczenniczki takie ognisko mi艂o艣ci
prawdy, rozchucha膰 przygas艂y w臋gielek cudnej w艂adzy, kt贸ra tyle szcz臋艣cia daje cz艂owiekowi.
I ile偶 razy znajdowa艂am tam op贸r osza艅cowany murem szyderstwa... Moja misja rodzi艂a
drwin臋. Wtedy zawsze czuj臋 si臋 tak samotn膮 i opuszczon膮. I dzi艣 znowu to samo...

Maniusia Lipecka jest to tak zwana "g艂贸wka". Zdolno艣ci jej s膮 rzeczywi艣cie bardzo pi臋kne,
ale pewno p贸jd膮 w jednym kierunku. Oto, co wymy艣li艂a. Gdy przychodzi dziadek Hieronim,
Maniusia cichaczem prosi go o czterdziest贸wk臋 na tak zwane "piecz膮tki". Gdy wpada wujaszek Zygmunt
to samo; z cioci膮 Tekl膮
to samo. Tymczasem ma艂a figlarka ani my艣li kupowa膰 piecz膮tek. Zebrane pieni膮dze chowa do skarbonki. Gdy chcia艂am przeciwdzia艂a膰 temu

156 S o f i z m a t
rozumowanie z rozmys艂em zbudowane fa艂szywie, a pozornie wygl膮daj膮ce na poprawne.

97


talentowi gromadzenia pieni臋dzy w 贸smym roku 偶ycia, mama opar艂a si臋 z wytrzeszczeniem
oczu. Jest to, wed艂ug niej, zapowied藕 sprytu i oszcz臋dno艣ci.

Uczucia nasze nie mog膮 drzema膰, musz膮 mie膰 jaki艣 wyraz w czynach. Budzi si臋 we mnie
g艂臋boka awersja do tego, co na mieszcza艅skich pi臋trach uwa偶ane jest za moralno艣膰. Stempel
ob艂udy wyci艣ni臋ty przez matador贸w starczy tam za wszystko. Ka偶da z jednostek zadr偶a艂aby
na sam膮 my艣l, 偶e mo偶e by膰 藕le odstemplowan膮. A i ja sama czy偶 mog臋 si臋 che艂pi膰, 偶e mi臋 nie
obchodzi, co szepce pani Lipecka, Blumowa albo inna "matka", zaj臋ta systematycznym psuciem duszy swego dziecka pod pretekstem edukacji? Bynajmniej! Licz臋 si臋 z tym wszystkim.
I jak jeszcze! Tylko ju偶 was znam, bydl膮tka bo偶e! Ju偶 wiem, 偶e je艣li mi臋 boli i n臋ka op贸r waszych dzieci wobec mojej etyki, to nie dlatego, 偶eby艣cie wy jako gromada by艂y m膮dre i dobre.

10 grudnia. List od Wacka. Oto, co pisze:

"Droga zm臋czy艂a mi臋 i znudzi艂a, a na dobitk臋 z膮b mi臋 bola艂 nie daj膮c w ci膮gu dziewi臋ciu
dni ani chwili spokoju. W艂a艣ciwie to nie tak sama droga nu偶y, jak noclegi w powarniach. Nie
wiadomo, co wtedy robi膰 ze swoj膮 osob膮. Wyj艣膰 na czas d艂u偶szy nie mo偶na, gdy偶 pi臋膰dziesi臋ciostopniowy mr贸z to nie 偶arty, czyta膰 trudno, przy tym stan ci膮g艂ego wyczekiwania, obawa, 偶e renifery rozbiegn膮 si臋 i trzeba b臋dzie z konieczno艣ci kilka dni zatrzyma膰 si臋 w takiej
dziurze, wszystko to, razem wzi膮wszy, wywo艂ywa艂o nasz po艣piech. Renifery rozbiega艂y si臋
kilkakrotnie, ale uda艂o si臋 nam z Jasiem do艣膰 pr臋dko je gromadzi膰 do kupy. W ci膮gu ca艂ej
podr贸偶y nie straci艂em ani jednego dnia. Nulla dies sine linea157. Widzisz, jak to dobrze umie膰
艂acin臋! Taka linea w tych stronach znaczy kilkadziesi膮t wiorst. Renifery wsz臋dzie dobre, droga z ma艂ymi wyj膮tkami zno艣na, wi臋c mkn臋li艣my z szybko艣ci膮 dziesi臋ciu (do dwunastu) wiorst
na godzin臋.

Powarnie czasami okropne! Tyle si臋 ju偶 o nich czyta艂o, tyle s艂ysza艂o, a jednak rzeczywisto艣膰 znacznie przechodzi wyrobione o nich poj臋cie. S膮 to ogromne, niskie landary bez pod艂ogi, bez nar, z dymi膮cym kominem, ze szparami w 艣cianach
jednym s艂owem, do mnie podobne: ze wszystkimi wadami, ale za to bez 偶adnych zalet. Na pierwszy rzut oka przedstawiaj膮 si臋 poetycznie, szczeg贸lniej kiedy ogie艅 o艣wietli 艣ciany pokryte bia艂ym szronem, soplami, i niby tysi膮cem znikaj膮cych diament贸w zacznie migota膰. Ale estetyczne zadowolenie
ust臋puje miejsca rozczarowaniu, kiedy ta fantastyczno艣膰 zaczyna kapa膰 na nos i ubranie w臋drowca. Na noc w powarniach nigdy si臋 nie rozbiera艂em, przeciwnie, ubiera艂em si臋 ciep艂o, co
do przyjemno艣ci nie nale偶y. Przy tym, dop贸ki ogie艅 si臋 pali, takie g o r o 艅 c o, jak m贸wi膮
twoje Litwinki, 偶e nie wiadomo, gdzie si臋 ukry膰, a jednocze艣nie nogi i plecy marzn膮. Czasami
zamiast w powarni udawa艂o nam si臋 nocowa膰 w jurcie; ale i te chambres garnies nie s膮 bez
"ale". Kilkana艣cioro ludzi p艂ci m臋skiej, 偶e艅skiej i nijakiej gnie藕dzi si臋 w ma艂ej jurcie razem z
psami, ciel臋tami, w bezpo艣rednim s膮siedztwie byd艂a. Do艂膮czony do tego zapach gnij膮cych ryb
powoduje to, 偶e trzeba by艂o wyskakiwa膰 na jednej nodze dla z艂apania tchu.

Rano znowu jazda. Wytrzyma艂o艣膰 renifer贸w
zadziwiaj膮ca. Trzeba je widzie膰 (cho膰 nie
radz臋...) obci膮偶one na艂adowanymi nartami, gdy si臋 wdzieraj膮 na pionowe urwiska g贸r lub gdy
p臋dz膮 po b艂otnistych k臋pach, ledwie-ledwie pokrytych 艣niegiem. P臋dzimy przez b艂ota! Narty
skacz膮, chybocz膮 si臋 po k臋pach jak 艂贸d藕 w czasie wiatru na wodzie. Noc ciemna, wida膰 tylko
jak膮艣 nik艂膮, bia艂膮 p艂aszczyzn臋. Wo藕nice krzykiem poganiaj膮 zwierz臋ta do szybszego biegu. Za
sob膮 s艂ysz臋 co艣 w rodzaju sapania lokomotywy i co chwila to z prawej, to z lewej strony ukazuje si臋 poczciwy, rogaty pysk jelenia, obro艣ni臋ty szronem, buchaj膮cy par膮, z wywieszonym
jak u psa j臋zorem. Gdy 艣cisn臋艂y silniejsze mrozy, jelenie przesta艂y sapa膰 i stuli艂y buziaki. W
czasie jazdy trzeba si臋 ci膮gle przechyla膰 to w t臋, to w ow膮 stron臋 dla zachowania r贸wnowagi
albo, dla przywr贸cenia jej, uderza膰 nog膮 w ziemi臋. Wje偶d偶amy w las, przecinamy wzg贸rza,

157 N u l 1 a d i e s s i n e 1 i n e a (艂ac.)
dos艂.: ani dnia bez kreski (s艂owa przypisywane s艂ynnemu malarzowi
greckiemu Apellesowi, IV w. p.n.e.); potocznie: praca nad okre艣lonym dzie艂em posuwa si臋 ka偶dego dnia naprz贸d.

98


po czym szalonym p臋dem staczamy si臋 znowu w dolin臋. Jelenie p臋dz膮 jak wiatr i narty lec膮,
a偶 dech zamiera w piersiach. Na dole przednie narty zwalniaj膮 biegu, nast臋pnie wszystkie z
trzaskiem uderzaj膮 si臋 o siebie i rozskakuj膮 na wsze strony. W dolinie znowu k臋py, znowu
podskoki nart niby po wzburzonych falach. Zmuszonemu do ci膮g艂ych 膰wicze艅 gimnastycznych
ciep艂o, ale nogi marzn膮, a przy szalonym p臋dzie po k臋pach w ciemno艣ci nie mo偶e by膰
mowy o rozgrzaniu si臋 w jakikolwiek spos贸b. Nareszcie w oddali ukazuje si臋 s艂up iskier. To
jurta! Witamy j膮 rado艣nie jak 偶eglarze latarni臋 morsk膮. Po chwili rozgaszczamy si臋 w cieple,
jemy i pijemy jak bohaterowie Homera, a zaraz potem spa膰, spa膰! No i tak co dzie艅
przez
trzy miesi膮ce i dwa dni. M贸j aparat, szk艂o, przybory dowioz艂em w ca艂o艣ci, czemu si臋 okrutnie
dziwuj臋. Maj膮 mi przys艂a膰 z Jakucka klisze, papier i w og贸le wszystko. C贸偶 tam u ciebie,
moja s艂odka dziewczyno, moja mi艂a siostrzyczko..."

15 grudnia. Od pewnego czasu 艂akn臋 i poszukuj臋 widoku rado艣ci. Szukam ksi膮偶ek weso艂ych. Wielk膮 by mi przyjemno艣膰 sprawi艂o, 偶ebym widzia艂a czyje艣 偶ycie pe艂ne szcz臋艣cia. Mam
doko艂a siebie albo n臋dzne, chorowite egzystencje, albo zapasy z przeciwno艣ciami nad si艂y. Co
krok mo偶na spotka膰 osoby zadowolone (ze siebie), ale nigdzie nie wida膰 weso艂ych. Zadowolenie jest tam, gdzie s膮 ma艂e potrzeby, a szcz臋艣cia, z kt贸rego tryska wesele, tak jakby nigdzie
nie by艂o. Cz艂owiek stworzony jest do szcz臋艣cia! Cierpienie trzeba zwalcza膰 i niszczy膰 jak
tyfus i osp臋.

24 grudnia. Wr贸ci艂am z pasterki. By艂y艣my wszystkie, to jest panna Helena, Iza i moje b臋benki. Mr贸z. Sypki 艣nieg iskrzy si臋 i chrupie pod nogami. Z mojego okna widz臋 tylko dachy
ze srebra. Szeregi zaczarowanych pa艂ac贸w stan臋艂y w biednej dzielnicy.

Ksi臋偶yc 艣wieci.

Druty telefoniczne os臋dzia艂y. S膮 bia艂e jak sznury grubej bawe艂ny, kt贸r膮 zwija na k艂臋bek jaka艣 babcia, ogromnie, ogromnie wiekowa. Jest co艣 dziwnego w tej nocy jasnej, w tej nocy
czystej. Niewys艂owiony wdzi臋k le偶y na murach oblanych 艣wiat艂em miesi臋cznym.

Ju偶 chyba wszystkie walki ze znu偶enia w tej ciszy usta艂y i 偶elazna pi臋艣膰 przemocy os艂ab艂a
z 偶alu.

Gdyby w tej chwili zb贸jca chcia艂 sztylet utopi膰 w piersiach swojej ofiary
zemdla艂aby mu
r臋ka. Bo teraz anio艂owie zst臋puj膮 z niebios na ziemi臋 i tul膮 do serc przeczystych westchnienia
skrzywdzonych ludzi.

Kto teraz modli膰 si臋 b臋dzie...

W 偶艂obie, gorzej ni偶 niemowl臋 ubogiego parobka, le偶y ten, o kt贸rym m贸wi艂 Izajasz, 偶e
"uderzy ziemi臋 r贸zg膮 ust swoich". Mo偶e to Jego kr贸lestwo ju偶 si臋 zacz臋艂o, mo偶e ju偶 idzie
"rok Pa艅ski wdzi臋czny". Niech si臋 umocni膮 dusze cierpi膮ce dla dobra wielu, niech wytchn膮,
Panie...

26 grudnia. 艢wi臋ta! 艢pi臋, pr贸偶nuj臋 i chodz臋 na wizytki. Znios艂am do siebie stos ksi膮偶ek i
rzucam si臋 od jutra w srogie czytanie. Gu臋pe wyjecha艂a na tydzie艅.

Do naszego apartamentu wyniesiono dla braku miejsca od pa艅stwa S. choink臋. Mam w nocy mi艂y zapach 艣wierczyny. Ach, 偶eby tak przejecha膰 si臋 sankami w艣r贸d lasu obsypanego
艣niegiem, 艣wiec膮cego soplami, w zimowy wiecz贸r, kiedy to gonty na dachach strzelaj膮! Jak to
tam jest teraz?

Puste pola. Ani szmeru, ani szelestu. Ksi臋偶yc idzie nad rozleg艂ym przestworzem. Gdzieniegdzie gruszka polna stoi w艣r贸d 艣nieg贸w samotna, obdarta. Rzuca sw贸j cie艅 b艂臋kitnawy...

7 stycznia. Wac艂aw umar艂.

Odebra艂am wiadomo艣膰 od tej pani przed tygod...

.. . . . . . . . . .

23 marca. Przerzucaj膮c rupiecie w szufladzie mojego stolika, znalaz艂am ten sekretnik.
Gdym go otwar艂a, wzrok m贸j trafi艂 na s艂owa przed dwoma miesi膮cami pisane. Jak gdyby co艣
nowego!... Zarazem takie samo zimno, oboj臋tno艣膰. Czyli偶 to ma by膰 moje nieszcz臋艣cie?

99


Gdzie偶 ono jest? Ja go nie czuj臋. S艂owa te s膮 puste wewn膮trz i tylko maj膮 form臋, pow艂ok臋
b贸lu znanego ludziom.

Dawno, gdy jeszcze by艂am w domu, nieboszczyk tatko pokazywa艂 mi w G艂ogach pszenic臋,
kt贸r膮 艣nie膰 zjad艂a. Szli艣my rano o 艣wicie, obok niwy pod g贸r膮, nad strumykiem Kamiennym.
Tatko urywa艂 k艂os, wyjmowa艂 z niego ziarno. By艂o ca艂kiem podobne do ziarna pe艂nego, mia艂o
zewn臋trzn膮 barw臋. Tylko gdy by艂o dotkn膮膰 go palcem, wylatywa艂 ze 艣rodka z艂otej 艂upiny
murz158 czarny, py艂kowaty, sypki. Tak i moje uczucia... Nie ma w nich czystego chleba uczu膰
siostrzanych, tylko 艣nie膰 spr贸chnia艂a...

25 marca. Chcia艂abym tu opisa膰...

Zaczynam czu膰 potrzeb臋 wyjawienia, jakby ekstyrpacji159 z g艂臋bi siebie. Jestem taka zabita! 呕adnych uczu膰, 偶adnych nawet porusze艅.

Jestem podobna do owej sadzawki Siloe, gdy od niej anio艂 odlecia艂160. Czuj臋, 偶e co艣 w mej
duszy, jaka艣 dawniejsza jej w艂adza
przesta艂a istnie膰, a to, co zosta艂o, jest d 1 a m n i e ju偶
na nic. Jest to tch贸rzliwe i ozi臋b艂e. Nic ju偶 nowego na ziemi zrobi膰 nie potrafi臋. S膮 jeszcze
dobre istoty, kt贸re ceni膮 we mnie i te resztki, ale ja sama czy偶 mog臋 przysta膰 na my艣l, 偶eby
jak膮kolwiek warto艣膰 nadawa膰 czemu艣, co jest jak n臋dzny 艂achman, pozosta艂y z dawnej odzie偶y. By艂 czas, kiedy s膮dzi艂am, 偶e jestem zdruzgotana ze szcz臋tem. Dzi艣 widz臋, 偶e tak nie jest.

Z艂amane jest tylko moje osobiste szcz臋艣cie.

Chc臋 rozbudzi膰 w sobie si艂臋 偶ycia, biczuj臋 si臋 wspomnieniem panny L., bior臋 si臋 pazurami
do rob贸t ci臋偶kich. Ale to wszystko, to wszystko...

Takie mam ci膮gle uczucie, jakby mi kto艣 podpowiada艂, co trzeba, uczy艂 mi臋, jak trzeba,
wysila艂 na to dusz臋 swoj膮, a ja mu stale, z ch艂opska nie dowierzam. Cz臋sto przybiega do mnie
to ta, to owa znajoma i m贸wi o swych strapieniach. W贸wczas mi臋 to "mile zajmuje", ale w
spos贸b bardzo zbli偶ony do wzgardy. My艣l臋 sobie patrz膮c na 艂zy cudze, jak szcz臋艣liwymi s膮 ci,
co takie tylko wylewaj膮.

Ja milcz臋.

Znam jedno m膮dre s艂owo, o kt贸rym Wacek nic nie wiedzia艂.

S艂owo: Hart sei!161

By艂by mi臋 zabi艂 wzrokiem, gdybym m贸wi艂a, 偶e 偶ycie trzeba kocha膰 nade wszystko.

26 marca. Cz臋sto teraz wcale nie wiem, co jest dobre, a co z艂e. Zdaje si臋, 偶e nic "z艂ego"
nie robi臋, ale te偶 偶adnej nie mam pewno艣ci, 偶e takie sprawowanie ma jak膮kolwiek warto艣膰.
Chwilami wydaje mi si臋, 偶e "dobrym" uczynkiem by艂oby w艂a艣nie wr臋cz co艣 innego. Rozumie膰 rozumiem wszystko tak samo jak przedtem, tylko 偶adne ju偶 pewniki nie mog膮 mn膮 w艂ada膰.

27 marca. Na c贸偶 si臋 zda cierpienie?

Czy mo偶na wierzy膰, 偶e taka m臋ka jest zwyczajn膮, ordynarn膮 konieczno艣ci膮? Czyj膮? Gdy
d艂ugie dnie s膮 tym wype艂nione, staje si臋 ono dla umys艂u niepoj臋t膮 zagadk膮, tajemnic膮 udr臋czaj膮c膮, kt贸rej znaczenie, nad wyraz donios艂e, ukryte a w艂adcze, jak ptak mistyczny kr膮偶y nad
g艂ow膮.

Czarny, z艂owieszczy kruk niedoli!

29 marca. Mia艂am d艂ug膮 chwil臋 wmy艣lenia si臋 w jaki艣 krajobraz. K臋py b艂otniste, ledwo
pokryte 艣niegiem. Jest mi bardzo niemi艂o...

158 M u r z (gwar.)
grzybek paso偶ytniczy niszcz膮cy zbo偶e.
159 E k s t y r p a c j a
wyrwanie z korzeniami.
160 S i 1 o e
sadzawka w Jerozolimie, tu uto偶samiona z sadzawk膮 Betsaida (Owcz膮). Aluzja do werset贸w z
Ewangelii wg 艣w. Jana w Nowym Testamencie (V, 2-5): kiedy anio艂 zst臋powa艂 do sadzawki Betsaida i porusza艂
jej wody, nabiera艂y one wtedy w艂asno艣ci uzdrawiaj膮cych.
161 H a r t s e i!(niem)
b膮d藕 twardy


100


2 kwietnia. Nie wiem, co mi jest. Jakie艣 uczucie ze wszystkich najsilniejsze i najbardziej
przejmuj膮ce smutkiem... T臋sknota... Smutek, kt贸remu brak wszelkiego przedmiotu, celu i
my艣li. Ach, nie
jest tej my艣li jaka艣 n臋dzna, uciekaj膮ca, bezradna drobina. Taki b艂臋dny
okruch mie艣ci w sobie tylko prze艣wiadczenie, 偶e to co mi臋 o smutek przyprawia, jest najwa偶niejsz膮, najcenniejsz膮, jedyn膮 warto艣ciow膮 spraw膮. Dziwna rzecz: za pomoc膮 tego ma艂ego
atomu odgaduje si臋 prawdziw膮 tre艣膰 偶ycia, widzi przestwory, 艣wiaty rozleg艂e i dalekie, o kt贸rych nic nie wie codzienny, zdrowy rozum.

T臋sknota, t臋sknota...

Uczucie najbardziej niewypowiedziane, stan pr贸偶ny wszelakiej ulgi, ucisk serca ci膮g艂y i
jednostajny.

A przecie on sam w sobie jest upragniony, bo daje jakby l臋kliwe po偶膮danie ujrzenia znowu
onej niedoli. Ozi臋b艂o艣膰 zimowa, kt贸r膮 prze偶y艂am
nie by艂 to stan dobry. Teraz zaczynam pami臋ta膰 ka偶de z tych zimnych uczu膰, niby jakie艣 narz臋dzia z 偶elaza, kt贸re rozdzieraj膮.

Dawno ju偶 temu, z osiem lat mo偶e, szli艣my pewnego razu z Henrykiem przez nasz gaj
brzozowy. On mia艂 w kieszeni rewolwer. Chc膮c si臋 pochlubi膰 przede mn膮, wyj膮艂 t臋 bro艅, wycelowa艂 i strzeli艂. Kula przebi艂a na wskro艣 m艂od膮 brzoz臋. Z tego miejsca trysn臋艂a struga soku i
uchodzi艂a tak d艂ugo, tak d艂ugo, a偶 nie mog膮c znie艣膰, uciek艂am z lasu. Gdym by艂a na jego
skraju i odwr贸ci艂am g艂ow臋, wida膰 by艂o jeszcze strug臋 s膮cz膮c膮 si臋 po bia艂ej korze. S艂o艅ce w
niej przegl膮da艂o si臋 i iskrzy艂o tak samo, jak si臋 przegl膮da w n臋dznej ka艂u偶y na drodze, po kt贸rej brodz膮 ciel臋ta.

3 kwietnia. Ju偶 sama nie wiem, czego chc臋. T臋skni臋, a raczej usycham z t臋sknoty. Chcia艂abym p贸j艣膰, uciec... Jestem jak cz艂owiek bardzo chory, kt贸ry sam nie wie, co go najwi臋cej boli.
殴le mu jest, a poruszy膰 si臋 nie ma si艂y. Gdyby zreszt膮 zdo艂a艂, to i zmiana po艂o偶enia szkod臋 mu
przynie艣膰 mo偶e.

5 kwietnia. Zdaje mi si臋, 偶e gdybym mog艂a us艂ysze膰 troch臋 dobrej muzyki, mo偶e bym by艂a
tak samo nieszcz臋艣liwa, ale mniej bezradna. 艁zy silniejsze s膮 ni偶 wola. Dlatego cierpi臋 i nic w
sobie zmieni膰 nie umiem. Wszystko pozostaje tak, jak by艂o, te same cele, te same obowi膮zki.
Rozumiem to i wci膮偶 jestem bez si艂. Nie mog臋 si臋 uskar偶a膰 na brak postanowie艅... Jest ich
tyle w mych ustach! Brak tylko jakiej艣 ma艂ej, drobnej rzeczy...

6 kwietnia. Wstaj臋 rano, id臋 na lekcje, odbywam wszystko jak si臋 patrzy
i 艣miej臋 si臋 z tego wszystkiego. Jest to tyle warte, co wiatr karmi膰. Do niczego nie mam ochoty. Sama siebie
pytam, czego mi si臋 chcie膰 mo偶e i ci膮gle, nie m贸wi膮c sobie tego, stwierdzam, 偶e pragn臋艂abym
jednej tylko rzeczy: nie by膰.

Ta my艣l wysuwa si臋 bez 偶adnych przej艣膰 od minionego usposobienia, 艂zy p艂yn膮 i w nich
jest to 偶yczenie...

7 kwietnia. Z Antosi膮 L. przechodz臋 teraz literatur臋... greck膮. Sama umiem z niej (z literatury greckiej) tyle, com zas艂ysza艂a od Wacka. Czyta艂am wszak偶e onego czasu wszystko, co on
przechodzi艂, a nawet greczyzny samej sporo wch艂on臋艂am. Obecnie czytamy tragedie Eschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa w przek艂adzie Z. W臋clewskiego162 i K. Kaszewskiego163.

Kt贸偶 by pomy艣la艂, 偶e w kartach tych utwor贸w mo偶na sw贸j b贸l spotka膰, 偶e ju偶 w贸wczas
by艂y siostry, kt贸rym zabraniano chowa膰 w ziemi braci...

Moja uczennica czyta艂a r贸wnym g艂osem Eschylosa Siedmiu przeciw Tebom164. I oto, co
tam m贸wi Antygona:

162 Z y g m u n t W 臋 c 1 e w s k i (1824--1887)
filolog, t艂umacz Eschylosa i Eurypidesa.
163 K a z i m i e r z K a s z e w s k i (1825-1910)
krytyk literacki, filolog i t艂umacz, szczeg贸lnie cenne by艂y jego
przek艂ady dramat贸w Eschylosa i Sofoklesa.
164 "S i e d m i u p r z e c i w T e b o m"
jedna z siedmiu zachowanych tragedii Eschylosa; jej tre艣ci膮 s膮 przygotowania do obrony Teb przeciwko najazdowi kr贸la Argos, sprowadzonemu przez Polinejkesa na w艂asny kraj w
odwet za pozbawienie go tronu i wygnanie z ojczyzny. Gdy Polinejkes pad艂 w walce, Kreon, w艂adca Teb, zabro

101


Przemo偶ne s膮 krwi zwi膮zki, kt贸ra mi臋 jednoczy
Po rodzicielce biednej i niebogim ojcu!
Wi臋c zno艣 cierpliwie krzywd臋, serce me, na kt贸r膮
On z偶yma艂 si臋, i po艣wi臋膰 偶ycie dla zgas艂ego
Z siostrzanej tej mi艂o艣ci. Cia艂a jego wilcy


呕ar艂oczni nie rozszarpi膮. To si臋 nie poka偶e!
Bo gr贸b wykopi臋 w艂asn膮 r臋k膮 i ostatni膮
Pos艂ug臋, cho膰 niewiasta, oddam sama jemu.
Wynios臋 go w buchastej szacie tej p艂贸ciennej
I sama go pochowam. Nikt mnie nie powstrzyma!
Skuteczny ten wynajdzie spos贸b, kto odwa偶ny...


Szalona dziewczyna! Nie, nie! Precz z takimi wzorami! Ja jestem rozs膮dna, m贸j idea艂
to
pos艂uszna Ismena, szanuj膮ca rozkazy Kreonowe. Ja nie p贸jd臋 kopa膰 grobu dla Polinejkesa.

11 kwietnia. 艢wi臋to. Nigdzie dzisiaj nie wyjd臋. Tak jestem rozbita i tak mi 藕le, jakbym siedzia艂a w ciemnym i dusznym lochu. W ci膮gu ostatnich dni napada mnie p艂acz. Gdy na lekcji
nie mog臋 becze膰, dusz臋 ten p艂acz w sobie i d藕wigam go z miejsca na miejsce.

W 艣wi臋to, gdy Gu臋pe wyjdzie i nikt mnie nie widzi, ca艂ymi godzinami pozwalam sobie na
t臋 niekosztown膮 rozrywk臋.

20 kwietnia. Sz艂am dzi艣 z lekcji niezwyk艂膮 drog膮: Alejami Jerozolimskimi. By艂o ciep艂o i
jako艣 bardzo widno w powietrzu. Daleko, za Wis艂膮, ci膮gn臋艂y si臋 przed oczyma lasy niebieskie.
I oto bez 偶adnej racji serce zacz臋艂o znowu trz膮艣膰 si臋 i trwo偶y膰 we mnie jak biedne g艂upie
dziecko Uciekam od p艂aczu, bo je艣li tylko dzie艅 szlocham, w nocy nie 艣pi臋 na pewno, a potem
zaraz id膮 kolej膮 straszne zmory, jedna za drug膮. Och, widma nocne! Powinnam by艂a wyrwa膰
zaraz oczy z tej przestrzeni, ale nie mog艂am. W 偶aden 偶ywy spos贸b!

P贸jd臋 ju偶 z tego miasta! Nie chc臋! Wydr臋 si臋 ze siebie samej, z moich my艣li, postanowie艅,
prac; obowi膮zk贸w, ze wszystkiego! Ziemio, nigdy przez cz艂owieka nie zasiewana!

Szczery, pusty, bezp艂odny gruncie!

Wysokie, szumi膮ce swobodnie drzewa le艣ne!

Tamt臋dy idzie w nasze strony kolej nadwi艣la艅ska. Nic nie zdo艂a odda膰 porywu rado艣ci, jaki si臋 mie艣ci w tym g艂upim pewniku. Gdyby tylko do czerwca przewlec dusz臋...

Tam j膮 obmyj臋 w 艣nie偶nych wodach mojej dziedziny.

13 maja. Ciep艂y, jasny wiecz贸r. Na kamieniach mojego podw贸rza 艣ciel膮 si臋 艂udz膮ce, srebrnoszare figury miesi臋czne w dese艅 czarodziejski. Stary, brudny, splugawiony zau艂ek jest jaki艣
inny, niepodobny do siebie, jakby i on marzy艂... W tej nocy nawet ubodzy n臋dzarze d藕wigaj膮
si臋 i kieruj膮 oczy ku jasnym gwiazdom, kt贸re im przypominaj膮 dawno wygas艂e uczucia.

Ile偶 mocy widoki te wlewa膰 powinny w serca nasze, w serca istot m艂odych, kt贸re nie ci膮gn膮 ze sob膮 ci臋偶kich woz贸w z艂ej doli, w serca tych, co dusz臋 swoj膮 ceni膮 nade wszystko, kocha膰 bardzo g艂臋boko umiej膮 i nie sprzedali jeszcze si艂y p艂yn膮cej z czystego serca ani m臋stwa
ciskaj膮cego r臋kawic臋 wszelkiej pod艂o艣ci...

4 czerwca. Pisz臋 te s艂owa zardzewia艂膮 stal贸wk膮 w Kielcach, w hotelu (U n a j u w Kielcach, jak pami臋膰 ludzka wstecz si臋gn膮膰 zdo艂a, wieczy艣cie w hotelach ku wygodzie podr贸偶nych le偶a艂y zardzewia艂e stal贸wki).

Co za katastrofa! Jestem znowu tutaj w moim poczciwym mie艣cisku... Wczoraj zerwa艂am
wszystkie lekcje, odrzuci艂am dwa zaproszenia na wakacje, u Lipeckich i u tej pani Niewadz

ni艂 pogrzeba膰 jego cia艂o; wtedy z dw贸ch si贸str Polinejkesa Ismena podporz膮dkowa艂a si臋 rozkazowi, za艣 Antygona, nie bacz膮c na kar臋, pochowa艂a zw艂oki brata.

102


kiej z Cis贸w
spakowane graty powierzy艂am "Giepce", kt贸ra przez lato zostaje w Warszawie,
a sama, obarczona trzydziestk膮 rubli i ma艂ym sakiem, ruszy艂am na 艂eb na szyj臋. Nic mi臋 nie
obchodzi, co si臋 dzia膰 b臋dzie z moj膮 osob膮. Wiem tylko tyle, 偶e b臋d臋 w Krawczyskach na
grobie mamy i ojca, w G艂ogach... A zreszt膮 wszystko mi jedno! Zapewne pojad臋 do M臋karzyc, do wujostwa Krzewi艅skich. Mo偶e zabawi臋 tam ca艂e lato, a mo偶e tylko kilka godzin.
Wszystko mi jedno... (Patrz wy偶ej!)

Teraz ju偶 nie ja rz膮dz臋, tylko podmuchy wzrusze艅. Lelum-Polelum165.. One mi臋 nios膮, dok膮d chc膮, jak bujne konie. D艂ugo wi臋zi艂am je w 偶elaznej stajni, co dzie艅 zatrzaskiwa艂am
wr贸tni臋, wbijaj膮c palce w p艂yt臋 z granitu, teraz niech sobie p臋dz膮, jako chc膮. Jecha艂abym natychmiast, ale deszcz jak z cebra.

Niedobre, przebrzyd艂e Kielce! Co wyjrz臋 oknem, to zamiast upragnionego b艂臋kitu
nowa
gromada chmur i strugi ulewy. Ale niech tam! Musi si臋 wyja艣ni膰.

Przyjecha艂am w nocy, blisko o czwartej i z trudno艣ci膮 znalaz艂am ten numerek. Tak to
ju偶
w mie艣cie Kielcach panna Joasia nie ma nikogo...

Szybko wygasa domowe ognisko i rozwiewa si臋 w ostrym wietrze wonny dym rodzinnego
namiotu. Gniazdo cz艂owiecze trwa tak samo d艂ugo jak gniazdo paj膮ka. Przebieram w my艣li
osoby tutejsze, kt贸re pewno siedz膮 jeszcze mi臋dzy Karcz贸wk膮 a Pocieszk膮, ale nie znajduj臋
nikogo, kto by zajrza艂 mi w oczy z braterskim zrozumieniem, gdybym powiedzia艂a dzieje mego 偶alu, dzieje grobowego smutku, kt贸ry by艂 jak cie艅 艣mierci. Nie mog臋 nikogo wymy艣li膰

jak by to powiedzie膰?
z oczami widz膮cymi. S膮 to wszystko poczciwi ludzie, kt贸rych t臋pe
serce nie przebija 艣cian domu familijnego. Ale B贸g z nimi! Umiem ju偶 chodzi膰 w艣r贸d zimnych ludzi jak mi臋dzy nagrobkami cmentarza. Mniejsza o to!

Moja aleja ku Karcz贸wce, m贸j wy艣niony latami w Warszawie daleki widok g贸rski!

Bije godzina sz贸sta na dzwonnicy katedralnej. Mi艂y, spi偶owy d藕wi臋ku zegara, b膮d藕 pozdrowiony! Jak偶e ci si臋 obawia艂am niegdy艣, z jak g艂臋bok膮 trwog膮 s艂ucha艂am ci臋 pierwszy raz
po przyje藕dzie z G艂og贸w do szko艂y! A oto... Ale precz ze wszelkimi wspomnieniami! Nie
wolno my艣le膰 o rzeczach dawnych, bo znowu zaczn膮 si臋 brewerie p艂aczowe.

Cicho, tylko deszcz gada w rynnach i od czasu do czasu przemknie si臋 z 艂oskotem wehiku艂
kielecki.

Tego偶 dnia w M臋karzycach. Ju偶 jestem tutaj, u wujostwa. Bardzo p贸藕no... Jaka b艂ogos艂awiona cisza. Nocuj臋 sama, na "drugiej stronie", w tej starej "salce". Jestem szcz臋艣liwa, ach,
jak偶e jestem szcz臋艣liwa! Cicho, na palcach st膮pam w tym pustym pokoju, gdzie stoj膮 dawne
graty, kt贸re pami臋taj膮 umar艂ych
i nasycam si臋 艣wiadomo艣ci膮, 偶e to nie z艂uda. Tu, w M臋karzycach! W tych niskich stancjach bywa艂am z mam膮 nieboszczk膮, gdym mia艂a trzy, cztery
lata... Powa艂a z dwiema belkami, cokolwieczek skrzywiona; 艣ciany wybielone wapnem, kt贸re
tu i 贸wdzie odpada, ukazuj膮c suche i twarde drewna modrzewiowe. Okno zas艂oni臋te k臋pami
georginij, malw i bz贸w. Z ram jego deszcz sp艂uka艂 pokost. Zasuwki, stare zasuwki dziwnej
formy, ozdobnie wykute przez jakiego艣 ucznia Tubalkainowego166, powlek艂a rdza warstw膮 tak
grub膮, 偶e uczyni艂a z tych 偶elazek rzeczy doprawdy pi臋kne. Gdy si臋 wmy艣lam uparcie, to zda
mi si臋, 偶e jak przez sen widz臋 tego, kto te zasuwki przybija艂. By艂 to m艂ody kowal... Mia艂am
wtedy mo偶e cztery lata. Wszystko to: przepalone szyby, drzwi, 艣ciany, sprz臋ty i stare litografie nosz膮 na sobie jak膮艣 cech臋 wzruszaj膮c膮. Istniej膮 bez 偶adnej zmiany w ci膮gu kilkudziesi臋ciu lat, na tych samych swoich miejscach, wytrzymuj膮 dzia艂ania p贸r roku i staj膮 si臋 jakby niezb臋dnymi cz膮stkami tutejszej przyrody. Ka偶dy z tych przedmiot贸w ma swoj膮 histori臋 i wprost
nale偶y do familii. Stary dw贸r schyla si臋, paczy i garbi, ale trwa w gruncie rzeczy taki sam jak

165 L e l u m-P o l e l u m
rzekome b贸stwa wiatru w wierzeniach dawnych S艂owian; ich siedzib膮 mia艂a by膰 艁ysa
G贸ra.
166 T u b a l k a i n
wed艂ug legendy biblijnej pierwszy na 艣wiecie rzemie艣lnik.


103


przed laty. Jest to dom rodzinny, zro艣ni臋ty z polem, z sadem, z drzewami i kwiatami. Kiedy艣
mo偶e w pr贸chno rozsypie si臋 i zginie z powierzchni, tak samo jak umiera cz艂owiek...

Psy szczekaj膮. Zwabione 艣wiat艂em w oknach pokoju, gdzie zwykle wieczorem bywa ciemno, sadowi膮 si臋 tu偶 za szyb膮 i ujadaj膮 okrutnymi g艂osy.

Ale do rzeczy. Ka偶de extemporale167 trzeba pisa膰 wed艂ug punkt贸w. Najprz贸d wst臋p... A
wi臋c: Wyjecha艂am dzi艣 z Kielc przed po艂udniem. Deszcz by艂 troszk臋 nacich艂, cho膰 nie usta艂.
Sia艂 sobie swoje mokre plewy, czasami tylko puszczaj膮c grubsze ziarno. Naj臋艂am doro偶k臋 za
cztery ruble (s艂uchajcie, s艂uchajcie!)
i jazda! Wo藕nica m贸j podwi膮za艂 chudym szkapom
ogony, otuli艂 dobrze nogi (swoje) derk膮 i z niebywa艂ym trajkotem wyruszy艂 z miasta. Gdy
wpadli艣my na szos臋, nasz膮 star膮, szczerbat膮 od wyboj贸w, kochan膮 szos臋, gdy zacz臋艂o spod k贸艂
pierzcha膰 rzadkie b艂oto... Nie mog艂y go wstrzyma膰 wachlarze d r y n d y, dzwoni膮ce zupe艂nie
na wz贸r janczar贸w, tylko obdarty fartuch jak m贸g艂 mi臋, poczciwiec, zas艂ania艂. Na tym poczciwcu utworzy艂o si臋 wkr贸tce jezioro wody, przebiegaj膮ce z miejsca na miejsce jak 偶ywe
srebro.

By艂am znu偶ona, senna i jeszcze bardziej szcz臋艣liwa ni偶 teraz. Uwag臋 moj膮, a raczej m贸j
u艣miech b艂膮kaj膮cy si臋 w przestworze, skupia艂y co chwila na sobie dwie latarnie, s艂u偶膮ce, jak
s膮dz臋, ku ozdobie pojazdu. W gruncie rzeczy wybite szyby i odwalone wierzchy nic im innego, doprawdy, nie zostawi艂y pr贸cz tego honoru. Jeden z tych szcz膮tkowych organ贸w powozu
przywi膮zany by艂 do macierzystej sztabki 偶elaza rozmok艂ym szpagatem. Kad艂ub foszmana, w
opo艅czy koloru b艂臋kitnego, z odcieniem s艂oty, zas艂ania艂 mi 艣wiat, a jedyny, samotny, 偶贸艂ty
guzik w pasie z wyobra偶eniem jakiego艣 herbu
przyci膮ga艂 oczy. Przestrze艅 widzialn膮 obsiewa艂 drobny deszczyk. Daleko, w mg艂awym, burym powietrzu snu艂y si臋 zarysy wzg贸rz. Ich
kszta艂ty, raz po raz uciekaj膮ce we mg艂臋 przed oczyma, by艂y dla mnie prawdziwymi wyrazami
偶alu. Je偶eli tylko dosi臋g艂am ich wzrokiem, wnet uczuwa艂am, jak mi臋 bol膮.

Tak ongi ma艂ej dziewczynie wiezionej do gimnazjum 艣ciska艂o si臋 serce, gdy 偶egna艂a wzrokiem te ukochane wzg贸rza... Doro偶ka skacze z dziury w dziur臋, chwieje si臋 co moment niby
osoba chora na tabes168, kt贸ra wszak偶e ukrywa sw贸j defekt, 偶eby nie straci膰 posady
艣lizga
si臋 na zakr臋tach, jakby w z艂ych momentach rozpaczy pragn臋艂a raz wreszcie rzuci膰 si臋 samob贸jczo do rowu. Oto wysuwa si臋 wie艣, z艂o偶ona z cha艂up szarych jak pole, cho膰 艣ciany ich niegdy艣 bielono.

Wierzby z grubymi pniami, z kt贸rych strzelaj膮 m艂ode, jasne, bujne pr臋ty; dzikie gruszki w
polach, dzikie tak samo jak za owych czas贸w. Tam, gdzie si臋 grunt nachyla, jest rzeka w nizinie. Ta rzeka idzie z mojej wsi, z G艂og贸w. Zje偶d偶amy ze wzg贸rza na d艂ugi most. Zmoczone
konie id膮 noga za nog膮, para z nich wali. Ja wychylam si臋 z budy i si臋gam wzrokiem czystej
wody s膮cz膮cej si臋 po kamieniach i grubym piasku, wody, kt贸ra przep艂yn臋艂a ko艂o domu moich
rodzic贸w. Szlaban. Pow贸z si臋 zatrzymuje. Trzeba p艂aci膰 kilka groszy. Szukam ich w kieszeni,
nie ja szukam wszystkimi zmys艂ami d藕wi臋ku tej rzeki, kt贸ra tam w dole co艣 do mnie pluszcze.

Ruszamy znowu wolno pod g贸r臋. Obok id膮 ludzie zgarbieni, zaciapani w b艂ocie, okryci
w艂osem, kt贸ry mo偶e si臋 nazywa膰 tylko kud艂ami. Co艣 gadaj膮 do siebie, dr膮 si臋 obrzydle i swarz膮. Jedn膮 twarz poznaj臋. To nasz ch艂op, Wicek Michcik. Taki sam by艂 za czas贸w mego dzieci艅stwa. Troch臋 si臋 zestarza艂. Konie ruszaj膮 i w brz臋ku 偶elastwa, w turkocie k贸艂 s艂ysz臋 s艂owo
niedawno w Biblii przeczytane. 呕y艂a, wida膰, ta skryta my艣l we mnie, jak gdyby stalowym rylcem na o艂owiu wypisana: "Nie b臋dzie pami臋ci tak m膮drego, jak i g艂upiego na wieki, gdy偶
przyjd膮 dni, kiedy wszystkiego zapomn膮, a jak umiera m膮dry, tak te偶 i g艂upi..."

167 E x t e m p o r a l e (艂ac.)
tu: praca pi艣mienna.
168 T a b e s
uwi膮d rdzenia pacierzowego; choroba ta wywo艂uje trudno艣ci w poruszaniu si臋.


104


Ta cyniczna m膮dro艣膰 rzucona przez zuchwa艂ego kr贸la, znawc臋 "wszystkich spraw pod
s艂o艅cem", nie nios艂a mi przykro艣ci. By艂a pr臋dzej jak prawda doskona艂a, harmonizuj膮ca ze
wszystkim, niby p艂yn, ca wype艂nia ka偶dy punkt 偶膮dny nasycenia. Wszystko cich艂o we mnie,
u艣mierza艂o si臋 i jak gdyby k艂ad艂o do snu. Wtuli艂am si臋 w k膮t powozu i przesuwa艂am w pami臋ci ponure s艂owa, kt贸re przychodzi艂y, nie wiem czemu.

Ze wzg贸rza roztoczy艂 si臋 widok na p艂aszczyzn臋. Daleko, daleko ujrza艂am drzewa m臋karzyckie. Wtedy znowu 偶arzy膰 si臋 we mnie pocz臋艂a cicha rado艣膰, kt贸ra mi臋 do tej chwili nie
opuszcza. Wiedzia艂am, 偶e nie znajd臋 tu tego, czego szukam, ale widok las贸w sennych, d艂ugich i szerokich pustek zaros艂ych ma艂ym ja艂owcem ciep艂o rozlewa艂 po moich 偶y艂ach. Tam b贸r,
w kt贸rym nigdy nie by艂am, obcy i niemi艂y, ale z drugiej strony m臋karzyckie aleje, roztopione
we mg艂ach i jakby z mg艂y utkane...

Wtedy tak偶e przysz艂o mi na my艣l, 偶e nikogo nie zawiadomi艂am, 偶e w艂a艣ciwie nie wiem;
czy tu wujostwo mieszkaj膮. A mo偶e ju偶 si臋 wyprowadzili, mo偶e poumierali? Tyle lat do nich
nie pisa艂am! Zacz臋艂am liczy膰... To ju偶 dziesi臋膰 z g贸r膮, jakem tu nie by艂a.

Nad wieczorem moja d r y n d a zboczy艂a z szosy i wjecha艂a w szpaler topolowy. Stare,
obdarte budynki, dw贸r w ziemi臋 zapad艂y, rozwalone p艂oty...

Wesz艂am w znajom膮 sie艅:
nikogo... Uchyli艂am pierwsze drzwi i skoczy艂am jak trzyletni
b臋ben: stary poczciwiec fortepian, nad nim ksi膮偶臋 J贸zef... Ale偶 rozumie si臋!

A teraz, gdy pisz臋 te zdania, czuj臋, 偶e tu jestem obca, cudza, samotna. I c贸偶 z tego? Szum
starych top贸l, kt贸ry mi臋 tylekro膰 przera偶a艂, gdy艣my st膮d w p贸藕n膮 noc z mamusi膮 odje偶d偶a艂y...
Do niegom si臋 przywlek艂a. Czyli偶 mo偶e by膰 czulszy g艂os na tej ziemi?

5 czerwca. Min膮艂 dzie艅 i kr贸tki wiecz贸r. By艂am w stajni, w oborze, na czworakach, w polu,
na 艂膮ce. Nie wiem, czy to jest rzeczywiste, czy z艂udne uspokojenie, ale czuj臋 si臋 bardzo dobrze. 呕adnej sk艂onno艣ci do p艂aczu, nawet pewien (niemi艂y) wstr臋t do wzrusze艅. Opowiadanie

o Wac艂awie formalnie m臋czy. Wac艂aw w dniu 艣mierci swojej przekaza艂 mi jak gdyby spadek.
Twardym prawem dziedzicznym narzuci艂 mi pr贸偶ne miesi膮ce zimowe, dni, w poprzek kt贸rych
p艂yn臋艂y same tylko 艂zy, i noce bezsenne, zapchane prac膮 ducha tak bezp艂odn膮 jak zgadywanie
przyczyn rzeczy, a tak samo tward膮, przymusow膮 i konieczn膮, 偶eby 偶y膰, jak oddech. Teraz
ledwo-ledwo rozumiem, 偶e si臋 to ze mn膮 zdarzy艂o. Przesz艂o jak pow贸d藕 w g贸rach. Tylko
rozmiecione bry艂y kamieni i mu艂 wisz膮cy na krzewach wskazuj膮, dok膮d si臋ga艂o zniszczenie.
Tak, bez w膮tpienia: wie艣 stworzy艂 Pan B贸g, a miasto diabe艂, i to diabe艂 bourgeois169. Ludzie mieszkaj膮cy na wsi s膮 tak zdrowi i szczerzy w swym zdrowiu, 偶e po prostu przedstawiaj膮
mi si臋 jak niewiarygodna anegdota. I to s膮 w艂a艣nie ludzie, z kt贸rych ja si臋 wywodz臋!

Gdy dzi艣 o godzinie pi膮tej czy sz贸stej rano m贸j wujaszek zacz膮艂 krzycze膰 na kogo艣 z ganku, zerwa艂am si臋 i w bieli藕nie wypad艂am jak fiksatka, s膮dz膮c, 偶e to po偶ar czy napad zb贸j贸w.
Okaza艂o si臋, 偶e wujaszek w y h a 艂 a s i 艂 kogo艣 przed stajni膮. Nic nadto.

Mo偶e to jest 藕le i nieszlachetnie opisywa膰 osoby, u kt贸rych si臋 bawi (a w dodatku u krewnych), ale nie mog臋 powstrzyma膰 si臋 i wyj艣膰 ze zdumienia. Czy偶 to jest naprawd臋 ciotka Waleria, wujaszek Hipolit i c贸rka ich, a moja siostra cioteczna, Tecia? Ja zna艂am tych ludzi, ale
oni byli ca艂kowicie inni! Nie, to ja by艂am inna. Widzia艂am ich dawn膮 par膮 oczu... tutejszych.
A teraz tamtej mnie
ju偶 ani 艣ladu! Oni zapewne s膮 ci sami. Tu si臋 ma艂o co zmienia. Lat
przybywa, plecy si臋 wypaczaj膮, w艂osy siwiej膮, dom wchodzi w ziemi臋, a okrom tego wszystko
po staremu. Gdyby wsta艂 z trumny dziadek J贸zef, niewiele by znalaz艂 rzeczy obcych sobie.

A ze mn膮, ze mn膮 co si臋 zrobi艂o! Z istoty takiej w艂a艣nie, osiad艂ej na gruntach ojcowskich,
sta艂 si臋 1 a u f e r170 biegaj膮cy po 艣wiecie za lekcjami, co艣 w rodzaju motyla wykwit艂ego z
poczwarki (je艣li wolno u偶y膰 tak wyszukanej metafory). W ca艂odziennych rozmowach dzisiej

169 B o u r g e o i s (franc.)
mieszczanin, mieszczuch.
170 L a u f e r (niem.)
biegacz.

105


szych z ciotk膮 Waleri膮 i Teci膮 wobec samej siebie zdawa艂am jak gdyby egzamin z mojego
偶ycia. Przypomnia艂am sobie 偶ywo nie tylko te obydwie krewne, ale w ca艂ej pe艂ni
siebie sam膮.

Daleko wi臋cej materia艂u do zdumienia ja musz臋 dla nich przedstawia膰. Tak przynajmniej
chcia艂abym sobie t艂umaczy膰 oboj臋tno艣膰 ich wszystkich. Nie jest to zimno zewn臋trzne. Ca艂ujemy si臋 i p艂aczemy do艣膰 cz臋sto, ale w tym wcale nie ma serca ani nawet lito艣ci. Ciotczysko
ca艂uj膮c mi臋 wylewa 艂zy dlatego, 偶e my艣li o drugiej, m艂odszej swej c贸rce, kt贸ra wysz艂a za
technika mieszkaj膮cego a偶 pod Uf膮171. Tecia duma o sobie, zestawia me wolne 偶ycie z jej
ci臋偶k膮 niewol膮 rodzinn膮 i p艂acze nad sob膮. Wuj ani my艣li p艂aka膰, gdy偶 nie le偶y to w jego
atrybucjach172 ("baby s膮 od szloch贸w"), natomiast przemy艣liwa, po co ja te偶 zawita艂am w te
strony, i ci膮gle mi臋 wtajemnicza w swe fatalne interesy, biada na kiepskie oziminy, procenta,
posuchy, motylice, choroby pyska i racic... Przewiduje, nieszcz臋艣nik, 偶e lada chwila wypal臋
oracj臋 o po偶yczk臋 pieni臋dzy. Odetchn膮艂by pe艂n膮 piersi膮, gdyby wiedzia艂, 偶e ja tylko do powietrza, do wody i ziemi...

Tak, to jest dla mnie 艣wiat zgo艂a obcy. Ci ludzie nic nie spostrzegaj膮 na ziemi opr贸cz M臋karzyc i nie maj膮 偶adnych innych widok贸w opr贸cz swoich pieni臋偶nych skojarze艅. Starzy wujostwo zajmuj膮 si臋 tym tylko, co jest w granicach folwarku. Promieniem ich 偶ycia jest Felcia,
obecnie Balwi艅ska, ciemn膮 stron膮
Tekla, kt贸ra "nie wysz艂a" i, obym by艂a fa艂szywym prorokiem, zostanie star膮 pann膮. To familijne zamkni臋cie horyzontu jest tak szczelne, 偶e ja wcale
si臋 w nim nie znajduj臋, nawet w tej chwili, kiedy tu siedz臋. Moje ca艂e 偶ycie by艂oby mocno
podejrzane, gdyby nie to, 偶e jest do gruntu oboj臋tne. Czytam to w ich oczach, gdy szczerze
m贸wi臋 wszystko i gdy oni z u艣miechami niby wsp贸艂czucia s艂uchaj膮.

Historia Wac艂awa!

W istocie jeste艣my dla siebie obcymi lud藕mi.

S艂ucham d艂ugich i szczeg贸艂owych pie艣ni epickich o tym, jak to Felcia "spodoba艂a si臋"
owemu in偶ynierowi na balu w Kielcach, jak przesz艂y "konkury", o艣wiadczyny, 艣lub, wyjazd,
urodzenie dziecka. W tych sagach173 familijnych Felcia jest jak gdyby heroin膮. J膮 to wszystko
ju偶 spotka艂o. Ju偶 spe艂ni艂a, co do niej nale偶y.

Tecia jest smutkiem rodziny. Ona jeszcze... nikomu si臋 nie spodoba艂a i je艣li by艂a celem jakich konkur贸w, to m贸wi膰 o nich szkoda, bo nic z tego.

Z my艣l膮 i uczuciem "Tecia" 艂膮czy si臋 zgryzota: "tych kilka tysi臋cy" posagu i "wyprawa".
Poczciwa ciotka urz膮dza mi interwiew174, jak te偶 ja s膮dz臋: czy lepiej da膰 wi臋cej w got贸wce,
czy wi臋cej "w艂o偶y膰 w wypraw臋"? Jak te偶 ja s膮dz臋? "Bo to wy tam na szerokim 艣wiecie lepiej
te rzeczy macie sposobno艣膰 widzie膰 ni偶 my na wsiach. Tu u nas rozmaicie s膮dz膮. Okolicami
panu je zwyczaj, 偶e si臋 do wyprawy nie daje tego a tego..." Ciotczysko s膮dzi, 偶e lepiej jest
w艂o偶y膰 tyle a tyle w srebra, bo "srebra zostaj膮 na ca艂e 偶ycie..." Z jakim uczuciem wyg艂asza t臋
maksym臋! Stan臋艂am twardo po stronie sreber.

Biedna Tecia siedzi w M臋karzycach i czeka. Ca艂a jej istota przypomina nog臋 Chinki, od
dzieci艅stwa urabian膮 w drewnianej formie. Tecia u艣miecha si臋, m贸wi, opowiada, 偶artuje i
p艂acze na wz贸r ciotki i wuja. Wujaszek ma zwyczaj okre艣lania pewnych rzeczy, obcych mu,
terminem:
"g艂upstwo!"
albo 艂agodniej:
"pewno jakie艣 g艂upstwo!"
albo (w najlepszym
razie):
"tego nigdy dawniej nie bywa艂o", bez wytykania palcem, mo偶e przez grzeczno艣膰,
samego terminu:
,;tego g艂upstwa nigdy dawniej..."

Ot贸偶 i Tecia u偶ywa tych samych zwrot贸w. Czasem, gdy ja m贸wi臋 co艣 dziwacznego dla
M臋karzyc, Tecia szybko bada okiem twarze rodzic贸w i przybiera na swoj膮 ich u艣miech. Nie

171 U f a
miasto u podn贸偶a Uralu. Obecnie stolica Autonomicznej Radzieckiej Republiki Baszkirskiej.
172 A t r y b u c j e
uprawnienia komu艣 przys艂uguj膮ce.
173 S a g a
staroislandzkie lub skandynawskie opowiadanie o 偶yciu i czynach dawnych bohater贸w narodowych.
174 I n t e r w i e w
wywiad.


106


m贸wi臋 o my艣lach i s膮dach. Wszystkie te s膮dy o rzeczach s膮 takie same, jak by艂y kilkadziesi膮t
lat temu, kiedy ciotka Waleria by艂a pann膮 i uczy艂a si臋 w Ibramowicach. Tecia, dzi艣 偶yj膮ca, jest
w艂a艣ciwie m贸wi膮c, pann膮 z czas贸w Klementyny z Ta艅skich Hoffmanowej175... 艢wiat przeszed艂 sto mil ze swoim dobrem i z艂em. W pokoju Teci, kt贸ry przylega do sypialni wujostwa i
jest z przewiduj膮c膮 czujno艣ci膮 strze偶ony, znajduje si臋 nieco ksi膮偶ek. S膮 to zabytki bibliograficzne, tak zwane "ksi膮偶ki dobre". Rozumie si臋: ta Klementyna z tych Ta艅skich, stosy przek艂ad贸w z angielskiego... W艣r贸d tych wszystkich dobroci le偶膮, o zgrozo! Poezje ni mniej, ni
wi臋cej, tylko samego Kazimierza Przerwy-Tetmajera!

Sk膮d偶e ten tutaj? Trafi艂 przypadkiem, po偶yczony z s膮siedztwa jako "co艣 do czytania". Zosta艂 odczytany tudzie偶 (pochlebiam sobie!) wyrokiem familijnym zganiony.

Czy jednak cz膮stka Tekli nie jest lepsza od mojej? Och, na pewno jest lepsza!

Dom rodzinny, cisza, opieka, ta jaka艣 spokojno艣膰, do kt贸rej tak wzdycha艂am w Warszawie!
Tu przez mur nud贸w nie dochodz膮 wzruszenia, ale wraz z nimi nie wciskaj膮 si臋 b贸le. Tu nie
wpada w r臋k臋 Owidiusz ani w ucho z艂a mowa, nie rani hak podst臋pnej my艣li ani nago艣膰 obraz贸w 偶ycia. Tu jest tak cicho... Je艣li przyleci g艂os jaki ze 艣wiata, to niby echo 偶ywej rozmowy
prowadzonej za trzema 艣cianami.

Ale, kochana Teciu, gdyby mi przysz艂o wybra膰 tw贸j los (nawet przy boku moich rodzic贸w)


ju偶 bym si臋 nie zgodzi艂a. Przenigdy! Ja ju偶 jestem cz艂owiek.
Sucha kromka chleba, ale moja w艂asna; niebogata przysz艂o艣膰, ale urobiona w艂asnymi r臋kami. Z obu stron mojej samotnej kamienistej 艣cie偶ki, po kt贸rej id臋, roztacza si臋 艣wiat nowoczesny jak dojrzewaj膮ce zbo偶a p贸l nie ogarni臋tych oczami. Rozum m贸j i serce karmi膮 si臋
kultur膮 偶yj膮cego 艣wiata, w kt贸rej z dnia na dzie艅 przybywa pierwiastka dobra.

I ja tym wzrostem ciesz臋 si臋 i 偶ywi臋. Gdzie on tam p艂ynie w 偶y艂ach ludzko艣ci, "jak krew po
swych g艂臋bokich, niewidocznych cie艣niach"'.

6 czerwca. Dzi艣 je藕dzi艂am na gr贸b mamy i ojca do Krawczysk. Sz艂am od go艣ci艅ca szerok膮
miedz膮. Na tej drodze nie ma kolein, s膮 tylko 艣cie偶ki, cz臋sto deptane stopami ludzkimi. Obok,
z prawej i lewej strony, ko艂ysze si臋 ciemne, stalowe 偶yto o k艂osach brunatnych, kt贸re dopiero
艣wiat ujrza艂y. Z dala, w nizinie, wida膰 ogromne drzewa i bia艂y mur. To tam.

Cmentarz ju偶 si臋 zape艂ni艂 mogi艂ami, wi臋c rozszerzone zosta艂y jego granice bez usuwania
艣cian dawnych. Otoczono zuchelek szczerej wydmy u wej艣cia do dawnego cmentarza ledwie
ociosanymi 偶erdziami i 偶贸艂te mogi艂y ju偶 si臋 ch艂opskim rz臋dem uk艂adaj膮 pod tym 艣wierkowym, pod p艂otem...

Bram臋 dawnego cmentarza zamkni臋to. Nikt tam ju偶 nie wchodzi ani z 偶ywych, ani z
umar艂ych. Jest to miejsce po艣wi臋cone tym, co przed wieloma laty zasn臋li w Panu. Gonty w
daszku, kt贸ry niegdy艣 stare mury os艂ania艂, zgni艂y i wypad艂y. Tylko spr贸chnia艂e, obna偶one krokiewki jak piszczele 艣wiec膮 si臋 ku s艂o艅cu. Gdzieniegdzie po艂yskuje 偶elaznym 艂ebkiem
gw贸藕d藕-gontal osamotniony, bez racji stercz膮cy.

Ruszy艂am wr贸tnie bramy, z艂膮czone ze sob膮 偶贸艂tym od rdzy ryglem du偶ego zamka. Rozsun臋艂y si臋 cicho, bez zgrzytu ani oporu. Tak mo偶e odmykaj膮 si臋 przed duszami drzwi raju... Wesz艂am na ten ug贸r 艣wi臋ty. Bujne, a偶 czarne trawy, okryte ros膮, 艣licznie czerwone kwiaty koniczyny, mak贸w... Depta艂am je nogami za ka偶dym poruszeniem. Mogi艂 ju偶 nie zna膰. Ani jednej!
Tu i owdzie grunt si臋 zakl膮s艂. Przysz艂o mi do serca uczucie, 偶e w takich do艂ach musz膮 le偶e膰
ludzie nieszcz臋艣liwi. W pewnym miejscu run膮艂 na ziemi臋 wielki krzy偶 drewniany, w pr贸chno
si臋 rozsypa艂 i krwawy 艣lad w postaci krzy偶a le偶y tam w bujnych, soczystych trawach, jakby
p艂on膮c膮 偶agwi膮 wypalony.

175 K l e m e n t y n a z T a 艅 s k i c h H o f f m a n o w a (1798-1845) autorka utwor贸w dla m艂odzie偶y;zajmowa艂a si臋 zagadnieniami wychowania. Jej pogl膮dy pedagogiczne tr膮ci艂y pod koniec XIX w. staro艣wiecczyzn膮.

107


Mogi艂y rodzic贸w nie by艂y wcale niczym oznaczone. Nie wiem, gdzie s膮. Szuka艂am ich z
pocz膮tku wzrokiem, p贸藕niej ca艂y cmentarz obesz艂am. Ani 艣ladu!

Szuka艂am tego krzewu, kt贸ry mi w贸wczas zosta艂 w pami臋ci, gdy obok niego mam臋 z艂o偶ono. Daremnie.

Roz艂o偶yste k臋py jasnej brzeziny, kt贸r膮 m贸j ojciec tak lubi艂, utworzy艂y ca艂e g膮szcze i smugi.
Mo偶e u jego wezg艂owia si臋 pleni膮 nadobne i woniej膮ce...

艢pi膮 tu pospo艂u wszyscy, rolnik przy rolniku, kt贸rzy t臋 ziemi臋 orali, sami dzisiaj kwiatami
jak 艂膮ka zasiani. Cisi
osiedli dziedzicznie t臋 ziemi臋 cmentarn膮.

Wysoko i nisko 艣piewa艂y ptaszyny. Kiedy niekiedy ciep艂y wiatr ni贸s艂 tu na skrzyd艂ach
swoich odg艂os szelestny m艂odego zbo偶a, rozchyla艂 ga艂臋zie krzew贸w i cicho przechodzi艂 po
trawach nie tkni臋tych nog膮 niczyj膮, jakoby anio艂-od藕wierny, 艣wi臋tej ciszy troskliwie pilnuj膮cy. Pod przejrzystymi jego stopami ugina艂o si臋 ziele. Wysmuk艂a akacja, kt贸rej pniak strzelisty
i 艣cig艂e, czarne ga艂臋zie zdaj膮 si臋 lecie膰 ku niebu, szumia艂a z trwog膮 i ze wszystkich drzew
najwyra藕niej, ko艂ysz膮c si臋 pod jasnym s艂o艅cem przezroczystymi listkami. Zdawa艂o mi si臋, 偶e
co艣 m贸wi to po艣wi臋cone drzewo, zdawa艂o mi si臋, 偶e us艂ysz臋 艣piewne jego wyrazy. Gdy si臋
zas艂ucha膰, wtedy wiadomym si臋 staje, 偶e ono tylko wzdycha wieczy艣cie.

Prosi艂am si臋 w g艂臋bi duszy mojej, czy spotkam kiedy...

7 czerwca. Jutro wyje偶d偶am. Tak przynajmniej zdecydowa艂am. Nie mog臋 sobie da膰 rady!
Zamiast ukojenia, kt贸rego do艣wiadczy艂am z pocz膮tku, ci膮gn臋艂oby to za sob膮 irytacj臋 wewn臋trzn膮 albo jakie spory, czego nie chc臋 za skarby 艣wiata. Stosunek do ch艂op贸w, do s艂u偶by,
do ludzi zatrudnionych na folwarku! Mo偶e to s膮 sobie 艣mieszne idealizacje miejskiej panny,
bardzo wszystko by膰 mo偶e, ale ja nie znosz臋 dziczy. Nie mog臋 w tym oddycha膰.


呕eby艣 tak pomieszka艂a w艣r贸d tych 艂otr贸w...
m贸wi wujaszek
bo to tam u was 艂atwo
gospodarowa膰 przy stoliku, z ksi膮偶eczk膮 w r臋ce...
Ot贸偶 nie b臋d臋 ju偶 mieszka艂a w艣r贸d "艂otr贸w" i uciekam. To jest w艂a艣nie jedyny m贸j sukces,
偶e mog臋 odej艣膰, dok膮d mi si臋 chce i kiedy mi si臋 podoba.
Taki stan emancypacji prze偶ywali ch艂opi mojego dziadka J贸zefa za czas贸w Ksi臋stwa Warszawskiego176, kiedy zdj臋to im z n贸g kajdany, ale razem z butami. Ja zdj臋艂am z n贸g tak偶e
kajdany razem z trzewikami, to jest fakt historyczny, ale te偶 mog臋 chodzi膰 swobodnie z miejsca na miejsce, jak ch艂opi owego czasu. Dok膮d偶e tedy id臋 jutro? P艂acz ze szcz臋艣cia, serce
moje... Do G艂og贸w.

10 czerwca. Znowu Kielce, w hotelu. Ju偶 si臋 ko艅czy wyprawa, bo si臋 ko艅cz膮 fundusze.
"Wracam na Liban, do mojego domu..."177 Ju偶 za mn膮 zosta艂y G艂ogi, Krawczyska, M臋karzyce... Jestem zupe艂nie spokojna i zdrowa.

Trzeba tylko jeszcze po porz膮dku wszystko, jak by艂o, wy艂uszczy膰. Z M臋karzyc uciek艂am
dziewi膮tego, ch艂opsk膮 furmank膮, bardzo rano. W dniu poprzedzaj膮cym to zdarzenie zam贸wi艂am sobie na wsi par臋 szkapi膮t i was膮g, 艂adowany s艂om膮. Zrobi艂am ten "afront" wujostwu z
umys艂u, ale nie dlatego wcale, 偶eby im dokucza膰, lecz 偶eby nie b臋d膮c zwi膮zan膮 ich grzeczno艣ci膮 robi膰 ze sob膮, co mi si臋 podoba. Gdy pewnego razu b膮kn臋艂am w rozmowie, 偶e chc臋 by膰
w G艂ogach, wszyscy wytrzeszczyli na mnie oczy, jakbym og艂osi艂a 艣wiatu co艣 obra偶aj膮cego
uczucia ludzkie.


Po co?!
da艂 si臋 s艂ysze膰 tr贸jjedyny okrzyk.
Przecie tam mieszka obecnie 呕yd, Lejbu艣
Korybut.
176 Z a c z a s 贸 w K s i 臋 s t w a Warszawskiego
"UstawaKsi臋stwa Warszawskiego", wprowadzona
przez Napoleona w 1807 r., znios艂a podda艅stwo ch艂op贸w. Nie zwalniaj膮c ich jednak od pa艅szczyzny, nie zmieni艂a w rzeczywisto艣ci po艂o偶enia wsi polskiej; w praktyce obszarnicy obracali j膮 ma swoj膮 korzy艣膰 usuwaj膮c z
lepszych grunt贸w ch艂op贸w pa艅szczy藕nianych dla poszerzenia w艂asnych folwark贸w.
177 "W r a c a m n a L i b a n..."
cytat z Ojca zad偶umionych Juliusza S艂owackiego.

108


Cmentarz w Krawczyskach
to jeszcze by艂o zrozumia艂e, ale my艣l jazdy do G艂og贸w, gdzie
mieszka Korybut, traktowano jak rzecz wprost g艂upi膮, a z punktu widzenia folwarcznostajenno-m臋karzyckiego nawet niemo偶liw膮, gdy偶 jakie艣 tam siwki cugowe... Tecia pyta艂a mi臋
ze swym familijnym u艣miechem, co ja tam my艣l臋 robi膰.


Zajedziesz
m贸wi艂a
do tych G艂og贸w
no i c贸偶 zrobisz? Gdzie偶 wysi膮dziesz? Przecie
we dworze mieszkaj膮 呕ydy...
W istocie, gdybym zajecha艂a ko艅mi i bryczk膮 z M臋karzyc, skupi艂abym na sobie uwag臋
wszystkich. Tote偶 zdecydowa艂am si臋 u偶y膰 podst臋pu. Gdy furmanka zasz艂a przed ganek, dopiero o艣wiadczy艂am, 偶e jad臋 do Kielc, i to niezw艂ocznie. Za u偶ycie takiego fortelu przeprosi艂am jak tylko umiem najpi臋kniej, odda艂am i przyj臋艂am poca艂unki rodowe, kt贸rych si臋 u偶ywa w
oznaczonej (bardzo wielkiej) proporcji zupe艂nie tak, a bez potrzeby, jak na przyk艂ad tytu艂贸w
w listach... Odjecha艂am.

Za wsi膮, gdy艣my si臋 zbli偶ali do szosy kieleckiej, zagadn臋艂am mojego wo藕nic臋, co b臋dzie
chcia艂.


Odwieziecie mi臋
rzek艂am
najprz贸d do G艂og贸w, a dopiero p贸藕niej do miasta.
Ch艂op a偶 konie wstrzyma艂 na drodze, tak si臋 wzi膮艂 namy艣la膰. Mrucza艂 co艣 o sianie, obroku,
o dniu zmarnowanym, o czterech milach drogi, kt贸re trzeba na艂o偶y膰, a偶 wreszcie wypali艂, 偶e
musz臋 mu do艂o偶y膰 pi臋膰 rubli. Naturalnie, 偶e si臋 zgodzi艂am. Gdyby, g艂upi, za偶膮da艂 by艂 dziesi臋ciu, a nadto okrywki i kuferka
tak偶e bym przysta艂a.
Zaraz skr臋cili艣my i przez pastwiska, omijaj膮c Str贸偶贸w poci膮gn臋li艣my w g贸r臋. By艂a mo偶e
godzina sz贸sta rano. Dzie艅 by艂 ciep艂y , umy艣lnie zes艂any, tylko przymglony jasnymi i cienkimi
w艂贸knami mocnych tuman贸w, kt贸re jeszcze wysypia艂y si臋 w nizinach podle艣nych
niby sieci
paj臋cze. Ja sama zapad艂am w jak膮艣 ob艂udn膮 martwot臋. Serce moje by艂o czujne jak nigdy, ale
rozpostar艂a si臋 nad jego uniesieniem nasza g贸rska i le艣na cisza. W贸z m贸j wolno dosi臋gn膮艂
prze艂臋czy i znalaz艂 si臋 w kolejach starej, traw膮 zaros艂ej drogi, zwanej "na g贸r臋". Leszczyny i
brzozy rozros艂y si臋 tam w las prawie. Ch艂opina podci膮艂 konie, min臋li艣my w膮w贸z gliniasty pod
szczytem
i oto daleko w dole ukaza艂y si臋 przed mymi oczyma
G艂ogi. Z 艂膮k, z rzeki, ze
stawu d藕wiga艂y si臋 mg艂y znikaj膮ce w wy偶ynie. Dom nasz bia艂ymi 艣cianami ja艣nia艂 w zieleni
ogrodu i przegl膮da艂 si臋 w g艂臋bi wody...

M艂ode szkapki, nie przyzwyczajone do dr贸g tamtejszych, nie mog艂y utrzyma膰 was膮ga. Orczyki bi艂y je po nogach, tote偶 p臋dzili艣my ze stromego zbocza g贸ry co tchu, wskro艣 ja艂owc贸w.
Dopadli艣my strumienia. Tam dopiero koni臋ta wydoby艂y swe ma艂e 艂by z chom膮t, kt贸re im wypr臋偶one naszelniki wcisn臋艂y a偶 za uszy. Wo藕nica stan膮艂, a ja wysiad艂am. Wskaza艂am mu drog臋, kt贸r臋dy ma przejecha膰 na drug膮 stron臋 G艂og贸w, a偶 do szynku przy trakcie kieleckim.


Przyjd臋 tam w po艂udnie
m贸wi艂am.
Ch艂op patrza艂 spode 艂ba, ale walizka moja zostaj膮ca na wozie doda艂a mu otuchy. Gdy
wreszcie odjecha艂, posz艂am 艣cie偶k膮. Trawy nie by艂y jeszcze skoszone. Otoczy艂y mi臋 kwiaty
moje, zaro艣la. Sz艂am w szcz臋艣ciu niby w jakim ob艂oku. Oto kwiaty, kt贸re poznaj臋 nozdrzami,
zanim ujrz臋 oczyma, wychylaj膮 si臋 z 艂膮ki. "Jask贸艂ki" bladofioletowe, siostrzyczki moje rodzone, najdro偶sze moje. Nie zrywa艂am 偶adnej, tylko stawa艂am nad nimi, ca艂uj膮c je spojrzeniem. One pyta艂y mi臋 tak偶e, czemu odesz艂am z tej krainy, dlaczego nie mieszkam we wsi rodzinnej... Ale oto przy mojej 艣cie偶ce na pastwisku ujrza艂am co艣 nieznanego: du偶y krzak rokiciny. Sta艂 samotny...


Nie znam ci臋...
rzek艂am mu. Ale w tej samej chwili rozsun臋艂o si臋 przede mn膮 wspomnienie... To on!
Do kuchni naszej w tym dniu, kiedy ja przysz艂am na 艣wiat, zab艂膮ka艂 si臋 biedny, w臋drowny
pies. Nikt nie wiedzia艂, sk膮d jest i jak si臋 zowie. 呕e w takim dniu przyszed艂, dano mu je艣膰 jak
go艣ciowi. Od tej chwili zosta艂 przy dworze. Przezwano go "Rozbojem". By艂 dobry, poczciwy i
wierny. Lubi艂a go mama, bracia i ja bardzo. Gdy艣my do domu na wakacje wracali, zawsze

109


jego szczekanie s艂ycha膰 by艂o pierwsze, z daleka. W chwili odjazdu patrza艂 nam w oczy z tak膮
偶a艂o艣ci膮...

Kiedy ja mia艂am lat czterna艣cie, on by艂 ju偶 tak stary, 偶e si臋 z miejsca nie rusza艂. Osiwia艂
ca艂y, og艂uch艂 i przesta艂 szczeka膰. Le偶a艂 na s艂o艅cu i starczym, smutnym, sennym wzrokiem
spogl膮da艂 doko艂a. Gdy by艂o zbli偶a膰 si臋 ku niemu, macha艂 jeszcze ogonem, d藕wiga艂 艂eb i
u艣miecha艂 si臋 jak cz艂owiek.

Pewnego dnia rano, o 艣wicie, us艂yszeli艣my, 偶e skowyczy. Rzuci艂am si臋 do okna i ujrza艂am
na pastwisku strzelca G膮zw臋. O kilkana艣cie krok贸w od niego szarpa艂 si臋 "Rozb贸j", przywi膮zany do kamienia. Blask fuzji, b艂臋kitny dymek... P贸藕niej huk.

"Rozb贸j" szczekn膮艂 raz, drugi...

Gdy艣my z Wackiem, z Henrysiem j臋cz膮c przypadli, ju偶 G膮zwy nie by艂o, a on le偶a艂 zabity.
Przednia 艂apa jeszcze drgn臋艂a. W moich r臋kach ostyg艂a.

Tu艣my d贸艂 wykopali i na grobie starego psiska posadzili艣my ga艂膮藕 rokiciny.

To on jest. W tych pr臋tach krew jego ciep艂a... Zbli偶y艂am si臋 i dotkn臋艂am go r臋k膮. Ca艂y w
bia艂膮 ros臋 nalistnic臋 jak w alb臋 obleczony. Mo偶e pniak czarnego drzewa wyda radosne szczekanie, mo偶e martwe li艣cie si臋 porusz膮. Nic. Tylko zimne, milcz膮ce, rz臋siste krople spad艂y na
moje r臋ce.

Przysz艂am 艂膮kami do 藕r贸d艂a. Stara grusza pod urwiskiem i stok w g艂臋bi zupe艂nie te same
zosta艂y. Nawet g艂azy, po kt贸rych si臋 dochodzi...

Tak samo ze zdroju wyskakuj膮 k艂臋by i banie wodne, zakwitaj膮c na wierzchu niby r贸偶e
wieczne, latem i zim膮 偶ywe. Siad艂am przy 藕r贸dle i straci艂am 艣wiat z oczu.

Ptaki 艣piewa艂y w g臋stwinach, w艣r贸d kt贸rych l艣ni膮 si臋 strugi p艂yn膮ce kilkoma 艂o偶yskami ze
stoku. W pobli偶u przecina je droga piaszczysta.

Nad 藕r贸dliskiem czerwieni艂a si臋 obfito艣膰 centurii, kt贸r膮 zrywa艂y艣my w tym miejscu z mam膮 nieboszczk膮. Odwar tego ziela pomaga艂 jej na b贸l g艂owy. 艢ci膮gn臋艂am r臋k臋 i machinalnie
zerwa艂am kilka tych kwiat贸w opornych, ale natychmiast, jakby kara za 艣mier膰 ich, przeszy艂a
mi臋 straszna 艣wiadomo艣膰. Uczu艂am w ustach smak goryczy centurii i krople jej p艂yn膮ce do
serca.

Odesz艂am stamt膮d. Przede mn膮 by艂a grobla prowadz膮ca do dworu. Wszystko inne, inne...
Nowe gaje drzew wyros艂y. Tylko iskry pal膮ce si臋 na falach stawu i na 艣liskich 艂odygach sitowia, tylko zapach tataraku i wilgotna wo艅 rokit
ta sama. Bia艂o-偶贸艂te lilie wodne ze swych
szerokich li艣ci u艣miecha艂y si臋 do mnie i s膮czy艂y w serce wino rado艣ci.

Spostrzeg艂am, 偶e wielkie olchy nad wod膮 zosta艂y 艣ci臋te i 偶e 艣w. Jana ju偶 nie ma. Upust,
wida膰, pow贸d藕 znios艂a, bo zast膮piono go 艣luz膮, z kt贸rej p艂ynie nadmiar wody. Teraz nie s膮czy
si臋 wcale, tote偶 uderzy艂 mi臋 brak melodyjnego szumu, kt贸ry trwa艂 tak d艂ugo jak moje szcz臋艣cie w dzieci艅stwie...

I ju偶 tego wszystkiego nie ma, jak wody, kt贸ra wtedy p艂yn臋艂a, ju偶 tego nie znale藕膰, jak kropel, co uciek艂y i w morzu uton臋艂y. Stary, czarny m艂yn za grobl膮 tak samo ton膮艂 w zieleni. Modrzew nad drog膮 rozr贸s艂 si臋 jeszcze bardziej. Dwie iwy obok czworak贸w spr贸chnia艂y ju偶 zupe艂nie i tylko para 艂odyg zielonych wyrasta z ich pni贸w umieraj膮cych.

Stan臋艂am wobec domu naszego.

Jakie偶 zniszczenie! P艂oty, klomby, dr贸偶ki
wszystko skasowane bez 艣ladu. Nawet dzikie
wino przy ganku wydarte, ganek sam rozwalony, 艣ciany odrapane, okna zabite.

Wesz艂am do sieni, uchyli艂am drzwi du偶ego pokoju, w kt贸rym umarli moi obydwoje rodzice. By艂o tam pe艂no grat贸w 偶ydowskich. W tym k膮cie stoi 艂o偶e z mn贸stwem pierzyn.

Uciek艂am co pr臋dzej.

Nikt z doros艂ych nie widzia艂 mi臋 zrazu, tylko ma艂y 呕ydek, pewno sze艣cioletni, sk膮d艣 wylaz艂 i zabiega艂 mi drog臋. Gdy stan臋艂am na podw贸rzu, obskoczy艂o mi臋 z dziesi臋膰 os贸b. Szli ze
mn膮, dopytywali si臋, com za jedna, czego 偶膮dam. Co艣 im m贸wi艂am. Jeden stary 呕yd drepta艂

110


tu偶 przy mnie badaj膮c s艂owem i wzrokiem. Min臋艂am dziedziniec, lipy i skierowa艂am si臋 kuBukowej. 脫w stary 呕yd w at艂asowym cha艂acie szed艂 i co艣 gada艂 bez przerwy. Nie mog艂am
m贸wi膰. Wlok艂am si臋... Nareszcie zosta艂. 艢ledzi艂 ka偶dy m贸j krok z oddali, a zza krzak贸w wygl膮da艂y jego dzieci.

Dusza moja by艂a owiana mrokiem, serce zastyg艂o i nie mog艂o wyda膰 ze siebie ani jednego
uczucia. Tylko my艣l sroga, bolesna i m艣ciwa, jak b艂yskawica o艣wietla艂a to miejsce. Miejsce
zosta艂o to samo. Wszystko przemin臋艂o w czasie, odp艂yn臋艂o z wod膮. Grunt oboj臋tny zosta艂 sam
jeden i jak przed wiekami zieleni艂 si臋 do ko艅ca. Nic tu nie ocala艂o po moim ojcu, po mojej
matce, po mnie i braciach. Obszar, przesi膮k艂y prac膮, my艣lami i uczuciami nas wszystkich,
wzi膮艂 inny cz艂owiek.

W tym miejscu, gdzie ostatni j臋k wydali oni, kt贸re jest dla mnie 艣wi臋tym 艣wi臋tych

szwargoc膮 cudzy ludzie. Drzewa, co 偶y艂y w ci膮gu lat t臋sknoty w duszy mojej jak 艣wi臋te, tajemnicze symbole spraw zakrytych przed 艣miertelnymi oczyma, koleje dr贸g wy偶艂obione w
偶贸艂tym piasku, co jak z艂ote liny ci膮gn臋艂y mi臋 do tego kraju po艣r贸d 艂ez i mroku nocy zimowych, 艂膮ki moje i b艂ysk wody w zakr臋tach rzecznych mi臋dzy olszyn膮
wszystko dziedziczy
przychodzie艅! Dla niego te wszystkie skarby duszy mojej s膮 tylko przedmiotami lichego zarobku.

I on tak samo jak my przeminie i zst膮pi ze swoim handlarskim m贸zgiem w t臋 ziemi臋, kt贸ra
wszystko po偶era. Ujrza艂am wtedy jej prawdziwe oblicze! Jej u艣miech do wiecznego s艂o艅ca, w
kt贸rym by艂o jakby drwi膮ce natrz膮sanie si臋 z mi艂o艣ci mojej dla niej, jakby cyniczna spowied藕,
偶e ona mi臋 nigdy nie widzia艂a, 偶e nie wie wcale, kto jestem! Ona nie taka jest, jak膮 kocha艂am.

Na mi艂o艣膰 serca ludzkiego nie odpowiada. A gdy ku niej z ca艂ej mocy dusza si臋 wydziera,
ona ods艂ania w b艂ysku sennym jaki艣 cel zaziemski, kt贸rego niczym, co jest w mocy cz艂owieka,
nie mo偶na dosi臋gn膮膰.

Obok w膮wozu, w tym cichym k膮ciku mi臋dzy polami, nagle stan臋艂am. Zwr贸ci艂a mi臋 moc,
kt贸rej w sobie nie znam.. By艂am tak blisko moich rodzic贸w, 偶e prawie s艂ysza艂am ich osoby,
mog艂abym dotkn膮膰 ich r臋koma. Zda艂o mi si臋, 偶e s膮 za mn膮, 偶e je艣li odwr贸c臋 si臋 i wejd臋 w
bram臋 folwarku, to ich zobacz臋 pod lipami. 艁aski takiej blisko艣ci nie mia艂am nawet w Krawczyskach.

By艂o cicho. Z艂uda trwa艂a przez ma艂膮 chwil臋.

Po niej dopiero obj臋艂am piersiami straszn膮 egzekucj臋, kt贸r膮 艣mier膰 spe艂nia.

Gdzie偶 oni s膮? W co si臋 obr贸cili? Dok膮d odeszli z tego miejsca? Ca艂e moje cia艂o trz臋s艂o
si臋 a偶 do g艂臋bi serca.

Rozsypywa艂am si臋 w proch przed 艣mierci膮, z b艂aganiem, a偶ebym by艂a godna posi膮艣膰 tajemnic臋.

Gdzie jest m贸j ojciec, gdzie jest matka, gdzie Wac艂aw?...

Wtedym us艂ysza艂a w sobie znowu te s艂owa, jak w贸wczas, w drodze do M臋karzyc.

"Takowy偶 przypadek schodzi na ludzi, jako i na zwierz臋ta, gdy偶 jako zwierz臋 tak i cz艂owiek umiera i jednakowego ducha maj膮 wszyscy, a nie ma nic w cz艂owieku przed bydl臋ciem,
bo wszystko jest pr贸偶no艣膰".

I jeszcze dalej, jak niewys艂owion膮 bole艣膰, struchla艂ymi ustami szepta艂am do siebie wiersze
M臋drca Pa艅skiego:

"Kt贸偶 wie, czy duch cz艂owieczy idzie w g贸r臋, a duch zwierz臋cy zst臋puje na d贸艂, pod ziemi臋. Wszystko idzie na jedno miejsce, a wszystko jest z prochu".

Bez si艂, w g艂uchej rozpaczy dowlok艂am si臋 w zaro艣la na wzg贸rzu. Wesz艂am mi臋dzy brzozy
i, nic nie widz膮c ani s艂ysz膮c, b艂膮ka艂am si臋. Nie przypomn臋 sobie, kiedy, i nie wiem, w kt贸rym
miejscu, upad艂am na ziemi臋. Zesz艂a na mnie 偶膮dza 艣mierci. Tylko j膮 jedn膮 czu艂am i ona by艂a
ostatnim t臋tnem mojego serca.

Tak trwa艂a d艂ugo...

111


Ale wtedy z cmentarza w Krawczyskach moja matka przysz艂a do mnie z g艂臋bi ziemi.
Wskr贸艣 i艂u, piasku, opoki przedar艂a si臋 ziemi膮. Nie le偶a艂am ju偶 na martwym ugorze. Uczu艂am
si臋 na 艂onie matki mojej, w kt贸rym jej serce uderza艂o. Sz艂y we mnie g艂臋bokie, ziemne, ciche
wzruszenia. S艂owa moje pr贸偶no by chcia艂y wyrazi膰 to, co si臋 odby艂o. 艢mier膰 zl臋k艂a si臋 i odesz艂a, usta艂 p艂acz i 偶al.

O, jasne kwiaty mojej doliny...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

112


TOM DRUGI

POCZCIWE PROWINCJONALNE IDEE

Doktor Judym niema艂o mia艂 pracy w czasie sezonu. Zrywa艂 si臋 rano, tym skwapliwiej, 偶e
ju偶 przed godzin膮 sz贸st膮 jego izdebka pod blaszanym dachem, dok膮d w czerwcu ze wspania艂ych salon贸w wyniesiono jego "lary i piernaty"178
wprost tli艂a si臋 od 偶aru. Notowa艂 na stacji
meteorologicznej, zwiedza艂 izby, gdzie k膮pielowi stosowali "zabiegi" hydropatyczne, bada艂
porz膮dek v 艂azienkach, u 藕r贸de艂, a przed 贸sm膮 by艂 w swoim szpitalu.

O dziesi膮tej siada艂 w gabinecie i przyjmowa艂 pewn膮 kategori臋 chorych (przewa偶nie m艂odych zdechlak贸w) a偶 do godziny pierwszej. Po obiedzie zajmowa艂 si臋 bawieniem dam,
uczestniczy艂 w organizowaniu teatr贸w amatorskich, spacer贸w, przer贸偶nych rekord贸w, wy艣cig贸w pieszych itd. Zabawki tego rodzaju musia艂 traktowa膰 jako prac臋 sw膮 obowi膮zkow膮, czy
do nich mia艂 ch臋膰, czy nie.

Poch艂on臋艂o go to jak nowy 偶ywio艂.

Otacza艂y go roje kobiet m艂odych, zdenerwowanych, rozpr贸偶niaczonych, 偶膮dnych tzw. wra偶e艅: Judym przedzierzgn膮艂 si臋, sam nie wiedzia艂 kiedy, w m艂odego franta, odzianego modnie i
paplaj膮cego weso艂e komuna艂y. To zabawne, ciekawe, mi艂e a deprawuj膮ce 偶ycie ma艂ej stacji
klimatycznej, gdzie w ci膮gu kilku miesi臋cy gromadzi si臋 i skupia w jedn膮 jakby famili臋 ze
wszystkich ko艅c贸w kraju i ze wszelkich sfer towarzyskich ludno艣膰 chwilowa
oszo艂omi艂o go
zupe艂nie. Ni z tego, ni z owego bawi艂 si臋 towarzysko z bogatymi damami i wchodzi艂, nie do艣膰
偶e jako 艣wiadek, ale jako arbiter w najsekretniejsze ich tajemnice. By艂 poszukiwany, a nawet
wzajem wydzierany sobie przez "koterie"
a nieraz ze 艣miechem wewn臋trznym decydowa艂 o
czym艣, co sam zwa艂 tonem i smakiem.

Czasami, gdy do siebie wraca艂 p贸藕no w nocy z jakiej艣 pysznej uciechy, zastanawia艂 si臋 nad
pi臋kno艣ci膮 偶ycia, nad tymi nowymi jego formami, kt贸re poznawa艂. Zdawa艂o mu si臋, gdy o tym
艣wiecie cisowskim my艣la艂, 偶e czyta romans z ko艅ca zesz艂ego wieku, pe艂en somatyzmu179,
gdzie wida膰 偶ycie godne zniszczenia, kt贸re wszak偶e posiada jaki艣 taki urok... Si艂a zmys艂贸w,
umy艣lnie w pi臋kne formy skryta, staje si臋 czym艣 nie znanym dla ordynarnej, zwyczajnej natury. By艂y chwile, 偶e wprost zachwyca艂 si臋 wymow膮 dyskretnego milczenia, symbolik膮 kwiat贸w, barw, muzyki, s艂贸w ci膮gle boj膮cych si臋 czego艣...

Na balach i reunionach180 bywa艂 czasami i "pa艂ac". W贸wczas ber艂o kr贸lowej przechodzi艂o
do r膮k panny Natalii. Gdy ukazywa艂a si臋 w jasnej sukni, by艂a tak o艣lepiaj膮co pi臋kna, 偶e
wszystko, co 偶y艂o, na 艣mier膰 si臋 w niej kocha艂o. Ona przeczuwa艂a zapewne ten sza艂 masowy,
kt贸ry w艣r贸d m臋偶czyzn szerzy艂y jej kr贸lewskie oczy, ale nie raczy艂a go widzie膰. By艂a zawsze
zimna, oboj臋tna, jakby wyrwana z tego 偶ycia. Czasami bawi艂a si臋 z wi臋ksz膮 ochot膮; u艣miecha艂a powabnie, ale zaraz p贸藕niej, gdy tylko dostrzeg艂a, 偶e ten lub 贸w chce z chwilowego jej

178 "L a r y i p i e r n a t y"
偶artobliwie przekr臋cony zwrot: lary i penaty, co w wierzeniach staro偶ytnych Rzymian oznacza艂o: opieku艅cze b贸stwa domowe.
179 S o m a t y z m
cielesno艣膰.
180 R e u n i o n (z franc. r閡nion)
zebranie towarzyskie.


113


usposobienia wyci膮gn膮膰 wniosek na swoj膮 korzy艣膰, sprowadza艂a go na pad贸艂 jednym spojrze

niem i jednym u艣miechem innego rodzaju.

By艂o tak i z Judymem.

Rozzuchwalony powodzeniem u dam dr Tomasz zbli偶a艂 si臋 艣mia艂o do panny Natalii. W
trakcie jednego z reunion贸w wybra艂a go kilkakrotnie, weso艂o si臋 z nim bawi艂a, sama wspomnia艂a o Pary偶u i wycieczce wersalskiej. Judymowi zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie. Wzburzony tym
wszystkim, w jakim艣 ob艂臋dzie 艣mia艂o艣ci zdecydowa艂 si臋 wykona膰 istny zamach i w nast臋pnym
kontredansie pocz膮艂 m贸wi膰 o Karbowskim, kt贸rego od paru tygodni nie by艂o w Cisach. Panna
Orsze艅ska zgadza艂a si臋, gdy m贸wi艂, 偶e ten Karbowski nie wydaje mu si臋 by膰 cz艂owiekiem
sympatycznym, wita艂a jego s艂owa za pomoc膮 kr贸tkich skinie艅 g艂owy i dyskretnych okrzyk贸w.
Flirt weso艂y trwa艂 w dalszym ci膮gu. Tylko gdy p贸藕niej doktor zbli偶y艂 si臋 jeszcze i, zach臋cony
sukcesem, chcia艂 rzecz ci膮gn膮膰 dalej ju偶 nie o Karbowskim, lecz o sobie, struchla艂 ujrzawszy
w jej oczach taki blask ponurej dumy, jakiego jeszcze nie widzia艂 w 偶yciu. Zdawa艂o mu si臋, 偶e
ten wzrok hetma艅ski, ubli偶aj膮cy mu bez wzruszenia, z g艂臋bi przymkni臋tych powiek wbija si臋
w niego i szarpie na sztuki, rozdziera na strz臋py, podobnie jak pazury orlicy 膰wiartuj膮 偶yw膮
zdobycz. S艂owa, kt贸re chcia艂 powiedzie膰, zwin臋艂y si臋 i niby gar艣膰 paku艂 utkwi艂y w gardle.

Blady, ze 艣ci艣ni臋tymi z臋bami, siedzia艂 jak przykuty na 艂a艅cuchu, nie b臋d膮c w stanie ani
odej艣膰, ani pozosta膰.

Wszystkie te okoliczno艣ci stawa艂y doktorowi na przeszkodzie w zaj臋ciu si臋 sprawami
szpitalnymi. By艂y w nim tego lata jak gdyby dwa pr膮dy 艣cigaj膮ce si臋 wzajem. Im bardziej jeden z nich pomyka艂 naprz贸d i zabiega艂 drog臋, tym mocniej nat臋偶a艂y si臋 si艂y drugiego. Doktor
czu艂 w sobie ci膮g艂膮 przeszkod臋 w staraniu oko艂o chorych i zwalcza艂 j膮 za pomoc膮 silnej pracy,
ale skoro tylko zetkn膮艂 si臋 ze 艣wiatem zabaw, ulega艂 mu z tym wi臋ksz膮 bezw艂adno艣ci膮, im
nami臋tniej pracowa艂 w szpitalu. By艂o mu wszak偶e z tym wszystkim bardzo dobrze na 艣wiecie.
呕y艂 bez przerwy i nie mia艂 wcale wyobra偶enia, co to jest refleksja, nuda, zniech臋cenie.

Szpital powsta艂 w艂a艣ciwie dopiero przy nim. Budynek sta艂 od lat kilku, d藕wigni臋ty przez
"idealist臋" Niewadzkiego, ale po jego 艣mierci traktowany by艂 rozmaicie. W razie potrzeby
administrator maj膮tku sk艂ada艂 w salkach szpitalnych buraki, rozsypane klepki kuf z gorzelni,
zepsute cz臋艣ci m艂ockarni itd. Kiedy indziej lokaje, rz膮dca, ekonom, kasjer i inni funkcjonariusze po偶yczali dla swych go艣ci 艂贸偶ek, a naczynia i utensylia rozkradziono ze s艂owia艅sk膮 staranno艣ci膮. Nieraz le偶a艂a tam jaka艣 bezdomna po艂o偶nica, nad kt贸r膮 kto艣 si臋 w z i 膮 艂 i z 1 i t o
w a 艂
jaki艣 parobek folwarczny chory na k o 1 k i albo jakie dziecko z osp膮 .

Opiek臋 nad szpitalikiem sprawowa艂 dr W臋glichowski. K艂ama艂by, kto by twierdzi艂, 偶e dyrektor zgadza艂 si臋 na sk艂adanie w szpitalu kup 偶elastwa, owszem, wyzna膰 trzeba, 偶e czasami
艣mia艂 si臋 z tego do rozpuku, ale nie mo偶na r贸wnie偶 utrzymywa膰, 偶eby si臋 zajmowa艂 chorymi.
Gdy kto艣 by艂 bardzo kiepski, a z艂o偶ono go w szpitaliku dla "umiejscowienia zarazy", dr W臋glichowski czasem przyszed艂 i skrobn膮艂 recept臋. Zwykle nawet pomaga艂o jego lekarstwo.

Cz臋stokro膰 wynajdywa艂 jakie艣 cherlactwo proboszcz, panny albo sama babka dziedziczka.
W贸wczas pakowano takiego szcz臋艣liwca do szpitala. Je偶eli to by艂 pupil ksi臋dza, to z plebanii
przynoszono mu talerz roso艂u albo jak膮 nog臋 kury gotowanej w potrawce. Je偶eli protegowany
mia艂 za opiekunki panny ze dworu
zajada艂 najpyszniejsze och艂apy z p贸艂misk贸w, cz臋stokro膰
ze szkod膮 zdrowia.

W og贸le ten domek szpitalny stoj膮cy w odosobnieniu, a w艣r贸d budynk贸w folwarcznych,
s艂u偶膮cych do wytwarzania zysku sposobami wiadomymi, reprezentowa艂 na skromn膮 skal臋 los
szlachetnej idei w艣r贸d 艣wiata materialnego. Sta艂 smutny, opuszczony, bezradny, nie艣mia艂y,
jakby z za艂o偶onymi r臋kami. Dr Tomasz ulega艂 g艂臋bokiej, a nie daj膮cej si臋 st艂umi膰 pasji, ilekro膰 zbli偶a艂 si臋 do tego domostwa. Kiedy my艣la艂 o cz艂owieku, kt贸ry je postawi艂 w pewnym
celu, kt贸ry przemy艣liwa艂 d艂ugo, jak to nale偶y zbudowa膰, i gdy z tym wszystkim zestawia艂 re

114


zultat przedsi臋wzi臋cia, czu艂 tak膮 w艣ciek艂o艣膰, jakby go tamten nieznany zmar艂y biczowa艂 s艂owami pogardy. I nie tylko to jedno.

Skoro urz膮dzi艂 sobie z pierwszej widnej salki gabinet przyj臋膰, od razu zwali艂a mu si臋 na
kark lawina 呕yd贸w, dziad贸w, obie偶y艣wiat贸w, biedak贸w, suchotnik贸w, rakowatych
wszystka, s艂owem, p艂acz膮ca krwawymi 艂zami bieda polskiego cuchn膮cego miasteczka i nie inaczej
cuchn膮cych wiosek. Doktor rozsegregowa艂 ten materia艂 i zabra艂 si臋 do niego. Jednych musia艂
przyj膮膰 do szpitala na czas pewien, trzeba wi臋c by艂o uporz膮dkowa膰 sam szpital. Do tego wzi膮艂
si臋 par force.181

Odszuka艂 przez p艂atnych agent贸w ka偶de z wywleczonych 艂贸偶ek i odebra艂 je w spos贸b najbardziej nieub艂agany. Historia zdobywania nowych siennik贸w, ko艂der, poduszek, prze艣cierade艂
mog艂aby zaj膮膰 tom in folio182. Na kupno dwu wanien i urz膮dze艅 do ogrzewania wody
gra艂y teatr amatorski najpi臋kniejsze i najbardziej dystyngowane kuracjuszki. Ka偶dy sprz臋t do
gabinetu, apteki, kuchni itd. m艂ody eskulap zdobywa艂 na ludziach. Tu wycygani艂 sze艣膰 talerzy,
tam wyflirtowa艂 no偶e, widelce, 艂y偶ki; t臋 zmusi艂 do kupienia szklanek, z kim innym wygra艂
zak艂ad o sztuk臋 perkalu na bielizn臋 szpitaln膮. Stara pani-dziedziczka interesowa艂a si臋 zabiegami m艂odego doktora, nawet mia艂a dla niego 艂zy w oczach i podzi臋kowania "w imieniu nieboszczyka", ale sama by艂a pod tak silnym wp艂ywem plenipotenta, kt贸ry nie cierpia艂 tych fanaberii rozgrymaszaj膮cych parobk贸w, 偶e od siebie nic wielkiego uczyni膰 nie mog艂a.

B膮d藕 co b膮d藕 na jej zlecenie otoczono terytorium szpitalne nowym, silnym parkanem i wydano rozkaz ogrodnikowi, a偶eby starannie utrzymywa艂 sad dooko艂a budynku. To by艂a pierwsza wa偶na zdobycz, gdy偶 od tej chwili panem owego templum183 okolonego parkanami sta艂 si臋
Judym. Nikt tam ju偶 ze s艂u偶by i rozmaitych przychodni贸w nie mia艂 prawa nie tylko nic wynie艣膰, ale nawet postawi膰 kroku. Drzwi kute by艂y szczelnie zamkni臋te i uzbrojone w dzwonek...

Drug膮 wa偶n膮 zdobycz膮 by艂a pani Wajsmanowa. Osoba ta by艂a wdow膮 po jakim艣 "m臋偶u
nieboszczyku", kt贸ry posiada艂 "pewien kapitalik", wszak偶e w tym czasie pozbawion膮 jakiegokolwiek funduszu. Pani Wajsmanowa przyj臋艂a miejsce dozorczyni szpitala z pensj膮 400
rubli (kt贸r膮, rzecz prosta, z "cichej kasy" pod najtajemniejszym sekretem wyp艂aca艂 z pedantyczn膮 regularno艣ci膮 za po艣rednictwem Judyma M. Les)
z mieszkaniem, 艣wiat艂em, opa艂em,
co wszystko znowu wzi臋艂o na siebie dominium.

Trzecim faktem fundamentalnego znaczenia by艂o zaopatrzenie chorych kuruj膮cych si臋
w
偶ywno艣膰. Tu Judym post臋powa艂 jak Makiawel184. Dzia艂a艂 na plenipotenta-materialist臋 za pomoc膮 nastawionych kuracjuszek, dopuszcza艂 si臋 wzgl臋dem niego niskiego pochlebstwa, kusi艂
go obietnicami, wreszcie wyda艂 go w r臋ce trzech panien z pa艂acu i uzyska艂 swoje. Plenipotent
zgodzi艂 si臋 dostarcza膰 szpitalowi jak rok d艂ugi okre艣lon膮 ilo艣膰 kartofli, m膮ki, kaszy, mleka,
mas艂a, warzyw, owoc贸w etc. i podpisa艂 w艂asnor臋cznie cyrograf chytrze u艂o偶ony przez Judyma. Zak艂ad leczniczy nie by艂 w stanie odm贸wi膰 swej pomocy, w pewnej zreszt膮 mierze.
Wreszcie proboszcz, dostawca mi臋sa do zak艂adu i dworu, bogatsi 艂yczkowie z miasteczka,
zniewoleni przez proboszcza i doktora, obowi膮zali si臋 dawa膰 szpitalowi potrzebne materia艂y
spo偶ywcze w naturze.

Tak tedy ju偶 w po艂owie lata szpital by艂 o偶ywiony i pe艂en zdechlactwa. Kaszlano tam, st臋kano, sapano
a偶 si臋 doktorskie serce radowa艂o. W ogr贸dku wygrzewa艂y si臋 na s艂o艅cu stare,

181 P a r f o r c e (franc.)
si艂膮.
182 I n f o 1 i o (艂ac.)
dos艂. w formacie arkusza; najwi臋kszy format, w jakim drukuje si臋 ksi膮偶ki.
183 T e m p 1 u m (艂ac.)
艣wi膮tynia, przybytek.
184 M a k i a w e l
Niccolo Machiavelli (1469-1527), w艂oski historyk i pisarz polityczny. W swym dziele Ksi膮偶臋, dokonuj膮c na podstawie panuj膮cych stosunk贸w analizy mechanizmu rz膮dzenia, stwierdza艂, 偶e polityk nie cofa
si臋 przed u偶yciem podst臋pu i przemocy dla osi膮gni臋cia zamierzonych przez siebie cel贸w. W opisanej przez Ma
chiavellego praktyce dzia艂ania doszukiwano si臋 powszechnie dyrektywy post臋powania dla w艂adcy.


115


uschni臋te babska, zgni艂e dzieci dygoc膮ce w potach malarii, rozmaite "g艂upie" 呕ydki i wszelkie inne ptaki niebieskie, co ani siej膮, ani orz膮... Nie by艂o tygodnia, 偶eby doktor nie paln膮艂
operacji. Wycina艂 kaszaki, bol膮czki, wierci艂, przek艂uwa艂, ekstyrpowa艂, urzyna艂, przylepia艂 itd.
Co by艂o w tym wszystkim istotnie z艂ego, to brak pomocy felczerskiej i przechodz膮ce wszelkie
granice ub贸stwa narz臋dzi oraz 艣rodk贸w opatrunkowych.

Pani Wajsmanowa nie znosi艂a krwi (osobliwie ch艂opskiej i, horribile dictu!
偶ydowskiej),brzydzi艂a si臋 ta艂atajstwem i w og贸le gardzi艂a mot艂ochem. Doktor musia艂 j膮 na ka偶dym
kroku pilnowa膰 i przymusza膰 do tego, 偶eby si臋 strzeg艂a objaw贸w wzgardy dla ch艂op贸w.

Sfery "miarodajne" kieruj膮ce zak艂adem leczniczym przypatrywa艂y si臋 dzia艂alno艣ci m艂odego
chirurga, je艣li mo偶na si臋 tak wyrazi膰, spod oka. Nie mo偶na m贸wi膰, 偶eby ktokolwiek sprzeciwia艂 si臋 albo nawet mia艂 za z艂e Judymowi jego post臋powanie, ale z drugiej strony nie mo偶na
utrzymywa膰, 偶eby ktokolwiek podziela艂 jego w tej sprawie entuzjazm. Dr W臋glichowski
wszelkie zabiegi swego asystenta zd膮偶aj膮cego do postawienia szpitala na stopie tak niebywa艂ej traktowa艂 w spos贸b tak samo ironiczny, jak rozkradanie przez lokaj贸w 艂贸偶ek szpitalnych.
Je偶eli Judym domaga艂 si臋 pomocy czynnej w materia艂ach, dr W臋glichowski zgadza艂 si臋 post臋kuj膮c i wydziela艂 ilo艣ci, rozumie si臋, do najwy偶szego stopnia zmniejszone. Gdy szpitalik by艂
na艂adowany, dyrektor do艣wiadcza艂 niesmaku, cho膰 tego nie da艂 pozna膰 nikomu ani uczu膰 Judymowi. Ale 偶arty z zapalczywo艣ci "ordynatora" brzmia艂y w贸wczas w ustach dra "W臋glicha"
w spos贸b pob艂a偶liwy, mo偶e cokolwiek zanadto przesadnie. Od czasu do czasu stary medyk
zachodzi艂 do szpitala i po dawnemu tam rz膮dzi艂. Wkracza艂 do izb w kapeluszu na g艂owie, z
cygarem w ustach, m贸wi艂 g艂o艣no, zadawa艂 pytania, z偶yma艂 si臋, 艂aja艂 pani膮 Wajsmanow膮, pokrzykiwa艂 na chorych i, zbadawszy przelotnie tego i owego, kre艣li艂 szerokim pismem recepty
albo radzi艂 Judymowi, 偶eby temu da膰 to, innemu tamto...

"Ordynator" s艂ucha艂 tych rozkaz贸w z najzupe艂niejszym pos艂usze艅stwem i ka偶de zlecenie
wykonywa艂 w spos贸b nieodwo艂alny. Chodzi艂o mu o zyskanie dra W臋glichowskiego dla idei
szpitala, o wci膮gni臋cie go do pracy, tote偶 puszcza艂 mimo uszu 偶arty i przepisy, na kt贸re si臋 nie
godzi艂. Je偶eli nawet dyrektor kaza艂 kogo艣 znanego sobie, jakiego艣 "ptaszka", wydali膰 bez pardonu z granic szpitala, Judym i wtedy zmusza艂 si臋 do uleg艂o艣ci. Taki stan rzeczy trwa艂 do
ko艅ca sierpnia.

W ostatnich dniach tego miesi膮ca liczba go艣ci zacz臋艂a si臋 zmniejsza膰. Bryki, powozy i
omnibusy zak艂adowe wywozi艂y codziennie jakie艣 towarzystwo, a przynajmniej jak膮艣 rodzin臋.
Dr Judym rujnowa艂 si臋 na bukiety po偶egnalne, w kt贸rych nad innym kwieciem przewa偶a艂y
niezapominajki. Stan膮艂 ju偶 w g艂臋bi parku pierwszy ch艂贸d ranny, s艂a艂 wieczorami na murawach
zimn膮, bia艂膮 ros臋, a w szczyty drzew wpl贸t艂 tu i 贸wdzie 偶贸艂ty li艣膰, jakby pierwszy siwy w艂os w
czupryn臋 dojrza艂ego m臋偶czyzny.

Cichy smutek ogarn膮艂 rozbawione k贸艂ka. Teraz w艂a艣nie wydobywa艂y si臋 na jaw sympatie
ukrywane starannie. Nad osobami, kt贸re wtedy dopiero mia艂y sobie mn贸stwo s艂贸w do powiedzenia, zawis艂 z艂o艣liwy dzie艅 wyjazdu.

Serce Judyma zosta艂o nie tkni臋te, a przemijaj膮ce "wra偶enia" by艂y dla艅 czym艣 w rodzaju
deszczu, kt贸ry rozkwasza ziemi臋 i czyni j膮 niby to do niczego niezdoln膮, a w艂a艣ciwie udziela
jej wtedy w艂adzy stwarzania.

Przelotne smutki szybko usch艂y, dusza Judyma st臋偶a艂a i pchn臋艂a go do roboty zdwojonej.

W pierwszych dniach wrze艣nia, kiedy przysz艂y s艂oty, w czworakach folwarcznych zapad艂o
mn贸stwo dzieci na tak zwan膮 f r y b r 臋.

Czworaki owe mie艣ci艂y si臋 za du偶ym i wilgotnym parkiem, kt贸ry jak p艂aszcz ogromny
sp艂ywa艂 po pochy艂o艣ci wzg贸rza od szczytu dworskiego a偶 do rzeki p艂yn膮cej w 艂膮kach. Tam
by艂y owczarnie, obory i mieszkania s艂u偶by folwarcznej. Plenipotent maj膮tku, cz艂owiek nadzwyczaj energiczny i 艣wietny agronom, z rzeczu艂ki bezpo偶ytecznie p艂yn膮cej skorzysta艂 w ten
spos贸b, 偶e na skraju parku, w trz臋sawisku podmytym przez tajemne 藕r贸d艂a, wybra艂 kilka sa

116


dzawek id膮cych jedna za drug膮. Woda przez w艂a艣ciwie urz膮dzone "mnichy" spada艂a z jednej
do drugiej. Sadzawki te wykopane by艂y w torfiastym gruncie. I艂, porzucony na brzegach i groblach, macerowa艂 si臋 w s艂o艅cu i we w艂a艣ciwym czasie s艂u偶y艂 do u偶y藕niania roli. Woda odp艂ywaj膮ca stamt膮d 艂膮czy艂a si臋 pod艂u偶nym basenem ze stawami, kt贸re rozlewa艂y si臋 w parku
zak艂adowym, co bardzo upi臋kszy艂o wiecznie kwa艣ne pobrze偶a. Miejsce i tak ju偶 mokre, przez
wstrzymanie zbiornik贸w martwej wody wyziewa艂o ze siebie ci臋偶ki opar; kt贸rego s艂o艅ce strawi膰 nie mog艂o. Tam to w艂a艣nie (w czworakach i we wsi le偶膮cej na drugim brzegu 艂膮ki) grasowa艂a f r y b r a. Dzieci przyprowadzone stamt膮d do Judyma by艂y wyschni臋te, zielone, z wargami tak sinymi, jakby je mia艂y poczernione w臋glem, z oczyma, kt贸re nie patrza艂y. Periodyczne ataki gor膮czki, ci膮g艂e b贸le g艂owy i owa jakby 艣mier膰 duszy w 偶ywych jeszcze cia艂ach
zmusi艂y Judyma po d艂ugim badaniu do smutnego rokowania, 偶e ma przed sob膮 ofiary malarii.
W贸wczas wybra艂 si臋 cichaczem na zwiedzanie miejscowo艣ci le偶膮cych w dole. Przekona艂 si臋,
偶e wiele rodzin by艂o dotkni臋tych t膮 kl臋sk膮.

Mieszka艅cy wioski, autochtonowie, znosili j膮, wida膰, 艂atwiej, ale ludno艣膰 folwarczna, w臋drowna, przybywaj膮ca z innych okolic, pada艂a ofiar膮 w bardzo wielkiej ilo艣ci. Judym bra艂 do
szpitala tylko dzieci bardzo chore, leczy艂 je chinin膮 i trzyma艂 na s艂o艅cu w ogrodzie, zap臋dzaj膮c do r贸偶nych rob贸t, a po trosze i do nauki. Ale nie m贸g艂 zabra膰 ani czwartej cz膮stki. Ci za艣,
co "na g贸rze", w cieple do艣wiadczyli poprawy, musieli wraca膰 do swych mieszka艅 nad wod膮.

Mieszkania owe, dawno wzniesione, by艂y stosunkowo bardzo porz膮dne, murowane z ceg艂y,
tak samo jak owczarnie, stodo艂y , spichlerze itd. Nie mog艂o by膰 mowy o umieszczeniu tych
rodzin w innym miejscu, gdy偶 to poci膮gn臋艂oby szalone koszta. Tam koncentrowa艂o si臋 偶ycie
folwarku.

Kiedy pierwszy raz Judym zapyta艂 mimochodem plenipotenta, czy nie da艂oby si臋 przenie艣膰
czworak贸w na miejsce bardziej suche, ten zacz膮艂 mu si臋 przypatrywa膰 z uwag膮, a w taki spos贸b, jakby doktor ni z tego, ni z owego w towarzystwie os贸b starszych i godnych szacunku
zata艅czy艂 kankana albo wywr贸ci艂 kozio艂ka. Judym nie straci艂 przytomno艣ci i nie spu艣ci艂 oczu.
Czeka艂 jeszcze chwil臋, czy mu wszechw艂adny agronom nie odpowie, a gdy si臋 niczego nie
doczeka艂, rzek艂 z ca艂膮 delikatno艣ci膮:


Tam, w tych czworakach panuje malaria. Przyczyniaj膮 si臋 do tego w znacznej mierze...
przyczyniaj膮 si臋 do tego... zaprowadzone sadzawki.
Plenipotentowi lica i oczy krwi膮 zabieg艂y. Sadzawki by艂y to jego ulubienice. Sam je wymy艣li艂, zarybi艂 i osi膮gn膮艂 z nich dla maj膮tku znaczny doch贸d. Ryby w ci膮gu ca艂ego roku sz艂y na
sprzeda偶 i do kuchni zak艂adu leczniczego, czyni膮c ju偶 du偶膮 pozycj臋, a na przysz艂o艣膰 ca艂a
sprawa, prowadzona umiej臋tnie, mia艂a stan膮膰 jeszcze lepiej. Pr贸cz tego l贸d, szlam itd.

Tote偶 wielkorz膮dca i teraz nic nie rzek艂, tylko b艂ysn膮艂 oczami, a p贸藕niej przeszed艂 na inny
temat w spos贸b zab贸jczo grzeczny.

Taki wst臋p nie zwiastowa艂 zgody ani jakiegokolwiek kompromisu. Trzeba by艂o wywiera膰
nacisk. Do pani dziedziczki w kwestii tak czysto folwarcznej droga prowadzi艂a jedynie via185
plenipotent. Panny za艂amywa艂y bia艂e d艂onie, ale nic poradzi膰 nie mog艂y. Jesie艅 nadchodzi艂a.

Po d偶d偶ystych nocach sta艂o nad 艂膮kami i dolnym parkiem jakby b艂oto w przestworze. Gdy
nim kto d艂ugo oddycha艂, uczuwa艂 b贸l g艂owy i jaki艣 pulsuj膮cy szelest w 偶y艂ach. Wtedy r贸wnie偶
Judym zauwa偶y艂, 偶e i w zak艂adzie oko艂o staw贸w by艂o powietrze je偶eli nie takie samo, to bardzo siostrzane. Li艣cie zlatuj膮ce z olbrzymich grab贸w i wierzb sypa艂y si臋 w stoj膮ce baseny wody i tam w niej gni艂y. Na powierzchni staw贸w pleni艂a si臋 masa wodorost贸w, kt贸re gdy by艂o
wyrwa膰 i rzuci膰 na brzegu, szerzy艂y wo艅 cuchn膮c膮. Kuracjusze przybywaj膮cy do Cis贸w dla
pozbycia si臋 malarii nie tracili jej, a by艂y nawet dwa wypadki febry zdobytej. Kiedy Judym
zakomunikowa艂 te swoje obserwacje doktorowi W臋glichowskiemu, ten zmierzy艂 go takim

185 V i a (艂ac.)
droga; tu: przez.

117


samym wzrokiem jak plenipotent i 偶artobliwym, a jednak cierpk膮 esencj膮 zaprawionym tonem
o艣wiadczy艂, 偶e to nie jest wcale ani febra, ani tym mniej
malaria.


G艂贸wna rzecz
doda艂
nie nale偶y o tym wcale m贸wi膰...
Cmokn膮艂 go przy tym w czo艂o i uderzy艂 bratni膮, przyjacielsk膮 d艂oni膮 po ramieniu.
Judym zdziwi艂 si臋, ale... nie m贸wi艂 nikomu.
We wrze艣niu izby szpitalne pe艂ne by艂y dzieci wi臋kszych i mniejszych. Oci臋偶a艂e, mruko
wate, senne istoty siedzia艂y i le偶a艂y, gdzie si臋 da艂o. W izbach panowa艂 zaduch i jaka艣 nieopisana nuda. Zdawa艂o si臋, 偶e tu sp臋dzono pijan膮 szko艂臋, kt贸ra za nic na 艣wiecie nigdy si臋 niczego nie wyuczy. Dzieci te wlepia艂y we wszystko 艣lepie bez 偶adnego wyrazu, bez ch臋ci nawet
do jad艂a. Je偶eli kt贸re z nich wyp臋dzono za drzwi, laz艂o bezmy艣lnie przed siebie, wtulaj膮c
g艂ow臋 w ramiona.

Gdy trafi艂o si臋 wolne miejsce, wnet je kto艣 zajmowa艂 i przymyka艂 oczy nie po to, 偶eby
spa膰, tylko 偶eby na 艣wiat nie patrze膰, 偶eby wci膮gn膮膰 si臋 w siebie jak 艣limak w skorup臋 i dozna膰 ciep艂ej ulgi. Zwi臋d艂e kad艂uby dziewczyn, na kt贸rych twarzach malowa艂 si臋 b贸l g艂owy,
pozawijane w chustki i zapaski siedzia艂y nieruchomo na ziemi, gotowe trwa膰 ca艂e doby w tej
samej pozycji, byleby tylko nie 艂azi膰 po b艂ocie i deszczu. Kiedy doktor wchodzi艂, wszystkie
oczy patrza艂y na niego jakoby ten dzie艅 jesienny. Czasami gdzie艣, w g艂臋bi przewin膮艂 si臋
u艣miech...

Ta sentymentalna go艣cinno艣膰 dla podrostk贸w nie chorych ob艂o偶nie, sprzeciwiaj膮ca si臋 tak
jaskrawo tradycjom szpitala, zacz臋艂a ludzi irytowa膰. Plenipotent wprost m贸wi艂, 偶e zanosi si臋
na demoralizacj臋 "w grubym stylu", a nawet ze swej strony "za nic nie r臋czy艂" i "umywa艂 r臋ce". W gruncie rzeczy Judym sam nie wiedzia艂, co ma robi膰 dalej. Chinin臋 ekspensowa艂 jak
m膮k臋, mia艂 "rezultaty", ale do czego to summa summarum186 prowadzi膰 mia艂o nie bardzo
wiedzia艂. Gdy chore dzieci przychodzi艂y jak owce do owczarni, pozwala艂 im rozk艂ada膰 si臋 i
siedzie膰, a gdy je stamt膮d "ojcowie", nas艂ani przez ekonom贸w i karbowych, wyci膮gali do roboty wal膮c pi臋艣ci膮 po karku, nie protestowa艂, bo nie wiedzia艂 w imi臋 czego.

Tak sta艂y rzeczy; gdy pewnego dnia dr Judym otrzyma艂 bilet od pani Niewadzkiej, w kt贸rym wyra偶ona by艂a pro艣ba, 偶eby si臋 niezw艂ocznie pofatygowa艂 do pa艂acu. Skoro si臋 tam uda艂,
wprowadzono go do ma艂ej alkowy, gdzie stara dama zwykle przebywa艂a. By艂y tam obydwie
wnuczki i kilka os贸b z familii dalszej, kt贸re zazwyczaj bawi艂y w Cisach przez sezon. Judym
by艂 ju偶 w tym pokoju kilka razy, ale zgromadzenie tylu os贸b odebra艂o mu pewno艣膰 siebie.
Pani Niewadzka wyci膮gn臋艂a do艅 r臋k臋 i kaza艂a usi膮艣膰 obok siebie.


Prosi艂am ci臋, panie doktorze, na narad臋.

S艂u偶臋 z gotowo艣ci膮.

Co do tych b臋bn贸w folwarcznych. Nie ma sposobu, prawda?

Nie ma 偶adnego.

Worszewicz ani s艂ucha膰 podobno nie chce pa艅skich projekt贸w przeniesienia Cis贸w na
inne miejsce, na przyk艂ad w G贸ry 艢wi臋tokrzyskie?

Nie chce nawet paru czworak贸w posun膮膰 wy偶ej na tutejsz膮, cisowsk膮 g贸r臋, a c贸偶 dopiero
m贸wi膰 o G贸rach 艢wi臋tokrzyskich...
rzek艂 doktor w tym samym tonie.

Hm... To 藕le! Bo tutaj Joasia proponowa艂a inn膮 kombinacj臋.

Panna Podborska?

Tak, tak... Chcia艂a odda膰 sw贸j pok贸j w skrzydle na pomieszczenie malaryk贸w, 偶eby od
nich szpital uwolni膰. Ona tam zreszt膮 ma jakie艣 swoje mrzonki, na czym si臋 nie znam. Ale 偶e
to jest przecie jasne jak p艂omyk i czu艂e jak pow贸j, wi臋c nie mog臋 temu nie ulega膰. Samo
chcia艂o w pasa偶yku, uwa偶asz, doktorze, obok stancyjki gospodyni... Ot贸偶 uradzi艂y艣my tu, 偶e
186 S u m m a s u m m a r u m (艂ac.)
wszystko razem, ostatecznie.

118


by jej na urodziny, w listopadzie, zrobi膰 siurpryz臋187. Jest w lewej oficynie od po艂udnia stara
piekarnia, ca艂kiem dzi艣 pusta. Tam jest izba ogromna, sucha i widna. Prosi艂am pana Worszewicza, 偶eby kaza艂 stamt膮d wynie艣膰 wszelkie rupiecie, obieli膰 艣ciany, wyrestaurowa膰 piec,
opatrze膰 okna... Mo偶e by艣 zgodzi艂 si臋, panie doktorze, tam te dzieci przetranslokowa膰! Niech偶e si臋 to w zimie tam grzeje i ratuje... To dla niej, dla panny Podborskiej... na wi膮zanie...


Czy偶bym si臋 zgodzi艂!... Ale偶...

A, no to chwa艂a Bogu.

Te dzieci kuracji nie potrzebuj膮, tylko suchego mieszkania tu, na g贸rze. Gdzie偶 jest panna Joanna?

Nie, nie, jej m贸wi膰 nie trzeba! Dopiero w listopadzie otworzy si臋 t臋 sal臋 malaryjn膮 i odda
jej pontyfikalnie188. Uwa偶asz? Ona tam b臋dzie sobie z tymi brudasami radzi艂a. To jej rzecz...
Pod pa艅skim zreszt膮 dozorem lekarskim...

Ach, tak...
szepn膮艂 Judym.
Uczucie niesmaku, a nawet odrazy przewin臋艂o si臋 w mrokach jego duszy.
187 S i u r p r y z a
niespodzianka.
188 P o n t y f i k a l n i e
uroczy艣cie.

119


STARCY

Domek zajmowany przez dyrektora Cis贸w dra W臋glichowskiego mie艣ci艂 si臋 na wzg贸rzu, z
kt贸rego obejmowa艂o si臋 wzrokiem ca艂y park i jego okolice. Dworek ten nale偶a艂 do M. Lesa.
Kiedy dr W臋glichowski zdecydowa艂 si臋 przyj膮膰 obowi膮zki dyrektora, M. Les zacz膮艂 niezw艂ocznie pod dozorem uproszonej kompetentnej osoby stawia膰 w Cisach "bud臋" dla siebie,
w kt贸rej, jak pisa艂, pragn膮艂 偶ywota dokona膰. By艂a to willa drewniana, z zewn膮trz niepoka藕na i
do艣膰 ciasna. Mia艂a jednak rozmaite zalety wewn臋trzne: by艂y tam alkowy, piwniczki i spi偶arki,
skrytki, strychy itd. tak pobudowane, 偶e czyni艂y z niej bezcenne gniazdo.

Kiedy dom by艂 got贸w, M. Les prosi艂 W臋glichowskiego listem gwa艂townie r贸偶noj臋zycznym

o zamieszkanie w tej cha艂upie, a to w celu po prostu ustrze偶enia jej od z艂odzieja, ognia i wojny. W臋glichowski odrzuci艂 propozycj臋. Nie mia艂 zamiaru korzysta膰 z darowizny domu (gdy偶
taki by艂 podst臋p M. Lesa, zbyt prostacko sklejony, 偶eby si臋 ktokolwiek na nim nie pozna艂).
Wtedy Leszczykowski napisa艂 list jeszcze bardziej nieortograficzny, w kt贸rym wymy艣la艂 po
turecku "starym futurom"189, kt贸rzy dach przyjaciela uwa偶aj膮 za cudzy. "Nie ma ju偶
pisa艂

dawnego kole偶e艅stwa! Wszystko艣cie zamienili na pieni膮dze, a skoro tak, to p艂a膰, p艂a膰 komorne, jak 呕ydowi albo Grekowi! Poniewa偶 jednak ja ani 呕ydem, ani Grekiem, ani 偶adnym hyclem by膰 nie my艣l臋 na stare lata, wi臋c 偶膮dam, 偶eby艣cie ten czynsz dzier偶awny obracali na
kszta艂cenie jakiego os艂a z Cis贸w czy spod Cis贸w w po偶ytecznym kunszcie, w jakim koszykarstwie, tkactwie, co by p贸藕niej w okolicy rozwin膮艂
czy ja tam wiem zreszt膮, w czym i jak?
G艂upi jestem przecie w tych sprawach, jak zreszt膮 we wszystkim, co si臋 nie tyczy bezpo艣rednio targ贸w z Azjatami..."
To dr W臋glichowski przyj膮艂 z ochot膮. Czynsz dzier偶awny oznaczono kolegialnie i wyp艂acono, wed艂ug woli M. Lesa, naprz贸d ogrodniczkowi, kt贸ry si臋 uczy艂 w Warszawie, a p贸藕niej
innemu ch艂opcu.

Szczeg贸lnie zadowolona z mieszkania by艂a 偶ona dr "W臋glicha", pani Laura. By艂a to osoba
nadzwyczaj interesuj膮ca. Mia艂a ju偶 pi臋膰dziesi膮tk臋 z du偶膮 g贸r膮, ale trzyma艂a si臋 wybornie. Siwe pasma w艂os贸w wymykaj膮ce si臋 spod czarnego ubrania g艂owy podczernia艂a tak starannie i
systematycznie, 偶e przybra艂y kolor szczeg贸lny, kolor zmulonego siana, kt贸re wysch艂o wprawdzie na s艂o艅cu, ale nie mo偶e si臋 pozby膰 odcienia czarnej, g艂臋bokiej zieleni. Policzki jej by艂y
zawsze rumiane, oczy 偶ywe, a ruchy pr臋dkie i gwa艂towne po dawnemu, jak u osiemnastoletniej dziewczyny. Pani Laura by艂a to osoba ma艂ego wzrostu i szczup艂a. Od czasu zamieszkania
w Cisach stopniowo zmienia艂a si臋 na "gospodyni臋", bardzo wiele czasu po艣wi臋ca艂a "drelowaniu", sma偶eniu, pieczeniu i gotowaniu. Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby rondel 艣wiat jej zas艂oni艂.
Owszem, pani Laura lubi艂a patrze膰 na 偶ycie szersze, i to okiem przenikliwym, co zreszt膮 prowadzi艂o nieraz do zbyt kategorycznego (mi臋dzy pieczeni膮 a deserem) rozstrzygania zawi艂ych
kwestii. 呕ycie jej obfitowa艂o w szczeg贸艂y, kt贸re mog艂yby zape艂ni膰 romans, a w艂a艣ciwie opis
podr贸偶y. M艂odo艣膰, pierwsze jej lata po艣lubne up艂yn臋艂y za 艣wiatem, w wertepach, w pracy ordynarnej, w ci臋偶kich i twardych cierpieniach. 脫w spos贸b 偶ycia uj膮艂 wrodzony temperament
pani Laury w mocne kluby i urobi艂 go w szczeg贸ln膮 ca艂o艣膰. Doktorowa na pierwszy rzut oka
sprawia艂a wra偶enie babiny gadatliwej, ch臋tnie decyduj膮cej i ch艂odnej. Nie cierpia艂a wszelkiej
"egzaltacji", mazgajstwa, uczu膰 i tkliwo艣ci. Paln臋艂a nieraz takie zdanie, 偶e si臋 a偶 kwa艣no robi艂o. W gruncie rzeczy jednak czu艂a 偶ywiej ni偶 ca艂e otoczenie. By艂y materie, kt贸re j膮 elektry

189 F u t u r
tu w znaczeniu: kolega, kompan.

120


zowa艂y w mgnieniu oka. Wtedy robi艂a wra偶enie nasro偶onej kocicy. M贸wi艂a w takich momentach kr贸tko, w臋z艂owato, jak dow贸dca wydaj膮cy rozkazy swemu oddzia艂owi piechoty. W
tej piechocie sta艂, rcszumie si臋, na pierwszym miejscu dr W臋glichowski. Czy siedzia艂 pod
pantoflem, to jest wieczna tajemnica... W kwestiach szerokich, og贸lnych, zasadniczych sprawia艂 wra偶enie podkomendnego. Za to w interesach wszelkiego gatunku, wymagaj膮cych przebieg艂ej kombinacji, by艂 panem i rozkazodawc膮.

U pa艅stwa W臋glichowskich prawie co dzie艅 gromadzi艂 si臋 艣wiatek cisowski: Listwa,
Chobrza艅ski, plenipotent Worszewicz, ksi膮dz, Judym, kilka os贸b z kuracjusz贸w i kuracjuszek
d艂u偶ej w zak艂adzie przesiaduj膮cych. Latem, a szczeg贸lnie pod jesie艅 grywano w winta na
ma艂ej werandzie domu, ocienionej dzikim winem. Kiedy Judym przyby艂 do Cis贸w, zasta艂 ju偶
mi臋dzy sta艂ymi bywalcami tych posiedze艅 wintowych nie tylko przyja藕艅, ale jakie艣 zro艣ni臋cie
si臋 my艣lami, wyobra偶eniami, ca艂膮 mas膮 upodoba艅 i antypatii.

Niekt贸re osoby lubi艂y si臋 tam wzajem a bezinteresownie. Pani W臋glichowska lubi艂a tak Listw臋, a on j膮. M艂ody proboszcz wiecznie pokpiwa艂 sobie z tych "amor贸w" w spos贸b dystyngowany, a Krzywos膮d w spos贸b rymarski. Pani Laura wy艣miewa艂a si臋 nieraz ze starego kasjerzyny, a lubi艂a go i bra艂a w obron臋 zar贸wno od udr臋cze艅 偶ony, Dyzia, jak ca艂ego 艣wiata. Za t臋
opiek臋 Listwa odwzajemnia艂 si臋 formalnym uwielbieniem, admiracj膮 sta艂膮 i wykluczaj膮c膮
krytyk臋. Krzywos膮d wsun膮艂 si臋 mi臋dzy W臋glichowskich, przywar艂 do nich i, poznawszy
wszystkie ich zalety, b艂臋dy, dziwactwa, czyni艂, co trzeba, 偶eby zosta膰 panem placu. Uda艂o mu
si臋 to w zupe艂no艣ci. Dr W臋glichowski mia艂 w nim istotn膮 praw膮 r臋k臋. Krzywos膮d wykonywa艂
wszystko po my艣li dyrektora, przewidywa艂 na cztery tygodnie jego 偶yczenia, ale w zamian
rozszerza艂 krok za krokiem terytorium swojej w艂adzy.

Pomimo rozumu, si艂y woli i t臋go艣ci charakteru dr W臋glichowski ulega艂 nieraz Krzywos膮dowi, ust臋powa艂 mu, a nawet pokrywa艂 jego czyny urokiem swego autorytetu. Ci dwaj ludzie
dope艂niali si臋 i tworzyli jak膮艣 ca艂o艣膰 w艂adzy silnej i zgo艂a nierozerwalnej. Plenipotent lubi艂
towarzystwo tych os贸b i by艂 lubiany. Dzie艅 w dzie艅 spiera艂 si臋 z Chobrza艅skim, kt贸ry go razi艂
wszystkim, co robi艂 i m贸wi艂, a mimo to przepada艂 za wszechstronnym administratorem. Ca艂e
to k贸艂eczko stanowi艂o 艣wiat odr臋bny.

Byli to ludzie wypr贸bowanej, nieposzlakowanej uczciwo艣ci, ludzie, kt贸rzy w 偶yciu swym
straszn膮 mas臋 rzeczy widzieli, tote偶 uchodzi艂o dla najbli偶szej okolicy za honor by膰 na wincie
u dyrektorostwa. Judym i proboszcz weszli do tego grona jak gdyby ex officio190, z natury
swego po艂o偶enia towrzyskiego. Byli, rzecz prosta, dobrze przyj臋ci, ale nie mogli wej艣膰 w 艣cis艂e pobratymstwo z tamtymi. Judym nigdy nie m贸g艂 osi膮gn膮膰 tego, 偶eby znajdowa艂 pos艂uch,
偶eby m贸wi艂 przekonywaj膮co dla kogokolwiek.

S艂uchano go z uwag膮, odpierano jego zdania albo si臋 na nie godzono, ale on czu艂 dobrze,
偶e jest to tylko rozmowa. Mi臋dzy nim i grup膮 by艂 jaki艣 p艂ot nie do przebycia. Uderza艂o go
zawsze patrzenie tamtych os贸b na tera藕niejszo艣膰, a raczej mod艂a traktowania, z kt贸rej pomoc膮
ujmowali ka偶de zjawisko bie偶膮ce. 呕ycie wsp贸艂czesne w Cisach stanowi艂o dla grupy dyrektorskiej jak gdyby tylko ram臋 wypadk贸w ubieg艂ych. Wszystko, cokolwiek by艂o i mog艂o by膰 wa偶nego
le偶a艂o w przesz艂o艣ci.

Ludzie, wypadki, kolizje, przej艣cia, rado艣ci i cierpienia z tych czas贸w dawnych mia艂y jak膮艣
moc aktualno艣ci, kt贸ra przyt艂acza艂a rzeczy nowe. Wszystko, co wsp贸艂czesne
by艂o dla nich
prawie niedostrzegalne, jakie艣 b艂ahe, bez warto艣ci i wp艂ywu, a najcz臋艣ciej 艣mieszne: Tymczasem Judym 偶y艂 tak膮 pe艂ni膮 si艂, tak rzuca艂 si臋 na tera藕niejsz膮 chwil臋 i porywa艂 j膮 w swe r臋ce, 偶e
owe dawne rzeczy tylko go nudzi艂y. Tote偶 w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 znale藕膰 drogi do tych
ludzi.

190 E x o f f i c i o (艂ac.)
z urz臋du.

121


Czu艂 to na ka偶dym kroku, 偶e musi albo wzi膮膰 z ich r膮k ster spraw cisowskich, albo z nimi
wsp贸艂dzia艂a膰 w taki spos贸b, aby im si臋 wydawa艂o, 偶e to oni robi膮. Ju偶 po up艂ywie kilku miesi臋cy przekona艂 si臋, 偶e tylko to drugie jest mo偶liwe. Administrator i dyrektor byli tak silnie ze
sob膮 z艂膮czeni i tak 艣wiadomie trzymali wszystko, 偶e o pracowaniu pomimo nich mowy by膰
nie mog艂o. Kiedy Krzywos膮d po sko艅czeniu sezonu sam, w艂asnor臋cznie reparowa艂 rury prowadz膮ce ogrzan膮 wod臋 do wanien, a Judym zrobi艂 mu uwag臋, 偶e tak by膰 nie powinno, 偶e naprawianie rur
to rzecz specjalisty, gdy偶 w przeciwnym razie w ci膮gu sezonu wynikn膮
awantury w kszta艂cie p臋kania tych szlachetnych naczy艅, Krzywos膮d odpowiedzia艂 mu kilkoma anegdotami i robi艂 dalej swoje. Dyrektor, do kt贸rego zwr贸ci艂 si臋 m艂ody asystent z t膮 sam膮
rad膮, u艣miechn膮艂 si臋 i odrzek艂 grzecznie, 偶e to jest terytorium administratora, kt贸ry w swoim
po艣wi臋ceniu dla Cis贸w idzie a偶 za daleko, kt贸ry oto w艂asnymi r臋koma pracuje, 偶eby zaoszcz臋dzi膰 grosza, kt贸ry, kr贸tko m贸wi膮c, jest fenomenem. Zacytowa艂 mu nadto ze sze艣膰 przyk艂ad贸w nieposzlakowanej uczciwo艣ci Krzywos膮da. Gdy Judym zastrzeg艂 si臋, 偶e on o szlachetno艣ci nie tylko nie w膮tpi, ale nawet nie m贸wi, rury za艣...
dyrektor powt贸rzy艂 my艣l swoj膮 i
urwa艂 na niej rozmow臋.

Taki proces powt贸rzy艂 si臋 z dziesi臋膰 razy, i to w najrozmaitszych okoliczno艣ciach. Wszystkie one wykazywa艂y, 偶e nie mo偶na w 偶aden 偶ywy spos贸b wp艂ywa膰 na bieg spraw cisowskich,
je艣li si臋 nie idzie r臋ka w r臋k臋 z administratorem. W贸wczas m艂ody lekarz umy艣li艂 wsp贸艂dzia艂a膰
z Krzywos膮dem i tym sposobem go opanowa膰. Zabra艂 si臋 tedy w sezonie jesiennym, kiedy
wszelkie rozrywki usta艂y, do prac przer贸偶nych. Uk艂ada艂 w zast臋pstwie starca ksi臋gi kancelaryjne, kt贸re tamten maza艂 w spos贸b niemo偶liwy, wgl膮da艂 jako ekspert w sprawy kuchni, ogrodu, folwarku, sadzi艂 drzewa, je藕dzi艂 do miasta na s膮dy, budowa艂, przerabia艂, zajmowa艂 si臋
wszelkiego rodzaju restauracjami mebli, spisywa艂 kontrakty itd. Nie tylko Krzywos膮dowi, ale
wszystkim podoba艂a si臋 ta gorliwo艣膰. Ch臋tnie wyr臋czano si臋 doktorem, kt贸ry ima艂 si臋 ka偶dej
pracy. By艂y to dla niego 艣rodki, kt贸re u艣wi臋ca艂 daleki cel: osuszenie Cis贸w, skasowanie sadzawek, staw贸w, basen贸w i ca艂y na tym tle szereg chytrze przemy艣lanych reform. Od czasu
do czasu nieznacznie, jak gdyby nigdy nic wysuwa艂 艂ap臋 i bada艂 sytuacj臋, czy nie mo偶na by
ju偶 ruszy膰 si臋 w znanym kierunku... Ale za ka偶dym razem musia艂 j膮 cofa膰 i wraca膰 do pospolitego wykonywania rob贸t za Krzywos膮da, za dyrektora...

Skoro tylko spostrzegano, 偶e "m艂ody" filozofuje, delikatnie usuwano go nawet od czynno艣ci, na kt贸re ju偶 zezwolono jak ma艂emu, obiecuj膮cemu ch艂opczykowi, gdy by艂 grzeczny. Judym nie zra偶a艂 si臋 niczym. Robi艂 ci膮gle z my艣l膮, 偶e nauczy si臋 z czasem tych Cis贸w tak na
pami臋膰, 偶e je od a do z ogarnie prac膮 swoj膮 i tym trybem posi臋dzie.

Z wolna, w g艂臋bi ducha pierwotna ch臋膰 do pracy zamienia艂a si臋 na zgubn膮 pasj臋. Ca艂y zak艂ad, park, okolica stawa艂y si臋 jego skryt膮 nami臋tno艣ci膮, 偶yj膮cym, jak p艂贸d, wewn臋trznym
艣wiatem.

Je偶eli si臋 zamy艣li艂 g艂臋boko i chwyta艂 na gor膮cym uczynku, o czym te偶 my艣li, to zawsze
okazywa艂o si臋, 偶e co艣 knuje: nowe urz膮dzenia, inne wanny, szpalery, ogrody dla dzieci, sale
gimnastyczne, przytu艂ki dla wyrobnik贸w zak艂adowych i inne, inne rzeczy
a偶 do bia艂ego s艂onia, a偶 do samego "muzeum cisowskiego". Nieraz w nocy, zbudziwszy si臋, 艂ama艂 sobie g艂ow臋
nad jak膮艣 drobnostk膮, nad czym艣, co nikogo nie interesowa艂o, czeka艂 niecierpliwie ranka i,
wstawszy o 艣wicie, co艣 sam robi艂, d藕wiga艂, kopa艂, mierzy艂.

Pewne przedsi臋wzi臋cia niezb臋dne dla艅 w systemacie, w owym planie zmierzaj膮cym do higienizowania, wykona艂 sam ca艂e, z prawdziw膮 furi膮. Nikt nie m贸g艂 zrozumie膰, dlaczego raptem zajmowa艂 si臋 rzecz膮 postronn膮, nie zwi膮zan膮 z 偶yciem rokrocznym, z formu艂膮 zak艂adow膮.
U艣miechano si臋 wtedy pob艂a偶liwie, uk艂adano cichaczem anegdoty
nie 偶eby mu szkodzi膰
albo go dotkn膮膰, lecz id膮c za natchnieniem przyrody uczciwych, spokojnych, osiad艂ych ludzi.

Ju偶 w zimie m艂ody doktor sta艂 si臋 figur膮 tak niezb臋dn膮 w Cisach, tak do nich pasuj膮c膮, jak
na przyk艂ad 藕r贸d艂o albo 艂azienki. S艂u偶ba, robotnicy, ch艂opstwo okoliczne, interesanci, dw贸r,

122


go艣cie
s艂owem, wszyscy przywykli do tego, 偶e je偶eli trzeba co艣 ci臋偶kiego zrobi膰 na pewno,
co艣 z fors膮 "odwali膰"
to do "m艂odego". O ka偶dej porze dnia, a nieraz w zimowe noce, w
mrozy, zawieje, roztopy, na ma艂ych saneczkach albo piechot膮, w grubych butach snu艂 si臋 po
dro偶ynach mi臋dzy wsiami do chorych na osp臋, na tyfus, szkarlatyny, dyfteryty...

Jak to zwykle bywa na 艣wiecie z lud藕mi silnymi
nie omin膮艂 go ani jeden wyzysk. Bra艂 jego prac臋 ka偶dy, kto tylko m贸g艂. Ale Judym drwi艂 sobie z tego. Czu艂 si臋 tak dobrze jak inny,
gdy zbija maj膮tek albo buduje sobie s艂aw臋. Im silniej pracowa艂, tym wi臋cej czu艂 w sobie mocy, jakiego艣 rozmachu i owej pasji, kt贸ra pot臋偶nia艂a i wyrabia艂a si臋 od trudu jak mi臋sie艅. W
tym 偶yciu ca艂膮 piersi膮 brakowa艂o mu jednak towarzysza. Czasami pope艂nia艂 b艂臋dy, lecia艂 niepotrzebnie w jakim艣 kierunku i u ko艅ca jego dostrzega艂, 偶e si臋 o艣miesza w mniemaniu tych,
co siedz膮c na uboczu przypatruj膮 si臋 tylko i wiedz膮 z g贸ry o 艣mieszno艣ci tego, co on czyni.

Istnia艂 jeden wsp贸lnik, ale daleko. By艂 nim M. Les. Od samego przyjazdu Judym wszed艂 z
nim w korespondencj臋, kt贸ra z czasem zamieni艂a si臋 na ci膮g艂e obcowanie. Kochanek dla kochanki nie ekspensuje takich stos贸w papieru jak ci dwaj praktyczni marzyciele. Judym podawa艂 swoje projekty i uzasadnia艂 je, M. Les wskazywa艂 drogi urzeczywistnienia. Z pocz膮tku
Leszczykowski usi艂owa艂 przekona膰 w listach rad臋 zarz膮dzaj膮c膮, 偶eby wprowadza艂a takie a
takie ulepszenia w Cisach. Wszyscy, rozumie si臋, powstali na niego z wyrzutami, 偶e bierze si臋
do rozstrzygania spraw instytucji, kt贸rej na oczy nie widzia艂.

M. Les musia艂 po艂o偶y膰 uszy po sobie i zamilk艂 skompromitowany. Zacz臋to si臋 domy艣la膰,
kto to inspiruje starego filantropa, i odgadni臋to bez trudu. Zgad艂 to przede wszystkimi Krzywos膮d i zabezpieczy艂 si臋 z tej strony. On sam pocz膮艂 pisywa膰 s膮偶niste listy do Leszczykowskiego i przedstawia膰 mu sprawy w innym o艣wietleniu. Na szcz臋艣cie stary kupiec zna艂 "zielon膮 ma艂p臋" do gruntu i zbyt kocha艂 rzecz sam膮, 偶eby mu mo偶na zwichrzy膰 o niej poj臋cie. W
listach Judyma widzia艂 cia艂a swych plan贸w urodzonych w t臋sknocie, jakby dalsze wywody
swych my艣li. Tote偶 nie ustawa艂. Gdy nie pomaga艂y przerozmaite chytre oddzia艂ywania na dyrektora i Krzywos膮da, M. Les poleca艂 Judymowi ucieka膰 si臋 do "cichej kasy". Tak by艂o ze
szpitalem i mn贸stwem innych rzeczy. Je偶eli nie chciano zgodzi膰 si臋 na jak膮艣 innowacj臋, to j膮
wprost M. Les za po艣rednictwem Judyma fundowa艂 dla Cis贸w. Rada zarz膮dzaj膮ca krzywi艂a
si臋, u艣miecha艂a ironicznie, szepta艂a dowcipne s艂owa, ale koniec ko艅c贸w czu艂a si臋 zmuszona
do podzi臋kowa艅.
W ci膮gu ca艂ej jesieni Judym obserwowa艂, bada艂 i mierzy艂 stawy zajmuj膮ce 艣rodek parku, a
g艂贸wnie basen wprowadzaj膮cy wod臋 do pierwszego z nich. Basen urz膮dzony by艂 w ten spos贸b, 偶e u samego wej艣cia rzeczki do stawu zbudowano grobl臋, kt贸ra podnosi艂a poziom szyi
rzecznej o jaki 艂okie膰 z g贸r膮. Nadmiar wody spada艂 z szumem do stawu. Ten zbiornik wody
skonstruowa艂 Krzywos膮d, a偶eby ozdobi膰 park w takim rodzaju, jak to widzia艂 w przer贸偶nych
rezydencjach pa艅skich. Judym przyszed艂 do wniosku, 偶e dla osuszenia Cis贸w trzeba przede
wszystkim skasowa膰 ten wynalazek, p贸藕niej pierwszy staw, a dopiero drugi uczyni膰 zbiornikiem poruszaj膮cym maszyny zak艂adowe. Nale偶a艂o tedy d藕wign膮膰 dno rzeczki do wysoko艣ci
poziomu w niej wody i pu艣ci膰 strumyk po tym dnie twardo ubitym kamieniami. W tym celu
trzeba by艂o zbudowa膰 rodzaj tamy przed parkiem i podnie艣膰 wysoko艣膰 wody w rzeczce p艂yn膮cej w艣r贸d otwartej doliny, na du偶ej przestrzeni. Pr膮d podniesionej wody zlatywa艂by na twarde
dno w parku, s膮czy艂 si臋 po nim bystro i sp艂ywa艂 do pierwszego stawu. Tym sposobem li艣cie z
drzew nie gni艂yby w wodzie basenu, roztopy wiosenne nie znosi艂yby ich wraz z mu艂em do
stawu, wskutek czego te zbiorniki wody nie by艂yby tak szkodliwe.

Judym czu艂 przestrach na sam膮 my艣l wypowiedzenia tego projektu osobom zarz膮dzaj膮cym
sprawami Cis贸w, to jest dyrektorowi i "ma艂pie", a wykona膰 ca艂ej roboty na koszt M. Lesa
r贸wnie偶 nie by艂o mo偶no艣ci. W tym czasie, to jest w lutym, przypada艂 w艂a艣nie termin wizyty w
Cisach komisji rewizyjnej. Komisja, sk艂adaj膮ca si臋 z trzech os贸b wybranych z grona wsp贸lnik贸w, rzeczywi艣cie zje偶d偶a艂a rokrocznie do zak艂adu, zwiedza艂a go, przerzuca艂a ksi臋gi, jad艂a

123


obiad i odje偶d偶a艂a do swych zatrudnie艅, gdy偶 wiadom膮 by艂o rzecz膮, 偶e instytucja pod r臋k膮
Krzywos膮da i W臋glichowskiego idzie 艣wietnie. Pewnego dnia, wchodz膮c do sali jadalnej,
Judym spostrzeg艂 trzech nie znanych sobie pan贸w, kt贸rzy z o偶ywieniem rozmawiali o Cisach
w spos贸b zdradzaj膮cy ludzi 艣wiadomych rzeczy.

"Komisja..."
pomy艣la艂 Judym.

Dreszcz przebieg艂 wzd艂u偶 jego nerw贸w i jakby na ko艅cu swej drogi tajemniczej spotka艂
siln膮 decyzj臋.

"Teraz im wszystko wy艂o偶臋!"

Przy obiedzie zawi膮za艂a si臋 偶ywa rozm贸wka, w kt贸rej Judym bra艂 udzia艂, ale wi臋cej w celu
zbadania przyby艂ych, wysondowania, co to za jedni. Niewiele m贸g艂 dociec. Raz m贸wili doskonale, bezwiednie popieraj膮c plany reform, a kiedy indziej zdradzali si臋 z tak ordynarnym
brakiem wiadomo艣ci, 偶e r臋ce opada艂y. Dr W臋glichowski zaprosi艂 kontroler贸w na rad臋 do kancelarii, gdzie po drzemce mieli si臋 zej艣膰, przejrze膰 ksi臋gi, rachunki, a mi臋dzy innymi nowe
plany kwitariusz贸w zaproponowanych przez Judyma. Korzystaj膮c z grzeczno艣ci, kt贸rych mu
wobec rewizor贸w nie szcz臋dzili ani dyrektor, ani Krzywos膮d, asystent wyrazi艂 W臋glichowskiemu na uboczu pro艣b臋, a偶eby mu pozwolono by膰 obecnym na tej radzie. Dr W臋glichowski,
skr臋caj膮c wed艂ug zwyczaju papierosa, wlepi艂 w niego swe przenikaj膮ce oczy i spyta艂 otwarcie:


Dlaczego kolega chcesz by膰 na tym posiedzeniu?

Chc臋 panom przedstawi膰 m贸j projekt podniesienia zdrowotno艣ci w Cisach.

Podniesienia zdrowotno艣ci w Cisach... Pi臋knie. Ale przecie my tu wszyscy my艣limy, jak
mo偶emy, o tej samej sprawie. Twoje uwagi s膮 cenne, ani w膮tpi臋, ale czy偶by艣 kolega mia艂 powiedzie膰 jeszcze co艣 nadto wi臋cej, ni偶 wiemy wszyscy, na przyk艂ad taki Chobrza艅ski, ci panowie z komisji, kt贸rych s艂ysza艂e艣 m贸wi膮cych ze znawstwem, no, wreszcie ja?

Chcia艂em istotnie powiedzie膰 co艣 odmiennego. Mo偶e to jest niew艂a艣ciwa my艣l... Panowie
os膮dz膮. Chcia艂bym jasno to wy艂o偶y膰 i podda膰 do rozwa偶enia.

Czy znajdujesz kolega
m贸wi艂 W臋glichowski powolnie i u艣miechaj膮c si臋 leciuchno
偶e
my 藕le co艣 w kierunku przeciwzdrowotnym broimy?

Bynajmniej:.. To jest, ja si臋 tak zapatruj臋, 偶e wilgotno艣膰 jest zbyt wielka w Cisach.

Czy aby w niej znowu nie znajdziesz twojej s艂awnej malarii? Tej, co to w lecie?
M贸wi艂 to ze 艣miechem niby dobrotliwym, tote偶 Judym nie m贸g艂 wytrzyma膰 i powiedzia艂:

Zdaje si臋, niestety, 偶e omin膮膰 jej nikt nie potrafi.
Dr W臋glichowski cmokn膮艂 ustami, p贸藕niej zaci膮gn膮艂 si臋 mocno i patrz膮c zza dymu na
swego asystenta rzek艂:


Widzisz, kochany panie Tomaszu, musimy post臋powa膰 w my艣l ustawy, kt贸ra nie daje ci
prawa uczestniczenia w naradach. Nie jeste艣 cz艂onkiem. Musimy si臋 trzyma膰 ustawy. Ten
nasz brak poszanowania ustaw
to jest wada narodowa. Owo: co tam! prawo prawem, a
przyja藕艅 przyja藕ni膮. Naszym has艂em...

Panie dyrektorze...

Przepraszam, 偶e ci przerw臋; naszym has艂em powinno by膰 co innego... Dura lex, sed
1ex191...

A... je艣li ustawa zabrania...
szepn膮艂 Judym
w takim razie...
Ta odmowa nie tyle zmartwi艂a go, ile jako艣 zdegradowa艂a. Judym w og贸le 艂atwo ulega艂
z艂udzeniu, 偶e w samej rzeczy nie ma prawa do mn贸stwa przywilej贸w, kt贸re s膮 udzia艂em innych ludzi. Obecn膮 w nim by艂a pami臋膰 na rzeczy dawne, na pochodzenie i owo jak gdyby
bezprawne wej艣cie do 偶ycia stan贸w wy偶szych.

Tote偶 po rozmowie z doktorem W臋glichowskim dozna艂 w g艂臋bi serca tego spodlenia dumy,
tch贸rzostwa rozumnej woli. Odszed艂 do siebie, rzuci艂 si臋 na sof臋 i chcia艂 zd艂awi膰 uczucie

191 D u r a 1 e x, s e d l e x (艂ac.)
twarde prawo, lecz prawo.

124


n臋dznej pokory. W chwili gdy biedzi艂 si臋 z tym bezowocnym usi艂owaniem, zastuka艂 we drzwi
jego numeru stary k膮pielowy, pe艂ni膮cy zim膮 w domu dyrektora obowi膮zki lokaja, i wyrazi艂
przys艂ane "na g臋b臋" zaproszenie pani dyrektorowej. Judym wiedzia艂, 偶e b臋d膮 tam kontrolerowie, tote偶 z umys艂u wybada艂 starego Hipolita, kto w艂a艣ciwie to zaproszenie przysy艂a.


Pana dyrektora nie by艂o od rana na g贸rze
rzek艂 stary.

No, a kog贸偶 tam dzisiaj b臋dziecie podejmowali?

Tych ta pan贸w z Warszawy, trzech, pana administratora i pana rz膮dc臋 ze dwora.

Dobrze, przyjd臋
rzek艂 Judym.
Wiedzia艂 teraz, 偶e zaproszenie wydane zosta艂o rano, a teraz pani Laura wprowadza艂a je w
偶ycie, nic nie wiedz膮c o utarczce poobiedniej.
Wieczorem, znalaz艂szy si臋 w saloniku, przywitany zosta艂 przez dyrektora w spos贸b jak tylko by膰 mo偶e najuprzejmiejszy, otoczony grzeczn膮, mi艂膮 i jakby tkliw膮 atmosfer膮 opieki.
Czu艂, jak mu trudno b臋dzie prze艂ama膰 t臋 sie膰 paj臋cz膮, a jednak wiedzia艂, 偶e j膮 zerwa膰 musi,
musi... Wspomnienie odczytu warszawskiego by艂o tak d艂awi膮ce, 偶e chwilami nie zdawa艂 sobie
sprawy, o czym to ma m贸wi膰...

Jeszcze przed kolacj膮, kiedy zwyczajne k贸艂ko go艣ci dope艂ni艂o tr贸jc臋 przyjezdnych, Judym
wmi臋sza艂 si臋 do rozmowy i zacz膮艂 w spos贸b kategoryczny wyk艂ada膰 teori臋 swego kana艂u. Dr
W臋glichowski cierpliwie s艂ucha艂 przez czas pewien, a naraz, we w艂a艣ciwej chwili odtr膮ci艂 t臋
kwesti臋 zr臋cznym aforyzmem. Wprowadzi艂 na st贸艂 inn膮 kwesti臋, mianowicie kosztorys nowej
willi dochodowej dla chorych niezamo偶nych.

Dyskusja zesz艂a na inne tory...
Judym wiedzia艂, 偶e wystawi si臋 niemal na 艣mieszno艣膰, je偶eli znowu zanuci jak maniak
swoj膮 piosenk臋 o d藕wiganiu dna rzeki, a jednak zacz膮艂:


Panowie pozwol膮, 偶e raz jeszcze wr贸c臋 do sprawy z rzek膮.

Ale偶 prosimy, prosimy...
rzek艂 dr W臋glichowski.
Judym spojrza艂 na niego i zobaczy艂 w tym wzroku b艂ysk, kt贸ry m贸g艂by otru膰 cz艂owieka.
Zacz膮艂 si臋 wyk艂ad ab ovo192, dowodzenia szczeg贸艂owe o ruchu kropli wodnej i sile jej
spadku z rzeki do stawu, o rodzaju mg艂y zalegaj膮cej 艂膮k臋 w s膮siedztwie w贸d...


Basenu niszczy膰 nie mo偶emy
rzek艂 raptem Krzywos膮d
gdy偶 na wiosn臋 w nim si臋
utrzymuje nadmiar wody. Gdy przyjd膮 roztopy, wtedy pan dokt贸r zobaczy, co to jest. Je艣li
podnie艣膰 dno rzeki, to woda z brzeg贸w wyst膮pi i zaleje park...

艁膮k臋, nie park
rzek艂 Judym.

Tak, 艂膮k臋, a na niej my艣my posadzili najpi臋kniejsze krzewy.

To i c贸偶 z tego? C贸偶 kogo mog膮 obchodzi膰 pa艅skie krzewy?

Jak to?
rzek艂 dr W臋glichowski.
Ja koledze poka偶臋, ile te krzewy kosztowa艂y! Posadzili艣my tam tuje, jesiony, najpi臋kniejsze sosny Weimutha, nawet platany, nic ju偶 nie m贸wi膮c
o tych 艣licznych zagajnikach grabowych...

Panie dyrektorze, co obchodzi chorego, kt贸ry tu przyje偶d偶a po zdrowie, zagajnik, a nawet
tuja? Tam jest b艂oto! 艁膮ka nasi膮kni臋ta jest zgni艂膮 wod膮, kt贸ra stoi w nieruchomym kanale.
Ten kana艂 trzeba zaraz zniszczy膰, a 艂膮k臋 przerzn膮膰 kilkoma rowami. Osusza膰, osusza膰...

Osusza膰...
艣mia艂 si臋 Krzywos膮d.

Mnie si臋 wydaje, 偶e mo偶e pan dokt贸r Judym ma racj臋
rzek艂 jeden z cz艂onk贸w komisji.

Kto艣 w rzeczy samej skar偶y艂 si臋 przede mn膮 na wilgo膰 w Cisach, na dziwne zimno, jakie tu
panuje po zachodzie s艂o艅ca. Na polach okolicznych, m贸wi艂a ta osoba, jeszcze ciep艂o, jeszcze
偶ar idzie z ziemi, a nad stawami ju偶 tak ch艂odno, 偶e kaszel drapie w gardle. Ja nie znam si臋 na
tym, ale skoro dokt贸r Judym potwierdza... Nawet moja 偶ona...
192 A b o v o (艂ac.)
od pocz膮tku, dos艂. od jajka. (Jajko stanowi艂o pierwsz膮 potraw臋 na ucztach staro偶ytnych
Rzymian).

125



Ach, z tymi m艂odymi lekarzami!
zawo艂a艂 na p贸艂 偶artobliwie doktor W臋glichowski.

Zdaje im si臋, 偶e gdzie oni postawi膮 nog臋, tam z pewno艣ci膮 le偶y Ameryka, kt贸r膮, rozumie si臋,
nale偶y co tchu odkry膰. Przecie ja tu, moi panowie, siedz臋 zim膮 i latem, znam ten zak艂ad i 偶ycz臋 mu dobrze... Jak s膮dzicie, czy mu 偶ycz臋 dobrze? Ot贸偶 tedy
c贸偶 mi zale偶y na tym, 偶eby
istnia艂 jaki艣 kana艂, kt贸ry wilgo膰 wytwarza... gdyby j膮 wytwarza艂. Ale ja r臋cz臋, 偶e to s膮 fikcje,
szukanie w ca艂ym dziury. Kana艂 jest potrzebny tak samo jak most, jak staw, jak droga, wi臋c
go trzymamy. Oka偶e si臋, 偶e jest szkodliwy
to go zniesiemy, ale dla fantazji rozpoczyna膰
jakie艣 prace i rzuca膰 w to kilkaset rubli, pieni臋dzy nie naszych przecie, pieni臋dzy, kt贸re 偶adnego dochodu nie dadz膮, kt贸re b臋d膮 zmarnowane...


Nale偶y w takim razie zrobi膰 tylko ma艂膮 poprawk臋 w og艂oszeniach, w opisach Cis贸w. Nie
nale偶y twierdzi膰, 偶e tu lecz膮, przypu艣膰my, febry uparte, choroby dr贸g oddechowych, bo tego
tutaj spodziewa膰 si臋 nikt nie mo偶e.
Dr W臋glichowski chcia艂 co艣 powiedzie膰 na to, ale si臋 wstrzyma艂. Tylko szcz臋ki jego kilka
razy drgn臋艂y. Po chwili dopiero rzek艂 lodowatym g艂osem:


Ja tak偶e jestem lekarz... i mniej wi臋cej wiem, co tu mo偶na leczy膰, a czego nie. Zapewne... nie wiem tego tak dok艂adnie jak szanowny kolega dokt贸r Judym, ale o tyle, o ile... Mia艂em tu wypadki malarii znakomicie wyleczonej, wypadki bardzo cz臋ste, wi臋c nie widz臋 potrzeby nic wykre艣la膰 z opis贸w.

Mnie si臋 zdaje
zwr贸ci艂 si臋 do Judyma kt贸ry艣 z kontroler贸w
偶e mo偶e pan cokolwieczek za kra艅cowo bierze t臋 spraw臋. Przecie偶 frekwencja go艣ci stale si臋 zwi臋ksza.

Frekwencja go艣ci, prosz臋 pana, niczego nie dowodzi. Jeden artyku艂 uczonego lekarza,
udowadniaj膮cy, 偶e Cisy nie s膮 zdrowe dla tych, od kogo si臋 przecie bierze pieni膮dze za powietrze maj膮ce ich jakoby uleczy膰, mo偶e ca艂膮 spraw臋 obali膰. Zak艂ad mo偶e upa艣膰 w ci膮gu jednego roku. Ja tak偶e 藕le nie 偶ycz臋 temu kochanemu miejscu i dlatego to m贸wi臋.

"Jeden artyku艂 uczonego lekarza..."
uwa偶asz?
mrukn膮艂 z cicha dr W臋glichowski do
Krzywos膮da, zwijaj膮c grubego papierosa.

O c贸偶 zreszt膮 chodzi, o koszta?

A tak, my wiemy!
za艣mia艂 si臋 Krzywos膮d.
Pan dokt贸r znajdziesz sum臋 potrzebn膮 na
pokrycie wydatk贸w... w kieszeni tego zacnego Lesa. Ale czy to jest sprawa jak nale偶y? Stary
da, rozumie si臋, ale on nawet nie wie, na co daje...

I czy to dobrze, czy to dobrze namawia膰 tego samotnego cz艂owieka do wydatk贸w tak
wielkich?
m贸wi艂a pani Laura. On jest wprawdzie zamo偶ny, ale nie milioner, nawet nie krociowy pan. Co zarobi, to rozda. Jeszcze tak by膰 mo偶e, 偶e na stare lata nie b臋dzie mia艂 gdzie
g艂owy po艂o偶y膰.

Tak, panie doktorze
m贸wi艂 贸w kontroler trzymaj膮cy stron臋 Judyma
Leszczykowski za
wiele na te rzeczy wydaje. My wprost na to zezwoli膰 nie mo偶emy. Rozumiem jaki艣 drobiazg,
ale takie sprawy fundamentalne, to nie uchodzi.
Judym zawstydzi艂 si臋. Przysz艂a mu do g艂owy my艣l, 偶e w tej chwili Krzywos膮d podejrzewa
go o intencj臋 skorzystania z sum, kt贸re by M. Les przys艂a艂 na podniesienie dna rzeki... My艣l ta
by艂a tak niespodziewana i tak ogromna, 偶e przydusi艂a wszystkie inne. Judym zamilk艂 i siad艂 na
uboczu.

Tak obali艂 si臋 projekt do prawa o przekszta艂cenie zbiornik贸w wody w parku cisowskim. Po
wyje藕dzie komisji wszystko sz艂o dawnym trybem i na poz贸r w stosunkach nic si臋 nie zmieni艂o. Dyrektor by艂 dla Judyma uprzejmy, Krzywos膮d przesadza艂 si臋 z grzeczno艣ci膮. W g艂臋bi
kry艂a si臋 zimna nienawi艣膰.

Judym upokorzony widzia艂 sw贸j projekt w 艣wietle jeszcze lepszym. Odrzucenie go wyda艂o
mu si臋 i ruin膮 zdrowia kuracjusz贸w, i post臋pkiem przeciwspo艂ecznym. Ma艂a w istocie swej
kwestia wyros艂a w jego my艣lach do niebywa艂ych rozmiar贸w i zakrywa艂a inne sprawy, stokro膰

126


wi臋kszej donios艂o艣ci. Tak gzems dachu chlewika stoj膮cy na wprost okna, z kt贸rego patrzymy,
zakrywa rozleg艂y 艂a艅cuch g贸r dalekich.

Antagoni艣ci: dyrektor, Krzywos膮d, Listwa, plenipotent, spierali si臋 w艂a艣ciwie nie o podnoszenie dna rzeki. Ka偶dy z nich za艂atwia艂 w tej sprawie jaki艣 rachunek z Judymem. Dyrektor
oblicza艂 si臋 z nim za szpital, Krzywos膮d za swe upokorzenia, Listwa za m膮cenie ciszy, kt贸ra
by艂a jego rozkosz膮 偶yciow膮, plenipotent za projekty przeniesienia czworak贸w.

Przede wszystkim jednak wszystkich czterech z艂o艣ci艂a jego m艂odo艣膰. Gdyby o tym, co
projektowa艂 Judym, kt贸rykolwiek z nich mrukn膮艂 przy kartach, zyska艂by, nie licz膮c kr贸tkich
wyprysk贸w starczego uporu, zgod臋, rozumie si臋, z tym zastrze偶eniem, aby ten, kto ma pi臋kne
my艣li, dokona艂 pracy. Skoro jednak wyst膮pi艂 z t膮 sam膮 kwesti膮 cz艂owiek m艂ody, starcy czuli
si臋 tak dotkni臋ci w swej ambicji, jakby ich sponiewiera艂. Tote偶 zamkn臋li si臋 i postanowili bez
urnowy wzajemnej nie da膰 przewodzi膰 takiemu "smykowi". Osobliwie mocno uwzi膮艂 si臋 dyrektor.

Pr贸cz m艂odo艣ci dra偶ni艂 go w Judymie ten sam zaw贸d lekarski. Nie zdaj膮c sobie z tego
sprawy, stary medyk nie uznawa艂 Judyma za r贸wnego sobie lekarza i kiedy ten przemawia艂
albo u艣miecha艂 si臋 w imi臋 "medycyny", dyrektor si艂膮 woli trzyma艂 za z臋bami kr贸tkie obel偶ywe nazwisko. C贸偶 m贸wi膰, gdy m艂ody wydar艂 si臋 spod wp艂ywu i samopas dzia艂a艂.

Nie ma takiego 艣rodka, kt贸ry by w imaginacji dra W臋glichowskiego nie przesun膮艂 si臋 i nie
mami艂 go nadziej膮 rych艂ej i absolutnej satysfakcji. 呕aden jednak nie okazywa艂 si臋 dosy膰 i
chwalebnie skutecznym. Usun膮膰 entuzjast臋 dla jakiego艣 powodu, kt贸ry ustami plotki mo偶na
by rozd膮膰 do miary wyst臋pku. Tu偶 jednak nasuwa艂a si臋 refleksja, 偶e w贸wczas trzeba by samemu prowadzi膰 szpital, i to w taki spos贸b, jak to czyni艂 tamten. W przeciwnym razie s艂awa
Judyma wzros艂aby u t艂umu do wysoko艣ci niebywa艂ej i wprost szkodliwej... Zmusi膰 go szykanami, szeregiem drobnych uk艂u膰, upokorze艅, dra偶nie艅, o艣miesze艅 do ucieczki dobrowolnej...
Ale czy w贸wczas ten szewski synek nie zem艣ci si臋 w sw贸j spos贸b "naukowy", czy nie przyczepi Cisom w jakim艣 pi艣midle takiej 艂aty, 偶e jej p贸藕niej sam diabe艂 nie odpruje? Dr W臋glichowski przeklina艂 dzie艅, w kt贸rym zwr贸ci艂 si臋 do Judyma z propozycj膮 obj臋cia posady. W
pasji targa艂 sie膰, kt贸r膮 si臋 dobrowolnie opl膮ta艂. W tej sieci bowiem by艂y pewne oka szczeg贸lne. Doktor W臋glichowski szed艂 w 偶yciu dotychczasowym drog膮 prost膮, zawsze, jak to lubi艂
m贸wi膰 o sobie "rzn膮艂 prawd臋, a o reszt臋 nie pyta艂". Nigdy nie trudni艂 si臋 matactwem, podst臋pem, nie walczy艂 z 偶adn膮 istot膮 ludzk膮 ukrytym dla jej oka pugina艂em. Ludzie znali go wsz臋dzie jako cz艂owieka "zacno艣ci". Sam nawyk艂 nie tylko do tego przydomka, ale i do tego rysu
swego charakteru, jak si臋 przywyka do swego futra albo laski
a偶 oto, po raz pierwszy w 偶yciu, dla walki z tym "m艂odym" maca艂 w ciemno艣ci i szuka艂 w sobie czego艣 nieznanego, jakiej艣
innej broni. Judym czu艂 to wewn臋trznie i dlatego chcia艂 ich wszystkich zwalczy膰 tym gor臋cej,
偶e bez reform zdrowotnych, kt贸re zaczyna艂y si臋 od wzniesienia dna rzeki, jak sztuka czytania
od abecad艂a, nie warto by艂o w Cisach pracowa膰. Tote偶 w zupe艂nej ciszy i w艣r贸d grzecznych
uk艂on贸w, wsp贸lnego picia herbaty wraz z czytaniem gazet kipia艂a walka ukryta.

W pierwszych dniach marca po t臋gich mrozach, trzymaj膮cych 艣wiat w ci膮gu ca艂ego prawie
lutego w 偶elaznych pazurach, nasta艂a odwil偶.

艢niegi raptownie sp艂yn臋艂y i ziemia do gruntu odmarz艂a. Rzeka w parku wezbra艂a, znios艂a
sztuczn膮 tam臋 nad pierwszym stawem i wyst膮pi艂a z jego brzeg贸w. Judym sta艂 nad t膮 zamulon膮
wod膮, gdy wali艂a si臋 g艂臋bokim nurtem, i patrza艂 na potwierdzenie swych wywod贸w.

By艂o ciep艂o, jasno, po wiosennemu. Zadumany, nie dostrzeg艂, kiedy zbli偶yli si臋 do niego
Krzywos膮d i dyrektor.


A co?
rzek艂 administrator
co by teraz by艂o, panie doktorze, gdyby tu nie by艂o kana艂u.
Kt贸r臋dy sz艂aby ta wszystka woda?
127



Raczej zapytaj pan, gdzie si臋 podziewaj膮 fury zgni艂ych li艣ci z kana艂u. Id膮 w tej chwili do
stawu, 偶eby wydziela膰 ze siebie "powietrze", za kt贸re pan ka偶esz p艂aci膰 ludziom z daleka
przyje偶d偶aj膮cym.

Znacie t臋 bajeczk臋
wi臋c pos艂uchajcie...193
艣mia艂 si臋 dyrektor klepi膮c Judyma po ramieniu.

Piorunujemy w gazetach na publiczno艣膰 owczym p臋dem d膮偶膮c膮 za granic臋, do tak zwanych b a d 贸 w194. Jaki偶 to b a d zni贸s艂by podobne rzeczy?

Kochany panie...

Nie, nie, ja si臋 nie zapominam! Ani troch臋! Ja m贸wi臋 o samej rzeczy, kiedy panowie tego
chcecie. Wpu艣膰my tu Niemca i patrzmy, co by on zrobi艂. Co wpierw urz膮dzi: wspania艂y salon
do ta艅ca czy szlamowanie stawu?

No, chod藕my, Krzywos膮d, chod藕my...
rzek艂 dyrektor mamy jeszcze niejedno na g艂owie...
193 "Zna c i e t 臋 b a j e c z k 臋
w i 臋 c p o s艂uchajc i e..."
aluzja do powiedzonkazkomedii Aleksandra
Fredry pt. Pan Jowialski.
194 B a d (niem.)
miejscowo艣膰 k膮pielowa, uzdrowisko.


128


TA 艁ZA, CO Z OCZU TWOICH SP艁YWA...195

Kilkaset rubli z艂o偶ne przez doktora Tomasza umo偶liwi艂y jego bratu wyjazd za granic臋. Par臋 dni Wiktor sp臋dzi艂 w domu w艣r贸d p艂aczu i perswazji familijnych. Kiedy wszak偶e nadesz艂a
chwila odpowiednia, ruszy艂 w 艣wiat.

By艂 to wczesny ranek w lutym. Jednokonna doro偶ka z wo藕nic膮 znu偶onym i zagrzebanym w
ko偶uch wlok艂a si臋 ulicami. W cieniu nastawionej budy siedzia艂 Wiktor z 偶on膮. W nogach
mie艣ci艂y si臋 dzieci, kt贸rym ta ostentacyjna jazda sprawia艂a niewymown膮 uciech臋. Chudy,
zbiedzony ko艅-wyrobnik 艣lizga艂 si臋 na obmarz艂ych kamieniach, utyka艂, gdy zerwane nogi trafia艂y w jamy zad臋te przez zaspy 艣niegowe, i wl贸k艂 przekle艅stwo swego 偶ywota, bud臋 na ko艂ach, ulic膮 呕elazn膮 w kierunku wolskich rogatek. Z przecznic, od Wis艂y, d膮艂 wicher i z furi膮
miota艂 si臋 na wszystko. Bi艂 w nozdrza i w pyski, rozwarte przez w臋dzid艂a, strudzone konie
poci膮gowe, kt贸re z ca艂ej si艂y, wszystkimi mi臋艣niami wlok艂y po barbarzy艅skim bruku wielkie
fury frachtowe. Ci膮艂 w oczy biednych ludzi, od 艣witu dnia p臋dz膮cych dok膮d艣 po kawa艂eczek
n臋dznego chleba. Szarpa艂 na wszystkie strony ma艂膮, zab艂膮kan膮 psin臋, kt贸ra przytula艂a si臋 do
zimnych schod贸w. Usi艂owa艂 wyrwa膰 haki i zatrzasn膮膰 drzwi prowadz膮ce do sklep贸w. Zdawa艂o si臋, 偶e w pewnych sekundach doznaje szalonej w艣ciek艂o艣ci na widok szyld贸w, 偶e ciska
si臋, chwyta z臋bami ogromne litery, targa je we wszystkie strony, jakby zamierza艂 strz膮sn膮膰 z
nich na ziemi臋 g艂upie napisy. Skoro w swej drodze dalekiej spotyka艂 wysokie kamienice,
wdziera艂 si臋 na ich dachy i stamt膮d wydyma艂 zaspy 艣niegu w brudne ulice. Cieniutkie w艂贸kienka przecina艂y widowni臋 jakoby 偶ywe, ruchome sieci paj臋cze. Lotne p艂atki snu艂y si臋 tak
szybko i tak ci膮gle w jednym kierunku, 偶e zostawia艂y w oczach wra偶enie d艂ugich nici. Zdawa艂o si臋, 偶e pocz膮tki ich snuj膮 si臋, niby z k膮dzieli, z zaspy pod rudym parkanem, w oczach
rosn膮cej, a przeciwleg艂e ko艅ce zwijaj膮 na druty telefonowe, kr膮偶膮 mechanicznie doko艂a s艂up贸w z poprzecznymi ramionami i lec膮 w maszynowym p臋dzie dok膮d艣 nad rynny.

W sieci tej uwik艂any miota si臋 na rogu uliczny pos艂aniec. Skacze i tupie, uderza nog膮 o nog臋, rozciera sobie r臋ce i biega na ma艂ym dystansie tam i z powrotem, tam i z powrotem. Gdy
zwr贸ci艂 si臋 twarz膮 ku p贸艂nocnej stronie, wicher czyhaj膮cy za w臋g艂em rzuca si臋 na艅 jak tygrys,
wszczepia w niego pazury i oddech wt艂acza do gard艂a. W贸wczas ten ma艂y, zgarbiony cz艂eczyna odwraca si臋 i drepce w miejscu, a wicher bije go w plecy i pcha przed sob膮, podwiewaj膮c
szar膮 sukman臋. S膮 chwile, kiedy pos艂aniec przyczaja si臋 przed wichrem, wtula si臋 w zag艂臋bienie muru i stoi tam bez ruchu, jakby bez 偶ycia...

Tam dalej idzie szerokimi krokami ogromny 呕yd-furman z biczyskiem w r臋ku. G艂ow臋 ma
obwi膮zan膮 jakim艣 du偶ym czerwonym ga艂ganem, na sobie ze trzy opo艅cze, nogi w buciorach z
woj艂oku. Twarz jego, zaro艣ni臋ta, krwawa, sch艂ostana przez wiatry, g贸ruje w艣r贸d t艂umu, przekrwione oczy patrz膮 jak wicher spod brwi zsuni臋tych. Ten cz艂owiek z pola, cz艂owiek nale偶膮cy
do drogi jak s艂up wiorstowy albo bariera mostu, przygotowany do obcowania z burz膮, ze 艣niegiem i mrozem, zaciekawia do 偶ywego Karol臋 i Franka. Zapominaj膮 o 艣wiecie i, gdy doro偶ka
daleko ju偶 odlaz艂a, widz膮 go jeszcze i pokazuj膮 sobie nawzajem palcami. Na Srebrnej i Towa

195 "Ta 艂 z a, c o z o czu tw oich sp艂ywa..."
pocz膮tkowes艂owawiersza Adama Asnyka. Sensukrytej

w tytule aluzji wyja艣niaj膮 dalsze s艂owa pierwszej zwrotki, kt贸ra brzmi:

Ta 艂za, co z oczu twoich sp艂ywa,

Jak ogie艅 pali moj膮 dusz臋;

I wci膮偶 mnie dr臋czy my艣l straszliwa,

呕e ci臋 w nieszcz臋艣ciu rzuci膰 musz臋...

129


rowej, gdzie wskutek 艣cisku fur doro偶ka idzie wolno, noga za nog膮, i hu艣ta si臋 w wybojach
jak 艂贸dka, dzieciom a偶 oczy wy艂a偶膮 z ciekawo艣ci. Oto wozy frachtowe trzeszcz膮ce pod ci臋偶arem pak z towarem, czarne fury na艂adowane w臋glem, inne lodem, ceg艂膮, drzewem. Obok nich
id膮 wo藕nice zad臋ci 艣niegiem, z os臋dzia艂ymi brodami na czerwonych twarzach, i wrzeszcz膮c
poganiaj膮 zwierz臋ta. Spomi臋dzy brudnych kamienic wyrywaj膮 si臋 tu i 贸wdzie dzikie kszta艂ty
mur贸w fabrycznych, nawet w艣r贸d takiej zamieci nie trac膮ce swej barwy czarnej, jakby
wieczn膮, 艣niedzi膮 okrytej. Dachy o formie spiczastych schod贸w, zza kt贸rych szkl膮 si臋 ciemne,
stalowe szyby, nie po to wprawione, 偶eby przez nie na 艣wiat bo偶y oczy ludzkie patrza艂y...
W艣r贸d dusz膮cych mur贸w uderzaj膮 te szyby blaskiem nie swoim, obcym ich naturze; niby oczy
kota pod 艣wiat艂o widziane. Gdzie indziej wyrywa si臋 w niebo wielki komin z ceg艂y albo czernieje 偶elazny, przymocowany drutami, i rzuca olbrzymie k艂臋by burego dymu na mury s膮siednich dom贸w i w okna ich mieszka艅. Konwulsyjne ruchy budy spycha艂y jad膮cym na brwi kapelusze i zas艂ania艂y oczy. Wiktor siedzia艂 bez ruchu. Spod obwis艂ej linii ronda patrza艂 na przesuwaj膮cy si臋 obraz. Kiedy niekiedy z oczu jego wytacza艂a si臋 艂za i przez nikogo nie dostrze偶ona bieg艂a po wyn臋dznia艂ej twarzy.

Gdy min臋li rogatk臋, wrzawa usta艂a. Otoczy艂y ich parkany, pustki, sady, rozleg艂e dziedzi艅ce
zawalone w臋glem, wapnem, deskami. Gdzieniegdzie nawija艂 si臋 przed oczy samotny, chudy
dom, jakby wydmuchni臋ty z czerwonego piasku. Drzwi jego pi臋tra wychodzi艂y w szczere pole, a nie znajduj膮c przed sob膮 balkonu, dok膮d mia艂y prowadzi膰, tylko dwie rude szyny stercz膮ce w murze, zdawa艂y si臋 偶ywi膰 zamiar wyrwania si臋 z zawias i rzucenia w przepa艣膰.
Wkr贸tce i te ostatnie siedziby znik艂y i za jakim艣 parkanem odchyli艂o si臋 pole, dziedzina wichru. Daleko zosta艂o miasto rysuj膮ce si臋 nik艂ymi liniami jak symbol czego艣 niejasny, a pe艂en
bole艣ci i takiego 偶alu, takiego 偶alu...

Do budy wdziera艂 si臋 teraz t臋gi, zimny wicher.

W drzewach przydro偶nych hucza艂 z艂owrogo, czasem mi臋dzy orczykami, jakby u tylnych
kopyt szkapy, gwizda艂 przera藕liwie. Ca艂a rodzina przytuli艂a si臋 do siebie. Judymowa niby to
instynktownie pod wp艂ywem zimna cisn臋艂a kolanami nogi m臋偶a. On siedzia艂 sztywny, r臋ce
wsun膮艂 w r臋kawy i patrza艂 przed siebie. My艣lami by艂 ju偶 daleko, w podr贸偶y. Bada艂 swoj膮 nieznan膮, przysz艂膮 drog臋 za pomoc膮 b艂臋dnych przeczu膰. Sk膮d艣, z dalekich, B贸g wie kiedy odebranych wra偶e艅, z napomknie艅 s艂yszanych wytwarza艂 sobie dziwne narz臋dzie poznania niewiadomej doli. Wzrok jego b艂膮dzi艂 po 艣niegach przydro偶nych, tak dziwnych jak wypadki, jak
my艣li, jak wszystko. Oto kszta艂ty zasp dziewiczych, bez 偶adnej formy, niezgodne z niczym,
prze艂adowane jakimi艣 szczeg贸lnymi efektami, jakby ornamentem w rodzaju barokowym. To
jakby li艣cie powykr臋cane, krzywe, pe艂ne zgi臋膰 do wn臋trza, niby to przypominaj膮ce natur臋, ale
od farm jej prawdziwych dalekie; li艣cie nie istniej膮ce, li艣cie wielkie a niepe艂ne; to znowu jakby strza艂y tytaniczne, kt贸rymi mo偶na by przebi膰 ko艣ci贸艂 艢wi臋tokrzyski196.

Tu ci膮gn臋艂y si臋 jakie艣 chwilowe wzg贸rza, co zaleca艂y si臋 oku 艂agodnym kszta艂tem swoim,
gdzie indziej ohydne jamy, przypominaj膮ce najgorsz膮 a niewiadom膮 i ciemn膮 bole艣膰 偶ycia, a
przypominaj膮ce tak 偶ywo, niby krzyk przera藕liwy...

艢wiat z prawej i lewej strony zas艂oni臋ty by艂 bur膮 czarniaw膮197, z kt贸rej 艂ona wicher wydyma艂 i ni贸s艂 nad ziemi膮 艣niegi lotne. Oko艂o po艂udnia doro偶ka przyby艂a wreszcie na miejsce i
zatrzyma艂a si臋 przed samotnym budynkiem w szczerej pustce, kt贸r膮 艂膮czy艂 ze 艣wiatem plant
kolejowy. Na dole by艂 sklepik z jaskrawym szyldem. W g艂臋bi mie艣ci艂 si臋 lokal rodziny 偶ydowskiej, kt贸rej liczni przedstawiciele ukazali si臋 we drzwiach, gdy doro偶ka obok nich stan臋艂a. Dzieci skostnia艂e prawie od zimna wytrzeszczonymi oczyma przypatrywa艂y si臋 tej "kamienicy", zbudowanej z belek na p贸艂 zmursza艂ych, zapewne po spad艂ej z etatu karczmie lub

196 K o 艣 c i 贸 艂 艢 w i 臋 t o k r z y s k i
ko艣ci贸艂 艢wi臋tego Krzy偶a w Warszawie, nale偶膮cy do najwi臋kszych ko
艣cio艂贸w w stolicy.
197 C z a r n i a w a
chmura.


130


stodole, a umalowanej na kolor cielisty z czerwonymi ornamentami oko艂o drzwi i okien.
Wiktor wysiad艂 i poprosi艂 jedn膮 z os贸b przypatruj膮cych si臋, czy nie mo偶na by dla rozgrzewki
dosta膰 kieliszka monopolu. Zaraz wyniesiono przed dom butelk臋 i ca艂a rodzina wychyli艂a po
kieliszku. Dryndziarz zmuszony by艂 prze艂kn膮膰 dwa, gdy偶 po pierwszym ca艂kiem nie m贸g艂
doj艣膰 istotnego smaku.

We mgle wida膰 by艂o jakie艣 szare zarysy. 呕ydkowie obja艣nili, 偶e to w艂a艣nie jest dworzec
kolejowy. Poci膮g id膮cy w stron臋 Sosnowca198 mia艂 ukaza膰 si臋 za jakie trzy kwadranse. Judym
musia艂 si臋 spieszy膰. Familia mia艂a go odprowadzi膰 jeszcze kawa艂ek drogi, a nie dochodz膮c
miasteczka cofn膮膰 si臋, wsi膮艣膰 w czekaj膮c膮 drynd臋 i wr贸ci膰 do Warszawy.

Szli tedy wszyscy pr臋dko, pr臋dko, brzegiem plantu, po zmarzni臋tej grudzie 艣cie偶ki. Wiktor
bieg艂 przodem. Zdawa艂o mu si臋, 偶e ju偶 p贸藕no, 偶e poci膮g idzie... Wtedy bieg艂 szybko...

Oni pospieszali za nim, na艣laduj膮c jego ruchy. Czasami znowu zwalnia艂 kroku i m贸wi艂
jeszcze urywanymi zdaniami, radzi艂 偶onie zrobi膰 to i tamto... Ona chcia艂a jeszcze poruszy膰
tysi膮ce rzeczy, mia艂a nadziej臋, 偶e go co mo偶e zatrzyma, cho膰by na dzie艅, na par臋 godzin. My艣li w jej g艂owie spl膮ta艂y si臋 i tak jak te p艂atki 艣niegu snu艂y po m贸zgu. Czu艂a w ustach, w gardle, wewn膮trz siebie pal膮cy smak w贸dki i jakie艣 odurzenie zmys艂贸w. By艂o jej wszystko jedno,
a razem taki 偶al! Serce 艣ciska艂o si臋, jakby je cienka ni膰 przewi膮za艂a i rzn臋艂a. Ale nade wszystkim sta艂a nierozumna pewno艣膰, 偶e cokolwiek kto kiedy zrobi艂 na 艣wiecie i w jakimkolwiek
celu, to ona jedna jedyna musi d藕wiga膰 ci臋偶ar tego wszystkiego. Musi wy偶ywi膰 te dzieci. On,
Wiktor, odchodzi. To nie ma gadania, musi... Och, jak pali ta w贸dka! Taki dym w g艂owie, taki
g艂upi dym... Trzeba przecie rozumie膰, co i dlaczego. Skoro urodzi艂a dzieci, to je musi nie艣膰 na
sobie. Jak to zwierz臋, jak to zwierz臋. Wiadoma rzecz. Ojciec mo偶e odej艣膰, a ona nie. Ona
matka. To si臋 nazywa tak
matka. Rozumie si臋, 偶e on musi i艣膰, jeszcze jak si臋 to rozumie!
Pod sercem le偶y to rozumienie niby dziecko pocz臋te, jak rana le偶y otwarte, w kt贸r膮 si臋 wieczny piasek sypie. We wn臋trzu piersi le偶y zgoda na to odej艣cie.

O kilkaset krok贸w przed pierwszymi domami mie艣ciny Wiktor zatrzyma艂 si臋 i rzek艂, jako
trzeba si臋 ju偶 po偶egna膰... G艂os jego drgn膮艂.

Po obydwu stronach twardej i szerokiej szosy, na kt贸r膮 weszli, czernia艂y rokiciny. Ciemnobrunatne, 艣liskie, okr膮g艂e pr臋ty ich ga艂膮zek t艂uk艂y si臋 o drewna mocnej bariery pomalowanej
czarn膮 farb膮. By艂 to okrutny, przejmuj膮cy g艂os. Wiatr ci膮艂 do艂em, pod barierami, i zmiata艂 z
drogi cienkie fa艂dy 艣niegowe, ods艂aniaj膮c l贸d ciemny i grzebienie grudy startej przez ko艂a woz贸w.


Wiktor
j臋kn臋艂a Judymowa
nie rzucisz mi臋? B贸j si臋 ty Boga, Wiktor...

Masz ci... teraz...

Bo jakby艣 mi臋 pu艣ci艂 kantem!

No i teraz pora na takie rzeczy... Kolej idzie! Trza przecie mie膰 rozum.

呕eby艣 wiedzia艂, 偶e te dzieci, to przecie twoje... Wiktor, Wiktor...
艂ka艂a cichym, boja藕liwym, umieraj膮cym g艂osem.

Ale napisz臋, jak tylko pierwsz膮 robot臋 dostan臋. I pierwszy pieni膮dz to samo przy艣l臋. C贸偶
ty my艣lisz...

Pr臋dko j膮 obj膮艂, u艣cisn膮艂. P贸藕niej dzieci.

Nim si臋 obejrzeli, odszed艂 drog膮. Wlekli si臋 za nim, ale machn膮艂 r臋k膮 raz i drugi; nakazu

j膮c im powr贸t. Z dala jeszcze raz krzykn膮艂, 偶eby wracali, bo dryndziarz zniecierpliwi si臋 i
odjedzie. Stan臋li tedy w miejscu i patrzeli na jego posta膰. Wida膰 by艂o palto odsiedziane,
spodnie z n臋dznego kortu wypchni臋te na kolanach, szerokie, nie zakrywaj膮ce cholewek kamaszk贸w, kapelusz zrudzia艂y, p艂aski "melon". Tylko twarz ju偶 im zgin臋艂a.

198 W s t r o n 臋 S o s n o w c a
w okresie zabor贸w na trasie kolei warszawsko-wiede艅skiej Sosnowiec by艂
stacj膮 graniczn膮 w Kr贸lestwie Polskim.

131


Judymowa rzek艂a do dzieci w艣r贸d 艂kania:


Widzicie, to ojciec tam idzie... To ojciec... tam...
Franka nie zdziwi艂a ani troch臋 ta wiadomo艣膰. Sta艂 sobie najspokojniej i d艂uba艂 palcem w
nosie.
Posta膰 Judyma coraz s艂abiej czernia艂a w艣r贸d lec膮cego 艣niegu, wreszcie raptem zsun臋艂a si臋
za pochy艂o艣膰 gruntu i znik艂a z oczu. Wtedy Judymowa chwyci艂a Karol臋 za r臋k臋 i bieg艂a z powrotem, 偶eby jak najmniej traci膰 czasu, za kt贸ry p艂aci艂o si臋 doro偶karzowi. J臋艂a przywo艂ywa膰
Franka, kt贸ry z niek艂aman膮 satysfakcj膮 puszcza艂 na szos臋 bry艂ki zmarzni臋tej grudy...

132


O 艢WICIE

Bardzo rano doktor Judym wybra艂 si臋 na rewizj臋 swoich zdechlak贸w we wsiach okolicznych. Mia艂o to miejsce w pierwszych dniach kwietnia. Jeszcze 艂膮ki by艂y mokre, role ciemne,
na go艣ci艅cach kis艂y g艂臋bokie bajora. Powi臋ksza艂 je drobny, nieustanny deszczyk siej膮cy mg艂臋
ruchom膮, lec膮c膮 z g艂臋bi p艂ynnych, wolnych westchnie艅 wietrzyka. Mo偶na by艂o, skacz膮c tu i
贸wdzie przez rowy, czepiaj膮c si臋 pleciak贸w, i艣膰 bez zamoczenia cho膰by i kilka wiorst drogi.

Doktor mia艂 na sobie ciep艂膮 kurt臋, a na nogach grube buty z cholewami. Szed艂 ton膮c w srogich my艣lach i wygwizduj膮c pewn膮 znan膮 ari臋 z takim fa艂szowaniem g艂贸wnego motywu, jakie
Europejczykowi mog艂o uj艣膰 na sucho tylko w okolicach Cis贸w, i to w szczerym polu. Droga
ci膮gn臋艂a si臋 brzegiem lasu, po gruncie pag贸rkowatym i urwistym. To zapad艂a w w膮w贸z, to
pi臋艂a si臋 na wzg贸rza, to znowu jak prosty szew odcina艂a pole rozes艂ane na placu wykarczowanym w lesie. W nizinach o gruncie bardzo wilgotnym le偶a艂y ju偶 jasne murawy, budz膮ce
wspomnienie przecudownego rumie艅ca 偶ycia na obliczu cz艂owieka, kt贸ry by艂 w ci臋偶kiej chorobie 艣mierci bliski. W dzia艂kach w艂o艣cia艅skich sta艂a jeszcze mokra martwota. Doktor pospiesza艂, 偶eby wej艣膰 na punkt wy偶szy, panuj膮cy nad okolic膮, a to w celu zobaczenia tarczy s艂onecznej, kt贸ra jeszcze nie wychyli艂a si臋 zza przeciwleg艂ej g贸ry, cho膰 ju偶 p艂yn臋艂a nad ziemi膮.

W lesie, kt贸rego brzegiem post臋powa艂, chwia艂a si臋 wilgo膰 wiosenna. Mchy wisz膮ce na s臋kach 艣wierk贸w jak siwe, obmarz艂e futra zimowe by艂y mokre i co chwila kapa艂y z nich ciemne
krople. Tylko one sprawia艂y ruch mi臋dzy u艣pionymi drzewami. Zdawa艂o si臋, 偶e to z nich wydziela si臋 ostry, wilgotny, le艣ny zapach. Tu i 贸wdzie na pniach wisia艂y obdarte p艂aty kory,
kt贸re wiosna niby brzydkie 艂achmany syci艂a wod膮 i wolno 艣ci膮ga艂a ku ziemi. G艂臋bie przetrzebionego lasu zalega艂a jeszcze mokra ciemno艣膰, w kt贸rej mi臋tosi艂 si臋 opar le艣ny. Pnie osiczyny
by艂y jakie艣 偶贸艂tawe. Graby od deszczu l艣ni艂y si臋 i czernia艂y jak stal. Na jasnej podszczytowej
korze sosen tworzy艂y si臋 zacieki niby rysunki dziwnego kszta艂tu, kontury jakich艣 rzeczy, sylwetki szczeg贸lnych twarzy... Mi臋dzy obmok艂ymi pniami i g臋stwin膮 ga艂臋zi zwisaj膮cych pod
ci臋偶arem d偶d偶u przywabia艂a oczy, niby senna mara nie daj膮ca si臋 偶adnym sposobem odegna膰,
to brz贸zka schylona, to m艂oda osika mn贸stwem 艣wie偶ych p膮k贸w obrzucona jakby roz偶arzonymi w臋glami. W cz艂owieku si臋 co艣 cieszy艂o na widok tych drzewek i co艣 je pozdrawia艂o z
g艂臋bok膮 czu艂o艣ci膮.

Doktor Judym czu艂 nawet, 偶e w tym jest mo偶e troch臋 jakiego艣 sentymentalizmu albo tam
czego jeszcze gorszego, ale nie m贸g艂 na to poradzi膰.

"Pewno, 偶e tego sentymentu
my艣la艂
nie mo偶na ani kraja膰 mikrotomem199, ani zgo艂a
obejrze膰 pod mikroskopem, ale c贸偶 z tego, kiedy sentyment istnieje i jest takim samym faktem spe艂nionym jak najlepiej opisany bakcylus".

Zaj臋ty tak pierwotnymi my艣lami wszed艂 mi臋dzy drzewa, usiad艂 na starym pniaku i czeka艂.
Ciemne chmury tworzy艂y jakby w艂ok szeroki, kt贸ry ci膮gn膮艂 si臋 od jednego do drugiego kra艅ca
widnokr臋gu i zwisa艂 d艂ugimi matniami. Ka偶de ich oko wytrz膮sa艂o deszcz sypki, ciep艂y, lec膮cy
jakoby puch. W g艂臋bi zostawa艂 czysty przestw贸r, rozkoszna, seledynowa to艅, w kt贸r膮 wciela艂a
si臋 purpura zorzy rannej. U samego brzegu dalekiego horyzontu pokaza艂y si臋 bia艂e i rumiane
ob艂oczki, budz膮ce widokiem swoim dziwne wzruszenie, niby otwarte, prze艣liczne oczy kobiece, gdy marz膮. By艂o cicho, tak cicho, 偶e dawa艂o si臋 s艂ysze膰 si膮panie cichego d偶d偶u w ka艂u偶ach

199 M i k r o t o m
aparat do krajania bardzo cienkich skrawk贸w tkanek ro艣linnych czy zwierz臋cych, kt贸re bada
si臋 pod mikroskopem.

133


dziobatych od padaj膮cych kropelek. Po ziemi s膮czy艂y si臋 wsz臋dy ma艂e strumyki, jak dzieci
pe艂ne wesela, kt贸re nie wiedz膮, z jakiej przyczyny i dok膮d z rado艣ci膮 w podskokach lec膮.

W tej ciszy ucho doktora uderzy艂 szorstki odg艂os turkotu wozu. Wkr贸tce na szczycie g贸ry
ukaza艂y si臋 konie okryte tumanem pary i bryczka. Konie by艂y zdro偶one, zachlastane tak b艂otem, 偶e z gniadych sta艂y si臋 szarymi, bryczka unurzana w bagnie, a nawet furman i figura zajmuj膮ca siedzenie
d藕wigali 艣lady d艂ugotrwa艂ej podr贸偶y.

Judym wpatrzy艂 si臋 pilnie w rysy damy siedz膮cej na bryczce i pozna艂 "osob臋" z pa艂acu,
pann臋 Joann臋.

Mia艂a na sobie francuski jasnozielony p艂aszczyk z kapiszonem. Ten kapiszon wci膮gn臋艂a na
g艂ow臋 dla ochrony jej przed deszczem. Zdawa艂a si臋 drzema膰.

Doktor 偶ywo zaciekawiony, sk膮d mo偶e wraca膰 panna Podborska o tej godzinie i drog膮 nie
prowadz膮c膮 w stron臋 艣wiata, p贸艂wiedz膮c, w jakim celu to czyni, wsta艂 ze swego pniaka i szed艂
brzegiem go艣ci艅ca naprzeciwko wolanta. Gdy by艂 od niego w odleg艂o艣ci kilku krok贸w, panna
Joanna d藕wign臋艂a g艂ow臋 i spostrzeg艂a go. Na twarzy jej odmalowa艂 si臋 wyraz pomieszania, a
nawet jakby przestrachu. W pierwszej chwili poci膮gn臋艂a kaptur na oczy, p贸藕niej odwr贸ci艂a
g艂ow臋... Doktor pozdrowi艂 j膮 uk艂onem i z pytaj膮cym u艣miechem na ustach stan膮艂 przy bryczce.


C贸偶 to za eskapada, panno Joanno? Sk膮d pani wraca?

Jak pan widzi... Z podr贸偶y.

Widz臋, widz臋 nawet, 偶e podr贸偶 musia艂a by膰 daleka.
Furman zatrzyma艂 konie. Przez chwil臋 panna Joanna skuba艂a w zak艂opotaniu brzeg okrywki. Na jej "niemo偶liwie", jak m贸wiono, prawdom贸wnej twarzy malowa艂o si臋 usi艂owanie zatajenia czego艣. Rumieniec rozpala艂 si臋 na policzkach. Rzek艂a cicho:


Je藕dzi艂am do spowiedzi... do Woli Zameckiej.

A偶 do Woli? I dlaczeg贸偶 noc膮? Niech偶e pani drugi raz tego nie robi. Kt贸偶 widzia艂?...
Deszcz pada, ch艂贸d w nocy, pani ca艂a zmokni臋ta. Prosz臋 mi darowa膰, 偶e wchodz臋 nieproszony
ze sw膮 interwencj膮, ale jako lekarz uwa偶am sobie za obowi膮zek zrobi膰 t臋 uwag臋.
Tymczasem robi艂 j膮 z pobudek bynajmniej nie lekarskich. Serce mu bi艂o w piersiach. Ta
twarz ze spuszczonymi oczami w g艂臋bi zielonego kaptura, przepyszne, rozrzucone w艂osy, wysuwaj膮ce si臋 na czo艂o, a szczeg贸lnie oczy, oczy i p艂omie艅 rumie艅ca... By艂o to jakby urok
dziwnego lasu, jakby si臋 艂膮czy艂o ze s艂o艅cem, kt贸re zza mgie艂 wyp艂ywa艂o nad cich膮, senn膮 le艣n膮 g艂usz膮. Judym sta艂 bezradnie przy stopniach bryczki i zmru偶onymi oczyma wpatrywa艂 si臋
w p艂ochliwe rysy.


E, prosz臋 艂aski panienki, c贸偶 ta ukrywa膰 przed panem, przed doktorem...
rzek艂 znienacka furman odwracaj膮c si臋 bokiem.
My nie do spowiedzi, prosz臋 pana doktora, je藕dzili z
panienk膮.

Felek!
krzykn臋艂a panna Podborska.

Je偶eli sobie pani nie 偶yczy...
rzek艂 Judym uchylaj膮c kapelusza.
Nie chcia艂bym zrobi膰
najmniejszej przykro艣ci.

No, przecie si臋 ta rzecz nie ukryje, cho膰by my na g艂owie stan臋li. Ju偶 i tak ludzie miel膮 j臋zorami...
prawi艂 Felek.

C贸偶 takiego?

My je藕dzili, prosz臋 pana doktora, szuka膰 ja艣nie panienki, panny Natalii.

Jak to szuka膰?
szepn膮艂 Judym ze zdumieniem.
Jak to szuka膰?
Zamiast odpowiedzi panna Joanna zerwa艂a si臋 szybko i wysiad艂a z bryczki. Twarz jej by艂a
udr臋czona. Ca艂e cia艂o trz臋s艂o si臋 jak w febrze. Da艂a Judymowi zna膰 oczyma, 偶e chce mu ca艂膮
prawd臋 powiedzie膰, ale nie wobec furmana. Odeszli kilka krok贸w drog膮 w g贸r臋. Felek zrozumia艂 sw膮 rol臋 i wstrz膮sn膮艂 z lekka lejcami. Konie ruszy艂y i noga za nog膮, wolniute艅ko zst臋

134


powa艂y ze wzg贸rza. Stukanie k贸艂 bryczki o korzenie sosen i 艣wierk贸w przerzynaj膮cych drog臋
zag艂usza艂o rozmow臋.


Natalka
m贸wi艂a panna Joanna
odjecha艂a z domu bez wiedzy babki.

Czy sama?

Nie.

Z panem Karbowskim?

Tak:.. z panem, z panem... Karbowskim.
M贸wi艂a otulaj膮c si臋 zarzutk膮, jakby j膮 przejmowa艂o dr臋cz膮ce zimno:

Biedna babunia... Tak strasznie nad tym cierpi. Posz艂a zaraz na gr贸b pana Januarego i le偶a艂a w kaplicy krzy偶em. Nie wiedzieli艣my... nie wiedzieli艣my, gdzie jest. Taki pop艂och!

No, a sk膮d偶e wiadomo?

Pan Worszewicz powzi膮艂 sk膮d艣 wiadomo艣膰 jeszcze wczoraj, 偶e Natalka odjecha艂a do
Woli Zameckiej. Nie mog臋 zrozumie膰; sk膮d to m贸g艂 wiedzie膰. To taki bystry cz艂owiek... Domy艣li艂 si臋, 偶e wezm膮 艣lub w tym w艂a艣nie ko艣ciele, w Woli. Jest tam ksi膮dz, jaki艣, podobno,
niesympatyczny. I rzeczywi艣cie... Zgodzi艂 si臋 da膰 艣lub. Wida膰 na tej podstawie babunia wys艂a艂a mi臋 wczoraj na noc. Pojecha艂am niezw艂ocznie. P臋dzili艣my co ko艅 skoczy, ale wszystko
na nic. Istotnie tam 艣lub wzi臋li. Gdym przyjecha艂a, ju偶 by艂o po wszystkim: wyjechali. Kazali
powiedzie膰, gdyby si臋 kto艣 dopytywa艂, 偶e jad膮 wprost za granic臋.

Prosz臋 pani, to by艂o... Mo偶e by艂o do przewidzenia, nie to w艂a艣nie, ale co艣 w tym rodzaju.

Ach, panie doktorze! C贸偶 za rola moja w tej ca艂ej sprawie.

Rola pani?

By艂am jej nauczycielk膮, mentork膮, niby powiernic膮. Ja domy艣la艂am si臋, ja nawet wiedzia艂am o tej mi艂o艣ci. Nie cierpia艂am tego pana i wida膰 dlatego s膮dzi艂am, 偶e ca艂y afekt minie.
Teraz ka偶dy mo偶e powiedzie膰, 偶e to zapewne m贸j wp艂yw. Ka偶dy mo偶e to powiedzie膰 i, niestety, b臋dzie nawet mia艂 s艂uszno艣膰. Ja cz臋sto rozmawia艂am z Natalk膮 o tym, 偶e s膮 w ma艂偶e艅stwie bez mi艂o艣ci rzeczy potworne, kt贸re mnie przejmuj膮 wzgard膮, 偶e nie powinna, 偶e nie
powinna nigdy w 偶yciu... Kt贸偶 m贸g艂 przewidzie膰, 偶e ona tak to zrozumie!

Niech si臋 pani uspokoi. Na pann臋 Natali臋 tego rodzaju dyskusje ma艂e wywar艂y wra偶enie.
To by艂a natura samodzielna, 艣mia艂a, bezwzgl臋dna.

O, tak, bezwzgl臋dna. W li艣cie do babki, kt贸ry wioz臋, zaznaczy艂a wyra藕nie, 偶e maj膮tek
sw贸j z艂o偶ony w banku, maj膮tek sw贸j osobisty, odziedziczony po matce, podniesie w ca艂o艣ci,
gdy偶 jako pe艂noletnia ma do tego prawo. Tak napisa艂a do tej babuni... "Jako pe艂noletnia"...

Czy to du偶y maj膮tek?

Podobno bardzo znaczny.

B臋dzie mia艂 pan Karbowski przez czas pewien co puszcza膰.
Panna Joanna stan臋艂a, jakby sobie co艣 przypomnia艂a. Rzuci艂a na Judyma oczami pe艂nymi
blasku i jakby chytro艣ci.


Ale ja m贸wi臋 to wszystko i ani mi na my艣l nie przyjdzie, jak膮 to panu musi sprawia膰
przykro艣膰...

Mnie? przykro艣膰?

Ach, przecie偶... Przecie偶 to i pan kocha艂 si臋 w Natalce... Przepraszam pana bardzo...

Ja?
rzek艂 Judym
ja si臋 kocha艂em?

Niech mi pan wierzy, 偶e nie przez z艂o艣膰 m贸wi艂am to wszystko!

Pr贸偶no by mi臋 pani 偶a艂owa艂a, bo nie czuj臋 si臋 wcale zmartwiony. Daj臋 pani na to s艂owo
uczciwego cz艂owieka, 偶e nie kocham si臋 w pannie Natalii. Nie, nie!
zawo艂a艂 z rado艣ci膮 w
g艂osie i oczach
nie kocham si臋 w niej wcale!
To przecz膮ce wyznanie by艂o niby ostatni d藕wi臋k rozmowy. Do dna j膮 wyczerpa艂o.
Szli jeszcze obok siebie kilkadziesi膮t krok贸w w milczeniu, po prostu nie b臋d膮c w mo偶no艣ci m贸wi膰 wi臋cej. Panna Joanna przyspieszy艂a kroku i rzek艂a:

135



Musz臋 ju偶 jecha膰.
Judym odprowadzi艂 j膮 do bryczki.
Gdy mu podawa艂a r臋k臋, mia艂a na twarzy wyraz jakiej艣 bolesnej trwogi, niby cz艂owiek, kt贸
ry si艂膮 przeczu膰 co艣 dostrzega, czego zmys艂y obj膮膰 jeszcze nie mog膮. Judym patrza艂 na ni膮
szerokimi oczyma. Gdy jej pomaga艂 wskoczy膰 na stopie艅 bryczki, kt贸ra zatrzyma艂a si臋 w艣r贸d
b艂otnistej drogi, i uczu艂 cia艂o jej przy sobie, prawie w obj臋ciach, mia艂 jakie艣 cudne z艂udzenie.

Kt贸偶 by uwierzy艂, 偶e to ta sama, ona, 偶e to zapach jej w艂os贸w? Widzia艂 w niej dot膮d siostr臋-cz艂owieka, rozum i serce, istot臋 ze swej dziedziny, z tego kr臋gu, gdzie o jedno nic, wysokie a niezrozumia艂e dla mot艂ochu egoist贸w, k艂opoc膮 si臋 bez wytchnienia i trudz膮 z rado艣ci膮
braterskie duchy. I oto szala艂 ze szcz臋艣cia: ona nie tylko taka! I艣cie czartowskie marzenie jak
w膮偶 艣lizga艂o si臋 po jego piersiach. Tak z nim by艂o, jakby kolor jej w艂os贸w, jakby ich nik艂y
zapach na wieki sta艂 si臋 jego w艂asno艣ci膮.

Jaka艣 bolesna troska i niewys艂owiona czu艂o艣膰 przyst膮pi艂a do serca, jaka艣 omglona lito艣膰 niby kwiaty pachn膮ca. By艂o to obce duchowi i budzi艂o swym przyj艣ciem podziw i zadumanie.

Bryczka oddali艂a si臋 i znik艂a na zakr臋cie.

Judym wtedy uczu艂, jak serce jego 艣ciska si臋 i dr偶y. Sta艂 na brzegu lasu i wyrzuca艂 sobie z
okrucie艅stwem, czemu nie rozmawia艂 d艂u偶ej.

Tyle jeszcze trzeba by艂o powiedzie膰, tyle rzeczy niezmiernie wa偶nych! Ka偶de ze s艂贸w, kt贸re teraz z mroku si臋 wysuwa艂y, mia艂o przedwieczny sw贸j byt, sw贸j jaki艣 w艂asny kszta艂t, sw贸j
sens i miejsce, tre艣膰 i logiczne znaczenie, jak ton w symfonii niezb臋dny, konieczny, doskonale
umieszczony. W ka偶dym z nich by艂y zamkni臋te ca艂e obszary, ca艂e jakby okolice wiosenne,
gdzie mokre pola woniej膮 i wysokie drzewa szeleszcz膮.

Leniwym krokiem wl贸k艂 si臋 w swoj膮 stron臋, ku wsi stoj膮cej na drugiej stronie doliny. Gdy
by艂 u szczytu wzg贸rza, s艂o艅ce wydziera艂o si臋 z chmur nad odleg艂ymi lasami. Dusza Judyma
sz艂a ku temu 艣wiat艂u jak olbrzym, kt贸rego barki dosi臋gaj膮 nieba.

Zatrzyma艂 si臋 na dawnym miejscu i w艣r贸d b艂otnistej drogi ujrza艂 艣lady ma艂ych trzewik贸w
panny Joasi. Wzrok jego pada艂 na te foremne wy偶艂obienia w piasku i w zachwycaj膮cej wizji
ogl膮da艂 stopy, kt贸re tych miejsc dotkn臋艂y. Widzia艂 cia艂o wysmuk艂e, subtelnie pi臋kne, budz膮ce
nieopisan膮 rozkosz, kt贸re si臋 nad nimi przemkn臋艂o.

Zamkn膮wszy oczy patrza艂 w g艂臋bin臋 swej duszy.
W tej chwili schyli艂a si臋 ku niemu cicha wiedza, weso艂y szept m臋cz膮cej zagadki, rozstrzygni臋cie trudnego pytania, proste jak czysta prawda. Powita艂 je radosnym 艣miechem:
"Ale偶 tak! Rozumie si臋! Przecie to jest moja 偶ona".

136


W DRODZE

Na pocz膮tku czerwca Judymowa dosta艂a list od m臋偶a ze Szwajcarii z 偶膮daniem przyjazdu.
Pisa艂, 偶e zarabia w fabryce wi臋cej ni偶 w Warszawie, 偶e musi du偶o wydawa膰 na siebie, gdy si臋
w knajpie sto艂uje, 偶e mu jad艂o szwajcarskie a n i w e 藕 nie s艂u偶y. Wylicza艂 potrawy, jak zup臋
z sera szwajcarskiego, kartoflane sa艂aty, napoje, jak most200, i w podziw wszystkich wprowadzi艂 dziwaczno艣ci膮 takiego sto艂u.

Judymowa nie mia艂a 偶adnego wyj艣cia. Zarobi膰 na dom, dzieci i ciotk臋 sama nie mog艂a, l臋ka艂a si臋, 偶e j膮 m膮偶 mo偶e opu艣ci膰 i zgin膮膰 gdzie艣 na kraju 艣wiata. Skoro chcia艂, skoro kaza艂,
偶eby przyje偶d偶a艂a
nie pozostawa艂o nic innego.

Graty sprzeda艂a i uzyskawszy paszport ruszy艂a w drog臋. Kto艣 ze znajomych powiedzia艂 jej,
偶e przez granice niemieckie201 zabraniaj膮 przewozu sukien materialnych202, wi臋c wszystko, co
mia艂a lepszego, popru艂a, okr臋ci艂a si臋 ca艂a najrozmaitszymi szmatami i tak, z zielonym, drewnianym kuferkiem. w r臋ku odjecha艂a. Na dworcu zebra艂o si臋 gronko przyjaci贸艂 Wiktora. Ciotka 艂ka艂a... Dzieci by艂y zrazu uszcz臋艣liwione... Ona sama, odwyk艂a od bezczynno艣ci, drzema艂a
ci膮gle w wagonie. Kupi艂a bilet wprost do Wiednia, gdzie mia艂 j膮 na dworcu czeka膰 jeden towarzysz, gadaj膮cy po polsku.

Judymowa nie umia艂a ani jednego obcego wyrazu. Ponauczano j膮 s艂贸w: Wasser, Brot, zwei,
drei203, itd., ale i to jej si臋 pl膮ta艂o w g艂owie.

Przejecha艂a granic臋, noc nasta艂a, a tymczasem w wagonie wci膮偶 jeszcze po polsku rozmawiano. Judymowa by艂a dobre j my艣li:

"Taka ta i zagranica! Przecie si臋 tu doskonale z lud藕mi rozm贸wi... Troszk臋 jako艣 inaczej
gadaj膮, ale po naszemu".

U艂o偶y艂a przy sobie dzieci, sama si臋 skurczy艂a. Jej nerwy, przywyk艂e do wiekuistej czujno艣ci skorzysta艂y z chwili. Zapad艂a w sen, 贸w sen w wagonie klasy trzeciej, w stan dziwnej p贸艂jawy, kiedy czuje si臋 wszelkie 艂oskoty i dr偶enia, wie wszystko, a zarazem jest o tysi膮c mil...

Poci膮g lecia艂 w ciemno艣ci. Cz臋stokro膰 w szyby wagonu uderza艂y 艣wiat艂a stacji i po kr贸tkiej
chwili gin臋艂y, jakby dok膮d艣 uniesione przez 艣wist lokomotywy. Gdy poci膮g stawa艂, s艂ycha膰
by艂o dygotanie dzwonk贸w elektrycznych. Skowycza艂 w nich jaki艣 frazes z艂owieszczy, rozbity
na tysi膮ce jednolitych wzdrygni臋膰...

Judymowa czu艂a to w sennym marzeniu. To na ni膮 zewsz膮d wia艂 strach olbrzymiooki, to
si臋 przeistacza艂 w widzenia mi艂e, w rozmowy z lud藕mi bliskimi albo w pospolity, znany,
obrzyd艂y widok wn臋trza fabryki cygar. Zmys艂y, przyuczone jak poci膮gowe bydl臋ta do zaduchu, 艂oskotu, wrzawy i m臋ki wp艂ywa艂y teraz w jakie艣 nieznane przestwory. Snu艂a si臋 w nich
s艂odkawa, tch贸rzliwie-zwyci臋ska pod艣wiadomo艣膰 o wy偶szo艣ci nad wszystkim, co zosta艂o w
Warszawie, co teraz w brudach pracuje.

Ona jedzie w 艣wiat, w 艣wiat, w 艣wiat. Do Wiednia... Gdy kiedy艣 zjawi si臋 w Warszawie,
ju偶 nie pozwoli ciotce imponowa膰 sobie radami, dobrymi na ka偶dy wypadek. Co ciotka wie?

200 M o s t (niem.)
sok ze 艣wie偶o wyci艣ni臋tych winogron.
201 P r z e z g r a n i c e n i e m i e c k i e
Z Kr贸lestwa Polskiego jecha艂o si臋 do Szwajcarii przez 艢l膮sk, nale偶膮
cy w贸wczas do Rzeszy Niemieckiej, i kraje 贸wczesnej monarchii austro-w臋gierskiej (Czechy oraz Austri臋 w艂a
艣ciw膮).
202 M a t e r i a l n y
jedwabny..
203 W a s s e r, B r o t, z w e i, d r e i (niem.)
woda, chleb, dwa, trzy.


137


Co ciotka mo偶e wiedzie膰? By艂a ciotka, na przyk艂ad, w takim chocia偶by Wiedniu? Widzia艂a
ciotka 艣wiat, Europ臋?

I dostrzega w sennym z艂udzeniu star膮 tu偶 obok siebie. Zbeczane ciotczysko siedzi na kuferku pod oknem. Gdzie to jest, w starym mieszkaniu na Ciep艂ej czy gdzie indziej? Jaka艣
stancja na poddaszu czy w suterenie... K膮ty izby zalega mrok, wilgo膰 i smutek. Tylko na jeden
policzek ciotki Pelagii i na chud膮, zaci艣ni臋t膮 r臋k臋 pada z okna blade 艣wiat艂o. Stara nic nie
m贸wi i wiadomo, 偶e si臋 nie odezwie. Zaciek艂a si臋. Becza艂a swoim zwyczajem przez ca艂膮 noc,
a teraz ju偶 milczy i tylko patrzy spode 艂ba zimnymi oczami. Czasem po jej wargach zamkni臋tych przewinie si臋 blady, chory, kr贸tki u艣miech. Ale 偶eby westchn臋艂a... 呕eby si臋 cho膰 przem贸wi艂a z cz艂owiekiem... Wie ona wszystko
ho! ho... Nic si臋 przed ni膮 nie ukryje. We trzy
miesi膮ce po takim dniu wymieni, co by艂o wtedy a wtedy, o kt贸rej godzinie jakie s艂owo albo
wejrzenie pad艂o. Judymowa czuje jaki艣 g艂upi, niezno艣ny 偶al. Chcia艂aby zwr贸ci膰 si臋 do ciotki,
chcia艂aby j膮 z wrzaskiem zapyta膰:

"I czeg贸偶 ciotka siedzi, u diab艂a, jak Kopernik na s艂upie! O co ciotce chodzi? Skradli my
co, czy my kogo spalili?"

Ale nie to, nie to! Wcale nie to chcia艂a do niej m贸wi膰... Na takie s艂owa mia艂aby ciotka nie
jedn膮, ale sto odpowiedzi. Tu chodzi o co innego. Przecie musia艂a wyjecha膰, musia艂a i艣膰 za
m臋偶em, gdzie jej kaza艂. Niech偶e ciotka powie, 偶e to 藕le zrobi艂a! Tak, dobrze! Uwolni si臋 raz
na zawsze od starej... Tylko to jedno, to jedno... Taki 偶al! Nie mo偶e patrze膰 na star膮, tak jej
ju偶 obrzyd艂a, ale zarazem nie mo偶e oczu od niej oderwa膰!

Nagle co艣 j膮 potr膮ci艂o i cisn臋艂o na 艣cian臋. Drzemi膮c pochyli艂a si臋 i wspar艂a ramieniem o
cz艂owieka siedz膮cego obok niej na 艂awce. By艂 to wysoki, barczysty m臋偶czyzna z fajk膮 w z臋bach. Zmierzy艂 j膮 z艂ymi oczyma i co艣 mrukn膮艂. Twarz jego by艂a ciemna, du偶a, nos orli.
Wszed艂 do wagonu, gdy zasn臋艂a. Przy sk膮pym 艣wietle Judymowa obejrza艂a ukradkiem t臋 now膮 figur臋 i kilka innych zape艂niaj膮cych przedzia艂. Byli to jacy艣 nowi ludzie. Wida膰 wsiedli
do艣膰 dawno, bo zd膮偶yli si臋 pospa膰. Kto艣 z nich g艂o艣no chrapa艂. Naprzeciwko kiwa艂 si臋 jaki艣
m臋偶czyzna w twardym, okr膮g艂ym kapeluszu. Wida膰 by艂o tylko ten kapelusz, gdy偶 ca艂a g艂owa
zwis艂a na piersi, a twarz skry艂a si臋 w postawionym ko艂nierzu paltota. Kapelusz zni偶a艂 si臋 bardziej i ca艂y korpus coraz 艣mieszniej szed艂 naprz贸d. Zdawa艂o si臋, 偶e lada chwilka runie na Karol臋 艣pi膮c膮 w rogu przeciwleg艂ej 艂awy. Judymowa chce krzykn膮膰, ale dziwny l臋k dreszczem j膮
przenika. W k膮cie spa艂 kto艣 inny. Twarz chuda, oparta o 艣cian臋, trz臋s艂a si臋 wraz z ni膮 i z ha艂asem si臋 t艂uk艂a. Z ust 艣pi膮cego, roztwartych jak mo偶na sobie wyobrazi膰 najszerzej, wydziera艂o
si臋 spazmatyczne chrapanie...

Judymowa zl臋k艂a si臋 czego艣 patrz膮c na tych ludzi. Wyjrza艂a oknem i ze zdziwieniem zacz臋艂a dostrzega膰 okolice. Kr贸tka wiosenna noc mia艂a si臋 ju偶 rozwia膰. Szary zakres dalekiej
p艂aszczyzny majacza艂 przed oczyma, a widok ten 艣cisn膮艂 serce tak bole艣nie, jakby je d艂awi艂.

"To ju偶 musi by膰 obca ziemia..."
pomy艣la艂a sobie Judymowa. W贸wczas z wielkim strachem i z jakim艣 pokornym uszanowaniem rozejrza艂a si臋 po obliczach ludzi 艣pi膮cych w wagonie.

Poci膮g p臋dzi艂. Okolica stawa艂a si臋 coraz ludniejsza. W szczerym polu czerwienia艂y fabryki.
Wsz臋dzie wida膰 by艂o domy, ko艣cio艂y...

By艂 ju偶 dzie艅 zupe艂ny, gdy ukaza艂a si臋 wielka rzeka, szeregi czarnych, zadymionych mur贸w.

Wkr贸tce poci膮g stan膮艂. Wszyscy wysiedli z wagonu, wi臋c i Judymowa ruszy艂a si臋 z miejsca. Dzieci by艂y zaspane, znu偶one, blade, ona sama chwia艂a si臋 na nogach. Gdy stan臋艂a w艣r贸d
szerokiego peronu, zbli偶y艂 si臋 do niej jaki艣 cz艂owiek biednie ubrany i przem贸wi艂 po polsku:


Zaraz-em was pozna艂.
Judymowa wpatrzy艂a si臋 w rysy nieznajomego i przypomnia艂a je sobie. Towarzysz zabra艂
jej rzeczy i kaza艂 im i艣膰 ze sob膮. Wyszli na miasto i d艂ugo maszerowali r贸偶nymi ulicami.

138


Wiede艅czyk m贸wi艂 du偶o i ch臋tnie. By艂 to dobry znajomy Wiktora. Zetkn臋li si臋 znowu ze sob膮
tu, w e W i d n i u. Tamten pisa艂 do niego, 偶eby si臋 zaj膮艂 偶on膮, gdy b臋dzie w oznaczonym
dniu przeje偶d偶a艂a. Wyprawi j膮 dalej.

Nie poszed艂 dzi艣 do fabryki, bo chce f e s t o w n i e204 zaj膮膰 si臋 nimi. S膮 znu偶eni
ba, ba


tyli 艣wiat. Wprost z Warszawy! I c贸偶 ta w tej Warszawie? Mi艂a to mie艣cina, ta Warszawa,
nie mo偶na powiedzie膰, weso艂e miasteczko, cho膰 ani si臋 umywa艂a do W i d n i a... Judymowa
m贸wi艂a p贸艂g臋bkiem. Wstyd jej by艂o nieznajomego. Pragn臋艂a spocz膮膰 co pr臋dzej...
Zeszli w dzielnic臋 ubo偶sz膮, wdrapali si臋 na czwarte pi臋tro wielkiego domu. Wkr贸tce byli
w zwyczajnym, ciasnym, robotniczym mieszkaniu. Przyjaciel Judyma 偶onaty by艂 z wiedenk膮,
kt贸ra ani s艂owa po polsku nie rozumia艂a. Plot艂a jednak do dzieci i do Wiktorowej 艣mieszne
jakie艣 wyrazy, zadawa艂a im tysi膮ce pyta艅, 艣mia艂a si臋, ociera艂a oczy... Po 艣niadaniu zas艂ano
betami szerok膮 kanap臋 i Judymowa z艂o偶y艂a na nich sw膮 g艂ow臋, ale mimo zm臋czenia oka
zmru偶y膰 nie mog艂a. Godzina za godzin膮 up艂ywa艂a jej na rozmy艣laniu o tym, jak to jecha膰 dalej.

Teraz dopiero poj臋艂a, 偶e jest mi臋dzy obcymi. Towarzysz Judyma, kt贸ry m贸wi艂 po polsku,
sta艂 si臋 tak dla niej bliski i drogi jakby brat rodzony. Gdy wychodzi艂 z pokoju, dr偶a艂a na sam膮
my艣l, 偶e ju偶 odszed艂 i nie wr贸ci.

Pod wiecz贸r musieli wyruszy膰 na dworzec. Opiekun ulokowa艂 ich w wielkim furgonie
przewozowym jak 艣ledzie w beczce i odstawi艂 na Westbahn205. Tam kupi艂 Judymowej bilety
do samego Winterturu w Szwajcarii, a gdy wyczekiwali na drugi dzwonek
pr臋dko j膮 uczy艂
rozmaitych s艂贸w niemieckich. Przede wszystkim kaza艂 jej spami臋ta膰 dwa: umsteigen i Amstetten. Wlepia艂 w ni膮 swe wy艂upiaste, blade oczy i poruszaj膮c grdyk膮 szyi, gada艂:


Amstetten
to jest stacja, gdzie b臋dziecie przesiadali na Zug, co r偶nie do Salzburga
a
umsteigen
to znaczy przesiada膰. Pytajcie si臋 c i 臋 g i e m konduktora: Amstetten? Amstetten? Jak powie, 偶e tak, albo kiwnie g艂ow膮, wtedy przesiada膰 na Zug do Salzburga
umsteigen! Rozumiecie?

Rozumiem...
szepta艂a Judymowa dr偶膮c ze strachu.
Uczy艂 j膮 pr贸cz tego kilkunastu niezb臋dnych wyraz贸w, gdy wtem uderzy艂 drugi dzwonek.
T艂ok ludzki wwali艂 si臋 we drzwi i do wagon贸w.
Towarzysz Kincel znalaz艂 dogodne miejsce i zdoby艂 je dla swych protegowanych nie bez
trudu. Przy okazji stoczy艂 k艂贸tni臋 z jakim艣 grubasem, kt贸ry na t臋 w艂a艣nie 艂awk臋 usi艂owa艂 si臋
wpakowa膰. Judymowa nie rozumia艂a, rzecz prosta, o co chodzi, ale z tonu mowy wnosi艂a, 偶e
ma si臋 na awantur臋. Zacz臋艂a tedy prosi膰 swego przewodnika, 偶eby da艂 spok贸j, gdy偶 ba艂a si臋
teraz wszystkiego. Towarzysz Kincel udobrucha艂 si臋. Dzieci ulokowa艂, pakunki z艂o偶y艂 na g贸rnej 艂awce i ci膮gle jeszcze uczy艂 Judymow膮. Ale oto trzeci dzwonek rozleg艂 si臋 jakby kr贸tki z艂y
krzyk i towarzysz zgas艂 w w膮skich drzwiach przedzia艂u.

Wagon by艂 pe艂en ludzi. Panowa艂 gwar...
Judymow膮 ogarn臋艂a rozpacz, gdy ws艂uchuj膮c si臋 z ca艂ej si艂y w t臋 mow臋 nie chwyta艂a ani
jednego zrozumia艂ego d藕wi臋ku.


Amstetten, umsteigen, Amstetten, umsteigen...
szepta艂 g艂os towarzysza, cho膰 jego samego ju偶 dawno nie by艂o.
Poci膮g wolno ruszy艂 si臋 z miejsca. Ogniste, bia艂e latarnie co pewien czas przyskakiwa艂y z
zewn膮trz do okien wagonu na podobie艅stwo jakich艣 pysk贸w pa艂aj膮cych, kt贸re zdawa艂y si臋
艣ciga膰 to ruchome gniazdo ludzkie. B艂ys艂a ostatnia
i poci膮g run膮艂 w ciemno艣膰, jakby si臋
urwa艂 i odlecia艂 od 艣wiat艂a. Dzieci by艂y rozkapryszone. Karola becza艂a na g艂os, Franek sprzecza艂 si臋 o jakie艣 g艂upstwo. Judymowa by艂a wprost rozszarpana w sobie. Dusi艂 j膮 brak punktu

204 F e s t o w n i e
tu: jak najlepiej.
205 W e s t b a h n (niem.)
Dworzec Zachodni.


139


oparcia. By艂a w tym strasznym kr臋gu czucia, kiedy cz艂owiek nie panuje nad sob膮, kiedy w nim
co艣 si臋 rozrywa, wybucha jak 艂adunek prochu i kiedy jego cia艂em 艣lepy czyn rzuca jak chce.
Czu艂a duszno艣膰 w gardle i zam臋t, zam臋t. Siedzia艂a cicho na 艂awce, ale nie by艂a pewna, czy za
chwil臋 nie porwie si臋, nie roztworzy drzwi i nie uciecze wraz z tym poci膮giem dok膮d艣 naprz贸d, w g艂uch膮, straszliw膮, w bezbrze偶n膮 ciemno艣膰. Nie umia艂aby powiedzie膰, jak to d艂ugo
trwa艂o.

Nagle drzwi si臋 otwar艂y i prosto w oczy za艣wieci艂a jej latarnia konduktora. Judymowa wydoby艂a swe bilety i poda艂a je urz臋dnikowi. Ten je obejrza艂 starannie, przeci膮艂 i, oddaj膮c, monotonnym g艂osem wym贸wi艂:


Amstetten, umsteigen...
S艂owa te w uchu Judymowej zabrzmia艂y jak najczulsze pocieszenie. Mo偶e B贸g da, 偶e b臋dzie rozumia艂a wszystko tak samo jak te wyrazy.

Chwa艂a Panu Bogu Najwy偶szemu... Niech b臋dzie imi臋 Jego b艂ogos艂awione...

Blask latarki konduktora zgas艂 we drzwiach. Wagon zaleg艂a p贸艂ciemno艣膰. Panowa艂 jeszcze
gwar rozm贸w, z przeciwnego k膮ta wybucha艂y co chwila 艣miechy i wrzaski jakich艣 bab obrzydliwych, ale ju偶 to wszystko nie by艂o takie bolesne.

Poci膮g huczy, huczy... A gdy si臋 dobrze ws艂ucha膰, to mo偶na uchwyci膰 s艂owa, nie-s艂owa,
kt贸re spod jego k贸艂 p艂yn膮. Ach, nie, nie s艂owa... To jest jak ta odmiana, kt贸r膮 艣piew robi z
cz艂owiekiem. Sam niewiadomy grot muzyki, kt贸ry na wz贸r 偶膮d艂a zostawiaj膮 w duszy cz艂owieczej g艂臋bokie, 艣wi臋te tony. To jest sama sprawa i skutek melodii, do kt贸rej nale偶膮 wyrazy
"Gorzkich 偶al贸w" rozlegaj膮ce si臋 pod sklepieniem wielkiej g艂臋biny ko艣cio艂a 艢wi臋toja艅skiego206:

Zas艂ona si臋 potarga艂a,
Ziemia dr偶y, 艂amie si臋 ska艂a...


Pie艣艅 ta unosi cz艂owieka, bierze go od obecnych, przesz艂ych i przysz艂ych m臋czarni 偶ywota,
wydziera z kleszcz贸w wszelkiej niedoli, usuwa bez b贸lu od m臋偶a, od pami臋ci rodzic贸w, od
mi艂owania i nienawidzenia, nawet od Franka i od Karoli. Wszystko obce, zimne, cudze. Tam
gdzie艣 daleko, daleko ci膮gnie ze sob膮 na 艣wi臋te pole jasn膮 muraw膮 zas艂ane. Perliste rosy na
kwiatach stoj膮. Komu te bia艂e wody obmyj膮 bose, skrwawione nogi, ten znowu staje si臋 cz艂owiekiem, samym sob膮, ca艂膮, samotn膮, swobodn膮 dusz膮. 艁zy 艂agodne p艂yn膮 do serca jako cudotw贸rcze lekarstwo, kt贸re ogie艅 ka偶dej rany u艣mierza. Ch艂odny pok贸j czy mo偶e wiatr pachn膮cy owiewa zn臋kane czo艂o.

Czasami jeszcze schyla si臋 rozpacz... Czasami trwoga 艣miertelna tak oczy zaostrzy, 偶e widz膮 tu偶 obok siebie jakie艣 przera偶aj膮ce widma nieszcz臋艣cia, ale to wszystko z wolna zacicha,
zacicha...

Pocz膮艂 szemra膰 cichy deszcz. Zaludnienie wagonu zmienia艂o si臋. Wchodzili ludzie pro艣ci,
ch艂opi w kr贸tkich spencerach, z fajkami w z臋bach, jechali dwie, trzy stacje i wysiadali ust臋puj膮c miejsca innym gromadkom. Powietrze by艂o straszne, tak straszne, 偶e ma艂a Karola dosta艂a md艂o艣ci. Gdy si臋 nieco uciszy艂a i zasn臋艂a, Judymowa siad艂a obok niej w rogu i przespa艂a
okrzyki "Amstetten!" rozlegaj膮ce si臋 za oknem.

Wi臋kszo艣膰 jej towarzysz贸w podr贸偶y wysiad艂a, weszli znowu ca艂kiem inni, a ona o tym
wszystkim nie wiedzia艂a wcale. Gdy si臋 ockn臋艂a, by艂 ju偶 dzie艅. Wagon by艂 prawie pusty. Z
okien wida膰 by艂o kraj pag贸rkowaty i dziwnie zielony. 艢liczne 艂膮ki ci膮gn臋艂y si臋 tam mi臋dzy
wzg贸rzami. Przed po艂udniem wagon stan膮艂 i wszyscy pasa偶erowie wysiedli.

"To musi by膰 przecie Amstetten..."
pomy艣la艂a Judymowa.

206 K o 艣 c i 贸 艂 艣 w i 臋 t o j a 艅 s k i
Katedra 艣w. Jana na StarymMie艣cie wWarszawie.

140


艢ci膮gn臋艂a swoje tobo艂ki z g贸ry, zebra艂a je i wysiad艂a. Dr偶膮c przeczyta艂a na dworcu stacyjnym inn膮 nazw臋. Wtedy j膮 znowu opanowa艂a wielka boja藕艅: czy aby nie sta艂o si臋 co z艂ego?...

By艂a to niewielka stacyjka. Poci膮g, kt贸rym przyjecha艂a, zwekslowano na drug膮 lini臋; odczepiono lokomotyw臋. Sta艂 pusty jak w贸z bez koni. Podr贸偶ni rozeszli si臋, nawet tragarze znikli z peronu. Judymowa nie wiedzia艂a, co ma robi膰. Sta艂a obok swych rzeczy, z przestrachem
rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a. Zdawa艂o jej si臋, 偶e w tym oczekiwaniu na co艣 niewiadomego up艂yn臋艂y
godziny...

Nareszcie z biura stacji wyszed艂 urz臋dnik kolejowy, zbli偶y艂 si臋 i o co艣 zapyta艂 po niemiecku.

Nie zrozumia艂a oczywi艣cie nic a nic. Po d艂ugiej chwili zdo艂a艂a wydoby膰 z gardzieli boja藕liwie pytaj膮cy d藕wi臋k:


Amstetten?
Kolejarz spojrza艂 na ni膮 z u艣miechem, zada艂 znowu jedno, drugie pytanie, gdy nie otrzyma艂
偶adnej odpowiedzi, usun膮艂 si臋. Wr贸ci艂 po chwili i znowu rzuca艂 jakie艣 wyrazy. Widz膮c, 偶e nic
nie rozumie, wzi膮艂 j膮 za r臋k臋, wyprowadzi艂 z peronu na dziedziniec i wskaza艂 gestem miasto
le偶膮ce w dali. Wtedy zrozumia艂a, 偶e z ni膮 co艣 z艂ego si臋 dzieje. Wydoby艂a z kieszeni bilet i
pokaza艂a urz臋dnikowi. On przeczyta艂 to, co tam sta艂o, wytrzeszczy艂 na ni膮 oczy, wzruszy艂 kilkakro膰 ramionami, odda艂 jej bilet i znowu, jak tylko m贸g艂 najwyra藕niej, gada艂 wywijaj膮c r臋kami. Wreszcie mrukn膮艂 co艣 ostro, chrapliwie i poszed艂. Czeka艂a na tym samym miejscu w
nadziei, 偶e mo偶e wr贸ci i jako艣 ni膮 pokieruje, ale daremnie.

Ju偶 si臋 wi臋cej nie ukaza艂. Tymczasem zacz臋艂y na dziedziniec wje偶d偶a膰 wozy frachtowe,
doro偶ki, karety. Gdy chcia艂a znowu wyj艣膰 na peron, zast膮pi艂 jej drog臋 portier i, nagadawszy
si臋 do syta, odprowadzi艂 z powrotem za dworzec.

By艂 upa艂. Dzieci g艂odne, spragnione kwili艂y. Chora Karola chwia艂a si臋 i skar偶y艂a na b贸l
g艂owy. Trzeba by艂o dosta膰 gdzie troch臋 herbaty, gdy偶 dziecko p艂acz膮c o ni膮 prosi艂o. Judymowa powlok艂a si臋 w stron臋 miasta d藕wigaj膮c rzeczy w r臋kach i na plecach. Sz艂a szos膮 pust膮,
zalan膮 s艂o艅cem, po kt贸rej w艣r贸d tuman贸w kurzu wali艂y ogromne fury. By艂a udr臋czona, bez si艂
i prawie bez duszy. Nie zdziwi艂aby si臋 wcale, gdyby j膮 kto zrzuci艂 z drogi do rowu a kapa艂
nogami. Oczy jej widzia艂y ci膮gn膮ce bryki, domy w oddali, zarysy wysokich wie偶, komin贸w
fabrycznych, ale pr贸cz tego ch艂on臋艂y w siebie co chwila jakie艣 niebywa艂e rzeczy. Zdawa艂o si臋,
偶e wygi臋ty parkan, obielony wapnem co艣 tu innego ma do czynienia. Z ogrodu zasadzonego
burakami co艣 bieg艂o, co艣 niewidzialne, a tak straszne, tak obmierz艂e. Dojrza艂a to w oparze
dr偶膮cym nad ziemi膮. Uczu艂a jego straszne oczy w piersiach swych, w stawach, w sercu, w
korzeniach w艂os贸w, w palcach zdr臋twia艂ych... To Z艂y tam szed艂 zza parkanu, na gi臋tkich nogach, w ziemi臋 wro艣ni臋tych. 艢miechem si臋 d艂awi艂... Rozszerza艂 si臋, trz膮s艂, wyd艂u偶a艂, mi臋tosi艂.
Mia艂 r臋ce tak d艂ugie i oczy, oczy, co gryz膮 jak psia paszcz臋ka...


Zbawicielu, Zbawicielu mi艂osierny...
Obciera艂a r臋kami pot z twarzy i tar艂a oczy, 偶eby zegna膰 widmo; ale nie mog艂a si臋 uwolni膰.
Strach j膮 opl膮tywa艂 jak sie膰 szeroka, kt贸r膮 doko艂a niej kto艣 okr臋ca, okr臋ca, okr臋ca. I ten szept
cichy, ten szept znany, pami臋tny jeszcze z dzieci艅stwa...

Franek szed艂 przodem i wnet wzi膮艂 si臋 do zabawy. Zbiera艂 kamienie i fryga艂 do ogrod贸w.
Cisn膮艂 tak raz, drugi, trzeci. Za czwartym razem gdzie艣 daleko brz臋k艂a st艂uczona szyba. Judymowa us艂ysza艂a ten d藕wi臋k, poj臋艂a, 偶e to Franek st艂uk艂 szyb臋, i z nag艂a uczu艂a do tego ch艂opca
straszn膮 niech臋膰.

Tak sobie to pomy艣la艂a:
"Wezm臋 tego psa i udusz臋! Jeszcze mi臋 tu zaczn膮 t y r p a 膰 o szyb臋. Tylko patrze膰, jak
si臋 zlec膮..."
Sz艂a drog膮 i dzikim wzrokiem patrzy艂a na g艂ow臋 Franka, kt贸ry, wygwizduj膮c, z r臋koma w
kieszeniach rozgl膮da艂 si臋 po okolicy. Co chwila zmuszona by艂a wstrzymywa膰 si臋, opiera膰 swe

141


pakunki o pryzmy t艂uczonego kamienia albo je sk艂ada膰 na ziemi. Pot zalewa艂 jej cia艂o, ka偶dy
szew wrzyna艂 si臋 w sk贸r臋. Oci臋偶a艂e i jakby rozd臋te nogi zdawa艂y si臋 krwi膮 broczy膰. Ma艂a Karola wlok艂a si臋 obok matki i nie sprawia艂a na niej wra偶enia id膮cego dziecka, istoty drogiej i
lubej, lecz jakby wiadra wody, pod kt贸rego ci臋偶arem rami臋 dr臋twieje.

Tak przype艂zli do mostu nad szerok膮 wyrw膮, w kt贸rej g艂臋bi toczy艂a si臋 jasnoniebieska woda.

Na mo艣cie panowa艂 ha艂as. Ka偶de uderzenie ko艂a, ka偶de st膮pni臋cie nogi ko艅skiej wywo艂ywa艂o huk d艂ugo nie milkn膮cy. U wej艣cia na most Judymowa siad艂a w zupe艂nym omdleniu.
Spogl膮da艂a na miasto ja艣niej膮ce w s艂o艅cu z drugiej strony rzeki... Czu艂a w sobie przez ma艂膮
chwil臋 my艣li jakie艣 czyste i spokojne. Zdawa艂y si臋 radzi膰 jej, 偶eby sz艂a ku jasnej 艂膮ce, namawia膰 j膮 m膮drymi s艂owy. Ale ju偶 艂膮ki tej nie mog艂a zobaczy膰 w sercu swoim. Uderzy艂a w ni膮
rozpacz jak wicher halny.


Po c贸偶 ja tam id臋?
pyta艂a samej siebie z 艂kaniem wewn臋trznym, co zdawa艂o si臋 wydziera膰 z niej wn臋trzno艣ci.
Przecie to nie, jest ani Wintertur, ani Amstetten... Co to mo偶e by膰 za miasto!
wo艂a艂a g艂o
艣no, patrz膮c w nie wysch艂ymi oczami.

Siedzia艂a tam g艂upia i bezsilna, jak plewa prze艣ladowana od wiatru.

Dzieci zesz艂y z chodnika i bawi艂y si臋 rzucaniem kamieni w g艂膮b w膮wozu. Mog艂y by艂y pozlatywa膰 w przepa艣膰, a nie by艂aby tego dostrzeg艂a.

Z tego odr臋twienia zbudzi艂 j膮 g艂os jaki艣. Sta艂 nad ni膮 wysoki policjant w mundurze i kasku
i gada艂 co艣, wskazuj膮c oczyma rzeczy i dzieci. Spojrza艂a mu przelotnie w oczy i g艂o艣no rzek艂a
po polsku:


A szczekaj, psie, cho膰 i ca艂y dzie艅! Wszystko mi jedno.
呕o艂nierz powt贸rzy艂 swoje g艂o艣niej.
Judymowa rzek艂a ze z艂o艣ci膮:

Jak si臋 to miasto nazywa?
Niemiec wytrzeszczy艂 oczy i znowu co艣 zacz膮艂 m贸wi膰. Gdy mu nie odpowiada艂a i nie
zwraca艂a uwagi, chwyci艂 w r臋k臋 tob贸艂 i wskaza艂 jej gestem, 偶eby go zabiera艂a na plecy.
Tchn臋艂a nie tylko najszczersz膮 ch臋ci膮, ale wprost porywem fizycznym, 偶eby mu plun膮膰 w
艣lepie, i tylko si艂膮 wstrzyma艂a si臋 od tego. Sz艂a kilkadziesi膮t krok贸w na powr贸t, zupe艂nie
martwa. Zimne zdr臋twienie wolno kszta艂towa艂o si臋 w jaki艣 plan m臋tny. Nie mia艂a si艂y rozumie膰 tego. Resztkami my艣li chwyta艂a to b艂臋dne, zask贸rne chcenie, 偶eby tylko wiedzie膰, co to
jest, i zaraz wykona膰...

Policjanta ju偶 nie by艂e... Wi臋c znowu wspar艂a tob贸艂 o 偶elazn膮 barier臋 i tak sta艂a na miejscu,
艣lepy wzrok tocz膮c naok贸艂. Czu艂a ju偶 tylko, 偶e ci臋偶ar t艂omoka parzy j膮 w plecy, i owo zachcenie zdradliwe, daj膮ce nadziej臋 spokoju.

Sta艂a tam bardzo d艂ugo, jakby 偶elaznymi mutrami przy艣rubowana do 偶wiru chodnika i do
bariery.

艢rodkiem ulicy po okr膮g艂ych kamieniach toczy艂y si臋 w stron臋 dworca kolejowego omnibusy i powozy. Nagle wzrok Judymowej zatrzyma艂 si臋 na jednej parokonnej doro偶ce i osobach
w niej siedz膮cych. Byli to m艂odzi i pi臋kni pa艅stwo, ubrani wykwintnie. Dama w skromnym
s艂omkowym kapelusiku zas艂ania艂a jasn膮 parasolk膮 m艂odego cz艂owieka. Obydwoje 艣miali si臋
czego艣 i rzucali woko艂o siebie szcz臋艣liwe, rozbawione spojrzenia.

Judymowa drgn臋艂a, jakby j膮 kto pchn膮艂 naprz贸d. Przywo艂a艂a dzieci i posz艂a za t膮 doro偶k膮.
Id膮c tak, g艂o艣no m贸wi艂a do siebie:


Takie szcz臋艣liwe ludzie, takie szcz臋艣liwe... Mo偶e mi pomog膮... Zbawicielu, Zbawicielu
mi艂osierny...
142


Doro偶ka toczy艂a si臋 wolno i Judymowa, biegn膮c co si艂, mia艂a j膮 ci膮gle przed oczyma. G艂owy os贸b jad膮cych co chwila pochyla艂y si臋 ku sobie. Dwa razy pr臋dzej ni偶 w tamt膮 stron臋 Judymowa przeby艂a odleg艂o艣膰 mi臋dzy dworcem a mostem.

Stan臋艂a na podw贸rzu stacyjnym ma艂o co p贸藕niej ni偶 doro偶ka. W艂a艣nie m艂odzi pa艅stwo wysiedli i stali obok, gdy tragarz odbiera艂 z r膮k wo藕nicy dwa kufry. Judymowa nie wiedzia艂a, co
pocznie, ale czeka艂a na chwil臋, kiedy do tych ludzi przem贸wi. Dlaczego do nich
nie wiedzia艂a. Istota jej zmieni艂a si臋 teraz w jeden tylko wybuch woli: przem贸wi!...

Nagle m艂oda pani rzek艂a do swego towarzysza po polsku:


We藕 od niego numer i chod藕my do sali.
Judymowa zachwia艂a si臋 na nogach. W oczach jej pociemnia艂o. Zbli偶y艂a si臋 do tej pani jak
pijana i zacz臋艂a be艂kota膰 wyrazy przeplatane 艣miechem, krzykiem i 艂kaniem:


Pani! Pani! O, moja przenaj艣liczniejsza... Pani, pani anielska!
Nieznajomi z u艣miechem 偶yczliwo艣ci zwr贸cili si臋 do niej. Zamienili ze sob膮 kilkana艣cie
wyraz贸w francuskich, a potem 偶ywo i ze wsp贸艂czuciem s艂uchali bez艂adnej historii przyg贸d.
Szczeg贸lnie m艂oda kobieta wypytywa艂a si臋 ciekawie o wszystko.

Judymowa pokaza艂a im bilet i to ich ostatecznie upewni艂o, 偶e nie maj膮 przed sob膮 偶ebraczki ani oszustki. Na rozkaz tej pani tragarz wzi膮艂 rzeczy z r膮k Judymowej i odni贸s艂 je na sal臋
razem z walizami. Dzieci dosta艂y po kubku mleka. Wtedy dopiero Judymowa mog艂a zap艂aka膰.
Pani anielska sama przez chwil臋 mia艂a 艂zy w oczach. On poszed艂 z biletem do kasy i siedzia艂
tam d艂ugo. Wr贸ci艂 z wiadomo艣ci膮, 偶e wszystko jest dobrze, 偶e na skutek jego reklamacji Judymowa wr贸ci do Amstetten, a stamt膮d pojedzie we w艂a艣ciw膮 drog臋, kiedy oni przesi膮d膮 si臋
na poci膮g id膮cy do W艂och. Sama wzmianka, 偶e si臋 z nimi rozstanie, przej臋艂a Judymow膮
dreszczem. Uspokoili j膮 obydwoje zapewnieniem, 偶e teraz jej zgin膮膰 nie dadz膮, 偶e zobowi膮偶膮
konduktor贸w i w艂adze, aby j膮 odstawiono na miejsce, do Winterturu.

M艂oda pani zacz臋艂a pyta膰 si臋 z 偶ywo艣ci膮 o rozmaite rzeczy. Mi臋dzy innymi rzek艂a:


Pani jedzie z Warszawy?

Tak, prosz臋 pani, z Warszawy.

A jak偶e si臋 pani nazywa?

Nazywam si臋, prosz臋 paniusi, Judymowa.

Jak, Judymowa?
ze zdumieniem pyta艂a pi臋kna dama, otwieraj膮c swe 艣liczne b艂臋kitne
oczy.

Takie nazwisko, prosz臋 paniusi
Judymowa.

To jest
m膮偶 pani nazywa si臋... jak偶e? Judym?

Tak, Judym.

Doprawdy?
szepn臋艂a z zaciekawieniem.
A mo偶e jakim kuzynem m臋偶a pani jest dokt贸r Judym, pan Tomasz Judym?

To rodzony brat m臋偶a! Brat rodzony!
wo艂a艂a Judymowa.
To paniusia zna brata?

Tak, znam troszk臋
rzek艂a pani Natalia.
Zwr贸ciwszy si臋 do m臋偶a, szepn臋艂a:

Czy s艂yszysz?

Okazuje si臋, 偶e mia艂a艣 wielbicieli ze wszystkich sfer towarzyskich...
rzek艂 pan Karbowski.

Chcia艂abym widzie膰 teraz naszego ambitnego doktorka...

Istotnie, by艂oby to ciekawe! Jak by te偶 wita艂 swoj膮 rodzin臋 podr贸偶uj膮c膮 w tak oryginalny
spos贸b...
Sala zacz臋艂a si臋 nape艂nia膰. Uderzy艂y dzwonki, zaszed艂 przed peron poci膮g i Judymowa zosta艂a usadowiona w klasie trzeciej. Pa艅stwo Karbowscy jechali pierwsz膮. Mia艂o si臋 ju偶 pod
wiecz贸r.

143


Na stacjach, gdzie zatrzymywano si臋 po kilka minut, m艂odzi ma艂偶onkowie wysiadali ze
swego wagonu i przechadzaj膮c si臋 po peronie gwarzyli z Judymow膮, z dzie膰mi. Pani Natalia
interesowa艂a si臋 zdrowiem ma艂ej Karolki, kt贸ra spa艂a niespokojnie na r臋ku matczynym. Przynosi艂a jej to wina, to co艣 do zjedzenia, to jakie艣 lekarstwo otrze藕wiaj膮ce. Da艂a im nieco nadwi臋dni臋ty bukiet kwiat贸w, p贸艂 flaszeczki perfum, wachlarz sw贸j
ch艂opakowi r贸偶ne wykwintne drobiazgi.

Gdy ukazywali si臋 na peronie i chodzili ze sob膮, 偶ywo m贸wi膮c, pieszcz膮c si臋 wzajemnie
oczyma, ustami i ka偶dym ich wyrazem, Judymowa nie spuszcza艂a z nich oka. Wargi jej szepta艂y czu艂e nazwy, s艂odkie, prostackie p贸艂ludowe spieszczenia, a ca艂a dusza oddycha艂a b艂ogos艂awieniem tych dziwnych, prze艣licznych postaci.


呕eby ci臋 tak wiecznie chcia艂 tw贸j m膮偶 jak teraz!...
szepta艂a.
呕eby艣 mu by艂a zawsze
luba... 呕eby si臋 w tobie kocha艂 do samej 艣mierci... 呕eby艣cie mieli 艣liczne, du偶e, zdrowe, m膮dre dzieci... 呕eby艣 je bez b贸lu wielkiego rodzi艂a... 呕eby艣 nad nimi po nocach 艂ez du偶o nie
wylewa艂a...
Bukiet r贸偶 trzyma艂a przyci艣ni臋ty do ust i poi艂a si臋 jego zapachem. W膮cha艂a perfumy z lubo艣ci膮 i czci膮 dla jasnej pani. Ta wo艅 podnieca艂a jej wdzi臋czno艣膰 i zamieni艂a j膮 na t臋skny zachwyt. Ka偶dy ruch pani Natalii Judymowa ch艂on臋艂a oczyma, 艣ledzi艂a jej posta膰 i widzia艂a j膮 w
藕renicach wtedy nawet, gdy poci膮g rusza艂 z miejsca i bieg艂 w艣r贸d wzg贸rz oz艂oconych zachodem s艂o艅ca.

W nocy w Amstetten pa艅stwo Karbowscy rozstali si臋 ze sw膮 protegowan膮. Zanim wszak偶e
to nast膮pi艂o, konduktor poci膮gu d膮偶膮cego w stron臋 Insbrucku zaj膮艂 si臋 ni膮 w spos贸b tak nies艂ychanie gorliwy, 偶e ta furia pieczo艂owito艣ci 艣wiadczy艂a o memento207 co najmniej pi臋cioguldenowym. Podr贸偶uj膮ca familia ulokowana zosta艂a w osobnym przedzia艂ku, na klucz zamykanym.

Judymowa do takiego stopnia by艂a znu偶ona, 偶e przez ca艂膮 noc nie mog艂a zmru偶y膰 oka.

Le偶a艂a na twardej 艂awce i wyt臋偶onym wzrokiem patrzy艂a w szyb臋 okienn膮.

Noc by艂a widna, ksi臋偶ycowa. Rozleg艂y horyzont nad ranem zas艂oni艂y g贸ry. Grzbiety ich, z
pocz膮tku okr膮g艂e, coraz bardziej szczerbi艂y si臋 i bieg艂y wy偶ej. Judymowa widzia艂a g贸ry
pierwszy raz w 偶yciu. Ten widok tak nies艂ychany dla cz艂owieka z nizin i z miasta by艂 jak gdyby dalszym ci膮giem dnia minionego. W duszy jej te widoki i zdarzenia odbija艂y si臋 gdyby w
wodzie i tworzy艂y tam obraz zadziwiaj膮cy. Patrzy艂a przez okno nie na g贸ry, lecz na ten obraz
w g艂臋bi siebie samej. Serce jej dr偶a艂o i wzrok wewn臋trzny wlepia艂 si臋 w to cudne skupienie
rzeczy.

"Co to jest ta ziemia? I czy to ziemia?

Kto s膮 ci przepi臋kni ludzie, kt贸rych ujrza艂a tam pod tym miastem bolesnym?

I czy to ludzie? Kto jej powiedzia艂, 偶eby sz艂a za nimi? I..?"

Przed tym pytaniem serce jej mdla艂o i we 艂zach ton臋艂o. Wtedy w niewys艂owionym struchleniu pyta艂a si臋 g艂臋bin nocnych, 艂a艅cuch贸w g贸rskich i tego 艣wi臋tego odbicia w sobie samej,
odbicia w czym艣 czu艂ym i wiotkim, jak gdyby w morzu 艂ez:

"Kto ich pos艂a艂?"

Najwy偶sze szczyty by艂y niby posrebrzone blaskiem ksi臋偶yca. Ich ostre k艂y mia艂y teraz 艂agodny ludzki wyraz. Zdawa艂o si臋, 偶e dumaj膮, 偶e zamy艣li艂y si臋 i patrz膮 kamiennymi oczyma w
lazur bezchmurny, usiany gwiazdami. I jeszcze zdawa艂o si臋, 偶e tak samo jak cz艂owiek
nie
mog膮 zobaczy膰...

Kiedy niekiedy wzrok Judymowej spada艂 w otch艂a艅, gdy poci膮g lecia艂 na skalnych gzymsach arlberskiej drogi. Gdzie艣 w g艂臋bi, w przepa艣ci, w niezmiernych szczelinach snu艂y si臋
bia艂e, zielonkawe piany w贸d Innu po sennych, 艣liskich, czarnych g艂azach.

207 M e m e n t o (艂ac.)
pami臋taj, tu u偶yte 偶artobliwie dla okre艣lenia napiwku.

144


Widoki te nie dziwi艂y Judymowej. Serce przyjmowa艂o je i cicho, ostro偶nie, troskliwie jak
drogi skarb, chowa艂o w sobie. Czasami doko艂a wagonu roztacza艂a si臋 g艂ucha ciemno艣膰, kt贸r膮
wype艂nia艂 dym i 艂oskot. Judymowa nie wiedzia艂a, co to jest, ale nie czu艂a l臋ku. By艂a tej nocy
jakby nad s艂abo艣ci膮 swego cia艂a i nad wzruszeniami ducha.

W pewnej chwili srebrne brzegi szczyt贸w pogas艂y, jakby je kto zdj膮艂 z wy偶yny. Coraz bardziej nasuwa艂y si臋 z cienia szare zr臋by i granie ska艂, rozdzieraj膮c sob膮 ciemno艣膰 le偶膮c膮 w dole. Z wysoka zst臋powa艂 g贸rski poranek.

Jechali tak przez ca艂y nast臋pny dzie艅 i ca艂膮 noc. Znu偶enie dzieci sta艂o si臋 jak膮艣 t臋p膮
omdla艂o艣ci膮. W ustach, z braku w艂a艣ciwego napoju, utworzy艂y im si臋 krosty. Kaszlali wszyscy
troje i rzucali si臋 we 艣nie.

W Buchs konduktor austriacki dor臋czy艂 Judymow膮 szwajcarskiemu, kt贸ry ironicznym
okiem ogl膮da艂 tych podr贸偶nych. Zrewidowano ich rzeczy, zamkni臋to znowu w wagonie i ruszyli dalej.

W blasku nowego dnia ukaza艂o si臋 wkr贸tce co艣 nieziemskiego, co艣, na co patrz膮c Judymowa oczom wierzy膰 nie chcia艂a: b艂臋kitne, zimne, tajemnicze jezioro Wallensee. Pierwszy
promie艅 zza szczyt贸w wpadaj膮cy w nizin臋 艣lizga艂 si臋 po falach, kt贸re si臋 chwia艂y w ch艂odnym
mroku. Ta g艂臋bia przezroczysta, a zst臋puj膮ca w ciemn膮 otch艂a艅, znowu do dr偶enia zmusi艂a
serce Judymowej. Wyda艂o jej si臋, 偶e widzia艂a we 艣nie te wody, 偶e przez nie sz艂a z rozkosz膮 i
偶e tam na ich dnie kamienistym le偶y 贸w sekret 艣wi臋ty.

Tymczasem brzeg jeziora wygi膮艂 si臋 pr臋dko i jakby zamkn膮艂 przed oczyma b艂臋kitn膮 wod臋.
Poci膮g wybieg艂 na szerokie b艂onia. G贸ry znik艂y i tylko regle 艣wierkowe snu艂y si臋 w dali. 艁膮ki
bia艂e od miodownika, w艣r贸d kt贸rych sta艂y g臋sto drzewa owocowe, tworz膮c jeden sad nieprzejrzany, ci膮gn臋艂y si臋 jak okiem rzuci膰.

Oko艂o godziny jedenastej poci膮g stan膮艂 w Winterturze. Us艂yszawszy t臋 nazw臋 Judymowa
przel臋k艂a si臋 i ba艂a ruszy膰 z miejsca. Konduktor otworzy艂 drzwi i da艂 jej znak, 偶eby si臋 wynios艂a z wagonu. Gdy d藕wigaj膮c swe tobo艂y i dzieci z艂azi艂a ze stopni, ujrza艂a Wiktora, jak przeciska艂 si臋 wskr贸艣 t艂umu i szuka艂 ich oczami. Zaraz w z艂o艣膰 wpad艂a. Gdy ich zobaczy艂 i podbieg艂,
sypn臋艂a od razu:


Gdzie偶e艣 ty, cz艂owieku, mia艂 rozum, 偶eby nas w tyli 艣wiat!... O, Jezu, Jezu...

A c贸偶em ci
rozkazywa艂? Mog艂a艣 nie jecha膰. Widzisz j膮! Powitanie ma艂偶e艅skie! Od
trzech dni przylatuj臋, jak kto g艂upi, na ka偶dy poci膮g...

Ale, powitanie! S p o j r z y j n o se, cosi臋ztymi dz i eci am i zrobi艂o. W g臋bach
maj膮 jakie艣 krosty, nawet nie wiem... Masz ty rozum! Je偶eli my nie pomarli w drodze, to
prawdziwe zdarzenie.

Taka艣 znowu偶 delikatna! I ja przecie jecha艂em t膮 sam膮 drog膮. C贸偶em mia艂 zrobi膰, skr贸ci膰
j膮 czy co?

Ij, stuli艂by艣 g臋b臋, bo doprawdy...

To ty mi stul g臋b臋, 偶ebym ci na powitanie czego za艣 nie ofiarowa艂. Jak ci si臋 nie podoba,
to siadaj w kolej i r z n i j, gdzie ci wypada.
Wzi膮艂 na r臋ce Karol臋, tob贸艂 pod pach臋 i wyprowadzi艂 ich za peron. Szli jaki艣 czas w milczeniu po szosie usypanej 偶wirem. Obok drogi sta艂y domy, przewa偶nie pi臋trowe, w ma艂ych
ogr贸dkach z 偶elaznymi sztachetami. Ka偶de okno by艂o zas艂oni臋te zielon膮 偶aluzj膮. Te mieszkanka, jak wszystko doko艂a, zdawa艂y si臋 kwitn膮膰 i posiada膰 w sobie ziele艅 ro艣linn膮. Na 艣cianach zwr贸conych ku po艂udniowi rozpi臋te by艂y ga艂臋zie wina, kt贸rego szarozielone gronka g臋sto mi臋dzy li艣膰mi zwisa艂y.


Ty masz, Wiktor, jakie mieszkanie?
cichszym g艂osem spyta艂a Judymowa.

Przecie 偶e mam.

Jedn膮 izb臋?

Dwie niedu偶e i kuchenk臋. Ciasne, ale niczego.
145



Daleko to?

Kawa艂eczek drogi. Nie bardzo daleko.
W istocie, min膮wszy kilka ciasnych i krzywych uliczek, wprowadzi艂 ich wkr贸tce do sieni
szczup艂ej kamienicy i na schody w膮ziutkie, czysto umyte, a wydeptane tak, 偶e z desek stopni
tylko cienka warstwa zosta艂a. W klatce schodowej panowa艂 zaduch, pomimo 偶e wszystkie
sprz臋ty by艂y tam wyczyszczone i b艂yszcz膮ce. Na drugim pi臋trze Wiktor otworzy艂 drzwi i wpu艣ci艂 swoj膮 rodzin臋 do mieszkania. By艂o istotnie ciasne i niskie tak dalece, 偶e si臋 g艂ow膮 dotyka艂o powa艂y, ale mi艂e. Obydwa pokoiki by艂y wy艂o偶one drzewem i malowane olejno na kolor
b艂臋kitny. A偶 na 艣rodek pierwszej izby laz艂 ogromny piec z brunatnych kafli. Ca艂膮 艣cian臋 zewn臋trzn膮 zajmowa艂y okna, kt贸rych w dwu stancyjkach by艂o cztery. Judymowa z u艣miechem
patrzy艂a na ten lokal i doznawa艂a wra偶enia, 偶e wcale jeszcze nie wysz艂a z poci膮gu, tak bardzo
te dwa pude艂ka wymalowane i l艣ni膮ce przypomina艂y przedzia艂 wagonu. Ale oto w drugiej izdebce dostrzeg艂a 艂贸偶ko, 艂贸偶ko pod sam sufit zas艂ane betami. Zacz臋艂a si臋 co tchu rozbiera膰.

Judym wyszed艂 do swej fabryki. Dzieci nie chcia艂y i艣膰 spa膰 i wybieg艂y z ojcem na miasto.

Ton膮c w puchu, Judymowa wodzi艂a oczami po czystych 艣cianach, po prostych sprz臋tach,
kt贸re nie mia艂y na sobie ani jednej plamki, i usi艂owa艂a zatrzyma膰 je w miejscu. Wszystko jej
w oczach sz艂o, sz艂o, sz艂o bez ko艅ca jak wagony. 艢ciana wysuwa艂a si臋 ze swego miejsca i
przechodzi艂a... Krzes艂o, komoda, szafa, t艂umok le偶膮cy na 艣rodku pierwszego pokoju
wszystko to sun臋艂o dok膮d艣, bez przerwy .. Gdy zamyka艂a oczy, 偶eby usn膮膰, natychmiast w nich i w
g艂臋bi m贸zgu snu艂y si臋 niesko艅czone szeregi wagon贸w.

Ko艂a ich stukaj膮c p臋dzi艂y przez ca艂e cia艂o, przez g艂ow臋 i piersi, ze dr偶eniem, z hukiem i
zgrzytem. Ani usn膮膰, ani odpocz膮膰...

Czu艂a doskonale, jak mija czas, s艂ysza艂a g艂osy zewn臋trzne, rozumia艂a, gdzie jest, ale odegna膰 owego p臋du wagon贸w ani na sekund臋 nie by艂a w stanie.

Z d藕wi臋k贸w ulicznych zajmowa艂 j膮 i n臋ci艂 szczeg贸lnie jeden. By艂 to jakby 艣piew, jakby
wydawanie lekcji czy ch贸ralne odmawianie pacierza przez gromad臋 dzieci. Judymowa s艂ysza艂a nie tylko og贸lny ton, ale ka偶dy g艂osik z osobna, wymykaj膮cy si臋 z harmonii. By艂o w tym
co艣 weso艂ego nad wszelki wyraz, co艣 tak mi艂ego, 偶e nie mog艂a da膰 sobie z tym rady. Wsta艂a z
艂贸偶ka, narzuci艂a odzienie i czaj膮c si臋 w g艂臋bi izby zacz臋艂a wypatrywa膰, sk膮d te g艂osy pochodz膮.

Z drugiej strony w膮skiej uliczki na tej samej wysoko艣ci by艂y roztwarte okna jakiej艣 du偶ej
sali. Na ma艂ych drewnianych sto艂eczkach siedzia艂o tam kilkadziesi膮t, pewno ze czterdzie艣ci
sztuk indywidu贸w w wieku lat od czterech do sze艣ciu. Osoby te gwarzy艂y, becza艂y, 艣mia艂y si臋,
spiera艂y, swawoli艂y, ale co pewien czas, na znak dany przez oty艂膮 kobiet臋 w latach, ka偶de ujmowa艂o w r臋ce szyde艂ko i rozpoczyna艂o prac臋. Wtedy to za g艂osem przewodniczki ca艂y ch贸r,
wykonywaj膮c szyde艂kiem ka偶dy ruch, kiwa艂 si臋 i 艣piewa艂 ow膮 jakby piosenk臋. Judymowa nie
rozumia艂a wyraz贸w, ale nie mog艂a si臋 wstrzyma膰, 偶eby nie powtarza膰 p艂yn膮cych d藕wi臋k贸w:

Ine stache,
Fadeli ume g艂schluh艂.
Use ziehe.
Abe Loh艂...208


Bawi艂o j膮 to i zajmowa艂o do 偶ywego.

"Co te偶 to mo偶e by膰?
my艣la艂a.
Szko艂a? Ale czy偶by kto posy艂a艂 do szko艂y takie ma艂e
berbecie?"

Tymczasem w uczelni znowu wybucha艂y gwary, zabawa, krzyki, gonitwy, a po up艂ywie jakiego艣 czasu dawa艂a si臋 s艂ysze膰 recytacja:

208 I n e s t a c h e... (dialekt niem.-szwajc.)
wbij, owi艅 nitk臋, wyci膮gnij i spu艣膰...

146


Ine stache...

Patrz膮c na t臋 swawol臋 po艂膮czon膮 z robot膮, s艂uchaj膮c ch贸ralnego gwarzenia, kt贸re nie by艂o
jeszcze 艣piewem, ale ju偶 by艂o rytmem podniecaj膮cym do wykonania bez przykro艣ci pracy,
dozna艂a dziwnego uczucia. Przytulona do 艣ciany, z oczyma utkwionymi w ten obraz; kt贸ry
mia艂a przed sob膮, my艣la艂a o czym艣, co jej nigdy, przenigdy nie przychodzi艂o do g艂owy.

I wnet, ledwie poj臋艂a t臋 rzecz g艂臋bok膮 i m膮dr膮, uczu艂a w sobie 偶al 艣miertelny. W g艂owie jej
sun臋艂y si臋 wci膮偶 mury, okna, 偶aluzje, a z oczu lecia艂y 艂zy rz臋siste. Wzdycha艂a nad sob膮 i nie
tylko nad sob膮... Trzyma艂a w sercu bezsiln膮 m臋k臋 patrzenia na dzieci swoje rosn膮ce ponad
rynsztokiem.

Z tej zadumy wyrwa艂o j膮 gwa艂towne stukanie we drzwi. Kto艣 rusza艂 klamk膮 i puka艂. Ba艂a
si臋 otworzy膰, wi臋c jaki艣 czas siedzia艂a przyczajona, ale gdy dobijano si臋 coraz gwa艂towniej,
przekr臋ci艂a klucz w zamku. Wszed艂 do mieszkania m臋偶czyzna wysoki, w kamizelce, z min膮
tak nasro偶on膮 i oczami tak w艣ciek艂ymi, 偶e Judymowa ze strachu a偶 siad艂a na kraw臋dzi 艂贸偶ka.

Przybysz zacz膮艂 wrzeszcze膰 i macha膰 r臋kami.

Pokazywa艂 co chwila li艣cie, kt贸re trzyma艂 w r臋ce, ciska艂 je na pod艂og臋, znowu bra艂 i pcha艂
w kiesze艅... Zbli偶a艂 si臋 do Judymowej i zadawa艂 jakie艣 pytania, a gdy ona wci膮偶 jednako
skromnie milcza艂a, wrzeszcza艂 coraz g艂o艣niej. U偶ywa艂 tak z kwadrans. Wreszcie trzasn膮艂
drzwiami i wyszed艂.

Ledwie Judymowa zdo艂a艂a odda膰 si臋 uczuciu szcz臋艣cia, znowu wr贸ci艂 z ca艂ymi gar艣ciami
li艣ci. K艂ad艂 je na stole i b艂yskaj膮c bia艂kami oczu, co kilka s艂贸w powtarza艂:


U se!209
Nie wiadomo sk膮d jej taka ch臋膰 przysz艂a, do艣膰 偶e zacz臋艂a ziewa膰. Os艂ania艂a wprawdzie
usta r臋k膮, ale jegomo艣膰 widzia艂 to i do艣wiadcza艂 paroksyzmu furii, bo trz膮s艂 si臋 ca艂y i tupa艂
nogami. Przygl膮da艂a mu si臋 uwa偶nie, od st贸p do g艂贸w, poprzysi臋gaj膮c sobie w duszy, 偶e gdyby tak, co daj Bo偶e, drugi raz wyszed艂 z izby, to ju偶 nieg艂upia otwiera膰 mu drzwi z klucza. W
istocie awanturnik wyskoczy艂 krzycz膮c jeszcze na schodach. Co tchu zamkn臋艂a drzwi, po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka i przykry艂a pierzyn膮. Tak w p贸艂sennym odurzeniu le偶a艂a ze dwie godziny, a偶
j膮 znowu zbudzi艂o stukanie we drzwi. By艂 to Wiktor w towarzystwie owego z艂ego Szwajcara i
dzieci.

Wiktor co艣 b膮ka艂, ale pr臋dzej dla okazania 偶onie, jak si臋 to rozmawia po niemiecku, ni偶 dla
wyja艣nienia sprawy.


Czeg贸偶 ten od nas chce, Wiktor?
spyta艂a Judymowa.

A to nasze dzieci obdar艂y mu wino.

Co za wino?

Wiesz, oni tu maj膮 winne krzewy na 艣cianach... Ten b i u r g e r210 mia艂 calutki front
domu pokryty. Przyszed艂 Franek z Karol膮, wzi臋艂y i
obdar艂y wszystkie li艣cie, powyrywa艂y
badyle ze ziemi. No i trz臋sie h a j b a211 morowe powietrze ze z艂o艣ci.

Po c贸偶e艣cie wy toto zrobi艂y?

Wielkie 艣wi臋to, 偶e my li艣cie urwali!
zaperzy艂 si臋 Franek.
Masz mama o co piek艂o robi膰...

Ten h a j b m贸wi, 偶e tu ju偶 do ciebie przychodzi艂
rzek艂 Wiktor do 偶ony.

A przychodzi艂. Nawet dwa razy. Gada艂 sobie co艣, ja s艂ucha艂a. Wygada艂, co wiedzia艂, i poszed艂.
209 U s e! (dialekt niem.-szwajc.)
precz!
210 B i u r g e r (niem. B黵ger)
obywatel, mieszczanin.
211 H a j b (dialekt niem.-szwajc.)
okre艣lenie pogardliwe, odpowiadaj膮ce polskiemu: chamid艂o.


147



Ech, ju偶 z tym narodem to cz艂owiek nigdy do 艂adu nie dojdzie. To prawdziwy krymina艂
ten kraj! Tu o godzinie dziesi膮tej wieczorem ju偶 ci nie wolno we w艂asnym mieszkaniu tupn膮膰
obcasem w pod艂og臋, bo si臋 ca艂y dom zleci. Nie wolno ci rozm贸wi膰 si臋 z drugim g艂o艣niej, nie
wolno ci w kuchni trzyma膰 wi膮zki drzewa, pali膰 ognia, jak wiatr wieje, nie wolno chlusn膮膰
naft膮 dla podpalenia w piecu, bo zaraz dwadzie艣cia pi臋膰 franciszk贸w kary
diabli wiedz膮, co
tu wolno...
Szwajcar tymczasem wci膮偶 do nich gada艂. Judym wyt艂umaczy艂 偶onie, 偶e on si臋 tak dopytuj臋, po co te dzieci zrobi艂y mu tak膮 krzywd臋, 偶eby niszczy膰 dojrzewaj膮c膮 ga艂膮藕 winn膮. Kto
ich tego nauczy艂, 偶eby takimi 艂otrami by膰 ju偶 w dzieci艅stwie.

Sprawa zasta艂a od艂o偶ona do p贸藕niejszego czasu, gdy偶 sam Judym nie rozumia艂 dobrze, co
tamten gada. Wiedzia艂 tylko, 偶e z tego mieszkania stanowczo go wylej膮 i 偶e drugiego w mie艣cie bezwarunkowo nie znajdzie. To go wprawia艂o we w艣ciek艂o艣膰. Przeklina艂 h a j b 贸 w, na
czym 艣wiat stoi, wymy艣la艂 im po polsku i po szwajcarsku.

Wreszcie rzek艂 do 偶ony:


Ja ci otwarcie powiem, 偶e ja tu nie my艣l臋 siedzie膰.

Gdzie?

A tu.

C贸偶 ty znowu gadasz?

Ja r z n 臋 do Ameryki.

Wiktor!

To jest niewola, nie kraj! Zarabiam tu wprawdzie wi臋cej ni偶 w Warszawie, ale wiesz ty,
ile przy Bessemerze p艂ac膮 w Ameryce? Pisa艂 mi W膮sikiewicz detalicznie. To jest dopiero pieni膮dz.

C贸偶 ty m贸wisz, c贸偶 ty m贸wisz...
mamrota艂a.
To my ju偶 do dom nigdy...

Do Warszawy? Masz ci! Jak偶e ja mam wraca膰? Zg艂upia艂a艣? A zreszt膮 po jakie sto tysi臋cy
diab艂贸w?
My艣la艂 chwil臋, a p贸藕niej m贸wi艂 g艂o艣no, wstrz膮saj膮c g艂ow膮:


Moja kochana, Bessemer jest wsz臋dzie na 艣wiecie. Ja id臋 za nim. Gdzie mi lepiej p艂ac膮,
tam id臋. Mam tu siedzie膰 w tej dziurze? Nie ma g艂upich!...
W oczach Judymowej w臋drowa艂y wci膮偶 艣ciany, okna i sprz臋ty. Upad艂a na poduszki jak
bezw艂adne drewno i os艂upia艂ymi oczyma patrzy艂a si臋 w malowane deski sufitu, kt贸ry si臋 z ni膮
dok膮d艣, w niesko艅czono艣膰, w za艣wiaty posuwa艂, posuwa艂...

148


O ZMIERZCHU

W 偶yciu doktora Judyma zacz膮艂 si臋 okres szczeg贸lny. Na poz贸r by艂a to taka sama egzystencja, te same obowi膮zki, takie偶 d膮偶no艣ci i starcia. W gruncie rzeczy jednak m艂ody lekarz
sta艂 si臋 jak gdyby inn膮 osobisto艣ci膮. To, co czyni艂, czym si臋 zajmowa艂, by艂o zewn臋trzn膮 pow艂ok膮 jego istotnej natury, czym艣 niby cia艂o, w kt贸rego g艂臋bi wykwit艂 duch samoistny. Leczenie chorych, rzeczy szpitalne i zak艂adowe, wyjazdy do dwor贸w i wsi okolicznych nie uleg艂y
zmianie, owszem, przychodzi艂y z wi臋ksz膮 jeszcze 艂atwo艣ci膮, ale by艂a to tylko eksploatacja
偶ywej, kipi膮cej si艂y. G艂膮b duszy doktora Tomasza zaj臋艂o co艣 tank nowego, jak now膮 jest wiosna po twardej zimie.

Mi臋dzy jednym a drugim wschodem s艂o艅ca zamkni臋te by艂y jakby gaje czarodziejskie, dalekie od tego 艣wiata, schowane za wysokimi murami. Ci膮gle trwa艂o to pachn膮ce wra偶enie,
jakiego dozna艂 w dniu kwietniowym, kiedy przybywszy po raz pierwszy do Cis贸w, sta艂 w
oknie i patrza艂 w g艂臋bin臋 alei.

Jeszcze ga艂臋zie drzew wysokich s膮 nagie, szare i chude jak chrusty leszczynowe. Barwa ich
sprzecza si臋 z dziwnym b艂臋kitem, co si臋 kurzy i stoi tu偶 nad ziemi膮, mi臋dzy pniami, niby
rzadki, rozwiany dymek. Zaledwie pierwsze, zmarszczone i s艂abe li艣cie wyprys艂y z ko艅c贸w
cienkich ga艂膮zek bzu. Ci臋偶kie p臋ki jak z艂otolite gruz艂y zdaj膮 si臋 sp艂ywa膰 z brunatnych pr臋t贸w
kasztana. S艂o艅ce to p艂omienistym po偶arem spada na wilgotn膮 ziemi臋, to odlatuje do modrych
kr贸lestw swoich i ginie w r贸偶nobarwnej sukni ob艂ok贸w. Jasne murawy ukaza艂y si臋 na szarym,
paruj膮cym gruncie. Pierwsze ich pi贸ra dr偶膮, odwracaj膮 si臋 i chyl膮 ku s艂o艅cu. Radosny 艣wiergot ptak贸w i z oddali weso艂e krzyki dzieci daj膮 si臋 s艂ysze膰, a ca艂y przestw贸r pe艂en jest woni
fio艂k贸w.

W tej dziedzinie wstawa艂a z ka偶dym wschodem s艂o艅ca ostra noc duszy. Ona to sprawi艂a, 偶e
oczy widzia艂y teraz wszystko z podw贸jn膮 jasno艣ci膮. Rzeczy i sprawy zewn臋trznego 艣wiata
艂膮czy艂y si臋 i rozchodzi艂y inaczej, a wszystkie przedmioty ukaza艂y swe fizjonomie pe艂ne m膮dro艣ci i porz膮dku. My艣li codzienne wypad艂y ze swoich siedlisk i by艂y jak m艂ode ptaki sp艂oszone z gniazda, co na wszystko patrz膮 w zdumieniu.

Po co jest wiosna? Czemu noc przemija i czemu dnieje? Dok膮d 偶egluj膮 pracowite chmury,
czasem niewinne jak sny dzieci臋ce, a czasem straszliwe jak trzewia rozr膮bane toporem, z kt贸rych czerwona krew si臋 leje? Dla kogo rosn膮 kwiaty wiosenne i czemu zapach z nich si臋 rozszerza?

Co to s膮 drzewa i z jakiej przyczyny w bia艂y dzie艅 upuszczaj膮 na ziemi臋 co艣 jakby noc:
czaruj膮ce cienie swoje?

Wieczory, kiedy ksi臋偶yc by艂 wystawiany w jasnych niebiosach, kt贸re jak m贸wi Biblia, s膮
spraw膮 palc贸w bo偶ych, przemieni艂y si臋 w 艣wi臋te misterium. By艂y tajemnic膮 niedocieczon膮, do
kt贸rej dusza jak do sko艅czonej farmy swojego szcz臋艣cia w t臋sknocie wzdycha艂a.

O zmierzchu panna Joanna cz臋stokro膰 przychodzi艂a do parku z jedyn膮 teraz uczennic膮
swoj膮, pann膮 Wand膮. Tam przypadkowo spotyka艂y doktora Tomasza. Chodzili we tr贸jk臋 w
ciemnych alejach, rozmawiaj膮c o rzeczach oboj臋tnych, naukowych, artystycznych, spo艂ecznych.

By艂 w tym szczeg贸lny urok, 偶e prawie nie widywali swych twarzy ani oczu. Tylko ciemne
postaci, ciemne osoby, ciemne istoty, jakby same dusze... Tylko z d藕wi臋ku g艂osu mogli poznawa膰 wzajemnie upragnione marzenia. Czasami, z rzadka, spotykali si臋 w towarzystwie i
w贸wczas, gdy usta tak samo jak w parku wymawia艂y oboj臋tne frazesy, oczy prowadzi艂y inn膮

149


rozmow臋, pe艂n膮 zapyta艅, odpowiedzi, pr贸艣b, wyzna艅 i obietnic, rozmow臋 stokro膰 wymowniejsz膮 ni偶 s艂owna.

Judym by艂 jakby szalony na sam膮 my艣l, 偶e zobaczy swoj膮 "narzeczon膮". Tak j膮 mianowa艂
w my艣lach, chocia偶 nigdy jeszcze nie wyjawi艂 jej ani swojej mi艂o艣ci, ani pro艣by o r臋k臋. A gdy
m贸g艂 widzie膰 te oczy, w kt贸rych u艣miecha艂 si臋 z rozkosz膮 cudowny wdzi臋k mi艂o艣ci, zdawa艂o
mu si臋, 偶e krew zaczyna wyp艂ywa膰 z jego serca, 偶e s艂odka 艣mier膰 na podobie艅stwo fali oceanu otacza go i niesie do st贸p tego zjawienia. Rado艣膰 i s艂odycz tych obcowa艅 by艂a tak niezr贸wnana, 偶e nawet wszelkie 偶膮dze cielesne t艂umi艂a.

Judym nie pragn膮艂 panny Joasi jako kobiety, nigdy z niej w marzeniu nie zdziera艂 szat
dziewiczych. Pachn膮ce dymy b艂臋kitne otoczy艂y j膮 i zas艂ania艂y od my艣li po偶膮dliwych. Nade
wszystko, nad pi臋kno艣膰, dobro膰 i rozum kocha艂 w niej swoj膮 czy jej mi艂o艣膰, 贸w zakl臋ty wirydarz212, gdzie cz艂owiek wchodz膮cy zdobywa艂 nadziemsk膮 zdatno艣膰 pojmowania wszystkiego.
Dr偶a艂 na sam膮 my艣l, 偶 je艣li tej 艂aski niebios, kt贸r膮, B贸g jeden wie dlaczego, zobaczy艂 na swojej drodze, dotknie si臋 wol膮, je艣li wyci膮gnie r臋k臋 i zechce ujrze膰 lepiej to co艣 zaziemskie, to
ono zginie natychmiast. A my艣l o znikni臋ciu szerzy艂a w nim zimno 艣mierci.

I tak ci膮gle p艂yn臋艂y w jego sercu dwie strugi: t臋sknota i trwoga. Gdy przypatrywa艂 si臋 wykwintnej i delikatnej postaci panny Joasi, stawa艂a mu w oczach, jak nieod艂膮czne widmo, suterena z ulicy Ciep艂ej. Wszystko zdobyte znika艂o. Pami臋ta艂 o swojej rodzinie rzemie艣lniczej, o
ciotce, kt贸ra go wychowa艂a, o towarzyszach jej zabaw... Zdawa艂o mu si臋, 偶e skulony, obdarty,
g艂odny i zdeptany, stoj膮cy na samym brzegu upodlenia, jest w ciemnej izbie piwnicznej. I oto
zst臋puje po schodach ciemna osoba. S艂ycha膰 cichy szelest jej sukien, pachn膮cy szmer jej nadej艣cia... Z wolna schodzi, zatrzymuje si臋 na ka偶dym g艂azie. Niesie w oczach dalekowidz膮cych przedziwne pos艂annictwo swojej mi艂o艣ci.

Wolno mu na ni膮 patrze膰, ale je艣li si臋 d藕wignie i przem贸wi jedno s艂owo b艂agalne, je艣li dotknie jej r臋ki wyci膮gni臋tej, to w贸wczas nast膮pi co艣 przeczuwanego, co艣, co czyha, co czeka
cierpliwie i wlepionymi oczyma patrzy na ka偶de postanowienie.

Pewnego dnia w drugiej po艂owie czerwca Judym szed艂 do jednej z odleglejszych wiosek. Z
umys艂u skraca艂 sobie drog臋, id膮c na prze艂aj 艣cie偶kami, dla pr臋dszego za艂atwienia "wizyty" i
powrotu jeszcze przed zachodem s艂o艅ca.

艢cie偶ka sz艂a nad brzegiem rzeki, kt贸ra u jednego kra艅ca rozleg艂ej 艂膮ki, w dolinie mi臋dzy
dwoma p艂askowzg贸rzami, wi艂a si臋 w艣r贸d zaro艣li. Dr贸偶ka ta, kryj膮ca si臋 w cieniu drzew, wyci艣ni臋ta na mi臋kkim gruncie, by艂a tylko z wierzchu obeschni臋ta, a g艂膮b jej ugina艂a si臋 jeszcze
pod nog膮. Naok贸艂 by艂y trawy, wikle i rokity. Judym szed艂 pr臋dko, z r臋kami w kieszeniach i
oczyma spuszczonymi, nic prawie doko艂a siebie nie widz膮c, gdy wtem na zakr臋cie drogi zobaczy艂 pann臋 Joann臋. W pierwszej chwili by艂 tak oszo艂omiony, 偶e nawet si臋 z ni膮 nie przywita艂. Szed艂 kilka krok贸w my艣l膮c o tym, czy ona czeka艂a tu na niego, czy to mo偶e jest sen...

Nie zdziwi艂by si臋 wcale, gdyby znik艂a w powietrzu jak mg艂a znad 艂膮ki. Nie czu艂 tak偶e
szcz臋艣cia. Spogl膮da艂 na jej twarz blad膮, pomi臋szan膮 i oboj臋tnie zauwa偶y艂, 偶e jej prosty nosek
z tej strony widziany jest jaki艣 inny...

Po niejakiej chwili domy艣li艂 si臋 wreszcie, 偶e to jest jakby cud... Nie b臋dzie czeka艂 na ni膮 w
parku, nie b臋dzie spieszy艂 do chorych, nie b臋dzie skraca艂 sobie godzin pozostaj膮cych do
zmierzchu r贸偶nymi sposoby, bo ona tu jest z nim razem, sama jedna... By艂 w tym nawet pewien jakby zaw贸d.


Pani na spacer?...
rzek艂 czuj膮c w tej samej chwili, kiedy m贸wi艂 te wyrazy, 偶e post臋puje
jak zupe艂ny, ordynarny g艂upiec, bo przecie ta chwila, kt贸ra mija, jest najwa偶niejsza i b臋dzie
pami臋tn膮 w ca艂ym 偶yciu. Ale zaraz po sekundzie tego prze艣wiadczenia nadesz艂o zapomnienie
212 W i r y d a r z (stpol.)
ogr贸d ozdobny.

150


o wszystkim i oboj臋tno艣膰 tak zupe艂na, jakby kto poprzedzaj膮ce wra偶enie przysypa艂 worem
piasku.

Ja chodz臋 tutaj co dzie艅, je偶eli, rozumie si臋, deszcz nie pada...
odpowiedzia艂a panna
Joanna.
Judym wiedzia艂, 偶e sk艂ama艂a. Wiedzia艂, 偶e przysz艂a w to miejsce pierwszy raz i dlatego,
偶eby go spotka膰. S艂owa jej s艂ysza艂 dobrze, ale zdawa艂o mu si臋, 偶e przychodz膮 z jakiej艣 oddali.
Nie rozumia艂 ich zreszt膮, zaj臋ty rado艣ci膮 patrzenia w jej serce.


A panna Wanda?

Wanda o tej porze je藕dzi konno z panem plenipotentem.

Pani nie je藕dzi konno?

Owszem... Bardzo lubi臋. I niegdy艣, niegdy艣... m贸j Bo偶e... Teraz ju偶 nie mog臋. Musz臋
mie膰 troszk臋, tyl膮 odrobink臋 wady serca czy czego艣 takiego, bo ka偶da przeja偶d偶ka nabawia
mi臋 b贸lu tu w艂a艣nie, gdzie bije to przebrzyd艂e. Mam p贸藕niej bezsenno艣膰.
Judym, s艂ysz膮c te s艂owa, uczu艂 w swym sercu literalny, fizyczny b贸l i taki 偶al, taki niezgruntowany, bezbrze偶ny 偶al, 偶e musia艂 艣cisn膮膰 z臋by, aby nie wybuchn膮膰 p艂aczem.


Dlaczeg贸偶 si臋 pani nie poradzi艂a jakiego dobrego lekarza w Warszawie?

Ech!... Dobry lekarz nie poradzi na takie rzeczy. A zreszt膮, kto by tam zwraca艂 uwag臋.
Nie je藕dzi膰 konno
to taka 艂atwa rzecz do zrobienia...

To nie jest wcale wada serca i ani cienia choroby w tym nie ma...
m贸wi艂 z u艣miechem.

Zwyczajne, najzwyczajniejsze zm臋czenie. Organizm nie przyzwyczajony...

M贸j organizm?

...Pod wp艂ywem forsownego wysi艂ku ulega na czas pewien wyczerpaniu... Mo偶e by艂oby
dobrze, gdyby si臋 pani przemog艂a i jakie dwa, a nawet trzy razy w tygodniu bez zm臋czenia,
rzecz prosta, je藕dzi艂a na tej siwce.


Tak pan my艣li?

Naprawd臋. Pani musi prze艣licznie wygl膮da膰 na koniu...
Powiedzia艂 to zdanie bez chwili namys艂u i faktycznie bez wiadomo艣ci, jaki sens maj膮 te
s艂owa.


A to dopiero terapia!
rzek艂a panna Joanna nie patrz膮c na niego. Z艂oty u艣mieszek, najpi臋kniejszy z u艣miech贸w, otoczy艂 jej twarz jakby blaskiem s艂onecznym. Brwi i wargi drgn臋艂y
weso艂o. Judym przez chwil臋 daremnie czeka艂, 偶e usta powiedz膮 wyraz skrzydlaty, kt贸ry chowa艂 si臋 w tym prze艣licznym u艣miechu. Nik艂y rumieniec jak zorza p艂yn膮艂 po jej policzkach.

Prosz臋 pana
m贸wi艂a rumieni膮c si臋 coraz bardziej
pan je藕dzi艂 czasami tramwajem na
Ch艂odn膮 czy na Walic贸w?

Je藕dzi艂em... Rozumie si臋... A dlaczego si臋 pani pyta?

Tak si臋 tylko pytam. Kilka razy widzia艂am pana jad膮cego w tamt膮 stron臋. By艂 pan w贸wczas troszk臋 inny, nie taki jak teraz. Mo偶e zreszt膮 w cylindrze tak si臋 pan wydawa艂. To by艂o
ze trzy lata temu, a mo偶e nawet wi臋cej.

Dlaczego pani zwr贸ci艂a wtedy na mnie uwag臋?

Nie wiem, dlaczego.

Za to ja wiem dobrze.

Czy偶 tak?

Wiem na pewno.

Niech偶e pan powie, dlaczego.

Dlatego, 偶e...
Judym poblad艂. Uczu艂, jak sk贸ra cierpnie mu na g艂owie i jak zimny dreszcz fal膮 sp艂ywa
przez ca艂e cia艂o.


Nie
m贸wi艂
nie powiem teraz. Kiedy indziej...
151


Panna Joanna zwr贸ci艂a na niego oczy, przyjrza艂a mu si臋 szczerym, rzetelnym spojrzeniem i
zamilk艂a. Szli d艂ugo.

Na kresach 艂膮ki, po urwisku p艂askowzg贸rza rozrzucone by艂y chaty wsi, do kt贸rej Judym
zd膮偶a艂. Droga, w膮ska w nizinie, zmienia艂a si臋 w szeroki wygon poryty mn贸stwem kolein i
wygrodzony 偶erdzianym p艂otem. Panna Joanna sz艂a t膮 du偶膮 drog膮 kilkadziesi膮t krok贸w. Z
nag艂a stan臋艂a i m贸wi艂a:


Pan idzie do wsi?

Tak, do chorych.

Ja tam ju偶 nie p贸jd臋.

Dlaczego?

Nie, nie p贸jd臋.

Ju偶 pani wr贸ci do domu?
pyta艂 z 偶alem w g艂osie i oczach.

Tak, ju偶 trzeba wraca膰. Zreszt膮... D艂ugo pan tam zabawi?

Nie bardzo, z jakie p贸艂 godziny.

A tak... Ja tu poczekam. Albo lepiej...

Panno Joanno...

Albo lepiej tam, na kraju tego wzg贸rza.

Ach, to dobrze, to 艣liczna, 艣liczna my艣l!
Poszed艂 szybko t膮 drog膮. By艂by bieg艂 p臋dem, by艂by zreszt膮 ca艂kiem, do licha, zaniedba艂
chorych. Wstrzymywa艂 go tylko przes膮d, 偶e ona tam czeka. Gdyby nie spe艂ni艂... Ta pewno艣膰
sprawia艂a mu rozkosz bezbrze偶n膮. Czu艂, 偶e jest to ju偶 zbli偶enie, co艣 jakby schadzka, jakby
um贸wiony czas rado艣ci wsp贸lnej, a zarazem przes膮dnie cieszy艂 si臋, 偶e szcz臋艣cie samo przysz艂o, 偶e go nie wo艂a艂 ani wyprasza艂.

Chcia艂 za艂atwi膰 si臋 z chorymi co tchu, ale jak na z艂o艣膰 przed ka偶d膮 chat膮, do kt贸rej wchodzi艂, zgromadza艂y si臋 baby z dzie膰mi, ch艂opi z okaleczonymi palcami... Musia艂 ich bada膰 i
opatrywa膰. By艂 ju偶 prawie zmierzch, gdy wreszcie wybieg艂 ze wsi i rozpalonym wzrokiem
szuka艂 panny Joanny. By艂y chwile, 偶e traci艂 w艂adz臋 nad sob膮.


Odesz艂a...
szepta艂 po艂ykaj膮c 艂zy jak dziecko.
Zobaczy艂 j膮 w贸wczas dopiero, gdy blisko podszed艂 do wzg贸rza. Siedzia艂a na ziemi mi臋dzy
ogromnymi ja艂owcami.


Chod藕my nie t臋dy 艂膮k膮, bo ju偶 mg艂a si臋 艣ciele i wilgo膰...
m贸wi艂 zbli偶aj膮c si臋 do niej.

A kt贸r臋dy?

Mo偶na przej艣膰 g贸r膮, wprost przez pola, a stamt膮d brzegiem 艂azi艅skiego lasu.

No, dobrze, tylko musimy si臋 bardzo spieszy膰, bo ju偶 noc prawie.
Weszli na szczyt urwiska i znale藕li si臋 w polu otoczonym z trzech stron lasem. Z dwu stron
by艂 to b贸r li艣ciasty, z trzeciej sosnowy. S艂o艅ce pada艂o na milcz膮c膮 艣cian臋 drzew, z艂oc膮c nieruchome k臋py grab贸w i brz贸z barwami tak 偶ywymi, 偶e oko chwyta艂o dok艂adne kszta艂ty li艣ci
bardzo dalekich. Za parowem, z kt贸rego wyszli, w niesko艅czonym oddaleniu, u kresu p贸l
mieni膮cych si臋 od zbo偶a, s艂o艅ce zachodzi艂o. Poziome jego promienie le偶a艂y na jasnych drogach, na szybach w贸d, zwykle skrytych, na bezbarwnych powierzchniach domostw wie艣niaczych. Figury id膮cych, Judyma i panny Joasi, rzuca艂y dwa cienie, jak gdyby dwa niezmierne
widma ich byt贸w, kt贸re przed nimi id膮, 艂膮cz膮 si臋, zbli偶aj膮 i odsuwaj膮 od siebie. Purpurowoz艂ocisty blask przedmiot贸w trwa艂 kr贸tko. Tarcza s艂oneczna wla艂a si臋 w ziemi臋 i uton臋艂a. W贸wczas daleki gaj li艣ciasty przygas艂. Zacz膮艂 oddala膰 si臋, oddala膰, odchodzi膰...

Judym wpatrywa艂 si臋 w t臋 okolic臋 i dozna艂 niewyt艂umaczonego uczucia. By艂 ju偶 tam nie

raz, to prawda, ale zda艂o mu si臋, 偶e ju偶 podobne uczucie prze偶y艂 w tym samym miejscu.
Ju偶 niegdy艣, niegdy艣...
To jest miejsce, do kt贸rego szed艂 przez ca艂e swoje d艂ugie tu艂acze 偶ycie.
"Dlaczeg贸偶 to tak?
marzy艂 wpatruj膮c si臋 w t臋 dziwn膮 polan臋.
Dlaczeg贸偶 to tak?"

152


I oto przez chwil臋, przez mgnienie 藕renicy, go艣ci艂o w jego wiedzeniu co艣 niby odpowied藕,
tak jakby d藕wi臋k s艂owa, kt贸re wiatr przyni贸s艂 z oddali, ale natychmiast z ucha wyrwa艂 i rozwia艂.

Cz臋艣膰 tego pola, jakby wzgardzonego przez ludzi, by艂a zasiana. Obok ci膮gn臋艂a si臋 niwa zorana i zawleczona, co by艂o widokiem niezwyk艂ym o tej porze roku. Ta ziemia by艂a jeszcze
ciep艂a, pulchna i mi臋kka. Nie wi臋zi艂a n贸g, jak piasek na wydmie, lecz je ogrzewa艂a delikatn膮
g艂臋bi膮 swoj膮. Stopy panny Joanny, obute w pantofle, zupe艂nie gin臋艂y w roli. Obydwoje nie
zwracali na ten szczeg贸艂 uwagi, ale o nim dobrze wiedzieli.

Z szarej gleby zacz臋艂a si臋 d藕wiga膰 w g贸r臋 jej barwa, zacz臋艂a wch艂ania膰 po艂yskuj膮ce przed
chwil膮 kolory lasu i s艂a膰 doko艂a, daleko i blisko, zmrok cichy, zmrok ciep艂y, zmrok wonny.


Nie powiedzia艂em wtedy
rzek艂 Judym
dlaczego pani zwr贸ci艂a na mnie uwag臋, gdy jechali艣my tramwajem w stron臋 ulicy Ch艂odnej... Ot贸偶 mnie si臋 zdaje, 偶e wiem.

Pan to wie?

Tak, wiem.

Bardzo jestem ciekawa.

Pani musia艂a w贸wczas po prostu przeczu膰...

Co przeczu膰?

Wszystko, co ma nast膮pi膰.

C贸偶 takiego?

呕e to ja w艂a艣nie b臋d臋 m臋偶em twoim.
Panna Joanna nie okaza艂a zdziwienia. Sz艂a w spokoju. Blada jej twarz wydawa艂a si臋 u艣pion膮. Judym nachyli艂 si臋 ku niej.

Czy aby dobrze, czy z rozwag膮 pan to czyni?
m贸wi艂a cichym, g艂臋bokim g艂osem.

Niech pan dobrze nad tym pomy艣li...


Ju偶 wszystko przemy艣la艂em.
To twarde oznajmienie istoty rzeczy nie wyra偶a艂o, ale d藕wi臋k jego by艂 tak decyduj膮cy, 偶e
panna Joasia nic nie odrzek艂a.
Judym teraz dopiero uczu艂, jak bezgranicznie jej pragn膮艂. Wszystko zgin臋艂o mu z oczu.
Mrok wdar艂 si臋 do g艂臋bi duszy i wszystko w niej zgasi艂. Zdawa艂o si臋, 偶e op贸r mi臋kkiej, g艂臋bokiej ziemi, w kt贸rej nogi brodzi艂y, nie ma ko艅ca, 偶e ci膮gnie si臋 setki godzin. Szary zmierzch,
to po偶膮dliwe zrzekanie si臋 艣wiat艂a, sprawia艂o dzik膮 rozkosz. By艂 to niewiadomy 偶ywio艂, kt贸ry
zdawa艂 si臋 rozdyma膰 w jaki艣 p艂omie艅 i poprzedza膰 t臋 艣wi臋t膮, bosk膮, tajemn膮 noc, jak krzyk
weso艂y wo艂aj膮cy w szerokiej pustce nad ziemi膮.

Praw膮 r臋k膮 Judym obj膮艂 sw膮 "偶on臋" i lewe rami臋 jej uczu艂 na swej piersi, a g艂ow臋 tu偶 przy
policzku. Schyli艂 si臋 i zanurzy艂 usta w bujne, wzburzone, czarne w艂osy dziewicze, owiane
czym艣 pachn膮cym...

艁zy p艂yn臋艂y z jego oczu, 艂zy szcz臋艣cia bez granic, kt贸re zamkni臋te jest w sobie i kt贸rego
ju偶 si臋 nie do艣wiadcza po wt贸re.

Wzdrygn臋li si臋, gdy stopy ich uczu艂y grunt twardy na skraju lasu, ale nie zwolnili kroku. W
g膮szczu sosen sta艂a ju偶 ciemno艣膰 jak czarny marmur, kt贸r膮 kiedy niekiedy niby z艂ota 偶y艂ka
przecina艂 lec膮cy robaczek 艣wi臋toja艅ski. Wzrok ich spostrzega艂 te z艂ote nici i omijaj膮c 艣wiadomo艣膰 umieszcza艂 pi臋kny, nik艂y ich p贸艂blask na wieczne czasy w pami臋ci jak drogocenny
skarb 偶ycia.

By艂o tak cicho, 偶e s艂ysze膰 si臋 dawa艂 jaki艣 odleg艂y, odleg艂y szmer wody, gdzie艣 s膮cz膮cy si臋 z
upustu.

Pannie Joannie wyda艂o si臋, 偶e ten g艂os co艣 m贸wi, 偶e to on wo艂a...

Podnios艂a g艂ow臋, 偶eby us艂ysze膰... Wtedy uczu艂a na swych wargach niby roz偶arzone w臋gle.

Szcz臋艣cie jak ciep艂a krew wp艂yn臋艂o do jej serca fal膮 powoln膮. S艂ysza艂a jakie艣 pytania, s艂owa

153


ciche, 艣wi臋te, spod serca. W ustach swych wyraz贸w znale藕膰 nie mog艂a. M贸wi艂a poca艂unkami

o g艂臋bokim szcz臋艣ciu swym, o dobrowolnej ofierze, kt贸r膮 wita艂a...
154


SZEWSKA PASJA

Sposobem z roku na rok praktykowanym Krzywos膮d za艂atwia艂 szlamowanie stawu, gdy
wtem ju偶 w pierwszej po艂owie czerwca zjecha艂o tyle kuracjusz贸w, 偶e uko艅czy膰 roboty nie
by艂o mo偶na. Tylko z cz臋艣ci stawu od strony rzeki mu艂 by艂 wybrany do g艂臋bi. Reszta przedstawia艂a si臋 w postaci bagna, kt贸re woda ledwo by艂a w stanie przykry膰. Po spuszczeniu jej b艂otko
wysychaj膮ce okry艂o si臋 zielonym ko偶uchem wodorost贸w i szerzy艂o wo艅 ohydn膮. Robotnicy
pracuj膮cy przy rydlu i taczkach dostawali febry, nawet sam Krzywos膮d mia艂 gor膮czk臋 i dreszcze.

W okoliczno艣ciach tak trudnych, gdy przy obcych nie by艂o sposobu wywozi膰 za park furami zgni艂ego szlamu, Krzywos膮d wpad艂 na my艣l genialn膮. Nic nikomu nie m贸wi膮c, kaza艂 w
pewnym miejscu rozkopa膰 grobl臋 do gruntu, wstawi膰 w ten otw贸r pochy艂膮 rynn臋 z desek szeroko艣ci 艂okcia i pu艣ci膰 na ni膮 strug臋 wody, kt贸ra s膮czy艂a si臋 na dnie spuszczonego stawu.
Utworzy艂o to rodzaj kaskady, kt贸ra zlatywa艂a do艣膰 bujnie do koryta rzeki. W贸wczas Krzywos膮d postawi艂 kilkunastu silnych ludzi z taczkami, innych z rydlem, rozkaza艂 im wybiera膰
szlam, zwozi膰 go po narzuconych deskach do rynny i rzuca膰 w to drewniane 艂o偶ysko strumienia. Woda p臋dz膮ca z wysoka porywa艂a szlam i nios艂a go w stron臋 Morza Ba艂tyckiego.

By艂 to figiel tak wyborny, 偶e wszyscy zdumieni byli jego oryginalno艣ci膮. Ci臋偶kie wozy nie
roznosi艂y po parku ciekn膮cego szlamu, brudni ludzie nie 艂azili 艣cie偶kami
i tylko sam staw
cuchn膮艂 jeszcze ile si臋 da艂o. Liczono jednak, 偶e przy wzmo偶onym nat臋偶eniu pracy za dwa,
trzy tygodnie dno stawu obni偶y si臋 i wod臋 mo偶na b臋dzie wstrzyma膰.

Judym zatopiony po uszy w mi艂o艣ci nie wiedzia艂 o niczym. Gdy id膮c przez grobl臋 do zak艂adu na obiad zobaczy艂 po raz pierwszy maszyneri臋 wodn膮, stan膮艂 oniemia艂y. Tak dalece nie
rozumia艂, co to ma znaczy膰, 偶e zapyta艂 pierwszego z brzegu pracownika:


Co to, ch艂opcy, robicie tutaj?

A szlam na wod臋 puszczamy, prosz臋 pana doktora.

Na wod臋 szlam puszczanie?

Ju艣ci.

A przecie偶 nad t膮 wod膮 stoj膮 wasze wioski. Jak偶e ludzie b臋d膮 byd艂o poili i korzystali z
tej wody?

A to nie nasze d z i e 艂 o. Pan administrator kaza艂, my wywalamy, i spok贸j.

A... skoro pan administrator kaza艂, to wywalajcie, i spok贸j!

Tu ju偶 ch艂opy przylatywa艂y z Siekierek
rzek艂 kt贸ry艣
prawowa艂y si臋 z panem, z administratorem, 偶e p a d a j 膮, w ca艂ej rzece woda zmulona; ale ich pan skl膮艂 i wygna艂. Tyle wygrali.
Judym odszed艂. Uda艂 si臋 brzegiem strumienia w zamiarze, nie bardzo zreszt膮 wyra藕nie
sformu艂owanym, zbadania, czy w istocie woda jest zmulona. Szed艂 d艂ugo po 艂膮ce 艣wie偶o skoszonej i z wzrastaj膮c膮 w艣ciek艂o艣ci膮 patrza艂 na bur膮, gliniast膮 ciecz, kt贸ra leniwie toczy艂a si臋 w
korycie rzeki.

W pewnej chwili z艂o艣膰 ta usta艂a. Zast膮pi艂o j膮 promienne przypomnienie czego艣 mi艂ego...
Judym zapomnia艂 o rzece. Zapomnia艂 tak doskonale, jak gdyby straci艂 z oczu rzeczywisto艣膰, i
sam widzia艂 senne marzenia, daleko bardziej realne i niew膮tpliwe ni偶 staw, rzeka, szlam,
ch艂opi, Krzywos膮d... Dopiero w parku ockn膮艂 si臋 i podni贸s艂 g艂ow臋.

Przy 艣wie偶o zbudowanej 艣luzie sta艂 Krzywos膮d i dyrektor.

155


Na ich widok m艂ody lekarz uczu艂 wstr臋t fizyczny. Uczu艂, jakby te dwie figury wydziela艂y
ze siebie ohydny fetor szlamu. Postanowi艂, 偶e nie zbli偶y si臋 do nich, uda, jakoby ich nie widzia艂, i odejdzie inn膮 drog膮.

C贸偶 go, u stu tysi臋cy, obchodz膮 wszelkie sprawy ze szlamem! Czy ta rzecz jest jakim艣
wa偶niejszym nadu偶yciem w szeregu miliarda innych? Czemu偶 jej w艂a艣nie ma po艣wi臋ca膰 tyle
uwagi? A niech robi膮 dziady, co im si臋 偶ywnie podoba! To ich rzecz. Zamiast le偶e膰 od dawna,
niech bryka jeszcze ten chodz膮cy cmentarz! Do艣膰 si臋 z nim i tak nasiepa艂. Wykaza艂 wszystko,
co uwa偶a za z艂e i dobre. Nie chc膮 go s艂ucha膰, robi膮 swoje
no to niech b臋dzie!

Szybkimi kroki szed艂 w swoj膮 stron臋 i na samym szczycie wszelkich innych argument贸w
znalaz艂 w g艂owie jeszcze jeden: "To jest rola zak艂adu leczniczego: dostarcza膰 najciemniejszej
warstwie ludno艣ci zmulonej wody do picia. Zamiast t臋 warstw臋... Cha, cha... Pyszna ilustracja
ca艂ej afery. Ten 艣mierdz膮cy szlam w rzece
to jest dzia艂anie zak艂adu leczniczego. Ilustracja
szumnych frazes贸w o roli spo艂ecznej zak艂adu w Cisach".

Nie m贸g艂 wytrzyma膰. Ten tylko dowcip im powie
no i basta! Powie to Krzywos膮dowi,
nie, nie, nie Krzywos膮dowi. Powie dyrektorowi w 偶ywe oczy i raz na zawsze sko艅czy dyskusj臋. B臋dzie to ich Pyrrusowe zwyci臋stwo213.

Zdawa艂o si臋, jakby ten argument uj膮艂 go za ko艂nierz i nawr贸ci艂 z drogi. Jasno艣膰 faktu i logika rozumowania by艂a tak o艣lepiaj膮ca, 偶e wobec niej wszystko znik艂o jak cie艅 wobec 艣wiat艂a.
Gdyby kto biciem zmusza艂 Judyma w owej chwili do wyszukania argumentu, kt贸ry by os艂abi艂
si艂臋 konceptu o tej mniemanej roli zak艂adu, nie wydusi艂by z niego ani jednej my艣li. Dyrektor i
Krzywos膮d widzieli zbli偶enie si臋 m艂odego asystenta, ale udawali, 偶e prowadz膮 ze sob膮 dyskurs wa偶niejszy ni偶 wszystko na 艣wiecie. Dopiero gdy wita艂 si臋 z nimi, zwr贸cili si臋 do艅 nie
przerywaj膮c zreszt膮 ani na chwil臋 o偶ywionego traktatu o jakim艣 w艂osieniu do materac贸w. Judym d艂ugo milcza艂, oboj臋tnie patrz膮c na ch艂op贸w unurzanych w b艂ocie, bosych, bez ubrania,
kt贸rzy pchali przed sob膮 wielkie taczki.

Wszystko kipia艂o w nim i przewraca艂o si臋 do g贸ry nogami. W my艣li powtarza艂 sw贸j dowcip i uk艂ada艂 go w form臋 literack膮. Chcia艂 to wyrazi膰 w uwadze niewinnie zjadliwej, kt贸ra by
pomog艂a tre艣ci wej艣膰 jak lekkie uk艂ucie, a na zawsze otru艂a umys艂y przeciwnik贸w.

Rzek艂 wreszcie, pasuj膮c si臋 ze sob膮, 偶eby ani jeden dreszcz musku艂u nie zdradza艂 wzruszenia:


Co to panowie robi膮 tutaj? Czy mo偶na zapyta膰?

Jak kolega widzi...
rzek艂 dyrektor, troszk臋 blady.

Tak, widzie膰 widz臋, ale wyznaj臋, 偶e nie rozumiem.

Wozi膰 teraz nie mo偶na, wi臋c Krzywos膮d wymywa staw wod膮.

A... wymywa staw...
Dyrektor umilk艂. Po chwili zapyta艂 tonem zimnym i zdradzaj膮cym gniew:

Panu si臋 to nie podoba?

Mnie? Owszem. Dlaczeg贸偶 mia艂oby mi si臋 nie podoba膰? Jako motyw do rodzinnego pejza偶u...

Jako motyw do rodzinnego...

Jest to zasada dobrego gospodarstwa, 偶eby zu偶ytkowa膰 ka偶dy 艣rodek na korzy艣膰 przedsi臋wzi臋cia. Skoro mam...
m贸wi艂 Krzywos膮d.
Judym, z ostentacj膮 nie s艂uchaj膮c tego, co m贸wi艂 administrator, powt贸rzy艂 z naciskiem,
zwr贸cony tylko do dyrektora:

213 P y r r uso we z w y c i 臋 s t w o
zwyci臋stwo okupione zbyt wielkimi stratami, r贸wnaj膮ce si臋 kl臋sce. Okre艣lenie pochodzi od kr贸la Epiru Pyrrusa (319
272 p.n.e.), kt贸ry w wojnie z Rzymianami (280 i 279 p.n.e.) w
dw贸ch wygranych bitwach poni贸s艂 tak powa偶ne straty, 偶e mia艂 w贸wczas zawo艂a膰: "Jeszcze jedno takie zwyci臋stwo, a jeste艣my zgubieni!"

156



Jako motyw do rodzinnego pejza偶u. Przekona艂em si臋, 偶e to, co cz臋stokro膰 zowiemy rol膮
zak艂adu w historii okolicy, przypisywanie mu jakiego艣 spo艂ecznego czy higienicznego znaczenia, jest tylko rodzim膮 blag膮, efektem, reklam膮, obliczon膮 na g艂upot臋 histeryczek. Dla
mnie tedy jest to widok taki sam jak ka偶dy inny.

Nie lubi臋 tych pa艅skich lekcji! Jestem cz艂owiek stary...

A ja jestem cz艂owiek m艂ody, kt贸ry starcem w danej chwili 偶adn膮 miar膮 by膰 nie mo偶e.

M贸j 艂askawy panie!

Jestem lekarz! Uwa偶am za rzecz ze stanowiskiem lekarza niezgodn膮 to, co pan dyrektor
pozwala czyni膰 swemu totumfackiemu.

M贸j dobrodzieju!
mrukn膮艂 gro藕nie Krzywos膮d
rachuj no si臋, z 艂aski swej, ze s艂owami! Tak偶e! Totumfacki... Nec sutor ultra crepidam214.

No, no! daj no pok贸j z twoj膮 tam 艂acin膮...
krzykn膮艂 dyrektor.
Ja ci tu dam 艂acin臋!
Zwracaj膮c si臋 za艣 po chwili do Judyma, m贸wi艂 z cicha, ale dobitnie:

Pa艅skie admonicje nie wywr膮 tutaj 偶adnego wp艂ywu ani na mnie, ani na nikogo.

Wiem o tym dobrze. Ja...

Je偶eli pan wiesz o tym dobrze, to nie rozumiem, po co si臋 mieszasz w nie swoje rzeczy.
To do pana, kochany panie, wcale nie nale偶y.

Czy kwestie higieny nale偶膮 do pa艅skiego totumfackiego?

Tu nie ma wcale ani kwestii higieny, ani tym mniej nie ma totumfackiego. Co si臋 panu
wydaje? Gdzie Rzym, gdzie Krym? Higieny!

Higiena jest, ale dla ludzi bogatych. Ch艂opy i ich byd艂o niech pij膮 mu艂 z naszego stawu.
Ot贸偶 ja panu dyrektorowi kr贸tko powiem: przeciwko temu, co si臋 tu robi, ja kategorycznie
protestuj臋!

A protestuj sobie, kochany panie, ile wlezie... Ile tylko wlezie! Krzywos膮d, najmiesz mi
na jutro dwa razy tyle robotnik贸w co dzi艣.

Panie Pi贸rkiewicz
zawo艂a艂 Krzywos膮d do ekonoma
ka偶 pan p贸j艣膰 komu po wsi, 偶eby
do roboty przysz艂o jeszcze z o艣miu, z dziesi臋ciu.
Zwracaj膮c si臋 do Judyma, administrator za艣mia艂 si臋 szyderczo, z ca艂ego serca, i rzek艂:


No, i c贸偶 pan na to, panie reformatorze?

Ja nic na to, stary o艣le!
rzek艂 Judym spokojnie.
Krzywos膮d przez chwil臋 patrza艂 w niego wlepionymi oczyma. Wtem zblad艂 i, wznosz膮c
pi臋艣膰, o krok si臋 posun膮艂. Judym dostrzeg艂 ten ruch i straci艂 艣wiat z oczu. Jednym susem przypad艂 do Krzywos膮da, chwyci艂 go za gardziel, targn膮艂 nim z dziesi臋膰 razy, a potem pchn膮艂 go
od siebie. Administrator sta艂 ty艂em do stawu. Rzucony przez Judyma, zlecia艂 z grobli, run膮艂 w
szlam i zanurzy艂 si臋 w rzadkie bagno, tak 偶e ledwo go by艂o wida膰. Ch艂opi cisn臋li rydle i pospieszyli mu z pomoc膮.

Judym nie widzia艂, co by艂o dalej. Oczy mu zasz艂y w艣ciek艂o艣ci膮, jak bielmem. Szed艂 drog膮
kln膮c g艂o艣no, ordynarnie...

214 N e c s u t o r u 1 t r a c r e p i d a m (艂ac.)
przys艂owie odpowiadaj膮ce polskiemu: pilnuj, szewcze, kopyta.

157


GDZIE OCZY PONIOS膭

Nad wieczorem oddano mu list dyrektora ze s艂owami: "Wobec tego, co zasz艂o, spiesz臋
o艣wiadczy膰 Sz. Panu, 偶e umow臋 nasz膮, zawart膮 przed rokiem w Warszawie, uwa偶am za rozwi膮zan膮. S艂uga
W臋glichowski".

Judym przeczyta艂 to pismo z niedba艂o艣ci膮, odwr贸ci艂 si臋 na drugi bok i sennym wzrokiem
patrza艂 w dese艅 pokrowca kanapy. Wiedzia艂 doskonale, 偶e lada chwila taki list mu przynios膮.
Wmawia艂 w siebie, 偶e na艅 ze wzgard膮 oczekuje.

Stara艂 si臋 nie my艣le膰 o niczym, wypocz膮膰, uciszy膰 si臋, ostygn膮膰 i dopiero przy艂o偶y膰 r臋ki do
wszystkiego, co trzeba przed wyjazdem za艂atwi膰. By艂 nawet kontent ze siebie, z tego mianowicie, 偶e si臋 uspokaja 艣wiadomie, systematycznie. Przenikliwym wzrokiem wewn臋trznym
spostrzega艂 dygoc膮c膮 chorobliwie nami臋tno艣膰 do Cis贸w, kt贸ra teraz musia艂a by膰 zwalczana,
偶eby si臋 nie mog艂a zmieni膰 w co艣 g艂upiego. Przymkn膮艂 powieki i zacz膮艂 usilnie wylicza膰 p贸艂g艂osem pewne zwi膮zki chemiczne. Ledwie jednak szepn膮艂 trzy nazwy, uczu艂 pytanie, kt贸re go
pchn臋艂o z miejsca jak cios fizyczny:

"Czemu ja przed t膮 awantur膮 nie poszed艂em do domu?"

呕a艂o艣膰 ukryta w tych s艂owach by艂a tak nienasycenie bolesna, tak ostra, tak wydzieraj膮ca z
wewn膮trz, 偶e mo偶na j膮 przyr贸wna膰 chyba do haka, kt贸rego koniec utkwi艂 w 偶ywym p艂ucu,
drze je, a zarazem ca艂e ci膮gnie ze sob膮. Ale kiedy jego 偶elazo najwi臋ksz膮 szerzy艂o bole艣膰,
kiedy zdawa艂o si臋 wyczerpywa膰 sw膮 si艂臋, wtedy ukaza艂a si臋 jeszcze inna katusza: u艣miech
panny Joasi spotkanej na 艂膮ce.

W ca艂ym tym zdarzeniu Judym o niej zapomnia艂, a raczej nie m贸g艂 pami臋ta膰. Teraz zjawi艂a
si臋 niby zdumienie bezsilne, bolesne, milcz膮ce...

"C贸偶 tu teraz pocz膮膰? Wyjecha膰, rozsta膰 si臋? teraz w艂a艣nie? Dzi艣, jutro, pojutrze?"

Uczucie, kt贸re go wtedy opanowa艂o na sam膮 my艣l o wyje藕dzie, by艂o g艂upie, tch贸rzowskie i
n臋dzne. Trz膮s艂 si臋 wewn膮trz ze strachu i szala艂 z 偶alu. Wszystko zerwa艂o si臋 w jego duszy.
M臋skie uczucia rozprys艂y si臋 jak kupa zgonin215, w kt贸r膮 podmuch wichru uderzy艂.

Nadszed艂 wiecz贸r. Roztwarte okno wpuszcza艂o do pokoju zapach r贸偶 kwitn膮cych. Nad muren, kt贸ry cz臋艣膰 parku otacza艂, mi臋dzy pniami drzew, l艣ni艂a si臋 jeszcze zorza z艂otoczerwona.
Ciep艂y mrok nape艂nia艂 ju偶 pok贸j i wolno za艣ciela艂 uliczk臋 w 艣rodku grab贸w.

Judym spostrzeg艂 jeszcze g艂膮b jej czaruj膮c膮 i szary mur w oddali, ale w pewnych momentach traci艂 wszystko z oczu, jak gdyby ciemno艣膰 wzrok mu wy偶era艂a. Pomimo wszelkich usi艂owa艅 obrony zapada艂 coraz g艂臋biej w jak膮艣 nieprzeniknion膮 ciemnic臋. Czu艂 to, 偶e z nim razem id膮 tam wszystkie wzruszenia mi艂osne i 偶e na dnie przera藕liwym zostan膮 w py艂 rozsypane. Le偶a艂 bezsilny jak drewno, do艣wiadczaj膮c tylko dreszczu nag艂ych postanowie艅, o kt贸rych
w tej samej chwili mia艂 dziwne wiedzenie, 偶e zwiastuj膮 tylko obecno艣膰 w duszy jakiej艣 n臋dznej choroby.

W pewnej chwili pos艂ysza艂 szelest, kt贸ry mu sprawi艂 b贸l, jakby od uk艂ucia. W b艂臋kitnej tafli okna ukaza艂a si臋 posta膰 kobieca: Judym bardziej po 艂zach p艂yn膮cych do serca ni偶 si艂膮
wzroku uczu艂 Joasi臋. Gdy stan膮艂 przy oknie i z艂o偶y艂 jej g艂ow臋 na swych piersiach, zacz臋艂a co艣
m贸wi膰 do niego, pr臋dko i cicho...

Nie by艂 w stanie tych s艂贸w poj膮膰, czu艂 tylko, 偶e teraz dopiero ma w sobie swojego ducha. Z
piersi jego wydar艂o si臋 westchnienie:

215 Z g o n i n a
plewa.

158



Ju偶 jutro...

Jutro...

Nie mog臋 by膰 ani chwili, ani chwili.

Po c贸偶 to by艂o, po co to by艂o?

Musia艂em tak zrobi膰. To nie ode mnie zale偶a艂o. Teraz mszcz膮 si臋 na mnie moje w艂asne
usi艂owania. Gdybym by艂 cz艂owiekiem spokojnym, gdybym si臋 zgodzi艂 na wszystko... "Kto
zmaga si臋 ze 艣wiatem, zgin膮膰 musi w czasie, by 偶y膰 w wieczno艣ci".
M贸wi艂 to zdanie z rozkosz膮, z pewnym szczeg贸lnym a przyjemnym samochwalstwem, z
jak膮艣 czu艂膮 dum膮. Wtedy pierwszy raz pachn膮ce, ma艂e usta znalaz艂y jego wargi i z艂o偶y艂y na
nich cudown膮 pieszczot臋.


Dok膮d pojedziesz?
pyta艂a wyrywaj膮c si臋 z jego ramion.

Czy ja wiem? Zapewne do Warszawy. Jeszcze o tym nie my艣la艂em.

A o czym?

Zupe艂nie o czym innym.

O czym?
Zamiast odpowiedzie膰, wyci膮gn膮艂 r臋ce, ale w tej偶e chwili znik艂a mu z oczu. Mia艂 pe艂ne
serce i usta najczulszej mowy... Tymczasem ju偶 ani jeden wyraz nie m贸g艂 by膰 przez ni膮 wys艂uchany. Judym patrza艂 w mrok ogarniaj膮cy ogr贸d, w mrok, co zdawa艂 si臋 by膰 jej 偶ywio艂em,
z kt贸rego ona pochodzi, kt贸ry jest ni膮 sam膮. Pachnie i nape艂nia szale艅stwem...

D艂ugo, do p贸藕na w nocy, zosta艂 sam, zatopiony w sennym oczekiwaniu, na kt贸re z ciemno艣ci zdawa艂y si臋 patrze膰 jej oczy. W pewnej chwili ten urok zgas艂, jakby sp艂oszony przez mokry wyziew id膮cy z ciemnego parku. Judym przypomnia艂 sobie, 偶e rano ma jecha膰.

Nie my艣la艂 ani przez chwil臋, dok膮d si臋 uda, ale znowu przysz艂y go szarpa膰 paroksyzmy
偶alu. Zapala艂 lamp臋 i martwym wzrokiem ogl膮da艂 sw贸j lokal zimowy. By艂y to dwie ogromne
sale na parterze starego zamku.

Zosta艂y tu w nich jeszcze niekt贸re 艣lady dawnej, zesz艂owiecznej okaza艂o艣ci. 艢ciany zastawione by艂y makatami w ramach, drzwi i okna uj臋te w boazerie pe艂ne wdzi臋ku. Doko艂a bieg艂y
stare, proste, z艂ocone gzymsy, kt贸re tu i 贸wdzie rozkwita艂y w filigran kr贸lewskiego stylu. W
k膮tach pokoju i mi臋dzy oknami b艂yszcza艂y stare konsole, z艂o偶one z kilku tafel lustrzanych.

Nad pi臋knym kominkiem u艣miecha艂 si臋 w g艂臋bi starych ram portret m艂odej kobiety z ods艂oni臋tymi ramionami i z u艣miechem, kt贸ry do ka偶dego widza zdawa艂 si臋 przemawia膰: "kochaj 偶ycie nade wszystko..." G臋ste i bujne zwoje w艂os贸w le偶a艂y u jej czo艂a jak p臋ki czarnych
kwiat贸w. Purpurowe usta, jeden policzek i rami臋 o艣wietlone by艂y jakim艣 blaskiem rozkosznym, niby srebrem marzycielskim ksi臋偶yca. W rysach tej twarzy zamkni臋ty by艂 szata艅ski czar,
mo偶e mi艂o艣膰 tw贸rcy tego malowid艂a. Judym lubi艂 patrze膰 w "sw贸j" portret. Pi臋kne b贸stwo
wystawione na tym p艂贸tnie by艂o dla艅 jakby si艂膮, kt贸ra poci膮ga w przesz艂o艣膰, w lata zamierzch艂e. Ono sprawia艂o, 偶e w subtelnej wizji przypatrywa艂 si臋 tym, co te pokoje zamieszkiwali,
co tam cieszyli si臋 i cierpieli, byli dumnymi panami, a p贸藕niej dok膮d艣 odeszli jak ob艂oki przesuwaj膮ce si臋 w g贸rze...

Teraz, gdy 艣wiat艂o lampy upad艂o na portret, na te mi艂e, wykwintne, przyjemne sale, na
sprz臋ty wygodne
Judym zadr偶a艂. Rozumia艂, 偶e nie ma si艂y, aby to wszystko opu艣ci膰. Ka偶dy
mebel zdawa艂 si臋 wychodzi膰 z mroku i co艣 wspomina膰. Ka偶dy z nich by艂 jak najwierniejszy
przyjaciel, kt贸ry w siebie przyj膮艂 jaki艣 szczeg贸艂, jak膮艣 cz膮steczk臋 sekretu mi艂o艣ci dla panny
Joasi, a teraz wszystko wyznawa艂. Tu, w tym apartamenciku, wszystko by艂o ni膮 sam膮. Ani
razu w nim nie by艂a, ale radosne marzenia i my艣li pe艂ne rozkoszy ukry艂y j膮 tutaj niby tajemnicz膮 mieszkank臋, kt贸rej nigdy niczyje oczy nie zobacz膮. Wiedzia艂 o niej stary portret i u艣miech
jego grozi膰 si臋 zdawa艂, 偶e lada chwila rozpowie wszystkim cudown膮 plotk臋.

Ile偶 niewys艂owionego uroku chowa艂o jego milczenie!

159


Ma艂y stoliczek w rogu zarzucony ksi膮偶kami... Na jego widok Judym 艂ka艂 i szlocha艂 wewn臋trznie. W贸wczas gdy wbieg艂 do tego pokoju z radosn膮 tajemnic膮, kt贸r膮 w sobie odkry艂
ujrzawszy Joasi臋 na skraju le艣nym, zatopiony w muzyce rozkwitaj膮cej rozkoszy siedzia艂 nad
nim podpar艂szy g艂ow臋 r臋kami...

Teraz 偶al bra艂 w nikczemne swe d艂onie tamt膮 chwil臋, chwil臋 jak prze艣liczne kwiaty nadobni, kt贸rych siedem kielich贸w zawsze razem wykwita. Ten 偶al obrywa艂 i gni贸t艂 ich p艂atki podobne do p艂omienia.

Na widok tych wszystkich rzeczy Judym spostrzeg艂 w sobie, n臋dzne uczucie, kt贸re sw贸j
艂eb obrzyd艂y jak czo艂o foki wysuwa艂o od chwili do chwili z ciemnej g艂臋biny. Zamy艣li艂 si臋 i,
przymkn膮wszy oczy, bada艂, w jakiej by formie pogodzi膰 si臋 z Krzywos膮dem, przeprosi膰 dyrektora. Przysz艂a mu na my艣l intrygantka Listwina, 偶ona starego kasjera. Jej u偶yje...

Rzuci艂 si臋 na sof臋 i g艂臋boko, rozpaczliwie, nikczemnie marzy艂, jak przeprowadzi膰 to
wszystko. Sto razy uk艂ada艂 sw贸j plan, sw膮 intryg臋. Wyjedzie za dwa dni, wyjedzie pojutrze.
Jutro! Nie, nie jutro, za skarby 艣wiata! Przez ca艂y dzie艅 b臋dzie si臋 krz膮ta艂 oko艂o tego, 偶eby
zjedna膰 dyrektorow膮 i tamt膮 j臋dz臋. Te baby urz膮dz膮 porozumienie mi臋dzy nim i dyrektorem.
Dyrektor ze swej strony udobrucha Krzywos膮da.

Gdy wr贸ci, zacznie nowe 偶ycie. Och, nowe, ciche, domowe 偶ycie! Raz trzeba sko艅czy膰 z
g艂upot膮! Raz trzeba sta膰 si臋 cz艂owiekiem powa偶nym! Cicho wezm膮 艣lub jeszcze w tym miesi膮cu... I znowu odsun臋艂o si臋 wszystko na plan daleki. Oto spacer we dwoje po alejach. Mijaj膮
wystrojone kuracjuszki, pi臋kne i brzydkie panie. Wszyscy zwracaj膮 na nich uwag臋. Judym
czuje co艣 podobnego jak chudopacho艂ek; kt贸ry za pan brat rozmawia z wielkim i s艂awnym
m臋偶em w艣r贸d t艂umu, kt贸ry zazdro艣ci... Che艂pi si臋 narzeczon膮, pyszni si臋 ni膮, jej ol艣niewaj膮c膮,
wszechw艂adn膮 pi臋kno艣ci膮, jej ka偶dym ruchem, gibkim jak dr偶enie m艂odej ga艂臋zi. Id膮 po艣r贸d
t艂umu nikogo nie widz膮c, zatopieni w sobie jak w zapachu tuberozy...

By艂 ju偶 brzask, gdy Judym zasn膮艂 na kr贸tko. Zbudzi艂 si臋 przezi臋b艂y. Usiad艂 na 艂贸偶ku i zdumionym wzrokiem patrza艂 doko艂a siebie. Jak m艂y艅ski kamie艅 spad艂a wtedy na jego piersi konieczno艣膰 wyjazdu. Ju偶 nie rozmy艣la艂 nad ni膮 ani jej pragn膮艂 odsun膮膰, tylko zbiera艂 w sobie
si艂y do d藕wigania.

Ze trzy godziny pakowa艂 swe rzeczy, ubranie, ksi膮偶ki w star膮 waliz臋. Oko艂o 贸smej, kiedy
w贸zek pocztowy odchodzi艂 do kolei, by艂 got贸w. Zostawa艂o jeszcze kwadrans czasu na 艣niadanie. Judym wypi艂 fili偶ank臋 kawy w restauracji z takim po艣piechem, jakby go kto goni艂, i szed艂
rzuci膰 jeszcze okiem na szpital. Gdy stan膮艂 u furty tego zak艂adu, w kt贸ry tyle w艂o偶y艂 swych
nami臋tno艣ci, trys艂o w duszy jego nowe, niewiadome 藕r贸d艂o. U艣miech wynios艂o艣ci otoczy艂 mu
usta, oczy nabra艂y lodowatego wyrazu. Z tym u艣miechem na twarzy min膮艂 salki szpitalne,
pr臋dko obejrza艂 ch艂opca chorego na tyfus i nikogo nie 偶egnaj膮c wyszed艂. Nie spojrza艂 nawet w
stron臋 pa艂acu i w okna, za kt贸rymi mieszka艂o serce jego serca. Tylko w rogu uliczki, nim na
zawsze straci艂 widok szpitala, odwr贸ci艂 si臋 i przez kilka sekund wpatrywa艂 si臋 we艅 przymru偶onymi oczyma. Twarz skurczy艂a mu si臋 od tego i spazmatycznie zadrga艂a. Wtedy odszed艂
du偶ymi kroki.

Ju偶 w贸zek pocztowy sta艂 przed werand膮 zamkow膮 i furman prosi艂 z oddali o po艣piech. Judym szybko wbieg艂 do mieszkania i co艣 jeszcze chcia艂 w艂o偶y膰 do walizy. Odpi膮艂 pr臋dko
sprz膮czki pas贸w rzemiennych, otworzy艂 wieko, umie艣ci艂 co trzeba we w艂a艣ciwej przegr贸dce i
pocz膮艂 j膮 co tchu zapina膰. Gdy tego dokona艂, zda艂o mu si臋 na chwil臋, 偶e jest nie w tym miejscu...

Jest w przedpokoju ciotki. Spieszy si臋 na lekcje, co 偶ywo, co 偶ywo! Musi si臋 spieszy膰, bo,
po pierwsze, od tego zale偶y jego 偶ycie, po drugie, mo偶e dosta膰 z艂e 艣wiadectwo, po trzecie,
ciotka mo偶e zauwa偶y膰, 偶e tu jest jeszcze, mo偶e si臋 we drzwiach ukaza膰 i z w艣ciek艂o艣ci kopnie
go nog膮 w z臋by albo mu plunie w oczy.

Musi i艣膰, musi i艣膰...

160


Co pr臋dzej, psie nikczemny!

Czemu偶 go co艣 w sercu tak niewys艂owienie boli? Czemu偶 daleko gorzej ni偶 wtedy? Zawsze i wsz臋dzie...

I jakby cie艅 jego osoby, na ma艂膮, na niewymownie ma艂膮 miareczk臋 czasu stan臋艂o, przy nim
co艣 tak wiadome, co艣 bliskie, co艣 najbardziej bliskie, co艣 tak bliskie jak trumna: samotno艣膰...

Zdawa艂o si臋, 偶e m贸wi niezrozumia艂ym j臋zykiem, od kt贸rego zimno przejmuje i w艂osy si臋
je偶膮 na g艂owie:


Nic, nic, ja poczekam.
Po chwili by艂 ju偶 na bryczce. W drodze ku stacji czu艂 w g艂臋bi siebie zewn臋trzny spok贸j,
kt贸ry by艂 nawet przyjemny i zaciekawiaj膮cy, jak pierwsze napady gor膮czki, z kt贸rych jaka艣
ci臋偶ka choroba wykwita. Nie my艣la艂 o sprawach cisowskich, nie 偶a艂owa艂 niczego. Czu艂 tylko
nieprzezwyci臋偶ony wstr臋t do nowych nasuwaj膮cych si臋 krajobraz贸w i formaln膮 obaw臋 stacji,
wagonu, podr贸偶nych. Gdy jednak znalaz艂 si臋 w sali dworca kolejowego, wszed艂 mi臋dzy mot艂och i zapomnia艂 o tej przykro艣ci. W przedziale klasy drugiej, do kt贸rego si臋 wcisn膮艂, nie by艂o
nikogo, tote偶 zaraz rzuci艂 si臋 na wy艣cie艂an膮 sof臋 z pragnieniem snu.

Spa膰, spa膰...

By艂 znu偶ony, czu艂 na sobie ci臋偶ar tysi膮ca pud贸w. 膯mi艂 jednego papierosa za drugim. Oczy
jego usta艂y. Zwr贸cone na szyb臋 ch艂on臋艂y w siebie kolor nieba, czasami szczyty drzew; s艂upy i
druty telegraficzne, zupe艂nie jak martwe lustra, kt贸re w sobie obraz trzymaj膮, ale nic o nim nie
wiedz膮. Po szybie z g贸ry na d贸艂 i z do艂u w g贸r臋 bieg艂y nieustannie r贸wnoleg艂e kresy drut贸w
telegraficznych. Oto wolno, wolno id膮, czaj膮 si臋 w kierunku dolnej ramy, a偶 gwa艂townym
rzutem kryj膮 si臋 za ni膮, jakby upada艂y w ziemi臋. Po chwili wylatuj膮 stamt膮d jak sp艂oszone
ptaki i mkn膮 w g贸r臋 przez ca艂膮 wysoko艣膰 szyby. To znowu w jej samym 艣rodku nieruchomo
stoj膮 jakby w zadumaniu, dok膮d p贸j艣膰 teraz...

"Je偶eli p贸jd膮 do g贸ry... -
marzy Judym
je偶eli p贸jd膮..."

Serce jego 艣ciska si臋 i 艂ka, bo ta wyrocznia w ma艂ym templum przejrzystym schyla si臋 na
d贸艂 i wolno idzie z jakim艣 niemym 艣miechem szyderstwa.

Wtedy obwija艂y si臋 ko艂o jego duszy przywidzenia, p贸艂uczucia bezimienne, przes膮dy, dziwy, strachy. Bieg艂y sk膮d艣 niespodziewane, jakby chropawe smugi na lustrzanej tafli wodnej.
Westchn臋艂y i przepad艂y... To znowu snu艂y si臋 jak wodorosty, jak zielenice, jak d艂ugie 偶y艂y, z
kt贸rych wykwitaj膮 na powierzchni bia艂e lilie jak p艂askie wst臋gi i nici wodne, co opl膮tuj膮 cia艂o
topielca, gdy tylko zach艂y艣nie si臋 wod膮, utraci t臋go艣膰 swych ruch贸w i bez si艂 idzie na dno.

Zdaj膮 si臋 czeka膰 tam ze skurczonymi szponami w ci膮gu d艂ugich dni i nocy, ustawicznie z
g艂臋biny wypatruj膮c ogarni臋tego rozpacz膮. Stwory te s膮 艂udz膮co czarowne, jakie艣 takie niepodobne do niczego na ziemi, g艂upie, bez sensu. Ni to krzewy, trawy, ro艣liny... Chwiej膮 si臋 uroczy艣cie i dotykaj膮 wzajem 艣liskimi cia艂y o barwie zielonej, brunatnej, 偶贸艂tej. To jakby sprawia艂y zagadkowe wiece, to jakby co艣 nuci艂y ko艂ysz膮c si臋 w takt melodii fal p艂yn膮cych nad ich
g艂owami.

Jakie s膮 przedziwne, gdy ich postaci zagl膮daj膮 w oczy topielca! Cz艂owiek rozs膮dny, kt贸ry
je z wody wydrze i na brzegu zdychaj膮ce rzuci, kt贸ry je rozdzieli i zbada, widzi, 偶e to tylko
n臋dzne chwasty wodne. Ale ten inny, kto patrzy w ich 艂odygi z zielonymi w艂osy, z r臋kami,
kt贸re si臋 jak u polipa roz艂a偶膮, z warg膮, kt贸ra ca艂uje chichocz膮c, z oczyma zakrytymi przez
kud艂ate, obmierz艂e rz臋sy...

Judym b艂膮ka艂 si臋 w艣r贸d przeczu膰 jak topielec po dnie wody. Od chwili do chwili nat臋偶a艂
ramiona, wstrz膮sa艂 si臋 i wyp艂ywa艂. Wtedy mia艂 w oczach co艣 jakby widmo Joasi, w g艂owie
szelest jej sukien, a zapach jej ust na ustach. Chwile te trwa艂y kr贸cej ni偶 s艂owo. Zdmuchiwa艂a
je 艣wiadomo艣膰 jak 艣mier膰, za kt贸r膮 w te tropy szed艂 偶al niestrudzony, jednaki, a wiekui艣cie
nowy. P艂yn膮艂 z serca, zaczepia艂 si臋 o ka偶dy widok znikaj膮cej przestrzeni, o ka偶d膮 krzewin臋, co

161


zostawa艂a gdzie艣 tam bli偶ej Cis贸w
i jak pracowity robotnik ukazywa艂 coraz wi臋ksz膮, coraz
wi臋ksz膮 odleg艂o艣膰.

Nade wszystko wszak偶e by艂y dokuczliwymi pewne podra偶nienia, 艣lepe rzuty nerw贸w. Niekt贸re obrazy, rzeczy, my艣li, u艂amki rozumowa艅, sylogizmy, koncepty
wprost szarpa艂y go
kleszczami. W贸wczas ogie艅 najdokuczliwszej bole艣ci parzy艂 dusz臋. P艂omienne szpany bezsilno艣ci wszczepia艂y si臋 w ni膮, wywraca艂y na nice i trz臋s艂y. Darmo samego siebie zniewa偶a艂 jak
pijanego 偶ebraka, kt贸ry si臋 wa艂臋sa bez celu.

Poci膮g zatrzymywa艂 si臋 na stacjach, bieg艂, znowu stawa艂... Judym nic o tym nie wiedzia艂.
Dopiero na wielkiej stacji, gdzie krzy偶owa艂o si臋 kilka dr贸g 偶elaznych i gdzie trzeba by艂o czeka膰 ca艂膮 godzin臋, musia艂 wysi膮艣膰 i wej艣膰 do sali. W t艂umie uczu艂 si臋 tak s艂abym, skrzywdzonym, bezradnym i nieszcz臋snym, jak nigdy jeszcze w 偶yciu. Jaki艣 sprz臋t przypomnia艂 mu jego
zimowe mieszkanie w Cisach, wykwintn膮 jego cisz臋 i spok贸j. By艂 tym wspomnieniem wzruszony do 艂ez. 呕a艂owa艂 tamtych miejsc z b贸lem w sercu, z niemoc膮 w r臋kach i nogach. Wyrzuca艂 sobie do niesko艅czono艣ci up贸r, k艂贸tliwo艣膰 i zaj艣cia, a nade wszystko
ostatnie. Z jasnowidz膮cym niesmakiem spostrzega艂 ca艂膮 g艂upot臋 wszystkiego, co zrobi艂 ostatnimi czasy. Usi艂owa艂 wyrzuci膰 to wszystko z pami臋ci, zatrze膰 te wspomnienia. Teraz przyznawa艂 zupe艂n膮,
bezwzgl臋dn膮 s艂uszno艣膰 Krzywos膮dowi i dyrektorowi. Widzia艂, jak rozs膮dnym i taktownym
by艂o post臋powanie W臋glichowskiego... Gdyby si臋 w t艂umie ukaza艂y ich twarze, jak偶e mi艂ym
by艂yby zjawiskiem!

Kto艣 w t艂oku wym贸wi艂 s艂owo:
"Cisy".

Wtedy Judym nie m贸g艂 d艂u偶ej wytrzyma膰. Chodzi艂 mi臋dzy lud藕mi, 艣ciskaj膮c z臋by i pi臋艣ci,
dusz膮c w piersi wybuch 艂kania. W takiej chwili, jakby kl膮tw臋, zobaczy艂 mi臋dzy osobami kr膮偶膮cymi po sali twarz znajom膮. Machinalnie odwr贸ci艂 si臋 od tego widoku i w pierwszej chwili
chcia艂 ucieka膰. Za 偶adne skarby 艣wiata nie by艂 w mo偶no艣ci z nikim, a szczeg贸lnie z tym cz艂owiekiem, m贸wi膰.

Usiad艂 w ciemnym k膮cie i spod oka go 艣ledzi艂, 偶eby nie da膰 si臋 pozna膰, a w razie konieczno艣ci twarz ukry膰 w d艂oniach. Got贸w by艂 spe艂ni膰 najdziwaczniejsze grubia艅stwo, byleby tylko
umkn膮膰 zetkni臋cia.

Owym znajomym by艂 in偶ynier Korzecki, wysoki, szczup艂y brunet, lat trzydziestu kilku. Judym spotka艂 si臋 by艂 z nim w Pary偶u, a p贸藕niej odbywa艂 razem przeja偶d偶k臋 po Szwajcarii,
gdzie Korzecki siedzia艂 dla zdrowia. W charakterze po trosze lekarza, a w艂a艣ciwie w charakterze ziomka i towarzysza w艂贸czy艂 si臋 na sw贸j koszt z in偶ynierem z zak艂adu do zak艂adu, w ci膮gu jakich trzech miesi臋cy. Korzecki by艂 w贸wczas przepracowany i chory na wyczerpanie nerwowe. Mieli ze sob膮 d艂ugie rozmowy, a w gruncie rzeczy Staczali zaci臋te k艂贸tnie i, dogryzaj膮c sobie nawzajem, przez pewien czas b艂膮kali si臋, we dw贸jk臋. Wreszcie, po jednej z ostrzejszych dysput, rozeszli si臋 w przeciwne strony 艣wiata. Judym wr贸ci艂 d Pary偶a, a Korzecki do
kraju.

Teraz widok towarzysza szwajcarskiego by艂 dla doktora przykry nie do zniesienia. Tamten
chodzi艂 wolnym krokiem po sali, wydala艂 si臋 na peron, znowu wraca艂...

By艂 to przystojny m臋偶czyzna. Wysoki, kszta艂tny, pe艂en dystynkcji. Ubrany by艂 nie tylko
wed艂ug ostatniego wzoru mody, ale u doskona艂ego krawca. Jego jasne palto i podr贸偶na czapeczka, 偶贸艂te trzewiki i r臋czna walizka tak dalece wyr贸偶nia艂y si臋 od wszystkiego, co by艂o w
sali, 偶e wygl膮da艂 niby jaki艣 utw贸r cywilizacji zachodnioeuropejskiej na tle szarych kulfon贸w
ma艂opolskich.

Pierwszy poci膮g zabra艂 znaczn膮 cz臋艣膰 go艣ci i odwi贸z艂 w kt贸r膮艣 stron臋 艣wiata. Judym nie
wiedzia艂, dok膮d ci ludzie wyjechali. By艂o mu najzupe艂niej wszystko jedno, w kt贸r膮 stron臋 i do
jakiego celu sam si臋 uda. Jecha艂 w kierunku Warszawy, do wsp贸lnego, wielkiego domu
wszystkich tu艂acz贸w, ale kiedy tam przyb臋dzie, czy si臋 w drodze zatrzyma i gdzie to nast膮pi

z tego wcale nie zdawa艂 sobie sprawy.

162


Zatopiony w sobie, nie zwr贸ci艂 wcale uwagi, 偶e Korzecki przed nim stan膮艂. Spostrzeg艂 si臋
wtedy dopiero, gdy tamten m贸wi艂:


Przecz偶e to szanowny eskulap ma min臋 tak z m a c h 1 e j d e z o w a n 膮216?
Judym drgn膮艂 i krzywe spojrzenie cisn膮艂 w natr臋ta. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 jego 艣liskiej
r臋kawiczki.


Sk膮d偶e i dok膮d jedziecie?
m贸wi艂 wolno, w spos贸b prawie obel偶ywy.

Ja do siebie. A wy?

A ja... przed siebie:

Jest to wcale oryginalny kierunek! Prowadzi niby do jakiego mieszkania czyli te偶 na
wz贸r punktu poruszaj膮cego si臋 w przestrzeni?...
Judym formalnie d艂awi艂 si臋 wyrazami. Z niech臋ci膮, z przymusem podni贸s艂 oczy na towarzysza. By艂a to ta sama twarz, ale jeszcze bardziej trudna. Jak niegdy艣, podobnie do dwu p艂omieni pe艂ga艂y jej oczy. Czarne, g艂臋bokie, smutne oczy. Cz臋stokro膰 zarobione do cna i upad艂e,
kiedy indziej 艣wiec膮ce si臋 od nienawi艣ci i pot臋gi, jak bia艂e k艂y tygrysa. Jedno z nich, lewe,
by艂o jakby wi臋ksze i bardzo cz臋sto ca艂kowicie znieruchomia艂e. Najszczerszy ich wyraz, najbardziej prawdom贸wny
by艂 ironi膮. Ten wzrok niezno艣ny, przenikliwy jak promie艅 Roentgena, uparty, ci臋偶ki, zapiera艂 czasem m贸wi膮cemu dech w piersi, niby ciemny otw贸r lufy rewolweru raptem przystawionej do czo艂a. Judym ba艂 si臋 zawsze tych spojrze艅,
bardziej ni偶 najlepiej zbudowanych sylogizm贸w. Bezlitosna ich badawczo艣膰 nie ufa艂a ani jednej sentencji wypowiadanej przez usta i zdawa艂a si臋 zapuszcza膰 palce do korzeni ka偶dej my艣li, ka偶dego wzruszenia, ka偶dego odruchu, do tych rzeczy skrytych, jakich cz艂owiek sam w sobie spostrzec nie
ma si艂y. Wzrok Korzeckiego szpiegowa艂 w rozm贸wcy ka偶d膮, cho膰by najlepiej schowan膮, nieprawd臋, poz臋, ka偶dy drobny fa艂sz. A znalaz艂szy tak膮 gratk臋, rzuca艂 si臋 z rado艣ci膮, z dzik膮
uciech膮 i bawi艂 si臋 jej podrygami, jak kot mysz膮 schwytan膮 w szpony. Tysi膮ce udanych zdziwie艅, sfabrykowanych wylew贸w admiracji, chytrych podniece艅 do dalszej, niewinnej blagi
strzela艂y z jego czarnych 藕renic, jakby 偶ywym srebrem powleczonych. A偶 wreszcie wype艂za艂o
z nich wejrzenie prawdziwie szata艅skie, t臋py cios w piersi, kt贸ry odbiera艂 mow臋 i parali偶owa艂
my艣li.


S艂ysza艂em co艣, pi膮te przez dziesi膮te, 偶e zamieszkali艣cie na wsi
m贸wi艂 siadaj膮c przy
stole.

W zak艂adzie leczniczym...

Ach, prawda! W Cisach.

Tak, w Cisach.

No i dobre to miejsce?

Niezupe艂nie.

Pochlebiam sobie, 偶e jednak mo偶na wytrzyma膰?

W艂a艣nie wyjecha艂em st膮d.

Na d艂ugo?

Na zawsze.

Voil膮217! Na zawsze... Nie lubi臋 tego wyrazu: "na zawsze",.. Czy偶by warunki rzeczowe?

Powiem wam, Korzecki, otwarcie: jestem bardzo rozklekotany. Do tego stopnia, 偶e mi
m贸wi膰 trudno. Nie gniewajcie si臋, z 艂aski swojej.

Ju偶 to zauwa偶y艂em i przepraszam. Dobrze przynajmniej, 偶e cz艂owiek gada otwarcie.
Znam si臋 na tym i pierzcham jak senne marzenie. Tylko jedno male艅kie s艂贸weczko: dok膮d
jedziecie? Mo偶e wam trzeba pieni臋dzy albo czego艣 w rodzaju pomocy?

Nie, nie! Jad臋, zdaje si臋, do Warszawy.
216 Z m a c h 1 e j d e z o w a n y
nieprzytomny jak po przepiciu (przymiotnik utworzony od nazwiska w艂a艣ci
ciela znanych w Warszawie pod koniec XIX w. zak艂ad贸w browarniczych; Machlejda).
217 V o i l 膮 (franc.)
ot贸偶 to! Masz tobie!


163


W tej chwili, gdy to m贸wi艂, us艂ysza艂 gdzie艣 niedaleko, w pobli偶u siebie, g艂os Joasi. Serce
艣cisn臋艂o si臋 w nim i oczy zaszkli艂y, jakby z nich 偶ycie uciek艂o.


Powiem par臋 frazes贸w...
rzek艂 Korzecki
i odejd臋. Czy mo偶na?

Ale偶 m贸wcie.

Ot贸偶 tak: jed藕 dobrodziej ze mn膮 do Zag艂臋bia218. Na kr贸tko czy na d艂ugo
to wasza
rzecz. Odpocznie cia艂o, odpocznie duch, rzucicie okiem...

Nie, nie! Ja nie mog臋 nigdzie jecha膰.

Powiem nawet wi臋cej: w jednym przedsi臋biorstwie jest tam teraz wakuj膮ce miejsce lekarza. Mogliby艣cie ubiega膰 si臋 o nie. Zreszt膮
to p贸藕niej.

Ja do Warszawy...
mrukn膮艂 Judym, sam nie wiedz膮c, dlaczego odrzuca t臋 propozycj臋.
Mierzi艂a go przede wszystkim niezb臋dno艣膰 rozmowy z Korzeckim. Tamten, jakby zgaduj膮c
jego my艣li, m贸wi艂:

Ja nie b臋d臋 z wami ani gada艂, ani si臋 o nic rozpytywa艂. No?

Nie, nie.

Gdzie偶 chcecie stan膮膰 w Warszawie? W hotelu? Gdy cz艂owiek jest zm臋czony i ma z
nerwami...

Ja wcale z 偶adnymi nerwami nic nie mam do roboty! Jeszcze ja b臋d臋 chorowa艂 na nerwy,
na te jakie艣 g艂upie nerwy! Znosi膰 nie mog臋 tego szafowania nerwowo艣ci膮...
Korzeckiemu z lekka rozszerzy艂y si臋 powieki i ma艂y u艣mieszek przemkn膮艂 si臋 wskro艣 twarzy. Wnet znik艂 i jego miejsce zaj膮艂 wyraz niezwyk艂y na tym obliczu: g艂臋boki szacunek i uwaga. Judym spojrza艂 na swego towarzysza i dozna艂 ulgi. W istocie: dok膮d偶e pojedzie? B臋dzie
si臋 b艂膮ka艂 w ulicach Warszawy, t艂umi膮c w sobie drgawki nienawi艣ci i t臋sknoty?


Ale偶 ja wam zrobi臋 piek艂o swoj膮 osob膮...
m贸wi艂 g艂osem daleko mniej szorstkim.

Pojedziemy w oddzielnych przedzia艂ach, nawet wagonach, je艣li o to chodzi. Dadz膮 wam
pok贸j do spania i tak偶e b臋dziecie mogli wcale mi臋 nie widywa膰.

C贸偶 znowu?

Nic znowu. Ja wiem, co m贸wi臋. Zreszt膮 ja mam w tym pewne wyrachowanie.

Co za wyrachowanie?

Takie jedno.

Ale przecie ja ju偶 bilet kupi艂em do Warszawy.

No wi臋c c贸偶 z tego? Zaraz p贸jd臋 i kupi臋 w o m a bilet do Sosnowca. Sied藕cie偶 tu spokojnie i martwcie si臋, ile wlezie w tak ma艂y przeci膮g czasu, a ja skocz臋 do kasy.
Judym powi贸d艂 okiem za odchodz膮cym i dozna艂 przyjemnego wra偶enia na widok jasnego
kostiumu, kt贸ry przesun膮艂 si臋 w t艂umie. Westchnienie ulgi wymkn臋艂o si臋 z jego piersi. Przez
kr贸tk膮 chwil臋 my艣la艂 o tym, co to jest Zag艂臋bie, i pomimo ca艂ej odrazy, jak膮 mia艂 dla miejsc
nowych i do tego szczeg贸lniej, co mo偶e w sobie zawiera膰 ta nazwa, wola艂 to ni偶 Warszaw臋.
Niebawem Korzecki wr贸ci艂 i z ostentacj膮 pokaza艂 bilet, kt贸ry zreszt膮 co pr臋dzej schowa艂 do
kieszeni. Zaszed艂 poci膮g i Judym uda艂 si臋 machinalnie za swym nowym przewodnikiem do
wagonu klasy pierwszej. By艂 sam w przedziale i zaraz, usi艂uj膮c o niczym nie my艣le膰, rzuci艂 si臋
na sof臋. Gdy wagon drgn膮艂 i ruszy艂 si臋 z miejsca, dozna艂 zupe艂nej przyjemno艣ci z tego powodu, 偶e nie jedzie sam i nie do Warszawy. Nikt tam nie wchodzi艂. Dopiero po up艂ywie godziny
wsun膮艂 si臋 cicho Korzecki ze sw膮 g艂臋bok膮 sk贸rzan膮 walizk膮 w r臋ku. Usiad艂 w drugim k膮cie
przedzia艂u i czyta艂 ksi膮偶k臋. Gdy zdj膮艂 sw膮 p艂ytk膮 czapeczk臋, Judym dostrzeg艂, 偶e 艂ysina jego
powi臋kszy艂a si臋 bardzo. Rzadkie, kr贸tko przystrzy偶one w艂osy czernia艂y jeszcze na ciemieniu,
ale ju偶 naga sk贸ra bieli艂a si臋 manifestacyjnie. Korzecki czyta艂 z uwag膮. Na jego 艣licznych
ustach przewija艂 si臋 od czasu do czasu wyraz zimnej pogardy, quasi-u艣miech219, taki w艂a艣nie,

218 Z a g 艂 臋 b i e
mowa o Zag艂臋biu D膮browskim, o艣rodku przemys艂u g贸rniczego i hutniczego.
219 Q u a s i-u 艣 m i e c h
nibyu艣miech.

164


jak w贸wczas gdy z kim艣 pozuj膮cym na wielko艣膰 ten "cynik" prowadzi艂 o偶ywion膮 dyskusj臋.
Oczy wlepione w stronic臋 maltretowa艂y j膮 jak cz艂owieka. Judym spod rz臋s przygl膮da艂 si臋 Korzeckiemu i znienacka przysz艂a mu do g艂owy dziwna my艣l: co sta艂oby si臋 z Joasi膮, gdyby zosta艂a 偶on膮 takiego cz艂owieka. Chcia艂 w tej偶e chwili zobaczy膰 jej 藕renice, chcia艂 je sobie przypomnie膰, ale oto wzrok jego utopi艂 si臋 we w艂asnych 艂zach, oczy i twarz jak pow贸d藕 zatapiaj膮cych. Le偶a艂 tak nieruchomy, z ca艂ym wysi艂kiem pracuj膮c nad zd艂awieniem w sobie dreszcz贸w
cierpienia. W pewnej chwili uczu艂 gor膮c膮 ch臋膰, istn膮 偶膮dz臋 rozmowy z Korzeckim o Joasi,
wyznania mu ca艂ej prawdy, wszystkiego. Ju偶, ju偶 mia艂 otworzy膰 usta i zacz膮膰, gdy wtem co艣
innego, jaka艣 nik艂a reminiscencja nios艂a to na d贸艂, niby ci臋偶ka 艣rucina, kt贸ra ugodzi ptaka
szybuj膮cego przez powietrze. Zapomnia艂 o tym, gdzie jest, co si臋 z nim przytrafia, i w stanie
owej p贸艂艣mierci, w stanie t臋sknoty, jak m贸g艂, si臋 grzeba艂.

Oko艂o godziny pi膮tej z po艂udnia Korzecki z艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 i 艣ci膮gn膮艂 z p贸艂ki ci臋偶k膮 walizk臋.
Przygotowuj膮c si臋 do opuszczenia wagonu rzek艂 z cicha:


Wstawajcie, Judym; jeste艣my u celu.
Wyszli na peron du偶ej, ruchliwej stacji, min臋li j膮 szybko i wsiedli do oczekuj膮cego powozu. Spasione konie nios艂y ich ostro przez miasto, powsta艂e jakby w ci膮gu tygodnia. Domy by艂y
nie tylko nowe i ordynarne, ale zbudowane byle jak, z po艣piechem. Ulicami ci膮gn臋艂y si臋 g艂臋bokie bajora i w膮do艂y. Zesch艂e bryzgi b艂otniste wida膰 by艂o na wysoko艣ci okien pierwszego
pi臋tra. Obok nowych kamienic tuli艂y si臋 jeszcze stare budy i domostwa w stylu piastowskim.

Okolica za miastem sprawia艂a wra偶enie rzeczy wci膮偶 przetrz膮sanej, i to nie w tym celu,
偶eby j膮 uporz膮dkowa膰, lecz dla wydobycia metod膮 rabunku tego, co zawiera. Wszystko zostaj膮ce na miejscu by艂o resztk膮. Co chwila dr臋czy艂y oko jamy, rowy, kana艂y, 艣cieki.

Gdzieniegdzie sta艂a jeszcze k臋pa sosen, z rzadka rosn膮cych jak 偶yto na piasku. Przez ten
las wida膰 by艂o, co si臋 za nim dzieje. Pewne przestrzenie by艂y zaro艣ni臋te krzyw膮 so艣nin膮,
skar艂owacia艂ym wyrodkiem drzewa, inne
ja艂owcem. Og贸艂 miejsca by艂 pustk膮, nieu偶ytkiem.

Na wszystkie strony bieg艂y go艣ci艅ce, drogi, 艣cie偶ki. Co pewien czas ko艂a powozu stuka艂y o
szyny drogi 偶elaznej. Wsz臋dzie widzia艂o si臋 kominy, kominy i dymy ci膮gn膮ce w dal po lazurowym niebie.

Droga bieg艂a obok przer贸偶nych zabudowa艅 fabrycznych, kt贸re ju偶 to 艂膮czy艂y si臋 w dziwne
gromady, ju偶 rozpryskiwa艂y w szeregi mieszka艅 ludzkich. W s膮siedztwie tych skupie艅 ukazywa艂y si臋 oczom jamy ogromne, g艂臋bokie, w kt贸rych sta艂a nie maj膮c gdzie odp艂yn膮膰 brudna,
splugawiona, 偶贸艂tory偶a woda. Judyma widok tych do艂贸w przyprawia艂 o smutek niewys艂owiony. By艂 to bolesny obraz sromoty. Nie mo偶e nigdzie odp艂yn膮膰, odej艣膰, uciec, ruszy膰 si臋 ani w
ty艂, ani naprz贸d, nie mo偶e nawet wsi膮kn膮 i bez 艣ladu, bez pami臋ci, 艣mierci膮 zgin膮膰. Nie s艂u偶y
ju偶 do niczego, bo ani za nap贸j, ani za 艣rodek oczyszczenia jakiegokolwiek cia艂a. Nie dano jej
nawet odbija膰 w sobie chmur i gwiazd niebieskich. Jak oko wybite, patrzy w g贸r臋 ze straszliwym b艂yskiem, z niemym krzykiem, kt贸ry goni cz艂owieka. Przekl臋ta od wszystkich, s艂u偶y za
zbiornik zarazy. I tak musi istnie膰 na swoim miejscu bez ko艅ca, bez 艣mierci.

W pobli偶u takich wyrw wznosi艂y si臋 "ha艂dy", ogromne zwa艂y piachu w臋glowego, tworz膮c
istne wzg贸rza. Gdzieniegdzie rozerwa艂y je deszcze i burze na cz臋艣ci i utworzy艂y mi臋dzy jedn膮
a drug膮 doliny poprzeczne. Te dziwne nasypy o barwie ceg艂y wypalonej, w kt贸rych stli艂 si臋
mia艂 w臋glowy po艂膮czony z 艂upkiem, tu i 贸wdzie przerzyna艂y obszar jak krwawe, zaognione
obrz臋kni臋cia tej schorza艂ej, zmaltretowanej ziemi.

Gdy pow贸z wtoczy艂 si臋 wreszcie na szerok膮, dobrze utrzyman膮 szos臋, ukaza艂 si臋 w oddali
cel drogi: kopalnia "Sykstus". Wida膰 by艂o jej zewn臋trzne budynki, podobne do trzech zlepionych wiatrak贸w, okryte czarnym py艂em tak dalece, 偶e jakie艣 dwie szyby u spodu jednej z tych
wie偶 drewnianych n臋ci艂y oko przychodnia mi艂ym stalowym blaskiem. Na szczytach dwu najwy偶szych graniastos艂up贸w w k艂臋bach pary i dymu obraca艂y si臋 to w t臋, to w inn膮 stron臋 ko艂a
od wind podziemnych. W臋giel czarnymi groblami rozchodzi艂 si臋 od zabudowa艅 na wszystkie

165


strony, a nad nimi wznosi艂y si臋 ogromne 偶ebra drewnianych pomost贸w. Z dala ju偶 s艂ycha膰
by艂o mow臋 kopalni. Na jednej z belek sta艂 cz艂owiek w grubych butach i kurcie do kolan. By艂
ca艂y czarny. Co艣 musia艂 gada膰, bo wywija艂 r臋kami, widocznie rozkazuj膮c ludziom, kt贸rzy w
dole pracowicie sypali i sypali 艂opatami czarne bry艂y. Naok贸艂 w rowach i zag艂臋bieniach sta艂a
woda, nie woda, jaki艣 p艂yn ciemny, bez barwy, martwo i ci臋偶ko le偶膮cy w porozdzieranej ziemi, kt贸ra ju偶 nie ma si艂y okry膰 traw膮 swoich obna偶e艅. Czarne prochy wal膮 si臋 na ni膮 z przestworu i wszystko na jej powierzchni, co tylko s艂o艅ce zasieje, wytracaj膮. Za ogrodzeniem terytorium kopalnianego ci膮gn臋艂y si臋 rumowia kamieni zmieszanych z w臋glem. Dalej rozwala艂
si臋 szmat czarnego mia艂u, jak 艂ata na poszarpanej odzie偶y. Za nim je偶y艂a si臋 chropawa przestrze艅 pniak贸w, kt贸r膮 艂upi burza, zjada skwar i mia艂ki kurz p艂ywaj膮cy w powietrzu zasiewa.
Te wystaj膮ce resztki odziemk贸w220 drzew bujnych a dawno 艣ci臋tych by艂y dla oczu Judyma
niby twarze jakich艣 krzywd, jakich艣 niedoli zd艂awionych i wdeptanych w ziemi臋. Zdawa艂y si臋
艂ka膰 p艂aczem rozdzieraj膮cym i strasznym, kt贸rego nikt nie s艂yszy. Wsz臋dzie, dok膮dkolwiek
oczy wybieg艂y, niespodziewane "zawalisko" ci膮gn臋艂o na d贸艂 te martwe grunta, kt贸rych racja
bytu zniweczon膮 zosta艂a.

Judym spogl膮da艂 na nie jakby na krajobrazy swej duszy. Widzia艂 doskonale wszelkie logiczne konieczno艣ci, wszystkie m膮dre, tw贸rcze prawa przemys艂u, ale w tej samej chwili wyczuwa艂 bezrozumne wzruszenia p艂yn膮ce obok nich samopas jak rzeki niespokojne; burzliwe

albo ciche, sobie tylko samym i swym w艂asnym prawom podleg艂e. I p艂aka艂 we wn臋trzu duszy
swej nad t膮 ziemi膮. Jaki艣 艂a艅cuch niezg艂臋bionej sympatii spoi艂 go z tymi miejscami. Co艣 widzia艂 w tym wszystkim, czego rozum nie ima i czemu wyobra藕nia nie jest w mo偶no艣ci dotrzyma膰 kroku...

Korzecki kaza艂 stan膮膰 przed domem zbornym i o co艣 zapyta艂. Pow贸z wjecha艂 na dziedziniec kopalni. Obok sortowni obaj z Judymem wysiedli i weszli do kantoru. By艂 to ma艂y parterowy domek, zabrudzony jak odzie偶 kominiarska. W pierwszej izbie, dok膮d weszli, Judym
zasta艂 wolne krzes艂o pod oknem i tam usiad艂. Korzecki prosi艂 go, 偶eby tutaj czeka艂, a sam poszed艂 do nast臋pnej, sk膮d dochodzi艂y odg艂osy dyskusji, prowadzonej przez ludzi z wybornymi
p艂ucami. Stancja, w kt贸rej Judym zosta艂, by艂a pusta. W k膮tach gro藕nie stercza艂y dwie szafy z
papierami, powleczone czarn膮 farb膮. St贸艂 i regestry le偶膮ce na nim okryty by艂 kryszta艂kami
w臋gla wdzieraj膮cego si臋 przez szczeliny okien, kt贸re dygota艂y pospo艂u z ca艂ym domostwem.
Za szybami z hurgotem i trzaskiem p臋dzi艂y "koleby" popychane na szynach przez silne robotnice. W te ruchome wagony zlatywa艂y z ruszt贸w sortowni bry艂y w臋glowe. S艂ycha膰 by艂o jakby
grzmot nieustanny, wrzask surowy albo drgaj膮cy 艣miechem prostaczym.

Lampa elektryczna, przytwierdzona do sto艂u, zacz臋艂a si臋 s艂abo 偶arzy膰. G艂owa Judyma upad艂a na splecione r臋ce. To 艣wiat艂o wnios艂o do jego serca uczucie przera藕liwej bole艣ci. Zda艂o
mu si臋, 偶e to przez jego barki lec膮 wagony, 偶e na jego g艂ow臋 spadaj膮 czarne, po艂yskuj膮ce
bry艂y o kantach ostrych jak siekiera. Dziki wrzask robotnic, krzyk dozorc贸w, nieopisany 艂oskot, jaki wydaj膮 sita sortowni, i wpo艣r贸d tego wszystkiego rozlegaj膮cy si臋 co pewien czas j臋k
dzwonka, gdy szala windy sz艂a w przepa艣膰 sztolni... Spada艂o to na niego jak g艂osy upior贸w.
Szczeg贸lniej d藕wi臋k dzwonka... Przera藕liwy, jaki艣 st艂umiony, a si臋gaj膮cy do samego serca,
prawdziwie g艂os na trwog臋
mia艂 w sobie co艣 z ludzkiego j臋ku, niby owa vox humana221 w
organie fryburskiej katedry.

Judym nierych艂o d藕wign膮艂 g艂ow臋 i spostrzeg艂 przed sob膮 atrament, pi贸ro, i jaki艣 skrawek
szorstkiego papieru. Zacz膮艂 pisa膰 krzywymi literami: "Joasiu, Joasiu! C贸偶 poczn臋 bez Ciebie!
呕ycie moje zosta艂o przy Tobie, ca艂e serce, ca艂a dusza. Zdaje mi si臋 ci膮gle, 偶e kt贸re艣 z nas
umar艂o, a drugie b艂膮ka si臋 po ziemi w艣r贸d niesko艅czonego cmentarza... W g艂臋bi duszy mojej

220 O d z i e m e k
tu: pie艅 pozosta艂y w ziemi po 艣ci臋ciu drzewa.
221 V o x h u m a n a (艂ac.)
dos艂. g艂os ludzki; jest to nazwa jednego z 74 rejestr贸w s艂ynnych organ贸w w katedrze we Fryburgu w Szwajcarii.

166


j臋czy przera藕liwy d藕wi臋k dzwonu. Jak j膮ka艂a wymawia sylaby pewnego wyrazu, kt贸rego dos艂ysze膰 nie mog臋..."

Przerwa艂, czuj膮c, 偶e nie pisze tego, co jest w istocie, 偶e prawdy samej, bezwzgl臋dnej, narywaj膮cej w sercu, nie spos贸b zezna膰 s艂owami. Gdy tak siedzia艂 nad papierem zgarbiony, odczu艂, 偶e kto艣 nad nim stoi. By艂 to Korzecki. Judym podni贸s艂 si臋 z krzes艂a i wtedy dostrzeg艂, 偶e
tamten zna jego tajemnic臋.


Przebaczcie
rzek艂 Korzecki
rzuci艂em mimo woli okiem na papier, nie przeczuwaj膮c,
偶e list piszecie. Czyta艂em tylko pierwsze wyrazy.

To nie by艂 list!
mrukn膮艂 Judym.
Rozdar艂 papier na kilka cz臋艣ci i schowa艂 je do kieszeni.

Przepraszam was!
m贸wi艂 Korzecki mi臋kkim, delikatnym g艂osem, jakiego Judym jeszcze nigdy w jego ustach nie s艂ysza艂.

Czy tu zostajemy?

Ale偶 gdzie偶 tam! Jedziemy dalej.

A dok膮d?

Do mnie. Ja tu przecie nie mieszkam. To wy si臋 tu mo偶e z czasem przyczepicie. Po drodze rzucimy okiem na lecznic臋.

A do was daleko?

Trzy wiorsty drogi. Jeste艣cie znu偶eni?

Dosy膰. Chcia艂bym si臋 przespa膰.

Zaraz b臋dziemy w domu. Powiem jeszcze tylko przez telefon, 偶eby nam przygotowali
herbat臋.

Co znowu! Nie trzeba wcale. Ja przynajmniej nic je艣膰 nie b臋d臋. Nic do ust nie wezm臋.
Powiedziawszy te s艂owa Judym nie wiedzie膰 czemu zarumieni艂 si臋. Korzecki to spostrzeg艂
i cicho wym贸wi艂:


A je偶eli wam ka偶臋 zje艣膰 befsztyk w imieniu panny Joasi?
Wzi膮艂 go silnie za ramiona i uca艂owa艂 w usta. Judym odda艂 mu u艣cisk, ale czu艂 si臋 upokorzonym i milcza艂 zmi臋szany do gruntu. Mia艂 to gn臋bi膮ce prze艣wiadczenie, jak w贸wczas wobec W臋glichowskiego, 偶e staje si臋 niewolnikiem, zale偶nym od czyjej艣 mocnej woli. Z najg艂臋bsz膮 odraz膮 pomy艣la艂, 偶e i sekret o Joasi, sprawa tajemna i 艣wi臋ta, by艂 oczywisty dla Korzeckiego, kt贸ry zdawa艂 si臋 wszystko wiedzie膰. Przysz艂a nawet taka sekunda, 偶e te rozkoszne i
bolesne dzieje straci艂y co艣 ze swego uroku.

W powozie Korzecki znowu zapad艂 w milczenie, w swoj膮 martw膮, nieruchom膮 zdr臋twia艂o艣膰. O偶ywi艂 si臋 tylko na chwil臋, gdy wskazywa艂 towarzyszowi dom w kszta艂cie pud艂a, z
oknami w r贸wnych odst臋pach i p艂askim blaszanym dachem. By艂a to lecznica. Sta艂 tam t艂umek
ludzi szarych: jeden z okiem szmat膮 zawi膮zanym, drugi z r臋k膮 w grubym banda偶u, inny z fizjonomi膮 wyra偶aj膮c膮 silny b贸l n a w n 膮 t r z u. Judym widzia艂 ich wszystkich jakby przez
deszcz ulewny. My艣l o tym, 偶e mo偶e mu przyjdzie leczy膰 tych ludzi, zajmowa膰 si臋 ich cierpieniami, by艂a mu tak wstr臋tn膮 jak samo cierpienie. Zastanawia艂 si臋 nad tym, 偶e niegdy艣 s艂ysza艂 od kogo艣 wyraz:
mot艂och. Od kogo mianowicie?... Od kogo? Zachodzi艂 w g艂ow臋, m臋czy艂 si臋, by艂 tu偶, tu偶 obok zjawiska, obok wszelkich okoliczno艣ci, kt贸re towarzyszy艂y temu
zdarzeniu... Po d艂ugich wysi艂kach znalaz艂 si臋 w Wersalu w pokoikach Marii Antoniny i us艂ysza艂 ten wyraz z ust Joasi. Jak dobrze, jak zupe艂nie to s艂owo malowa艂o istot臋 rzeczy!


Gdyby艣cie zechcieli, to mo偶e uda艂oby si臋 zaj膮膰 miejsce lekarza przy kopalni "Sykstus"

m贸wi艂 in偶ynier.


Nie teraz, nie teraz!! Musz臋 przez kilka dni wypoczywa膰.

Ja te偶 m贸wi臋 o przysz艂o艣ci. Rozmawia艂em z jednym wp艂ywowym cz艂owiekiem. Dobra
by to rzecz by艂a, gdyby艣cie tu osiedli. Nudno tu i smutno, to prawda...
167


Zamilk艂 i przez chwil臋 siedzia艂 ze zwieszon膮 g艂ow膮. P贸藕niej 艣piewnym szeptem m贸wi艂 do
siebie: "Asperges me hysopo et mundabor; lavabis me et super nivem dealbabor..."222 Zwr贸ci艂 si臋 do Judyma i troch臋 zawstydzony, z bladym rumie艅cem na twarzy, t艂umaczy艂 si臋:


Czasami przychodzi sk膮d艣 taki obraz nieoczekiwany. Uczucie jakby spod ziemi... W艂a艣nie w tej chwili my艣la艂em sobie o naszym ko艣ciele. Pewien stary ko艣ci贸艂 w g贸rach... Oty艂y
ksi膮dz wychodzi艂 w bia艂ej albie, z nim dwu ludzi: organista i ko艣cielny. Ten zapach zi贸艂, zbo偶a, leszczyny z m艂odymi orzechami, bo to 15 sierpnia! Ksi膮dz intonowa艂: "Asperges me..." i
odchodzi艂 na ko艣ci贸艂, mi臋dzy ludzi, tym jakby wygonem, kt贸ry tworzy si臋 po艣rodku ch艂op贸w.
Kropi艂 na prawo i na lewo, wolno wznosz膮c r臋k臋. Tymczasem organista sam 艣piewa艂. G艂os
jego by艂 czysty, m臋ski, spokojny. Ogolona twarz wyra偶a艂a skupienie, prawie surowo艣膰. Gdy
艣piewa艂 te s艂odkie wyrazy: "super nivem...", tony jego g艂osu by艂y nieco ostre, schryp艂e. S艂ysz臋
go w tej chwili... Ach, Bo偶e! Zazwyczaj, gdy po wt贸re zaczyna艂 werset, ksi膮dz wraca艂 i wtedy
krople wody 艣wi臋conej pada艂y na czo艂a pa艅skie, kt贸rzy stali艣my w 艂awce kolatorskiej. Krople
wody 艣wi臋conej... 艢wi臋te, ch艂odne krople... A ta melodia b艂agaj膮ca, ufna, ten 艣piew dziecka,
to westchnienie duszy prostej, kt贸ra si臋 nie boi... Czy pan nie widzisz, 偶e z g艂臋bi tych wyraz贸w patrz膮 w niebo oczy wyt臋偶one, zalane 艂zami? "Lavabis me et super nivem dealbabor..."
Wiecz贸r zapada艂. W oddali wida膰 by艂o lampy elektryczne rozlewaj膮ce doko艂a bladoniebiesk膮 zorz臋. Dawa艂 si臋 s艂ysze膰 gwar oddalony. Pow贸z p臋dem wjecha艂 w uliczk臋 czego艣 w rodzaju mie艣ciny i zatrzyma艂 si臋 przed pi臋trowym odrapanym domem. Judym wszed艂 za swym
gospodarzem na g贸r臋. Mieszkanie by艂o do艣膰 obszerne, ale puste jak psiarnia. W jednym pokoju stercza艂y wieszad艂a niby jakie艣 dziwaczne straszaki na wr贸ble, w drugim tuli艂o si臋 do
艣ciany 艂贸偶ko 偶elazne, w trzecim sta艂 na 艣rodku stolik kartowy i znowu 艂贸偶ko oraz trocha niezb臋dnych grat贸w.


Rozgo艣膰cie si臋 w tych salonach, jak potraficie, a ja zajm臋 si臋 zdobyciem jad艂a tudzie偶
napoju
偶artowa艂 Korzecki wychodz膮c z mieszkania.
Za chwil臋 wszed艂 cz艂owiek czarny jak w臋giel, nios膮c walizy. Poca艂owa艂 Judyma w r臋k臋, licho wie z jakiej racji, i zacz膮艂 znosi膰 z s膮siednich lokal贸w szklanki, powyszczerbiane talerzyki, widelce, no偶e. Wkr贸tce potem zjawi艂 si臋 Korzecki z wiadomo艣ci膮, 偶e b臋dzie befsztyk i
piwo.


Czy nie podziwiacie sparta艅skiej skromno艣ci tego apartamentu?
zapyta艂 rzucaj膮c sw贸j
kostium wykwintny.

B臋dzie tu 艂adniej, gdy przyjdzie gospodyni...
rzek艂 Judym, aby tylko co艣 powiedzie膰.
Korzecki roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no, zanadto g艂o艣no, z chichotem, kt贸ry niemile razi艂. Wnet jed
nak umilk艂 i ha艂a艣liwie pocz膮艂 my膰 si臋, chlusta膰 wod膮 na g艂ow臋, parska膰 i fuka膰.
Gdy p贸藕niej wyciera艂 twarz ostrym r臋cznikiem, m贸wi艂:


Wyg艂osili艣cie rzecz okropn膮. Gospodyni... cha!... cha!... Gospodyni! Co za wyraz!

Dlaczeg贸偶 okropn膮? Jeste艣cie mo偶e o rok, o dwa starsi ode mnie.

Ale c贸偶 to staro艣膰 ma do tego? Tu nie chodzi o staro艣膰 ani o m艂odo艣膰.

Wi臋c o c贸偶?
Ba!
O c贸偶...

Chcecie, to wam znajd臋 pann臋.

Ja sobie ju偶 sam znalaz艂em.
Oczy jego zab艂ys艂y z艂owrogim, srebrnym blaskiem i nieruchomo patrzy艂y w Judyma. Po
kolacji siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Judym, aczkolwiek znu偶ony, nie mia艂 ch臋ci
spa膰, owszem, rad by艂 rozmowie.


Pragn膮艂bym
m贸wi艂 z cicha Korzecki
偶eby艣cie tu osiedli na "Sykstusie", notabene z
czysto egoistycznych pobudek.
222 "A s p e r g e s m e h y s o p o..." (艂ac.)
s艂owa z 51 psalmu Dawida: "Pokropisz mnie hyzopem, a b臋d臋
oczyszczony, obmyjesz mnie, a ponad 艣nieg bielszym si臋 stan臋".

168



A c贸偶 wam ze mnie przyj艣膰 mo偶e?

Bagatela! Przecie i teraz 艣ci膮gn膮艂em was nie dla czego innego, tylko dlatego, 偶ebym sam
co艣 na tym zyska艂.

No?

Znacie mi臋 przecie, a raczej znali艣cie cokolwiek przed kilkoma laty. Od tego czasu posun膮艂em si臋 dzielnie w kierunku raz obranym.

Czy w贸wczas kuracja szwajcarska nie pomog艂a?

Gdzie偶 tam! Pomog艂a. Ja i teraz jestem zdr贸w jak baw贸艂. Pracuj臋 tu przecie jako in偶ynier, wstaj臋 o pi膮tej, p贸藕no id臋 spa膰, a musz臋 mie膰 si艂y i zdrow膮 g艂ow臋, 偶eby temu wszystkiemu podo艂a膰. To nie o to chodzi, nie o zdrowie... jak偶e to powiedzie膰?
zewn臋trzne.

Ech, znowu mistyczne terminy.

Niech sobie b臋dzie! Ot贸偶 tedy... W艂a艣nie chcia艂bym, 偶eby艣cie tu gdzie艣 byli niedaleko, z
waszymi rzetelnymi oczami, z wasz膮 szkolarsk膮 nomenklatur膮 medyczn膮, z wasz膮 mocn膮
dusz膮, dusz膮... nie obra偶ajcie si臋 tylko!... z sutereny, z wasz膮 nawet tajemnicz膮 pann膮 Joasi膮...

S艂uchajcie no, tylko o tym...!

Nic, nic! Ja przecie nie m贸wi臋 nic z艂ego. Tak mi dobrze, gdy siedzicie przy moim stole!
Judym us艂ysza艂 w tym g艂osie to, co by艂o we wzroku Korzeckiego: d藕wi臋k za wysoki, kt贸ry
si臋 chybocze bezsilny w jakim艣 zawrotnym, niedo艣cignionym zenicie.


C贸偶 wam jest? Powiadajcie...
rzek艂 do niego 偶yczliwie. B臋d臋 wam s艂u偶y艂 z ca艂ego serca
i si艂, cho膰 wiem, 偶e mi nieraz dokuczycie. I wylecz臋 was!

Nie b贸jcie si臋 tylko dokuczania, nie ma czego. Ja z wierzchu jedynie jestem pomalowany
na kolor stalowego bagnetu. W 艣rodku wszystko jest kruche jak stearyna. A zreszt膮... je m艂en
vais223...

C贸偶 to znowu ma by膰?

To nic, takie sobie lokucje224 Ja, prosz臋 was, jestem zaj臋ty prac膮 duchow膮, kt贸ra powinna
by si臋 nazywa膰 kszta艂towaniem woli, a w艂a艣ciwie
zwalczaniem strachu. Chcia艂bym osi膮gn膮膰
tego rodzaju panowanie nad cielskiem i jego tak zwanymi nerwami, 偶eby nie by膰 od niego
zale偶nym.

呕eby od nerw贸w nie by膰 zale偶nym?

No! 殴le m贸wi臋?

Bardzo 藕le.

Chc臋 zna膰 偶ycie i 艣mier膰 tak z bliska, abym m贸g艂 oboj臋tnie spogl膮da膰 na jedno i drugie.

To s膮 frazesy. Cz艂owiek tak mo偶e zna膰 tylko 偶ycie.

Na przyk艂ad Andr!225 Ludzie, kt贸rzy wsiadali do jego balonu, znali 艣mier膰 dok艂adniej
ni偶 偶ycie. Widzieli bia艂e pola, szkliste od lodu, w blasku zorzy polarnej. Widzieli tam siebie
samotnych i j膮, z daleka przychodz膮c膮. Widzieli j膮 przez ca艂膮 zim臋 w ciep艂ych wygodnych
mieszkaniach, w艣r贸d banalnych rozm贸w z subtelnymi kobietami. I oto pewnego dnia wstali i
wyszli na spotkanie tej nieznajomej. 呕ebym m贸g艂 wytworzy膰 w sobie taki spok贸j !

Nie wiemy wcale, jakimi oczyma zagl膮dali w 艣lepie 艣mierci tamci ludzie. Mo偶e w nich
by艂 tylko nami臋tny wybuch ambicji, mo偶e wcale nie by艂o spokoju, mo偶e by艂a tylko 偶膮dza s艂awy i strach.

Ambicji! To mi si臋 podoba! Umrze膰 dlatego, 偶e taka jest moja wola, umrze膰 wtedy, kiedy chc臋, kiedy j a chc臋, ja
pan, duch, i za to, co bior臋 pod moj膮 siln膮 r臋k臋, co ja bior臋 w
obron臋. Rozumie si臋, 偶e w tym mo偶e by膰 trocha jakiej艣 ambicji! Andr i jego towarzysze wykszta艂towali sw膮 wol臋 do tego stopnia, 偶e mogli spe艂ni膰 czyn zamierzony. Chodzi o to, 偶eby
223 J e m艂e n v a i s (franc.)
odchodz臋.
224 L o k u c j a
powiedzenie.
225 A n d r
Salomon Andr (1854-1897), szwedzki badacz teren贸w podbiegunowych, 11 lipca 1897 r. polecia艂
balonem wraz z dwoma towarzyszami do Bieguna P贸艂nocnego i zagin膮艂.


169


obudzi膰 si臋 ze snu i 艣mier膰, gdyby stan臋艂a przy naszym wezg艂owiu, powita膰 z takim samym
u艣miechem jak kwietniowy poranek. O, Bo偶e! Nie ba膰 si臋 艣mierci...


To jest niemo偶liwe... To jest wbrew naturze.

To jest tylko bezmiernie trudne. Dla innych ludzi zreszt膮 nie jest ta sprawa ani tak wa偶na,
ani nawet, cho膰 to g艂upio brzmi, pierwszorz臋dna. Ale dla nas, nieszcz臋艣nik贸w z chorymi nerwami... Mo偶na zwalczy膰 obaw臋 艣mierci jako takiej, jej samej; ale niepodobna, dla mnie niepodobna, zdusi膰 obawy czego艣, boja藕ni niespodziewanej, dzieci膮tka bezsennych nocy. Ostatnimi czasy nie mog艂em sypia膰 sam jeden. Nocowa艂 u mnie w przedpokoju pewien g贸rnik.

Widzicie, to s膮 chore nerwy...

Zaraz. Ten g贸rnik jest wcale nieg艂upi, raczej m膮dry. Rozmawia艂em z nim do upad艂ego,
偶eby si臋 podda膰 jego sugestii i usn膮膰, ale mi si臋 w艣r贸d frazes贸w wali艂 na 艂贸偶ko jak k艂oda. Tyle
mia艂em pociechy, 偶e przy mnie chrapa艂. Ja przez ca艂e noce siedzia艂em na tej sofie. Gdybym go
tak by艂 obudzi艂 z p贸艂nocka, tego z przewybornymi nerwami, tego z nerwami jak stalowe liny i
powiedzia艂 mu: Cz艂owieku, zaraz umrzesz...
widzieliby艣my, co by si臋 z nim dzia艂o! By艂by
dygota艂, by艂by si臋 wi艂 po ziemi, modli艂 si臋 i mdla艂 ze strachu. A ja, kt贸ry sam tu marzy艂em w
proch zamieniony, kt贸rego nerwy zdawa艂y si臋 b艂膮dzi膰 po wszech艣wiecie, ja chory, dotyka艂em
jej palcem, wyzywa艂em j膮 na r臋k臋, patrzy艂em na ni膮 z moj膮 ironi膮 jak na cz艂owieka, kt贸rego
nienawidz臋. Teraz do艣wiadczam takiego wra偶enia, 偶e gdyby艣cie wy tu zostali w okolicy, ja
m贸g艂bym sypia膰. M贸g艂bym w tak膮 noc my艣le膰: tu Judym jest niedaleko. M贸g艂bym my艣le膰:
wstan臋 rano, zobacz臋 go, p贸jd臋 do niego...
Gdy to m贸wi艂, doktora przechodzi艂o zimne mrowie. Jakie艣 uczucie niby zielony 艣liski w膮偶
laz艂o po jego ciele. Oczy Korzeckiego jakoby patrzy艂y, ale w艂a艣ciwie wzrok ich zwr贸cony by艂
do wn臋trza duszy. Na ustach jego by艂 u艣miech... U艣miech niepoj臋ty, a ci膮gn膮cy do siebie jak
b艂ysk, kt贸ry czasami mo偶na widzie膰 w g贸rskiej przepa艣ci.

W wyrazie jego twarzy nie by艂o pro艣by ani 偶膮dania wsp贸艂czucia. By艂o tylko detaliczne,
konkretne i umiej臋tne przedstawienie istoty rzeczy.


Wi臋c nie boicie si臋 艣mierci?
pyta艂 Judym.

Ja z ni膮 walcz臋. Raz ja zwyci臋偶am, kiedy indziej ona. W贸wczas mam pavor nocturnus226, jak ma艂e dziecko. Oto siedz臋 tu z wami, rozmawiam, jestem spokojny i weso艂y. Nie
wiem nawet, czy mo偶e istnie膰 smutek. Co to jest smutek? Nic o nim nie wiem. Jestem jak
filister, kt贸rego 艣miech by ogarn膮艂, gdyby mu kto m贸wi艂, 偶e jest na ziemi dojrza艂y cz艂owiek,
kt贸ry si臋 "czego艣" boi. A oto mo偶e min膮膰 godzina i stanie nade mn膮 to bezosobowe widmo.
Zaczn臋 si臋 ba膰 samotno艣ci, zaczn臋 cierpie膰 tak strasznie, tak przera偶aj膮co! W j臋zyku ludzi nie
ma na to imienia. Pavor... Tylko straszliwa muzyka Beethovena czasami roztworzy podwoje
tego cmentarza, gdzie w skrwawionych do艂ach le偶膮 obdarte trupy, gdzie w nocy wiecznej
wyje p艂acz jakiej艣 istno艣ci ludzkiej, kt贸ra straci艂a rozum i b艂膮dzi, b艂膮dzi bez ko艅ca, szukaj膮c
ratunku.

Powinni艣cie, jak mo偶na tylko, chodzi膰 w pole. Ka偶d膮 woln膮 chwil臋 po艣wi臋ca膰 na rozrywki. Je藕dzi膰 kolej膮, a najg艂贸wniejsza rzecz
unika膰 wszelkich wzrusze艅.

Tak: p贸j艣膰 po rydel i wykopa膰 si臋 z b艂ota, w kt贸rym si臋 le偶y. Dla mnie na ziemi nie ma
miejsca.

Ech, z tymi tam!

Wiem, co m贸wi臋. Ja nie mog臋 偶y膰 jak miliony ludzi. Przecie nieraz uciekam na dwa miesi膮ce w Alpy, w Pireneje, na jedn膮 wysepk臋 u brzeg贸w breto艅skich. Rzucam gazety, ksi膮偶ki,
nie odpiecz臋towuj臋 list贸w... I c贸偶 mi z tego? Zawsze i wsz臋dzie widz臋 odbity 艣wiat w sobie,
w mojej duszy nieszcz臋snej. Gdy si臋 nie spodziej臋, wybucha tam w艣ciek艂y gniew przeciw
226 P a v o r n o c t u r n u s (艂ac.)
strach nocny; chorobliwa obawa ciemno艣ci.

170


jakiej艣 pod艂o艣ci dawno widzianej, zbudzi mi臋 ze snu, przypomni wszystko, uka偶e wszystko...
Gniew bezsilny, a im bardziej bezsilny, tym wi臋kszy!


Mo偶e by zupe艂nie zmieni膰 spos贸b 偶ycia? Rzuci膰 wszelkie obowi膮zki? Wzi膮膰 si臋, czy ja
wiem, do roli?
Korzecki zamy艣li艂 si臋 i milcza艂 przez kilka minut. P贸藕niej m贸wi艂:


Nie, to niemo偶liwe. Cz艂owiek ju偶 do 艣mierci musi nosi膰 pewien rodzaj ubrania, mie膰 tak膮 a nie inn膮 bielizn臋. To darmo. Musz臋 zarabia膰 du偶o. Ja nie m贸g艂bym chadza膰 w tutejszym,
艂贸dzkim korcie. Musi mi go facet przynie艣膰 z zagranicy. To darmo! Potrzebuj臋 tak偶e je藕dzi膰
do Europy, widzie膰 w Pary偶u salony wiosenne227, wiedzie膰 wszystko, czyta膰 rzeczy nowe,
poznawa膰, co si臋 zjawia nowego w m贸zgu ludzkim, i艣膰 ze 艣wiatem, p艂yn膮膰 w fali. To darmo!
Ach, ja rozumiem, co m贸wicie. Wr贸ci膰 gdzie艣, tam, w moj膮 le艣n膮 okolic臋, p臋dzi膰 偶ycie rolnicze, ziemia艅skie, 偶ycie tych ludzi szcz臋艣liwych, ludzi zupe艂nie od nikogo niezale偶nych! Rozumiem was. Ale to ju偶 nie dla mnie. Ja ju偶 za du偶o wiem, zbyt du偶o potrzebuj臋
a zreszt膮...
ja mam natur臋 niespokojn膮; i tam bym sobie znalaz艂 ba艂wana, z kt贸rym stacza艂bym walki.

Ach, tak...
艣mia艂 si臋 Judym.

M贸wicie znowu: unikaj wzrusze艅. Ja nie tylko unikam, ale nie mam wzrusze艅. Co ja si臋
mam wzrusza膰! Niech si臋 filantrop wzrusza! Ale jakie艣 nie znane mi wzruszenie le偶y we
mnie, pomimo mej wiedzy, jak z艂odziej, kt贸ry si臋 zakrad艂 do mego mieszkania i wy艂azi ze
swej kryj贸wki dopiero w nocy. Pod艂o艣ci, nadu偶ycia, 艂ajdactwa, krzywdy, niedole... Przechodz臋 obok tego ze spokojem, z zimnym spokojem, kopi臋 to nog膮, pluj臋 na to. M贸wi臋 sobie
zawsze te najwy偶sze, najpot臋偶niejsze, te boskie s艂owa, kt贸re z cieni贸w j臋zyka rodu ludzkiego
On wyj膮艂: "Co mnie i tobie, niewiasto"228. I, nie wiedz膮c wcale, wlok臋 w sobie zaraz臋. Umar艂
tutaj przed kilkoma tygodniami ma艂y ch艂opczyk, syn jednego biednego 艣 1 e p r a229. Przywioz艂em mu by艂 z Mediolanu czerwony kapelusik, podarunek z drogi... za franka. Tu w tym
ogrodzie biega艂o to i skaka艂o po ca艂ych dniach. Ta czerwona g艂贸wka... Gdy si臋 dowiedzia艂em,
偶e zmar艂 na dyfteryt, umy艣lnie wzi膮艂em sprawy najwa偶niejsze, robi艂em plany, 偶eby o nim nie
my艣le膰. No i jako艣 przesz艂o. A偶 oto raz nad wieczorem siedz臋 w tym fotelu... Podnosz臋 oczy i
widz臋: sunie si臋 wzd艂u偶 艣cian czerwona plama. A w uszach s艂ysz臋 ten g艂os weso艂y. Czy ja
wiem zreszt膮, czy to by艂a plama? By艂 to smutek czerwony, smutek przera偶aj膮cy jak sama
艣mier膰 takiego niewinnego 偶ycia. Nadesz艂a noc, a w niej moje troski. I oto bezsenno艣膰. Jedna
noc, druga, trzecia, czwarta... Wyjecha艂em na dwa dni. P臋dzi艂em kurierami, gdzie oczy ponios膮. Stoj膮c w oknie ci膮gle patrzy艂em na krajobraz. No i, chwa艂a Bogu, znik艂a czerwona plama.
Usn膮艂em w pewnym hotelu. B臋dziecie si臋 mo偶e 艣miali ze mnie, ale tak by艂o: ta czerwona
plama zosta艂a pokonana, starta przez zielon膮, jasnozielon膮...

Macie chore nerwy.

O, tak. Ale ja mam tak偶e inn膮 jeszcze chorob臋. Ja mam zanadto wyedukowan膮 艣wiadomo艣膰. To jest 艣cierwo obola艂e! Nieszcz臋艣ciem, katusz膮 jest posiadanie prawdy. Zanadto du偶a
przestrze艅 le偶y mi臋dzy ni膮 a pado艂em, czyli Zag艂臋biem.
227 S a l o n y w i o s e n n e
mowa o corocznych wystawach w Pary偶u wsp贸艂czesnych malarzy francuskich i
obcych.
228"Co mnie i t o b i e, n i e w i a s t o?"
s艂owa,kt贸rewed艂ug Biblii wypowiedzia艂 Chrystus do Matki
Boskiej podczas uczty weselnej w Kanie Galilejskiej.
229 艢 1 e p e r (n`iem. Schlepper)
robotnik w kopalni podwo偶膮cy w臋giel lub rud臋 pod wind臋.


171


GLIKAUF!230

Zbudziwszy si臋 nast臋pnego dnia rano, Judym nie zobaczy艂 ju偶 gospodarza. By艂 sam w tym
pustym mieszkaniu, kt贸rego nie ozdabia艂 ani jeden sprz臋t milszy, wytworniejszy.

Zdawa艂o mu si臋, 偶e znowu jest w Pary偶u, na Boulevard Voltaire, i 偶e otacza go cudze,
przemierz艂e powietrze. Na 艣cianie izby, gdzie nocowa艂, wisia艂 niewielki portret olejny cz艂owieka z chud膮 twarz膮, w kt贸rej uderza艂o od razu podobie艅stwo do Korzeckiego.

"To musi by膰 jego ojciec
my艣la艂 Judym.
Co za nieprzyjemna twarz! Gdyby kto chcia艂
wymalowa膰 pych臋 w postaci cz艂owieka, to m贸g艂by za wz贸r 艣mia艂o wzi膮膰 to oblicze. Zdawa艂o
si臋, 偶e te oczy ani na chwil臋 nie zwalniaj膮 widza i 偶e ci膮gle maluje si臋 w nich wyraz: ty chamie, ty obdartusie!"

Judym nie m贸g艂 usiedzie膰 w tym mieszkaniu. Wypi艂 szklank臋 mleka, kt贸r膮 znalaz艂 w s膮siednim pokoju, i wyszed艂. Wl贸k艂 si臋 ze zwieszon膮 g艂ow膮 uliczkami osady fabrycznej i przypatrywa艂 wszystkiemu, co spotyka艂, z badawcz膮 uwag膮, kt贸ra chyba tylko w chwilach najg艂臋bszego smutku opuszcza cz艂owieka z ludu.

Murowane, po wi臋kszej cz臋艣ci pi臋trowe domy zbite by艂y w kup臋 i tworzy艂y niechlujne
miasteczko. Jedn膮 z ulic zajmowa艂y dwa d艂ugie budynki, o jakich pi臋膰dziesi臋ciu okienkach na
dole i na pi臋trze, przypominaj膮ce owczarni臋. Zewn臋trzne ich mury by艂y ob艂upane z dawnego,
dawnego tynku i 艣wieci艂y nago艣ci膮 sczernia艂ych cegie艂, brudem i zaciekami wilgoci.

Doko艂a nich nie ros艂o ani jedno drzewo, nie stercza艂 ani jeden badyl. Od frontu i z ty艂u
znajdowa艂y si臋 drzwi i sienie, przed kt贸rymi gni艂y ka艂u偶e pomyj i le偶a艂y kupy 艣mieci. Wg艂臋bienia okien ka偶dorazowy mieszkaniec danej izby ozdabia艂 jak m贸g艂, maluj膮c je farb膮 jasnoniebiesk膮 albo br膮zow膮. Tote偶 futryny okien tworzy艂y istn膮 polichromi臋 w tym dziwnym
schronisku ludzi. Tu i 贸wdzie wisia艂 bia艂y kawa艂ek tiulu w kszta艂cie firanki i mok艂a w glinianym wazoniku jaka艣 zielona ro艣linka. Dalej, za osad膮, wzd艂u偶 szosy sta艂y po jednej i po drugiej stronie domy, kt贸re wypada nazwa膰 murowanymi chatami. Ka偶dy z nich podobny by艂 do
s膮siedniego jak dwie krople wody.

Te budy, ciemne od urodzenia, gdy偶 nigdy ich nie tynkowano, by艂y oberwane, chyl膮ce si臋
ku ruinie, wyzute z jakiejkolwiek ozdoby. W g艂臋bi czarnego muru, kt贸ry sypa艂 si臋 na wsze
strony, dziwacznie po艂yskiwa艂y okna z szyb przepalonych, rumianych, zielonkowatych i niebieskich. Mieszkania te nosi艂y na sobie cech臋, a raczej pi臋tno tymczasowo艣ci pobytu tych, co
tam go艣cili. Nikt nie dba o ich ca艂o艣膰, zar贸wno ci, do kogo nale偶膮, jak ich chwilowi mieszka艅cy. Nikt nie przywi膮zuje si臋 do tych izb hotelowych, gdzie w臋drowiec ukrywa przed zimnem i deszczem g艂ow臋 strudzon膮, ale je lada chwila opuszcza, id膮c dalej. Te szczeg贸lne budowle wywo艂ywa艂y w pami臋ci Judyma obraz miasteczek niegdy艣 widzianych na w艂oskim
zboczu Alp w okolicach Bellinzony, Biasca i Lugano. Mieszka艂 tam jak i tu cz艂owiek zg艂upia艂y od walki z przyrod膮, kt贸ra mu nic nie daje pr贸cz kromki chleba i 艂yka w贸dki, przerzucany z miejsca na miejsce, wegetuj膮cy z dnia na dzie艅.

Od jednej do drugiej zagrody laz艂 znudzony pies, z najg艂臋bsz膮 oboj臋tno艣ci膮 spogl膮daj膮cy
na przechodnia, wlok艂o si臋 babsko zniedo艂臋偶nia艂e, w kiecce szarej koloru bagna i tu艂a艂o si臋
zamoczone; brudne i smutne dziecko. Z jednego boku szosy w du偶ym rowie, uj臋ta w twarde
brzegi, 偶ywo p艂yn臋艂a rzeczka. Woda jej, pompami wypchni臋ta z dna kopalni, by艂a ry偶a, osa

230 G 1 i k a u f (niem. Gl點k auf)
偶yczenie szcz臋艣cia i powodzenia w pracy, odpowiednik polskiego: Szcz臋艣膰
Bo偶e!

172


dzaj膮ca na piasku, na badylach trawy i odpadkach w g艂膮b rzuconych mu艂 rudy jakby start膮

ceg艂臋.

By艂 dzie艅 mglisty. Pr贸szy艂 co pewien czas lekki deszcz.

Od chwili do chwili w oczy id膮cego Judyma rzuca艂 si臋 nowy, czerwony mur z ceg艂y albo
domostwo mieszkalne, kt贸re ju偶 przed dwudziestoma laty wali艂o si臋 w gruzy.

艢wisty lokomotyw, we mgle na wszystkie strony p臋dz膮cych, g艂uche wzdychanie sygna艂贸w
kopalnianych, oddech maszyn, wsz臋dzie, daleko i blisko, robi膮cych, wprowadza艂y uczucia
Judyma do jakiego艣 dziwnego kraju. Nie by艂 sob膮. Nie m贸g艂 znale藕膰 i pochwyci膰 swych
uczu膰. 呕y艂y w nim te same, ale si臋 z nimi co艣 sta艂o.

By艂o mu 藕le, ci臋偶ko, rozpaczliwie, ale nie tylko dlatego, 偶e nie ma Joasi. Tysi膮ce bolesnych
wzrusze艅 wdziera艂y si臋 do jego serca.

Niekt贸re widoki i d藕wi臋ki, zda艂o si臋, poch艂on臋艂y t臋sknot臋 za Joasi膮, z偶ar艂y j膮 olbrzymimi
gard艂ami, i tylko s艂abe, zgubione jej echo odzywa si臋 w ich mowie

Tak przemawia艂 krzyk, zupe艂ny krzyk dzwonka kopalni, odzywaj膮cy si臋 z dala, skoro tylko
z zabudowa艅 zion臋艂y wielkie k艂臋by pary i szpule na ich szczycie puszcza艂y si臋 w ruch sw贸j
niespracowany. Tak przemawia艂 turkot wagon贸w z w臋glem, p臋dz膮cych po ziemi w g艂臋bi wydr膮偶onej.

Wolno id膮c szos膮 Judym co pewien czas mija艂 przecinaj膮ce j膮 szyny. Przy jednej z takich
bocznic jak przez sen widzia艂 czarnego, zestarza艂ego cz艂owieka, kt贸ry siedzia艂 w budzie na
p贸艂 w ziemi wykopanej i m臋tn膮, prawie o艣lep艂膮 藕renic膮 pilnowa艂 jakiego艣 porz膮dku. Dalej na
szynach, kt贸re sz艂y wprost w terytorium kopalni, gdzie panowa艂 nieustaj膮cy ruch du偶ych wagon贸w ob艂adowanych w臋glem, uwija艂 si臋 inny cz艂owiek. Ubrany w barani膮 czapk臋, sam podobny do ruchomej kupy w臋gla, gdy chcia艂 zatrzyma膰 wagon si艂膮 rozp臋du lec膮cy, pe艂en czarnych bry艂, skropionych z wierzchu wapnem, siada艂 na dr膮g przytwierdzony do hamulca i podwin膮wszy nogi, moc膮 sw膮 i ci臋偶arem wstrzymywa艂 ko艂a. W duszy Judyma b艂膮ka艂o si臋 dla tych
ludzi przywitanie czy pozdrowienie, ale na usta nie mia艂o si艂y wyp艂yn膮膰.

Obchodzi艂 ich w milczeniu. Piersi jego trz臋s艂y si臋, a w nich serce. Najtajemniejsze, najbardziej istotne uczucie wewn臋trzne wita艂o w tych ciemnych i brudnych figurach ojca i matk臋.


To m贸j ojciec, to moja matka...
szepta艂y jego wargi. Oko艂o szerokiego, drewnianego
domu pewien cz艂owiek zatrzyma艂 go s艂owem:

Pan in偶ynier prosi.
Judym wszed艂 do tego budynku i spotka艂 si臋 z Korzeckim. Olbrzymia izba, o艣wietlona
lampkami elektrycznymi, zastawiona jakimi艣 beczkami, w jednej cz臋艣ci przeci臋ta by艂a balustrad膮 jak w urz臋dach gminnych. Tam by艂 st贸艂, przy kt贸rym zasiada艂 starszy sztygar i dozorca.
Czytano list臋 robotnik贸w id膮cych do kopalni na przeci膮g czasu swego zatrudnienia, czyli na
szycht臋. Czytanie odbywa艂o si臋 numerami. Zawi臋d艂y, silny Niemiec, kt贸ry jednak kl膮艂 i wymy艣la艂 expedite231 po polsku, czyta艂 numery. Czarne figury stoj膮ce doko艂a odpowiada艂y nazwiskami koleg贸w, kt贸rzy si臋 nie stawili. Dozorca, awansowany z robotnika, hucza艂 co chwila:


Cicho! Milcze膰! Co za ha艂asy! Tu nie karczma!
W drugim ko艅cu sali rozdawano chleb. Co pewien czas nowy g贸rnik wchodzi艂, kl臋ka艂 pobo偶nie na 艣rodku i odmawia艂 modlitw臋, twarz膮 zwr贸cony do sto艂u, zupe艂nie jakby si臋 oddawa艂
adoracji majestatu sztygarskiego.

Czasami spod powiek, niejako z g艂臋bi oblicza, b艂yska艂y bia艂ka oczu. By艂 to jedyny wyraz
tych twarzy, jak u Murzyn贸w. Gniew, rado艣膰, u艣miech
wszystko inne okrywa艂a szczelna
maska sadzy w臋glowej.


Czy m贸g艂bym zobaczy膰 kopalni臋?
zapyta艂 Judym Korzeckiego.
231 E x p e d i t e (艂ac.)
doskonale.

173



Ij, dzisiaj? Co wam po tym?

Jak to, co mi po tym!

Zamknijcie oczy i b臋dziecie widzieli zupe艂nie to samo.

Wi臋c nie mo偶na?

Ale偶 gdzie偶 tam, mo偶na, tylko nie my艣la艂em, 偶eby wam to dzi艣 k w a d r o w a 艂 o232.
Skoro jednak... Wi臋c chcecie zej艣膰?

Chc臋, chc臋...

Bu艂a
zwr贸ci艂 si臋 in偶ynier do kogo艣 w t艂umie
id藕 no i przygotuj tam dwa kaganki, buty
dla pana, kurt臋 i kapelusz.
Wkr贸tce p贸藕niej weszli na dziedziniec. Znowu otoczy艂o Judyma wczorajsze uczucie na
widok sortowni, na widok walc贸w po艂yskliwych ze spiralnymi karbami, wij膮cych si臋 w oku,
jakby si臋 wkr臋ca艂y w opraw臋 swoj膮. W贸zki z w臋glem, przez wind臋 wyrzucone z g艂臋bi kopalni, stawa艂y w male艅kich relsach i wysypywa艂y si臋, pchni臋te silnymi r臋koma, na ruszty ze spiralnych walc贸w. St膮d grube i kostkowe bry艂y zlatywa艂y na ruszty ni偶ej po艂o偶one, a drobny
mia艂 i orzeszek w臋glowy sypa艂 si臋 w sita, kt贸re go wypycha艂y na brzeg pochylni.

Sita 偶elazne na wygi臋tych wa艂ach, czyni膮ce ruchy r臋cznego przetaka, kt贸re wytrz膮saj膮
drobny w臋giel, tworz膮 jakby upusty dwu rzek formalnych. Rzeki te leniwie, bez ko艅ca p艂yn膮
ku wyj艣ciu nad wagonami kolei.

W s膮siedniej hali, obok szybu, Judym przypatrywa艂 si臋 motorowi parowemu, kt贸ry obraca
dwie szpule szczytowe. Na nich okr臋caj膮 si臋 liny ze stali podtrzymuj膮ce windy, z kt贸rych jedna idzie do sztolni, gdy druga w g贸r臋 wst臋puje. Spogl膮daj膮c na b艂yszcz膮ce cylindry, w kt贸rych
pracowa艂y t艂oki, Judym szuka艂 w艂a艣ciwie tylko ukrytego gdzie艣 dzwonka...

Ubrani w grube buty, w sk贸rzane kaftany zapi臋te na sprz膮czki, trzymaj膮c w r臋ku mosi臋偶ne
lampy, w kt贸rych p艂onie knot umoczony w oleju, stan臋li w szali.

W pierwszej sekundzie, kiedy jej deski stoj膮ce na r贸wni z pod艂og膮 drgn臋艂y, Judym do艣wiadczy艂 takiego wra偶enia, jakby mu kto 艣cisn膮艂 gard艂o. Wkr贸tce przysz艂o otrze藕wienie,
szum w uszach i lekka boja藕艅 w sercu. Czarne belki cembrowiny miga艂y si臋 w oku niby szeregi jakich艣 schod贸w niesko艅czonych. Gdy szala stan臋艂a, wyszli na korytarz suchy i o艣wietlony lampkami elektrycznymi. Uwija艂o si臋 tam mn贸stwo ludzi, przychodzi艂y i odchodzi艂y szeregi woz贸w ci膮gnionych przez wyuczone konie. Z tych pierwszych, widnych galerii dostali si臋
przez kr臋te szlaki do maszyn pompuj膮cych wod臋. W ich okolicy sko艅czy艂o si臋 艣wiat艂o. Jedynym jego 藕r贸d艂em sta艂y si臋 odt膮d kaganki niesione w r臋ku. Miejsce by艂o g艂adkie. Sp贸d korytarza zajmowa艂y szyny. Po nich w臋drowa艂y ci膮gle szeregi w贸zk贸w z f e d r u n k i e m, ci膮gnione przez konie.

Drzwi, niewidoczne w ciemno艣ci, ustawione tu i 贸wdzie dla skierowania powietrza do tych
chodnik贸w, gdzie si臋 "nie 艣wieci", otwiera艂y tajemnicze r臋ce ludzi zgrzybia艂ych, kt贸rzy na
miejscu od藕wiernych dokonywuj膮 偶ywota. In偶ynier mijaj膮c takie drzwi rzuca艂 wyraz:


G l i k a u f!

G l i k a u f!
odpowiada艂a ciemno艣膰.
By艂o w tym d藕wi臋ku co艣 艣ciskaj膮cego serce. Przywiera艂 do m贸zgu obraz figur tych starc贸w, ledwie daj膮cych si臋 z mroku wyr贸偶ni膰, tych czarnych bry艂, kt贸re za 偶ycia mieszkaj膮 w
grobie, 艣ni膮 w nim przez reszt臋 dni swoich jak paj膮ki, czekaj膮c cierpliwie na chwil臋, kiedy ju偶
na zawsze wst膮pi膮 do ziemi, kiedy wejd膮 w jej zimne 艂ono na "szycht臋" wieczn膮. 艁a艅cuch
ciemnej niedoli przykuwa ich do miejsca. W starczym drzemaniu widz膮 pewno ciep艂e s艂o艅ce
wiosenne i jasne 艂膮ki, kwiatami zasiane...

Korytarze ma艂o r贸偶ni艂y si臋 mi臋dzy sob膮. Jedne z nich by艂y wykute li tylko w w臋glu, inne
posiada艂y wr臋by ze 艣cianami z ceg艂y, wmurowanymi dla zatamowania ognia i mokrego a syp

232 K w a d r o w a 膰
odpowiada膰, pasowa膰.

174


kiego piasku, kt贸ry zowi膮 "kurzawk膮". Zwyczajny chodnik o stropie p贸艂okr膮g艂ym zamienia艂
si臋 stopniowo na korytarz ze stemplami, na kt贸rych le偶a艂y kapy233 podtrzymuj膮ce rodzaj sufitu, czyli "okorki". Te korytarze doprowadzi艂y do brzegu pochylni id膮cej w kierunku upadu
warstw w臋gla. Z boku czarnej czelu艣ci sun臋艂a si臋 w d贸艂 drewniana rynna, po kt贸rej spychano
drzewo. Obok sz艂a stalowa czy 偶elazna lina wci膮gaj膮ca w贸zki.

Ciemno艣膰, ciemno艣膰 g臋st膮 od kwa艣nego czadu roz艣wieca艂 tylko czasem daleki ognik niewidzialnej postaci. W pewnych miejscach by艂y tam schody, a w艂a艣ciwie szczeble do tarcic
przybite; gdzie indziej sz艂o si臋 po o艣liz艂ej desce. Na dnie kopalni, w g艂臋boko艣ci dwustu kilkudziesi臋ciu metr贸w pod ziemi膮, zimny i wilgotny przeci膮g wl贸k艂 si臋 korytarzami. By艂a ich tam
sie膰 ca艂a, w kt贸rej przychodzie艅 do艣wiadcza艂 bolesnego niepokoju, jaki wstrz膮sa膰 musi ryb膮,
gdy si臋 spotyka z g臋stymi okami matni. Szli w jakim艣 kierunku, kt贸ry wydawa艂 si臋 stron膮
praw膮, do lochu d藕wigaj膮cego si臋 w g贸r臋 pochy艂o a stromo i tworz膮cego 艣lep膮 sztolni臋.
Wkr贸tce musieli schyli膰 si臋 w pa艂膮k, gdy偶 pi臋tro by艂o tak niskie, 偶e pod nim ledwo m贸g艂 si臋
przesun膮膰 w贸zek z "urobkiem". Gdzie艣 daleko, jakby u szczytu tej g贸ry, wida膰 by艂o chodz膮ce
z miejsca na miejsce blado偶贸艂te 艣wiate艂ka. W zakl臋s艂ej komorze, kt贸ra si臋 nagle znalaz艂a, s艂ycha膰 by艂o prac臋 kilku ludzi.


G 1 i k a u f!
rzek艂 Korzecki.
Odpowiedziano ch贸rem przyjaznymi g艂osami, kt贸re dziwne i g艂臋bokie zrobi艂y na Judymie
wra偶enie.
"G l i k a u f, g l i k a u f..."
m贸wi艂 do nich i on w g艂臋bi duszy. W艂a艣nie wtedy przerwa艂o
jakby tam臋 swoj膮 nowe 藕r贸d艂o t臋sknoty za Joasi膮, t臋sknoty tak bolesnej, bardziej bolesnej ni偶
w chwili po偶egnania...

G贸rnicy w czarnych "kapach" i w "berglederach"234 nabijali prochem, grubym jak ziarnka
kukurydzy, d艂ugie tuleje papierowe. Otwory w miejscach w艂a艣ciwych ju偶 by艂y wy艣widrowane
d艂ugimi "laskami" ze stali, o zako艅czeniach podobnych do grot贸w piki. Gdy 艂adunek zosta艂
nabity, lont we艅 w艂o偶ony i przystemplowany z wierzchu szczelnie gruzem za pomoc膮 st臋pora,
jak nab贸j w lufie
jeden z pracownik贸w zapali艂 dwa 偶ygad艂a235, drugi dwa, trzeci
dwa. W
mroku g臋stym od py艂u i dymu ukaza艂y si臋 niby jakie艣 niebieskawe strugi cieczy s膮cz膮cej si臋
od g贸ry. P艂omyczki dosz艂y do muru
i znik艂y.

W贸wczas drabiny szybko odstawiono i wszyscy z po艣piechem weszli do s膮siedniego chodnika. Tam czekali z dziesi臋膰 sekund, nim si臋 odezwa艂 pierwszy wybuch. Pr膮d powietrza run膮艂
w s膮siednie galerie i komory, d藕wigaj膮c na sobie ostry zapach prochu. Bry艂y w臋gla hucz膮c
wali艂y si臋 za przyleg艂ym filarem, a na wszystkie strony w 艣cianach co艣 sypa艂o si臋 z pr臋dkim
trzaskiem i szelestem, na podobie艅stwo stada szczur贸w biegaj膮cych za makatami. Potem nast膮pi艂 drugi wybuch, za nim trzeci i czwarty. Dym wype艂ni艂 galerie i ci膮gn膮艂 leniwie do
przej艣膰, w kt贸rych si臋 "艣wieci". W dali s艂ycha膰 by艂o huk 艂adunk贸w dynamitowych i czu膰
s艂odkawy ich zapach.

W pewnym miejscu Korzecki przywo艂a艂 kogo艣 po imieniu i zostawi艂 go z Judymem, a sam
odszed艂. Musia艂 obejrze膰 robot臋 w innej ca艂kiem stronie. Doktor zosta艂 w ciemno艣ci z widmem trzymaj膮cym sw膮 lamp臋. W s膮siedztwie tego miejsca kilkunastu ludzi zaj臋tych by艂o
podstemplowywaniem "pi臋tra". Chwil臋 obydwaj z g贸rnikiem stali nic nie m贸wi膮c do siebie.
Wreszcie Judym podni贸s艂 lamp臋 do g贸ry i zobaczy艂 sczernia艂膮 twarz starego cz艂owieka, kt贸rego siwe w艂osy wymyka艂y si臋 spod "kapy".


Co robi膮 tutaj, ojcze?
zapyta艂.

A calizn臋236 wyrabiamy mi臋dzy chodnikami.
233 K a p a
opieraj膮ca si臋 na stemplach belka podtrzymuj膮ca sufit w chodniku; tak偶e czapka g贸rnicza.
234 B e r g 1 e d e r
sk贸rzanypas g贸rniczy.
235 呕 y g a d 艂 o
zapalnik.
236 C a 1 i z n a (albo filar)
pok艂ad kopalny mi臋dzy chodnikami.


175



Calizn臋?

Ju艣ci. Filar wybieramy. Bierzemy jedno p o r 臋 c i e za drugim na d艂ugo艣膰 i na szeroko艣膰, podpieramy strop s艂upem
i dalej. Po boku stawia si臋 "organy"... Prosz臋 艂aski... pan
mo偶e i nie znajomy z kopalni膮?

A nie. Pierwszy raz widz臋.

Tak ci...

C贸偶 to za organy?

To za艣 s膮 k艂ody na sztorc stawiane, 偶eby s艂u偶y艂y tak jakby za 艣ciank臋. Z przodu te偶, od
chodnika przy ko艅czeniu 艣 t r e k i237 drug膮 tak膮 艣cian臋 si臋 buduje, a zostawia si臋 za艣 miejsce
pr贸偶ne, niby tak jakby drzwi. A wyrobi si臋 ca艂膮 艣 t r e k 臋 i z okruch贸w si臋 j膮 wyczy艣ci, to si臋
dopiero te s艂upy zaczyna w y j m a 膰, a inne si臋 tnie toporem. Gdy pracowity g贸rnik us艂yszy w
cicho艣ci najwi臋kszej pierwszy, a b y malu艣ki trzask pi臋tra, wtedy kilof do gar艣ci i umykaj z
p o j 臋 c i a! Ziemia si臋 urwie w tym miejscu i rumowiem ca艂e to zawali. Na wierzchu, na g贸rze zawalisko w d贸艂 wci膮gnie, tak jakby lej...
Judym podni贸s艂 do g贸ry sw膮 lamp臋 i przygl膮da艂 si臋 艣cianom. G艂adkie albo chropawe ich
p艂aszczyzny tu i 贸wdzie mia艂y na sobie rysy ostrego 偶elaza, jakby pismo jakie艣 klinowe238
pracowicie wyryte. Id膮c z wolna obok g艂adkiej 艣ciany, mia艂 z艂udzenie, jakby je czyta艂. Ze znak贸w ko艣lawych, kieruj膮cych si臋 to w t臋, to w inn膮 stron臋 sk艂ada艂a si臋 historia tych czelu艣ci.

Zdawa艂o mu si臋, 偶e stoi w cudownym lesie, w puszczy odwiecznej, nie sianej, przez kt贸r膮
nie sz艂a jeszcze stopa cz艂owieka. Ros艂y naok贸艂 olbrzymie, paprocie z pniami, jakich nie obejmie trzech ludzi, skrzypy w drzewa wybuja艂e, straszne wid艂aki i inne, niewidzianych form,
mistycznej pi臋kno艣ci albo potwornej brzydoty, jakie艣 sigillaria, odontopterydy, lepidodendrony239... Te wielkie potwory, splecione mi臋dzy sob膮 艂a艅cuchami lian, krzewi艂y si臋 na pulchnym
trz臋sawisku, gdzie mchy przepyszne i niewys艂owione kwiaty pachnia艂y w czarnym gor膮cu
wieczystych cieni贸w. S艂odkie, upalne lata wyci膮ga艂y z ziemi pod chmury te pnie i ga艂臋zie,
dost臋pne tylko dla wzroku i skrzyde艂; wilgotne, deszczowe zimy zasila艂y gleb臋 na wieki.
Swobodne wichry, w dalekich stepach i w 艣niegach 艂a艅cuch贸w g贸rskich zrodzone, przylatywa艂y bi膰 puszcz臋 rycz膮c jako szczeni臋ta lwie.

Wtedy ko艂ysa艂a w 艂onie swoim pie艣艅 hucz膮c膮 na podobie艅stwo morza. Jak偶e cz臋sto trzaska艂 w ni膮 piorun, a huragan j膮 depta艂, 艂upi艂 i rwa艂! Dzikie chmury iskr膮 czerwon膮 zapala艂y jej
g艂臋bie 艣piewaj膮ce. Wtedy gorza艂a jak wielki stos. Ale gdy deszcz ustawa艂, przychodzi艂a wieczy艣cie m艂oda, lilioworamienna wiosna, jak dziewcz膮tko szukaj膮ce kochanka, i swawolnymi
usty zdmuchiwa艂a py艂y ro艣lin w ziemi臋 rozmok艂膮, marz膮c膮 o cieniu konar贸w. Nowe morze
zieleni wylewa艂o si臋 na ten sam grunt, przez kt贸ry p臋dzi艂y krzemienne kopyta ognia i szprychy jego wozu tak samo pr臋dkie jak wicher.

I znowu na cisz臋 g臋stwin m艂odej puszczy przypada艂 niespodziewany krzyk wojenny jaguara i rozdziera艂 j膮 wrzask, 艣mier膰 g艂osz膮cy, bezlitosnego or艂a.

A偶 oto wielkie jakie艣 morza w g艂臋bi l膮d贸w pr贸偶nuj膮ce wyrwa艂y si臋 ze swoich grobel i pu艣ci艂y pr膮dy szalone, kt贸re zdj臋艂y z korzeniem olbrzymie lasy, nios艂y je w pianach swych niby
flot臋 okr臋t贸w zdruzgotan膮 i pcha艂y w te zakl臋s艂e niziny. Tu je niezmiern膮 mas膮 wwali艂y jakby
do grobu. Przykry艂y je warstwami gruntu zdj臋tymi z g贸r. W ci膮gu tysi臋cy lat w cia艂ach tych
krzew贸w, na kt贸rych ga艂臋ziach ptaki niezliczone gniazda sobie s艂a艂y, usta艂o 偶ycie i pocz膮艂 si臋
tajemny rozk艂ad. Wielkie ci艣nienie zapadni臋tych warstw, nap艂ywy w贸d i czas wiekami id膮cy
czyni艂y spraw臋 podziemn膮: stwarzanie wody z tlenu i wodoru tych cielsk obumar艂ych, wydo

237 S t r e k (niem. Streck)
odcinek.
238 P i s m o k 1 i n o w e
pismo, kt贸rego znaki mia艂y kszta艂t klin贸w; by艂o u偶ywane w staro偶ytno艣ci w krajach
Bliskiego Wschodu (Babilonia, Persja).
239 S i g i l l a r i a, o d o n t o p t e r y d y, l e p i d o den dron y
bardzodawnegatunkiolbrzymich ro艣lin,z
kt贸rych powsta艂y pok艂ady w臋gla kamiennego.


176


bywanie z nich kwasu w臋glowego i tlenku w臋gla. Zosta艂 tylko w臋giel sam, jedyny, w olbrzymim nadmiarze, nie maj膮cy si臋 z czym po艂膮czy膰, jak samotny duch ciemno艣ci. Straszliwe jego
cielsko martwia艂o, styg艂o i umiera艂o w sobie samym tysi膮ce lat. W m臋czarni zrasta艂o si臋 samo
ze sob膮, tuli艂o si臋 do siebie jak byt przekl臋ty. Z dawnej budowy nic nie zostawi艂 czas d艂ugi.
Tylko jakby jedyne echo z ojczyzny, gdzie wszystko kwit艂o, ros艂o i kocha艂o si臋 w niebiosach

zosta艂 nik艂y rysunek warstw pnia albo odcisk powiewnego li艣cia w czarnym, 偶a艂obnym kamieniu.

D艂ugie prace przyrody, nie daj膮ce si臋 my艣l膮 ogarn膮膰 zaczyny i odczynienia, cz艂owiek
chwyta jako 艂up sw贸j za pomoc膮 pracy kr贸tkotrwa艂ej, chytrej i u艂atwionej. Przychodzi w
艣wi臋te czelu艣cie z bladym p艂omykiem i kr贸tkim swoim kilofem. Si艂膮 n臋dznego ramienia wymiecie to, co tu schowa艂 ocean. Bierze ca艂y pok艂ad do cna, od wychodni do upadu, zgrzebie
okruszyny i na 艣wiat wyda. Zostawi tylko ha艂d臋 na wierzchu i pr贸偶ni臋 w g艂臋binie.

Ziemia nie oddaje swej pracy i swojego dorobku bez walki. Prosta i oboj臋tna jak dziecko,
od cz艂owieka uczy si臋 zdrady. Czyha na niego z bry艂ami, kt贸re ruszy艂, a偶eby mu je cisn膮膰 na
g艂ow臋, gdy si臋 nie obejrzy. Rozsiewa w jego komorach 艣miertelne gazy i czeka, jakby w niej
bi艂o serce pana puszcz zmar艂ych
tygrysa. Wylewa zask贸rne, niewidzialne wody. Spuszcza
ciemne jeziora, od wiek贸w nieprzeliczonych kropla po kropli zebrane, a 艣ni膮ce na zimnych
granitach. Otwiera podziemne baseny kurzawki, kt贸r膮 zawaliska ruszy艂y, i gliniastym jej mu艂em nape艂nia galerie pracowicie wykute.


Nie porwa艂 was skarbnik240?
zawo艂a艂 znienacka Korzecki wynurzaj膮c si臋 z mroku.
Poszli d艂ugim chodnikiem. Z bliska i z dala sz艂y szeregi w贸zk贸w ci膮gnionych przez konie.
Ka偶dy z tych pracownik贸w wl贸k艂 tak za sob膮 ca艂ymi latami przekl臋te wozy. Gdy mijali post臋puj膮cego w ciemno艣ci, odwraca艂 na bok g艂ow臋 i oczy, kt贸re ju偶 razi 偶贸艂ty blask 艣wiat艂a.

Poszli wreszcie do szybu, kt贸ry ich z dna kopalni mia艂 podrzuci膰 o sto metr贸w wy偶ej. Woda la艂a si臋 tam strugami, kapa艂a w szal臋, ciek艂a po drzewie cembrowiny. Stan臋li w mokrej
windzie w艣r贸d ludzi wrzeszcz膮cych, przemok艂ych, ze z艂ymi twarzami, i w ci膮gu jednego momentu wyniesieni zostali na powierzchni臋 g贸rn膮. Szli stamt膮d ciemnym i niesko艅czenie d艂ugim korytarzem. By艂o w nim zimno i wilgotno. Strop wali艂 si臋 tu i 贸wdzie, wygina艂 kapy i
mia偶d偶y艂 ok艂adziny. 艢miertelnej czarniawy nie roz艣wietla艂y nawet ogniki g贸rnicze. Czasami
tylko s艂ysze膰 si臋 dawa艂 odleg艂y turkot i krzyk wozaka. I znowu z mroku wynurza艂 si臋 ko艅g贸rnik, odwraca艂 swe smutne, st臋sknione, beznadziejne oczy, jakby mu by艂 wstr臋tny widok
cz艂owieka, i gin膮艂 w wiecznym grobie.

W pewnej chwili Judym us艂ysza艂 przed sob膮 w ciemno艣ciach rozmow臋, a raczej monolog.
Kto艣 m贸wi艂 dobitnym g艂osem:


Fuks, m贸wi臋, nie zwalone!
Chwil臋 trwa艂o milczenie i znowu odzywa艂 si臋 ten sam g艂os z podw贸jn膮 natarczywo艣ci膮:

Nie zwalone, Fuks! K i e j nie zwalone, to nie zwalone...
Korzecki poci膮gn膮艂 Judyma do 艣ciany i szeptem obja艣ni艂, co to znaczy:

Czasami ko艂a jednego z w贸zk贸w, sczepionych mi臋dzy sob膮, z szyn wyskocz膮. W贸wczas
ko艅, imieniem Fuks, staje, gdy偶 nie ma si艂y uci膮gn膮膰, a zreszt膮 i nast臋pne w贸zki zaraz si臋 wykolejaj膮. Poganiacz musi nadnie艣膰 i wstawi膰 w贸zek w szyny. Gdy to uczyni, wo艂a na konia, 偶e
ju偶 t臋 robot臋 wykona艂. Ale nieraz przyczepi mu o jeden w贸zek za wiele i w贸wczas ko艅 r贸wnie偶 staje s膮dz膮c, 偶e to skutek wykolejenia. Poganiacz zapewnia go krzykiem, 偶e "nie zwalone", ale ko艅, poci膮gn膮wszy z lekka, nie rusza si臋 z miejsca, gdy偶 czuje ci臋偶ar wi臋kszy ni偶
nale偶y. W贸wczas furman musi go przekona膰: idzie wzd艂u偶 w贸zk贸w a偶 na sam ich koniec i
stamt膮d dopiero jeszcze raz uroczy艣cie krzyczy swoje: "Fuks, nie zwalone!" Natenczas biedny
ko艅 godzi si臋 z my艣l膮, 偶e go wyzyskuj膮, zbiera si艂y i wlecze dalej w ciemno艣ci swoj膮 dol臋.
240 S k a r b n i k
wed艂ug legend g贸rniczych: duch strzeg膮cy kopalni.

177


Mo偶e nawet przychodzi do 艣wiadomo艣ci, co to jest, mo偶e nawet po cichu wzdycha albo 艣ci艣ka z臋bce, ale przysta膰 musi na taki uk艂ad, bo gdyby marzy艂 albo usi艂owa艂 protestowa膰 za pomoc膮, dajmy na to, stania, toby mu poganiacz batem grzbiet w y 艂 o i 艂 i na tym sko艅czy艂oby
si臋 polepszenie stosunk贸w.


No, ale wy powinni艣cie tego zabroni膰...
rzek艂 Judym.
In偶ynier podni贸s艂 wy偶ej sw膮 lamp臋 i rzek艂 z maltretuj膮cym, szyderczym u艣miechem:

A, ja zabraniam, surowo zabraniam...
Po chwili rzek艂 jeszcze:

Ja zabraniam, zabraniam z ca艂ej duszy, ale ju偶 nie mam si艂y...
178


PIELGRZYM

Kt贸rego艣 z dni nast臋pnych Judym w towarzystwie Korzeckiego uda艂 si臋 do samego Kalinowicza. By艂a to chytra machinacja, istna konstrukcja in偶ynierska przedsi臋wzi臋ta w celu zapoznania si臋 z figur膮 decyduj膮c膮.


Kt贸偶 jest Kalinowicz?
pyta艂 Judym zmierzaj膮c ulic膮, kt贸ra prowadzi艂a do mieszkania
jednej z pot臋g Zag艂臋bia.

Tego nie wiedzie膰! Takich rzeczy elementarnych nie wiedzie膰! No, rozumie si臋, 偶e in偶ynier, ale wielki.

To dopiero... Dlaczeg贸偶 dzi艣 koniecznie mamy i艣膰 do niego!

Dlatego, 偶e tak rozkazuje chytro艣膰 tudzie偶 przebieg艂o艣膰.

Zanosi si臋 na burz臋. Jest parno jak w piekle
m贸wi艂 Judym. Po chwili doda艂:

Wola艂bym dosta膰 batem od ciotki Pelagii, ni偶 i艣膰 dzisiaj z t膮 wizyt膮.

Id藕cie, b臋dzie burza
m贸wi艂 Korzecki rozgl膮daj膮c si臋 p okolicy.
Stali na wzniesieniu. W g艂臋bi le偶a艂o miasto. By艂y to szeregi dom贸w jednakowych, czarnych, zadymionych. W ma艂ej stosunkowo odleg艂o艣ci z wielkich piec贸w wybucha艂y ognie jak z
krateru wulkan贸w. Wicher porywa艂 ich p艂aty, jakby je od masy udziera艂 i chcia艂 cisn膮膰 na miasto.

Drzewa zasypane kurzem i dymem wygl膮da艂y niby robotnicy. Zielono艣膰 murawy by艂a obleczona 偶a艂obnym pokrowcem.

Za lasami i 艂a艅cuchem wzg贸rz rozci膮ga艂a si臋 na horyzoncie stalowa chmura z ciemnymi w
sobie do艂ami. Sz艂a wolno. Lecia艂 od niej zimny wicher. W pewnych sekundach przycicha艂.
Zdawa艂o si臋, 偶e 艂azi oko艂o mur贸w, snuje si臋 pod p艂otem, zagl膮da do 艣ciek贸w i siada na drzewach dr偶膮cych wierzcho艂kami niespokojnie i w boja藕ni. Czasami p臋dzi艂 w cwa艂 艣rodkiem
bezludnych ulic z hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza awangarda wojsk, kt贸re z dala ci膮gn膮. Naok贸艂 wida膰 by艂o kominy i kominy. Wali艂y si臋 z nich pochy艂e dymy szarpane przez
wicher.

Z wysch艂ych bajor, zalegaj膮cych ca艂膮 d艂ugo艣膰 i szeroko艣膰 ulic, zrywa艂y si臋 co chwila g贸ry
艣niadego kurzu, mkn臋艂y ponad domy, ponad dziwaczne retorty fabryk i ciska艂y si臋 z wysoka
na mieszkania ludzkie. Te lataj膮ce b艂ota zas艂ania艂y co chwila miasto smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawid艂owe i zimne jak g e s z e f t pieni臋偶ny.

Za nim na pewnej wynios艂o艣ci sta艂 w cienistym ogrodzie "pa艂ac" dyrektora. Gdy wchodzili
po w膮skich schodach wys艂anych dywanem, Korzecki przesadnie id膮c z boku, 偶eby za艣 nie
nast膮pi膰 na ten chodnik, m贸wi艂 p贸艂g艂osem:


Teraz zbierzcie wszystkie si艂y, albowiem nadszed艂 czas pr贸by...
Wprowadzeni przez lokaja do mieszkania, znale藕li si臋 w salonie, kt贸rego okna wychodzi艂y
na miasto. Mi臋kki, puszysty dywan t艂umi艂 echo ich krok贸w. Rolki krzese艂 wy艣cie艂anych at艂asem gin臋艂y w nim zupe艂nie i toczy艂y si臋 bez szelestu. Na 艣cianach wisia艂y obrazy i sztychy w
ramach nies艂ychanie szerokich i "bajecznie" ozdobnych.

Korzecki usiad艂 na fotelu ze skromn膮 mink膮 i przybrawszy pobo偶ny wyraz prezentowa艂 Judymowi oczami sufit i tapety. Id膮c mimo woli za t膮 wskaz贸wk膮 doktor zobaczy艂 malowid艂o
wyobra偶aj膮ce jaki艣 pejza偶 z ruinami i pastuszkiem.

Zanim wszak偶e zd膮偶y艂 przyjrze膰 si臋 tapetom, ozwa艂 si臋 we drzwiach g艂os gospodarza:


Szanownego in偶yniera dobrodzieja, go艣cia mi艂ego a rzadkiego...
179


Korzecki przywita艂 si臋 z wchodz膮cym i zaraz g艂osem pe艂nym powagi wym贸wi艂 nazwisko
towarzysza:


Doktor Judym.
Gospodarz wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i u艣cisn膮艂 podan膮 prawic臋 z uk艂onem, kt贸ry go ze wzgl臋du na
tusz臋 musia艂 kosztowa膰 nieco fatygi. Zaj臋li at艂asowe miejsca, pogr膮偶yli nogi w mi臋kko艣ciach
dywanu i toczyli rozmow臋 de nihilo 241, to jest o przedmiotach nie maj膮cych najmniejszej
warto艣ci. M贸wiono o fizjonomii okolicy, o warunkach klimatycznych i higienicznych Zag艂臋bia oraz o tym podobnych romansach. Gospodarz by艂 to pan wynios艂y i prawie oty艂y. Czaszk臋
mia艂 nag膮, b艂yszcz膮c膮 i mocno sklepion膮. Taki czerep m贸g艂by d藕wiga膰 przy艂bic臋 z 偶elaza.
Nastroszone i w g贸r臋 zadarte w膮sy pasowa艂yby do niej tak偶e bardzo. Nos prosty, oczy du偶e,
srogie pod krzaczastymi brwiami, znamionowa艂y krew szlacheck膮 silnie pulsuj膮c膮 w 偶y艂ach.
Delikatno艣膰 obej艣cia, mi臋kkie ruchy zdawa艂y si臋 by膰 utrudniaj膮cymi dla tej figury pot臋偶nej.
Niemniej
p艂aty szerokie 艣wietnego kortu, obejmuj膮ce kad艂ub jej i nogi, sprawia艂y efekt
odzie偶y przypadkowej i tymczasowo narzuconej.

Korzecki rozgl膮daj膮c si臋 z szacunkiem po salonie nachyli艂 si臋 w kierunku jego w艂a艣ciciela i
szepn膮艂:


Widz臋 co艣 nowego...

No, co?

Jaka艣 niewielka sztuczka, ale a偶 oczy bol膮.

Ten zegar?...

To, to!

Kupi艂em go
rzek艂 dyrektor z satysfakcj膮 ukrywan膮 dyskretnie
w Monachium. Szcze
rze m贸wi膮c, za bezcen.
Po chwili doda艂:


Za bezcen!
Wsta艂 wkr贸tce i u艂atwi艂 go艣ciom zbli偶enie si臋 do zegara empire242 stoj膮cego pod kloszem
na gzemsie konsoli. W istocie by艂o to co艣 bardzo 艂adnego w skromno艣ci swych linii i naiwno艣ci p艂aszczyzn.


No, a Uhde243 oprawiony?
偶ywo zapyta艂 Korzecki.

A jak偶e, a jak偶e!
i powiem koledze
bajecznie. Chcecie mo偶e zobaczy膰?

Ale偶, je艣li 艂aska...

Prosz臋, prosz臋 t臋dy.

Jak偶e panna Helena, czy wci膮偶 jeszcze zaj臋ta Ropsem?244

A tak, ona swym Ropsem... prosz臋 pan贸w t臋dy...
Wszyscy trzej weszli do s膮siedniego gabinetu urz膮dzonego z przepychem. Za艣cie艂a艂 go
dywan i wype艂nia艂o mn贸stwo sprz臋t贸w, nad kt贸rymi kr贸lowa艂o niejako wspania艂e biuro. Kandelabry, figurynki, fotografie w ramach stoj膮cych, przyciski i mn贸stwo ksi膮偶ek
pi臋trzy艂o si臋
na nim. 艢ciany zawieszone by艂y malowid艂ami i rysunkami, a biblioteka, rze藕biona misternie,
po艂yskiwa艂a od z艂oconych tytu艂贸w.


Widzia艂e艣 pan to g艂upstewko?
Korzecki przymru偶y艂 powieki i z wyrazem najg艂臋bszej ciekawo艣ci bada艂 wskazany obrazek.


Kupi艂em t臋 sztuczk臋 w Mediolanie, w tej, wiecie panowie, budzie, co to Cenacolo Vinciano245... Ot贸偶 zaszed艂em tam... By艂 upa艂. Za oknem, s艂ysz臋, musztruje jaki艣 oficerek z wrza
241 D e n i h i l o (艂ac.)
o niczym.
242 E m p i r e
styl w sztuce i architekturze, powsta艂y we Francji za panowania Napoleona I.
243 U h d e
Fritz Uhde (1848-1911), niemiecki malarz religijny.
244 R o p s
Felicjan Rops (1833-1898), znany malarz i sztycharz belgijski


180


skiem oddzia艂 tych rycerzy, kt贸rych p贸藕niej rozmiata jak 艣miecie byle Menelik246.. Patrz臋, 偶e
kopiuje Wieczerz臋 jaki艣 m艂ody w 艂 o c h i n o. 艢liczny, szelma, jak najcudniejszy obraz. W艂osy na 艂bie wzburzone, nos, panie, usta, oczy jak u jastrz臋bia. Maluje, maluje... Przyskoczy do
swych sztalug i tnie p臋dzlem, ale to w ca艂ym znaczeniu tego wyrazu
tnie. Widz臋
zrobi艂
tylko jedn膮 figurk臋; a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To mi臋, powiem panom, tak uderzy艂o, 偶e tysi膮c razy bardziej ni偶 orygina艂. Co za wyraz, co za twarz! Jak te oczy patrz膮! To
jest przecie aposto艂... I nie tylko aposto艂, ale cz艂owiek, kt贸ry z bole艣ci膮 pyta: "Czy ja ci臋 mam
wyda膰, Mistrzu i Panie?" Ani sposobu wytrzyma膰; m贸wi臋 do tego malarzyka:


Signore pittore, quanto tego ten cadro247
Spojrza艂 na mnie i mrukn膮艂, 偶e jeszcze nie namalowane. Gadam mu, jak umiem, 偶e mi jest
wszystko jedno, pokazuj臋 mu palcem na tego aposto艂a i krzycz臋, 偶e go chc臋 mie膰 i takiego,
jak jest. 艁ypn膮艂 tylko okiem jak wilk i maluje dalej. Kiedy ja znowu do niego, warkn膮艂:


Mille lire248 ...

O
m贸wi臋
signore pittore to troch臋 molto249.
Wreszcie targ w targ wpakowa艂em bestii sze艣膰set frank贸w i zabra艂em obraz ledwo podmalowany. Tu w domu wystrzygli艣my z c贸rk膮 tylko naszego aposto艂a, a reszt臋 si臋 wyrzuci艂o.
Ale co to fizys! Nieprawda偶?


O tak, w istocie... Jest to co艣, co艣...
Korzecki nachyli艂 si臋 do Judyma i szepn膮艂 mu do ucha w taki spos贸b, 偶e gospodarz s艂ysza艂
wyrazy:


Prawda, z jakim smakiem urz膮dzone mieszkanie?
Dyrektor u艣miechn膮艂 si臋 pod w膮sem i m贸wi艂:

Ech, ze smakiem... Pochlebstwa... Jakkolwiek, aby, aby... Trudno偶 mieszka膰 po naszemu,
po sarmacku.
O艣mielony s艂owami Korzeckiego prowadzi艂 go艣ci do nast臋pnego salonu, kt贸ry nazwa艂
"pracowni膮".


Ale mieli艣my zobaczy膰 Uhdego!
przypomnia艂 pochlebca.

W艂a艣nie... w pracowni.
Kiedy tam weszli, na spotkanie ich wsta艂a zza szerokiego sto艂u m艂oda panna, lat mo偶e
dziewi臋tnastu, w sukni r贸偶owej i tak lekkiej, 偶e dozwala艂a nie tyle widzie膰, ile odczuwa膰
艣liczne kszta艂ty. W艂osy mia艂a jasne, prawie bia艂e, o kolorze po艂yskuj膮cym 艣wie偶o heblowanego drzewa 艣wierku
oczy b艂臋kitne, tak samo jak ojciec, tylko bez surowo艣ci i zimna tamtych.
Z dala wywar艂a na Judyma dziwne wra偶enie r贸偶y ledwo, ledwo rozkwit艂ej. Co艣 pisa艂a czy
rysowa艂a. Nieoczekiwane wej艣cie obcych pan贸w troch臋 j膮 zmi臋sza艂o. W prawej r臋ce 艣ciska艂a
bezradnie o艂贸wek i dopiero witaj膮c przyby艂ych zmuszona by艂a rzuci膰 go na st贸艂. Spotkanie jej
w pracowni uwolni艂o Judyma i Korzeckiego od zwiedzania dalszych ubikacji apartamentu.

Wr贸cili dc pierwszego salonu. Panna Helena sz艂a z Korzeckim rozmawiaj膮c swobodnie i
偶yczliwie.

Twarz jej 艂adna, okr膮g艂a, kwitn膮ca od rumie艅c贸w, kt贸re ci膮gle ukazuj膮 si臋 i znikaj膮, zwraca艂a si臋 w jego stron臋 i jasne, niespokojne oczy wpatrywa艂y si臋 z natarczyw膮 ciekawo艣ci膮.
Korzecki w jej towarzystwie spochmurnia艂, jakby si臋 raptem zestarza艂. M贸wi艂 tonem ozi臋b艂ym, bez sarkazmu i z艂o艣liwo艣ci. Patrza艂 na ni膮 w zamy艣leniu, ale z pewnym rodzajem nie

245 C e n a c o 1 o V i n c i a n o (w艂.)
mowa o Ostatniej wieczerzy Leonarda da Vinci (1452-1519) s艂ynny ten
fresk (malowid艂o 艣cienne) znajduje si臋 w klasztorze mediola艅skim di s. Maria delle Grazie.
246 M e n e 1 i k (1844-1913)
cesarz Abisynii od r. 1889; gdy W艂osi usi艂owali Abisynii narzuci膰 w r. 1896 sw贸j
protektorat, Menelik przeciwstawi艂 si臋 temu zbrojnie i pokona艂 armi臋 w艂osk膮 w bitwie pod Adu膮 (1 III 1896).
247 S i g n o r e p i t t o r e, q u a n t o... c a d r o?(w艂.)
panie malarzu, ile (kosztuje) tenobraz?
248 M i l l e l i r e (w艂.) tysi膮c lir贸w.
249 M o l t o (w艂.)
du偶o.


181


ch臋ci. Judym wys艂uchuj膮c z fa艂szowan膮 uwag膮 zda艅 dyrektora o rozwoju przemys艂u w Zag艂臋biu, s艂ysza艂 urywki dialogu tamtych dwojga. Obija艂y si臋 kilkakrotnie o jego uszy nazwiska:
Ruskin250, Maeterlinck251...

Zanim wszak偶e zdo艂a艂 pochwyci膰 sens tej rozmowy, wszed艂 do salonu m艂odzieniec lat
dwudziestu paru i wita艂 si臋 z Korzeckim za pomoc膮 silnego wstrz膮sania jego prawicy.

Za chwil臋 przedstawi艂 si臋 Judymowi:


Kalinowicz.
"Zapewne syn..."
pomy艣la艂 doktor.
M艂ody zwr贸ci艂 si臋 do Korzeckiego z widoczn膮 satysfakcj膮 i zawi膮za艂 z nim rozmow臋. Pan
na Helena przys艂uchiwa艂a si臋 jej tak偶e, a nawet stary dyrektor zwr贸ci艂 wkr贸tce w tamt膮 stron臋
swoje krzese艂ko. Judym onie艣mielony i pe艂en dziwnego smutku s艂ucha艂 szelestu wyraz贸w, ale
uczuciami b艂膮dzi艂 daleko. Zdawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy dziwny, pi臋kny 艣piew, tak jakby jedn膮 z
pie艣ni Griega252, oddalaj膮c膮 si臋 w g贸rach wysokich i, szczeg贸lna rzecz, w pewnej miejscowo艣ci na Righi, pod samotnym szczytem Dossen, gdzie by艂 raz w 偶yciu.

"Kto to 艣piewa i dlaczego to w艂a艣nie?"
marzy艂 ustawiaj膮c swe nogi na puszystym dywanie w spos贸b, o ile to by艂o w jego mocy, ozdobny.


Ani my艣l臋 uznawa膰 si臋 za zwyci臋偶onego!
wo艂a艂 m艂ody cz艂owiek.
Ani troch臋! Tego
pan nie dowiedzie! Istniej膮 na pewno kryteria dobra i z艂a.

A... skoro istniej膮...
z cicha m贸wi艂 Korzecki.

Wiemy przecie, 偶e niewolnictwo jest form膮 偶ycia, do kt贸rej wraca膰 nie nale偶y. Pan wiesz
to samo i tak samo jak ja. I ka偶dy cz艂owiek...

Wi臋c c贸偶 z tego?

Nasza 艣wiadomo艣膰 jest ju偶 kryterium. Dobro spo艂eczne...

W艂a艣nie: dobro spo艂eczne! Zawsze to m贸wimy i jakoby wiemy, co to jest szcz臋艣cie i dobro spo艂ecze艅stwa, ale nigdy nas nie zajmuje szcz臋艣cie jednostki.

O, to, to! Szcz臋艣cie pojedynczego cz艂owieka, jednostki... wtr膮ci艂 dyrektor machaj膮c r臋k膮.

Szcz臋艣cie jednostki musi by膰 podporz膮dkowane dobru og贸艂u.

To jest w艂a艣nie mowa przemocy nad dusz膮 cz艂owieka..
. m贸wi艂 Korzecki porozumiewaj膮c si臋 oczyma z dyrektorem. Szata艅ski u艣miech jak b艂ysk iskierki elektrycznej lata艂 w jego
oczach i na wargach.
Ile偶 to ludzi 艣wi臋ta inkwizycja spali艂a na stosie dla tej zasady, dla tego
kryterium.

艢wi臋ta inkwizycja!
pieni艂 si臋 m艂ody.
Co pan za rzeczy wyw艂贸czy, u licha! Ale co to
jest szcz臋艣cie jednostki? Niech no mi pan na to odpowie! Ja tego nie rozumiem.

Istotnie, jest to co艣 tak od nas dalekiego, 偶e pan tego nawet wcale nie rozumie. Co艣, czego wcale nie znamy... O czym m贸wi艂 Leopardi253, 偶e "jego lubej mary ju偶 nie nadzieja znik艂a,
lecz pragnienie..." To jest jasna 艂膮ka, kwiatami zas艂ana, gdzie dusza ludzka mo偶e stawia膰 krok
sw贸j swobodny... Mo偶no艣膰 uczynku, m贸wienia, my艣lenia, a przynajmniej czucia, przynajmniej wzdychania wed艂ug swej woli. Szukanie zadowolenia...

Rozumiem: hedon254.

Masz pociech臋, znowu jakie艣 hedon!
250 R u s k i n
John Ruskin (1819.-.1900), angielski publicysta, krytyk i teoretyk sztuki.
251 M a e t e r 1 i n c k
Maurycy Maeterlinck (1861-1949), pisarz belgijski; jego tw贸rczo艣膰 dramatyczna wywar艂a du偶y wp艂yw na literatur臋 europejsk膮 prze艂omu XIX i XX wieku.
252 G r i e g
Edward Grieg (1845-1907), wybitny kompozytor norweski; w swojej tw贸rczo艣ci czerpa艂 motywy z
pie艣ni ludowych.
253 L e o p a r d i
Jakub Leopardi (1798-1837), wybitny poeta w艂oski; za艂amany kl臋sk膮 ruchu narodowowyzwole艅czego, trawiony nieuleczaln膮 chorob膮
sta艂 si臋 poet膮 zw膮tpienia i rozpaczy.
254 H e d o n e (gr.)
rozkosz.


182



Rozumie si臋. Ale tylko jedna uwaga. Chory umys艂owo z mani膮 prze艣ladowcz膮 albo jeszcze lepiej: samob贸jcz膮
szuka zadowolenia w d膮偶eniu, na przyk艂ad, do wyd艂ubania sobie
oka. Czy mamy prawo zezwoli膰, 偶eby znalaz艂 to zadowolenie?

Cz艂owiek chory umys艂owo podlega fatalnej sile, kt贸ra, rzecz prosta, do g贸ry nogami wywraca jego my艣li i uczucia, kt贸ra... Ale, panie, jaki to z艂y przyk艂ad!

Dlaczego?

Niech sobie pan przypomni tego doktora, co to zdj膮艂 pierwszy kajdany z n贸g i r膮k ob艂膮kanych255. Bo nie wiem, czy panu wiadomo, 偶e niegdy艣 "kryterium" nakazywa艂o trzyma膰 chorego w kajdanach. P贸藕niej nak艂adano im kaftan i zamykano w celi. Obecnie wynaleziono zasad臋: no restrain256. Ja mam nadziej臋, 偶e kiedy艣 pobyt w szpitalu ob艂膮kanych b臋dzie prawie
wolno艣ci膮, 偶e tam nieszcz臋sna chora g艂owa b臋dzie snu艂a swe marzenia bez przeszkody.

No, ja nie znam si臋 na tych subtelno艣ciach. Ale we藕my inny przyk艂ad: wychowanie dzie
ci. Najmilsze zadowolenie, gdy by艂em w szkole, dawa艂y mi "wagary", rozkosz prawie jakie艣
szczytne oszukanie belfra, jakie艣 "nabieranie", "艣ci膮ganie"...

Tak, tak... Wychowanie Jeszcze niedawno Wincenty Pol wzdycha艂, a jego czytelnicy
r贸wnie偶, nad metod膮 kszta艂cenia doros艂ych Benedykt贸w Winnickich257 za pomoc膮 batoga, za
pomoc膮 wsypywania im pro memoria258 na kobiercu. Pan ju偶 nie zgodzi艂by si臋 na system pana Wincentowy?

On nie, ale ja... kto wie..
westchn膮艂 dyrektor.
M艂ody cz艂owiek spojrza艂 na ojca z u艣miechem i szczeg贸lnym przymru偶eniem powiek.

Pan by si臋 ju偶 nie zgodzi艂. Jeste艣my stamt膮d o tysi膮c mil w kierunku... jasnej 艂膮ki. To
samo z tym wychowaniem male艅kich ludzi. Jeste艣my o tysi膮ce mil od cheder贸w259, kt贸re lokuj膮 si臋, by膰 mo偶e, gdzie艣 w s膮siednim domu. Ta sprawa wychowania dzieci p臋dzi jak poci膮g.
Widzia艂em dobrze szko艂y szwajcarskie...

Gdzie istnieje przymus szkolny.

Gdzie sze艣cioletnie dziecko z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 idzie do wsp贸lnego domu zabawy. Opowiadaj膮 mu tam cudowne ba艣nie. Zawiera tam pierwsze w 偶yciu znajomo艣ci i doznaje tajemnych pierwszych rozkoszy poznawania. Ale i z tej szko艂y my艣l idzie dalej.

A idzie dalej... Nie ulega jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e wyuczenie si臋 abecad艂a, sylabizowanie i
bazgro艂y kaligraficzne
jest to m臋ka.

W chederze... jeszcze jaka! Jaka piekielna!

W szkole r贸wnie偶. A tej torturze dziecko musi by膰 poddane. Ka偶de, kt贸re tylko przyjdzie
na 艣wiat i do偶yje wieku w艂a艣ciwego. Cierpienie! Wszelka praca jest cierpieniem. C贸偶 tu m贸wi膰! Taka sprawa higieny. Za pomoc膮 czego mog膮 zwalczy膰 w naszych miasteczkach epidemi臋? Rozumie si臋, 偶e za pomoc膮 przymusu. Co czyni膰 ze zb贸jami, rzezimieszkami?

Dajmy pok贸j zb贸jom. Ilekro膰 kto zbyt nastaje na r贸偶nych zb贸j贸w, takiego doznaj臋 wra偶enia, jakby si臋 o co艣 m艣ci艂 na nich.

Wi臋c c贸偶 by艣 pan z nimi zrobi艂?

Ja... ja zrzekam si臋 na to pytanie odpowiedzi.
Korzecki m贸wi艂 to z oczyma p艂on膮cymi. Zdawa艂o si臋, 偶e mi臋dzy jego otwartymi powiekami stoj膮 przezroczyste ognie.

255 D o k t o r, c o z d j 膮 艂 p i e r w s z y k a j d a n y z n 贸 g i r 膮 k o b 艂 膮 k a n y c h
mowa o francuskim
lekarzu psychiatrze Filipie Pinel (1745-1826), kt贸ry wszcz膮艂 kampani臋 przeciwko nieludzkiemu traktowaniu
ob艂膮kanych.
256 N o r e s t r a i n (ang.)
nie wi臋zi膰, nie ogranicza膰.
257 M e t o d a k s z t a 艂 c e n i a d o r o s 艂 y c h B e n e d y k t 贸 w W i n n i c k i c h
w poemacie Przygody
JP Benedykta Winnickiego Pol z uznaniem pisze o bato偶eniu Benedykta ju偶 jako doros艂ego cz艂owieka. Zgodnie z
dawnym obyczajem Winnicki, jako szlachcic, otrzymuje ch艂ost臋 na kobiercu.
258 P r o m e m o r i a (艂ac.)
dla zapami臋tania, na pami膮tk臋.
259 C h e d e r
pocz膮tkowa religijna szko艂a 偶ydowska.


183



Dlaczego?
cichym g艂osem zapyta艂a panna Helena.

Dlatego, prosz臋 pani... dlatego... Nie umiem na to odpowiedzie膰.

Dlaczego?
nastawa艂a raz jeszcze.

Nie umiem. Troch臋 mi臋 g艂owa boli.
M艂oda panna zarumieni艂a si臋. Usta jej drgn臋艂y i wyraz upokorzenia skrzywi艂 je na chwil臋.
Zapanowa艂o milczenie do艣膰 przykre. S艂ycha膰 by艂o wycie wichru i uderzenia deszczu w szyby
wielkich okien. Korzecki zdawa艂 si臋 tego wcale nie odczuwa膰. Jadowite u艣miechy mieni艂y si臋
w jego twarzy. Zacz膮艂 m贸wi膰 nie podnosz膮c oczu:


Myli si臋 pan twierdz膮c, 偶e ka偶da praca jest cierpieniem. Wcale tak nie jest. Pomijam to,
偶e w dziedzictwie otrzymujemy po przodkach na艂贸g do pracy, co mo偶emy stwierdzi膰 na bardzo wielkiej liczbie ludzi bogatych, kt贸rzy po ca艂ych dniach bezinteresownie pracuj膮, ale
we藕my... We藕my co innego. Wszystkie po艣wi臋cenia, trudy, ofiary, bahaterstwa. Mickiewicz
m贸wi niech pan pos艂ucha tych s艂贸w przedziwnie m膮drych: "Przez ofiar臋 ducha rozumiem
czyn cz艂owieka, kt贸ry otrzymawszy prawd臋, uto偶samiwszy si臋 z ni膮, roznosi j膮, objawia, s艂u偶y jej za organ, za twierdz臋 i za wojsko, nie zwa偶aj膮c na spojrzenia, na g艂osy i rysy nieprzyjaciela"260 Ot贸偶, czy taka "ofiara ducha" jest, czy nawet mo偶e by膰 cierpieniem? On sam m贸wi,
偶e to jest "najbole艣niejsza ze wszystkich ofiar", ale wydaje mi si臋, 偶e ma na my艣li tylko jej
wysoko艣膰, jej wynios艂o艣膰. Cz艂owiek, kt贸ry uto偶sami艂 si臋 z prawd膮, musi czu膰 rado艣膰, rozkosz,
wtedy nawet, gdy zosta艂 pobity. Tak przypuszczam. Wtedy nawet, gdy zosta艂 zmia偶d偶ony...

To chyba paradoks...
rzek艂 Judym.
Zdaje mi si臋, 偶e w istocie jest to najbole艣niejsza ze
wszystkich ofiar.

Nie s膮dz臋. Taki cz艂owiek w czynie swoim doznaje szcz臋艣cia. Objawia prawd臋, kt贸r膮
otrzyma艂, to znaczy wy艂adowuje szcz臋艣cie, kt贸re w nim jest. W tym musi le偶e膰 takie samo
zadowolenie jak w zabiegach i matactwach sk膮pca albo w szwindlach szachraja gie艂dowego.
Gdy si臋 ta rozmowa toczy艂a, hucza艂y ci膮gle gromy i zbli偶aj膮cy si臋 艂oskot burzy wstrz膮sn膮艂
ca艂膮 kamienic膮. Nikt na to uwagi nie zwraca艂, tylko panna Helena po ka偶dym silniejszym ataku wichru spogl膮da艂a w okna. Pociski nawa艂nicy bi艂y w nie, jakby kilka pi臋艣ci chcia艂o skruszy膰 ramy. By艂o prawie ciemno. Zacz膮艂 pra膰 deszcz ulewny, ponury i bezlitosny. Kiedy niekiedy przera藕liwy blask o艣wieca艂 pok贸j. Wtedy wszystkie br膮zy, okucia, 艣wiecid艂a i l艣ni膮ce
powierzchnie rzuca艂y si臋 w oczy i nag艂e gas艂y jakby wch艂oni臋te przez szybkie westchnienie,
kt贸re w g艂臋bi piersi twardy strach zapiera艂.


Odbiegli艣my od przedmiotu...
rzek艂 m艂ody. G艂os jego wyda艂 si臋 czym艣 dziwnym w pomruku nape艂niaj膮cym przestw贸r.

Nie odbiegli艣my wcale
m贸wi艂 Korzecki, kt贸rego burza, wida膰, podnieca艂a, bo m贸wi艂 z
jak膮艣 wewn臋trzn膮 nag艂o艣ci膮.
Czy dla cz艂owieka, kt贸ry otrzyma艂 prawd臋, istniej膮 pa艅skie
kryteria? Czy pan postawisz je na drodze takiego cz艂owieka?

Rozumie si臋! Ka偶dego obywatela nale偶y przytrzyma膰 za r臋k臋, gdy co艣 przedsi臋bierze, i
zapyta膰, czy dzia艂a z po偶ytkiem, zbada膰, czy nie idzie wbrew, czy nie psuje tego, co r贸d ludzki pracowicie zbudowa艂.

Na mocy takich zasad przybito Jezusa Chrystusa do krzy偶a. Powiedzieli m臋偶owie: "My
mamy prawo nasze i wed艂ug prawa on umrze膰 powinien".

Przez to cierpienie 艣wiat zosta艂 zbawiony.

Pot臋ga zbawienia nie le偶a艂a w cierpieniu, lecz w nauce.

Wi臋c dla pana nie istniej膮 偶adne pewniki? Czyli偶 nie wiemy na pewno, 偶e dzieciob贸jstwo albo chi艅skie mordowanie starc贸w to s膮 z艂e rzeczy, a uczucie solidarno艣ci mi臋dzy lud藕
260" P r z e z o f i a r 臋 d u c h a..."
zdanie wyg艂oszone przez Mickiewicza podczas prelekcji w College de
France w Pary偶u dnia 7 II 1844r.

184


mi
to jest rzecz dobra? 呕e m贸wi膰 prawd臋 jest dobrze, a k艂ama膰 藕le? I kto by chcia艂 propagowa膰 ide臋 dzieciob贸jstwa albo niszczy膰 uczucie solidarno艣ci, powinien by膰 usuni臋ty...


呕e m贸wi膰 prawd臋 jest dobrze, a k艂ama膰
藕le, tego ja, na przyk艂ad, kt贸ry tu z panem siedz臋 w jednym pokoju, wcale nie jestem pewny. Cz臋stokro膰 m贸wienie, a nawet wyznawanie
k艂amstwa jest najwy偶sz膮 cnot膮, zas艂ug膮 i bohaterstwem. Jest ono zupe艂nie takie samo jak
m贸wienie prawdy. Pozostawiam cz艂owiekowi zupe艂n膮 swobod臋 m贸wienia prawdy albo k艂amania. Co jeden cz艂owiek mo偶e wiedzie膰 o prawdzie albo fa艂szu duszy drugiego cz艂owieka?
W sercu ludzkim s膮 takie oceany, pustynie, g贸ry i w臋druj膮ce lodowce... Chrystus powiedzia艂:
"Nie s膮d藕cie, aby艣cie nie byli s膮dzeni". Oto wszystko. A co do tych dzieciob贸jstw, niewolnictw, to dialektycznie pan mi臋 pobije, bo z takich pyta艅 wywin膮膰 si臋 nie zdo艂am. Nie mam
wyj艣cia. Istotnie, wszyscy wiemy na pewno, 偶e wypoliczkowanie paralityka to jest z艂a czynno艣膰. I kto by to uczyni艂, powinien by膰 skr臋powany. To jest sylogizm nie ma co. Ale czy pan
sobie mo偶e wyobrazi膰 cz艂owiecze艅stwo, jakie mamy na my艣li, i tego rodzaju uczynek? Szerzenie idei niewolnictwa jest niemo偶liwe w艣r贸d takich ludzi tak samo, jak niemo偶liwa to jest
rzecz, 偶eby艣my dwaj weszli do towarzystwa, gdzie zgromadzi艂y si臋 subtelnie wychowane kobiety, i 偶eby艣my tam zacz臋li prowadzi膰 jak膮艣 karczemn膮 rozmow臋 albo, dajmy na to, pozrzucali ubranie. Dialektycznie mo偶na dowie艣膰, 偶e jest mo偶liwe takie nasze zachowanie si臋, ale
sam post臋pek de facto261 nie jest mo偶liwy. A przecie nie ma 偶adnego pisanego prawa, kt贸re
by zabrania艂o tej swobody. To cz膮steczka w艂a艣nie tego u c z u c i a solidarno艣ci, kt贸re
wszystko przeniknie, dyktuje nam tok rozumnej, mi艂ej i dla wszystkich przyjemnej rozmowy.
Z艂e niew膮tpliwie jest tylko jedno: krzywda bli藕niego. Cz艂owiek
jest to rzecz 艣wi臋ta, kt贸rej
krzywdzi膰 nikomu nie wolno. Wyj膮wszy krzywdy bli藕niego, wolno ka偶demu czyni膰, co chce.

Idylla, prosz臋 pana, idylla, czyli Arkadia262. Krzywda bli藕niego... Dobre sobie! A c贸偶 to
jest krzywda? Gdzie偶 jej granica?

Granica krzywdy le偶y w sumieniu, w sercu ludzkim.

No, prosz臋 pana, czy偶 to nie s膮 偶arty?

Nie. To jest my艣l najbardziej tw贸rcza ze wszystkich. Na niej 艣wiat stoi. Niech no pan
pomy艣li, co by z nim by艂o, gdyby wymaza膰 te s艂owa: "Po tym poznaj膮, 偶e艣cie uczniami moimi, je艣li si臋 wzajem mi艂owa膰 b臋dziecie"263. Mi艂o艣膰 mi臋dzy ludzi nale偶y sia膰 jak z艂ote zbo偶e,
a k膮kol nienawi艣ci trzeba wyrywa膰 i depta膰 nogami. Czcij cz艂owieka...
oto nauka.

Szybko艣膰 post臋pu ludzkiego zale偶y od rozwalenia czynnik贸w, kt贸re w poprzek jego 艂o
偶yska si臋 k艂ad膮.
Dyrektor nachyli艂 si臋 do Judyma i p贸艂g艂osem szepn膮艂:


Wyznam panu, 偶e wcale nie wiem, o co ci panowie sprzeczaj膮 si臋 mi臋dzy sob膮 z tak膮
zajad艂o艣ci膮.
Korzecki, rozmawiaj膮c w dalszym ci膮gu ze swym antagonist膮; zwr贸ci艂 si臋 raptem w t臋
stron臋 i rzek艂:


W istocie... de lana caprina264 .

Jak偶e zimno...
szepn臋艂a pi臋kna panienka, z trwog膮 spogl膮daj膮c w okno.

Boi si臋 pani troch臋
pyta艂 Korzecki.
Prawda, boi si臋 pani?

Ale gdzie偶 tam... Tylko tak raptownie si臋 ozi臋bi艂o. I ta ciemno艣膰.
261 D e f a c t o (艂ac.)
w istocie, w rzeczywisto艣ci.
262 A r k a d i a
kraina w staro偶ytnej Grecji (na Peloponezie), gdzie g艂贸wnym zaj臋ciem ludno艣ci by艂o paster
stwo. W p贸藕niejszych wiekach przedstawiana przez poet贸w jako kraina szcz臋艣liwo艣ci.
263 "P o t y m (wszyscy) p o z n a j 膮, 偶 e 艣 c i e, u c z n ia mi moimi..."
wgBiblii s艂owa te wyrzek艂 Chrystus do aposto艂贸w podczas ostatniej wieczerzy.
264 D e 1 a n a c a p r i n a (艂ac.)
(sp贸r) o kozi膮 we艂n臋, czyli o rzecz b艂ah膮.


185



Aha, ta ciemno艣膰...
Po chwili m贸wi艂:
Jak偶e biednym jest ten, kto teraz i艣膰 musi nieznan膮, straszn膮 drog膮. Kto spieszy si臋 do niewiadomego celu, kto idzie, idzie bez ko艅ca... Ten
"pielgrzym, co si臋 w drodze trudzi przy blaskach gromu..."265
Ziarna gradu zmi臋szanego z deszczem zacz臋艂y ci膮膰 w szyby. Rozmowa przycich艂a.

Judym wsta艂 ze swego miejsca i patrzy艂 w okno. Po艣r贸d ulewy i mroku bucha艂 kiedy niekiedy p艂omie艅 wielkich piec贸w. Doktor by艂 niesw贸j. My艣la艂 o narzeczonej. Ulega艂 z艂udzeniu,
偶e gdy si臋 sko艅czy ta burza, gdy zblednie ciemno艣膰, to jaka艣 wie艣膰, jakie艣 echo, jaki艣 wyraz
da si臋 s艂ysze膰... Ciche westchnienie niby-pociechy wyrwa艂o si臋 z jego piersi. Pisa艂 ju偶 list i
poda艂 adres. Kt贸偶 wie, mo偶e jaki traf dziwny stamt膮d, z tych miejsc ukochanych, przyniesie
s艂owo... Mo偶e i ona w tej chwili patrzy si臋 w burz臋, mo偶e te same uczucia jak pr臋dkie b艂yskawice o艣wietlaj膮 偶a艂obne mroki...


Pan dokt贸r, jak s艂ysza艂em, wraca w艂a艣nie z Pary偶a?
zagadn膮艂 znienacka dyrektor.

Dwa lata ju偶 min臋艂y od mojego powrotu...
Korzecki zwr贸ci艂 si臋 z 偶ywo艣ci膮 w ich stron臋 i czeka艂 tylko chwili, 偶eby si臋 do tego dialogu
przy艂膮czy膰.
W tym samym momencie lokaj odchyli艂 portier臋 i z艂o偶y艂 uk艂on pannie Helenie. Ta wsta艂a i
prosi艂a na herbat臋. Przeszli do s膮siedniego pokoju i zasiedli przy obszernym stole zastawionym mn贸stwem talerzy, p贸艂misk贸w, szkie艂 l艣ni膮cych.

M艂ody Kalinowicz siedzia艂 przy Judymie. Zawiadomi艂 go, 偶e dopiero co sko艅czy艂 politechnik臋 w Charlottenburgu266, 偶e wraca tam jeszcze dla "zrobienia doktoratu", a tymczasem
przypatruje si臋 temu rynsztokowi, kt贸rym z艂oto p艂ynie do Francji.


Panie!
wo艂a艂
w艂osy powstaj膮 na g艂owie, kiedy si臋 patrzy na to, co si臋 tu dzieje. Nie
chc臋 ubli偶a膰 nikomu, ale taka. na przyk艂ad, pomoc lekarska odbywa si臋 w spos贸b zupe艂nie
pocztowy. W dniu oznaczonym lekarz, "maj膮cy pod sob膮" z osiem fabryk, jedzie z miejsca na
miejsce... Czy to panu nie sprawia czasem przykro艣ci?

Nie, Bo偶e bro艅... Pragn膮艂bym sam znale藕膰 tutaj zatrudnienie, wi臋c musz臋 pozna膰 stosunki do gruntu i z ka偶dej strony.

Czy tak? A wie pan, 偶e to ciekawe... Wi臋c pan pragn膮艂by tu osi膮艣膰... I poczyni艂 pan ju偶 w
tym celu jakie艣 kroki?

Nie, wcale.

Czy ma pan jakie znajomo艣ci?

呕adnych.

Ach, tak.

Niech pan dokt贸r nie bierze czasem do serca wszystkiego, co m贸j syn m贸wi o Zag艂臋biu

wmi臋sza艂 si臋 dyrektor.
Jest to niech臋膰 specjalna. Prosz臋 pana...


Tak, jest to niech臋膰, a w艂a艣ciwie antypatia specjalna!
cedzi艂 m艂odzieniec.

Ci ludzie zamordowuj膮 tych poczciwych eskulap贸w. Jest lekarz z a d a r m o c h 臋, wi臋c
do niego kto 偶yw. Chory, nie chory, z przywidzeniami, z imaginacj膮... Tu u mnie w lecznicy
nasz doktorek ma na swej godzinie po sze艣膰dziesi臋ciu chorych. Niech偶e kto powie, czy mo偶e
by膰 tyle ludzi istotnie chorych w ma艂ej osadzie...

Faktem jest
rzek艂 m艂ody
偶e w ca艂ym kraju korzysta z porady lekarskiej na koszt w艂a艣cicieli 41%, a wcale jej nie doznaje 59.

Sk膮d偶e znowu takie cyfry?

Z 856 przedsi臋biorstw zbadanych w 818 nie by艂o 偶adnej pomocy lekarskiej, w 10 ta pomoc istnia艂a faktycznie, w 24 by艂a zno艣na, a tylko w 4 nale偶yta.
265 "Pi e l gr z ym, c o s i 臋 w d r o d z e t r u d z i..."
s艂owa z Hymnu o zachodzie s艂o艅ca S艂owackiego.
266 C h a r l o t t e n b u r g
w owym czapie oddzielne miasto pod Berlinem, obecnie jedna z jego dzielnic

186


Judym przymru偶y艂 powieki i za艣mia艂 si臋 w g艂臋bi swego serca Jak mara mkn臋艂o przed nim
wspomnienie walk warszawskich.


Egzageracja267 nie tylko we wnioskach, ale nawet w cyfrach
m贸wi艂 stary z flegm膮 wytrawnego polemisty.
Rozumiem do gruntu konieczno艣膰 pomocy lekarskiej, jestem jej zwolennikiem... fanatycznym, 偶e si臋 tak wyra偶臋 higieny... et cetera. Ale oto fakt 艣wie偶y. Przy
wielkich piecach istniej膮 szale do wci膮gania rudy. Pod najsurowsz膮 kar膮 nie wolno cz艂owiekowi siada膰 w szali ani dla wjazdu, ani celem szybkiego spuszczenia si臋 z g贸ry. Czy pan
uwierzy, jaka jest statystyka wje偶d偶a艅 i zje偶d偶a艅 wind膮? To jest tak偶e statystyka, kt贸r膮 powinien by艣 notowa膰 sobie w kt贸rejkolwiek p贸艂kuli m贸zgu...

Nie ma gwa艂townej potrzeby.

Aha.

Z wszelk膮 pewno艣ci膮.

Albo drugie. Mi臋dzy dwoma piecami jest pewne zag艂臋bienie, obok kt贸rego przechodzi
szala. Nikomu do g艂owy by nie przysz艂o, 偶e tam wle藕膰 mo偶na. C贸偶 panowie powiecie? Usiad艂
sobie w tej dziurze na po艂owie wysoko艣ci i gwizda艂 gapi膮c si臋 na d贸艂. Szale id膮 cicho. Hukn臋艂o w czerep i na miejscu. Za to odpowiada fabryka! Tam daszka nie by艂o, uwa偶a pan, daszka nie by艂o!

Pochlebiam sobie, 偶e w tym miejscu jest teraz daszek...
rzek艂 Kalinowicz nabieraj膮c z
p贸艂miska ogromn膮 porcj臋 rostbefu.

Taki cz艂owiek przy piecach martenowskich, przy walcach, przy drucie zarabia dziennie
par臋 rubli. I jak偶e to 偶yje, co robi z tymi pieni臋dzmi?

Ciekawa rzecz...

Hula, 偶yje nad stan i wpada w d艂ugi. Zobacz no pan w niedziel臋 takiego r y f u s i a268;
krawacik modny, chusteczka... Wchodzi do sklepu, rozkazuje: "Daj no pan ko艂nierzyki, tylko
przecie z lepszych, z modnych". Myd艂a pachn膮ce sprowadzaj膮 sobie specjalne. Teraz w艂a艣nie
w modzie s膮 myde艂ka pachn膮ce.

Czy to w samej rzeczy nie mo偶e oburza膰?
mamrota艂 m艂ody zajadaj膮c z wilczym apetytem.

Jest to nie tyle oburzaj膮ce, ile smutne.

A czeg贸偶 znowu smutne?

Wsz臋dzie zbytek, zbytek! We wszystkich warstwach spo艂ecze艅stwa 偶ycie nad stan, rozrzutno艣膰...

Myde艂ko
to jest rozrzutno艣膰?

Nikt nic nie oszcz臋dza. Przy takich zarobkach jest to zbiorowisko bankrut贸w...

Zmniejszy膰 bestiom zarobki, to si臋 zaraz utemperuj膮! Nie b臋dzie ani myde艂ek, ani tych
oburzaj膮cych krawat贸w.

Przeciwnie, trzeba podnosi膰, co tchu podnosi膰! Niech sobie posprowadzaj膮 cylindry z
Pary偶a, paltoty z Wiednia...

Lokaj obni贸s艂 p贸艂misek i zmieni艂 talerze.

By艂 to ju偶 wiecz贸r, kiedy po wypiciu herbaty wszyscy, z wyj膮tkiem panny Heleny, opu艣cili

jadalni臋 i znale藕li si臋 w gabinecie. Palono cygara. Korzecki z przepyszn膮 min膮 trzyma艂 w
ustach olbrzymie jak marchew. M艂ody Kalinowicz rozpoczyna艂 dalszy ci膮g swej dysputy z
ojcem, gdy wtem znowu wszed艂 lokaj, ostro偶nie zbli偶y艂 si臋 do Korzeckiego i co艣 mu szepn膮艂
do ucha.


Ach, do mnie... Zapewne z listem?...

Nie wiem, prosz臋 艂aski pana in偶yniera. M贸wi, 偶e ma pilny interes.
267 E g z a g e r a c j a
przesada.
268 R y f u 艣
prostak, cham.

187



Tutaj?
spyta艂 Korzecki z niedba艂ym ruchem. Nie wyjmuj膮c z ust cygara poszed艂 za lokajem.
Judym pragn膮艂 przyspieszy膰 koniec tej wizyty, wyj艣膰 co pr臋dzej. Uj膮艂 pod r臋k臋 m艂odego
Kalinowicza i zapyta艂, dok膮d poszed艂 Korzecki.


Rozmawia z jakim艣 pos艂a艅cem, kt贸ry go a偶 tu odnalaz艂.
W sercu Judyma przesun臋艂o si臋 marzenie: list od Joasi...

Panie
rzek艂 cicho do m艂odego cz艂owieka
czy nie m贸g艂bym zobaczy膰 tego pos艂a艅ca?
Oczekuj臋 na pewn膮 wiadomo艣膰, kt贸ra mi臋 bardzo niepokoi... Mo偶e to list do mnie...

Prosz臋 uprzejmie...
krzykn膮艂 m艂ody bursz rozsuwaj膮c krzes艂a po drodze.
Znale藕li si臋 w pustym korytarzu, z kt贸rego drzwi wychodzi艂y na schody. Schody te nie by艂y
za艂amane, lecz stromo jak drabina sta艂y przyparte do budynku, prowadz膮c z pi臋tra na ziemi臋.
Judym, stoj膮c we drzwiach sieni, zobaczy艂 na dole 艣wiat艂o. Korzecki trzyma艂 w r臋ku 艣wiec臋, kt贸rej p艂omieniem chwia艂 wicher wdzieraj膮cy si臋 przez szczeliny desek. Drzwi na dole
by艂y zamkni臋te, ale bryzgi deszczu wpada艂y wszystkimi otworami. Ulewa dudni艂a po dachu
przybud贸wki.

Obok samych drzwi sta艂 pos艂aniec. By艂 plecami wsparty o 艣cian臋.

Mia艂 na g艂owie czapk臋 z daszkiem, na sobie obszerne letnie palto, grube buty. By艂 przemoczony do suchej nitki. Struga wody la艂a si臋 z niego i doko艂a n贸g tworzy艂a ka艂u偶臋.

Przypatruj膮c si臋 z uwag膮, Judym spostrzeg艂, 偶e ten cz艂owiek dr偶y na ca艂ym ciele. G艂owa
jego zwis艂a na piersi i by艂a charakterystycznie bezw艂adna, jak u ludzi z przemoczon膮 koszul膮.

In偶ynier rozmawia艂 z nim p贸艂g艂osem, kt贸ry gin膮艂 w szumie wiatru.

"To nie do mnie..."
pomy艣la艂 Judym i serce jego 艣cisn臋艂o si臋 od bezbrze偶nego 偶alu.

Korzecki wzi膮艂 w r臋k臋 pakunek przyniesiony przez mokrego drapichrusta i szed艂 w g贸r臋 po

schodach. Gdy na ich szczycie ujrza艂 Judyma, 偶achn膮艂 si臋 i ostrym g艂osem krzykn膮艂:


Co tu robicie?

My艣la艂em, 偶e to mo偶e do mnie z poczty...

Nie, nie... Co znowu! To ten g艂upiec, przemytnik.

Przemytnik?

Tak. Dowiedzia艂 si臋 od kogo艣, 偶e tu jestem... Widzicie, jakie to nerwy! Nie my艣la艂em, 偶e
was tu zastan臋, i od razu... Pi臋kny g艂osik ze siebie wydoby艂em, ani s艂owa... Samemu g艂upio go
us艂ysze膰, a c贸偶 dopiero m贸wi膰 o delikatnych bli藕nich.

Przepraszam was, bo to ja niepotrzebnie...

Ale gdzie偶 tam! Przemytnik...
m贸wi艂 szeptem.
W Katowicach dwa tygodnie temu zostawi艂em paczk臋 kortu na ubranie. Kupi艂em ten kort w Krakowie. Bardzo lubi臋 taki gatunek.
Mo偶e i wy we藕miecie dla siebie. Nie chcia艂o mi si臋 p艂aci膰... Szepn膮艂em temu frantowi, 偶eby
mi to przyni贸s艂 kt贸rego dnia. Dzi艣 mia艂 chwil臋 pomy艣ln膮, wi臋c mi臋 a偶 tu wygrzeba艂.

Ten cz艂owiek si臋 rozchoruje. Widzia艂em, jak dr偶y.

Tak s膮dzicie?

C贸偶 tu s膮dzi膰?

Trzeba mu da膰 kieliszek w贸dki. Trzeba co pr臋dzej... Cz艂owiek si臋 rozchoruje!
Poszed艂 pr臋dko i zdybawszy przy drzwiach sto艂owego pokoju lokaja m贸wi艂:

M贸j bracie, we藕 te偶 z 艂aski swej i wynie艣 cz艂owiekowi, co tam stoi, kieliszek w贸dki. Daj
mu, wiesz, zreszt膮 dwa kieliszki a nawet trzy.

Niech wypije trzy kieliszki...
dorzuci艂 Judym.

Wiecie co, doktorze, b膮d藕cie tak dobrzy i sami mu zanie艣cie. Zobaczycie, czy w samej
rzeczy tak przezi膮b艂...

Z ch臋ci膮...
Judym wzi膮艂 z r膮k lokaja ozdobn膮 flaszk臋 z w贸dk膮, kieliszek, 艣wiec臋 i zeszed艂 po schodach.

188


Przemytnik sta艂 w ciemno艣ci.

Zdawa艂 si臋 drzema膰...

Judym postawi艂 艣wiec臋 na ziemi i nala艂 p艂ynu w kryszta艂ow膮 lampk臋.

Wtedy drab podni贸s艂 g艂ow臋 i otworzy艂 oczy.

By艂y to du偶e, jasnoniebieskie oczy...

R臋ka Judyma, w kt贸rej trzyma艂 kubek, zdr臋twia艂a jakby od gwa艂townego zimna.

Przemytnik wypi艂 chciwie jeden kieliszek, drugi, trzeci. Potem nie kiwn膮wszy g艂ow膮,
otworzy艂 drzwi i znik艂 w czarnej czelu艣ci nocy, kt贸r膮 zalewa艂a nawa艂nica.

We dwie godziny p贸藕niej Judym wraca艂 z Korzeckim do domu powozem. Deszcz usta艂.
By艂a ciemna noc, pe艂na oparu i wstr臋tnego ch艂odu. W mroku niezdobytym zdawa艂y si臋 chodzi膰 cielska mgliste, bia艂awe, zgni艂ych wyziew贸w. Drogi by艂y zalane wod膮, kt贸ra spod k贸艂 z
wrzeszcz膮cym sykiem rozlatywa艂a si臋 na wsze strony. Gdy wyjechali z zau艂k贸w, Korzecki
wsta艂 ze swego miejsca i trzymaj膮c si臋 r臋koma sztaby przedniego siedzenia co艣 furmanowi
t艂umaczy艂. Siadaj膮c rzek艂 do Judyma:


Mo偶e zechcecie przejecha膰 si臋? Czas pyszny! Wilgo膰...
Po chwili doda艂:

Mo偶emy jecha膰 do krawca, kt贸remu oddam zaraz ten materia艂 na ubranie. Po co to mam
trzyma膰 w domu? Nieprawda偶? Miejsce tylko zawala i nic wi臋cej...

Jak uwa偶acie. Co do mnie, to przejecha艂bym si臋 z ochot膮.

Wi臋c wal, bracie, a ostro, ostro... Dostaniesz tylego rubla jak przednie ko艂o.
Konie, 艣ci膮gni臋te batem, skoczy艂y z miejsca i posz艂y. Jechali dosy膰 d艂ugo, w milczeniu.
W pewnym miejscu ukaza艂y si臋 lampy elektryczne otoczone grubymi mg艂ami. 艢wiat艂o za
nurzone tworzy艂o doko艂a siebie kr臋gi smutne niby obw贸dki, kt贸re s膮 cieniami oczu ludzi chorych. Mi臋dzy drog膮 a tym 艣wiat艂em le偶a艂y jakie艣 martwe wody. Sinawe l艣nienie pe艂za艂o po
ciemnych falach p艂askiego zawaliska. Sz艂o z biegiem powozu, bieg艂o z nim, jakby pewna
wskaz贸wka ostra, z ciemno艣ci nocnej wychodz膮ca.


Gdzie my jeste艣my?

Nad kopalni膮.

A sk膮d tu ta woda?

Pok艂ad w臋gla jest tu bardzo gruby, ale w g艂臋boko艣ci paruset metr贸w. Ten w臋giel jest ju偶
wybrany. Ziemia si臋 osun臋艂a w pr贸偶ni臋, wgi臋艂a si臋 jej powierzchnia. Teraz w takiej miednicy
gromadzi si臋 woda.
Umilk艂. Znowu jechali d艂ugo, nic do siebie nie m贸wi膮c. Byli w jakich艣 polach. Korzecki
siedzia艂 wtulony w k膮t trzymaj膮c na kolanach sw贸j pakunek. Zacz膮艂 co艣 szepta膰.


Co powiadacie?
zapyta艂 doktor.

Nic, ja tak do siebie cz臋sto mamrocz臋. Czy pami臋tacie taki wiersz:
呕em prawie nie zna艂 rodzinnego domu,
呕em by艂 jak pielgrzym, co si臋 w drodze trudzi
Przy blaskach gromu...269


Judym nic nie odpowiedzia艂.


"呕em by艂"... Co za straszne s艂owo!...
By艂a to niewymowna minuta wcielenia si臋 dwu ludzi w jedno.
Korzecki odezwa艂 si臋 pierwszy:

Musia艂y wam si臋 g艂upimi wydawa膰 moje dzisiejsze popisy. Papla艂em jak pensjonarka.

Je偶eli mam prawd臋 powiedzie膰...
269 "呕e m p r a w i e n i e z n a 艂 r o d z i n n e g o d o mu..."
cytat z Hymnu o zachodzie s艂o艅ca
J.S艂owackiego.

189



W艂a艣nie. Ale to by艂o konieczne. Mia艂em w tym sw贸j interes. Czy nie rozumieli艣cie, o co
mi chodzi?

By艂y chwile, 偶e do艣wiadcza艂em wra偶enia, jakby艣cie m贸wili na przek贸r sobie.

A gdzie偶 tam! To nie.

Wi臋c my艣licie, 偶e zbrodnia jest to absolutnie to samo co cnota?

Nie. My艣l臋 tylko, 偶e "zbrodnia" powinna by膰 tak samo wyzwolona jak cnota.

Ach!

Duch ludzki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie... Czy nie zobaczycie tam
ciemnej otch艂ani, w kt贸rej nikt nie by艂? O kt贸rej nikt nic nie wie? Si艂膮 przymusu ani 偶adn膮
inn膮 nie mo偶e by膰 wytrzebione to, co nazywamy zbrodni膮. Wierz臋 mocno, 偶e w tym duchu
nieogarni臋tym sto tysi臋cy razy wi臋cej jest dobra
ale偶 co m贸wi臋!
w nim wszystko, prawie
wszystko jest dobre. Niech tylko b臋dzie wyzwolone! Wtedy oka偶e si臋, 偶e z艂e zginie...

Czyli偶 w to mo偶na uwierzy膰?

Widzia艂em gdzie艣 rycin臋... Na s艂upie obwieszony zosta艂 zbrodniarz. T艂um s臋dzi贸w schodzi ze wzg贸rza. Na ka偶dym obliczu maluje si臋 rado艣膰, zwyci臋stwo... Ka偶膮 mi wierzy膰, 偶e ten
cz艂owiek by艂 winien.

A c贸偶 wam dowodzi, 偶e tak nie by艂o? Mo偶e to by艂 ojcob贸jca? Co wam pozwala czyni膰
przypuszczenie, 偶e tak nie by艂o?

M贸wi mi o tym... Dajmonion270.

Kto?

M贸wi o tym co艣 boskiego, co jest we mnie.

C贸偶 to jest?

M贸wi mi to w g艂臋bi serca. W jakim艣 podziemiu to s艂ysz臋... Poszed艂bym i ca艂owa艂 stopy
tego, co zawis艂. I gdyby tysi膮c 艣wiadk贸w wiarogodnych przysi臋g艂y, 偶e to jest ojcob贸jca, matkob贸jca, zdj膮艂bym go z krzy偶a. Na podstawie tamtego szeptu... Niech idzie w pokoju...
Furman zatrzyma艂 si臋 przed jakim艣 domem.

By艂o tak ciemno, 偶e Judym ledwo odr贸偶nia艂 czarn膮 mas臋 budowli. Korzecki wysiad艂 i
znik艂. Przez chwil臋 s艂ycha膰 by艂o szelest jego krok贸w, gdy brn膮艂 w ka艂u偶ach. P贸藕niej otwar艂y
si臋 jakie艣 drzwi, pies zaszczeka艂...

270 D a j m o n i o n (gr.)
wed艂ug greckiego filozofa Sokratesa (469-399 p.n.e.) g艂os wewn臋trzny pochodzenia
boskiego, powstrzymuj膮cy cz艂owieka przed niew艂a艣ciwymi czynami.

190


ASPERGES ME...

W s膮siedztwie mia艂 Korzecki jeden dom znajomy, gdzie czasem, raz oko艂o Wielkiejnocy,
bywa艂 z wizyt膮. By艂a to niezamo偶na, prawie uboga familia szlachecka. Ci pa艅stwo dzier偶awili
kilkusetmorgowy folwark donacyjny271 w lichej, kamienistej glebie. Jecha艂o si臋 do tej wioski
lasami, po wertepach, jakich 艣wiat nie widzia艂.

Pewnego dnia, wr贸ciwszy z w艂贸cz臋gi pieszej na obiad, Judym zasta艂 we wsp贸lnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, kt贸ry czerwieni膮c si臋 i bledn膮c rozmawia艂 z Korzeckim, daremnie
usi艂uj膮cym go o艣mieli膰. Gdy Judym wszed艂, gimnazista uk艂oni艂 mu si臋 kilkakro膰 i jeszcze
bardziej spuszcza艂 oczy.


Pan Daszkowski...
rekomendowa艂 go in偶ynier.
Przyjecha艂 prosi膰 was, czyby艣cie, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzi膰 jego chorej matki. S膮 konie. Ale was uprzedzam, 偶e to
dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?

A tak, droga... bardzo z艂a...

Ech, 藕le pan usposabia doktora! Trzeba by艂o zapewni膰, 偶e jak po stole...

A tak... ale ja...

Niechby pocierpia艂.
Ucze艅, nie wiedz膮c, co m贸wi膰, mi膮艂 tylko czapk臋 w r臋kach i przest臋powa艂 z nogi na nog臋.

A na co chora mama pa艅ska?
zagadn膮艂 Judym tonem jak najbardziej delikatnym, tym
g艂osem, co jest jak r臋ka czu艂a i d藕wigaj膮ca do g贸ry z ca艂ej mocy, z ca艂ej duszy.

Na p艂uca.

Czy kaszle?

Tak, prosz臋 pana doktora.

I dawno ju偶?

Tak, ju偶 dawno.

To jest... jakie dwa, trzy lata?

Jeszcze dawniej... jak tylko zapami臋tam...

Jak tylko pan zapami臋ta, mama by艂a chora?

Kas艂a艂a, ale si臋 do 艂贸偶ka nie k艂ad艂a.

A teraz le偶y?

Tak, teraz ju偶 tylko ci膮gle w 艂贸偶ku. Ju偶 mama nie mo偶e chodzi膰.

Dobrze, prosz臋 pana, to pojedziemy. Mo偶na zaraz.

Je偶eli tylko pan dokt贸r...

O, musimy naprz贸d zje艣膰 obiad
to darmo!
wtr膮ci艂 si臋 Korzecki.

Ale je艣li pan dokt贸r...
z po艣piechem m贸wi艂 ucze艅.
W tej samej chwili zauwa偶y艂, 偶e pali g艂upstwo, i do reszty si臋 zmi臋sza艂.

Widzi pan... dokt贸r musi si臋 naje艣膰. A i pan pewno g艂odny, panie Olesiu.

Ja... o, nie! Pan in偶ynier tak 艂askaw...
Wkr贸tce dano obiad.
Uczniaczek wzbrania艂 si臋, jad艂 p贸艂g臋bkiem i ani na chwil臋 nie odrywa艂 oczu od talerza. Ko
rzecki tego dnia by艂 jaki艣 zimny i skulony. Rozmawia艂 z trudem. Gdy konie przed dom zasz艂y

271 F o 1 w a r k d o n a c y j n y
w Kr贸lestwie Polskim maj膮tki skonfiskowane Polakom (najwi臋cej po powstaniu styczniowym) rz膮d carski przekazywa艂 w darze "zas艂u偶onym" urz臋dnikom i wy偶szym oficerom (nowi w艂a艣ciciele maj膮tki te najcz臋艣ciej puszczali w dzier偶aw臋).

191


i Judym ju偶 schodzi艂, in偶ynier uj膮艂 m艂odego ch艂opczyka za szyj臋 i wl贸k艂 si臋 tak z nim po
schodach.

Na samym dole rzek艂:


Niech si臋 pan pok艂oni ode mnie mamie, ojcu. Ch臋tnie bym pa艅stwa odwiedzi艂, ale c贸偶...
呕adn膮 miar膮... Tyle tu roboty. Niech pan jednak powie mamie, 偶e da B贸g, zobaczymy si臋
wkr贸tce.
Judym przypadkowo rzuci艂 okiem na jego twarz. Korzecki by艂 jaki艣 szary. Z oczu jego p艂yn臋艂y dwie 艂zy samotnice.


Da B贸g, zobaczymy si臋 wkr贸tce...
powt贸rzy艂 na sw贸j spos贸b.
Licha, rozklekotana bryczka ruszy艂a si臋 z miejsca. Ci膮gn臋艂y j膮 dwie szkapy zbiedzone i w
dodatku nier贸wne. Jedna z nich
by艂o to kobylsko ch艂opskie, z wielkim, spuszczonym 艂bem,
a druga pochodzi膰 musia艂a z jakiej艣 "stajni". Teraz ju偶 tylko grzbiet jej, wystaj膮cy jak pi艂a,
imponowa艂 towarzyszce z gorszej rasy. Na ko藕le siedzia艂 ch艂op w kaszkiecie i gu艅ce, kt贸ry
budzi艂 z odr臋twienia c h a b e t y wioz膮ce godnie osoby takimi samymi 艣rodkami, jak w贸wczas gdy odstawia艂 naw贸z albo ziemniaki.

W istocie, droga prowadz膮ca do owego folwarku nale偶a艂a do bezwzgl臋dnie polskich. Jecha艂o si臋 wci膮偶 lasem. Jaka艣 chmurna ciemno艣膰 kry艂a si臋 mi臋dzy martwymi drzewami, co
ros艂y w sapowatej272 glebie. Droga zaro艣ni臋ta zdeptan膮 traw膮, pe艂na kamieni, kt贸re w ni膮 wros艂y, wi艂a si臋 w艣r贸d g臋stej, m艂odej 艣wierczyny. Skr臋ty jej wci膮偶 przepada艂y mi臋dzy zieleni膮,
jakby si臋 l臋艣nym obyczajem, na wz贸r zwierz膮t, kry艂y przed oczyma ludzkimi.

Wzrok Judyma b艂膮dzi艂 w zadumaniu po mi臋kkich mchach i bia艂o-zielonych listkach bor贸wek. Ka偶da 艂ody偶ka mchu by艂a zbudowana z gwiazdek 艣wietlistych, jakby z promieni s艂o艅ca,
co zetkn膮wszy si臋 z ziemi膮 w czu艂e ro艣linki si臋 przeistoczy艂y. Gdzieniegdzie po艣r贸d tej kr贸lewskiej, kochanej, mi臋kkiej zieleni wida膰 by艂o kamionk臋 szarosinych g艂az贸w. Szpakowate, w
mech suchy obleczone pnie jode艂ek przecina艂y widnokr膮g daleki. Gdy konie wesz艂y w las
g艂臋bszy, pod cie艅 jode艂 i 艣wierk贸w, przeci臋艂y drog臋 w臋偶owiska czarnych korzeni. Co chwila
w贸zek trzeszcza艂, gdy jego szprychy zanurza艂y si臋 po osie w g艂臋bokie bajorka kisn膮ce w tych
miejscach od wiek贸w. Ju偶 tam mchy ledwo si臋 mog艂y wybi膰 z g艂臋bi 偶贸艂taworudej pow艂oki
zesch艂ych igie艂. Wsz臋dzie le偶a艂y szyszki i ob艂amane, suche, bia艂awe, ga艂臋zie.

Tu i 贸wdzie czernia艂 stos gnij膮cego chrustu i daleko rozmiecione trzaski po drzewie 艣ci臋tym.

Czasami w贸zek wl贸k艂 si臋 w g艂臋bokim, szczerym, 偶贸艂tym piasku, kt贸ry sypa艂 si臋 z obr臋czy
cicho sycz膮c.

By艂 to jedyny szelest w tym obszarze. Raz tylko gdzie艣 w oddali rozleg艂o si臋 chrupi膮ce
wo艂anie 偶o艂ny.

S艂o艅ce wchodzi艂o do g艂臋bi le艣nej jakby ukradkiem. Cienie drzew i ga艂臋zi by艂y tak g艂臋bokie,
偶e o tej porze sta艂a tam jeszcze rosa.

W jakim艣 miejscu otwar艂a si臋 przed oczyma polanka, ze wszystkich stron lasem jakby ramieniem kochaj膮cym obj臋ta na 艣mier膰 i 偶ycie, na wieczne czasy. W艣r贸d tej darni zielonej
czernia艂y k臋py ja艂owca. Pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 艣wierk贸w biela艂 jak czaszka samotny, obdarty z kory pniak drzewa nisko 艣ci臋tego.

W ciszy lata艂 bia艂y motyl siadaj膮c na listkach k臋dzierzawej murawy, ledwie okrywaj膮cej
nieurodzajn膮 ziemi臋.
Pomi臋dzy siwymi kamieniami sta艂 偶贸艂ty, przyziemny kwiatuszek i patrza艂 w s艂o艅ce rozwart膮 藕renic膮.
By艂a cisza tak g艂臋boka, 偶e s艂ysza艂o si臋 ciche, dr偶膮ce dzwonienie 艣wierszcza polnego.
Cz艂owiek m贸g艂 liczy膰 bicie swego serca i uczuwa膰 szelest krwi biegn膮cej w 偶y艂ach.

272 S a p o w a t y
b艂otnisty, bagnisty.

192


Przychodzi艂y my艣li dziwne, natchnione, jakby nie my艣li cz艂owieka, tylko jej, tej zakl臋tej,
zaczarowanej polany. Widzia艂o si臋, 偶e ten skrawek le艣nej 艂膮ki jeden jedyny jest na 艣wiecie, 偶e
cz艂owiek po to 偶yje, aby we艅 zatopi艂 ducha swego i marzy艂. 呕eby marzy艂 o tych rzeczach, kt贸re le偶膮 w g艂臋bi, w ciemno艣ci, w zamkni臋ciu, kt贸re nie przemijaj膮, nie gin膮, kt贸re s膮 proste,
naiwne i bezczelne jak ta polanka. 呕eby dozwala艂 z serca swego p艂yn膮膰 wszystkiemu, co w
nim jest, wszelkiej 艣wi臋to艣ci i brzydocie.

Uczniaczek wci膮偶 milcza艂. By艂 z uszanowaniem zwr贸cony w stron臋 Judyma i tylko t a k i
n i e odpowiada艂 na jego pytania.

Oko艂o godziny czwartej las si臋 urwa艂, a za nim odkry艂y si臋 pola. W dali wida膰 by艂o grup臋
drzew i folwark.


To ju偶 Zabrzezie...
rzek艂 ucze艅.
Wkr贸tce wjechali na podw贸rze folwarku. By艂a to n臋dzna siedziba. Dw贸r opuszczony, jeszcze bardziej ni偶 budynki folwarczne, przed kt贸rymi gni艂 naw贸z i szkli艂a si臋 fioletowa gnoj贸wka, biela艂 w cieniu czterech lip rz臋dem rosn膮cych u wej艣cia. Tam sta艂o pos艂anie, na kt贸rym
le偶a艂a chora.

Zjawienie si臋 bryczki wywo艂a艂o istny pop艂och w otoczeniu domu. Biega艂y tam r贸偶ne osoby. Naprzeciwko Judyma wyszed艂 jegomo艣膰 mocno szpakowaty, ogorza艂y i rekomendowa艂 si臋
jako m膮偶 chorej. Za nim sun臋艂y z ciekaw膮 trwog膮 dwie nie艂adne panny, dla kt贸rych ten przyjazd by艂 zapewne fenomenalnym zdarzeniem.

Judym wzi膮艂 si臋 bez zw艂oki do badania chorej. By艂a to kobieta lat czterdziestu paru, zeschni臋ta niby wi贸rek. Ceglasty wypiek jak r贸wna elipsa p艂on膮艂 na jej lewym policzku. Pierwsze zbadanie wykaza艂o od razu suchoty w ostatnim stadium. Tylko dla zamaskowania istoty
spostrze偶e艅 Judym d艂ugo i szczeg贸艂owo s艂ucha艂, jak resztk膮 si艂y pracuj膮 te biedne p艂uca. Gdy
ju偶 nic nie zostawa艂o do zrobienia, uczu艂 dziwny smutek.

"C贸偶 tu powiedzie膰?
my艣la艂.
Czy k艂ama膰 i udawa膰?"


Jak偶e pan konsyliarz znajduje stan mego zdrowia?
spyta艂a chora, gdy usiad艂 na krzese艂ku i my艣la艂.

Prosz臋 pani... nie b臋d臋 ukrywa艂, 偶e to jest stan do艣膰 ci臋偶ki, ale z tym ludzie 偶yj膮, osobliwie na wsi. Znam wiele wypadk贸w tego rodzaju. Ja pani przepisz臋 szczeg贸艂ow膮 kuracj臋.

Ach, b臋d臋 panu konsyliarzowi wdzi臋czna do 艣mierci... szepn臋艂a patrz膮c w twarz jego
p艂omiennym wzrokiem.
Tak pragn臋 偶y膰 jeszcze, tak pragn臋... Dzieci, ca艂e gospodarstwo na
mojej g艂owie, a ja tu le偶臋 i le偶臋. Gdyby mi tak piasku na oczy nasypano, c贸偶 by si臋 sta艂o.

Prosz臋 pani, o gospodarstwie trzeba zapomnie膰 zupe艂nie.

Ach, czy偶 to mo偶na, panie konsyliarzu... Te 艂otry, ch艂opy tutejsze! Czy mo偶na mie膰 tak膮
s艂u偶b臋, 偶eby sobie da膰 rad臋. Wszystko to z艂odziej na z艂odzieju.

Dobrze, dobrze. Musi pani zapomnie膰, 偶e oni na 艣wiecie istniej膮. Trzeba le偶e膰 na 艣wie偶ym powietrzu, je艣膰...

Ja tu pi艂am odwar wygotowany z kory sosnowej.

Z czego?

Z kory sosnowej. To si臋 suszy艂o na blasze...

Teraz ju偶 pani tego nie b臋dzie u偶ywa艂a. Trzeba pi膰 koniak i mleko.
Przez ca艂y czas wyk艂adu o kuracji, jak膮 stosowa膰 nale偶y, w pokojach dworu s艂ycha膰 by艂
bieganie, szepty, szcz臋k talerzy. Wkr贸tce szlachcic prosi艂 Judyma do sto艂u. Chor膮, za chwil臋,
wobec zbli偶aj膮cej si臋 nocy, miano przenie艣膰 od sypialni.

Puklerz s艂oneczny schodzi艂 we mg艂y szerz膮c w nich krwawe ko艂o. Ciemny opar rozpo艣ciera艂 si臋 nad ziemi膮 i wch艂ania艂 s艂o艅ce, kt贸re oci臋偶ale zapada艂o w jego to艅 g艂臋bok膮 i pe艂n膮 stokrotnego smutku. Do serca wkrada艂 si臋 bolesny zgie艂k i trwo偶liwy 偶al jakby ta 艣wi臋ta, p艂omienna kula ju偶 nigdy wsta膰 nie mia艂a z ciemno艣ci. Judym dozna艂 偶a艂obnego tchnienia w sa

193


mej g艂臋bi siebie. Nie m贸g艂 zrozumie膰, co mu jest. Oczy jego przypadkiem zwr贸ci艂y si臋 na
chor膮.

Siedzia艂a na swym pos艂aniu w koszuli, taka biedna, zn臋dznia艂a, taki ubogi szkielet... Wargi
jej szepta艂y s艂owa modlitwy, d艂onie by艂y z艂o偶one, 艣ci艣ni臋te, a z oczu kapa艂y 艂zy ciche. Oczy te
patrza艂y daleko, w s艂o艅ce, kt贸re sz艂o w za艣wiaty, w noc niewiadom膮, w drog臋 wieczn膮. Judym
pierwszy raz w 偶yciu swym ws艂uchiwa艂 si臋 w cisz臋 tak膮, w cisz臋 poln膮 i le艣n膮.

W贸wczas gdy siedzia艂 zadumany, rozdar艂 to milczenie krzyk przera偶aj膮cy. To stary paw,
kt贸ry co noc siadywa艂 na szczycie dworu, wyda艂 ze siebie ten dziki, surowy, 偶elazny, zardzewia艂y wrzask. Echo jego lecia艂o przez pola utopione w milczeniu, przez mg艂y, przez lasy otaczaj膮ce. Chora wzdrygn臋艂a si臋 i chuda jej r臋ka spotka艂a si臋 z r臋k膮 doktora...


Jak ja si臋 boj臋, panie doktorze...

Czego, pani?

Czego艣 takiego...

Nic, nic... Niech pani 艣ci艣nie mi臋 za r臋k臋. Czeg贸偶 si臋 tu ba膰...

Tak nie lubi臋, kiedy ten stary paw krzyczy. Zdaje mi si臋, 偶e to nie on, tylko...

Ach, kt贸偶 to widzia艂!
Zni偶y艂a g艂ow臋 i, wlepiaj膮c ogromne p艂omienie oczu swych w jego twarz, szepta艂a:

Panie konsyliarzu, niech si臋 pan zlituje i troch臋, troch臋 przed艂u偶y mi jeszcze 偶ycia. Ja
pragn臋, musz臋 jeszcze 偶y膰! Chc臋 wiedzie膰, co b臋dzie z Olesiem! Chc臋 wiedzie膰, co si臋 z nim
stanie...
Judym podni贸s艂 oczy i zobaczy艂 figurk臋 ucznia stoj膮cego przy plecionym parkanie. Ten
ch艂opiec p艂aka艂 ukrywszy twarz w d艂oniach.


To taki jedyny m贸j syn... On mi臋 tylko jeden kocha艂... I c贸rki to samo, ale on... Kt贸rego艣
tu dnia nasza kucharka posz艂a na jarmark, bo to ju偶 teraz ka偶dy robi, co mu si臋 偶ywnie podoba, to on wzi膮艂, sam zabi艂, oprawi艂 i upiek艂 mi kurcz臋 na ro偶nie. Ale zapomnia艂 osoli膰... Zjad艂am calutkie, s艂owa mu nie m贸wi艂am, 偶e bez soli... 艁zami sobie osoli艂am te kosteczki.
S艂o艅ce zagas艂o. Zorza jego by艂a ruda i sk膮pa, siej膮ca nie 艣wiat艂o, lecz trwog臋.


Tak 偶a艂uj臋
m贸wi艂a chora
偶e pan Korzecki nie mo偶e przyjecha膰. Obieca艂, 偶e nas odwiedzi, a ju偶 tyle czasu nie by艂... Kiedy si臋 te偶 znowu zobaczymy...

Pan Korzecki
odezwa艂 si臋 Ole艣
m贸wi艂, 偶e ma nadziej臋 nied艂ugo zobaczy膰 si臋 z mamusi膮...

Judym zjad艂 na kolacj臋 mn贸stwo kurcz膮t, sa艂aty ze 艣mietan膮 i wieczorem odjecha艂.

Milcz膮cy furman wi贸z艂 go t膮 sam膮 drog膮.

By艂o ciemno. Ksi臋偶yc nie 艣wieci艂, tylko gdzieniegdzie rozprasza艂a sw贸j cichy blask gwiazda samotna. Czarny las ton膮艂 w mroce, we mgle ch艂odnej, co jak woda la艂a si臋 przez ga艂臋zie.

Judym zamkni臋ty by艂 w sobie. W duszy jego budzi艂y si臋 my艣li, jak dzieci, kt贸re dot膮d spa艂y, a teraz podnosz膮 cudowne g艂贸wki i szczerymi usty wypowiadaj膮 co przez serce ich p艂ynie.

Dziwne my艣li...

Zdawa艂o mu si臋, 偶e ta chora kobieta, kt贸rej nic pom贸c nie m贸g艂, jest to najbli偶sza jego
istota. By艂y chwile, kiedy mu si臋 widzia艂o, 偶e to on sam le偶a艂 na tym pos艂aniu, wpatrywa艂 si臋
w gasn膮ce 艣wiat艂o, 偶e jego usta szepta艂y cich膮 modlitw臋... Sennym, drzemi膮cym okiem wpatrywa艂 si臋 w ca艂e 偶ycie tej kobiety, przechodzi艂 je wzd艂u偶 ostrymi my艣lami i widzia艂 jak na
d艂oni.

Bryczka wtoczy艂a si臋 na polank臋.
Jasna mg艂a rozla艂a si臋 tam jakby 艣ni膮ca woda. Nieruchome szczyty 艣wierk贸w ledwo si臋
odbija艂y na ciemnym tle nieba. Ni偶ej sta艂 mrok le艣ny, nieprzebity, kamienny.
Judym wyt臋偶y艂 oczy i zacz膮艂 szuka膰 bia艂ego pniaka, kt贸ry tu przeje偶d偶aj膮c widzia艂
i oto
nagle zl膮k艂 si臋 a偶 do gruntu serca. Z dala, z dala nadlecia艂 po rosach krzyk pawia.

194


Doktor zamkn膮艂 oczy, g艂ow臋 wtuli艂 w ramiona, zgarbi艂 si臋 i dr偶膮cymi wargami co艣 do siebie szepta艂.

195


DAJMONION

Doktor Judym otrzyma艂 urz膮d lekarza fabrycznego i zamieszka艂 w pobli偶u kopalni w臋gla.
呕ycie jego wesz艂o w faz臋 zwyczajnej, poziomej pracy. Korzecki, kt贸ry blisko o mil臋 drogi
rezydowa艂, by艂 jedynym jego znajomym. Zje偶d偶ali si臋 wieczorem od czasu do czasu i trawili
na rozmowie par臋 godzin. By艂o to jednak towarzystwo niezdrowe. Korzecki m臋czy艂. Z jego
pojawieniem si臋 wchodzi艂a do mieszkania trwoga i jaki艣 bolesny smutek.

Pewnego popo艂udnia w sierpniu Judym otrzyma艂 list przez umy艣lnego cz艂owieka. By艂a to
r臋k膮 Korzeckiego na jakim艣 urywku schemat贸w kancelaryjnych skre艣lona cytata z Platonowej
Apologii Sokratesa273:

Objawia si臋 we mnie jakie艣 od Boga czy od b贸stwa pochodz膮ce zjawisko... Zdarza si臋 to ze mn膮
pocz膮wszy od dzieci艅stwa. Odzywa si臋 g艂os jaki艣 wewn臋trzny, kt贸ry, ilekro膰 si臋 zjawia, odwodzi mi臋
zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czyni膰, sam jednak nie pobudza mi臋 do niczego...

To, co mnie obecnie spotka艂o, nie by艂o dzie艂em przypadku; przeciwnie, widoczn膮 dla mnie jest
rzecz膮, 偶e umrze膰 i uwolni膰 si臋 od trosk 偶ycia za lepsze dla mnie s膮dzono. Dlatego w艂a艣nie owo Dajmonion, 贸w g艂os wieszczy nie stawi艂 mi nigdzie oporu.

Judym bez szczeg贸lnego niepokoju przeczyta艂 te wyrazy. By艂 przyzwyczajony do dziwactw
Korzeckiego i s膮dzi艂, 偶e ma przed sob膮 jemu tylko w艂a艣ciw膮 form臋 zaproszenia do odwiedzin.

Mimo to 偶膮da艂 koni.

Ledwie wyjecha艂 za bram臋, ujrza艂 pow贸z, co ko艅 skoczy, w tumanach kurzu, bocznymi
drogami p臋dz膮cy w stron臋 jego mieszkania. My艣la艂, 偶e to konie ponosz膮... Kaza艂 swemu furmanowi stan膮膰, i czeka膰.

Tamten pojazd wypad艂 na szos臋 i gna艂 co pary w koniach. Gdy obok przelatywa艂 jak burza,
Judymowi uda艂o si臋 spostrzec, 偶e siedzi w nim tylko furman na ko藕le. Cz艂owiek ten co艣 krzycza艂.

O jakie 膰wier膰 wiorsty zdo艂a艂 zatrzyma膰 swe konie i nawr贸ci膰. P艂aty piany pada艂y z ich pysk贸w, pow贸z okryty by艂 szar膮 mas膮 py艂u. Furman krzycza艂:


Pan... in偶ynier...

Kto taki?

Pan in偶ynier!

Korzecki?

Tak, pan... Korzecki...
Judym wysiad艂 ze swego powozu i ruchem instynktownym skoczy艂 w tamten. Kanie polecia艂y znowu jak huragan. Patrz膮c na ich mokre kad艂uby l艣ni膮ce si臋 w burym kurzu, Judym
my艣la艂 tylko o tym, jak pi臋kn膮 jest taka jazda. By艂o mu dobrze, mi艂o, pysznie, 偶e to po niego
mianowicie p臋dzono z tak膮 furi膮. Rozpar艂 si臋, wyt臋偶y艂 nogi...

Zanim zd膮偶y艂 przej艣膰 do jakiegokolwiek innego uczucia, pow贸z stan膮艂 przed mieszkaniem.
Jacy艣 ludzie rozbiegli si臋.
Kto艣 przytuli艂 si臋 do 艣ciany na schodach, aby nie tamowa膰 drogi. Drzwi by艂y otwarte.


273 P l a t o n o w a "Ap o l o gi a S o k r t e s a" (w艂a艣c. Obrona Sokratesa).
Ucze艅 Sokratesa, Ploto (427347 p.n.e.), tw贸rca szko艂y idealistycznej w filozofii, odtworzy艂 w tym dziele s艂ynn膮 obron臋 Sokratesa przed s膮dem ate艅skim, kt贸ry skaza艂 go na 艣mier膰 za rzekome nieuznawanie oficjalnej religii i demoralizacj臋 m艂odzie偶y.

196


W drugim pokoju, na sofie, kt贸ra s艂u偶y艂a za 艂o偶e go艣cinne, le偶a艂 Korzecki w ubraniu,
okropn膮 mas膮 krwi do szcz臋tu zwalanym.

G艂owa jego by艂a roztrzaskana.

Na miejscu lewej cz臋艣ci czo艂a i na ca艂ym lewym policzku sta艂a kupa krwi stygn膮cej.

Judym rzuci艂 si臋 do tego cia艂a, ale natychmiast wyczu艂, 偶e ma przed sob膮 zw艂oki. Serce nie
bi艂o. Rozstawione palce jednej r臋ki by艂y twarde i czarne jakby z 偶elaza.

Doktor przymkn膮艂 drzwi i bezmy艣lnie usiad艂. Huk rozlega艂 si臋 w jego g艂owie i trzask kopyt, w galopie p臋dz膮cych po twardych kamieniach. Trzask kopyt, w galopie p臋dz膮cych po
twardych kamieniach...

Oczy sz艂y leniwie z przedmiotu na przedmiot.

Wszystkie sprz臋ty by艂y rozwarte i odzie偶 z nich wywalona. Oto nie zamkni臋ta szufladka
sto艂u. Le偶a艂 tam wielki atlas anatomiczny. Roz艂o偶ony by艂 na karcie z wizerunkiem g艂owy.

Od ty艂u czaszki ku przodowi sz艂a grubo naprowadzona czerwonym o艂贸wkiem kresa w kierunku lewego oka. Tu偶 przy niej by艂y kilkakro膰 wypisane jakie艣 cyfry i literki.

Judym odrzuci艂 ten atlas i usiad艂 w k膮cie. By艂 tam rodzaj niszy mi臋dzy dwiema szafami.

Tyle razy widzia艂 ju偶 艣mier膰, tyle razy bada艂 j膮 jak zjawisko. Dzi艣 pierwszy raz w 偶yciu
spostrzega艂 niby to rysunek jej istoty. I oddawa艂 jej pok艂on g艂臋boki. Linia czerwona ze strza艂k膮
u ko艅ca swego zdawa艂a si臋 zbli偶a膰, i rzecz dziwna, przypomina艂a t臋 wskaz贸wk臋 na wodzie
zawaliska widzian膮 tamtej nocy. Dr偶enie tajemnicze przejmowa艂o go w najg艂臋bszej komorze
serca, jakby mia艂 us艂ysze膰 bicie okrutnej godziny.

Gdy tak siedzia艂 zatopiony w sobie, drzwi si臋 cicho otwar艂y i kto艣 wszed艂.

By艂 to wysoki blondyn. Mia艂 du偶e, jasnoniebieskie oczy. Judym go pozna艂.

Cz艂owiek ten wszed艂 szybko do izby, gdzie le偶a艂 umar艂y. Nie dostrzeg艂 wcale Judyma.

Oczy jego skierowa艂y si臋 na bezduszne cia艂o z jakim艣 dzieci臋cym zdumieniem. Wyl臋k艂e
usta co艣 szepn臋艂y. Schyli艂 si臋 nad zw艂okami, pod艂o偶y艂 delikatnie i ostro偶nie r臋ce swoje z dwu
stron pod g艂ow臋 nie偶yw膮, unosi艂 j膮 do g贸ry, jakby pragn膮艂 ocuci膰 艣pi膮cego.

Z kolei wzi膮艂 w swoje d艂onie r臋k臋 lew膮.

Usi艂owa艂 rozprostowa膰 pi臋艣膰 zaci艣ni臋t膮, zgi膮膰 palce. A gdy nie poddawa艂y si臋 zmartwia艂e
cz艂onki, chucha艂 na te bolesne stawy i rozgrzewa艂 je wargami. Zdziecinnia艂ymi w b贸lu ruchy
poprawia艂 w艂osy zmar艂ego, zapina艂 guziki jego surduta... Dopiero po d艂ugiej chwili zatrzyma艂
si臋 i stan膮艂 nieruchomy.

Trwo偶liw膮 r臋k膮 otar艂 swe czo艂o...

Judym widzia艂 g艂臋bin臋 jego duszy, kt贸ra wtedy ujrza艂a istot臋 艣mierci.

Nieznajomy przychodzie艅 usiad艂 obok n贸g Korzeckiego i patrza艂 na艅 szerokimi oczyma.

Piersi jego wznosi艂y si臋 z j臋kiem urwanym i rz臋偶膮cym, jakby z nich mia艂 wybuchn膮膰
krwotok. Skrzywione usta ciska艂y jakie艣 kr贸tkie, urwane s艂owa...

197


ROZDARTA SOSNA

Rano przed 贸sm膮 Judym zd膮偶a艂 piechot膮 na dworzec kolejowy. By艂 to jeden z pierwszych
dni wrze艣nia. Jeszcze s艂o艅ce pie艣ci艂o si臋 z ziemi膮 i pos臋pne, czarne domy ob艂贸czy艂y na si臋
szaty jego 艣wietliste.

Poprzedniego dnia Judym otrzyma艂 kartk臋 od Joasi z zawiadomieniem o jej przyje藕dzie.
Razem z babk膮 i pann膮 Wand膮 d膮偶y艂a do Drezna, gdzie mia艂y si臋 spotka膰 z Karbowskimi.
Babka chcia艂a sp臋dzi膰 dwa dni w Cz臋stochowie. Ona, panna Joasia, jeden dzie艅 mia艂a po艣wi臋ci膰 na odwiedzenie kuzynki mieszkaj膮cej w pewnej miejscowo艣ci Zag艂臋bia. Donosi艂a, 偶e
wysiad艂szy na dworcu, pragnie zobaczy膰 twarz kuzynki, 偶e chcia艂aby sp臋dzi膰 ten ca艂y dzie艅
"kochany" na zwiedzaniu fabryk i rzeczy godnych widzenia.

Podkre艣li艂a tak偶e grubymi liniami sentencj臋, gdzie wyra偶ona by艂a decyzja nieodwiedzania
nikogo. Judym czytaj膮c te wyrazy do艣wiadcza艂 wra偶enia, 偶e litery krwi膮 sp艂ywaj膮 i kurcz膮 si臋
z b贸lu... Szed艂 na dworzec my艣l膮c w艂a艣ciwie tylko o tym, co zawiera艂o si臋 w tym 偶yczeniu.
艢wist lokomotywy na stacji 艣ciska艂 mu serca.


Ach, gdyby to nie dzi艣, gdyby tylko nie dzi艣... 呕eby si臋 to chocia偶 ju偶 by艂o zdarzy艂o...

szepta艂y jego blade wargi.

Na dworcu spotka艂 ju偶 kilka os贸b, kt贸re go uchyleniem kapelusza wita艂y. To jeszcze bardziej odbiera艂o mu pewno艣膰 siebie.

W dali rozleg艂 si臋 sygna艂 zwiastuj膮cy poci膮g i wkr贸tce, jak barwne dzwona w臋偶a, d艂ugie
cia艂o zacz臋艂o si臋 przegina膰 w zwrotnicach. W jednym z okien doktor zobaczy艂 Joasi臋. By艂a
ubrana w skromny kapelusik podr贸偶ny. Mia艂a szar膮 sukni臋. Gdy sz艂a ze schodk贸w wagonu
cudna jak u艣miech szcz臋艣liwy, jako艣 dziwnie urocza, rozpi臋kniona, Judym do艣wiadcza艂
艣miertelnych dreszcz贸w. Zdawa艂o mu si臋, 偶e u jej st贸p, u jej n贸g najdro偶szych umrze z bole艣ci...

Przez chwil臋 nie mogli przyj艣膰 do s艂owa. Nawet u艣ci艣ni臋cie r膮k wyda艂o si臋 im czym艣
dziwnym, a wzajemna obecno艣膰 i mo偶no艣膰 rozmowy bez 艣wiadk贸w, gdy szli ulic膮 poza obr臋bem dworca, zdumiewaj膮c膮 niespodziank膮. Judym czu艂 na prawej d艂oni rozkosz dotkni臋cia
艣liskiej, delikatnej, ogrzanej r臋kawiczki. Jak drogi skarb, nieznacznie przycisn膮艂 t臋 r臋k臋 sw膮
do piersi, niby dla wyprostowania klapy surduta, i powierzy艂 ten u艣cisk sercu, w kt贸rym wi艂a
si臋 zamkni臋ta 偶mija. Szli szerok膮 ulic膮, po bruku uwalanym w b艂ocie, m贸wi膮c o rzeczach
oboj臋tnych. Panna Joasia zmuszona by艂a dba膰 o sw膮 sukni臋.

Kiedy niekiedy podnosi艂a oczy pe艂ne blasku i w贸wczas odrobina 偶alu za tak sztywne przyj臋cie ukazywa艂a si臋 na jej czystej twarzy:

Judym dostrzeg艂 i to tak偶e.


B臋dzie pan 艂askaw pokaza膰 mi fabryki tutejsze?
spyta艂a z odrobin膮 zalotno艣ci.

Z wielk膮 ch臋ci膮... W艂a艣nie idziemy...
Gdy nie protestowa艂 przeciwko tytu艂owi "pan" i gdy natychmiast zgodzi艂 si臋 na to zwie
dzanie fabryk, lekka mg艂a blado艣ci przebieg艂a po jej twarzy.

Weszli w podw贸rze fabryczne.

Otoczy艂a ich puszcza machin i warsztat贸w.

Tu hale otwarte, w kt贸rych wi艂y si臋 z艂ote w臋偶e drutu, gdzie indziej zion臋艂y ogniem jamy

piec贸w martenowskich, dalej j臋cza艂y m艂oty parowe bij膮ce w belki bia艂ej stali.
Kupy w臋gla, szmelcu, stosy szyn, "g臋si"
zagradza艂y im drog臋. Judym mia艂 ju偶 wyrobione
pozwolenie zwiedzenia wszystkich rob贸t, a nawet delegowanego specjalist臋 technika, kt贸ry

198


mia艂 go, wraz z "kuzynk膮", oprowadzi膰. Technik nawin膮艂 si臋 wkr贸tce, bardziej zapewne
usposobiony do oprowadzania "kuzynki", cho膰by te偶 w towarzystwie lekarza, ni偶 do 艣l臋czenia
nad jakim艣 rysunkiem w kantorze.

Poszli tedy we troje. Technik by艂 cz艂owiekiem m艂odym o wykwintnych manierach. Powierzchowno艣膰 "kuzynki" sprawia艂a mu widoczn膮 dystrakcj臋274 w uk艂adaniu zda艅, obja艣niaj膮cych procent 偶elaza w rudzie miejscowej i rozmaitych gatunkach sprowadzanej. Weszli po
schodach na wielki piec.

Widzieli kaskad臋 och艂adzaj膮c膮 mur rozpalony, tr膮b臋, kt贸ra prowadzi do jego wn臋trza upalne powietrze i kt贸ra zdaje si臋 oddycha膰 jak aorta.

Joasia nie mog艂a si臋 dosy膰 napatrze膰 cienkiej smudze szlaki tryskaj膮cej jak krew z g贸rnego
otworu. W艂a艣nie przy nich przebito piec i ognista rzeka wyla艂a si臋 na ziemi臋. Cudne iskry
strzela艂y z tego z艂otego strumienia. Fale jego pos艂usznie p艂yn臋艂y do 艂o偶ysk swoich, kt贸re im
d艂ugimi dr膮gami otwierali czarni ludzie w siatkach na twarzy. 艁una sta艂a jeszcze nad t膮 sadzawk膮 ognist膮, gdy j膮 opu艣ci膰 musieli d膮偶膮c gdzie indziej.

Wprowadzono ich do sali maszyn pompuj膮cych gor膮cy wicher. Olbrzymie ko艂a o kilkunastu metrach 艣rednicy, do po艂owy zanurzone w ziemi臋, toczy艂y si臋 w swych miejscach bez
szelestu, w jakim艣 milczeniu i chwale. W cylindrach, b艂yszcz膮cych jak lustra, co艣 nieustannie
cmoka艂o jakby wielka g臋ba niechlujnego potwora ch艂epta艂a nap贸j. Z innego miejsca wyrywa艂
si臋 d藕wi臋k nie istniej膮cy.

By艂 to kr贸tki, urywany 艣miech szatana. Serce Joasi by艂o strwo偶one. Czu艂a, 偶e ten g艂os do
niej si臋 stosuje, 偶e radosne marzenia o szcz臋艣ciu, jej cich膮 mi艂o艣膰 zobaczy艂. Spojrza艂a na Judyma szukaj膮c w jego oczach zaprzeczenia, ale ta twarz droga by艂a martwa...

Obejrzeli piece martenowskie, kt贸re wytwarzaj膮 stal odlewan膮 w kub艂ach na belki. Te
"kolby" w臋druj膮 stamt膮d do walcowni, gdzie znowu w czelu艣膰 pieca wrzucone zostan膮 i do
bia艂o艣ci si臋 rozpal膮.

W wielkich halach wy艂o偶onych 偶elaznymi p艂ytami wszystkie wrota sta艂y otworem.

Przeci膮gi rwa艂y wzd艂u偶 i w poprzek, och艂adzaj膮c czo艂a, plecy i r臋ce, kt贸re pali bia艂e 偶elazo.
Nie istniej膮 tam p艂uca chore, nie ma nerw贸w. Kto chory, ten umiera.

Jak ognista kula, p臋dzi na r臋cznym w贸zku przez hal臋 bia艂a belka. Nie wida膰 ludzi, kt贸rzy
j膮 d藕wigaj膮. Pada na ruszt, kt贸ry si臋 z posadzki wydobywa. Jest on jak plecy o kilkunastu metrach d艂ugo艣ci, wyginaj膮ce si臋 zupe艂nie wzorem kr臋gos艂upa i niby z kr臋g贸w z艂o偶one z k贸艂 wyd艂u偶onych.

Czterej olbrzymi czarni ludzie z jednej i czterej z drugiej strony walc贸w, w siatkach na
twarzy, dzier偶膮c w r臋ku d艂ugie obc臋gi, ujmuj膮 belk臋 w sw膮 w艂adz臋. Pchn膮 j膮 mocno mi臋dzy
szeroko rozdziawione walce dolne. Jak bry艂a mas艂a stal si臋 mi臋dzy nie w艣lizguje. Po tamtej
stronie czeka na ni膮 ruszt, kt贸ry si臋 z ziemi wysun膮艂. Czyny ludzi s膮 p艂ynne, rytmiczne, prawie
jak taniec.

Gdy bia艂a p艂yta zgnieciona i wygi臋ta, niby podp艂omyk, zjawia si臋 przed nimi, ujm膮 j膮 wraz
d艂ugimi r臋koma swymi i popchn膮 mi臋dzy cylindry g贸rne.

Wyp艂ywa po drugiej stronie dwa razy cie艅sza, gdzie czterej na ni膮 czatuj膮. Przyst膮pi膮 pewnymi ruchy, jak machiny z 偶elaza, raz
dwa
trzy
cztery.

Wyci膮gn膮 d艂ugie r臋ce zbrojne w 偶elazo, uderz膮 j膮 i odepchn膮. Zanurz膮 w wodzie szczypce
rozpalone.

Pochwyc膮 inne i jak 偶o艂nierze czekaj膮.

Wst臋ga bia艂ej blachy coraz d艂u偶sza, coraz d艂u偶sza, niby p艂ywaj膮ca smuga ognia, ukazuje
si臋 to w g贸rze, to na dole; to tu, to tam. P艂ywa w powietrzu... Zdaje si臋 ucieka膰 z po艣piechem,
jak gad bajeczny 艣cigany przez z艂o艣liwe dzieci. Chowa si臋 w szczeliny i m臋czy.

274 D y s t r a k c j a
roztargnienie.

199


Ruszty szcz臋kaj膮 i dr偶膮. To si臋 d藕wign膮 do wysoko艣ci poziomu szczeliny mi臋dzy g贸rnymi
walcami, to si臋 do najni偶szej zsuwaj膮.

Wysoko w milczeniu stoi nieruchomy cz艂owiek obracaj膮cy korb臋, kt贸ra 艣ciska walce.

Tu偶 obok lataj膮 po ziemi w臋偶e stalowe.

Bia艂y ucinek sztaby p艂on膮cej, wprowadzony w ciasny otw贸r, wybiega co chwila w przestrze艅, zmierzaj膮c do coraz w臋偶szych kryj贸wek. Tam stoj膮 m艂odzi ludzie z kr贸tkimi szczypcami, kt贸rzy chwytaj膮 pysk w臋偶a, gdy si臋 wysuwa i nios膮 go swobodnie na sal臋. Dopiero gdy
ogon stuka膰 zacznie po ziemi, kieruj膮 go do innej szczeliny. Drut p臋dzi z szalon膮 szybko艣ci膮.
Ogon, gin膮c w otworze, trzepie si臋 na prawo i lewo jak 偶ywy...

Og艂uszaj膮cy huk...

Belka stalowa spada na kowad艂o.

Nieruchomy m艂ot parowy zlatuje na ni膮 jak piorun, razem prostym niby uderzenie pi臋艣ci.
Zgnieciona kolba przybiera form臋 p艂askiego kr臋gu. Wtedy w 艣rodek jego stawiaj膮 przyrz膮d,
kt贸ry ma wybi膰 otw贸r, doskonale okr膮g艂y. M艂ot spada raz za razem ze w艣ciek艂膮 si艂膮. Dzwoni
pot臋偶nym j臋kiem, kt贸ry odbija si臋 w halach, w powietrzu, w ziemi... Z hukiem rozlega si臋 lwi
ryk 偶elaza... St臋ka w nim gniew kopalni zwyci臋偶onej przez silne rami臋 cz艂owiecze. Kr膮g z
wybitym otworem jest ko艂em lokomotywy. Jako kupa 偶贸艂tej gliny z g艂臋bin wydobytej, ma
teraz wzd艂u偶 i w poprzek ziemi, do najdalszych zak膮tk贸w, nosi膰 szcz臋艣cie i rozpacz, przemoc
i braterstwo, cnoty i zbrodnie.

Nim stanie na szynach, walczy z ujarzmicielem. Wy偶era mu oczy, a twarz zalewa potem;
p艂omieniami, kt贸rym je podda艂, nape艂nia jego p艂uca i serce, na ostre przeci膮gi wystawione.
Szarpie mu nerwy w tej samej minucie, gdy m艂ot parowy szarpie i rozbija jego cz膮steczki...

Zdj臋te z kowad艂a umieszczono na zakrzywionych wid艂ach i w bok wysuni臋to. Przysz艂o do艅
dwu ludzi: jeden z ostrym m艂otkiem w rodzaju ciupagi tatrza艅skiej, drugi z m艂otem na d艂ugim
toporzysku. Ostrze siekierki przystawiono do wystaj膮cego brzegu ko艂a i m艂ot spada膰 zacz膮艂 na
jej obuch. Ani jeden cios nie chybi艂. S艂ycha膰 by艂o suchy szcz臋k 偶elaza o 偶elazo... Joasia dozna艂a wra偶enia, 偶e to jest 艣piew. Po wielkim huku organ贸w w jakiej艣 katedrze daje si臋 s艂ysze膰
艣piew, 艣piew z t艂umu, boja藕liwy, strwo偶ony... Stygn膮ce ko艂o posz艂o dalej w sw膮 drog臋.

Judym nachyli艂 si臋 do swej towarzyszki i zapyta艂:


Czy widzi pani dobrze prac臋 tych ludzi?

Widz臋...
rzek艂a g艂osem zdumionym.

Tak, tak... niech si臋 pani dobrze im przyjrzy.
Nie m贸wili nic wi臋cej ani w halach, ani na ogromnych dziedzi艅cach zawalonych istnymi
g贸rami mia艂u, gruz贸w, piasku. Wiatr porywa艂 i nosi艂 z miejsca na miejsce py艂y i dziwne jakie艣
rdze lotne.

Gdy po偶egnali uprzejmego mentora, min臋li wrota fabryki i gdy jej mury daleko zosta艂y,
szli za miasto. By艂o ju偶 blisko po艂udnie.

Domy obok drogi i jej kana艂贸w zara偶onych zjadliwymi wyciekami fabryk by艂y coraz
mniejsze, coraz bardziej n臋dzne. Na ko艅cu miasta wzd艂u偶 drogi ci膮gn臋艂y si臋 budy, resztki
cha艂up wiejskich, imituj膮ce domy miastowe. Grunt tam by艂 bagnisty. Dooko艂a sta艂y zamok艂e
pastwiska, na kt贸rych czarnym dnie ropia艂a zohydzona woda. Nieco wy偶ej ci膮gn臋艂y si臋 glinianki nape艂nione wod膮 deszczow膮.

Gdzieniegdzie stercza艂a jeszcze sosna po wyci臋tym lesie. Judym wchodzi艂 z Joasi膮 na podw贸rza domostw 艣mierdz膮cych, otwiera艂 drzwi nieproszony i oczami wskazywa艂 jej ludzi.
By艂y tam dzieci robotnik贸w z cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku ludzkiego, przedwcze艣ni starcy z obliczami trup贸w i wzrokiem, kt贸ry wo艂a o pomst臋 do nieba. Spogl膮da艂y na nich
babska paskudne i z艂e, twarze chorych, kt贸rzy mo偶e s膮dzili, 偶e to 艣mier膰 nareszcie drzwi
uchyli艂a...

Szli tak od domu do domu...

200


Zanim stamt膮d zdo艂ali si臋 wydosta膰, Judym spyta艂 nie podnosz膮c oczu:


Gdzie zamieszkamy?
D艂ugo nie odpowiada艂a. Oczy jej tylko ja艣nia艂y.

Czy tu?
szepta艂 rysuj膮c co艣 na piasku.

Gdzie zechcesz...

Ale czy chcia艂aby艣 tutaj?

Tak.

Dlaczego tutaj?

Chcia艂abym pomaga膰 ci w pracy.

Mnie... w pracy...

My艣lisz teraz:
"Co mnie i tobie niewiasto..."
Judym spojrza艂 na ni膮 straszliwymi oczami i rzek艂 cichym sennym g艂osem:

Sk膮d偶e ty te wyrazy...

Za艂o偶ymy szpital, jak w Cisach. Och, m贸j Bo偶e! B臋dzie to co艣 zupe艂nie innego. Ja b臋d臋
twoj膮 felczerk膮...

Dobrze... Ale czy potrafisz dom prowadzi膰?... Dom?

Ho! ho! Nie traci艂am czasu na darmo. Wstawa艂am co dzie艅; w ci膮gu ca艂ego czasu, rano i
sz艂am do gospodyni uczy膰 si臋 gotowa膰, pra膰, prasowa膰, sma偶y膰...

Konfitury...

Ale jakie! 呕eby m贸j pan wiedzia艂, jakie...

Czy tak?

A w艂a艣nie, 偶e tak. U艂o偶y艂am ju偶 wszystko, od a do z, jak to b臋dzie w naszym domu.

W domu...

W naszym w艂asnym domu... Nie my艣l, 偶e chc臋 du偶ego mieszkania albo mebli. Och,
wcale! Brzydz臋 si臋 meblami, politur膮, lakierem. Firanki, dywany, jakie偶 to wszystko brzydkie! Poczekaj, ja ci powiem...

Joasiu...

Poczekaj... B臋dziemy wszystko albo prawie wszystko, co inni obracaj膮 na zbytek, oddawali dla dobra tych ludzi. Ty nie wiesz, ile szcz臋艣cia... Z tej resztki, kt贸r膮 dasz swej 偶onie, z
tej najostatniejszej, zobaczysz, co ona zrobi.

C贸偶 ona zrobi?

Ani si臋 obejrzysz, kiedy nasze mieszkanie pe艂ne b臋dzie sprz臋t贸w prostych jak u najubo偶szych ludzi, ale za to pi臋knych jak u nikogo. My tu stworzymy 藕r贸d艂o poczucia pi臋kna, nowego pi臋kna, sztuki jeszcze nie znanej, kt贸ra obok nas 艣pi jak zaczarowana kr贸lewna. B臋d膮 to
sto艂ki sosnowe, 艂awy, sto艂y. B臋d膮 je okrywa艂y proste kilimy.

Tak, tak...

Chodnik do sieni, utkany w ch艂opskim warsztacie ze skrawk贸w niepotrzebnej materii,
jest tak samo mi艂y jak perski dywan. 艢ciany wy艂o偶one drzewem 艣wierkowym s膮 cudnie pi臋kne...

Masz racj臋!...
rzek艂 Judym patrz膮c w jej twarz pe艂n膮 szcz臋艣cia szeroko rozwartymi
oczyma
to jest tak, niew膮tpliwie. Tak i ja my艣la艂em. Cz艂owiek tak samo przywi膮zuje si臋,
musi si臋 przywi膮za膰 do prostego kilimka jak do gobelinu, do zydla jak do otomany, do 艣wiat艂odruku wystrzy偶onego z czasopisma jak do cennego obrazu.

Wszystko to pokochamy, to b臋dzie nasze, w krwawym trudzie zdobyte, bez krzywdy niczyjej. Gdzie偶 tam! Za ka偶d膮 rzecz膮 b臋d膮 sz艂y przyjazne spojrzenia tych, co z mi艂o艣ci膮 dla
ciebie b臋d膮 pr贸g nasz opuszczali. Wszystkich ludzi, kt贸rych ty uzdrowisz, dobry lekarzu...
Dobry lekarzu...
Boski szept uwielbienia p艂yn膮艂 z jej ust.

201



Istotnie, jak ty wiesz wszystko, jak ty wszystko widzisz dok艂adnie! Wszystko to pokocham, bo b臋dzie pochodzi艂o od ciebie, z r膮k twoich czystych. Te przedmioty stan膮 si臋 cz臋艣ci膮
mojej osoby, tak jak r臋ka, noga, mo偶e jak sama g艂owa, jak samo serce. I gdyby przysz艂o to
wszystko porzuci膰, odtr膮ci膰 jednym zamachem...

Gdy przyjdzie go艣膰 albo pacjent, sam si臋 zadziwi, 偶e ludzie 偶yj膮 szcz臋艣liwie, a tak inaczej. Proste, czyste sprz臋ty, polne kwiaty w glinianym wazonie... Po c贸偶 nam zimny blask
wyrob贸w fabrycznych? Po co stroje, powozy? Nigdy nie czu艂am wi臋kszej rozkoszy, jak kiedy
ojciec m贸j zabiera艂 mi臋 na w贸zek bez resor贸w i wi贸z艂 do lasu po drodze pe艂nej wystaj膮cych
korzeni drzew, przeci臋tej wyrwami. 呕aden resor nie potrafi艂 ugina膰 si臋 tak doskonale jak d臋bowa "literka"275 wystrugana przez cie艣l臋. Ach, ja ju偶 tak dawno straci艂am gniazdo rodzinne!
Prawie nigdy go nie mia艂am. W pi膮tej klasie by艂am zaledwie, gdy mi臋 ojciec odumar艂! Mamy
prawie nie pami臋tam... Ka偶da istota ma swe ognisko, sw贸j dach. Ma艂y skowronek
i ten...
Gdy pomy艣l臋, 偶e teraz moje 偶ycie tu艂acze ma si臋 ju偶 sko艅czy膰...

A c贸偶 si臋 stanie z tymi cha艂upami, co艣my je widzieli przed chwil膮?
zapyta艂 Judym g艂osem pe艂nym jakiego艣 j膮kania si臋 i zgrzytu.
Stan臋艂a na drodze i ze zdumieniem czeka艂a. Patrzy艂 na ni膮 to prawda, ale jej nie widzia艂.
Oczy jego by艂y jakby zezowate i zbiela艂e.


C贸偶 zrobimy z nimi?
pyta艂 si臋 stoj膮c na tym samym miejscu.

Z kim?

Z nimi! Z tymi z bud贸w!

Nie rozumiem...

Ja musz臋 rozwali膰 te 艣mierdz膮ce nory. Nie b臋d臋 patrza艂, jak 偶yj膮 i umieraj膮 ci od cynku.
Polne kwiaty w doniczce, tu tak... To dobrze... Ale czy mo偶na?
Wzi臋艂a go za r臋k臋, gdy偶 pewne przeczucie wolno jak zimna stal wpycha艂o si臋 w jej serce.
Wyrwa艂 r臋k臋 i m贸wi艂 szorstkim, obra偶aj膮cym g艂osem, patrz膮c przed siebie:


Musz臋 ci wszystko powiedzie膰, chocia偶 to dla mnie gorsze od 艣mierci. Doprawdy, doprawdy wola艂bym umrze膰, jak Korzecki...

Korzecki?

Gdybym to m贸g艂 s艂owem nazwa膰! Ja tak ci臋 kocham! Nigdy nie my艣la艂em, 偶e mo偶e si臋 z
cz艂owiekiem sta膰 co艣 takiego... Twoje u艣miechy, kt贸re ods艂aniaj膮 serce, jakby zdejmowa艂y z
niego zas艂on臋. Twoje czarne, puszyste w艂osy... Budz臋 si臋 w nocy i, ju偶 nie 艣pi膮c, widz臋 ci臋,
czuj臋 ci臋 na sercu moim. Minie d艂uga, 艣wi臋ta chwila i dopiero wiem, 偶e nie ma nikogo... A
odk膮d tu przyby艂em i zacz膮艂em patrze膰, co艣 we mnie rozdmuchuje ogie艅. Pali si臋 we mnie!
Nie wiem, co to p艂onie, nie wiem, co trawi ten po偶ar...

M贸j Bo偶e...

Widzisz, dziecko...

M贸j Bo偶e, jak膮 ty masz twarz!...

Widzisz... Ja jestem z mot艂ochu, z ostatniej ho艂oty. Ty nie mo偶esz mie膰 wyobra偶enia, jaki jest mot艂och. Nie mo偶esz nawet obj膮膰 tego dalekim przeczuciem, co le偶y w jego sercu.
Jeste艣 z innej kasty... Kto sam z tego pochodzi, kto prze偶y艂 wszystko, wie wszystko... Tu ludzie w trzydziestym roku 偶ycia umieraj膮, bo ju偶 s膮 starcami. Dzieci ich
to idioci.

Ale c贸偶 to ma do nas?

Przecie to ja jestem za to wszystko odpowiedzialny! Ja jestem!

Ty... odpowiedzialny?

Tak! Jestem odpowiedzialny przed moim duchem, kt贸ry we mnie wola: "nie pozwalam!"
Je偶eli tego nie zrobi臋 ja, lekarz, to kt贸偶 to uczyni? Tego nikt...

Tylko ty jeden?
275 L i t e r k a
drabinka u wozu.

202



Otrzyma艂em wszystko, co potrzeba... Musz臋 to odda膰, com wzi膮艂. Ten d艂ug przekl臋ty....
Nie mog臋 mie膰 ani ojca, ani matki, ani 偶ony, ani jednej rzeczy, kt贸r膮 bym przycisn膮艂 do serca
z mi艂o艣ci膮, dop贸ki z oblicza ziemi nie znikn膮 te pod艂e zmory. Musz臋 wyrzec si臋 szcz臋艣cia.
Musz臋 by膰 sam jeden. 呕eby obok mnie nikt nie by艂, nikt mnie nie trzyma艂!
Joasia stan臋艂a w miejscu. Powieki jej by艂y spuszczone, twarz martwa. Nozdrza chwyta艂y
powietrze. Z ust pad艂o kr贸tkie s艂owo:


Ja ci臋 nie wstrzymam...
By艂y to wyrazy ciche i oblane krwi膮 wstydu. Zdawa艂o si臋, 偶e z 偶y艂, gdy to m贸wi艂a, krew
rozpalona wytry艣nie.
Judym odrzek艂:


Ty mi臋 nie wstrzymasz, ale ja sam nie b臋d臋 m贸g艂 odej艣膰. Zakie艂kuje we mnie przysch艂e
nasienie dorobkiewicza. Ja siebie znam. A zreszt膮... nie ma ju偶 co m贸wi膰...
Wzdrygn臋艂a si臋, jakby j膮 to s艂owo w ty艂 pchn臋艂o. Szli obok siebie w milczeniu, daleko, daleko...
Ci膮gn臋艂y obok nich furmanki z rud膮 galmanu276, przer贸偶ne bryki, powozy... Sz艂o du偶o ludzi... Nie widzieli tego wszystkiego. Go艣ciniec zaprowadzi艂 ich do lasu. Tam usiedli pod
drzewem.

Joasia uczu艂a, 偶e rami臋 Judyma wspar艂o si臋 o jej rami臋, widzia艂a jego g艂ow臋 zwieszon膮 na
piersi. Nie by艂a w stanie poruszy膰 r臋k膮. Siedzia艂a, jakby w twardy sen pogr膮偶ona, kiedy wypijamy morza bole艣ci, nie maj膮c si艂y wyda膰 jednego westchnienia.

W pewnej chwili Judym us艂ysza艂 jej p艂acz samotny, jedyny, p艂acz przed obliczem Boga.
Nie d藕wign膮艂 g艂owy.
O jakiej艣 godzinie us艂ysza艂 jej g艂os cichy, z g艂臋bi 艂ez:



Szcz臋艣膰 ci Bo偶e.
Nie m贸g艂 odpowiedzie膰 sam za siebie, ale jaki艣 g艂os obcy, tak jakby Dajmonion, o kt贸rym
pisa艂 przed 艣mierci膮 Korzecki, wym贸wi艂 z g艂臋bi jego serca:


Daj Panie Bo偶e.
Joasia wsta艂a.
Przez chwil臋 widzia艂 spod bezw艂adnych, ci臋偶kich, obwis艂ych powiek jej twarz bolesn膮.
By艂a jak maska po艣miertna z gipsu.

Za chwil臋 straci艂 j膮 z oczu.

Odesz艂a szos膮 w stron臋 miasta, w stron臋 dworca kolei...

Siedzia艂 tam d艂ugo. Kiedy znowu rzuci艂 oczyma na drog臋, nie by艂o ju偶 wida膰 nikogo. Wiatr
tylko porywa艂 z niej kurz wapienny, miota艂 go w g贸r臋 jak plewy. Kurz wapienny, na艣miewaj膮cy si臋...

Judym uciek艂.

Szed艂 brzegiem lasu, p贸藕niej 艣rodkiem pastwisk b艂otnistych. Gdzie艣 b艂膮dzi艂. Nad wieczorem ujrza艂 przed sob膮 w polu szkielet zabudowa艅 kopalni.

Straszna nienawi艣膰 do tego widoku i wynios艂a wzgarda, jak pysk w k艂y uzbrojony, otwar艂a
si臋 w jego piersiach. Szed艂 dalej. Stan膮艂 nad brzegiem szerokiej wody, p艂ytko rozlanej. W niskich, n臋dznych, z偶贸艂k艂ych trawach kis艂 ten czarny zalew 艣mierci. kt贸ry nad otch艂ani膮 kopalni
chwieje si臋 lichymi falami. Ciemna woda zdawa艂a si臋 marzy膰, zdawa艂a si臋 czeka膰, kiedy runie
w g艂臋bin臋 wydr膮偶on膮, kiedy nape艂ni puste lochy, kusz膮ce pr贸偶nie, kt贸re j膮 ci膮gn膮, ss膮, wzywaj膮.

Judym j膮 pozna艂. To ona! Widzia艂 j膮 w nocy. Tej nocy... Szuka艂 na falach 艣wietlistego znaku, d艂ugiej ruchomej wskaz贸wki, kt贸ra przeszywa jak doborowa stal damasce艅ska. I uczu艂 w
sobie ostrze.

276 G a l m a n
ruda cynkowa.

203


Daleko, daleko za lasami 艂ka艂 艣wist poci膮gu, niby s艂owo tajemnicze zawieraj膮ce sens 偶ycia.

Tu偶 obok st贸p Judyma by艂o szerokie, suche zawalisko, otw贸r w postaci leja zwr贸conego
wierzcho艂kiem na d贸艂. W g艂臋bi ziemi pod nim by艂y niegdy艣 galerie kopalni. Warstwy ska艂
piaskowca i 艂upku gliniastego, wskutek "wyrabowania"277 budynku podtrzymuj膮cego pi臋tro,
zarwa艂y si臋 od w艂asnego ci臋偶aru i, spadaj膮c, od艂amami swymi nape艂ni艂y puste przestrzenie
pok艂ad贸w w臋gla. Gleba zewn臋trzna zsun臋艂a si臋 w przepa艣膰 wraz z muraw膮, krzewami i utworzy艂a d贸艂 g艂臋boko艣ci dwudziestu metr贸w.

W miejscu rozdarcia wida膰 by艂o pr臋gi piachu siwe i jasno偶贸艂te. Naok贸艂 sta艂y kar艂owate,
n臋dzne sosny.

Jedna z nich ros艂a na samym brzegu zawaliska. Oberwana ziemia 艣ci膮gn臋艂a w g艂臋bin臋 prawy jej korze艅, a lewy zosta艂 na twardym gruncie. Tak j膮 dzieje kopalni rozdar艂y na dwoje.
Pie艅 jej sta艂 jedn膮 po艂ow膮 swoj膮 w g贸rze, a drug膮 szed艂 wraz z zawaliskiem, niby istota ludzka, kt贸r膮 na pal wbito. Tamten, z bry艂ami ziemi w d贸艂 艣ci膮gni臋ty, pr臋偶y艂 si臋 jak cz艂onki na
torturach. Wszczepione w gleb臋 pazury g贸rne trzyma艂y si臋 z ca艂ej si艂y.

Judym zsun膮艂 si臋 w zawalisko, 偶eby go nikt nie widzia艂. Rzuci艂 si臋 na wznak. Pod sob膮 w
g艂臋bi ziemi s艂ysza艂 od czasu do czasu huk wystrza艂贸w dynamitu i prochu. W g贸rze widzia艂
ob艂oki sun膮ce po niebie lazurowym.

Ob艂oki jasne, 艣wi臋te, zaczerwienione ob艂oki...

Tu偶 nad jego g艂ow膮 sta艂a sosna rozdarta.

Widzia艂 z g艂臋bi swojego do艂u jej pie艅 rozszarpany, kt贸r膮 ocieka艂 krwawymi kroplami 偶ywicy. Patrza艂 w to rozdarcie d艂ugo, bez przerwy.

Widzia艂 ka偶de w艂贸kno, ka偶de 艣ci臋gno kory rozerwane, i cierpi膮ce. S艂ysza艂 doko艂a siebie
p艂acz samotny, jedyny, p艂acz przed obliczem Boga.

Nie wiedzia艂 tylko, kto p艂acze...

Czy Joasia?
Czy grobowe lochy kopalni p艂acz膮?

Czy sosna rozdarta?

Zakopane. Jesie艅 1899 r.

KONIEC

277 w y r a b o w a 膰
wybra膰, wydoby膰 (materia艂 kopalny).

204


205




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ludzie bezdomni 4
LUDZIE BEZDOMNI streszczenie szczeg贸艂owe
ludzie bezdomni 2
ludzie bezdomni
Ludzie bezdomni Stefana 呕eromskiego jako powie艣膰 moderni~D02

wi臋cej podobnych podstron