labedz i zlodzieje


Tytuł oryginału
THE SWAN THIEVES
Redaktor prowadzący
Elżbieta Kobusińska
Redakcja merytoryczna
Mirosław Grabowski
Redakcja techniczna
Agnieszka Gąsior
Korekta
Grażyna Henel
Irena Kulczycka
Copyright 2010 by Elizabeth Kostova
All rights reserved
This edition published by arrangement with Little, Brown and Company,
New York, New York, USA
Copyright for the Polish translation by Rwiat Książki Sp. z o.o.
Warszawa 2010
Rwiat Książki
Warszawa 2010
Rwiat Książki Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Joanna Duchnowska
Przygotowanie
Fabryka Wyobrazni
ul. Bukowińska 22 lok. 12b, 02-703 Warszawa
ISBN 978-83-247-2176-4
Nr 45035
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
Mojej matce
La bonne mŁre
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
 Nie uwierzylibyScie, jak trudno umieScić na płótnie samotną
postać i skupić na tej pojedynczej, uniwersalnej sylwetce całe
zainteresowanie, a jednoczeSnie sprawić, by pozostała żywa
i prawdziwa .
douard Manet, 1880
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
Tuż za wsią można dostrzec krąg ogniska, a wokół niego czerniejący
Snieg. Obok kręgu już od miesięcy stoi koszyk, przybierający z wolna ko-
lor popiołu. Są tu też ławki, na których przysiadają skuleni starzy ludzie,
by ogrzać sobie dłonie  jest jednak na to zbyt zimno, zbyt blisko zmierz-
chu, zbyt ponuro. To nie Paryż. Powietrze pachnie dymem i nocnym nie-
bem; za lasem widać pozbawioną nadziei bursztynową poSwiatę, niemal
zachód słońca. CiemnoSć zapada tak szybko, że ktoS już zapalił lampę
w oknie domu, który stoi najbliżej opuszczonego ogniska. Jest styczeń
albo luty, a może ponury marzec roku 1895  data zostanie nakreSlona to-
pornymi czarnymi cyframi w jednym z narożników płótna, na ciemnym
tle. Dachy wiejskich domostw są ciemnoszare i upstrzone roztapiającym
się Sniegiem, który zsuwa się z nich wielkimi bryłami. Po obu stronach
paru uliczek ciągnie się mur, inne otwierają się na pola i błotniste ogrody.
Drzwi domów są zamknięte, nad kominami unosi się woń gotowanych
potraw.
Tylko jedna osoba porusza się na tym bezludziu  kobieta w ciężkim
podróżnym odzieniu, zmierzająca drogą ku ostatniemu skupisku siedzib.
Tam także ktoS zapala lampę  pochylona nad płomieniem ludzka postać,
w odległym oknie pozbawiona jednak szczegółów. Kobieta na drodze
nosi się z godnoScią i nie ma na sobie wytartego fartucha ani typowych
wiejskich sabotów z drewna. Peleryna i długie spódnice odcinają się od
liliowego Sniegu. Kaptur obszyty jest futrem i skrywa jej twarz, ujaw-
niając jedynie krągłoSci policzka. Brzeg sukni to geometryczny wzór
w bladobłękitnym kolorze. Kobieta oddala się z zawiniątkiem w ramio-
nach, szczelnie otulonym, jakby chciała je ochronić przed panującym na
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
9
dworze zimnem. Drzewa wysuwają drętwo konary ku niebu, tworząc nad
drogą sklepienie. Na ławce przed domem na końcu uliczki ktoS zostawił
kawałek czerwonego materiału  być może szal albo mały obrus, w każ-
dym razie jest to jedyna w okolicy plama żywego koloru. Kobieta osłania
swoje zawiniątko ramionami i dłońmi w rękawiczkach i czym prędzej od-
wraca się plecami do głównego skupiska domów poSrodku wsi. Jej buty
skrzypią na łacie lodu pokrywającego drogę. W zapadającej ciemnoSci
można dostrzec bladą parę jej oddechu. Kobieta zbiera się w sobie i rusza
pospiesznie. Czy opuszcza wioskę, czy też zmierza w stronę któregoS
z domów w ostatnim szeregu?
Nawet jedyny człowiek, który ją obserwuje, nie zna odpowiedzi na to
pytanie ani nie jest jej ciekaw. Pracował przez większoSć popołudnia: na-
nosił na płótno mury stojące wzdłuż uliczek, umieszczał w odpowiednich
miejscach nagie drzewa, odmierzał drogę, czekał na dziesięć minut zimo-
wego zachodu słońca. Kobieta jest intruzem, ale ją także uwiecznia na
obrazie, notuje szybko szczegóły jej ubioru i wykorzystuje zamierające
Swiatło dnia, by nakreSlić zarys kaptura i sposób, w jaki postać pochy-
la się do przodu, pragnąc uniknąć mroxnego powiewu albo ochronić
przed chłodem zawiniątko. Piękna niespodzianka, kimkolwiek jest. Sta-
nowi brakującą nutę, ruch, którego potrzebował, by wypełnić główny od-
cinek zaSnieżonej drogi z plamami ziemi. Już dawno schronił się w domu
i teraz pracuje przy oknie  jest stary i jeSli maluje w chłodzie pleneru
dłużej niż kwadrans, bolą go ręce i nogi  może więc sobie jedynie wy-
obrazić jej przyspieszony oddech, odgłos kroków, skrzypienie Sniegu
pod ostrym obcasem buta. Niedołężnieje, coraz bardziej schorowany, ale
przez chwilę pragnie, by kobieta odwróciła się i spojrzała wprost na nie-
go. Widzi w mySlach jej włosy, ciemne i miękkie, wargi w kolorze cyno-
bru, duże nieufne oczy.
Ona się jednak nie odwraca, on zaS mimo wszystko czuje zadowole-
nie. Potrzebuje jej takiej, jaką jest teraz, oddalającej się ku Snieżnemu tu-
nelowi na jego płótnie, potrzebuje prostego kształtu pleców i ciężkich
spódnic z eleganckim obrębkiem, ramienia przyciskającego opatulony
przedmiot. Jest rzeczywistą kobietą, która dokądS zmierza, ale która zo-
stała właSnie unieSmiertelniona. Uwieczniona w swoim poSpiechu. Jest
rzeczywistą kobietą i jednoczeSnie obrazem.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
1
Marlow
Telefon w sprawie Roberta Olivera dostałem w kwietniu 1999 roku,
niespełna tydzień po tym, jak wyciągnął nóż, stojąc przed dziewiętna-
stowieczną kolekcją obrazów w National Gallery. Był to wtorek, jeden
z tych okropnych poranków, które nawiedzają czasem Waszyngton i jego
okolice, kiedy wiosna już sypie kwiatami i nawet bywa gorąco  nagle
niebo zaciąga się chmurami, pojawia się niszczycielski grad, a w oziębio-
nym ni stąd, ni zowąd powietrzu słychać pomruki grzmotów. Było to tak-
że, zupełnie przypadkowo, dokładnie tydzień po masakrze w szkole Sred-
niej Columbine w małym mieScie Littleton w Kolorado; wciąż mySlałem
obsesyjnie o tym wydarzeniu, jak zapewne każdy psychiatra w kraju. Wy-
dawało mi się, że mój gabinet pełen jest młodych ludzi z obrzynami i de-
monicznymi urazami. Jak to się stało, że ich zawiedliSmy, a ich niewinne
ofiary jeszcze bardziej? Miałem tego ranka wrażenie, że ta okropna pogo-
da i ogólny nastrój przygnębienia zmówiły się ze sobą.
Kiedy zadzwonił telefon, po drugiej stronie usłyszałem głos przyjacie-
la i kolegi po fachu, doktora Johna Garcii. John jest wspaniałym człowie-
kiem  i wspaniałym psychiatrą  z którym dawno temu chodziłem do
college u i który od czasu do czasu zaprasza mnie na lunch do restauracji;
sam ją wybiera i rzadko pozwala mi uregulować rachunek. Pełni dyżury
w jednym z największych szpitali waszyngtońskich i podobnie jak ja
przyjmuje prywatnie.
Powiedział, że chce mi przekazać pacjenta, którym miałbym się zająć;
w jego głosie wyczułem żarliwoSć.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
11
 Ten facet może stanowić trudny przypadek. Nie wiem, jak sobie
z nim poradzisz, ale wolałbym, żeby był u ciebie, w Goldengrove. Oka-
zało się, że to artysta, i to taki, który odniósł sukces. Aresztowali go
w zeszłym tygodniu, a potem przywiexli do nas. Nie jest zbyt rozmowny
i nie przepada za nami. Nazywa się Robert Oliver.
 Słyszałem o nim, ale na dobrą sprawę nie znam jego dzieł  od-
parłem.  Pejzaże i portrety; wydaje mi się też, że ze dwa lata temu trafił
na okładkę  ARTnews . Co takiego zrobił, że go aresztowali?
Obróciłem się do okna i zacząłem obserwować grad, który niczym
kosztowny biały żwir spadał na ogrodzony murem trawnik na tyłach
i przygniecioną do ziemi magnolię. Trawa była już bardzo zielona i przez
chwilę nad wszystkim jaSniał wodnisty blask słońca, lecz potem zaczął
się następny atak gradu.
 Próbował zaatakować obraz w National Gallery. Nożem.
 Obraz? Nie jakąS osobę?
 Najwidoczniej w tym momencie był sam w sali, ale zjawił się straż-
nik i zobaczył, jak Oliver zamierza się na płótno.
 Stawiał opór?  spytałem, patrząc, jak grad zasiewa się w błysz-
czącej trawie.
 Tak. Rzucił nóż na podłogę, ale potem chwycił strażnika i porząd-
nie nim potrząsnął. To kawał chłopa. Po chwili się uspokoił i pozwolił
wyprowadzić, nie wiadomo dlaczego. Dyrekcja muzeum się zastanawia,
czy wnieSć oskarżenie o napaSć. Chyba z tego zrezygnuje, ale facet cho-
lernie ryzykował.
Znów zacząłem się przyglądać podwórzu na tyłach.
 Obrazy w National Gallery to własnoSć federalna, tak?
 Zgadza się.
 Jakiego rodzaju był ten nóż?
 Tylko scyzoryk. Nic groxnego, ale mógł nim dokonać sporych znisz-
czeń. Był bardzo podniecony, uważał, że uczestniczy w heroicznej misji.
Załamał się dopiero na policji, powiedział, że nie spał od kilku dni. Tro-
chę nawet płakał. Został przywieziony na oddział psychiatryczny, a ja go
przyjąłem.
Wyczułem, że John czeka na moją odpowiedx.
 W jakim wieku jest ten facet?
 Jest młody, no, może niezupełnie, czterdzieSci trzy lata, ale teraz
wydaje mi się to niewiele. Sam rozumiesz.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
12
Rozumiałem i wybuchnąłem Smiechem. Pięćdziesiątka, która stuknęła
nam dwa lata wczeSniej, przyprawiła nas obu o szok; odreagowaliSmy,
obchodząc urodziny z przyjaciółmi, którzy byli w takiej samej sytuacji.
 Miał też przy sobie kilka rzeczy. Szkicownik i paczkę starych li-
stów. Nie pozwalał ich nikomu dotknąć.
 No dobra, czego po mnie oczekujesz?
Przyłapałem się na tym, że opieram się ociężale o biurko; to był długi
ranek, chciało mi się też jeSć.
 Po prostu wex go do siebie  odparł John.
PodejrzliwoSć w naszej profesji to rzecz normalna.
 Dlaczego? Chcesz mi zwalić na głowę dodatkowy kłopot?
 Och, daj spokój.  Wyczułem, jak się uSmiecha.  Nie słyszałem,
żebyS kiedykolwiek odprawił pacjenta, doktorze fanatyku, a ten powinien
cię zainteresować.
 Bo jestem malarzem?
Wahał się tylko przez chwilę.
 Szczerze mówiąc, tak. Nie udaję, że rozumiem artystów, ale sądzę,
że dasz sobie radę z tym facetem. Powiedziałem ci, że niewiele mówi,
a kiedy powiadam, że niewiele mówi, oznacza to, że wyciągnąłem z nie-
go może ze trzy zdania. Pomimo leków, które mu podajemy, najwyrax-
niej pogrąża się w depresję. Miewa też napady gniewu i pobudzenia. Mar-
twię się o niego.
Patrzyłem na drzewo, szmaragdowy trawnik, rozrzucone topniejące
grudki lodu, znowu na drzewo. Stało odrobinę na lewo od Srodka mura-
wy, naprzeciwko okna, i mrok dnia nadawał jego bladofioletowym i bia-
łym pąkom jasnoSć, której nie miały w blasku słońca.
 Co mu podajecie?
John wymienił szybko: leki antydepresyjne, Srodek przeciwlękowy,
wszystko w przyzwoitych dawkach. Wziąłem z biurka pióro i bloczek.
 Diagnoza?
Odpowiedx Johna wcale mnie nie zaskoczyła.
 Na szczęScie dla nas, kiedy jeszcze mówił, podpisał zgodę na udzie-
lanie informacji o swoim stanie zdrowia. DostaliSmy też kopię dokumen-
tów od jego psychiatry w Karolinie Północnej, mniej więcej sprzed dwóch
lat. Najprawdopodobniej był to ostatni raz, kiedy widział się z lekarzem.
 Zdradza jakiS szczególny niepokój?
 No cóż, nie chce o tym rozmawiać, ale chyba tak. I brał już leki, jak
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
13
wynika z dokumentacji. Prawdę powiedziawszy, kiedy się u nas zjawił,
miał w kieszeni marynarki klonopin. Sprzed dwóch lat. Zapewne niewiele
mu pomógł, jeSli nie brał też Srodków przeciwlękowych. W końcu udało
się nam skontaktować z żoną Olivera w Karolinie  byłą żoną, SciSle
mówiąc  która nam powiedziała to i owo o historii jego leczenia.
 Próby samobójcze?
 Możliwe. Trudno go właSciwie ocenić, skoro nie chce rozmawiać.
U nas niczego nie próbował. Jest raczej wkurzony. Ale nie chcę go wypu-
Scić w takim stanie. Przypuszczam, że musi pozostać gdzieS przez pewien
czas, żeby ktoS mógł się zorientować, o co chodzi, i odpowiednio dobrać
leki. Jestem pewien, że okaże chęć do współpracy. Tutaj mu się nie podo-
ba. Wiesz, jakbySmy trzymali niedxwiedzia w klatce  milczącego niedx-
wiedzia.
 Więc uważasz, że nakłonię go do mówienia?
Był to nasz stary dowcip i John od razu się zorientował.
 Marlow, potrafiłbyS zmusić do tego nawet kamień.
 Dzięki za komplement. Nie wspominając już o tym, że spieprzyłeS
mi przerwę na lunch. Ma ubezpieczenie?
 CoS tam ma. Zajmuje się tym nasz pracownik opieki społecznej.
 W porządku, każ go przywiexć do Goldengrove. Jutro o czternastej,
z dokumentacją. Przyjmę go.
PożegnaliSmy się, ja zaS stałem jeszcze przy biurku, zastanawiając
się, czy podczas posiłku zdołam znalexć pięć minut na rysowanie, co lu-
bię robić, kiedy mój terminarz jest napięty; miałem przed sobą spotkanie
o pierwszej trzydzieSci, drugiej, trzeciej, czwartej, a potem jeszcze zebra-
nie zarządu o piątej. Nazajutrz czekało mnie dziesięć godzin w Golden-
grove, prywatnym oSrodku psychiatrycznym, gdzie pracowałem od dwu-
nastu lat. Teraz potrzebowałem zupy, sałatki i ołówka w palcach  przez
pięć minut.
Przypomniałem też sobie coS, do czego od dawna nie wracałem mySlą,
choć wczeSniej to wspomnienie nawiedzało mnie bardzo często. Kiedy
w wieku dwudziestu jeden lat ukończyłem studia licencjackie na Colum-
bii (co dało mi pojęcie o historii, angielskim i naukach Scisłych) i zamie-
rzałem rozpocząć studia medyczne na Uniwersytecie Wirginii, moi rodzi-
ce wysupłali trochę pieniędzy, żebym razem z kolegą z akademika mógł
pojechać na miesiąc do Włoch i Grecji. Po raz pierwszy znalazłem się
poza granicami USA. Byłem pod wrażeniem malarstwa włoskiego w ko-
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
14
Sciołach i klasztorach, architektury Florencji i Sieny. Na greckiej wyspie
Paros, gdzie wytwarzają najdoskonalszy przezroczysty marmur na Swie-
cie, poszedłem do miejscowego muzeum archeologicznego.
Znajdował się tam tylko jeden wartoSciowy posąg, który stał samotnie
w sali. Powinienem powiedzieć: stała samotnie; była to Nike, wysokoSci
mniej więcej półtora metra, poobijana, bez głowy i ramion, z bliznami
na plecach, tam gdzie niegdyS wyrastały skrzydła, marmur zaS upstrzony
był czerwonymi plamami od długiego spoczywania w glebie wyspy.
Wciąż można było dostrzec mistrzostwo dłuta, szatę, która opływała ciało
jak wodne wiry. Przytwierdzono ponownie jedną z małych stóp. Byłem
w pomieszczeniu sam, szkicując posąg, kiedy na chwilę zajrzał strażnik,
żeby krzyknąć:  Niedługo zamykamy! Spakowałem więc przybory do
rysowania, a potem  nie zastanawiając się nad konsekwencjami  pod-
szedłem do Nike po raz ostatni i schyliłem się, by ucałować jej stopę.
Strażnik pojawił się w ciągu sekundy; zaczął wrzeszczeć, właSciwie wy-
ciągnął mnie stamtąd za kołnierz. Nigdy nie wywalono mnie z baru, ale
tamtego dnia zostałem wyrzucony z muzeum pilnowanego przez jednego
strażnika.
Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Johna; udało mi się go zła-
pać jeszcze w gabinecie.
 Co to był za obraz?
 Nie rozumiem.
 Obraz, który zaatakował nasz pacjent, innymi słowy: pan Oliver.
John wybuchnął Smiechem.
 Wiesz, powiem ci szczerze, że nie przyszłoby mi do głowy o to spy-
tać, ale napisali o tym w raporcie policyjnym. Leda. JakiS grecki mit. Tak
mi się w każdym razie wydaje. Napisali też, że przedstawiał nagą kobietę.
 Jeden z podbojów Zeusa  wyjaSniłem.  Dokonany pod postacią
łabędzia. Kto to namalował?
 Daj spokój, czuję się jak na zajęciach z historii sztuki. Omal ich nie
oblałem, tak przy okazji. Nie mam pojęcia, kto namalował ten obraz. Po-
licjant dokonujący aresztowania też tego nie wiedział.
 W porządku, wracaj do pracy. Miłego dnia, John  powiedziałem,
starając się rozluxnić kark i jednoczeSnie przytrzymywać słuchawkę.
 Miłego dnia, przyjacielu.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
2
Marlow
Już dręczy mnie pragnienie, by zacząć tę historię ponownie od katego-
rycznego stwierdzenia, że jest to historia prywatna. I nie tylko prywatna;
mam na mySli także to, że w takim samym stopniu jak fakty w grę wcho-
dzi tu moja wyobraxnia. Przez dziesięć lat porządkowałem swoje notatki,
a także mySli, dotyczące tej sprawy; wyznaję, że początkowo rozważałem
napisanie artykułu o Robercie Oliverze dla pisma psychiatrycznego, które
cenię najwyżej i w którym publikowałem już wczeSniej, ale kto chciałby
ogłaszać drukiem coS, co mogłoby ostatecznie przekonać jego samego
o zawodowym kompromisie? Żyjemy w epoce talk-show i monstrualnej
niedyskrecji, lecz nasza profesja jest szczególnie nieprzejednana w swym
milczeniu  ostrożnym, legalistycznym, odpowiedzialnym. W najlep-
szym razie. OczywiScie zdarzają się przypadki, kiedy mądroSć musi prze-
ważać nad zasadami; każdy lekarz zna takie sytuacje. Podjąłem odpo-
wiednie Srodki i zmieniłem wszystkie związane z tą historią nazwiska,
z własnym włącznie, pomijając jedno imię, niezwykle powszechne, ale
też tak dla mnie piękne, że nie widziałem nic złego w fakcie, iż zachowu-
ję oryginał.
Nie wychowywałem się w domu o tradycjach lekarskich  prawdę po-
wiedziawszy, moja matka była pierwszą kobietą pastorem w swej nie-
wielkiej kongregacji, a ja miałem jedenaScie lat, kiedy ją wySwięcono.
MieszkaliSmy w najstarszej siedzibie w naszym mieScie w stanie Connec-
ticut  w niskim drewnianym domu Sliwkowego koloru, z podwórzem
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
16
frontowym jak angielski cmentarz, gdzie o miejsce przy kamiennej Scież-
ce prowadzącej do drzwi wejSciowych walczyły cisy, wierzby płaczące
i inne żałobne drzewa.
Każdego popołudnia, o trzeciej piętnaScie, wracałem do tego domu ze
szkoły, ciągnąc za sobą tornister pełen książek i okruchów, piłek do bejs-
bolu i kredek. Matka otwierała drzwi, ubrana zwykle w niebieską spódni-
cę i sweter, a póxniej w swój czarny strój z białą koloratką  jeSli wczeS-
niej odwiedzała chorych, starszych, niedomagających, którzy nie mogli
opuszczać domów, albo nowych grzeszników. Byłem marudnym dziec-
kiem z wadami postawy, przepełnionym chronicznym przekonaniem, że
życie nie wygląda tak, jak się zapowiadało, co stanowiło powód rozczaro-
wania; ona ze swej strony była surową matką  surową, prawą, wesołą
i czułą. Kiedy zauważyła u mnie na doSć wczesnym etapie talent do ryso-
wania i rzexbienia, zachęcała mnie z milczącą pewnoScią siebie, bym go
rozwijał; robiła to dzień za dniem, nigdy nie przesadzając z pochwałami
i jednoczeSnie nie pozwalając mi wątpić w sens moich wysiłków. Różni-
liSmy się od siebie pod każdym względem, jak sądzę, i to od dnia, w któ-
rym się urodziłem. No i kochaliSmy się zapamiętale.
To dziwne, ale choć matka umarła doSć młodo  a może właSnie dlate-
go  stwierdziłem, że w Srednim wieku coraz bardziej się do niej upodab-
niam. Przez lata byłem nie tyle samotny, ile po prostu nieżonaty, choć
w końcu unormowałem ten stan. Kobiety, które kochałem, są (albo były)
bez wyjątku takie jak ja w okresie dzieciństwa  kaprySne, zmienne, in-
trygujące. W ich towarzystwie coraz bardziej zaczynałem przypominać
matkę. Moja żona nie jest tu wyjątkiem, ale pasujemy do siebie.
Zapewne w wyniku doSwiadczeń z tymi kobietami i z żoną, a także za-
wodowych, które ukazują mi każdego dnia niewidoczną stronę ludzkiego
umysłu, jego tragedię  żałosny wpływ Srodowiska, kaprysy genetyczne 
zdołałem rozbudzić w sobie coS w rodzaju skrupulatnej życzliwoSci wo-
bec życia. ZaprzyjaxniliSmy się, ono i ja, kilka lat wczeSniej  nie jest to
może pełna ekscytacji przyjaxń, do jakiej tęskniłem jako dziecko, ale
pełen wzajemnego zrozumienia rozejm, przyjemnoSć, którą odczuwam,
wracając codziennie do swojego mieszkania przy Kalorama Road. Zda-
rzają mi się od czasu do czasu chwile  na przykład gdy obieram po-
marańczę, a potem przenoszę ją z blatu szafki na stół kuchenny  kiedy
czuję niemal dojmujące zadowolenie, być może wywołane surowym,
czystym kolorem owocu.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
17
Doznawałem tego jedynie w dzieciństwie. Zakłada się z góry, że dzie-
ci mogą cieszyć się wyłącznie drobnostkami, ale tak naprawdę pamiętam,
że marzyłem tylko o czymS wielkim, a potem to marzenie kurczyło się,
jedno zainteresowanie przechodziło w inne, aż w końcu wszystkie moje
pragnienia skupiły się na biologii, chemii i studiach medycznych, wresz-
cie na odkrywaniu najdrobniejszych epizodów życia, neuronach, helisach
i wirujących atomach. Prawdę mówiąc, nauczyłem się dobrze rysować
dzięki tym nieskończenie małym kształtom i odcieniom w swoim labora-
torium biologicznym, nie zaS dzięki czemuS tak wielkiemu jak góry, lu-
dzie czy misy z owocami.
Teraz, jeSli marzę o czymS znaczącym, to w związku ze swoimi pa-
cjentami  by mogli w końcu odczuć tę powszednią radoSć, jaką daje
kuchnia i pomarańcza, wyciągnięcie nóg przed telewizorem, w którym
pokazywany jest film dokumentalny, czy też, jak sobie wyobrażam, wię-
kszą przyjemnoSć, na przykład możnoSć zachowania pracy, powrót do
rodziny po uwolnieniu się od choroby psychicznej, dostrzeganie normal-
nego otoczenia pokoju, a nie straszliwego tłumu nieznanych twarzy. JeS-
li chodzi o siebie samego, nauczyłem się marzyć skromnie: liSć, nowa
farba, miąższ pomarańczy i to, co tworzy piękno mojej żony  lSnie-
nie w kącikach jej oczu i ramiona z miękkimi włoskami, które błyszczą
w Swietle lampy stojącej w naszym salonie, kiedy tam siedzi i czyta.
Powiedziałem, że moje wychowanie nie przygotowało mnie do profe-
sji medycznej, ale nie jest to może takie dziwne, że wybrałem tę, a nie
inną jej dziedzinę. Matka i ojciec nie mieli w sobie ani odrobiny zapa-
łu naukowego, choć ich osobista dyscyplina, przekazana mi za sprawą
owsianki i czystych skarpet, z intensywnoScią typową dla rodziców ma-
jących jedno dziecko, bardzo mi się przydała, jeSli wziąć pod uwagę ry-
gory biologii w college u i jeszcze większe na wydziale medycyny 
rigor mortis nocy spędzanych bez reszty na studiowaniu i wkuwaniu na
pamięć, a także tych póxniejszych, bezsennych, podczas dyżurów szpital-
nych, kiedy to odczuwałem względną ulgę.
Marzyłem też, by zostać artystą, ale gdy nadszedł czas wyboru kon-
kretnego zawodu, pracy na całe życie, zdecydowałem się na medycynę
i od razu wiedziałem, że zajmę się psychiatrią, która stanowiła dla mnie
zarówno profesję uzdrowicielską, jak i najważniejszą naukę dotyczącą
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
18


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Złodzieje czasu Ben Wisly
Julia i Łabędź w Łabędach
a036 Labedz niemy
Biale labedzie Dystans
Złodziej samochodowy Elektryczne Gitary txt
Dzikie łabędzie Hans Ch Andersen

więcej podobnych podstron