Erich+Segal+ +Absolwenci 28z+txt 29


ABSOLWENCI

Erich Segal

Erich Segal, znakomity współczesny pisarz amerykański, jest autorem cieszących się ogromną popularnością powieści, między innymi: Love story. Opowieść Olivera, Doktorzy, Mężczyzna, kobieta i dziecko. Absolwenci. Wszystkie one zajmowały czołowe miejsca na listach bestsellerów. Absolwenci to panoramiczna saga o życiu pięciu niezwykłych absolwentów Uniwersytetu Harvarda, a zarazem fascynujący portret całego pokolenia Amerykanów. W tle opowieści rozgrywają się prawdziwe wydarzenia i pojawiają się autentyczne postacie np. Henry Kissin-ger, Zbigniew Brzeziński. Erich Segal z dużym talentem prezentuje różne koleje losu bohaterów, stawia ich w trudnych sytuacjach, w których muszą podejmować ważne życiowe decyzje, będące jednocześnie sprawdzianem wyznawanych przez nich zasad. Czy wszyscy okażą się godni miana wybitnego absolwenta Uniwersytetu Harvarda?

Erich Segal ABSOLWENCI Tłumaczył Jarosław Sokół

ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO

Tytuł oryginału THE CLASS Copyright (c) 1985 by Dewsbury International, Inc. Ali rights reserved Copyright (c) 2000 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Redaktor serii Tadeusz Zysk Pierwsze wydanie tej książki ukazało się nakładem Wydawnictwa Podsiedlik-Raniowski i Spotka w 1996 roku ISBN 83-7150-492-6 Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10,61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, ul. Zgoda 54,60-122 Poznań tel. (0-61) 864 14 03, 864 14 04 e-mail: sklep@zysk.com.pl nasza strona: www.zysk.com.pl DRUKARNIA GS: Kraków, tel. (012) 65 65 902

Musi być... jakieś logiczne wytłumaczenie szaleńczej radości z powodu tego, ze jest się, absolwentem Harvardu, a nie-przez jakieś tragiczne zrządzenie losu - Yale albo Cornell. WilliamJamesMD, 1869 Dla Karen i Franceski - absolwentek mojego życia

NOTA WYDAWCY Jest to powieść o fikcyjnych przedstawicielach harwardzkiego rocznika 1958. W tle opowieści autor osadził rodzinę Eliotów, którą łączyły długoletnie i napawaj ące dumą więzy z Uniwersytetem Harvarda. Postać Andrew Eliota jest całkowicie fikcyjna i nie było zamysłem autora sportretowanie jakiegokolwiek rzeczywistego członka tej rodziny, żyjącego czy zmarłego. Wszystkie główne postaci tej powieści są dziełem wyobraźni autora. Mają one zilustrować rozmaite zachowania młodych ludzi tego pokolenia w dziedzinie polityki, sztuki, życia intelektualnego, w procesie kształtowania osobowości. W nawiązaniu do ich lat spędzonych na Harvardzie i później - aż do dwudziestgeo piątego Zjazdu Absolwentów - autor przedstawia pewną liczbę zdarzeń, w których pojawiają się publiczne postaci, znane z amerykańskiego życia politycznego i artystycznego. Włącza portrety tych osobistości jako symbole pewnych wpływów z minionych dwudziestu pięciu lat. Czytelnik powinien jednak pamiętać, że zarówno specyficzne dialogi, jak i zdarzenia związane z tymi postaciami są dziełem wyobraźni autora.

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

12 maja 1983 W przyszłym miesiącu odbędzie się dwudziesty piąty Zjazd Absolwentów mojego rocznika z Harvardu i boję się tego panicznie. Boję się stanąć twarzą w twarz z kolegami, którym się powiodło i którzy przyjadą opromienieni chwałą, podczas gdy ja będę mógł się pochwalić najwyżej kilkoma siwymi włosami. Dzisiaj nadeszła pocztą gruba księga w czerwonej oprawie, która opisuje wszystkie osiągnięcia rocznika 1958. Uświadomiło mi to rozmiar mojej życiowej porażki. Nie spałem przez pół nocy, wpatrując się w twarze facetów, którzy kiedyś studiowali ze mną na jednym roku, a teraz są senatorami, gubernatorami, naukowcami o światowej sławie i pionierami medycyny. Kto wie, może któryś z nich znajdzie się jeszcze na podium w Sztokholmie? Albo na trawniku przed Białym Domem? Najciekawsze jest to, że niektórzy nadal żyją ze swoimi pierwszymi żonami. Kilka najbardziej błyskotliwych postaci to moi byli przyjaciele. Pewien mój współlokator, którego kiedyś uważałem za szajbusa, jest dziś najpewniejszym kandydatem na stanowisko sekretarza stanu. Przyszły rektor Harvardu to z kolei gość, któremu pożyczałem ubrania. Jeszcze inny, którego ledwie zauważaliśmy, stał się muzyczną sensacją naszych czasów. Najdzielniejszy z nich wszystkich poświęcił życie sprawie, w którą wierzył. Jego bohaterstwo zawstydza mnie. Wracam więc w przeszłość, przepełniony rozczarowaniem. Jestem ostatnim mężczyzną z długiej linii Eliotów, którzy studiowali na Harvardzie. Wszyscy moi przodkowie byli zasłużonymi ludźmi. Wyróżnili się w czasie wojny i pokoju, na polu nauki i oświaty. Nie tak dawno, w 1948 roku, mój kuzyn Tom dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Moją osobę przyćmiewa jednak blask rodzinnej tradycji.

Nie mogę się nawet równać z Jaredem Eliotem, rocznik 1703, człowiekiem, który sprowadził do Ameryki rabarbar. Z moimi szlachetnymi przodkami łączy mnie jednak pewna wątła nić. Wszyscy byli pamiętnikarzami. Mój imiennik, wielebny Andrew Eliot, rocznik 1737, przewodząc dzielnie swoim parafianom, prowadził dziennik, w którym opisywał realia wojny o niepodległość podczas oblężenia Bostonu w 1776 roku; dokument ten przetrwał do naszych czasów. Kiedy tylko miasto zostało wyzwolone, Andrew Eliot pośpieszył na zebranie Rady Nadzorczej Harvardu, żeby zgłosić wniosek o przyznanie generałowi Jerzemu Waszyngtonowi doktoratu honoris causa. Jego syn odziedziczył po nim parafię i talent pisarski, pozostawiając barwny opis początków życia w niepodległej Ameryce. Oczywiście, nie porównuję się do nich, ale tak samo jak oni przez całe życie prowadzę osobiste zapiski. Być może to jedyna rzecz, która po mnie pozostanie. Jestem świadkiem toczącej się historii, nawet jeśli nie potrafię tego w żaden sposób wykorzystać. Na razie wiem tylko, że panicznie się boję.

STUDENCKIE LATA Świat po prostu istniał. Papierosy - po dwadzieścia centów paczka, tak samo galon benzyny. Seks - owinięty w gumę i metafizyczne skrupuły pod nazwą rycerskość... Psychologia - rzecz istniejąca w głowie. Abstrakcje chwytały nas w mieszkaniu; żyć warto było tylko na własną rękę; wreszcie - najgorszy rys w tym opisie - nie wiedzieliśmy, że jesteśmy pokoleniem. John Updike, rocznik 1954

Łypali na siebie jak tygrysy oceniające zagrożenie ze strony nowego rywala. W tej dżungli nie było jednak wiadomo, gdzie czai się prawdziwe niebezpieczeństwo. Był poniedziałek 20 września 1954 roku. Tysiąc stu sześćdziesięciu dwóch najlepszych, najzdolniejszych młodzieńców z całego świata stało w kolejce przed pokracznym gmachem o nazwie Memoriał Hali, zbudowanym w stylu wiktoriańskiego gotyku. Czekali, aby wpisać się na listę przyszłych członków rocznika 1958. Pojawili się w całej gamie ubiorów, od eleganckich szat z firmy Brooks Brothers do wytartych łachów, a panowało wśród nich na przemian zniecierpliwienie, przerażenie, zblazowanie i odrętwienie. Niektórzy przebyli tysiące mil, inni tylko kilka przecznic. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest to dopiero początek największej podróży ich życia. ; Shadrach Tubman, syn prezydenta Liberii, przyleciał z Mon-rovii przez Paryż na nowojorskie lotnisko Idlewild, skąd przywieziono go do Bostonu limuzyną należącą do ambasady. John D. Rockefeller IV przyjechał zwyczajnym pociągiem z Manhattanu, a potem szarpnął się na taksówkę od Stacji Południowej na dziedziniec uniwersytecki. Natomiast Aga Khan najwyraźniej po prostu się ukazał. (Inne wersje głosiły, że przyleciał na zaczarowanym dywanie albo prywatnym odrzutowcem). W każdym razie stał w kolejce do rejestracji jak zwykły śmiertelnik. Ci nowicjusze już od początku byli znakomitościami. Od razu po urodzeniu znaleźli się w świetle reflektorów. Lecz tego ostatniego dnia lata 1954 roku na firmamencie miało rozbłysnąć jeszcze tysiąc innych komet, na razie pogrążonych w anonimowym mroku. Wśród nich by li: Daniel Rossi, Jason Gilbert, Theodore Lam-bros i Andrew Eliot. To oni, wraz z piątą postacią, która wciąż przebywała wtedy na drugim końcu świata, są bohaterami tej opowieści.

DANIEL ROSSI Rankiem śpiew wróbla na olchy szczycie Rozbrzmiewał niebiańsko w koronie drzewa; O zmroku, gdy w mym domu zacząf nowe życie, Ptak kwili smutnie, jakby się. gniewał, Ze go pozbawiłem i rzeki, i nieba. Raiph Waldo Emerson, rocznik 1821 Od wczesnego dzieciństwa Daniel Rossi miał jeden obsesyjny cel - przypodobać się ojcu. Prześladował go też jeden i ten sam koszmar - że nigdy mu się to nie uda. Z początku wierzył, że za maską obojętności doktora Rossiego kryje się jakiś istotny powód. Danny był przecież chudym, pozbawionym muskułów bratem najtwardszego futbolisty w historii kalifornijskiego Orange County. Przez cały czas gdy Frank Rossi zdobywał punkty i interesowali się nim trenerzy z college'ów, tata poświęcał mu tak wiele uwagi, że nie znajdował już czasu dla swojego młodszego syna. Fakt, że Danny dostaje dobre stopnie - co Frankowi nigdy się nie przytrafiało - nie robił na nim żadnego wrażenia. Przecież Frank miał całe sześć stóp i dwa cale (był o głowę wyższy od Danny'ego)! Wystarczyło, że pojawił się na boisku, by cały stadion zaczął wiwatować na stojąco. Cóż takiego mógł zrobić mały okularnik i rudzielec Danny, żeby zasłużyć sobie na podobne oklaski? Był, co prawda - tak przynajmiej twierdziła jego matka - utalentowanym pianistą. Prawie geniuszem. Większość rodziców byłaby z tego dumna. Doktor Rossi nigdy jednak nie przyszedł na żaden z jego publicznych występów. Rzecz zrozumiała, Danny odczuwał silne przypływy zazdrości. I gorycz zamieniającą się powoli w nienawiść. Frank nie jest Bogiem, tato. Ja też istnieję. Prędzej czy później zauważysz to. Potem, w roku 1950, Frank, który służył w wojsku jako pilot myśliwca, został zestrzelony nad Koreą. Tłumiona boleśnie za-

12

zdrość Danny'ego przerodziła się teraz w żal, a potem w poczucie winy. Czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny. Jak gdyby życzył bratu śmierci. Na uroczystości nadania szkolnemu stadionowi imienia Franka ojciec nie mógł powstrzymać łez. Danny patrzył z udręką na człowieka, którego tak bardzo podziwiał. Przysiągł sobie, że będzie dla niego pociechą. Ale jak mógł przywrócić ojcu radość życia? Arthura Rossiego drażnił sam dźwięk pianina, na którym grał Danny. Dzień pracy dentysty upływa przecież w dręczącym hałasie wierteł. Wybudował więc w piwnicy wyściełane korkiem studio dla swojego jedynego syna, który pozostał przy życiu. Danny zrozumiał, że nie jest to żaden gest szczerego serca i że ojciec chce się uwolnić nie tylko od jego pianina, lecz także od jego widoku. A jednak Danny postanowił nie poddawać się w walce o uczucia ojca. Czuł, że jedynie przez sport uda mu się wydobyć z głębi ojcowskiej niełaski. Dla chłopca o jego budowie ciała istniała tylko jedna możliwość - bieganie. Znalazł odpowiedniego trenera i nieśmiało poprosił o radę. Wstawał teraz codziennie o szóstej rano, nakładał trampki i wybiegał z domu na trening. Przez pierwsze tygodnie trenował tak gorliwie, że nabawił się odcisków i ledwo mógł powłóczyć nogami. Ale wytrwał. I zachował wszystko w tajemnicy. Aż będzie miał czym pochwalić się przed tatą... Pierwszego dnia wiosny trener kazał przebiec całej drużynie milę, żeby sprawdzić formę. Danny był zdziwiony, że przez pierwsze trzy okrążenia udawało mu się trzymać w pobliżu najlepszych biegaczy. Niespodziewanie jednak poczuł pieczenie w ustach i ból w piersiach. Zaczął zwalniać. Nagle usłyszał głos trenera ze środka boiska: - Trzymaj tak dalej, Rossi. Nie poddawaj się! Nie chcąc narazić się na niezadowolenie swojego przybranego rodzica, Danny przepchnął swe znużone ciało przez ostatnie okrążenie. Wycieńczony rzucił się na trawę. Nie zdążył jeszcze złapać tchu, kiedy trener stanął nad nim ze stoperem w ręku. - Nieźle, Danny. Ładnie mnie zaskoczyłeś - pięć minut czterdzieści osiem sekund. Trenuj dalej, a będziesz biegał jeszcze

13

lepiej. Zresztą pięć minut może z czasem dać ci trzecie miejsce na zawodach. Idź do magazynu po strój i kolce. Przeczuwając bliskość swojego celu, Danny na jakiś czas zarzucił popołudniowe ćwiczenia na pianinie, żeby trenować razem z drużyną. Zazwyczaj oznaczało to dziesięć lub dwanaście morderczych okrążeń boiska. Niemal po każdym treningu wymiotował. Kilka tygodni później trener oznajmił, że w nagrodę za wytrwałość Danny weźmie udział w pojedynku z drużyną Yalley High. Tego wieczoru powiedział ojcu. Doktor Rossi postanowił przyjść na zawody, nie zważając na ostrzeżenia syna, który mówił, że prawdopodobnie zostanie sromotnie pokonany. W sobotę po południu Danny'emu udało się przeżyć trzy najszczęśliwsze minuty swojego dzieciństwa. Kiedy niespokojni biegacze ustawiali się na środku wysypanej żużlem bieżni, Danny zobaczył swoich rodziców w pierwszym rzędzie na trybunie. - Dalej, synu - zagrzewał go do wałki ojciec. - Pokaż im, co potrafi prawdziwy Rossi. Danny tak się przejął tymi słowami, że zapomniał o wskazówkach trenera, by oszczędzać siły i nie podkręcać tempa. Zamiast tego, ledwo wystrzelił pistolet startowy, Danny rzucił się do przodu i prowadził przez całe pierwsze okrążenie. Chryste - pomyślał doktor Rossi - ten chłopak to mistrz. Cholera - pomyślał trener - ten chłopak to wariat. Opadnie z sił. Po pierwszym okrążeniu Danny spojrzał w stronę ojca i zobaczył coś, co dotąd wydawało mu się niemożliwe - uśmiech dumy z jego powodu. - Siedemdziesiąt jeden sekund! - zawołał trener. - Za szybko, Rossi. O wiele za szybko. - Dobra robota, synu! - zawołał doktor Rossi. Następne okrążenie Danny przeleciał na skrzydłach ojcowskiej łaski. W połowie dystansu był wciąż w czołówce. Teraz jednak zaczęło go palić w płucach. Na kolejnym zakręcie zabrakło mu

14

powietrza. Przeżywał coś, co biegacze nie bez racji nazywają rigor mortis - stężenie pośmiertne. Umierał w biegu. Rywale śmignęli obok i wysforowali się daleko przed niego. Z drugiego końca boiska usłyszał okrzyk ojca: - Dalej, Danny, weź się w garść! Kiedy w końcu dotarł do mety, nagrodzono go oklaskami. Były to pełne współczucia oklaski, którymi wita się beznadziejnie zdeklasowanego zawodnika. Słaniając się na nogach, spojrzał w stronę trybun. Matka uśmiechała się pocieszająco. Ojca nie było. Przypominało to koszmarny sen. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu trener był zadowolony. - Rossi, nie widziałem bardziej upartego faceta. Zmierzyłem ci czas: pięć minut piętnaście sekund. Masz ogromne możliwości. - Ale nie na bieżni - odparł kuśtykający Danny. - Rzucam to. Zrozumiał ze smutkiem, że wszystkie starania tylko pogorszyły sytuację. Całe to żenujące przedstawienie odbyło się bowiem na stadionie imienia Franka Rossiego. Poniżony Danny wrócił do swego dawnego życia. Klawiatura pianina stała się ujściem dla wszystkich jego frustracji. Ćwiczył teraz dzień i noc, zapominając o bożym świecie. Odkąd skończył sześć lat, pobierał lekcje u miejscowej nauczycielki. Teraz jednak ta czcigodna, siwowłosa matrona powiedziała otwarcie jego matce, że nie może go już niczego więcej nauczyć. Napomknęła też pani Giseli Rossi, że jej syna powinien przesłuchać Gustave Landau, były wiedeński solista, a teraz, w jesieni życia, dyrektor muzyczny pobliskiego college'u San Angelo. Staruszek był pod wrażeniem tego, co usłyszał, i przyjął Danny'ego na swojego ucznia. - Profesor Landau mówi, że Danny gra bardzo dobrze jak na swój wiek - doniosła Gisela mężowi przy obiedzie. - Uważa, że mógłby nawet zostać zawodowym muzykiem. Doktor Rossi skwitował to jedną głoską: "O". Znaczyło to, że powstrzymuje się od wszelkich komentarzy.

15

Profesor Landau był życzliwym, choć wymagającym mentorem. A Danny idealnym uczniem. Miał nie tylko talent, lecz także chętnie poddawał się naukom. Kiedy Landau kazał ćwiczyć mu etiudy Czerny'ego codziennie po godzinie, Danny ćwiczył trzy albo cztery godziny. - Czy robię szybkie postępy? - dopytywał się niecierpliwie. - Och, Danielu, mógłbyś nawet pracować troszkę mniej. Jesteś młody. Powinieneś czasem się rozerwać. Danny nie miał jednak czasu i wiedział, że nic nie potrafi go "rozerwać". Śpieszył się, żeby dorosnąć. Każdą chwilę, kiedy nie był w szkole, spędzał przy pianinie. Doktor Rossi zdawał sobie sprawę, że jego syn staje się odludkiem. Denerwowało go to. - Mówię ci, Gisela, to niezdrowe. Za bardzo się stara. Może chce w ten sposób zrekompensować swój niski wzrost albo coś innego. Chłopak w jego wieku powinien umawiać się z dziewczętami. Frank był już wtedy prawdziwym Casanovą. Art Rossi zadręczał się myślą, że jego własny syn jest taki... zniewieściały. Pani Rossi z kolei uważała, że gdyby obaj zbliżyli się do siebie, jej mąż pozbyłby się zarzutów wobec syna. Następnego wieczoru pod koniec obiadu zostawiła ich samych. Żeby mogli sobie porozmawiać. Jej mąż był tym wyraźnie rozdrażniony, jako że rozmowa z Dannym zawsze wytrącała go z równowagi. - W szkole wszystko w porządku? - spytał. - I tak, i nie - odparł Danny, tak samo niespokojny jak ojciec. Doktor Rossi przypominał zdenerwowanego piechura, który boi się, żeby nie wejść na pole minowe. - O co chodzi? - Tato, wszyscy w szkole uważają mnie za dziwaka. Przecież mnóstwo muzyków jest do mnie podobnych. Doktorowi Rossiemu zrobiło się gorąco. - Jak to, synu? - No, naprawdę kochają to, co robią. Ja też taki jestem. Chcę, żeby muzyka stała się moim życiem.

16

Nastąpiła chwila milczenia, podczas której doktor Rossi szukał właściwej odpowiedzi. - Jesteś moim synem - wykrztusił w końcu, wybierając unik zamiast słów wyrażających szczere uczucie. - Dzięki, tato. Pójdę poćwiczyć. Kiedy Danny wyszedł, Art Rossi nalał sobie drinka i pomyślał: "Chyba powinienem być wdzięczny losowi. Zamiłowanie do muzyki jest w końcu lepsze niż zamiłowanie do wielu innych rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić". Tuż po szesnastych urodzinach Danny zadebiutował jako solista w szkolnej orkiestrze. Pod batutą swojego mentora i przy pełnej sali, w której siedzieli także jego rodzice, zagrał trudny technicznie drugi Koncert fortepianowy Brahmsa. Kiedy Danny, blady z przerażenia, wszedł na scenę, blask prymitywnych reflektorów niemal oślepił go przez okulary. Był jak sparaliżowany, gdy w końcu dotarł do fortepianu. Profesor Landau podszedł do niego i szepnął: - Nie martw się. Danielu, jesteś dobrze przygotowany. Strach zniknął w cudowny sposób. Oklaskom nie było końca. Kłaniając się publiczności i ściskając dłoń nauczyciela, Danny ze zdziwieniem dostrzegł w oczach staruszka łzy. Landau objął swego protegowanego. - Wiesz, Dań, byłem dziś z ciebie naprawdę dumny. W normalnych okolicznościach spragniony ojcowskiej miłości syn wpadłby w zachwyt, słysząc podobny komplement. Lecz tego wieczoru Danielowi Rossiemu szumiało w głowie od nowego doświadczenia: uwielbienia tłumów. Od pierwszej klasy liceum Daniel myślał o Harvardzie, gdzie mógłby studiować kompozycję pod kierunkiem Randalla Thompso-na, eksperta muzyki chóralnej, i Waltera Pistona, muzycznego wirtuoza. Dzięki tej perspektywie udawało mu się jakoś przebrnąć przez nauki ścisłe, przyrodnicze i społeczne. Z sentymentalnych powodów doktor Rossi wolałby widzieć

17

swojego syna na uniwersytecie w Princeton, osławionym przez F. Scotta Fitzgeralda. Princeton miał się też stać uczelnią Franka. Lecz Danny był głuchy na wszelkie argumenty. W końcu Art Rossi dał za wygraną. - Nie mogę z nim dojść do ładu. Niech już idzie, gdzie chce. Zdarzyło się jednak coś, co wystawiło na próbę liberalizm dentysty. W roku 1954 gorliwy senator McCarthy wziął pod lupę Harvard jako "świątynię komunizmu". Część profesorów odmówiła współpracy z komisją senatora, nie chcąc rozmawiać o poglądach politycznych swoich kolegów. Co gorsza, rektor Haryardu, uparty profesor Pusey, odmówił zwolnienia ich z pracy, czego żądał Joe McCarthy. - Synu - coraz częściej mawiał doktor Rossi -jak człowiek, którego brat zginął, broniąc nas przed komunistami, może nawet pomyśleć, żeby pójść na taką uczelnię? Danny trwał w milczeniu. Po co miał mówić, że muzyka nie ma nic wspólnego z polityką? Podczas gdy doktor Rossi podtrzymywał swoje zastrzeżenia, matka starała się zająć neutralne stanowisko. Jedyną osobą, z którą Danny mógł porozmawiać o swoim życiowym problemie, pozostawał więc profesor Landau. Staruszek był ostrożny w słowach. Wyznał jednak Danny'e-mu: - Przeraża mnie ten McCarthy. Wiesz, w Niemczech zaczęło się podobnie. Urwał, jakby pod wpływem wciąż bolesnych wspomnień. Po chwili odezwał się cicho: - Danielu, cały kraj pogrąża się w strachu. Senator McCarthy myśli, że może rozkazywać władzom Haryardu, mówić im, kogo mają zwolnić i tak dalej. Moim zdaniem, rektor wykazał się niezwykłą odwagą. Mam zamiar przekazać mu wyrazy mojego podziwu. - Jak, panie profesorze? Staruszek pochylił się lekko w stronę swojego błyskotliwego ucznia i powiedział: - Wyślę im ciebie.

18

Nadeszły idy majowe, a wraz z nimi zawiadomienia o przyjęciu na studia. Princeton, Harvard, Yale, Stanford - wszystkie te uczelnie chciały widzieć u siebie Danny'ego. Nawet doktor Rossi był tym poruszony - choć obawiał się, że jego syn może dokonać fatalnego wyboru. Sądny dzień nadszedł podczas weekendu, kiedy doktor wezwał Danny'ego do swojego wyściełanego kurdybanem gabinetu. Zadał mu zasadnicze pytanie. - Tak, tato - padła nieśmiała odpowiedź. - Idę na Uniwersytet Harvarda. Zapanowała śmiertelna cisza. Do tej chwili Danny po cichu liczył na to, że kiedy ojciec pozna jego stanowczość, w końcu ustąpi. Ale Arthur Rossi był niewzruszony jak kamień. - Dań, żyjemy w wolnym kraju. Masz prawo iść na studia tam, gdzie chcesz. Aleja też mam prawo wyrazić swój sprzeciw. Postanawiam więc, że nie dam ani grosza na twoje rachunki. Gratuluję ci, synu, jesteś teraz samodzielny. Właśnie ogłosiłeś swoją niezależność. Przez krótką chwilę Danny poczuł paniczny zamęt. Kiedy jednak przyjrzał się uważnie twarzy ojca, zaczął uświadamiać sobie, że cała ta sprawa z McCarthym posłużyła tylko za pretekst. Arta Rossiego po prostu wcale nie obchodził los syna. Zrozumiał też, że musi wznieść się ponad dziecinną potrzebę zaimponowani a temu człowiekowi. Teraz bowiem wiedział już, że nigdy mu się to nie uda. Nigdy. - W porządku, tato - wyszeptał ochrypłym głosem -jeśli tego sobie życzysz... Odwrócił się i bez słowa wyszedł z pokoju. Przez masywne drzwi słyszał podobne do partii kotłów w symfonii walenie w pulpit ojcowskiego biurka. A jednak, z jakieś dziwnego powodu, poczuł się wolny.

JASON GILBERT junior radość mu byta hymnem i pieśnią zdolną poruszyćpiasty gwiazd czy sta jak teraz teraz i tak szczęśliwym nadgarstkiem świtu. dato miał z ciała a krew z krwi: głodny oddałby mu swój chleb; kaleka piałby się, zaś pod górą, by tylko dojrzeć jego uśmiech. e.e. cummings, rocznik 1915 Był Złotym Chłopcem. Wysoki, jasnowłosy Apollo, obdarzony tym rodzajem magnetyzmu, który wywołuje uwielbienie kobiet i podziw mężczyzn. Wyróżniał się w każdej dyscyplinie sportu, jaką uprawiał. Nauczyciele uwielbiali go, bo mimo swej powszechnej popularności okazywał im posłuszeństwo i respekt. Krótko mówiąc, był tym rzadko spotykanym rodzajem młodzieńca, którego każdy rodzic chciałby mieć za syna. A każda kobieta za kochanka. Można wręcz powiedzieć, że Jason Gilbert junior był uosobieniem amerykańskiego mitu. Z pewnością wielu tak uważało. Pod olśniewającą zewnętrzną powłoką kryła się pewna rysa. Tragiczna skaza odziedziczona po przodkach. Jason Gilbert urodził się Żydem. Jego ojciec ciężko się napracował, żeby ukryć ten fakt. Jason Gilbert senior wiedział bowiem z doświadczeń dzieciństwa spędzonego na Brookłynie, że żydowskie pochodzenie oznaczało tyle, co fizyczna lub duchowa ułomność. Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby każdy mógł być po prostu Amerykaninem. Długo rozważał, czy nie uwolnić się od ciężaru, jakim było jego nazwisko. W końcu, pewnego jesiennego popołudnia 1933 roku, sędzia sądu obwodowego podarował Jacobowi Gruenwal-dowi nowe życie pod nazwiskiem Jason Gilbert. Dwa lata później, na wiosennej zabawie w swoim klubie,

20

poznał Betsy Newman, drobną, piegowatą blondynkę. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Na przykład, zamiłowanie do teatru, tańca, sportu na świeżym powietrzu. Co nie mniej ważne, łączyła ich też głęboka obojętność w stosunku do wiary ich przodków. Zęby uniknąć nacisków ze strony swoich bardziej religijnych krewnych, którzy nalegali na "właściwą" ceremonię zaślubin, postanowili ulotnić się razem. Było to udane małżeństwo, a jego szczęście powiększyło się jeszcze bardziej w 1937 roku, kiedy Betsy urodziła syna, któremu dali na imię Jason junior. Kiedy tylko starszy Gilbert usłyszał tę wspaniałą wiadomość w zadymionej poczekalni, poprzysiągł coś sobie. Postanowił chronić nowo narodzonego syna przed najmniejszą trudnością, jaką mógł napotkać z tego powodu, że jego rodzice byli formalnie Żydami. Nie, ten chłopiec zostanie w przyszłości pełnowartościowym członkiem amerykańskiego społeczeństwa. Gilbert senior był już w tym czasie wiceprezesem szybko rozwijającego się Krajowego Przedsiębiorstwa Telekomunikacji. Mieszkali z Betsy w rozległej posiadłości o powierzchni trzech akrów w ciągle rozbudowywanej - i pozbawionej gett - miejscowości Syosset na Long Island. Trzy lata później do chłopca dołączyła siostra Julie. Podobnie jak brat, odziedziczyła po matce jasnoniebieskie oczy i blond włosy - oraz piegi, które tylko jej przypadły w udziale. Ich dzieciństwo było prawdziwą sielanką. Oboje wydawali się rozkwitać dzięki programowi samodoskonalenia opracowanemu dla nich przez ojca. Zawierało się w nim pływanie, jazda konna i lekcje gry w tenisa. I oczywiście jazda na nartach podczas ferii zimowych. Młody Jason był przygotowywany w pełnej miłości dyscyplinie na króla kortów tenisowych. Z początku trenował w pobliskim klubie. Kiedy jednak okazał znamiona talentu, dokładnie tak jak oczekiwał tego ojciec, starszy Gilbert zaczął osobiście zawozić swojego przyszłego mistrza do Forest Hilis na lekcje z Ricardem Lopezem, byłym mistrzem Wimbledonu i Stanów Zjednoczonych. Ojciec nie opuścił ani minuty z tych lekcji, wykrzykując do Jasona słowa zachęty i napawając się jego postępami.

21

Gilbertowie zamierzali wychować dzieci bez pomocy żadnej religii. Wkrótce jednak odkryli, że nawet w tak swobodnym otoczeniu jak w Syosset nikt nie może istnieć w bezwyznaniowej próżni. Okazało się to gorsze niż bycie obywatelem drugiej kategorii. Los uśmiechnął się do nich ponownie, gdy w sąsiedztwie wybudowano nowy kościół unitariański. Przyjęto ich do niego serdecznie, choć pojawiali się'tam, oględnie mówiąc, sporadycznie. Rzadko kiedy przychodzili na niedzielną mszę. Boże Narodzenie spędzali w górach, a Wielkanoc nad morzem. Przynajmniej jednak gdzieś należeli. Rodzice byli na tyle inteligentni, żeby wiedzieć, iż próbując wychować dzieci na rasowych Anglosasów, wpędzą je w końcu w psychiczne rozterki. Uczyli więc syna i córkę, że ich żydowskie pochodzenie jest jak strumyk płynący ze Starego Kraju po to, by połączyć się z potężną rzeką amerykańskiego społeczeństwa. Julie poszła do szkoły z internatem, lecz Jason wolał zostać w domu i zapisać się do Akademii Hawkinsa-Atwella. Kochał Syosset, a myśl o zaniechaniu randek z dziewczętami wydawała się mu szczególnie nieprzyjemna. Był to, obok tenisa, jego ulubiony sport. Odnosił w nim równie wielkie sukcesy. Co prawda, jako uczeń nie był żadnym asem. Miał jednak na tyle dobre stopnie, żeby bez obaw myśleć o przyjęciu na uczelnię, o której, marzyli razem z ojcem - Yale. Za Yale przemawiały argumenty racjonalne i emocjonalne. Absolwent Yale wydawał się potrójnym artystą - dżentelmenem, uczonym i sportowcem. A Jason po prostu wyglądał tak, jakby urodził się po to, żeby tam studiować. Lecz koperta, która nadeszła rankiem 12 maja, była podejrzanie cienka, jakby zawierała tylko krótkie zawiadomienie. Bolesne w treści. Yale odrzuciło jego kandydaturę. Konsternacja Gilbertów przerodziła się we wściekłość, gdy dowiedzieli się, że Tony Rawson, który miał stopnie wcale nie lepsze od Jasona i z całą pewnością gorszy backhand, został przyjęty. Ojciec Jasona postanowił zobaczyć się z dyrektorem jego szkoły, absolwentem Yale.

22

- Panie Trumbull - zagrzmiał - czy mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego odrzucono kandydaturę mojego syna, a przyjęto młodego Rawsona? Posiwiały na skroniach pedagog pyknął dymem z fajki i odparł: - Musi pan zrozumieć, panie Gilbert, że Rawson ma za sobą rodzinną tradycję. Jego ojciec i dziadek studiowali na Uniwersytecie Yale. To bardzo się tam liczy. Przywiązanie do tradycji jest na Yale bardzo silne. - Dobrze, dobrze - odparł starszy Gilbert- ale czy może mi pan dać jakieś wyjaśnienie, dlaczego chłopiec taki jak Jason, prawdziwy dżentelmen, wybitny sportowiec... - Tato, proszę - przerwał mu Jason, coraz bardziej zażenowany. Lecz ojciec uparł się. - Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego pańska uczelnia nie chce chłopca? Trumball oparł się plecami o krzesło i powiedział: - Cóż, panie Gilbert, nie znam rzeczywistych motywów komisji uczelnianej. Wiem jednak, że przy przyjmowaniu na Yale obowiązuje zasada "zrównoważonych proporcji" na każdym kroku. - Proporcji? - Widzi pan - tłumaczył dyrektor rzeczowym tonem - bierze się pod uwagę kwestię rozproszenia geograficznego, czy ktoś z rodziny był absolwentem uczelni, tak jak w przypadku Tony'ego. Poza tym chodzi o proporcje uczniów szkół państwowych i prywatnych, muzyków, sportowców... Ojciec Jasona zdążył się już zorientować, co Trumbull chce powiedzieć. - Panie Trumbull - spytał, z najwyższym wysiłkiem zdobywając się na spokój - czy te "proporcje", o których pan mówi, dotyczą również spraw wyznania? - Prawdę mówiąc, tak - odparł uprzejmie dyrektor. - Na Yale nie ma w tym względzie tak zwanych norm procentowych. Do pewnego stopnia kontroluje się jednak liczbę przyjmowanych studentów żydowskiego pochodzenia. - To niezgodne z prawem!

23

- Nie powiedziałbym tego - odparł Trumbull. - Żydzi stanowią, proszę mnie poprawić, dwa i pół procent ludności całego kraju. Idę z panem o zakład, że na Yale przyjmuje się czterokrotnie wyższy procent. Gilbert senior nie chciał iść z Trumbullem o zakład. Coś mówiło mu, że tamten zna dokładną liczbę Żydów przyjmowanych co roku do swej almae matris. Jason bał się, że ojciec wybuchnie gniewem i pragnął za wszelką cenę go powstrzymać. - Tato, nie chcę studiować na uczelni, która mnie nie chce. Niech się wypchają. Potem zwrócił się do dyrektora i przeprosił: - Proszę mi wybaczyć. - Nic nie szkodzi - odparł Trumbull. - Całkiem zrozumiała reakcja. Zastanówmy się teraz konstruktywnie. W końcu uczelnia, którą wskazałeś na drugim miejscu, jest też bardzo dobra. Niektórzy uważają nawet, że Harvard to najlepszy uniwersytet w kraju.

TED LAMBROS Boże, wysłuchaj mego błagania, l oszczędź mi w życiu rozczarowania; Daj mi osiągnąć szczyty wysokie, Które dziś jasnym dostrzegam wzrokiem. Henry David Thoreau, rocznik 1837 Wszyscy rozsądni ludzie są egoistami. Raiph Waldo Emerson, rocznik 1821 Ted dojeżdżał codziennie na zajęcia. Należał do tej małej, prawie niewidzialnej mniejszości, która miała zbyt skromne środki finansowe, żeby pozwolić sobie na luksus mieszkania razem z kolegami na terenie uniwersytetu. Studenci ci byli więc harwardczykami tylko w ciągu dnia; należeli i jednocześnie nie należeli do uczelnianej społeczności dlatego, że wieczorami musieli wracać autobusem lub metrem do prawdziwego świata. Jakby na przekór losowi, Ted Lambros urodził się prawie w cieniu uniwersyteckiego dziedzińca. Jego ojciec, Socrates, który wyemigrował do Ameryki z Grecji na początku lat trzydziestych, był powszechnie znanym właścicielem restauracji Maraton na Massachusetts Avenue, położonej kilka kroków od Biblioteki Widenera. Ojciec często przechwalał się przed swoim personelem (to znaczy, przed rodziną), że w jego lokalu co wieczór zbiera się więcej wybitnych umysłów niż na którymkolwiek z "sympozjów" w Akademii Platona. I nie byli to tylko filozofowie, lecz także laureaci Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, chemii, medycyny i ekonomii. Włącznie z panią Julią Child, która kiedyś określiła przygotowane przez jego żonę jagnię w cytrynach jako "urocze danie". Co więcej, jego syn Theodore uczęszczał do Łacińskiego Liceum Cambridge, położonego tak blisko terenu uniwersytetu, że było niemal jego częścią. Ponieważ starszy Lambros żywił do profesorów Harvardu

25

szacunek graniczący z bałwochwalstwem, było rzeczą naturalną, że jego syn od dziecka szczerze pragnął zostać studentem tej uczelni. W wieku szesnastu lat wysoki, smagły, przystojny Theodore awansował na kelnera, co pozwalało mu na bliższy kontakt z akademickimi luminarzami. Ted odczuwał dreszcz emocji, ilekroć któryś z nich skinął mu głową na powitanie. Zastanawiał się, dlaczego tak reaguje. Na czym właściwie polega ta harwardzka charyzma, którą wyczuwał w każdym najdrobniejszym geście podczas obiadu? Pewnego apokaliptycznego wieczoru w końcu stało się to dla niego jasne. Od wszystkich tych dygnitarzy promieniowała pewność siebie przypominająca aureolę - bez względu na to, czy dyskutowali na tematy metafizyczne, czy omawiali wdzięki żony nowego wykładowcy. Ted, jako syn niepewnego siebie emigranta, podziwiał zwłaszcza ich zdolność do samouwielbienia i do wysokiej oceny własnej inteligencji. Dało mu to cel w życiu. Zapragnął się stać jednym z nich. Nie tyle zwykłym studentem, co samym profesorem. Jego ojciec podzielał to pragnienie. Często ku niezadowoleniu reszty rodzeństwa, Daphne i Ale-xandra, papa wygłaszał przy obiedzie peany na cześć świetlanej przyszłości Teda. - Nie wiem, dlaczego wszyscy uważają, że on jest taki wspaniały - odpowiadał z przekąsem młody Alex. - Bo jest - mówił Socrates głosem pełnym proroczego ognia. - Teo to prawdziwy lampros tej rodziny. - Uśmiechnął się, rozbawiony żartem ze swojego nazwiska, które po grecku znaczyło "połysk", "blask". Z małego pokoiku Teda przy Prescott Street, gdzie wkuwał do późnej nocy, widać było światła z dziedzińca Harvardu, oddalonego o niespełna dwieście jardów. Tak blisko, tak bardzo blisko. Ilekroć tracił koncentrację, pobudzał się do wysiłku słowami: "Trzymaj się, LambrosJuż niedaleko". Jak Odyseusz na wirującym feackim morzu, widział już cel swoich długotrwałych zmagań. W jego epickich fantazjach było też dziewczę czekające na

26

niego na zaczarowanej wyspie Harvardu. Złotowłosa księżniczka, na przykład o imieniu Nauzykaa. Choć uniwersyteckie marzenia Teda nie wykluczały dziewcząt z college'u Radcliffe. Kiedy potem, w starszej klasie liceum, czytał Odyseję,, żeby dostać zaliczenie z literatury, i doszedł do Księgi VI, opisującej przemożne zauroczenie Nauzykai przystojnym greckim rozbitkiem na jej brzegu, uznał to za zapowiedź obłędnego przyjęcia, jakie czeka go po dotarciu na miejsce. Lecz piątka z literatury była jedną z niewielu, jakie dostał w ciągu roku. Przeważnie otrzymywał co najwyżej mocne czwórki. Był raczej kujonem niż orłem. Czy mógł zatem mieć nadzieję na przyjęcie w czcigodne progi Harvardu? Ukończył liceum z zaledwie siódmą lokatą, z liczbą punktów tylko nieznacznie wyższą od przeciętnej. Co prawda, Harvard zazwyczaj preferował wszechstronnych kandydatów. Ale Ted uważał sam siebie za nieciekawą osobowość. W jego życiu, wypełnionym nauką i kelnerstwem, nie było ani odrobiny spontaniczności. Trwał w tej ponurej samoocenie i usiłował przekonać ojca, żeby nie spodziewał się po nim rzeczy niemożliwych. Nic jednak nie mogło podważyć optymizmu papy Lambrosa. Ojciec Teda wierzył, że listy polecające od "gigantycznych osobistości", które gościły w restauracji Maraton, zdziałaj ą cuda. W pewnym sensie tak też się stało. Ted został przyjęty - choć nie przyznano mu pomocy finansowej. Oznaczało to, że jest skazany na dalsze przebywanie w swojej celi przy Prescott Street, bez możliwości zakosztowania uroków harwardzkiego życia poza salą wykładową. Wieczory musiał bowiem spędzać na niewolniczej pracy w restauracji, żeby zarobić sześćset dolarów na czesne. Ted nie zrażał się jednak. Choć stał tylko u podnóża Olimpu, przynajmniej był w jego pobliżu, gotowy do wspinaczki. Ted wierzył w amerykański mit sukcesu. Wierzył, że kiedy człowiek pragnie czegoś gorąco i poświęci się temu bez reszty, w końcu to osiągnie. On zaś pragnął Harvardu z siłą tego samego "nieśmiertelnego ognia", który pchnął Achillesa do zdobycia Troi. Różnica polegała tylko na tym, że Achilles nie musiał co wieczór obsługiwać gości w restauracji.

ANDREWELIOT Nie, nie jestem księciem Hamletem ani by ć myślałem; Jestem członkiem orszaku, to ten Co sprzyja wydarzeniom, otwiera jedną czy dwie ze scen, Doradza księciu, bez. wątpienia poręczne narzędzie, Nader uległy, chętny poleceniom, Polityczny, roztropny, skrupulant; Pełen wzniosłych sentencji, ale tępy nieco... T.S.Eliot, rocznik 1910 (tłum. M. Sprusiński) Ostatni z długiej linii przyjętych na Harvard Eliotów, linii, która rozpoczęła się w roku 1649. W dzieciństwie Andrew korzystał z licznych przywilejów. Nawet po eleganckim rozwodzie rodzice nadal obdarowywali go wszystkim, czego może potrzebować dorastający chłopiec. Miał angielską nianię i całą rzeszę pluszowych misiów. Odkąd tylko pamiętał, wysyłano go do najdroższych szkół z internatem i na letnie obozy. Rodzice utworzyli nawet specjalny fundusz, żeby zabezpieczyć jego przyszłość. Krótko mówiąc, dawali mu wszystko, prócz swego zainteresowania i miłości. Oczywiście, kochali go. To było zrozumiałe. Być może z tego powodu nigdy nie mówili tego na głos. Po prostu założyli, że wie, jak bardzo doceniają niezależność swego wspaniałego syna. Andrew był jednak pierwszym członkiem rodziny, który czuł się niegodny przyjęcia na Harvard. Często żartował sam z siebie: - Przyjęli mnie, bo moje nazwisko brzmi Eliot i potrafię je przeliterować. Najwyraźniej rodzinna tradycja rzucała przytłaczający cień na jego pewność siebie. A to, co nazywał brakiem polotu, w zrozumiały sposób pogarszało tylko jego kompleks niższości. W rzeczywistości był dość zdolnym młodzieńcem. Potrafił pisać prostym stylem, co widać w dzienniku, który prowadził od średniej szkoły przez całe życie. Dobrze grał w piłkę nożną. Był skrzydłowym, z jego dośrodkowań padało wiele bramek.

28

Było to charakterystyczne dla jego osobowości - zawsze cieszył się, kiedy mógł pomóc w czymś koledze. Poza boiskiem był uprzejmy, poważny i rozsądny. Przede wszystkim jednak wielu kolegów uważało go za "strasznie miłego gościa", choć nigdy nie rościł sobie pretensji do podobnego miana. Harvard przyjął go z otwartymi ramionami. Andrew Eliot odznaczał się jednak cechą, która zdecydowanie wyróżniała go spośród pozostałych członków rocznika 1958. Był pozbawiony ambicji. Dwudziestego września, tuż po piątej rano, autobus linii Grey-hound zajechał na obskurny dworzec w centrum Bostonu i wysypał tłum pasażerów, a wśród nich zmęczonego i lepiącego się od potu Daniela Rossiego. Młodzieniec miał kompletnie wymięte ubranie i zmierzwione włosy. Nawet jego okulary zaszły brudną, transkontynentalną mgłą. Trzy dni wcześniej wyruszył z Zachodniego Wybrzeża z sześćdziesięcioma dolarami w kieszeni, z których pozostały mu tylko pięćdziesiąt dwa. Nie miał bowiem ochoty głodzić się podczas podróży przez Amerykę. Kompletnie wycieńczony, ledwo ciągnął za sobą swoją jedyną walizkę (były w niej nuty, które studiował po drodze, oraz jedna albo dwie koszule) w stronę kolejki metra zmierzającej na Harvard Square. Zabmął pod adres Holworthy 6, gdzie stał jego akademik, i zarejestrował się czym prędzej, żeby zaraz potem wracać do Bostonu i odszukać miejscowy oddział Stowarzyszenia Muzyków. - Nie rób sobie wielkich nadziei, chłopcze - ostrzegła sekretarka. - Mamy tu mnóstwo bezrobotnych pianistów. Właściwie są tylko posady organistów w kościołach. Widzisz, Wszechmogący płaci stowarzyszeniu minimalne stawki. - Wskazując długim, pomalowanym paznokciem na białe karteczki przypięte do tablicy ogłoszeniowej, dodała cierpko: -Wybierz sobie wyznanie, chłopcze. Danny przestudiował uważnie wszystkie możliwości i zdjął z tablicy dwie kartki.

29

- To będzie mi odpowiadać - oznajmił. - Posada organisty w piątek wieczorem i w sobotę rano w świątyni Malden, a w niedzielę rano w tym kościele w Quincy. Czy te oferty są aktualne? - Dlatego właśnie tam wiszą, chłopcze. Ale sam widzisz, że chlebek z tego będzie cieniutki jak krakersy. - Tak - westchnął Danny - ale przyda mi się każdy cent. Dużo dostajecie zleceń na sobotnie potańcówki? - Rany, ty naprawdę jesteś w potrzebie. Masz dużą rodzinę na utrzymaniu czy co? - Nie. Jestem na pierwszym roku na Harvardzie i potrzebuję pieniędzy na czesne. - Jak to, taka nadziana buda nie dała ci stypendium? - To długa historia - uciął krótko Danny. - Będę pani wdzięczny za pamięć. Tak czy inaczej, pojawię się tu jeszcze. - Nie wątpię w to, chłopcze. Poprzedniego dnia, tuż przed ósmą rano, młody Jason Gilbert obudził się w Syosset na Long Island. Wydawało mu się, że w jego sypialni słońce zawsze świeci jaśniej niż w innych miejscach. Być może dlatego, że odbijało się w jego licznych pucharach sportowych. Ogolił się, włożył świeżą koszulę, po czym zaciągnął swój bagaż razem z całym zestawem rakiet do tenisa i squasha do swojego kabrioletu mercury coupe z 1950 roku. Nie mógł się doczekać, aż pogna wzdłuż Post Road swoim ukochanym wozem, który przebudował własnymi rękami, podrasowując silnik i zakładając podwójną rurę wydechową z włókna szklanego. Wszyscy domownicy - mama, tato, Julie, ich gospodyni Jenny i jej mąż, ogrodnik Maxwell - zgromadzili się, żeby go pożegnać. Ceremonii tej towarzyszyło wiele uścisków i pocałunków. I krótkie przemówienie ojca. - Synu, nie życzę ci szczęścia, bo go nie potrzebujesz. Urodziłeś się, żeby zawsze być pierwszy - i to nie tylko na korcie tenisowym. Chociaż Jason nie dał tego po sobie znać, pożegnalne słowa ojca odniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Już od pewnego czasu przerażała go perspektywa opuszczenia rodzinnego domu

30

i zmierzenia się z prawdziwymi asami z grona rówieśników. Przypominając mu w ostatniej chwili o swoich wysokich oczekiwaniach, ojciec tylko powiększył jego niepokój. Być może pocieszyłoby go to, że takie samo pełne uwielbienia przemówienie wygłaszało tego dnia kilkuset rodziców, którzy również wysyłali swoje wybitnie uzdolnione potomstwo do Cambridge w stanie Massachusetts. Pięć godzin później Jason stał naprzeciwko przydzielonego mu akademika o nazwie Straus A-32. Na drzwiach znalazł przyklejony taśmą kawałek żółtej kartki: "Do mojego współlokatora: zawsze śpię po południu, więc proszę mi nie przeszkadzać. Dziękuję". W podpisie widniały tylko dwie litery: "D.D." Jason po cichu przekręcił klucz w zamku i niemal na palcach wniósł swój bagaż do wolnej sypialni. Położył walizki na łóżku z żelazną ramą (zaskrzypiało lekko) i wyjrzał przez okno. Pokój wychodził na ożywiony - i hałaśliwy - Harvard Square. Ale Jasonowi to nie przeszkadzało. Był w doskonałym nastroju, ponieważ zostało mu jeszcze dość czasu, żeby przejść się na korty Soldier's Fieid i zagrać kilka gemów z przypadkowym partnerem. Przebrał się w biały strój, chwycił swoją kosztowną rakietę, zestaw piłek i wyszedł. Szczęśliwym trafem natknął się na znajomego studenta, który pokonał go dwa sezony wcześniej podczas letniego turnieju. Chłopak ucieszył się na widok Jasona i zgodził się poodbijać kilka piłek, szybko przekonując się, że nowicjusz zrobił spore postępy. Po powrocie do Straus Hali Jason zastał na drzwiach kolejną żółtą kartkę oznajmiającą, iż D.D. poszedł na obiad, po czym uda się do biblioteki (do biblioteki! - przecież nawet się jeszcze nie zarejestrowali) i powróci około dziesiątej wieczorem. Jeśli jego współlokator zamierza wrócić po tej godzinie, proszony jest zachowywać się jak najciszej. Jason wziął prysznic, włożył czystą, sztruksową marynarkę z firmy Haspel, szybko przekąsił coś w barze na placu i ruszył z piskiem opon do Radcliffe, żeby obejrzeć studentki pierwszego roku. Wrócił około wpół do jedenastej, traktując z należytym

31

szacunkiem prośbę niewidzialnego współlokatora o spokojn) wypoczynek, l Następnego ranka po przebudzeniu znalazł kolejną kartkę: ] "Poszedłem zarejestrować się. Jeśli zadzwoni moja matka,,! powiedz jej, że zjadłem wczoraj dobry obiad. Dzięki". Jason zmiął w ręku najświeższy komunikat i pomaszerował! w stronę długiej kolejki, która ciągnęła się wzdłuż gmachu Me- morial Hali. Mimo buńczucznego tonu pozostawionej notatki, nieuchwytny D.D. nie stał się pierwszym zarejestrowanym członkiem rocznika 1958. Kiedy bowiem wybiła godzina dziewiąta, ogromne podwoje Memoriał Hali otworzyły się, żeby najpierw wpuścić Theodore'a Lambrosa. Trzy minuty wcześniej Ted wyszedł z domu przy Prescott Street, by śmiałym krokiem pozostawić swój skromny, lecz niezatarty ślad w historii najstarszego uniwersytetu w Ameryce. W swojej wyobraźni wkraczał do raju. Q'ciec przywiózł Andrew Eliota z Maine dużym samochodem ;ombi, załadowanym starannie zapakowanymi kuframi, w których znajdowały się marynarki z tweedu i szetlandzkiej wełny, pantofle o białych czubach, rozmaite mokasyny, eleganckie krawaty i semestralny zapas koszul o zwyczajnych i sterczących kołnierzykach. Inaczej mówiąc, jego szkolne mundurki. Jak zwykle, ojciec i syn prawie nie rozmawiali ze sobą. Zbyt wiele pokoleń Eliotów od stuleci przechodziło ten sam rytuał, żeby rozmowa była im do czegoś potrzebna. Zaparkowali przy bramie wjazdowej, jak najbliżej budynku Massachusetts Hali (wśród jego najstarszych mieszkańców byli żołnierze Jerzego Waszyngtona). Andrew pobiegł na dziedziniec, żeby poprosić swoich byłych kolegów z liceum o pomoc przy wyładunku bagażu. Podczas dźwigania i przenoszenia znalazł się na chwilę sam na sam z ojcem. Pan Eliot skorzystał z okazji, żeby udzielić mu praktycznej rady.

32

- Synu - zaczął - będę ci wdzięczny, jeśli postarasz się, żeby cię stąd nie wyrzucono. W naszym wspaniałym kraju jest bowiem ogromna liczba wyższych uczelni, ale tylko jeden Harvard. Andrew przyjął tę wnikliwą uwagę ojca z wdzięcznością, uścisnął mu dłoń i pobiegł do akademika. Tymczasem jego dwaj współlokatorzy ofiarnie rozpakowali już część bagażu, to znaczy część składającą się z butelek. Właśnie wznosili toast za ponowne spotkanie po letnich wakacjach w Europie, gdzie oddawali się rozpuście. - Chwileczkę, chłopaki - zaprotestował Andrew - mogliście mnie przynajmniej poprosić. Poza tym, musimy iść do rejestracji. - Daj spokój, Eliot - skrzywił się Dickie Newall, znów pociągając z butelki. - Przechodziliśmy tamtędy przed chwilą. Kolejka ciągnie się wzdłuż całego budynku. - Zgadza się - potwierdził Michael Wiggiesworth - wszystkie kujony pchają się, żeby być na pierwszym miejscu. Jak dobrze wiemy, nie w każdym wyścigu wygrywa najszybszy. - Na Harvardzie raczej tak - odparł dyplomatycznie Andrew. - W każdym razie pijany na pewno nie wygra. Idę. - Wiedziałem - zachichotał Newall. - Stary, jesteś na najlepszej drodze, żeby zostać pierwszorzędnym kujonem. Andrew nie zrażał się jednak drwinami kolegów. - Idę, chłopaki. - No to idź - rzucił Newall tonem wyższości. - Jeśli się pośpieszysz, zostawimy ci trochę twojej whisky. A skoro już o tym mowa, gdzie schowałeś resztę? I tak oto Andrew Eliot ruszył przez dziedziniec, by stanąć na końcu długiej, krętej ludzkiej nici i wpleść się w różnobarwną tkaninę rocznika 1958. Wszyscy studenci byli już na miejscu, w Cambridge, choć oficjalna rejestracja miała jeszcze potrwać kilka godzin. W przepastnym holu, pod ogromnym, mozaikowym oknem stali przyszli przywódcy świata, laureaci Nagrody Nobla, magna-

33

ci przemysłowi, chirurdzy mózgu oraz kilkudziesięciu agentce ubezpieczeniowych. Najpierw wręczono im duże, eleganckie koperty z formuła rzami do wypełnienia (cztery egzemplarze dla działu finansów pięć egzemplarzy dla sekretariatu oraz, nie wiadomo dlaczego a sześć egzemplarzy dla Ośrodka Zdrowia). Wpisując swoje dane siedzieli obok siebie przy wąskich stołach, które ciągnęły sil w nieskończoną dal. Wśród kwestionariuszy jeden przeznaczony był dla doma mody Phillips Brooks House i zawierał też pytania dotycząc! wyznania (można było na nie nie odpowiadać), Choć żaden z nich nie odznaczał się szczególną religijnościął Andrew Eliot, Danny Rossi i Ted Lambros postawili znaczki przyj. określeniach "Kościół episkopalny - rzymskokatolicki - greckokatolicki". Jason Gilbert zaznaczył natomiast brak jakiegokolwiek wyznania. Po formalnej rejestracji musieli przejść przez ręce niezliczonej! rzeszy płomiennych agitatorów, którzy wymachując rozmaitymi broszurami, głośno wabili świeżo upieczonych studentów Har- vardu w szeregi: młodych demokratów, republikanów, liberałów, konserwatystów. Klubu Wysokogórskiego, Klubu Płetwonurków i innych organizacji. Liczni żywiołowi handlowcy namawiali ich do subskrypcji l pisma "Crimson" ("jedyna gazeta w Cambridge do czytania przy i śniadaniu"), "Advocate" ("żebyście mogli powiedzieć, że czyta- liście na studiach artykuły facetów, którzy potem dostali Nagrodę l Pulitzera") albo satyrycznego magazynu "Lampoon" ("jeśli się postarasz, wyjdzie ci po cencie za uśmiech"). Krótko mówiąc, tylko urodzeni skąpcy i skrajni nędzarze przeszli przez to sito z nienaruszonymi portfelami. Ted Lambros nie mógł zapisać się nigdzie, bo jego dni i wieczory były całkowicie wypełnione zajęciami na uniwersytecie i w restauracji. Danny Rossi wpisał swoje nazwisko przy Klubie Katolickim w nadziei, że katolickie dziewczęta będą bardziej nieśmiałe i przez to łatwiejsze do poderwania. Może nawet okażą się tak samo niedoświadczone jak on.

34

Andrew Eliot pokonał tę całą kotłowaninę jak zaprawiony podróżnik, bez emocji torując sobie drogę przez gąszcz. Kluby, do których chciał wstąpić, rekrutowały swoich członków w bardziej stateczny i nie tak ostentacyjny sposób. Natomiast Jason Gilbert poza tym, że kupił subskrypcję na pismo "Crimson" (żeby wysyłać tacie i mamie artykuły o swoich sukcesach), przeszedł spokojnie między szpalerami krzykaczy, jakby przeprawiał się przez Morze Czerwone śladem swoich przodków, i powrócił do akademika. Dziw nad dziwy, tajemniczy D.D. nie spał już! Drzwi do jego sypialni były w każdym razie otwarte, a na łóżku leżała jakaś postać z twarzą przykrytą podręcznikiem fizyki. Jason postanowił podjąć próbę bezpośredniego kontaktu. - Cześć. To ty jesteś D.D.? Znad książki wyjrzała para okularów w grubej, rogowej oprawie. - Jesteś moim współlokatorem? - zagadnął niecierpliwy głos. - Przydzielono mnie do budynku Straus A, pokój trzydziesty drugi - odparł Jason. - No to jesteś moim współlokatorem - zawyrokował logicznie tamten. Potem starannie przypiął spinacz w miejscu, w którym skończył czytać, odłożył książkę, wstał i podał mu chłodną, lekko wilgotną dłoń - Nazywam się David Davidson - oświadczył. - Jason Gilbert. D.D. obrzucił współlokatora podejrzliwym wzrokiem i zapytał: - Chyba nie palisz, co? - Nie, od tego traci się oddech. Dlaczego pytasz, Dave? - Proszę cię, wolę, gdy mówi się do mnie "David" - żachnął się. - Pytam, bo zażyczyłem sobie niepalącego współlokatora. Właściwie chciałem jedynkę, ale na pierwszym roku nikomu nie pozwalaj ą mieszkać samemu. - Skąd jesteś? - zaciekawił się Jason. - Z Nowego Jorku. Z technikum w Bronksie. Byłem finalistą olimpiady w Westinghouse. A ty?

35

Z Syosset na Long Island. Ja grałem tylko w finałach kilk turniejów tenisowych. Uprawiasz jakiś sport, David? - Nie - odparł młody uczony. - To strata czasu. Poza tym mam zamiar poświęcić się medycynie. Muszę chodzić na taki) kursy jak "Chemia 20". A ty, jaką wybrałeś karierę, Jason? Boże - pomyślał Jason - nie dość, że mam mieszkać wje< nej celi z kujonem, to jeszcze muszę się zgadzać na przesłuchani - Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałem. Ale zanii* to zrobię, czy moglibyśmy wyjść i kupić parę mebli do salonu? - Po co? - spytał ostrożnie D.D. - Każdy z nas ma łóżko biurko i krzesło. Czego nam więcej potrzeba? No, wiesz - powiedział Jason - przydałaby się kanapa.! rłł/MTf łt" n. "/J----/ /

Moglibyśmy na niej odpoczywać i uczyć się w ciągu tygodnia.. Albo lodówka. Można by podawać zimne napoje, kiedy przyjdą,! goście podczas weekendu. - Goście? - zaniepokoił się D.D. - Masz zamiar urządzać tu przyjęcia? . Cierpliwość Jasona była na wyczerpaniu. - Słuchaj, David, czy nie zażyczyłeś sobie na współlokatora niemego mnicha? - Nie. - Toteż ci go nie przydzielili. Więc jak, dorzucisz coś na używaną kanapę czy nie? - Nie potrzebuję kanapy - odparł David z miną świętoszka. - W porządku - skwitował Jason - sam ją kupię. Ale jeśli tylko raz na niej usiądziesz, zaczniesz mi płacić czynsz. Andrew Eliot, Mikę Wiggiesworth i Dickie Newall spędzili całe popołudnie, przetrząsając magazyny meblowe w okolicy. Nabyli najlepsze, wyściełane skórą sprzęty. Po trzech godzinach, ubożsi o 195 dolarów, stali ze swoimi skarbami na parterze akademika, przy wejściu G. - Boże - zawołał Newall - strach pomyśleć, ile ślicznotek ulegnie mi na tej niesamowitej sofie. Na sam jej widok zrzucą kiecki i skoczą na mnie.

36

- W takim razie, Dickie - przerwał zadumę starego kumpla Andrew- lepiej wnieśmy ją na górę. Jeszcze pojawi się tu jakaś studentka z Radcliffe i będziesz musiał robić to z nią publicznie. - Myślisz, że bym tego nie zrobił? - odparł zuchwale Newall i dodał szybko: - Dalej, wnieśmy ten sprzęt po schodach. Andy i ja weźmiemy kanapę. - Zwracając się do najpotężniejszego z całej trójki Wiggieswortha, zawołał: - Dasz radę sam temu fotelowi? - Pestka - odparł lakonicznie dryblas. Podniósł olbrzymi fotel, położył go sobie na głowie jak wielki, wyściełany kask futbolowy i ruszył po schodach do góry. - Patrzcie na naszego Mikę' a - zadrwił Newall. - Wielka nadzieja zacnego Harvardu. Pierwszy człowiek z tej budy, który zagra Tarzana. - To tylko trzy stopnie. Proszę was, panowie - błagał Danny Rossi. - Słuchaj, synek, mieliśmy ci to dostarczyć. Nic nie mówiłeś o wnoszeniu po schodach. Pianina zawsze wozimy windą. - Dajcie spokój, panowie - zaprotestował Danny - przecież wiecie, że w akademikach Harvardu nie ma wind. Ile chcecie za te trzy stopnie i za wniesienie do mojego pokoju? - Jeszcze dwadzieścia dolców - odparł jeden z krzepkich dostawców mebli. - Cholera, całe to pianino kosztowało mnie tylko trzydzieści pięć. - Wóz albo przewóz, synek. Jak nie, to sam se będziesz wnosił. - Nie mam dwudziestu dolców -jęknął Danny. - No to żałuj, studenciku - warknął bardziej rozmowny z dwóch drabów. Po czym obaj ulotnili się. Przez dłuższą chwilę Danny siedział przed akademikiem Hol-worthy i zastanawiał się nad rozwiązaniem swojego problemu. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Ustawił rozchwiany taboret, podniósł wieko starego pianina

37

i z początku nieśmiało, potem coraz pewniej zaczął ożywiał wyblakłe klawisze Studencką piosenką. ; Ponieważ był ciepły koniec lata i większość okien na dziedzin cu pozostawała otwarta, wkrótce otoczył go spory tłum. Niektó rży zaczęli nawet tańczyć. Przepełnieni energią studenci nie mógł doczekać się podbojów w Radcliffe i sukcesów na innych polach Grał świetnie. Jego koledzy byli szczerze wstrząśnięci odkry' ciem, jaki talent mieszka wśród nich. ; - To następny Peter Nero - powiedział ktoś. Wreszcie Danny skończył - taki przynajmniej miał zamiar, Ale hałaśliwy tłum klaskał i domagał się bisów. Danny zagrał więc na życzenie Taniec z szablami i Trzy monety w fontannie. W końcu zjawił się policjant uniwersytecki. Na to właśnie, czekał Danny. ; - Słuchaj no - warknął stróż prawa - nie wolno grać na dziedzińcu. Musisz to pudło wstawić do akademika. ; Rozległ się pomruk niezadowolenia. - Wiecie co - zawołał Danny do rozentuzjazmowanej publiczności - wnieśmy pianino do mojego pokoju, to będę mógł grać całą noc. Tłum zakrzyknął radośnie i już po chwili pół tuzina najsilniejszych chłopaków ochoczo dźwigało pianino Danny'ego. s - Chwileczkę - ostrzegał policjant - żadnego grania po dwudziestej drugiej. Takie są przepisy. Znów rozległy się pomruki i gwizdy niezadowolenia, a Danny Rossi odparł uprzejmie: l - Tak jest, proszę pana. Będę grać tylko do obiadu. <<*<* Choć Ted Lambros nie mógł, rzecz jasna, wynieść się z klitki, którą zajmował przez całą średnią szkołę, tego dnia spędził sporo czasu na kupowaniu podstawowych artykułów w sklepie Coop. Należała do nich przede wszystkim zielona torba na książki, nieodzowny rekwizyt szanującego się studenta Harvardu - prą- ktyczny talizman, który jednocześnie zawierał niezbędne narzę-

38

dzia pracy i służył jako znak rozpoznawczy prawdziwego uczonego. Ted kupił również dużą, prostokątną flagę koloru purpury z naszytym nań dumnym napisem z filcu "Harvard - rocznik 1958". Podczas gdy inni studenci pierwszego roku wieszali podobne, szowinistyczne sztandary na ścianach w akademiku, Ted powiesił swój nad biurkiem w maleńkiej sypialni. Żeby robić dobre wrażenie, kupił elegancką fajkę w sklepie Leavitt & Pierce i postanowił, że kiedyś nauczy sieją palić. Dzień miał się już ku końcowi, kiedy Ted przeglądał swoją starannie wybraną, używaną garderobę i przygotowywał się w duchu na jutrzejsze spotkanie z Harvardem. Naraz czar prysł. Ted ruszył wzdłuż Massachusetts Avenue do restauracji Maraton, gdzie znów musiał wdziać kretyński strój kelnera i podawać jagnię lwom z Cambridge. Był to dzień kolejek. Najpierw, z rana, trzeba było stać w kolejce do Memoriał Hali, a potem, po szóstej wieczorem, w kolejce na obiad do Klubu Studenta, która wiła się po granitowych schodach prawie do Quincy Street. Każdy z czekających miał na sobie marynarkę i krawat - choć w sprawie koloru i jakości panowało tu duże zróżnicowanie, związane z wysokością dochodów i pozycją społeczną właściciela. Regulamin jednoznacznie mówił, że tylko w takim cywilizowanym ubiorze student Harvardu może udać się na posiłek. Wszystkich tych nienagannie odzianych dżentelmenów czekała jednak przykra niespodzianka. W stołówce nie było talerzy. Jedzenie nakładano z kotła do psiej miski z brązowego plastiku, podzielonej na różnej wielkości przegródki o niewiadomym przeznaczeniu. Można było jedynie domyślić się zastosowania dziury o średnicy szklanki mleka, która mieściła się w środku tego przemyślnego urządzenia. Pomysłowość takiego rozwiązania nie mogła jednak ukryć faktu, że jedzenie było po prostu paskudne. Co to za szara substancja, którą przydzielano im w plastrach na pierwszym przystanku? Niewiasty w kuchennych kitlach twierdziły,

39

że to mięso. Niektórym ta rzecz przypominała z wyglądu pot szwy, wszystkim natomiast przypominała je w smaku. To, Hjt każdy mógł zjeść dowolną liczbę porcji, było marną pociechj Kto mógłby mieć ochotę na drugą porcję tej niestrawnej zagadka Jedyny ratunek stanowiły lody. Podawano je bez ograniczelj dzięki czemu można było się najeść. Osiemnastolatek może w tef sposób zrekompensować sobie każdą lukę w odżywianiu. Wszy cy robili to z ogromnym zapałem. ] Nikt naprawdę się nie skarżył. Choć nie każdy z nich przyznawaj się do tego, wszystkich podniecała sama obecność w tym miejscill Niesmaczne jedzenie dawało każdemu okazję do odzyskania pew ności siebie. Prawie wszyscy bowiem byli przyzwyczajeni do zaj mowania pierwszego miejsca w jakiejś dziedzinie. Na jednym rokd znalazło się razem 287 szkolnych prymusów i każdy z nich w bo leśny sposób zdawał sobie sprawę z tego, że tylko jednemu uda się powtórzyć na Harvardzie swój sukces ze szkoły średniej. Sportowcy, wiedzeni jakimś niesamowitym instynktem, zaczęli już zbierać się razem. Przy jednym z okrągłych stołów; Ciancy Roberts delikatnie rozpoczął już kampanię o stanowisko kapitana drużyny hokejowej. W innym miejscu futboli ści, którzy spotkali się godzinę wcześniej w Ośrodku Sportowym Dillon Fieid, delektowali się ostatnim posiłkiem, jaki musieli spożyć razem z pospólstwem. Z chwilą rozpoczęcia treningów mieli, bowiem przenieść się na obiady do Klubu V, gdzie podawano równie szare, lecz za to podwójne porcje mięsa. Ogromna sala z drewnianą boazerią rozbrzmiewała głośnymi rozmowami niespokojnych nowicjuszy. Łatwo było zgadnąć, który z nich chodził do szkoły państwowej, a który do prywatnej. Ci ostatni byli bowiem ubrani podobnie - marynarki z szetlandz-kiej wełny, drogie krawaty -jedli w większych grupach, w kto- i rych śmiech i rozmowy brzmiały jakby bardziej jednogłośnie. , Przyszły fizyk ze stanu Omaha, poeta ze stanu Missouri oraz ; przyszły prawnik i polityk z Atlanty mieli odtąd jadać samotnie. Albo ze swoimi współlokatorami, jeśli ci nadal potrafili ich znieść po pierwszych dwudziestu czterech godzinach. Harvard nie kojarzył ze sobą lokatorów bez jasno określonego klucza. Nad opracowaniem tego dziwnego systemu musiał chyba

40

ślęczeć całymi godzinami jakiś sadystyczny geniusz. Było to nie lada zadanie - tysiąc stu całkowicie odmiennych osobników jak tysiąc sto różnych potraw. Która pasuje do której? Co będzie dobrą kombinacją, a co skończy się obopólną niestrawnością? Ktoś z działu administracji znał odpowiedź na te pytania. Tak mu się przynajmniej zdawało. Oczywiście, zadawano studentom pytania o przyszłego współ-lokatora. Jaki ma być: niepalący, sportowiec, miłośnik sztuki? Bogaczy z prywatnych liceów zwykle umieszczano, zgodnie z ich życzeniem, razem z koleżkami. Byli to jednak nieliczni konfor-miści w tej kolonii dziwaków, gdzie wyjątek stanowił regułę. Co można było, na przykład, zrobić z Dannym Rossim, który tylko chciał mieszkać jak najbliżej Paine Hali, budynku, gdzie odbywały się zajęcia muzyczne? Dokwaterować mu innego muzyka? Nie, lepiej nie ryzykować konfliktu osobowości. Hazardowi najbardziej zależało na harmonijnych stosunkach między świeżo przyjętymi studentami, którzy w tym tygodniu dostawali najtrudniejszą lekcję w swoim dotychczasowym życiu. Powoli dowiadywali się, że świat nie kręci się wokół nich. Z powodów wytłumaczalnych tylko dla władz uczelni Danny Rossi został zakwaterowany w akademiku Holworthy z Kingma-nem Wu, przyszłym chińskim architektem z San Diego (może dlatego, że obaj pochodzili z Kalifornii) oraz z Bemiem Acker-manem, geniuszem matematycznym i mistrzem szermierki z liceum New Trier z podmiejskiej dzielnicy Chicago. Kiedy tego wieczoru wszyscy razem jedli obiad w stołówce, Bemie pierwszy zaczął się zastanawiać, dlaczego harwardzcy kapłani połączyli ich ze sobą lokatorskimi więzami. - Chodzi o pałkę - podsunął. - To jedyny symbol, który nas ze sobą łączy. - To ma być głęboka myśl czy tylko wulgarna? - spytał Kingman Wu. - Jak to, nie rozumiesz? - natarł na niego Ackerman. - Danny chce zostać sławnym dyrygentem. Czym ci faceci machają do orkiestry? Pałeczką. Moja pałka jest najdłuższa, bo jestem szermierzem. Kapujesz teraz? - A ja?-zaciekawił się Wu.

41

- Czym najczęściej posługują się architekci? Ołówkiem eu bo długopisem. Mamy więc trzy różne pałki, które wyjaśniał zagadkę, dlaczego zakwaterowali nas razem. Chińczyk nie był tym zachwycony. - Mnie obdarzyłeś najkrótszą - zmarszczył brwi. - No to wiesz przynajmniej, gdzie ją wsadzić - podsur Ackerman, chichocząc z zadowolenia. W ten sposób zrodziła się pierwsza śmiertelna wrogość wśrd członków rocznika 1958. Mimo pozornej pewności siebie Jason Gilbert denerwował sil przed pójściem do stołówki na inauguracyjny posiłek. Chciał nawe odszukać D.D., żeby zaproponować mu wspólną wyprawę. Niestetyj jego współlokator wrócił z obiadu, zanim Jason zdążył się ubrać, "v - Byłem trzeci w kolejce - chełpił się D.D. - Zjadłem jedenaście lodów. Moja mama na pewno będzie zadowolona, i Jason wyruszył więc sam. Traf chciał, że koło Biblioteki Wide-s nera natknął się na faceta, z którym grał (i wygrał) w ćwierćfina-ji łach turnieju prywatnych liceów Greater Metropolitan. TamtenI z dumą przedstawił znajomego rywala swoim nowym współlo katoromjako "skurczybyka, który dołoży mi w finale. Chyba że ten gość z Kalifornii dołoży nam obu". :; Jason ochoczo przyłączył się do nich. Rozmowa toczyła siej głównie wokół tenisa. I wokół okropnego jedzenia. I psich misek, rzecz jasna. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

21 września 1954 Razem z kolegami uczciliśmy nasz pierwszy wieczór na Harvardzie bojkotem obiadu w stołówce. Zamiast tego wypu- ; ściliśmy się do Bostonu, przekąsiliśmy coś w barze Union ,

42

Oyster House i ruszyliśmy na Scollay Square, jedyną niemoralną oazę na tej purytańskiej pustyni. Obejrzeliśmy tam budujące przedstawienie w Old Ho-ward. Ta zacna estrada gościła u siebie legendarne striptizerki naszych czasów, do których zaliczyć trzeba - i to na poczesnym miejscu - gwiazdę tego wieczoru, Cielesną Irmę. Po spektaklu (jeśli można użyć tego określenia) przez dłuższą chwilę ośmielaliśmy się nawzajem, żeby pójść za kulisy i zaprosić szanowną solistkę na kieliszek szampana w naszym kulturalnym towarzystwie. Z początku chcieliśmy napisać eleganckie zaproszenie ("Droga pani Cielesna..."), lecz potem uznaliśmy, że skuteczniejsze będzie wysłanie żywego emisariusza. Zaczęliśmy pławić się w przechwałkach. Każdy prezentował pokłady niezwykłej odwagi, udając, że rusza w stronę kulis. Nikt jednak nie zrobił więcej niż dwa kroki. Wtedy przyszło mi do głowy świetne rozwiązanie: - Słuchajcie, a może pójdziemy wszyscy? Spojrzeliśmy po sobie, czekając, aż ktoś podejmie inicjatywę. Nikt się nie kwapił. A potem w nagłym, niewytłumaczalnym przypływie rozsądku uznaliśmy jednogłośnie, że potrzeba nam snu, aby przygotować się do rygorów studenckiego życia. Stwierdziliśmy, że duch jest ważniejszy od ciała. Ach, nieszczęsna Irmo, nawet nie wiesz, co straciłaś. Dwunastu zupełnie nagich studentów pierwszego roku stało w rzędzie jeden za drugim. Reprezentowali różne typy somatyczne, od otyłych do wątłych (Danny Rossi należał do tych ostatnich). Co do fizjonomii, to różnili się od siebie jak Myszka Miki od Adonisa (w tej ostatniej grupie znalazł się Jason Gilbert). Przed nimi stała drewniana ławka o wysokości około trzech stóp, a za nią władcza postać przedstawiciela pionu wychowania fizycznego, który przedstawił się złowróżbnie jako "pułkownik" Jackson.

43

- Dobra - warknął pułkownik. - Zaraz przejdziecie sły ny harwardzki sprawdzian wytrzymałości. Nie trzeba być stude tem Harvardu, żeby domyślić się, na czym to polega: będzie wchodzić na tę ławkę i schodzić z niej. Jasne? Sprawdzian został opracowany podczas wojny, żeby ocenić sprawność i szych żołnierzy. Musiał być skuteczny, bo pokonaliśmy Hitle zgadza się? Przerwał w oczekiwaniu na oznaki patriotycznego zapału i strony swoich podopiecznych. Stracił jednak cierpliwość i zabr się do wyjaśniania zasad. ' - Kiedy zagwiżdżę, zaczniecie wchodzić na ławkę i sch<g dzić z powrotem. Rytm będzie dyktować muzyka z gramofon! i moja laska. Potrwa to całe pięć minut. Będę się wam przyglądajj więc nie obijać się ani nie oszukiwać, bo czekają was wtedjj obowiązkowe zajęcia ze mną przez cały rok. t Danny zadrżał w duchu, słysząc żarliwy ton wielkoluda. Cholera - pomyślał - ci goście są przecież ode mnie wyżsi Dla nich to jak wchodzenie na krawężnik. Ale dla mnie ta pie przona ławka to jak Mount Everest. To niesprawiedliwe. - Uwaga - zawołał pułkownik Jackson. - Kiedy powier . "start", zaczynacie. Trzymać się rytmu! - Start! Ruszyli. .1 Potwór walił laską z nieubłaganą, morderczą regulamościął przy ostrych dźwiękach z gramofonu. RAZ-dwa-trzy-cztery.! RAZ-dwa-trzy-cztery. RAZ-dwa-trzy-cztery. Danny zaczął już słabnąć po kilkudziesięciu krokach. Miał; nadzieję, że pułkownik zwolni choć odrobinę, ale człowiek ten przypominał diabelski metronom. Na szczęście zaraz będzie po wszystkim. - Pół minuty! - krzyknął Jackson. Chwała Bogu - pomyślał Danny -jeszcze trochę i koniec, l Lecz po ciernistych trzydziestu sekundach okrutnik ryknął: -Minuta minęła, jeszcze cztery! i Nie -jęknął w duchu Danny - to niemożliwe! Nie mogę l oddychać! Zaraz jednak przypomniał sobie, że jeśli się podda, ; będzie musiał chodzić na obowiązkowe zajęcia z tym sadystą! ;

44

Zebrał więc wszystkie zapasy sił i upór, który pomagał mu kiedyś na bieżni przekroczyć granicę wytrzymałości. _ Dalej, mięczaku! - zaryczał kat. - Widzę, że się ociągasz. Rób tak dalej, a dostaniesz karną minutę! Pot nie tylko spływał po wszystkich członkach każdego z dwunastu studentów, lecz nawet pryskał wokół. - Dwie minuty. Jeszcze trzy. Ku swej rozpaczy Danny stwierdził, że nie wytrzyma dłużej. Ledwo mógł ruszać nogami. Był pewny, że zaraz spadnie i złamie sobie rękę. Żegnajcie koncerty! Wszystko z powodu tego absurdalnego, zwierzęcego ćwiczenia! W tym momencie usłyszał z boku szept: - Trzymaj się, chłopie. Spróbuj oddychać normalnie. Przytrzymam cię, jeśli wypadniesz z rytmu. Danny podniósł zmęczone oczy. Słowa otuchy pochodziły od muskularnego blondyna z jego roku. Co za forma: nie dość, że wchodził i schodził rytmicznie, to jeszcze mógł sobie pozwolić na rozdawanie rad! Danny potrafił tylko skinąć z wdzięczności głową. Zebrał się w sobie i wytrwał kolejną chwilę. - Cztery minuty - oznajmił inkwizytor Torquemada w podkoszulku. - Jeszcze tylko jedna. Nieźle wam idzie jak na studentów Harvardu. Danny Rossi poczuł nagle, że jego nogi są sztywne. Nie mógł ich podnieść. - Nie poddawaj się teraz - szepnął jego sąsiad. - Dalej, mały, jeszcze tylko głupie sześćdziesiąt sekund. Danny poczuł, że tamten chwyta go za łokieć i podnosi do góry. Nogi znów ruszyły z oporem na wycieńczającą wspinaczkę donikąd. W końcu nadeszło wybawienie. Koszmar się skończył. - Dobra. Wszyscy siadać na ławce i położyć rękę na szyi sąsiada z prawej strony. Zmierzycie sobie nawzajem puls. Nowicjusze, spoceni po rytuale inicjacji, zwalili się z ochotą na ławkę, próbując złapać oddech. Kiedy pułkownik Jackson zanotował wszystkie niezbędne dane na temat ich sprawności, wysłał dwunastu wycieńczonych studentów pod prysznic, skąd mieli się udać, wciąż w Adamowych strojach, dwa piętra niżej, na basen. Jak trafnie wyraził się

45

hardy pedagog: "Kto nie przepłynie pięćdziesięciu jardów, nii skończy tej szkoły". Kiedy ramię przy ramieniu zmywali pod prysznicem niewol niczy pot, Danny zwrócił się do kolegi, którego wielkoduszna pomoc pozwoliła mu uratować niezliczone godziny przy fortepianie - Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny za pomocJ - Nie ma sprawy. To był głupi sprawdzian. Poza tym żal mi' każdego, kto musiałby słuchać rozkazów tej małpy przez cał) semestr. Jak się nazywasz? - Danny Rossi - przedstawił się niższy rozmówca, podając koledze namydloną rękę. ,. - Jason Gilbert - odparł atleta i dodał z szerokim uśmie-j chem: - A pływać umiesz. Dań? - Jasne - uśmiechnął się Danny. - Pochodzę z Kalifornii.) - Z Kalifornii? I nie uprawiasz sportu? ! - Mój sport to gra na fortepianie. Lubisz muzykę poważną?; - Jeśli nie jest poważniejsza od kawałków Johnny'ego Ma-thisa. Ale chętnie posłucham, jak grasz. Może kiedyś w klubie,; po obiedzie, co? i - Dobra - zgodził się Danny. - A jeśli nie, to masz u mnie dwa darmowe bilety na mój pierwszy koncert. - Rany, jesteś aż taki dobry? - Tak - odparł cicho, bez zażenowania, Danny. Poszli razem na basen, gdzie na sąsiednich torach przepłynęli swoje obowiązkowe pięćdziesiąt jardów - Jason w szalonym tem- pie, a Danny rozważnie odmierzając siły. Był to ostatni fizyczny sprawdzian przewidziany dla przyszłych absolwentów Haryardu. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

22 września 1954 Wczoraj mieliśmy ten idiotyczny sprawdzian wytrzymałości. Dzięki piłce nożnej jestem w niezłej formie i przeszedłem go bez wysiłku. (To znaczy z wysiłkiem, choć bez więk-

46

szego trudu). Jedyny problem pojawił się, kiedy "pułkownik" Jackson kazał nam wymacać tętnicę na szyi kolegi. Mój sąsiad był tak zlany potem, że nie mogłem wyszukać jego pulsu. Kiedy więc ten faszysta stanął przede mną z notatnikiem, podałem mu pierwszą liczbę, jaka przyszła mi do głowy. Po powrocie do akademika omówiliśmy we trojkę całe to poniżające doświadczenie. Wszyscy zgodziliśmy się, że najbardziej upokarzające i niepotrzebne było robienie tych głupich zdjęć przed sprawdzianem wytrzymałości. Pomyśleć tylko, że Harvard ma teraz haka na każdego - a ściśle mówiąc, na każdego członka naszego rocznika - zdjęcie golusieńkie-go faceta, który niby to prezentuje swoją fizyczną postawę. Kiedy tylko jeden z nas zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, dział wychowania fizycznego wyciągnie jego zdjęcie i zobaczy czarno na białym, jak wygląda bez majtek przywódca najpotężniejszego państwa na świecie. Wiggiesworth najbardziej martwił się tym, że ktoś może zakraść się do kartoteki, zabrać nasze zdjęcia i sprzedać za kupę forsy. - Komu? - zapytałem. - Kto kupi zdjęcia tysiąca gołych studentów Harvardu? To dało mu do myślenia. Rzeczywiście, kto może interesować się golizną studentów? Chyba tylko napalone studentki. Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl: czy dziewczynom z Radcliffe też zrobili takie zdjęcia? Newall uważał, że tak. W głowie zrodził mi się wielki plan: zakradniemy się do Radcliffe i zdobędziemy te zdjęcia! To dopiero coś! Wiedzielibyśmy wtedy, na których dziewczynach warto się skupić. Z początku byli zachwyceni pomysłem. Potem jednak ich odwaga zaczęła jakby słabnąć. Newall stwierdził, że "prawdziwy mężczyzna powinien sprawdzać takie rzeczy bezpośrednio". Entuzjazm prysnął. Szkoda, takie nocne włamanie to byłaby fajna przygoda. Tak sądzę.

47

Wypełnione indeksy trzeba było oddać do godziny 17.0C w czwartek. Wszyscy mieli więc trochę czasu, żeby si rozejrzeć i właściwie ułożyć sobie program studiów. Powinny się w nim znaleźć przedmioty główne, kilka pobocznych i zajęcia poszerzające ogólną wiedzę. No i, rzecz najważniejsza, jakaś zupełna łatwizna - przynajmniej jeden całkiem łatwy kurs. Diak. tych, którzy chcieli przygotowywać się na medycynę i dla absol wentów prywatnych liceów była to absolutna konieczność. ; Tedowi Lambrosowi, który wiedział już, że chce specjalizo-j wać się w filologii klasycznej, wybór nie sprawił żadnego kłopo- tu: "Łacina 2 A", "Horacy i Katullus" oraz "Nauki przyrodnicze 4" pod kierunkiem pirotechnika K. Nasha, który co roku miał kilka wypadków z materiałami wybuchowymi. Kurs "Greka A" należał do obowiązkowych, ale Ted wybrał go w charakterze łatwizny - był to wstęp do starożytnej wersji: języka, którego używał od dziecka. Po dwóch semestrach będzie mógł czytać Homera w oryginale. A tymczasem poczyta sobie! słynne poematy epickie w tłumaczeniu, pod kierunkiem Johna Finieya, legendarnego profesora literatury greckiej. Jego kurs, znany pod melodyjnym skrótem "Liter 2", był żywy, ciekawy; i cieszył się na całym Harvardzie sławą łatwizny; Ted wybrał go l w czwartej kolejności, Danny Rossi ułożył swój program już podczas transkontynen-;' talnej wędrówki. Najpierw "Muzyka 51" i "Analiza formy", czyli ' obowiązkowe kursy dla każdego, kto decydował się na muzykę. ' Potem szła cała reszta, czyli sama radość. "Historia muzyki orkie- i stralnej czyli od Haydna do Hindemitha". "Niemiecki dla począt- ; kujących", żeby mógł dyrygować operami Wagnera. (Kurs wło- skiego i francuskiego miał zacząć później). No i, rzecz jasna, najpopularniejsza rozrywka na uczelni - "Liter 2". Chciał się też zapisać na "Seminarium z kompozycji" do Waltera Pistona, zakładając, że ten wielki człowiek przyjmie go, mimo iż jego seminarium było przeznaczone głównie dla studentów starszych lat. Ale Piston odmówił "dla jego własnego dobra". - Widzisz - tłumaczył mu kompozytor - ten kawałek, który mi pokazałeś, był bardzo ładny. Zresztą nie musiałeś mi nic pokazywać. Wystarczył mi list od Gustave'a Landaua. Ale jeśli

48

cię teraz przyjmę, możesz się znaleźć w paradoksalnej sytuacji człowieka, który -jakby to powiedzieć - potrafi biegać, ale nie umie chodzić. Może pocieszy cię fakt, że kiedy był tu Leonard Bernstein, tak samo zmuszaliśmy go do nauki podstaw jak ciebie. - Trudno - powiedział Danny, poddając się bez walki. Wychodząc, pomyślał tylko, że Piston chciał mu przez to powiedzieć: twoja kompozycja jest całkiem niedojrzała. Studenci po prywatnych szkołach przygotowawczych są zawsze w uprzywilejowanej sytuacji. Mają wielu znajomych wśród dawnych absolwentów otrzaskanych z realiami życia w Cambridge, dzięki czemu wiedzą dokładnie, na które kursy się zapisać, a których unikać. Informatorzy w tweedowych marynarkach przekazują im mądrość, która stanowi klucz do sukcesu na Harvardzie - wciskanie kitu. Im lepszą dany kurs daje okazję do krasomówstwa (nie skrępowanego przyziemną potrzebą trzymania się faktów), tym większa szansa, że zaliczy się go bez trudu. Studenci ci byli też dobrze obeznani z technikami pisania wypracowań; znali mnóstwo zręcznych i pożytecznych zwrotów typu "z teoretycznego punktu widzenia" albo "na pierwszy rzut oka możemy tu dostrzec pewną postawę, której istnienie potwierdza dokładniejsza analiza", i inne. Dzięki podobnym bzdetom można dotrzeć do połowy wypracowania, zanim napisze się coś konkretnego. Inaczej wygląda sprawa z matematyką. Dlatego, na miłość boską, unikaj, chłopie, matmy. Choć kurs "Nauki ścisłe" należy do obowiązkowych, zapisz się na niego dopiero na drugim roku. Do tej pory zdążysz wyrobić sobie styl i kto wie, może uda ci się nawet udowodnić, że z pewnego punktu widzenia dwa i dwa równa się czasem pięć. Program, który ułożył sobie Andrew Eliot, był wręcz idealny. Przede wszystkim "Stos. społ. l" - już sama nazwa kursu "stosunki społeczne" była zaproszeniem do wciskania kitu. Dalej - "Literatura angielska 10" - historia od Chaucera do jego

49

kuzyna Toma. Były tu spore wymagania, ale Andrew przeczyt już większość lektur (a przynajmniej ich streszczenia) w ostatnie klasie liceum. Natomiast jego wybór "Sztuki piękne 13" był dowodem nie zwykłej przebiegłości. Żadnego czytania, mało notatek. Na zaję ciach głównie oglądało się slajdy. Co więcej, południowa por! i półmrok sali tworzyły dogodne warunki dla przedobiedniej drzemki. Newall zauważył również inną możliwość: , - Jak poderwiemy dziewczyny z Radcliffe, będziemy mogl się tu z nimi kochać. ; Z wyborem ostatniego kursu nie miał żadnego problemu Musiał to być "Liter 2". Poza licznymi, oferowanymi przezeij atrakcjami, wykładowca stał na czele katedry ufundowanej przez przodków Andrew, toteż ich prawnuk uważał profesora Findleya niemal za członka rodziny. Wieczorem, po oddaniu wypełnionych indeksów, Andrew, Wig i Newall urządzili zakrapiane przyjęcie, aby uczcić swoje oficjalne wkroczenie na drogę osobistego rozwoju. ' - Więc jak, Andy, kim chcesz zostać, jak dorośniesz? -- spytał Dickie po czwartym kieliszku. Odpowiedź Andrew była tylko na poły żartobliwa: 'v - Szczerze mówiąc, tak naprawdę nie mam ochoty dorosnąć. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

5 października 19541 W całym życiu nie będzie zbyt wiele okazji, przy których tysiącosobowa grupa z naszego roku zbierze się razem. : W czasie studiów spotkamy się trzy razy. Najpierw na inauguracji - będziemy wtedy trzeźwi, poważni i nudni. Potem na Balu Pierwszego Roku - imprezie o wręcz odmiennym charakterze. W końcu, kiedy już pokonamy cały ten obowiązkowy tor przeszkód, pewnego czerwcowego poranka wszyscy razem odbierzemy nasze dyplomy.

50

Przez resztę czasu każdy będzie żeglował samotnie. Podobno nasze najważniejsze spotkanie odbędzie się ćwierć wieku po ukończeniu studiów. Byłoby to więc w roku 1983 - nie da się tak daleko sięgnąć myślą. Wmawiają nam też, że kiedy przyjedziemy po dwudziestu pięciu latach na Zjazd Absolwentów, będzie nas łączyć poczucie braterstwa i solidarności. Na razie jednak przypominamy zwierzęta w arce Noego. Nie wydaje mi się, żeby lwy miały tam zbyt wiele tematów do rozmowy z jagniętami. Ani z myszami. Dokładnie to samo czuję razem z moimi kumplami w stosunku do niektórych typów, z którymi przyszło nam odbywać tę czteroletnią podróż. Mieszkamy w różnych kabinach i na różnych pokładach. W każdym razie dzisiaj cały nasz rok zebrał się razem w Sanders Theater. Było dość ponuro. Wiem, że profesor Pusey nie cieszy się dziś powszechną sympatią, ale kiedy mówił o tradycjach uczelni w dziedzinie obrony akademickiej wolności, trochę się nawet wzruszyłem. Wskazał na przykład A. Lawrence'a Lowella, który na początku tego stulecia zastąpił mojego prapradziadka na miejscu rektora Harvardu. Tuż po pierwszej wojnie mnóstwo gości w Cambńdge flirtowało z socjalistami i komunistami, którzy byli wtedy na fali. Na Lowella wywierano silne naciski, żeby wyrzucił lewicujących wykładowców. Nietrudno złapać subtelną aluzję do jego własnej, nieubłaganej wojny z senatorem McCarthym, kiedy zacytował słowa Lowella mówiące o tym, że profesor ma absolutne prawo nauczać "zgodnie ze swoim sumieniem". Trzeba mu to oddać. Pokazał ten rodzaj odwagi, który He-mingway nazwał kiedyś "przyzwoitością w sytuacji zagrożenia". Mimo to rocznik 1958 nie nagrodził go burzą oklasków. Coś jednak podpowiada mi, że kiedy będziemy starsi i zobaczymy trochę więcej świata, będzie nam wstyd, że dzisiaj nie poznaliśmy się na odwadze profesora Puseya.

51

Dokąd idziesz, Gilbert? A dokąd mam iść, D.D.? Oczywiście, że na śniadanie. -- Dzisiaj? - A bo co? - Nie wygłupiaj się, Gilbert. Nie wiesz, że dzisiaj Joi Kippur? - No to co? - Nie wiesz, co to takiego? - Jasne, że wiem. Dzień Przebłagania dla Żydów. - Powinieneś dzisiaj pościć - upomniał go kolega. - Gadasz, jakbyś nie był Żydem. - Cóż, jeśli chodzi o ścisłość, nie jestem. - Daj spokój. Jesteś takim samym Żydem jak ja. - Na jakiej podstawie opierasz tak kategoryczne stwierdzenie? - spytał żartobliwym tonem Jason. - Przede wszystkim, nie zauważyłeś jeszcze, że Żydów kwa- teruje się na Harvardzie razem? Jak myślisz, dlaczego przydzielili' cię do mnie? ' - Sam chciałbym to wiedzieć - zażartował Jason. ; - Słuchaj, Gilbert - nie ustępował D.D. - chyba nie wyprzesz się żydowskiego wyznania? - Istotnie, mój dziadek był Żydem. Ale co się tyczy wyznania, to moja rodzina należy do Kościoła unitariańskiego. - To nic nie znaczy - odparł D.D. - Gdyby żył Hitler, i tak byłbyś dla niego Żydem. - Posłuchaj, David - zaczął Jason z niezmąconym spokojem - jak ci pewnie wiadomo, ten skurwiel już od ładnych paru lat nie żyje. Po drugie, jesteśmy w Ameryce. Chyba przypominasz sobie ten fragment z naszej konstytucji na temat wolności wyznania. Potomkowie żydowskiego przodka mają więc prawo nawet do tego, żeby jeść śniadanie podczas Jom Kippur. D.D. był jednak daleki od kapitulacji. - Powinieneś przeczytać esej Jeana Paula Sartre'a na temat żydowskiej tożsamości. Zrozumiałbyś wtedy, na czym polega twój problem. - Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, że mam jakiś problem. - Sartre uważa, że Żydem jest się wtedy, gdy świat uważa

52

cię za Żyda. A to oznacza, że nawet jeśli masz jasne włosy, jesz bekon w czasie Jom Kippur, ubierasz się jak snob ze szkoły przygotowawczej, grasz w squasha, niczego to nie zmienia. Świat i tak uważa cię za Żyda. - Wiesz, jak do tej pory ty, przyjacielu, jesteś jedyną osobą, która czepiała się mnie z tego powodu. W głębi duszy Jason wiedział jednak, że nie jest to prawda. Czyż nie doświadczył już pewnych "trudności" przy składaniu podania na Yale? - W porządku - zakończył D.D., zapinając płaszcz. - Jeśli chcesz dalej żyć jak struś, twoje prawo. Ale prędzej czy później zrozumiesz to. - Na odchodnym dodał jeszcze z przekąsem: - Smacznego. - Dziękuję - zawołał wesoło Jason. - Nie zapomnij się za mnie pomodlić. Staruszek powiódł wzrokiem po ciemnym jak wino morzu studentów, którzy z nabożeństwem oczekiwali jego uwag na temat decyzji Odyseusza dotyczącej powrotu do domu po dziesięciu latach ustawicznych potyczek z kobietami, potworami i z potwornymi kobietami. Stał na scenie w Sanders Theater, jedynym budynku na Harvardzie, który był w stanie pomieścić publiczność na wykładach profesora Johna H. Finieya juniora, wybranego przez Olimp na głosiciela greckiej chwały pośród gawiedzi z Cambridge. Jego niezwykła elokwencja czyniła cuda: niejeden filister wśród setek, którzy zapisywali się we wrześniu na kurs "Literatura 2", stawał się jeszcze przed Bożym Narodzeniem zawołanym filologiem. We wtorki i czwartki o dziesiątej rano jedna czwarta całej populacji HarYardu zbierała się, żeby posłuchać wykładu tego człowieka na temat poematu epickiego od Homera do Miliona. Każdy próbował zająć jak najlepszy punkt obserwacyjny. Andrew Eliot i Jason Gilbert wybrali miejsca na balkonie. Danny Rossi, starając się złapać dwie sroki za ogon, często zmieniał miejsce, żeby lepiej poznać akustykę

53

sali, w której odbywały się najważniejsze koncerty na Harvardz i gdzie gościła czasem Bostońska Orkiestra Symfoniczna. Ted Lambros zawsze siedział w pierwszym rzędzie, aby ni uronić żadnego natchnionego słowa. Już na samym początk studiów postanowił się uczyć łaciny i greki, ale kurs Finłey dodatkowo opromieniał jego pole zainteresowań mistycznyr blaskiem, który przepełnił go euforią i narodową dumą. Tego dnia Finłey mówił o tym, jak Odyseusz odjeżdża z za czarowanej wyspy nimfy Kalipso, nie zważając na jej błagania i obietnice wiecznego życia. - Wyobraźcie sobie... - przemówił Finłey do urzeczonyct słuchaczy. Przerwał, a cała sala zastanawiała się, co ma sobie wyobrazićtj - Wyobraźcie sobie naszego bohatera, któremu zaproponowano nie kończącą się sielankę z wiecznie młodą nimfą. A jednał odrzuca to wszystko, by powrócić na swoją ubogą wysepkę dc kobiety, która, jak dobitnie uświadamia mu Kalipso, coraz bardziej posuwa się w latach i żadne kosmetyki nie potrafią tegO ukryć. Nie można więc zaprzeczyć, że Odyseusz otrzymał rzadkąj i kuszącą propozycję. A jakaż jest jego reakcja? Zaczął przechadzać się tam i z powrotem i deklamować be pomocy książki, najwyraźniej tłumacząc bezpośrednio z greki. - "Pani, wiem, że mówisz prawdę i że dzielna Penelopa niej jest tak piękna i zgrabna jak ty. Jest przecież śmiertelna, a ty boska i wieczna. A jednak, mimo wszystko tęsknię za domem i nie mogę doczekać się dnia mojego powrotu". Zatrzymał się, a potem podszedł wolno, z rozmysłem doJ krawędzi sceny. - W tych słowach - powiedział szeptem, który jednak byłoj słychać w najdalszym kącie sali - zawiera się zasadnicze prze-J słanie Odysei... Tysiąc długopisów zamarło w oczekiwaniu na komentarz,! który miał zaraz nastąpić, - Opuszczając zaczarowaną i, jak się wydaje, połoźoną w przyjemnym klimacie wyspę po to, żeby powrócić do owiewa- nego zimnym wiatrem miejsca, podobnego do Brookłynu w sta- nie Massachusetts, Odyseusz odrzuca nieśmiertelność na rzecz

54

tożsamości. Innymi słowy, ludzka niedoskonałość zostaje zrównoważona przez potęgę ludzkiej miłości. Zapadło krótkie milczenie, podczas którego słuchacze czekali, aż Finłey zaczerpnie powietrza i będą mogli zrobić to samo. A potem posypały się oklaski. Czar pryskał powoli, kiedy studenci wychodzili różnymi drzwiami z Sanders Theater. Ted Lambros był bliski łez i czuł, że musi porozmawiać chwilę z mistrzem. Ale upłynęło trochę czasu, zanim zebrał się na odwagę. Żwawy profesor włożył już płaszcz i kapelusz i właśnie zbliżał się do wysokiego, sklepionego wyjścia. Ted podszedł do niego nieśmiało. Zdziwił się, że na stałym lądzie ten wielki człowiek wygląda, jakby był przeciętnego wzrostu. - Panie profesorze, za pozwoleniem - zaczął - to był najwspanialszy wykład, jaki kiedykolwiek słyszałem. Jestem dopiero na pierwszym roku, ale zamierzam specjalizować się w filologii klasycznej i założę się, że przekonał pan dzisiaj do tego samego jeszcze tysiąc innych studentów... Wiedział, że plecie bez żadnego ładu, ale Finłey był przyzwyczajony do podobnych niezdarnych zachwytów. W każdym razie Ted sprawił mu przyjemność. - Na pierwszym roku i już wybrał pan filologię klasyczną? - zaciekawił się. - Tak, panie profesorze. - Jak brzmi pańskie nazwisko? - Lambros, panie profesorze. Theodore Lambros, rocznik 1958. - Ach, tak - powiedział Finłey. - Theo-doros, dar boży, ;' lampros, zupełnie jak u Pindara. Przychodzą mi na myśl słynne strofy z ósmej ody pytyjskiej: Lampron phengos epestin andron, "jasne światło padające na ludzi". Proszę przyjść do nas w środę do Eliot House na herbatę, panie Lambros. Zanim Ted zdążył mu podziękować, Finłey obrócił się na pięcie i wyszedł w październikowy wiatr, recytując po drodze Pindara.

55

Jasona obudziły odgłosy czyjegoś cierpienia. Rzucił okiem naj nocną szafkę. Właśnie minęła druga w nocy. Z drugiego pokoju dobiegało zdławione łkanie i pełne przerażenia okrzyki." "Nie!", "Nie!" l Wyskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi D.D., skąd dochodziły odgłosy męki. Jason zapukał delikatnie i zapytał: - David, wszystko w porządku? Łkanie ustało nagle i zapadła cisza. Jason zapukał znowu i zapytał jeszcze raz: a - Wszystko w porządku? i Przez zamknięte drzwi dobiegła szorstka odpowiedź: - Odejdź, Gilbert. Zostaw mnie w spokoju. - Ale w głosie D.D. słychać było cierpienie, l - Jeśli nie otworzysz, D.D., wyłamię drzwi, i Usłyszał szmer odsuwanego krzesła. Po chwili drzwi uchyliły; się lekko. Przez szparę wyjrzał zaniepokojony współlokator.; Najwyraźniej wstał właśnie od biurka. - Czego chcesz?-burknął D.D. - Słyszałem jakieś hałasy - odparł Jason. - Myślałem, że chwyciły cię bóle. - Zasnąłem na chwilę i miałem zły sen. Nic wielkiego. Będę l ci wdzięczny, jeśli pozwolisz mi uczyć się dalej. - Zamknął z powrotem drzwi. Jason nie zamierzał dać za wygraną. - Słuchaj, D.D., nie trzeba przygotowywać się na medycynę, by wiedzieć, że z niewyspania można zwariować. Nie masz dość na dzisiaj? l Drzwi otworzyły się znowu. - Gilbert, jak mam iść do łóżka, kiedy konkurencja wciąż nie śpi i ślęczy nad książkami? Kurs "Chem 20" zaliczają tylko najsilniejszejednostki. i - Byłbyś więc silniejszą jednostką, gdybyś trochę odpoczął, David - powiedział łagodnie Jason. - Co ci się właściwie śniło? - Nie uwierzysz, jeśli ci opowiem. - Spróbuj. - To głupie - zaśmiał się nerwowo D.D. - Przyśniło mi 56

się, że rozdali testy egzaminacyjne, a ja nawet nie rozumiałem pytań. Głupie, co? W każdym razie możesz wracać do łóżka, Jason. Nic mi nie jest. Następnego ranka D.D. ani słowem nie wspomniał o wydarzeniach zeszłej nocy. Zachowywał się szczególnie nieprzyjemnie, jak gdyby dawał Jasonowi do zrozumienia, że to, co zdarzyło się kilka godzin wcześniej, było tylko jednorazowym odstępstwem od normy. Jason uznał jednak za swój obowiązek opowiedzieć o całym zajściu staroście akademika, który był formalnie odpowiedzialny za mieszkańców. Poza tym Dennis Dnden studiował medycynę i mógł okazać zrozumienie dla przypadku zaobserwowanego przez Jasona. - Dennis - uprzedził go Jason - musisz dać słowo, że zachowasz to w ścisłej tajemnicy. - Ależ oczywiście - odparł przyszły medyk. - Cieszę się, że poruszyłeś tę kwestię. - Mówię serio, ten D.D. zwariuje, jeśli nie będzie miał samych piątek. Wbił sobie do głowy, że musi mieć pierwszą lokatę na roku. Linden pociągnął chesterfielda, dmuchnął kilka kółek i rzucił od niechcenia: - Obaj dobrze wiemy, że to niemożliwe. - Skąd masz tę pewność? - Słuchaj, powiem ci coś w zaufaniu. Twój współlokator nie skończył z pierwszą lokatą nawet swojego liceum, które przysłało tu kilku facetów z o wiele wyższą średnią. Prawdę mówiąc, Komisja Uczelniana oceniła go dość mizernie. - Co takiego? - zawołał Jason. - To wszystko jest ściśle poufne. Specjaliści z Harvardu oceniają szansę przyjętych kandydatów... - Z góry? - przerwał mu Jason. Starosta skinął głową i ciągnął dalej: - Co więcej, oni prawie nigdy się nie mylą. - Chcesz powiedzieć, że wiesz, jakie oceny dostanę w styczniu? - spytał osłupiały Jason. - Nie tylko to - odparł przyszły doktor. - Wiemy też w przybliżeniu, kiedy skończysz studia.

- To może lepiej powiedz mi od razu, po co mam się zbytnio i przemęczać - zaproponował półżartem Jason. - Bądź poważny, Gilbert. To, co teraz mówię, jest ściślej poufne. A mówię ci to tylko po to, żebyś mógł podtrzymać na duchu'! swojego współlokatora, kiedy zrozumie, że nie jest Einsteinem. ' Jason wybuchnął nagle z goryczą, li - Słuchaj, Dennis, ja się nie nadaję na psychiatrę. Nie mo- żerny już teraz pomóc jakoś temu facetowi? Starosta zaciągnął się znów dymem i powiedział: ' - Davidson, którego prawdę mówiąc, uważam za gada, jest l na Harvardzie właśnie po to, żeby poznać swoje możliwości. To; najlepsze miejsce do tego celu, jeśli mam być szczery. Pozwólmy mu dotrwać do końca semestru. Jeśli nie będzie mógł pogodzić! się z faktem, że żaden z niego orzeł, to zajmie się nim ktoś z Ośrodka Zdrowia. W każdym razie, cieszę się, że poruszyłeś tę kwestię, t Daj mi znać, kiedy zacznie się dziwnie zachowywać. ' - Cały czas się dziwnie zachowuje - odparł Jason z nie- wyraźnym uśmiechem. - Gilbert - oznajmił starosta - nie masz pojęcia, jakich l szajbusów przyjmują na Harvard. W porównaniu z niektórymi D.D. to okaz psychicznego zdrowia, f DZIENNIK ANDREW ELIOTA

17 października 1954 Nigdy nie uważałem się za dobrego studenta, toteż nie zdziwiły mnie tróje ze wstępnych testów. Sądziłem natomiast, że jestem niezłym piłkarzem. Właśnie pozbawiono mnie złudzeń. W reprezentacji pierwszego roku znalazło się tyle międzynarodowych gwiazd, że nie będę miał wiele okazji do gry. Jest jednak coś pocieszającego w tej prawdziwie harwardz-kiej lekcji pokory. Siedząc na ławce rezerwowych w oczekiwaniu na swoje trzy- albo czterominutowe wejście pod koniec meczu (pod warunkiem, że będziemy mieć wysokie prowadze

58

nie), mogę przynajmniej uspokajać się tym, że facet, który gra na mojej pozycji, nie jest pierwszym lepszym kopaczem. Może nawet sam Wszechmogący pomaga mu w rzutach rożnych. Jeśli mam grać drugie skrzypce, to chyba lepiej, że ustępuję pola komuś takiemu jak Karim Aga Khan, który jest, wedle słów profesora Finieya, "pra, pra, pra, prawnukiem samego Boga". Zresztą, to nie jedyna znakomitość, dzięki której stałem się właściwie kibicem, a nie graczem. Naszym środkowym napastnikiem jest inny dygnitarz - prawdziwy perski książę. Mamy też graczy z tak egzotycznych miejsc na kuli ziemskiej, jak Ameryka Południowa, Filipiny czy państwowe licea. Wszystko to złożyło się razem na mój siedzący tryb gry. Przynajmniej mamy niepokonaną drużynę. Jest w tym jakaś pociecha. A jeśli zagram przez kolejne siedem minut, dostanę w nagrodę koszulkę uniwersytecką. Jak gdyby moja pewność siebie nie była już dostatecznie naruszona przez sportowy talent tych wszystkich facetów, zgrzytam zębami z zazdrości, pisząc, że najlepszy gracz w drużynie, Bruce Macdonald, jest też prawdopodobnie największym geniuszem na roku. Ukończył z pierwszą lokatą szkołę w Exeter, gdzie był kapitanem drużyny i królem strzelców, zresztą także w hokeju na trawie. Poza tym, żeby nie nudził się wieczorami, właśnie wybrano go, jako wybitnego skrzypka, koncertmistrzem w Orkiestrze Harvard-Radcliffe! Chwała Bogu, że przyszedłem tu z nieźle rozwiniętym poczuciem niższości. Gdybym pierwszego dnia podczas treningu udawał chojraka, tak jak większość moich kolegów, pewnie musiałbym potem rzucić się do rzeki Charles. Rabin stanął na podwyższeniu i ogłosił: - Po ostatnim hymnie wszystkich serdecznie zapraszam na wino, owoce i piernik. Otwórzmy teraz Księgę na stronie sto drugiej i zaśpiewajmy razem Adon Olam, Panie Wszechświata.

59

Na balkonie Danny Rossi uderzył w klawisze organów z we-i, rwą, która spodobała się wiernym. ;i Pan króluje, drżą narody; zasiada na cherubach: a ziemia się trzęsie. Wielki jest Pan na Syjonie i wyniesiony ponad wszystkie ludy. , Po błogosławieństwie wszyscy zaczęli wychodzić przy dźwię-t kach finałowego hymnu. Kiedy Danny skończył grać, chwycił kurtkę i zbiegł w dół. Wszedł dyskretnie na zaplecze synagogi i od razu skierował: się w stronę suto zastawionych stołów. Kiedy nakładał na papierowy talerz kawałki piernika, usłyszał za sobą głos rabina: s - Miło, że zostałeś, Danny. To z pewnością nie wchodzi w zakres twoich obowiązków. Wiem, jak bardzo jesteś zajęty. - Och, lubię poznawać nowych ludzi - odparł. - To znaczy, wszystko jest tu dla mnie ciekawe, l Danny mówił całkiem szczerze, choć nie wspominał, że w żydowskich świątyniach najbardziej podobała mu się obfitość je- ; dzenia, dzięki której zwykle nie musiał już chodzić na lunch. Ta sobota zapowiadała się na szczególnie pracowity dzień, ponieważ młodzież z kongregacji w Ouincy, gdzie również był zatrudniony, , urządzała jesienną potańcówkę. Danny zaś przekonał pastora, i żeby wynajęli Jego" trio (zaraz potem zadzwonił do stowarzy- szenia, prosząc o znalezienie młodego perkusisty i basisty). Za- ; powiadało się na ciężką harówkę, ale na pocieszenie płacili całe ; pięćdziesiąt dolców. Nie było sensu wracać do Cambridge na kilka godzin między numerem religijnym a świeckim, zwłaszcza że na Harvardzie panowało, jak w każdą sobotę, futbolowe szaleństwo i wszędzie było za głośno, żeby popracować. Danny pojechał więc na Copley Square i spędził popołudnie nad książkami w Bostońskiej Bibliotece Publicznej. ' Przy drugim końcu stołu siedziała krągła brunetka. Na jej zeszytach widniał napis "Uniwersytet Bostoński", który podsunął nieśmiałemu Casanovie pomysł, jak zacząć rozmowę.

60

- Chodzisz na Bostoński? - Tak. - A ja jestem z Harvardu. - To widać - odparła z niechęcią. Po tej przewidzianej porażce Danny westchnął i powrócił do dzieła Hindemitha Rzemiosło kompozytora. Kiedy wyszedł na zewnątrz, miasto było już pogrążone w chłodnej ciemności. Idąc przez plac, który był imitacją placu Świętego Marka w Wenecji, zadumał się nad pewną teologiczną kwestią. Czy w kongregacji będzie coś do jedzenia? Lepiej nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. Każda wiara ma swoje ograniczenia. Przed podróżą na południe do Ouincy zjadł więc kanapkę z tuńczykiem. Najlepszą stroną potańcówki było to, że perkusista i basista okazali się takimi samymi studentami jak on; najgorszą zaś - że musiał przez cały wieczór siedzieć przy pianinie i odwracać wzrok od dobrze rozwiniętych dziewcząt w obcisłych swetrach, które wirowały w takt muzyki wypływającej spod jego palców. Kiedy z parkietu zeszła w końcu ostatnia para, wycieńczony Danny spojrzał na zegarek. Boże - pomyślał - już wpół do dwunastej, a na Harvard przynajmniej godzina drogi. W dodatku muszę tu wrócić przed dziewiątą. Kusiło go, żeby zdrzemnąć się na ławce w kościele. Nie, lepiej nie ryzykować posady. Trzeba dowlec się jakoś z powrotem. Kiedy dotarł w końcu na dziedziniec, prawie w żadnym oknie nie paliło się światło. Tym większe było jego osłupienie na widok Kingmana Wu siedzącego na kamiennych schodach akademika Holworthy. - Cześć, Danny. - King, co ty tutaj, do diabła, robisz? Zamarzniesz na śmierć. - Bernie mnie wyrzucił - odparł jego kolega ponurym głosem. - Ćwiczy szermierkę i twierdzi, że musi skupić się nad tym w samotności. - O tej porze? To wariat. - Wiem - powiedział zrezygnowany Kingman. - Ale ma szpadę, więc co mogłem zrobić?

61

Możliwe, że w stanie przemęczenia człowiek nie czuje stra bo Danny z jakiegoś powodu bez obaw przystąpił do rozwiążą problemu. - Chodź, King, może obaj przemówimy mu do rozumu.:! Kiedy wchodzili do środka, Wu mruknął: - Prawdziwy kumpel z ciebie, Danny. Szkoda tylko, że i masz sześciu stóp wzrostu. - Ja też żałuję - westchnął z rozrzewnieniem Danny. Na szczęście szalony muszkieter poszedł już spać. Danny Ro bez zwłoki podążył w jego ślady. Boże, nie uwierzylibyście, jak ten Żydek gra w squasha! Dickie Newall właśnie opisywał kolegom ze szczegółami w niki testów w dyscyplinie sportu, którą uprawiał z powodzenie! odkąd potrafił utrzymać w ręku rakietę. - Jest lepszy od ciebie? - spytał Wig. - Chyba żartujesz -jęknął Newall. - Dołożyłby poło\ uniwerku. Jego skróty to coś niesamowitego. Ale najgorsze, ź ten facet jest całkiem w porządku. To znaczy, nie jak na Żyda,: w ogóle jak na człowieka. Andrew wtrącił się w tym miejscu: - Dlaczego zakładasz, że Żydzi to nie są ludzie? - Daj spokój, Eliot, wiesz, co chcę powiedzieć. Przeważnie oni mają ciemną cerę, są obkuci i tacy napaleni. A ten nawet nie nosi okularów, l - Wiesz co - skomentował Andrew - mój ojciec zawsze podziwiał Żydów. Kiedy miał iść do lekarza, to szedł tylko do Żyda. - Dobra, a z iloma się kumplował? - odciął się Newałl. - To co innego. Ale nie dlatego, że ma taką zasadę. Oni po prostu są spoza naszej sfery, f - Chcesz powiedzieć, że to czysty przypadek, że żaden z tych wspaniałych lekarzy nie należy do tych samych klubów co on? - No dobra - ustąpił Andrew. - Nigdy jednak nie słyszą łem, żeby drwił z jakiejś rasy. Nawet z katolików.

62

_ Ale też się z nimi nie miesza, co? Nawet z tym nowym senatorem z Massachusetts? ._ prowadził kiedyś interesy z Joe Kennedym. _ Ale chyba nie przy klubowym obiedzie, co? _ Słuchajcie - przerwał Andrew. - Nie mówię, że mój ojciec jest święty. Ale przynajmniej nie nauczył mnie tego wulgarnego języka, którym tak rozkoszuje się Newall. - Ależ, Andy, zawsze podobały ci się moje barwne epitety. - Właśnie - dorzucił Wig. - Dlaczego nagle stałeś się takim aniołkiem? - Słuchajcie, chłopaki - odparł Andrew - w szkole nie mieliśmy żadnych Żydów ani Murzynów. Mogliśmy więc gadać do woli o "niższych rasach". Ale na Harvardzie jest cała masa tych facetów, więc musimy nauczyć się z nimi żyć. Koledzy wymienili między sobą drwiące spojrzenia. Wreszcie Newall się zniecierpliwił: - Skończ już to kazanie, dobra? Gdybym powiedział, że gość jest kurduplem albo grubasem, to byś się nie czepiał. A kiedy mówię na kogoś "Żydek" albo "parch", to tylko daję mu takie pseudo. Jeśli chcesz wiedzieć, to zaprosiłem tego Jasona Gilberta na naszą bibkę w sobotę po meczu. - Potem spojrzał kpiąco i dodał: - A to już prawdziwe mieszanie się z Żydkami. Choć był to dopiero początek listopada, o szóstej rano panował lodowaty chłód i ciemność, jak w zimowy wieczór. Ubierając się po treningu squasha, Jason odkrył z irytacją, że zapomniał zabrać krawat. Musiał wrócić do akademika. Ten irlandzki cerber przed wejściem do stołówki z radością cofnąłby go. Niech to szlag. Powlókł się przez chłodny, ogołocony z liści dziedziniec, wszedł po schodach na swoje piętro i zaczął szukać klucza. Już w pierwszej chwili, kiedy otworzył drzwi, zauważył coś dziwnego. Wewnątrz nie paliło się światło. Spojrzał w stronę pokoju D.D. Ciemność. Może jego współlokator zachorował? Jason zapukał delikatnie i spytał: - Davidson, nic ci nie jest?

63

Żadnej odpowiedzi. Łamiąc żelazne zasady, Jason otworzył drzwi. Najpierw uwaźył sufit z powyrywanymi kablami elektrycznymi. PoteĄ szybko spojrzał na podłogę. D.D. leżał nieruchomo, zwinięf w kłębek, z paskiem wokół szyi. Jasonowi zakręciło się w głowie z przerażenia. O Boże - pomyślał - ten wariat się zabił! Przykuci i odwrócił ciało D.D. Rozległ się cichy jęk. Szybko - zawołaj w duchu Jason, próbując się opanować - dzwonić po gliny! Ni< Zanim przyjadą, może już być za późno, l Nie zwlekając ani chwili, zdjął skórzany pasek z poranionegi gardła kolegi. Potem zarzucił sobie ciało na ramię jak strażak i czya prędzej pobiegł na Harvard Square, gdzie wezwał taksówkę i róż kazał kierowcy pędzić do szpitala. - Nic mu nie będzie - zapewnił Jasona dyżurny lekarz - Haczyki od lamp na Harvardzie są za słabe, żeby się na nici powiesić. Choć, Bóg świadkiem, niektórym to się udaje. Dlaczego, twoim zdaniem, on to zrobił? i - Nie wiem - odparł Jason, wciąż nieco otępiały od szoku - Ten młodzieniec miał wyolbrzymione oczekiwania co dfl swoich stopni - oznajmił Dennis Linden. Zjawił się na miejscu chyba tylko po to, żeby zaproponować tranie wyjaśnienie rozpaczaj liwego kroku D.D. - Czy jego zachowanie wskazywało na taką możliwość - spytał lekarz z Ośrodka Zdrowia. Jason rzucił okiem na Lindena, który ciągnął dalej swoje przemówienie: - Niezupełnie. Wszystkiego nie da się przewidzieć. Na pierwszym roku jest przecież tyle różnych stresów. Dwaj medycy gawędzili dalej, a Jason wpatrywał się w swoje buty. Dziesięć minut później Jason wyszedł razem z Dennisem zeJ szpitala. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie wziął ze sobą płaszcza. Ani rękawiczek. Zupełnie nic. W przerażeniu nie czułj nawet chłodu. Dopiero teraz zaczął dygotać. - Podwieźć cię, Jason? - zaproponował Linden. - Nie, dzięki - odparł ponuro Jason.

64

Daj spokój, Gilbert, zamarzniesz na śmierć w tym ubraniu. _- No dobra - ustąpił. Podczas ich krótkiej, wspólnej przejażdżki Mount Aubum Street starosta próbował się usprawiedliwić. - Widzisz - argumentował - to właśnie cały Harvard: pływasz albo toniesz. - Tak - mruknął słabym głosem Jason - tylko że ty miałeś być ratownikiem. Kiedy znów stanęli na czerwonym świetle, wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Był tak wściekły, że znowu przestał odczuwać przejmujące zimno. Poszedł pieszo w stronę placu. W restauracji Elsie zjadł dwie kanapki z wołowiną zamiast straconego obiadu, a potem udał się do baru Cronin, zaglądając do drewnianych przegródek w poszukiwaniu przyjaciół, z którymi można by się upić. Następnego dnia rano Jasona obudziło gwałtowne pukanie do drzwi, które tylko pogorszyło jego ból głowy. Dopiero kiedy ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi, spostrzegł, że ma na sobie to samo ubranie, co poprzedniego wieczoru. Było tak samo wymięte jak ego dusza. Otworzył drzwi. Na zewnątrz dostrzegł krępą postać kobiety w średnim wieku, z zielonym, sflaczałym kapeluszem na głowie. - Co ty mu zrobiłeś? - zawołała z wyrzutem. - Ach - powiedział cicho Jason. - Pani jest pewnie matką Dayida. . - Prawdziwy geniusz z ciebie - mruknęła. - Przyszłam po jego rzeczy. - Proszę bardzo - odparł Jason, usuwając się natychmiast na bok. - Zimno na tych schodach - zauważyła, wchodząc do środka i rozglądając się po kątach jastrzębim wzrokiem. - Fuj, toż to prawdziwy chlew! Kto tu sprząta? - Student odkurza raz na tydzień i myje łazienkę - odpowiedział Jason.

65

- Nic dziwnego, że mój syn zachorował. Co to za brudr szmaty wiszą wszędzie? Nie wiesz, że w ten sposób wylęgają si zarazki? - To ubrania Davida-odparł cicho Jason. ; - Więc dlaczego rozrzuciłeś je po całym pokoju? To tak si bawią bogaci chłopcy? , - Pani Davidson - powiedział cierpliwie Jason - on san je porozrzucał. -A potem dodał szybko: -Proszę usiąść. Chyb jest pani zmęczona. ; - Zmęczona? Padam z nóg. Nawet nie wiesz, jak straszna jes podróż pociągiem w nocy, zwłaszcza dla kobiety w moim wiekuj W każdym razie zostanę, dopóki nie wyjaśnisz mi, co mu zrobiłeś.1 Jason westchnął. - Pani Davidson, nie wiem, co pani powiedzieli w ośrodku! - Powiedzieli, że jest bardzo chory i że muszą go przenieść do jakiegoś strasznego zakładu... - urwała na chwilę, źeb) zaczerpnąć powietrza - ...dla psychicznie chorych. - Naprawdę bardzo mi przykro - powiedział delikatnie Jason - ale czasem człowiek przechodzi tu straszne stresy. Mamj na myśli naukę. - Mój David zawsze dobrze się uczył. Siedział nad książka-J mi dzień i noc. A potem wyjechał z domu i ledwo zamieszkał! z tobą, załamał się jak jakiś mięczak. Dlaczego mu dokuczałeś? - Proszę mi wierzyć, pani Davidson - wyjaśniał Jason -f ja mu nic nie zrobiłem. On sam... - zebrał całą swoją odwagę, by dokończyć -.. .sam się w to wpędził. Pani Davidson powoli przyswajała sobie znaczenie tych słów. - Jak to? - Z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu posta-i nowił, że musi być najlepszy. To znaczy, najlepszy z najlepszych, i - Cóż w tym złego? Ja go tak wychowałam, Jason poczuł przypływ spóźnionej litości dla swojego byłego współlokatora. Najwyraźniej matka nieustannie trenowała go do wielkiej gonitwy. W tych warunkach załamałby się nie tylko po myleniec. v Nagle, całkiem niespodziewanie, rzuciła się na kanapę i wy-buchnęła szlochem.

66

- Co ja takiego zrobiłam? Czyż nie poświęciłam się dla niego? To niesprawiedliwe. Jason delikatnie dotknął jej ramienia. - Proszę posłuchać, pani Davidson, jeśli David idzie do szpitala, będzie mu potrzebne ubranie. Może pomogę pani przy pakowaniu? Spojrzała na niego bezradnym wzrokiem. - Dziękuję ci, chłopcze. Przepraszam, że na ciebie krzyczałam, ale jestem trochę zdenerwowana, no i całą noc jechałam pociągiem. Otworzyła torebkę, wyjęła z niej mokrą chusteczkę i wytarła oczy. - Może pani sobie odpocznie - zaproponował delikatnie Jason. - Napije się pani kawy, a ja tymczasem spakuję rzeczy Davida, pójdę po swój samochód i zawiozę panią do... tam, gdzie go zabrali. - Do Stanowego Szpitala dla Psychicznie Chorych w Walt-ham - wyjaśniła, łkając przy każdej sylabie. Jason znalazł jakąś walizkę w sypialni D.D. i wrzucił do niej rzeczy, które uznał za odpowiednie. Instynkt podpowiadał mu, że w szpitalu nie wymagano marynarki ani krawata. - A jego książki? - zawołała matka D.D. - Chyba nie będą mu od razu potrzebne, ale dowiem się i przyniosę, co będzie chciał. - To miło z twojej strony - powiedziała i wytarła nos. Kiedy walizka była spakowana, Jason obrzucił wzrokiem pokój, żeby się upewnić, czy nie zapomniał czegoś. Na biurku leżało coś, co zwróciło jego uwagę. Pełen złowieszczych przeczuć wyciągnął po to rękę. Nie mylił się. Był to test semestralny z kursu "Chem 20". Koszmar jego współlokatora okazał się proroczy. D.D. dostał ledwo czwórkę z minusem. Jason bez słowa złożył test i wsunął go sobie do tylnej kieszeni. - Proszę tu zaczekać, pani Davidson. Mój samochód stoi kilka przecznic dalej. Zaraz wracam. - Pewnie odrywam cię od nauki - powiedziała potulnym głosem.

67

- Nic nie szkodzi - odparł. - Cieszę się, że mogę coś zrobić dla Davida. On jest naprawdę w porządku, a Pani Davidson spojrzała w oczy Jasona Gilberta i wymamro- tała: - Wiesz, twoi rodzice powinni być z ciebie bardzo dumni, s - Dziękujępani-szepnął Jason. A potem z ciężkim sercem zbiegł na dół. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

3 listopada 1954 i Jedną z ogromnych załet mieszkania z dala od rodziny, i to i nie w szkolnym internacie, jest to, że człowiek może w ogóle nie kłaść się spać. Od czasu do czasu możliwość tę wykorzystuje się na napisanie zaległego wypracowania, które trzeba oddać następnego dnia. I Mikę Wiggiesworth jest w tym prawdziwym mistrzem. Siada przy maszynie do pisania około siódmej wieczorem, zaopatrzony w kilka notatek i pół tuzina butelek piwa Budwei-ser. Główny szkielet ma gotowy koło północy, a potem przez następne kilka godzinek tylko wypełnia go odpowiednią ilo-* ścią kitu. Podczas tych ostatnich czynności wlewa w siebie; wiadra kawy. Potem idzie na śniadanie, zjada tuzin jajek na bekonie (w końcu to nasz przywódca) i oddaje pracę domową. Następnie śpi do południa, wstaje i znów wychodzi, tymi razem do Przystani Sportowej. Zeszłej nocy cała nasza trójka nie spała jednak z innego; budzącego szacunek powodu. Czekaliśmy na wyniki wyborów. Nie dlatego, że któryś z nas interesuje się choć trochę polityką. Po prostu miło się przy tym pije. Dziś rano ten brukowiec "Crimson" rozpisywał się tylko o tym, ilu absolwentów Harvardu przeszło w wyborach. Aź( trzydziestu pięciu nowych kongresmenów chodziło do naszej skromnej budy, nie mówiąc już o czterech nowych senatorach i

68

Kiedy problemy kraju za bardzo im dopieką, mogą więc iść razem z Jackiem Kennedym do kibla w Senacie i pośpiewać sobie piosenki futbolowe z Harvardu. Przy śniadaniu, podczas lektury pisma "Crime" uderzyła mnie nagle pewna myśl. Może ten paskudny typ naprzeciwko, który teraz wsuwa płatki śniadaniowe, zostanie kiedyś senatorem? Albo nawet prezydentem? Nigdy przecież nie wiadomo, komu się to uda. Tata powiedział mi kiedyś, że sam Roose-velt był za młodu zdrowo szajbnięty. Do tego stopnia, że wykluczyli go z Klubu Wybranych, do którego należał jego kuzyn Teddy. Na pierwszym roku na Harvardzie przypominamy gąsienice. Potrzeba sporo czasu, żeby się przekonać, który z nas zostanie najpiękniejszym motylem. Co do mnie, jestem pewien tylko jednego: do końca życia pozostanę gąsienicą. Z pisma "Harvard Crimson", 12 stycznia 1955: "GILBERT KAPITANEM DRUŻYNY SQUASHA Jason Gilbert, rocznik 1958, z Syosset na Long Island, zamieszkały w Straus Hali, został wybrany kapitanem drużyny squasha na pierwszym roku. Gilbert, który uczęszczał do Akademii haw-kinsa-Atwella, gdzie był zarówno kapitanem drużyny squasha, jak reprezentacji tenisowej, jest w tym sezonie wciąż niepokonany. Zajmuje również siódmą pozycję na liście rankingowej juniorów na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych". Gilbert, zasłużyłeś na medal - zauważył Dennis Linden. - Gdyby nie twoja szybka reakcja, ten gnojek D.D. naprawdę by się zabił. Starosta wezwał Jasona do siebie nie tylko po to, by pogratulować mu sprawności w niesieniu pierwszej pomocy, lecz także,

69

aby podzielić się z nim nowym problemem. Innymi słowy, miał dla niego niezbyt dobrą wiadomość. - Będziesz miał nowego współlokatora - oznajmił Dennis. - Wybrałem ci go osobiście na zebraniu wszystkich starostów, bo uważam, że możesz mieć na niego pozytywny wpływ. - To niesprawiedliwe - zaprotestował Jason. - Znowu mam być niańką? Nie możecie dać mi kogoś normalnego? - Na Harvardzie nikt nie jest normalny-odparł filozoficznie Linden. - No dobra, Dennis - westchnął z rezygnacją Jason. - Co jest temu nowemu? - Nic takiego - rzucił od niechcenia starosta - jest tylko troszkę agresywny. - Poradzę sobie. Uczyłem się boksu. Linden chrząknął. - Tak, tylko że on walczy szpadą. - Jakiś cudzoziemiec ze średniowiecza? - Bardzo dowcipne - uśmiechnął się Linden. - Nie, to mistrz fechtunku. Często piszą o nim w "Crimson", nazywa się Bernie Ackerman. Jest świetny w szabli. - Wspaniale. Ilu próbował już zabić? - No, niezupełnie "zabić". Mieszka w Holworthy z pewnym wrażliwym Chińczykiem. Kiedy tylko się o coś pokłócą, Ackerman wyciąga szablę i macha tamtemu nad głową. Dzieciak jest tak wystraszony, że w ośrodku dali mu ostatnio tabletki nasenne. Nie było więc rady, musimy ich rozdzielić. - Dlaczego nie daliście mi Chińczyka? - jęknął Jason. - Ten przynajmniej wydaje się nieszkodliwy. - Nie mogliśmy. Chińczykowi układa się dobrze z trzecim współlokatorem - muzykiem, więc postanowiliśmy zostawić ich w spokoju. Poza tym, jestem zdania, że ktoś taki jak ty da temu typowi nauczkę. - Dennis, jestem tu po to, żeby chodzić na zajęcia, a nie uczyć dobrych manier chuliganów z Ivy League. - No, Jason - przymilał się starosta - przy tobie ten facet stanie się barankiem. A ty będziesz mógł liczyć na życzliwą opinię w razie potrzeby.

70

- Wiesz co, Dennis - powiedział Jason na odchodnym -twoja dobroć mnie przeraża. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

16 stycznia 1955 Jason Gilbert rozbawił nas wczoraj do rozpuku podczas przedegzaminacyjnej popijawy. Wcześniej przeprowadziliśmy staranną rekrutację na młodszych latach żeńskich college' ów wśród osobniczek znanych z ciągot do płci przeciwnej. (Newall twierdzi, że zaliczył jedną, kiedy odwoził ją z powrotem do Pine Manor, ale mamy na to tylko jego słowo. Prawdziwy podrywacz potrafi przedstawić dowód). Ten Gilbert to prawdziwa dusza towarzystwa. Przede wszystkim jest tak piekielnie przystojny, że z trudem udaje się nam utrzymać na sobie uwagę własnych dziewczyn w jego obecności. A kiedy zacznie opowiadać, wszyscy tarzają się ze śmiechu. Właśnie przydzielili mu nowego lokatora (nie chce powiedzieć, co stało się z poprzednim), który jest trochę pomylony. Ledwo Jason położy się spać, ten głupek wyciąga szpadę i wywija nią po pokoju jak Errol Rynn. W każdym razie już pierwszego tygodnia facet pociął na strzępy ich wspólnąkanapę. Najgorsze jednak były jego wrzaski. Przy każdym trafieniu w kanapę (trudno nie trafić w tak wielki i nieruchomy cel) krzyczał: "Zabij!" Doprowadzało to Jasona do białej gorączki. Wczoraj wieczorem doszło do konfrontacji. Gilbert stanął naprzeciw tego typa z rakietą do tenisa i najspokojniej w świecie spytał, co tamten wyprawia. Głupek mówi, że musi ćwiczyć przed pojedynkiem z drużyną Yale. Jason na to, że jeśli naprawdę musi ćwiczyć, to chętnie będzie jego partnerem, pod warunkiem jednak, że będzie to pojedynek na śmierć i życie. Rzecz jasna, z początku gość myślał, że Gilbert blefuje. Żeby więc pokazać, że mówi po-

71

ważnie, Gilbert do końca potrzaskał wrak kanapy swojąrakie-tą tenisową. Potem odwraca się do przeciwnika i mówi, że tak właśnie on będzie wyglądał, jeśli przegra pojedynek. Nie do wiary - szermierz opuścił szpadę i czym prędzej wycofał się do swojej sypialni. Nie dość na tym, że rębajło zaprzestał masakry, to jeszcze następnego dnia poszedł kupić nową kanapę. Od tego czasu w mieszkaniu Gilberta panuje spokój. Całkowity spokój. Najwyraźniej gość boi się nawet odezwać do Jasona. Podobnie jak jego słynny przodek, Socrates Lambros nie uznawał w życiu żadnych kompromisów. Nie miał więc zamiaru zwalniać swego syna Teda z wieczornych obowiązków w restauracji. Z tego też powodu Ted nie dostał od niego przepustki na wrześniowe spotkanie całego rocznika z rektorem Puseyem, który wygłosił wtedy swoje wspaniałe przemówienie w obronie akademickiej wolności. Ponieważ Ted popadał w niewolę, kiedy tylko kończył zajęcia, nigdy też nie poszedł na mecz futbolowy na Soldier's Fieid, gdzie jego koledzy z roku zdzierali sobie gardła i upijali się na umór. Był to jeden z licznych powodów, dla których Ted nie czuł się w pełni członkiem rocznika 1958. Wciąż marzył o tym, żeby stać ; się częścią studenckiej braci. Kiedy więc ogłoszono termin Balu Pierwszego Roku, zaczął błagać ojca o przepustkę na to jedno jedyne zebranie na Harvar- ; dzie poświęcone w całości błahostkom. Socrates był nieprzejednany, ale Thalassa wzięła stronę syna. - Chłopak tyle pracuje, daj mu jeden wolny wieczór. Para-kalo, Socrates. - No dobrze - ustąpił w końcu patriarcha. Sam Demostenes nie zdobyłby się na taką mowę dziękczynną, jaką Ted Lambros obdarował swojego ojca. Tak więc, wieczorem 17 lutego, TedLainbros ogolił się, nałożył nową, elegancką koszulę i swoją najlepszą tweedową marynarkę (kupił ją używaną, ale była jak nowa) i ruszył do Sanders Theater. [

72

Zapłacił dolara, za co zyskał nie tylko wstęp na przedstawienie, ale także prawo losowania nagród, wśród których były takie atrakcje, jak kaczanowe fajki czy paczki papierosów Pali Mali. Deo gratias, w końcu był naprawdę jednym z nich. O wpół do dziewiątej przesadnie ucharakteryzowany prezenter wkroczył nerwowo na scenę, żeby rozpocząć przedstawienie. Przywitał go głośny pomruk niezadowolenia i kaskada niewiarygodnych wprost wulgaryzmów ze strony wyrafinowanych harwardczyków. Pierwszą atrakcją wieczoru były Wdowy Wellesley, tuzin afektowanych, młodych śpiewaczek z pobliskiego college'u dla dziewcząt. Nie zdążyły jeszcze otworzyć ust, kiedy ze wszystkich stron sali posypał się grad drobnych monet i okrzyki: - Rozbierzcie się! Prezenter poradził panienkom, aby oddaliły się niezwłocznie. Następnych wykonawców spotkał podobny los. Całe przedstawienie było tylko wstępem do prawdziwych atrakcji. Gwóźdź programu stanowiło bowiem trzysta beczek piwa czekających w korytarzu Memoriał Hali, gdzie przywieziono je ciężarówkami, by ugasić studenckie pragnienie. Śmietanka uczelni przyszła oczywiście w towarzystwie pań. Na sali byli czterej dziekani, wszyscy starostowie oraz dziesięciu przedstawicieli policji uniwersyteckiej. Roztropni gliniarze mieli na sobie nieprzemakalne płaszcze. Wkrótce miały im się przydać. W mgnieniu oka cały budynek Memoriał Hali - miejsce dostojnych akademickich uroczystości - wypełnił się po kostki piwem. Rozpętały się kłótnie. Starostowie, którzy starali się załagodzić spory, padali pod ciosami na płynną podłogę. Ted Lambros przyglądał się bijatyce kompletnie osłupiały. Czy naprawdę znalazł się na zebraniu przyszłych znakomitości tego świata? Nagle zagadnął go czyjś głos. - E, Lambros - zawołał ktoś do niego - czemu się jeszcze nie schlałeś? Był to Ken 0'Brien, który chodził z nim na zajęcia z łaciny, pijany i sponiewierany w błocku. Zanim Ted zdążył mu odpowiedzieć, poczuł na głowie mokry 73

strumień. Chrzest z piwa. Kiedy trunek zaczął spływać powoli na jego tweedową marynarkę, Ted rzucił się wściekle na Kena, częstując go sierpowym. Stracił jednak przy tym równowagę i wylądował na podłodze. A raczej w jeziorze piwa. ,: Dłużej nie mógł już tego znieść. Choć 0'Brien, którego po- walił na kolana, zapraszał go niemal przyjaznym głosem do i dalszej walki, Ted z goryczą w sercu opuścił Memoriał Hali. Nawet się nie obejrzał, l Orkiestra Harvard-Radcliffe urządza co roku konkurs, który : ma wyłowić najbardziej utalentowanych solistów. Konkurs odbywa się zimą, żeby zwycięzca, zwykle student starszego l rocznika, mógł uświetnić wiosenny koncert, l Zawsze jednak znajdzie się jakiś nadgorliwiec, który zgłasza swoją kandydaturę już na pierwszym roku. Kierownik Don Lo- wenstein musi używać wtedy swoich talentów dyplomatycznych, f żeby młodzieniec nie zblamował się publicznie. Jego zabiegi na nic się jednak nie zdały w przypadku drobne go, rudowłosego studencika w okularach, który zgłosił się tego. popołudnia. - Posłuchaj - zaczął Lowenstein nieco protekcjonalnym tonem - nasi soliści przeważnie stają się potem zawodowcami, Nie wątpię, że byłeś geniuszem w swojej szkole, ale... - Jestem zawodowcem - przerwał mu Danny Rossi. - Dobrze, dobrze, nie podniecaj się. Ale ten konkurs ma bardzo mocną obsadę. - Wiem - odparł Danny. - Jeśli okażę się za słaby, to będzie mój problem. - Wyjaśnijmy to sobie od razu. Chodź. Przesłucham cię naS dole. a Godzinę później Don Lowenstein powrócił do siebie w stanie łagodnego szoku. Opadł na krzesło za biurkiem, ściągając na siebie wzrok Sukie Wadsworth, wicekierowniczki, która siedział ła teraz w gabinecie. "

74

- Sukie, właśnie przesłuchałem tegorocznego zwycięzcę. Mówię ci, ten mały Rossi to geniusz. W tej samej chwili wszedł obiekt jego uwielbienia. - Dziękuję, że poświęciłeś mi swój czas - powiedział Danny. - Mam nadzieję, że twoim zdaniem nadaję się do konkursu. - Dzień dobry - powiedziała dziewczyna z Radcliffe, przejmując inicjatywę. - Nazywam się Sukie Wadshworth. Jestem wicekierowniczką. - O... miło mi. - Miał nadzieję, że nie zauważy jego badawczego spojrzenia zza soczewek okularów. - Moim zdaniem, to wspaniale, że ktoś z pierwszego roku weźmie tym razem udział w konkursie - dodała rozpromieniona. - No, cóż - powiedział nieśmiało Danny. - Mogę się jeszcze ośmieszyć. - Wątpię. - Sukie uśmiechnęła się, oczarowując go jeszcze bardziej. - Don mówi, że jesteś bardzo dobry. - Och. Cóż, mam nadzieję, że nie mówi tak tylko z grzeczności. Zapadła krótka, pełna zażenowania cisza. Podczas tego krótkiego interwału Danny zdobył się na heroiczną próbę zaimponowania ślicznej Sukie. Oczywiście, znów mu się nie uda. Ale może choć tym razem średnia statystyczna będzie po jego stronie? - Sukie, chciałabyś mnie posłuchać? - Z przyjemnością - odparła entuzjastycznie, biorąc go pod rękę i ruszając do sali ćwiczeń. Zagrał suitę Bacha i fragment kompozycji Rachmaninowa w błyskawicznym tempie. Bliskość kobiety sprawiała, że grał jeszcze lepiej niż zwykle, ale nie patrzył na nią, bojąc się, że straci koncentrację. Czuł jednak jej obecność. O, jeszcze jak czuł! Wreszcie spojrzał na nią. Opierała się o fortepian, a jej duży dekolt roztaczał widok o znacznych walorach estetycznych. - Podobało ci się? - spytał trochę zdyszany. Jej twarz rozjaśniła się. - Coś ci powiem, Rossi - zaczęła, przysuwając się, żeby położyć mu dłonie na ramionach. - Jesteś najbardziej fantastycz-

75

nym facetem, z jakim kiedykolwiek miałam przyjemność przebywać w jednym pokoju. - Och -jęknął Danny Rossi, spoglądając na nią z czołem zroszonym nagle potem. - No to może... poszlibyśmy kiedyś razem na kawę? Roześmiała się. - Danny, chcesz się teraz kochać ze mną? - Tutaj? Zaczęła już odpinać guziki jego koszuli. Danny zawsze wierzył, że kiedyś kobiety odkryją, iż błyskotliwe wykonanie etiudy fortepianowej może być tak samo podniecające jak dośrodkowanie ze skrzydła. W końcu się doczekał. W dodatku, futbolistów nikt nie prosi o bis. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

6 marca 19551 'i Jedna rzecz odróżnia Harvard (a także, muszę przyznać,! Yale) od innych wyższych uczelni w Ameryce - tak zwanaj struktura kolegialna. Około roku 1909 wioska Cambridge zaczęła stawać siei prawdziwym miastem i choć część studentów mieszkała w aka demikach, wszyscy byli rozproszeni po całej okolicy. Biedniejsi mieszkali w tanich norach przy Massachusetts Avenue] a wyróżnieni przez los (tacy jak mój ojciec) zajmowali luksu-; sowę apartamenty w dzielnicy zwanej wtedy Gold Coast (w po-; bliżu Mt. Aubum Street). Takie rozproszenie odzwierciedlało! sztywne podziały społeczne i utrwalało wiele klasowych prze-; sądów. ' Rektor Lowell uznał, że studenci młodszych lat nie powinna obracać się tylko w swoich hermetycznych klikach. Wpadł więd na pomysł, żeby wziąć przykład z Oksfordu i podzielić uczelnia na mniejsze kolegia, które będą swego rodzaju mieszanką.

76

Wygląda to tak. Najpierw kwateruje się młodych ludzi w akademikach wokół dziedzińca, żeby wszyscy mogli się przekonać, jacy różni faceci sąrazemnajednymroku. Zakłada się, że po roku tych pouczających doświadczeń każdy znajdzie sobie własny, fascynujący krąg przyjaciół. Następne trzy lata możemy więc już spędzić w tych kameralnych kolegiach nad rzeką, które w Harvardzie nazywa się ze snobistyczną prostotą "domami". Dla niektórych ma to rzeczywiście pewną wartość edukacyjną. Osiłki z Alabamy muszą żyć tuż obok przyszłych doktorów, filozofów i powieściopisarzy. Czasem może to być dla człowieka nie mniej pożyteczna lekcja niż niejeden kurs na uniwersytecie. Rzadko jednak sprawdza się to w przypadku absolwentów ze szkół przygotowawczych. Różnorodność nie jest naszą ulubioną pożywką. Przypominamy bakterie (choć jesteśmy od nich trochę bystrzejsi). Rozkwitamy we własnym środowisku. Nie mam więc wątpliwości, że władze uczelni nie zdziwiły się, gdy Newall, Wiggiesworth i ja postanowiliśmy umocnić naszą współlokatorską więź na następne trzy lata. Z początku chcieliśmy, żeby Jason Gilbert przyłączył się do nas na czwartego. To naprawdę świetny gość i byłoby z nim wesoło. Poza tym, jak zasugerowł Newall, moglibyśmy korzystać z nadwyżki jego wielbicielek - choć był to drugorzędny powód. Dick złożył mu propozycję w drodze powrotnej autobusem po meczu squasha z drużyną Yale (który wygraliśmy). Ale Jason nie zapalił się. Miał tak niewiarygodnego pecha do współlokatorów, że postanowił już złożyć podanie o jedynkę na następny rok. Studenci drugiego roku rzadko otrzymują taki przywilej, ale starosta Gilberta obiecał poprzeć jego prośbę. Jason zasugerował tylko, żebyśmy wszyscy wybrali ten sam dom, żeby razem jeść posiłki i urządzać nasze zaimprowizowane bibki. Pozostało nam dowiedzieć się, gdzie złożyć podanie. Choć wszystkich domów jest sześć, tylko trzy nadają się naprawdę do zamieszkania. Pomimo całej tej gadaniny o de-

77

"Drogi Gilbercie, gdybyś nie pomógł mi podczas sprawdzianu wytrzymałości, pewnie nie miałbym dość czasu, żeby przygotować się do konkursu. Tak jak obiecałem, masz tu dwa bilety. Zabierz przyjaciółkę. Pozdrowienia, Danny" Jason uśmiechnął się. Tamten pierwszy tydzień na studiach był już tak odległym wspomnieniem, że nigdy nie zastanawiał się nad obietnicąDanny'ego. Ale teraz mógł zaprosić Annie Russell, najbardziej podrywaną dziewczynę w całym Radcliffe. Jason od dawna czekał na właściwą okazję. A ta była wyśmienita, l Wieczorem 12 kwietnia spragniony nowych talentów tłum huczał w Sanders Theater, czekając na solistę jak na nowąkometę wkraczaj ącą do ich galaktyki. Nikt bardziej nie zdawał sobie sprawy z wagi nadchodzącej ' próby niż sam solista. Danny stał za kotarą i patrzył z rosnącym niepokojem, jak sala coraz bardziej wypełnia się zatrważającymi i postaciami. Nie dość, że przyszli jego profesorowie, to na dodatek{ rozpoznał w tłumie kilka znakomitości z konserwatoriów muzycz nych. Boże, przyszedł nawet John Finiey. 1 Podczas ożywionego tygodnia prób czekał na ten moment! z szaleńczą radością - miał przecież zaprezentować swój talent przed tysiącem notabli. Czuł się jak tytan. Trwało to do poprzedniego wieczoru. W nocy, która dzieliła go od wydarzenia mającego być jego harwardzką koronacją, nie mógł zasnąć. Rzucał się na łóżku. Odwracał z boku na bok.' Wyobrażał sobie swoją klęskę i jęczał, jak gdyby była ona, nieuchronna, l Wystawię się na pośmiewisko - myślał. Zemdleję, kiedy wyjdę na scenę. Albo się przewrócę. Albo wejdę ze swoją partią;; za wcześnie. Albo za późno. Albo kompletnie wylecą mi z głowy nuty. i Widownia będzie się tarzać ze śmiechu. I to nie jakieś starej panny z prowincji, ale tysiąc najbardziej kompetentnych osób na

80

świecie. Zupełna klapa. Po co ja w ogóle zgłaszałem się do tego cholernego konkursu? Położył dłoń na czole. Było rozpalone i wilgotne. Może jestem chory - pomyślał. Ucieszył się w duchu. Będą chyba musieli odwołać mój występ. Proszę cię, Boże, chcę mieć grypę. Albo nawet coś poważniejszego. Nazajutrz rano czuł się całkiem zdrowy, co tylko pogarszało stan jego nerwów. Zrezygnowany, postanowił zmierzyć się z wieczorną gilotyną w Sanders Theater. Stał za kurtyną zupełnie sam, pragnąc znaleźć się gdzie indziej. Don Lowenstein, który dyrygował tego wieczoru, przyszedł zapytać go, czy jest gotowy. Danny już chciał zaprzeczyć. Ale coś kazało mu skinąć głową. Zaczerpnął powietrza, zaklął w duchu i wyszedł na scenę z oczami utkwionymi w podłogę. Zanim usiadł przed fortepianem, skłonił się lekko publiczności, dziękując za uprzejme oklaski. Na całe szczęście reflektory oślepiły go i nie mógł dojrzeć żadnej twarzy na widowni. Wtedy stało się coś niesamowitego. Kiedy tylko usiadł przy fortepianie, jego strach ustąpił miejsca podnieceniu. Palce same rwały się do klawiatury. Dał znak Donowi, że jest gotów. Wraz z pierwszym ruchem batuty Danny wpadł w dziwny, hipnotyczny trans. Wyobrażał sobie, że gra doskonale, lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Rzęsiste brawa posypały się ze wszystkich stron sali. Oklaskom nie było końca. Atmosfera, jaka zapanowała wokół Danny'ego, przypominała Jasonowi finał turnieju tenisowego. Brakowało tylko, żeby podnieśli go sobie na ramiona i obnosili po audytorium. Szare eminencje świata muzyki stały w kolejce, żeby uścisnąć mu dłoń jak zwykli wielbiciele. A jednak, kiedy Danny zauważył Jasona, wyrwał się z otaczającego go kręgu i podbiegł na krawędź sceny.

81

- Byłeś fantastyczny - przywitał go gorąco Jason. - Naprawdę bardzo nas ucieszyły te bilety. Pozwól, że przedstawię ci Annie Russell, rocznik 1957. - Cześć - uśmiechnął się Danny. - Studiujesz w Radcliffe? - Tak - rozpromieniła się. - Czy mogę dołączyć do miliona, który powiedział ci już, że byłeś dzisiaj doskonały? - Dzięki - powiedział Danny. I zaraz potem przeprosił ich szybko: - Słuchajcie, muszę jeszcze uścisnąć dłonie profesorów. Umówmy się kiedyś na obiad, dobra? Cieszę się, że cię poznałem, Annie. Pożegnał się i odszedł czym prędzej. Następnego dnia, zachęcony ożywieniem Annie podczas poprzedniego wieczoru, Jason zadzwonił, żeby zaprosić ją na mecz futbolowy w przyszłą sobotę. - Bardzo żałuję - odparta - ale jadę do Connecticut. - O, masz randkę z kimś z Yale? - Nie. Danny gra tam z orkiestrą z Hartford. Niech to szlag - pomyślał Jason, odkładając z wściekłością : słuchawkę. Niezła lekcja. ' Nigdy nie pomagaj koledze z Harvardu - nawet jeśli masz go tylko podsadzić jeden stopień w górę. ; We wtorek 24 kwietnia 1955 roku w powietrzu Cambridge ciągle jeszcze czuło się zimę. A jednak w życiu 71,6 procent a spośród 322 studentów Harvardu, według urzędowych statystyka zabłysnął metaforyczny promień światła. Ta bowiem większości została przyjęta przez wybrane domy studenckie, l Dla trojki przyjaciół z akademika Wig G-21 nie była to żadna niespodzianka, ponieważ wiadomość tę już miesiąc wcześniej! zwiastowała wizyta dostojnego archanioła. Ku swojej radośeiij dowiedzieli się jednak, że przydzielono im mieszkanie z wido-sj kiem na rzekę. Niewielu studentów drugiego roku otrzymało taki doborowe kwatery, i Niewielu też przyznano przywilej samodzielnego mieszkania,! Dostąpił go Jason Gilbert junior (za wybitne zasługi). Jego pry*

82

watna kwatera była położona naprzeciwko mieszkania trójki młodych artystów, po drugiej stronie dziedzińca Eliot House. Jason podzielił się tą wiadomością z ojcem podczas cotygodniowej rozmowy telefonicznej. - To wspaniale, synu. Nawet ludzie, którzy ledwo słyszeli o Harvardzie, wiedzą, że w Eliot House mieszka sama śmietanka z młodszych lat. - Ale tutaj podobno wszyscy są śmietanką, tato - zażartował Jason. - Oczywiście, że tak. Ale Eliot to śmietanka śmietanki, Jason. Twoja matka i ja jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Zawsze byliśmy dumni. A propos, robisz te ćwiczenia na backhand? - Oczywiście, tato. - Wiesz, czytałem w "Tennis Worid", że wszystkie wielkie gwiazdy miały początkowo problemy z treningiem. Początkujący tenisista jest jak bokser z samego rana. - Jasne - powiedział Jason - tylko, że naprawdę brakuje mi czasu. Mam strasznie dużo nauki. - Oczywiście, synu. Nauka przede wszystkim. Odezwij się w przyszłym tygodniu. - Na razie, tato. Pozdrów mamę. .:..:..:. Danny Rossi był wściekły. Wybrał sobie Adams House, ponieważ mieszkało tam wielu muzyków i literatów. Wystarczyło zapukać do sąsiadów, żeby zebrać ekipę do kameralnych ćwiczeń. Był tak pewny, że zostanie przyjęty, iż pozostałe możliwości wpisał do podania bez żadnego zastanowienia. Po prostu wymienił w porządku alfabetycznym dwa inne domy, które znalazł na załączonej liście: Dunster i Eliot. Przydzielono go do Eliot House. Jak mogli mu to zrobić, jemu, który już się wyróżnił spośród rówieśników? Czyż Adams House nie mógłby pewnego dnia poszczycić się, że mieszkał w nim sam Danny Rossi? Co więcej, nie uśmiechała mu się perspektywa przebywania przez trzy lata w kupie snobów ze szkół przygotowawczych. Człowiekiem, któremu postanowił się poskarżyć, był profesor

83

Finiey, opiekun Eliot House. Po kursie "Liter 2" czuł dla tego człowieka tak wielki szacunek, że mógł bez obaw zwierzyć mu się ze swojego rozczarowania. Jeszcze bardziej zdumiewająca była szczera odpowiedź profesora Finieya. - Bardzo chciałem cię mieć u nas. Danielu. Musiałem oddać kierownikowi Adamsa dwie gwiazdy futbolu i jednego poetę za ciebie. - To dla mnie ogromny zaszczyt, panie profesorze - odparł Danny zupełnie zbity z tropu. - Tylko, że... - Wiem - przerwał profesor, uprzedzając jego słowa. - Pomimo naszej reputacji chcę, żeby w naszym domu mieszkały talenty z różnych dziedzin. Czy byłeś kiedyś u nas? - Nie, panie profesorze - przyznał Danny. Chwilę później profesor Finiey prowadził Danny'ego po krętych schodach wieży na dziedzińcu. Młodzieniec dyszał ciężko, podczas gdy rześki profesor wspinał się żwawo do góry. Wreszcie l otworzył drzwi. Najpierw Danny zobaczył przez duże, owalne okno niewiarygodnie piękny widok na rzekę Charles. Dopiero po chwili dostrzegł pod oknem duży fortepian. - Więc jak? - spytał Finiey. - Wszystkie wielkie umysły zawsze znajdowały inspirację w pięknym otoczeniu. Pomyśl tył ko o swoim rodaku, genialnym Petrarce, który wspinał się na Mont Ventoux. ' - To niewiarygodne - szepnął Danny. - Chyba można tutaj skomponować symfonię, nie uważasz, Danielu? s - Jeszcze jak. ;; - I właśnie dlatego chcieliśmy, żebyś zamieszkał w Eliot House. Zapamiętaj sobie, Harvard przyjmuje geniuszy. My tutaj dajemy im możliwości rozwoju. Żywa legenda podała rękę młodemu muzykowi. - Czekam na ciebie z niecierpliwością przyszłej jesieni. - Dziękuję panu - odparł Danny całkiem oszołomiony.! - Dziękuję, że przyjął mnie pan do Eliota.

84

A jednak dla niektórych członków rocznika 1958 dzień 24 kwietnia nie różnił się od innych. Do tych nieszczęśników należał właśnie Ted Lambros. Zakwaterowany we własnym domu, nie wypełniał żadnego podania mieszkaniowego i dlatego sprawy, którymi żyli teraz jego koledzy z dziedzińca, zupełnie go nie dotyczyły. Jak zwykle poszedł na zajęcia, spędził całe popołudnie, wkuwając w Bibliotece Lamonta, a o piątej ruszył do restauracji Maraton. Nie potrafił jednak zupełnie zapomnieć o tym, że jego bardziej uprzywilejowani koledzy będą przez następne trzy lata mieszkać sobie we wspaniałym osiedlu uniwersyteckim nad rzeką. Zebrawszy jedną piątkę z minusem i trzy czwórki z plusem podczas egzaminów semestralnych, był prawie pewny, że dostanie stypendium, które wystarczy na pokrycie kosztów mieszkania na terenie uczelni. Trudno opisać jego przygnębienie, kiedy dostał list z Biura Pomocy Stypendialnej donoszący mu z prawdziwą przyjemnością, że w przyszłym roku otrzyma stypendium w wysokości ośmiuset dolarów. W normalnych warunkach byłby to przynajmniej skromny powód do radości. Ale ostatnio ogłoszono też podwyżkę czesnego - dokładnie do tej wysokości. Ted był doszczętnie sfrustrowany. Jak sprinter prący szaleńczo do przodu na taśmociągu. Wciąż nie był częścią grupy. Jeszcze nie. Na koncercie Danny'ego w Sanders Theater byli nie tylko członkowie akademickiej społeczności. Profesor Piston zaprosił też Charlesa Muncha, słynnego dyrygenta B estońskiej Orkiestry Symfonicznej. Maestro własnoręcznie napisał do Dan-ny'ego panegiryk, w którym wychwalał jego występ i zapraszał na słynny Festiwal Muzyczny w Tanglewood latem.

85

"Nie będzie to dla Ciebie wymagające zadanie, ale uważam, że skorzystasz na kontaktach z artystami, którzy nas odwiedzają. Osobiście zapraszam Cię do udziału w próbach naszej orkiestry, ponieważ wiem, że pragniesz poświęcić się karierze muzyka. Z poważaniem, Charles Munch" Zaproszenie to rozwiązało również pewien drażliwy problem rodzinny. Pani Gisela co tydzień zapewniała swojego syna w liście, że gdy wróci latem do domu, ojciec na pewno spojrzy na niego łaskawiej. Będą mogli wreszcie się pogodzić. Choć Danny tęsknił za matką i chciał podzielić się swoim sukcesem z profesorem Landauem, nie zamierzał narażać się na jeszcze jedno spotkanie z dentystą Arthurem Rossim. A potem, całkiem niespodziewanie, pierwszy rok studiów się skończył. Początek maja był okresem przygotowania do egzaminów. Teoretycznie powinno się wtedy tylko dodatkowo uzupełniać nabyte wiadomości, lecz dla wielu studentów (pokroju Andrew Eliota i jego kompanów) był to czas przerabiania całego materiału na ten semestr, począwszy od pierwszych zajęć, l Sezon sportowy zakończył się licznymi pojedynkami z Yale..i Nie wszystkie zostały rozstrzygnięte na korzyść Harvardu. Jason ; Gilbert doprowadził jednak swojądrużynę do zwycięstwa. Szcze gólną rozkosz sprawił mu wyraz twarzy trenera Yale, gdy rozgro mil bez litości jego najlepszego człowieka, a potem w deblu! z Dickiem Newallem odniósł jeszcze jedno słodkie zwycięstwo. F Nawet Jason musiał teraz przysiąść do nauki. Drastyczniej ograniczył swoje życie towarzyskie, poświęcając mu tylko week- endy. Tymczasem na Harvard Square znacznie wzrosła sprzedaż papierosów i tabletek z kofeiną. Biblioteka Lamonta przez całą dobę pękała w szwach. Nowoczesny system wentylacji zwracał na zewnątrz wszelkiej

zapachy nie zmienianych koszul, zimnego potu i bladego strachu. Nikomu jednak nie sprawiało to różnicy. Właściwie egzaminy przyniosły wszystkim ulgę. Członkowie rocznika 1958 odkryli bowiem ku swojej radości, że stare porzekadło na temat Harvardu było prawdziwe - najtrudniej się dostać. Trzeba być geniuszem, żeby nie skończyć studiów. Domy studenckie pustoszały powoli, żeby przyjąć absolwentów sprzed dwudziestu pięciu lat, którzy znów mieli w nich zamieszkać podczas swojego zjazdu. Niektórzy członkowie rocznika 1958 wyjeżdżali jednak na zawsze. Małej grupce udała się bowiem rzecz niemożliwa - oblali rok. Część uczciwie przyznała, że nie potrafi znieść perspektywy dalszej, ostrej rywalizacji ze swoimi ambitnymi rówieśnikami. Poddali się więc dla zdrowia psychicznego i przenieśli na uczelnie położone bliżej rodzinnego domu. Niektórzy padli w walce. Zagubili się w niej. David Davidson (który wciąż przebywał w szpitalu) nie był jedynym tego rodzaju przypadkiem. Około Wielkanocy pismo "Crimson" ze współczującym rozmysłem przeinaczyło wydarzenie opisane jako wypadek samochodowy (w rzeczywistości śmierć Boba Rutherforda z San Antonio nastąpiła wówczas, gdy siedział w swoim samochodzie zaparkowanym w garażu). Lecz czy nie było w tym, jak twierdzili niektórzy cynicy z rocznika 1958, pewnej lekcji nie tylko dla przegranych, lecz także dla zwycięzców? Czy życie na wyżynach kariery miało być łatwiejsze niż dobrowolne przebywanie w tej sali tortur, którą był Harvard? Co wrażliwsi spośród nich zauważali jednak, że do pełnego sukcesu pozostały jeszcze trzy lata. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

7 października 1955 Zeszłego roku w sierpniu, kiedy wszyscy spotkaliśmy się w rodzinnym domu w Maine (gdzie spędzałem większość

87

czasu, poznając swoją nową macochę i jej dzieci), odbyliśmy z ojcem coroczną pogawędkę nad jeziorem. Najpierw pogratulował mi, że udało mi się prześliznąć przez wszystkie kursy. Najwyraźniej cieszyła go realna możliwość, że pozostanę w jednej szkole przez całe cztery lata. Potem, niczym wytrawny pedagog, wyraził nadzieję, iż nie będę nadmiernie cierpiał z powodu tej towarzyskiej niedogodności, jaką był fakt, że urodziłem się bogaty. Chciał przez to powiedzieć, że chętnie zapłaci moje czesne i pokryje koszty zakwaterowania, lecz wstrzyma mi wypłatę kieszonkowego dla mojego własnego dobra. Jeśli więc mam ochotę, jak mniemał, zapisać się do Klubu Wybranych, kibicować drużynie Harvardu na meczach futbolowych lub zapraszać panienki do lokalu Locke-Ober, muszę poszukać sobie jakiegoś dochodowego zajęcia. Wszystko to miało mnie, rzecz jasna, nauczyć Emersonowskiej zasady polegania na własnych siłach. Podziękowałem mu uprzejmie. Po powrocie do Cambridge na drugi rok studiów udałem się prosto do Studenckiego Biura Pracy, gdzie odkryłem, że wszystkie naprawdę lukratywne posady zajęli już ci, którzy dostawali stypendia i bardziej potrzebowali forsy ode mnie. Ominęło mnie więc pouczające doświadczenie zmywania garów czy wyławiania ziemniaków z kotła. Sytuacja wyglądała już groźnie, kiedy nagle spotkałem na ; dziedzińcu profesora Finieya. Wyjaśniłem mu, dlaczego tak' wcześnie wracam z wakacji, a on pochwalił dążenie mojego , ojca do zaszczepienia mi solidnych amerykańskich wartości. Ku mojemu zdziwieniu, jak gdyby nie miał nic lepszego do roboty, odprowadził mnie do biblioteki Eliot House, gdzie kazał kierownikowi Nedowi Devlinowi zatrudnić mnie w cha 'i rakterze pomocnika. i W każdym razie to całkiem niezły układ. Przez trzy wie-l czory w tygodniu, od siódmej do północy, patrzę na facetowi czytających książki i dostaję za to siedemdziesiąt pięć centów za godzinę. Profesor Finiey musiał chyba wiedzieć, co robi, dając mil

taką nie wymagającą wysiłku pracę, bo z braku lepszych zajęć czasem nawet się uczę. Co jakiś czas ktoś przerywa mi, żeby wypożyczyć książkę; nie muszę więc zbyt często odrywać wzroku od strony, chyba że ktoś zaczyna głośno rozmawiać i trzeba go uciszyć. Zeszłej nocy było jednak inaczej. Coś rzeczywiście wydarzyło się w bibliotece. Około dziewiątej wieczorem spojrzałem znad książki na salę. Gdzieniegdzie siedzieli absolwenci szkół przygotowawczych, jak zwykle umundurowani - w zapiętych na ostatni guzik koszulach i wełnianych marynarkach. W kącie sali siedział dobrze zbudowany gość, w którego wyglądzie coś mnie jednak uderzyło. Wydało mi się, że ma na sobie moją marynarkę. A ściślej mówiąc, marynarkę, która kiedyś należała do mnie. Zazwyczaj nie potrafię odróżnić jednej marynarki od drugiej, ale ta, tweedowa, ze skórzanymi guzikami, od razu rzucała się w oczy. Moi rodzice przywieźli mi ją od Harrodsa z Londynu. Może nie było w tym nic niecodziennego. Przecież sprzedałem ją zeszłej wiosny w słynnym sklepie z używaną odzieżą Joe Keezera. Stary Joe to zasłużona dla Harvardu instytucja: większość moich kumpli, kiedy braknie im gotówki na najpilniejsze potrzeby, takie jak samochody, trunki czy opłaty klubowe, opycha mu swoje modne ciuchy. Nie znam jednak nikogo, kto kupiłby coś od Joe. Chyba w ogóle nie ma takich ludzi. Jako bibliotekarz stanąłem więc oko w oko z problemem. Było bowiem całkiem prawdopodobne, że do biblioteki zakradł się obcy, w przebraniu absolwenta szkoły przygotowawczej. Przystojny, ciemnowłosy gość sprawiał dobre wrażenie. Był też trochę jakby za bardzo elegancki, bo na sali panował lekki zaduch, a on nawet nie zdjął marynarki ani nie rozluźnił kołnierzyka. Wyglądało na to, że zakuwa jak wariat. Pogrążony w książce, ruszał się tylko od czasu do czasu, żeby sprawdzić coś w słowniku. Nie było w tym wszystkim nic sprzecznego z prawem, choć żaden z moich znajomych z Eliot House nie zachowuje

89

się w ten sposób. Postanowiłem więc bacznie obserwować intruza. Kwadrans przed północą zwykle zaczynam gasić światła, żeby dać wszystkim znać, że mam zamiar zamknąć interes. Tak się złożyło, że zeszłej nocy biblioteka była prawie pusta - siedział w niej tylko ten nieznajomy w mojej marynarce. Nadarzyła się więc okazja, żeby rozwiązać zagadkę. , Podszedłem od niechcenia do jego stołu, wskazałem palcem na dużą lampę pośrodku i zapytałem, czy mogę ją już zgasić. Spojrzał na mnie zaskoczony i odparł na wpół przepraszającym tonem, że nie zdawał sobie sprawy, jak już późno. Kiedy wyjaśniłem mu, że zgodnie z zasadami ma jeszcze i czternaście minut, zrozumiał, do czego piję. Wstał i spytał -M mnie, skąd wiem, że nie jest z Eliota. Wyczytałem to z rysów , jego twarzy? 't, Odparłem szczerze, ze wyczytałem to z jego marynarki. ,i Zmieszał się. Powiedziałem mu, że kiedyś to była moja własność. Zaraz potem poczułem się jednak podle i zapewni łem go, że może korzystać z biblioteki, kiedy tylko ja będę miał dyżur. Studiował przecież na Harvardzie, no nie? l Okazało się, że to student drugiego roku mieszkający naJ mieście. Niejaki Ted Lambros. W dniu 17 października w Eliot House było lekkie zamieszanie,! Mówiąc dokładniej, protest przeciwko muzyce klasyczne},! A jeszcze dokładniej, protest przeciwko Danny'emu Rossiemu. Dlal zupełnej dokładności trzeba powiedzieć, że agresja była skierowanas nie tyle przeciwko Danny'emu, co przeciw jego instrumentowi. Wszystko zaczęło się od tego, że dwaj towarzyscy studenci! urządzili przyjęcie wczesnym wieczorem. Danny zwykle ćwiczył w Paine Hali, chyba że miał egzaminy lub pracę do napisanial Wtedy korzystał z używanego pianina w swoim pokoju. Tego dnia właśnie ćwiczył na nim zapamiętale, kiedy grupka pijanych wesołków uznała, że przy muzyce Chopina źle się pije

90

W grę wchodziła więc kwestia gustu. A ta była w Eliot House najwyższym prawem. Postanowiono zatem uciszyć Danny'ego. Na początek spróbowano kroków dyplomatycznych. Wysłano Dickiego Newalla, żeby grzecznie zapukał do drzwi Danny'ego i z szacunkiem poprosił go, by "przestał rzępolić". Pianista odparł, że przepisy pozwalają mu ćwiczyć po południu. I że nie ma zamiaru rezygnować ze swych praw. Newall zaś oświadczył, że ma gdzieś przepisy i że Rossi przeszkadza im w poważnym spotkaniu naukowym. Na to Danny poprosił go, aby wyszedł. Newall posłuchał. Gdy wysłannik doniósł współbiesiadnikom o klęsce swojej misji, zdecydowano się na wspólne podjęcie bezpośrednich działań. Czterech najzuchwalszych i najbardziej pijanych legionistów z Eliot House pomaszerowało zdecydowanym krokiem przez podwórze do mieszkania Danny'ego. Zapukali grzecznie do drzwi. Danny uchylił je lekko. Komandosi wdarli się bez słowa do środka, otoczyli obrażający ich uszy instrument, zaciągnęli w stronę otwartego okna i wyrzucili na zewnątrz. Pianino Danny'ego spadło na podwórze z trzeciego piętra i roztrzaskało się o chodnik. Na szczęście, nikt nie przechodził akurat w pobliżu. Rossi obawiał się, że teraz nadeszła jego kolej. Ale Dickie Newall rzucił tylko: - Dziękujemy ci za współpracę. Dań. - I wesoła kompania poszła sobie. Już po chwili wokół zdruzgotanego pianina zebrał się spory tłum. Pierwszy był na miejscu Danny, który zachowywał się tak, jakby zamordowano kogoś z jego rodziny. (Chryste - opisywał potem Newall - nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak żałował kawałka drewna). Sprawcy napadu zostali natychmiast wezwani do gabinetu starszego opiekuna. Profesor Porter zagroził im usunięciem z uczelni i kazał zapłacić za nowe pianino oraz za rozbite okno. Co więcej, musieli wrócić i przeprosić Danny'ego. Rossi nadal pałał wściekłością. Nazwał ich bandą prymitywnych bydl aków, którzy nie zasługują na to, żeby studiować na Harvardzie. Ponieważ był przy tym profesor Porter, przyjaciele przełknęli obelgi

91

bez słowa. Odchodząc, poprzysięgli jednak zemstę "włoskiemu kurduplowi", za to, że musieli przez niego najeść się tyle wstydu. Tego dnia Andrew Eliot (który całe popołudnie grzał ławkę rezerwowych podczas futbolowego pogromu) zobaczył, że Dan-ny siedzi sam w kącie sali, grzebie w talerzu i wygląda kiepsko. Podszedł do niego i usiadł naprzeciwko. - Wiesz, Rossi, przykro mi z powodu twojego pianina. Danny podniósł głowę. - Za kogo oni się, do diabła, uważają?-wybuchnął raptem. - Chcesz wiedzieć? - spytał Andrew. - Myślą, że są bożymi pomazańcami. A w rzeczywistości są tylko kupą bezmyśl- ; nych snobów, którzy nigdy by się tu nie znaleźli, gdyby rodzice nie wysłali ich do kosztownych szkół przygotowawczych. Tacy fa- ceci jak ty wytrącają ich z równowagi. - Jak to? - Tak, Rossi. Ty jeden jesteś tu na właściwym miejscu. Masz to, czego oni nie mogą kupić, i to ich cholernie wnerwia. Są zazdrośni, bo ty masz prawdziwy talent. Danny milczał przez chwilę. Potem spojrzał na Andrew i powiedział cicho: - Wiesz, Eliot, z ciebie jest naprawdę równy gość. rred nie mógł skupić myśli na Helenie Trojańskiej. Nie dlatego, -L że uwagi profesora Whitmana na temat jej urody opisanej; w księdze trzeciej Iliady nie były interesujące. Myśli Teda krążyły wokół kobiety jeszcze bardziej boskiej niż ta, za którą wysłano tysiąc okrętów. Już od roku nie spuszczał oka z pewnej dziewczyny. Oboje zapisali się poprzedniej jesieni na kurs "Starożytnej greki". Ted wciąż nie mógł zapomnieć wrażenia, jakie zrobił na nim widok .', jej bursztynowych włosów i delikatnych rysów twarzy, opromie- '; nionych łagodnie przez poranne słońce wpadające przez okna l Sever Hali. Wyglądała jak portret wyrzeźbiony na broszce z kości i słoniowej. Jej skromna, nie rzucająca się w oczy sukienka przy

92

wiodła mu na myśl nimfę z ody Horacego - simplex munditiis - odzianą w prostotę. Wciąż pamiętał ten dzień, odległy już o trzynaście miesięcy, gdy po raz pierwszy zauważył Sarę Harrison. Profesor Stewart chciał, żeby ktoś odmienił w czasie przeszłym czasownik pai-deuo, i Sara zgłosiła się na ochotnika. Siedziała skromnie pod oknem w ostatnim rzędzie, niczym zupełne przeciwieństwo Teda, który zawsze rwał się do samego przodu. Odmieniała prawidłowo, ale tak cicho, że profesor Stewart grzecznie poprosił ją, żeby podniosła głos. I wtedy właśnie Ted Lambros odwrócił się i zobaczył ją po raz pierwszy. Od tego czasu starał się siadać z prawej strony w pierwszym rzędzie, żeby przypatrywać się Sarze, nie tracąc jednocześnie swojego wysuniętego akademickiego przyczółka. W domu miał "Skorowidz Radcliffe" i co jakiś czas, jak potajemny pijak, wyjmował go z biurka i upajał się jej fotografią. Znał już na pamięć skąpe informacje dodane pod zdjęciem. Urodzona w Greenwich w stanie Connecticut. Absolwentka college'u pani Porter. Mieszkanka Cabot Hali (ten szczegół mógł mu się przydać, gdyby, co mało prawdopodobne, postanowił zebrać się na odwagę i zadzwonić do niej). W rzeczywistości brakowało mu nawet odwagi na koleżeńską pogawędkę po zajęciach. I tak upłynęły mu dwa semestry: na studiowaniu zawiłości greckich przymiotników i uroków Sary. Choć w sprawach gramatyki zawsze pierwszy rwał się do odpowiedzi, w stosunku do anielskiej Sary odczuwał patologiczną nieśmiałość. Pewnego razu stało się jednak coś nieprzewidzianego. Sara nie umiała odpowiedzieć na pytanie profesora. - Przykro mi, panie profesorze, ale mam problemy z heksa-metrem Homera. - Musi pani trochę poćwiczyć - odparł uprzejmie profesor. - Panie Lambros, proszę przeanalizować ten wers. W ten sposób wszystko się zaczęło. Po zajęciach Sara podeszła do Teda. - O rany, świetny jesteś. Jak ty to robisz? Zdobył się wreszcie na odwagę, by odpowiedzieć.

93

- Mogę ci pomóc, jeśli chcesz. - Jasne, dzięki. To bardzo miło z twojej strony. - Chodźmy na kawę. - Świetnie - odparła Sara. Wyszli z Sever Hali ramię w ramię. Ted od razu się zorientował, na czym polega jej problem. Zapominała o greckiej literze digamma, która za czasów Homera istniała w alfabecie, ale później zniknęła i przestano zapisywać ją w tekstach. - Musisz tylko pamiętać o niewidzialnym "w" na początku niektórych słów. Tak jak w wyrazie oinos, który brzmiałby wtedy woinos i lepiej wskazywałby na swoje znaczenie, czyli "wino". - Wiesz, Ted, jesteś świetnym nauczycielem. - To łatwe, gdy się jest Grekiem - powiedział Ted z obcą sobie nieśmiałością. Dwa dni później profesor Whitman znów poprosił Sarę Har rison, aby przeanalizowała wers Homera. Zrobiła to bezbłędnie, a potem posłała przez całą salę wdzięczny uśmiech swojemu dumnemu nauczycielowi. - Bardzo ci dziękuję, Ted - szepnęła, kiedy wracali z zajęć. - Jak mam ci się odwdzięczyć? : - Mogłabyś pójść ze mną jeszcze raz na kawę. - Z przyjemnością - zgodziła się z uśmiechem. Ted poczuł, y że kolana ugięły się pod nim lekko. Od tej pory spotkania po zajęciach stały się ich uświęconym rytuałem, którego Ted oczekiwał z bijącym sercem, jak pobożny mnich porannych modłów. Rozmowa toczyła się oczywiście na ogólne tematy, głównie związane z zajęciami, a zwłaszcza naukami greki. Tedowi brakowało odwagi, by zdobyć się na najdrobniej szy gest, który mógł coś zmienić w ich stosunkach i odebrać mu możliwość przeżywania platońskiej ekstazy, Pomagali sobie nawzajem w kursie profesora Whitmana. Ted;; celował, rzecz jasna, w praktycznych sprawach języka, ale Sara byłał z kolei oczytana w tekstach pomocniczych. Przestudiowała podręcz nik Milmana Parry'ego Uepithete traditionnelle dans Homerej (którego nigdy nie wydano po angielsku) i mogła zaoferować Tedo wi sporo informacji na temat struktury homeryckiego stylu.

94

Obydwoje ukończyli kurs z piątkami i razem wkroczyli triumfalnie na zajęcia z profesorem Havelockiem - "Grecka poezja liryczna". Tematyka tego kursu tylko utrwaliła psychiczny stan Teda. Pierwszą lekturą były bowiem żarliwe liryki Safony, które na zmianę czytali i tłumaczyli, siedząc naprzeciwko siebie przy odrapanym blacie stołu. Powiadają niektórzy, ze największe piękno na tej ponurej ziemi to gromada jeźdźców. Inni zaś, ie armada okrętów. A ja powiadam, ie człowiek, którego kochasz- I tak dalej przez cały fragment 16. - To fantastyczne, prawda, Ted? - zawołała Sara. - Ten sposób, w jaki ta kobieta mówi, że jej uczucia są ważniejsze od wszystkich spraw, które liczą się w świecie mężczyzn! W tamtych czasach to musiał być prawdziwy przewrót w poezji. - Mnie najbardziej zdumiewa łatwość, z jaką ona obnaża swoje uczucia. To jest trudne dla każdego, nie tylko dla kobiet. -Zastanawiał się, czy odgadła, że mówiąc to, ma na myśli siebie. - Chcesz jeszcze kawy? - zaproponował. Skinęła głową i wstała. - Teraz ja stawiam. Kiedy ruszyła w stronę baru, Tedowi zaświtała na chwilę myśl, czy nie zaprosić jej któregoś wieczoru na obiad. Po chwili jednak odwaga opuściła go. Poza tym każdego dnia od piątej do wpół do jedenastej wieczorem był przykuty do Maratonu. A ona na pewno miała jakiegoś chłopaka. Taka dziewczyna mogła sobie poderwać każdego. Na powitanie wiosny profesor Levine zadał do czytania grupie Teda nie objęty programem wspaniały hymn po łacinie Pervigi-lium Yeneris. Choć opiewa on wiosnę jako czas miłości, kończy się wzruszającym, elegijnym nastrojem. Poeta pyta ze skargą: Ula cantat, nos tacemus: quando ver venit meum? Quandofiam uti chelidon ut tacere desinam?

95

Śpiewa ptactwo; czyż ja mam milczeć? Czy i ja wybłagam dla siebie wiosną? Kiedyż zaśpiewam jak jaskółka, kiedy przerwą milczenie? DZIENNIK ANDREW ELIOTA

4 listopada 1955J. Kiedyś, zanim przyszedłem na Harvard, marzyłem o tym,i żeby zostać chórzystą. Byłby to nie tylko niezły ubaw, ale też doskonały sposobi na zawieranie znajomości z kobietami. Przez blisko sto lat Klub "Zakalczyk" wystawiał co roki napisaną i zagraną przez mężczyzn muzyczną komedię. Au- torami są zawsze najdowcipniejsi goście na uczelni (tak właś-j nie zaczynał Alan J. Lerner, rocznik 1940, zanim napisali musical My Fair Lady). Jednak przedstawienie to stało się legendarne nie tyró dzięki jakości tekstów piosenek, co za sprawą ekipy baleto wej. Składa się ona z umięśnionych atletów, którzy przebić rają w tańcu swoimi grubymi, włochatymi nogami. Po serii występów w Cambridge ten niewybredny i doś prymitywny teatrzyk objeżdża kilka miejscowości wybra, nych pod kątem gościnności tamtejszych absolwentów uczel ni i, co jeszcze ważniejsze, pod kątem seksualnej dojrzałoś ich córek. Pamiętam jak kiedyś, gdy ojciec zabrał mnie po raz pień szy na jeden z podobnych występów, wydawało mi się, że tea legnie zaraz w gruzy od tupotu słoniowatych tancerzy. Drev niany budynek przy Holyoke Street trząsł się w posadach. Tego roku przedstawienie (sto ósme z kolei) nosiło tyt Jaja dla Lady Godivy, co zdradza chyba jego wyszukali poziom. W każdym razie pierwsze przesłuchania kandydatów prz pominały zgromadzenie słoni. Przy niektórych futbolistac

wioślarz taki jak Wiggiesworth wyglądał jak cherubinek. Najwyraźniej każdy z tych mastodontów aż palił się, żeby zagrać rolę pokojówki Lady Godivy. Wiedziałem, że konkurencja będzie ostra, ćwiczyłem więc z ciężarkami (wspinanie na palcach i przysiady), żeby moje mięśnie nóg nadały mi wystarczająco niezgrabny wygląd. Każdy z nas dostał minutę na zaśpiewanie czegoś, ale moim zdaniem, o wszystkim zadecydował ułamek sekundy, kiedy kazano nam podwinąć nogawki spodni, Wywoływano nas alfabetycznie. Wszedłem z obnażonymi kolanami na scenę i zaśpiewałem najniższym barytonem, na jaki mogłem się zdobyć, popularny ragtime. Dwa dni czekałem z wypiekami, aż wywieszą listę z obsadą. Były na niej dwie niespodzianki. Ani Wig, ani ja nie dostaliśmy roli pokojówek. Mikę - ku swojej wiecznej chwale - zdobył upragnioną przez wszystkich rolę Fifi, niedoświadczonej córki Lady Godivy. A ja - co za wstyd! - zostałem obsadzony w roli księcia Macaroniego, jednego z kandydatów do jej ręki. - Wspaniale - zachwycał się Mikę - więc mieszkam ze swoim scenicznym narzeczonym. Nie było mi do śmiechu. Znowu mi się nie powiodło. Nie miałem w sobie nawet tyle męskości, żeby stać się kobietą. Piątkowy wieczór w restauracji Maraton nie różnił się niczym od innych. Przy każdym stole roiło się od rozgadanych studentów z dziewczynami. Socrates wciąż poganiał swój personel, bo na zewnątrz stał tłum ludzi i czekał, aż zwolnią się miejsca. Przy kasie trwała jakaś sprzeczka. Socrates zawołał po grecku do najstarszego syna: - Idź pomóc siostrze. Ted pośpieszył na ratunek. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał głos Daphne: - Niezmiernie mi przykro, ale to musi być nieporozumienie. W weekendy nigdy nie prowadzimy rezerwacji.

97

Po chwili zjawił się jego ojciec. - Ti diabolo echeis, Theo? Co to za błazeństwa? Sala pełna, goście się skarżą. Chcesz mnie zrujnować? - Chcę umrzeć -krzyknął Ted, nie przestając okładać ściany. - Theo, synku, jesteś moim najstarszym dzieckiem, przecież musimy zarabiać na życie! Błagam cię, wracaj na salę i zajmij się stołami od dwunastego do dwudziestego. .. W tej samej chwili z kuchennych drzwi wychyliła się głowa! Daphne. ; - Klienci się niecierpliwią-powiedziała.-CojestTeddy'e-3 mu? - Nic - odburknął Socrates. - Wracaj do kasy, Daphne! -'Ę - Ale, tato - odparła wystraszona - jedna dziewczyna chce się widzieć z Theo, ta sama, która rozsądziła spór. - O mój Boże! - wysapał Ted i już ruszył w stronę toalety.j - Gdzie ty, do diabła, znowu idziesz? - warknął Socrates. H - Uczesać się - rzucił w biegu Ted. 'l m v Sara Harrison, ubrana w płaszcz, stała nieśmiało w kąctó i drżała, choć na sali było aż za gorąco. : Ted podszedł do niej. 'l - Cześć - powiedział z niewzruszoną miną, którą zapamię- tale ćwiczył przed lustrem. - Nawet nie wiesz, jak mi przykro - zaczęła. - Nic się nie stało. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię - ciągnęła dalej. - T okropny nudziarz. Zachowywał się tak, odkąd tylko po mni< przyjechał. - To po co się z nim umówiłaś? - Umówiłam? Rodzinka mnie w to wrobiła. Wiesz, jeg mamusia i moja mamusia, znasz te układy. - Ach, tak - powiedział Ted. - No, ale nawet posłuszeństwo wobec rodziców ma swoj< granice. Jeśli mama spróbuje jeszcze raz, powiem, że idę klasztoru. Ale palant, co? - Jeszcze jaki. - Ted Lambros uśmiechnął się. Przez chwilę milczeli zażenowani.

100

- Przepraszam cię - powtórzyła Sara. - Chyba odrywam cię od pracy. - Dla mnie oni wszyscy mogą sobie zdechnąć z głodu. Wolę porozmawiać z tobą. O mój Boże - pomyślał -jak mogło mi się to wymknąć? - Ja też - powiedziała zarumieniona. Z głębi restauracyjnego chaosu dobiegł głos jego ojca wołającego po grecku: - Theo, wracaj do pracy albo cię przeklnę! - Lepiej już idź, Ted - szepnęła Sara. - Mogę ci najpierw zadać jedno pytanie? - Jasne. - Gdzie jest teraz Alan? - Chyba u wszystkich diabłów - odparła Sara. - W każdym razie tam go posłałam. - To znaczy, że nie masz dziś randki - rozpromienił się Ted. - Theo! - ryknął ojciec. - Przeklnę ciebie i dzieci twoich dzieci! Puszczając mimo uszu coraz poważniejsze groźby swego rodzica, Ted ciągnął: - Jeśli możesz poczekać godzinkę, chciałbym zaprosić cię na obiad. W odpowiedzi padło tylko jedno słowo: - Dobrze. Smakosze wiedzieli, że najlepszą pizzę w Cambridge można dostać w Newtowne Grill, za Porter Square. Tam właśnie o jedenastej w nocy Ted zawiózł Sarę (starym cheyroletem ojca) na ich pierwszą randkę. Skończył pracę w Maratonie z niewiarygodną szybkością, jak gdyby wyrosły mu skrzydła. Zajęli stolik pod oknem, gdzie czerwony neon co jakiś czas oświetlał ich twarze, sprawiając, że czuli się jak we śnie. Ted wciąż nie mógł zresztą uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Czekając na zamówioną pizzę, popijali piwo. - Nie rozumiem, jak taka dziewczyna jak ty może dać się namówić na randkę w ciemno - powiedział Ted.

101

- Lepsze to niż ślęczenie nad książkami w sobotni wieczór, prawda? - Ależ ty na pewno nie możesz opędzić się od propozycji. Zawsze myślałem, że masz zarezerwowane wszystkie wieczory do końca 1958 roku. - To właśnie jeden z harwardzkich mitów. Połowa dziewczyn z Radcliffe pokutuje samotnie w sobotnie wieczory, bo każdy facet z Harvardu myśli, że inny ją już gdzieś zaprosił. Tymczasem dziewczyny z Wellesley świetnie się bawią. Ted był zdumiony. - Gdybym to ja wiedział. Nigdy nie mówiłaś... - Takich rzeczy nie mówi się przy ciasteczkach i greckich czasownikach - odparła - choć czasem miałam ochotę. Ted nie mógł wyjść z osłupienia. - Wiesz, Sara - zwierzył się - chciałem się z tobą umówić,; odkąd tylko się poznaliśmy, Spojrzała na niego, a jej oczy rozbłysły nagle. - Więc dlaczego, do diabła, tak długo z tym zwlekałeś? Czyi aż tak cię onieśmielam? - spytała. - Już nie. " l Zaparkował chevroleta naprzeciwko Cabot Hali i odprowa- dził ją do drzwi. Potem położył jej ręce na ramionach i ząjrzał prosto w oczy. ; - Sara - powiedział stanowczym tonem - cały rok czekaj łem na tę chwilę. I pocałował ją z namiętnością, która wzbierała w nim w nie zliczonych marzeniach. Odpowiedziała mu z taką samą pasją. ' Kiedy w końcu ruszył do domu, był tak zamroczony, że prawit nie czuł ziemi pod stopami. Naraz zatrzymał się. Niech to szla - pomyślał. Zostawił przecież samochód naprzeciwko Cab Hali! Pognał z powrotem, mając nadzieję, że Sara nie zauważy: swojego okna jego idiotycznej pomyłki. Lecz oczy Sary Harrison były w tym czasie zajęte czyn innym. Po prostu siedziała bez ruchu na łóżku i wpatrywała su w przestrzeń.

102

Kolejną lekturą na kursie "Greka 2B" była liryka napisana przez autora, który nie jest powszechnie znany z powodu swoich wierszy miłosnych - Platona. - Zakrawa to na ironię - zauważył profesor Havelock - że filozof, który wypędził poetów z idealnego państwa, sam był autorem najpiękniejszej liryki wszech czasów. - Potem przeczytał im jeden z epigramatów z cyklu Aster. Gwiazdo mego życia, ku gwiazdom twarz zwracasz; Chciałbym żyć w niebiosach i spoglądać na cię, tysiącami oczu. Jak na zawołanie dzwony w Memoriał Hali ogłosiły koniec zajęć. Kiedy wychodzili razem z sali, Ted szepnął do Sary: - Ja też chciałbym żyć w niebiosach. - Nie ma mowy - odparła. - Chcę cię mieć przy sobie. I poszli w stronę kawiarni, trzymając się za ręce. Listopad to najokrutniejszy miesiąc - przynajmniej dla dziesięciu procent studentów drugiego roku. Wtedy bowiem Kluby Wybranych (nazywane tak dlatego, że można należeć tylko do jednego z nich) dobierają sobie członków. Te jedenaście stowarzyszeń istnieje poza głównym nurtem życia na Harvardzie. Można jednak powiedzieć, że jest to całkiem luksusowe istnienie. Klub Wybranych to elitarna, choć społecznie jednorodna instytucja, gdzie synalkowie bogaczy chodzą upijać się z innymi synalkami bogaczy. Te stowarzyszenia dżentelmenów nie pozostawiają żadnego śladu w życiu uczelni. Większość studentów nie zdaje sobie nawet sprawy z ich istnienia. Nie trzeba jednak mówić, że dla panów Eliota, Newalla i Wig-gleswortha listopad był miesiącem wzmożonej aktywności. Ich mieszkanie stało się prawdziwą mekką dla pielgrzymów w tweedo-wych marynarkach, którzy tłoczyli się, by namówić ich na wybór właściwego zakonu. Trzej przyjaciele, niczym współcześni musz-kieterowie, postanowili trzymać się razem. Choć dostali oferty

103

z większości klubów, wahali się już tylko między klubem Por-cellian, AD i Fly. W gmncie rzeczy wszyscy mieli największą ochotę zapisać się do klubu Porcellian. Dlaczego właściwie nie być członkiem najlepszego, "najstarszego klubu dla mężczyźni w Ameryce"? Ponieważ znaleźli się na liście gości na inauguracyjnym przy jęciu w Porcellianie, uznali, że zostali przyjęci. Po powrocie do Eliot House, wciąż ubrani w smokingi i róż- smakowani w rozkoszach podniebienia, usłyszeli nagle pukaniem do drzwi. ' Newall zażartował, że to pewnie jakiś zrozpaczony emisariusz! z innego klubu - może z AD, który przyjął Franklina D. Roose- velta, gdy wykluczono go z Porcelliana. Gościem okazał się Jason Gilbert. - Nie przeszkadzam, chłopaki? - spytał ponurym tonem. - Ależ skąd! - odparł Andrew. - Wejdź i napij się brandyJ - Trzymam się z dala od tego świństwa - odparł. Patrzył na nich tak badawczo, że poczuli się zażenows swoim strojem. - Bibka w Klubie Wybranych, co? - zagadnął. - A, tak - rzucił od niechcenia Wig. - W Porcellianie?-spytał Jason. H - Pierwszy raz-zawołał z zachwytem Newall. II Ani Mikę, ani Dick nie wyczuwali goryczy w głosie Jasona; - I co, mieliście kłopoty z decyzją? - spytał. S - Raczej nie - odpowiedział Wig. - Było jeszcze kilKi innych zaproszeń, ale uznaliśmy, że Porc jest najlepszy. - No tak - stwierdził Jason. - To chyba wspaniale, ja człowieka gdzieś zapraszają. - Jakbyś nie wiedział - zarechotał Newall. - Przeck ślicznotki w Cliffe modlą się do twojego zdjęcia. Jason nie odpowiedział uśmiechem. - Pewnie nie wiedzą, że jestem trędowaty. - Co ty, do diabła, gadasz, Gilbert? - spytał Andrew. - Mówię o tym, że każdy dostał przynajmniej jedno zaprą szenie na otwarcie któregoś klubu, a mnie nie chciała nawet tal hołota jak BAT. Nie wiedziałem, że jestem aż takim dupkiem-iS

104

- Daj spokój, Jason - pocieszył go Newall. - Kluby Wybranych to gówno, a nie atrakcja. - Na pewno - odparł - i dlatego tak się cieszycie, że przyjęto was do jednego z nich. Pomyślałem sobie tylko, że skoro patrzycie już z ich perspektywy, może powiecie mi, co właściwie jest we mnie takiego odpychającego. Newall, Wig i Andrew popatrzyli na siebie z zakłopotaniem, zastanawiając się, jak wytłumaczyć Jasonowi coś, co uważali za rzecz oczywistą. Andrew zauważył, że jego koledzy nie kwapią się do tego. Sam zaczął więc mówić o wstydliwych faktach z życia Haryardu. - Słuchaj, Jason - powiedział - spójrz tylko na facetów, których przyjęto do klubów. Sami absolwenci szkół przygotowawczych: St. Paul's, St. Mark's, Groton. Łączy ich coś w rodzaju plemiennej więzi. Po prostu - swój ciągnie do swego. Rozumiesz mnie? - Jasne - odparł ironicznie Jason. - Po prostu chodziłem do niewłaściwej szkoły, co? - Właśnie - szybko potwierdził Wig. - Dokładnie tak. Jason powiedział jednak: - Gówno prawda. W pokoju zapadła śmiertelna cisza. Wreszcie Newall wściekł się, że Jason popsuł im taki dobry nastrój. - Jezu Chryste, Gilbert, dlaczego mieliby przyjmować Żydów do Klubów Wybranych? To tak samo, jakbym ja chciał się zapisać do Towarzystwa Hillela. - To jest religijne stowarzyszenie, do cholery! Mnie też by tam nie przyjęli. Zresztą, ja nawet... Urwał w połowie zdania. Przez chwilę Andrew myślał, że Jason powie, iż wcale nie jest Żydem. Ale byłoby to niedorzeczne. Zupełnie jakby Murzyn utrzymywał, że nie jest czarny. - Daj spokój, Newall - zaskrzeczał Wiggiesworth - to nasz kumpel. Nie wkurwiaj go jeszcze bardziej. - Nie jestem wkurwiony - odparł Jason z tłumioną wściekłością. - Raczej oświecony w dość nieprzyjemny sposób. Dobranoc, członkowie plemienia, przepraszam, że zakłóciłem plemienną naradę.

105

Odwrócił się i wyszedł. Zdarzenie to trzeba było okrasić kolejną brandy i filozoficzną uwagą Michaela Wiggieswortha. - Czemu taki przyzwoity gość jak Jasonjest tak drażliwy na punkcie swojego pochodzenia? Przecież to nic strasznego, że jest się Żydem. Chyba że komuś naprawdę zależy na takich bzdurach jak Kluby Wybranych. ; - Albo na fotelu prezydenta Stanów Zjednoczonych - do-? dał Andrew.

16 listopada 1955", "Drogi Tato, nie przyjęli mnie do Klubu Wybranych. Wiem, że w ostatecz-yi nym rozrachunku nie jest to takie ważne, i wcale nie potrzebuje jeszcze jednego miejsca, gdzie można się upić. Zastanawia mnie tylko to, że nawet nie zostałem wzięty poid uwagę. A zwłaszcza, dlaczego tak się stało. Kiedy zebrałem się w końcu na odwagę, żeby zapytać o tC kilku moich przyjaciół (przynajmniej za takich zawsze ich uwa żałem), nie owijali niczego w bawełnę. Od razu walnęli, że Klubj Wybranych nigdy nie przyjmują Żydów. Co prawda, powiedzieli to w taki delikatny sposób, że nawet nie zabrzmiało to, jakby był do mnie uprzedzeni. Tato, już drugi raz zostałem odrzucony tylko dlatego, że ktc uznał mnie za Żyda. Jak pogodzić to z faktem, który tak często podkreślałeś, jesteśmy Amerykanami "tak jak wszyscy"? Wierzyłem Ci i nać chcę wierzyć, tylko że świat chyba nie podziela Twojego zdania> Być może żydowskie pochodzenie to coś, czego nie można z się bie zdjąć jak ubrania. Może dlatego spotykamy się ciągle z samymi uprzedź niami. Jest tutaj mnóstwo naprawdę uzdolnionych ludzi, którzy uw żają, że żydowskie pochodzenie to rodzaj wyróżnienia. Przesti cokolwiek rozumieć. Wiem teraz jeszcze mniej niż przedte

106

o tym, co to znaczy być Żydem. A jednak wielu ludzi uważa mnie za Żyda. Tato, zupełnie się w tym wszystkim pogubiłem, więc zwracam się o pomoc do człowieka, którego darzę największym szacunkiem. Muszę rozwiązać tę zagadkę. Dopóki nie zrozumiem, jak to jest z tym moim pochodzeniem, nie będę też wiedział, kim jestem. Twój kochający syn, Jason" Jego ojciec nie odpisał na ten niepokojący list. Odwołał jednak wszystkie spotkania tego dnia i pojechał pociągiem do Bostonu. Po powrocie z treningu squasha Jason nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Tato, co ty tu robisz? - Chodź, synu, pójdziemy do Durgin Park na jeden z tych przepysznych steków. W pewnym sensie wybór lokalu mówił wszystko. W tej słynnej jadłodajni w pobliżu bostońskich rzeźni nie było bowiem prywatnych stolików ani przepierzeń. Perwersyjny snobizmkazał bankierom i kierowcom autobusów zasiadać razem przy długich stołach zasłanych obrusem w czerwoną kratę. Ot, taki rodzaj przymusowej demokracji wśród mięsożernych. Możliwe, że Gilbert senior naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iż w takim otoczeniu intymna rozmowa jest niemożliwa. Możliwe też, że wybrał to miejsce z atawistycznej opiekuńczości. Nakarmi swojego chłopca, żeby zrekompensować mu wszelkie krzywdy. W każdym razie, pośród brzęku ciężkich, porcelanowych talerzy i nawoływań z otwartej kuchni, Jason dowiedział się tylko, że ojciec przyjechał go wesprzeć. I że zawsze będzie go wspierał. Życie to pasmo rozczarowań. Drobne niepowodzenia powinny tylko umacniać w człowieku wolę walki. - Pewnego dnia - powiedział - kiedy zostaniesz senatorem, koledzy, którzy cię odrzucili, mogą tego gorzko pożałować. Wierz mi, synu, ten przykry incydent - dla mnie jest on tak samo przykry jak dla ciebie - nie będzie miał wtedy żadnego znaczenia. Jason odprowadził ojca na pociąg odjeżdżający o północy ze

107

jego ojca i próbowałem przekonać go do historii kolonialnej. Ale najbardziej pociągała go kariera w bankowości. - Istotnie - odparł uprzejmie Andrew. - Tata chyba lubi pieniądze. - O, nie ma w tym nic złego - powiedział Morison. - Dzięki filantropii rodziny Eliotów powstała przecież ta uczelnia..; Mój własny imiennik. Samuel Eliot, ufundował w 1814 rokul pierwszą katedrę greki. Ale powiedz mi, Andrew, jaką ty obrałeś sobie specjalność? - Właśnie w tym rzecz, panie profesorze. Za rok kończę;:! studia i jeszcze się nie zdecydowałem. ; - Co chciałbyś robić po studiach? - No, cóż, pójdę pewnie do wojska... < - Rodzina Eliotów położyła wielkie zasługi dla marynarki..,:! -zauważył Morison, - Tak, panie admirale - odparł Andrew. Ale nie powiedzia mu, że właśnie dlatego myśli o pójściu do wojska, a nie do marynark - A potem? - Tata chce, żebym został kimś w rodzaju bankiera. Za cztery lata - pomyślał - przejmę po ojcu tyle forsy, będę musiał przynajmniej pokazywać się w banku. Chyba możr więc powiedzieć, że będę kimś w rodzaju bankiera? - No, tak - powiedział Morison - to wspaniały zawód. Ai teraz musisz sobie wybrać specjalizację, żeby zdobyć ogólne w] kształcenie. Zastanawiałeś się kiedyś nad historią waszej rodzinyl - Tata ciągle mi o niej przypomina - odpowiedział szcz rżę i z lekkim niepokojem Andrew. - Już kiedy byłem oseskiel prawił mi kazania o naszym wspaniałym dziedzictwie. Jeśli ma być szczery, trochę mnie to denerwowało. Ciągle musiałem sl chać przy jedzeniu o Johnie Eliocie, apostole Indian, i o pradzia ku Charlesie, słynnym rektorze Harvardu. Przygniatał mnie cii żar naszego rodzinnego drzewa. - Przeskoczyłeś kilka stuleci - zauważył admirał. A wojna o niepodległość? Wiesz, gdzie była rodzina Eliot w tym "czasie duchowej próby"? - Nie wiem, panie profesorze. Zawsze myślałem, że strzel z muszkietów w okolicach Bunker Hill.

162

Profesor uśmiechnął się. - No to mam dla ciebie niespodziankę. W osiemnastym wieku wielu Eliotów było wyśmienitymi pamiętnikarzami. Do dzisiaj przetrwały ich zapiski o tym, co widzieli i robili podczas wojny o niepodległość. Trudno mi wymyślić coś ciekawszego dla członka rodziny Eliotów niż dociekanie, co robili w tamtych czasach absolwenci Harvardu. Mógłby to być świetny temat na pracę magisterską. Andrew musiał teraz wyznać to, co najgorsze. - Muszę panu powiedzieć, że nie mam najlepszych ocen. Nie ma mowy, żebym został dopuszczony do pisania pracy magisterskiej. Znamienity historyk uśmiechnął się znowu. - No to zajmiemy się wyłącznie twoim wykształceniem, Andrew. Zostanę twoim opiekunem naukowym i razem poczytamy sobie pamiętniki Eliotów. Bez żadnych ocen. Jedyną nagrodą będzie satysfakcja z przeczytania ich. Andrew wyszedł z gabinetu Morisonajak uskrzydlony. Nareszcie pojawiła się szansa zdobycia nie tylko dyplomu ukończenia studiów, ale może nawet wykształcenia. Danny Rossi był wewnętrznie rozdarty. Chwilami pragnął, żeby próby Arkadii skończyły się - żeby ten cholerny balet wystawiono wreszcie i żeby cała sprawa dobiegła końca. Nie musiałby nigdy więcej oglądać Marii. Kiedy indziej modlił się, by przygotowania trwały bez końca. W lutym i w marcu musiał sześć razy na tydzień siedzieć kilka godzin przy fortepianie, podczas gdy Maria zajmowała się reżyserią. Dyrygowała tancerzami, pokazywała poszczególne ruchy i często opierała się o fortepian, pytając kompozytora o zdanie. Wszystkiemu winien był jej niebieski, obcisły kostium. Nie, nie powinien zwalać winy na ubranie, raczej na fakt, że tak nieznośnie podkreślało jej sylwetkę. Najgorsze chwile nadchodziły jednak, kiedy wychodzili później, by coś przekąsić i porozmawiać na temat przedstawienia. Darzyła go taką serdecznością i przyjaźnią, że ich rozmowy ciągnęły się

163

godzinami. Co gorsza, te wieczorne spotkania zaczęły coraz bardziej przypominać randki. Lecz Danny wiedział, że to tylko złudzenie. Kiedy zachorowała na azjatycką grypę, odwiedził ją w szpitalu i przyniósł jej kwiaty. Usiadł na brzegu łóżka, próbując ją rozweselić głupimi dowcipami. Śmiała się głośno, a na pożegnanie powiedziała:' - Dziękuję, że przyszedłeś, Danny. Dobry kumpel z ciebie, Niech to szlag, tylko tyle? Tylko jakiś zasrany kumpel? Lecz dlaczego miało być inaczej? Ona była piękna, pewna siebie;! i wysoka. On - wręcz przeciwnie. Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, że zupełnie nie wiedział, jaki pretekst znaleźć, żeby spotkać się z nią, kiedy będzie już po wszystkim. W końcu nadszedł czas pierwszego przedstawienia. Wszyscyj samozwańczy koneserzy zebrali się w Agassiz Theater, żeby wyda werdykt na choreografię Marii Pastore i muzykę Daniela RossiegO Danny był zbyt pochłonięty dyrygowaniem, żeby zwraca* uwagę na to, co dzieje się na scenie, choć słyszał, że w kilki miejscach rozległy się oklaski. Za muzykę czy za taniec? fl Ponieważ większość tancerzy stroniła od alkoholu, na przyję ciu urządzonym w sali ćwiczeń podawano tylko słonawy ponc2 a kilkoro śmiałków popijało piwo. Premiery w Harvardzie są pod jednym względem podobne < premier na Broadwayu. Wszyscy artyści czekają potem z bicie serca na recenzje prasowe. Cała różnica polega na tym, że w Cal bridge czeka się tylko na werdykt pisma "Crimson". Około jedenastej ktoś wpadł z artykułem Sonyi Levin. Jak l pismo o wyraźnie agresywnej polityce, ton recenzentki był i nazbyt entuzjastyczny w stosunku do wykonanej przez Mai choreografii, którą autorka nazwała "dynamiczną, tryskają wyobraźnią, a chwilami nie pozbawioną oryginalności". . Potem panna Levin zwróciła się w stronę muzyki Danny'eg Albo raczej odwróciła swoje działa. Jej zdaniem: "Muzyka, cbj ambitnai pełna werwy, jest, mówiąc oględnie, wtórna. Naślado nictwo brzmi w tym miejscu jak komplement. Strawiński i Aai Copland mogliby z powodzeniem zaskarżyć Danny' ego Rossie do sądu o naruszenie praw autorskich".

164

Konsternacja Danny'ego była tym większa, że wszystko to czytał na głos kierownik sceny, którego wyraz twarzy zmieniał się z każdym słowem. Danny poczuł się boleśnie dotknięty. Dlaczego ta złośliwa cwaniaczka próbuje wybić się jego kosztem? Czy nie przyszło jej do głowy, jak bardzo może go zranić? Chciał już wybiec z pokoju, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Za nim stała Maria. - Danny... - Daruj sobie - odburknął. Nie potrafił odwrócić się i spojrzeć jej w oczy. Zapominając o kurtce, którą zostawił na krześle za kulisami, ruszył wolno do drzwi. Na schodach przyśpieszył kroku. Musiał się stąd wydostać. Uciec przed współczującymi spojrzeniami. Na parterze zauważył jednak znak prowadzący do telefonu i przypomniał sobie, że obiecał profesorowi Landauowi zadzwonić natychmiast po przedstawieniu. Tylko nie to, do cholery. Jak mam mu powtórzyć słowa tej gazetowej suki? Jak w ogóle miał kiedykolwiek w przyszłości zadzwonić do swojego nauczyciela. Poniósł klęskę. Wyraźną, publiczną klęskę. Tak samo jak kiedyś na szkolnej bieżni. Pchnął oszklone drzwi i wyszedł w zimną marcową noc, nie czując ostrego wiatru na twarzy. Był za bardzo pochłonięty myślą, że ten niespodziewany obrót wydarzeń pozbawi go szacunku ulubionego nauczyciela. Danny zawsze wiedział, że jest ostatnim uczniem Landaua. I chciał okazać się jego najlepszym uczniem. Nie mógł zrobić ani kroku dalej. Usiadł na kamiennych schodach i ukrył twarz w dłoniach. - Rossi, co ty tutaj robisz? Dostaniesz zapalenia płuc. Nad jego głową, tuż przy drzwiach, stała Maria. - Odejdź, Pastore. Nie powinnaś zadawać się z przegranymi facetami. Nie zwracając uwagi na jego słowa, Maria zeszła po schodach i usiadła stopień niżej. - Posłuchaj, Danny, nie obchodzi mnie, co pisze Sonya. Dla mnie twoja muzyka jest świetna.

165

- Cały uniwerek to jutro przeczyta. Dranie z Eliot House będą mieli niezły ubaw. - Nie bądź śmieszny - odparła. - Większość tych palan tów nawet nie potrafi czytać. - I dodała cicho: - Chcę tylko, żebyś wiedział, że mnie to też dotknęło. - Dlaczego? Ciebie przecież pochwaliła. - Dlatego, że cię kocham. - Niemożliwe - odparł pod wpływem pierwszego odruchu. - Jesteś za wysoka. Odpowiedź była tak absurdalna, że Maria nie mogła powstrzy-J mać się od śmiechu. / On też się roześmiał. Potem objął ją i przytulił do siebieJ Pocałowali się. Po chwili Maria spojrzała na niego z uśmiechem. - Teraz twoja kolej. - Na co? - No, czy to jest jednostronne uczucie, czy nie? - Nie - powiedział cicho. - Ja też cię kocham. Siedząc w swoich objęciach, zupełnie nie czuli chłodu. Dla różnych ludzi wiosenne ferie na Harvardzie oznacza różne rzeczy. Studenci ostatniego roku nie wyjeżdżają wtedy nigdzie i ko czą swoje prace magisterskie, które trzeba oddać pierwszeg dnia po przerwie. Bardziej zamożni przedstawiciele młodszyd roczników lecą na Bermudy, by wziąć udział w osławionyl rytuale pod nazwą Studencki Tydzień. W programie przewidzi ne jest opalanie, żeglowanie, jazda na nartach wodnych, zmysN we tańce i - przynajmniej teoretycznie - podrywanie dzieĄ czat, które zjeżdżają się tam dla tych samych atrakcji. Na ogół wiosna zaczyna się w Cambridge całkiem niepostr żenię. Mięśnie sportowców nadal cierpią na brak wiosenne ciepła, w którym mogłyby przygotować się do nadchodząca rozstrzygających zawodów. Biegacze lecą więc do Puerto Rico. Nazwa ta jest barda

166

egzotyczna od rzeczywistego miejsca. W przeciwieństwie do turystów na bermudzkich plażach, gladiatorzy wstają o piątej rano, pokonują przed śniadaniem dziesięć mil, a potem śpią cały dzień aż do popołudniowego treningu. Wieczorem niewielu znajduje w sobie dość energii, żeby uganiać się za miejscowymi senoritami. Drużyny - tenisowa, golfowa i baseballowa -j adą na mecze wyjazdowe z południowych stanów, żeby zmierzyć się z tamtejszymi uniwersytetami. Zawodnicy ci prowadzą mniej ascetyczny tryb życia niż biegacze i dysponują pokładami energii zużywanymi na nocne rozrywki. Po obiedzie przechadzają się po malowniczych parkach uniwersyteckich, odziani w strój, który działa jak magnes na południowe ślicznotki: sweter z dostojną literą "H". Po wywalczonym z trudem zwycięstwie nad drużyną Uniwersytetu Karoliny Północnej, Jason Gilbert szykował się wraz z kolegami na podbój populacji Chapel Hill. Podczas gdy brali prysznic i ubierali się, trener Dain Oliver częstował ich konstruktywną krytyką skierowaną również do Jasona, który pomimo zwycięstwa w swoim pojedynku poruszał się na korcie nieco ospale. - To dlatego, że jestem zmęczony, trenerze - bronił się Jason. - Wszystkie te podróże, treningi i mecze trudno nazwać piknikiem. - Daj spokój, Gilbert - upomniał go żartobliwie Dain. - Po prostu tracisz za wiele sił na rozrywki poza kortem. Mam ci przypomnieć, że nie przyjechaliśmy tu na wakacje? - Trenerze, chyba pan nie zapomniał, że wygrałem, co? - Tak, ale spałeś na stojąco. Odzyskaj formę albo będziesz chodził spać z kurami. Czy wyrażam się jasno, Gilbert? - Tak jest. Przepraszam, mamusiu. \ Śmiech rozbrzmiewał jeszcze, kiedy w szatni zjawił się siwiejący gość o profesorskim wyglądzie, w garniturze i krawacie, i powiedział, że chce się widzieć z trenerem. - Co to za jeden? - szepnął Jason do Newalla, który wycierał się ręcznikiem przy sąsiedniej szafce. - Pewnie agent FBI przyszedł po ciebie, Gilbert - zażartował. - Zdaje się, że w tym tygodniu pogwałciłeś cztery albo pięć razy Ustawę Manna.

167

Zanim Jason zdążył odpowiedzieć, trener poprosił całą drużynę o uwagę. Dwunastu zawodników w różnych stadiach nagości posłusz nie zebrało się wokół niego, Trener Oliver przemówił: i - Chłopaki, ten pan to rabin Yavetz, dyrektor Towarzystwa! Hillela. Mówi, że dziś zaczyna się święto Paschy. Zaprasza wszyst-, kich zawodników żydowskiego pochodzenia na uroczystości re- ligijne. -- Nic wielkiego - dorzucił rabin z południowym akcentem. - Zwyczajne zebranie przyjaciół, trochę dobrego jedzenia i śpię-.! wanie pieśni, których uczyli was pewnie dziadkowie. - Są ochotnicy? - zawołał trener, yj - Ja chętnie przyjdę - powiedził Larry Wexler, studen( drugiego roku, który dołączył niedawno do drużyny z numereml siódmym. - Może udobrucham w ten sposób rodziców, bylig trochę rozczarowani, że nie przyjadę na święta do domu. - Jeszcze ktoś? - spytał Oliver, spoglądając na Jasona Gilberta. Jason odpowiedział mu grzecznym spojrzeniem i odparł: - Bardzo dziękuję, ale nie jestem... zainteresowany. - Zawsze będziesz mile widziany, jeśli zmienisz zdanirf - powiedział rabin. A potem zwrócił się do Larry'ego Wexle ra: - Przyślę kogoś do waszego akademika około wpół siódmej. l Po odejściu duchownego Newall spytał bez większej cieka wości: - Wexler, co to właściwie za święto? - To nawet fajna sprawa - odparł młodszy student. Chodzi o wyjście Żydów z Egiptu. No wiesz, kiedy Mojżesi powiedział: "Pozwólcie odejść mojemu ludowi". ; - Aha, coś jak popijawa u czarnych - skomentował N(r) wali. ; - Posłuchaj - odciął się Wexler. - Disraeli powiedzia kiedyś angielskiej bigotce: "Kiedy moi przodkowie czytali Biblia pani huśtali się jeszcze na drzewach".

168

Godzinę później, kiedy Larry Wexler pieczołowicie zawiązywał klubowy krawat, zauważył w lustrze czyjeś odbicie. Za nim stał Jason, ubrany z niewłaściwą sobie skromnością w niebieski blezer. - Wexler - zaczął niepewnie -jeśli pójdę na to, nie wezmą mnie za kompletnego kretyna? Nie wiem, co mam tam robić. - Nie ma sprawy, Gilbert. Masz tylko siedzieć i słuchać, a potem jeść. Będę ci nawet przewracał kartki. Przy długich stołach Związku Studentów siedziało jakieś pięćdziesiąt osób. Rabin Yavetz wygłosił krótką mowę powitalną. - W rzeczywistości Pascha to najważniejsze święto w żydowskim kalendarzu. Jest ono bowiem spełnieniem naczelnego przykazania naszej wiary, zawartego w rozdziale 13 Księgi Wyjścia, aby przypominać kolejnym pokoleniom o tym, że Bóg ocalił nas od prześladowań w Egipcie. Jason słuchał w milczeniu osób, które czytały na zmianę biblijne fragmenty i śpiewały dziękczynne psalmy. W pewnej chwili szepnął do Larry'ego: - Skąd wszyscy znacie te same melodie? - Pochodzą z listy przebojów śpiewanych pięć tysięcy lat przed naszą erą. Twoi przodkowie musieli być wyjątkowo niemuzykalni. Jason odetchnął z ulgą na widok wnoszonego obiadu. Rozmowa zeszła wtedy na bardziej dwudziestowieczne tematy i nie czuł się już dziwakiem. Larry szepnął do niego przy jedzeniu: - Czy coś z tego trafia do ciebie, no wiesz, w kulturowym sensie...? - Trochę tak - odparł Jason, bardziej z grzeczności niż z przekonania. W rzeczywistości nie bardzo rozumiał, co cały ten obrzęd miał wspólnego z nim, żyjącym w roku 1957. Zrozumiał to jednak jeszcze tego samego wieczoru. Podczas nabożeństwa rabin poprosił wszystkich, żeby wstali i pomodlili się o przyjście Mesjasza. Dodał też kilka słów na temat bardziej współczesnej historii.

169

- Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że nie tylko starożytni Egipcjanie chcieli zniszczyć nasz lud. Nie tak dawno, bo podczas ;? Paschy w 1943 roku dzielni Żydzi z warszawskiego getta, zagłodzeni i niemal całkowicie bezbronni, bohatersko powstali przeciw faszys-' tom. Ta historia nie dotyczy naszych dalekich przodków, lecz na-; szych bliskich krewnych. Naszych wujów, ciotek, dziadków, a czę-,j sto też naszych braci i sióstr. To o nich właśnie i o sześciu milionach ł innych zamordowanych przez Hitlera myślimy w tej chwili. Nagle rozległo się czyjeś łkanie, 'l Jason zobaczył, że przy pierwszym stole jakiś chłopiec płacze cicho, z pochyloną głową. - Straciłeś tam jakichś krewnych? - szepnął Jason. Larry Wexler spojrzał na kolegę z drużyny i odparł ponuro: - Wszyscy straciliśmy tam krewnych. ;' Chwilę później znów siedzieli przy stole i śpiewali wesoła pieśni. 1J Obrzędy skończyły się wkrótce potem. Na końcu czekały icj jeszcze nieoficjalne spotkania z miejscowymi ślicznotkami, któM zbiegły się tu nie tylko z przyczyn religijnych, lecz także, abj gościnnie przywitać dwóch przybyszów z Harvardu. Kilka minut przed jedenastą Larry i Jason wracali przez cień ny park do akademika. - Nie wiem jak ty, Gilbert - powiedział Larry - ale;, naprawdę się cieszę, że tam poszedłem. Nie uważasz, że dobn jest znać swoje korzenie? - Chyba tak - odparł półgłosem Jason Gilbert. Moje kjij rżenie - pomyślał - sięgają dwadzieścia lat wstecz do s@ sądowej, kiedy jakiś sędzia nadał ojcu nowe, nieżydowskie ni zwisko. A on, żeby zabezpieczyć naszą przyszłość, zastawił p< hipotekę całą naszą przeszłość. Szli w milczeniu, a Jason rozważał dalej. Ciekawe, dlacze tata musiał to zrobić? Przecież temu Wexlerowi nie powodzi S gorzej niż mnie. Nawet lepiej. On przynajmniej wie, kim jest. Po powrocie Jasona z wiosennego turnieju w jego życiu konała się jedna widoczna zmiana. Po meczu z drużyną był;

170

gwiazd uniwersyteckich, które służyły teraz w piechocie morskiej w Ouantico w stanie Wirginia, uległ bowiem sile perswazji, oficera z komisji rekrutacyjnej i zapisał się na szkolenie wojskowe. Uznał, że to świetny sposób na odbębnienie służby wojskowej, bo zajęcia miały odbywać się tylko przez dwa następne lata podczas wakacji. A po studiach mógł iść prosto do Marines i bez trudu odsłużyć dwa lata w stopniu oficerskim. Miał nawet pewne uzasadnione nadzieje, że po podstawowym szkoleniu zostanie przeniesiony do Służb Specjalnych i spędzi służbę wojskową na odbijaniu piłeczek tenisowych. Najpierw czekała go jednak bitwa innego rodzaju. Mecz z drużyną Yale w maju. A banda z New Haven poprzysięgła mu zemstę. Nie. Proszę cię. - Nie! Maria Pastore usiadła wyprostowana, z czerwoną twarzą. -- Proszę cię, Danny, na litość boską, znów musimy wałkować ten temat? - Ależ to nie ma sensu, Maria. - Ma, Danny, tylko że ty jesteś zbyt okrutny i gruboskórny, żeby to zrozumieć. Nie możesz pojąć, że mam swoje zasady? Danny Rossi nie mógł dojść z Marią do porozumienia. Choć przez pierwsze tygodnie czuli się jak w dwuosobowym raju, samotni pośród studenckiego tłumu, wkrótce poróżniły ich pewne kwestie etyczne. Maria była najmilszą, najłagodniejszą, najbardziej inteligentną i najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. W dodatku uwielbiała go. Rzecz w tym, że nie chciała iść z nim do łóżka - z powodów, których nie chciał zrozumieć i w żadnym wypadku zaakceptować. Zresztą, pozwalała mu na o wiele, wiele mniej. Leżąc na jego kanapie, obejmowali się i całowali żarliwie, ale ilekroć wsunął jej rękę pod sweter, sztywniała z przerażenia. - Proszę cię, Danny. Proszę, nie.

171

- Maria - przekonywał ją cierpliwie - przecież to nie je jednorazowa schadzka. Oboje się kochamy. Chcę cię dotykać, l cię kocham. Wstała i opuszczając na sobie sweter, błagała o wyrozumie łośćdlajej uczuć. - Danny, oboje jesteśmy katolikami. Nie rozumiesz, że wolno tych rzeczy robić przed ślubem? - Jakich rzeczy? - żachnął się. - Gdzie jest napisi w Biblii, że mężczyzna nie może dotykać piersi kobiety? Naw< w Pieśni nad pieśniami... - Proszę cię, Danny - szepnęła, wyraźnie tocząc ze sc wewnętrzną walkę. - Wiesz, że nie o to chodzi. Na tym by nie skończyło. - Przysięgam, że nie poproszę o więcej. Maria spojrzała na niego z czerwonymi policzkami i odpowie działa szczerze: - Słuchaj, może ty potrafiłbyś przerwać w połowie. Ale znam siebie. Wiem, że jeśli dojdziemy do tego momentu, nieł"'1 umiała się oprzeć. Na krótką chwilę jej wyznanie uskrzydliło Danny'ego. - A więc w głębi duszy ty też chcesz iść na całość? Skinęła wstydliwie głową. - Danny, jestem kobietą. Kocham cię. Cała płonę w śro Ale jestem też katoliczką. Na lekcjach religii uczono nas, że śmiertelny grzech. ; - Teraz ty posłuchaj - powiedział Danny, jakby uczeste czyli w akademickiej dyskusji. - Czy wykształcona student Radcliffe może w 1957 roku naprawdę sądzić, że będzie smaży się w piekle, jeśli pójdzie do łóżka z kimś, kogo kocha? - Tak, jeśli będzie to przed ślubem - odparła bez wahał - Boże, nie wierzę w to - odparł, tracąc cierpliwość. I SM ostatni argument. W głowie kręciło mu się od pragnienia, żeby zmiękczyć!) zatwardziałą, zmysłową dziewicę. Wreszcie wybuchnął: '* - Przecież kiedyś się pobierzemy! Nie wystarczy ci to? Była chyba zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że wspor" o małżeństwie. W każdym razie odpowiedziała:

172

- Proszę cię, Danny, na wszystkie świętości, zrozum, że nie mogę tak po prostu zapomnieć o swoim wychowaniu. Mój ksiądz, moi rodzice... zresztą, nie chcę na nich zrzucać winy, to jest moja wiara. Chcę ofiarować mężowi swoje dziewictwo. - Jezu, jakie to staroświeckie. Nie czytałaś Kinseya? Nie więcej niż dziesięć procent kobiet postępuje dziś w ten sposób. - Danny, mogę być nawet ostatnią dziewczyną na ziemi, nie obchodzi mnie to. Mam zamiar zachować czystość aż do nocy poślubnej. Doszedłszy do kresu swoich zdolności oratorskich, Danny mógł już tylko odpowiedzieć mimowolnym okrzykiem: - A gówno! \ Po chwili, próbując utrzymać nerwy na wodzy, dodał: - Dobra już, zapomnijmy o tym wszystkim Fehodźmy na obiad. Zaczął już nakładać krawat, kiedy zaskoczyła go jej odpowiedź: - Nie. Odwrócił się i warknął: - Co znowu? - Bądźmy ze sobą szczerzy, Danny. Oboje nie możemy dalej tego ciągnąć. Zaczynamy się kłócić. A to oznacza, że wszystkie delikatne uczucia niedługo zwiędną. Wstała, jak gdyby chciała pokazać mu swoją moralną i fizyczną wyższość. - Danny, naprawdę cię kocham - powiedziała. - Ale nie chcę się z tobą spotykać... - Nigdy? - Nie wiem - odparła - ale na pewno przez jakiś czas. Ty jedziesz latem do Tanglewood. Ja mam pracę w Cleveland. Może rozłąka dobrze nam zrobi. Będziemy mieli oboje czas do namysłu. - Nie słyszałaś, że chcę się z tobą ożenić? Skinęła głową. A potem odpowiedziała szeptem: - Słyszałam. Ale nie jestem pewna, czy naprawdę wiesz, co mówisz. Dlatego musimy się rozstać na jakiś czas. - Możemy przynajmniej pisać do siebie? - spytał Danny. - Dobrze.

173

Maria podeszła do drzwi i odwróciła się. Przez chwilę patrzyła,! na niego w milczeniu, a potem powiedziała: - Nigdy się nie dowiesz, jakie to dla mnie przykre, Danny., I wyszła. ;i Wiosną 1957 roku George Keller mógł już tak samo ja wszyscy jego koledzy z roku pobierać na Harvardzie naufc( w powszechnie przyjętym języku wykładowym. " Nie przypadkiem postanowił specjalizować się w naukacM politycznych. Brzeziński wyjaśnił mu bowiem, że zjegoznajol mością rosyjskiego i doświadczeniem wyniesionym zza żelazne! kurtyny stanie się dla Waszyngtonu bezcenny. Wśród kursów, które wybrał na wiosenny semestr, były "Pt lityka rządowa 180" i "Zasady polityki międzynarodowej", cho nazwisko wykładowcy odświeżyło w nim poprzednie, paranoicii ne lęki. Wykładowca nazywał się bowiem William Palmer EliĘ i był jeszcze jednym krewnym jego kolegi z akademika, Andre Wybór ten okazał się jednak brzemienny w skutki. Asystę4 tem Eliota był bowiem pucołowaty młody wykładowca, którt mówił po angielsku z akcentem silniejszym niż u George' Nazywał się Henry Kissinger. Jakaś niesamowita siła telepali popychała ich ku sobie. Kissinger, który podobnie jak George sam był uchodźcą, ch( z hitlerowskich Niemiec, też ukończył Harvard (i podobnie George zangielszczył swoje nazwisko). Człowiek ten miał ni spotykany talent do polityki - zarówno do teorii, jak do praktycznych zastosowań. Doktor K. (jak nazywali go z czułe studenci) prowadził też samodzielnie zajęcia pod nazwą "l dzynarodowe seminarium harwardzkie". Był również człon! redakcji jednego z najważniejszych pism politycznych świi "Foreign Affairs". George sądził, że zbliżył się do Kissingera dzięki własnen sprytowi, lecz wkrótce odkrył, że to raczej Kissinger zrobił wszyś, ko, by pozyskać go dla swoich zajęć. Żaden z nich nie rozczarowany.

174

Kissingera ujęła między innymi płynność, z jaką George mówił po rosyjsku. Przede wszystkim starał się jednak przeciągnąć młodego Węgra na swoją stronę dlatego, że trawiła go ambicja, by stać się człowiekiem numer jeden na Harvardzie (a potem na świecie). Wiedział bowiem, jak usilnie jego arcyprzeciwnik Zbig Brzeziński zabiega o to, by utrzymać George'a w swojej strefie wpływów. Na początku semestru Kissinger zatrzymał kiedyś George'a i powiedział: - Panie Keller, możemy chwilę porozmawiać? Chciałbym dodać kilka słów na temat pańskiej ostatniej pracy. - Oczywiście - odparł uprzejmie George, zdając sobie nagle sprawę, że jego praca wcale nie jest taką oryginalną i błyskotliwą analizą, za jaką sam ją uważał. - Przyjmuje ją pan, panie profesorze? - spytał George, kiedy wyszedł ostatni student. Jako zręczny strateg akademicki sprytnie posłużył się tytułem profesora, choć doskonale wiedział, że Kissinger jest tylko zwykłym wykładowcą. Pochlebstwo najwyraźniej zadziałało. W każdym razie, pochlebiony uśmiechnął się szeroko. - Czy przyjmuję? Panie Keller, pańska praca to pierwszorzędna analiza. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak błyskotliwie potrafił wyjaśnić zawiłości wschodnioeuropejskich doktryn. - Dziękuję, panie profesorze - odparł rozpromieniony George. - Podobno jest pan naszym nowym nabytkiem z Węgier. Co pan studiował w Budapeszcie? - Prawo. Socjalistyczne, rzecz jasna. Bez wartości, prawda? - Zależy dla kogo. W moich badaniach bardzo przydałby mi się ktoś, kto jest ekspertem w tej dziedzinie i swobodnie czyta po rosyjsku. - Jeśli mam być zupełnie szczery - odparł George - muszę powiedzieć, że nie skończyłem studiów. Trudno więc nazwać mnie ekspertem. Oczy Kissingera błysnęły za grubymi szkłami okularów w czarnych oprawkach. - Może nie na Węgrzech, ale tutaj, w Cambridge, ludzi z pańskim doświadczeniem naprawdę brakuje...

175

- Jak na lekarstwo? - podpowiedział George, popisując się swoim opanowaniem potocznych wyrażeń. - Dokładnie tak - odparł doktor K. - Jeśli więc dysponuje! pan wolnym czasem, chciałbym, żeby został pan moim asysten-t tem. Ośrodek Studiów Europejskich płaci dwa dolary za godzinę, czyli całkiem nieźle. Poza tym, razem znajdziemy dla pana tematy na pracę magisterską. - Czy sugeruje pan, że może zostać promotorem mojej pracy - Chłopcze, obraziłbym się, gdyby mnie pan o to nie poprosił - odparł Kissinger z uwodzicielską grzecznością. - Czy mani przez to rozumieć, że przyjmujesz moją propozycję, Georgefj A może chcesz się nad tym zastanowić? Porozmawiać ze swoin opiekunem akademickim? Kto nim jest, ten młody Polak Brze ziński? - Nie ma sprawy. Załatwię to ze Zbigiem. Kiedy zaczynał pracę, profesorze Kissinger? - Przyjdź do mojego gabinetu dzisiaj po lunchu. I jeszcz jedno, George. Od tej pory, poza zajęciami, mów mi Henry. W ten sposób trzeci rok studiów dobiegł końca. Podczas gdy poza murami uczelni kochający lud ameryl kański ponownie wybrał Eisenhowera na prezydenta, jedej z członków rocznika 1958 został ziemskim powiernikiem same go Boga. Umierający władca Aga Khan niespodziewanie wyzna czył bowiem swojego wnuka, księcia Karima, na duchowego przywódcę milionów muzułmanów. Wielu członków rocznika przyjęło to za znak, że oni dostąpią błogosławieństwa niebios. George Keller pokonał najdłuższą drogę - zarówno względem geograficznym, jak i duchowym. Zaledwie w siede miesięcy udało mu się całkowicie opanować angielski. Zdać naginały się do jego woli. Słowa stały się pionkami, które rozb jały w pył argumenty przeciwnika i zdobywały jego podziw. Mógł teraz bez przeszkód wdrapywać się na akademicka szczyty. Na dodatek miał magisterskiego protektora. Nawet jeś

176

studia na Harvardzie nie dały mu nic więcej, dzięki nim spotkał Henry'ego Kissingera, z którym rozumieli się bez słów. Jego nagrodą była godna pozazdroszczenia wakacyjna praca w charakterze asystenta doktora K., polegająca na organizowaniu "Międzynarodowego seminarium" i pomocy przy wydawaniu pisma "Confluence". Program seminarium ściągnął kilkudziesięciu urzędników państwowych i wpływowych publicystów z obu stron żelaznej kurtyny, którzy przyjechali z serią odczytów i wykładów uświadamiających słuchaczom nowe, powojenne konfiguracje polityczne na mapie świata. Do obowiązków George'a należało również bratanie się z przedstawicielami wschodniego bloku po to, by dowiedzieć się, co naprawdę sądzą na temat Harvardu, seminarium oraz na temat samego Kissingera. Mimo początkowej czujności, wszyscy w końcu ulegali europejskiemu wdziękowi George'a i zaczynali mówić o wiele bardziej otwarcie, niż pozwalał na to obcy teren kapitalistycznego uniwersytetu na Zachodzie. Oczywiście w swoich instrukcjach Henry nie wspomniał ani słowem o tym, by jego protegowany posuwał się aż do fizycznej zażyłości z uczestnikami seminarium. George zrobił to z własnej inicjatywy. Być może przyczyna tkwiła w parnym powietrzu Cambridge albo w jego przyśpieszonym pulsie na widok grupek z Radcliffe, które przechadzały się po dziedzińcu w nieznośnie krótkich szortach i niewyobrażalnie obcisłych koszulkach. Możliwe też, że upływ czasu po prostu rozproszył już poczucie winy, ów rodzaj podświadomej pokuty, który do tej pory zmuszał George'a do wstrzemięźliwości. Na początku sierpnia George poszedł do łóżka zjedna z czołowych polskich dziennikarek. Miała prawie czterdziestkę i była kobietą światową. Jej uwagi na temat miłosnej sztuki George'a zasługiwały więc na szczególną uwagę. - Chłopcze - szepnęła - jesteś najlepszym kochankiem, jakiego miałam... George uśmiechnął się.

177

- .. .i najzimniejszym - dodała szybko. - Wszystko robisz, jakbyś nauczył się tego z książki. - Wątpisz w szczerość moich uczuć? - spytał żartobliwie. - Ależ, skądże znowu - odpada z przebiegłym uśmieszkiem, - Ani przez minutę w nią nie wierzyłam. Szpiegujesz dla nich, co? p - Oczywiście. - George uśmiechnął się szeroko. - Dyre- : ktor chce, żebym się dowiedział, który delegat jest najlepszy w łóżku. ;1 - I co?-szepnęła lubieżnie. 'Sj - Gdyby dawali Nagrodę Leninowską w dziedzinie seksu;f dostałabyś ją przez aklamację. - Och, George - przymilała się - potrafisz nie tylkp świetnie pieprzyć, ale też przemawiać. Masz przed sobą wspania-j łą przyszłość. p - Jak sądzisz, w jakiej dziedzinie? - spytał, szczerze zacie- kawiony opinią takiej światowej kobiety na swój temat. ' - To oczywiste - odparła. - Jest tylko jedna dziedzina w której umiejętności te uzupełniają się nawzajem. Mówię, rzecĘ, jasna, o polityce. ,, Przyciągnęła go do siebie, żeby raz jeszcze pogrążyć sij w erotycznej dialektyce. Jason Gilbert kroczył nieprzerwanie ku sportowej chwale Drugi raz z rzędu wygrał Turniej Tenisowy IC4A. Jakby nie do było mu rozgłosu, jego koledzy z drużyny tenisowej poszli w śl; zawodników squasha i okazali mu swój wyjątkowy szacune wybierając na swojego kapitana. Choć nie był raczej mściwy, nie mógł powstrzymać się od wy słania swojemu byłemu dyrektorowi, panu Trumbullowi, długić go artykułu z "Crimson", który opisywał jego dotychczasow wyczyny w sporcie. Panegiryk kończył się pytaniem: "Kto moż wyobrazić sobie, jakie jeszcze wyżyny osiągnie Gilbert w nastęjl nym roku?"

178

Ted i Sara kochali się już tak bardzo, że sama myśl o spędzeniu dwóch miesięcy z dala od siebie była dla nich nie do wytrzymania. Sara przekonała więc rodziców, żeby pozwolili jej zapisać się na kursy wakacyjne na Harvardzie i wynająć mieszkanie w północnej dzielnicy Cambridge. Matka miała co prawda poważne wątpliwości co do tego nagłego zapału do dodatkowej nauki, ale ze skuteczną pomocą przyszedł ojciec, któremu Sara mogła powierzyć swój sekret. Było to długie i namiętne lato (pewnego razu kochali się nawet na Harvard Yard - na trawniku za budynkiem Sever Hali). Chwila rozstania w Święto Pracy była bolesnym doświadczeniem. Sara płakała przez cały tydzień przed opuszczeniem wynajętego mieszkania. .;..:..:. Dla Danny'ego Rossiego lato 1957 roku było uwerturą do najwyższego wzlotu w jego dotychczasowej karierze. W dniu 12 października, za sprawą Muncha, miał grać razem z Orkiestrą Bostońską III Koncert fortepianowy Beethovena. Jego tryle z pierwszej części utworu miał zauważyć cały muzyczny świat. Kiedy w radosnym nastroju zadzwonił do profesora Landaua, by ogłosić mu tę cudowną nowinę, okazało się, że jego nauczyciel zamierza osobiście przyjechać na koncert i nawet zbiera już pieniądze na bilet lotniczy. A jednak zbliżający się debiut dawał Danny'emu znacznie mniej radości, niż zawsze to sobie wyobrażał. Na trzecim roku spotkało go bowiem więcej złego niż dobrego. Wciąż nie mógł uwolnić się od myśli o upokorzeniu, jakie spotkało go ze strony pisma "Crimson". A tym bardziej od wspomnień trudnego związku z Marią. Miał nadzieję, że ich wakacyjna rozłąka da mu czas na uporządkowanie myśli, a może nawet uwiedzenie kilku dziewcząt w Tanglewood dla poprawienia oceny własnej męskości. Nagła tragedia okryła jednak wszystko ponurym cieniem. Tego samego wieczoru, gdy przyjechał do Tanglewood, za-

179

dzwoniła matka i powiedziała, że profesor Landau zmarł na atak serca. Otępiały z żalu Danny spakował się i pojechał na pogrzeb nauczyciela. Nad grobem płakał, nie wstydząc się łez. Gdy po krótkim nabożeństwie żałobnicy zaczęli się rozchodzić, matka, której nie widział od trzech lat, ponowiła błagania,: by zjawił się w rodzinnym domu. Powiedziała Danny'emu, że ostatnim życzeniem profesora Landaua było, aby jego uczeń pogodził się z ojcem. ' Marnotrawny syn powrócił więc wreszcie do domu, w którym spędził swoje liche dzieciństwo. Arthur Rossi zmienił się chyba zarówno fizycznie, jak i du- { chowo. Był teraz opanowany. Na jego twarzy widniały bruzdy, a skronie pokrywała siwizna. Przez ułamek sekundy Danny poczuł bolesny wyrzut sumie- nią, jak gdyby był winny zewnętrznych oznak starości ojca. Kiedy jednak stanęli naprzeciw siebie w pełnym zażenowania! milczeniu, Danny usilnie starał się przypomnieć sobie, jak podle l traktował go kiedyś ten człowiek. Nie potrafił już wykrzesać! z siebie nienawiści do ojca. Ani nie potrafił go już kochać. - Dobrze wyglądasz, synu. - Ty też, tato. - Długo się nie widzieliśmy, prawda? Na więcej nie było go stać. Marzenia Danny'ego o rodziciel- skich przeprosinach należały więc do świata dziecięcych fantazji, Żal i obojętność zlały się w coś na kształt cichej wielkodusz- i ności, która kazała mu wyciągnąć rękę do ostatecznej zgody, i Dwaj mężczyźni padli sobie nawet w ramiona. - Tak się cieszę, synu - mruknął Arthur Rossi. - Teraz i możemy powiedzieć, że co było, minęło. A niech tam - pomyślał Danny. To teraz takie nieistotne. Je- dyny człowiek, który naprawdę traktował mnie jak syna, nie żyje.

180

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

8 sierpnia 1957 Całe lato tkwiłem jedną nogą w przeszłości, a jedną w przyszłości (nie warto się zastanawiać, co lepsze). Ponieważ kończę studia w czerwcu przyszłego roku (żadne osiągnięcie), ojciec postanowił oszczędzić mi dorocznej porcji fizycznych robót. Zamiast tego, mam zacząć zapoznawać się z pracą w naszych bankach. Oczywiście ojciec był w Maine i zarządzał wszystkim przez telefon. Mnie zostawił pod opieką "starego, poczciwego Johnny'ego Winthropa". urzędnika, do którego bardzo pasowały oba te przymiotniki. - Po prostu miej oczy i uszy otwarte, chłopcze - wyjaśnił Johnny na początku mojego pierwszego dnia pracy. - Patrz, kiedy kupuję, patrz, kiedy sprzedaję, i patrz, kiedy się wstrzymuję. Pojmiesz to w lot. A teraz zrób nam obu herbatę. Nasze biura w centrum Bostonu leżą też niedaleko Towarzystwa Historycznego. Tam właśnie, nad dziennikami wielebnego Andrew Eliota z rocznika 1737 i jego syna Johna z rocznika 1772, odbywała się moja prawdziwa edukacja. Dzięki nim odkryłem prawdziwą historię mojego kraju (i mojej rodziny). Zrozumiałem też, że życie na Haryardzie było zawsze podobne, jeśli nie liczyć kilku co lepszych fragmentów ze studenckiego notatnika Johna Eliota. Zapis: 2 września 1768. John wyjeżdża do college'u. Pakuje najpotrzebniejsze rzeczy. Wymagany strój: granatowy płaszcz, trójgraniasty kapelusz i toga. Także widelec, łyżka i nocnik (każdy student musiał przyjechać z własnym). Zapis: Tata nalega, by popłynąć promem z Charlestown. Najtaniej. I co najważniejsze, opłata pójdzie na Harvard. Zapis: Czesne można opłacać w naturze, np. w ziemniakach lub drewnie na opał. Pewien jegomość przyprowadził owcę. Zapis: Studencki przepis na poncz zwany "flip": dwie trzecie piwa, melasa, rum. Podawać w wielkich, wysokich kuflach (zwanych "pucharami"),

181

Zapis: 6 września 1768. Opis paskudnego żywienia we wspólnej jadłodajni. "Każdy student otrzymuje co dzień funt mięsa" - pisał John. "Ponieważ nie ma ono żadnego smaku, nie sposób odgadnąć, z jakiego pochodzi zwierzęcia. Czasem podaje się 4 też warzywa. A przy wielkich okazjach kwiaty mlecza. O ma- śle lepiej nic nie mówić, bo już kilkakrotnie stało się ono, zarzewiem gwałtownych protestów. Przynajmniej z pragnienia nie dadzą nam pomrzeć. Jabłecznika jest tu bowiem pod dostat- kiem. Na każdym stole stoi duży dzban, który przechodzi z ust do ust, niczym puchar do toastów". ;1 Gdyby pominąć jabłecznik, mógłby to być doskonały opis współczesnego obiadu w Eliot House. To samo dotyczyło< rozmów przy stołach. Jest coś wiecznego w bzdetach, któw opowiadają sobie studenci. Życie to wypełniały nie tylko uciechy. W miarę jak pogar-l szały się stosunki z Wielką Brytanią, atmosfera na uczelni stawała się coraz bardziej napięta. Między sympatykami loja-lJ listów i rebeliantów toczyły się krwawe spory. A potem wy- buchta wojna. 'Ę Pod koniec roku 1773, tuż po incydencie z bostońskąlj herbatą, patrioci i torysi stoczyli w stołówce zacięty bój. Njd było to zwykłe rzucanie się jedzeniem, ale walka na śmie* i życie. Opiekunowie starali się zapobiec rozlewowi krwi. Pewnego dnia dokonałem fascynującego odkrycia. W czytałem, że armia brytyjska zamierzała kiedyś zmieść Hal vard z powierzchni ziemi. "W siedemdziesiątym piątym, osiemnastego kwietnia" -jak twierdził profesor Longfellow w swoim słynnym wiersz na ten temat - Pauł Revere galopował całą noc, żeby zawia domić mieszkańców Lexington i Concord o zbliżaniu s; brytyjskiej armii. W tym samym czasie inna część sił brytyjskich zmierza w stronę Cambridge. Zapiski Johna Eliota z 19 kwietnia ni wią o panice na Harvardzie. Wiedziano bowiem powszechni że Brytyjczycy uważają uczelnię za "gniazdo buntu".

W obawie, że wróg może nadejść mostem nad rzeką Char-les, grupa studentów rozebrała go, by udaremnić Brytyjczykom przeprawę. Młodzieńcy schowali się potem w krzakach i czekali na dalszy rozwój wypadków. Ledwo minęło południe, na zachodnim brzegu pojawiła się banda żołnierzy pod wodzą samego lorda Percy'ego, który siedział wystrojony na pięknym, białym koniu. Kiedy zobaczył, co zrobiliśmy (to znaczy, co zrobili studenci Harvardu), wściekł się nie na żarty. Ale, drań jeden, miał ze sobą kilku cieśli, którzy naprawili most w niecałą godzinę. Wojsko wkroczyło do miasteczka, w którym wszystkie okna były pozamykane. Percy miał za zadanie wesprzeć wojska znajdujące się już w Lexington. Ale nie znał drogi. Postanowił więc zapytać tam, gdzie zajmowano się głównie dawaniem odpowiedzi - na Uniwersytecie Harvarda. Wszedł z kilkoma żołnierzami na dziedziniec i zawołał do pozornie wymarłych budynków, aby ktoś udzielił mu wskazówek. Nikt nie wyszedł na zewnątrz. Ci studenci musieli być twardymi gośćmi. John Eliot i jego kumple z pokoju wyglądali niespokojnie przez dziury w żaluzjach, obawiając się, że Percy może kazać żołnierzom strzelać. Było to wcale niewykluczone, ale Anglik najpierw chciał spróbować innej sztuczki. Znów zadał to samo pytanie - tym razem po łacinie. Nagle z Hollis Hali wyszedł profesor Isaac Smith i zbliżył się do lorda. Studenci nie słyszeli rozmowy, widzieli tylko, jak Smith pokazuje ręką w stronę Lexington. Percy machnął dłonią, po czym odjechali galopem. Niemal natychmiast na profesora posypały się wyzwiska i przekleństwa. Biedaczyna był całkiem oszołomiony. Należał do tych, którzy z pamięci cytują całego Cycerona i Platona, a nie potrafią zapamiętać nazwisk swoich studentów. Wyjąkał, że Anglik zażądał informacji w imieniu króla. Jak więc on, lojalny poddany, mógł mu odmówić? Dodał

183

jeszcze, że lord Percy obiecał zaszczycić Harvard ponowną wizytą. Studenci wpadli we wściekłość. Podobno generał zapraszał też profesora Smitha na "szklankę dobrej madery przy ognisku" tego samego wieczoru. Idiota nie rozumiał, że mówiąc "ognisko", Anglik miał na myśli "pożar". Niektórzy chcieli oblać nadmiernie wykształconego durnia smołą i wytarzać w pierzu. Ale, jak to na Harvardzie, zgłaszano w tej sprawie sprzeczne propozycje. Tymczasem profesor Smith zmył się bez śladu. Nigdy więcej go nie widziano. Tego wieczoru Pauł Revere wjechał do Cambridge ze strasznymi wieściami o Lexington i Concord. Część studentów przyłączyła się do minutników, którzy w pośpiechu wznosili barykady na błoniach miejskich, przygotowując się do odparcia ataku Brytyjczyków. : Atak nigdy nie nastąpił. Milicja brooklińska pod wodzą Isaaca Gardnera, rocznik l 1747, natarła na wroga z zasadzki koło Watson' s Comer. Choć H Isaac przegrał potyczkę, jego dzielne natarcie sprawiło, że Brytyjczycy poszli w rozsypkę, sądząc, że cała droga do 'Ę Cambridge roi się od równie zażartych patriotów. To dzięki ludziom takim jak on nie doszło do bitwy na Harvard Yard. Tego parnego popołudnia, kiedy pierwszy raz czytałem słowa Johna Eliota, nie mogłem uciec od pewnej myśli -jak; my, współcześni studenci, zachowalibyśmy się, gdyby wróg otoczył uniwersytet? Co byśmy zrobili - rzucali frisbee w nieprzyjaciół? ; Była prawie piąta, kiedy wróciłem z "lunchu". Poszedłem od razu przeprosić pana Winthropa. Spojrzał na mnie znad biurka i powiedział, że nawet nie zauważył mojej nieobecności. Trudno o lepszy komentarz do mojego życia.

"TTT-iedy rocznik 1958 powrócił do Cambridge na ostatni rok J-studiów, wszyscy boleśnie zdawali sobie sprawę, że w ich akademickiej klepsydrze pozostało już niewiele piasku. Dokładnie za dziewięć miesięcy mieli wynurzyć się z przytulnego łona Harvardu i odejść w zimny, surowy świat. Wszystko zaczęło przyśpieszać w przerażająco zawrotnym tempie. Studenci ostatniego roku przypominają narciarzy przerażonych coraz większą prędkością; choć koniec zjazdu jest już bliski, nie potrafią zachować równowagi. Do tej pory wśród członków rocznika wydarzyły się już trzy samobójstwa, wszystkie w mniejszym lub większym stopniu spowodowane desperacką chęcią pozostania na Harvardzie. Teraz, podczas ostatniego roku, dwóch kolejnych studentów miało sobie odebrać życie. Tym razem ze strachu przed opuszczeniem Harvardu. Końcówka studiów jest zwykle smutna także z innych powodów. Cynizm, tak powszechny w ciągu pierwszych trzech lat, teraz powoli, niespodziewanie ustępuje miejsca nostalgii. Do czerwca wykluwa się z niej żal. Poczucie zmarnowanego czasu. Straconych szans. Tęsknota do beztroski, której nigdy już nie zaznają. Są pewne wyjątki. Studenci, którzy zwycięsko przejdą tę ostatnią próbę, to z reguły ci, którzy przysparzają chwały swojemu rocznikowi. Jeden z nich zadebiutował 12 października 1957 roku jako pianista z Bostońską Orkiestrą Symfoniczną. Danny Rossi, który wkroczył nerwowo na scenę w zatłoczonej, szacownej sali koncertowej, nie był jednak tym samym młodym okularnikiem, który poprzedniej wiosny opuścił Eliot House. Nie nosił już okularów. Nie dlatego, że poprawił mu się wzrok - była to raczej spektakularna poprawa zewnętrznego wyglądu. Zawdzięczał tę metamorfozę radom rozkochanej w nim miłośniczki z obsługi zeszłorocznego festiwalu w Tanglewood. Ujrzawszy jego twarz w okolicznościach, w których nie były mu potrzebne okulary, dziewczyna zwróciła uwagę na wrażenie, jakie wywierają na niej przenikliwe, szarozielone oczy muzyka, i na to, jaką

185

krzywdę czyni on publiczności, kryjąc się za szkłami okularów. Nazajutrz Danny poszedł zamówić sobie szkła kontaktowe. 3 W chwili, kiedy znalazł się na scenie Symphony Hali, Danny pojął, jak trafne były rady tamtej miłośniczki. Wśród uprzejmych 8 oklasków słyszał bowiem uwagi typu: "Jaki przystojny!" Jego występ był niemal doskonały. Zagrał z pasją. A w ostatniej części kilka loczków spadło mu na czoło. Burza oklasków. Nie miał pojęcia, jak długo trwał aplauz publiczności. Unoszony przez jego fale, Danny stracił poczucie czasu. Pozostałby na scenie na zawsze, gdyby Munch nie objął go przyjaźnie ramieniem i nie wyprowadził za kurtynę. Po chwili w garderobie zjawili się rodzice. I, jak planety wirujące wokół nowego słońca, przepychający się nawzajem dziennikarze. Najpierw błyskające flesze utrwaliły wizerunek Danny'ego, który ściska rękę Munchowi. A potem kilka zdjęć z rodzicami. I wreszcie cała seria z wybitnymi osobistościami świata muzyki, którzy zjechali tu z Nowego Jorku. W końcu Danny miał dosyć. - Panowie - zaczął błagać -jestem już bardzo zmęczony. Łatwo zgadnąć, że nie spałem zbyt wiele zeszłej nocy. Proszę więc, idźcie już! Chyba macie już wszystko, czego wam potrzeba. Dziennikarze byli w większości zadowoleni i zaczęli się rozchodzić. Tylko jeden z fotografów zdał sobie nagle sprawę, że brakuje mu jeszcze pewnego zdjęcia. - Danny - zawołał - a może jeszcze jedno, jak całujesz swoją dziewczynę? Danny spojrzał w kąt garderoby, gdzie ukrywała się Maria, ubrana w stateczną suknię. (Całymi tygodniami przekonywał ją, żeby przyszła na koncert "z czystej przyjaźni"). Skinął na nią, żeby podeszła bliżej. Potrząsnęła jednak głową. ; - Nie, Danny, proszę. Nie chcę się fotografować. Poza tym, to, wyłącznie twój wieczór. Ja przyszłam tutaj razem z publicznością. Danny był podwójnie rozczarowany, gdyż przydałoby się,i żeby świat zobaczył go razem z naprawdę seksowną dziewczyną. Opanował się jednak i powiedział do dziennikarzy:

186

- Ona nie jest jeszcze do tego przyzwyczajona. Innym razem, dobra? Dziennikarski tłumek oddalił się, choć niechętnie. Rodzina Rossich ruszyła wraz z Marią do limuzyny, żeby wrócić do hotelu Ritz, gdzie zarząd orkiestry wynajął im apartament. Podróż do hotelu była dla Danny'ego jak sen. Pogrążony w skórzanym luksusie auta z prywatnym szoferem powtarzał wciąż w duchu: "To nie do wiary, jestem gwiazdą. Jasna cholera, jestem gwiazdą!" Danny nie podejrzewał, że będzie przeżywał podobną euforię, dlatego zabronił rodzicom zapraszać wielu gości na przyjęcie po koncercie. Sądził, że okryje się smutkiem z powodu nieobecności człowieka, dzięki któremu zaszedł tak daleko. Ale aplauz publiczności był tak oszałamiający, że potrafił myśleć tylko o sobie. Munch i koncertmistrz wpadli tylko na chwilę, żeby wypić kieliszek szampana. Nazajutrz, wczesnym popołudniem, czekał ich następny koncert i potrzebowali odpoczynku. Dyrektor Bo-stońskiej Orkiestry Symfonicznej przyprowadził natomiast pewnego dostojnego gościa, który nie godził się czekać ani jednego dnia na rozmowę z Dannym. Tym niespodziewanym gościem był sam S. Hurok, najsłynniejszy na świecie menedżer artystyczny. Powiedział młodemu pianiście nie tylko, że go podziwia, lecz także wyraził nadzieję, że Danny weźmie pod uwagę skorzystanie z usług jego agencji. Przyrzekł nawet, że już w przyszłym roku stworzy Danny'emu szansę zagrania z najsłynniejszymi orkiestrami na świecie. - Ależ, panie Hurok. Jestem zupełnie nieznany. - Och - uśmiechnął się mężczyzna - wystarczy, że mnie znają. A większość dyrektorów orkiestr, z którymi zamierzam się skontaktować, wierzy w to, co słyszy. - Chce pan powiedzieć, że niektórzy byli dzisiaj na widowni? - Nie - uśmiechnął się Hurok - ale maestro Munch uznał, że warto nagrać dzisiejszy koncert. Jeśli pozwolisz, postaram się zrobić z tych nagrań dobry użytek. - O rany... - Witam, panie Hurok - przerwał im Arthur Rossi. -

187

Jestem ojcem Danny'ego. Jeśli ma pan ochotę, możemy jutro zjeść razem śniadanie. Danny posłał ojcu miażdżące spojrzenie, a potem zwrócił się znów do impresaria: - Pan mi bardzo pochlebia. Czy możemy porozmawiać l o tym w innym czasie? - Oczywiście, oczywiście - zawołał Hurok ze zrozumieniem. - Pogadamy sobie w spokojniejszej chwili. Pożegnał się uprzejmie i wyszedł razem z dyrektorem. Zostało ich tylko czworo. Danny, rodzice i Maria. - I tak oto - zażartował Arthur Rossi, uśmiechając się do Marii - zostali sami Włosi. Unikał wzroku Danny'ego. Zrozumiał, że przed chwilą naru- szył nowe zasady stosunków między ojcem a synem. Bał się gniewu Danny'ego. l - Proszę wszystkich o uwagę - powiedziała głośno GiselaiJ Rossi. - Chcę wznieść toast za kogoś, kto był tu dziś obecnyJ tylko duchem. Danny skinął głową i wszyscy wznieśli kieliszki. - Za Franka Rossiego... - zaczął ojciec. Urwał nagle, słysząc szept młodszego syna, który za wszelka cenę usiłował panować nad sobą: - Nie, tato. Tylko nie dzisiaj. Nastała cisza. Pani Rossi zdołała wymamrotać: - Za Gustave'a Landaua. Módlmy się, żeby muzyka Dan" ny'ego dotarła dziś do nieba i żeby ten wspaniały człowiek móg być z niego dumny. H Wypili w ponurym milczeniu. H - To był nauczyciel Danny'ego - matka wyjaśniła Mariłj - Wiem - odparła cicho. - Danny mówił mi, jak bar go uwielbiał. Umilkli, nie znajdując więcej słów. W końcu odezwała się Maria. - Nie chcę psuć wszystkim zabawy, ale zrobiło się późr Lepiej wezmę taksówkę i wrócę do Radcliffe. - Zaczekaj chwilę - zaproponował Danny. - Chętr pojadę z tobą i wysiądę w drodze powrotnej przy Eliot House.

188

- Nie, nie - zaprotestowała. - Orkiestra wynajęła dla ciebie taki świetny apartament. To lepsze od metalowego łóżka w akademiku. Maria nagle poczuła się trochę zażenowana swoją ostatnią uwagą. Czy pani Rossi nie odniesie wrażenia, że była już w sypialni Danny'ego? W każdym razie prędzej niż się spodziewała, Arthur i Gisela pożegnali się i poszli do swojego pokoju na tym samym piętrze. Danny i Maria stali w zjeżdżającej na dół windzie i patrzyli prosto przed siebie. Przy wyjściu z hotelu Danny zatrzymał ją delikatnie. - Maria - szepnął - nie rozstawajmy się dzisiaj. Chcę być z tobą. Chcę dzielić tę szczególna noc z kimś, kogo kocham. - Jestem zmęczona, Danny, naprawdę - odparła cicho. - Posłuchaj, Maria - poprosił Danny. - Chodź ze mną na górę. Bądźmy tam razem. - Danny - odpowiedziała mu łagodnie - wiem, jakie to wszystko było dla ciebie ważne. Ale nie pasujemy do siebie. Zwłaszcza po dzisiejszym dniu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Widziałam, jak się zmieniasz. Cieszę się z twojego wielkiego sukcesu, ale właśnie wszedłeś w zupełnie nowy świat, w którym ja wcale nie czuję się dobrze. Starał się powstrzymać gniew, ale dłużej już nie potrafił. - To jeszcze jedna wymówka, żeby nie iść ze mną do łóżka? - Nie - szepnęła Maria drżącym z emocji głosem, - Dzisiaj zobaczyłam, że w twoim życiu nie ma miejsca dla nikogo. Reflektory oświetlają tylko ciebie. Odwróciła się i ruszyła przez ciemny hol do wyjścia. - Maria, zaczekaj! - zawołał. Jego głos rozniósł się echem po marmurowym holu. Przystanęła i powiedziała: - Proszę cię, Danny, nie mów nic więcej. Dałeś mi na zawsze piękne wspomnienia. A potem szepnęła prawie niesłyszalnie: - Do widzenia. - I zniknęła za obrotowymi drzwiami. Danny Rossi stał samotnie w holu w wieczór swojego najwięk-

189

szego sukcesu, miotany na przemian poczuciem triumfu i straty. Wreszcie, stojąc tak w ciemności, przekonał samego siebie, że taka po prostu jest cena. Cena sławy. Hped i Sara byli już całkiem nierozłączni. Chodzili prawie na te -L same zajęcia i rozmawiali - z wyjątkiem chwil w łóżku - tylko o klasycznej literaturze. Nawet tematy ich prac magisterskich były podobne. Sara pisała pod kierunkiem profesora Whitmana rozprawę o przedstawieniach Erosa w kulturze hellenistycznej ze; zwróceniem szczególnej uwagi na Apoloniusza z Rodos. Ted natomiast pisał u samego Rnieya pracę porównującą dwie przeciwstaw- ne postaci kobiece w twórczości Homera: Helenę i Penelopę. l Codziennie siedzieli naprzeciw siebie w Bibliotece Widenera, wkuwając i udowadniając swoją pracowitość miłosnymi liścika- mi pisanymi po łacinie albo po starogrecku. Około czwartej po południu przyłączali się do tłumu sportowców ciągnących ną trening. Ale ich salą treningową był pokój Andrew. (j l A jednak od powrotu na ostatni rok oboje coraz bardziej zdawali sobie sprawę, że cała ta sielanka, podobnie jak końcówki okres studiów, zmierza nieodwołalnie do rozwiązania. Albo d@ jakiegoś spełnienia. Ted złożył podanie o przyjęcie na dalsz studia magisterskie w harwardzkiej katedrze filologii klasycznej a Sara zastanawiała się nad tym samym, choć jej rodzice sugero* wali, że mogą ją wysłać na roczne studia do Europy. Nie był to znak potępienia jej związku z Tedem, nigdy bowiem nie poznali i nie wiedzieli o nim prawie nic. Sara natomiast stała się regularnym gościem na niedzielny obiadach u Lambrosów i czuła się niemal częścią ich rodziny, o ( zresztą modliła się co tydzień mama Lambros. Namiętni kocha kowie i wielbiciele starożytności nie poświęcali wiele uwa, przyszłości swojego związku. Nigdy nie rozmawiali o małże; stwie. Nie dlatego, żeby wątpili nawzajem w swoje intencje. I prostu, dla obojga było oczywiste, że są ze sobą związani na ca życie. Ślub byłby tylko formalnością.

190

Oboje wiedzieli, że po grecku "mężczyzna" i "kobieta" znaczyło również "mąż" i "żona". W sensie językowym, podobnie jak duchowym, byli więc już małżeństwem. George wrócił po raz ostatni do Eliot House, czując się w większym stopniu Amerykaninem i harwardczykiem niż jego koledzy. Ze względu na nieodpartą potrzebę pilnej nauki musiał się rozstać w przyjaźni ze swoimi współlokatorami i zamieszkać w kawalerce. - Teraz musisz sam zabawiać się w nocy - zażartował Newall. George czuł się jak oficer artylerii. Na trzecim roku określał swoją pozycję. Latem wyznaczył sobie cel - doskonała praca magisterska. W końcu, kto był lepiej przygotowany do tego, by napisać rozprawę pt. Obraz rewolucji węgierskiej w prasie sowieckiej9 Doktor K. dobitnie zaznaczył, że dzieło to mogło nadawać się do publikacji. Był już całkowicie przygotowany, by z pomocą nowego arsenału zmieść wszelkie przeszkody, które stały na jego drodze do sukcesu w świecie polityki. Lecz co właściwie chciał osiągnąć? Takie właśnie pytanie zadał mu Kissinger na zakończenie seminarium, gdy siedzieli w jego klimatyzowanym gabinecie i popijali mrożoną herbatę. - Mógłbyś zostać profesorem Harvardu - zapewnił go Henry. - Wiem. - George się uśmiechnął. - Ale jaki jest kres twoich ambicji. Henry? Zbity z tropu odwróceniem pytania, mentor George'a próbował zbyć go żartem. - No cóż - roześmiał się nerwowo - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zostać cesarzem. A ty? - Ja nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zostać tylko prezydentem - odpowiedział z uśmiechem George - ale do tego nawet ty nie masz odpowiednich kwalifikacji. Tu, Henry, jedzie-

191

my na jednym wózku. Żadnego z nas nigdy nie wpuszczą na sam szczyt. - O, przepraszam, panie Keller - powiedział Kissinger, podnosząc palec wskazujący. - Zdaje się, że odnosisz mylne wrażenie, iż krajem rzeczywiście rządzą ludzie z Białego Domu. Pozwól mi wyprowadzić cię z tego błędu. To tylko gracze, którzy nie mogą się obejść bez rad swojego trenera. Ja i ty, George, mamy wszelkie dane, by stać się bezcennymi doradcami. Nie podnieca cię taka perspektywa? - To znaczy, chcesz zostać szarą eminencją? - Niezupełnie. Interesuje mnie to, czego można dokonać, mając władzę.Wielkie rzeczy, uwierz mi. f George skinął głową i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wzniósł szklankę i powiedział: - Obyś zdobył władzę. Henry. Jason Gilbert wrócił do Cambridge z letniego obozu wojskowe-j go opalony i wysportowany. Wyglądał bardziej atletycznie nizg kiedykolwiek. Zaraz po przyjeździe ruszył na spotkanie z Eliotem i Newal lem, którzy po odejściu szalonego Węgra mieszkali tylko wfli dwójkę. Mieli sobie sporo do powiedzenia o miłości i wojenc przy lodowatym piwie. Newall, który odbywał służbę wojskowi w marynarce, przez całe lato pływał lotniskowcem po Pacyfikn Przed powrotem do domu spędził, jak to określił, "szalony ty dzień" w Honolulu. Z radością opisywał wszystko w najdrobniej szych szczegółach. Wakacje Jasona pod piekącym, południowym słońcem wy giądały trochę inaczej. Przede wszystkim wpadł w ręce sierża ta od musztry, który był naprawdę cięty na chłopców z Ił League. Kiedyś, za jakieś drobne przewinienie, drań kazał n biegać pod piekącym słońcem wokół obozu w butach i pełny) wyposażeniu. - Mogłeś od tego wykitować - zauważył Eliot, otwierątf drugą puszkę piwa.

192

- Nie było aż tak źle - powiedział nonszalancko Jason. - Pamiętaj, że byłem w formie. Ale, rzecz jasna, udałem, że jestem bliski ataku serca. - Dobra sztuczka - ocenił Newall. - Słyszałem, że ci marines to sadyści. - Właściwie było mi żal tego gościa - stwierdził nieoczekiwanie Jason. - Jak to? - zdziwił się Newall. - Chyba rozumiem, dlaczego tak wyżywał się na nas - wyjaśnił spokojniejszym tonem. - Poza jednostką życie w Wirginii wcale nie jest takie wspaniałe, jeśli się nie jest białym. Którejś niedzieli mieliśmy przepustkę i poszliśmy na lody. Siedzimy sobie w łodziami, a tu przychodzi nasz sierżant. Dureń ze mnie, bo pomachałem do niego, żeby usiadł z nami. - Co w tym złego? - spytał Andrew. - Nie uwierzycie, ale on tylko przystanął i pogroził nam palcem. A w poniedziałek kazał nam robić tyle pompek, że prawie cały dzień spędziliśmy na ziemi. - Nie kapuję - powiedział Andrew. - Przecież nie zrobiliście nic złego? - Jasne, tylko Jason Gilbert całkiem zapomniał, że poza jednostką w miasteczku Quantico panuje taka sama segregacja rasowa jak przed wojną domową. Uwierzycie, że zawodowy amerykański żołnierz nie mógł zjeść razem z nami lodów? Dlatego tak się wkurzył. Myślał, że z niego kpimy. - O kurczę - powiedział Newall. - Nie chce się człowiekowi wierzyć, że nadal dzieją się takie rzeczy. Jezu, Gilbert, pewnie ucieszyłeś się, że jesteś tylko Żydem. Jason popatrzył na swojego kolegę z drużyny, który nazywał się jego przyjacielem, i odparował nie zamierzoną zniewagę jak zręczny bokser. - Newall, puszczę tę uwagę mimo uszu, bo wiem, że jesteś urodzonym durniem. Wieczny rozjemca Andrew Eliot zręcznie zmienił temat. - Wiecie, chłopaki, zdobyłem listę studentek z pierwszego roku. Może obejrzymy sobie zawczasu świeży towar, co? - Niezły pomysł - powiedział Newall, wycofując się z ulgą

193

na neutralny teren. - Gilbert, co ty na to, stary? Rzucimy okiem na ślicznotki z rocznika 1961? Jason uśmiechnął się. - Przynajmniej jesteś konsekwentny, Newall - zadrwił. -Zawsze się spóźniasz. Ja już to zrobiłem. Gwiazda numer jedej nazywa się Maureen McCabe. Dziś wieczorem idę z nią d(Ę Norumbega Park. ij DZIENNIK ANDREW ELIOTA

24 listopada 795J Na początku studenckiego życia zajmowaliśmy haniebn tylne rzędy na stadionie. Awansowaliśmy jednak w miar upływu czasu. Dziś, na ostatnim roku, siedzimy podczas irtó czów futbolowych w pobliżu rektora, koło honorowego seW ra zasłużonych absolwentów. Przyszłej jesieni, na początku studiów magisterskich, znal dziemy się znów, o ironio, w tylnych rzędach. Postanowiliśn) więc, że tegoroczny mecz Harvard - Yale będzie okazją d gigantycznej, pożegnalnej popijawy. .1, Newall i ja zadzwoniliśmy do New Haven, do naszyts dawnych kumpli z ogólniaka, i załatwiliśmy lokal z kanapan na które można się zwalić po pijanemu. Zaprosiliśmy nawet Gilberta, który odwdzięczył się, pri sząc swoją siostrę Julie o znalezienie dla nas dziewcząt wśrt swoich co powabniejszych (i łatwiejszych) koleżanek z Bria cliff. College, do którego chodzi Julie, w odróżnieniu od ŻĆS skiej uczelni w Cambridge, kładzie główny nacisk na rzecz naprawdę najważniejsze - kobiece piękno i wdzięk. Owszel trochę inteligencji nie zaszkodzi dziewczynie, ale przy niektl! rych intelektualistkach z Radcliffe człowiek może całkie zapomnieć, po co Bóg stworzył kobietę. Nie, nie mam nic przeciwko Radcliffe. Gdybym

194

córkę, pewnie posłałbym ją tam na studia. Ale przy wyborze żony udałbym się raczej do Briar. Julie Gilbert załatwiła dla mnie i Newalla prawdziwe ślicznotki. W zamian za to poznaliśmy ją z Charliem Cushin-giem, naszym znajomym z Yale, który był naprawdę milutkim facetem. Inaczej mówiąc, miał doskonałe maniery, ale ani krzty rozumu (przy nim nawet ja jestem Einsteinem). Podczas meczu siedzieliśmy na fantastycznych miejscach. Wokół roiło się od znakomitości, jak od płatków confetti po przyjęciu urodzinowym. Cztery rzędy poniżej siedział rektor Pusey i dziekani, którzy klaskali uprzejmie, ilekroć naszym chłopcom coś się udało (podobnych okazji nie było zbyt wiele). Dziesięć jardów dalej, po mojej lewej stronie, siedział senator ze stanu Massachusetts, Jack Kennedy, wraz ze swoją przystojną małżonką Jackie. Sprawiali wrażenie mniej statecznych obywateli niż większość dawnych absolwentów w tym sektorze; zdzierali sobie gardła, zagrzewając naszych do boju przeciwko tym bestiom i dryblasom z Yale, którzy na nasze nieszczęście grali doskonale. Niestety, nawet wrzaskliwe wysiłki amerykańskiego senatora nie mogły tego dnia pomóc naszym chłopcom. Zostaliśmy rozgromieni w stosunku 54:0. To nic takiego, pocieszałem się w czasie pomeczowych rozrywek w Branford College, te typy z Yale mają tak niewiele powodów do dumy, że niech sobie wygrają jeden cholerny mecz. Pewnego dnia na początku grudnia Sara obróciła głowę na poduszce i uśmiechnęła się. - Ted, chyba już czas, żebyś przyszedł do moich rodziców z oświadczynami. - A co będzie, jeśli się nie zgodzą? - Postawimy dwa krzesła mniej przy stole weselnym. - Nic nie kapuję. Obchodzi cię ich zdanie czy nie?

195

- Nic nie powstrzyma mnie od tego, żeby zawsze być blisko ciebie - odpowiedziała. A potem dodała, zawstydzona swoją szczerością: - Ale będę szczęśliwa, jeśli spodobasz się mojemuj ojcu. A spodobasz się mu na pewno. Co do mamy, to zaakceptuje każdego, kogo przyprowadzę. ;H /n Ted był zdenerwowany, co całkiem zrozumiałe. Bardzo chciałj uszczęśliwić Sarę, przypadając do gustu jej ojcu. Przed odwiedzi-H nami starał się więc dowiedzieć jak najwięcej o człowieku, któ- rego tak podziwiała, l W książce Kto jest kim znalazł informację, że Philip Harrison; absolwent Harvardu, rocznik 1933, jest zasłużonym oficereni marynarki i właścicielem jednego z najlepiej prosperującycfj banków komercyjnych w kraju, i Ponadto jego nazwisko pojawiało się często w piśmie "Th New York Times", ilekroć odwiedził Biały Dom, by udzielić jegigi aktualnemu mieszkańcowi porady w jakiejś szczególnie trudnej sprawie gospodarczej. Wydał na świat trzech synów. Jego ulubionym dzieckiem byłi jednak córka. A według Sary, on sam stanowił wcielenie wszej kich możliwych cnót. 'j Boże - pomyślał Ted -jeśli w tym gadaniu o kompleks Edypa jest choć źdźbło prawdy, przepadłem! '[ - Moim zdaniem, niebieski kolor doskonale pasuje do śwq tocznego obiadu, Ted. ii: - A może do obiadu włożysz szarą flanelę, a niebieska ubranie do kościoła? Przetrząsali garderobę Andrew w poszukiwaniu odświętnymi szat, które pomogą Tedowi wywrzeć jak najlepsze wrażenie. - Słuchaj, Lambros, to nie ma wielkiego znaczenia. Przeć? stary Harrison nie będzie cię oceniał według twojego ubioru. - Raczej twojego - uśmiechnął się Ted. Po chwili zapy z niepokojem: - A jej matka... Może przynajmniej u niej b miał szansę? Andrew uznał, że w imię przyjaźni powinien uwolnić Teda < złudzeń.

196

- Nie, Lambros, założę się, że chętnie widziałaby cię na ślubie Sary w roli kelnera, ale na pewno niejako pana młodego. Możesz sobie wziąć wszystkie moje ubrania, nawet mój cholerny krawat klubowy, jeśli poczujesz się przez to lepiej. Ale obawiam się, że na Daisy Harrison wywarłbyś wrażenie, tylko jeśli przyszedłbyś do niej z koroną na głowie. A tej nie mogę ci pożyczyć. - Dzięki za słowa otuchy - mruknął Ted. Andrew pochylił się i chwycił przyjaciela za ramiona. - Trzy i pół roku na Haryardzie powinny cię nauczyć, że nie liczy się sam człowiek, ale jego pozycja społeczna. - Dobrze powiedziane, Eliot. Ty pewnie masz na walizce naklejki z podróży statkiem Mayflower. - Daj spokój, Ted. Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami. I co z tego, że mam zasłużonych przodków, jeśli nie potrafię nawet poderwać sobie dziewczyny na sylwestra. Rozumiesz mnie? - Chyba tak... - To dobrze. A teraz przebierz się w kostium bogatego snoba i idź czarować jej rodziców. W dniu 23 grudnia wsiedli do pociągu linii Merchants Limi-ted. Wewnątrz panował żar i tłok. Studenci rozmawiali głośno albo śpiewali kolędy oraz inne uduchowione pieśni z repertuaru niejakiego Elvisa Presleya. Tylko Ted i Sara czytali spokojnie książki, prawie nie zamieniając ze sobą słowa. - Kto po nas wyjdzie w Greenwich? - odezwał się wreszcie Ted, kiedy pociąg zatrzymał się w Stamford. - Pewnie któryś z moich braci. Tata zwykle pracuje przed świętami do ostatniej chwili. - Jakie mam szansę, żeby któryś z nich mnie polubił? - Trudno z góry przewidzieć - odpowiedziała Sara. - Phippie i Evan na pewno będą trochę ci zazdrościć, że jesteś na Harvardzie, a ich odrzucono. - Nie żartuj. Nie pomogły wpływy twojego ojca? - Tata nie jest cudotwórcą - roześmiała się Sara - a ich stopnie na świadectwie trudno było nazwać wybitnymi. Nie,

197 Lambros, ty i on będziecie jedynymi studentami Harvardu stole. Czujesz się teraz lepiej ? - Tak-przyznał Ted-znacznie lepiej. Tuż po ósmej, kiedy wygramolili się na słabo oświetlę peron, Sara rozejrzała się po tłumie oczekującym na pasażer próbując wyłowić zeń twarz brata. Nagle pisnęła z radości. - Tatuś! Ted stał nieruchomo w miejscu, podczas gdy ona rzuciła w ramiona wysokiego, siwowłosego dżentelmena w długim kc chu, którego oświetlały z tyłu światła parkingu. Po chwili, ' trwała chyba kilka minut, podeszli do niego, trzymając się pod r Philip Harrison wyciągnął rękę. - Miło cię poznać, Ted. Sara wiele mi o tobie opowiadała - Mam nadzieję, że nie same złe rzeczy - odparł Tei próbując uśmiechnąć się swobodnie. - Jestem bardzo wdzięczy za zaproszenie. 'w Pojechali samochodem przez Merritt Parkway, potem ulic karni wśród drzew, a na końcu skręcili w podjazd do białego doinijjj w kolonialnym stylu, z zielonymi okiennicami, który wydał &iJ Tedowi skromny na tle jego poprzednich wyobrażeń, ijl Daisy Harrison, ubrana ze starannie przemyślaną swobodą wyszła im na powitanie. Pocałowała córkę i zwróciła się dog gościa: ! : - Ty zapewne jesteś Theodore - powiedziała, podając mtfi dłoń. - Tak bardzo pragnęliśmy cię poznać. Mimo usilnych starań, nie potrafiła odgrywać z przekonaniemj konwencjonalnej uprzejmości, l Chwilę później Ted znalazł się ze szklanką gorącego ponczu w ręku przy buchającym elegancko ogniu w kominku, otoczony , przez klan Harrisonów. Przypominało to rysunek satyrycznym z "New Yorkera". Wszyscy mieli na sobie niby-swobodne stroje ziemskich posiadaczy, przez co Ted, w trzyczęściowym garniturze Andrew Eliota i koszuli z podniesionym kołnierzykiem, czuł się nieco przesadnie wystrojony. Dwaj starsi bracia wydawali się życzliwie usposobieni, choć

198

przywitali go niezbyt wylewnie. Phippie rzucił tylko: "Czołem", a Evan powiedział szybko: "Bardzo mi miło". Czternastoletni Ned przywitał się z nim w znacznie serdecz-niejszy sposób. - Rany, Ted - zaszczebiotał - to straszne, jak Harvard oberwał w tym roku od Yale w futbolu! Ten rodzaj rozmówek Ted opanował już do perfekcji dzięki zażyłości z Eliot House. - Musisz zrozumieć, Neddy - odparł - że mamy towarzyski obowiązek przegrać czasem z Yale. W ten sposób pomagamy im znieść kompleks niższości. Te rażące harwardzkie brednie wywarły mocne wrażenie na młodym Harrisonie. - O, kurczę - zawołał Ned - ale pięćdziesiąt cztery do zera to chyba trochę za dużo? - Wcale nie - wtrąciła się Sara. - Chłopcy z New Haven czuli się w tym roku naprawdę paskudnie. Harvardowi przyznano przecież większy budżet stypendialny. - A to trochę ważniejsze od sukcesów w futbolu - dodał rozbawiony Philip Harrison, rocznik 1933. - Właściwie, Ted - zauważyła pani Harrison ze słodyczą, która powaliłaby każdego cukrzyka - w mojej rodzinie są sami absolwenci Yale. A w twojej, wszyscy po Harvardzie? - Dokładnie tak - odparł doskonale przygotowany Ted Lambros. Sara uśmiechnęła się w duchu i pomyślała; Grecy kontra Anglosasi -jeden do zera. Pierwszego wieczoru ustalono zasady przestrzegane przez cały następny tydzień. Pan Harrison okazywał zainteresowanie i życzliwość. Starsi bracia, kiedy nie ścigali poza domem miejscowych kociaków, udawali przyjacielskich i serdecznych. Mały Ned, który marzył o tym, by dostać się na Harvard, był szczerze zauroczony gościem siostry. A po tym, jak Ted spędził całą godzinę, pomagając mu w czytaniu po łacinie Wergiliusza, chłopiec z radością oddałby za niego obu starszych braci. Pozostawała jeszcze Daisy...

199

Pewnej nocy Ted obudził się, słysząc pana i panią Han-isoaS w sąsiednim pokoju. Toczyli ożywioną dyskusję, a ich głosy były podniesione o kilka decybeli ponad normę. Nie sprawiło mu przyjemności, kiedy odkrył, mimo iż ani razu nie padło jego imięJJ że to on jest przedmiotem sprzeczki. - Ależ, Philip, jego rodzina prowadzi restaurację. - Daisy, twój dziadek prowadził wóz z bańkami mleka. - Zarabiał, żeby utrzymać mojego ojca w Yale. - A on sam zarabia, żeby utrzymać się na Harvardzie. Nie wiem, w czym widzisz problem. Ten chłopak to doskonały... - To prostak, Philip. Prostak, prostak, prostak! Nie obchodzi cię przyszłość twojej córki? - Tak, Daisy - odpowiedział pan Harrison, zniżając gło$ - bardzo mnie obchodzi. ; Dalej rozmawiali już po cichu i Ted nie słyszał nic więcej! leżąc osłupiały w swojej ciemnej sypialni. : Rano w Nowy Rok, który miał być ostatnim dniem ich odwi(c) dzin przed powrotem do Cambridge, Philip Harrison zaprosIlH Teda na wspólny spacer po lesie. - Myślę, że powinniśmy być ze sobą szczerzy - zaczął, ii - Tak, proszę pana - odparł drżącym głosem Ted. ; - Jestem świadomy uczuć mojej córki do ciebie. Ale n< pewno wyczułeś już, że moja małżonka... - ..Jest całym sercem przeciwko mnie - dodał cicho Tedl - No, to trochę za mocno powiedziane. Daisy po prostu nii chce, aby Sara wiązała się z kimś w tak młodym wieku. - Cóż, to zrozumiałe - odparł Ted, uważając, żeby narazić się mu żadnym słowem. Przez chwilę szli w milczeniu, aż Ted zdobył się na odwag i spytał: - A jakie jest pańskie zdanie? - Osobiście, Ted, uważam cię za inteligentnego, porządii go i dojrzałego młodzieńca. Ale moje zdanie nie ma tu nic i rzeczy. Sara mówi, że cię kocha i chce za ciebie wyjść za r To mi wystarczy. Przerwał, a potem podjął znowu lekko drżącym głosem:

200

- Moja córka jest dla mnie największym skarbem na świecie. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa... - Będę się bardzo o to starał, proszę pana. - Ted - mówił dalej pan Harrison - musisz przysiąc, że nigdy nie skrzywdzisz mojej dziewczynki. Ted skinął głową. - Dobrze, proszę pana - wyszeptał ze ściśniętym gardłem. - Przysięgam. Stali naprzeciw siebie. A potem, choć żaden z nich nie ruszył się z miejsca, padli sobie w ramiona. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

2 lutego 1958 Może mimo wszystko czeka mnie jakaś przyszłość. Mógłbym na przykład zostać swatką. Przynajmniej ta jedna para, którą skojarzyłem w swoim życiu, wzięła niedawno ślub. Uroczystość odbyła się w zeszłą sobotę w Pierwszym Kościele Unitariańskim w Syosset na Long Island. Śliczną panną młodą był nie kto inny jak Julie, siostra mojego kumpla Jasona Gilberta. Szczęściarzem zaś został mój dawny kolega z klasy Charlie Cushing, którego do tej pory uważałem za kompletne zero. Oczywiście pomyliłem się, bo gość zapłodnił Julie za pierwszym razem, kiedy poszli do łóżka. Na szczęście brzemienny stan dziewczyny odkryto na samym początku, dzięki czemu można było wszystko załatwić comme ilfaut. Jej zdjęcie zamieszczono w "The New York Timesie", a pani Gilbert urządziła tak wystawne i hojne przyjęcie, że jej wnuk mógł spokojnie przyjść na świat "przed czasem", bez większej obawy o miejscowe języki. Właściwie oboje doskonale pasują do siebie. Julie jest miła, ale trudno ją nazwać drogą Marią Curie. W college'u Briarciiff studiowała chyba głównie łapanie męża. Można więc powiedzieć, że w tej dziedzinie została dyplomowaną specjalistką.

201

W końcu "starsy Cush", jak nazywaliśmy go pieszczotli- f wie w liceum, pochodzi z rodziny, której rodowód sięga cza-; sów kolonialnych. A rodzina Gilbertów nadrabia swój brak korzeni nadmiarem energii. Ojciec Jasona jest prawdziwymi! pionierem w przemyśle telewizyjnym i lata do WaszyngtonulJ bardzo regularnie. . Nawet jeśli w którejś z rodzin okoliczności małżeństwąjj wywołały gwałtowne reakcje, żadna z nich nie dała tego pQi sobie poznać. Julie i Charlie byli przecież świetną parą, a pan Gilbert urządził ich w komfortowym domu w Woodbridge tak aby stary Cush mógł z szykiem skończyć studia w Yale. 1 Najdziwniejsze jednak, że cały ten ślub nawet mi sig spodobał. Cush jest pierwszy z naszej paczki, który się ożeniłj Przyszło mi do głowy, że może któregoś dnia ja też wpadnJ w czyjeś sidła. Tylko która dziewczyna chciałaby za mniii wyjść? Newall i Andrew siedzieli ściśnięci w sportowym samochc dzie Jasona podczas szybkiej jazdy powrotnej do Cambridg po uroczystościach weselnych. Andrew zdał sobie sprawę, ż Jasonjest w ponurym nastroju. Podczas całej imprezy nie uśmiecfe nął się ani razu. ,;: - Co ci jest, Gilbert? - spytał Andrew, kiedy zbliżali się < Hartford Bridge. - Wyglądasz, jakbyś był wkurzony. - Jestem - odparł lakonicznie Jason i nacisnął pedał gaz - Wnioskuję z tego, że nie cieszy cię to małżeństwo. - Można tak powiedzieć - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Z jakiego powodu?-dopytywał się Newall. - Takiego dupka jak Cushing jeszcze nie spotkałem. - Hej, Jace - zaprotestował Newall - nie uważasz, jesteś trochę niesprawiedliwy? - Nie, do diabła - odparł. - Moja siostra dopiero skończyła osiemnaście lat. Czy ten kretyn nie mógł trochę bi dziej uważać? - Może oni się kochają - zasugerował Andrew, które

202

życie obsadziło w roli człowieka znajdującego jaśniejsze strony w każdej sytuacji. - Daj spokój - wybuchnął Jason, waląc jedną ręką w deskę rozdzielczą. - Oni ledwo się znają. - Ich rodzice byli raczej zadowoleni - podsunął Newall. - Jasne - odparł Jason. Łączy ich wspólna niechęć do skandali. - Jeśli oczy mnie nie myliły - powiedział Newall - to twój ojciec naprawdę polubił Cusha. - O, tak - powiedział z drwiną Jason - a zwłaszcza fakt, że jego przodkowie walczyli pod Bunker Hill. - Moi też tam walczyli - dodał Newall. - Czy dlatego mnie lubisz, Gilbert? - Nie - odparł i dorzucił żart, który był po części prawdą. - Właściwie wcale cię nie lubię. Danny, uważam, że popełniasz wielki błąd. Profesor Piston poprosił swojego najlepszego ucznia do gabinetu, żeby porozmawiać z nim o planach na przyszły rok. - Przykro mi, panie profesorze, ale nie widzę sensu, żeby studiować jeszcze cały rok. - Ale studia pod kierunkiem Nadii Boulanger, Danny, trudno nazwać harówką. Można wręcz powiedzieć, że ta kobieta jest ucieleśnieniem nowoczesnej muzyki. Pamiętaj, że większość dzisiejszych kompozytorów studiowała w "Boulanźerii". - Nie można tego odłożyć na rok lub dwa? Pan Hurok ma dla mnie fantastyczne propozycje występów z najsłynniejszymi orkiestrami... - Widzę, że jesteś bardzo spragniony oklasków, Danny - odparł z politowaniem Piston. - Szkoda, że jesteś taki niecierpliwy. Jeśli raz rzucisz się w ten wir, nigdy już nie znajdziesz czasu na studia. - Jestem gotów ponieść to ryzyko. Zresztą, może to zabrzmi zuchwale, ale myślę, że mogę już zacząć komponować samodzielnie.

203

Profesor muzyki zawahał się. Danny wyczuł jednak, że celo'1 wo powstrzymuje się od komentarza, toteż ciągnął dalej: ij - Mam rozumieć, że nie uważa pan, abym mógł już kompo* nować? f - Cóż - odpowiedział wolno Piston, szukając właściwych słów, żeby przekazać mu to w delikatny sposób - większości byłych studentów Nadii, na przykład Copland, było już uksztafe towanymi artystami. A jednak nauczyli się czegoś od niej i iellj muzyka była potem bogatsza... s - Nie odpowiedział pan na moje pytanie - zauważylg uprzejmie Danny. - Cóż - odparł Piston, spuszczając wzrok - obowiązkier nauczyciela jest chyba mówić uczniowi prawdę. To naczelr zasada oświaty. Zamilkł na chwilę, po czym ogłosił swój werdykt. - Danny, to, że jesteś wielkim pianistą, wiedzą wszyscy A ja nie mam nawet cienia wątpliwości, że z czasem zostaniesS też świetnym dyrygentem. Ale twoje kompozycje są jeszcze -i jakby to powiedzieć - surowe. Doskonałe w zamyśle, ale pozb; wionę odpowiedniej dyscypliny. Dlatego uważam, że powinien postudiować rok pod kierunkiem Nadii. ,1 Danny był głęboko wstrząśnięty. Profesor mówił prawie' jak recenzentka z "Crimson". Spojrzał na Pistona i pomyślał: "A co dobrego tobie ( Boulanger? Twoje symfonie wcale nie są wspaniałe. A kie ostatni raz poproszono cię, żebyś zagrał solo z jakąś orkiesti Nie, Walter, chyba jesteś troszkę zazdrosny. Powiemy tej B( lanżerii grzecznie do widzenia". - Na pewno cię uraziłem - powiedział z troską Piston. - Nie, nie. Wcale nie. Powiedział mi pan, co myśli, a bardzo cenię szczerość. - Więc przemyślisz to jeszcze raz? - spytał pedagog. - Oczywiście - odparł dyplomatycznie Danny. Poti wstał i wyszedł z gabinetu. Nie mógł się doczekać, aż wróci do swojego pokoju. Z buc na Harvard Square zadzwonił do Nowego Jorku.

204

- Panie Hurok, może pan załatwiać koncerty w każdym miejscu na ziemi, jeśli tylko będzie tam nastrojony fortepian. - Brawo - zawołał z egzaltacją impresario. - Załatwię ci rok pełen wrażeń. I tak, dzięki swojej odwadze lub szaleństwu, Danny Rossi stanął na czele rocznika 1958. Pierwszy miał opuścić przytulne, bezpieczne wody płodowe Harvardu i skoczyć w lodowate, pełne rekinów głębiny dorosłego życia. Jak w finale fugi, wiosenny semestr przyśpieszył tempo melodii, która i tak zmierzała już ku zakończeniu. Zdawało się, że maj nadszedł, nie czekając na koniec kwietnia. Studenci, którzy skończyli swoje prace dyplomowe, nie mieli nawet dość czasu, żeby złapać oddech przed egzaminami końcowymi. Niektórzy skorzystali z ostatniej okazji, by przeżyć załamanie nerwowe. Na przykład Norman Gordon z Seattie w stanie Was-hington wędrował w dniu swoich egzaminów z historii i literatury nad brzegiem rzeki Charles, gdzie na całe szczęście natknął się na swojego opiekuna. - Halo, Norm, skończyłeś już pisać? - Nie - odparł student, który przez cały czas miał najwyższe oceny, a teraz przechadzał się z wyrazem obłędu w oczach. - Przestała mi się podobać moja specjalizacja. W ogóle nie zamierzam kończyć studiów. Pojadę na zachód i będę hodował bydło. - Ach, tak - odparł opiekun i delikatnie poprowadził go do ośrodka zdrowia. Tam, gdzie kończyło się kształcenie, zaczynało się leczenie psychiatryczne. W pewnym sensie spełniły się podświadome pragnienia Gor-dona, aby pozostać na zawsze w bezpiecznych czterech ścianach przyjaznej instytucji. - Pani praca jest wybitna - powiedział opiekun Sary, Ce-dric Whitman, na ich ostatnim spotkaniu w Boylston Hali. -

205

Chyba nie będę niedyskretny, jeśli powiem, że tak samo sądzą wszyscy profesorowie na wydziale, którzy ją czytali. Odważę się' nawet powiedzieć, że są w niej zalążki pracy doktorskiej. - Dziękuję panu. - Sara uśmiechnęła się wstydliwie. Ale, jak pan wie, nie zamierzam kontynuować studiów. - To wielka szkoda - powiedział Whitman. - Ma pan bardzo oryginalny umysł. - Uważam, że jeden filolog klasyczny w rodzinie wystarczy( - Co zatem pani zamierza? 4 - Wyjść za mąż, a potem zostać matką. 1 - Czy to wyklucza całą resztę? - Uważam, że powinnam przede wszystkim pomagać Tedo-bj wi. A będzie to łatwiejsze, jeśli znajdę sobie jakąś niezbyt wyma- gającą pracę. Latem idę do Katie Gibbs na kurs stenografii. Whitman nie potrafił dokładnie ukryć rozczarowania. Sara wyczuła to i zaczęła się tłumaczyć. - To nie dlatego, że Ted miałby coś przeciwko temu powiedziała - tylko... - Ależ, Saro - odparł profesor - nie musi się pani tłun czyć. Doskonale rozumiem. - I pomyślał w duchu: "Jasne, i Ted miałby coś przeciwko". 4 Wstał, żeby się pożegnać i życzyć jej wszystkiego najlepszego - Dobrze wiedzieć, że zostajecie z Tedem w pobliżu Cant bridge. Może uda mi się zaprosić was kiedyś do nas na kolae}l W każdym razie, zaryzykuję proroctwo i powiem, że oboje zna dziecię się wkrótce w Towarzystwie Naukowym Phi Beta Kappj Tyoroctwo Whitmana spełniło się. W dniu 28 maja najstars -C w Ameryce honorowe stowarzyszenie akademickie ogłosiło i goroczny wybór nowych członków. Wśród wybranych znaleźli! Ted i Sara. Podobnie jak Danny Rossi (nikogo to nie zaskoczyło, bo n ukończyć studia z wyróżnieniem) i George Keller, dla któn zniesiono niektóre kryteria. Jego praca dyplomowa zdobyła ł roczną Nagrodę Eliota (sic!) jako najlepsza rozprawa z dziedzic

206

nauk społecznych. Doktor K. ułożył niezwykle przekonywający list pochwalny, w którym podkreślił, jak wiele udało się George'owi osiągnąć w tak krótkim czasie. Jason Gilbert nie zdobył żadnych akademickich trofeów. Nadal jednak był asem kortów tenisowych. Już trzeci rok z rzędu zagrzewana przez niego drużyna rozgromiła Yale. Jakby na potwierdzenie tezy o względności wyczynów intelektualnych i sportowych, Jason został wybrany niewielką większością głosów na honorowego starostę. Oznaczało to, że ma poprowadzić cały rocznik na uroczystość rozdania dyplomów. Dostał również Nagrodę Binghama, przyznawaną najdzielniejszemu sportowcowi. Żaden harwardczyk nie ma jednak nigdy dość zaszczytów. Nikt nie zdziwił się więc, gdy Jason otrzymał też stypendium Sheldona, nagrodę przyznawaną za osiągnięcia w wyspecjalizowanych dziedzinach. Stypendium to pokrywa koszty całorocznych podróży po świecie, z zastrzeżeniem, że stypendysta nie może w tym czasie pobierać nauk na żadnej uczelni. Fundator, pan Sheldon, wiedział, jak zaspokoić studenckie fantazje. Nawet piechota morska była pod wrażeniem liczby zdobytych przez Jasona wyróżnień i odroczyła datę jego powołania, żeby mógł najpierw wykorzystać stypendium Sheldona. (- Właściwie to bardzo sprzyjająca chwila - zażartował jego dowódca. - Chyba znajdujemy się w okresie międzywojennym). Wszystkie te zaszczyty spowodowały, że nazwisko Jasona stało się znane wśród młodszych studentów, którzy nigdy nie czytali sportowej kolumny w "Crimson". Sprawiły też, że pewnego wieczoru do jego drzwi zapukał niespodziewany gość. - A ty w jakiej sprawie? Co sprowadza Chodzący Słownik w moje progi? Zabrakło ci słów? - Nie drwij - odparł George Keller. - Przyszedłem prosić cię o drobną przysługę. - Mnie? Ależ, George, ja jestem tylko głupim osiłkiem. - Wiem - uśmiechnął się prawie niezauważalnie Keller. - Dlatego właśnie możesz mi pomóc. - W czym? - spytał Jason. - Naucz mnie grać w tenisa, Gilbert. Będę ci bardzo wdzięczny.

207

Jason wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. - Dlaczego w tenisa? I dlaczego ja? - To oczywiste - powiedział George. - Zeszłego lataj przekonałem się, że tenis jest - jak to się mówi? - sportem użytecznym towarzysko. A ty jesteś w tej dziedzinie najlepszym ekspertem na Harvardzie. ; - Bardzo mi pochlebiasz, Keller. Niestety, właśnie przygo towuję się, żeby złoić tyłek moim tenisowym rywalom w przy- szłym tygodniu. Naprawdę nie mam czasu. ,, Pełen nadziei wyraz twarzy George'a Kellera ustąpił miejsca rozczarowaniu. - Chętnie ci zapłacę, Jason. Tylko wymień sumę. - Nie chodzi o pieniądze. Uczyłbym cię za darmo... - Kiedy? - spytał czym prędzej George. , g - No, nie wiem - odparł Jason, nieco zbity z tropu. - Moźa za tydzień... ' , - Ósmego w niedzielę, o piątej po południu? Wiem, że ni macie wtedy żadnych rozgrywek. - Najwyraźniej George znijj cały terminarz na pamięć. ; - Niech ci będzie - skapitulował z westchnieniem JasoJ - Masz własny sprzęt? - Do penisa? - przejęzyczył się George. - Oczywiści wszystko, co potrzeba. - To wiedziałem bez pytania - mruknął Jason, zamykaj drzwi. George Keller promieniał z zadowolenia. Kpina umkn< uwagi świeżo upieczonego mistrza języka angielskiego. Andrew Eliot przyszedł na wydział historii, kiedy wywk no wyniki egzaminów. Dyszał z podniecenia, co rzadko mu s zdarzało poza sportowym boiskiem. Chmara studentów rzuciła się w stronę sekretarki, która w szła z dziekanatu, żeby przypiąć wyniki na tablicy ogłoszeń. Na szczęście, Andrew górował wzrostem nad resztą. To, i przeczytał, wprawiło go w osłupienie. Otępiały, wrócił do El) House i zadzwonił do ojca.

208

- Co się stało, synu? Przecież o tej porze rozmowy są jeszcze drogie. - Tato - wymamrotał. - Tato, chciałem tylko, żebyś ty pierwszy się o tym dowiedział... Zawahał się. - Dalej, chłopcze, mów. Zapłacisz za tę rozmowę fortunę. - Tato, nie uwierzysz, ale... zdałem egzaminy. Skończę studia. Wiadomość ta na chwilę odjęła ojcu mowę. - Synu, to cudowna wiadomość - odezwał się po chwili. - Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że ci się to uda. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

10 czerwca 1958 Przez ostatni tydzień na Harvardzie odbywają się rozmaite obrzędy, które mają złagodzić szok naszych symbolicznych, powtórnych narodzin; ich ukoronowaniem będzie rytualne połączenie rąk w czwartek rano. Niedzielna msza dla absolwentów w kościele akademickim była kiepsko zorganizowaną imprezą. Tak przynajmniej mówił mi jeden gość, który tam poszedł. Kościół świecił pustkami. Większe zainteresowanie wzbudził poniedziałkowy bal. Na dziedzińcu Lowell House tłoczyła się prawie połowa rocznika; ubrani w wypożyczone fraki dżentelmeni tańczyli do białego rana przy słodkich dźwiękach saksofonów orkiestry Lesa i Larry'ego Elgarta. Jeśli miało to służyć jakiemuś dydaktycznemu celowi (a na Harvardzie wszystko temu służy), to pewnie chodziło o pokazanie nam, jak wygląda życie po czterdziestce. Co jakiś czas orkiestra robiła ukłon w stronę nowoczesności i grała jakąś cza-czę albo jedną z melodii Elvisa Presleya. Wszystko jednak było grzeczne i przesłodzone, w stylu piosenki Love Me Tender.

209

Owszem, umówiliśmy się z dziewczynami. Wstyd się przyznać, ale ja i Newall weszliśmy w pewien towarzyski g układ z Jasonem, trochę podobny do mojej wymiany ubrań z Tedem Lambrosem. Odstąpił nam swoje byłe cizie. Trzeba jednak powiedzieć, że używany przez Gilberta towar znajduje się nadal w nadzwyczajnie dobrym stanie. Jak powie- działby Joe Keezer, jest prawie jak nowy". Jedyny probierni polega na tym, że wszystkie one ciągle wzdychają za Jasonem. jj Skończyło się na tym, że Jason tańczył z pewną szałową blondyną (dziennikarką tenisową, którą poderwał na jakimś turnieju), a Lucy, "moja" dziewczyna, i Melissa, która podob-jj no przyszła tu dla Newalla, przez cały czas starały się trzymaj w pobliżu naszego honorowego starosty, w nadziei, że poprosi je do tańca. Ę Nie trzeba mówić, iż pomimo naszego własnego, osobistego wdzięku ani Dickie, ani ja nie zdobyliśmy z naszymi dziewczy-t nami żadnego punktu. Przynajmniej jednak pokazaliśmy sii publicznie z ładnymi kociakami i podejrzewam, że o to samtjj chodziło większości facetów w ten wieczór. Ted i Sara naleźel do kilkunastu nielicznych par, które łączyło prawdziwe uczucie. Jutro czeka nas kolejna impreza - na którą Gilbert zała'; twił mi już towarzyszkę - wycieczka rzeką przy blaskl księżyca. Newall zamierza tym razem spasować, bo nie wią domo dlaczego zaczął nagle się bać morskiej choroby. Twie<j dzi, że jako przyszły oficer marynarki nie może narazić się nj podobną śmieszność. \ Zainscenizowany karnawał trwa nadal, a ja coraz częściej! zastanawiam się, dlaczego tak naprawdę nikt nie ma nastroje do zabawy, l Doszedłem chyba do głębokich wniosków. W grun(rij rzeczy nasz rocznik nie jest chyba żadnym rocznikiem. T znaczy, nie jesteśmy jakąś bohaterską organizacją ani w og6l żadną spójną grupą. W rzeczywistości studia były czasem rozejmu. Chwila wym zaprzestaniem ognia w walce o sławę i władzę. Jeszczl tylko dwa dni, a działa odezwą się znowu.

X Ta początku ostatniego tygodnia padało z przerwami, ale -L N dzięki znajomościom Harvardu w wyższych sferach w czwartek 12 czerwca 1958 zapanowała słoneczna pogoda, wręcz wymarzona na 322 uroczystość rozdania dyplomów. Każdy miał na sobie akademicki strój. Kandydaci na magistrów przyszli w wypożyczonych, czarnych togach i czapkach, a doktoranci byli wystrojeni w jaskraworóżowy materiał. Można też było zauważyć osiemnastowieczny strój szeryfa Middlesex County, który przyjechał konno, żeby dać sygnał do rozpoczęcia uroczystości. Pod wodzą Gilberta i dwóch innych starostów rocznik 1958 przemaszerował przez dziedziniec, minął University Hali i zatrzymał się na rozległej przestrzeni między kościołem akademickim a Biblioteką Widenera. Co roku w tym miejscu wyrastają rzędy drewnianych krzeseł, a trawiasta przestrzeń zamienia się w "Audytorium Trzechsetlecia". Zgodnie z tradycją trwającą trzy stulecia, uroczystości zaczęły się od przemówienia po łacinie; rozumiało je może szesnaście osób, reszta tylko udawała. W tym roku mówcą, wybranym tydzień temu przez katedrę filologii klasycznej, był Ted Lambros z Cambridge w stanie Massachusetts. Jego przemówienie nosiło tytuł: De optima gene-re felicitatis - o najwyższej formie szczęścia. Pierwszym zadaniem mówcy jest pozdrowienie po łacinie obecnych dostojników, zgodnie z hierarchią. Najpierw rektora Puseya, potem gubernatora stanu Massachusetts, dziekanów, pastorów i innych notabli. Tłum czeka jednak tylko na tradycyjne pozdrowienia dla dziewcząt z Radcliffe (które, oczywiście, składane są na samym końcu). Nęć vos ommiltamus, puellae pulcherrimae Radcliffianae, quas socias studemus vivendi, ridendi, bibendi... (Nie zapominamy też o was, nadobne panny z Radcliffe, oddane towarzyszki w życiu, w zabawie, przy stole...) Dwadzieścia tysięcy rąk zerwało się do oklasków. Nikt nie klaskał jednak z większym zapałem niż przepełniona dumą rodzina Lambrosów.

211

Po pozdrowieniach przychodzi kolej na krótkie przemówienie. Ted mówił o tym, że najwyższą formą szczęścia jest pozbawiona egoizmu przyjaźń z drugim człowiekiem. Niedługo potem rektor Pusey nakazał powstać całemu rocznikowi 1958, a jego przedstawicielom wejść na schody kościoła akademickiego, gdzie mieli stać się częścią "zakonu ludzi wykształconych". Najpierw starosta Jason Gilbert wszedł na podwyższenie i odebrał symboliczny dyplom dla całego rocznika. Ojciec Jasona, który siedział z przodu, w sektorze dla krew- nych, usłyszał naraz kobiecy głos: - On wygląda jak postać ze ScottaFitzgeralda! Pan Gilbert odwrócił się do żony i już chciał ją upomnieć, żeby; mówiła ciszej. Kiedy jednak zobaczył, że Betsy płacze, zrozu-j miał, że komplement pochodzi od innej kobiety z tego samego rzędu. Uśmiechnął się i pomyślał: "Nie ma tu ojca, który ma. więcej powodów do dumy", jl Oczywiście, nie miał racji. Było tam około tysiąca qjców, z których każdy uważał, że przeżywa największą radość i dumęa jaką można sobie wyobrazić. i! -i " Cztery lata wcześniej Harvard przyjął 1162 młodzieńców Dziś 1031 z nich dostało dyplomy ukończenia studiów. Odpadki" tylko około dziesięciu procent. Mówiąc językiem starożytny ' Rzymian - studenci zostali zdziesiątkowani. Część z tych, którzy zgubili się po drodze, mieli wrócić studia rok później i zdobyć swoje dyplomy. Inni jednak nigdy jl nie staną się absolwentami Harvardu, ponieważ postradali zmys lub odebrali sobie życie. Dziś nikt ich nie wspominał: był to cz triumfu, a nie współczucia. Nawet Jason nie pomyślał ani razu o chłopcu nazwiskie David Davidson, swoim współlokatorze z pierwszego roku, kto wciąż znajdował się w Stanowym Szpitalu dla Psychicznie Chi rych i nie zrażony chwilowym niepowodzeniem nadal marz o wielkiej karierze naukowca. Pół godziny później rocznik podzielił się na mniejsze gru zmierzające do swoich akademików na uroczysty lunch.

212

Art i Gisela Rossi usiedli z Dannym przy stole w Eliot House również po to, by się pożegnać. Nazajutrz rano ich syn wyjeżdżał do Tanglewood - tym razem jako solista. Potem miał jechać do Europy na koncerty zorganizowane przez Huroka. Matka nie mogła się powstrzymać, żeby nie zapytać, dlaczego nie ma z nimi Marii. Spodobała się jej ta dziewczyna. Art Rossi był bardziej wyrozumiały. - Daj spokój, kochanie - szepnął. - Pewnie to było tylko chwilowe zauroczenie. Dań jest za młody i za sprytny, żeby się wiązać z kimś tak wcześnie. Danny nie zaprzeczał, uśmiechnął się tylko. W głębi duszy ubodło go jednak to, że Maria odmówiła, gdy poprosił ją, by przyszła "z czystej przyjaźni". <>< George Keller nie miał innego wyboru jak zjeść lunch samotnie, na dziedzińcu. Tego dnia nie było przy nim nikogo bliskiego. Naraz podszedł do niego Andrew Eliot. - Hej, George - rzucił przyjaznym tonem - zrób coś dla mnie, dobra? Usiądź przy naszym stole i pogadaj z moimi przyrodnimi siostrami. Nawet nie pamiętam, jak połowa z nich ma na imię, ale niektóre są niczego sobie. - Dziękuję, Andrew, to wielka serdeczność z twojej strony. Z rozkoszą przyłączę się do was. Kiedy George wstał, żeby usiąść przy stole Eliotów wystawionym na dziedzińcu przed budynkiem o nazwie Eliot House, jego kolega noszący to samo nazwisko powiedział: - George, twój angielski jest naprawdę świetny. Ale nie mów "z rozkoszą". Lepiej przekonaj się, czy któraś z moich sióstr może ci dać rozkosz.

213

Tego samego popołudnia rozstanie stało się faktem. Podzielili się na tysiąc atomów zmierzających z różną szybkością w różnych kierunkach. Czy kiedykolwiek staną się znów całością? Czy kiedykolwiek nią byli? DOROSŁE ŻYCIE Ludzkość nie potrafi znieść zbyt wiele rzeczywistości. T.S. Eliot, rocznik 1910

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

14 czerwca 1958 Ted i Sara pobrali się dzisiaj. Byłem świadkiem na ich ślubie - wybrali mnie pewnie dlatego, że tak długo grali rolę moich dzierżawców. (- Gdybyśmy żyli w średniowieczu, miałbyś prawo do droit du seigneur - zażartowała Sara). Ceremonia była prosta, choć stało za nią sporo komplikacji. Przede wszystkim Sara należy do Kościoła episkopal-nego, a Ted, naturalnie, do greckiego prawosławnego. Trzeba tu podkreślić, że rodzina Lambrosów nie wysuwała żądań co do obrzędu religijnego. Daisy uznała jednak, że lepiej będzie, jeśli pobiorą się na neutralnym gruncie, czyli w kaplicy Ap-pleton, przylegającej do kościoła akademickiego. Ślubu udzielił dostojny George Lyman Buttrick, kapelan uniwersytecki. Jeśli dobrze odczytuję intencje Daisy, miało to rozwiązać całą masę problemów i jednocześnie zachować przynajmniej pozory arystokratycznej świetności. Oczywiście, zawsze marzyła o tym, by wydać swoją jedyną córkę za mąż w kościele Chrystusa w Greenwich - w tej niezwykle okazałej świątyni, wzniesionej na chwałę Boga z niebagatelną pomocą kilku lokalnych czcicieli mamony. Z dwóch powodów była zmuszona zrezygnować z ceremonialnej pompy. Po pierwsze, wcale nie miała ochoty pokazywać się z rodzicami zięcia przed le tout Greenwich. Po drugie, Sara powiedziała, że wezmą tam ślub dopiero po jej trupie (co wprowadziłoby do całej uroczystości smutny element). Skończyło się więc na kameralnej atmosferze - choć nie pozbawionej tchnienia tradycji - panującej w kaplicy na Harvardzie, wspaniałym śpiewie chóru uniwersyteckiego i, co być może najważniejsze, na niewielu gościach, wśród których przeważali studenci. Niechaj potomni odnotują fakt, że nie zapomniałem obrączki. Przeciwnie, strzegłem jej jak oka w głowie przez dwadzieścia cztery godziny, kiedy znajdowała się w moim posiadaniu,,

217

ponieważ była to pamiątkarodowaLambrosów, przywieziona ze Starego Kraju. Dzięki swojej roli stałem w wyjątkowo dogodnym miej- i scu, skąd mogłem obserwować zarówno głównych aktorów, jak i widownię; pozwoliło mi to dostrzec wszelkie przypływy gwałtownych uczuć. Wcale mnie nie zdziwiło, że najwięcej płakała pani Lambros. W rodzinie Sary była natomiast tylko jedna osoba, która z ledwością powstrzymywała łzy - Pluł Harrison. Wiedziałem, że po matce Sary raczej nie ma co spodziewać się rzewnych łez. Nie uroniła ani jednej. Zachowywała się,jak; gdyby cała rodzina Teda składała się z jej ubogich krewnych, których po prostu wypadało zaprosić. Słyszałem nawet, jakS powiedziała do pani Lambros: l - Mam nadzieję, że docenia pani fakt, iż jej syn żeni się z córką jednej z najstarszych rodzin w Ameryce. Daphne przetłumaczyła to matce, a potem przekazała pam Harrison odpowiedź: - Mama mówi, że wygląda pani bardzo dobrze jak na swój wiek. Jeśli coś zagubiło się w tłumaczeniu, to z pewnością nieJJ była to serdeczność. ,; Daisy wynajęła na przyjęcie okazały apartament w hotelB Ritz. Pragnąc podkreślić ekumenicznego ducha uroczystości zdecydowała się na wypicie toastu trunkiem "Dom Perignon"ffi miał to być rodzaj hołdu dla katolickiego wynalazcy szampa na. W każdym razie święte bąbelki płynu wynalezionego przez Doma zaszumiały w każdym kieliszku, a wkrótce potefltj w każdej głowie. S Sądzę, że panią Harrison czekało tego dnia kilka niespodziani nek. Pierwsza polegała na tym, że cała rodzina Lambrosó<8j przyszła ubrana w wyraźnie zachodnim stylu (przeważnie w ciulJ chach firmy Brooks Brothers, kupionych u Joe Keezera). Wedh Sary, jej matka spodziewała się ich zobaczyć w chustkach i głowach albo w jakimś innym stroju greckich wieśniaków. Po drugie, musiała chcąc nie chcąc przyznać, że najba dziej skandalicznie zachowywali się na przyjęciu jej st,

synowie. Phippie i Ev raczej przecenili swoje siły, mierząc się z wielkimi opcjami Eliot House w dyscyplinie, która jest przecież naszą specjalnością. Musieli być zasmuceni (a nazajutrz skacowani) odkryciem, iż w całej Francji, a co dopiero mówić o Bostonie, nie ma tyle szampana, by powalić na kolana takiego mistrza pijaństwa jak Newall. Nawet Jason Gilbert, który tak dba o swoją sportową kondycję, potrafi żłopać szampana jak smok. Ja, w każdym razie, uznałem, że obowiązki świadka są ważniejsze nawet ód tej niebywałej okazji, by napić się, ile dusza zapragnie, toteż pozostałem (względnie) trzeźwy, by uczynić zadość mojej roli do samego końca. Dzięki temu mogłem porozmawiać z panem Harrisonem, który, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, obchodził na Har-vardzie dwudziestą piątą rocznicę ukończenia studiów dokładnie wtedy, gdy my opuszczaliśmy mury uczelni. Powiedział, że Zjazd Absolwentów był bardzo wzruszającym przeżyciem. Nie umiem nawet wyobrazić sobie, co będę robił za dwadzieścia pięć lat. Codziennie się zastanawiam, co zrobić ze swoim życiem. Nikt nie wiedział, gdzie młoda para spędzi miesiąc miodowy. Oczywiście, nikt oprócz mnie. Pomimo ich protestów nalegałem, żeby skorzystali z opustoszałej daczy moich rodziców w stanie Maine. Przyjemnie było pomyśleć, że domek zostanie użyty do takiego zbożnego celu. W tym miejscu ktoś mógłby odnieść mylne wrażenie, że tylko ja ciągle daję coś Lambrosowi. Trzeba też powiedzieć, że kiedy Sara rzuciła na weselu swój bukiet, złapała go jej kuzynka z Chicago, Kit, która poprosiła mnie o towarzystwo podczas wesela. Na to tylko czekałem. Z radością dotrzymywałem jej towarzystwa przez następne kilka dni. I nocy. Na weselach często zdarzają się podobne rzeczy.

219

Danny Rossi nigdy nie przypuszczał, że astma, na którą cierpiał w dzieciństwie, przyda mu się potem w muzycznej karierze. Podczas gdy większość kolegów z Harvardu maszerowała i salutowała, wypełniając swój obowiązek wobec ojczyzny, Danny dostał najniższą kategorię. Dzięki temu mógł swobodnie objeżdżać 3 świat w roli wschodzącej gwiazdy i odbierać saluty innych. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że Hurok załatwił nowemu protegowanemu koncerty w całkiem chaotyczny sposób - po prostu zadzwonił do wszystkich orkiestr, w których miał znajomości. W rzeczywistości, wytrawny menedżer działał we-, dług starannie przemyślanego planu. Chciał przedstawić Danny'ego najbardziej wymagającym dy rygentom i wyrafinowanym publicznościom. Miało go to uodpor- ] nić na ostrą krytykę. Krótko mówiąc, chciał dać mu szansę! doskonalenia techniki i zahartowania psychiki. Stary lis nie podejrzewał jednak, że Danny jest także wirtuoy? żem w kontaktach z prasą. Wszyscy dziennikarze chwalili gojakt na-komendę. ;i Podbił Londyn, grając Brahmsa z Królewską Orkiestrą Symfo-i niczną pod dyrekcją Beechama, po czym poleciał do Amsterdamul zagrać Mozarta z orkiestrą Concertgebouw pod batutą Haitinka. Potem przyszła kolej na Paryż, gdzie dał solowy koncert w Salle Pleyel (zagrał Bacha, Chopina, a także, by przypodobali się miejscowym gustom, Couperina i Debussy'ego). "Le Figaro"! uznało go za "un nouveau Liszt en miniaturę"; podobnego zdanii był "Le Monde", choć użyto tam innej przenośni: "pas seulemet un geant pour son agę mais un geant de son agę". W dzień ostatniego występu Danny'ego w Berlinie von Karaja wydał na jego cześć kolację o północy z udziałem dyrektora gen rainego niemieckiej wytwórni płyt Deutsche Grammophon Recon Nazajutrz rano Danny miał w ręku kontrakt na pięciopłytowy albul - I jak? - zagadnął młody pianista, rozpostarty z dun w obwieszonym portretami gabinecie Huroka, patrząc, jak impr sario kartkuje wycinki z recenzjami. - Co pan o tym sądzi? Starszy pan podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się.

220

- Sądzę, mój chłopcze, że właśnie zaliczyłeś New Haven. - Nie bardzo rozumiem. - Nie znasz tego wyrażenia? Kiedy producent teatralny chce wystawić jakąś sztukę w Nowym Jorku, najpierw wypróbowuje ją w miasteczku wielkości New Haven. - Chce pan powiedzieć, że Londyn, Amsterdam i Paryż to takie "próbne miasteczka"? - Dokładnie tak - odparł bez wahania Hurok. - Przy Nowym Jorku każde inne miasto na ziemi to New Haven. Prawdziwy sukces to tylko sukces odniesiony tutaj. - Kiedy, pańskim zdaniem, będę gotów do "wielkiej próby"? - Z radością powiem ci dokładnie - odparł impresario, sięgając od niechcenia po pismo leżące na zabytkowym biurku. - Piętnastego lutego 1961 roku, z orkiestrą filharmoniczną pod kierunkiem Lenny'ego. Proponuje, żebyś zagrał Beethovena. - Ale to dopiero za rok. Co mam robić do tej pory oprócz obgryzania z nerwów paznokci? - Danny - powiedział ojcowskim tonem impresario - jestem twoim agentem czy niańką? Będziesz dalej zaliczał New Haven. Dzięki doskonałej kampanii reklamowej poprzedzającej nowojorski debiut Danny'ego, publiczność, która wypełniła po brzegi Camegie Hali, miała większą ochotę na składanie hołdów niż ferowanie wyroków. Podczas długiej burzy oklasków na koniec koncertu, Bemstein wciągnął Danny'ego na swoje podium i podniósł jego rękę jak po wygranym meczu bokserskim. Danny był teraz prawdziwym mistrzem świata. Wygrał w miejscu, które było najważniejsze. Przyjęcie odbyło się w luksusowym apartamencie jednego z dyrektorów filharmonii. Choć Danny był teraz niekwestionowaną gwiazdą, nadal nie mieściło mu się w głowie, że może być największą znakomitością w towarzystwie. Byli tam słynni aktorzy, których jeszcze kilka lat temu poprosiłby nieśmiało o autograf. Byli też inni muzycy o światowej sławie oraz ważne osobistości ze świata polityki. Wszędzie kręciły się piękne modelki i umundurowane kelnerki podające kawior.

221

A jednak, nie do wiary, wszyscy tłoczyli się, żeby poznać właśnie ego. Jak się można było spodziewać, poproszono go, żeby coś zagrał. Na środku pokoju ustawiono wielki fortepian Steinwaya na kółkach i otwarto pokrywę. Danny przeczuwał, że o tak późnej porze i po takim wysiłku nie będzie najlepszy w klasycznym repertuarze. Zdecydował się więc na małą improwizację. Zanim usiadł do fortepianu, wygłosił krótkie przemówienie. ; - Panie i panowie - zaczął -mógłbym dziękować bez końca. Proszę więc wybaczyć mi, że wymienię tylko dwie osoby. Przede wszystkim pana Huroka, który przez cały czas wspierałl mnie swój ą wiarą... - O, przepraszam, drogi chłopcze - zażartował impresario - to ty mnie wspierałeś. - I jeśli Lenny nie ma nic przeciwko temu, chciałbym wy-l razić mu swoją wdzięczność przy fortepianie, i Danny zaczął od głośnego wykonania fortepianowego wstępu; do koncertu, w którym wystąpił tego wieczoru. Potem przeszedUl szybko do jazzowej mieszanki melodii z musicalu Bemsteint West Side Story. Oczarowana publiczność nie pozwoliła mu odejść od fort< pianu. - Co teraz? - spytał sprytnie Danny. - Brak mi pomysłów Bemstein uśmiechnął się i zasugerował: - Może innym bliźnim też zrobisz przyjemność, nie tył) mnie? Danny skinął głową, zasiadł znów przed fortepianem i prz blisko pół godziny wygrywał jazzowe przeróbki musicalu l Fair Lady, standardy Cole'a Portera, Rodgersa, Harta, a tali Irvinga Berlina. W końcu udał, że pada z wyczerpania. S Tego samego wieczoru do Danny'ego podszedł eleganc biznesmen, wcisnął mu swoją wizytówkę i wymamrotał c< o tym, że chce wydać album z jego ostatnimi improwizacjami, Ledwo odszedł, przed Dannym wyrosła niezwykle szykov brunetka i powiedziała słodkim głosem: - Panie Rossi, bardzo podobał mi się pański dzisiejszy

222

stęp. Jack i ja mamy nadzieję, że zgodzi się pan zagrać kiedyś dla kilku osób w Białym Domu. Wyczerpany po walce i trochę oszołomiony, Danny odruchowo skinął głową i powiedział zwyczajnie: - To bardzo miłe z pani strony. Serdeczne dzięki. Dopiero kiedy kobieta obróciła się z gracją i odeszła, zdał sobie sprawę, że właśnie rozmawiał z żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

10 marca 1959 Miałem nadzieję, że po skończeniu studiów wypłynę na szerokie wody, ale w sensie przenośnym, a nie dosłownym. I oto przemierzam Atlantyk na okręcie amerykańskiej marynarki wojennej. Wiedząc o zasługach mojej rodziny w tym rodzaju służby, postanowiłem nie iść w ich ślady, żeby się nie potknąć. Ale kiedy nadeszło wezwanie do komisji poborowej, wpadłem w panikę i pomyślałem: "Nie, nie chcę spędzić dwóch lat życia, maszerując wokół jakiegoś bagna". Zaciągnąłem się więc do marynarki. W końcu na statku nie może być aż tak źle. Przynajmniej nie ma tam miej sca do maszerowania. Okazało się jednak, że nie mam racji. Życie marynarza może być istnym piekłem. Podczas gdy mój stary kumpel Newall zaciągnął się jako oficer w bazie marynarki w San Francisco, skąd czasem wypływa sobie pod tropikalne słońce, żeby rozkazywać innym facetom, ja postanowiłem zakosztować prawdziwego życia bez przywilejów. Służę więc jako zwyczajny majtek pokładowy. Po szkoleniu przydzielili mnie naniszczyciel St. Ciarejako zwykłego ciurę okrętowego. Jesteśmy czymś w rodzaju oceanicznej niańki, która ma za zadanie eskortować lotniskowiec USS Hamilton. Moje obowiązki dzieliły się z początku na

223

dwie części. Po pierwsze, miałem utrzymywać St. Ciare w stanie gotowości bojowej. Inaczej mówiąc - szorować pokład. Po drugie, przypadła mi w udziale rola worka treningowego naszego bosmana, który z jakiegoś powodu zapałał do mnie gwałtowną niechęcią. Nie potrafiłem dociec dlaczego. Nigdy, nie przyznałem się, że jestem absolwentem Harvardu, nieJJ wiedział nawet, że w ogóle skończyłem jakieś studia. (Później dowiedziałem się, że nie znosił mojej "ulizanej grzeczności",a choć nie wiem, co to znaczy). H Na każdym kroku starał się mi dopiec. Jeśli nie wykony-jj wałem któregoś z moich licznych zadań albo nie stałem akurag na wachcie, wpadał do naszej kajuty i konfiskował książkę, którą właśnie czytałem, wrzeszcząc, że to "śmieci". Pewnego dnia postanowiłem go przechytrzyć. Wieczorem w mesie powiedziałem na głos, że mam zamia poczytać w łóżku i szybko pośpieszyłem do kajuty, żeby położyć się z Biblią w ręku. Nie musiałem długo czekać wpadł już po chwili i nie patrząc nawet, co czytam, wyrwał ] książkę z wrzaskiem: - Marynarzu, zaśmiecasz sobie umysł! Dopiero wtedy zauważyłem przy dwóch świadkach, ż( chciałem jedynie pokrzepić duszę Pismem Świętym. Zdobył się tylko na krótkie westchnienie, położył ksią na mojej koi i wyszedł. Tę bitwę wygrałem bezsprzecznie. Niestety, przegrałe wojnę. Po tym wydarzeniu facet pastwił się nade mną dzień i nc W pewnym momencie byłem już tak zrozpaczony, że zdec$ dowałem się na "samowolne opuszczenie okrętu". Ale znaj dowaliśmy się przecież tysiące mil od najbliższego brzeg Mimo wszystko życie w wojsku ma swoje zalety. Gdyby coś podobnego spotkało mnie w normalnym życilJ poddałbym się. Ale w marynarce, jeśli chciałem wyjść z nij cało, musiałem coś wymyślić. Upewniłem się, że mój prześladowca jest w innej częśdj okrętu i poszedłem do porucznika z prośbą o przeniesienie d innych obowiązków. Nie podałem prawdziwych powodół

powiedziałem tylko, że mam inne uzdolnienia, które bardziej przydadzą się marynarce. - Niby jakie?- spytał. Właśnie, niby jakie? - pomyślałem. Rzuciłem jednak bez wahania, że mam pewną lekkość pióra. Chyba wywarło to na nim wrażenie. I tak, ku rozczarowaniu bosmana, który nie mógł mnie już zmusić, żebym skoczył do morza, zostałem przeniesiony do służby informacyjnej. Jestem tutaj kimś w rodzaju redaktora i reportera, piszę artykuły dla różnych biuletynów marynarki, a co ciekawsze historie wysyłam do Waszyngtonu dla szerszego kręgu odbiorców. Praca okazała się całkiem przyjemna. Tyle że moja jedyna próba odejścia od rutynowej pisaniny została ocenzurowana przez samego kapitana. Napisałem opowiadanie, moim zdaniem,bardzo dobre opowiadanie. Było w nim wszystko: wartka akcja, napięcie, niespodziewane zakończenie, nawet elementy humorystyczne. A jednak moi przełożeni mieli na ten temat inne zdanie. W zeszłym tygodniu wpływaliśmy na Morze Śródziemne. Wokół panowała ciemna noc i mgła. (Dramatyczny początek, co?) W tych niebezpiecznych ciemnościach zderzyliśmy się z innym okrętem. Nikt nie zginął, choć przy następnym postoju w porcie nasz okręt wymagał pewnych napraw. Najbardziej fascynujące wydało mi się to, że wpadliśmy na jeden z naszych niszczycieli. Uważałem więc, że opowiadanie może znaleźć uznanie szerokiej publiczności. Kapitan był jednak odmiennego zdania. Twierdził, że w amerykańskiej marynarce nigdy coś podobnego się nie zdarza. Przekonany, że zadaniem dziennikarza jest przekazywać prawdę, zauważyłem, iż to się właśnie zdarzyło. Kapitan wpadł w szał i obrzucił mnie długą listą synonimów określenia "człowiek o małej inteligencji". Chodziło mu o to, że amerykańska marynarka może czasem popełnić błąd, ale nie musi bębnić o tym prasa.

225

Do końca mojej służby pozostał rok, trzy miesiące i jedenaście dni. Przy odrobinie szczęścia skończę ją z wyróżnieniem. Tak czy inaczej, nie mogę się już doczekać końca. S ara ukończyła swoje kursy z pierwszą lokatą. Właściwie w całym jej szkolnym doświadczeniu nie było ; nic, co wskazywałoby na to, że okaże się lepsza od innych, absolwentek Radcliffe w sztuce stenografii i pisania na maszynie, t: Dość jednak na tym, że pod koniec tego lata potrafiła notować z godną podziwu prędkością 110 słów na minutę oraz pisać na S maszynie z zawrotną szybkością 75 słów na minutę. - Nie sądzę, żeby większa liczba ukończonych kursów po- 3 prawiła twoją pozycję na rynku pracy, Sara - poradziła jej pani Holmes, kierowniczka letniej szkoły. - Z twoimi umiejętnością-! mi i wykształceniem możesz już teraz zostać kierowniczką sekre tariatu. Powinnaś śledzić ogłoszenia o pracy. Zbudowani tą zachętą, Ted i Sara zaczęli przeglądać gazety. W Cambrigde było tyle wolnych posad, że wkrótce powinna jej znaleźć pracę w pobliżu ich mieszkania na Huron Avenue. Niebawem miała już dwie poważne oferty, co stworzyło pra-. wdziwy dylemat. Posada sekretarki członka Rady Nadzorczej! Harvardu z hojnym wynagrodzeniem siedemdziesiąt pięć dola-3 rów na tydzień czy posada w Wydawnictwie Uniwersyteckim;! gdzie było więcej pracy, za jedyne pięćdziesiąt pięć dolarów Łatwo się domyślić, co dla obojga małżonków było bardzie} kuszące, ''l Przede wszystkim wydawnictwo znajdowało się bliżej ich mieszkania (można tam było iść nawet w kapciach). Po drugi&i oferowało możliwości awansu. ("Z taką znajomością językó% może pani wkrótce zostać redaktorką" - zauważyła pani NortonS kierowniczka działu kadr, w odpowiedzi ha wyraz twarzy Sary gdy usłyszała o wysokości wynagrodzenia). Najbardziej atrakcyjną cechą tej posady było dla nich obojgić to, że dawała im dostęp do bogatego źródła ściśle tajnych infof macji ze świata filologii klasycznej. Pierwsi dowiadywaliby &n

226

kto jaką pisze książkę, co zostało przyjęte do druku, a co odrzucone. Te i podobne dane mogły okazać się nieocenione, gdy Ted będzie szukał pracy. Dalsze studia były bardziej wymagające, niż Ted to sobie wyobrażał. Żeby zdobyć tytuł doktora, trzeba było chodzić na nieludzko trudne seminaria z językoznawstwa, gramatyki porównawczej, poetyki, stylistyki łaciny i greki i na wiele innych. Całe szczęście, że los obdarował go czekającą w domu partnerką, z którą mógł wieczorami dyskutować na te ezoteryczne tematy. Od pierwszego razu, kiedy zamieszkali razem, Ted postanowił, że przygotowanie wieczornego posiłku należy do niego. Teraz szef kuchni uznał, że studia klasyczne mają pierwszeństwo przed kuchnią i Sara musiała czasem czekać aż do dziesiątej wieczorem, zanim jej mąż zabierze się do przygotowywania ich deipno - obiadu. Stwarzało to pewne problemy delikatnej, dyplomatycznej natury. Która kobieta przy zdrowych zmysłach mogła bowiem oprzeć się perspektywie wybornego obiadu zakropionego wyśmienitym greckim winem, podanego przy muzyce i blasku świec przez zawodowego kelnera, który potem siadał przy stole i mówił jej o miłości. A po obiedzie szedł z nią do łóżka. Która kobieta mogła powiedzieć takiemu mężowi, że co prawda wieczory są urocze, ale nazajutrz rano zasypia nad maszyną do pisania? Sara doszła do wniosku, że z tego trudnego położenia wyjdzie dopiero wtedy, gdy pozna sekrety kuchni Lambrosów od samej mamy. Dzięki temu mogła zacząć gotować obiad, podczas gdy Ted badał indoeuropejskie korzenie poszczególnych słów. Thalassie Lambros pochlebiło zainteresowanie synowej i robiła, co mogła, by przyśpieszyć jej kulinarną edukację. Pisała niezliczone karteczki, które Sara studiowała uważnie. Na początku stycznia była już gotowa stanąć w kuchni do generalnej próby. Czas naglił. Pod koniec semestru Ted miał całą masę egzaminów. Najgorzej szedł mu język niemiecki. Cholera, przeklinał często w duchu, dlaczego tyle ważnych prac filologicznych musiano napisać w tym absurdalnie trudnym języku? Mógł tutaj znowu liczyć na Sarę, która przez trzy lata uczyła się niemieckiego w szkole i pomagała mu odszyfrować okresy zdaniowe. Kiedy

227

przegryźli się razem przez kilka artykułów, nabrał pewnego pojęcia, jak odgadywać ogólne znaczenie akapitu z zamieszczonych w nim klasycznych cytatów. Po jednym z takich miniseminariów spojrzał na nią z niekłamanym uczuciem. - Sara, co ja bym bez ciebie zrobił? - Och, pewnie uwodziłbyś teraz jakąś atrakcyjną studentkę. - Nie lubię takich żartów - szepnął Ted, obejmując Ją 3 czule. . :1 Przy pomocy i wsparciu Sary Ted pokonał wszystkie egzami- ( nacyjne przeszkody i zaczął pisać pracę o Sofoklesie. W nagrodę;! mianowano go asystentem na kursie Finieya. ? Przewracał się niespokojnie w łóżku, ale w żaden sposób ni& mógł zasnąć. A - Kochanie, co się stało? - spytała Sara, kładąc mu delikat'3 nie rękę na ramieniu. 1 - Nic na to nie poradzę, skarbie. Cholernie się boję jutrzej;-' szegodnia. ti - Coś ty - powiedziała kojącym głosem. - To zrozumiałel pierwszy raz w życiu będziesz nauczycielem. Byłoby nienatural" ne, gdybyś się nie denerwował. - Nie jestem zdenerwowany, tylko nieżywy z przerażeni! - odparł i usiadł na brzegu łóżka. 1 - Ależ, kochanie - przekonywała go - to tylko poczciwa literatura klasyczna. Te dzieciaki będą bardziej przerażone ol ciebie. Nie pamiętasz, jaki ty byłeś na pierwszym roku? H - Chyba tak. Byłem wystraszonym studencikiem. Ale pfl dobno na pierwszy rok przychodzą coraz więksi cwaniacy. Póz tym, dręczy mnie to śmieszne przeczucie, że jutro na mój zajęcia wpadnie bez zapowiedzi jakiś profesor o światowa sławie. Sara spojrzała na budzik. Zbliżała się piąta rano i nie by sensu przekonywać Teda, żeby wrócił do łóżka. - Wiesz, może zrobię kawę i powtórzymy to, co masz i powiedzenia na zajęciach? Taka próba generalna. - Dobra - westchnął, z ulgą opuszczając łóżko.

228

Szybko zaparzyła dwa duże kubki Nescafe i usiedli przy kuchennym stole. O wpół do ósmej roześmiała się. - O co chodzi? Czy coś powiedziałem nie tak? - spytał niecierpliwie Ted. - Ty zwariowany Greku - uśmiechnęła się. - Już prawie dwie godziny wygłaszasz błyskotliwy wykład o Homerze. Skoro masz tylko wypełnić pięćdziesiąt minut zajęć, nie uważasz, że jesteś właściwie przygotowany do swojego spotkania ze studentami pierwszego roku? - Jesteś świetnym psychologiem - powiedział z uśmiechem. - Nie bardzo. Po prostu znam lepiej swojego męża, niż on sam zna siebie. Data, godzina i miejsce pierwszych zajęć Teda na zawsze zapisały się w jego pamięci. W piątek, 28 września 1959 roku, o 10.01 rano wszedł do sali wykładowej w budynku Alston Burr Science. Wyłożył na stół absurdalną liczbę książek ze starannie zaznaczonymi fragmentami, które zamierzał czytać na głos, gdyby zabrakło mu własnych słów. O 10.05 napisał swoje nazwisko i godziny dyżurów na tablicy, po czym odwrócił się dosłuchaczy. Było ich czternastu. Dziesięciu chłopców i cztery dziewczyny z otwartymi notesami i długopisami gotowymi do zapisania każdej wypowiedzianej przez niego sylaby. Jezu, przeraził się nagle, oni będą zapisywać moje słowa! Co będzie, jeśli zrobię jakiś straszny błąd i pobiegną z tym do Finieya? Albo jeszcze gorzej -jakiś otrzaskany w łacinie mądrala po szkole przygotowawczej zagnie mnie na miejscu! No, Lambros, wybiła twoja godzina. Otworzył żółty notes na stronie z pedantycznie podkreślonymi uwagami, wziął głęboki wdech i spojrzał na salę. Bał się, że studenci usłyszą głośne walenie jego serca. - Hm... na wypadek, gdyby ktoś przyszedł tu na zajęcia z fizyki, chcę na samym początku zaznaczyć, że są to zajęcia uzupełniające do wykładu o literaturze klasycznej, a ja będę je prowadził. Teraz zapiszę wasze nazwiska, a wy w tym czasie możecie nauczyć się wymawiać moje. Napisałem je na tablicy.

229

Przypadkiem znaczy ono po grecku tyle, co "błyskotliwość", ale to sami musicie osądzić przez najbliższe tygodnie. Rozległ się śmiech. Chyba przypadł im do gustu. Nabrał'" pewności siebie, t - Na tym kursie będziemy mówić o korzeniach zachodm&jj cywilizacji, czyli o dwóch poematach Homera, które są jedno- cześnie arcydziełami literatury Zachodu. W najbliższym czasie przekonamy się, że Iliada to pierwsza w historii tragedia, a Ody- seja-pierwsza komedia... Od tej chwili ani razu nie zajrzał do swoich notatek. Po prosty! zachwycał się na głos Homerem, jego stylem, ustną tradycjął i starożytnym pojęciem bohaterstwa. A Zanim się zorientował, zajęcia dobiegły końca. - No tak - uśmiechnął się. - Chyba trochę się zagalopo wałem. Macie jeszcze chwilę czasu na pytania. Ktoś w tylnym rzędzie podniósł rękę. - Czy czytał pan Homera po grecku, panie Lambros? spytała młoda okularnica z Radcliffe. - Tak - odparł z dumą Ted. - Mógłby pan zacytować kawałek w oryginale, żebyśmy posłuchali, jak to brzmi? . s - Postaram się - odparł z uśmiechem Ted. I choć na stole leżały otwarte antologie, zaczął żarliwie recy tować początek Iliady z pamięci, akcentując zwłaszcza słowa które mogli rozumieć, takie jak heroon, w czwartym wersie oznaczające herosów. W siódmym wersie podniósł głos, podkreś łajać wyrażenie dios Achilleus - boski Achilles. Potem urwał.; Ku jego najwyższemu zdumieniu grupka nagrodziła go okla skami. Rozległ się dzwonek. Ted poczuł nagły przypływ ulg podniecenie i zmęczenie. Nie miał pojęcia, jak mu poszło, dopóq do jego uszu nie dobiegły komentarze studentów wychodzącyc z sali. -H - Boże, ale nam się poszczęściło - powiedział jeden z nicll - Tak, to bombowy facet-odparł ktoś inny. Na sam koniec Ted usłyszał - a może tylko tak mu si zdawało - opinię jednej ze studentek: - On jest jeszcze lepszy od Finieya.

230

Musiał to być jednak wytwór jego zmęczonej wyobraźni. John H. Finiey junior był przecież jednymz najwybitniejszych nauczycieli w historii Harvardu. Pierwsze miesiące stypendium Sheldona upłynęły Jasonowi Gilbertowi na podróżach wypełnionych w równym stopniu rozrywkami kulturalnymi co sportowymi. Wziął udział we wszelkich możliwych turniejach w Europie, ale jednocześnie prawie tyle samo czasu poświęcił na chodzenie do muzeów. Choć warunki stypendialne nie zezwalały na podjęcie formalnych studiów, przez całą zimę robił badania w zakresie narciarstwa porównawczego ze specjalnym uwzględnieniem stoków w Austrii, Francji i Szwajcarii. Kiedy jego zamiłowanie do zimowych sportów zaczęło topnieć, wyruszył do Paryża, miasta zmysłowych atrakcji. Nie mówił ani słowa po francusku, ale nadrabiał to międzynarodowym językiem osobistego wdzięku, dzięki czemu nigdy nie miał kłopotów ze znalezieniem przewodniczki. W ciągu kilku godzin zaprzyjaźnił się ze studentką sztuki o nazwisku Martine Pelletier. Poznał ją, gdy podziwiała obrazy Moneta w Jeu de Paume, stojąc na równie godnych podziwu nogach. Spacerowali razem po bulwarach, a Jason zachwycał się paryskim stylem życia. Czasem przystawali, żeby przyjrzeć się z bliska setkom plakatów rozklejonych na ulicznych kioskach, zapraszających na rozmaite kulturalne imprezy. Zwłaszcza jedno ogłoszenie przyciągnęło jego wzrok: SallePleyel. Pour la premierę fois en France lajeune sensation americaine DANIEL ROSSI pianistę

231

:a - Popatrz - zawołał z dumą do Martine - znam tego faceta. Pójdziemy go posłuchać? 3 - Z wielką przyjemnością. ;; I tak, dzięki melodyjnemu zbiegowi okoliczności, Jason Gil-- bert znalazł się wśród publiczności oklaskującej triumfalny debiuź Danny'ego Rossiego w Paryżu. Za kulisami Jason i Martine musieli przepychać się prze stado reporterów i pochlebców, którzy chcieli zwrócić na siebtŚ uwagę Danny'ego. Gwiazdor wieczoru z radością uścisnął dłc kolegi z roku, a jego towarzyszkę powitał płynną, wytwon francuszczyzną. Jason zaproponował, żeby zjedli razem kolację, ale Danny mu siał iść na jakieś przyjęcie, na które nie mógł ich, niestety, zaprosili Tego samego wieczoru, kiedy jedli gęstą zupę cebulową w ] Halles, Martine powiedziała do Jasona: - Myślałam, że ten Danny Rossi to twój kolega. - Już tak nie myślisz? - Zapraszał mnie na wieczór do Castels - bez ciebie. - Ten zadziomy karzełek uważa, że Bóg zesłał go kobietę w darze. - Nie, Jason - uśmiechnęła się. - On zesłał nam ciel Danny to tylko dar dla melomanów. Pod koniec kwietnia 1959 roku Jason miał już dość wrai i nie mógł się doczekać powrotu na korty tenisowe. Na zakończ nie swoich podróży zapisał się do tylu międzynarodowych turni jów, do ilu tylko zdołał. ; W tej części wycieczki tkwiła także pewna nauka. Dowiedz; się bowiem, jak wiele dzieli go jeszcze od tytułu nąjlepsz@ tenisisty na świecie. Nigdzie nie doszedł dalej niż do ćwierćfinał a za sukces zaczął uważać nawet wygranie jednego seta z któryil z rozstawionych graczy. W połowie lipca, w Międzynarodowym Turnieju w Gst spotkał go wątpliwy zaszczyt wylosowania w pierwszej runę Roda Lavera z Australii. Jason uległ niezwyciężonemu mańkut wi w trzech setach, ale przynajmniej bronił się z gracją.

232

- Rod - powiedział, kiedy podali sobie po meczu ręce - to zaszczyt przegrać z tobą. - Dzięki, jankesie. Dobrze ci to zrobi. Jason zszedł wolno z kortu, potrząsając głową i zastanawiając się, czy to on poruszał się tak wolno, czy też piłka zbyt szybko. Wysoka brunetka z włosami związanymi w koński ogon podeszła, żeby go pocieszyć. - Nie miałeś dzisiaj szczęścia. - Mówiła po angielsku z dziwnym, czarującym akcentem. - Ale teraz mam - odparł. - Przyszłaś tu pograć? - Tak, jutro gram w singlu kobiet. Chciałam cię właśnie spytać, czy nie masz ochoty zagrać ze mną w parze mieszanej w piątek? - Dlaczego ja? Chyba widziałaś, jak kiepsko gram. - Ja też nie jestem za dobra - odpowiedziała szczerze. - No to załatwią nas na amen. - Ale przynajmniej się rozerwiemy. Przecież w gruncie rzeczy to jest najważniejsze. - Mnie uczono, że najważniejsze jest zwycięstwo - przyznał z uśmiechem Jason. - Ale mam zamiar zmienić przekonania. Więc dlaczego nie? Z przyjemnością dam się pokonać w twoim towarzystwie. Można wiedzieć, jak masz na imię? - Fanny van der Post - odparła, podając mu rękę. - Jestem studentką z Holandii. - A ja nazywam się Jason Gilbert i, jak sama widziałaś, mogę być tylko chłopcem do podawania piłek Rodowi Laverowi. Może przedyskutujemy naszą strategię wieczorem przy kolacji? - Chętnie - zgodziła się. - Mieszkam w hotelu Boo w Saanen. - Niezwykły zbieg okoliczności - zauważył Jason. - Ja też. - Wiem. Widziałam cię wczoraj wieczorem w barze. Tego wieczoru pojechali wypożyczonym przez Jasona garbusem do trzystuletniego zajazdu w Chloesterli. - Mój Boże - powiedział Jason, gdy usiedli przy stole - ta knajpa jest starsza od Ameryki.

233

- Jason - uśmiechnęła się Farmy - prawie wszystko na świecie jest starsze od Ameryki. Nie zauważyłeś tego? - No, tak - przyznał - cała ta wycieczka dała mi nieźłesj popalić. Czuję się jak naiwniak i kurdupel. , - Coś ci powiem, Jason - powiedziała z błyskiem w oczach - Jeśli naprawdę chcesz zobaczyć mały kraj, przyjedź do Holandii Kiedyś byliśmy światową potęgą - nawet Central Park był nasza własnością. Dziś możemy tylko pochwalić się tym, że daliśmy światu Rembrandta i angielskie słowo cookie - ciasteczko, s - Czy wszyscy Holendrzy tak źle o sobie mówią? - Owszem. To taka przebiegła odmiana arogancji. Rozmawiali całymi godzinami, aż do późnej nocy. Kiedy szli ( swoich pokojów, wiedział już, ze spotkał wyjątkową dziewczynę, t Fanny urodziła się na wsi koło Groningen, na samym początfc) wojny; w dzieciństwie zaznała strasznego głodu, jaki panów? w jej kraju przez ostatnie miesiące walk. Pomimo tych doświa czeń tryskała czarującym humorem i optymizmem. Fanny miała swoje ambicje, ale nie poświęcała się im h reszty. Studiowała medycynę w Leiden po to tylko, by zost; dobrym lekarzem; podobnie jak grała w tenisa tylko po to, by D wyjść z formy. ' Jasonowi wystarczył ten jeden wieczór, żeby uznać Fanny i najbardziej zrównoważoną osobę, jaką kiedykolwiek spotkał. N cierpiała na przerost tkanki mózgowej, jak dziewczyna z Radclif pragnąca zostać profesorem w Akademii Medycznej; nie mia też pstro w głowie, jak sikorka z Long Island, której jedyny celem jest pierścionek zaręczynowy. Fanny miała w sobie coś, czego nie spotkał u żadnej ze SWOKS) amerykańskich dziewczyn. Wystarczało jej, że jest sobą. Kiedy następnego dnia, podczas jej pojedynku, siedział trybunie, podziwiał ją jeszcze bardziej. Nie dość, że przed K czem nie spała pół nocy, to jeszcze wypiła razem z nim spo wina. Był pewny, że jej rywalka z Florydy położyła się do ł<i ka przed dziewiątą i wypiła przed snem szklankę gorące mleka. Fanny grała na tyle dobrze, żeby zmusić przeciwniczkę i. wysiłku. Miała silny, dokładny serwis, który twardej nastolatj

234

udało się przełamać dopiero w drugim secie, kiedy Fanny zaczęła opadać z sił. Przegrała 5:7, 6:3, 6:1. Jason czekał na nią przy wejściu na kort z ręcznikiem i szklanką soku pomarańczowego. - Dzięki - wysapała Fanny - ale miałabym ochotę na zimne piwo. Twarda bestyjka, co? - Tak - powiedział Jason - założę się, że ojciec sprawiał jej lanie, kiedy przegrywała. Boże, nie ogłuchłaś od tych wrzasków na widowni? - Nie, nic nie słyszę, kiedy gram. W każdym razie, dobrze się bawiłam. Ruszyli w stronę szatni. - Wiesz co - powiedział Jason - gdybyś trochę popracowała, byłabyś naprawdę świetna. - Nie wygłupiaj się, tenis to tylko gra. Gdybym nad nim pracowała, stałby się harówką. No, ale gdzie jemy dzisiaj kolację? - Nie wiem. Co proponujesz? - Może pójdziemy nafondue do Rougemont? Zresztą dzisiaj i tak ja stawiam. Tego wieczoru krótko omówili strategię wspólnego debla. Fanny, która była niższa (co prawda nieznacznie), miała grać przy siatce. - Masz trzymać wszystkie piłki z dala ode mnie - zażartował Jason. - Proszę, nie łudź się. Chyba w głębi tej swojej sportowej amerykańskiej duszy ty naprawdę wierzysz, że mamy szansę wygrać jutro. - No, cóż - przyznał Jason - nie będę tego ukrywał. Nasi rywale mogą być przecież od nas gorsi. - Nikt w tym turnieju nie jest gorszy od nas. - Rany, ale z ciebie partnerka. Burzysz całą moją pewność siebie. - Twojej pewności siebie nie można zburzyć, Jason. - Uśmiechnęła się znacząco. Prawie wygrali. Para Hiszpanów, z którą grali, nie miała mocnego podania

235

i pierwszego seta wygrali bez trudu. Potem jednak rywale zaczęli posyłać długie, dokładne piłki, które mijały Fanny i wyciskały 3 z Jasona siódme poty. Po heroicznej walce prawie mokry Jason nie mógł złapać tchu w rozrzedzonym, szwajcarskim powietrzu. Nie miał nawet siły iść do szatni, usiadł na ławce i napawał g się swoim zmęczeniem. Fanny przyniosła wodę mineralną w pa- piórowych kubkach i usiadła obok niego. N - Bogu dzięki, że przegraliśmy - powiedziała, wycierająca twarz ręcznikiem. - Nie uśmiecha mi się perspektywa jeszcze?;! jednego takiego popołudnia. Ale wiesz co, Jason? Chyba jak na pierwszy raz zagraliśmy całkiem nieźle w deblu. Może w przy-J szłym roku uda nam się przegrać w lepszym stylu. - W przyszłym roku nic z tego nie wyjdzie. Mam innte zobowiązania, iig - Zobowiązania? - spytała, trochę zbita z tropu. - Jeste z kimś zaręczony? q - Tak - odparł, przedłużając jej niepewność. - MojtiJ narzeczona to Marynarka Stanów Zjednoczonych. We wrześnufij oddam jej na dwa lata swoje ciało. UJ - Szkoda takiego ciała. - Uśmiechnęła się. - Kiedy wy jeżdżasz? - Och, mam jeszcze jakieś trzy tygodnie - odpowiedzią a potem zajrzał jej w oczy. - Chciałbym spędzić je z tobą, i l nie na grze w tenisa. - Myślę, że da się to załatwić - odparła. - Mam garbusa - powiedział. - Dokąd chciałabyś poj< chać? - Zawsze chciałam zobaczyć Wenecję. - Dlaczego?-spytał Jason. - Bo są tam kanały, tak jak w Amsterdamie. - Trudno o lepszy powód - przyznał. Nie śpieszyli się, jadąc górskimi drogami Szwajcarii. Pote wjechali do Włoch i spędzili kilka dni na brzegu jeziora Córa Przez cały czas rozmawiali. Jason miał wkrótce wrażenie, jakby od dawna znał wszystkie

236

jej przyjaciół i mógł wymienić ich z pamięci. A Fanny odkryła, że jej nowy chłopak ma o wiele bardziej skomplikowaną osobowość niż jasnowłosy tenisista, którego po raz pierwszy zauważyła w zatłoczonym holu hotelowym. - Jak zostałeś Amerykaninem? - spytała, kiedy zatrzymali się na piknik nad jeziorem. - Słucham? - No, twoja rodzina musiała skądś przyjechać do Ameryki, chyba że jesteś Indianinem. Czy Gilbert to angielskie nazwisko? - Nie, tylko zmyślone. Kiedy moi dziadkowie przyjechali na Ellis Island, nazywali się Gruenwald. - Niemcy? - Nie, Rosjanie. A właściwie rosyjscy Żydzi. - Ach, więc jesteś Żydem - powiedziała z wyraźnym zainteresowaniem. - No, tylko w pewnym sensie. - Jak można być Żydem tylko w pewnym sensie? To tak samo jak być w pewnym sensie w ciąży. - Ameryka to wolny kraj. Mój ojciec postanowił przyłączyć się do większości społeczeństwa, bo religia i tak nic dla niego nie znaczyła. - Ależ to niemożliwe. Żyd może być tylko Żydem. - Dlaczego nie? Ty jesteś protestantką, ale przecież możesz przejść na katolicyzm, jeśli będziesz miała ochotę. Przez jej twarz przemknął wyraz niedowierzania. - Jak na inteligentnego człowieka wysuwasz bardzo naiwne argumenty. Myślisz, że Hitler oszczędziłby ciebie i twoją rodzinę dlatego, że wyparliście się swojej wiary? Zaczęła mu działać na nerwy. Do czego właściwie zmierzała? - Dlaczego każdy, kto chce przekonać mnie, że jestem Żydem, powołuje się na Hitlera? - spytał. - Mój Boże, Jason - odparła - nie rozumiesz, czego uniknąłeś w dzieciństwie dzięki Atlantykowi? Ja wychowałam się podczas okupacji. Widziałam, jak faszyści zabierają naszych sąsiadów. Moja rodzina przez całą wojnę ukrywała żydowską dziewczynkę. - Naprawdę?

237

Skinęła głową. - Nazywała się Eva Goudsmit. Byłyśmy jak siostry. Jej rodzice mieli przed wojną fabrykę porcelany i byli - tak przynajmniej im się wydawało-filarami holenderskiej społeczności. S Ale żołnierzy, którzy ich zabrali, wcale to nie interesowało. - Co z nimi zrobili? - spytał cicho Jason. - To samo, co z milionami innych Żydów w całej Europie, r Po wojnie Eva szukała ich wszędzie. Była w każdej agencji, wszystko na próżno. Znaleźli tylko jej dalekiego kuzyna, który mieszkał w Palestynie. Kiedy więc skończyła szkołę, pojechała do niego. Nadal piszemy do siebie. Co kilka lat odwiedzam ją; nawet w kibucu w Galilei. ;! Dzięki tej rozmowie i kilku podobnym, jakie przeprowadzali.! przez następne tygodnie, w umyśle Jasona dojrzało silne posta nowienie, by dowiedzieć się czegoś o swoim dziedzictwie. Za-a1 wdzięczał to nie innemu Żydowi, ale holenderskiej chrześcijance, do której z każdym dniem był coraz bardziej przywiązany. ;; Z początku chciał odwieźć ją do samego Amsterdamu i prze- siąść się na samolot. Ale oboje byli tak urzeczeni pięknem We~ necji, że pozostali tam, aż nadszedł czas, kiedy Jason miał zgłosićj się do marynarki. Rozstanie na lotnisku poruszyło go do głębi. Całowali się i obejmowali kilkadziesiąt razy, a Jason przysiągł żarliwie, że'1 będzie do niej pisał przynajmniej raz na tydzień. - Proszę cię, Jason, nie musisz mówić takich rzeczy. Byłdj cudownie i zawsze będę myślała o tobie z miłością. Ale tafcj naprawdę żadne z nas nie będzie wzdychać przez dwa lata. -Ę - Mów za siebie, Fanny -zaprotestował.-Chyba że niJ czujesz do mnie tego, co ja do ciebie... ; - Jason, jesteś najwspanialszym człowiekiem, jakiego spot-" kałam. Do nikogo jeszcze tak się nie zbliżyłam. Ale niech życie toczy się samo - po co karmić się złudzeniami? ; - Czytałaś Odyseję, Fanny? i - Oczywiście. Na pewno myślisz o tym, że oni rozstali si na dwadzieścia lat. - Właśnie. W porównaniu z tym dwadzieścia cztery miesią*J ce to chwila.

238

- Odyseja, kochanie, to tylko baśń. - Dobra, moja cyniczna, mała Holenderko - odparł Jason z miną Johna Wayne'a. - Obiecaj tylko, że odpiszesz na każdy mój list, i zobaczymy, co będzie dalej. - Obiecuję. Objęli się ostatni raz. Jason ruszył do swojego samolotu. W drzwiach spojrzał na platformę dla oczekujących rodzin i zobaczył tam Fanny. Nawet z tej odległości widział łzy spływające po jej policzkach. Danny Rossi obudził się i ze zdziwieniem rozejrzał po luksusowym apartamencie hotelowym. Jeżdżąc z koncertu na koncert, zdążył już przyzwyczaić się do ciągłych zmian sypialni. Zawsze jednak wiedział dokładnie, gdzie jest. W jakim kraju. W jakim mieście. W jakiej orkiestrze. W jakim hotelu. Próbując odzyskać jasność myślenia, dostrzegł pięć złotych statuetek połyskujących na szafce tuż przy łóżku. Powoli zaczęła wracać mu pamięć. Poprzedniego wieczoru był na uroczystości rozdania nagród Grammy, przyznawanych co roku za najlepsze nagrania płytowe. Feta odbywała się w wielkiej sali balowej w hotelu Century Plaża w Los Angeles. Przyleciał w samą porę, żeby zostawić walizki w Beveriy Wilshire, przebrać się w smoking i pośpieszyć do limuzyny, gdzie czekało już dwóch fagasów, którzy mieli przywieźć go na uroczystość. Zwycięstwo Danny'ego w kategorii najlepszego solisty muzyki klasycznej nie było dla nikogo niespodzianką. W końcu, żeby zdobyć nagrodę, trzeba umieć nie tylko grać na jakimś instrumencie, ale także prowadzić umiejętną grę z dziennikarzami. Danny był mistrzem w obu dyscyplinach. Można dyskutować, czy jego wykonanie zebranych koncertów fortepianowych Beethovena było rzeczywiście najlepszą płytą minionych dwunastu miesięcy, ale za to jego kampania reklamowa nie miała sobie równych.

239

Wszyscy byli jednak poruszeni wiadomością, że Danny zdobył jeszcze jedną nagrodę Grammy, w kategorii najlepszego albumu solisty jazzowego. Była to logiczna konsekwencja błahego zdarzenia tuż po jego debiucie z Filharmonią Nowojorską, kiedy popisywał się swoimi improwizacjami na przyjęciu, i Dżentelmen, który wtedy podszedł do niego, rzeczywiścied zadzwonił następnego dnia. Był nim Edward Kaiser, prezes firmy płytowej Columbia Records. Kaiser nie miał żadnych wątpliwo-l ści, że na muzyczne wprawki Danny'ego rzucą się "tłumy w całeJS Ameryce". Z początku płyta Rossi na Broadwayu sprzedawała się pc woli, ale z umiarkowanym powodzeniem, głównie dzięki cór większej popularności Danny'ego. Dopiero występ w program telewizyjnym "Wieczór z Edem Sullivanem" wyniósł go na w żyny, o jakich kosmonauta John Glenn mógł tylko pomarzy Sprzedaż wzrosła z trzech tysięcy do siedemdziesięciu pięd tysięcy egzemplarzy w ciągu kilku tygodni. Program Eda Sullivana został nadany w wyjątkowo sprzyja jącej chwili. Tego samego wieczoru wszyscy uprawnieni głosowania mieli zgłaszać swoich kandydatów do nagrody Gra my. "Książę" Basie był niemal pewnym zwycięzcą. Ale po pr< tych, choć przesadzonych słowach Eda ("wielki amerykan geniusz muzyczny") wszystko nabrało zupełnie innych barw. W ten sposób Danny zapisał kolejną kartę w historii muzyl - jednego dnia zdobył nagrody Grammy w obu kategoria w muzyce klasycznej i jazzowej. Ponoć nawet sam "Ksią Basie zauważył, że "ma kutas szczęście". Aż strach sobie wyobrazić, ile egzemplarzy na tydzień b się teraz sprzedawać! Układając w myślach kawałki tej mozaiki, wciąż nie pc wyjaśnić obecności wszystkich złotych statuetek, które ] wały w bladym świetle dnia. Skąd się, do diabła, wzięły te pozostałe? Ale odpowiedź na to pytanie zależała od rozwiązania in zagadki -dlaczego leżał w tym dziwnym pokoju hotelowym Usłyszał, jak ktoś puszcza wodę w łazience, żeby doko porannych ablucji. Najwyraźniej dzielił więc pokój - a wyg

240

dało na to, że i łóżko - z kimś spotkanym poprzedniego wieczoru. Dlaczego jego ostra jak brzytwa pamięć jest teraz taka przytępiona? W tym momencie jego uszu dobiegł kryształowo czysty, kobiecy głos: - Dzień dobry, złotko. Z łazienki wyszła nienagannie ufryzowana i odziana w przezroczysty strój zdobywczyni trzech nagród Grammy, Carla Atkins. - Cześć, Carla - zawołał Danny - ale pokazałaś wczoraj klasę! - Ty też nie byłeś najgorszy, mały - szepnęła pieszczotliwie, wślizgując się obok niego do łóżka. - Chyba nie mówisz o nagrodach? - spytał z uśmiechem Danny. - Jasne, że nie - powiedziała Carla, przybierając niski ton głosu. - Te statuetki są do niczego w łóżku. Myślę, że oboje zasługujemy na specjalną nagrodę. - Cieszę się, że tak uważasz - odparł szczerze Danny. - Szkoda tylko, że tak słabo pamiętam swój wieczór z największą amerykańską wokalistką. Piliśmy coś? - Och, trochę bąbelków na dole. Potem wjechaliśmy tutaj i wzięliśmy po kilka moich amylek. - Amylek? - Tak, złotko. Azotyn amylu. Wiesz, te pigułki o orzeźwiającym zapachu. Chyba nie powiesz, że brałeś je pierwszy raz? - Tak - przyznał Danny. - Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, czy sprawiło mi to przyjemność? - Bo fruwałeś wyżej niż rakieta, mały. Musiałam nafasze-rować cię czymś na równowagę, żebyś nie zaczął tańczyć po suficie. Masz ochotę na śniadanie? - Tak, niezły pomysł - odparł Danny. - Jakieś pięć, sześć jajek na bekonie, tosty... Carla Atkins uśmiechnęła się. - Kapuję - powiedziała, podnosząc słuchawkę telefonu, i zamówiła śniadanie "dla kwintetu". - Dla kwintetu? - zapytał Danny, kiedy odłożyła słuchawkę. - Tak, mały, dla tych ludzików.

241

Pokazała palcem na pięć nagród Grammy połyskujących w jednym rzędzie. Stewardesa zaproponowała mu szampana. - Nie, dziękuję - odmówił grzecznie Danny. - Ależ, panie Rossi, powinien pan świętować swoje zwycięstwa - nalegała z kuszącym uśmiechem. Była bardzo ładna. - Jeśli zmieni pan zdanie, proszę mnie zawołać. A poza tym, moje gratulacje. - Jeszcze chwilę stała bezradnie w nadziei, że Danny poprosi ją o numer telefonu, po czym odeszła niechętnie do innych gwiazd, które też leciały tego dnia pierwszą klasą z Los Angeles do Nowego Jorku. Danny zamyślił się głęboko. Przeszukiwał wspomnienia, próbując odtworzyć to, co się zdarzyło, odkąd wszedł z Carią Atkins do jej pokoju w hotelu. Powoli zaczął sobie przypominać. Najpierw uniesienie po tym, jak został niekwestionowaną gwiazdą wieczoru. Potem cielesne uniesienia z Carią. A w końcu wrażenia po pigułkach, które wyjęła Tak, pamiętał coś w rodzaju dzikiego ożywienia. Serce biło mrtj szybciej po tych wspomnieniach. Czuł się bardziej... męski. Ale potem jego umysł zaćmiły środki, które dała mu na uspokojenie. Zupełnie zapomniał spytać, co właściwie mu wtedy dała. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

20 grudnia 19601J, Żenię się jutro. Powinno to być ciekawe doświadczenie. Newall jest z marynarką na Hawajach i nie może przyje-IJ chać. Będzie za to cała reszta moich kumpli, łącznie z Tedensg i Sarą Lambrosami; przyjedzie nawet ten wariat George Keller. Poprosiłem Jasona, którego darzę szczerym podziwem,' żeby był moim świadkiem. Zgodził się, ale odmówił wystąpił w mundurze marynarki, choć z pewnością dodałoby to szyk całej imprezie.

242

Po ceremonii ślubnej odbędzie się skromne przyjęcie w klubie Beacon Hill. Potem lecimy na Barbados na nasz miesiąc miodowy. Po powrocie do Nowego Jorku rozpocznę pracę jako stażysta w Agencji Inwestycyjnej Downs & Winship. Jestem pewny, że małżeństwo okaże się ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza jeśli zrozumiem w końcu, w jaki sposób wszystko to przytrafiło mi się w takim tempie. Z pewnego punktu widzenia można powiedzieć, że zadecydowała tu presja ze strony rodziców, mimo iż w naszej rodzinie nic takiego właściwie nie istnieje. Mój ojciec po prostu "zgłasza" swoje propozycje. Zeszłego lata, kiedy rodzinny obowiązek odwołał mnie z marynarki na wakacje w stanie Maine, ojciec zauważył mimochodem, że pewnie niedługo się ożenię. Odparłem posłusznie, że pewnie tak. Była to raczej cała rozmowa na ten temat, jeśli nie liczyć ostatniej uwagi ojca: - W końcu mężczyzna nie powinien czekać, aż zacznie się starzeć. Ponieważ w pobliżu nie było pokładów do szorowania ani raportów do pisania, muszę przyznać, że nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Poza tym, po tak długim okresie spędzonym na morzu mój apetyt na płeć przeciwną bardzo się wyostrzył. Małżeństwo wydawało się niezłym rozwiązaniem. Do tej pory żywiłem romantyczne przekonania, że małżeństwo ma coś wspólnego z miłością. Ale przecież żyłem w izolacji od prawdziwego świata - najpierw na Harvardzie, potem w marynarce - i nie miałem pojęcia, jakie zasady naprawdę nim rządzą. Prawdę mówiąc, miłość to jeden z nielicznych tematów, na które mój ojciec ma tak silne przekonania, że wyraził je emocjonalnym językiem. Kilka dni później, kiedy łowiliśmy ryby na jeziorze, wspomniałem, że byłem bardzo wzruszony na ślubie Teda i Sary. Wskazałem na nich jako na mój ideał kochającej się pary. Tata spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami i oznajmił: - Andrew, nie wiesz, że miłość to... gówno? W marynarce często słyszałem ostry język, ale nigdy

243

w ustach mojego ojca. Wyjaśnił potem cierpliwie, że kiedy był chłopcem, najlepsze małżeństwa zawierano nie z miłości, lecz z wyrachowania, przy lunchu w klubie. Szkoda, że wyszło to z mody. Na przykład jego koleżanka ze studiów, Lyman Pierce, ma "absolutnie rewelacyjną córkę", z którą dawniej mógłby załatwić mi pierwszorzędne zaręczyny. Odparłem na to, że nie mam bynajmniej nic przeciwko; spotkaniom z rewelacyjnymi kobietami i że chętnie zadzwo- 3 nie do tej pani pod warunkiem, iż odbędzie się to na przyja- cielskiej stopie i nie zmusi mnie do podjęcia jakichś zobowiązań. Na co mój ojciec zapewnił mnie, że nie będę żałował, poJ czym wrócił do łowienia ryb. c! Nie miałem wielkich oczekiwań, kiedy wykręcałem numer ,' Faith Pierce w Fundacji na rzecz Ochrony Środowiska Nam- .j rainego, gdzie pracowała charytatywnie na pełnym etacie.' Przypuszczałem, że okaże się nudną, rozpieszczoną snobką*q Może częściowo była to prawda, ale nie mogłem jej zarzucie że jest nudna. A już największą niespodzianką okazał się przy pierw-j szym spotkaniu jej wygląd. Była bowiem jedną z nąjładniej-j szych dziewczyn, jakie w życiu widziałem. Przy niej nawet! Marilyn Monroe nie wyglądała na gwiazdę. Co więcej, spodobała mi się. Należy do tych nielicznychtJ wyjątków wśród tak zwanych "osób o niebieskiej krwi", której są pełne życia. Wszystko jest dla niej "fajną zabawą". Rzuca nie piłki na brzegu rzeki Charles, wytworny obiad w restauracji ej i MaTtre Jacques i uprawianie seksu przed ślubem. Właści- wie całe jej dotychczasowe życie można by w ten sposój określić. Jej mamusia i tatuś nie żyli ze sobą najlepiej. Ale kiedj posłali ją do szkoły z internatem w wieku sześciu lat, okazałA się, że to też "fajna zabawa". Podobnie jak chodzenie d(jj szkoły w Szwajcarii, gdzie nabrała świetnego francuskiego! akcentu i nawet nauczyła się kilku słów, żeby móc go zaSj, demonstrować. Narciarstwo, żeglarstwo, jazda konna i uprawianie seks

(zdaje się, że o tym już wspomniałem) również mieszczą się w tej samej kategorii. Jest też doskonałą ogrodniczką. Nasz związek przed ślubem opisałbym jako "trąbę powietrzną"; nie mam wątpliwości, jak ona by go nazwała. W każdym razie mieliśmy tylu wspólnych znajomych, że obawiałem się, czy na drodze do naszego małżeństwa nie stanie odkrycie jakichś kazirodczych powiązań. Dla porządku chcę powiedzieć, że nie żenię się z Faith tylko dlatego, że obie nasze rodziny kompletnie zwariowały na punkcie tego pomysłu. Znając głęboko skrywane poglądy mojego ojca w tej materii, nie zdradzam się z tym przed nim, ale naprawdę nadal jestem romantykiem. Żenię się z Faith Pierce, ponieważ powiedziała mi coś, co usłyszałem pierwszy raz w życiu. Kiedy miałem poprosić ją o rękę, szepnęła: - Chyba cię kocham, Andrew. Pewnego poranka, pod koniec wiosny 1962 roku, Danny Rossi obudził się i stwierdził, że jest sam. Nie chodziło mu o to, że leży sam w łóżku, ale że całe jego życie zieje przerażającą pustką. Jak to możliwe? - zastanawiał się. Jestem przecież w swoim nowym apartamencie na Fifth Avenue z widokiem na Central Park. Za chwilę wejdzie tu lokaj ze śniadaniem na srebrnej tacy. Przyniesie poranną pocztę z zaproszeniami na przynajmniej tuzin rozmaitych bankietów na całym świecie. A ja nagle czuję, że nie jestem szczęśliwy. Nie jestem szczęśliwy? Co za absurd. Krytycy uwielbiają mnie. Gdybym kichnął w czasie koncertu, napisaliby, że to część nowatorskiej interpretacji utworu. Nawet kiedy idę stąd do biura Huroka, ludzie pozdrawiają mnie serdecznie i proszą o autograf. Nie jestem szczęśliwy? Na całym świecie nie ma orkiestry, która nie chciałaby, żebym z nią zagrał jako solista. A teraz jeszcze zaczynają napływać honoraria za moje własne utwory

245

symfoniczne. Wszyscy kochają mnie za mój talent i za moją osobowość, nie wspominając już o niezliczonych ślicznotkach, które kochają moje ciało. Dlaczego więc teraz, kiedy baśniowe słońce oświetla platynowymi promieniami mój baśniowy apartament, czuję się gorzej, niż gdy siedziałem w tym przeklętym pokoiku do ćwiczeń w piwnicy moich rodziców? W rzeczywistości podobne myśli naszły go nie po raz pierwszy. Od pewnego czasu zdarzało się to jednak coraz częściej. Najgorsze, że tego dnia nie miał żadnych obowiązków. Żadnych koncertów, żadnych prób, nawet żadnej wizyty u fryzjera. Było tak, rzecz jasna, bo sam zaplanował, że ten dzień poświęci na komponowanie suity zamówionej przez Orkiestrę Symfoniczną z St. Louis. Teraz jednak perspektywa, że usiądzie sam naprzeciw pustych pięciolinii, napełniała go smutkiem. Skąd właściwie wzięła się ta melancholia? Po śniadaniu włożył dżinsy, koszulkę z podobizną Beethove-na (prezent od miłośniczki jego talentu) i wszedł do swojego gabinetu na piętrze. Na fortepianie, dokładnie tam, gdzie pozostawił go poprzedniego wieczoru, leżał nie dokończony utwór, a obok, na fotelu klubowym - ilustrowane pismo, które przeglądał, czekając, aż tabletka nasenna zacznie działać. Prawdopodobnie szukając ucieczki przed pracą, podszedł do krzesła i znów podniósł pismo. Był to "Biuletyn Absolwentów Harvardu", otwarty na stronie "Wydarzenia rodzinne". Dlaczego ci nudziarze podają to do wiadomości jako swoje "osiągnięcia"? Dlaczego oni, do diabła, myślą, że małżeństwo albo narodziny dziecka mogą kogokolwiek interesować? Pomimo niechęci zatopił się w swoim fotelu i znów zaczął czytać listę świeżo upieczonych małżonków i rodziców, która miała tak dobre działanie nasenne poprzedniej nocy. Nagle, siedząc sam w swoim wytwornym gabinecie na szczycie budynku, mimowolnie przyznał się do czegoś w duchu. Tak naprawdę to nie jest nudne. To sprawozdanie o wszystkich tych radościach życia, które mnie ominęły. Owszem, oklaski mają swój urok. Ale jak długo mogą trwać? Pięć, najwyżej dziesięć minut. Kiedy jest już po wszystkim, wracam do domu, gdzie nie

246

ma nikogo, oprócz personelu. Jasne, że fajnie też przyprowadzić sobie jakąś kobietę. Ale po wszystkich fizycznych uciechach nie ma o czym z nią rozmawiać. Czasami czuję się wtedy jeszcze bardziej samotny. Chyba potrzebuję żony. Na pewno potrzebuję żony. Ale takiej, z którą mógłbym dzielić się wszystkim, nawet myślami. A przede wszystkim - jeśli to możliwe - takiej, której spodobam się naprawdę ja sam, a nie bzdurny twór specjalistów od reklamy. Zastanówmy się, która kobieta byłaby ze mną dla mnie samego? Tylko... Maria. Boże, jaki był głupi, że pozwolił, aby jego jedyna szansa na prawdziwy związek przeciekła mu przez palce. I to z najgorszego możliwego powodu: dlatego, że Maria nie zachowała się tak, jak każda inna kobieta, i nie oddała mu swego ciała, by zaspokoić jego egoizm. Ile czasu minęło, odkąd widział ją po raz ostatni? Dwa lata? Trzy lata? Pewnie skończyła już Radcliffe, wyszła za mąż za jakiegoś sympatycznego katolika i wychowuje dzieci. Tak, kobieta jej pokroju nie będzie siedzieć i czekać na telefon od Danny'ego Rossiego. Ma za dużo zdrowego rozsądku. Wiedział teraz dokładnie, dlaczego czuje się nieszczęśliwy. Wiedział też, że nic nie może na to poradzić. Czy aby na pewno? Maria ma teraz dwadzieścia trzy, najwyżej dwadzieścia cztery lata. Nie każda kobieta jest już w tym wieku mężatką. Może poszła na studia magisterskie. Zresztą, diabli wiedzą, może nawet została zakonnicą. Zabawne, przez cały czas miał jej numer telefonu w Cleve-land. Podświadomie nigdy nie wyzbył się więc nadziei. Wziął głęboki wdech i zadzwonił. Odebrała jej matka. - Czy mógłbym mówić z Marią Pastore? - spytał zdenerwowanym głosem. - Och, ona nie mieszka już z nami... Danny poczuł ciężar w sercu. Tak jak się obawiał - było już za późno.

247

- Ale mam numer do jej mieszkania. Mogę spytać, kto mówi? - Hm... tu, hm... Daniel Rossi. - O, mój Boże-zawołała.-Wiedziałam, że to jakiś znajo- H my głos. Wszyscy śledzimy twoją karierę i bardzo cię podziwiamy. - Dzięki. Czy u Marii... hm, wszystko w porządku? - Tak. Jest nauczycielką tańca w szkole dla dziewcząt i bardzo to lubi. Właśnie jest w pracy. - Może pani podać mi jej adres? - przerwał Danny. - Oczywiście - odparła pani Pastore - ale z przyjemne- ścią przekażę jej wiadomość. . - Nie, nie, proszę. Będę pani wdzięczny, jeśli w ogóle nie ' powie pani, że dzwoniłem. Chciałbym... zrobić jej niespodziankę, g <.<..:. - Raz, dwa, trzy. A teraz czwarta pozycja, dziewczynki, Wyrównać w tylnych rzędach. Maria prowadziła zajęcia baletowe dla kilkunastu dziesięcio-latek w Szkole dla Dziewcząt w Sherwood. Była tak pochłonięta lekcją, że nawet nie zauważyła, że ktoś otworzył za jej plecami drzwi. Coś kazało jej jednak spojrzeć w lustro, w którym dostrzegła postać dawnego znajomego. Zamarła z osłupienia. Nie wierzyła własnym oczom. Zanim się odwróciła, zdołała jeszcze rzucić do swoich podopiecznych: - Ćwiczcie dalej, dziewczynki. Laurie, dyktuj tempo. Podeszła do swojego gościa. - Cześć, Danny. - Cześć, Mario. Oboje byli wyraźnie skrępowani. - Przyjechałeś tu na koncert? Musiałam przeoczyć to w ga- zetach. ; - Nie, Mario. Przyleciałem tu specjalnie, żeby się z tobą; spotkać. ' Rozmowa urwała się na dobre, i Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, podczas gdy z tyłu dziesięcioletnia Laurie dyktowała tempo małym tancerkom. - Słyszysz, Mario?-szepnął Danny.

248

- Tak. Nie wiem tylko, jak to rozumieć. Dlaczego po tylu latach...? Zamiast odpowiedzieć jej na to pytanie, Danny zadał swoje, które wypalało mu dziurę w mózgu przez cały lot do Cleveland. - Czy dostał cię już jakiś szczęściarz? - Umawiam się czasem z jednym architektem... - Coś poważnego? - Chce się ze mną ożenić. - Czy czasem myślisz jeszcze o mnie? - Tak - odparła po chwili wahania. - No to jest nas już dwoje. Ja też o tobie myślę. - W wolnych chwilach, Danny? - spytała z delikatną ironią. - O twoich romansach piszą wszędzie na pierwszych stronach. Można o nich przeczytać w kolejce do kasy, nawet bez kupowania gazety. - To nie jest o mnie. Prawdziwy Danny Rossi wciąż kocha tylko ciebie. Chce tylko żony o imieniu Maria i gromady dzieciaków. No, może pół tuzina małych tancerek, takich jak te dziewczynki. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Dlaczego ja? - Musiałbym ci to strasznie długo wyjaśniać. - A nie mógłbyś przedstawić ogólnego zarysu w dwudziestu pięciu słowach? Danny zrozumiał, że jeśli nie przekona jej teraz, nigdy nie będzie już miał drugiej szansy. - Mario - powiedział szczerze - wiem, że kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, byłem zamroczony sukcesem. Nie chcę kłamać i mówić ci, że już mnie to nie bawi. Ale zrozumiałem, że to nie wszystko. Na moich koncertach są tłumy, ale moje życie jest strasznie puste. Czy mówię do rzeczy9 - Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie. Dlaczego ja? - To trochę trudno wyjaśnić, ale odkąd stałem się, no wiesz, sławny, wszyscy zaczęli mnie kochać. Nie wierzę im ani przez chwilę. Jedyną osobą, której naprawdę ufałem, byłaś ty. Tylko ty rozumiałaś, że udaję wielkiego chojraka, bo w głębi duszy czuję, że nikogo nie obchodzę.

249

Urwał i spojrzał na nią. - To trochę więcej niż dwadzieścia pięć słów - powiedzia- .Ę ła cicho. ' - W ile z nich uwierzyłaś? ". Ledwo usłyszał jej odpowiedź, bo z trudem powstrzymywała łzy.', - We wszystkie - odparła. Jason nigdy nie zdradził się z tym przed nikim, ale jego nowąj uczelnia podobała mu się tak samo jak Harvard. Trwąjące dwadzieścia jeden tygodni szkolenie wojskowe w Szkole Piecho ty Morskiej w Quantico w stanie Wirginia składało się z takiej nieakademickich przedmiotów, jak dowodzenie, odczytywania map, taktyka walki, broń oraz historia i tradycja korpusu. D przedmiotów dodatkowych należały: pierwsza pomoc, rozpoznali nie na polu walki, atak przy wsparciu czołgów i pojazdów gąsie nicowych oraz jego ulubione - zajęcia fizyczne. Podczas gdy większość byłych studentów mdlała, jęczała albj modliła się o koniec służby, Jason z każdą wykonaną pompki i przysiadem, z każdą pokonaną milą nabierał do niej coraz wiek szej ochoty. Uwielbiał wręcz tor przeszkód i dobrowolnie spędza na nim każdą wolną chwilę. Jego karabin stał mu się bliższy naw niż rakieta tenisowa. Choć nigdy nie był wybitnym studentem, tę uczelnię zami rżał ukończyć z pierwszą lokatą, i Ostatniego tygodnia zdawali pisemne egzaminy z naby w wojsku wiedzy i umiejętności oraz praktyczne testy z orientad w terenie i regulaminu wojskowego. Jason uzyskał w nich niezł wyniki, ale przede wszystkim liczył na sukces w bardziej sporty wych sprawdzianach. Zakwalifikował się do finału w strzelaniu z karabinu i pisd letu, ale choć miał bardzo dobre wyniki, kilku chłopaków ze v/i którzy od dziecka mieli do czynienia z bronią, okazało sięjeszc lepszych. Zajął natomiast pierwsze miejsce w sprawdzian sprawności fizycznej. Była w tym pewna pociecha, mimo iż ca szkolenie ukończył z piątą lokatą.

250

Podporucznik Jason Gilbert skorzystał z pierwszej przepustki, by napisać długi list do Panny i wyjaśnić powody swojego milczenia. Dostał krótką, lecz serdeczną odpowiedź. "Naprawdę zaskoczył mnie Twój list. Może Odyseja nie jest taką znów baśnią. Teraz moja kolej błagać Cię o cierpliwość, bo muszę uczyć się do końcowych egzaminów. Później, kiedy zacznę pracę w klinice, będę miała czas napisać więcej. Twoja F. PS. Czy wspominałam już, że tęsknię za Tobą?" Jadąc do domu na Boże Narodzenie, z rozmysłem włożył swój mundur wyjściowy (błękitna kurtka, złote guziki aż do samej szyi, biała czapka), żeby wywrzeć jak największe wrażenie na matce i ojcu. Niestety, triumfalny wjazd w odświętnej gali zepsuło pewne przykre wydarzenie. Jason zastał ojca, matkę i siostrę przy stole w jadalni. Julie siedziała oparta o blat, z twarzą ukrytą w dłoniach. Z pokoju obok dochodził płacz małej Samanthy. Elegancki oficer był, oględnie mówiąc, rozczarowany, kiedy ojciec przywitał go posępnym wzrokiem i powiedział tylko: - Cześć, synu, przyjechałeś w samą porę. Jason pocałował matkę, usiadł przy stole i spytał: - Coś się stało? - Charles i Julie mają trochę kłopotów - odparła. - Kłopotów? - wykrzyknął nagle ojciec. - Ten skurwysyn ją zostawił! Po prostu wstał i wyszedł. Zostawił żonę z niemowlakiem, zupełnie jak jakiś gówniarz. - Nigdy nie uważałem, że Charles jest już dorosły - skomentował Jason. - Podał jakiś powód? - Powiedział, że małżeństwo jest nie dla niego - szlochała Julie. - Powiedział, że nigdy nie chciał się żenić. - Mogłem ci to powiedzieć wcześniej i oszczędzić rozczarowania - zauważył Jason. - Oboje byliście za młodzi. - Przestań udawać takiego świętoszka, Jason - burknął ojciec.

251

- W porządku, przepraszam - powiedział cicho. Po chwili, dodał: - Wiesz, Julie, bardzo mi przykro, że związałaś się z tymj idiotą. ;' Kondolencje brata wywołały u niej kolejny atak płaczu. - Zdaje się, że nie można za bardzo liczyć na świąteczną! atmosferę - uznał Jason, podnosząc się z krzesła i ruszając do drzwi. t W tym momencie do pokoju weszła ich gosposia, Jenny, i na widok Jasona zawołała: - Paniczu Jason, ależ z panicza elegant! Świąteczny obiad był dość ponurym obrządkiem. Gilbert se nior zdążył już wyjść z szoku doznanego na wieść, że córka ni<ę spełniła ich oczekiwań, i zaczął skupiać całą uwagę na tradycyjni nym źródle swojej dumy. : - Chcesz powiedzieć, że podobało ci się szkolenie rekrutowi Jason? - dziwił się. - W pewnym sensie, ale obawiam się, że trochę przesadził łem. Sierżant chce, żebym został i poprowadził zajęcia fizyczne' - Co w tym złego? - Nie bardzo mam ochotę spędzić jeszcze półtora rok w Quantico. Choć jest szansa, że dadzą mi przepustkę na kill turniejów tenisowych. I tak trafiłem lepiej niż Andrew, kto' podobno szoruje pokład na niszczycielu. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie został oficerem zauważył pan Gilbert. - A ja tak. Rodzina Eliotów liczyła się w marynarce, mi tam swoich admirałów. Pewnie czuł, że nie potrafi sprostać Q wzorcom. Dlatego też ja mam nad nim pewną przewagę, je chodzi o karierę zawodową. - Jak to? - spytał ojciec, który był już prezesem drugiej < do wielkości firmy elektronicznej na świecie. - Ponieważ w przeciwieństwie do Andrew, który wisi ni pewnie na wielkim drzewie genealogicznym, pochodzę z rodzili]! która dopiero co wyszła z anonimowego getta. " - To nie najlepsze określenie - upomniał go ojciec. Jasc Gilbert senior nie przypominał sobie, aby słowo "getto" zost"'

252

kiedykolwiek wypowiedziane w ich domu. Poczuł się nieswojo, a zabrzmiało to szczególnie niestosownie w Boże Narodzenie. Skierował rozmowę ku bardziej świątecznym tematom. - Miałeś niedawno jakieś wiadomości od tej swojej dziewczyny z Holandii? - Nie tak niedawno, jak bym chciał - odpowiedział Jason. - Właściwie, jeśli pozwolisz, tato, chciałbym zadzwonić do niej po obiedzie. - Ależ, oczywiście - odparł Jason Gilbert senior, znów z ulgą spoglądając w przyszłość, zamiast odwracać głowę od nie do końca pogrzebanej przeszłości. Jason został zwolniony z wojska już w sierpniu 1961 roku, tak aby zdążył rozpocząć studia w Harwardzkiej Szkole Prawa. Swoją służbę spędził najpierw jako instruktor w Szkole Rekrutów, a potem jako oficer do spraw rekrutacji kadry oficerskiej (głównie dlatego, że tak świetnie wyglądał w mundurze). Jego zadanie polegało na objeżdżaniu uniwersytetów i nakłanianiu studentów, aby podążyli za nim ścieżką militarnej chwały i zapisali się na szkolenie wojskowe albo przynajmniej wybrali służbę w marines. Jason porównywał w duchu te wycieczki rekrutacyjne do zawodów wędkarskich. Ponieważ nadal kochał rywalizację, starał się złowić jak najwięcej ryb. Z przyjemnością, choć bez zdziwienia, dowiedział się od swojego przełożonego, że w tej konkurencji też jest najlepszy. Służbę skończył jednak z ulgą, a do studiów prawniczych żywił prawdziwy zapał. Miał też ochotę spotkać się z Fanny. Ich korespondencja trwała bowiem nieprzerwanie niemal przez wszystkie dwadzieścia cztery miesiące, które spędzili z dala od siebie. Ale władze wojskowe nie chciały przyznać mu kilku dodatkowych tygodni, żeby mógł pojechać do kobiety, którą na pewno pragnął poślubić. Ich związek musiał więc przejść kolejną próbę jednego, tym razem akademickiego roku rozłąki. Pozostały im znów listy. I telefony. Ale już o wiele mniej cierpliwości.

253

Krąży pewne powiedzenie na temat Harwardzkiej Szkoły Prawa - na pierwszym roku straszą cię, na drugim każą ci harować, a na trzecim roku umierasz z nudów. Dwa lata służby wojskowej, o które Jason był bogatszy od większości swoich kolegów z roku, bardzo pomogły mu w konfrontacji z budzącymi grozę wykładowcami. Nawet nie umywali się oni do niektórych sierżantów od musztry. A jeśli nawet drwili ze studenta, który nie potrafił udzielić prawidłowej odpowiedzi, to i tak była to pestka w porównaniu z setką pompek, które trzeba było robić w wojsku. Skorzystał również na tym, że niektórzy koledzy z rocznika Ę 1958, którzy dostali odroczenia na dalsze studia, byli teraz na ostatnim roku i chętnie okazywali pomoc swojemu dawnemu ' idolowi. - Powinieneś pójść na prawo procesowe - radził Gary McVeagh. - Wszystkie sędziny leciałyby na ciebie. I jeszcze bajerowałyby sędziów. Byłbyś zawsze na wierzchu. - E, tam - nie zgadzał się Seymour Herscher - powinien' iść na prawo rozwodowe. Kobiety waliłyby drzwiami i oknami; w nadziei, że dostaną go jako część ugody, rf Ale Jason miał już pewien plan. Rozmawiał o tym z ojcem od; lat. , Najpierw, jeśli uda mu się wytrzymać konkurencję ze wszystki mi supermózgami w Szkole Prawa, postara się o jakąś urzędowej posadę. Potem zatrudni się jako prawnik w prestiżowej firnuę z Nowego Jorku bądź z Waszyngtonu. A wszystko to będzie przygotowaniem do spełnienia jego największej ambicji - wy* bicia się w polityce. - Jason - zażartował kiedyś ojciec - jestem tak pewng twojego sukcesu, że już teraz zacznę się rozglądać za jakimj domem w Waszyngtonie. Wszystkie te młodzieńcze ambicje zostały teraz wzbogacor o inne marzenie, które pomogło Jasonowi przebrnąć przez ponui serię egzaminów praktycznych w styczniu oraz przez wiosenna stres związany ze zbliżaniem się egzaminów końcowych. Bez względu na to, jakie dostanie oceny, miał przecież spotka

254

się wreszcie z tą śliczną Holenderką, która uśmiechała się do niego ze zdjęcia na biurku. Przez ostatnie dwa i pół roku od rozstania z Fanny nie żył co prawda w ścisłym celibacie. Jednak dziewczęta, z którymi umawiał się czasem, tylko przypominały mu, że tamten związek był zupełnie inny. Chociaż Fanny nigdy nie napisała o tym wprost, wyczuwał, że ona też liczy dni do ich spotkania. Jason był więc szczęśliwy, kiedy wreszcie nadeszła pora egzaminów. Podczas gdy większość jego kolegów coraz bardziej podupadała na zdrowiu i na duchu, on traktował każdy kolejny wpis do indeksu jako jeszcze jeden niezbędny stempel w paszporcie, który pozwoli mu opuścić mury Szkoły Prawa. I wziąć w ramiona swoją ukochaną. Podczas długiego lotu do Amsterdamu Jason denerwował się na myśl o spotkaniu z nią. Minęło tyle czasu. Czy przypadkiem nie idealizował w myślach tej znajomości w czasie monotonnej służby w wojsku? Czy nie rozczarują się oboje na lotnisku Schiphol? Już po kontroli celnej wiedział, że jego obawy nie sprawdziły się. Kiedy całowali się na powitanie, poczuł ten sam dreszcz, co dawniej. Pierwsze dni spędzili na farmie jej rodziców, gdzie rozkoszował się familijnym ciepłem i zażyłością klanu van der Post. Cała rodzina -jej brat, który studiował w Hadze, jej zamężna siostra, nie mówiąc już o pokaźnym zastępie ciotek i kuzynów - zjechała się tu, żeby poznać amerykańskiego przyjaciela Fanny. W noc przed ich wyjazdem Jason stał przed kominkiem w dużym pokoju i spoglądał na fotografie ustawione na gzymsie. - Nie do wiary - zawołał - wszystkich tych ludzi poznałem w niecały tydzień. Zatrzymał wzrok na zdjęciu ciemnowłosej dziewczyny. - Oprócz niej. - To Eva - powiedziała pani van der Post. - Fanny musiała ci o niej opowiadać. - Tak-odparł Jason.

255

- To wspaniała dziewczyna - doda} ojciec Fanny. - Ma trochę smutne usposobienie, ale trudno się temu dziwić. Fanny zabrała Jasona do domu Anny Frank przy Prinsengracht 263, niedaleko Westerkerk. Chciała mu dać obrazowy przykład tego, przez co przeszli jego ziomkowie w czasie drugiej wojny światowej. Stał i patrzył bez słowa na ciasne poddasze, gdzie mała Ho-lenderka ukrywała się razem ze swoją rodziną przed okupantem ponad rok, zanim zostali schwytani i posłani na śmierć, i - Przez cały ten czas zachowywała ludzką godność - powiedziała Fanny. - Powinieneś przeczytać jej pamiętnik. Mimo wszystko wierzyła, że ludzie są dobrzy. I kogoś takiego -' niewinną dziewczynkę - zabrali do komory gazowej, tylko dlatego, że była Żydówką. Historia ta nie była dla Jasona zupełnie nowa. Dziennik Annyi Frank został bowiem przerobiony na głośną sztukę wystawianej na Broadwayu, na którą poszli kiedyś jego rodzice. Dlaczego właściwie nie dyskutowali potem o niej ani z nim, ani z jego siostrą? Czy naprawdę uważali, że nie dotyczy ich tq historia? Pojechali potem do Wenecji, żeby zacząć od nowa roman przerwany tam trzy lata temu. - Fanny, myślisz, że jesteśmy pierwszą parą, która kocha sji w gondoli? - Nie, skarbie, spóźniliśmy się o jakieś tysiąc lat. - No to jesteśmy przynajmniej pierwsi, którzy kochają sj8 tak namiętnie. Byli tak samo pełni życia i radości jak dawniej. Fanny mia niezwykły dar - zawsze potrafiła pokazywać Jasonowi rados) strony życia. Teraz jednak łączyło ich coś więcej. Jason znał wiele kobiet i czasem ulegał ich wdziękom, dav się oczarować. Do Fanny czuł jednak coś zupełnie innego. Nig przedtem nie chciał nikomu dać tyle z siebie. Nie tylko zmysłom rozkoszy, ale czułości. Pragnął otoczyć ją opieką, ochronić. Ona zaś, silna, niezależna pani doktor, mogła pozwolić soi

256

na to, by znów być dzieckiem i pławić się w bezpiecznym, przytulnym cieple. Czasem jednak miłosna inicjatywa należała do niej, toteż Jason nie czuł się absolutnie panem sytuacji. Pierwszy raz doświadczał miłości, która nie wynikała z podziwu dla jego siły. Byli więc dla siebie rodzicami, dziećmi, kochankami i przyjaciółmi. Uzupełniali się w cudowny wręcz sposób. Wakacje szybko dobiegły końca i wkrótce znów mieli się rozstać. - Przylecę od razu po ostatnim egzaminie w czerwcu - obiecał. - A co ja mam robić do tego czasu? - spytała niepocieszona. - To przecież niedługo. Ostatnio nie widzieliśmy się prawie trzy lata. - Tak - odparła smutno - ale wtedy nie miałam pojęcia, jak bardzo cię kocham. Jason spojrzał na nią. - Fanny, muszę ci się do czegoś przyznać. - Do czego? - spytała lekko zaniepokojona. - Pamiętasz, że wczoraj po południu chciałem przejść się sam? Miałem pewien powód. - Sięgnął do kieszeni po małe, aksamitne pudełeczko. - Jeśli będzie ci pasować na któryś palec, to powinniśmy się pobrać. - Jason - uśmiechnęła się - nawet jeśli będzie pasować tylko na mój palec od nogi, też się pobierzemy. Przyszli państwo młodzi padli sobie w ramiona. Andrew spotkał George'a Kellera na dworcu autobusowym linii Trailways w Bangor. Po drodze do siedziby Eliotów w Seal Harbor rozmawiali o minionych latach. - Jesteś blady, George. W ogóle nie odpoczywałeś latem? - Jestem studentem, a nie ratownikiem, Andrew. Do przyszłej wiosny muszę skończyć pracę magisterską. - Co ci tak pilno?

257

- Chcę skończyć studia w przyszłym roku, w czerwcu. - Co będziesz potem robił? - Jeszcze nie wiem. - No to po co ten pośpiech? - I tak byś nie zrozumiał. Muszę trzymać się swojego planu. W każdym razie jestem ci niewymownie wdzięczny za zaprosze nie na weekend. - Na weekend? Myślałem, że zostaniesz cały tydzień. - Nie, nie, nie. Muszę wracać do pisania. - Okay - skapitulował Andrew. - Ale jeśli w ciągu naj- bliższych dwóch dni zobaczę, że piszesz coś więcej niż kartkęl pocztową, dam ci w szczękę. Zgoda? - Ustępuję przed siłą. - Uczony uśmiechnął się. - Dobra< stary, jak twoje małżeństwo? - Och, mówię ci, Keller, to fajna rzecz. Powinieneś sal spróbować. - Wszystko w swoim czasie, Andrew. Najpierw muszę... - Ani słowa więcej - przerwał mu kolega z roku. - Zabraniam ci nawet wspominać o swojej pracy magisterskie przez ten weekend. Poza tym, gdybyś mógł nie poruszać głębc kich tematów, byłbym ci wdzięczny, ze względu na Faith. T świetna dziewczyna, ale poważne dyskusje nie są jej mocną stroni Nadobna pani Eliot już z daleka machała do nich z nabrzeżs Nawet George, zazwyczaj tak bardzo pochłonięty swoimi myślg mi, nie mógł nie zwrócić uwagi na jej figurę w bikini. Kied uścisnęła go na powitanie, poczuł dreszczyk emocji. Faith poprowadziła ich obu na taras, gdzie czekał już duż dzban pełen martini. - Odkąd spotkaliśmy się na naszym ślubie, zawsze chciałanJ z tobą poważnie porozmawiać - powiedziała Faith, podają! George'owi szklankę. - Andrew mówił, że masz błyskotliwa umysł. - Andrew chce mi pochlebić. ] - Wiem - zachichotała. - Mnie też częstuje pochlebstwa! mi. Ale a to lubię. George wręczył jej zapakowany starannie prezent.

258

- Och, doprawdy, nie powinieneś - wykrzyknęła, rozdzierając papier. Po chwili dodała z lekko wymuszoną radością: - O, książka. Popatrz, Andrew, George przyniósł mi książkę. - To wspaniale - zauważył jej małżonek. Zwracając się do George'a, wyjaśnił: J- Faith bardzo lubi książki. Co to jest, kochanie? - Wygląda ciekawie - odparła, studiując okładkę. Była to Konieczność wyboru, napisana przez Henry'ego Kis-singera. - O czym to jest, George? - spytała. - O wyścigu zbrojeń między Stanami a Związkiem Radzieckim. Bezsprzecznie najważniejsza praca, jaka ukazała się dotąd na ten temat. - Napisał ją profesor George'a - wyjaśnił Andrew. - Wielki człowiek - dodał szybko. George. - Jest promotorem mojej pracy, a od mojego przyjazdu do Ameryki pełni też rolę osoby in loco parentis. - Znaczy się, uczy cię łaciny? - spytała Faith. George puścił tę uwagę mimo uszu. Dodał natomiast: - Wymienia moje nazwisko we wstępie. Mogę ci przeczytać? - Ach, to takie ciekawe - powiedziała z zachwytem Faith, podając mu książkę. - Nigdy nie znałam człowieka, o którym piszą w książce. George szybko odnalazł właściwą stronę i przeczytał na głos: "Nie sposób wyrazić wdzięczności za rady i trafne spostrzeżenia mojemu studentowi i przyjacielowi, George'owi Kellerowi". - O kurczę - skomentował Andrew - nazywa cię swoim przyjacielem. To fantastyczne. - Tak. Nie dość, że zrobił mnie swoim zastępcą na kursie "Nauki polityczne 180", ale jeszcze zamieścił moją pracę w "Fo-reign Affairs". - Nieładnie, George - uśmiechnęła się Faith. - Taki młody, a już ma stosunki. George był urzeczony poczuciem humoru Faith. - Eliot - roześmiał się - ale z ciebie szczęściarz.

259

- I co, Faith? - spytał Andrew, kiedy odwiózł George'a na dworzec autobusowy. - Jak ci się podoba stary George? Szalony geniusz, co? - Całkiem przystojny - odparła po głębokim namyśle. - Ale jest w nim coś dziwnego. Nie potrafię tego dokładnie określić. Chyba ten sposób wyrażania się. Zauważyłeś, że wcale nie ma; obcego akcentu? - Jasne. To właśnie jest u niego niewiarygodne. - Andrew, nie bądź naiwny. Jeśli cudzoziemiec nie mówi z akcentem, to znaczy, że stara się coś ukryć. Myślę, że twój współlokator może być szpiegiem. - Szpiegiem? A dla kogo ma niby szpiegować? ; - Nie wiem. Dla wroga. Może nawet dla demokratów. '! Z magazynu "Time", 12 stycznia 1963 roku: "Małżeństwa: Daniel Rossi, 27, czarodziej fortepianu, i Maria Pastore, 25, jego dziewczyna ze studiów; oboje po raz pierwszy; ceremonia zaślubin - w Cleveland w stanie Ohio. ?.s Po miesiącu miodowym w Europie (Rossi da w tym czasie kilka dawno zaplanowanych koncertów) młoda para zamierzaij osiedlić się w Filadelfii, gdzie Rossi będzie zastępcą głównego dyrygenta miejscowej orkiestry symfonicznej". Jedyną obietnicą, jaką Marii udało się wydobyć od Danny'egoj przed ślubem, było radykalne ograniczenie wyjazdów w sza- } leńcze trasy koncertowe, tak aby mogli zapuścić gdzieś korzenie 3 i zbudować domowe ognisko. ;; Z początku Danny nie kwapił się do rezygnacji z wielojęzycz-.jj nych szeptów podziwu, które napełniały go taką słodyczą, lecz oferta, która nadeszła z Filadelfii, wydawała się wręcz cudownym " rozwiązaniem.

260

Kupili duży, masywny dom i półtora akra ziemi w Bryn Mawr. W domu było tyle miejsca, że prawie całe piętro mogło służyć Danny'emu za gabinet do pracy. Resztę zajmował przestronny, jasny pokój, gdzie chciał urządzić salę baletową dla Marii, która jednak wolała przekształcić to miejsce jak naszybciej w żłobek. Noc poślubną spędzili w hotelu Sheraton w Cleveland, gdzie Gene Pastore urządził hojne przyjęcie. Przez całą uroczystość Danny był dziwnie przygaszony, choć starał się to ukryć. Martwił się, że pomimo swojej reputacji międzynarodowego Don Juana może teraz nie sprostać jako mężczyzna temu jedynemu, naprawdę ważnemu zadaniu. Jak się można było spodziewać, goście zmusili go, by zasiadł przed fortepianem. Uznał to w myślach za złowróżbny znak. Był bowiem jedyną osobą wśród zachwyconych słuchaczy, która dostrzegła, że dzisiejsze wykonanie albumu Rossi na Broadwayu nie jest tak dobre jak zwykle. Być może zawinił szampan. Popijał przez cały wieczór dla uspokojenia, choć wiedział, że nie powinien. Miał żelazną zasadę, że przed koncertem nie wolno pić nic mocniejszego od coca-coli. Na ostrą tremę - najlepszy luminal albo jakiś inny środek na uspokojenie. Teraz jednak było już za późno. Lekko podchmielony zastanawiał się, czy doprowadził się do tego stanu celowo. Wkrótce miał wejść do łóżka z najbardziej seksowną kobietą, jaką znał; z kobietą, która czekała na tę chwilę całe życie. W małżeńskim apartamencie każde z nich miało własną łazienkę. Myjąc zęby (długo i powoli), Danny spojrzał w lustro i zobaczył twarz przerażonego młokosa. Czy poradzi sobie? Oczywiście, przekonywał się w myślach. Daj spokój, chłopie, przecież to nic wielkiego. Poza tym, ona jest dziewicą. Nawet jeśli nie sprawisz się najlepiej, i tak nie będzie tego wiedziała. Znów spojrzał w lustro. Nie, nie potrafi wejść do sypialni i stanąć twarzą w twarz z Marią. W każdym razie potrzebuje pomocy. Rozsunął zamek w kieszeni swojej kosmetyczki, wyjął z niej pół tuzina fiolek z różnymi tabletkami i postawił je na półce nad zlewem.

261

Często żartował w myślach, że jest to cała gama nastrojów, i largo e pianissimo (środki uspokajające) do allegro e prestĄ (środki pobudzające, na zmęczenie po długiej podróży samolotem)! Bogu niech będą dzięki za wiedzę medyczną, pomyślał, siei gając po specyfik. Wysypał jedną tabletkę na spoconą, lewądłoń zamknął fiolkę z powrotem i odstawił do sekretnej kryjówki. Z sypialni dobiegło go zalotne wołanie: - Danny, jesteś tam jeszcze, czy może zostałam porzucor w noc poślubną? - Zaraz przyjdę, kochanie - odparł, starając się opanowaC drżenie głosu. Rozgniótł tabletkę na dłoni, żeby przyśpieszyć jej działanie,! i połknął proszek, popijając szklanką wody. Prawie natychmiast przygnębienie prysło. Serce biło mu szyba ciej, ale już nie ze strachu. Włożył szlafrok i ruszył wolno dal sypialni. Czekała na niego z rozpromienioną twarzą, - Och, Danny - szepnęła czule - wiem, że będziemy razem bardzo szczęśliwi. - Ja też wiem, kochanie - odparł i położył się obok niej. i Do tej pory, zarówno na scenie, jak i w łóżku, Danny RossiJ dawał koncerty, które były równocześnie technicznie doskonałe i pełne pasji. Ta noc nie była żadnym wyjątkiem. Niewiele jednak brakowało, by stało się inaczej. Enny i Jason nie potrafili już porozumiewać się listownie. łamiętność, jaka ich teraz łączyła, mogli przekazać sobie tylko za pomocą bardziej dynamicznego środka komunikacji -j telefonu. Zaczęli dzwonić do siebie raz na tydzień, a wkrótce potem codziennie. Rachunki opiewały na astronomiczne sumy. .<! - Będzie taniej, jeśli jedno z nas po prostu wsiądzie do samolotu - zauważył Jason. - Zgadzam się, Jason. Tylko, że ja nie mogę zdawać moich , egzaminów u ciebie, a ty swoich u mnie. Wytrzymaj jeszcze kilka miesięcy. Potem będziesz miał dość mojego towarzystwa.

262

- Nigdy nie będę miał cię dość. - Wszyscy tak mówicie - zażartowała. - Czasem myślę, że zamiast przechodzić przez te wszystkie rytuały, lepiej byłoby po prostu zamieszkać razem. - Nie zapominaj, że mamy mieszkać w Bostonie, Fanny. To nadal bardzo purytańskie miasto. Poza tym chcę, żebyś podpisała dożywotni kontrakt, który uniemożliwi ci ucieczkę. - Brzmi to zachęcająco - odparła. Ślub miał się odbyć w jej rodzinnym kościele w Groningen. Ponieważ w tym roku Fanny miała też odwiedzić Evę w kibucu, postanowiła pojechać do niej pod koniec wiosny, gdy tylko zaliczy semestr. Fanny zadzwoniła 15 maja do Jasona ze słowami: "Żegnaj na trzy tygodnie". W kibucu jej "siostry" Evy w Galilei panowały spartańskie warunki, które miały ją prawie zupełnie odciąć od świata. - Zdaje się, że mają tam tylko trzy telefony - powiedziała Fanny. - Chyba woleliby, żebyśmy nie zajmowali im przez cały czas linii. Wytrzymasz dwadzieścia jeden dni milczenia? - Nie - odparł Jason. - No to myśl o tym, że po swoim ostatnim egzaminie przyjedziesz do mnie, do Izraela. Najwyższy czas, żebyś poznał kraj swoich przodków. - Możliwe, że przyjadę, jeśli za bardzo się stęsknię - odparł. - Czekaj, omal nie zapomniałem, jak ci poszło na ustnych egzaminach? - Świetnie - odpowiedziała skromnie. - No to jesteś już prawdziwą panią doktor! Gratulacje! Dlaczego się nie cieszysz? - Dlatego - odparła z czułością - że niedługo zostanę kimś znacznie ważniejszym - panią Gilbert. Słowa te na zawsze zapisały się w pamięci Jasona Gilberta. Były to bowiem ostatnie słowa, jakie usłyszał od Fanny van der Post. Dziesięć dni później o szóstej rano obudził go telefon z Amsterdamu. Dzwonił jej brat Anton.

263

- Jason - zaczął drżącym głosem - muszę powiedzieć ci',i coś strasznego o Panny. - Miała wypadek? - Tak, No, niezupełnie. Została zabita. Jason usiadł, serce łomotało mu jak oszalałe. - Co takiego? Co się stało? - Nie wiem dokładnie - wyjąkał. - Właśnie dzwoniła Eyj i powiedziała, że napadli na nich terroryści. Ich kibuc leży w po"! bliżu granicy. W nocy zakradło się tam kilku Arabów i obrzuciłdjJ granatami internat dla dzieci. Fanny opiekowała się właśnie jakąj chorą dziewczynką i... - rozpłakał się. Jason siedział bez ruchu jak sparaliżowany. To niemożliwa - szeptał w myślach. To nie może być prawda. ; Przez dwadzieścia sześć lat bezpiecznego życia nigdy ni zaznał nawet cienia tragedii. A teraz ta nagła wiadomość poraził, go jak kula w serce. - Eva mówi, że Fanny była bardzo dzielna, Jason. Rzucili się na jeden z granatów, żeby ochronić dzieci. Jason nie miał pojęcia, co powiedzieć. Nie wiedział, co myjil sieć. Ani co robić. Czuł, że lada chwila wybuchnie płaczenl Wpadnie w rozpacz. Na razie jednak był zbyt otępiały. Zdał sobiJ sprawę, że musi coś powiedzieć bratu Fanny. - Anton - wyszeptał - nie potrafię ci powiedzieć, co czujj - My też, Jason. Ty i Fanny tak bardzo się kochaliście. -- Po chwili dodał ledwie słyszalnym szeptem: - Pomyśleliśmy sobie, że może będziesz chciał przyjechać na pogrzeb. 1 Pogrzeb. Mój Boże, na samą myśl o tym przeszył go tępy bólg Fanny naprawdę nie żyje. Nigdy nie usłyszy jej głosu. Nigd więcej nie zobaczy jej żywej. ;J Ale zadano mu pytanie. Czy chciał uczestniczyć w ceremonii złożenia w ziemi i zakopania ciała ukochanej kobiety? ;; - Tak, Anton. Tak, oczywiście - odparł głosem słabym ja! trzcina na wietrze. - Kiedy to będzie? - Mieliśmy ją pochować od razu po naszym przyjeździe Ale jeśli ty też przyjedziesz, to oczywiście zaczekamy na ciebie - Nie rozumiem - powiedział Jason. - Czy pogrzeb ni odbędzie się w Holandii?

264

- Nie - odparł Anton. - Rodzina postanowiła, że nie. Wiesz, jesteśmy dość religijni i czujemy się bardzo związani z Biblią i Ziemią Świętą. Więc skoro Fanny zginęła... właśnie tam... postanowiliśmy pochować ją na cmentarzu protestanckim w Jerozolimie. - Ach, tak. - Może to dla ciebie za daleko - podsunął delikatnie Anton. - Nie mów głupstw - odpowiedział cicho Jason. - Kiedy tylko otworzą biura podróży, zaraz kupię bilet na pierwszy samolot. Zadzwonię do was i powiem ci, kiedy przylatuję. Odkąd znał Fanny, zawsze nosił przy sobie paszport na wypadek, gdyby nie mógł już wytrzymać rozłąki z nią. Musiał więc tylko spakować walizkę, kupić bilet i wsiąść do samolotu. Rano miał egzamin, do którego przygotowywał się kilka tygodni, i zdążyłby go zdać, ponieważ jego samolot do Izraela odlatywał z lotniska Idlewild dopiero wieczorem. Wszystko jednak straciło sens. Nic go już nie obchodziło. Poszedł do biura podróży na placu, kupił bilet i przez resztę dnia wałęsał się bez celu po Cambridge. Świeciło słońce, roześmiani beztrosko studenci szli na piknik nad brzegiem rzeki. Ich śmiechy przyprawiały go o bezsilną wściekłość. Jak mogą śmiać się i paradować po ulicach, jak gdyby życie nie zmieniło się od wczoraj? Jak to cholerne słońce ośmiela się świecić takim blaskiem? Cały ten zasrany świat powinien zatrzymać się i zapłakać. O czwartej poleciał z Bostonu na lotnisko Idlewild. Szedł przez parking w stronę stanowiska izraelskich linii lotniczych El Al. Czekali tam już jego rodzice. - Jason - zawołała matka - to takie straszne! - Czy możemy coś zrobić? - spytał ojciec. - Raczej nie - odparł Jason z błędnym wzrokiem. Podszedł do nich szczupły młodzieniec o czarnych, kręconych włosach, w rozchełstanej koszuli, z krótkofalówką w ręku i zapytał z lekkim akcentem: - Czy wszyscy państwo są pasażerami? - Nie-powiedział Jason.-Tylko ja.

265

- W takim razie pozostałe osoby muszą odejść - oznajmiał uprzejmie. - Tylko pasażerom wolno tu przebywać. Względyj bezpieczeństwa. Zdenerwowało to pana Gilberta. - Popatrz tylko na to lotnisko - powiedział, ociągając si< z odejściem. - Wszędzie są policjanci i tuzin takich typów jaK ten. To musi być najbardziej niebezpieczna linia na świecie. Zanim Jason zdążył odpowiedzieć, agent ochrony odwrócili się i powiedział do nich: - Przepraszam pana, ale uważam, że jesteśmy najbezpiecz* niejszą linią na świecie właśnie dlatego, że przestrzegamy śród-, ków ostrożności. ?i - Zawsze podsłuchuje pan cudze rozmowy? - warknął ojciec Jasona. - Tylko w godzinach pracy, sir. To część moich obowiązków Wciąż zirytowany pan Gilbert odwrócił się do syna i powięlj dział: ;H - Obiecaj mi, że wrócisz amerykańską linią. ,Ę - Tato, proszę. Chciałbym już zostać sam. - Dobrze, synu - powiedział cicho. - Oczywiście. Rodzice uściskali go i odeszli czym prędzej. Jason westchnął, kiedy dwie agentki ochrony wyjmowali zawartość jego podręcznej torby na stół - trzy koszule, trochę bielizny, dwa krawaty, przybory toaletowe - i zaczęły uważni oglądać każdy przedmiot. Jedna z nich zajrzała nawet do tubę z pastą do zębów i kremem do golenia. Wreszcie spakowały wszystko z powrotem, o wiele porząd niej niż zrobił to sam. - Czy mogę już iść? - spytał, starając się nie okazywa zniecierpliwienia. - Tak, sir - odparła młoda kobieta - do tej kabiny prósz Na kontrolę osobistą. Lot zatłoczonym samolotem trwał długo. Dzieci goniły w przejściach między rzędami. Starzy brodacze - i kilku młc dych brodaczy - też przechadzali się tam i z powroter

266

najwyraźniej pogrążeni w medytacjach nad jakąś istotną myślą z Talmudu lub fragmentem z Księgi Proroków. Sam nie wiedząc dlaczego, Jason wstał i zaczął przechadzać się razem z nimi. Z zaciekawieniem przyglądał się twarzom pasażerów. Oprócz patriarchów, którzy wyglądali, jakby zeszli z kart Starego Testamentu, byli wśród nich opaleni, muskularni młodzieńcy. Podejrzewał, że wielu z tych atletów w rozchełstanych koszulach to agenci ochrony. W samolocie były też twarze równie czarne, jak znajome mu twarze Murzynów. (Później dowiedział się, że to Jemeńczycy). Najbardziej jednak uderzyło go to, że wśród pasażerów rozpoznał także samego siebie. Tu i ówdzie siedzieli bowiem niebieskoocy blondyni rozmawiający biegle po hebrajsku. Wszyscy byli różni. A jednak wszyscy byli Żydami. A on znalazł się wśród nich. Czternaście godzin później, kiedy pilot oznajmił, że podchodzą do lądowania na lotnisku w Tel Awiwie, Jason zauważył łzy w oczach niektórych sąsiadów. Łkanie dochodziło go ze wszystkich stron samolotu. A kiedy wysiedli i przechodzili przez płytę lotniska, zobaczył, jak jeden stary człowiek klęka i całuje ziemię. Jason zorientował się, że przyjazd do tego dusznego, gorącego miejsca wywołał u pasażerów tak silne emocje, iż mogli je rozładować tylko na dwa skrajne sposoby. Płaczem albo śmiechem. On sam był zbyt odrętwiały, by czuć cokolwiek. Celnik, który ostemplował mu paszport, uśmiechnął się i powiedział: - Witamy w domu. Jason odparł instynktownie: - Przyjechałem tylko na krótko. - Tak - powiedział celnik - ale jest pan Żydem. Więc przyjechał pan do domu. Nie miał do odebrania żadnego bagażu, toteż ruszył od razu w stronę rozsuwanych drzwi. Otworzyły się, ukazując głośny, rozgorączkowany tłum, który witał swoich krewnych w tysiącu rozmaitych językach. Jason wspiął się na palcach i zauważył z boku Antona van der

267

Posta wraz z jakimś grubym, łysiejącym mężczyzną w średnim wieku. Podszedł szybko do nich. Jedyne słowa, jakie potrafili wymienić między sobą bez łez, dotyczyły błahostek. - Miałeś dobry lot? - Tak, Anton. Jak znoszą to twoi rodzice? - Całkiem dobrze. Ten pan to Yossi Roń, sekretarz kibucu.1 Jason podał dłoń starszemu mężczyźnie. - Szalom, panie Gilbert. Nie potrafię wyrazić, co czuję... Jemu też brakowało słów. Wsiedli w milczeniu do stareji ciężarówki z kibucu i odjechali. Godzinę później ciężarówka wspięła się na strome wzgórza a droga skręciła w prawo. W dali pojawiła się Jerozolima, jesjs białe, kamienne mury lśniły w porannym słońcu. ; Wtedy Anton odezwał się pierwszy raz w czasie podróży: - Uznaliśmy, że Fanny chciałaby zostać pochowana z twoj obrączką, Jason. Zgadzasz się? ,i Skinął głową. W nagłym przypływie smutku jego myśli zdJJ rzyły się ze straszną prawdą, która przywiodła go do tego zwanego świętego miejsca. Pochowano ją bez pompy, tuż za strzelistymi drzewami i cmentarzu protestanckim na Emek Refaim. Nad grobem zebrała się grupka z kibucu, która jechała tu ci noc. Wszyscy byli opaleni, mieli na sobie rozpięte koszule. Jass czuł się trochę nieswojo w czarnym garniturze i krawacie. W pier\ szym rzędzie żałobników stali rodzice Fanny i Anton, któł obejmował ramieniem matkę, oraz niska, ciemnowłosa Izraelk trzymająca kurczowo rękę pana van der Post. To pewnie E Goudsmit - pomyślał. Na twarzach gości z Holandii malował się ból. Ludzie z kibi otwarcie opłakiwali stratę przyjaciółki. Ale dla nich była tylko przyjaciółką i nie podejrzewali nawt ile znaczyła dla Jasona Gilberta. Wraz z jej trumną pochowii w grobie część jego duszy. Rozpacz Jasona sięgała głębiej niż łzy.

268

Po pogrzebie, kiedy żałobnicy zaczęli się rozchodzić, Eva i Jason instynktownie podeszli do siebie. Nie musieli się sobie przedstawiać. - Fanny często o tobie mówiła - powiedziała ochrypłym głosem. - Jeśli ktoś kiedyś zasługiwał na szczęśliwe życie, to właśnie ona. Powinnam była zginąć zamiast niej. - Ja czuję to samo - mruknął Jason. Szli dalej obok siebie, minęli bramę cmentarną i skręcili w prawo. Kiedy dotarli do Drogi Betlejemskiej, powiedział: - Chciałbym zobaczyć miejsce, gdzie to się stało. - Kibuc? - spytała. Skinął głową. - Możesz zabrać się z nami autobusem po południu. - Nie - odparł. - Chcę zostać do jutra rana z jej rodziną, aż do ich odlotu. Wynajmę samochód i sam pojadę do Galilei. '- Powiem Yossowi, żeby przygotował się na twój przyjazd. Jak długo zostaniesz? Przed nimi wyłoniły się.dachy Starego Miasta. Jason Gilbert podniósł wzrok i powiedział: - Nie wiem. Nazajutrz o piątej rano Jason odwiózł na lotnisko trójkę ludzi, która omal nie stała się jego rodziną. I choć obiecywali sobie pozostać w kontakcie, obie strony dobrze wiedziały, że stracą się z oczu na zawsze. Utracili bowiem osobę, która łączyła ze sobą ich drogi. Jason jechał na północ, z mapą rozpostartą na pustym siedzeniu obok. Najpierw posuwał się brzegiem błękitnego Morza Śródziemnego, które błyszczało po jego lewej stronie. Potem ruszył na wschód przez Cezareę, Nazaret i Galileę, aż dotarł do morza, po którym dwa tysiące lat temu chodził Chrystus. Potem skręcił znów na północ i pojechał wzdłuż Jordanu przez Kiryat Shmona. Około południa dotarł do bram kibucu Vered Ha-Galil, wjechał do środka i zaparkował samochód. Gdyby nie bujna zieleń i kwiaty, miejsce to wyglądałoby jak mała jednostka wojskowa. Otaczały je zwoje drutów kolczastych.

269

Dopiero kiedy spojrzał w stronę Jordanu, poczuł jego peł] spokoju atmosferę. Kibuc wyglądał na opustoszały. Jason popatrzył na zegar i od razu zrozumiał przyczynę. Była pora obiadowa. W duzy baraku na skraju osiedla mieściła się zapewne stołówka, i Wewnątrz panował gwar ożywionych rozmów. Przy jednyl ze stołów odszukał Evę, która była ubrana tak samo jak wszysC - w podkoszulek i szorty. - Witaj, Jason - powiedziała cicho. - Jesteś głodny? ; Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od sześciu godzin nie mil w ustach nic oprócz filiżanki kawy, którą wypił w Jerozolimil Jedzenie było proste - tutejsze warzywa, ser i leben, rodż jogurtu. Eva przedstawiła go siedzącym obok niej członkom kibuęl Wszyscy przywitali go z serdecznym współczuciem. - Chciałbym zobaczyć, gdzie to się stało - powiedziii Jason. .. - Teraz jest sjesta - powiedziała Ruthie, jedna z wychd wawczyń. - Możemy zaczekać do czwartej? A - Dobrze. : Po lunchu Eva poprowadziła go wzdłuż rzędów identycznyc drewnianych domków do jego kwatery. - Dostaniesz pryczę Dova Leviego - wyjaśniła. - A on gdzie będzie spał? - Dov ma teraz miluim - okresową służbę w wojsku.'. będzie go przez trzy tygodnie. - Och, nie sądzę, żebym został tak długo. Eva spojrzała na niego i spytała: - Śpieszysz się dokądś? - Nie - przyznał - raczej nie. Jason zrzucił z nóg buty, położył się na skrzypiącym, metald wym łóżku i zaczął rozmyślać nad wydarzeniami ostatnich si demdziesięciu dwóch godzin. Jeszcze na początku tego tygodnia przechadzał się po terenac Harvardu w towarzystwie kolegów, pochłonięty myślami o ma żeństwie, egzaminach, przyszłej karierze polityka. Teraz był są

270

na tej tak zwanej ziemi przodków, a jego życie zupełnie straciło sens. W końcu zmorzył go niespokojny sen. Obudziło go szturchanie Yossiego, który przyprowadził ze sobą barczystego mężczyznę około czterdziestki. Mężczyzna miał na imię Arieh i należał do ochrony kibucu. Jason szybko otrząsnął się z resztek snu i poszedł razem z nimi do dziecięcego internatu. - Trochę to dziwne - powiedział, gdy zbliżyli się do celu. - Dlaczego każecie wszystkim dzieciom spać w jednym miejscu? Nie byłoby bezpieczniej, gdyby spały z rodzicami? - To jedna z zasad życia w kibucu - wyjaśnił Yossi. - Dzieci wychowują się razem, żeby miały poczucie wspólnoty. Nie brak im miłości. Codziennie widują się z rodzicami. W długiej, prostokątnej sali stały dwa rzędy łóżek, a na ścianach wisiały prace małych artystów. Nigdzie nie było widać śladów zniszczeń. Najwyraźniej wszystko zostało od razu naprawione. - Więc to tutaj? - spytał cicho Jason. - Tak - potwierdził zbolałym głosem Arieh, pociągając taniego papierosa. - Jedna dziewczynka miała zapalenie mig-dałków i Fanny opiekowała Się nią, kiedy... - Nie macie tu strażników? Przecież niedaleko jest granica. - Raz na miesiąc każdy mieszkaniec kibucu pełni w nocy wartę i obchodzi cały teren. Ale to taki rozległy obszar, że wystarczy, by terroryści mieli trochę cierpliwości, a tego tym draniom nie brakuje, i poczekali, aż patrol przejdzie. Wtedy przecinają druty, mordują i uciekają. - To znaczy, że nie złapaliście żadnego z nich? - Nie - odparł z ociąganiem Arieh. - Było za duże zamieszanie. Wybuchy granatów, pożar przy zbiorniku z wodą. Najpierw musieliśmy zająć się rannymi. Oprócz Fanny trójka dzieci dostała odłamkami. Zanim zorganizowałem pościg, byli już za daleko i pewnie zdążyli przekroczyć granicę. - Dlaczego nie ścigaliście ich dalej? - Wojsko się tym zajęło. Musimy teraz zabezpieczyć się na przyszły raz. - Chce pan powiedzieć, że oni wrócą?

271

- Albo oni, albo ich krewni. Będą próbowali wypędzić.na stąd, dopóki ich nie przekonamy, że to nasza ziemia. Jason poprosił, żeby zostawili go samego. Mężczyźni zgodzittJ się bez słowa. lj Przed oczami stanęli mu terroryści, którzy rozwalają drzw i rzucają granatami w śpiące dzieci. Odruchowo sięgnął po pistol let, który nosił kiedyś przy pasku dla obrony przed napastnikamil Wybuchła w nim wściekłość. Złość na samego siebie, aj Powinienem być tutaj, żeby ich chronić - myślał. Żeby jj chronić. Gdybym był, żyłaby dzisiaj. 1 Coś zatrzymywało ciągle Jasona w Vered Ha-Galil. Wmawiałl sobie, że ciężka praca fizyczna jest jedynym lekarstwem na paraliżujący go smutek. A wieczorne rozmowy z mieszkańcamil kibucu przynoszą ulgę jego znękanej duszy. Tydzień po przyjeździe udało mu się dodzwonić do Stanówij Zjednoczonych. Połączenie było złe i musiał krzyczeć do słuchawki,i Ojciec donosił mu, ze widział się z dziekanem Harwardzkiej Szkoły Prawa i wyjaśnił mu okoliczności. Jason będzie mógł jeszcze raz przystąpić do egzaminów, które opuścił. - Kiedy wracasz do domu, Jason? - Nie wiem, tato. Jeszcze wielu rzeczy nie wiem. Kibuc należał do najstarszych w kraju. Założyli go żydowscy wizjonerzy, którzy wyjechali z Europy jeszcze przed wielkim; powrotem, kierując się wiarą, że powinni mieć własną ojczyznę,:! podobnie jak wszyscy ludzie. Wierzyli, że Palestyna była zawsze ich ojczyzną. A idealizm podszeptywał im, że stoją na czelejj masowego exodusu. H - Jeśli myślisz, że te budynki są prymitywne - zauważyli pewnego dnia przy obiedzie Yossi -- to wyobraź sobie, jak było na samym początku. Przez cały rok ludzie mieszkali w namiotach i orali pola bez pomocy traktorów. - To musiało być ponad ludzkie siły - stwierdził Jason. ; - Na pewno było wyczerpujące, ale nie ponad ludzkie siły. Większość z nich cieszyła się każdą minutą, nawet w lodowatym deszczu. Bo ten deszcz padał na ich ziemię, padał dla nich. Po

272

wojnie przyjechało ich więcej. Najpierw ci, którym udało się zbiec przed kaźnią. Potem ci, którzy przeżyli obozy. Niektórzy z nich wciąż pracują tu całymi dniami na polach obok takich młodzieńców jak ty. Jason zdążył już zauważyć wytatuowane na ich ramionach niebieskie numery, których nie starali się ukryć. Kuzyn Evy, Jan Goudsmit, uciekł przed komorą gazową i dotarł do Palestyny na jednym ze statków wożących bezprawnie uchodźców. Został jednak złapany i internowany przez Brytyjczyków ako nielegalny emigrant. - Czy możesz sobie wyobrazić ich, jak wmawiają człowiekowi, że jest obcy we własnym kraju? - Yossi roześmiał się. - W każdym razie, zamknęli Goudsmita w kolejnym obozie. Oczywiście, nie takim jak niemiecki. Brytyjczycy nie traktowali ich źle. Ale wokół był taki sam drut kolczasty. Uciekł, kiedy zaczęła się wojna o niepodległość. Tam się spotkaliśmy. Strzelaliśmy z jednego karabinu. - Co takiego? - zdziwił się Jason. - Dobrze słyszałeś, amerykański przyjacielu. Mieliśmy po jednym karabinie na dwóch. I wierz mi, amunicji też nie było za wiele, więc twój partner zawsze dokładnie liczył wystrzały. Po wojnie przywiozłem Jana ze sobą. - Dzięki temu go znalazłam - wtrąciła Eva. - Kiedy miał stały adres, podał go organizacji HIAS, która próbowała zjednoczyć uchodźców. Ich holenderski oddział skontaktował się ze mną. - Pewnie ciężko było ci opuścić kraj, w którym się wychowałaś- podsunął Jason. -Musiałaś przecież nauczyć się języka i mnóstwa innych rzeczy. - Tak - przyznała Eva - to nie była łatwa decyzja. Byłam bardzo przywiązana do van der Postów. Najciekawsze, że to oni mnie przekonali. - Nie tęsknisz czasem za domem? - spytał Jason i zaraz pożałował swojego ostatniego określenia. - Czasem nachodzi mnie tęsknota za Amsterdamem - przyznała Eva. - To jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Kilka razy pojechałam tam spotkać się z Fanny. Ale Jan zdążył

273

przekonać mnie przed swoją śmiercią, że Żyd może mieszkai tylko w jednym miejscu na ziemi. i - Jako amerykański patriota - powiedział Jason - muszej dodać jeszcze jedno miejsce, - Raczej jako struś - wtrącił Yossi. - Powiedz mi, Jason od jak dawna Żydzi mieszkają w Ameryce? -JJ - O ile dobrze pamiętam lekcje historii ze szkoły, Petej Stuyvesant pozwolił osiedlić się kilku Żydom w Nowym Amster-j damie na początku siedemnastego wieku. - Nie wyciągaj z tego pochopnych wniosków, mój chłopcze - odparł Yossi. - W Niemczech Żydzi mieszkali dwa ra; dłużej. I było im tam tak samo dobrze... - ...i byli tak samo zasymilowani - dodała szybko Eva. - Aż przyszedł ten szalony malarz i uznał, że są zakała aryjskiej rasy i należy ich wytępić. Nagle przestał liczyć się fakt że Heine i Einstein byli Żydami, podobnie jak większość człony ków niemieckich orkiestr grających muzykę Mendelssohna. Mu-H sieli nas zniszczyć. I prawie im się to udało. Przez chwilę Jason siedział w milczeniu i próbował uspokoili się myślą, że wszystko to zwykła propaganda, którą częstowanoĘ każdego gościa w Izraelu. H Poza tym, wychowywano go zawsze w przekonaniu, że jest jeszcze jeden sposób, w jaki Żydzi mogą uchronić się od pogro- mów i prześladowań, których pełno w ich długiej i bolesnej historii. Sposób jego ojca. Asymilacja. ,)l A jednak, po tygodniu zbierania pomarańcz w ciągu dnia i dyskusjach do późnej nocy, nadal nie miał ochoty stąd wyjeż-i dżać. Dopiero kiedy przypomniano mu, że Don Levi wraca z woj-f ska i będzie mu znów potrzebne łóżko, Jason zdał sobie sprawę że musi coś postanowić. H - Posłuchaj - przekonywał go Yossi - nie namawiam cię, żebyś spędził tu resztę życia. Ale jeśli chcesz zostać na lato, mogę umieścić cię w domku z sześcioma, siedmioma innymi ochotni karni. Co ty na to? - Uważam, że to dobry pomysł - odparł Jason. Usiadł i napisał list do rodziców.

274

"Droga Mamo, drogi Tato, przepraszam, że nie dawałem znaku życia od naszej ostatniej rozmowy telefonicznej, ale cały mój świat nagle legł w gruzach. W przyszłym miesiącu miał być mój ślub. Moją jedyną pociechą jest przebywanie w miejscu, gdzie zginęła Fanny. Potrzebuję również czasu, żeby zastanowić się, co zrobić z resztą swojego życia. Śmierć Fanny bardzo mnie odmieniła. Nie mam już tyle ambicji co przedtem, żeby zostać kimś waźnym, cokolwiek to oznacza. Tutaj, w kibucu, panuje ujmująca atmosfera. Owszem, niektórzy młodzi ludzie chcą zostać lekarzami lub nauczycielami. Ale większość z nich po skończeniu studiów wraca i dzieli się swoją wiedzą z resztą społeczności. Ciekawe, że wśród wszystkich ludzi, których tu spotkałem, nie ma nikogo, kto stawiałby sobie za cel sławę. Chcą po prostu żyć w spokoju i ciszy, i cieszyć się zwykłymi przyjemnościami. Ciężką pracą. Dziećmi. Przyjaźnią. Chciałbym powiedzieć, że jestem już spokojny, ale nie byłaby to prawda. Czuję jednak nie tylko smutek. Jakiś prymitywny głos we mnie domaga się zemsty. Wiem, że tak nie powinno być, ale na razie nie mogę uwolnić się od podobnych uczuć. Postanowiłem więc spędzić lato jako ochotnik, pracując razem z innymi mieszkańcami kibucu. Ponieważ umiem obchodzić się z bronią, będę też chodził regularnie na warty. A jeśli jakiemuś terroryście przyjdzie do głowy szalony pomysł, żeby znów napaść na to miejsce, to gorzko tego pożałuje. W każdym razie dziękuję, że pozwoliliście mi samemu podjąć decyzję. Wasz kochający syn, Jason"

275

Z "Biuletynu Absolwentów Harvardu", czerwiec 1963: "Theodore Lambros zdobył tytuł doktora filologii klasycznej Jego praca doktorska ukaże się nakładem Harvard University Press, pod tytułem: Tlemosyne - bohater tragiczny w twórczości Sofoklesa. Jesienią doktor Lambros obejmie posadę wykładowca w katedrze filologii klasycznej". DZIENNIK ANDREW ELIOTA

25 czerwca 196 Zadzwoniłem do Lambrosa, by pogratulować mu spełnieSJ nią marzeń - został przecież wykładowcą Harvardu. W data datku jego książka została przyjęta do druku. Ten facet jes naprawdę niesamowity. Starał się to zbagatelizować, tłumacząc mi, że posadj wykładowcy to jeszcze nic takiego, prawdziwy sukces odni(r)Hj się dopiero, kiedy dostanie profesurę. Strasznie mu do teg<J pilno. Wiem, że uda mu się wszystko, co sobie postanowiitjj Szkoda tylko, że jest w gorącej wodzie kąpany. i Sara wzięła od niego słuchawkę, żeby z kolei pogratulo wać mnie. Powiedziałem jej, że całą zasługę trzeba przypisy Faith. Ja tylko wróciłem kiedyś punktualnie z biura i zapocząt kowalem całą sprawę. To ona nosiła małego Andy'ego prze dziewięć miesięcy. Sara paliła się do rozmowy o pieluszkach, karmieniu pie? sią i wszystkim, co wiązało się z macierzyństwem. Wnioskuj! stąd, że ona i Ted nabrali ochoty do prokreacji. To logiczna On osiągnął już w życiu tyle, że może być teraz z tego dumnj Nadszedł czas, by założyć rodzinę. Kiedy Faith była w ciąży, odbiło nam i kupiliśmy wiett dom w pobliżu Stamford. Mam stąd blisko do pracy. P<fi drodze do biura Downs & Winship, gdzie zajmuję się ubezJj pieczeniami, wykorzystuję każde przypadkowe spotkamóJ

276

z kumplami ze szkoły lub ze studiów, którzy pracują teraz w rozmaitych instytucjach finansowych na tej samej ulicy, by namówić ich do wspólnych przedsięwzięć z naszą firmą. Przez ostatnie kilka lat nauczyłem się sporo na temat bankowości. Sukces w tej dziedzinie polega nie tyle na teoretycznej wiedzy, co na utrzymywaniu dobrych stosunków ze szkolnymi kumplami i jadaniu lunchu w ich klubach na Wali StreeŁ Dla mnie to nic trudnego, dlatego jeszcze nie zostałem wylany. Co więcej, nie tak dawno jeden z dyrektorów powiedział do mnie: "Staraj się tak dalej, chłopcze". Nie wiem, jak starać się jeszcze bardziej, chyba że zacznę chodzić na lunch dwa razy dziennie. Podoba mi się instytucja małżeństwa. Jest nie tylko przyjemna, ale też praktyczna, ze względu na oszczędność czasu i ruchu. Wszyscy kawalerowie w moim biurze ciągle martwią się, gdzie poderwać kolejną dziewczynę. A ja wiem, że po całym dniu wymuszonych uśmiechów, kiedy wysiądę z pociągu, a potem, po jedenastu minutach z autobusu, spotkam się z wystrzałową blondynką, która będzie czekać na mnie z najlepszym martini w stanie Connecticut w ręku. Czy można wyobrazić sobie większe szczęście? Oczywiście, chodzimy razem na wszystkie mecze futbolowe Harvardu, uczestnicząc najpierw w przedmeczowych piknikach, a później w pomeczowych bankietach. Czasem zostaję nawet w Nowym Jorku po pracy i oglądam filmy z poprzedniego meczu w Klubie Harwardzkim. A potem siedzę z kumplami i wspólnie zastanawiamy się, jakie były słabe punkty naszej gry. Faith nie protestuje. Jeśli o to chodzi, jest naprawdę wyrozumiała. Szczerze mówiąc, marzę o tym, żeby zabrać kiedyś na mecz swojego syna. Andy będzie absolwentem rocznika 1984. Wiem, że najciekawsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu, to ojcostwo. Oczywiście, na razie nie ma dla mnie za wiele roboty przy dziecku. Mamy wspaniałą angielską nianię, więc Faith też się za dużo nie napracuje. Nie mogę się doczekać, kiedy będę

277

rozmawiał z Andym, uczył go pływać i grać w piłkę, podczas gdy on będzie spoglądał na mnie z szacunkiem - przynajJ mniej przez jakiś czas. Postaram się oszczędzić mu wszystkich stresów związa;? nych z... tradycją rodziny Eliotów. Już teraz do niego mówię. Czasem, kiedy niani nie ma w pobliżu, zakradam się do jego pokoju i mówię rozmaitej bzdury: "Cześć, stary, może wypuścimy się do baru Cronina na kilka piw?" ; Mam wrażenie, że uśmiecha się wtedy, może więc rozumie więcej, niż mi się wydaje. Podsumowując, moje życie to chyba "fajna zabawa". Patrzę w przyszłość z optymizmem. W pierwszą niedzielę lipca do Vered Ha-Galil przybyli ochotl nicy do pracy w kibucu i Jason przeprowadził się do przę znaczonych dla nich baraków. Przyjechali z krajów skandynaj wskich, z Francji, z Anglii oraz ze Stanów Zjednoczonych i KS nady. Prawie wszyscy byli od niego młodsi. I, co ciekawe, wielU z nich było chrześcijanami. Wstawali o piątej rano i bez słowa skargi pracowali w gajadj pomarańczowych do ósmej. Potem, po śniadaniu, część wracał! do pracy, a reszta szła do klasy na naukę hebrajskiego. Jasoi który czuł się jak ich dziadek, wlókł się za nimi. Za to wieczorem, kiedy inni się bawili, on pracował samotni! w garażu, naprawiając pojazdy należące do kibucu. To, co kiedy traktował jako przyjemne hobby, teraz stało się koniecznyi zajęciem - odwracało jego myśli od innych spraw. 1 Ponieważ kibuc nie był wspólnotą religijną, w szabas pakj wano ochotników do rozklekotanego autobusu i wożono na m zliczone wycieczki po wyboistej okolicy, i Eva, która była nauczycielką angielskiego, pełniła rolę prz wodniczki. Jedna z tras wycieczkowych prowadziła do górski fortecy Masada nad Morzem Martwym. Tutaj, w pierwszy stuleciu naszej ery grupka żydowskich zelotów przez dwa la

278

opierała się oblężeniu przez rzymskie legiony. Kiedy szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Rzymian, obrońcy woleli odebrać sobie życie, niż zostać niewolnikami. Eva opowiadała pokrótce tę historię, podczas gdy wszędzie wokół zawodowi archeolodzy wraz z setkami ochotników, którzy przyjechali na lato, prowadzili wykopaliska. - Te szczątki dawnego Izraela - mówiła Eva - stały się dla nas centralnym symbolem. Pokazuje on naszą determinację, aby nigdy więcej nie poddać się okupantowi. Jason spojrzał na kamienne ściany gór w dolinie i wyobraził sobie, jak wyglądało to w oczach garstki zelotów, którzy patrzyli w dół na całe zastępy nieprzyjaciół w ciężkich zbrojach. Boże, ale byli odważni - pomyślał. Choć z drugiej strony - nie mieli dokąd iść. Masada zrobiła na nim budujące wrażenie, ale po następnej wycieczce czuł się zdruzgotany. Pojechali do Yad Vashem, miejsca pamięci w Jerozolimie poświęconego sześciu milionom ofiar holocaustu. Podłoga w zaciemnionym budynku zasłana była tabliczkami z nazwami wszystkich obozów zagłady. Potworny rozmiar mordu nie dawał się objąć umysłem. Ogień płonący ku wiecznej pamięci pomordowanych wydawał się żałośnie mały. A jednak promieniał niezniszczalnym światłem. Eva mówiła na ten temat, kiedy wracali autobusem w ponurej ciszy. - W porównaniu z liczbą zabitych, jest nas tutaj niewielu, by utrzymać ten płomień - powiedziała. - Nikt nie zrozumie tego kraju, dopóki nie zobaczy tego, co widzieliśmy dzisiaj Morze Galilejskie płonęło w promieniach zachodzącego słońca, kiedy autobus zbliżał się do celu. Blisko godzinę jechali w zupełnej ciszy. Naraz odezwał się Jonathan, ochotnik z Ameryki: - Eva, jedna rzecz ciągle nie daje mi spokoju. Za każdym razem, kiedy próbuję rozmawiać o tym z moimi nieżydowskimi przyjaciółmi, zawsze zadają mi to samo pytanie: "Dlaczego oni tak bezwolnie szli do komór gazowych? Dlaczego nie stawiali oporu?"

279

Pasażerowie poruszyli się na swoich miejscach, natężają słuch w oczekiwaniu na odpowiedź Evy. - Niektórzy stawiali opór, Jonathan. Na przykład powstano z warszawskiego getta, którzy walczyli z faszystami do ostatnia chwili. Ale to prawda, że nie wszyscy wybrali tę drogę. Jest na l wyjaśnienie. Kiedy świat dowiedział się - a wierz mi, wszys' wiedzieli, nawet wasz prezydent Roosevelt - że Hitler zamier wymordować wszystkich Żydów w Europie, granice nie otwórz ły się, by udzielić im schronienia. Przeciwnie, mogłabym opowtdj dzieć ci wstrząsające historie o statkach z uchodźcami, któ zawracano z powrotem do Niemiec. Kiedy Żydzi zrozumieli, set nie mają dokąd pójść, wielu wpadło w rozpacz. Nie mieli w soi woli walki, bo nie mieli o co walczyć. Na chwilę zaległa cisza. Wreszcie młoda dziewczyna po niosła rękę i spytała: - Myślisz, że coś takiego może się znów zdarzyć? - Nie - odparła Eva. - Nigdy. Moja pewność opiera s, na tym, co widzicie za oknem. Żydzi mają w końcu własny krą 'l - Świetnie dzisiaj przemawiałaś - powiedział Jason ni poobiednim spacerze z Eva. Był koniec lata i w wieczornyi' powietrzu wisiał ciężki zapach kwiatów. - Dotarło coś z tego do ciebie? - spytała. - Tak - odparł. - Prawdę mówiąc, zaniepokoiłaś mnie<J - Czym?-spytała. - Powiedziałaś, że Żyd nie może być nigdzie w pełni zaakce{ towany, tylko tutaj. Od dziecka wpajano mi coś zupełnie innego. - Przepraszam cię - odparła - ale moja rodzina była ta samo holenderska jak twoja jest amerykańska. A jednak, kied wybuchła wojna, zadziwiająco szybko uznano nas za Żydóvj i cudzoziemców. - Mój ojciec ma na ten temat inne zdanie. Spojrzała na niego i odparła żarliwym szeptem: - W takim razie twój ojciec niczego nie nauczył się z historii swojego narodu. - Zaraz potem dodała: - Przepraszam, jeśl cię uraziłam, l - Nic podobnego - powiedział szczerze. - Widzisz, wyf

280

chowano mnie w przekonaniu, że Ameryka to wyjątkowe miejsce. Kraj, w którym wszyscy są naprawdę równi, tak jak mówi Konstytucja. - Nadal w to wierzysz? - Raczej tak - odpowiedział, zapominając na chwilę o drobnych nieprzyjemnościach, jakich doświadczył z powodu swojego pochodzenia. - Mogę zadać ci jedno pytanie? - Jasne. - Czy mógłbyś kiedykolwiek zostać wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych? - Nie - odparł po chwili zastanowienia. Uśmiechnęła się. - I tutaj jest cała różnica, bo mógłbyś zostać wybrany na prezydenta Izraela. Do połowy sierpnia Jason poznał już podstawy hebrajskiego. Miał też spory zbiór listów od rodziców, którzy coraz bardziej niecierpliwie dopytywali się, kiedy zamierza wrócić. Nie mógł odpowiedzieć, ponieważ wciąż nie potrafił odszyfrować własnych pragnień. Czy w ogóle chciał wrócić na studia prawnicze? Czy chciał opuścić Izrael? W końcu podjął decyzję. Zaczekał, aż minie północ, żeby uzyskać lepsze połączenie ze Stanami Zjednoczonymi, i zadzwonił do rodziców. - Wiesz, tato - zaczął, starając się przybrać beztroski i jednocześnie rzeczowy ton - chyba wstrzymam się na jakiś czas z powrotem na studia. - Synu - błagał ojciec - nigdy dotąd mnie nie zawiodłeś. Nie możesz wziąć się w garść? Masz przed sobą wspaniałe życie. - Posłuchaj, tato - odparł cierpliwie. - Jestem już dorosły. Sam podejmuję decyzje. - Jason, tak nie można. Dałem ci wszystko, co najlepsze. - Rzeczywiście, tato, dałeś mi to, co najlepsze. Ale nie jestem pewny, czy to wszystko. Odłożył słuchawkę i wyszedł z sekretariatu. Eva siedziała przy

281

jednym z długich stołów w pustej jadalni. Podszedł do niej i us obok. - Chcesz lemoniady? - spytała. - Wolałbym piwo. Poszła do kuchni po butelkę piwa i usiadła z powrotem. - I jak, kto wygrał? - Trudno powiedzieć - odpowiedział Jason. - Załóżi że obaj przegraliśmy. - Zostajesz? - Tak, przynajmniej na następny rok. Muszę przecież i kończyć naukę języka, prawda? Może zostanę George'em Ket rem Izraela, - Nie rozumiem - powiedziała. - Kto to jet George Kelli - Zwariowany Węgier, mój kolega z Harvardu. Ą - Z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że wszyscy tw koledzy z Harvardu to wariaci, - To prawda - uśmiechnął się. - Najlepszy dowód, że honorowy starosta mojego rocznika, przyszły senator Stania Zjednoczonych, zbieram pomarańcze na północy jakiegoś pa stewka na Bliskim Wschodzie, l - Przeciwnie - zawołała wesoło Eva - to dowód, że tylJ ty jesteś przy zdrowych zmysłach. Pierwszy raz w życiu Jason Gilbert zmienił się w kujona. Z pomocą Evy znalazł najbardziej intensywny kurs hebn skiego w całym kraju. Prowadził go uniwersytet w Tel Awiwij Był to kurs przeznaczony dla wysoko kwalifikowanych specjal stów, którzy musieli szybko nauczyć się języka. Po czterech godzinach porannych zajęć była przerwa nj lunch, a potem następne cztery godziny nauki. Wieczorem wrac do swojego pokoju i uczył się sam, aż zmorzył go sen. OdpoczJJ wał tylko między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści, oglądaj wtedy Mabat, dziennik telewizyjny. Kiedy minęło półtora miesiąca tych masochistycznych pra tyk, odkrył z satysfakcją, że naprawdę zaczyna rozumieć, co s dzieje wokół niego na świecie.

282

S arę obudziły przytłumione odgłosy z sąsiedniego pokoju. Zaspanym wzrokiem spojrzała na budzik przy łóżku. Była dopiero szósta rano. - Ted, co ty tam robisz? - Ubieram się, skarbie. Przepraszam, że cię obudziłem. - Wiesz, która godzina? - Tak, muszę się pośpieszyć. - Dokąd się wybierasz o tej porze? - Na plac. Muszę dotrzeć do kiosku z gazetami, zanim obudzą się studenci. - Ale po co? Ted wszedł do sypialni. Był nie ogolony i ubrany niechlujnie w wytartą wojskową kurtkę i wełnianą czapkę. - Wychodzisz w tym stroju? Wyglądszjak włóczęga. - To doskonale, Sara. O to właśnie chodzi. Absolutnie nikt nie powinien mnie rozpoznać, kiedy będę kupował "Poufny Przewodnik". Sara roześmiała się na głos. - Więc o to chodzi? Daj spokój, Ted. Przecież wiesz, że każdy profesor to czyta. - Wiem, wiem. Ale czy kiedykolwiek widziałaś, żeby jakiś profesor miał to pismo w ręku? - Nie. I nie mam zielonego pojęcia, jak oni je zdobywają. Podejrzewam, że wysyłają po nie swoje żony. Chętnie ci to załatwię w czasie przerwy na lunch. - Mój Boże, nie mogę tak długo czekać. Muszę poznać werdykt. Idę. Musnął ją ustami w policzek i wybiegł z mieszkania. Idąc szybkim krokiem przez Harvard Square, zaczął się pocić. W końcu był dopiero wrzesień, początek nowego semestru, a on miał na sobie zimowe ubranie. Kątem oka dostrzegł wielką stertę lśniących pism w czarnej okładce. Prawdopodobnie właśnie je przywieziono. Rozejrzał się na obie strony, żeby sprawdzić, czy teren jest bezpieczny. Potem podniósł od niechcenia "The New York Timesa" i szybko pochwycił jeden "Poufny Przewodnik dla Studentów Harvardu",

283

zawijając go od razu w gazetę. Szybko zapłacił dokładnie odliczonymi pieniędzmi, które trzymał w ręku, i odszedł. Nie potrafił wytrzymać napięcia przez całą drogę powrotna Pobiegł za kiosk do budki telefonicznej. Wyciągnął pismo i zacząffl gorączkowo szukać recenzji ze swoich kursów. g Najpierw "Greka A". Zaczynało się obiecująco: ,,Doktó Lambros to doskonały przewodnik po zawiłościach tego trudneg języka. To, co może być nudą, przy nim staje się świetną rozrywką' Potem "Łacina 2A": "Studenci, którzy zdecydują się na tei kurs, dobrze zrobią, wybierając zajęcia doktora Lambrosa. Jes on z całą pewnością najciekawszym wykładowcą na wydziale' Zamknął przewodnik, owinął go znów w "Timesa" i wydajg w duchu okrzyk radości. Zanim minie południe, wszyscy ntf Harvardzie przeczytają - równie potajemnie - te studencld<j recenzje. H Został gwiazdą. Jeśli miał dotąd jakieś wątpliwości, czy dofl stanie wiosną profesurę, teraz znikły one zupełnie. Godziny, którŚ spędził na przygotowaniach, nie poszły na mamę. Niech tylko Sara się o tym dowie. Wyszedł z budki telefonicznej i rzucił się biegiem do domu Nagle usłyszał znajomy głos. ; - Theodore. -Ij Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił, by zobaczyć John Finieya, który - co za pech - pewnie odbywał swój porann spacer, y - O, dzień dobry, panie profesorze. Ja właśnie... biegam riseĘs, rzeką, trzeba utrzymać formę na nowy semestr. - Świetnie, świetnie - odparł wielki człowiek. - Nie chcę ci przeszkadzać. - Dziękuję, sir - wypalił Ted i rzucił się znów do ucieczki* - Ted! - zawołał za nim Finiey. - Gratuluję świetnyct recenzji.

284

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

23 listopada 1963 Po wczorajszym dniu nigdy już nie będę tym samym człowiekiem. To, co wydarzyło się w Dallas, gazety nazywają "grecką tragedią", ale dla mnie to amerykańska tragedia. Dotknęło mnie to tak głęboko, że mógłbym użyć określenia "śmierć w rodzinie". Chyba wszyscy - biedni i bogaci, czarni i biali, a zwłaszcza ci z nas, którzy utożsamiali się z nim dlatego, że był młody i ukończył Harvard - wszyscy są wstrząśnięci zabójstwem Jacka Kennedy'ego. Właśnie szykowaliśmy się na kolejny mecz między Har-vardem i Yale, licząc po cichu na to, że w ostatniej minucie pojawi się prezydent w wojskowym helikopterze, gdy nagle gruchnęła wieść o jego śmierci. Nie tylko ja widziałem w nim rycerza bez skazy. Miał w sobie coś, co zmieniło atmosferę w całym kraju. Dzięki niemu poczuliśmy się dumni. Pełni zapału. I nadziei. Mieliśmy wrażenie, że w naszej historii zaczyna się nowy, wspaniały rozdział. Najbardziej jednak wstrząsnęło mną to, że zginął bez żadnego oczywistego powodu. Pomyśleć tylko - nie dość, że ocalał w czasie wojny, gdy storpedowano jego statek, ale jeszcze uratował jednego marynarza. Gdyby zginął w obronie jakiejś sprawy, przynajmniej można by to zrozumieć. Myślę, że od dzisiaj całe moje pokolenie zmieni swój pogląd na wiele spraw. Wątpię, czy sukces będzie teraz znaczył dla nich to samo, co przedtem. Kennedy osiągnął przecież wszystko. Doszedł na sam szczyt. A jednak pochowają go, zanim zdążył przeżyć drugą połowę życia. Danny Rossi był w Tanglewood, gdy dowiedział się, że Maria urodziła dziewczynkę.

285

Zamierzał, rzecz jasna, być przy narodzinach dziecka i pole ciał tylko na dwadzieścia cztery godziny, żeby dyrygować jeden jedyny koncert. Ale mała Sylvie (z góry wybrali imię) postano wiła przyj ść na świat wcześniej. .Ę Pan i pani Pastore byli już przy Marii, kiedy Danny wszedł d szpitalnej sali z naręczem kwiatów. Uściskał się z nimi, pocałował rozpromienioną matkę, szepną jej do ucha kilka czułych słów i popędził na oddział noworodkowi żeby popatrzeć przez dużą szybę na swój ą nowo narodzoną córkęj Z początku nie mógł jej znaleźć. Błądził wzrokiem po łóżeczkac z niebieskimi kołderkami. W końcu litościwa pielęgniarka wzięli Sylvie na ręce i podeszła z nią do szyby. W twarzyczce dzieckj rozpoznał rysy Marii i swoje, - To jeszcze lepsze niż skomponowanie symfonii, co, pani< Rossi? - Słowa te wypowiedział ich znajomy położnik, któr miał właśnie obchód. - O, tak - przyznał skwapliwie Danny, ściskając dłoń lęka rżą. - Dziękuję za wszystko. Maria mówi, że był pan wspaniał) - Cieszę się. I bez obaw, przyzwyczai się pan. - Do czego? - Do tego, że ma pan córkę. Większość mężczyzn po cichli pragnie mieć syna - przynajmniej za pierwszym razem, l wiem, że Sylvie da panu wiele szczęścia. Danny rozważał w myślach słowa lekarza i poczuł ulgę. pokładzie samolotu nie mógł pozbyć się uczucia rozczarowania że Maria nie urodziła mu syna. Pragnął mieć dziedzica, któr] będzie kontynuował muzyczną tradycję ustanowioną przez niego Było przecież tak niewiele pianistek o światowej sławie. A jesi cze mniej dyrygentek. Nie brał pod uwagę tego, że dziewczyna mogła zostać primabaleriną. Trzy tygodnie później Sylvie została ochrzczona, państw Rossi zaprosili z tej okazji dwustu gości na lampkę szampan; Gazety w Filadelfii opublikowały wielkie zdjęcia populameg dyrygenta miejskiej orkiestry wraz z jego śliczną żoną i nowd narodzonym dzieckiem. Danny'ego rozpierała duma. Rola ojc najwyraźniej poprawiła jego status społeczny. Spotkała go jednak pewna niespodzianka - Maria nie chciała

286

wynająć niańki. Godziła się najwyżej na to, by przez pierwsze kilka tygodni przychodziła do nich pielęgniarka. Potem chciała wychowywać Sylvie sama. - Danny, przez ostatnie dziewięć miesięcy czytałam książki o wychowaniu dziecka. Nie chcę, żeby jakaś starucha w nakrochmalonym fartuchu mówiła mi, jak być matką. - Ależ zamęczysz się na śmierć. - Nie, jeśli trochę mi pomożesz. - Jasne - uśmiechnął się - tylko że mam strasznie napięty terminarz koncertów. - Zachowujesz się, jakbyś był niewolnikiem własnego losu. Przecież nie musisz dawać wszędzie tyle koncertów. Jak jej to wytłumaczyć? - Mario, kochanie, znasz to stare powiedzenie, że muzyka to język międzynarodowy? Tyle, że dzisiaj to jest międzynarodowy biznes. Muszę trochę podróżować, przynajmniej tyle, żeby nie stracić swoich kontaktów. Maria spojrzała na niego. Poczerwieniała na twarzy. - Danny, myślałam, że małżeństwo cię zmieni. Potem miałam nadzieję, że może zmienisz się, gdy zostaniesz ojcem. Kiedy ty wreszcie dorośniesz? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dlaczego latasz wciąż po świecie jak pszczółka, która skacze z kwiatka na kwiatek? Ciągle potrzebujesz uwielbienia? Jeśli ja ci nie starczam, to masz tu w okolicy mnóstwo innych kobiet, które gotowe są składać ci hołdy. Danny uznał, że nie musi tłumaczyć się z artystycznego stylu życia. - Mario, cały ten wybuch to tylko przejaw depresji poporodowej. Po chwili jednak, zdając sobie sprawę, że ją zranił, podszedł do niej i ukląkł obok. - To podłe, co powiedziałem. Proszę, wybacz mi. Naprawdę cię kocham, Mario. Nie wierzysz mi? Skinęła głową. - Chciałabym, żeby chodziło tu tylko o mnie.

287

Zaledwie pięć miesięcy później Maria znów zaszła w ciąż Urodziła drugą córkę. ' Tym razem, kiedy dostała boli porodowych, Danny był w N wym Jorku i zdążył zjawić się w szpitalu, zanim dziecko przysz na świat. W styczniu 1964 roku Jason ukończył swój sześciomiesięc ny kurs językowy. Dzięki maksymalnej dyscyplinie, ktć" pozwalała mu używać angielskiego wyłącznie przy pisaniu c<3 tygodniowych listów do rodziców, zaczął całkiem płynnie m' wić po hebrajsku. Państwo Gilbert wywierali na niego stałą presję, by przyjęci do domu na Boże Narodzenie. Jason zaś bronił się argumentem że w jego zajęciach była tylko jedna przerwa - na żydowsH święta we wrześniu. Teraz znów uciekał przed możliwością prz jazdu do Stanów, nawet na kilka dni, zasłaniając się tym, 'Ę właśnie miał "coś ważnego do zrobienia". Przedstawił swój zamiar Evie i Yossiemu - po hebrajsku-kiedy odwiedził ich w kibucu pierwszy raz ubiegłego lata. - Chcę wstąpić do wojska - oznajmił. - Świetnie - zawołał sekretarz kibucu. - Przyda im ; ktoś z twoim doświadczeniem. Eva milczała. Yossi zauważył surowy wyraz na jej twarzy i zapytał: - O co chodzi, nie cieszy cię jego decyzja? - Cieszę się, że zostaje - odparła. - Ale czuję, że r6bi\ z niewłaściwych powodów. - Niby z jakich? - spytał Jason. - Z osobistej zemsty. Chcesz pomścić śmierć Panny. - Nie obchodzą mnie jego powody - bronił się Yossi. Zresztą, czy Biblia nie mówi "oko za oko"? - To prymitywna interpretacja i ty o tym wiesz - odp rowała Eva. - To tylko metafora, nie można jej brać dostoi me. - Arabowie biorą ją dosłownie - zrewanżował się Yoss

288

- Przerwijmy tę dyskusję. Więc jak, mam wasze błogosławieństwo czy nie? - spytał Jason. - Moje nie - odparła stanowczo Eva. - A moje tak - postawił się Yossi - i całego kibucu. - Ale ja nie jestem członkiem kibucu - powiedział Jason. - Przyjmiemy cię na spotkaniu w tym tygodniu - odparł sekretarz. - Oczywiście, jeśli tego chcesz. - Tak. Bardzo chcę. Choć była zima, Jason spędził następne tygodnie na morderczym treningu: wstawał wcześnie, biegał w lodowatym deszczu, podnosił ciężary w prymitywnej sali gimnastycznej w kibucu, a przed obiadem znów biegał. Wiele czasu spędzał też na rozmowach z Eva, próbując przekonać ją o szczerości swoich intencji. Ona zaś wypełniała rażące luki w jego wiedzy o historii Izraela. Czasem, późno w nocy, ich rozmowy nieśmiało dotykały osobistych tematów. Poprosił, żeby mu opowiedziała o swoim dzieciństwie. Jak żyła z rodziną Fanny podczas wojny. Jak udało jej się otrząsnąć z tragedii holocaustu i pogodzić ze straszną śmiercią rodziców. Powiedziała mu, że wiadomość o ich losie zupełnie ją zdruzgotała. Teraz jednak uważała, że i tak miała więcej szczęścia niż inni. W czasie wojny dostała się pod troskliwą opiekę rodziny van der Postów. A powstanie Izraela oznaczało, że jej dzieci nigdy nie będą cierpieć tak jak ona. Wzmianka o dzieciach skłoniła Jasona do nieśmiałego pytania, dlaczego nie wyszła za mąż. Jej pierwsza odpowiedź brzmiała, że podobnie jak u innych wojenny koszmar zgasił w niej normalne uczucia. Ale Jason podejrzewał, że coś ukrywa. Pewnej nocy wyjawiła mu prawdę. Kiedy była w wojsku, poznała młodego oficera o imieniu Mordechaj. Bardzo zbliżyli się do siebie. Zginął w ostatnim miesiącu swojej służby. I to nie od wrogiej kuli, ale podczas ćwiczeń z ostrą amunicją. - Ja wrócę - zapewnił ją Jason, usiłując rozproszyć strach, do którego nie miał odwagi się przyznać.

289

- Och, wiem, że wrócisz - powiedziała bez przekonani - Nikt nie ginie w magazynach z mundurami. ;; - Kto ci powiedział, że idę do służb kwatermistrzowskict - spytał. } - Ja ci to mówię - odparła. - Byłam w wojsku. Większol rekrutów ma osiemnaście lat. Mężczyzna w twoim wieku jest taj uważany za starca. Będziesz miał szczęście, jeśli nie każą i przeszukiwać damskich torebek przed wejściem do kina. - Byłem w amerykańskiej piechocie morskiej-powiedzd z uśmiechem. - Ukończyłem szkolenie z piątą lokatą w mcal batalionie. Chcesz się założyć? - Przegrałbyś - roześmiała się. - Wkrótce poznasz to, < najlepsze w Izraelu - armię. I to, co najgorsze - biurokrację W zimny dzień w lutym Jason Gilbert wysiadł z autofc w Kelet, koło Tel Awiwu, gdzie znajdował się wojskowy ośro szkoleniowy. Obóz, który rozciągał się na rozległym terę składał się z baraków o falistych dachach, kilku eukaliptusa i szeregu namiotów. ; W budynku komendy, w północnej części obozu, zapisał s na szkolenie zimowe i przeszedł seńę wstępnych testów ps chologicznych i badań lekarskich. Stał teraz w kolejce obok innego chłopaka z kibucu, osie nastolatka o nazwisku Tuvia Ben-Ami, który nie potrafił ula zdenerwowania. Chłopak był przejęty nie tyle wojskiem, co sv im pierwszym wyjazdem z domu. 'i - Spokojnie, Tuvi - powiedział Jason, wskazując na dh sznur nastolatków czekających w kolejce do rejestracji. - Zń dziesz mnóstwo nowych przyjaciół w tym przedszkolu. Przy dzieleniu rekrutów na małe grupy, chłopak z kibucu nien przywarł Jasonowi do paska, żeby tylko ich nie rozłączono. Potem wszystkich skierowano do "rzeźnika", gdzie bez lite golono im głowy. Dla niektórych wielkomiejskich dandys było to najgorsze doświadczenie w życiu. Jason nie mógł ] wstrzymać się od śmiechu, widząc, że są bliscy łez, gdy i czupryny w stylu Elvisa Presleya spadają na ziemię.

290

Potem przyszła kolej na przydzielanie znaczków identyfikacyjnych. Oficer, który je wydawał, zaproponował Jasonowi zmianę imienia na bardziej biblijne i brzmiące bardziej patriotycznie. - W czasach starożytnej Grecji, kiedy wszyscy Żydzi pragnęli zostać wykształconymi Grekami, każdy Jakub zmieniał imię na Jason. Zastanów się nad tym, żołnierzu. Kiedy ubrali się w polowe mundury, kapral zaprowadził ich do namiotów, gdzie mieli pozostać przez najbliższe trzy dni. Tuvia szepnął do Jasona: - Widać, którzy są z kibucu, a którzy z miasta. Zobacz tylko, jak patrzą na śpiwory. Niektórzy spodziewali się chyba puchowej pierzyny. Po obiedzie przeszli się po obozie, żeby popatrzeć na baraki, gdzie miała odbywać się rekrutacja do jednostek specjalnych. Na jednym z nich widniał napis: "Najlepsi z najlepszych". - Tutaj właśnie przyjdę jutro o świcie - oznajmił Jason. - Razem z tysiącem innych - odparł Tuvia - włącznie ze mną. Każdy chce zdobyć czerwony beret. Może to zabrzmi głupio, aleja mam większe szansę od ciebie. - Doprawdy? Ile dostałeś punktów na badaniach lekarskich w zeszłym miesiącu? - Dziewięćdziesiąt jeden - odparł z dumą Tuvia. - A ja dziewięćdziesiąt siedem - oświadczył pewny siebie Jason. - Więcej nikomu nie dają. A kiedy spytałem ich, co z pozostałymi trzema punktami, powiedzieli, że przecież Super-man nie był Żydem. - Posłuchaj - uśmiechnął się Tuvia - nawet gdyby był, nie dostałby się do izraelskich komandosów. Za stary. Nazajutrz o siódmej rano przed barakami elitarnych jednostek stały już długie kolejki. Jason zabijał czas, rozciągając stawy. W końcu wpuszczono go do namiotu oficera poborowego, którym był żylasty, ciemnowłosy mężczyzna po trzydziestce. Jego pierwsze słowa nie zabrzmiały zachęcająco:

291

- Spływaj, jankesie. Doceniam twoją inicjatywę, alejes za stary. - Mam dopiero dwadzieścia siedem lat i dwa lata służ w wojsku za sobą. - Dwadzieścia siedem lat to o dziesięć za dużo. ZawołaJJ następnego. Jason złożył ręce na piersi. - Z całym szacunkiem, nie wyjdę stad, jeśli nie darni pan s Oficer wstał i oparł się rękami o biurko. - Słuchaj no, padniesz trupem, gdy tylko zobaczysz naszl przeszkód. Mam cię stąd wyrzucić? ij - Obawiam się, że tak, sir. i - Doskonale - odparł tamten i chwycił go oburącz' kołnierz. Były amerykański żołnierz instynktownie podbił mu rarni<j złączonymi rękami, uwolnił się z chwytu i przycisnął przeciwt do biurka. - Proszę, sir - powiedział Jason najuprzejmiej jak - Proszę dać mi szansę. - Dobra - wysapał oficer. - Masz to załatwione. Po wyjściu Jasona oficer rozcierał sińce na rękach i zast wiał się, czy nie wezwać żandarmerii. Nie - postanowił- niech ten bezczelny skurczybyk zde nie na wzgórzach. - Następny! - wrzasnął ochryple. Jason szedł wolno w stronę toru przeszkód, kiedy ust z tyłu czyjeś kroki. Odwrócił się i zobaczył, że idzie za nim Tu1( - No, proszę - uśmiechnął się. - Widzę, że tobie też' udało. Długo go przekonywałeś? .; - Wcale. Spojrzał tylko na moje papiery, zobaczył, że jest) my z jednego kibucu, i zapisał moje nazwisko. Ale dlaczego! tak hałasowaliście? - Och, po prostu dwóch Żydów dochodziło do kompror - wyjaśnił Jason ze skromnym uśmiechem.

292

Trasa miała tylko dwa kilometry, ale ciągnęła się cały czas pod górę. Kandydaci musieli biec w czteroosobowych grupach, dźwigając słupy telefoniczne. Tuvia postarał się, żeby pobiec w jednej czwórce z Jasonem. Kiedy wspinali się na ostatnie wzniesienie, jeden z nich padł wyczerpany na kolana. Pozostała trójka stanęła w miejscu, z ledwością utrzymując wielki słup. - Wstawaj - zachęcał Jason - jeszcze tylko czterysta metrów. - Nie dam rady - wysapał rekrut. - Musisz - warknął na niego Jason. - Załatwisz nas wszystkich. Wstawać, do cholery! - Chłopiec, zaskoczony jego rozkazującym, oficerskim tonem, podniósł się z ziemi. Dobiegli do końca i zwalili na ziemię swój olbrzymi ładunek, który zapadł się kilka centymetrów w błoto. Jason i Tuvia, na których głównie spoczywał ciężar całego biegu, oddychali głośno i rozcierali ramiona. Podszedł do nich jeden z oficerów. - Nieźle - powiedział. Potem wskazał na chłopca, który opadł z sił. - Lepiej wracaj do piechoty, synu. Reszta może zostać do następnych prób. Spojrzał na Jasona. - No, dobra, dziadku-wyszczerzył zęby- jesteś gotowy pobiec jeszcze raz? - Od razu? - spytał Jason, natychmiast ukrywając swoje niedowierzanie. - Jasne, w każdej chwili. Ta sama trasa? - Tak, ta sama. I ten sam słup. Tyle, że teraz ja będę na nim siedział. Po dwóch godzinach byli już, podobnie jak armia Gedeona, małą, lecz doborową grupką. - No dobra - warknął oficer. - Jeśli uważacie, że dzisiejszy dzień był trudny, spróbujcie sił w innej jednostce. To była dziecinada w porównaniu z tym, co dopiero ma nadejść. Zastanówcie się. Możecie sobie oszczędzić załamania nerwowego. Rozejść się. Jason i Tuvia zawlekli się z powrotem do namiotu i zwalili na materace.

293

- Byłeś dzisiaj najtwardszy - powiedział Tuvia. - Wic łem, jak oficerowie na ciebie patrzą. Gęby im się śmiały. Byłeś dobry, że podzielę się z tobą tym, co mam najcenniejszego, Jason poczuł, jak tamten wciska mu coś do ręki. Otwoj oczy. Było to pół tabliczki szwajcarskiej czekolady. Dwadzieścia cztery godziny później kandydaci do Bryg Spadochronowej zostali załadowani do autobusu zmierzając do bazy w Tel Noff. W czasie podróży jakiś mężczyzna przes; środkiem autobusu i zatrzymał się przed Jasonem. Był to znajomy oficer z komisji poborowej. - Cześć, dziadku - powiedział. - Dziwię się, że jes; tu jesteś. Ale ostrzegam cię, przez następne sześć miesięcS dziesz biegał bez przerwy, l - Nic nie szkodzi, sir - odparł Jason. 'Ę - I jeszcze jedno, nie mów do mnie "sir". Nazywam się Z następnych sześciu miesięcy Jason pamiętał tylko, że b: nawet we śnie. Kiedy po raz pierwszy dostał dwudziestoczterogodzinną pustkę, pojechał autostopem do Vered Ha-Galil. Ucieszył się n dok Evy, która rozumiała, że najbardziej jest mu teraz potrzebna Gdy obudził się wreszcie, oznajmiła mu: - Dzwonił twój ojciec. Powiedziałam mu, gdzie je i chyba się zmartwił. Obiecałam, że każę ci do niego zadzw< kiedy tylko się z tobą spotkam, l Jason wstał i poszedł do telefonu, aby zadzwonić do oj< jego rachunek. - Posłuchaj mnie, synu - skarcił go pan Gilbert. -I pory byłem cierpliwy, ale ta heca z wojskiem to już trochę za1 Chcę, żebyś wrócił tam, gdzie jest twoje miejsce. To rozkaz. - Ojcze, rozkazy przyjmuję tylko od swojego dowi A co do tego, gdzie jest moje miejsce, to sprawa osobj przekonań. - Ale co z twoją karierą? Co z tym wszystkim, czeg uczyłeś się na Harvardzie? - Ojcze, na Harvardzie nauczyłem się jednego - są

294

ustalać swoją hierarchię wartości. Czuję się tu potrzebny. Przydatny. Czuję się tu dobrze. Czego można więcej chcieć od życia? - Jason, obiecaj mi, że pójdziesz do psychiatry. - Coś ci powiem, tato. Pójdę do psychiatry, jeśli ty przyjedziesz do Izraela. Wtedy usiądziemy tu razem i ustalimy, kto z nas jest przy zdrowych zmysłach. - W porządku, Jason, nie chcę się już kłócić. Obiecaj tylko, że będziesz dzwonił przy każdej okazji. - Jasne, tato, obiecuję. Pozdrów mamę. - Tęsknimy za tobą, synu. Naprawdę tęsknimy. - Ja też, tato - powiedział cicho. Jason znalazł się w tej połowie kandydatów, którzy przetrwali mordercze szkolenie i zdobyli skrzydlate znaczki wraz z czerwonym beretem. Natychmiast zapisał się na zaawansowane szkolenie, opanowując techniki ataków z helikoptera i ucząc się szczegółowej topografii kraju. Co prawda, nie za pomocą mapy. Przez następne sześć miesięcy przemierzył pieszo każdy skrawek Ziemi Świętej. Polubił spanie na świeżym powietrzu. Na koniec spędził tydzień w kibucu; chodził na długie spacery z Evą i napisał długi list do rodziców. Potem wstąpił do Szkoły Oficerskiej pod Petach Tikva. Nauczył się tam tylko jednej rzeczy, jakiej nie znał dotychczas - izraelskiej zasady dowodzenia, którą można by streścić w dwóch słowach: "Za mną". Na froncie każdym atakiem dowodzili oficerowie. Evą i Yossi przyjechali na ceremonię nadania stopni oficerskich i zobaczyli, jak Jason salutuje na defiladzie przed szefem sztabu. Tuż obok dowódcy stal Zvi, oficer, który zapisał go do wojska. Na widok przechodzącego Jasona szepnął coś generałowi do ucha. - To przezwisko chyba się przyjęło - powiedział Jason, tóedy spotkał się później z przyjaciółmi w kibucu. - Wszyscy nazywają mnie teraz saba - dziadek. W drodze powrotnej do kibucu Yossi zapytał Jasona, jak zamierza spędzić dziesięć dni urlopu przed rozpoczęciem czynnej służby.

295

- Chcę wrócić i obejrzeć każdą piędź ziemi, po której szorowałem - odparł. - Ale tym razem samochodem... i z pr: wodnikiem. - Najlepsza jest do tego Biblia - podsunął Yossi. - Wiem - powiedział Jason. Po czym dodał nieśmiało - Ale miałem nadzieję, że Eva będzie mi towarzyszyć. W ciągu następnych dni przemierzyli tysiące lat historii. kopalń króla Salomona w Negev, przez piaski pustyni, Beersheba, domu Abrahama, Izaaka i Jakuba. Kiedy wyjeżdżali z Sodomy, gdzie niesławna rozwiązłe ustąpiła wielkiej fabryce nawozów, Jason zażartował: - Nie oglądaj się za siebie, Evo. Pamiętaj o żonie Lota. - Nigdy nie oglądam się za siebie - odparła z nikł; uśmiechem. . iS Niedaleko na północy leżało Ein Gedi, najniżej położon miejsce na ziemi, gdzie pływali, czy raczej unosili się, w gęstyt od soli Morzu Martwym. Na koniec pojechali do Jerozolimy, miasta zdobytego prze króla Dawida dziesięć wieków przed Chrystusem, które wcią było duchową stolicą świata. Każdy kamień wydawał tu tchnienie świętości, które JaSO odczuwał wyraźnie. Nie mogli zwiedzić ruin Świątyni Salomon; bo znajdowały się one pojordańskiej stronie podzielonego miasta,! - Kiedyś tam pójdziemy - powiedziała Eva - gdy zapal nuje pokój. ''m - Myślisz, że tak długo będziemy żyli? - spytał Jason. - Mam taki zamiar - odparła Eva. I dodała: - A jeśli ni ja, to na pewno moje dzieci. W czasie podróży Jason i Eva spali tuż obok siebie. Najpien na świeżym powietrzu w Negev, teraz w tanim hoteliku. Fizyczrt kontakt mieli jednak tylko wtedy, gdy Jason pomagał jej wspią się na skałę albo pomnik. 3 Po wielu dniach i nocach spędzonych w tej duchowej bliskoś< wytworzyła się między nimi pewna więź, choć ich przyjaż pozostała nadal platoniczna. g Pod koniec pierwszego dnia w Jerozolimie Jason oznajn Evie, że wybiera się do ośrodka YMCA na ulicy King Georg

296

żeby pograć tam w tenisa. Odpowiedziała, że pójdzie na spacer i spotkają się później na obiedzie. Nie przyszło jej nawet do głowy, że przecież nie wziął ze sobą rakiety. Jej myśli były zbyt zaprzątnięte czymś innym. Na ziemię padały długie, południowe cienie. Eva weszła na cmentarz na Emek Refaim i wolno ruszyła w stronę grobu swojej przyjaciółki z dzieciństwa. Naraz zatrzymała się w miejscu. Przy grobie stał bez ruchu, ze spuszczoną głową, Jason. Nawet z oddali widziała, że płacze. Odwróciła się i odeszła po cichu, z szacunkiem dla jego bólu. Z "Biuletynu Absolwentów Harvardu", październik 1965: "1958 Narodziny: syn państwa Theodore'a Lambrosa i Sary Harrison Lambros (absolwentki Radcliffe, rocznik 1958), Theodore junior, dnia 6 września 1965 roku. Pan Lambros objął stanowisko starszego wykładowcy w Instytucie Filologii Klasycznej na Harvardzie". DZIENNIK ANDREW ELIOTA

12 października 1965 Co za ironia losu! Właśnie teraz, gdy Sara i Ted, moja idealna para, osiągają szczyty małżeńskiego szczęścia wraz z narodzinami ich pierwszego dziecka, moje małżeństwo staje się dowodem na działanie praw statystyki. Ku zawodowemu i finansowemu zadowoleniu prawników, Faith i ja rozchodzimy się. Nie odbywa się to, co prawda, w gniewie, lecz przy sporej dozie tego, co można by nazwać "głęboką obojętnością". Chyba tak naprawdę Faith nigdy nie uważała małżeństwa ze mną za "fajną zabawę". Nasi prawnicy powołują się na "różnice chara-

297

kterów", ale tylko dlatego, że powód, który podała Faith "straszna nuda" - nie był dostatecznym umotywowanie rozwodu. Prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego mówi, że nudź się na wsi. Miała przecież tyle romansów, że w jej rozkład dnia brakowało wolnej minuty. Kiedy zacząłem podejrzewać, że uprawia pozamałżeńsi harce, martwiłem się, co pomyślą moi przyjaciele. Niep trzebnie. Prawie wszyscy z nich figlowali razem z nią. Właściwie to szkoda, że dowiedziałem się o tym wszy kim. Szczerze mówiąc, zupełnie nie zdawałem sobie spra że coś nie gra. Spędzaliśmy razem całkiem przyjemne wei endy. Myślałem, że dobrze się bawi. Niestety, pewien n klubowy kumpel uznał za swój obowiązek wyjawić mi, js harwardzkiemu towarzyszowi, że stałem się pośmiewiska południowej części stanu Connecticut. Podróż do domu pociągiem trwała tego dnia jeszcze krć niż zwykle. Po drodze zastanawiałem się, jak poruszyć temat w rozmowie z Faith. Ale gdy zobaczyłem ją {: drzwiach, opuściła mnie odwaga. Cholera - wmawiałem sobie - może to niepraw I nadal przestrzegałem codziennych obrządków picia, jec nią i kładzenia się do łóżka. Z tą różnicą, że nocami mogłem spać, serce mi łomotało i zastanawiałem się, co roi W końcu zrozumiałem, dlaczego miotam się w niezi cydowaniu jak Hamlet. Nie dlatego, że wątpiłem w jej n wierność. Przypomniałem sobie teraz, jak lgnęła do niezlicz nych facetów w klubie podczas sobotnich potańcówek. ; Wzdrygałem się jednak na samą myśl o tym, że stracę dzi(c) Kobieta może puszczać się do woli, ale sąd zawsze przyznaje prawo do opieki nad dziećmi. A ja nie potrafię zntó myśli o tym, że wrócę wieczorem z pracy, a mały Andy zawoła: "Tatuś wrócił!", jak gdybym był panem wszechświ Albo że nie będzie mnie w pobliżu, gdy Lizzie wypowie swe pierwsze zdanie. Dzieci nie tylko nadały sens mojemu życiu, ale dzięki nil dowiedziałem się, że jestem całkiem niezły w roli ojca.

Wpadłem w taką rozpacz, że któregoś razu, około czwartej nad ranem, przyszedł mi do głowy szalony pomysł, żeby porwać dzieciaki i wywieźć je gdzieś samochodem. Niczego by to jednak nie rozwiązało. Nazajutrz rano zadzwoniłem do pracy, mówiąc, że jestem chory (nie było to zupełne kłamstwo). Postanowiłem rozmówić się z Faith. Niczemu nie zaprzeczała. Chyba chciała, żebym dowiedział się wszystkiego. A kiedy spytałem ją, czy chce rozwodu, skinęła głową bardzo skwapliwie. Spytałem, kiedy dokładnie odkryła, że mnie już nie kocha. Odparła, że właściwie nigdy mnie nie kochała, tylko tak jej się kiedyś wydawało. Teraz, kiedy wiedziała już, że to tylko złudzenie, uważała, że najlepiej będzie, jeśli się rozstaniemy. Powiedziałem, że to trochę nieodpowiedzialne urodzić dwoje dzieci facetowi, którego się nawet nie lubi. - Właśnie to mnie w tobie wkurza, Andrew - ona na to. - Jesteś takim sentymentalnym nudziarzem. Spytała, czy mógłbym się spakować i wyprowadzić tego samego rana, bo miała napięty rozkład dnia. Odparłem, że za cholerę nie mogę, dopóki Andy nie wróci z przedszkola i nie porozmawiam z nim. Na to ona, że mogę sobie czekać pod warunkiem, że wyniosę się przed obiadem. Wrzucając bezmyślnie koszule i krawaty do walizki, zastanawiałem się, jak u diabła wyjaśnić czterolatkowi, że jego tatuś wyprowadza się z domu. Wiem, że dzieci nie wolno okłamywać. Ale zdanie typu "Mamusia mnie nie kocha" nie wpłynęłoby chyba najlepiej na zdrowie psychiczne małego. Zanim niania przyprowadziła go do domu, wymyśliłem historyjkę, że muszę zamieszkać w Nowym Jorku, bliżej mojego biura. I że będę odwiedzał jego i Lizzie w każdy weekend. Na pewno spędzimy też razem wakacje w Maine. Przynajmniej część wakacji. Patrzyłem na wyraz jego twarzyczki, kiedy opowiadałem mu tę bajeczkę. Widziałem, że domyślił się prawdy. Serce pękało mi z bólu. Już w wieku czterech lat mój syn przeżywał rozczarowanie, że nie potrafię być z nim zupełnie szczery.

299

- Mogę pojechać z tobą, tatusiu? - poprosił. Poczułem przemożną chęć, żeby porwać go ze sobą. powiedziałem mu, że tęskniłby za szkołą. I za kolegami. Mu więc być grzecznym chłopcem i opiekować się swoją ma siostrzyczką. Obiecał, że mnie posłucha i nie płakał - podejrzewam, ź chciał ułatwić mi odejście - kiedy wrzucałem swoje rzec do samochodu i odjeżdżałem do Nowego Jorku. Stał w drzwia i machał mi na pożegnanie. Dzieci są bystrzejsze, niż nam się wydaje. Dlatego bardzo je zawsze ranimy. Kiedy ogłoszono listę zdobywców Nagrody Pulitzera za i 1967, na Harvardzie zapanowała szczególna radość, l było, co prawda, nic nowego w tym, że dwóch absolwentki uczelni zdobyło nagrody w tym samym roku, ale rzadko zdarza się - chyba pierwszy raz - że dostało je jednocześnie dwó( członków tego samego rocznika. Był to sukces, którym można już pochwalić się przed świate Nagrodę w dziedzinie poezji zdobył Stuart Kingsley, a w dzie nie muzyki - światowa sława o nazwisku Danny Rossi, ab went tego samego, utalentowanego rocznika. Koledzy ci nie znali się, co prawda, w czasie studiów. St Kingsley był na Harvardzie prawie nie zauważanym przez nik mieszkańcem Adams House. Czasem tylko uniwersyteccy re( zenci z "Crimson" nagradzali jego doskonałe wiersze drukował w piśmie "Advocate" pochlebną wzmianką. Aż do dnia, kiedy zadzwonił telefon z jury Nagrody Pulit Stuart był nadal nikomu nie znany. Wraz z żoną Niną (absoiwe Bryn Mawr, rocznik 1961) i dwójką dzieci mieszkał w wyso trochę zaniedbanym mieszkaniu na Riverside Drive koło Uniwe tetu Columbia, gdzie prowadził kurs pisarstwa literackiego. Stuart szalał z radości nie tylko z powodu nagrody, ale i na myśl o tym, że podczas oficjalnej ceremonii spotka wr swojego sławnego kolegę.

300

- Pomyśl tylko, Nina - powiedział rozmarzony - może nawet zrobią mi zdjęcia z Dannym Rossim. Ze smutkiem dowiedział się jednak, że nie było żadnej oficjalnej ceremonii rozdania Nagród Pulitzera - tylko zawiadomienie telefoniczne i zdjęcie laureata w "The New York Timesie". - To nic - powiedziała Nina, żeby oszczędzić mężowi rozczarowania. - Sami wydamy największe przyjęcie pod słońcem. Nowojorski szampan będzie lał się strumieniami. Objął ją. - Dziękuję ci, to świetny pomysł. Nigdy jeszcze nie byłem na przyjęciu wydanym na własną cześć. - Kochanie, jeśli naprawdę chcesz poznać Danny'ego Ros-siego, chętnie go zaproszę. - Jasne - odparł z ironicznym uśmiechem - na pewno przyleci jak na skrzydłach. Nina chwyciła go za ramiona. - Posłuchaj mnie uważnie, chłopcze. Nie widziałam tego baletu Sayonarola, za który dali Rossiemu nagrodę, ale na pewno nie zaszkodziłorou,żechoreografięwykonałGeorgeBalanchine. W każdym razie musiało to być coś tak samo dobrego jak twoje Wiersze zebrane. Jestem pewna, że uznałby nasze zaproszenie za zaszczyt. - Nieważne, Nina. W Nowym Jorku liczy się nie tyle talent, co umiejętność reklamowania go. A Danny ma w sobie tyle charyzmy... - Rany boskie. Stu, to tylko taka gadka płatnych dziennikarzy. Jeśli mam być szczera, brakuje ci tylko jednej rzeczy, którą ma Rossi: rudych włosów. - Jasne - roześmiał się Stu - i kilku milionów dolców. Mówię ci, że ten facet to prawdziwa gwiazda. Nina spojrzała na niego z czułością. - Wiesz, dlaczego tak bardzo cię kocham. Stu? Bo jesteś jedynym geniuszem, który cierpi na przeciwieństwo megalomanii. - Dzięki, skarbie - odparł, zbierając swoje notatki i pakując je do teczki. - Ale lepiej daj już spokój tym pochwalnym mowom, bo spóźnię się na seminarium o czwartej. Wrócę około siódmej. Możemy urządzić przyjęcie dla nas dwojga.

301

Po powrocie czekała go niespodzianka. - Naprawdę, Nina? Mówisz poważnie? - Tak, kochanie. Jutro o pierwszej zjesz lunch ze swe "charyzmatycznym" Dannym w rosyjskiej herbaciarni. Może.1 to zaskoczy, ale on naprawdę nie może się tego doczekać. - Jak udało ci się z nim skontaktować? - Przyszedł mi do głowy genialny pomysł. Zostawiłam \ domość w biurze Huroka i jakieś dziesięć minut później zadzv nił do mnie sam Rossi. - Nina, jesteś świetna. To dopiero będzie spotkanie. - Tak, Stuart - powiedziała czule - dla niego. Rosyjska herbaciarnia na Fifty-seventh Street, położona o i całą oktawę od Camegie Hali, to ulubione miejsce spotkań n dzynarodowej elity muzycznej i literackiej. Do tej pory Stu Kingsley znał je tylko ze słyszenia. Teraz stał zdenerwowa w drzwiach i szukał wzrokiem Danny'ego Rossiego. W pewnej chwili skinął głową komuś, kogo wziął za szkoła go kolegę. Łysiejący okularnik odpowiedział mu niechętn)J skinieniem i odwrócił się. Dopiero po chwili Stuart zorientowi się, że przez pomyłkę pozdrowił Woody'ego Allena. ;: Nie popełnił tej samej gafy na widok Rudolfa Nuriejeni rozprawiającego z wpatrzonymi weń adeptami sztuki baletów Uśmiechnął się tylko w duchu na myśl, że znalazł się tak blis żywych legend. Wreszcie wyśledził kolegę z roku. Kiedy ich spojrzenia spotkały, Danny przywołał go ręką do stołu w kącie sali, zasła go papierem z pięcioliniami. - Widzę, że nie marnujesz ani sekundy - zauważył ruba nie Stuart, podając mu dłoń. - Mam fatalną skłonność do przyjmowania zbyt wielu ; ceń. A przecież nie da się skomponować suity na lipcową rocznii niepodległości w wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy Danny zamówił dla nich obu bliny, pogrążyli sij w plotkach i wkrótce odkryli, że mają wielu wspólnych przyjąć wśród artystycznej części ich rocznika. - Często wyjeżdżasz z Filadelfii? - spytał Stuart.

302

- Niestety, przynajmniej raz w tygodniu. Doszło do tego, że musiałem wynająć kawalerkę koło Camegie Hali. - Twojej żonie chyba trudno się z tym pogodzić - podsunął Stuart, nie potrafiąc sobie wyobrazić, jak mógłby spędzić choćby jeden dzień z dala od ukochanej Niny. - Tak - przyznał Danny - ale Maria ma mnóstwo roboty przy dzieciach. - Zaraz potem zmienił temat. - Wiesz, twoja nagroda ucieszyła mnie prawie tak samo jak moja. Zawsze byłem twoim oddanym czytelnikiem. - Czytałeś moje wiersze? - Stuart - odpowiedział z uśmiechem Danny - drukują cię stale w "New Yorkerze". Tak się składa, że zawsze czytam to pismo w samolocie. Nie sądzę, żeby jakiś twój wiersz umknął mojej uwagi. - Moja żona nie uwierzy w to - mruknął półgłosem Stuart, a potem dodał głośno: - Nad czym teraz pracujesz, Danny? Oprócz tego, co służy nam teraz za obrus. - W tym właśnie rzecz, Stuart. Komponowanie nie bardzo mi ostatnio wychodzi. Dlatego to nasze spotkanie traktuję jak zrządzenie losu. Nie myślałeś kiedyś o tym, by napisać słowa do musicalu? - Coś ci powiem - zwierzył się Stuart. - To nie tylko moje ciche marzenie. Prawdę mówiąc, od kilku lat chodzi mi po głowie konkretny pomysł. Sęk w tym, że rzecz ma się opierać na pewnej książce dla jajogłowych. - Nie ma w tym nic złego - zachęcił go Danny. - Nie interesuje mnie nic w stylu Hello, Dolly! Jakież to arcydzieło światowej literatury masz na myśli? - Co powiesz na Ulissesa Jamesa Joyce'a? - O rany, to śmiały pomysł. Myślisz, że wykonalny? - Posłuchaj - odparł Stuart, czując przypływ twórczej energii. - Ugrzązłem po uszy w tej cholernej książce i jeśli tylko znalazłbyś czas, mógłbym napisać ci libretto na tym stole. Ale na pewno jesteś piekielnie zajęty. Danny uciął krótko wahania kolegi: - Zamów dla nas jeszcze po jednej kawie, a ja pójdę tylko wykonać kilka telefonów.

303

Przez całe popołudnie Danny słuchał urzeczony, jak jej! kolega ze studiów sypie pomysłami. Oczywiście, nie myślę o tym, by zawrzeć całą epicką powieść Joyce'a w dwugodzinny spektaklu. Mogli jednak skupić się na rozdziale, w którym Le pold Bloom włóczy się nocą po różnych dziwnych zakamarka miasta. Możliwości stojące przed kompozytorem były nieogranicz ne. Rzecz wymagała tylko jednej istotnej zmiany. Jak to okres Stuart: "To będzie nasze jedyne ustępstwo na rzecz sztuki masowe Musieli przenieść miejsce akcji z Dublina do Nowego Jork Stuart miał nawet świetne pomysły na konkretne sceny i pioseni Zrobiło się jednak późno i musieli przełożyć dalszą dyskusję. - Chyba już coś mamy, Stuart - stwierdził Danny. - Je znajdziesz jutro czas, chętnie zostanę w Nowym Jorku, że o tym pogadać. - Nie mam jutro zajęć. O której chcesz zacząć? - spy ochoczo Stuart. - Jeśli możesz do mnie wpaść około ósmej rano, przygoti spory zapas paskudnej, ale mocnej kawy Nescafe. - Zgoda - powiedział Stu, podnosząc się z miejsca. Sp rżał na zegarek. - O kurczę, już prawie piąta. Nina pomyśli, l potrącił mnie autobus. Lepiej zadzwonię i powiem, że nic mi S nie stało. - Naprawdę jest tak późno? - spytał Danny. - Muszę l pośpieszyć, bo zaraz będę miał pod drzwiami bardzo wkurzoneg gościa. Po drugim spotkaniu obaj wpadli w twórczą ekstazę. Pracowali cały dzień, dyskutując nawet przy kanapkach, kti Danny zamówił z pobliskich delikatesów. Po ośmiu godzinach gorączkowej, twórczej symbiozy m nie tylko ogólny zarys obu aktów, ale też blisko pół tuzfa pomysłów na piosenki i sekwencje taneczne. Przede wszystkim nie mieli cienia wątpliwości, że kiedy kuł tyna zapadnie po rozstaniu Leopolda Blooma ze Stephenem r dalusem, ze wszystkich oczu popłyną łzy. A ze wszystkich st posypią się nagrody.

304

Danny powiedział, że jeśli skupią się na wspólnej pracy, będą mogli ukończyć musical w szybkim tempie. Zaproponował, żeby wynajęli na lato sąsiednie domy na wyspie Martha's Yineyard. Mogliby przywieźć tam swoje rodziny i, gdyby udało im się złapać jakiegoś producenta, ukończyć przygotowania do prób około Bożego Narodzenia. Była tylko jedna trudność. Stuart wyjaśnił ją nieśmiało. - Wiesz, Dań, dom na Yineyardjest trochę, hm, za drogi na moją kieszeń. - Nie ma sprawy. Z tym, co już mamy, na pewno znajdziemy producenta, który da nam hojną zaliczkę. Ale najpierw musimy znaleźć kogoś, kto będzie nas reprezentował. Masz swojego agenta? - Poeci nie mają agentów, Danny. Wystarczy mi, że mam żonę, która nie boi się rozmawiać przez telefon. - No to rozejrzę się i zobaczę, kto najlepiej nadaje się na Broadway. Zgadzasz się? - Jasne. - Dobrze. Muszę już lecieć. Jak to powiedział Szalony Ka-pelusznik: "Spóźnię się, kochanie, na strasznie ważne spotkanie". To powiedział Biały Królik - pomyślał Stuart Kingsley. Ale nie śmiał poprawić słynnego wspólnika. Następnego wieczoru Stuart i Nina pilnie wsłuchiwali się w płytę z muzyką do baletu Savonarola, autorstwa Danny'ego Rossiego, kiedy zadzwonił telefon. Był to kompozytor we własnej osobie. - Cześć, Stuart - powiedział lekko zdyszany Danny. - Śpieszę się na samolot, więc powiem ci to szybko. Słyszałeś o Harveyu Madisonie? - Nie. Kto to? - Z moich informacji wynika, że to najlepszy agent teatralny w Nowym Jorku. Jeden facet w biurze Huroka mówił, że on nie jest nawet w dziesięciu procentach człowiekiem. - To dobrze?-spytał osłupiały Stu. - Czy dobrze? To fantastycznie! Potrzebujemy absolutnie bezdusznego bydlaka, który będzie umiał się targować. A przy tym Madisonie wódz Hunów Attyla wygląda jak święty Franciszek z Asyżu. Co ty na to?

305

- Zawsze lubiłem świętego Franciszka. Ale ty znasz się i tych sprawach lepiej. - Świetnie - rzucił na koniec rozmowy Danny. - Zadzw( nie do Harveya do domu, żeby zaczął już grzać silnik. Trzyr się. Stu. Lato na wyspie Martha's Vineyard jest zawsze wspaniz Jeśli zaś piszesz tam sztukę, którą mają wystawiać na Broadwa) to miejsce to staje się dla ciebie Wyspą Błogosławionych. Stuart i Nina byli zapraszani na liczne przyjęcia na świeżył powietrzu, naszpikowane gwiazdami i sławami wszelkiej ma Oczywiście, gdyby Stuart był tylko zwykłym poetą, kt zdobył Nagrodę Pulitzera, mógłby nie dostąpić podobnych szczytów. Ale Stuart mieszkał teraz w jednym z najbard; luksusowych domów w okolicy, co stanowiło niezbity dowód, Ij wykaz z jego konta bankowego jest lekturą tak samo interesują' jak jego wiersze. Właściwie zawdzięczał to Harveyowi Madisonowi. To wła nie ich nowy agent zaaranżował pamiętne spotkanie z Edgar(r) Waldorfem, niekoronowanym królem producentów na Broą wayu. Spotkanie odbyło się w jedynym miejscu stosownym < takich celów - w restauracji "21". Stuart, Harvey i Danny czekali dwadzieścia minut, aż w drzwia triumfalnie pojawił się pulchny, ubrany pstrokato król produce tów. Jeszcze zanim usiadł, spojrzał na obu autorów i cmoh z uznaniem: - Coś wspaniałego! Stuart był zbity z tropu. - Ależ, panie Waldorf, jeszcze nic nie powiedzieliśmy. znaczy... Jego uprzejmą odpowiedź przerwał w połowie silny uści dłoni Harveya Madisona pod stołem. - Edgar chce powiedzieć, że podoba mu się sam pomysł. - Podoba mi się ta spółka autorska. Kiedy Harvey pow dział mi o tym przez telefon, od razu wpadłem w zachwyt. Dwó absolwentów Harvardu, którzy zdobyli Nagrody Pulitzera, pis sztukę dla Broadwayu - to fan-ta-stycz-ne! Macie już jakiś t)

306

Edgar dyplomatycznie użył liczby mnogiej, ale w rzeczywistości zwracał się do Danny'ego, którego każdy występ przyciągał tłumy. - No, cóż - odparł kompozytor -jak pan wie, oparliśmy się na Ulissesie Jamesa Joyce'a, zmieniając tylko miejsce akcji na Nowy Jork... - Coś wspaniałego! - wymamrotał Edgar, jakby nucił już akompaniament. - A ta powieść opiera się z kolei na Odysei Homera - ciągnął Danny. - Ponieważ głównym wątkiem jest podróż bohatera wokół miasta, wymyśliliśmy tytuł Manhattańska odyseja. Edgar zadumał się na chwilę i zanim odpowiedział, włożył sobie krewetkę do ust. - Dobre, dobre. Pytanie tylko - czy nie za dobre? - Jak coś może być za dobre? - spytał naiwnie Stuart. - To znaczy w pewnym sensie - wycofał się zręcznie Edgar. - Przecież przeciętny widz nie studiował na Harvardzie. Skąd mam wziąć pełną salę ludzi, którzy wiedzą, co znaczy słowo "odyseja"? - Ależ, panie Waldorf - zaprotestował Danny - to powszechnie używane słowo. W tym momencie Harvey Madison uznał za stosowne zmienić temat. - Wiecie, chłopaki, Edgar ma świetny pomysł na tytuł. Posłuchajcie tylko! Wybitny producent zaczekał, aż wszystkie światła reflektorów skupią się na jego osobie, i wycedził: - Joyce Storyl - Co takiego?-jęknął Danny Rossi. - Nie kapujesz? Autor nazywa się James Joyce. Jego twórczość wraca na scenę. No więc Joyce Story. Oczywiście, dodamy na końcu wykrzyknik. To wszystko. Fan-ta-stycz-ne, co? Danny i Stuart spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. - Uważam, że to genialny pomysł - powtórzył Harvey Madison, przyzwyczajony do chwalenia wszystkiego, co wychodzi z ust potencjalnego sponsora. - Co wy na to, chłopcy? - Lepiej od razu nazwijmy to Hello, Molly! - skwitował ironicznie Danny Rossi.

307

- Podoba mi się Manhattańska odyseja - zauważył ciche Stuart. - Słyszałeś przecież, co powiedział Edgar Waldorf... przerwał mu Harvey Madison. - Mnie też podoba się Manhattańska odyseja - zawtóro- wał koledze Danny. Pomoc nadeszła z całkiem nieoczekiwanej strony. - Manhattańska odyseja to fantastyczny pomysł. A ja, Edga Waldorf, z przyjemnością będę jej producentem. Następnie producent przystąpił do pytań o konkretne terminjl tak aby mógł zaplanować z góry próby, trasę objazdową i wynają salę teatralną. Kiedy usłyszał, że chłopcy mogliby ukończyć musie jeszcze tego lata, gdyby stworzyć im odpowiednie warunki pracy r wyspie Martha's Yineyard, wielkodusznie zaproponował Stuartom mieszkanie w swojej tamtejszej, nieskromnej siedzibie. - Naprawdę, panie Waldorf, nie mogę się zgodzić. - Proszę, panie Kingsley, nalegam. Zresztą w ten spc będę mógł odpisać tamten dom od swoich podatków. Zaraz potem, nie usłyszawszy jeszcze ani jednej nuty ani przeczytawszy nawet jednego słowa, przeszedł wprost do sedc - Kogo weźmiemy do głównych ról? - Myślę, że Zero Mostel byłby świetny w roli BlooE - zaproponował Danny. - Jaki tam świetny! - zawołał Waldorf. - Fan-ta-stycz-l Jego agent to twarda sztuka, ale popracuję nad tym potworem jeszt dzisiaj. Mój Boże, Zero ściągnie nam wszystkich teatromanów! Nagle otrzeźwiał z zachwytów: - Tylko, że... - Tylko, że co? - podchwycił skwapliwie Harvey Madisi - Zero jest świetny dla koneserów. Ale potrzebujemy je czejednego nazwiska, które ściągnie nam przyjezdnych. Kog kogo znają masy. Macie tam jakąś rolę,dla kobiety? - Nie czytał pan scenariusza, panie Waldorf? - sp) Stuart Kingsley. - Jasne, jasne. To znaczy streściła mi go sekretarka, dzie czyna po studiach. - No to przypomina pan sobie, że rola żony Blooma, Mc

308

jest raczej istotna - powiedział Danny Rossi, z trudem skrywając zniecierpliwienie. - Oczywiście, oczywiście, wielka rola - zgodził się ochoczo producent. - No to może Theora Hamilton? - Nie do wiary! - wykrzyknął Harvey. - Co za genialny pomysł, Edgar! Ale myślisz, że wejdzie na scenę razem z Zero? - Zostaw to mnie - powiedział chełpliwie producent, pstrykając palcami. -Pierwsza Dama amerykańskiego musicalu jest co nieco winna Edgarowi Waldorfowi i zamierzam upomnieć się o to. - Czy to nie cudowne, chłopcy? - bełkotał Harvey do obu autorów. - Mostel i Hamilton. A może trzeba będzie powiedzieć Hamilton i Mostel. W każdym razie, kolejka po bilety będzie ciągnąć się przez całe miasto. - Jeśli mam być szczery - przyznał się nieśmiało Stuart - nie pamiętam, żebym widział gdzieś tę aktorkę. - Na pewno byś ją zapamiętał - zauważył Danny. - Ma cycki jak balony. Niestety, talent znacznie mniejszy. Edgar Waldorf zwrócił się z godnością do Danny'ego i zapytał: - Czy mam z tego wnioskować, że nie darzy pan szacunkiem wokalnych zdolności pani Theory Hamilton? - Nie mogę - powiedział cicho Danny. - Ona nie ma żadnych zdolności. Panie Waldorf, Stuart i ja chcemy napisać dobry musical - musical z klasą, ale też taki, który się dobrze sprzeda. Ale jeśli pan nie wierzy, że potrafimy przyciągnąć publiczność bez schlebiania najniższym instynktom, to lepiej będzie, jak poszukamy innego producenta. Harvey Madison zakaszlał niespokojnie. Ale Edgar Waldorf zmienił zdanie równie gładko jak biegi w rolls-roysie. - Proszę, panie Rossi, zapomnijmy na chwilę o roli kobiecej i skupmy się na tym, co najważniejsze w całym przedsięwzięciu - wasz geniusz. Podniósł dłoń w geście błogosławieństwa. - Idźcie, chłopcy. Jedźcie na wyspę Martha's Yineyard i stwórzcie arcydzieło, które olśni Broadway i tego angielskiego

309

pismaka z "The New York Timesa". Wy stwórzcie tylko arcydzieło, a pan Madison i ja zajmiemy się przyziemnymi szczegółami Wstając od stołu, Edgar zgiął się w przesadnie głębokimj ukłonie i powiedział: - To dla mnie największy zaszczyt w życiu, chłopcy. Odwrócił się i oddalił przy dźwięku niewidzialnych fanfar. Wkrótce potem wyszedł też Harvey Madison i obaj autorzy mogli napawać się samotnie swoim sukcesem, j, - Wiesz co - powiedział Stu - muszę zadzwonić do Ninyl Jeśli możesz chwilę zaczekać, przejdziemy się razem. - Przykro mi - odparł Danny. - Za dwadzieścia mini czeka mnie ważna impreza. - Nie wiedziałem, że dzisiaj grasz. Danny uśmiechnął się szeroko. - Tylko muzykę kameralną. Stu. Widziałeś okładkę "Vogue w tym miesiącu? - Nie czytam takich pism - odparł, wciąż nie rozumiejąc o czym mówi jego kolega. - No to obejrzyj ją sobie w kiosku z gazetami, przyjacielu. Zobaczysz tam osobę, która jest dzisiaj honorowym goście w mojej kawalerce. - Ach, tak - powiedział Stuart Kingsley.

1~)oza spotkaniami na oficjalnych przyjęciach, asystenci i prof Jlsorowie harwardzkiego Instytutu Filologii Klasycznej tt utrzymywali ze sobą prawie żadnych towarzyskich kontaktów Powodem była nie tyle różnica wieku, co rygorystyczny, nien kalwiński podział na tych, którzy mają dożywotnią profesu i tych, którzy jej nie mają. Ted Lambros był więc zdumiony, gdy profesor Cedric Wh mań zaprosił go na lunch do Klubu Profesorskiego, choć i t oboje z Sarą zawsze uważali go za najbardziej ludzkiego znanych im humanistów. Kiedy zamówili lunch, nobliwy profesor chrząknął i oświadcz

310

- Ted, dzwonił do mnie Bili Foster, nowy dyrektor klasyki w Berkeley. Bardzo spodobała im się twoja książka i pytają, czy nie byłbyś zainteresowany objęciem u nich profesury? Ted nie wiedział, jak zareagować. Nie potrafił wyczuć, co czai się za tym pytaniem. Czy była to sugestia, że nie dostanie profesury na Haryardzie? - Hm, no cóż, chyba powinienem czuć się zaszczycony. - Chyba tak - odparł Whitman. - W Berkeley mają jeden z lepszych instytutów w kraju. Wykłada u nich wiele znakomitości. Co zaś się tyczy strony praktycznej, płacą tam hojnie. Pozwoliłem sobie powiedzieć Billowi, żeby napisał wprost do ciebie. Oznacza to przynajmniej zaproszenie do Kalifornii na wykłady. Ted przypominał Agamemnona, który w słynnym opisie Aj- schylosa był "porażony śmiertelnym ciosem". Ale zebrał się na odwagę i zapytał: - Cedric, czy w ten sposób mówi się człowiekowi na Har- vardzie, że jego kontrakt nie zostanie przedłużony? Proszę cię, bądź szczery, zniosę to. - Ted - powiedział bez wahania Whitman - nie mogę mówić za cały wydział. Wiesz, że John i ja bardzo cię cenimy. I oczywiście chcielibyśmy cię tu zatrzymać/Ale zadecyduje głosowanie i Bóg raczy wiedzieć, jak zachowają się wtedy historycy i archeologowie, którzy nie znają tak dobrze twojej pracy. Gdybyś dostał oficjalną propozycję z Berkeley, mogliby poczuć się zazdrośni. - Uważasz więc, że powinienem tam przynajmniej pojechać? - Uwierz weteranowi - uśmiechnął się mentor. - Naukowiec nigdy nie odrzuca darmowej wycieczki dokądkolwiek. A jeśli w grę wchodzi Kalifornia, cóż - res ipsa loquitur. Sara rozpromieniła się na jego widok. - Co za miła niespodzianka! - zawołała, zeskakując po kamiennych schodach Wydawnictwa Uniwersyteckiego na spotkanie męża. Ted musnął ją ustami, lecz nie potrafił dłużej tłumić swoich rozterek. - Cedric miał dla mnie hiobowe wieści. - Nie przedłużają ci kontraktu?

311

- W tym właśnie sęk - wybuchnął z goryczą. - Unika tematu. Powiedział tylko, że w Berkeley chcą mi dać profesurę,? - W Berkeley jest świetna klasyka - odparła. Ted zamarł. Nie to spodziewał się od niej usłyszeć. - Uważasz więc, że mnie wyrzucają, co? - spytał grób wym głosem. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: - Już i się zdawało, że mam tutaj szansę. - Też tak myślałam - przyznała szczerze. - Ale znasz i( politykę. Nikogo nie faworyzują. Najpierw wysyłają człowiel w świat i obserwują, czy się rozwija. A kiedy zdobędzie jt nazwisko, wzywają go z powrotem. - Ale Berkeley jest w Kalifornii -jęknął Ted. - No to co? Nie możemy żyć trzy tysiące mil od Harvard( Dwie noce później zadzwonił Bili Foster i przekazał i oficjalne zaproszenie na wykłady. Ustalili, że przyjedzie prs feriami wielkanocnymi na Harvardzie. - Zwykle się tego u nas nie praktykuje - dodał - chcielibyśmy także zaprosić pańską żonę. Ludzie z naszego w dawnictwa chcieliby ją poznać. - O, to wspaniale - powiedział Ted, ale w głębi duś pomyślał: "Wiedzą o mnie wszystko. Handlują mną jak gracz baseballowym. Przestudiowali każde moje uderzenie. I pev też mojego ducha sportowego". Tylko umocniło to w nim ] cię, że w pewnym sensie przegrał. Ostatniej niedzieli marca, pozostawiwszy syna pod troskli opieką dziadków, Ted i Sara wsiedli po południu na pokll samolotu do San Francisco. - Czy to nie wspaniałe? - tryskała radością Sara, kie zapinali pasy bezpieczeństwa. - Nasza pierwsza darmowa v cieczka. Dzięki twojemu mózgowi. Trzy godziny później Ted spojrzał na zegarek. Przemierz dopiero połowę kontynentu. - To idiotyczne - powiedział. - Gdzie to, u diabła, je Strasznie daleko od cywilizacji.

312

- Ted - zaszczebiotała czule - odpręż się. Możesz jeszcze dowiedzieć się cudownych rzeczy na temat świata. - Na przykład? - Na przykład tego, że myśl ludzka sięga dalej niż granice stanu Massachusetts. Na lotnisku czekał na nich uczony w średnim wieku wraz z młodszym kolegą, który trzymał w ręku nieomylny znak rozpoznawczy - książkę Lambrosa o Sofoklesie. Gest ten poprawił nastrój Teda, który w ciągu kilku ostatnich godzin podróży przeszedł z przygnębienia w odrętwienie. Bili Foster przywitał ich serdecznie i przedstawił im Joachima Meyera, specjalistę od papirusów, który przeniósł się niedawno do Kalifornii z Heidelbergu. Obaj byli bardzo serdeczni i przy odbiorze bagażu uparli się, żeby zanieść ich walizki do samochodu. Był wczesny wieczór, lecz główna ulica Berkeley kipiała życiem. - Zdaje się, że sporo tu hippisów - zauważył Ted z lekkim odcieniem niezadowolenia. - Słychać ładną muzykę - powiedziała Sara. Bili Foster podjął uwagę Teda. - Nie daj się zwieść pozorom, Ted. Ci studenci chodzą, co prawda, w dżinsach, a nie w tweedowych marynarkach, ale bardziej inteligentnych dzieciaków jeszcze nie spotkałeś. Można oszaleć od ich dociekliwych pytań. Dzięki temu nigdy nie wpadasz w rutynę. Możemy pójść na jakieś zajęcia, jeśli chcesz. - Tak - odparł Ted. - Chętnie. - Ja też z przyjemnością bym poszła - dołączyła Sara. - Ach, ja - powiedział rubasznie Meyer. - Wiem, ze pani jest miłośniczką hellenistycznej poezji. Właśnie dotarli do końca ulicy i Bili Foster oznajmił: - Wysadzimy was z Meyerem koło nowego Klubu Profesorskiego. Jeśli macie dość sił, proponuję, żebyście przeszli się wzdłuż Telegraph Avenue i napili gdzieś piwa, na przykład w barze Larry Blake. Wczujcie się po prostu w wieczorną atmosferę.

313

- Wspaniali ludzie, nie uważasz? - spytała kilka chwi później Sara, kiedy rozpakowywali walizki. - Koleżeńscy i tac na luzie. Ten Meyer dostał profesurę w wieku trzydziestu jedei lat, a zachowuje się tak normalnie, że nigdy byś tego nie zgadj I jak na Niemca jest jakiś nietetuoński. Może go już "skalifomili" - Daj spokój - powiedział Ted - po prostu starają się naj oczarować. Zauważyłaś, że wiedzieli nawet o twojej pracy sttf denckiej? - Zauważyłam i spodobało mi się to - odpowiedziała Sara - Nie lubisz, gdy ktoś cię uwodzi? - Jeszcze mnie nie uwiedli - odparł chłodno Ted. - No to przestań się boczyć i chodź na tę Telegraph Avenu Z początku Tedowi nic się nie podobało. Ani gwarne ulice, a księgarnie, ani barwnie ubrani grajkowie z gitarami. Kiedy ming przecznicę, Sara zauważyła, że w końcu jedna rzecz z tego żyw go otoczenia wzbudziła zainteresowanie ej męża. i - Oho! - uśmiechnęła się. - Wreszcie coś cię poruszył - Co masz na myśli? - Właśnie minęliśmy sześć dziewcząt bez staników i doktfli Lambros gapił się na nie jak gamoń. Tylko nie mów, że nieprawda, bo obserwowałam cię. - To nieprawda - oświadczył krótko Ted. - Było ich sf najmniej siedem. - I uśmiechnął się w końcu. ;; Nie przyzwyczaili się jeszcze do trzygodzinnej różnicy cza przez co wstali bardzo wcześnie. Myśleli, że zjawią się pieraf w Klubie Profesorskim. Byli jednak w błędzie, W kącie siedział już gość, który w jednej ręce trzymał łyźl z bliżej nie określonym gatunkiem płatków śniadaniowyejj a w drugiej oksfordzkie wydanie jakiegoś klasycznego tekstu*, - Czy mnie oczy nie mylą? - szepnęła Sara. - Siedzil w pustej restauracji razem z Królewskim Profesorem Grt z Oksfordu. - Jezus Maria, masz rację. To Cameron Wylie. Co, u diati on tutaj robi? ' - To samo, co my - powiedziała z uśmiechem Sara. - śniadanie. Czyżby miał w tym roku gościnne wykłady?

314

- Racja. Coś o Homerze i Ajschylosie. Myślisz, że mamy szansę go posłuchać? - Dlaczego nie podejdziesz, żeby się przedstawić i zapytać? ' - Nie mogę - zaprotestował Ted w nagłym przypływie nieśmiałości. - Przecież to wielki człowiek. - Daj spokój, ty tchórzliwy Greku. Gdzie się podziała twoja zuchwałość? A może wolisz wysłać emisariuszkę? - Nie, nie, nie. Dam sobie radę. Nie wiem tylko, jak zacząć - powiedział Ted, wstając z ociąganiem. - Może "dzień dobry"? To uświęcony przez tradycję obyczaj. - Dobra - odparł lakonicznie Ted, który zupełnie stracił poczucie humoru w obliczu nagłego, towarzyskiego wyzwania. Wsłuchiwał się w bojaźliwe echo własnych kroków, kiedy przemierzał posadzkę w pustej restauracji. - Przepraszam, panie profesorze, mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Chciałem tylko powiedzieć, że podziwiam pańskie prace. Uważam, że pański artykuł na temat Orestei zamieszczony w zeszłorocznym numerze pisma "JHS" to najlepsza ze wszystkich prac o Ajschylosie. - Dziękuję - powiedział Anglik z nie skrywaną przyjemnością. - Może się pan do mnie przysiadzie? - Właściwie zastanawialiśmy się z żoną, czy pan nie przyłączyłby się do nas. Siedzimy tam. - Ach, tak, zwróciłem uwagę na pańską małżonkę, kiedy wchodziliście państwo tutaj. Dziękuję, z największą przyjemnością. - Wstał, zabrał swoją miskę i książkę i ruszył za Tedem. - Panie profesorze, to moja żona Sara. Ach, zupełnie zapomniałem sam się przedstawić. Theodore Lambros. - Dzień dobry - powiedział Anglik, podając dłoń Sarze, i usiadł. Potem zwrócił się do Teda: - Czyżby to pan był tym specjalistą od Sofoklesa? - W rzeczy samej - odparł Ted niemal oszołomiony pytaniem. - Przyjechałem tu na wykład. - Pańska książka jest doskonała - ciągnął Wylie. - Wniósł pan nowego ducha do badań nad Sofoklesem. Zamieści-

315

łem tę pozycję na naszej liście lektur. Prawdę mówiąc, szczeń ucieszyło mnie, że ktoś o pańskim nazwisku napisał książl o Sofoklesie. Wydało mi się to bardzo stosowne. Ted nie zrozumiał ostatniej uwagi, ale nie miał ochoty prz) znać się do ignorancji przed tak czcigodnym uczonym. Na porno) pośpieszyła mu Sara, z poświęceniem wykazując się naiwności - Obawiam się, że nie rozumiem, sir - powiedziała z sz cunkiem. Mistrz z przyjemnością wdał się w wyjaśnienia. - Otóż, jak z pewnością wiadomo pani małżonkowi, jegj mość o nazwisku Lampros uczył Sofoklesa muzyki i tańca. - Co za zbieg okoliczności - orzekła Sara, szczerze ócz rowana tą zabawną zbieżnością. Po chwili zadała pytanie, któ także chodziło Tedowi po głowie: - Może mi pan podać źród tej informacji? - Och, to prawdziwy róg obfitości - Atenajos, Księga rozdział 20. Poza tym różne wzmianki w żywotach i kilku p mniejszych utworach. Ten Lampros musiał być dobrym człowi kiem. Arystoksenes stawia go na równi z Pindarem. Oczywiści jest jeszcze ten fragment z Frynichosa, zbyt niepoważny, by N go pod uwagę. Czy pani też jest hellenistką, pani Lambros? - Tylko amatorką - odparła nieśmiało Sara. - Moja żona jest zbyt skromna. Ukończyła z wyróżnienie filologię klasyczną na Harvardzie. - Wspaniale. - Po chwili uczony spytał Teda: - O czy będzie pański wykład? - Och, kilka luźnych uwag o wpływie Eurypidesa na wybij nego ucznia Lamprosa. ? - Z przyjemnością posłucham. Kiedy? ' Ted zawahał się na ułamek sekundy. Nie był pewny, czy chc żeby taki wielki uczony ferował wyrok na jego niedojrzałe jesz teorie. Natomiast Sara nie wahała się ani chwili. - Jutro o piątej w Dwinelle Hali - powiedziała. Anglik wyciągnął wieczne pióro i mały oksfordzki notatnUI żeby zapisać szczegóły. Wtem zjawił się Bili Foster.

316

- O, widzę, że obaj nasi uczeni goście już się poznali - powiedział jowialnie. - Troje uczonych - poprawił go Anglik, grożąc mu palcem. - Państwo Lambros są oboje lamproi. Po czym czcigodny profesor wstał, wziął swoją książkę (która przypadkiem okazała się wydaniem Tukidydesawjego własnym opracowaniu) i oddalił się w stronę biblioteki. Kiedy Bili Foster oprowadzał ich po wszystkich zakątkach wokół uniwersytetu, Ted musiał przyznać, że okolica jest piękna. Budynki w hiszpańskim stylu nie przypominały uniwersyteckich budowli. Do tej pory wyższe wykształcenie kojarzyło mu się zawsze z późnowiktoriańską architekturą z monumentalnymi wieżami, na wzór Lowell czy Eliot House. Biblioteka była bezsprzecznie imponująca (mogła się też pochwalić własną linią autobusową - zwaną potocznie Ekspresem Gutenberga - z końcowym przystankiem pod Biblioteką Uniwersytetu Stanforda). Wszystkie te skromne, lecz solidne gmachy żywo kontrastowały z barwnym kalejdoskopem studenckiego życia, które skupiało się wokół jednego, zatłoczonego miejsca na Sproul Plaża, między budynkiem administracji a siedzibą Związku Studentów, niczym wokół starożytnej, ateńskiej agory. Po wizycie na ciekawych zajęciach z łaciny cała trójka przecisnęła się do maleńkiej restauracji ze zdrową żywnością, gdzie zjedli wegetariański lunch. Coś jednak dręczyło Teda. - Co to za facet ten Cameron Wylie? - spytał Billa, siląc się na naturalny ton. - Wilk i owieczka w jednej osobie. Dla naszych studentów był fantastyczny. Ale jeśli chodzi o profesorów, nie toleruje nieuctwa. Na przykład w zeszłym tygodniu, kiedy wykład miał Hans-Peter Ziemssen, Wylie zrobił z niego miazgę. - O Jezu-jęknął Ted. Następne kilka godzin spędził w szponach strachu. Sara kazała mu powtórzyć cały wykład. Na koniec rzekła szczerze: - Jesteś gotowy, chłopie, naprawdę.

317

- Daniel też był gotowy, kiedy schodził do jaskini lwów. - Przypomnij sobie Biblię, skarbie. One wcale go nie zjadł] Kiedy wchodził na salę wykładową, był już zdecydowanj oddać się w ręce losu. Na sali siedziała prawie setka słuchaczy. W jego oczaej wszyscy zlewali się w jedną masę, poza trzema wyjątkami. Nale żał do nich Cameron Wylie i dwa szkockie owczarki. Co tu robił owczarki? - Jesteś gotowy? - szepnął Bili Foster. - Chyba tak. Ale, Bili, te psy... Skąd one się tu wzięły? - Och, w Berkeley to nic nadzwyczajnego. -Foster uśmiecS nął się. - Nie przejmuj się nimi. Zresztą to jedni z moS najpilniejszych słuchaczy. Wszedł na podwyższenie i przedstawił honorowego gościa. Rozległy się skromne oklaski. Osamotniony Ted zaczął od malowania w wyobraźni słuch czy zaskakującego obrazu. - Wyobraźmy sobie Sofoklesa, znanego dramaturga, kto przekroczył już czterdziestkę i jest nawet bardziej popularny i wielkiego Ajschylosa - oto siedzi w teatrze Dionizosa i ogląi debiutancką sztukę młodego autora o nazwisku Eurypides... : Zawładnął uwagą wszystkich. Jego słowa przeniosły sNJ chaczy do Aten w piątym wieku p.n.e. Mieli wrażenie, że sl chają opowieści o żyjących dramaturgach. I rzeczywiście, gre cy tragicy naprawdę wracali do życia, kiedy mówił o nich Tl Lambros. Na zakończenie spojrzał na zegar na przeciwległej ścian Wykład trwał dokładnie czterdzieści dziewięć minut. Doskona wyczucie czasu. Sala wybuchnęła głośnymi i szczerymi oklask mi. Nawet obydwa psy wydawały się poruszone. Bili Foster podszedł, żeby uścisnąć mu dłoń i szepnął: - Świetna robota, Ted. Masz jeszcze trochę siły na kill pytanek? Ted wiedział, że jeśli odmówi, uznają go za akademickie! tchórza. Po chwili koszmar Teda stał się rzeczywistością, bo pier

318

szym człowiekiem, który podniósł rękę do góry, był Cameron Wylie. No tak - westchnął w myślach Ted - zobaczymy tylko, czy będzie gorzej, niż przewidywałem. Anglik wstał. - Kolego profesorze, pańskie uwagi są niezwykle interesujące. Zastanawiam się tylko, czy widzi pan jakieś ślady wpływu Eurypidesa w Antygenie. Krew zaczęła znów krążyć w żyłach Teda. Wylie poczęstował go komplementem, a nie włócznią! - Oczywiście, chronologicznie jest to możliwe. Ale nie podzielam dziewiętnastowiecznych, romantycznych poglądów na temat Antygeny. - Całkiem słusznie, całkiem słusznie - zgodził się Wylie. - Interpretacje romantyków są bzdurne i nie znajdują żadnego uzasadnienia w tekście. Kiedy Wylie usiadł z wyrazem aprobaty na twarzy, Ted dostrzegł w tylnym rzędzie dziewczynę o kręconych włosach, która machała niecierpliwie ręką. Studentka wstała i oświadczyła: - Chyba czegoś nam brakuje. To znaczy, jak ci wszyscy faceci, o których pan mówił, mają się do współczesności? Ani razu nie padło tu słowo "polityka". Znaczy się, co ci Grecy uważali na temat wolności przekonań? Po sali przeszedł jęk. Ktoś powiedział nawet: "O, cholera". Bili Foster dał Tedowi znak, że jeśli chce, może zignorować to pytanie. Ale Ted tak bardzo domagał się powszechnej aprobaty, że postanowił odpowiedzieć na pytanie studentki. - Przede wszystkim - zaczął - każda grecka sztuka była wystawiana dla wszystkich mieszkańców polis, toteż zawsze miała polityczny wydźwięk. Bieżące sprawy były dla Greków tak istotne, że ich komediopisarze właściwie nie pisali o niczym innym. Arystofanes i inni nie musieli przy tym liczyć się z żadną cenzurą - o to właśnie chodzi w greckim pojęciu parrhesia. W pewnym sensie grecki teatr jest więc trwałym świadectwem panującej wówczas demokracji. Autorka pytania osłupiała ze zdumienia. Zdziwił ją przede wszystkim fakt, że Ted potraktował ją poważnie - chciała tylko

319

wprowadzić trochę intelektualnego fermentu - a także jeg wyczerpująca odpowiedź. - Fajny gość z pana, profesorze - wymamrotała i usiadła Bili Foster promieniał z radości. - W tym miejscu - powiedział - pragnę podziękowa profesorowi Lambrosowi za wspaniały wykład, który byłjednt cześnie filologiczny i logiczny. Ted triumfował. Przyjęcie na ich cześć odbyło się w domu państwa Fosterólij na Berkeley Hilis. Zjawił się każdy, kto choć tylko trochę licz? się w miejscowym światku akademickim, nie mówiąc już o pęo nym wybitnym uczonym z Oksfordu. Nastrój był świąteczny, a rozmowy toczyły się tylko na teva Teda. - Podobno twój wykład wywołał więcej emocji niż ostatni zamieszki studenckie - zażartowała Sally Foster. - Żałuję,; na nim nie byłam. Ale ktoś musiał tu zostać i przy gotów, przyjęcie. Bili uznał, że moje meksykańskie potrawy przekona was, żeby przyjechać do Berkeley. - Już jesteśmy przekonani - powiedziała ze szczęśliwy uśmiechem Sara Lambros. 3 Sally zorientowała się, że jej rzucona od niechcenia uwą trochę zaniepokoiła Teda, i dodała zaraz: - Oczywiście, nie wolno mi tego mówić, prawda? Zaws paplam bez zastanowienia. W każdym razie, Ted, mam wyrazi rozkazy, żeby oprowadzać cię bez przerwy wśród zgromadzi nych tu literackich gwiazd, cl Na przyjęciu rzeczywiście była gwiaździsta ekipa intelekt alistów z San Francisco. Ted zauważył Sarę pogrążoną w ożyw nej rozmowie z typem, który do złudzenia przypominał poetę-bj nika Allena Ginsberga. Spojrzał jeszcze raz i rzeczywiście rozp, znał w nim Ginsberga we własnej osobie. Postanowił poznać autora Skowytu - głośnego, mdody nego poematu, który wzbudził tyle kontrowersji w jego stude ckich czasach. Podszedłszy bliżej, usłyszał, jak Ginsberg opist jakieś osobiste, apokaliptyczne przeżycie.

320

- Kiedy patrzyłem przez okno w niebo, nagle wydało mi się, że spoglądam w głębiny wszechświata. Niebo stało się naraz bardzo prastare. Widziałem to samo prastare miejsce, o którym mówił Blake - słodkie, złociste sfery. I wtedy zrozumiałem, że liczy się tylko nasza egzystencja! Kapujesz, Sara? - Cześć, kochanie - uśmiechnął się Ted. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Ależ nie - odpowiedziała i przedstawiła męża brodatemu bardowi. - Podobno kombinujecie, czy nie przenieść się na Zachód - powiedział Ginsberg. - Zróbcie to, poczucie prany jest tu bardzo silne. Naraz zjawił się Bili Foster. - Przepraszam, Allen, ale dziekan Rothschmidt chce koniecznie zamienić przed wyjściem kilka słów z Tedem. - Super. Będę mógł czarować dalej jego kobietę. Dziekan wydziału humanistycznego chciał pogratulować Te- dawi wykładu i spytać, czy nie mógłby wpaść do jego gabinetu o dziesiątej rano. Ted wracał do Sary, kiedy drogę zastąpił mu Cameron Wy- lie. - Panie kolego, muszę powiedzieć, że pański wykład był wyśmienity. Nie mogę się doczekać, kiedy ukaże się drukiem. Mam również nadzieję, że zrobi nam pan tę przyjemność i przyjedzie kiedyś do Oksfordu. - To byłby dla mnie wielki zaszczyt - odparł Ted. - Wobec tego, kiedy dostanie pan roczny urlop, z radością załatwię wszystkie formalności. W każdym razie, mam nadzieję, iż pozostaniemy w kontakcie. Ambicja Teda rozbłysła nagle jak piorun. Dwa dni temu Cameron Wylie wyraził się pochlebnie o jego książce o Sofoklesie. Dzisiaj podziwiał jego wykład. Czy list od Królewskiego Profesora Greki w Oksfordzie, zawierający same wyrazy podziwu, nie będzie języczkiem, który przechyli harwar-dzką wagę na jego korzyść? W każdym razie nic nie tracił, decydując się wykorzystać ten sprzyjający moment.

321

- Panie profesorze, hm, czy mógłby pan ewentualnie... świadczyć mi pewną przysługę... - Oczywiście - odparł uprzejmie uczony. - Otóż, widzi pan, staram się o profesurę na Harvarć i pomyślałem sobie, że może mógłby pan wstawić się za n listownie. - Cóż, napisałem już panegiryk dla Berkeley. Mogę to są wysłać na Harvard. Nie spytam, dlaczego woli pan surowe zia w Cambridge. No, ale muszę iść, zwykle o tej porze już śpi Proszę pożegnać w moim imieniu panią Sarę. Gawędzi z jakii włochatym typem i boję się, żeby nie przeszły na mnie jego pet Odwrócił się i wyszedł. Ted odetchnął w uniesieniu. Ogień ambicji płonął w j( piersi jasnym blaskiem. - Byłeś fantastyczny, Ted. Nigdy jeszcze nie czułam się ti dumna. Oczarowałeś wszystkich. Po drodze do ich pokoju nad Klubem Profesorskim Ted mógł się doczekać, kiedy wyjawi jej dobre nowiny. - Nawet stary Cameron Wylie chyba mnie polubił - rz od niechcenia. - Wiem. Słyszałam, jak mówił o tobie dwóm lub osobom. Zamknął za nimi drzwi i oparł się o nie. - No, pani Lambros, co powiesz na to, że może wcale będziemy musieli wyjeżdżać z Cambridge? - Nie rozumiem - powiedziała Sara, nieco zbita z tropu - Posłuchaj - zaczął Ted rozgorączkowanym głosem.-! Wylie zamierza napisać na Harvard w mojej sprawie. Nie sądzie że list od niego załatwi mi profesurę jak amen w pacierzu? Sara zawahała się. Była tak upojona wieczorem, tak bard oczarowana atmosferą Berkeley, że ta "dobra" nowina wprav ją w rozczarowanie. W głębi duszy bowiem czuła, że wła Harvardu podjęły już decyzję i nic nie mogło jej zmienić. - Ted - odezwała się z trudem - nie wiem, jak ci to wiedzieć, żeby cię nie zranić. Ale w tym liście Wylie może napis tylko, że jesteś obiecującym uczonym i wspaniałym wykładowe

322

- Jezu, przecież właśnie o to chodzi. Co więcej mamzrobić? Sara westchnęła. - Oni nie potrzebują listu z Oksfordu, żeby dowiedzieć się tego, co już wiedzą. Zrozum, nie oceniają cię jako uczonego. Głosują, czy wpuścić cię do ich klubu na następne trzydzieści pięć lat. - Chcesz powiedzieć, że mnie tam nie lubią? - Ależ lubią. Chodzi tylko o to, czy lubią cię aż tak bardzo. - Cholera -powiedział półgłosem Ted, a jego euforia ustąpiła miejsca bezdennej rozpaczy. - Nie wiem już, co mam robić. Sara objęła go. - Ted, jeśli pomoże ci to rozwiązać twój egzystencjonalny dylemat, to powiem, że u mnie masz dożywotnią profesurę. Pocałowali się. - Ted - zaczął dziekan Rothschmidt nazajutrz rano - 'v Berkeley mamy nie obsadzoną profesurę w zakresie greckiej literatury i nasz jednogłośny wybór padł na ciebie. Na początek chętnie damy ci dziesięć tysięcy rocznie. Ted zastanawiał się, czy Rothschmidt wie, że proponuje mu prawie trzy tysiące więcej, niż wynoszą jego obecne zarobki na Harvardzie. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że na pewno wie. Z takiej sumy można by zaoszczędzić na szykowny, nowy samochód. - Oczywiście, pokryjemy też wszystkie koszty twojej, przeprowadzki ze Wschodu - dodał szybko Bili Foster. - Czuję się bardzo... zaszczycony - odparł Ted. Transakcja nie była jeszcze zakończona. Rothschmidt miał w zanadrzu dalsze atuty. - Nie wiem, czy Sara sobie przypomina, tyle było zamieszania wczoraj u Billa, ale ten siwy pan, z którym rozmawiała krótko, to Jed Roper, dyrektor U.C. Press. Ma dla niej posadę redakcyjną - pensja do ustalenia. - Rany, będzie wniebowzięta - powiedział Ted. Po chwili dodał, jakby nigdy nic: - Rozumiem, że otrzymam oficjalną ofertę na piśmie.

323

- Oczywiście - odparł dziekan - ale to tylko czcza f(j malność. Mogę ręczyć, że to poważna oferta. ,, Tym razem to Ted zaprosił Whitmana na lunch w Klubi Profesorskim, i - Cedric, jeśli komuś jeszcze zależy, bym został na Harv dzie, to mam kilka nowych argumentów, i Jego mentor wydawał się zadowolony z nowin Teda. i - No, to znacznie umacnia twoją pozycję. Poproszę dyrekjBi ra, żeby przypomniał Wyliemu o liście. Podniesiemy sprali twojej profesury na następnym posiedzeniu instytutu. Moja profesura - pomyślał Ted. Naprawdę powiedział "f ja profesura". Głosowanie odbyło się dwadzieścia cztery dni później.) uwagę należało wziąć publikacje Teda (cztery artykuły, i recenzji), jego książkę o Sofoklesie (wraz z jej recenzjami, k&tj wahały się między określeniami "solidna praca" a "monumeris ne dzieło") oraz liczne listy polecające, niektóre od eksperta których Ted nie spotkał nigdy w życiu. Wśród tych ostatnich ł także list od Królewskiego Profesora z Oksfordu. Ted i Sara czekali zdenerwowani w mieszkaniu na Hu Avenue. Mieli ochotę obgryzać paznokcie. Wiedzieli, że po; dzenie zaczęło się o czwartej, a mimo to o wpół do szóstej tele nadal milczał. - Co o tym sądzisz? - spytał Ted. - To dobry znak czy; - Powtarzam ci po raz ostatni, Lambros - powiedźi stanowczo Sara - nie wiem, co się tam dzieje. Ale masz m solenne słowo honoru jako twojej żony, że naprawdę zasługuj na profesurę na Harvardzie. - Jeśli bogowie są sprawiedliwi - dokończył szybko za - Właśnie - skinęła głową. - Pamiętaj jednak, że uniwersytecie są nie bogowie, ale profesorowie. Pokrętni, ni? skonali, kapryśni ludzie. Odezwał się telefon. Ted chwycił słuchawkę. Dzwonił Whitman. Jego głos nie zdradzał niczego.

324

- Cedric, błagam cię, uwolnij mnie od tej udręki. Jak głosowali? - Nie chcę wdawać się w szczegóły, Ted, ale mogę ci powiedzieć, że naprawdę niewiele brakowało. Przykro mi, nie udało się. Ted Lambros zapomniał na chwilę o starannie wycyzelowanej harwardzkiej ogładzie, nad którą pracował dziesięć lat, i powtórzył na głos to, co powiedział dziesięć lat temu, gdy odmówiono mu pełnego stypendium. - Jasna cholera! Sara natychmiast stanęła przy mężu i objęła go pocieszająco. Zanim odłożył słuchawkę, musiał zadać ostatnie, nękające go pytanie. - Cedric - powiedział, siląc się na spokój - czy mogę znać pretekst, to znaczy ten, no, powód? Ogólnie mówiąc, co zadecydowało? - Trudno to dokładnie określić, ale mówiło się coś o "czekaniu na następne wielkie dzieło". - Ach, tak - odparł Ted, myśląc z goryczą, że wśród zatrudnionych na stałe profesorów było kilku, którzy wciąż nie napisali swojego pierwszego wielkiego dzieła. Ale nie powiedział nic więcej. - Ted - ciągnął Whitman współczującym tonem - Annę i ja chcemy was zaprosić dziś na obiad. To jeszcze nie koniec świata. To w ogóle żaden koniec. Więc jak, przyjdziecie? - Dzisiaj, na obiad? - powtórzył w roztargnieniu Ted. Sara skwapliwie kiwała głową. - Dzięki, Cedric. O której godzinie mamy przyjść? Była ciepła, wiosenna noc i Sara chciała przejść pieszo milę dzielącą ich od domu państwa Whitmanów. Wiedziała, że Ted potrzebuje czasu, by odzyskać równowagę. - Ted - powiedziała Sara do powłóczącego nogami męża - wiem, że kłębi ci się w głowie co najmniej tuzin wulgarnych słów, i myślę, że dla zdrowia psychicznego powinieneś wykrzyczeć je teraz na ulicy. Bóg mi świadkiem, że też mam ochotę krzyczeć. Przecież cię wykiwali. - I to jeszcze jak. Banda nędznych drani zabawiła się moim

325

kosztem. Mam ochotę rozwalić te ich cholerne, mahoniowe < i wpieprzyć im, ile wlezie. Sara uśmiechnęła się. - Mam nadzieję, że ich żonom nie. - Nie, oczywiście, że nie - burknął. A potem, uświadomiwszy sobie, jak dziecinnie zabrzmiał ję wybuch, zaczął się śmiać. i Oboje chichotali po drodze, aż nagle śmiech Teda przesz w łkanie. Schował głowę w ramionach Sary, która starała się pocieszyć. - O Boże, Sara - szlochał - czuję się tak głupio. Ale < bardzo mi na tym zależało. Tak cholernie mi zależało. - Wiem - szepnęła czule. - Wiem. Dla Stuarta i Niny było to najwspanialsze lato w życiu. u Co rano Stuart wsiadał na rower i pedałował do domu K sich, często mijając po drodze Marię, która jechała samochód! ze swoimi dwiema córkami na prywatną plażę Edgara Waldofl gdzie czekała uż Nina z synkami. Stu wracał wczesnym wieczorem, jednocześnie wyczerpał i podniecony, chwytał Ninę za rękę i zabierał na długi spacer i morze. - Jak tam nasz wielki kompozytor klasyczny radzi so z musicalem? - Och, on jest niezwykle wszechstronny. Lewą ręką móg komponować rondo, a prawą ragtime. Ale nie idzie na łatwizn - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, że nie traktuje widza jak półgłówka. Niektóre jej piosenki są dość skomplikowane, l - Sądziłam, że na Broadwayu odnosi się sukcesy dziri prostocie - zauważyła Nina. - Nie martw się, skarbie, nie pisze Woyzecka. - To bardzo ciekawe. Twoje słowa są na pewno świetne.., chciałabym usłyszeć, co zrobił z nimi Danny. Maria mówi," nawet jej nic nie zagrał.

326

- No cóż, każdy artysta ma inny temperament - powiedział Stuart, podnosząc kawałek drewna i rzucając go do wody. - I inne małżeństwo - dodała Nina. - Myślisz, że oni są szczęśliwi? - Kochanie - upomniał ją Stuart - jestem jego wspólnikiem, a nie psychiatrą. Wiem tylko, że dobrze się z nim pracuje. W weekend po Święcie Pracy na wyspę przyleciał Edgar Waldorf razem z Harveyem Madisonem, żeby poznać owoce letniego trudu swoich młodych geniuszy. Szczodry jak zwykle, przyjechał obładowany prezentami dla synów Kingsleya, córek Rossiego i ich żon. Natomiast co do "chłopców", to, jak powiedział, oni powinni mieć coś dla niego. Po wystawnym włoskim obiedzie obaj goście, artyści i ich żony udali się do salonu na pierwsze przesłuchanie Manhattań-skiej odysei. Danny zasiadł do fortepianu, a Stuart zaczął opowiadać, od czasu do czasu wtrącając fragment dialogu, żeby pokazać, jak zręcznie przełożył Joyce'a na język teatru. Potem zaprezentował piosenki. Słowa brzmiały błyskotliwie. Muzyka była jędrna, a rytmy śmiałe. Po żwawym oktecie w osławionym burdelu Belli Cohen garstka uprzywilejowanych słuchaczy zaczęła bić brawo. Danny wyjaśnił z dumą: - Na Broadwayu rzadko można usłyszeć piosenki na pięć czwartych. - Jakie pięć czwartych? - spytał Edgar Waldorf. - Taki rzadki rodzaj rytmu. Nieważne, jeśli tylko wam się podoba. - Podoba? - zawołał Edgar. - To cudowne. Może te pięć czwartych oznacza, że przez pięć lat będziemy grać przy pełnej sali. - Dlaczego tylko pięć? Dlaczego nie sześć albo siedem? - wtrącił się Harvey Madison, nie potrafiąc pohamować zawodowego instynktu podbijania stawki. Na koniec autorzy zaśpiewali razem partię dla duetu Blooma i Stephena, jego przybranego syna. Potem spojrzeli na rodzinę i arbitrów w oczekiwaniu na werdykt.

327

Przez chwilę panowała uroczysta cisza. - No i co, Nina? - spytał niecierpliwie Stuart. - KupiłaN na to bilet? - Myślę, że kupowałabym jeden co wieczór - odpatl upojona genialnością dzieła swojego męża. ; - A czy ja także mogę liczyć na aprobatę żony? - spj Danny. - Nie jestem zawodowym krytykiem - zaczęła nieśmii Maria - ale naprawdę sądzę, że to w ogóle najlepszy utwór, kiedykolwiek słyszałam. Edgar Waldorf wstał i przemówił do wszystkich: g; - Panie i panowie - oraz geniusze - właśnie miałi zaszczyt wysłuchać pierwszego wykonania dzieła, które stanie 1 niewątpliwie najsłynniejszym musicalem świata i rzuci Broady na kolana. Potem zwrócił się do autorów: - Mam do was tylko jedno pytanie, co zrobicie z dziesięcioma milionami dolarów, które wam to przyniesie? - Dziewięcioma - poprawił go zaraz Harvey Madis który nawet w żartach nie tracił zawodowego wyrachowania.' Przyszła teraz kolej na męski spacer po plaży. Edgar musiał załatwić do końca sprawy finansowe. nadzieję, że pomoże mu w tym taśma z nagraniem, którą zabiel ze sobą do Nowego Jorku. Do omówienia pozostała jeszc kwestia wyboru reżysera i obsady. Danny chciał, aby reżyserem został Jerome Robbins, którejj pracę podziwiał w West Side Story. 1 Stuart przystał na to z entuzjazmem. ;? Tylko Edgar, przejęty brytyjskim pochodzeniem krytyl z "Timesa", uparł się, żeby zatrudnić sir Johna Chalcotta, kt6q odniósł niedawno spory sukces w teatrze Old Vic. ; - Przecież - przekonywa? ich producent - mamy do cz nienia z jednym z klasyków języka angielskiego. Dlaczego n oddać tego w ręce kogoś, kto wie, jak radzić sobie z nieśmierte nymi autorami? - Nieśmiertelnymi czy martwymi? - zakpił Danny Ross

328

- Proszę de. Daniel - odparował Edgar. - Mam dobre przeczucie. Nazwisko sir Johna doda spektaklowi jeszcze więcej klasy. Przeszli jeszcze kawałek plaży, aż wreszcie Edgar zdołał ich przekonać. Rozmowa zeszła teraz na temat głównych ról. Zaczęło się od powszechnej jednomyślności. Nie dość, że wszyscy zgodzili się na Zero Mostela, to jeszcze sam gwiazdor wyraził już zgodę, usłyszawszy tylko tytuł powieści. Obsadzenie żeńskiej roli okazało się trudniejsze. Danny uważał, że ma fantastyczne rozwiązanie. Rolę Molly - która nawet w powieści Joyce'a jest zawodową śpiewaczką - napisał dla osoby obdarzonej prawdziwym talentem wokalnym. Zaproponował więc najlepszy, jego zdaniem, głos kobiecy na przestrzeni ostatnich lat: Joan Sutherland. - Śpiewaczka operowa na Broadwayu? - skrzywił się Edgar Waldorf. - Poza tym nigdy by na to nie poszła. - Przede wszystkim - powiedział Danny - poznałem ją, kiedy dyrygowałem Ludą w La Scali. To wspaniała kobieta. I nie brak jej odwagi. - Posłuchaj - perswadował wzór rozsądku, Edgar Waldorf -jestem ostatnim człowiekiem, który by powątpiewał w talent pani Sutherland, ale opera i Broadway nie pasują do siebie. - A Enzio Pinza w South Pacifict - spytał Stuart. - Fuks, czysty fuks - odparł Waldorf. - Zresztą to udało się dzięki Mary Martin. Poza tym nie stać nas na Sutherland. Nie, potrzebny nam ktoś, kto potrafi występować osiem razy na tydzień. Ktoś, kto przyciąga masy, kobieta pełna życia, magnetyzmu... - I może z wielkimi cyckami, co? - zakpił Danny. - To też by nie zaszkodziło - powiedział producent, siląc się na dowcipny ton. Danny Rossi zatrzymał się i oparł ręce na biodrach, przypominając miniaturowego kolosa na piaskach wyspy Martha's Yineyard. - Posłuchaj, Edgar, prędzej padnę trupem, niż zgodzę się, żeby w moim musicalu wystąpiła Theora Hamilton. Mam swoje zasady. - Ja tak samo - dodał Stuart.

329

- Spokojnie, chłopcy, spokojnie. Nikt nie ma zamiaru łs niczyich zasad - uspokajał ich Harvey Madison. - W Ameryk jest milion utalentowanych śpiewaczek i na pewno znajdziei taką, która sprosta naszym wymaganiom. Może wrócimy? Już ( godziny temu minął czas na dńnka. Na widok wracającej czwórki Maria Rossi, zajęta rozpalania ogniska razem z Niną Kingsley, spytała: - I co, panowie, rozwiązaliście wszystkie problemy? - Absolutnie wszystkie - powiedział Harvey Madison. Wielkie umysły zawsze się dogadają. Stojąc o zmierzchu na opustoszałej plaży, Edgar Walc oświadczył: - Mam niekłamaną przyjemność oznajmić państwu, że r by do Manhattańskiej odysel, w reżyserii sir Johna Chalco rozpoczną się dwudziestego szóstego grudnia. Natomiast pr wejściem spektaklu na Broadway, siódmego lutego, zostanie wystawiony w Teatrze Schuberta w Bostonie. A zatem dwudal stego czwartego marca, w dniu nowojorskiej premiery, bil będą już sprzedane na rok z góry. Jest to bowiem nie tył] genialne dzieło, ale również spektakl z niewiarygodną obsai z panem Zero Mostelem... - urwał na chwilę dla większa efektu - ...oraz z panią Theorą Hamilton. ; Żony aktorów spojrzały ze zdumieniem na swoich mężź którzy mieli dziwne i zrezygnowane miny. Gawędzili jeszcze jakiś czas przy pieczonych kiełbaska Potem czym prędzej opuścili plażę, by zasiąść bez słowa pfi telewizorem i obejrzeć mecz baseballowy. Nie mogli nadzi się wirtuozerii gracza Sandy'ego Koufaxa, przy którym druż Gigantów z San Francisco nie miała żadnych szans. ? - Jak mu się udało was przekonać? - spytała Maria, ki< wracali samochodem do domu. 1j - Sam nie wiem - przyznał się Danny. - Mówił przekonywająco, że jeszcze kręci mi się w głowie. Czułem się generał Custer. Ledwo odparłem jeden atak, Edgar stał już za i z następnym tomahawkiem.

330

- Ależ, Danny - powiedziała Maria - przecież to wy jesteście autorami. Ty i Stuart powinniście mieć ostatnie słowo. - Miałem ostatnie słowo - uśmiechnął się z przekąsem. - Tylko że po moim ostatnim słowie Edgar dorzucił jeszcze kilka tysięcy argumentów. Nagle okazało się, że nikt nie kupi biletu na samego Zera. Publiczność ma go już dość po Skrzypku. Gadał tak bez końca. Według Edgara, ocali nas tylko biust tego beztalencia, Theory Hamilton. Wiesz co, napiszę jeszcze raz jej partie, żeby nie przyniosła nam za dużo wstydu. - Nie możecie znaleźć kogoś innego? Danny spojrzał na nią dość potulnym wzrokiem i przyznał: - Zdaje się, że Edgarowi trudno przekonać sponsorów do JamesaJoyce'a. Trudno byłoby znaleźć inną gwiazdę, której mąż wyłoży pół miliona dolców w zamian za rolę dla żony. - Ach, tak - powiedziała zdziwiona i jednocześnie rozczarowana Maria. - Nie na darmo mówią, że sztuki grane na Broadwayu powstają jak Wenus z morza kompromisów. - O, tak - zgodził się Danny, nie potrafiąc dłużej ukrywać swojej frustracji - ale to już ostatni kompromis. Naprawdę ostatni. Zaledwie kilka godzin od chwili, gdy Harvard odmówił Tedowi Lambrosowi profesury, rozdzwoniły się telefony ze wszystkich ważniejszych ośrodków uniwersyteckich w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy dzwonili tylko z wyrazami współczucia. Inni pytali, czy to rzeczywiście prawda. W ich głosie dźwięczała nadzieja - jeśli utrącono Teda Lambrosa, to może dla nich otworzyła się droga na Harvard. Najbardziej zdumiewające telefony pochodziły od osób, które twierdziły, że znająkulisy pamiętnego głosowania. W drodze powrotnej od Whitmanów Ted nie był już w stadium zwykłej depresji, lecz czymś w rodzaju pośmiertnej euforii. Napawał się swoim własnym rozczarowaniem. Jeszcze bardziej oszołomił go telefon od Walta Hewletta z uniwersytetu w Teksasie.

331

- Teddy, wiem, że odpadłeś przez śmieciologów. - W określał w ten sposób archeologów, którzy, jego zdaniem, gr bali tylko w śmieciach starożytnych cywilizacji. - Skąd ta pewność, Walt? - Posłuchaj, ci faceci są strasznie wrogo nastawieni książek. Wierzą tylko świńskim napisom na rzymskich uryi łach. Więc jak, jedziesz do Berkeley, co? Ted osłupiał. Nie miał pojęcia, że wszyscy w klasyczna światku znają już całą sprawę. - Jeszcze nie wiem - odparł przebiegle. Ostatnie doświa czenia wiele go bowiem nauczyły w zakresie praw rządząc) akademicką dżunglą. - Walter, stary druhu, naprawdę barć wzruszył mnie twój telefon, ale jest już po północy. To, że ] dostałem profesury, wcale nie oznacza, że mogę opuścić jutrz sze zajęcia o dziewiątej. Odłożył słuchawkę i spojrzał na rozbawioną Sarę. - To jakaś farsa, Ted. Powinniśmy wyłączyć telefon i iść spd W tej samej chwili telefon odezwał się ponownie. Dzwonił Bili Foster z Berkeley. Nie był to głos, który Ted miał ochotę usłyszeć po półnc kiedy był zmęczony i trochę podpity. Na szczęście Bili całkowi< przejął inicjatywę. ' - Posłuchaj mnie, Ted. Wiem, że u was jest już późno, wl będę się streszczał. Naprawdę chcemy cię tutaj i czekamy:! twoją pisemną zgodę, żeby umieścić cię już w naszym prospekt - Dzięki, Bili - odparł Ted, starając się przybrać jed cześnie trzeźwy i szczery ton. I jedno, i drugie sprawiało jednak trudność. Nazajutrz czekał go najbardziej bolesny dzień w życiu. ] tylko z powodu potwornego kaca, ale dlatego, że musiał zeb się na odwagę i wkroczyć do Boylston Hali. Wejść do sekretariij klasyki. Przywitać się z sekretarką, jak gdyby nic się nie zmieni! Co gorsza, musiał stawić czoło starszym profesorom, siląc { na serdeczny ton i tłamsząc w sobie ciekawość oraz kipią gniew. Kiedy wszedł na dziedziniec i minął posąg Johna Harva

332

modlił się, by nie spotkać Johna Finieya, w obawie, że teraz, kiedy przegrał, jego idol może okazać mu pogardę. Zrozumiał jednak, że musi się zachowywać normalnie. Nie mógł zaszyć się z żalu w swoim namiocie jak Achilles. Na pewno nie, zwłaszcza że nie był już bohaterem, przynajmniej w oczach Harvardu. Został odtrącony. Wydalony z klubu. Między dziewiątą a dziesiątą przeprowadził w półśnie zajęcia z podstaw greki. Potem poszedł odebrać swoją pocztę do sekretariatu, starając się utrzymać w stanie odrętwienia. Na szczęście wewnątrz nie było nikogo, toteż wymienił tylko zdawkowe pozdrowienia z sekretarką. Nie mógł wyjść z podziwu dla ej zdolności maskowania uczuć - przecież wiedziała wszystko, absolutnie wszystko na temat wydarzeń poprzedniego dnia. W myślach zażartował, że tę umiejętność posiadały tylko uniwersyteckie sekretarki i przedsiębiorcy pogrzebowi. Żadna tragedia nie mogła zmącić ich poprawnych manier. Lecz w drodze na wykład o jedenastej znów poczuł przypływ adrenaliny. Do diabła z tym - pomyślał - nie będę odwalał dla tych dzieciaków chałtury tylko dlatego, że te dranie kopnęły mnie w krocze. Na szczęście przygotował na ten dzień właściwy temat - tragedię Eurypidesa Hipolit. Mógł mówić o niesprawiedliwości bogów. Wszedł na podwyższenie i wygłosił jeden ze swoich najlepszych wykładów w życiu. Studenci nagrodzili go oklaskami, rzadko zdarzało się coś podobnego w połowie semestru. Do diabła ze śmieciologami. Ciekawe, czy któryś z tych nudziarzy potrafi rozpalić słuchaczy. Co z tego, że zgnietli moją karierę jak papierowy kubek, i tak mnie nie zniszczą. Przy drzwiach powitał go syn. Przynajmniej jest jedna osoba - pomyślał Ted - która nadal uważa mnie za półboga. Pocałował Sarę; podczas gdy ona zabrała się do przygotowania kolacji, on zajął się codziennym rytuałem usypiania syna. Głównym punktem jego programu było marne wykonanie greckiej kołysanki Nani to moro mou, nani.

333

Potem usiadł przy stole kuchennym z Sarą i zaczął zdejmowa psychiczny pancerz, który nosił przez cały dzień. - Czujesz się strasznie czy tylko kiepsko? - spytała łagodnie - Udało mi się przeżyć pierwszy dzień w roli kompletnej zera i nawet nie rąbnąłem nikogo ani nie rzuciłem się do rzeki.; - To dobrze - powiedziała z uśmiechem. Wtem zadzwonił telefon. - Przepraszam, Ted, zapomniałam odłożyć słuchawkę.'. raz, ich spławię. Ale Sara nie odłożyła natychmiast słuchawki. - To Robbie Walton - zawołała. - Chyba powinien z nim porozmawiać. Bardzo zdenerwowała go twoja sprawa, l Ted skinął głową i podszedł do telefonu. Rób, pierwszy s.t dent, który napisał pod jego kierunkiem pracę magisterską, p przysiągł mu dozgonną wdzięczność, kiedy zaczynał pracę as stenta w Canterbury College. - Jak oni mogli zrobić ci coś podobnego? - powiedział ] udręczonym głosem. - Słuchaj, na tym właśnie polega cała gra. Niech to bęc nauczka dla nas wszystkich. - Założę się, że masz milion innych propozycji. Zasługuję na to. ; - Mam kilka - odparł ogólnikowo Ted. - Co słychi w Canterbury, Rób? - Nieźle. Mam kilku naprawdę bystrych studentów, pos tym samo miejsce jest wspaniałe. Na klasyce jest może trochę! spokojnie. Nie mają tu przecież Teda Lambrosa. ,; - Może dlatego, że go do siebie nie zaprosili - odpa półżartem Ted. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę byś przyjechał? - Szczerze mówiąc, sam nie jestem teraz pewny, czego et Chyba na jakiś czas zawierzę instynktowi. Robbie ożywił się nagle. - Słuchaj, jeśli myślisz poważnie o Canterbury, powie o tym dziekanowi z samego rana. Mój Boże, on chyba zwani - W każdym razie - zauważył od niechcenia Ted - cię we, co na to powie. Dzięki, Rób.

334

- Cóż to znowu za makiaweliczne podstępy? - spytała Sara, kiedy wrócił do kuchni. - Kochanie, ten drobny manewr nazywa się działaniem na kilku frontach naraz. - Dla mnie to nieczysta gra. - Sara, niczego się jeszcze nie nauczyłaś? W akademickiej grze nie ma miejsca na czystość. Robbie zadzwonił dwa dni później. Kipiał z podniecenia. - Wiedziałem - wysapał. - Dałem twoją książkę Tony'e-mu Thatcherowi - to nasz dziekan. Był naprawdę poruszony. Poprosił mnie, żebym ustalił z tobą, kiedy przyjedziesz na gościnny wykład. Może czternastego, w środę? - Świetnie - odparł Ted z dobrze skrywanym zadowoleniem - to dobry termin. W ciągu następnych dni Ted pożerał wszystkie dostępne informacje na temat Canterbury College. Uczelnia ta, założona w 1772 roku, należała do najstarszych w Ameryce. W odróżnieniu od Harvardu i Yale, które nosiły nazwiska ludzi z gminu, Canterbury miało arystokratycznego patrona. College został powołany z nadania Fredericka Comwallisa, arcybiskupa Canterbury za rządów króla Jerzego III, jako uczelnia mająca przygotowywać ministrów kolonialnych. Sarze jednak Canterbury kojarzyło się tylko z drużyną futbolową z dziczy w stanie Yermont. Słyszała, co prawda, o pięknych terenach uniwerstyteckich, lecz nigdy nie dotarło do niej nic szczególnie pochlebnego na temat tamtejszej klasyki. Gdyby miała odwagę wypowiedzieć się całkiem szczerze, przyznałaby, że Berkeley podoba się jej nawet bardziej niż Harvard. Ale myśl o Canterbury tak podniosła Teda na duchu. Grałby tam przecież pierwsze skrzypce. Sara martwiła się tylko - choć oczywiście nie powiedziała tego na głos - że będzie musiała żyć razem z tamtejszą orkiestrą. Po krótkiej podróży samochodem zatrzymali się po południu w eleganckim, wiejskim zajeździe Windsor Arms. Od razu usiedli

335

na frontowym ganku, żeby nasycić oczy rozciągającym się pr nimi baśniowym krajobrazem. Naprzeciwko, po drugiej stror soczystego, miejskiego trawnika, stała Biblioteka ffilliera, z bia łą, późnowiktoriańską wieżą wycelowaną dumnie w bezchmurni niebo. - Boże, Sara, to robi nawet większe wrażenie niż Eli( House. - Nie-odparła-ale jest tu ładnie. W tej chwili zjawił się Robbie i przywitał ich wylewnie. Myj na sobie pomarańczowy blezer, białą, zapinaną koszulę i eleganN ki krawat. - Zostałem oficjalnie mianowany waszym przewodnikie - powiedział. - Mamy mnóstwo czasu na długą wyciecz i kawę przed twoim wykładem. Rób był zapalonym entuzjastą życia w Canterbury. - Wciągnijcie tylko to powietrze - nakłaniał ich. - gdy nie mieliście w płucach czystszego. Ani krzty miejskie zanieczyszczeń. - Miasta też niewiele - dodała rzeczowo Sara. Jakiś czas później, kiedy zbliżali się do Canterbury Ha Robbie zaczął się denerwować. - Ted, nie będziesz miał mi za złe, jeśli nie przyjdzie tłu słuchaczy,co? ; - Nic nie szkodzi. Wystarczy, że będzie tam tylko Sara i < - Wcale niewykluczone - mruknął Rób, wyraźnie żal potany. - Powiedziałem studentom o twoim wykładzie, trochę za późno wywiesili ogłoszenia. - Trochę?-spytał Ted. - No, dopiero dziś rano - przyznał Robbie, kiedy dot do głównego wejścia. Sarę Lambros nawiedziły nagle czarne myśli. W wielkiej sali wykładowej siedziało tu i ówdzie około d\ dziestu słuchaczy. Ted z trudem skrywał rozczarowanie. - Nie przejmuj się - szepnął Robbie -jest dziekan i tor, to najważniejsze. - A pracownicy waszego instytutu?

336

- O tak, jasne - odpowiedział szybko Rób - też kilku przyszło. Zarówno Ted, jak i Sara wiedzieli, co to oznacza. Część profesorów - którzy nie potrzebowali przecież czytać żadnego ogłoszenia - postanowiła zbojkotować jego wykład. Choć były student Teda przedstawiał swojego gościa elo-kwentnie i ciepło, Sara zastanawiała się, dlaczego nie wybrano do tej roli kogoś starszego. Jej mąż był przecież autorem książki, którą "Amerykański Przegląd Filologiczny" uznał za najważniejsze dzieło na temat Sofbkle&a na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Nie zwracając uwagi na pustą salę, Ted wygłosił swój wykład ze spokojną pewnością siebie. Pod koniec garstka wybrańców losu nagrodziła go żarliwymi oklaskami. Pierwszy podał mu rękę elegancki pan z siwizną na skroniach. - Nazywam się Tony Thatcher, jestem dziekanem wydziału humanistycznego - przedstawił się. - Bardzo podobał mi się pański wykład. Czy moglibyśmy zjeść jutro razem śniadanie, powiedzmy o ósmej rano? - Dobrze-odparł Ted. Zwrócił się do studentów, żeby odpowiedzieć na kilka pytań, po czym Robbie przedstawił mu dość młodego akademika w okularach w rogowej oprawie i z wąsem a la Ciark Gable. - Ted, to nasz łacinnik i dyrektor instytutu. Henry Dunster. Zaprasza cię na obiad. - To dla mnie przyjemność, profesorze Lambros - powiedział Dunster niskim barytonem, który zabrzmiał metalicznym echem. - Może miałby pan teraz ochotę na kieliszek martini? - Dziękuję, chętnie - powiedział Ted, ignorując fakt, że dyrektor nie wypowiedział nawet najbardziej zdawkowego komplementu pod adresem jego wykładu. - Zawołam Roba i Sarę. - Nie, Rób nie pójdzie z nami - zawyrokował Dunster. - Uważam, że kameralny obiad to najlepsza okazja do spotkania ze starszymi kolegami. Tak się złożyło, że Ken Bunting miał inne obowiązki i nie mógł przyjść. Wiem jednak, że chce z panem pogawędzić.

337

Kiedy honorowi goście opuszczali pod jego opieką salę wy- kładową, Sara odruchowo poczuła przypływ litości dla Robbiego. Weszli do pełnej świec restauracji WindsorArms, gdzie przy narożnym stole czekała już reszta starszych pracowników Insty-j tutu Klasyki. - Widzę, kolego profesorze - bąknął Dunster - że ściąg- nął pan tu całą katedrę. Trzej pozostali profesorowie wstali na ich widok. Dunsteij zaczął przedstawiać wszystkich. - Profesor Lambros z małżonką, a to Graham Foley, nas archeolog... Łysiejący grubas wstał i podał mu bez słowa rękę. - A to Digby Hendrickson, nasz historyk. Gibki człowieczek był pierwszy, który uśmiechnął się tegc wieczoru. ; - Cześć, mów mi Digby. Mogę zwracać się do was "Ted' i"Jane"? - Cóż, proszę bardzo - powiedział z dyplomatyczny!)! uśmiechem Ted. - Tylko że moja żona ma na imię Sara. ' - A to - rzekł na zakończenie Dunster, wskazując n< wysokiego mężczyznę w średnim wieku, o prostych, płowyci włosach, z grzywką spadającą na czoło - to nasza zguba, helle nista Ken Bunting. - Żałuję, że nie mogłem przyjść na pański wykład - uspr wiedliwiał się. - Ale oczywiście będę miał okazję przeczytać w druku, nieprawdaż? - Nie wiadomo - powiedziała Sara, która szybko zorientO wała się w sytuacji. - To było tylko kilka luźnych uwag. Trzet by włożyć w to jeszcze sporo pracy. Z początku Ted zdumiał się, że żona tak pomniejsza warte jego pracy naukoweej. Zaraz jednak poczuł dla niej wdzięczne! gdy tylko zobaczył, jak ciepłą reakcję wywołała jej aluzja u he} lenisty z Canterbury. - Istotnie - powiedział Bunting. - Cały ten pęd d< drukowania każdego słowa jest powszechny na Harvardzie prawda?

338

- Raczej tak. - Napijemy się czegoś? - zaproponował Dunster. - Może być martini dla wszystkich? Koledzy profesorowie zgodzili się jednogłośnie, tylko archeolog skinął niewyraźnie głową. O wpół do ósmej rozmowa toczyła się już wyłącznie na banalne tematy, a drinki zamawiano w pokaźnych szklankach. Sara starała się utrzymać siebie i Teda w trzeźwości, smarując masłem bułki, kładąc grubą warstwę topionego sera na krakersach lub rzucając aluzje typu: "Podobno macie tu bardzo dobrego łososia. Co poleciłby pan nam do jedzenia, profesorze Dunster?" Umysł Teda pracował gorączkowo, starając się ustalić układ sił w grupie. Przed przyjazdem Ted przeczytał wszystkie artykuły napisane przez pracowników klasyki w Canterbury. Nie zabrało mu to zbyt wiele czasu. Postanowił zapytać uczonego hellenistę o jego najważniejszą pracę, zatytułowaną Symboliczne znaczenie katalogu okrętów u Homera. - Profesorze Bunting, zaciekawiła mnie pańska publikacja w piśmie "TAPA" na temat zakończenia drugiej księgi Iliady. Pańska teoria na temat kontyngentu z Attyki... W tej samej chwili słodki głos dyrektora Dunstera oznajmił od dawna oczekiwane nadejście kelnerki. - Pani chce przyjąć nasze zamówienia. Sara Lambros zaintonowała w duchu pieśń dziękczynną. Wtem milczący archeolog wstał i wprawił Teda i Sarę w kompletne osłupienie, wypowiadając kilka sylab. - No, czas spać - ogłosił, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Dobranoc wszystkim. Dzięki za darmowe drinki. - Znów powrócił do swojego pierwotnego milczenia, skinął głową w stronę honorowych gości i odszedł. - Kłamie - powiedział zjadliwie Dunster. - Idzie do domu oglądać telewizję. Wyobrażasz to sobie? - zwrócił się do Sary Lambros. - Ten człowiek ogląda telewizję! - Wielu ludzi ogląda - odparła ogólnikowo. - Czy wy z mężem też macie skłonność do tego środka przekazu?

339

- Och, my w ogóle nie mamy telewizora - odpowiedziała! uprzejmie. Może sobie uznać, że to ubóstwo albo snobizm pomyślała - ale najważniejsze, że to pochwala. Przez następne dwie godziny nie padła ani jedna wzmianka! o greckim bądź łacińskim autorze. Ted rozpaczliwie próbowałl zrozumieć sytuację. Przypomniały mu się jednak słowa Sary: "To klub, oceniają cię jako kandydata na członka klubu". - Grasz w tenisa, Lambros? - spytał Bunting, specjalist od tysiąca okrętów. - Troszkę - skłamał Ted. - Ale staram się ćwiczyć. Przyrzekł sobie, że jeśli dostanie tę posadę, poprosi jednegóJ z braci Sary o kilka lekcji. - Stary Bunting to chluba instytutu - wtrącił historyk Digj by. - W pięćdziesiątym szóstym był w finałach międzyuczelniani nych. Właśnie dzisiaj miał ważny mecz - z nowym wykładowca z nauk politycznych. Zwrócił się do niedoszłego mistrza: Dołożyłeś mu, Ken? Profesor Bunting skromnie skinął głową. - Sześć do czterech, pięć do siedmiu, sześć do trzech, sześć i jednego. Mecz był taki długi, że omal nie spóźniłem się na obiad. 'M - Hip, hip, hura - zaintonował Digby. - Wypijmy za to.f Kiedy jednak wznosili toast za drobny sukces tenisowy Ken netha Buntinga, Sara pomyślała: "Ty pompatyczny ośle. Nt mogłeś przełożyć tego swojego meczu i przyjść na wykład mojęl go męża?" Później, kiedy zostali sami, Ted wyrzucił w końcu z siebie t o czym oboje myśleli przez cały wieczór. - Chryste, ale miernoty. ' - Posłuchaj, Ted - odpowiedziała Sara, trochę oszołoinioS na ostatnimi przeżyciami - na Harvardzie też są miernoty. ASĘ tutejsze miernoty są naprawdę żałosne. i" i Obudziła się o świcie i zobaczyła, że jej mąż patrzy w okn0(; - Co się stało, kochanie? - spytała Sara zatroskanym glc sem. - Przejmujesz się tym wszystkim?

340

- Nie - odparł cicho, wciąż wpatrując się w trawnik za oknem - wręcz przeciwnie. - Chcesz powiedzieć, że podobało ci się, jak obeszli się z tobą wczoraj? - Nie, ale podoba mi się to miejsce. Aż zapiera dech. Myślę, że moglibyśmy tu być naprawdę szczęśliwi. - Ale z kim mamy tu rozmawiać? - spytała błagalnym tonem. - Z drzewami? Prawda, byle szemrzący strumyk ma więcej do powiedzenia niż ten autystyczny archeolog! Pochylił głowę. - Studenci zadawali wczoraj całkiem niezłe pytania. Nie zareagowała. - Biblioteka jest fantastyczna... Wciąż nie odpowiadała. - Mają tu kilka naprawdę dobrych instytutów. Na przykład filologię romańską. A ten Lipton z fizyki uczestniczył w pracach nad bombą atomową... - Posłuchaj, Ted - przerwała mu delikatnie. - Nie musisz mnie przekonywać. Tutaj rzeczywiście czuje się historię. I wiem, że masz w sobie coś takiego, co nie pozwala ci zmierzyć się ze światem bez epoletów Ivy League. Co prawda, nie potrafię tego zrozumieć, ale muszę to zaakceptować. - Tutaj jest tak ładnie, Saro. - Tak, i tylko trzy godziny jazdy samochodem od Har-vardu... - Dwie i pół - poprawił ją cicho. Sala śniadaniowa przypominała gaj pomarańczowy. Przy każdym stole siedziały pary reprezentujące głównie średni przedział wieku i starość, odziane w jednolite stroje. Panowie mieli na sobie pomarańczowe swetry, a ich panie - szale o barwach Canterbury. - Czy to jakiś zjazd? - spytał Ted, zwracając się do dziekana Tony'ego Thatchera, który siedział przy jego stole. - Nie - odparł Thatcher - tutaj jest tak przez cały rok. Starzy absolwenci nie przychodzą tu po prostu tylko na mecze futbolowe, przez cały czas odbywają swoje "sentymentalne podróże".

341

- Rozumiem ich - zauważył Ted. - Cieszę się - odparł dziekan - bo chciałbym zatrzyma pana na stałe w Canterbury. - Z pańskiego użycia pierwszej osoby wnoszę, że w gronie akademickim nie ma w tej sprawie jednomyślności, l - Grono akademickie nie byłoby jednomyślne, nawet gdyb miało głosować nad podwyżką płac. Powiem otwarcie - potrzej bujemy silnego spoiwa, uczonego, który mocno stoi obiem-i nogami na ziemi. Chcę, żeby Canterbury stało się najlepszym małym college'em w kraju. Lepszym nawet niż Dartmouth czi Amherst. A tego nie da się osiągnąć bez uczonych pańskiego kalibru. Rektor upoważnił mnie więc, bym zaoferował pan profesurę z możliwością stałego zatrudnienia. :j - Co to znaczy "z możliwością"? - To znaczy, że po roku zatrudnimy pana na stałe. Co pai na to? -t - Szczerze mówiąc, niepokoi mnie, że mam najpierw odbył wać jakiś staż. l - To naprawdę tylko formalność - uspokajał go dzieka% - Poza tym ludzie, którzy mają tu coś do powiedzenia, wiedz ile pan jest dla nas wart. - Ted, będę się starała. Naprawdę. Kiedy wracali samochodem do domu, Sara powtarzała różne sposoby, że poślubiła go na dobre i na złe. Wreszcie powiedziała po raz ostatni, że lepiej byłoby jechać do Berkeleyj ale nauczy się jakoś żyć na odludziu. - Sara - odparł Ted, pragnąc pocieszyć nie tylko ją, lec także siebie samego - kiedyś powrócimy w chwale. Tutejs? spokój i cisza przyda mi się do napisania książki o Eurypidesie która sprawi, że Harvard będzie mnie jeszcze błagał na kolanacil by do nich wrócić. Przypomnij sobie, jak Rzymianie płaszczył się przed Koriolanem, choć najpierw go wygnali. - Zgadza się - odparła. - Ale i tak facet skończył z nożec w plecach. - Punkt dla ciebie. - Ted uśmiechnął się. - Dlaczego. się ożeniłem z taką inteligentną kobietą?

- Bo chciałeś mieć inteligentne dzieci - odpowiedziała mu z uśmiechem. W duszy pomyślała jednak: "Gdybyś naprawdę szanował moją inteligencję, posłuchałbyś mojej rady". Jason Gilbert podjął dwie istotne decyzje, które miały zaważyć na reszcie jego życia. Zdał sobie sprawę, że wszystko, co zrobił w ciągu ostatnich dwóch i pół lat, wiązało się z obroną kraju przodków. Postanowił więc zostać tu i zapuścić korzenie. Samotność bardzo mu jednak ciążyła. Na widok małych dzieci bawiących się w kibucu odczuwał tęsknotę za ojcostwem. Nie był tylko pewny, czy może podzielić się z kimś całym swoim sercem. Nadal odczuwał gniew. Nadal przepełniał go żal. Niemniej jednak, za każdym razem, gdy miał urlop, przesiadywał z Evą w przestronnej, pustej stołówce, gdzie rozmawiali do bladego świtu. Dla Jasona były to najlepsze chwile w życiu. Pewnego wieczoru zwierzył się jej: - Nie wiem, co zrobię, kiedy wyjdziesz za mąż. Kto będzie wysłuchiwał w nocy moich utyskiwań na świat? - Ja też o tym myślałam - odpowiedziała nieśmiało. - Odkąd tu przyjechałeś, mam przed kim się wypłakać. - Ale ty nigdy nie płaczesz. - Tak się mówi. - Jasne. Podobnie jak się mówi: "Tylko ciebie chcę trzymać za rękę". To tylko metafora. - Tak. Oboje jesteśmy... metaforami. Ich spojrzenia spotkały się. - Naprawdę chcę trzymać cię za rękę - powiedział Jason. - A ja naprawdę chcę przy tobie płakać. Objęli się. - Evą, zależy mi na tobie. Chciałbym powiedzieć, że cię kocham, ale naprawdę nie wiem, czy jestem jeszcze zdolny do miłości. - Ja tak samo, Jason. Ale możemy spróbować. Pocałowali się.

343

Ślub odbył się w Vered Ha-Galil na początku miesięcznego urlopu, który Jason otrzymał na tę okazję. Mieszkańcy kibuci cieszyli się, że para postanowiła zostać z nimi, choć Jason mia wyjeżdżać na długie misje wojskowe, przeważnie tajne, w róźn( regiony kraju. Kibuc stał się dla Jasona drugą rodziną. Prawie zupełnie straci kontakt z rodzicami. Eva poprosiła go, żeby zaprosił ich ni wesele. Odmówił. Zamiast tego w przeddzień ślubu usiadł w ic nowym mieszkaniu - dwupokojowym domku zaopatrzony!! w takie zbytki, jak mała lodówka, kuchenka gazowa i czamo-bi ły telewizor - i napisał list do domu. "Droga Mamo, drogi Tato, żenię się jutro. Z Eva Goudsmit, dziewczyną, której rodziti Fanny ukrywała w czasie wojny. To jej zawdzięczam moje przA wiązanie do Izraela. W normalnych okolicznościach wysłałbym Warn zaproszą nie. Wiem jednak, że nie pochwalacie drogi, którą obrałel uważając ą za bunt przeciw Warn, a jutrzejsza uroczystość będs tylko jej potwierdzeniem. Pozwalałem Warn prowadzić się za rękę przez dwadzieśł cztery lata mojego życia, prawie nie zauważając drobnych kompi misów, na które trzeba godzić się po drodze, podobnie jak Wy tę, nie zauważacie. Wiem, że chcieliście dobrze. Pragnęliście, a1 Wasze dzieci nie cierpiały z powodu żydowskiego pochodzeń: Dokładnie tego samego pragnę dla swoich dzieci. Tutaj być Żydem to zaszczyt, a nie hańba. Moje dzieci być mc wychowają się w niebezpiecznych warunkach, ale nie we wstydź Będę Warn zawsze wdzięczny za wszystko, co mi ofiarow liście. Jestem już jednak dorosły i nawet jeśli nie podzielać moich poglądów, uszanujcie moje prawo do życia zgodnie z nin Wasz kochający sy Jasotfi Miesiąc miodowy, opłacony przez kibuc, spędzili w Eila w najdalej wysuniętym na południe miejscu Izraela, u szczy Negev. Ten port nad Morzem Czerwonym został założony pr

344

lo-óla Salomona, żeby ułatwić transport rudy z jego kopalń. To tutaj powitał królową Sabę. Jason nauczył Evę nurkować z akwalungiem. Całe ranki spędzali wśród barwnych, podwodnych korali. Nocami spacerowali, trzymając się za ręce, między marnymi (lecz drogimi) jadłodajniami, których specjalnością był shish kebab, a lichymi (lecz jeszcze droższymi) dyskotekami. Oboje byli jednak szczęśliwi. - Pewnie tak samo wygląda francuska Riviera - powiedziała pewnej nocy Eva, kiedy spacerowali nad brzegiem morza. - Mniej więcej - odparł Jason, nie chcąc burzyć wyobrażeń swojej żony. - Jedyna różnica polega na tym, że tutaj, jeśli wypłyniesz za daleko, możesz znaleźć się w Arabii Saudyjskiej. - Prawda - przyznała. - Arabowie są tak niebezpiecznie blisko. - Pewnie oni myślą to samo o nas. Ale ich dzieci będą się bawić razem z naszymi. - Mam nadzieję - powiedziała łagodnie Eva. - Mam nadzieję, że będziemy mieli dużo dzieci. Zapowiadali się na dobre małżeństwo. Oboje nie mieli bowiem żadnych złudzeń. Zależało im na tych samych rzeczach. I na tych samych ludziach. I na sobie. Ich miłość była namaszczona łzami nawracającej wciąż żałoby. I jednocześnie wzmocniona poczuciem wspólnej straty. Przez następny rok arabskie działa na Wzgórzach Golan bez przerwy ostrzeliwały mieszkańców kibuców w północnym Izraelu. Przez granicę z Jordanią i Libanem coraz częściej przenikali terroryści, którzy atakowali cywilne cele i mordowali ludność. Kobiety na zatłoczonym targowisku w piątek rano. Dzieci na szkolnym boisku. Rozwścieczeni mieszkańcy Izraela domagali się konkretnych działań, a nie tylko słów potępienia. Jeśli nie można uszczelnić granic przed terrorystami, trzeba zrobić coś, zanim do nich dotrą. Elitarna grupa komandosów dostała rozkaz rozpoczęcia działań odwetowych. Jason Gilbert miał uczestniczyć w przygotowywanym tygodniami wypadzie poza granicę.

345

Noc przed operacją spędzili na otwartej przestrzeni, kilka jardów od granicy z Jordanią. O brzasku wskoczyli do pojazdc i ruszyli w stronę górskiej wioski Samua, która według danyl wywiadu stanowiła bazę komandosów z organizacji El-Fati Ćwierć mili od wioski wysiedli i zaczęli wspinać się pies z karabinami w rękach. W górze pojawiły się izraelskie samoloty. Przeleciały wioską, żeby zbombardować regularną armię jordańską i unien liwićjej udział w walkach. Niecałe sto jardów od wioski Jason puścił się biegiem i rozkaz swoim żołnierzom, żeby strzelali na postrach. Kiedy ws nali się po stromym zboczu, w oknach pojawiły się karabiia i otworzyły do nich ogień. Żołnierz z prawej strony Jasona dostał w piersi i upadł plecy. Na krótką chwilę Jason zamarł w bezruchu i przyglądał s jak czerwona plama krwi rozlewa się po koszuli człowie którego znał pod imieniem Avi. Pierwszy raz zobaczył rannego w bitwie. Nie mógł oderwJ wzroku. Dopiero kiedy nadbiegający lekarz dał mu ręką znsj Jason odwrócił się i ruszył znów pod górę, płonąc gniewem. W biegu wyciągnął granat zza pasa, odbezpieczył go i cisi) w sam środek wioski. Granat wybuchł na dachu, l Zanim komandosi weszli do wioski, terrorystom udało-SS zbiec. Na miejscu pozostała tylko garstka oszołomionych mię kańców. Żołnierze szybko przeszukali domy i sprowadzili pr rażoną gromadę wieśniaków na dół po zboczu góry. Wystrzelono rakietę na znak, że Samua została zdób) Z błyskawiczną szybkością Jason zaczął razem z saperami p< kładąc ładunki wybuchowe pod domy. Dziesięć minut późt cały izraelski oddział interwencyjny był już dwieście pięćda siat jardów poniżej wioski. Jeden z saperów wysadził pierws ładunek. Kamienne domy jeden po drugim wyleciały w wietrze. Siedemnaście minut później przekroczyli z powrotem grania Jason jechał w pancernej ciężarówce z Yoramem Zahavim, i wódcą grupy.

346

- No i po wszystkim - powiedział Yoram. - Operacja Samua zakończyła się pełnym sukcesem. Jason odwrócił się do niego z goryczą: - Spróbuj to powiedzieć rodzicom Aviego. Oficer skłonił głowę, potrząsnął nią i odpowiedział cicho: - Posłuchaj, saba, wojna to nie mecz futbolowy. Nie można wygrać samą obroną. Było jeszcze wiele podobnych operacji, ale Izraelczykom wciąż nie udawało się powstrzymać rosnącej fali terroryzmu. Od początku 1967 roku partyzanckie napady zza granicy stawały się coraz śmielsze i bardziej brutalne. Ostrzał kibuców w Huleh Valley ze Wzgórz Golan przybierał na sile. Na południowym froncie radio Kair nadawało skrzekliwe przemówienia egipskiego przywódcy Nasera: "Sto milionów Arabów żyje nadzieją, iż nadejdzie dzień, w którym imperialistycz-ny Izrael zostanie zepchnięty do morza". Pod koniec maj a 1967 roku kapitan Jason Gilbert był w domu i świętował z Evą narodziny ich pierwszego dziecka - syna, któremu dali na imię Joshua, w hołdzie jej ojcu - kiedy ogłoszono przez radio powszechną mobilizację. Wszyscy rezerwiści mieli stawić się w jednostkach. Przez następne dwadzieścia cztery godziny Głos Izraela nadawał nieskończony potok bredni w stylu "Lody czekoladowe muszą znaleźć się w torcie urodzinowym", "Żyrafy lubią arbuzy" czy "Myszka Miki nie umie pływać". Były to zaszyfrowane sygnały przekazujące rezerwistom, gdzie mają się stawić z karabinami. Naser zgromadził na półwyspie Synaj, na południowej granicy z Izraelem, stutysięczną armię, uzbrojoną w sowiecki sprzęt oraz tysiąc czołgów. Wojna była nieuchronna. Jedyne pytanie brzmiało - czy Izrael ją przeżyje? Od 1956 roku Egipt i Izrael oddzielały małe, symboliczne jednostki wojsk ONZ, rozproszone wzdłuż granicy. Naser rozkazał im, by zeszły mu z drogi. Po ich wycofaniu między dwoma krajami pozostał tylko piasek.

347

Król Jordanii oddał własną armię pod naczelne dowództw Egiptu, a z innych krajów arabskich też nadciągały kontyngent Izraelczycy musieli stawić czoło ćwierćmilionowej arm dwóm tysiącom czołgów i siedmiuset samolotom. Kraj zost otoczony z trzech stron. Czwartą było morze. Tam właśnie Ar bowie mieli zamiar ich zepchnąć. Przy takim układzie sił i akompaniamencie narodów świi nawołujących do rozwagi, lecz nie kwapiących się do konkn nych działań, byli zdani całkowicie na siebie. Pluton Jasona Gilberta z 54 batalionu Sił Specjalnych zos( zmobilizowany już tydzień temu i obozował w gaju oliwnym ko TelShahar. Na rozkaz dowództwa batalionu bez przerwy ćwiczyli szyK ewakuację rannych na noszach. Nie było to pokrzepiające zajęci Bojowego ducha nie przysparzał też żołnierzom fakt, że wie z nich miało radia tranzystorowe i na bieżąco słuchało donieśli o pogarszającej się sytuacji. Ambasada brytyjska i amerykańsj poleciły swoim pracownikom opuszczenie Izraela. Co wieczór po zapadnięciu zmroku Jason usiłował podniś morale żołnierzy. Ale w miarę jak upływały dni, a napięcie we< rosło, coraz bardziej tracił siłę przekonywania, zwłaszcza że si niewiele wiedział o rozwoju sytuacji. Wreszcie, wieczorem 4 czerwca, dostał szyfrogram: "Przy tować się do wymarszu jutro o 6.00". Ani słowa na temat kierurii Wiadomość ta nieco podniosła pluton na duchu. W końcu b coś robić, a nie tylko czekać, aż spadną na nich bomby. - Prześpijcie się, chłopcy - powiedział Jason. - jutro robotę. Kiedy żołnierze rozchodzili się do swoich śpiworów, do Ja podszedł młody rezerwista w jarmułce, wyciągnął z kieszeni na si małą książeczkę oprawioną w niebieską skórę i spytał uprzeji - Saba, czy zamiast spać, mogę się modlić? - Dobrze, Baruch - powiedział Jason. - Może Bóg słuc nas dzisiaj. Ale jakie modlitwy można mówić w nocy prz przed atakiem? - Psalmy nadają się na każdą okazję, saba. Na przyl "Do ciebie wołałem, a Tyś mnie wybawił".

348

- Tak - odpowiedział mu z wątłym uśmiechem Jason - pamiętaj tylko poprosić o wybawienie na trzech frontach. Młody żołnierz usiadł z dala od innych, żeby nie przeszkadzać im we śnie. Zaczął cicho recytować psalmy. W kółko te same słowa. Jason wszedł do swojego śpiwora i zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy żonę i syna. O świcie, w poniedziałek 5 czerwca, przyjechały autobusy. Były to te same rozklekotane pojazdy, którymi część rezerwistów jeździła zwykle do pracy w Tel Awiwie. Dzisiaj jechali nimi w stronę Synaju. Tam, w Negev, mieściła się baza powietrzna, gdzie czekała już na nich eskadra helikopterowa Sikorskiego. Wysiadłszy z autobusu, żołnierze spoglądali niespokojnie w niebo, instynktownie wyczuwając bliskość nieprzyjaciela. Znad położonej nieopodal granicy w każdej chwili mógł nastąpić atak Egipskich Sił Powietrznych. Jason przeprowadzał właśnie zbiórkę swojego oddziału, dzieląc go na ośmioosobowe załogi helikopterów, kiedy zawołał go jakiś starszy oficer. Po chwili wrócił biegiem, z rozpromienioną twarzą. - Chłopaki, mam dla was ciekawą wiadomość - ogłosił. - Dziś rano, o 7.45, nasze samoloty przeprowadziły druzgocący atak na lotniska nieprzyjaciela. Nie ma już Egipskich Sił Powietrznych. Niebo należy do Izraela. Teraz od nas zależy, czy zajmiemy też ląd. Zanim zapanowała powszechna radość, młody żołnierz podniósł rękę do góry. Był to Baruch. Pokazał na swoją książeczkę i zawołał z przekonaniem: - Widzisz, saba. Bóg nas wysłuchał! Tego ranka w izraelskiej armii nie było agnostyków. - Dobra - powiedział Jason. - Nasz plan wygląda tak: przekraczamy granicę - czołgi, piechota, wszyscy. Idziemy przez Kanał, aż pod piramidy. Najpierw czeka nas jednak pewne zadanie. Egipcjanie okopali się pod Urn Katef, głównym wejściem na Synaj. Czołgi nie mogą się do nich zbliżyć, więc musimy ich stamtąd wykurzyć. Nie ma dla wszystkich miejsca, wezmę więc tylko ochotników. Wszystkie ręce podniosły się do góry. Nawet kiedy zebrał już załogi, do helikopterów pchali się dodatkowi żołnierze.

349

Po zmroku rozpoczęli desant na wydmach, na północ i egipskich umocnień. Helikoptery latały tam i z powrotem ] żołnierzy jak kolejki metra wożące biznesmenów w godził szczytu. Ostatnie lądowania odbyły się pod ciężkim ostrzale z egipskiej fortecy. Zgodnie z planem taktycznym, żołnierze podzielili się na oddz uderzeniowy i osłonę. Jason poprowadził swoich ludzi pod og dział, karabinów, grad kuł z Uzi i pocisków przeciwczołgowych. Nagle jedna z ich własnych rakiet trafiła w konwój z amunicJ Wybuch spowodował zniszczenia po obu stronach. W świe płonących zgliszczy Jason naliczył pięć nieruchomych ciał i k kunastu rannych towarzyszy. Rozkazał żołnierzom zatrzymać ss i poczekać na sanitariuszy z noszami. Mieli teraz okazję sprał dzić umiejętności nabyte w ciągu niezliczonych godzin ćwicz W końcu podniósł swój karabin i znów pogrążył się w nielu kim obrzędzie zabijania. A wszystko za sprawę pokoju. Pod koniec pierwszego dnia groźba unicestwienia Izra znikła. Jordańskie i syryjskie siły powietrzne spotkał ten sami co egipskie. Front Południowy przesuwał się w stronę Ka Sueskiego, nie napotykając po drodze silniejszego oporu. Izrael walczył na trzech frontach, lecz nie posiadał tr armii. Jego jedyna siła uderzeniowa musiała prowadzić og jednocześnie na północy i południu. Gdy tylko wyczerpany wg 54 Batalion Sił Specjalnych otworzył drogę na Synaj, pośpieS od razu na północ, gdzie trwała zacięta bitwa o Wzgórza GoU W tym samym czasie toczyły się też zażarte walki WB o najwyższą stawkę - Jerozolimę, i W środę rano na Wzgórzach Golan przywitała ich wiadoma że komandosi odbili Stare Miasto. I odzyskali najświętszel Żydów miejsce-Ścianę Świątyni. Tymczasembatalion Jasona zdobył syryj skie pozycje na wsc od Dar Bashiya. Wielkie działa, które od lat ostrzeliwały kib na północy kraju, wreszcie umilkły. Po sześciu dniach od chwili wybuchu wojna skończyła,! Izrael nie był już ten sam. Na południu miał teraz ochronny l

350

w postaci całej pustyni Synaj. Sprawował kontrolę nad całym obszarem położonym na wschód aż do rzeki Jordan, co dawało mu bardziej nadającą się do obrony granicę. A na północy Izrael-czycy zajęli Wzgórza Golan i to oni trzymali teraz Syrię w szachu. Wojna zakończyła się prawie całkowitym sukcesem. Prawie - bo nie przyniosła pokoju. Pierwszego września podczas spotkania na szczycie przywódców państw arabskich, które odbyło się w Chartumie, przyjęto trzy uchwały: odmowa negocjacji z Izraelem, odmowa uznania państwa Izrael, odmowa podpisania pokoju z Izraelem. Jason Gilbert, kołysząc w ramionach syna, powiedział do żony: - Powinni jeszcze dodać wprost, że nie dadzą nam spokoju. W chwili, kiedy to mówił, oszołomieni i pokonani Arabowie obmyślali nowy sposób prowadzenia wojny ze swoim nieprzyjacielem. Kampanię terroru i aktów sabotażu. Stworzyli OWP, organizację stawiającą sobie za cel "narodowe wyzwolenie" ludzi, którzy nigdy nie byli narodem. W żaden sposób nie można było powstrzymać nowych terrorystów od przenikania na terytorium Izraela. Niepostrzeżenie przekraczali rzekę Jordan, chowali się w jaskiniach, dokonywali swoich zbrodni i albo wracali, albo jechali na północ i znikali za granicą z Libanem. Z początku Armia Izraelska podejmowała akcje odwetowe, które przed wojną były dość skuteczne. Teraz jednak nie przynosiły żadnego rezultatu. Rzeka Jordan została odgrodzona od reszty kraju pasem pól minowych. Grabiono nawet na nich piasek, aby poranny patrol mógł sprawdzić, czy nikt nie przedostał się w ciągu nocy. Ale napastnicy byli jak hydra z greckiej mitologii: na miejscu uciętej głowy natychmiast pojawiały się dwie inne. Powołano więc specjalną jednostkę antyterrorystyczną pod nazwą Sayaret Matkal, Jednostka Rozpoznawcza przy Sztabie Generalnym, do której wybrano najlepszych komandosów z całej armii. Jason postanowił, że znajdzie się wśród nich. Pojechał do sztabu, przygotowany na te same argumenty na temat jego wieku, z którymi spotkał się pięć lat wcześniej.

351

Kiedy jednak zobaczył, kto jest oficerem do spraw rekruta zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie się obawiał. Był nim bowi nie kto inny jak Zvi Doron, którego tak dobitnie "przekonał"! siebie w wojskowym baraku. Tym razem obaj mężczyźni śmi się przez dobre kilka minut, zanim Zvi zgłosił swoje jedy zastrzeżenie co do kandydatury Jasona. - Słuchaj, sobą, wiem, że fizycznie nadajesz się do tego. jesteś teraz mężem i ojcem. Ta służba nie sprzyja życiu rodzinnej Przede wszystkim będziesz często wyjeżdżał. Po drogie, nie dziesz mógł mówić żonie o swoich zadaniach. Wierz mi, znam vĄ małżeństw, które rozpadły się z powodu służby w rozpoznaniu.ł; - Teraz ty posłuchaj - odpowiedział Jason. - Zamieszi łem w Izraelu nie po to, żeby zbierać pomarańcze. Zostałem,;! mam tu dużo do zrobienia. Tak długo jak tylko będę przydać! nie zawaham się przed żadnym niezbędnym ryzykiem. Więej przyjmiesz mnie? - Tylko pod warunkiem, że porozmawiasz o tym z żoną - Zgoda. Eva rozumiała go zbyt dobrze, żeby się sprzeciwiać. Wie ła, że poślubiła człowieka trawionego wewnętrznym ogr, W pewnym sensie to właśnie ten ogień podgrzewał ich mai stwo. Nie miała zamiaru stawać na jego drodze. Zmusiła gol do pustej obietnicy, że nie będzie się narażał bez powodu. W końcu był teraz żonaty i miał syna. A za cztery mię; miał stać się ojcem drugiego dziecka. l Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że George Krij pracuje w Muzeum Sztuki Współczesnej. Od czterecWJ a dokładnie od Święta Pracy w 1963 roku, co rano szedł Rockefeller Plaża 30 w Nowym Jorku, poddawał się szczeg< wej kontroli bezpieczeństwa, po czym jechał windą na pięćdt siatę szóste piętro. Tam otwierał drzwi oznaczone zwyczaje napisem "Sala 5600".

352

Szedł do swojego wykwintnego gabinetu korytarzami, w których wisiały obrazy Renoira, Picassa, Cezanne'ai van Gogha, nie mówiąc już o mijanych po drodze równie bezcennych rzeźbach. Była to bowiem jedna z największych prywatnych kolekcji sztuki na świecie. Na tej zapierającej dech wysokości gubernator Nelson Rockefeller i jego bracia założyli swoją bazę operacyjną. Każdy z nich miał tu własne skrzydło, gdzie oddawał się swoim rozlicznym zainteresowaniom, mecenatowi sztuki, filantropii, polityce i różnym kombinacjom powyższych elementów. Dzięki wstawiennictwu Henry'ego Kissingera, George został zatrudniony do pisania opracowań na temat międzynarodowej polityki na użytek gubernatora. Henry określił to w ten sposób: - Będziesz przygotowywał grunt dla polityki zagranicznej przyszłego prezydenta Rockefellera. Z początku wahał się, czy zrezygnować z Harvardu, lecz wkrótce wszelkie rozterki zostały rozproszone przez fakt, że zaledwie rok po ukończeniu studiów magisterskich jego zarobki wynosiły tyle, co pensja profesorska. Nie brakowało mu atrakcyjnych ofert. Z każdym rokiem spędzonym na pracy organizacyjnej przy Międzynarodowym Seminarium Harwardzkim miał coraz więcej obowiązków i zdobywał coraz większe uznanie w oczach Kissingera. Kiedy otrzymał tytuł doktora nauk politycznych, był już współwydawcą "Opinii", sztandarowego pisma seminarium. Henry dbał o swoich protegowanych i nigdy nie zawahał się przed włączeniem George'a do własnych planów strategicznych. Nie robił tego z bezkrytycznej przyjaźni. George stanowił dla niego ważny atut ze względu na swoją błyskotliwość i wrodzony talent dyplomatyczny. Być może nie był to sojusz równouprawnionych stron, ale na pewno zgrana spółka. Harvard chciał oczywiście zatrzymać George'a u siebie. Dyrektor nauk politycznych zadzwonił nawet do Kissingera z prośbą, żeby ten przekonał młodego uczonego do pozostania w akademickich szeregach. Kissinger odparł, że George jest człowiekiem o silnej woli. - Podejrzewam, że jego ambicje wiążą się raczej z Wa-

353

szyngtonem niż z Cambridge - zasugerował Henry. -zrobię, co w mojej mocy. Kissinger nie przekonywał jednak George'a zbyt mocno! pozostania na Harvardzie. Więcej pożytku jego własnej karie mogli bowiem przynieść żołnierze rozmieszczeni na wysunięty! przyczółkach. Umieszczając George'a pod egidą swoich dłu letnich protektorów, Rockefellerów, zyskiwał zaufanego sojuti nika w "prawdziwym świecie". , W czerwcu 1963 roku George nie tylko otrzymał tytuł doktCj lecz także - co być może znacznie ważniejsze - złożył przy gę na wierność Konstytucji Stanów Zjednoczonych. W ten spc stał się oficjalnie dumnym, amerykańskim patriotą. Przyznanie mu obywatelstwa było dla niego czymś w rod; spóźnionego świadectwa urodzenia. Do tego czasu zdołał już) tylko zabezpieczyć sobie przyszłość, lecz także zerwać zupę] z przeszłością. Zupełnie jakby nigdy nie był Węgrem. Jakby nie miał ffli i ojca. Ani siostry. Ani narzeczonej o imieniu Aniko. Czas tylko nachodził go w nocy koszmar, że zgubił się w oślepiają śnieżycy i nie potrafi odnaleźć drogi do domu. Z rozmyśl unikał nawet czytania węgierskiej prasy, chyba że wymagały N obowiązki. Przypominał Atenę z greckiej mitologii, która wygi czyła w dorosłej postaci z głowy Zeusa, tylko że w przypatj George' a stwórcą był Henry Kissinger. ., I tak oto George Keller wyruszył do Nowego Jorku - z( niem niektórych, najwspanialszego miasta na świecie. W oczach było to jednak zaledwie przedmieście Waszyngtonu. Jego filozofia ubioru opierała się na prywatnej teorii, że l nitur skrojony na zamówienie musi być lepszy. Dowiedział l kto szył ubrania dla zmarłego prezydenta Kennedy'ego, i zam& kilka nowych garniturów w każdym "dystyngowanym" odcieni! Stał się wręcz kimś w rodzaju tekstylnego kaznodziei. Bess nawet Andrew, z którym jadł czasem lunch w Nowojorsi Klubie Harwardzkim albo grał w squasha: - Eliot, za żadne skarby nie mogę pojąć, dlaczego we kupujesz gotowe ubrania. Przecież zaczynasz karierę bankier

- Jestem tylko stażystą - odpowiadał uprzejmie jego kolega z roku. - Poza tym nam, jankesom z Nowej Anglii, wpajają od dziecka oszczędność. Ponieważ, podobnie jak George, był obdarzony nienagannym taktem, nie wspominał nawet, że przed dwoma laty, w swoje dwudzieste piąte urodziny, stał się zarządcą funduszu powierniczego w wysokości kilku milionów dolarów. Praca dla Rockefellerów dawała George'owi jeszcze inne korzyści, na przykład dostęp do nieosiągalnych biletów na koncerty lub przedstawienia teatralne. Nie mówiąc już o dostępie do bystrych, urodziwych panien, które także pracowały w sali 5600. George skwapliwie korzystał z wszystkich okazji. Rozkoszował się olśniewającymi premierami w operze i teatrze. Siedział w sektorze dla honorowych gości, kiedy Fonteyn i Nuriejew po raz pierwszy wystąpili w Ameryce z nowym wykonaniem Jeziora łabędziego. Kiedy zaś Danny Rossi grał H Koncert fortepianowy Bartoka z Filharmonią Nowojorską, George siedział w loży Rockefellerów razem z Sally Bates, piękną i uroczą asystentką gubernatora do spraw miasta. Gdy Danny wkroczył na scenę, George mimo woli szepnął do Sally: - To dla mnie bardzo swojski wieczór. Bartok jest Węgrem. A Rossi skończył Harvard. Byliśmy na tym samym roku. - Znasz go osobiście? - spytała wyraźnie oczarowana. - Mieszkaliśmy razem w Eliot House - odparł wymijająco George. - Och, to niesłychane. Pójdziemy potem do jego garderoby? - Niee... to nie byłoby właściwe - wycofał się najzręczniej jak umiał. - Danny jest zawsze wyczerpany po koncercie. Innym razem. W 1964 roku, kiedy Nelson Rockefeller ubiegał się o nominację prezydencką z ramienia republikanów, w zazwyczaj sztywnej atmosferze sali 5600 zapanowało podniecenie. Kissinger był tu teraz tak częstym gościem, że George zastanawiał się, kto w tym czasie prowadzi jego zajęcia na uczelni.

355

Oficjalnie Henry pracował u Rockefellerów jako doradca i spraw polityki zagranicznej. W rzeczywistości określanie k runków tej polityki zlecił George'owi, a sam zamknął się w n świętszym kręgu razem z Rockym, gdzie ustalali plan kamps wyborczej. George pojechał wraz z całym dworem na Zjazd Republiki nów do San Francisco. Po przegranej ich mecenasa na rżę Barry'ego Goldwatera został na miejscu, żeby pomagać Kissin rowi w ustalaniu partyjnych wytycznych dla polityki zagraniczni W wyborczą noc George i Henry stali w kącie zamieraj ą< sali bankietowej w hotelu i obserwowali, jak najnowsze doniesi nią wciąż powiększaj ą rozmiar druzgocącej porażki ich kandyC ta na rzecz Lyndona Johnsona. - No, Henry, zdaje się, że idziemy na zieloną trawkę. ;; - Wcale nie, George, wcale nie. - Jak to nie? Przegrywamy prawie dwa do jednego. - My nie, George - odparł Kissinger - tylko ser Goldwater. Pamiętaj, że demokraci też potrzebują ekspertów, George pomyślał, że jego mistrz po prostu nadrabia maĘ Kissinger zostanie przecież odesłany z powrotem do sali wyA dowej, a on do sali 5600. s A jednak, trzy lata później, kiedy Lyndon Johnson ugrzaJj bezradnie w wietnamskich błotach, w gabinecie sekretarza H spraw obrony, Roberta McNamary, zjawił się pewien pucołov profesor w okularach i przedstawił jako specjalista z Ham w zakresie nauk politycznych. Uczony twierdził, że może kazać poufne wiadomości dla Ho Szi Mina, przywódcy Po-nego Wietnamu, przez pewnych francuskich znajomych. Pentagon był pod wrażeniem. Ku zdziwieniu wielu post nych osób, choć z pewnością nie samego zainteresowane! Kissinger został mianowany tajnym amerykańskim wysłannikiel Oczywiście, George domyślił się w końcu, jaką grę prowal tym razem wytrawny strateg, dzięki rzucanym przez niego nil przypadkowym uwagom. 4 Pewnego razu, gdy rozmawiali o jedzeniu. Henry powiedzą! - Niedawno jadłem wyśmienite coquilles w lokalu Prui - Gdzie to jest? - zaciekawił się George.

356

- Ach, w Paryżu - odparł zdawkowo Henry. - Byłem tam niedawno przez kilka godzin... z wykładem. George doszukiwał się prawdy. Najwyraźniej Kissinger prowadził teraz jakieś tajne rokowania z ramienia rządu Stanów Zjednoczonych. Wciąż jednak nie mógł pojąć, dlaczego demokraci wyznaczyli do tej roli niezbyt znanego profesora, który w poprzednich wyborach był po przeciwnej stronie. Czyżby nie mieli własnych ludzi? Dlaczego akurat Henry? Kiedy rola Kissingera stała się powszechnie znana, George ośmielił się zapytać, skąd mistrz wiedział, że jego zuchwała propozycja zostanie potraktowana poważnie. - No, cóż - odparł Henry - mógłbym wykręcić się od odpowiedzi cytatem z dzieła Cłausewitza O wojnie. Ale jeśli chcesz znać nagą prawdę, to powiem ci, że po prostu postanowiłem iść na całość. Były tylko dwa możliwe rozwiązania, więc moje szansę wynosiły jeden do jednego. - Ach, tak - wyszeptał George, zdjęty podziwem. I pomyślał: "Ten człowiek to geniusz". Polityczny pragmatyzm Kissingera, harwardzkiego mentora George' a, kłócił się z naiwnym sentymentalizmem wyznawanym przez Andrew. Podczas lunchu Andrew często szukał u George'a diagnozy choroby trawiącej kraj. Na początku czerwca 1968 roku był kompletnie zdruzgotany. - George, co się dzieje z tym krajem? Czy zupełnie już zwariowaliśmy przez tę wojnę? Dlaczego się nawzajem zabijamy? Ledwo minęły dwa miesiące, odkąd zastrzelili Martina Luthera Kinga - i ginie Bobby Kennedy. Możesz wytłumaczyć to szaleństwo? George odparł z chłodnym, akademickim spokojem: - Wszystko to zapowiada zwycięstwo republikanów w listopadzie. Cokolwiek Kissinger robił podczas tajnych wyjazdów do Paryża, najwyraźniej robił za mało. Konflikt w Wietnamie zaostrzał się. Wśród jego ofiar znalazł się też sam Lyndon Johnson, który ugiął się przed falą protestów i postanowił nie kandydować

357

ponownie na prezydenta. Bombardowania pozostawił więc poturbowanemu i bardziej pozbawionemu skrupułów przywódc W pewnym sensie LBJ oddał prezydenturę Richardowi Nią nowi. Ten ostatni, zręczny polityk, nie potrzebował rady geniif nych strategów, takich jak Henry Kissingerijego młody asysta Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że zwykła obietnica zakc czenia wojny wyniesie go na urząd prezydenta. Tak też się stało. ', Jednocześnie George musiał wynieść się z Rockefeller Og ter. Jego rozczarowanie na myśl, że nie będzie już co rano ogląt obrazów Renoira i van Gogha, łagodził nieco fakt, iż jego noij gabinet, co prawda ciasny i duszny, jest przynajmniej położOs w dobrym miejscu. To znaczy na parterze Białego Domu, pięćdziesiąt jardów,' gabinetu doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, Henryk Kissingera. Musicale grane na Broadwayu nigdy nie są lepsze niż początku prób. Jest to chwila, kiedy autorzy sami czytf tekst i śpiewają piosenki w ich świeżej, nie sfałszowanej forr Kiedy Stu i Danny skończyli swój autorski występ, akto nagrodzili ich gromkimi brawami. Reżyser, sir John Chałę wstał, żeby wygłosić kilka słów. - Myślę, że wszyscy tu zgromadzeni są tego samego zda właśnie poznaliśmy doskonałe dzieło. Naszym obowiązkiem js zawodowców jest sprostać wymogom postawionym przez auł rów .'Przez następne sześć tygodni wszystkie nasze wysiłki zmierzać w tym kierunku. Uprzejme brawa. Naraz wstał Zero Mostel. - To nie jest zwyczajna chała rodem z Broadwayu. Naprav uważam, że James Joyce byłby zadowolony z tego, co zrobili; i Danny. I jeszcze jedno - będziemy wypruwać sobie dla flaki, chłopcy.

358

Kolejne brawa. Sir John odwrócił się do czołowej gwiazdy i spytał: - Pani Hamilton, czy zechciałaby pani powiedzieć kilka słów? Zechciała. Siląc się na angielski akcent z szacunku dla reżysera, spytała: - Czy pan Kingsley albo pan Rossi mogą wyjaśnić, dlaczego w finale śpiewa tylko pan Mostel? Nie tego oczekiwał sir John. Ale aktorzy nie byli bynajmniej zdziwieni. Spojrzeli tylko wyczekująco na autorów. Danny wstał od fortepianu i postąpił parę kroków w stronę stołu, przy którym zgromadzili się aktorzy. - Proszę posłuchać, pani Hamilton, taka jest nasza koncepcja. Stu i ja chcieliśmy uwypuklić poszukiwania utraconego ojca przez Stephena i zmarłego syna przez Blooma. Uważamy, że te dwie postaci silnie przyciągają się nawzajem. - Ależ, panie Rossi, powieść kończy się monologiem Molly. Kaleczycie klasykę tylko po to, żeby schlebić panu Mostelowi. Zanim Danny zdążył odpowiedzieć, czołowy gwiazdor wtrącił lakoniczną uwagę: - Gówno prawda. Theora Hamilton odwróciła się w stronę swego partnera i powiedziała surowo, z bardziej arystokratycznym akcentem niż kiedykolwiek: - Panie Mostel, taka wulgarność jest niegodna zawodowego artysty, jakim chciałby się pan mienić. Na co Ze'ro odpowiedział po prostu: - Gówno. Sir John Chalcott wstał znowu. - Pani Hamilton, panie i panowie, jestem pewny, że wszyscy zgromadzeni znają dzieło Joyce'a. Z tego też powodu potrafimy docenić talent, z jakim nasi autorzy uchwycili ducha oryginału. Monolog, o którym mowa, jest przecież zawarty w piosence Róże i ogień, i zmierzch, wykonywanej przez panią w przedostatniej scenie. Uważam, że to drobne odstępstwo od oryginału zostało dokonane z pożytkiem dla sceny. Nazwijmy to uzasadnionym prawem autora. - Nadal uważam, że powinnam zaśpiewać w finale - od-

359

parła. - W końcu kogo, jeśli nie Theorę Hamilton, przychd oklaskiwać publiczność? Na co Zero Mostel zareplikował: - ZeroMostela. Pierwsza dama amerykańskiego musicalu ponownie od\ ła się od scenicznego partnera i rzuciła już bez śladu angieist akcentu: .H - Gówno prawda. W ten sposób rozpoczęły się próby. Sześć tygodni później, zanim opuścili Boston, zorganizo'1 próbę generalną w Nowym Jorku. Edgar Waldorf doniósM potem, że wszyscy zaproszeni wyrażali się o spektaklu w san superlatywach. Niektórzy nawet przyznali się, że przepiękny IJJ finałowy poruszył ich do łez. l Danny i Stuart uściskali się serdecznie. - Pomyśl tylko - zachwycał się poeta - zaczynamy q triumfalny pochód tuż obok Harvard Yard. Czy to nie dodaje a - Jasne, że tak. - Wiesz co? - zaproponował Stuart. - Może ty i N! pojedziecie z nami pociągiem? Moglibyśmy trzymać się za ] - Dzięki, ale Maria zostanie w Filadelfii. Denerwujel w takich sytuacjach. Ja wracam na weekend do domu, dam i koncerty i przylecę w niedzielę wieczorem. Możemy napi w moim apartamencie w Ritzu. ; - Świetnie. Jeszcze jedno, Danny. Wiem, że już ci to inqj łem, ale jak powiada Hamlet, chcę to wyryć na płytach ( pamięci. Zawsze będę ci wdzięczny, że to mnie wybrałe& współpracy... ; - Stu, masz wielki talent... ;j - Daj spokój, Danny, mogłeś wziąć, kogo chciałeś, ale < szansę facetowi bez nazwiska. Nigdy nie zapomnę twojej i koduszności. - Teraz moja kolej, Stuart. Wszystko to sprawiło mi ogroi radość. Nie jesteśmy już zwykłymi wspólnikami. Staliśmyjj prawie braćmi.

360

Jedną z żelaznych zasad Broadwayujest to, że musicalu nigdy się nie zapisuje. Przepisuje się go wciąż od nowa. - Po to właśnie są próbne przedstawienia w takich miastach, jak New Haven czy Boston - wyjaśniał Edgar Danny'emu i Stu. - Bostończycy mają równie dobry gust jak nowojorczycy, ale są bardziej tolerancyjni. Rozumieją, że spektakl wymaga jeszcze obróbki. Nawet uwagi krytyków mogą okazać się pożyteczne. - A jeśli spektakl okaże się doskonały? - zapytał bez przekonania Stuart. - To będziemy musieli go jeszcze bardziej udoskonalić. Nawet My Fair Lady przerabiano kilka razy. A to przedstawienie jest tysiąc razy lepsze, chłopcy. Prapremiera Manhattańskiej odysei odbyła się 12 lutego 1968 roku. Pierwsze recenzje nie były tak entuzjastyczne, jak przewidywał Edgar Waldorf. W rzeczywistości nie były zbyt dobre. A mówiąc dokładnie, były miażdżące. Jedyna "przydatna uwaga", na jaką zdobył się "Boston Globe", brzmiała tak: "Tę jednoznaczną klapę powinno się po cichu zdjąć z afisza pod osłoną nocy". Recenzent uznał słowa za "pretensjonalne", a muzykę za "nie dopasowaną". Inne gazety używały jeszcze gorszych określeń. Danny doznał szoku. Były to pierwsze niepochlebne oceny jego pracy od czasu, gdy harwardzki "Crimson" rozprawił się z Arkadią. Na wieść o katastrofalnych recenzjach Maria zaproponowała, że przyleci, by podtrzymywać go na duchu. - Nie - odpowiedział przez telefon. - Wygląda na to, że będziemy pracować dzień i noc. Lepiej jeśli nie będzie cię na linii strzału. - Danny - pocieszała go - tak samo jest z innymi prapremierami. Masz mnóstwo czasu, żeby poprawić wszystkie niedociągnięcia. - Jasne. Poza tym bostońscy krytycy to snobi. Zobaczymy, co napiszą w "Variety". To jedyne pismo, którego opinie się liczą. "Variety", renomowane pismo świata show-biznesu, zawsze bez ogródek wygarnia prawdę, posługując się specyficznym ję-

361

zykiem. Już sam tytuł recenzji - Joyce na mieliźnie - zapowig dał druzgocącą krytykę, Danny przebiegał wzrokiem po nieprzychylnych uwagach n temat słów Stuarta, reżyserii sir Johna, heroicznego zmagania Sł gwiazd z kiepskim tworzywem, i zatrzymał się na fragmencjj poświęconym w całości jego muzyce. ; "Rossi wyraźnie nie jest tu w swoim żywiole. Nie pisj melodii, lecz hałaśliwe dźwięki. Nie da się tego zanucić. Zupełn jakby cierpiał na rodzaj melodycznej alergii, co być może podoi się kręgom jego długowłosych przyjaciół, ale z pewnością n sprawi, że przeciętni bywalcy teatru rzucą się do kas biletowyc Krótko mówiąc, Manhattańska odyseja potrzebuje jeszcsj wielu, wielu przeróbek, żeby odnieść sukces na Broadwayu". 4 Siedząc w gustownym przepychu swojego apartamentu w h telu Ritz, Danny przeczytał recenzję kilka razy, wciąż nie dowi rzając własnym oczom. Dlaczego krytycy byli tacy zjadliwi? To najlepsza muzyt jaką kiedykolwiek napisał. Był tego pewny. Przynajmniej do 1 chwili. Rozległo się pukanie do drzwi. Rzucił okiem na zegarek. By dwadzieścia minut po północy. Cóż, jak mówili mu nowojors< przyjaciele, życie podczas prapremiery przypomina dyżur oddziale położniczym. Nie ma wtedy różnicy między dni<S a nocą. Nocnym gościem okazał się Edgar Waldorf, producent, kt(S jakby stracił cały zapał. - Obudziłem cię. Dań? - Nie. Właśnie miałem zamiar wyskoczyć przez okno. - To znaczy, że czytałeś "Yariety"? - Tak. Edgar zwalił się na kanapę z głośnym, teatralnym westchnij niem. - Wiesz, Dań, mamy kłopot. - Edgar, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale to pr cięż normalne w czasie prapremiery, nieprawda? - Trzeba wymienić Stu - powiedział szybko. - Ows2

362

on ma talent, wielki talent. Ale brak mu doświadczenia. Nigdy nie pracował pod taką presją. Danny nie wiedział, jak zareagować. Jego przyjaciel i kolega ze studiów - świetny, inteligentny pisarz - miał zostać wyrzucony na bruk. Przez chwilę siedział pogrążony w zadumie, a potem powiedział cicho: - On jest bardzo wrażliwy, to go zabije... - Nie - odparł producent. - To duży chłopiec. Pogodzi się z tym. A jeśli uda nam się ocalić spektakl, będzie i tak dostawał hojne tantiemy. Ale teraz potrzeba nam kogoś, kto przerobi tekst sztuki - kogoś, kto potrafi pisać dobrze, śmiesznie i szybko. - Kogo masz na myśli? - spytał Danny, wyobrażając już sobie, co stanie się z inteligentnym dialogiem napisanym przez Stu. - Moja żona dzwoni właśnie do Nowego Jorku, żeby zobaczyć, kto jest do wzięcia. - Ale piosenki Stu zostaną... - Bóg raczy wiedzieć, tu też jest sporo do zrobienia - odrzekł Edgar z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. Dodał szybko: - Stu jest znów w Nowym Jorku. Jego piosenki też trzeba wyrzucić. - Cholera, Edgar, pozwól przynajmniej, że ja mu to powiem. Nie jesteś trochę za brutalny? - To nie ja jestem brutalny. Dań, to show-biznes. Broadway zna tylko dwa pojęcia: sukces albo klapa. Albo zdejmują spektakl po jednym dniu, albo idzie przez dziesięć lat. To jest wojna między artystami a krytykami z "The New York Timesa"! - Wystarczy już, zaczynam to rozumieć. - Danny uspokoił się. - Ale z kim mam pracować nad piosenkami? Edgar wziął bardzo głęboki wdech. Zupełnie jakby pokój hotelowy był jednym wielkim namiotem tlenowym. Zwinął się na kanapie, chwycił za serce i oświadczył słodkim basem: - Daniel, o muzyce też musimy pogadać. - Niby dlaczego? - Jest świetna, fantastyczna, inteligentna. Może tylko trochę za inteligentna. - To znaczy?

363

- Widzisz, nie każdy potrafi to docenić. Czytałeś pr2 recenzje. Nie - pomyślał Danny Rossi - to nie może być prawd Czyżby mnie też chciał wyrzucić? - Potrzebujemy piosenek - wyjaśnił Edgar. - Wie takich do śpiewania. - Czytałem "Variety", Edgar. Uproszczę to wszystko. I piszę lekkie melodyjki. - Owładnęła nim panika, awjego głc mimo woli zabrzmiała prośba, błaganie. - Danny, ty jesteś kompozytorem klasycznym. Nie wiś " mo, może nawet siedzi w tobie współczesny Mozart! Danny uchwycił się tego taniego komplementu jak ostat deski ratunku. - Właśnie, Edgar. Mozart potrafił napisać wszystko - Requiem do kołysanki. - Tak - odparł producent - ale nie mamy go pod Posłuchaj mnie, synu, potrzebujesz pomocy. Nastała chwila strasznego milczenia. Co temu ignorantc chodzi po głowie? - Musisz zrozumieć, że nasze osobiste stosunki nie majjj nic do rzeczy. Dań. Musimy to zrobić, żeby ocalić musiał Słyszałeś kiedyś nazwisko Leon Tashkenian? Ku swojej niewypowiedzianej rozpaczy, Danny rzeczywisa znał to nazwisko. W kręgu muzycznego świata osobnik ten zna był pod pseudonimem "Leon Gówienny". Zwyczajny chałtura - On pisze gówna, Edgar, czyste, nie ozdobione gówna. - Nie obchodzi mnie, jak to nazywasz - odparował Edgar Leon ma coś, czego potrzebujemy. Słuchasz mnie? Czy rzeczyłl stość w ogóle nie dociera do twojego szlachetnego umysłu? Tak pole potrzebuje nawozu, tak samo ten musical potrzebuje gówn; Danny Rossi dławił się z wściekłości i upokorzenia. - Edgar, znam swoje prawa autorskie. Nie możesz zatruci nowego kompozytora bez mojej zgody. Nie wyrażam więc zgo - Okay, panie Rossi - powiedział spokojnie Waldorf- też znam swoje prawa. Ten show jest do niczego. Pańska muz - do bani. Ludziom robi się od niej niedobrze. Jeśli nie chce i pomocy Leona Tashkeniana, pozostaje panu tylko jedno wyjś

364

Może pan umrzeć w Bostonie i zostać pochowany na tak uwielbianym przez pana Harvard Yard. Wystarczy, że powie pan: "Nie chcę Leona", a od razu pójdę do teatru i wywieszę tam odpowiednie ogłoszenie. Wyszedł zamaszyście, z melodramatyczną przesadą, wiedząc już, że odniósł nad Dannym zwycięstwo. W rzeczywistości Edgar zszedł na dół do telefonu, żeby zadzwonić do Leona Tashkeniana, który od wczesnego ranka pracował już w swoim apartamencie w hotelu Statler. Danny połknął tabletkę na uspokojenie, ale nie odniosło to żadnego skutku. Zaczął gorączkowo szukać wokół siebie pociechy. Najpierw u swojego agenta, Harveya Madisona, który oczywiście nie mógł się doczekać jego telefonu i szybko zapewnił swojego dostojnego klienta, że podczas długiej walki stoczonej tego samego wieczoru z Edgarem Waldorfem bronił jak lew honoru Danny'ego. Nazwiska Leona Tashkeniana w ogóle nie będzie na afiszach. - Posłuchaj, Dań - powiedział filozoficznie Harvey - każdy show na Broadwayu robi się tak samo. Łata się go z kilkunastu różnych kawałków. Jeśli masz wyjątkowe szczęście, krytycy orzekną, że to jedwab, a nie używany papier toaletowy. Danny aż zatrząsł się od tej kolejnej zdrady. - Harv, nie masz za grosz honoru - wrzasnął. - Danny, ocknij się. W tym biznesie nie ma miejsca na honor. Przestań odgrywać świętoszka i bądź wdzięczny Tashke-ni anowi, że poszedł na ten układ. Pogadamy później, co? Jak tylko poprawki będą gotowe, przylecę do Bostonu i zjemy razem obiad. Trzymaj się., Odkładając z trzaskiem słuchawkę, Danny pomyślał, czy się nie upić. Nagle jednak zrozumiał, że w całym tym moralnym oburzeniu zupełnie zapomniał o oddanym przyjacielu Stuarcie Kingsleyu, który został tak brutalnie odsunięty. Zadzwonił do Nowego Jorku. Nina powiedziała, że jej mąż nie może podejść do telefonu. - Danny, jesteś-bezwzględnym, zimnym draniem - syknęła. - Czy istnieje coś lub ktoś, kogo byś nie sprzedał? Uważał cię za przyjaciela. On stanąłby po twojej stronie...

365

- Nina... - Mam nadzieję, że ten musical wyrzucą na śmietnik, a) bie razem z nim. Tam jest twoje miejsce! - Proszę cię, Nina, pozwól mi porozmawiać ze Stu Proszę. Umilkła na chwilę. Potem odparła, nieco uspokojona: - OnjestwHartford,Danny. - Co on, do diabła, robi w... - Zrozumiał jednak, skończył zdanie. - Chcesz powiedzieć, w tym sanatorium? 3 - Tak. - Co się stało? - Dostał nożem w plecy od przyjaciela. - Ale co takiego on zrobił? - Wziął kilkadziesiąt tabletek i popił szkocką. Na szc2 wróciłam wcześniej do domu... - Dzięki Bogu, Nina. Ja... - Mogę cię pocieszyć, Daniel. Lekarze mówią, że dot znają podobne przypadki... Ij - To dobrze - powiedział Danny z nie udawaną ulgą. ,i - Mówią, że następna próba na pewno mu się powiedzie Na szczęście Danny musiał wyjechać z Bostonu na kilka Najpierw wystąpił parę razy w roli dyrygenta w Los Angeles,! czym odleciał do Nowego Jorku. Wylądował o szóstej ran przespał się w garderobie, wziął dwie pobudzające tabletki z dzaju allegro vivace i poszedł na trzygodzinną próbę. Tego wieczoru zagrał skomplikowany koncert fortepiany Schonberga, wywołując taki aplauz widowni, że musiał bisowa Wybór całkowicie odmiennego utworu na bis wskazywał, jego myśli wciąż krążą wokół Bostonu. Zagrał bowiem WariA C-dur (K 265) Mozarta, znane również pod nazwą Byty świnki trzy. W końcu, za dwadzieścia pierwsza, wrócił do Bostonu, ł wchodził do swojego apartamentu w hotelu Ritz, zadzwonił tek - Tak? - powiedział znużonym głosem. - Witaj w domu, Danny. Masz czas? - To był Edgar.

366

- Padam z nóg. Możemy porozmawiać rano? - Nie, o jedenastej jest próba i muszę jeszcze dać do przepisania nowe role. - Jakie role? - Nowy tekst Leona. Możemy wejść? Och, nie, naprawdę musiał spotykać się ze swoją nemezis? - Edgar, nie potrzebujesz mojej aprobaty. Poddałem się już. Bez słuchania wiem, że to jest okropne... - Może zmienisz zdanie, kiedy Leon ci to zagra. Chętnie posłuchamy twoich uwag. Daniel Rossi uczył się szybko. Wiedział już, na czym polega gra. Co prawda, zrzekł się prawa do odrzucenia poprawek Leona Tashkeniana, lecz ciągle miał w ręku jeden atut, choć całkiem bezwartościowy. Zgodnie z warunkami umowy nadal mógł usunąć swoje nazwisko z afisza. Dopiero by ich załatwił! Jego nazwisko dodawało przecież splendoru całemu przedsięwzięciu. A jego reputacja poważnego muzyka wzbudzała respekt u recenzentów. Edgar nadal musiał się z nim liczyć. - Dobra. Ale nie męczcie mnie długo. - Pójdziemy sobie, zanim się obejrzysz - rzucił Edgar. I natychmiast odłożył słuchawkę. Ledwo Danny połknął jedno allegro, rozległo się pukanie. Z drżącym sercem otworzył, drzwi. Stała tam dziwaczna para: elegancko ubrany Edgar, o sylwetce arbuza, i młody, smagły mężczyzna z'włosami lśniącymi od brylantyny. Młodzieniec był ubrany od stóp do głów w czarny sztruks, jedyny wyjątek stanowiła biała koszula, rozpięta na tyle, by odsłonić widok złotego medalika spoczywającego na owłosionej piersi. - Czołem. - Leon Tashkenian uśmiechnął się i podał mu rękę. - A to Bollinger - powiedział Edgar, wyciągając wielką butelkę szampana. Danny nie odpowiedział. Nie wolno marnować amunicji podczas oblężenia. Kiedy obaj mężczyźni weszli do pokoju, w drzwiach pojawił się nagle kelner z tacą, na której stały trzy schłodzone kieliszki. Wziął butelkę, otworzył korek i rozlał jej zawartość.

367

- Świetnie pan dzisiaj grał - zauważył Tashkenian. - Dziękuję - mruknął z przekąsem Danny, biorąc komp ment za typowe pochlebstwo ze świata show-biznesu. - By dzisiaj w Nowym Jorku? - Nie. Ale nadawali pana na żywo przez radio. - Ach, tak. - Wypijmy - wtrącił Edgar, wciskając kieliszki z sz nem w ręce obu kompozytorów. Potem wzniósł uroczysty te - Za nasz musical. Leon podniósł do ust kieliszek, ale nie wypił. Danny po pn pochłonął zawartość i usiadł. - Dobra, zobaczymy teraz, co tam zrobiłeś - powiedził sięgając po stertę papierów Tashkeniana. - Lepiej niech to zagra - zaproponował Edgar. - Potrafię czytać z nut - odburknął Danny. - Nie wątpię, jesteś przecież absolwentem Harvardu, Danii lu - powiedział Edgar. - Ale ja, niestety, mam braki w vtf kształceniu. Poza tym, podoba mi się wykonanie Leona. Dali Lee, bierz się do roboty. - Zbliżył się do Danny'ego i oświadcz autorytatywnie: - To fantastyczne! Fan-ta-stycz-ne! Bum-bum, bum-bum-bum! Leon walił w fortepian Steinwaji jak oszalały drwal. Danny podniósł rękę. i -Wystarczy już! ; - Czekaj, czekaj - zaprotestował Edgar - to dopiero rfl grzewka. Danny poddał się z ciężkim westchnieniem i nalał sobie znć szampana. Stopniowo z hałasu zaczęły wyłaniać się czytelne dźwiętf Tonika, pierwszy wtręt minorowy, drugi, dominanta septymowfl Czy można było spodziewać się czegoś lepszego niż stare, w świechtane akordy muzyki pop? W życiu Danny'ego zdarzały się chwile, kiedy marzył, by st się Beethovenem. Teraz wystarczyłoby mu, gdyby stał się ] prostu głuchy. Do licznych zalet Leona Tashkeniana należ bowiem także głos zranionej hieny. Co jakiś czas do Danny'ego docierały pojedyncze słowa tek

368

tu. Wśród nich pojawił się zwrot "w rozterce", sugerując rychłe nadejście rymu "me serce". Tak też się stało, podobnie jak bezokolicznik "kochać" bezzwłocznie znalazł swój rym w słowie "szlochać". W końcu, u samego szczytu wokalnego orgazmu Leona nadszedł z piskiem zwrot "gwiazdy na niebie", podparty harmonicznie w E-dur septymą. Koniec był już bliski i tak łatwy do przewidzenia, że Danny z trudem powstrzymywał się, by samemu nie ryknąć nieuchronnego finałowego stwierdzenia: "Kocham cię". Edgar z radości pląsał po pokoju. Podbiegł do Tashkeniana, pocałował go w policzek i oznajmił: - Danny mówi, że to świetne, świetne! Spocony i zdyszany Leon spojrzał na renesansowego przedstawiciela muzyki współczesnej. - I co pan powie, panie Rossi? - spytał jak stremowany debiutant. - Leon, to nadaje nowe znaczenie słowu "sznura". - On tylko żartuje - zaśmiał się nerwowo Edgar. - Nie żartuje - powiedział cichym, lecz pewniejszym głosem młodzieniec przy fortepianie. A potem zwrócił się w stronę Danny'ego i zapytał: -Czy mógłby pan dokładniej sprecyzować swoje zarzuty? - W szczególności nie podoba mi się wykorzystanie oklepanego rytmu jeden-sześć-cztery-pięć-jeden. - "Oklepany" nie musi znaczyć "zły", panie Rossi - odparł Leon. - Richard Rodgers wykorzystał go z doskonałym skutkiem w Błękitnym księżycu. - Nie jesteś Richardem Rodgersem, a ten bezmyślny harmi-der dźwięków to nie muzyka. Tashkenian był młody, ale znał swoją wartość, zwłaszcza w tej chwili. Ostatni stek wyzwisk zwalniał go od szacunku dla maestra Rossiego. - Słuchaj no, Rossi, mam lepsze rzeczy do roboty niż siedzenie tutaj i wysłuchiwanie obelg takiego nadętego, przecenianego dupka jak ty. Doskonale wiem, że moje rymy są oklepane. Ale o to właśnie chodzi. Dzięki temu ludzie mają wrażenie, że już to gdzieś słyszeli. Nawet nie potrzebują się dobrze wsłuchiwać,

369

żeby nucić potem w czasie przerwy. A to, w przypadku musicalu oznacza sukces. Nie masz chyba nic przeciwko sukcesowi? W tym miejscu EdgarWaldorf poczuł się jednak zobowiązany! do obrony gwiazdora, który nadawał jego spektaklowi blasku,! choćby nawet pozbawionego żaru. - Pan Rossi jest jednym z naszych największych współczes nych kompozytorów - stwierdził. Lecz Tashkenian doszedł już za daleko, żeby się cofnąć. - Co takiego? - zadrwił i znów zwrócił się do Danny'egc - Nawet w klasycznej muzyce wcale nie jesteś taki dobry W Szkole Muzycznej Juilliard studiowaliśmy twojąkiepską inu- tację Strawińskiego w balecie Savonarola jako przykład nie poradnej instrumentacji. Jesteś zwykłym naciągaczem z I\ League. Nagle Leon urwał, równie gwałtownie jak wybuchnął, przi rażony słowami, które wyrwały mu się z ust. Danny nie odezwał się ani słowem. W gradzie wyzwisk ciska nych wściekle przez Leona były słowa prawdy, które zraniły boleśnie. Stali naprzeciw siebie i patrzyli sobie w oczy, tak san)i przerażeni myślą o odwecie przeciwnika. Nagle stała się rzecz dziwna. Leon Tashkenian zaczął płakać Sięgnął do kieszeni po chusteczkę, wytarł oczy i powiedzie cicho: - Przepraszam, panie Rossi. Powiedziałem to w złości. Danny nie wiedział, jak zareagować. - No, rozchmurz się - nakłaniał go Edgar. - Przecież cifl przeprosił. - Naprawdę wcale tak nie myślę - dodał potulnie Tashkęl niań. Danny doszedł do wniosku, że tylko wielkoduszność moał ocalić mu twarz, a - Nie ma sprawy, Leon, musimy teraz myśleć o musicalu,] Edgar Waldorf podniósł się z kanapy jak feniks z odmętów rozpaczy. - Mój Boże, kocham was obu. Jesteście wspaniałymi lud; Z jakiegoś powodu obaj nie mieli ochoty na wybuchy

370

deczności producenta. Edgar wziął nuty od Leona i wręczył je Danny'emu. - Masz, wyglancuj to trochę swoją klasyczną wirtuozerią. - Co takiego? - Jutro musisz zagrać te piosenki aktorom. Kolejne upokorzenie? Miał "glancować" muzyczne łajno tego tandeciarza Leona w jego obecności? - Dlaczego muszę to grać? - Bo to mają być twoje utwory. Dań. - To oni nie wiedzą o Leonie? Edgar zdecydowanie potrząsnął głową. - I nigdy się nie dowiedzą. Danny'ego zatkało. Zwrócił się do młodzieńca, którego oczy były nadal czerwone od łez, i zapytał: - Naprawdę się na to zgadzasz? Leon uśmiechnął się słabo. - To część naszego układu, panie Rossi. Jestem pewny, że zrobiłby pan to samo dla mnie. - Nucą! Słyszysz mnie, Danny? Oni nucą! Edgar zadzwonił z gabinetu dyrektora Teatru Schuberta. Właśnie trwała przerwa w pierwszym przedstawieniu, które zawierało już poprawki Leona. Dodali jeszcze jeden numer po piosence Gwiazdy to nie wszystko, śpiewany przez Theorę Ha-milton na sam koniec musicalu (sir John Chalcott, który zagroził, że zrezygnuje z pracy, jeśli wprowadzi się tę poprawkę, właśnie wracał samolotem do Londynu). Danny nie potrafił zmusić się do pójścia do teatru, choć nie wiedział, czego właściwie się obawia. Tego, że nowa wersja okaże się klapą? A może, co jeszcze gorsze, że odniesie sukces? - Mówię ci, Danny - ciągnął dalej Edgar - czuję sukces w powietrzu. Mamy przebój! Zaufaj Edgarowi Waldorfowi, mamy cholerny przebój! Około północy rozległo się subtelne pukanie do jego drzwi w hotelu. Była to dystyngowana - i do tej pory nieprzystępna - gwiazda

371

musicalu. Pani Theora Hamilton przyniosła ze sobą wodę sodov świata show-biznesu, znaną również pod nazwą "szampan". - Panie Rossi - przymilała się - przyszłam wznieść toa za pański geniusz. Ta nowa ballada, którą napisał pan dla mnid to rewelacja. Widziałam łzy na widowni, kiedy spadała kurtyng8j Danny nigdy nie przejmował się zbytnio jej poglądami, pewni zainteresowanie natomiast budziły w nim jej piersi. Z zadowolę niem stwierdził, że nie zapomniała zabrać ich ze sobą. - Mogę wejść czy mamy pić na korytarzu? - Madame - ukłonił się szarmancko Danny -je vous i prie. I legendarna Theora wślizgnęła się do środka. Wkrótce z władnęła nim za pomocą butelki, swoich piersi i gorącego serca Tej nocy wszystko to należało do niego, o O tak, muzyka ma w sobie czar. Nawet jeśli jej autorem jeS Leon Tashkenian. W dzień nowojorskiej premiery Danny kazał swojemu szofes rowi przywieźć Marię z Filadelfii prosto do teatru. Podczas gdj ona siedziała na widowni, Danny i Edgar chodzili nerwowo pi pustym holu. Za każdym razem, gdy rozlegał się śmiech alb brawa, wymieniali spojrzenia i pytali się nawzajem półgębkiesal - Myślisz, że im się podoba? Po premierze, w drodze na bankiet, Danny z niepokoje w głosie spytał Marię o zdanie. - Szczerze mówiąc, pierwsza wersja bardziej mi się podob ła. Ale widownia była chyba zadowolona, a to jest najważniejsz - Nie, liczy się tylko to, co powiedzą krytycy. - Rozglądałam się wszędzie, ale nigdzie nie widziałam St arta ani Niny. - Byli za bardzo zdenerwowani, żeby przyjść - skłamał i poczekaniu Danny. - Chyba nie pojawią się nawet na bankiecie! Zostaną w domu i będą czekać na recenzje w telewizji. i Do wpół do jedenastej dotarły już do nich wszystkie najwa niejsze głosy. Stacje telewizyjne były ze sobą zgodne. Wszystki chwaliły inteligentny tekst Stuarta Kingsleya (nikt nie wymień nawet nazwiska żony Edgara, która chwyciła za pióro, gdy Ne

372

Simon odmówił poprawiania tekstu). Wszystkie zachwycały się "świeżą i melodyjną" (CBS) muzyką Danny'ego. Wyglądało na to, że również "Times" wpadnie w zachwyt. Tak się też stało. Edgar stanął na podwyższeniu dla orkiestry i ze łzami w oczach odczytał słowa, które miały przynieść im wieczne bogactwo i sławę. - To laurka! - wrzasnął, wymachując nad głową żółtą gazetą. - Prawdziwa laurka! Posłuchajcie tylko tytułu: Tryumfalny powrót melodii na Broadway. Tłum aktorów, sponsorów i pięknoduchów wybuchnął oklaskami. Edgar podniósł rękę, prosząc o ciszę. Po chwili uciszyli się, żeby posłuchać dalszego ciągu. Słychać było tylko brzękanie kieliszków, melodramatyczne westchnienia kobiet i pełne podziwu szepty. Tymczasem Edgar czytał dalej święty dokument. "Dziś wieczorem, w Teatrze Schuberta, Daniel Rossi potwierdził dobitnie, że jest mistrzem wszystkich form muzycznych. Trudno o lepszy dowód na jego niesłychaną wszechstronność niż porównanie kompozycyjnie skomplikowanej, niemal atonalnej muzyki do baletu Savonarola ze słodkimi, prostymi piosenkami z Manhattańskiej odysei. Niektóre z nich, takie jak Dziś wieczorem, jutro, zawsze, a zwłaszcza Gwiazdy to nie wszystko, przejdą do historii musicalu. Również poeta Stuart Kingsley udowodnił, że posiada niezwykły talent dramatyczny..." Natomiast po ostatnim, bezwarunkowym stwierdzeniu krytyka ("Mam nadzieję, że ten musical nigdy nie zejdzie ze sceny"), orkiestra zagrała piosenkę Gwiazdy to nie wszystko. I wszyscy, młodzi i starzy, pijani i trzeźwi ryknęli głośnym śpiewem. Wszyscy, oprócz Danny'ego Rossiego. Podczas gdy goście śpiewali w kółko refren, Maria nachyliła się i szepnęła mężowi do ucha: - To cudowne, Danny. Pocałował ją w policzek. Nie zrobił tego jednak w podziękowaniu za jej dobroduszny komplement, lecz dlatego, że patrzyli na nich reporterzy.

373

W marcu na uroczystości rozdania nagród Tony Award, Ma hattańska odyseja została uznana za najlepszy musical roli Zgodnie z oczekiwaniami, Danny dostał nagrodę za najleps muzykę. Przyjmując w imieniu Stuarta Kingsleya nagrodę najlepszy tekst dramatyczny, Edgar Waldorf wygłosił wzruszają ce przemówienie o obowiązkach wychowawczych Stu, które ni pozwoliły mu przybyć na uroczystość. Po zwariowanej licytacji wytwórnia filmowa MGM zakupijt prawa do ekranizacji za rekordową sumę siedmiu milionów dc larów. Wkrótce potem zdjęcie Danny'ego Rossiego pojawiło się n okładce tygodnika "Time". ;; Przez dłuższy czas Danny wstydził się na myśl o zakulisc wych upokorzeniach związanych ze sprawą Manhattańskiej od sei. Lecz, tylko dwie osoby na świecie wiedziały, że nosi w sob poczucie klęski. Człowiek ma jednak niespożytą zdolność odradzania się n nowo. Wraz z upływem lat i ciągłym wzrostem liczby rozmaitye inscenizacji, która sięgnęła już dwustu, Danny zaczął powoli wie rzyć, że to naprawdę on napisał piosenkę Gwiazdy to nie wszyst]( Zresztą, co tu dużo gadać, gdyby dano mu szansę, prawdop dobnie napisałby ją. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

15 maja 196 Jako człowiek, który właściwie mieszka w Nowojorskin Klubie Harwardzkim, byłem prawdopodobnie pierwszym fa cetem spoza Cambridge, który miał w ręku numer "Przegląd! Dziesięcioletniego", opisującego dokonania naszego roczniki w ciągu pierwszego dziesięciolecia po studiach. Nietrudno zauważyć, że ci, którym mniej się powiodło przysłali dłuższe szkice niż ich sławniejsi koledzy.

374

Jeden, na przykład, rozpisuje się bez końca o tym, jak służył w wojsku, znalazł sobie żonę, ile ważyły jego dzieci przy narodzinach i tak dalej. Albo o tym, jakie ciekawe jest życie w fabryce butów tatusia ("Musieliśmy przenieść się z Nowej Anglii do Puerto Rico, a teraz rozważamy możliwość budowy obiektów na Dalekim Wschodzie"). Nie podaje jednak więcej szczegółów na temat swojego rozwodu. A to właśnie mogłoby mnie zainteresować. W każdym razie widać, że za grubą zasłoną gadulstwa usiłuje ukryć życie toczące się w cichej rozpaczy. Kończy zaś filozoficznym stwierdzeniem: "Jeśli but pasuje, trzeba go włożyć". Innymi słowy, zajął całe cztery strony po to, by poinformować nas, że staje się życiowym bankrutem. Natomiast Danny Rossi wymienił tylko daty małżeństwa i narodzin córek, skomponowane utwory i otrzymane nagrody. To wszystko. Nie zakończył nawet zwięzłym podsumowaniem w stylu: "Miałem w życiu wiele szczęścia" albo "Wszystko to zawdzięczam płatkom śniadaniowym Wheaties". Któż jednak nie zna jego twarzy z gazet, kto nie czytał przynajmniej pół tuzina historyjek, które robią z niego półboga? Założę się, że mnóstwo facetów, którzy uważali go za mięczaka, chwali się teraz przed żoną i dzieciakami, że to ich kumpel ze studiów. Przyznaję, że nawet ja wyolbrzymiam naszą przelotną znajomość. Notka Teda Lambrosa była też krótka i rzeczowa. Oboje z Sarą spędzili dziesięć wspaniałych lat na Harvardzie. Ted był wdzięczny, że jego książka o Sofoklesie zyskała sobie pochlebne oceny, a teraz nie mógł już się doczekać, kiedy zamieszka wraz z rodziną w Canterbury i rozpocznie tam pracę naukową. Ani Jason Gilbert, ani George Keller nie przysłali żadnej notki biograficznej i w obu przypadkach rozumiałem, dlaczego. Jason, z którym wciąż koresponduję, przeżył ostatnio ciężkie chwile. Co do George'a, to jest on tym samym paranoikiem, podejrzliwym do granic szaleństwa. Nie powierzył im nawet tych skąpych informacji o sobie, które przekazuje mi podczas lunchu. W odróżnieniu od wielu innych kolegów z roku, postanowiłem napisać uczciwą notatkę na swój temat.

375

Poświęciłem jedno zdanie służbie w marynarce, nie ut wiając niczego. Potem stwierdziłem krótko, że po siedr latach w firmie Downs & Winship zostałem wybrany na wić prezesa. Następnie napisałem, że największą przyjemność spraw mi patrzenie, jak rosną moje dzieci. A największym rozczai waniem był dla mnie rozpad małżeństwa. Nie sądzę, żeby moją notatkę przeczytało wiele osób, i też nie było w niej za wiele do czytania. Ani słowem nie wspomniałem, że wcale nie wiedzie mi < tak świetnie w bankowości. Swój awans zawdzięczam temu, razem z kilkoma kumplami pomogliśmy w powstaniu fin Kintex, która stała się największym na świecie producent pigułek antykoncepcyjnych. Biznes rozwinął się w zawr nym tempie. (Zadziałał tu czysty przypadek czy podświado żal, że matką moich dzieci została niewłaściwa kobieta?) Nie napisałem też, że choć na First Avenue są teraz tysią nowych barów, gdzie tak zwani ludzie sukcesu mojego pold ju mogą poznać całkiem niezłe kobiety, moje życie upłyl w rozpaczliwej samotności. ' W każdy weekend staram się bezskutecznie nawiązać uti coną więź z dziećmi (siedmioletnim Andym i czteroleti Lizzie). Faith chyba zrezygnowała z seksu na rzecz alkohfl - widać to na jej twarzy. Najwyraźniej trzeźwieje tylko to, żeby powiedzieć dzieciakom, jaki ze mnie sukinsyn. A mam zaledwie kilka godzin w sobotę, żeby odeprzeć te kalum Moją jedyną pociechą jest nadal Harvard. Choć nieda kupiłem eleganckie mieszkanie w nowym wieżowcu na I Sixty-first Street, większość czasu spędzam na grze w squa i na rozmowach z kolegami w klubie. Pomagam różnjl komitetom uczelnianym. Myślę nawet o kandydowaniu i Rady Absolwentów, co dałoby mi niezłą wymówkę, przejść się znów po dziedzińcu. Krótko mówiąc, wcale nie jestem bardziej szczęśliwy i gadatliwego sprzedawcy butów. Z drugiej strony, wydaje i się, że potrafię to lepiej ukryć.

Ted Lambros przygotowywał się do życia w Canterbury ze zwykłym w podobnych sytuacjach entuzjazmem. Lato 1968 roku spędził na pakowaniu książek i notatników, na poprawianiu starych wykładów i, co najważniejsze, na lekcjach tenisa na Soldier'sField. Kiedy wprowadzali się do rudery wynajętej od college'u na North Windsor Street, Sara ostrzegła go: - Wiesz, kochanie, jeśli wygrasz z Buntingiem, nigdy nie będzie na ciebie głosował. - Daj spokój - powiedział żartobliwie - mówisz do wytrawnego stratega. Muszę grać tylko na tyle dobrze, żeby chciał mnie za partnera sparingowego, czy jak oni to nazywają. Ale martwili się nie tylko o głos tenisisty. W instytucie pracowali jeszcze trzej inni profesorowie klasyki - i mieli wpływowe małżonki. Oczywiście, z każdą parą trzeba było zjeść obiad. Pierwszy ruch wykonał Henry Dunster, zapraszając ich do swojego domu. Obecna pani Dunster była jego trzecią żoną i wszystko wskazywało na to, że nie ostatnią. Henry zaczął zalecać się do Sary. Wcale jej to nie pochlebiało. - Nie mówię, że był prymitywny - poskarżyła się Tedowi, gdy wracali samochodem do domu - ale taki idiotycznie nieśmiały. Nie stać go nawet na otwarty flirt. Boże, co za śmieć. Ted uścisnął Sarę za rękę. - Jeden z głowy - szepnął. - Jeszcze trzech. Następną przeszkodą w drodze do profesury był obiad z państwem Hendrickson - historykiem Digbym i jego kochającą żoną Amelią. Było to prawdziwe małżeństwo dwojga umysłów, jednomyślne w każdej kwestii. Oboje tak samo uwielbiali piesze wycieczki, wspinaczkę górską i oboje mieli ostre, paranoiczne urojenie, że wszyscy w instytucie chcą odebrać Digby'emu zajęcia z histońi. - To straszne - skomentowała Sara - ale myślę, że w pewnym sensie wasze obawy są uzasadnione. Historia to przecież fundament klasyki. Digby podjął skwapliwie jej uwagę i rozwinął ją dalej: - Więcej, Sara, to cała budowla. Literatura to przyjemna

377

rzecz, ale jak już wszystko się na jej temat powie, pozostają t słowa. A historia to fakty. - Kupuję to - powiedział Ted Lambros, specjalista! literatury, który na chwilę zapomniał o swojej wiedzy i ugryzł w język. Sara rozpoczęła natarcie na okopy małżonek. Jej "przyjast z żoną Kena Buntinga rozwinęła się już do tego stopnia, że tydzień umawiały się na lunch w barze Huntsman. Dptty była domorosłą sędziną sfer towarzyskich i dzieliła i żonki uczonych w Canterbury na dwie proste kategorie: "kc z klasą" i "kobieta bez klasy". Sara Lambros z rodziny Harriso znanych nowojorskich bankierów, była w jej oczach nieklai śmietanką towarzyską. Ponieważ w niej samej, jak to okn płynęła niebieska krew z Seatue, uważała Sarę za pokrewną duś Jedyna różnica między nimi dotyczyła spraw małżeńskicfet - Powiedz mi - spytała, zniżając głos - jak to jest.,1 wiesz, być żoną Latynosa. Starając się ze wszystkich sił zachować powagę, Sara wy niła cierpliwie, że Grecy, choć mają ciemne włosy - i w ócz niektórych - lekko smagłą skórę, to niezupełnie to samo, "Latynosi". Zrozumiała jednak jej aluzję w pytaniu i odparła-H jej zdaniem wszyscy mężczyźni są w gruncie rzeczy tacy saHijj - Chcesz powiedzieć, że masz takie bogate doświadczey - spytała Dotty Bunting niezmiernie zaintrygowana. - Nie - odpwiedziała ze spokojem Sara - mówię tylko{ rozumiesz mnie - że są tak samo wyposażeni przez naturę. Dotty Bunting oblała się purpurą. ' Sara szybko zmieniła temat i spytała o radę w zakresie dzi cięcych dentystów "z klasą", którzy praktykowali w okolicy.i Jedno było oczywiste. Gdyby pani Bunting miała prawo głc Sara zdobyłaby go na pewno. Teraz tylko pozostawało czek jaki wpływ Dotty wywrze na męża. A to można było usfa jedynie przy wspólnym obiedzie. I znów, tak jak każe tradyl państwo Bunting zaprosili nowo przybyłych do swojego don) Rozmowa, zgodnie z przewidywaniami, dotyczyła głów tenisa. Bunting żartobliwie oskarżał Teda o unikanie jego nie

378

czonych zaproszeń, żeby "poodbijać razem piłkę". Ted odpierał ataki, mówiąc, że ostatnio był zbyt zajęty urządzaniem domu i przygotowaniem się do zajęć i tak dalece stracił formę, że Bunting nie miałby z niego żadnego pożytku na korcie. - Jestem pewny, że przemawia przez niego skromność, Saro - powiedziała wylewnie Dotty. - Założę się, że grał w drużynie uniwersyteckiej. - Nie, nie, nie - zaprotestował Ted - nigdy nie byłem taki dobry. Tenis to jedna z dyscyplin, które na Harvardzie stoją na naprawdę niezłym poziomie. - Tak - przyznał Ken - w pięćdziesiątym szóstym pokonał mnie w turnieju międzyuczelnianym właśnie facet z Harvardu. Ted nieświadomie otworzył najbardziej bolesną ranę w sportowych wspomnieniach Buntinga. Ken zaczął krwawić potokiem słów. - Naprawdę powinienem był wtedy wygrać. Ale ten Jason Gilbert był prawdziwym nowojorskim cwaniakiem. Znał wszystkie sztuczki. - Nigdy nie sądziłam, że ludzie z Nowego Jorku są szczególnie cwani - powiedziała niewinnie Sara. - Sama pochodzę z Manhattanu. - Oczywiście, Saro - dodał szybko Bunting. - Ale ten Gilbert - zresztą pewnie nie nosił tego nazwiska zbyt długo - był jednym z tych, no wiesz, żydowskich typków. Zamilkli zażenowani. Sara milczała, pozwalając mężowi wystąpić w obronie ich wspólnego kolegi z Harvardu. Widząc jednak, że Ted ma trudności ze sformułowaniem właściwej odpowiedzi, powiedziała od niechcenia: - Jason był na tym samym roku, co Ted i ja. - Och - powiedziała Dotty Bunting. - Znałaś go? - Niezbyt dobrze - odparła Sara - ale chodził z kilkoma dziewczynami z mojego akademika. Był bardzo przystojny. - O! - zawołała Dotty, nadstawiając uszu. - Powiedz mi - wtrącił się Ken - co tam słychać u starego Jasona? Jego nazwisko zniknęło z magazynu "Tennis Worid". - Słyszałem tylko, że zamieszkał w Izraelu - odpowiedział Ted.

379

- Naprawdę? - Bunting uśmiechnął się. - Powinien być bardzo szczęśliwy. Ted spojrzał na Sarę, błagając wzrokiem o jakąś wskazówki Lecz tym razem ona także nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ze była się tylko na oświadczenie: - Ten deser jest wyśmienity. Musisz dać mi przepis, Dot Na sam koniec zostawili sobie najtwardszy orzech do zgryzi nią - państwa Foley, archeologa o kamiennej twarzy i je równie nieprzeniknioną małżonkę. Sara bez końca ponawia próby ustalenia terminu spotkania. Ale za każdym razem dos wała odpowiedź, że umówili się już z kimś innym. Wreszeij poddała się otwarcie i oświadczyła: -\ - Proszę podać jakąkolwiek datę. My zawsze możeri przyjść. < - Przykro mi, kochanie - odparła pogodnie pani Foley -ale my zawsze jesteśmy zajęci. R Sara zakończyła grzecznie rozmowę i odwróciła się do Ted - Trudno, mamy trzy głosy na cztery. Powinno wystarczy Pominąwszy sprawy koleżeńskie, Ted coraz bardziej przyw zywał się do życia w Canterbury. Cieszyło go, że Sara pow przyzwyczaja się do prowincjonalnej atmosfery i zaczęła do<ś niać bogate zbiory w dziale klasycznym Biblioteki Hilliera. Pras czytała od deski do deski najnowsze pisma naukowe i naw relacjonowała mu przy obiedzie nowinki z antycznego świata.;! Studenci garnęli się na jego zajęcia, a on chętnie na ri przychodził. Nie miał oczywiście nic przeciwko temu, że naje zajęcia z dramatu greckiego zawsze ściągają największe tłumy Wieść o entuzjazmie, jaki wzbudzają jego wykłady, wkrót< dotarła do gabinetu dziekana. Tony Thatcher uznał, że nastst odpowiednia chwila, by poruszyć sprawę profesury Teda. Us9 skał zgodę hellenisty, łacinnika i historyka. Nawet archeol< skinął przyzwalająco głową. Wszystko poszłoby całkiem gładko, gdyby nie sprawa młc go Chrisa Jastrowa.

380

W pewnych okolicznościach byłby to budujący widok - muskularny Adonis w obcisłym, pomarańczowym swetrze z wyhaftowaną literą "C" spał jak potężny lew w promieniach słońca. Niestety, zdarzyło się to na zajęciach z łaciny prowadzonych przez Teda, który nie był tym widokiem w najmniejszym stopniu zbudowany. - Proszę się obudzić, Jastrow! - warknął głośno. Christopher Jastrow wolno uniósł przystojną głowę i spojrzał na Teda z rozchylonymi ustami. - Tak jest, panie profesorze - wymamrotał z przesadnym szacunkiem. I zdjął nogi z przeciwległej ławki. - Przepraszam, że przerywam pańską sjestę. Czy zechciałby pan odmienić przez przypadki czasownik voco w stronie biernej w czasie teraźniejszym? - Voco? - Tak, voco - powtórzył Ted. - Jak pan sobie zapewne przypomina, mówimy o pierwszej koniugacji. I chciałbym, żeby zastosował ją pan do strony biernej czasu teraźniejszego. Krótka chwila milczenia. - Obawiam się, że jestem dzisiaj nie przygotowany, sir. - Inaczej mówiąc, nie było pana na poprzednich zajęciach i nie miał pan ochoty pytać kogokolwiek, co na dzisiaj przygotować. - Ależ... - Panie Jastrow, czekam dziś na pana w swoim gabinecie między czwartą a piątą. - Przykro mi, ale nie mogę przyjść, sir - odpowiedział uprzejmie. - Mam trening. - Posłuchaj, chłopcze - ostrzegł surowo Ted - możesz mieć nawet spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Albo przyjdziesz dziś między czwartą a piątą, albo zobaczymy. Choć do końca zajęć pozostało jeszcze kilka minut, nie potrafił się skoncentrować. - Koniec na dziś - powiedział z gniewem. Kiedy studenci zaczęli z ociąganiem wychodzić z sali. Tom Herman z drugiego roku zatrzymał się przed biurkiem Teda i powiedział przyjaznym tonem:

381

- Przepraszam, panie profesorze, nie obrazi się pan, jeśli c powiem? * - Tom - odpowiedział Ted - żadne słowa nie mój obrazić mnie bardziej niż zachowanie Jastrowa. w - Właśnie o to mi chodzi - powiedział nieśmiało Herma! - Możliwe, że pan nie wie, kim on jest. ' -S - Owszem, czytam gazetę uczelnianą - odparł Ted. -s Wiem, że Jastrowjest naszym najlepszym zawodnikiem futboli wym. Ale i tak go obleję, jeśli nie weźmie się do pracy. - Z całym szacunkiem, sir, nie może pan tego zrobić. niego nie zdobędziemy mistrzostwa Ivy League. Po tym przypływie śmiałości szybko odwrócił się i czy prędzej wyszedł z sali. .;' Ted siedział w swoim gabinecie od czwartej do wpół l szóstej. Przyjął kilkoro studentów. Niektórzy przyszli poroża) wiać na tematy, które naprawdę ich interesowały, inni po proś chcieli mu się przypodobać. " Wśród nich nie było jednak Chrisa Jastrowa. Ted zarzucił na siebie płaszcz i szalik (harwardzki) i msi korytarzem. Zauważył, że sekretariat klasyki jest wciąż otwa a Leona, sekretarka, pisze jeszcze na maszynie. - Cześć, Lee, masz czas, żeby napisać dla mnie kr< notkę? - Jasne. - Uśmiechnęła się, szybko wkręciła w masz nową kartkę papieru i powiedziała: - Wal. - "Do Anthony'ego Thatehera, Dziekana Wydziału Hun nistycznego. Student Christopher Jastrow, rocznik 1969, ) otrzyma zaliczenia kursu Łacina dla średnio zaawansowanych Jego lekceważąca postawa graniczy z arogancją. Jeśli nie zmi< się nieoczekiwanie, nie widzę żadnej możliwości dopuszczę! go do zajęć w następnym semestrze. Z poważaniem, itd." Ted podyktował ten list w jednym, oczyszczającym wybuci trzymając głowę w dłoniach. Kiedy podniósł wzrok, zauwa; że Leona patrzy na niego z niepokojem. - Tak, wiem, kim on jest. Ale należymy do Ivy Leag musimy zachować pewien poziom. - Kiedy wystukiwała ad

382

na kopercie, dodał, żeby rozgrzeszyć ją z poczucia współudziału: - Sam włożę to dziekanowi pod drzwi. Następnego dnia nie miał zajęć, toteż skorzystał z bogatych zbiorów Biblioteki Canterbury, by pogłębić swoją wiedzę. Wyszedł stamtąd po ośmiu godzinach streszczania w swoim notatniku całego tomu Fondation Hardt na temat Eurypidesa, z torbą ciężką od cennych numerów europejskich pism naukowych, które zamierzali zgłębić z Sarą w czasie weekendu. Coś kazało mu spojrzeć na Canterbury Hali na wzgórzu. W sekretariacie klasyki nie paliło się światło. Nie szkodzi - pomyślał - odbiorę tylko swoją pocztę. Oprócz codziennej korespondencji czekał na niego także zaadresowany ręcznie liścik z Instytutu Wychowania Fizycznego. "Drogi Ted, będę wdzięczny, jeśli wpadnie Pan do mnie w najbliższym czasie. Zwykle jestem w swoim gabinecie przynajmniej do 19.30. Pański Chet Bigelow trener-selekcjoner drużyny futbolowej" Właściwie spodziewał się tego. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że nie jest jeszcze za późno, by przywołać do porządku tego zarozumiałego drania. Ruszył w stronę sali gimnastycznej. Grube rysy 'twarzy Cheta Bigelowa doskonale pasowały do szeregu trofeów sportowych, które stały na biurku oddzielającym od siebie obu mężczyzn. - No i co, profesorze? - zaczął Chet. - Podobno nasz Jastrow ma u pana kłopoty z łaciną. Być może nie zdaje pan sobie sprawy, w jakim napięciu żyją nasi zawodnicy w tym sezonie. - Szczerze mówiąc, panie Bigelow, to nie moja sprawa. Zastanawiam się tylko, dlaczego Jastrow zapisał się na łacinę. - Cóż, profesorze, zna pan zasady tak samo jak ja. Trzeba mieć zaliczenie z jakiegoś obcego języka, żeby skończyć studia. Zgadza się? - Ale dlaczego łacina? Dlaczego wysłał pan swojego za-

383

wodnika na język starożytny, który jest dwa razy trudniejszy każdego współczesnego? - Nie jest taki trudny, jeśli ma się właściwego nauczyciel - wyjaśnił Bigelow. - Słucham? - Większość pana kolegów była dla nas bardzo wyrozumi ła - wspomniał z rozrzewnieniem Chet. - Taki Henry Dunst' jest fantastyczny. No i oczywiście zna się na piłce. - Trenerze Bigelow, obawiam się, że tracę cierpliwość. - Dobra, Teddie, powiem to inaczej. Jeśli więcej uczni< wybiera łacinę, to trzeba zatrudnić więcej nauczycieli. Zga< się? - Nie podoba mi się ta insynuacja - powiedział z obr dzeniem Ted. - Niby jaka insynuacja, profesorze? - Oczywiście, jestem tylko tępakiem z Harvardu. Ale mo zdaniem sugeruje pan, że jeśli drużyna futbolowa napędza kliijl tów na nasze kursy, to powinniśmy wam być wdzięczni i dać wszystkim zaliczenia bez mrugnięcia okiem. i Umilkli obaj. Trener wpatrywał się bez słowa w Teda. Ag tem uśmiechnął się. l - Widzę, że rozumie pan, w czym rzecz, profesorze. Pnyg nuję, żeby pan od tej pory przestrzegał tych zasad. Zdaje siej nie dostał pan jeszcze profesury. Tak samo jak my potrzebuje ] zwycięskiego sezonu. Ted wstał. - Jeśli chce pan wojny, trenerze - szepnął - proszę l dzo. Jutro egzamin semestralny. Jeśli Jastrow obleje, wyrzucęij bez wahania. [ - Proszę bardzo, Teddie. Pamiętaj pan tylko, że mas% czynienia z człowiekiem, który przez sześć sezonów nie doz porażki. Nazajutrz rano Jastrow wcale nie stawił się na egzamin. K było już po wszystkim, Ted Lambros wpadł jak burza do BE Hali i poprosił o spotkanie z dziekanem wydziału humanistyczi - Tony, przepraszam, że wpadam tak bez uprzedzenia.

3'84

- W porządku - odparł dziekan. - Zresztą twoja wizyta została już zapowiedziana. - Trener Bigelow? Skinął głową. - Tak, Chet jest trochę za bardzo opiekuńczy w stosunku do swoich chłopców. W każdym razie usiądź i opowiedz mi o wszystkim. Ted perorował jak oskarżyciel publiczny. Na twarzy Thatche-ra pojawił się wyraz zatroskania. Milczał przez chwilę, a potem powiedział: - Posłuchaj, Ted, nie uważam, żeby oblanie Jastrowa było najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji. - Widzisz jakąś inną możliwość? Dziekan obrócił się na swoim krześle o dziewięćdziesiąt stopni i spojrzał przez okno w stronę Windsor Green. - No cóż, jak to powiedział John Milton, "stać i czekać, to także służyć" - skwitował i obrócił się na fotelu w stronę Teda. - Milton był ślepy, kiedy to pisał. Ja nie - odparł Ted. Dziekan Thatcher przemyślał starannie tę odpowiedź, po czym uśmiechnął się dobrotliwie. - Ted, porozmawiajmy przez chwilę prywatnie. Wiesz, jak bardzo cię cenię. I uważam, że masz przed sobą niezwykle obiecującą karierę akademicką. - Ale co ta sprawa ma wspólnego z moją akademicką przyszłością? Administrator odparł bez mrugnięcia: - Wszystko. - Możesz mi to wyjaśnić? - Posłuchaj - tłumaczył cierpliwie dziekan - ty chyba nic nie rozumiesz. Jeśli Jastrow nie będzie mógł przez ciebie wystąpić na boisku, to poleci nie tylko twoja głowa, ale także moja. - Dlaczego? Przecież ty masz profesurę. Jesteś zatrudniony na stałe. - Mam też trójkę dzieci i kredyt na dom do spłacenia. Mogą zamrozić moją pensję. Musisz zdać sobie sprawę, że absolwenci Canterbury to bardzo wpływowa grupa. Czują się mocno związani z tym miejscem.

385

- Iz drużyną futbolową - dodał z przekąsem Ted. - Tak, do diaska, i z drużyną futbolową! - odparows rozdrażniony dziekan. - Nie możesz pojąć, że za każdym razeir gdy pokonamy Yale albo Dartmouth, nasi absolwenci uznają tui za znak, że ta uczelnia jest lepsza również w innych dziedzinach! Powiem ci tylko, że w poniedziałki, po takich wygranych mej czach, czeki sypią się jak manna z nieba. Zwycięski sezon moż oznaczać milionowe dotacje. Nie zamierzam siedzieć spokojni! i czekać, aż taki świętoszkowaty naiwniak jak ty wszystko spi przy. Nie jesteś specjalnie wdzięczny, że tu pracujesz. - Niby dlaczego mam być wdzięczny? - odparł Ted. -Mam więcej publikacji niż cała reszta instytutu razem wzięta. Dziekan potrząsnął głową. - Zdumiewasz mnie. Wciąż nie rozumiesz, jak się roi karierę w akademickim świecie. - Jestem dobrym nauczycielem i napisałem ważną książki Myślę, że to powinno wystarczyć. ; Tonny Thatcher wyszczerzył zęby. - Na Harvardzie nie wystarczyło, prawda? Jakoś nie chcietl żeby prostaczek z Cambridge został profesorem. I szczerze rc wiać, u nas niektórzy też nie chcą. Ted brał udział w wielu bójkach. Dostał wiele kopniaka i ciosów pięściami. Teraz jednak czuł, że pokaleczono jego wn trze. Choć wiedział już, że w prowincjonalnym Canterbury os niano go ze względu na społeczne pochodzenie, nigdy nie prźj szłoby mu do głowy, że Harvard kierował się przy odmówił czymś innym niż kryteriami czysto akademickimi. Ale teraz zwątpił już we wszystko. Nie wiedział, czy zosts czy odejść. Zesztywniały, siedział dalej na krześle, oczekując M strachem dalszych słów Thatchera. W końcu dziekan odezwał się do niego łagodnym, ojcowsk tonem. - Ted, powiem ci, co teraz zrobimy. Przepuścisz na dr semestr Chrisa Jastrowa. A on zdobędzie masę punktów boisku ku uciesze naszych hojnych absolwentów. Oczywiś obaj wiemy, że chłopak nie ma zielonego pojęcia o łacinie. wiemy też, że w ostatecznym rozrachunku nie jest to takie WE

386

Najważniejsze to nie wychylać się. W ten sposób przyszłość wszystkich - także twoja - staje się jaśniejsza. Wstał i wyciągnął rękę w przyjacielskim geście. - Przykro mi - powiedział cicho Ted - ale nie przekonałeś mnie. - Profesorze Lambros - odparł serdecznie dziekan - jeszcze tylko jedna mała uwaga. Jeśli pod koniec tego roku nie damy ci profesury, możliwe, że nie znajdziesz już pracy na żadnej uczelni... - Bzdura. - Nie, fakt. Bez względu na liczbę twoich publikacji, każdy dziekan najpierw poprosi nas o twoją charakterystykę. Wiesz, żeby sprawdzić, czy jesteś "koleżeński". - Urwał, a po chwili dodał szeptem: -Czy mam jeszcze coś dodać? - Nie - odpowiedział Ted, prawie nie słysząc własnego głosu. Sara posiniała na twarzy. - Nie mogą ci tego zrobić. To okrutne, barbarzyńskie - i zupełnie nieetyczne. - Masz rację. Ale to również przerażająco możliwe. Siedział na rozwalonej kanapie, kompletnie pozbawiony pewności siebie. Sara nigdy nie widziała go tak roztrzęsionego. Usiadła i objęła go. - Ted, Canterbury to nie koniec świata. Są jeszcze uczelnie, które zatrudnią cię bez łaski, nawet jeśli ci faceci powiedzą, że jesteś zupełną miernotą. Spuścił głowę na dłuższą chwilę. Wreszcie odezwał się. - A jeśli oni nie blefują? Jeśli Tony Thatcher naprawdę może mnie załatwić? Co wtedy? Sara Lambros zastanowiła się chwilę i odpowiedziała, starannie cedząc każdą sylabę. - Ted, kocham cię, bo jesteś dzielny, dobry i uczciwy. Zostanę z tobą bez względu na to, co się stanie. Czy to ci nie wystarczy? Podniósł głowę i spojrzał na nią.

387

- Nie potrafię przed tobą kłamać, Saro. Jeszcze nigdy w ż ciu tak się nie bałem, Zanim któreś z nich zdążyło wydobyć z siebie słowo, ich mali synek wpadł radośnie do pokoju, i - Tatusiu, tatusiu - zaszczebiotał i padł ojcu w ramiona. 4 Jamie Emerson znowu chciał mnie zbić. - Znowu? - spytał z rozbawieniem Ted, nadal ściskają syna w ramionach. - Tak - powiedział chłopiec - ale tym razem zrobiła tak, jak mi powiedziałeś. Uderzyłem go prosto w żołądek. Aż s rozpłakał. Ted uśmiechnął się i pomyślał: "Przynajmniej jeden zwycię ca w rodzinie". Prawie nie odzywali się przy obiedzie. Sara uznała, że jej: jest emocjonalnie wyczerpany, i była mu wdzięczna za chw3 wytchnienia. Zdziwiło ją więc, gdy wstał i sięgnął po kurtkę. - Dokąd idziesz? - spytała. - Nie wiem, przejdę się do Canterbury Hali. Tam jest t ładnie, kiedy nikogo nie ma. Poprawię prace egzaminacyjne może polepszy mi to nastrój. - Dobry pomysł - odpowiedziała, wyczuwając, że pow( wraca do siebie. - Ja tymczasem streszczę kilka fragmenty z Wege w. Euripides. Pocałował jaw czoło. - Saro, jesteś dziesiątą Muzą. - Dzięki, ale wystarczy mi rola zwyczajnej pani Lambr No, idź już, odrób swoje lekcje i wracaj w moje ramiona. Siedział w swoim ciasnym gabinecie i spoglądał w sto Windsor Green. Jego rozległą przestrzeń pokrywała warste\ białego proszku, zapowiadająca nadejście śniegów i połyskuji w świetle księżyca. Czasem przeszła grupa studentów, w nieq chomym powietrzu ich śmiechy roznosiły się po całej okolicy! Zegar wybijający dziesiątą przypomniał mu o nie skończon) zadaniu. Odwrócił się w stronę sterty prac egzaminacyjna i zaczął przepisywać wyniki na listę, którą miał dostarczyć <

388

dziekanatu. Wypadły nieźle. Kilka piątek, dwie trójki, reszta czwórki z plusem i minusem. Krótko mówiąc, były to wyniki, z których nauczyciel języka może być dumny. Oczywiście, brakowało pracy pewnej gwiazdy futbolu. Ale to zupełnie inna historia. Przepisał stopnie w niecałe dwie minuty. Zostało tylko miejsce obok nazwiska "Christopher Jastrow" - podobne do świeżego śniegu na zewnątrz - czyste, nieskalane. Puste. Jak je wypełnić? Napisać "brak wyników" czy "nieobecny na egzaminie"? Oba sformułowania położyłyby kres futbolowej karierze tego gnojka. Siedział, wpatrywał się w papier i nie pisał nic. Z początku nie miał pojęcia, co zrobi. Potem jednak przypomniał sobie, że wyszedł z domu do tej samotnej, nie dogrzanej klitki z konkretnego powodu. Chciał uciec przed Sarą. Umknąć przed światłem jej sumienia. Sara nie potrafiła zrozumieć strachu, który nim owładnął. Jej rodzina miała swój status, pozycję, poczucie bezpieczeństwa. On wciąż czuł się jak imigrant, rozpaczliwie usiłujący zakorzenić się w nowym kraju. Być może jej przodkowie szli w przeszłości na kompromisy. Ale teraz stanowiły one niewzruszony fundament szacunku, jakim cieszyła się jej rodzina. Była to taka drobna sprawa. Po co ma potem żałować swojego taniego bohaterstwa. Nie żył przecież w starożytnych Atenach. Nie był Sokratesem. Po jaką cholerę ma pić cykutę za jakąś przelotną gwiazdę futbolu? Jaką górnolotną zasadę udowodni, oblewając Jastrowa? Nie - powiedział sobie. Tu chodzi o całą naszą przyszłość. O przetrwanie. Wziął długopis i w pustym miejscu obok nazwiska Jastrowa wpisał pośpiesznie - "dostateczny". A po drodze do domu zostawił listę ze stopniami w Bames Hali. Wchodząc, usłyszał, że Sara rozmawia w sypialni przez telefon. O tej porze? Podszedł do otwartych drzwi. Była tak pochłonięta rozmową, że nie zauważyła go.

389

- Nie wiem już, co mam robić - mówiła płaczliwyn sem. - To był taki cios dla Teda i chyba nie potrafię mu poia Słuchała teraz odpowiedzi. Nadal nie dawał jej znaki przyszedł, 'ii - Naprawdę to zrobisz? - spytała nagle z ożywie - Myślę, że to mogłoby mu pomóc, 'ta Z kim ona rozmawia? Komu zwierza się z ich najintymniej spraw? '9 - Wróciłem, Saro - oznajmił cicho. Podniosła wzrok, uśmiechnęła się i czym prędzej zakof rozmowę. H - O, właśnie wrócił pan domu. Dzięki za wszystko. ZadsI nie do ciebie rano. - Szybko odłożyła słuchawkę i podbi) żeby go pocałować. - Jak się czujesz, kochanie? Zrobić i do zjedzenia? - Napiłbym się piwa - rzucił zwięźle. Po drodze do kuchni zapytał spokojnie, lecz z wyraź odcieniem niezadowolenia: ",, - Cóż to za członek lokalnej społeczności, z którym dziej nasz mały moralny dylemat? 'f - Och, Ted, tak się cieszę, że pierwszy o to spytałeś. Wła odbyłam długą rozmowę z tatą. Otworzyła lodówkę, wyjęła dwa piwa i podała mu jedno*< - A dlaczego on musi o wszystkim wiedzieć? - spytał f - Bo sądziłam, że może pomóc. I może. Zna Whitt Vanderbilta - trudno o ważniejszego absolwenta Canterb Tata jest pewny, że uda mu się nakłonić go do interwencji w szej sprawie. Czy to nie wspaniale? Ted poczuł, że wzbiera w nim gniew. !! - Więc pobiegłaś do tatusia z naszymi problemami. Mó dokładnie, z moim problemem. Trochę to nielojalnie z twd strony, żeby nie powiedzieć więcej. Sara osłupiała. - Nielojalnie? Rany boskie, Ted, byłeś w samobójcza nastroju. Zrobiłabym wszystko, żeby ci pomóc - udusiłaby Tony'ego Thatchera gołymi rękami. Nie rozumiem, dlaczego szalejesz z radości, że mój ojciec jest w stanie nam pomóc...

390

Urwała, widząc, że Ted wpada we wściekłość. - Sara, nie powinnaś tego robić bez mojej zgody. W końcu to ja jestem mężczyzną w tej rodzinie. - Co to wszystko ma, do diabła, wspólnego z płcią? Chcesz zginąć na stosie tylko po to, żeby zachować swoją męską dumę? Ted wybuchnął: - Niech cię szlag, Sara! - Trzasnął butelką piwa w stół kuchenny, rozbijając ją na drobne kawałki. Nie zdążyli powiedzieć słowa, kiedy z sypialni małego Teda dobiegło ich przerażone łkanie i okrzyki: "Mamusiu!" Wpatrywali się w siebie jeszcze chwilę. Wreszcie Sara szepnęła: - Lepiej pójdę do niego. Usypianie przerażonego sześciolatka zajęło jej prawie dwadzieścia minut. Kędy wróciła do kuchni, Ted pozbierał już i wyrzucił stłuczone szkło. Weszła do salonu. Siedział naprzeciw kominka, ze szklanką szkockiej w ręku. Nie odwrócił się do niej. - Chcesz porozmawiać? - spytała spokojnie. Wciąż odwrócony do niej plecami, powiedział krótko: - Dałem Jastrowowi dostateczny. Zdążyła się już tego domyślić. Wiedziała też, że musi stłumić lub przynajmniej powściągnąć swój gniew. - Ted - zaczęła łagodnie - sam musiałeś podjąć decyzję. Szkoda tylko, że nie ufasz mi na tyle, żeby dzielić ze mną także swoje porażki. Siedział nieruchomo jak posąg. - Posłuchaj, powiedziałam już, że zostanę z tobą. Jeśli Can-terbury jest dla ciebie takie ważne, zapłacimy tę cenę. Wszędzie możemy być szczęśliwi, pod warunkiem, że będziemy trzymać się razem. - Myślisz, że postąpiłem jak tchórz, prawda? - wymamrotał. - Nie, Ted - odparła. - Bałam się tak samo jak ty. Nie powinnam urabiać cię w myślach na podobieństwo bohatera tragedii Sofoklesa. Życie składa się z kompromisów, a to, co zrobiłeś, jest mało ważne w ostatecznym rozrachunku. Wciąż siedział odwrócony plecami. Podeszła do niego i położyła mu łagodnie ręce na karku. Jej dotyk przyniósł mu ulgę.

391

- Saro - szepnął - cały wieczór siedziałem tam i zaś wiałem się, co zrobić. Ale potem jakiś głos powiedział n_ walcząc z tym systemem, przypominałbym króla Leara wściii jącego się na wichurę. Musiałbym położyć na szali wszyśi nasze dokonania, wszystkie plany... - Już po wszystkim, Ted - powiedziała kojącym gło - Zapomnij o tym. ; - Wiesz, że nie potrafię. Nigdy nie zapomnę. - Un a potem dodał: - I ty też nie zapomnisz. W głębi ducha przyznała mu rację. Rada Bezpieczeństwa Narodowego istniała, przynajmniej-! minalnie, od roku 1947. Jednak dopiero po roku 1969, kil Richard Nixon mianował Henry'ego A. Kissingera szefem i doradców, instytucja ta zaczęła coraz częściej wchodzić w l potencje Departamentu Stanu. Stało się tak głównie dzięki inteligencji i pomysłowości ] singera. Nie bez znaczenia było też, używając terminów geor tycznych, strategiczne położenie jego urzędu w stosunku do! dziby prezydenta. Sekretarz stanu ma swoje biura w imponującym gmachul rogu Twenty-first Street i Virginia Avenue, za to szef Rś Bezpieczeństwa Narodowego urzęduje w pozbawionej okien l mórce w podziemiach samego Białego Domu. William Róg miał więc posadę rządową i zewnętrzne oznaki władzy, a Hel Kissinger - łatwy dostęp do prezydenta. Do pomocy przy budowie ośrodka władzy przy Narodos Radzie Bezpieczeństwa Henry ściągnął kilku swoich studenta z Harvardu, których starannie przygotowywał do tego celu dłuższego czasu. Najzdolniejszym z nich był George Kell Zakrawało to na paradoks, że to właśnie on wzbudził najwiękij podejrzliwość agentów FBI. Żadna ofiara z powieści Kafki nie przeszła tak bezlitosne przesłuchania jak George Keller. Oczywiście, wszystko odbyło

392

w życzliwej atmosferze. Ale, jak zwykli mawiać agenci FBI, kiedy sprawdza się kogoś przed objęciem najwyższych urzędów państwowych, los całego kraju zależy od sumienności przesłuchującego. George wypełnił najpierw wyczerpujący kwestionariusz z pytaniami o nazwisko, poprzednie nazwiska i wszystkie miejsca zamieszkania od dnia urodzin. Odpowiedział też na pytanie o wszystkie dotychczasowe źródła utrzymania. Kwestionariusz domagał się ponadto jak największej liczby nazwisk Amerykanów, którzy mogli poręczyć za jego lojalność. George wpisał Henry'ego Kissingera, profesora Finieya i Andrew Eliota. Jak się później dowiedział, każdemu z nich złożyli wizytę funkcjonariusze Biura Śledczego. Podczas ustnego przesłuchania, kiedy dwaj agenci powtarzali w kółko te same pytania, zaczął jednak tracić równowagę. - Panowie, chyba powiedziałem wam to już kilkanaście razy. Nie mogę wiedzieć z całą pewnością, gdzie mieszkałem, mając dwa lata. Mam nadzieję, że to rozumiecie. - Oczywiście, sir - powiedział beznamiętnie starszy oficer. - Ale mamy nadzieję, że pan też rozumie swoją szczególną sytuację. Kiedy kandydat ma krewnych po drugiej stronie, nie można wykluczyć możliwości szantażu. A pan, doktorze Keller, ma tam, zdaje się, ojca? - I siostrę - powtórzył szybko George po raz tysięczny. - Jak już mówiłem, nie widziałem się z nimi od października 1956 roku. - Ale wie pan, że pański ojciec jest wysokim urzędnikiem Węgierskiej Republiki Ludowej, prawda? - Wiem tylko to, co przeczytałem w gazetach - odparł George. - A to, panowie, należy do moich obowiązków jako eksperta do spraw Europy Wschodniej. Istotnie, to prawda, że Istvan Kolozsdi (nie potrafił wymówić słowa "ojciec") dostał, jak to się mówi, kopa w górę. Ale zawsze był tylko płotką. - A jednak jest zastępcą drugiego sekretarza partii - nie ustępował starszy oficer. George roześmiał się lekceważąco. - Pan też mógłby nim być. Na Węgrzech rozdają te tytuły jak cukierki.

393

- Twierdzi więc pan, że jego ojciec nie zajmuje ważnego stanowiska. Czy tak, doktorze Keller? - Dokładnie. Można powiedzieć, że zasłużył się swoid nieudacznictwem. Niektóre z pytań nie zaskoczyły go. - Co pan sądzi na temat komunizmu? - George skwapliwi skorzystał z okazji, by wygłosić płynną tyradę przeciwko marks stowskim reżimom w Europie Wschodniej. Widział, że jegj mowa wywarła spore wrażenie na przesłuchujących go agentaci A jednak, pod sam koniec dnia, padło całkiem nieoczekiwani pytanie: /: - Czy kocha pan swojego ojca, doktorze Keller? George zesztywniał nagle. Z jakiegoś niewytłumaczalnej powodu nie wiedział, co odpowiedzieć. - Czy kocha pan swojego ojca? - powtórzył agent. ; George gorączkowo szukał właściwej odpowiedzi. - Stanowi on dla mnie uosobienie reżimu polityczneg z którym postanowiłem w życiu walczyć. Kogoś podobnego i mogę nie darzyć niechęcią. Agenci FBI poruszyli się niecierpliwie na krzesłach. Star z nich skomentował: - Doktorze Keller, zadaliśmy panu osobiste pytanie, a ] dał nam polityczną odpowiedź. Wiem, że robi się późno i sie< my już długo. Ale, za pozwoleniem, sir, chciałbym, aby odni(l się pan jeszcze raz do tego pytania. Czy kocha pan swojego ojc Dlaczego tak trudno przychodziło mu wypowiedzenie zw kłego "nie"? - Bardzo proszę, sir. - Prawda jest taka, że nienawidzę tego człowieka. Od d moich narodzin traktował mnie jak psa. Gardzę Istvanem R lozsdimjako człowiekiem. A teraz moja oficjalna odpowiedź nie żywię żadnych serdecznych uczuć wobec mojego ojca. C to wystarczająco jasne, panowie? - Tak, doktorze Keller. Myślę, że na tym skończymy. Dz kujemy panu za cierpliwość.

394

Po ich wyjściu George popadł w nagłe przygnębienie. Nie martwił się o wynik przesłuchania. Kissinger uprzedził go, że FBI zawsze daje wycisk kandydatom urodzonym poza granicami Stanów Zjednoczonych. Nie, chodziło o ich ostatnie pytanie. Myślał, że naprawdę nie żywi do ojca żadnych uczuć. Ale nigdy nie musiał oświadczać publicznie: "Przysięgam, że nie kocham swojego ojca". Czy była to rzeczywiście prawda? Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zjawiła się przed jego oczami dawno zapomniana scena z dzieciństwa. - Dlaczego płaczesz, tato? Z powodu mamusi? - Tak, chłopcze. Miłość to straszna rzecz. Przynosi cierpienie. - Aleja ciebie kocham, tato. - W takim razie jesteś małym głupcem. Idź i daj sobie spokój. < .;.<..;. Większość personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego urzędowała w przestronnych, jasnych pokojach urządzonych w kolonialnym stylu, które mieściły się na drugim piętrze Głównego Budynku Administracji, starego gmachu na terenie należącym do Białego Domu. ("Czuję się, jakbym znów był na uniwersytecie" - zauważył George do swojego asystenta). W małych pokoikach wzdłuż korytarza siedzieli inteligentni, młodzi specjaliści od dyplomacji, obronności i rozmaitych regionów geograficznych świata. Spędzali tam mozolne godziny w służbie swojego kraju i nadziei na awans. Lecz George od samego początku należał do wybrańców. Dostał własny, choć niewielki gabinet w suterenie Białego Domu, skąd jego szef mógł wzywać go na narady o każdej porze dnia. A nawet późno w nocy. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od dwóch najważniejszych scen polityki państwowej - Owalnego Gabinetu i Pokoju Sytuacyjnego, dusznej klitki określanej czasem mianem "sauny światowych kryzysów". Choć roczna pensja George'a w wysokości dwudziestu pięciu

395

tysięcy dolarów była niższa niż wynagrodzenie, które dostawał w Nowym Jorku, i tak mógł sobie pozwolić na wynajęcie niewiel-jj kiego mieszkania na Town Square Towers, odległego od Białego! Domu o kilka minut jazdy samochodem - podróż tę odbywał codziennie o siódmej rano. Jednak nawet wpływy Kissingera nie sięgały tak daleko, żeby zdobyć dla niego miejsce na parkingu. Jako młodszy doradcąj George musiał zostawiać samochód na parkingu rządowym podj pomnikiem Waszyngtona i przechodzić przez Constitution Ave-): nue w kierunku bramy Białego Domu. t Właściwie była to jedna z nielicznych chwil w długim, wypełni nionym obowiązkami dniu, kiedy miał okazję zobaczyć innycN członków personelu Rady, którzy pracowali naprzeciwko niegoj w głównym budynku. Henry stawiał swojemu zespołowi olbrzy mię wymagania. Jego nienasycony głód wszelkich informacji powodował, że rzadko mieli okazję odejść od biurek, nie mówiąc już o zejściu na dół do stołówki. Nikt nie pracował więcej niż sam Kissinger. George starał si<i nigdy nie kończyć dnia pracy, dopóki obok jego gabinetu r przejdzie Henry i nie powie mu: "Dobranoc". George w ogóle nie miał prywatnego życia. Wszyscy w b dynku administracji harowali do granic wyczerpania i ledv starczało im sił na powrót samochodem do domu. Wielu z nic nie wytrzymywało tempa, a wśród tych, którzy odpadli, by nawet niektórzy młodzi geniusze po dwudziestce. Jedno z zadań George'a polegało na pomaganiu Kissingeron w rekrutacji inteligentnych, nowych twarzy - które wkró miały stać się bladymi, zmęczonymi twarzami - do pracy w ] dzie Bezpieczeństwa Narodowego. Pierwszego roku pracy, wczesną wiosną, przeprowadzał r mowę z młodą absolwentką Georgetown, starającą się o pr w sekcji Ameryki Łacińskiej. Miała wyśmienite kwalifikacje -ukończona hispanistyka, dyplom z wyróżnieniem oraz kilka stów od wysoko postawionych republikanów, którzy przypór nali chłopcom z Białego Domu, że jej ojciec był ważnym pra< kiem z Waszyngtonu.

396

Niemniej jednak, George postanowił przesłuchać ją gruntownie. Był zbyt lojalny wobec Kissingera, by pomniejszyć wagę ich epokowej pracy, ulegając zwykłemu, partyjnemu poparciu. Jeśli ta dziewczyna okaże się jakąś trzpiotką, przeniosą ją po prostu do biura któregoś z senatorów. Fakt, że Catherine Fitzgerald była atrakcyjną blondynką, potwierdzał jego podejrzenie, że podrzucili im dyletantkę. Zaskoczyła go jednak zupełnie. Nie tyle swoimi listami polecającymi i oczywistą inteligencją, co doświadczeniem. Dwa lata spędziła z Korpusem Pokoju w Ameryce Południowej i trzykrotnie podczas letnich wakacji na studiach pracowała w banku w Sao Paulo, żeby poćwiczyć swoją znajomość portugalskiego. George wydał pozytywną ocenę i Catherine Fitzgerald została zatrudniona w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Potem mijał ją co jakiś czas na korytarzu, gdy szedł załatwić coś dla Henry'ego w gmachu administracji. Poza tymi chwilami nie zaprzątał sobie nią głowy. Za bardzo pochłaniało go pomaganie Kissingerowi w układance pod nazwą polityka światowa. Aż nadszedł późny, lodowaty wieczór w zimie. Wyszedł z zachodniego skrzydła Białego Domu i zmierzał do bramy. Obejrzał się, żeby sprawdzić, w czyim gabinecie w gmachu administracji pali się jeszcze światło, i zauważył ją w drzwiach wejściowych. - Panno Fitzgerald - zażartował - proszę mi nie mówić, że już pani idzie do domu. - O, witam, doktorze Keller. - Westchnęła ciężko. - Wie pan, nie ma w tym nic śmiesznego. Pierwszy raz wychodzę z biura przed północą. - Powiem o tym szefowi - powiedział George. - Proszę nie robić sobie kłopotu. Nie staram się o awans - odparła. - Chciałabym tylko, żeby zatrudnił jeszcze jednego albo dwóch pracowników w moim wydziale. Niektórym wydaje się, że Ameryka Południowa to tylko przedmieścia Meksyku. George uśmiechnął się. - Zaparkowała pani samochód przy pomniku? Skinęła głową. - Ja też. Odprowadzę panią. Będziemy się nawzajem chronić przed bandytami.

397 Przechodząc przez Constitution Avenue, George spojrzał Cathy i przyszła mu do głowy zaskakująca myśl. ; Przecież to kobieta. I w dodatku wcale niebrzydka. Przecis nie, całkiem atrakcyjna. A ja, odkąd mieszkam w Waszyngton! nie spotkałem się z nikim prywatnie. Ponieważ cały ten dzień spędził na wytężonej pracy, sumień pozwoliło mu zapytać ją, czy nie ma ochoty napić się czegoś. - Chętnie - odparła - ale tylko kawy. George zaproponował kilka modnych lokali w Georgeto o których słyszał i które chciał odwiedzić. - Och, nie - odmówiła uprzejmie - nie czuję się na siła żeby stawić czoło złotej młodzieży z Waszyngtonu. Może u mmA - Dobra - zgodził się George. - Pojadę za panią. Mieszkała sama na South Royal Street w gustownym trzy kojowym mieszkaniu w bloku. Kiedy krzątała się przy ekspresie do kawy, George ogl? uważnie,plakaty na ścianach. Głównie były to kolorowe pamią z jej podróży po Ameryce Południowej. Oprócz jednego, kt szczerze go zaciekawił. - Cathy - zawołał, wskazując na duży, czamo-biały arij wiszący na honorowym miejscu nad jej kanapą - czy to jaH żart? - Och, pewnie ma pan na myśli mój plakat przeciw bomi nuklearnej - odpowiedziała wesoło. - Nie, na studiach brałA czynny udział w ruchu antywojennym. Uczestniczyłam naw( w kilku wielkich demonstracjach. - W takim razie nie rozumiem... , - Czego? Jak dostałam pracę w Radzie czy dlaczego chci łam ą dostać? - Chyba jednego i drugiego. - No, cóż - powiedziała, siadając obok niego i podając i filiżankę. - Przede wszystkim żyjemy w wolnym kraju i wstydzę się mówić, że moim zdaniem nie powinniśmy bi w Wietnamie. Z drugiej strony, nie popieram radykalnych głosce za obaleniem rządu. Gdyby tak było, nie przeszłabym przez sil FBI. A zatem, można powiedzieć, że jestem idealistką, która er szlachetnie pracować na rzecz zmiany systemu.

398

- To bardzo szlachetne - odparł George. - Czy wielu naszych pracowników myśli podobnie? - Kilku - uśmiechnęła się. - Ale nie wymienię żadnych nazwisk w obecności "cienia Kissingera". Urwała, nagle zażenowana. - Czy tak mnie nazywają - "cień Kissingera"? - Wy dwaj jesteście raczej nierozłączni. Podejrzewam, że mówią tak z zawiści. Słyszałam, że jest pan najmłodszym facetem, który ma własny gabinet w Białym Domu. - Co jeszcze mówią? - przymilat się George. - Stawia mnie pan w niezręcznej sytuacji. Możemy zmienić temat? - Tak, pod warunkiem, że pozwoli mi pani zgadnąć, co mówią na mój temat inni pracownicy. Intuicja podpowiada mi, że uw a-żają mnie za zarozumialca i pozbawionego skrupułów aroganta. Spojrzał na nią wyczekująco. - Bez komentarza - powiedziała z prośbą w głosie. - Nie musi pani potwierdzać, to jest prawda. Taki rzeczywiście jestem. - Nie wierzę. - Cathy uśmiechnęła się. - Myślę, że gdzieś pod tą pozą ważniaka bije serce świętego Mikołaja. - Dzięki za to wyznanie wiary - powiedział George. - Zresztą uważam, że to samo odnosi się do szefa. Henry po prostu lubi groźnie porykiwać. Dlatego wy dwaj tak dobrze się rozumiecie. Pewnie stoi za tym wasze europejskie pochodzenie. - Co pani wie o moim pochodzeniu? - Chyba to, co wszyscy. Skoro we wszystkim obowiązuje nas tajemnica państwowa, to o czym plotkować, jeśli nie o prywatnym życiu naszych kolegów z pracy? - Ja nie mam prywatnego życia - powiedział George. - To niedobrze. Mógłby pan uszczęśliwić niejedną dziewczynę. - Wątpię. Jestem najmniej romantycznym typem w całym Waszyngtonie. - Ale jest pan prawdopodobnie najbardziej inteligentny. Czytałam pańskie artykuły w "Foreign Affairs" i choć nie zga-

399

dzam się z większością pańskich wniosków, przyznaję, w. niesłychanie przenikliwe, ij - Pochlebiasz mi, Cathy. - Dotknął lekko jej rar i spytał: - A kto ciebie uszczęśliwia? - Aktualnie nikt. - Czy mogę złożyć podanie o to stanowisko? - Możesz - odparła z uśmiechem. - Ale będę mu przeprowadzić z tobą rozmowę kwalifikacyjną. - Może przy obiedzie w piątek wieczorem? Skinęła głową. - Świetnie. Spróbuję skończyć pracę przed dziewiątą, i powiada ci to? - Dobrze - zgodził się George. - Dla mnie to trocll wcześnie, ale bardzo się cieszę. Kala Christouyina! Wesołych Świąt! Rodzina Lambrosów miała wiele powodów do radosu nastroju, kiedy w grudniu 1968 roku wszyscy zebrali się świątecznym stole w domu rodzinnym w Cambridge. Tydzień wcześniej Ted dostał oficjalne zawiadomienie o p,, znaniu mu profesury od pierwszego lipca przyszłego roku. TO no w to uwierzyć, ale decyzja instytutu była jednogłośna. Wykłady Teda zyskały sobie taką popularność, że na zimol semestr zapisały się do niego tłumy studentów. Gdyby tendeoil ta utrzymała się, dziekanat mógłby zgłosić propozycję przyznaj instytutowi dodatkowego etatu asystenta. 1! Mały Ted całkiem przyzwyczaił się już do nowej szfc i nawet zaczął odnosić sukcesy w dziecięcym hokeju. Naton Sara zdołała przekonać Evelyn Ungar, dyrektorkę Harvard 1 versity Press, żeby przysyłano jej pocztą różne prace zlecone i redakcji klasycznych tekstów. Dotacje absolwentów osiągnęły nowy, zawrotny poziom, l bez pomocy niezwykłych wyczynów niepokonanej drużyny f

400

bólowej z Canterbury, która w finale rozgromiła Dartmouth, swojego tradycyjnego rywala, w stosunku 33:0. Chris Jastrow zdobył tytuł najlepszego skrzydłowego w Ivy League i miał szansę przejść na zawodowstwo. Nawet Tony Thatcher został podniesiony do godności głównego dziekana. Ted miał więc teraz wysoko postawionych przyjaciół. Ach, jakże radosny i beztroski żywot! Natychmiast po powrocie do Windsoru Ted i Sara zaczęli rozglądać się za własnym domem. Zapisali się też na kurs narciarstwa biegowego. Wszechobecna biel sprawiała, że uniwersytet wyglądał jak zaczarowany. Po kilku tygodniach poszukiwań znaleźli solidny, stary dom na Barrington Road, ze wspaniałym widokiem na góry. Wymagał renowacji, ale Ted uznał, że dzięki niemu żona będzie mogła wykorzystać swój twórczy talent. Sara Lambros nigdy nie przyznała tego głośno, ale ślizganie się po ośnieżonych, lodowych ścieżkach nie było dla niej szczytem szczęścia. Zaczęły chodzić jej po głowie studia magisterskie i czasem wertowała katalog Harvardu w poszukiwaniu kursów, w których mogłaby uczestniczyć podczas cotygodniowych, czterdziestoośmiogodzinnych wypadów do Cambridge. Ted nie zniechęcał jej. Choć jednocześnie nie ukrywał przed nią, że jej nieobecność, nawet krótka, miałaby, jego zdaniem, niekorzystny wpływ na małego Teda. Wkrótce jednak Sara zajęła się renowacją domu. Przy całym tym moszczeniu sobie gniazdka i zapuszczaniu korzeni, było całkiem naturalne, że szczęśliwa para chciała powiększyć swoje stadko. ("Nie sądzisz, że Teddie bardzo chciałby mieć siostrzyczkę?") Jednak każdy miesiąc przynosił im tylko rozczarowanie. - Niech to szlag - mówiła podniesionym głosem Sara. - Bardzo mi przykro, Ted. - Daj spokój - odpowiadał jej. -- Może pomyliliśmy się w obliczeniach. Nie ma pośpiechu. Bądź cierpliwa, kochanie. - Postaram się - mówiła z wątłym uśmiechem. - Obiecaj tylko, że ty nie stracisz cierpliwości. Wziął ją w ramiona.

401

- Na drugiego takiego dzieciaka jak Teddie chętnie kam kilkanaście lat. Jego słowa brzmiały pocieszająco, ale z każdym kolejni cyklem księżyca wypowiadał je z coraz słabszym przekonania Ted napisał do Camerona Wyliego, żeby podzielić się do nowiną o swojej profesurze. W odpowiedzi Królewski Profei ponownie zaprosił go do Oksfordu, s Choć jego wyniesienie na akademicki szczyt odbyło się sj sunkowo niedawno, Tedowi nie brakło śmiałości, by prosić o d lop. W podaniu napisał, że przerwa w obowiązkach dydaktyk nych pomoże mu dokończyć badania nad Eurypidesem. A l zasugerował delikatnie, przysporzy jeszcze większej chwj uczelni. Odpowiedź komisji, która rozpatrywała podanie, była niego zaskoczeniem, s - Kolego Lambros - powiedział rektor podczas osobist rozmowy - jesteśmy gotowi przyznać panu ten nieco przęj wczesny urlop, jeśli otrzymamy coś od pana w zamian, - Zgadzam się na wszystko - powiedział Ted przekonani że po przyznaniu mu profesury nie mogli go zbyć byle czyi nawet gdyby okazał się ostatnim niewdzięcznikiem. < - Jeśli pozwolimy panu jechać do Oksfordu - powiedzJ przewodniczący komisji -chcielibyśmy, żeby po powrocie obJ pan funkcję dyrektora Instytutu Klasyki - przynajmniej na piĘ lat. , ' , Ted nie wierzył własnym uszom. Naprawdę uważali objęćij funkcji dyrektora instytutu za przysługę z jego strony? Jak szyb spływały na niego akademickie zaszczyty! Wiedział jednak, że nie może okazać zbytniego entuzjazm - Zgadzam się na trzy - odparł z uśmiechem. - A pote możemy się targować. - Umowa stoi, kolego Lambros - powiedział rektor. Uważam pana za wschodzącą gwiazdę naszej uczelni.

402

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

16 października 1969 Wczoraj był Dzień Moratorium. W całymkraju odbyły się protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Nikt nie zdziwił się na widok demonstracji w Waszyngton nie. Nowym Jorku i Berkeley. Zaskoczeniem dla twardogło-wych były natomiast masowe protesty w takich nieprawdopodobnych miejscach jak Pittsburgh, Minneapolis i Denver. Najbardziej jednak wstrząsnął ludźmi marsz antywojenny na Wali Street. Napracowałem się jak diabli, żeby wykrzesać w moich kolegach ze świata finansjery odrobinę odwagi i zachęcić ich do udziału w naszym pokojowym przemarszu podczas lunchu. Przez większą część tygodnia wydzwaniałem do rozmaitych biznesmenów i przekonywałem ich, że wojna to nie tylko moralne, ale też ekonomiczne zło. (Ten ostatni argument dobrze na nich działał). Wielu obrzucało mnie wyzwiskami i trzaskało słuchawką, ale udało mi się zebrać sporą grupę. Jednak w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że zbierze się blisko dziesięciotysięczny tłum. Ktoś wypowiedział się w dzisiejszym "Timesie", że było to największe w historii zgromadzenie na Wali Street. Szliśmy przed siebie, większość z nas miała na rękach czarne opaski. Dzień był pogodny i słoneczny, a na niebie widniały wielkie litery wypisane przez samolot: "Pokój". Pochód zakończył się pod starym kościołem Trójcy Przenajświętszej, którego ławki wypełniły się do ostatniego miejsca. Prawie stu najważniejszych biznesmenów w kraju wchodziło kolejno na kamienną ambonę i wyczytywało nazwiska poległych w Azji Południowo-Wschodniej. Wśród czytających znalazło się kilku byłych członków rządu i zadziwiająco wielka liczba wspólników z wielkich banków inwestycyjnych. Uważam, że ci wykazali się największą odwagą. Przecież handlują akcjami przedsiębiorstw, które najbardziej dążą do wojny.

403

Nie wiadomo dlaczego - może z powodu mojego naz ska - poproszono mnie na ambonę. Był to zaszczyt, na kt<! wcale nie zasłużyłem. Oczywiście, dzisiaj trzeba było zebrać żniwo poprzedni go dnia. Znów odezwał się we mnie sportowy duch, g< zobaczyłem w porannej gazecie, że nasz wiec na Wali Stri był większy niż demonstracja w Central Parku. Mamnadzie że tłum gitarzystów w dżinsach dowie się o tym i zrozum że my, faceci w szarych garniturach, też mamy sumienie. Poszedłem do biura i wtedy rozpętało się piekło. Wie szość ze współpracowników firmy Downs & Winship nieb) zbyt zadowolona z moich postępków. Już poprzedniego dB powiedzieli mi - niektórzy w bardziej zwięzłych słowach * że jestem pozbawionym patriotyzmu draniem, nielojalny wobec kraju i wobec nich. Przyjąłem to z pokorą, licząc na 1 że wkrótce zapomną o całej sprawie. Nie spodziewałem się jednak, że dokładnie o dziewią) trzydzieści odezwie się mój telefon i usłyszę ryk, od któr@ omal nie ogłuchłem: - Ty skończony idioto! - Dzwonił mój ojciec. Grzmiał tak prawie dwadzieścia minut, nawet nie zaca pując powietrza. Mówił, jaki ze mnie głupiec. Czy nie ro miałem, jakie szkody mogą spowodować takie "wygłupy" wczorajszy marsz? Czy umiem czytać na tyle dobrze, żeby zobaczyć, w moim funduszu powierniczym znajduje się kilka tysię akcji firmy Oxyco, której kondycja finansowa zależy główt od kontraktów wojskowych? Nie mogłem na to odpowiedzieć, bo robił zbyt krót przerwy, by dać mi dojść do słowa. W końcu zadał mi pytar które wcale nie było retoryczne. Czy nie uważam, że zhańbiłem nazwisko Eliotów? Zwykle to pytanie powala mnie na ziemię, ale tym raz znalazłem na nie odpowiedź. Czy wielebny Andrew Eliot był lojalny wobec króla Jer go w 1776 roku? A może podążył za głosem własnego sumieniu

Zbiłem ojca z tropu. Najwyraźniej nie wiedział, jak zareagować. Po chwili przypomniałem mu więc: - Na tym właśnie polegała rewolucj a, tato. - Następnie pożegnałem się grzecznie i odłożyłem słuchawkę. Pierwszy raz przeciwstawiłem się i do mnie należało ostatnie słowo w rozmowie. Przypadek Andrew nie był bynajmniej odosobniony. Wojna w Wietnamie podzieliła amerykańskie społeczeństwo, stawiając naprzeciw siebie jej zwolenników i przeciwników, bogatych i biednych, rodziców i dzieci. Wprowadziła też trudne do zniesiona napięcie w stosunkach między George'em Kellerem a Catherine Fitzgerald. W dniu 15 października 1969 roku Cathy ośmieliła się wziąć wolny dzień i przyłączyć do marszu antywojennego w Waszyngtonie. A kiedy nazajutrz wieczorem spotkała się z George'em, z rozmysłem "zapomniała" ściągnąć z płaszcza czarną opaskę. - Czy mam odnieść pani płaszcz do szatni, modemie] - spytał kierownik sali, sadzając ich przy stole w restauracji Sans Souci. - Tak - odpowiedział szybko George. - Nie, dziękuję - zaprotestowała. - Nadal jest mi trochę zimno. I zatrzymała przerzucony przez ramię płaszcz, starannie odsłaniając obraźliwy widok rękawa. - Cathy - powiedział zdenerwowanym głosem George. - Zdajesz sobie sprawę, co ty wyprawiasz? - Tak - odparła. - A ty? Słuchaj, jeśli chcesz się ze mną umawiać, musisz szanować także moje zasady. To oferta wiązana. - Ale ludzie na nas patrzą - szepnął. - Ważni ludzie. - Masz manię prześladowczą, George. Żałuję, ale oni nie są ważni. A ta restauracja jest bliżej prawdziwego ośrodka władzy niż bramy Białego Domu. Potrząsnął głową z konsternacją.

405

- Nie możemy zawrzeć rozejmu, choćby na czas obiadu? - Wcale nie jestem w wojowniczym nastroju. - Uśmiechnęła się. - Zgadzam się więc na kompromis, żeby nie dręczyli cię dłużej. l Mówiąc to, ujęła rękaw płaszcza i zaczęła zdzierać z niego, opaskę. , Każdy, kto do tej pory nie zwrócił jeszcze na nią uwagi, zrobił to teraz, zwłaszcza że Cathy z niewinnym uśmiechem podała opaskę George' owi. - Proszę, doktorze Keller, zrób z tym, co uważasz za stosowne.! Kiedy zapanowała już całkowicie nad sytuacją, roztropniei;j skierowała rozmowę na temat interesujący ich oboje. Czy Henry Kissinger poślubi Nancy Maginnes? " ''''l - Dlaczego ja z tobą wytrzymuję? - spytał półżartemi kiedy wracali samochodem do domu. - Ponieważ, parafrazując jednego z twoich idoli, senatori Goldwatera, "w głębi serca wiesz, że mam rację". - Przecież powszechnie wiadomo, że ja nie mam serca -i odparł. H - Nie zgadzam się. Masz, tylko dobrze je ukrywasz. Dlatego jaz tobą wytrzymuję.

1 Catherine Fitzgerald nie była wyjątkiem wśród niższych i wyi szych urzędników Rady Bezpieczeństwa Narodowego, którzy sta raii się skłonić rząd do zmiany samobójczego, ich zdaniem, kursUł Oczywiście, jako "cień Kissingera", George nie tylko wyzn<! wał krańcowo odmienne poglądy, lecz także walnie przyczyni się do zaostrzenia konfliktów. Nixon nadal pragnął zwycięstwa a jego najbliższe grono starało się z całych sił, by je odniósł. JegI ludzie nie szczędzili wysiłków. Ani bomb. - Możesz przekonać Henry'ego, że to szaleństwo? - sp tała Cathy któregoś wieczoru. - A ty nawet w łóżku nie możesz zapomnieć o wojnie? - odparował. - Nie, nie mogę. Proszę cię, George, wiem, że on liczy s z twoją opinią. 406

- Nie mogę mu tak po prostu powiedzieć, żeby dał sobie z tym spokój. - Możesz spróbować - powiedziała łagodnie. A po chwili dodała: - Będzie jeszcze gorzej, prawda? - Nie wiem. - Wiesz. Ale nie ufasz mi. Dlaczego? Nie jestem tajną agentką. Nie możesz być ze mną szczery? - Cathy, przysięgam, że nie wiem więcej niż ty. - Powiedziałbyś mi? - A jak myślisz? - spytał, znów zamykając jej usta pocałunkiem. W dniu 20 kwietnia 1970 roku prezydent Nixon ogłosił, że za rok rozpocznie się wycofywanie stu pięćdziesięciu tysięcy amerykańskich żołnierzy z Wietnamu Południowego. Przeciwnicy wojny triumfowali. Dwa dni później Nixon wraz z Kissingerem i grupą zaufanych doradców rozpoczął serię tajnych narad. Tematem ich było rozszerzenie działań wojennych - inwazja na neutralną Kambodżę w celu zniszczenia logistycznego zaplecza przeciwnika. George'a rozpierała duma, że Kissinger uznał go za człowieka na tyle godnego zaufania, by włączyć go do tych strategicznych spotkań. Wprost nie posiadał się z radości, gdy stwierdził, że wśród wybranych nie ma nawet sekretarza obrony. Nixon był w złym nastroju. - Ci cholerni północni Wietnamczycy opalają się spokojnie w Kambodży. Musimy wkroczyć tam i pokazać im i Rosjanom, że potrafimy grać twardo. - Nie wszyscy w Departamencie Stanu zgodzą się z panem, panie prezydencie - ośmielił się skomentować z szacunkiem George. - To durnie - mruknął Nixon. W niedzielę 26 kwietnia 1970 roku prezydent postanowił wysłać trzydzieści dwa tysiące amerykańskich żołnierzy do Kambodży. Użył przy tym słów: - Załatwcie ich wszystkich.

407

Plany zostały opracowane wraz z dowództwem wojskowym w Azji Południowo-Wschodniej, bez wiedzy niektórych człon ków gabinetu. Tego samego popołudnia Rada Bezpieczeństwa Narodowego z< brała się, by przedyskutować korzyści ewentualnej inwazji na KaCĘ bodżę. Tylko kilku jej członków wiedziało, że decyzja została ju podjęta. Atak miał się rozpocząć czterdzieści osiem godzin późnię; Kissinger przedstawił zebranym "rzeczowe" agrumenty. - Wybór jest prosty - zaczął ponurym głosem. - Ali pozwolimy, żeby północny Wietnam zajął Kambodżę, albo' ślemy wojsko, żeby do tego nie dopuścić. Udany atak pomóg nam w zawarciu honorowego pokoju. Są jakieś uwagi? Wielu miało poważne wątpliwości co do eskalacji wojny. Catheńne Fitzgerald, choć zajmowała najniższe wśród zgi madzonych stanowisko, odważnie podniosła rękę. - Z całym szacunkiem, uważam, że jeśli rząd zdecyduje i na to, na amerykańskich uniwersytetach wybuchnie powstanieisj Kissinger odpowiedział spokojnie: - Nie możemy radzić się grupki rozpuszczonych nastol ków, którzy nie mają żadnego wyczucia politycznego. Catheńne nie mogła powstrzymać się od odpowiedzi. - Chyba jest pan zbyt surowy, doktorze Kissinger. - Może za bardzo uogólniam. Przepraszam, panno Fitzger Dyskusja stała się jeszcze bardziej ożywiona i jeszcze mu owocna. - Dobrze, że zwróciłaś Henry'emu uwagę na to, co pov dział o studentach - orzekł George, kiedy tego wieczoru w jego mieszkaniu białe wino. - Ale gdyby nie twoja uroda,) uszłoby ci to na sucho. 1 Zignorowała komplement i zauważyła: - Natomiast ty nie mówiłeś za dużo. - Nie miałem nic do dodania - odparł wymijająco. - 11 wszyscy wiedzą, co myślę. - O, tak. To samo, co Henry. Tylko co naprawdę on my6, - Nie wiem - skłamał George.

408

Choć prezydent podał to do publicznej wiadomości dopiero 30 kwietnia. Rada Bezpieczeństwa Narodowego została poinformowana o amerykańskiej inwazji na Kambodżę 28 kwietnia. Niektórzy jej członkowie wpadli we wściekłość, zrozumieli bowiem, że niedzielna dyskusja była zwykłą szopką. Kilku wyższych urzędników wpadło do gabinetu Henry'ego i złożyło rezygnacje. Niezadowolenie było jeszcze bardziej powszechne wśród młodszych doradców. Wielu zrezygnowało z obiecującej kariery w administracji państwowej, rzucając posadę na znak protestu. Catheńne Fitzgerald odeszła na samym początku. Po wręczeniu jednej z sekretarek ostrego listu do Kissingera poszła dziesięć kroków dalej, do gabinetu George'a Kellera. - Ty draniu! - wybuchnęła w otwartych drzwiach. - Ty bezwzględny, zimny draniu! Nie masz szacunku dla nikogo i dla niczego! Ty i ten twój rzeźnik macie za nic ludzkie życie... - Cathy, proszę cię, uspokój się... - Nie, pozwól mi skończyć, George. Dzisiaj wynoszę się z Białego Domu i z twojego życia. - Cathy, bądź rozsądna. Nie jestem odpowiedzialny... - Ale wiedziałeś! Wiedziałeś i nie zaufałeś mi! - No i miałem rację, sądząc po twojej histerycznej reakcji - bronił się George. - To nie histeria. To ludzkie uczucia. Tak dobrze przyswoiłeś sobie angielskie słownictwo, George, ale nigdy nie zrozumiałeś chyba, co znaczy słowo "ludzkie". Zniknęła, zanim zdążył odpowiedzieć. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu za biurkiem, trawiąc w myślach to, co się wydarzyło. To musiało nastąpić - przekonywał się. I tak nie wytrzymalibyśmy ze sobą o wiele dłużej, prowadząc naszą prywatną wojnę. Może Henry ma rację. Kobiety powinno traktować się tylko jako hobby. Sześć dni później, po demonstracji na Uniwersytecie Stanowym w Kent, w której zginęło czterech studentów, przed mieszkaniem George'a Kellera pojawiła się taksówka z poturbowaną walizką.

409

W środku znalazł górę koszul, krawatów i ubrań, które zost wił u Cathy. Była tam również kartka ze starannie naklejonyr zdjęciami czterech ofiar. Komentarz Cathy był prosty i bezpośredni: - To są pańskie dzieci, doktorze Keller. Alicja znalazła swoją Krainę Czarów, patrząc w lustro, a Te Lambros odnalazł swoją, spoglądając przez brudne szyb pociągu Kolei Brytyjskich, który zwalniał na stacji Oksford. W ten chłodny, jesienny dzień, Cameron Wylie zabrał tropi Lambrosów na spacer po uniwersytecie, który kształcił studentó przez trzy stulecia, zanim Kolumb odkrył Amerykę. Niektó z najstarszych college'ów, takie jak Merton czy St. Edmundj Hali, częściowo nadal zachowały oryginalny wygląd z lat szes dziesiątych trzynastego wieku. Ślady średniowiecznej archite tury widać było także w Exeter, w Oriel i w New College. Prawdziwą perłę Oksfordu stanowił college Magdalen, stosu kowo nowy, bo wybudowany w piętnastym wieku, ze wspaniały] ogrodami przylegającymi do rzeki Cherwell. Był tam nawet pą z jeleniami, w którym mały Ted poczuł się jak w baśniowej krain Na koniec dotarli do Christ Church, z wielką oktagonałl wieżą Tom Tower, zaprojektowaną przez Christophera Wrę (jej.imitacja zdobiła Dom Dunstera na Harvardzie). Tutaj prąciu wał Wylie i tutaj też zorganizował gościnny gabinet dla Teda. - I co ty na to, mały? - spytał Ted swojego synka, kie stali na dziedzińcu Great Ouadrangle. l - To wszystko takie stare, tatusiu. - Najlepsza atmosfera dla nowych myśli - orzekła San - Słusznie - zgodził się Królewski Profesor. Potem pojechali jego małym samochodzikiem do niewiele go domu z balkonem na Addison Crescent, gdzie mieli żarnie kac przez następny rok. Na widok wyblakłej zieleni i brązu oraz sfatygowanych me Sara wykrztusiła tylko: 1

410

- Och, profesorze Wylie, tu jest tak oryginalnie. - To zasługa mojej żony - odparł szarmancko. - Heather wytropiła ten dom. Nie macie państwo pojęcia, jak okropne są niektóre mieszkania w Oksfordzie. Wstawiła do lodówki kilka podstawowych artykułów, żebyście przetrwali, dopóki nie wpadnie jutro rano. Muszę już iść, mam całą stertę prac do poprawienia. Sara ugotowała jajka i kiełbaski, zaśpiewała małemu Tedowi kołysankę na dobranoc i zeszła na dół do salonu. - Zimno tu jak diabli - stwierdziła. - Piecyk działa - odparł Ted, wskazując na żarzący się elektryczny kominek. - To przypomina zepsuty toster. - Sara zmarszczyła brwi. - I daje tyle samo ciepła. - Daj spokój, kochanie - próbował ją rozbawić Ted. - Gdzie się podział twój awanturniczy duch? - Zamarzł - odpowiedziała Sara i otworzyła butelkę sherry, w którą przezornie zaopatrzyła ich pani Wylie. - Czy ta Heather nie mogła nam znaleźć czegoś z centralnym ogrzewaniem? - Słuchaj - przekonywał ją Ted - przyznaję, że to nie pałac Buckingham, ale stąd jest tylko kilka minut drogi do szkoły Teda i blisko do miasta. - Nagle coś przykuło jego uwagę. - Dlaczego masz na sobie kapelusz i rękawiczki? Wybierasz się gdzieś? - Tak. Do łóżka. Nie jestem niedźwiedziem polarnym. Nazajutrz rano Ted spotkał się z Wyliem przy wejściu do Biblioteki Bodleian. Profesor przedstawił go staremu bibliotekarzowi, który kazał Tedowi wyrecytować głośno archaiczny tekst "Przysięgi czytelniczej". - "Przyrzekam, iż nie-zawłaszczę, nie pokalam ani nie zniszczę w jakikolwiek sposób żadnego tomu, dokumentu bądź innej własności Biblioteki; nie wniosę ani nie rozniecę w Bibliotece ognia ni pożaru..." Oczywiście, nie było mowy o wypożyczaniu książek z tego świętego magazynu. Nawet sam Oliver Cromwell nie miał tego przywileju, kiedy rządził całym krajem.

411

Na co dzień Ted korzystał więc ze zbiorów Muzeum Ashi lean. Co rano mijał imponujące greckie posągi i wchodził dusznej sali, gdzie przechowywano główne dzieła z dziedził klasyki i gdzie siedzieli niektórzy ich autorzy. Któregoś dnia, w pierwszym tygodniu pobytu, kupił sobie l Broad Street szalik z barwami Christ Church. Chciał wygląd równie oksfórdzko jak każdy oksfordczyk, a może nawet bardziej! Kilka razy w tygodniu jadł w college'u lunch z Cameronei) Mówili już sobie po imieniu. Spotykał tutaj nie tylko uczony ze swojej dyscypliny, lecz także luminarzy innych dziedzin. Wkrótce stało się jasne dla wszystkich klasyków, że młod Amerykanin jest protegowanym Wyliego. Dlatego też na wykł? Teda w Towarzystwie Filologicznym przyszli bojowo nastawieni Wykład był doskonały. Najlepszy, jaki Ted wygłosił do ti pory. Wylie skoczył na równe nogi i obwieścił triumfalnie: - Uważam, że nasze towarzystwo wysłuchało właśnie bitnego wykładu. Jeśli profesor nie jest zbyt zmęczony, mc zgodziłby się odpowiedzieć na kilka pytań. W górę wystrzeliło czworo rąk, wymachując palcami j< niewidzialnymi nożami, f "Pytania" były w rzeczywistości próbami zbadania, czy T jest naprawdę poważnym uczonym. Ale on, niczym Horacjusz moście, odparł wszystkie ataki, powalając jednego Tarkwinius za drugim. I ani przez chwilę nie przestał uśmiechać się ujmują Gorące oklaski były tylko skromnym dowodem jego z\ cięstwa. Każdy obecny na sali uczony czekał bowiem cier] wie, żeby uścisnąć mu dłoń i zaprosić go razem z małżonką 3 lunch. Kilka godzin później Ted i Sara, przytuleni do siebie i osz łomieni triumfem, szli w stronę domu. - Onoma tou Theou - mówiła z uniesieniem Sara, naśl( dując z tkliwością jego matkę. - Byłeś niewiarygodny. Szkód że ci faceci z Harvardu nie słyszeli cię dzisiaj. - Spokojna głowa - odparł Ted po świeżym zastrzyk wiary w siebie - wkrótce się dowiedzą.

412

W styczniu, na początku nowego semestru, Ted był już niemal stałym elementem oksfordzkiego krajobrazu. Doszło nawet do tego, że dyrektor Oxford Uniyersity Press zawsze starał się siadać obok niego przy stole, żeby zdobyć jego nową książkę dla swojego wydawnictwa. Wylie, który sam opracowywał właśnie oksfordzkie wydanie Eurypidesa, otworzył nowe seminarium dla młodszych i starszych studentów na temat tragedii Alcestis. Zaprosił Teda do współpracy. Czas miał pokazać, że w wyborze sztuki krył się nie zamierzony element ironii. U Eurypidesa bohaterka wielkodusznie poświęca się w obronie męża, dzięki czemu ratuje ich małżeństwo. W rzeczywistości zaś seminarium położyło kres związkowi Teda i Sary. Możliwe, że było to nieuchronne. Ogromny sukces w Oksfordzie obudził w umyśle Teda dzikie fantazje i popędy. Uczony cierpiał na rodzaj chronicznego wzwodu intelektu. Obiektem jego uczuć - bądź też nagrodą za dokonania, jak podświadomie uważał - była dziewiętnastoletnia studentka o kasztanowych włosach i nazwisku Felicity Hendon. Wyróżniała się na seminarium w dwojaki sposób. Po pierwsze, świetnie znała grekę, co było rzeczą wyjątkową nawet przy wysokich wymaganiach w Oksfordzie. Po drugie, jej smukłe, zmysłowe ciało było widoczne nawet przez luźną - i krótką - akademicką togę. Ted z trudem odrywał oczy od jej nóg. Felicity przyszła do Oksfordu po to, żeby zawrzeć intymną znajomość ze szlachetnymi umysłami. Właściwie zapisała się na seminarium, żeby uwieść: samego Królewskiego Profesora. Ale naraz pojawił się Ted. Uczony, który według jej oceny należał już do "starszego pokolenia", ale nadal miał w sobie resztki młodzieńczego wigoru. A na dodatek to jemu wydawało się, że ją podrywa. Cała przygoda zaczęła się od nieformalnego zebrania, na które Felicity i Jane, jej współlokatorka, zaprosiły dziewięciu studentów i dwóch nauczycieli z seminarium. Niepisany zwyczaj w Oksfordzie wykluczał zabieranie ze sobą małżonek. Sara zdążyła już przyzwyczaić się do tej dyskryminacji, choć nadal ją to oburzało. Wiedziała, że Ted lubi być zapraszany na

413

przyjęcia do rozmaitych college' ów. Zwłaszcza na te eleganckię On, który kiedyś krzywił się na myśl o nałożeniu kelnerskie muszki, teraz uwielbiał wdziewać ten sam krawat, co jego dostoj ni, uczeni koledzy i chodzić na akademickie bankiety. Mimo wszystko Sarze sprawiało pewną przyjemność to, ż< Ted dobrze się bawił. Poza tym wiedziała, że odwdzięczy sięjj w przyszłym roku, gdy wrócą do Canterbury, a ona zacznie pis swój doktorat na Harvardzie. Choć obie przyjaciółki studiowały w St. Hilda's Colleg wynajmowały małe mieszkanko na Gresham Road. Przyjęci które wydały tam pamiętnego wieczoru w lutym, rozpoczęło i od taniego białego wina i szybko przeszło do jeszcze tańsze czerwonego wina, żeby osłodzić ohydne jedzenie, które gosfl dynie uważały za wykwintne dania. .,l Pierwszy pożegnał się Cameron. Jego związek z Heather 1 na ustach całego Oksfordu. Oboje byli sobie chorobliwie wief Wylie wychodził z każdego przyjęcia jak najwcześniej, gdy ty pozwalały na to zasady dobrego wychowania. Studenci też 'j kruszali się jeden po drugim - szli się uczyć, na randki, na p albo po prostu do łóżka. ; Kilka minut po dziesiątej zjawiła się postać w stroju moNi klisty. Niepokój Teda szybko ustąpił miejsca uldze, kiedy okaJ się, że motocyklista to chłopak Jane, Nick, student trzeciego medycyny w Trinity College. Jane chwyciła w biegu swój i popędzili oboje w stronę baru The Perch, żeby napić sięc przed pójściem do jego pokoju. Ted i Felicity zostali sami. ' Spojrzał na nią, zastanawiając się, czy dziewczyna wt.e bardzo pożąda jej młodego ciała. - Pomogę ci posprzątać - zaoferował szarmancko. - Dzięki. , .:l Na chwilę owładnęło nim przerażenie i niepewność. fĘt zdał sobie sprawę, że nie dotknął innej kobiety niż Sara _ prawie dziesięć lat. . Od czego się zaczyna? H Kiedy wkładała brudne talerze do zlewu, podszedł di ;i

414

z tyłu i nieśmiało objął wokół pasa. Wzięła jego ręce i położyła je sobie na piersiach. Potem obróciła się bez słowa i zwarła z nim w płomiennym uścisku. Ted wrócił do domu po północy. Kiedy wślizgiwał się do łóżka, Sara poruszyła się i mruknęła: - Jak poszło, kochanie? - Nieźle - odpowiedział szeptem. Zasnęła z powrotem. Długo leżał z otwartymi oczami i rozmyślał nad tym, co się zaczęło tej nocy. Nazajutrz przy śniadaniu - co stało się odtąd jego zwyczajem przy każdym posiłku - Ted zastanawiał się, czy zdrada jest widoczna. Czy Sara, która znała go tak dobrze, potrafiła to odczytać z jego twarzy, odszyfrowując poczucie winy? Czuł się zobowiązany do okazywania jej miłosnej uwagi. Starał się kochać z nią bardziej namiętnie niż zwykle. Stopniowo jednak zaczęły go męczyć te obowiązkowe, małżeńskie amory. Oczywiście, Sara zasługiwała na szacunek. Była oddaną żoną. Matką jego syna. I prawdziwym przyjacielem. Ale nie podniecała go. Nie tylko teraz, kiedy przytyła kilka kilogramów, ale odkąd sięgał pamięcią, nigdy nie byłazbyt zmysłowa. Możliwe, że to właśnie tak bardzo pociągało go w Felicity. Obudziła w nim uśpione uczucia, o których myślał, że przeminęły na zawsze. Była pełna życia. Nie tylko fizycznie, ale także intelektualnie. Było jeszcze coś, choć Ted z początku nie uświadamiał sobie tego. Najbardziej podniecało go to, że robi coś... zakazanego. Wkrótce uspokoił się, stwierdziwszy, że Sara nie zauważyła niczego. Sama jej obecność stanowiła jednak pewną przeszkodę. Randki z Felicity musiały odbywać się po południu albo wczesnym wieczorem. Rzadko mogli się spotkać w nocy. Pewnego razu skłamał, że znów idzie na bankiet w college'u. A oddana, ufna (nudna) Sara nawet tego nie sprawdziła. Jej naiwna bierność zaczęła działać mu na nerwy.

415

Felicity namawiała go, żeby wyjechał z nią na weekend.. jaki pretekst mógł wymyślić? W soboty i w niedziele żyć w Oksfordzie zamierało. Przypadek zapalił jednak żółte światło - znak, że możi posuwać się ostrożnie naprzód. Do Londynu przyjechał z dziesięciodniową oficjalną wizy Philip Harrison, rocznik 1933, zajmujący obecnie wysokie stan wisko w komisji rządu Stanów Zjednoczonych do spraw bani wości. Z właściwą sobie hojnością wynajął oddzielny apartami obok swojego w hotelu Ciańdge, żeby jego córka, zięć i ukocha wnuczek mogli oderwać się na jakiś czas od akademickiej rutyi Gdy tylko ojciec zawiadomił ją o swoim przyjeździe. Są zaczęła wertować kolumny teatralne w "Timesie". Natomiast małżonek gorączkowo szukał wymówki, która pozwoliłaby t spędzić weekend na wycieczce po romantycznych wioska hrabstwa Gloucestershire. Może jednak uda mu się spędzić z Felicity kilka wieczott w jakiejś historycznej gospodzie w Cotswold? I samemu dopiś dalszy ciąg historii. Sara Lambros cieszyła się, że mieszka w Ciaridge. Nie dli go, żeby szczególnie gustowała w eleganckich hotelach. Po pr mogła tu rozkoszować się centralnym ogrzewaniem. I ciepłem ojcowskiej miłości. Philip Harrison nie mógł powstrzymać się od uwagi, że je córka wygląda blado. Jakby przygasła - pomyślał. Rzeczywiś< przypominała wygaszone ognisko. Sara zrzucała winę na zinri klimat w Oksfordzie. Ale jak w takim razie wyjaśnić, że T promieniał zdrowiem? Stwierdziła, że praca najwyraźniej mu służy. Opowiedzia mu o triumfie męża w Towarzystwie Filologicznym i sukcesa małego Teda w miejscowej szkole. Zaczął już grać w piłkę nożt - Z ciebie prawdziwy mały sportowiec - powiedział z tk wym uśmiechem dziadek. - Z łaciną też mu nieźle idzie - dodała z dumą Sara. Anglicy naprawdę mają dobre szkoły. - Nadal są chyba bardziej rozwinięci kulturalnie niż my

416

zauważył jej ojciec. - A już na pewno ich teatr. Musiałem skorzystać ze swoich kontaktów w ambasadzie, żeby zdobyć cztery bilety na jutrzejsze przedstawienie Otella. - Och, tatusiu, tak bardzo chciałam to obejrzeć. Kiedy idziemy? - Udało mi się wcisnąć na sobotni poranek. - O rany - zawołał Ted - sobota nie bardzo mi odpowiada. Wiesz, skończyłem właśnie pierwszą wersję swojej książki o Eurypidesie. - Tak. Sara mi powiedziała. Gratulacje. - Właśnie, Cameron Wylie zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem i powiedział, że chce przejrzeć to ze mną przez weekend. Nawet nie miałem jeszcze okazji powiedzieć o tym Sarze. - Tatusiu - poskarżył się mały Ted - ale w Londynie jest tak fajnie. - Możesz zostaniu z mamą i z dziadkiem - pocieszył syna. Potem zwrócił się dodana Harrisona: - Bardzo mi przykro, ale nie mogę przepuścić tej okazji. Zgadzasz się, kochanie? Choć zabolało ją to mocno, Sara musiała mimo woli grać rolę jego wspólniczki. - Ted ma rację - przyznała lojalnie. - Jak długo cię nie będzie? - Nie martw się, wrócę do Londynu na obiad w niedzielę wieczorem. W siedemsetletniej George Inn w miasteczku Cotswold w okręgu Winchcombe zatrzymywali się kiedyś pielgrzymi w drodze do grobu św. Kenelma. W ten weekend gospoda gościła dwudziestowieczną parę wyjątkowo świeckich podróżnych. - Jak ci się tu podoba? - spytała Felicity, odpakowując małą butelkę wódki i rozlewając ją do szklanek hotelowych. - Wygląda to na średniowieczny motel - odpowiedział. Ted był wyraźnie niespokojny. Winchcombe leżało całkiem niedaleko Oksfordu i ktoś mógłby ich tutaj spotkać. Poza tym, co ważniejsze, sporadyczne wyrzuty sumienia zdążyły już przerodzić się u niego w chroniczne poczucie winy.

417

Nie potrafił uciszyć wewnętrznego głosu, który powtarzał i w kółko: "Lambros, popełniasz cudzołóstwo. A to jest grzi Masz żonę i dziecko. Nie pamiętasz już o przysiędze złoż< przed obliczem Kościoła?" No tak, ale to było tak dawno. I w innej krainie. A poza dziewka zmieniła się. Do diabła, czasy też się zmieniły. - Ted, co z tobą? Głos Felicity przerwał jego moralne rozważania. Naraz ; sobie sprawę, że jej ręce myszkują po intymnych częściach je anatomii. - Rozmyśliłeś się czy masz pietra? - spytała kokieteryj - Ani jedno, ani drugie - odparł, ale bez przekonania. - No to chodź - łasiła się. - Zdejmij ubranie i daj mi m; dowód swojego zapału. Zamki błyskawiczne rozsunęły się. Stała przed nim ponęti niczym Afrodyta w średniowiecznej gospodzie. Kiedy zaczęła wabić go do łóżka, opuściły go wszeike wąt wości. Ruszyli w powrotną drogę w niedzielę po południu i dób do Oksfordu tuż przed zmrokiem. Nie przypadkiem kazał zatrzymać samochód na Folly Bridge. Wysiadł i zaczął chyłky przemykać się w stronę domu. Przez całe to święto cielesnych uciech, ilekroć ekstaza osłah Ted nie mógł poradzić sobie z osaczającym go demonem sumier, Pomimo wewnętrznych nawoływań do nowej moralności, jego st moralność wciąż tkwiła korzeniami w latach pięćdziesiątych. ~ że będzie musiał zapłacić za swoją krótkotrwałą przygodę. Nawet nie podejrzewał, że stanie się to tak szybko. Ledwo otworzył drzwi na Addison Crescent, przed jego ócz mi stanęło wcielenie Furii. - Zostawiłeś otwarte drzwi - powiedział Cameron Wył z połową twarzy ukrytą w mroku, t - Tak - powiedział z niepokojem Ted. - Przepraszam; czekałeś na mnie, ale nie wiedziałem, że przyjdziesz... :;< - Ja też nie - odparł Królewski Profesor z cieniem niezadl

418

wolenia w głosie. - Próbowałem się dodzwonić, a potem przyszedłem, żeby zostawić ci wiadomość. Ale zobaczyłem, że drzwi są otwarte, i pomyślałem sobie, że zaraz przyjedziesz. Nagle umilkł. A potem wybuchnął z gniewem: - Ty cholerny głupcze! Ty cholerny, dumy głupcze! - Przepraszam, panie profesorze, ale nie rozumiem - wyjąkał Ted, instynktownie skrywając się w roli ucznia. - Nie obchodzi mnie twoja moralność, Lambros. Sądziłem tylko, że masz więcej zdrowego rozsądku. Cudzołóstwo jest na pewno tak samo powszechną rzeczą w Oksfordzie, jak wszędzie na świecie. Ale większość nie robi tego ze studentkami. Ta dziewczyna jest od ciebie prawie o połowę młodsza. Świętoszkowate wyrzuty zaczęły działać Tedowi na nerwy. Zebrał się w sobie i przeszedł do cichego kontrataku. - Przyszedłeś, żeby mi to powiedzieć? - Nie - odparł Wylie - to był tylko prolog. Sara zadzwoniła do mnie i chciała z tobą rozmawiać. O cholera - pomyślał. Trzeba było do niej zadzwonić. - Bardzo przepraszała - ciągnął dalej Wylie - ale sprawa była pilna. Ted nagle się zaniepokoił. - Czy coś się stało jej ojcu? - Nie - odparł Cameron. - Chodzi o twojego syna. Zabrali go w ciężkim stanie do szpitala. Sara odchodziła od zmysłów. Zimny dreszcz zmroził go całego. - Czy on... żyje? - Spojrzał na Wyliego z błaganiem w oczach. - Wyjdzie z tego. Najgorsze już minęło. Całe szczęście, że Sara była wtedy z ojcem. - Gdzie on jest? Gdzie jest mój syn? - W szpitalu dziecięcym w Paddington Green. Ted chciał już wybiec z pokoju, ale coś zatrzymało go w miejscu. - Czy Sara wie, gdzie byłem? - Nie - odpowiedział profesor. - Nie uważałem za stosowne mówić jej tego. - Urwał na chwilę, po czym dodał: - Zostawię to tobie.

419

Była niedziela i pociągi do Londynu wlokły się w ślimaczy tempie. Przez całą drogę Teda dręczyła jedna myśl: "A jeśli ( umrze przed moim przyjazdem?" On, który myślał o Chrystusie tylko podczas Świąt Wiełk nocnych, zaczął teraz z Nim rozmawiać. Wykłócać się o żyć małego Teda. "Proszę cię. Panie. Poniosę karę. Zabierz mi wszysj ko, co chcesz, tylko pozwól mu żyć". Czarne myśli nie opuściły go, kiedy wpadł do szpitala. Kor tarze były nagie, słabo oświetlone i ziały złowieszczą pustką. Odnalazł Sarę i jej ojca na drugim piętrze, koło oddzia imienia Lewisa Carrolla. - Żyje? - rzucił szybko Ted. - Tak - potwierdziła. - Wylie nie opowiedział ci wszystkie go? - Nie-odparł. Sara zaczęła opowiadać w zawrotnym tempie. Jak gdyl chciała wyrzucić to z siebie jak najszybciej i oczyścić się. - Wczoraj w nocy obudził się ze strasznie wysoką tempi raturą... - Ponad 105 Fahrenheita - dodał jej ojciec, również przi żywając od nowa tamte chwile grozy. - Chwała Bogu, że kied przywieźliśmy go tutaj, dyżurna lekarka wiedziała od razu, co rra jest. Położyła go... - Lekarka? - przerwał Ted z atawistyczną niechęcią. Na tychmiast jednak przeprosił: - Przepraszam, że ci przerywan Powiedz, co mu jest. - Wirusowe zapalenie płuc - oznajmił Philip Harrison. -Uspokój się, Ted. Kryzys jest już za nami. Cholera - wymyślał sobie w duchu. I mnie tutaj nie było. Wtem na korytarzu pojawiła się doktor Rama Chatterjee. - O, idzie nasza lekarka - powiedziała Sara. - Może teraZ uda się nam zobaczyć Teddiego. Ted nie nabrał większego przekonania do kobiet-lekarzy kiedy zobaczył, że pani Chatterjee jest Hinduską. - Śpi teraz spokojnie - powiedziała z uśmiechem nadchc dząca lekarka i od razu zwróciła się do nowego przybysza: Profesor Lambros, prawda? Synek pytał o pana.

420

- Chcę go zobaczyć - zażądał Ted. - A potem chciałbym porozmawiać z ordynatorem pani oddziału. - Proszę bardzo - odparła dobrodusznie doktor Chatterjee. - Ja jestem ordynatorem pediatrii. Przez następne dni Sara prawie nie opuszczała swojego syna. Spała nawet obok niego na łóżku polowym, które specjalnie wstawiono dla niej. Ted także spędzał większą część dnia w szpitalu. Siedzieli razem z Sara w oszklonej salce i na przemian zabawiali syna rozmową, rzadko jednak odzywali się do siebie nawzajem. Sara zachowywała się chłodno. Ted sądził jednak, że tylko ukrywa w ten sposób niepokój o chore dziecko. Zdołał już wmówić sobie, że zapomniała, jak trudno było go znaleźć zeszłej niedzieli. Po godzinach odwiedzin Ted szedł na obiad z teściem, a potem na spacer wokół Hyde Parku. Szybko wyczerpywali wspólne tematy. Pewnego wieczoru Ted wygłosił długi monolog o tym, jaki to cios w plecy dosW od władz Harvardu. W jego wyobraźni sprawa ta nabrała już rówfliie mistycznych rozmiarów co skrytobójstwo Juliusza Cezara. Y Pan Harrison słuchał w milczeniu oracji Teda, co jakiś czas komentując tylko zdawkowym chrząknięciem. Kiedy wrócili do hotelu Ciaridge, starszy absolwent Harvardu natychmiast pożegnał się i pośpieszył do swojego pokoju. W piątek, wczesnym rankiem, po Philipa Harrisona przyjechała wielka limuzyna. Czekał go wyczerpujący dzień. Razem z Tedem miał zabrać Sarę i wnuka z Paddington Green do Lecznicy im. Johna Radc-liffe' a w Oksfordzie. Potem musiał czym prędzej jechać na lotnisko Heathrow, żeby zdążyć na ostatni samolot do Genewy. W końcu przyjechał tu z oficjalną, rządową wizytą i nie mógł dłużej odkładać swoich obowiązków. W Lecznicy im. Radcliffe'a czekała na nich doktor Vivian Stone, która dopilnowała, aby jak najszybciej umieszczono małego pacjenta w wygodnym łóżku.

421

Patrząc na wymizerowaną twarz Sary, lekarka zauważyła: ; - Rama Chatterjee powiedziała mi, że cały tydzień k czowała pani w szpitalu. Pani Lambros, proponuję, żeby posz pani do domu i wyspała się. Nie chcę mieć tutaj dwóch p cjentów. Po powrocie na Addison Crescent Ted uświadomił sobie,; nie rozmawiał z Sarą na osobiste tematy od początku choroby HJt syna. Jej milczenie przypisywał zmęczeniu i trosce, ale ter znów chciał nawiązać z nią nić porozumienia. - Chwała Bogu, że wyszedł z tego - powiedział, wybie jąć na początek najmniej drażliwą uwagę. Sara nie odpowiedziała. Stała odwrócona tyłem i rozpako\ wała swoje rzeczy. - To musiało być dla ciebie straszne. Zostałaś prz sama. Całe szczęście, że tata był akurat w Londynie. Odwróciła się na pięcie z twarzą płonącą gniewem. - On nie jest dla ciebie żadnym tatą, do cholery! - wark - Mam dość silenia się na uprzejmość ze względu na niego. ] teraz do szpitala. Kiedy wrócę, nie chcę cię tu widzieć. Ciel twoich rzeczy i twoich książek. Tylko uważaj, żebyś nie zabj przypadkiem moich. ?! - Sara, o czym ty mówisz? , - Posłuchaj - odparła z goryczą - stałam przy tobie pia dwanaście lat. Opiekowałam się tobą. Robiłam za ciebie poło notatek. Podtrzymywałam cię na duchu. Wysłuchiwałam twoji żalów, współczułam ci. Służyłam ci za chusteczkę do nosa... - Sara... - Nie, Lambros, pozwól mi skończyć, do diabła! Nie pr szkadzało mi to, podobnie jak fakt, że musiałam zastępom naszemu synowi ojca - tak długo, jak wiedziałam, że coś ciebie znaczę. Ale potem musiałeś wybrać Oksford- najwii szą wiochę na świecie - żeby, mnie tutaj poniżyć. Mój Bo przecież wszyscy wiedzą, że pieprzysz tę małą kurewkę! Iji jeszcze było ci tego mało, musiałeś się pysznić tym przed m ojcem. Ted nigdy nie widział jej w takim napadzie furii. - Sara, proszę cię, nie wyolbrzymiaj tej sprawy. Poza i

422

jednym... przypadkiem zawsze byłem ci wiemy. Ta dziewczyna zupełnie nic dla mnie nie znaczy. Słuchaj, pomyliłem się. Popełniłem błąd. To może się zdarzyć prawie każdemu. - Ted, mogłabym ci nawet wybaczyć ten "przypadek", jak to zgrabnie określiłeś, gdyby nasze małżeństwo opierało się na solidnych podstawach. Ale ty po prostu mnie już nie kochasz. Przestańmy udawać. Od dawna nie jesteśmy już prawdziwym małżeństwem. - Więc chcesz rozwodu? - Tak. Im szybciej, tym lepiej. - A co z naszym małym? Nie możemy mu tego zrobić. To niesprawiedliwe. - Ted, on nie jest już taki mały. Wyczuwa, że dzieje się coś między nami. Przestań więc chrzanić o tym, żeby trzymać się razem ze względu na dziecko. - Sara - powiedział podniesionym głosem - zabraniam ci to robić. - Ty mi zabraniasz? - Zmroziła go wzrokiem. - Myśl sobie, co chcesz, ale nie jestem twoją zabawką ani maskotką. A zatem posługując się kulturalnym, choć nieco zapomnianym językiem: apage te, tuas res habeto. Wiedziała, że udało się jej go zranić. Ostatnim ciosem była bowiem rzymska formułka rozwodowa, którą, jak oboje dobrze wiedzieli, powinien wypowiedzieć mężczyzna do kobiety. Tuż po piątej Ted zadzwonił do mieszkaniarna<]lresham Road. Felicity ucieszyła się na jego widok, lecz zdziwiły ą nieco walizki, które miał ze sobą. \ - Cóż to, wyjeżdżasz z miasta? \ - Nie - odparł z zakłopotaniem Ted. - Sara mnie wyrzuciła. Mogę przenocować u ciebie? - Tak - powiedziała z szerokim uśmiechem - znajdzie się miejsce dla ciebie i twoich książek, y Kiedy jednak wszedł do środka, bezzwłocznie określiła zasady ego pobytu. - Słuchaj, Ted, chętnie pomogę ci w kłopocie. Ale mam nadzieję, że nie zamierzasz zostać na dłużej.

423

' - Myślisz, że wytrzymasz moją obecność przez kilka tyg< dni? - spytał, siląc się na najbardziej czarujący uśmiech. - Ależ, Ted - odparła - najwyżej dwa, trzy dni. - To niezbyt gościnnie z twojej strony. Przecież Jane i jlj motocyklista... - Tak, ale chodzi mi o coś innego. - O co? - Nie znoszę komplikacji. Nazajutrz rano w szpitalu starali się nie powiedzieć niczeg co zmartwiłoby ich syna, który dochodził do zdrowia. Ale ledwo wyszli z sali w porze lunchu, Sara powiedzia chłodno: - Chodźmy porozmawiać gdzieś na osobności. Zaślepiony rozpaczą łudził się, że oznaczało to szansę poję nania. Szybko jednak pozbył się złudzeń. Sara chciała tylko omówić sprawy związane z rozwodem. I tak wyczerpany nerwowo i zmęczony po nocy spędzonej kanapie Felicity, że nie protestował, gdy przemawiała do nie twardym głosem. W ogóle nie pytała go o zdanie. Po pro; dyktowała warunki. Sara nie chciała alimentów. Uważała, że powinien dobrowd nie pokrywać znaczną część kosztów utrzymania dziecka, r byłyby to znaczne wydatki, bo nie trzeba było płacić czesne w szkole. Sara zamierzała bowiem posłać Teddiego do tej sac szkoły publicznej przez następny rok. - Chcesz zostać w Oksfordzie? - Tak - odparła chłodno. - Zresztą to już nie twój inter - Wybacz, Sara - powiedział z wyrzutem. - Nie pozwę ci trzymać syna tak daleko ode mnie. Poza tym, co do diabła ma zamiar tutaj robić? - A co robi większość ludzi w Oksfordzie, jeśli nie prace w fabryce samochodów? - spytała z przekąsem. - Może wy ci się dziwne, ale zamierzam dalej studiować. Zapewne przy minasz sobie, że ukończyłam z wyróżnieniem Radcliffe. Możej odwiedzać Teddiego w Boże Narodzenie i latem. t - Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje bilet do Anglii, Sar

424

- Spokojnie. Boże Narodzenie spędzę z rodziną w Connec-ticut. I jeszcze jedno - nie pozwolę, żeby Teddie został przez to wszystko psychicznym kaleką. Nigdy nie powiem na ciebie złego słowa. Masz na to moje słowo honoru. I dopilnuję, żebyś mógł spędzać z nim jak najwięcej wolnego czasu. - A jeśli będę próbował walczyć z tobą w sądzie? - spróbował pokerowej zagrywki. - Szkoda wysiłku - odparła beznamiętnie. - Prawnicy mojego ojca zrobią z ciebie mielony kotlet. Przez całą drogę powrotną przez Atlantyk Ted był pijany. Znalazł na to intelektualne usprawiedliwienie. Pochodziło ze słynnego wersu Wergiliusza: Yarium et mutabile semperfemina. W wolnym tłumaczeniu: "W każdej kobiecie siedzi jędza". DZIENNIK ANDREW ELIOTA

6 sierpnia 1970 Dzisiaj zadzwonił Ted z niesamowitą wiadomością, że rozchodzisięSarą. -MófBoże, instytucją małżeństwa nie przetrwa, jeśli ci dwoje się rozstają. Nie podał mi przez telefon szczegółów, ale dowiem się wszystkiego, kiedy odwiedzi mnie w przyszły weekend. (Musiałem zaprosrc biedaka. Jest chyba strasznie samotny). Ted nie ma pojęcia, jaka czeka go udręka. Każdy rozwód to nieprzyjemna rzecz. Co prawda, mówią, że najgorzej wpływa to na dzieci, ale ja uważam, że najbardziej cierpią na tym ojcowie. Nie licząc cotygodniowych odwiedzin - które teraz, kiedy moje dzieciaki mieszkają w internacie, całkiem straciły sens - widuję się z synem i córką tylko podczas letnich wakacji. A jak się sam przekonałem, nie można być ojcem na pół etatu. Ojciec jest jak akrobata na trapezie. Wystarczy, że puści

425

się drążka, natychmiast spada i nie może już wdrapać slj z powrotem. Zimą staram się starannie zaplanować każdy dzień letnie wakacji, żeby Andy i Lizzie nie nudzili się ze mną. Wymyśla) trasy wycieczek, na które możemy pojechać - na przykłą do Kanady - i dzwonię do innych rodziców w tej okolica których dzieci też możemy zabrać ze sobą. Ale nawet pr najlepszych chęciach pozostaję tylko instruktorem z honoi wym tytułem "tata". Mimo swojego wieku Andy mówi, że jego pokolec brzydzi się naszą wojną w Wietnamie. Z akiegoś powodu ca winą obarcza mnie, jak gdybym to ja zrzucał napalm niewinnych cywili. - Chłopaki w szkole mówią, że to wojna Wali Street-oświadcza. Zupełnie jakbym był uosobieniem Wali Strei a nie drobnym urzędnikiem w banku. Próbuję wytłumaczyć mu, po czyjej jestem stronie. M wie, że pomogłem zorganizować ważną demonstrację ani; wojenną. Odpowiada tylko: - To wszystko są pierdoły. Kiedy zwracam mu uwagę, żeby nie wyrażał się w 1 sposób, odpowiada, że przecież ja też tak mówię i dlate jestem hipokrytą, podobnie jak całe moje pokolenie. (Tes znów obrywam za całe pokolenie!) Myślę, że w głębi duszy brakuje mu mnie i tylko zgrywa, że nie potrzebuje żadnego ojca. i Robię, co mogę, żeby przełamać jego wrogość, ale jedli miesiąc w Maine to po prostu za mało czasu. Nie potrafię ( przekonać, że zależy mi na nim. Z Lizzie także mam problemy. Często wpada w przyg) bienie, chodzi na samotne spacery i nie pozwala sobie tov rzyszyć. Od czasu do czasu próbuję z nią rozmawiać, ale c też mnie odpycha. Przynajmniej robi to z bardziej osobisty i mniej politycznych pobudek niż Andy. - Gdybyś nas naprawdę kochał, nie rozszedłbyś i z mamą. Nienawidzę mieszkania w internacie. Tam jest w sierocińcu, tyle że chodzimy w ładnych mundurkach. Ch

ba nie więcej niż pięć dziewczyn w mojej klasie ma nadal oboje rodziców. Po kilku takich rozmowach stanąłem do walki z Faith o prawo do opieki nad Lizzie, żeby dać jej przynajmniej Fnamiastkę domu i posłać ją do zwyczajnej szkoły. Ale Faith, jak to Faith, nie chce ustąpić. Nie rozumiem, skąd bierze się jej wrogość do mnie. Przecież ma wkrótce wyjść za jakiegoś miliardera z San Francisco (biedny gość!). Zastanawiając się, jak odzyskać dzieci, pomyślałem, czy nie ożenić się jeszcze raz. Ale nie spotkałem dotąd kobiety, która wzbudziłaby we mnie tyle zaufania, by zaryzykować po raz drugi. Ted powiedział mi przez telefon, że chociaż to bolesne, w końcu wyjdzie mu na zdrowie. Nie wie jeszcze, jak bardzo się myli. Nie chodzi mi o to, że stracił żonę. I nawet nie o to, że straci syna - nie wątpię, że tak się stanie. Stracił jedyną rzecz, która nadaje jakiś sens wszystkiemu, co robimy w życiu. Był koniec stycznia 1973 roku. George Keller stał na schodach przed Instytutem Prawa w Georgetown. Gdy wybiła dwunasta, z budynku zaczęli się wysypywać studenci. Wśród nich była Catherine Fitzgerald, do której podszedł niepewnie. - Cathy... - Do widzenia, George - opowiedziała, odwracając się od niego. - Proszę cię, zaczekaj. Możemy porozmawiać chwilę? - Nie mam ochoty na słuchanie kłamstw nawet przez sześćdziesiąt sekund, doktorze Keller. Ruszyła szybkim krokiem. Rzucił się za nią w pogoń. - Proszę cię, Cathy - wyrzucił z siebie. - Skoro Ameryka i północny Wietnam zawarły pokój, dlaczego my nie możemy?

427

Odwróciła się w jego stronę. - George, teraz, kiedy doprowadziliście z Henrym do róż mu, jesteście międzynarodowymi bohaterami. Dlaczego trać czas na jedyną osobę na świecie, która uważa cię za padalca? - Właśnie dlatego, że jesteś jedyną osobą, na której mi żale - I ja mam uwierzyć w te bzdety? - Miałem nadzieję, że przynajmniej dasz mi szansę, alp cię przekonał. Jesteś już prawie zawodowym prawnikiem. Na\i przestępca ma prawo do obrony. Pójdziesz ze mną na kawę? - No dobra, ale tylko na jedną filiżankę - westchnęła. - Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? - spytała. - l zaleś założyć podsłuch na mój telefon? Potrząsnął głową z zakłopotaniem. - Nie czepiaj się, Cathy. Spytałem twoich dawnych pr ciół z Rady. - Jeśli to byli moi przyjaciele, to chyba powiedzieli ci że nie chcę cię widzieć. Podobnie jak jego dyplomatyczny mentor, George był zmordownym negocjatorem. - Posłuchaj, Cathy. - Zmienił taktykę. - Wiem, że byt podły. Nawet nieuczciwy. Ale dostałem nauczkę, wierz mi. Pn wszystkie te samotne miesiące bez przerwy wyrzucałem sobie;;! ci nie zaufałem. , - Prawdę mówiąc - powiedziała pierwszy raz tonem p zbawionym wrogości - ty nawet sobie nie bardzo ufasz. Na (5 polega twój problem, George. - Nie chcesz wierzyć, że człowiek może się zmienić pn trzy lata? - Musiałabym przekonać się o tym na własne oczy odparła. Szybko dokończyła swoją kawę i wstała. - Mam niedługo kilka ważnych egzaminów. Jeśli napraw mówiłeś poważnie, zadzwoń do mnie na początku przyszłego nr. siąca. Spotkamy się, kiedy nie będę mieć głowy zaprzątniętej nau - Zgoda - odparł. - Mogę odprowadzić cię do bibliofa - Lepiej nie. Ty i Henry nie jesteście ulubieńcami student

428

Zaczęli znów się widywać. Najpierw co tydzień - każde z nich ukrywało podczas tych spotkań swoje uczucia. Stopniowo jednak Cathy zaczęła przyznawać w duchu, że George naprawdę stara się naprawić to, co do tej pory było złe w ich związku. Pierwszy raz mówił otwarcie o swoim dzieciństwie. O tym, co znaczyło dla niego opuścić kraj, który kochał. O tym, jak znalazł się w obcych stronach bez przyjaciół ani krewnych, znając około dziesięciu słów w tutejszym języku. O swoim rozpaczliwym pragnieniu, żeby się "dostosować". Nie odkrył się jednak zupełnie. Tylko mimochodem wspomniał o swoich złych stosunkach z ojcem. I nigdy nie wymienił imienia Aniko. Tłumacząc się ze swojej instynktownej podejrzliwości w stosunku do innych ludzi, opowiedział jej o pierwszych, oszałamiających dniach w Ameryce. O swoim ciągłym strachu. I o podświadomym urojeniu, że wszędzie czają się szpiedzy. Krótko mówiąc, powiedział jej prawdę. Choć nie całą. Jego częściowa szczerość sprawiła jednak, że Cathy znów zaczęła go darzyć uczuciem. - Kto jest twoim najlepszym przyjacielem, George? - spytała na niedzielnym spacerze. - Nie wiem - odparł bez namysłu. - Chyba nigdy nie miałem takiego. - Nawet w dzieciństwie? - Nie, zawsze byłem samotnikiem. Po prostu nie jestem towarzyski. Urwała na chwilę, a potem powiedziała: - Wiesz, to paradoks. Od dawna jesteśmy kochankami, a do tej pory nie zostaliśmy jeszcze przyjaciółmi. Przynajmniej ty nie uważasz mnie za przyjaciela. - Oczywiście, że uważam - zaprotestował. - Byłby z ciebie kiepski świadek, doktorze Keller. Właśnie zmieniłeś swoje zeznanie w krzyżowym ogniu pytań. Najpierw powiedziałeś przecież, że nie masz najlepszego przyjaciela. - Cóż to? - zawołał żartobliwie. - Sprawdzasz na mnie swoje chwyty z sali sądowej? - Nie, George. Jesteś moim przyjacielem. A ja chcę być twoim.

429

- Cathy, jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką spotkałt Nie pojmuję tylko, dlaczego zależy ci na takim zimnym typie Ja. 'l - Przede wszystkim masz niezwykłą inteligencję. Przy ot zji jesteś też atrakcyjnym mężczyzną. I, co najważniejsze, pc szasz we mnie jakąś strunę. Zatrzymał się i wziął ją w ramiona. - Cathy - powiedział czule - kocham cię. - Nie - szepnęła. - Jeszcze nie kochasz. Ale będzw kochał. W czerwcu Cathy ukończyła studia prawnicze i zdała egza ny pozwalające jej na rozpoczęcie praktyki w Waszyngto Pomimo wielu atrakcyjnych ofert z administracji państwowej (jfl prywatnego biznesu (w 1973 roku wykształcone kobiety l bardzo poszukiwane), postanowiła wybrać grupę obrońców p konsumenta, znaną pod nazwą Jeźdźcy Nadera. - Dlaczego chcesz pracować z tymi rozrabiakami? - st George rozbawionym i jednocześnie zdumionym głosem. - P cięż mogłabyś bez trudu dostać pracę w Prokuraturze Generain - Posłuchaj, George - wyjaśniła - mimo że urodziłaml i wychowałam w Waszyngtonie, jestem wciąż optymistką. Ś pozbyłam się już złudzeń, że mogę zmienić cały świat na lep&j Przestałam odgrywać Don Kichota, kiedy rzuciłam pracę w l dzie. Z grupą Raipha możemy przynajmniej zrobić coś konto nego, a czasami będę nawet mogła zobaczyć twarze ludzi, któr pomagam. - To zdumiewające - powiedział z uwielbieniem -je największą idealistką, jaką kiedykolwiek spotkałem. - A ty największym pragmatykiem. - Dlatego świetnie do siebie pasujemy. Jesteśmy jak i Flap. - Oni też nie byli małżeństwem -odparła. - Bez komentarza. - Uśmiechnął się. - Nie musisz komentować - odpowiedziała z wyższoi - Pewnego ranka obudzisz się, stwierdzisz, że bardzo prz> łabym ci się w robieniu kariery, i poprosisz mnie o rękę.

430

- Sądzisz, że wszystkie decyzje podejmuję w ten sposób? - Prawdopodobnie dlatego nie poprosiłeś mnie jeszcze, żebym za ciebie wyszła. - Niby dlaczego? - Dlatego, że cię naprawdę przejrzałam. O ukces otaczał Danny'ego Rossiego niczym aureola. Był sław-\Jny i bogaty. Świat nie szczędził mu pochwał - w jego gabinecie roiło się od trofeów, a w jego łóżku od pięknych kobiet. Miał wszystko, czego można zapragnąć. Poza udanym małżeństwem. Pewnego wieczoru na początku wiosny 1973 roku Danny powiedział swojemu szoferowi, który przyjechał po niego na lotnisko, żeby czym prędzej pruł do Bryn Mawr. Wbiegł do domu i ogłosił swój najnowszy triumf: zaproponowano mu objęcie Orkiestry Filharmonicznej w Los Angeles. Orkiestrze tak bardzo na nim zależało, że zgodzili się, żeby nie rezygnował ze swojej posady w Filadelfii. Miał więc być dyrygentem transkontynentalnym. - To super, tato! - zawołała Sylvie. - Czy to znaczy, że przeprowadzimy się do Kalifornii? - No cóż, dobrze by było odpocząć od śniegów i lodu. Ale niech mama zadecyduje. Spojrzał na Marię. Stała z kamiennym wyrazem twarzy. Nie odezwała się. - Stało się coś, kochanie? - spytał przy obiedzie, kiedy zostali sami. - Danny - powiedziała wolno - musimy porozmawiać. - O Kalifornii? - Nie. O pannie Ronię. - O kim? - Proszę cię, Danny, nie zgrywaj się. Jej artykuły czytają wszyscy nawet w takiej wiosce jak Filadelfia. - A co ona znów wysmarowała na mój temat?

431

- Och, nic wielkiego - odparowała z sarkazmem Mada. Tylko taki kawałek o "słynnym kompozytorze i pianiście, ktt szepcze słodko do ucha Raquel Welch w restauracji w Malibu - Naprawdę wierzysz w te bzdury? - Nie wiem tylko, czy ten artykuł wydrukowali na pr jej agenta reklamowego czy twojego. - Uspokój się... - Nie,maestro-przerwała mu.-Teraz ty mnie posłuch Przez wszystkie te lata starałam się przymykać oczy, bo uwas łam, że ponoszę część winy. Mówiłam sobie, że potrzebujesz Q romansów, bo ja jestem niedoświadczona i nie potrafię cię żal wolić. Ale dlaczego, do diabła, musisz to robić publicznie? udowodniłeś światu, jaki jesteś męski - dlaczego nie udow< niłeś tego sobie? Nastała cisza. Po chwili Danny zapytał spokojnym głosei - Skąd nagle przyszło ci to do głowy? - Wcale nie nagle. Właśnie dotarłam do kresu cierpliwe - Mario, mówiliśmy już na ten temat. Nigdy nie udawa harcerza. Ale nadal uważam, że jestem dobrym mężem. Prze( dbam o ciebie i dzieci. - Tak, ale nie zajmujesz się nami. Twoje córki ciągle czci na ciebie, czego pewnie nawet nie zauważasz. A a boję się dni kiedy pierwszy raz przeczytają plotki o tobie w kronice towai skiej. Danny'ego czekały następnego dnia dwa koncerty, toteż ] bował ją udobruchać. - Kochanie, wiesz, że tylko jedną osobę kocham na świecie, nie wiesz o tym? - Oczywiście - odparowała. - Siebie samego. - chwili dodała znużonym tonem: - Słuchaj, mam już tego i Znów chwila ciszy. - Chcesz rozwodu? Znów wpadła w gniew. - Każda kobieta przy zdrowych zmysłach tego właśnie l zażądała, prawda? Ale jesteśmy katolikami, przynajmniej jaj stem. Poza tym, strasznie odbiłoby się to na dziewczynkach. - Jakie więc mamy wyjście?

- Oddzielne sypialnie - odparła. Popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Chyba nie mówisz poważnie. To znaczy, że koniec z naszym życiem erotycznym? - Przynajmniej między nami. Jej aluzja wytrąciła Danny'ego z równowagi. - Chcesz powiedzieć, że będziesz miała romanse? - A możesz podać mi choć jeden powód, dla którego nie powinnam? Już miał odpowiedzieć -jesteś żoną i matką. Ale przecież on był mężem i ojcem. Mimo to szalał z wściekłości. - Mada, nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz. - Danny, nie ty będziesz osądzał, co mogę, a czego nie. A co będę robiła lub nie, to wyłącznie moja sprawa. Do wiosny 1972 roku Jason Gilbert wziął udział w tak wielu Sayaret Matkal, że Zvi radził mu wziąć urlop, żeby "przypomniał sobie, jak wygląda normalne życie". Wrócił do kibucu i wreszcie poznał bliżej swoich dwóch synów, pięcioletniego Joshuę i trzyletniego Bena. Odkrył, że życie rodzinne dostarcza mu wielu radości. Cieszyło go nawet majsterkowanie w garażu. - Co robisz z tą starą ciężarówką, tato? Bardzo jest popsuta? Jason wyjrzał spod maski silnika, żeby przywitać starszego syna. - Wcale nie jest popsuta, Josh. Trochę ją tylko "podrasowu-ję", jak się to mówi w Ameryce. Chłopczyk roześmiał się. - Ale śmieszne - podrysować samochód! - Nie, chabibi, "podrasować", to znaczy zrobić tak, żeby jechał szybciej. Nauczyć cię? - Tak, proszę. Jason podniósł chłopca wysoko i pokazał mu odsłonięte wnętrzności samochodu. - Widzisz? To się nazywa gaźnik - m 'ayed. Miesza powietrze i benzynę.

433

Przez następne trzy popołudnia Jason cierpliwie wprowadź starszego syna w arkana mechaniki samochodowej. Kiedyś zażartował nawet do Evy: 3 - Będzie z niego najmłodszy wyścigowiec w całej Galileig W dzieciństwie Jason pobierał nauki u całej rzeszy prywa: nych nauczycieli; teraz z radością służył swoim synom jak prywatny nauczyciel wszystkich przedmiotów. Z Joshem u boku w roli asystenta uczył młodszego syn pływać w basenie. - Machaj nogami, Ben, świetnie ci idzie. Niedługo zosti niesz prawdziwą rybą. - Nie jestem rybą, tatusiu, tylko chłopczykiem. Eva siedziała w cieniu pobliskiego drzewa, uśmiechała z zadowoleniem i modliła, żeby ta letnia sielanka trwała zawsz Czasem gotowała dla nich dwojga prosty obiad w ich domk I dzielili się czerwonym winem, które Yossi zdobył w zamian; pomarańcze. Małżeństwo i macierzyństwo bardzo zmieniły Ev Była spokojniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Uśmiechała si Miała nawet odwagę czuć się szczęśliwa. W połowie lipca do Vered Ha-Galil przyjechał skrzypek Isa Stem i dał koncert w stołówce. Podarował też bibliotece kibu kilka swoich najnowszych płyt. Kiedy Eva pożyczyła jedną z nich, Jason zauważył, że końce skrzypcowy Mendelssohna został wykonany przez Orkiestrę t ladelfijską pod dyrekcją Danny'ego Rossiego. Wywołało to u niego falę wspomnień ze studenckich lat. Eva wzięła go za rękę. - Tęsknisz trochę za domem, kochanie? - Tak, od czasu do czasu - przyznał. - Brakuje mi głupie rzeczy, takich jak rozgrywki futbolowe, mistrzostwa w kręgla czy nawet mecze Harvardu z Yale. Kiedyś zabiorę cię tam, Evlj To będzie przyjemna odmiana - walka na śmierć i życie, w kt< rej nikt nie ginie. - Kiedy jedziemy? Mogę spakować się w piętnaście mini) - Chyba kiedy nastanie pokój - odparł. - Wtedy poje my całą czwórką odwiedzić Harvard... - I Disneyland, mam nadzieję.

434

- Oczywiście. Odwiedzimy wszystkie kulturalne miejsca. - I powtórzył swój warunek: - Kiedy nastanie pokój. - Chyba będziemy już za starzy na podróże, Jason. - Jesteś pesymistką, kochanie. - Nie, realistką. Dlatego chcę, żebyś podał choć w przybliżeniu jakiś termin. - No, dobrze. Jestem honorowym starostą swojego rocznika. Będę musiał pojechać na dwudziestopięciolecie. - A kiedy to ma być? -Już za jedenaście lat. - Dobrze. - Uśmiechnęła się. Zdziwił go brak ironii w jej głosie. - Możesz czekać tak długo? - Tak. To świetny termin. Dokładnie rok, zanim Josh pójdzie do wojska. - Myślisz o takiej dalekiej przyszłości? Skinęła głową. - Każda matka w Izraelu myśli o tym od dnia narodzin swego syna. Benowi zostało jeszcze czternaście lat. Przez chwilę milczeli oboje, zastanawiając się, jak straszne jest to, że wiedzą dokładnie, kiedy ich dzieci będą musiały iść na wojnę. Potem Jason wstał i przytulił ją do siebie. - Kochanie, kiedy wrócę do Sayaret, pamiętaj o tej rozmowie. Chcę, żeby nasi chłopcy nosili rakiety do tenisa, a nie karabiny. - Ja też wolałabym widzieć swojego męża z rakietą do tenisa. Ponieważ Zvi nie określił mu dokładnej daty powrotu, Jason planował przebywać na urlopie sześć miesięcy. Lecz okres beztroski trwał krócej niż dziewięćdziesiąt dni. Piątego września 1972 roku ośmiu terrorystów z organizacji Czarny Wrzesień włamało się do kwatery izraelskiej drużyny olimpijskiej w Monachium, zabijając dwóch sportowców i uprowadzając dziewięciu zakładników. Już po pierwszej, niepełnej wiadomości w radiu, Jason ruszył czym prędzej z powrotem do swojej jednostki. Wiedział, że sytuacja wymaga interwencji specjalnej grupy Sayaret.

435

Wkrótce grupa była gotowa do wyjazdu. Ale prośba Mc Dayana o zezwolenie na interwencję izraelskich komandosów została odrzucona przez władze niemieckie. Bereitschaftspolize mogła - i zamierzała - uporać się z terrorystami samodzielnie Kiedy dotarła do nich wiadomość, że atak niemieckich Si specjalnych nie powiódł się i że wszyscy zakładnicy izraelscy zostali zabici, cały Sayaret pogrążył się w rozpaczy i wściekłości! Zvi z najwyższym trudem zdobył się na spokój. .j - Dowiemy się, którzy terroryści to zaplanowali. I zemści" my się na każdym z nich. Jason odpowiedział krótko: - Wracam do pracy. Już wkrótce służby wywiadowcze ustaliły dokładnie, kto zoK ganizował masakrę w Monachium. Jednym z głównych organi zatorów był Abu Joussef, szef wywiadu El-Fatah i najbliżs2 współpracownik Jasera Arafata. Ustalono nawet jego adn w Bejrucie, skąd kierował działaniami terrorystycznymi. Zvi, wraz ze swoimi oficerami, zaczął opracowywać pla dotarcia do niego. Krótki pobyt ich grupy w stolicy Liban zamierzali też wykorzystać do wyrównania kilku innych rachm ków z terrorystami, którzy mieli na sumieniu wielu Izraelczyków W nocy 10 kwietnia Jason i kilkudziesięciu innych mężczyz wsiadło na łódź patrolową, która przemknęła wzdłuż wybrzei i zakotwiczyła niedaleko Bejrutu. Byli ubrani jak zwyczajni tur ści spędzający wieczór na arabskiej riwierze. Wsiedli do gumowych pontonów i podpłynęli cicho w stron ciemnej plaży, gdzie izraelski wywiad zostawił dla nich wypoży czone samochody. Potem odjechali w wyznaczonych kierunkact Jason ruszył do Rue Khaled Ben Al Walid. Zaparkował w po bliżu budynku, który zidentyfikowano jako miejsce pobytu Abi Joussefa. ! l Wraz z pięcioma ludźmi wysiadł z samochodu i wszedł dt środka. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze i byfc chronione przez dwóch uzbrojonych wartowników, których Ja son i Uri, inny komandos, planowali zlikwidować po cichu. Nie udało się zrobić tego bez hałasu. Jeden z wartowników

436

zdążył wystrzelić, zanim upadł na ziemię. Kiedy komandosi wyważyli drzwi, przywódca terrorystów zdążył już zabarykadować się w sypialni. Jason i jego ludzie podziurawili drzwi ogniem z karabinów maszynowych. Kiedy weszli do środka, okazało się, że ich kule zabiły Abu Joussefa i śmiertelnie raniły jego żonę. Ledwo Jason zauważył, co się stało, Uri zawołał: - Policja jedzie! - Dobra - rzucił, przetrząsając w pośpiechu biurko szefa terrorystów i zabierając jak najwięcej papierów. - Wynosimy się stąd! Kiedy zbiegali po schodach, w drzwiach któregoś mieszkania pojawiła się głowa starej kobiety. Jeden z komandosów strzelił do niej instynktownie. Kobieta padła na ziemię. Na ulicy rzucili granaty w nadbiegających żandarmów, wskoczyli do samochodu i ruszyli z piskiem opon w stronę morza. Pozostali komandosi byli już na plaży. Na widok grupy Jasona zamachali ramionami i weszli czym prędzej do pontonów. Jason i jego ludzie szybko podążali za nimi, wiosłując co sił w kierunku otwartego morza. Kilka godzin później byli z powrotem w siedzibie Sayaret w sercu Izraela. Dowódca innego oddziału złożył raport o wysadzeniu w powietrze kwatery terrorystów i zastrzeleniu kilku jej obrońców. Jeszcze inny oddział zniszczył budynek należący do OWP wraz z zakładem produkującym bomby. Zviego najbardziej jednak interesowały wyniki misji Jasona. - No i co, sabaf - spytał niecierpliwie. - Jak wam poszło? Jason odparł powoli, cedząc każde słowo: - Zabiliśmy faceta, który zorganizował masakrę w Monachium. - Gratulacje... - Ale zabiliśmy też kilku niewinnych ludzi. Umilkł. - Saba, to jest wojna. Kiedy lotnictwo bombarduje cel wojskowy, to nawet jeśli trafią dokładnie, muszą na tym także ucierpieć cywile.

437

- Tak, ale piloci bombowców lecą wysoko w chmurach. Niej widzą twarzy zabitych. Zvi chwycił go za ramiona i powiedział stanowczo: :i - Posłuchaj mnie. Jesteś żołnierzem, który broni swojegc kraju. Ci ludzie zabijali Izraelczyków i planowali zabijać ich nadal. Prawdopodobnie ocaliłeś setki osób. Może nawet tysiące Powinieneś być dumny. Jason potrząsnął tylko głową, wyszedł z budynku, wsiadł dG swojego samochodu i pojechał na północ, do kibucu. Było wcześnie rano, kiedy dotarł na miejsce. Dzieci szłi właśnie do szkoły. Na jego widok obaj synowie podbiegli, żebyś rzucić mu się w ramiona. ? Obejmując ich mocno i całując, pomyślał: "Wy dwaj jesteście moim jedynym usprawiedliwieniem tego zabijania. Może kied dorośniecie, świat w końcu zmądrzeje". , Dwa tygodnie później Zvi wezwał Jasona do swojego gabt netu. Był odprężony i uśmiechał się. ;1 - Mam dla ciebie zadanie, które chyba sprawi ci przyjął mność. - Wątpię - odparł z przekąsem Jason. - Naprawdę. To powinno obudzić w tobie absolwenta Ha vardu. Trzeba jechać do Ameryki. Nasz rząd jest zaniepokojona pogarszającym się obrazem Izraela na świecie, zwłaszcza wśró młodzieży - tak zwanej Nowej Lewicy. Potrzebujemy kilk elokwentnych mówców, którzy objadą uniwersytety i nawiąż, kontakt z żydowskimi studentami, żeby poprawić ich morale. - Kiepski ze mnie mówca - odparł Jason. - Ale nadal masz ten swój śliczny amerykański akcent. T się przyda. Poza tym, pamiętam, że kiedy się poznaliśmy, miałeś pewien osobisty wdzięk, i - Dobrze, że mówisz w czasie przeszłym. - W każdym razie, możesz zabrać że sobą Evę do Jerozołti my, kiedy będziesz jechał na tygodniowe przeszkolenie. Potraktt to jak wakacje, saba. Może właśnie wspólne wakacje z żon pomogą ci odzyskać ten utracony wdzięk.

438

Kiedy szli ulicami Jerozolimy, Eva przypomniała sobie, że kiedyś mogli zwiedzić tylko połowę miasta. - Możesz o tym wspomnieć w swoich pogadankach - podsunęła. - Kiedy Jordańczycy okupowali Stare Miasto, nie dość, że nie pozwalali Żydom zbliżyć się do ich świętych miejsc, ale zamienili nasze synagogi w stajnie. Świat musi przyznać, że teraz wszystkim zapewniamy tu swobodę religijną. - Eva, świat nie przyzna niczego. - A ja i tak jestem dumna - powiedziała z uporem. - To dobrze. - Uśmiechnął się. - Może to ty powinnaś wyruszyć do Ameryki i przemawiać zamiast mnie. Jason przyleciał do Nowego Jorku pod koniec maja. Pierwszy raz od dziesięciu lat postawił nogę na amerykańskiej ziemi. Sprawiło mu to przyjemność. Ale także wywołało niepokój. Był w kraju swoich urodzin, w miejscu, za którym czasem boleśnie tęsknił. Ale tutaj też mieszkali jego rodzice, do których mógł teraz zadzwonić z pierwszej lepszej budki telefonicznej. Przez kilka ostatnich dni zastanawiał się razem z Eva, jak rozstrzygnąć ten problem, i w końcu nie podjął żadnej decyzji. Eva uważała, że powinien pojechać do nich na Long Island. Podczas bezpośredniego spotkania można więcej wyjaśnić. Mogli spojrzeć mu w oczy i dostrzec jego zaangażowanie. To mogło zmienić wszystko między nimi. Łatwo jej mówić. Wiedział, że wpędził swoich rodziców w rozpacz. Bez względu na to, czy miał rację, czuł się winny. Ale jedno zdanie wypowiedziane przez Evę nie dawało mu spokoju: - Nigdy nie pogodzisz się ze sobą, jeśli nie pogodzisz się z nimi. Tak czy inaczej, musisz uwolnić się od tego ciężaru albo nigdy nie dorośniesz. - Ależ ja mam już prawie czterdzieści lat - zaprotestował. - Tym bardziej powinieneś postąpić jak dorosły człowiek - odparła. Mimo to Jason nadal siedział w pokoju hotelowym i nie potrafił podnieść słuchawki. Zamiast tego włożył swój nowy, letni garnitur i wyszedł na spacer. Mówił sobie, że idzie się przejść

439

po Fifth Avenue i popatrzeć na wystawy pełne luksusowych towarów, na które żaden Izraelczyk nie mógł sobie pozwolić.! Kiedy jednak dotarł do Forty-fourth Street, wiedział już, że ciąg nie go w stronę Klubu Harwardzkiego. Od lat nie płacił składki, ale udało mu się wejść dzięki bajeczce,! że ma się spotkać z Andrew Eliotem w sali gimnastycznej na górze. Pojechał windą na piąte piętro i zajrzał do książki z rezerwa cjami kortu do squasha na to popołudnie. Rzeczywiście, o piątej kort był zarezerwowany na nazwisko "A. Eliot, rocznik 1958". Spojrzał na zegarek - pozostało tylko dwadzieścia minut. ' i Andrew nie wierzył własnym oczom. Nie posiadał się z ra- dości. - Mój Boże, Gilbert. Nic się nie zmieniłeś. Wszyscy łysie- jemy i rosną nam brzuchy, a ty wyglądasz jak gość z pierwszego roku. Jak ty to robisz? - Spróbuj posłużyć w wojsku przez dziesięć lat, Eliot. - Nie, dzięki. Wolę już być gruby. Masz ochotę na squasha1 Odstąpię ci mój kort i przeciwnika, choć to tylko spasiony makletJ giełdowy. - Dzięki. Zagram z przyjemnością, jeśli załatwisz mi jai sprzęt. - Nie ma sprawy, stary - zawołał rubasznie Andrew. A potem pójdziemy na obiad, co? - Nie musisz wracać do żony? - spytał Jason. - Niezupełnie. Ale to całkiem inna historia. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

2 czerwca 7971 Naprawdę się cieszę, że spotkałem Jasona Gilberta po tyh latach, choć poczułem się trochę nieswojo. Z jednej strony, facet prawie wcale nie zmienił się fizycz

440

nie. Nadal wygląda jak dwudziestoletni sportowiec, co sprawia, że czuję się przy nim gorszym tłuściochem w średnim wieku, niż naprawdę jestem. A jednak jest w nim coś dziwnego. Szukam właściwego słowa, ale przychodzi mi tylko do głowy przymiotnik "ponury". Mimo że ożenił się szczęśliwie i uwielbia swoje dzieci, sprawia wrażenie, jakby stracił swoją dawną radość życia. Owszem, uśmiecha się, kiedy wspominamy studenckie czasy. Ale nigdy nie śmieje się na głos. Jakby nic go już nie bawiło. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że strasznie dużo przeszedł w ciągu ostatnich lat, choć rzadko o tym mówi. Człowiek, któremu zamordowano narzeczoną i który brał udział w prawdziwej wojnie, ma w końcu prawo być ponury. Ale czuję, że dręczy go coś jeszcze, i usiłowałem dociec, co to takiego. W pewnym momencie powiedział: - Zagubiłem się, Andy. Trochę to mną wstrząsnęło. Zawsze miałem go za jednego z nielicznych facetów z naszego rocznika, którzy wiedzą, co i dlaczego coś robią. Przecież poświęcił się jednej sprawie i zrezygnował ze splendoru, który czekałby go, gdyby rzucił się w wir zawodowej kariery. Wydawało się, że zajdzie najdalej z naszej paczki. W końcu odgadłem, co go gnębi, kiedy powiedziałem mu, jak dziennikarze - i w ogóle wszyscy - podziwiali wyczyny izraelskiej armii podczas wojny sześciodniowej. Było to jak walka Dawida z Goliatem, a takie rzeczy bardzo działają na wyobraźnię Amerykanów. Odparł na to, że prasa na pewno to ubarwiła, bo bez względu na to, czy wierzysz w to, o co walczysz, odebranie życia innemu człowiekowi to straszna rzecz. Trudno żyło mu się ze świadomością, że są na świecie dzieci, które osierocił. Odparłem, że pewnie niełatwo być żołnierzem, gdy ma się takie myśli. Spojrzał na mnie z takim smutkiem w oczach, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem, i powiedział cicho: - Nie można być jednocześnie żołnierzem i człowiekiem.

441

Do tej pory byłem przekonany, że mnie i moich kolegC ze studiów życie nieźle doświadczyło - złamane kariery, t spłacone długi, rozwody, procesy o opiekę nad dziećmi, zbu towaru synowie i córki i cała gama nieszczęść, które spada na człowieka w średnim wieku. Ale w odróżnieniu od nas, wciąż podążających za sW i bogactwem, Jason chce od życia tyle, żeby być człowiekier I wcale nie ma pewności, czy mu się to uda. Wciągu pierwszego tygodnia w Nowym Jorku Jason mus stawić czoło dwunastu różnym grupom słuchaczy, od n łego grona polityków do ponadtysięcznego tłumu "Przyjaci Izraela" na przyjęciu w hotelu Biltmore. Na przyjęciu byli nie tylko "Przyjaciele". Kiedy przysz czas na pytania, kilku sympatyków Nowej Lewicy gwałtów zaatakowało Jasona, twierdząc, że reprezentuje "naród impei listów". Odparł spokojnie, że Izrael jest daleki od imperialna zapędów i pragnie tylko być takim samym demokratycznym k jem jak wiele innych. I - jego osobistym zdaniem - wkró zwróci zajęte terytoria Arabom w zamian za potwierdzenie praj do istnienia. < Kiedy skończył, przez dłuższą chwilę tłoczyły się wokół w tłumy. Ludzie zagadywali go. Podawali mu ręce. Składali najlepsze życzenia. Na końcu została tylko jedna para. Stał twarzą w twarz ze swoim ojcem i matką. Obie strony bały się odezwać. Ale ich spojrzenia mówi same za siebie. W oczach rodziców był podziw i uwielbier W jego oczach - ulga i miłość. Wszyscy rozpaczliwie pragn pojednania. - Dzień dobry mamo, dzień dobry tato. Ja... cieszę się, was widzę. - Świetnie wyglądasz, Jason - powiedziała cicho matka - Tak - odparł. - Niebezpieczeństwo chyba dobrze robi. Wy też nie wyglądacie najgorzej. Co u Julie?

442

- Dobrze - odpowiedział ojciec. - Jest w Kalifornii. Wyszła za prawnika z Santa Barbara. - Jest szczęśliwa? - Prawdę mówiąc, latem wraca z Samanthą do nas. Rozwodzi się. - Znowu? Ojciec skinął głową. - Julie nie zmieniła się. - Potem dodał ochrypłym głosem: - Bardzo... tęskniliśmy za tobą, synu. Jason zeskoczył z podwyższenia i objął oboje rodziców. Przez dłuższą chwilę stali we wzajemnym uścisku. - Masz czas, żeby zajść do domu? - spytała matka. - Jasne, chętnie. Następnego wieczoru przy obiedzie pokazał rodzicom zdjęcia ich synowej Evy i dwóch wnuków. Bardzo się wzruszyli na widok dzieci i ucieszyli z udanego małżeństwa. - Możemy zatrzymać niektóre? - spytała matka. - Zatrzymajcie wszystkie - powiedział Jason. Po chwili przyznał: - Przywiozłem je dla was. Kilka minut po jedenastej matka oznajmiła, że jest zmęczona, i wycofała się z pokoju. Pierwszy raz od dziesięciu lat Jason został z ojcem sam na sam. Odezwał się pierwszy: - Tato, wiem, jak bardzo zraniłem ciebie i mamę... - Nie - przerwał mu ojciec. - Jeśli mamy już się przepraszać, to pozwól mi zacząć. Myliłem się, nie szanując twoich przekonań. - Proszę cię, tato. - Nie, pozwól mi skończyć. Dzięki tobie wiele nauczyłem się o nas. Zrozumiałem, że można być stuprocentowym Amerykaninem, nie przestając być Żydem. Wojna sześciodniowa wszystko zmieniła dla takich ludzi jak ja. Nagle poczuliśmy się tacy dumni... - Umilkł. Jason nie wiedział, co powiedzieć. Ojciec ciągnął dalej niskim głosem: - Choć, oczywiście, wiedziałem, że jesteś w samym środku

443

wydarzeń, i strasznie się martwiłem. - Podniósł głowę. O Boże, synu, tak się cieszę, że przyjechałeś i możemy o porozmawiać. Padli sobie w ramiona. Eva i chłopcy wyszli po niego na lotnisko w Tel Awiwi( Kiedy ściskali się i całowali, mały Ben zapytał: - Tatusiu, przywiozłeś nam prezenty? - Jasne, Ben. Ale największe prezenty będą tutaj w dziemiku. - Co to takiego? - Babcia i dziadek. No, właź do wody! - zawołał Richard Nixon do George Kellera. - Przyda ci się trochę ruchu. < Był gorący sierpniowy dzień w 1973 roku. W zachodnia rezydencji Białego Domu w San Clemente w Kalifornii prezyde debatował z Kissingerem, przy czym obaj tkwili po pas w bas nie. George Keller siedział w pobliżu i notował uwagi wykrzyl wane przez Henry'ego. ("Przypomnij mi, że mam zadzwonić < Pompidou o siódmej rano czasu londyńskiego"). Nixon ponowił zaproszenie. - Obawiam się, że nie mogę, panie prezydencie, dzięku bardzo - odparł niezręcznie George. - Nawet nie mam ze soM kąpielówek. Nixon odwrócił się do Kissingera i zażartował: - Henry, tylko nie mów mi, że ten twój chłopak nie ur pływać. - Na pewno umie, panie-prezydencie. Nie dostałby dyplor ukończenia studiów, gdyby nie potrafił przepłynąć pięćdziesięc jardów. Doktor K. rozmyślnie unikał wymawiania słowa "Harvard jeśli nie było to bezwzględnie konieczne. Nixon darzył niechęć." tę instytucję od czasu swojego udziału w komisji Joe McCarthy'eg

444

(poza tym, rektor uczelni Derek Bok znajdował się na aktualnej .Jiście wrogów" Białego Domu). - No, dobra - ustąpił prezydent. - Ale musisz mi obiecać, George, że popływasz trochę przed obiadem. Moja drużyna musi być w formie. - Tak jest, panie prezydencie - odparł. - Bardzo przepraszam, ale muszę teraz iść do siebie i przepisać na maszynie notatki. George gorliwie pozbierał swoje papiery, schował je do zasuwanej na zamek teczki i poszedł w stronę domku gościnnego, gdzie zakwaterowano doradców Białego Domu. Ledwo usiadł przy swoim biurku, do pokoju wpadł bez pukania Kissinger owinięty ręcznikiem. - George - zawołał podniecony - nie uwierzysz, co właśnie się stało. - Coś dobrego czy złego? - To zależy od punktu widzenia, chłopcze - powiedział Kissinger z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. - Prezydent zaproponował mi stanowisko sekretarza stanu. - O rany, moje gratulacje. - Mogę od ciebie zadzwonić? Muszę powiedzieć o tym swoim rodzicom. W dniu 22 września, o jedenastej rano, we wschodniej sali Białego Domu, doktor Henry A. Kissinger został zaprzysiężony jako pięćdziesiąty szósty w histońi Ameryki sekretarz stanu. George Keller znalazł się wśród nielicznych, nie związanych z prasą lub telewizją gości obecnych na uroczystości, obejmował bowiem stanowisko specjalnego asystenta nowego sekretarza. W przemówieniu Kissingera zabrzmiało kilka szczerych tonów wdzięczności: - Nie ma innego kraju na świecie, w którym byłoby możliwe, aby człowiek z moim pochodzeniem stał tutaj obok prezydenta Stanów Zjednoczonych... George nie potrafił oprzeć się myśli, że Ameryka otwiera nieograniczone możliwości również przed człowiekiem o jego pochodzeniu.

445

- Henry, możesz poświęcić mi chwilę? Nowy sekretarz stanu podniósł wzrok znad biurka i wylewnie: - Ależ oczywiście, George. Cóż to za nowy kryzys na sv cię sprowadza cię do mnie? - Raczej zagadka niż kryzys. Wiesz, że utrzymuję stosd z Andriejewem z radzieckiej ambasady... - Oczywiście. To nasz najlepszy przyjaciel z wrogiego ob< - Właśnie zaprosił mnie na lunch w Sans Souci. - To dobrze. - Kissinger uśmiechnął się. - Jeśli niej odprężenia, to niech nam czasem postawią obiad. - Mówię poważnie. Henry - powiedział George mi przedstawić ich nowego attache kulturalnego. - Ach, tak - odparł Kissinger, który miał niemal foto na pamięć. - Gość o nazwisku Jakuszkin. George skinął głową. - Jak myślisz, czego on chce? - Tego właśnie, mój drogi, masz się dowiedzieć. Przyjr małą radę od twojego dawnego nauczyciela? - Oczywiście - odparł George. - Spróbuj aiguillettes de canard. Gotują je w cynamor W innych okolicznościach ktoś mógłby uznać to za udziefti pomocy, a w tym konkretnym przypadku - za karmienie wi Ale w Waszyngtonie nazywa się to "gastronomiczną dyplomant Niektórzy ludzie prezydenta, tacy jak Haldeman czy Ehr mań, byli stałymi klientami Sans Souci, najlepszej restau w pobliżu Białego Domu. Nikogo nie dziwił tutaj widok w kich urzędników państwowych (a także funkcjonariuszy śre< go szczebla, pokroju George'a) siedzących przy jednym z przedstawicielami kraju, który był podobno ich śmiertelafl wrogiem. UJ Nie był to też pierwszy tego typu lunch w karierze Georglj choć nie mógł pojąć, dlaczego radziecka ambasada darzył szczególnymi względami. Z początku sądził, że to z powodu biegłej znajomości ich języka, ale wszystkie rozmowy prowadJ ne były po angielsku. Po rosyjsku nie mówili nawet szeptem.!

446

Zawsze jednak stosował się do obowiązujących zasad postępowania i zdawał potem FBI szczegółowe sprawozdanie pod tytułem "Przebieg rozmowy". Uznanie, jakim cieszył się George w oczach radzieckiej ambasady, nie tylko nie budziło podejrzeń, ale wręcz podnosiło jego prestiż. Niektórzy stratedzy w Departamencie Stanu i w CIA uważali, że może się to kiedyś przydać do ustalenia, kto z obozu komunistów jest potencjalnym uciekinierem. Był pogodny dzień i George poszedł pieszo przez Pennsylva-nia Avenue, a potem wzdłuż 17th Street do restauracji. Andriejew, łysiejący mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szary, workowaty garnitur, przywołał go do swojego stołu. Razem z nim siedział młodszy kolega w niebieskim blezerze i krawacie w paski, który wstał, podając dłoń George'owi. - Dmitri Jakuszkin, a to George Keller - powiedział Andriejew. Potem dodał rubasznie: - Bądź dla niego miły. On wie więcej o Europie Wschodniej niż my. - Będę się zachowywał nienagannie - powiedział dyplomata doskonałą angielszczyzną. George nie mógł oprzeć się myśli: "Boże, on ma prawie tak dobry akcent jak ja". - Czego się napijesz? - spytał Andriejew. - Krwawa Mary czy koktajl z szampana? - Wezmę Krwawą Mary, bo wlewają tu do niej wyborną rosyjską wódkę. Andriejew pokazał trzy palce kierownikowi, który skinął głową bez dodatkowych wyjaśnień. Rozmowa toczyła się w serdecznej atmosferze i dotyczyła wyjątkowo banalnych tematów. George czekał w skupieniu na kluczowe słowo. Kiedy jednak podano im creme brullee, Jakuszkin spytał go tylko, czy odwiedzi kiedyś Węgry jako obywatel amerykański. Dalej rozmawiali o błahostkach. George rozwodził się przez chwilę - choć bez przesadnego szowinizmu - nad tym, jakie przyjemne jest życie w kapitalistycznym społeczeństwie, a zwłaszcza towarzyskie życie w Waszyng-

447

tonie, który aż roił się od pięknych kobiet. Zresztą Dmitri sam sfl o tym przekona. W tym momencie wydawało mu się, że dostrzegł błys w oczach młodzieńca. Może to kandydat na uciekiniera - zast; nawiał się George. Może chce się dowiedzieć, na jakim poziomi żyłby niedawny komunista, gdyby przeszedł na drugą stronę. Był to jedyny wniosek, który mógł zamieścić w "Przebieg rozmowy", który podyktował sekretarce podczas lunchu. Po trzeciej po południu do gabinetu George'a zajrzał sekret; stanu i zapytał: - No i co? - Miałeś rację. Henry. Kaczka była naprawdę wyśmienit Pięć dni później Jakuszkin zadzwonił do George'a, żeby "p trzymać kontakt" i powiedzieć, jak dobrze mu się z nim rozi wiało. W rzeczywistości chciał go zaprosić na obiad. Ustalili datę i miejsce - ulubioną restaurację Rosjan, nos2 nazwę La Rive Gauche, na Wisconsin Avenue. W Departamer Stanu krążyły nowe dowcipy, że jest to najbardziej ekskluzy restauracja w Waszyngtonie. Jej klientelę stanowili bowiem głów agenci CIA i KGB, którzy obserwowali się nawzajem. Rożnie była znów powierzchowna. Tym razem jednak pili bordeaux w niebagatelnych ilościach. Obaj siedzieli rozparci nonszalancko! krzesłach i udawali bardziej pijanych, niż byli w rzeczywistości - George - rzucił od niechcenia Dmitri - to miasto strasznie drogie. Dobrze ci płacą? - Nieźle - odparł George i dodał zaraz: - Trzydzić sześć tysięcy rocznie. - Ile to jest w rublach?-spytał młody Rosjanin. - Nie mam pojęcia - odpowiedział z uśmiechem Geoź] - Szczerze mówiąc - roześmiał się dyplomata - sam t< nie wiem. Ale tak między nami, wolałbym dostawać swoją per w dolarach. - W Ameryce nie przyjmują innej waluty - odparł Ge przeczuwając, że zbliżają się do zasadniczego tematu. George swobodnie odbił piłeczkę w drugą stronę. - Powiedz, Dmitri, jak sobie radzisz przy twoich zarobk

448

Nastała cisza. Dwaj gracze zmierzyli się nawzajem wzrokiem, aż wreszcie Rosjanin powiedział szczerze: - Prawdę mówiąc, o to samo chciałem ciebie zapytać. Co za osioł - pomyślał George. On chce mnie zwerbować. Czy Rosjanie uważają mnie za takiego głupka? Musiał jednak trzymać nerwy na wodzy. - Nie brakuje mi pieniędzy, Dmitri - odparł od niechcenia. - Nie mam wielkich potrzeb. - Tak - przyznał tajemniczo Rosjanin - chyba niczego ci nie brakuje. Czy jest coś, w czym... możemy ci pomóc? George wiedział, że musi grać do końca. - To bardzo uprzejme z waszej strony - powiedział półżar-tem. - Ale dlaczego wasza ambasada chciałaby pomagać komuś takiemu jak ja? - Bo zostałeś wychowany w duchu socjalistycznym i może czasem tęsknisz... - Nigdy. - Nie za systemem, ale za krajem. Nie czujesz się tu obco? - Jestem Amerykaninem - odpowiedział stanowczo George Keller. Przez chwilę Dmitri oceniał jego reakcję, potem sięgnął do kieszeni i wydobył dwie cienkie, srebrne tutki z cygarami. - Cygaro? - zaproponował. - Kubańskie. Przysyłają nam je pocztą dyplomatyczną. Na pewno nigdy czegoś takiego nie paliłeś. - Nie, dziękuję - odmówił grzecznie George. - Nie palę. Chciał, żeby agenci FBI zanotowali, że nawet nie dotknął komunistycznego cygara. Jakuszkin zapalił i zaczął wydmuchiwać małe kółka. - Doktorze Keller - wycedził powoli - mam pewne informacje, które mogą pana zainteresować. Nagła zmiana tonu u Rosjanina zaniepokoiła George'a. - Zawsze cieszą mnie informacje z radzieckiej ambasady - odparł, siląc się na żart. - Chodzi o pańskiego ojca - powiedział dyplomata. - Może zainteresuje pana, że... - Wiem, że mój ojciec awansował... - zniecierpliwił się George.

449

- Mam na myśli stan jego zdrowia. - Jest chory? - Ma raka płuc. - Och - powiedział głucho George. - Przykro mi to słys - Będzie na pewno bardzo cierpiał - dodał Rosjanin. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Posłuchaj mnie, George - zaczął Dmitri z bratersk współczuciem - jesteś ekspertem od Europy Wschodniej i < brze znasz stan szpitali na Węgrzech. Nie mamy tyle lekarstwa wy, na Zachodzie. Nie wiadomo więc, jak długo będzie żył. Mc rok. Może kilka miesięcy... Jakuszkin westchnął jak doświadczony lekarz. - George, ten okropny wyścig zbrojeń spycha ludzkie sf wy na dalszy plan. Gdyby twój ojciec mieszkał w Amer byłoby dla niego lepiej. Tak bardzo wyprzedzacie nas w tym,1 -jak to się nazywa - środki przeciwbólowe? - Jestem pewny, że partyjnym prominentom nie bral zachodnich lekarstw. - To prawda - przyznał Rosjanin. - Ale obaj dol wiemy, że twój ojciec nie jest żadnym prominentem... ffl Urwał na chwilę i wydmuchnął kolejne kółko z kubańskitJ dymu. ! , - Nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego ze mn zaprotestował cicho George. ?j - No cóż - powiedział Dmitri z lekkim uśmieszkieml ojciec to ojciec. Na twoim miejscu chciałbym mu pomóc. -najmniej, żeby spokojnie umarł. A ja mogę mu pomóc. - No to zrób to. Nastała chwila milczenia, przypominająca przerwę mię kolejnymi rundami pojedynku. Jakuszkin powiedział wprost: - To nie takie proste. - O co ci, do diabła, chodzi? Dmitri znów nalał wina George'owi i przemówił przyjazna pocieszającym tonem. - Proszę cię, Keller, jeśli sądzisz, że chcę, byś dla szpiegował, grubo się mylisz.

450

- Ale coś mam jednak zrobić - powiedział George. - Tak. Coś całkiem legalnego. Chodzi tylko, żebyś pomógł nam przebić się przez waszą biurokrację. Od miesięcy staramy się o pewien sprzęt... - ...który pewnie ja mam dla was ukraść - wpadł mu w słowo George. - Nie, nie. To mały przyrząd, który usiłujemy kupić. Słyszysz mnie? Kupić. Taka mała zabawka do powiększania zdjęć z satelity meteorologicznego. Nie ma tu żadnych kombinacji, ale wasz Departament Handlu nie może podjąć decyzji. - I chcecie, żebym ich przycisnął? - "Przycisnął" to zbyt mocne słowo - odparł dyplomata. - Wolałbym określenie: "lekko szturchnął". Słuchaj, chcę tylko, żebyś sam się przekonał, że urządzenie Taylor RX-80 nie ma żadnej wartości strategicznej. Nie śpiesz się i zadzwoń do mnie, kiedy to już sprawdzisz. W każdym razie, dzięki za miły wieczór. - Ja też dziękuję - odparł George, starając się utrzymać psychiczną równowagę. W "Przebiegu rozmowy" sporządzonym dla FBI na temat drugiego spotkania z Dmitrim Jakuszkinem, attache kulturalnym radzieckiej ambasady, George stwierdził zwięźle: "Próbowałem go zwerbować. On próbował zwerbować mnie. Gra zakończyła się wynikiem remisowym. G.K." W rzeczywistości jednak przez następne dni George'a prześladowały myśli o ojcu, którego nienawidził. I o ojcu, który leżał teraz w agonii w budapeszteńskim szpitalu. Tego ojca nie mógł już dłużej nienawidzić. Minęły trzy dni i trzy noce, a on wciąż zadręczał się pytaniami. Przyszło mu nawet do głowy, że Rosjanie mogą blefować. Możliwe, że jego ojciec wypoczywa w najlepsze w jakimś kurorcie dla prominentów. Skąd mógł mieć pewność? Dmitri Jakuszkin przewidział to. Czwartego dnia rano, kiedy George zszedł na dół po pocztę, znalazł w skrzynce dużą, dostarczoną oddzielnie kopertę.

451

W środku były dwa zdjęcia rentgenowskie klatki piersiow i karteczka od dyplomaty: i "Drogi George powinno cię to zainteresować. D." DZIENNIK ANDREW ELIOTA

30 września 7S Boję się, że coś złego dzieje się z George'em Kellerej Zadzwonił do mnie po południu z pytaniem, czy jako człow]j zaangażowany w sprawy absolwentów Harvardu nie zna jakiegoś dobrego lekarza w okolicy Waszyngtonu. Zaskocl ło mnie to z kilku powodów. Dlaczego pytał o to akurat mn człowieka spoza medycznego świata? I dlaczego nie zwrg się z tym do swoich przyjaciół, którzy mieszkają w pobli niego? . :;y Wyjaśnił mi, że sprawa jest bardzo poważna i chodzi lAI o całkowitą dyskrecję. Oczywiście, odpowiedziałem, że p staram się mu pomóc, ale muszę poznać kilka szczegółów, przykład, jakiego lekarza poszukuje, g Jego pierwsza odpowiedź była bardzo dziwna. Stwierd że szuka kogoś "bardzo godnego zaufania". Wtedy przyszło mi do głowy, że może George przeży załamanie nerwowe. Ci goście na wysokich posadach p stwowych żyją przecież w takim napięciu. , Ale nie. Szukał onkologa w okolicy Waszyngtonu. ',;, Zaniepokoiło mnie to nie na żarty. Po co mu specjalista.! raka? Uznałem, że nie mam prawa pytać. Obiecałem, że popytam dyskretnie wśród znajomych lej rży, i zadzwonię do niego. Uparł się jednak, że to on do mj zadzwoni. W tym momencie włączył się automat, dając ai znak, że upłynęły trzy minuty rozmowy. George wepch

kilka monet tylko po to, by powiedzieć, że zadzwoni do mnie nazajutrz o tej samej porze. Ma się rozumieć, od razu skontaktowałem się z biurem absolwentów i poprosiłem kumpla, który tam pracuje, żeby sprawdził na komputerze to, czego chciał George (oczywiście, nie podałem żadnych nazwisk). Wkrótce wiedziałem już, że mój kolega z roku, Peter Ryder, jest teraz profesorem onkologii w Akademii Medycznej im. Johna Hopkinsa w Baltimore. Choć martwiłem się o zdrowie George'a, niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz. Dlaczego dzwonił z budki telefonicznej? Peter Ryder, profesor onkologii w Akademii Medycznej im. Johna Hopkinsa, przywitał George'a w zaskakujący sposób. - Kak pożiwajesz?-spytał. - Nie rozumiem. Dlaczego mówi pan do mnie po rosyjsku? - Kurczę - powiedział wysoki, łysiejący lekarz, z trudem ukrywając rozczarowanie. - Nie pamiętasz mnie? Siedziałem obok ciebie na kursie rosyjskiego. Ale pewnie byłeś wtedy zbyt zajęty słuchaniem wykładu, żeby cokolwiek zauważyć, co? - Chyba tak - powiedział z roztargnieniem George. - Moglibyśmy porozmawiać gdzieś na osobności? - Oczywiście. Podobno masz jakieś zdjęcia rentgenowskie. Popatrzymy na nie w moim gabinecie. Idąc korytarzem za ekspertem w białym fartuchu, George ściskał kurczowo dużą kopertę. Nie chciał wypuścić zdjęć z rąk, nawet kiedy drzwi gabinetu Rydera zamknęły się za nimi. - Panie doktorze - powiedział ściszonym głosem- muszę panu najpierw coś wyjaśnić. - Proszę, mów mi Pete - nalegał lekarz. - Dobrze, Pete. Wiesz, że pracuję w Departamencie Stanu. Te materiały są ściśle tajne. - Nie rozumiem, George. - Są to zdjęcia pewnego wysoko postawionego komunisty, które zostały przemycone na Zachód w największej tajemnicy. Muszę się upewnić, że nie zostanie sporządzony żaden zapis tej

453

rozmowy. I nie mogę wyjaśnić, dlaczego potrzebne mi sąt informacje. - W porządku - odparł Ryder. - Doskonale rozumiem, chcecie wiedzieć, czy ważniaki z przeciwnego obozu są zdrowi W każdym razie, możesz liczyć na moją dyskrecję. Przypiął zdjęcia do oświetlonej szafki. I powiedział bez namysł - Nie rozumiem, dlaczego musiałeś z tym przychodzić < onkologa. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Byle student medycyny powie ci, co tu nie gra. Widzisz! czarne miejsce na szczycie lewego płuca? To bardzo złośliw nowotwór. Temu pacjentowi zostało bardzo niewiele życia, na wyżej kilka miesięcy. - Odwrócił się do George'a i spytał: Czy to właśnie chciałeś usłyszeć? George zawahał się i odpowiedział pytaniem: - Możesz mi powiedzieć... czy ten pacjent cierpi? - Można to założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa odparł Ryder, zwracając się znów do fotografii. - Nowotw zaatakował splot nerwowy. Powoduje to ostre bóle w gór części klatki,piersiowej, które promieniują na całe ramię. George'owi na chwilę zabrakło dalszych pytań. - W czym jeszcze mogę ci pomóc? - spytał lekarz. - Potrzebuję tylko trochę teoretycznych informacji, je, jesteś tak uprzejmy, Pete. Gdyby ten człowiek był twoim pacje<! tem, to jakbyś go leczył? - Cóż, na powstrzymanie choroby nie ma żadnych szans, a można by przedłużyć mu życie naświetleniami rentgenowski* i niektórymi nowymi lekami, takimi jak adriamycina, cysplatin cytokstan. Można je podawać oddzielnie lub łącznie. - Czy one łagodzą ból? - spytał George. - W większości wypadków. Jeśli nie działają, mamy ca gamę narkotyków i środków uspokajających. - Można więc takiemu schorowanemu człowiekowi jak ( pomóc... umrzeć spokojnie? - spytał George. - Uważam to za istotną część mojej pracy - powiedział cicho Ryder. - Bardzo ci dziękuję, Pete - wymamrotał George, pri

454

bujać uspokoić się na tyle, by wyjść z gabinetu, jak gdyby nigdy nic. - Nie ma za co - odparł jego kolega ze studiów. - Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie, dobrze? Możesz liczyć na moją pełną dyskrecję. - Jakie pytanie? - Czy to Breżniew? - Przykro mi - odparł cicho George. - Nie mogę ci powiedzieć. George poprosił swoją sekretarkę, żeby zadzwoniła do Stephena Webstera z Departamentu Handlu. Był to ekspert od nowych technologii, prosto po studiach w MIT, który niedawno przedstawił się George'owi na jakimś przyjęciu. Jak wszyscy ambitni młodzieńcy w Waszyngtonie, zabiegał o względy swoich przełożonych. - O rany, doktor Keller - ucieszył się. - Co za miła niespodzianka. W czym mogę panu pomóc? - Czołem, Steve - zaczął nieformalnie - dzwonię w drobnej sprawie. Czy masz coś wspólnego z tym RX-80? - Ma pan na myśli filtr fotograficzny Taylora? - spytał młody naukowiec, pragnąc wykazać się kompetencją. - Tak. Mógłbyś wyjaśnić takiemu laikowi jak ja, do czego to właściwie służy? - Jasne. Stosujemy to w naszych satelitach meteorologicznych dla poprawienia ostrości zdjęć, żeby tacy ludzie jak pan nie znaleźli się nagle na dworze bez parasola. - Wygląda to nieszkodliwie - odparł George. - Dlatego właśnie niektórzy u nas zastanawiają się, czemu położyliście na tym łapę. Czy może to służyć do militarnych celów? - Prawie wszystko może - odparł Webster. - Zależy, jak się tego użyje. Teoretycznie lepszy obraz z satelity mógłby pomóc w lepszym sterowaniu pociskami dalekosiężnymi. - No to co właściwie z tym kombinujecie? - Doktorze Keller, ja tu jestem niewiele ważniejszy od gońca. Jeśli chce pan znać moje zdanie, prawdopodobnie zależy to od tego, co postanowi Depertament Stanu. - To znaczy Kissinger?

455

- A kogo innego mógłbym mieć na myśli? - Dzięki, Steve. A z innej beczki - grasz w tenisa? - Trochę - odparł skwapliwie. - No to zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu i bijamy sobie piłkę. Tym razem przyszła kolej na George'a, by zaprosić Jakus na na obiad. Wybrał Cantina d'Italia, jeszcze jedną szyko' restaurację w Waszyngtonie, którą Rosjanie upodobali sotóteS spotkania w ramach polityki odprężenia. Ledwo złożyli zamó nią, George przeszedł do rzeczy, l - Dmitri, przeprowadziłem już wstępne rozmowy i wyglj na to, że moglibyśmy przyśpieszyć rozpatrzenie waszego zai wienia na ten mały filtr, s - To cudowna wiadomość - powiedział młody dyplom uśmiechając się szeroko. -Jestem ci niezwykle wdzięczny. możemy się jakoś odwdzięczyć... , George usiłował rozejrzeć się niepostrzeżenie, żeby śpi dzić, czy inni goście siedzą dostatecznie daleko. Jakuszkin wiedział jednak, o co mu chodzi, i natychn powiedział: - Wiesz, nie poznałbyś swojego miasta, George. Budap ma teraz nowoczesne drapacze chmur, nowoczesne szpitale z;j lepszym wyposażeniem i naj nowszymi lekami... IM - Najlepszymi? '! - Założę się, że mają tam każdy zachodni lek. Spytaj tlj o któryś, a zobaczymy, g W ten sposób ułatwił zadanie George'owi, który, rzecz jas nauczył się na pamięć niezbędnych nazw. - Na przykład adriamycina, cysplatina, cytoksan. - Są dostępne, kiedy tylko wymaga tego sytuacja. - Bardzo mnie zaskakujesz - powiedział George. Obaj gracze wiedzieli, że czas zmienić temat. Jako zastępca sekretarza stanu do spraw Europy Wschodu George przygotowywał instrukcje dla poszczególnych depal mentów; co prawda zgadzały się one z polityczną filozofią je

456

szefa, ale pisał je samodzielnie i wręczał Kissingerowi po kilka naraz pod koniec każdego tygodnia. Wprawił się w tym do tego stopnia, że potrafił bez trudu naśladować charakterystyczne wyrażenia Henry'ego. W ten piątek w stercie korespondencji rozesłanej do różnych departamentów znajdowała się krótka notka do urzędu średniego szczebla w Departamencie Handlu. "Nie ma chyba sensu wstrzymywać się dłużej ze sprzedażą urządzenia TaylorRX-80. Jego wartość militarna jest minimalna. Poza tym, lepiej to im sprzedać za pieniądze, zanim sami ukradną. Z poważaniem, HAK" George w paru słowach powiedział sekretarzowi stanu o zawartości papierów kładzionych przed nim na biurku. Głównie były to wytyczne, notki do różnych wydziałów, sprawdzające kierunek prowadzonych studiów. Poza tym, dwa lub trzy pisma do Departamentu Obrony w sprawie zachowania środków bezpieczeństwa podczas zbliżającego się pokazu nowego uzbrojenia. A także notka do Departamentu Handlu dotycząca nieszkodliwego urządzenia fotograficznego, które chcieli kupić Rosjanie. - Kto ci powiedział, że to jest nieszkodliwe? - spytał Kissinger. - A, taki jeden gość po studiach w Instytucie Technologii o nazwisku Webster - odparł zwyczajnie George. - Chyba go nie znam. Jest nowy? George skinął głową. - Ale przyjrzałem się mu. Najwyraźniej nikt nie wie więcej od niego na temat tego filtra. - Myślisz, że powinienem sam z nim porozmawiać? George wpadł w popłoch. - No... nie sądzę, żeby to było konieczne w tym przypadku. - Pewnie masz rację. Zawsze robisz wszystko sumiennie, George. Okay, idź do domu, a ja zabiorę się do podpisywania. - Dzięki, Henry. Jego szef podniósł wzrok. - Miłego weekendu, George. Nie pracuj za dużo.

457

Henry Kissinger pozostał za biurkiem jeszcze dwie i pół godziny,; Podpisał sześćdziesiąt pięć różnych dyrektyw, w tym wszystkiej papiery przyniesione przez George'a Kellera. Rodzice Jasona Gilberta nie przyjechali do Izraela na początki października 1973 roku. Kiedy bowiem w całym kraju trwa Dzień Przebłagania, Jom Kippur, egipskie i syryjskie armie za atakowały jego granice. Izrael został kompletnie zaskoczony i na kilka dni pogrąż) się w chaosie. ' Zanim wiadomości o jednoczesnym ataku na dwóch frontami dotarły do izraelskiego dowództwa, egipskie czołgi przekroczył Kanał Sueski, rozgramiając obronę najbardziej wysuniętych I południe pozycji. Wydawało się, że bez trudu dotrą do Tel Awiwi Na północy sytuacja była jeszcze gorsza. Setki syryjskie czołgów przedarły się przez linię obrony i tylko kilka godźij dzieliło je teraz od dużychskupisk ludzkich. Garstka obrońców służących w tym czasie w wojsku okopa się, żeby skupić na sobie impet przeciwnika. Wiedzieli, że będrfJ ich to drogo kosztować, ale zdawali sobie też sprawę, że nie maj innego wyjścia. Ciszę uroczystego dnia przerwały nadawane w szaleńczy tempie przez radio zaszyfrowane wiadomości o mobilizacji rez< wistów. W kibucu zadzwonił telefon do Jasona. - Co się tam, do diabła, dzieje? - rzucił zdenerwował w słuchawkę. - Posłuchaj, saba, nie zadawaj żadnych pytań. W kwater głównej panuje chaos. Przeprowadzamy mobilizację i jednoczt nie musimy zatrzymać Syryjczyków. Zbierz tylu ludzi, ilu z<3 łasz, i jedź na Wzgórza, żeby wzmocnić obronę, dopóki l prześlemy więcej ciężkiego sprzętu. Teraz wal do Nafy i zgłosi do generała Eytana. Przekaże ci dowództwo. - Nad kim? - zapytał z przekąsem Jason. - Nad każdym, kto został przy życiu, do cholery! Rusząj

Jason wraz z pięcioma innymi mieszkańcami kibucu wsiedli na ciężarówkę i pojechali wyboistą drogą na północ, zatrzymując się co kilka mil, żeby zabrać żołnierzy zmierzających na front. Niektórzy byli nadal w dżinsach i letnich koszulkach i nieśli tylko broń i amunicję. W czasie jazdy nie odzywali się ani słowem. Syryjczycy dotarli jednak do Nafy przed nimi i zmusili generała Eytana do odwrotu. Ochotnicy odnaleźli go w obozie rozbitym naprędce przy drodze. Jason osłupiał na widok ogromnej liczby rannych i zabitych. Żywych i sprawnych nie było zbyt wielu. Tylko garstka rezerwistów potrafiła jeszcze stanąć do walki. Wśród kilku oficerów czekających na rozkazy Eytana, Jason rozpoznał innego członka elitarnych sił Sayaret Matkal. Nazywał się Yoni Neta-nyahu. Skinęli do siebie nawzajem głowami, słuchając ponurej litanii ich dowódcy. - Brygada Pancerna Barak została prawie doszczętnie rozbita. Wróg ma przewagę w liczebności i wyposażeniu. Mają najnowsze rosyjskie czołgi T-62. Ale musimy ich tutaj zatrzymać. dopóki nie nadejdą pancerne posiłki. Spróbujcie zebrać ludzi i przeszkolić ich w stosowaniu ręcznych rakiet przeciwczołgo-wych. I nie marnujcie amunicji! - Kiedy nadejdą posiłki? - spytał Jason. - Bóg raczy wiedzieć - odparł Eytan. - Teraz dysponujemy tylko tym, co tu widzicie. - No, to do roboty - powiedział Yoni Netanyahu niemal z religijnym przekonaniem. - Będziemy jak armia Gedeona. - Chyba nawet Gedeon miał więcej ludzi niż my - skwitował Jason z wisielczym humorem. Po odprawie obaj oficerowie poszli razem w stronę grupki rezerwistów czekających niespokojnie na ich rozkazy. - Wiem, że jesteś dobrym mechanikiem, Jason - zauważył Yoni. - Mógłbyś nadzorować naprawy mniej uszkodzonych czołgów? - Chyba tak. Ale po co nam to? Nawet jeśli je uruchomimy, nadal będą mieli nad nami przewagę jak pięćdziesiąt do jednego. - Ale wtedy - powiedział Yoni, zniżając głos - będziemy

459

mieli tylko jedną możliwość taktyczną. Ich przewadze pancer możemy przeciwstawić dyscyplinę. Przygotuj czołgi do ataku i jutro, na szóstą rano. - Do ataku? - powtórzył z niedowierzaniem Jason. - 1 naprawdę musisz wierzyć w Boga, Yoni. - Pogadamy o tym, jak będzie po wszystkim. Tymczasen będę się modlił, żebyś uruchomił te czołgi. - Wiesz, Yoni, w moich stronach mówi się na to "gra out". To znaczy... - Wiem, co to znaczy - odpowiedział młody dowódca. -Wybieram się na studia do Ameryki, kiedy to się skończy. I twojej alma muter. - Coś ty, nie chrzań - zawołał Jason. - Chcesz powili dzieć, że siedzę tu w dolinie śmierci z jeszcze jednym absolwej tem Harvardu? a - Przyszłym absolwentem Harvardu - poprawił go YoO -No, zbieraj się i dawaj mi te czołgi. ; W Waszyngtonie był wczesny wieczór, kiedy pierwsze wi< domości o arabskim ataku dotarły do Białego Domu. Nixon poprosił Kissingera o raport sytuacyjny. Ten z kolii zadzwonił do George' a i kazał mu zebrać jak najwięcej informacji od Pentagonu i izraelskiego ambasadora. - Dobra, chłopaki, dawajcie mi liczby - zażądał prezyden zanim jeszcze obaj mężczyźni zdążyli usiąść. Kissinger wskazał na George'a, który przyszedł ze stefl papierów. - Cała operacja jest zakrojona na dość szeroką skalę, panil prezydencie - zaczął George. - Daj sobie spokój z uczonymi występami, George - burk nął Nixon. - Dawaj mi same liczby. - A więc - ciągnął dalej - armia egipska należy do najwię szych na świecie. Liczy przynajmniej osiemset tysięcy żołnien Nie wiemy dokładnie, ilu z nich przekroczyło już Kanał.

460

- A Izraelczycy? - Możemy już uważać, że Egipcjanie przełamali linię obrony - powiedział ponuro Kissinger. - A jak jest na północy? - spytał prezydent. - Syryjczycy mają tam jakieś tysiąc czterysta czołgów... - zaczął George. - Wystarczy - przerwał Nixon gwałtownym ruchem dłoni. - To normalna masakra, co? Drugie Alamo? Kissinger zauważył rzeczowo: - George nie poruszył jeszcze najważniejszej kwestii. Rosjanie uzbroili Egipt i Syrię po zęby. Oprócz starych systemów rakietowych SAM, mają setki nowych, przenośnych rakiet SAM-7. - To wyrzutnie przeciwlotnicze, które mogą być używane przez siły lądowe - wyjaśnił George. - Nie będę się przyglądał spokojnie, jak Sowieci zamieniają Bliski Wschód w swój prywatny klub! - Nixon walnął pięścią w biurko. - Musimy dać Izraelowi broń pancerną. Powiedzcie tym z Departamentu Obrony, żeby rozpoczęli dostawy. - Panie prezydencie - ostrzegł Kissinger - masowe dostawy broni do Izraela nie spodobają się niektórym członkom Kongresu. - Ciekawe, czy spodoba im się widok Breżniewa pijącego wódkę w Tel Awiwie! Ruszajcie do roboty, debatować będziemy później. Kiedy wyszli z Owalnego Gabinetu, George szepnął do Kissingera: - Nie wiedziałem, że Nixon tak bardzo lubi Żydów. - Nie lubi. Ale bardziej nienawidzi Rosjan. - Lepiej od razu usiądę przy telefonie. Henry. Dziś rano muszę przekonać bardzo wielu generałów. - Ja sam zajmę się sekretarzem obrony, George. Schlesin-gera trzeba podejść we właściwy sposób. - Dobra. Jeśli nie będzie ci szło, zawsze możesz zaśpiewać mu do ucha kilka harwardzkich piosenek. Henry uśmiechnął się i poklepał swojego protegowanego po plecach.

461

- Spotkamy się w Pokoju Sytuacyjnym o piątej. Będziemy wtedy lepiej wiedzieli, jak stoi Izrael. - Albo jak leży-odparł George. K morderczej pracy z mechanikami Jason dostarczył Yoniemffij ilkanaście czołgów, które mogły przynajmniej ruszyli z miejsca. Młody komandos natychmiast przystąpił do kontrataku! na syryjskie pozycje. ! W tym czasie Jason poprowadził grupkę młodych, przeraźo nych żołnierzy na obóz syryjski w Nafie. Kiedy zbliżali się dfij celu, na horyzoncie pojawiły się trzy olbrzymie rosyjskie helikopilj tery, załadowane żołnierzami. .1 - Słuchajcie mnie - powiedział Jason do swoich ludzi. -4 Najważniejszy jest element zaskoczenia. Muszą stracić orienta cję. Kiedy wylądują, strzelajcie, żeby ich wystraszyć. Żołnierze skinęli bez słowa głowami. Kiedy wylądował pierwszy helikopter, Jason zawołał: . mną!" i poprowadził ich do ataku, strzelając w biegu. Kilku żołnierzy padło po pierwszych strzałach Syryjczyków. Al Jason nie przestawał biec. Wyciągnął granat zza pasa i cisnął w stro-H nę wysiadających z helikoptera komandosów. Granat wybuchł w p0 bliżu, siejąc panikę. Żołnierze wroga rozbiegli się w różne strony. Była to jednak elitarna jednostka i część syryjskich komandc sów, gotowych do walki wręcz, pozostała na miejscu. Choć Jason był przygotowany do tej sytuacji od dawna, pierwsz raz musiał walczyć w ten sposób o swoje życie. Pierwszy ra stawał twarzą w twarz z człowiekiem, który mógł być jego ofiai albo zabójcą. W końcu Izraelczycy zdobyli przewagę. Pozostałe dwa heli koptery odleciały. Ziemia była usłana martwymi i umierającyr żołnierzami po obu stronach. Jason spojrzał na swoją zakrwawioną koszulę i pomyślał,; jest ranny. Była to jednak krew przeciwników, z którymi walcz - i których zwyciężył. Podszedł do niego jeden z żołnierzy i powiedział:

462

Nafy. Załatwiliśmy trzydziestu, sobą. Chyba nie zaatakują znów - Jakie mamy straty? - Czterech - odpowiedział żołnierz. - I dwóch albo trzech ciężko rannych. Wezwałem już przez radio sanitariuszy. Jason skinął bezmyślnie głową i odwrócił się w stronę horyzontu. Powoli szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na drugą stronę. Wreszcie w ich szeregach pojawili się masowo rezerwiści i armia izraelska rozpoczęła marsz na Syrię, przegrupowując się w zasięgu artyleryjskim Damaszku. Do soboty, trzynastego października - tydzień po święcie Jom Kippur - syryjski front uspokoił się na tyle, że część izraelskich żołnierzy można było przenieść na Synaj, gdzie toczyły się wciąż zażarte walki. Jason wdrapał się do helikoptera i usiadł obok Yoniego. - Cześć - powiedział znużonym głosem - założę się o piwo, że w zeszłym tygodniu spałem mniej niż ty. - Ja wcale nie spałem - odparł młodszy oficer. - Przepraszam cię - powiedział Jason. - Zeszłej nocy rzeczywiście spałem dwie godziny. Masz u mnie piwo. - Będę o tym pamiętał - uśmiechnął się Yoni. I odlecieli, żeby przyłączyć się do żołnierzy walczących na górze Synaj. Odwagi im nie brakowało. Nie można było tego powiedzieć tylko o amunicji. Richard Nixon wezwał George'a Kellera do swojego gabinetu. Jasna cholera! - pienił się z wściekłości. - Rosjanie ciągle wożą broń do Egiptu i Syrii. Co się dzieje z naszymi dostawami? - Zdaje się, że Pentagon debatuje, czy mamy używać samolotów prywatnych czy wojskowych. Jakieś przeszkody formalne, panie prezydencie. Prezydent wstał i ciężko oparł się o biurko.

463

/a - Słuchaj, Keller, dzwoń zaraz do nich i powiedz, że mąjL wykorzystać wszystkie samoloty, jakie tylko mamy. Broń ma sięq znaleźć w powietrzu. I to zaraz! W dzienniku telewizyjnym o jedenastej wieczorem rzeczniK Departamentu Stanu George Keller wystąpił z krótkim oświad-lj czeniem dla prasy, mówiąc, że pierwsze samoloty transportował z dostawą broni dla Izraela wystartowały do Tel Awiwu. Piętnaście dni od rozpoczęcia wojny Henry Kissingeri Georg<l Keller wsiedli na pokład samolotu lecącego do Moskwy, żebf uczestniczyć w podpisaniu rozejmu między Izraelem a EgipteiBa który wszedł w życie następnego dnia. Wdzięczność egipskiego prezydenta Sadata znalazła swoje odbicie w nawiązaniu nowyclij bliskich stosunków z Waszyngtonem. ;,H Historycy będą długo dyskutować, kto wygrał wojnę Jot Kippur. Bez wątpienia, zwycięzcą w walce o światowy prestiż by Henry Kissinger. George Keller miał wyrzuty sumienia. To, co początkowa uważał za mały podstęp, urosło w jego wyobraźni do rozmia rów najwyższej zdrady. Był zbyt przerażony, żeby zwierzyć śfi komukolwiek - nawet Cathy. Choć przejrzał wszystkie pisma naukowe w poszukiwani wzmianek o RX-80, nie znalazł nic, co wskazywałoby, że urz dzenie to można wykorzystać w celach strategicznych. A jednak George żył w ciągłym strachu, że sprawa wyjdzie l jaw. Wiedział też, że powoływanie się na pobudki humanitan na nic się nie zda. Urzędnika państwowego nie może obchodź życie ojca, który pracuje dla przeciwnego obozu. Nie miał żadnych wiadomości o losie Istvana Kolozsdiegtii Bał się kontaktować z Jakuszkinem, żeby obserwatorzy nie zwr ciii uwagi na ich zbytnią zażyłość. George usiłował zagłuszyć sumienie, powtarzając sobie, ; w świetle prawa nie popełnił żadnego przestępstwa. Poza tym, pn

464

tej masie papierów, które bez przerwy krążyły między Departamentem Stanu, Pentagonem, Departamentem Handlu i Owalnym Gabinetem, szansę ujawnienia całej sprawy były znikome. Dopiero gdy przypomniał sobie o tym, mógł spokojnie zasnąć w nocy. Lecz wydarzenia na świecie wciąż rozpalały w nim nowe iskry strachu. Sam Willy Brandt, kanclerz Niemiec Zachodnich, musiał ustąpić z urzędu w maju 1974 roku, kiedy jego bliski doradca okazał się komunistycznym szpiegiem. Czasem George' owi wydawało się, że ktoś go śledzi. Poza tym, od dawna już podejrzewał, że jego telefon jest na podsłuchu. Nawet podczas podróży z Kissingerem na Bliski Wschód nie czuł się bezpieczny. Nie ufał telefonom w hotelu King David w Jerozolimie ani w hotelu Hilton w Kairze. Późnym popołudniem, po długich i bezowocnych negocjacjach z władzami Syrii, sekretarz stanu leciał z powrotem do Izraela. Kissinger dał znak George'owi, by usiadł obok niego. - Posłuchaj mnie, chłopcze - powiedział, zniżając głos - strasznie dużo roboty mam teraz w domu. Niektórzy uważają, że spędzam tutaj za dużo czasu i zaniedbuję inne sprawy. Jakby nie rozumieli, że nie mogę być w dwudziestu miejscach naraz. Mam więc zamiar przenieść część moich obowiązków na twoje młode barki. - Co konkretnie masz na myśli? - Jak ci wiadomo, prezydent zamierza odwiedzić Bliski Wschód, a potem pojechać do Rosji. Przydałby mi się zaufany człowiek, który pojedzie zawczasu do Moskwy i przygotuje tę wizytę. Nie znam nikogo bardziej godnego zaufania niż ty, George. - Pochlebiasz mi. Henry. - Muszę - zażartował sekretarz. - W przeciwnym razie nie pracowałbyś dla mnie. Za mało ci płacę. W każdym razie chcę, żebyś jutro rano poleciał do Paryża. Brent Scowcroft i Al Haig dołączą do ciebie za trzy dni i możecie wtedy razem pojechać do Moskwy. - Świetnie - odparł George, niezmiernie zadowolony z tak prestiżowego zadania. - Ale co mam robić, zanim oni się zjawią, Henry? Odpowiedź Kissingera wstrząsnęła George'em, zupełnie jak gdyby samolot wpadł w dziurę powietrzną. - Jedź do Budapesztu.

465

Nie wiedział, jak zareagować. - Posłuchaj - ciągnął dalej po cichu sekretarz stanu , twojemu ojcu pozostało niewiele życia. Myślę, że powinieneś si z nim pogodzić. A - Skąd o tym wiesz? - (I co jeszcze wiesz? - zastanawia Się). - Mam obowiązek wiedzieć różne rzeczy. Możesz zasto wać moją sztuczkę z Pekinu. Zatrzymaj się w hotelu Crillon, uc że jesteś przeziębiony, i wymknij się po cichu na lotnisko. L, trwa tylko dwie godziny. Możesz polecieć tam i z powrotem i ni tego nawet nie zauważy. George nadal szukał właściwych słów. Lecz potrafił tyli wyjąkać: ? - Nie wiem, hm, co powiedzieć. - Nie mów nic - odparł Kissinger, poklepując go po pl( cach. - Jestem ci to winien za lata pracy dla mnie. Kiedy samolot wojskowy podchodził do lądowania na lot sku Ben Gurion w Tel Awiwie, George pomyślał: "Jak i powiedzieć, że wcale nie chcę tam jechać? Że nie mam nic powiedzenia ojcu przed jego śmiercią? Nie powiem mu tego. Bo to nieprawda. Chcę zobaczyć ! z ojcem ostatni raz. Muszę". Kontrola celna w Budapeszcie była pobieżna. Oficer przyjr2-" się tylko czerwonemu paszportowi dyplomatycznemu Georgel i powiedział: - Witamy w domu, doktorze Keller. Czuł się dziwnie z powrotem w swoim rodzinnym mit Ulice były bardziej kolorowe, a w sklepach więcej towarów i w tamtych ponurych czasach jego ucieczki, ale mimo to niewit się zmieniło. Ulica Rakoczy'ego wyglądała tak samo jak dawni Nowoczesne budynki stały tuż obok starych ruder. Z tarasu w hotelu Hilton - Hilton w Budapeszcie! - wid było stare wieże kościoła Świętego Stefana. Olbrzymi gmad w którym zatrzymał się George, stanowił betonową imitację ni woczesnych, amerykańskich hoteli. Wziął klucz z recepcji, umył się i zmienił koszulę. W duć

466

przygotowywał się na spotkanie, które było celem jego wizyty. Przed wyjazdem George'a z Jerozolimy Kissinger podał mu dokładny adres szpitala, gdzie przebywał jego ojciec, włącznie z numerem telefonu. Zadzwonić do szpitala i powiedzieć, że przyjechałem, czy po prostu tam iść? Mój Boże, jeszcze umrze z wrażenia na mój widok! Nie, lepiej zadzwonić do któregoś z lekarzy, powiedzieć o swoim przyjeździe i poradzić się go. Kilka minut później rozmawiał już z doktorem Tamasem Rozsą, ordynatorem Miejskiego Szpitala w Budapeszcie. Lekarz powtórzył trzy razy, jakim zaszczytem będzie dla niego wizyta George'a, i wreszcie zaczął mówić o stanie zdrowia Istvana Kolozsdiego. - Cóż tu jest do powiedzenia - stwierdził filozoficznie. - W takich przypadkach niewiele można zrobić... - Czy dajecie mu lekarstwa? - przerwał stanowczo George. - Tak. Tak, oczywiście. Najnowsze, prosto ze Szwajcarii. - Czy on cierpi? - spytał George. - I tak, i nie. - Może pan to wyjaśnić? - To całkiem proste, doktorze Keller. Jeśli podamy mu tyle narkotyków, żeby nie czuł bólu, wpada w śpiączkę i traci kontakt ze światem. Oczywiście, staramy się zapewnić mu spokojny sen w nocy. - Innymi słowy, żeby mógł mówić, trzeba odstawić mu część środków przeciwbólowych. - Jestem pewny, że pański ojciec będzie sam tego chciał - powiedział doktor Rozsa. - Kiedy się obudzi, powiem mu, że pan przyjechał, i zadzwonię do pana. Powinno to być około piątej po południu. - Czy teraz jest ktoś przy nim? - spytał George. - Oczywiście. Pani Donath właściwie nocuje w szpitalu. - Kto taki? - Córka towarzysza Kolozsdiego. Pańska siostra, doktorze Keller. - Ach, tak - szepnął George, odkładając wolno słuchawkę. I pomyślał: "Czeka mnie jeszcze jedno spotkanie w Budapeszcie".

467

Zostało mu kilka godzin, zebrał się więc na odwagę i wyszedł obejrzeć rodzinne miasto. Postanowił odwiedzić wszystkie miej- sca, które znał jako Gyorgy Kolozsdi. i Pierwsze kroki w Budapeszcie przypominały mu skok doJS lodowatej wody. Stopniowo jednak woda zaczęła stawać się cora%' cieplejsza, a kąpiel coraz bardziej przyjemna. Rozkoszował siĘ dźwiękiem ojczystego języka, który rozbrzmiewał wszędzie. H Mój Boże - pomyślał - chyba od pięćdziesięciu tysięcyl angielskich słów nie czułem się tak swobodnie. Ale jego euforia skończyła się wraz z nadejściem godzina piątej. Telefon odezwał się za kwadrans szósta. - Właśnie się obudził. Powiedziałem mu, że pan przyjecha -oznajmił doktor. -I co? - Chce się z panem zobaczyć. Proszę wsiadać do taksówffl i przyjeżdżać natychmiast. H George chwycił swój prochowiec i zbiegł na dół, żeby poszu kac taksówki. ' Trwała właśnie wieczorna godzina szczytu i nawet nowoczesna rozwiązania ruchu drogowego na ulicy Lajosa Kossutha nie zdołali zapobiec korkom. Jazda taksówką dłużyła się niemiłosiernie. 1 ' ' George wchodził wolno po szpitalnych schodach, próbuj uciszyć kołatanie serca. ! 'j Gmach szpitala, zbudowany ze szkła i kamienia, pretendował do miana nowoczesnego. Wewnątrz nie panowała gorączkowi krzątanina jak w amerykańskim szpitalu. ;; Podszedł do starej, grubej kobiety zgarbionej nad biurkiem i el cho wyjaśnił cel swojej wizyty. Natychmiast podniosła słuchaw telefonu i po chwili przed George'em zjawił się pulchny człowi< czek, który przedstawił się mu uniżenie jako doktor Tamas Rozs Kiedy szli szybko korytarzami do oddzielnej izolatki, gdzie le jego ojciec ("to rzadki przywilej w państwach socjalistyczny zapewniam pana"), doktor Rozsa zanudzał go szczegółami na ten trwających od lat prac budowlanych w szpitalu. Mówił też, jak b dzo zazdrości zachodnim krajom najnowszego sprzętu medycznej Czego, do diabła, chce ten gość - zastanawiał się Georj

468

Jałmużny? Może myśli, że po prostu każę Kongresowi przysłać mu sprzęt za kilka milionów dolców? Skręcili w wąski, słabo oświetlony korytarz. George zauważył w oddali pojedynczą sylwetkę kobiety. Instynkt podpowiedział mu, że to jego siostra, Marika. Ale Marika była od niego trzy lata młodsza, a ta kobieta wyglądała na znacznie starszą. Kiedy podeszli bliżej, kobieta podniosła wzrok na George'a. Te oczy - pomyślał. To są oczy mojej siostry w twarzy starej kobiety. - Manka? - szepnął nieśmiało. - To ja, Gyuri. Kobieta nadal wpatrywała się w niego, a jej oczy przenikały go jak laserowe promienie. - Marika, nie odezwiesz się do mnie? Oboje milczeli przez chwilę. W końcu powiedziała lodowatym głosem: - Nie powinieneś przyjeżdżać. Nie ma tu już dla ciebie miejsca. Powiedziałam lekarzom, żeby cię nie wpuścili. George spojrzał na doktora Rozsę, który przyznał skinieniem głowy: - Tak. Pani Donath była temu przeciwna. Ale pański ojciec nalegał. Marika odwróciła twarz. - Wejdziemy? - ponaglił doktor Rozsa. George kiwnął głową. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Zatrzymał się na chwilę w progu, spoglądając na kruchą, ubraną na biało postać na stercie poduszek. Starzec poczuł jego bliskość i wysapał: - To ty, Gyuri? Pytaniu towarzyszył suchy kaszel. - To ja - odpowiedział George, stojąc wciąż nieruchomo. - Podejdź tu bliżej. Nie bój się. Śmierć nie jest zaraźliwa. George ruszył niepewnie do przodu. - Zostawię was samych - powiedział doktor Rozsa, wycofując się z pokoju. - Usiądź - nakazał starzec, wskazując kościstym palcem drewniane krzesło przy łóżku.

469

George usłuchał bez słowa. Nigdy nie miał odwagi spojrzeć ojcu w twarz. Zawsze udawało mu się jakoś unikać jego wzroku. Teraz jednak ich spojrzenia spotkały się i zwarły ze sobą. Istvan Kolozsdi miał wciąż ten sam surowy wyraz na wycień czonej i niezwykle bladej twarzy. George przyjrzał mu się i po- myślał: "Więc to jest ten demon, którego bałem się całe życie. Jest taki mały i słaby". Wsłuchiwał się w ciężki oddech ojca. - Gyuri, masz dzieci? - Nie, ojcze. - No to kto przyjdzie cię pocieszyć, kiedy będziesz leżał takij jakja? " - Może kiedyś się ożenię - odparł George. I pomyślał: "TQ dlatego chciał się ze mną zobaczyć? Żeby nakłonić mnie dj małżeństwa?" Zapadło niezręczne milczenie. - Jak się czujesz, ojcze? - Nie tak dobrze jak wtedy, kiedy będzie już po wszystka - odpowiedział starzec i wybuchnął śmiechem, który przyprawi go o ostry ból. - Posłuchaj, Gyuri - ciągnął dalej - cieszę sij że mogę z tobą porozmawiać. Jest coś, co chcę ci powiedzieć..*! Urwał, zbierając siły. - Chociaż - rozmyślił się - właściwie nie muszę ci i mówić. Otwórz tylko tę szufladę. - Wskazał na popielatą szaf przy łóżku. - Otwórz, Gyuri. George schylił się, żeby wykonać rozkaz ojca. W szufladzie znalazł bezładną stertę wycinków gazetom w kilku językach. Niektóre były pożółkłe i podarte. - Popatrz. Popatrz na to - powiedział starzec. Były to artykuły z prasy światowej na jego temat. Na tei George' a. Wśród nich znalazł się nawet - Bóg jeden wie, w ji sposób - jego życiorys opublikowany w zeszłym roku "International Herald Tribune". Osłupiał kompletnie. - I co widzisz? - spytał stary człowek. - Mnóstwo starych śmieci, ojcze - odpowiedział Ge próbując zbagatelizować sprawę. - A ty, co widzisz?

470

Z największym wysiłkiem starzec uniósł się na łokciach i pochylił w stronę George'a. - Widzę ciebie, Gyuri. Widzę twoją twarz w gazetach całego świata. Wiesz, co to dla mnie znaczy? George z udręką spodziewał się tego pytania. - Ojcze, ja... - Nie - przerwał mu starzec. - Nic nie rozumiesz. Zostałeś naprawdę grubą rybą. - Tylko że po niewłaściwej strony - podsunął mu George. - Mój chłopcze, w polityce nie ma niewłaściwej strony. Jest tylko zwycięska strona. Masz zadatki na wielkiego polityka, Gyuri. Kissinger w końcu się potknie - i wtedy ty zostaniesz sekretarzem stanu! - Pobożne życzenia - odparł z uśmiechem George, próbując odzyskać równowagę. Nie mógł uwierzyć, że pierwszy raz w życiu Istvan Kolozsdi mówi o nim dobrze. - Jesteś dwa razy bystrzejszy od Kissingera - upierał się starzec. - I co więcej, nie jesteś Żydem. Szkoda, że już tego nie doczekam. George poczuł w oczach łzy. Próbował je powstrzymać, uciekając się do żartobliwego tonu. - Myślałem, że jesteś żarliwym komunistą - powiedział z uśmiechem. Starzec zarzęził ostrym chichotem. - Ech, Gyuri, na całym świecie liczy się tylko jedno - sukces. Przyjrzał się uważnie George'owi i powiedział z rozpromienioną twarzą: - Witaj w domu, mój synu. Dwadzieścia minut później George Keller opuścił pokój ojca, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Marika wciąż siedziała nieruchomo na korytarzu. Usiadł obok niej. - Masz prawo być na mnie zła - powiedział zdenerwowany. - Mam ci mnóstwo do wyjaśnienia. Wiem, że powinienem napisać... - Powinieneś zrobić wiele rzeczy - powiedziała beznamiętnie.

471

- Wiem, wiem. - Naprawdę, Gyuri? Pomyślałeś, co będzie z nami, kiedy nas opuścisz? Czy kiedykolwiek starałeś się dowiedzieć, co sły- chać u ojca? Albo u mnie? Albo u Aniko? :v Nagle przeszył go zimny dreszcz. Poczuł lodowaty chłód;' tamtego zimowego dnia. Przez lata, za każdym razem, gdy przypór H minął sobie tamte chwile, odczuwał piekący wstyd. Pocieszało g( tylko to, że nikt inny nie wiedział o tamtych wydarzeniach. Tera% jednak zdał sobie sprawę, że inni wiedzieli również. Jak to możliwe?!! - Szukałem jej-zaprotestował bezradnie, g - Zostawiłeś ją! Zostawiłeśją, żeby wykrwawiła się na śmierćil - Gdzie ona... jest pochowana? - W nędznym mieszkaniu komunalnym. George zaniemówił z wrażenia. - Chcesz powiedzieć, że ona żyje? - Ledwo, ledwo, Gyuri. - Co to znaczy? - Siedzi - odpowiedziała Manka. - Tylko to jej pozostało-S - Gdzie mogę ją znaleźć? ,s - Nie, Gyuri, sprawiłeś jej dość bólu. Nie pozwolę ci krzywił dzić jej więcej. - Proszę, Marika, muszę się z nią zobaczyć. Muszę. Cł jej pomóc. Potrząsnęła głową i szepnęła na koniec rozmowy: - Powinieneś to zrobić osiemnaście lat temu. Odwróciła się i nie odezwała do niego więcej. Nazajutrz rano, kiedy George zjawił się w szpitalu, powiedzie no mu, że jego ojciec zmarł podczas snu zeszłej nocy. Złapał pierwszy samolot do Paryża. Nigdy w życiu nie cz się bardziej samotny. Ledwo wyszedł z odprawy celnej na lotnisku Dulles w Wl szyngtonie, ruszył do telefonu i zadzwonił do biura Nadera, i"" Catherine Fitzgerald. - Cześć, jak podróż? W gazetach pisali, że dobrze ci w Moskwie.

472

- To długa historia - odparł. - Muszę cię teraz prosić o pilną przysługę. - Brzmi to niepokojąco, doktorze Keller. Niczego nie robisz bez ukrytego motywu. O co ci dokładnie chodzi? - O żonę - odparł George. Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie. - Czy to ma być jakiś żart? - Wiesz, że nie mam poczucia humoru. Więc jak, wyjdziesz za mnie? - Nie powiem "tak", dopóki nie określisz dokładnie czasu i miejsca. - No to może w południe, w piątek, w urzędzie stanu cywilnego na E Street? - Nawet jeśli spóźnisz się tylko minutę, przysięgam, że sobie pójdę - ostrzegła figlarnie. - A jeśli ty się spóźnisz - odparł - przysięgam, że będę czekał. Umowa stoi? - Powiedzmy, że negocjacje zakończyły się sukcesem - odpowiedziała. Zanim odłożyła słuchawkę, szepnęła w nagłym przypływie czułości: - George, kocham cię. Po uroczystości Cathy pozwoliła rodzicom zorganizować małe przyjęcie weselne w ich rodzinnym domu w McLean w stanie Wirginia. Przyszło kilkoro szkolnych przyjaciół Cathy, kolegów z biura Nadera i kilku współpracowników ojca razem z żonami. George zaprosił tylko jedną parę - Henry'ego i Nan-cy Kissingerów. - Sekretarz stanu wygłosił dowcipny toast, całkowicie rozbrajając i oczarowując pannę młodą, która całą noc drżała na myśl o spotkaniu ze swoim dawnym szefem. - Chyba możemy być teraz przyjaciółmi - powiedział Henry, całując jaw policzek. - Do diabła - zawołała wesoło. - Jednak to prawda, co o tobie mówią. Henry. Masz nieodparty urok. - Mam nadzieję, że to słyszałaś, Nancy - powiedział sekretarz do swojej wybranki.

473

Dla republikanina pracującego w Waszyngtonie koniec lipcaj 1974 roku nie był odpowiednią porą na miesiąc miodowy. ChoJ Cathy zaraz po ślubie wprowadziła się do domu George'a, rzadkoj go widywała. I to tylko bardzo późno w nocy. ,[ Stawało się bowiem coraz bardziej jasne, że z powodu skandalu wokół Watergate, Nixon będzie musiał ustąpić z urzędu. 1 Podczas gdy Henry Kissinger dosłownie i w przenośni podtrzymywał udręczonego prezydenta, George pomagał Alowi HaNI gowi zaprowadzić porządek w Białym Domu. Jakby starając się zadośćuczynić temu, że na jego ślubie zabrakło confetti, George pracowicie zamieniał nocami sterta dokumentów, przynoszone przez rozmaitych członków "ochrona prezydenckiej", na cienkie strzępy papieru. Ł- Niszczył wszelkie materiały w takimtempie, że nie miał nawetj sekundy, by ustalić, co mu przynoszą. Śmieci pakował po prostnf do worków, które wywożono do palarni. Któregoś razu, kiedy wrócił do domu o trzeciej w nocy, Catbl nie spała jeszcze. - Nie wiem, czy mam ci dać kieliszek przed snem cz śniadanie - zażartowała. - Gdyby na twoim miejscu był ktc inny, pomyślałabym, że mnie zdradza. - Niech to diabli, Cath, to jest czuwanie przy umierającymi Al Haig twierdzi, że to tylko kwestia czasu. .:! - Dlaczego Nixon po prostu nie zrezygnuje i nie przynieśli wszystkim, a zwłaszcza krajowi, ulgi? George spojrzał na nią. - To bardzo poważna decyzja - powiedział cicho. - Tak, ale on ma wiele za uszami. - Jak każdy polityk - odparł George. - Każdy z nas : coś do ukrycia. - Oprócz ciebie, Georgie - powiedziała, obejmując go. Ty wierzysz wciąż w służbę publiczną, prawda? - Oczywiście - odpowiedział, siląc się na wesołość. - Więc dlaczego nie rzucisz tego w porę? Nixon odchc i ty też odejdź. - Nie żartuj, Cathy. Teraz jestem tam najbardziej potrze( ny.

474

Nie dodał, że była to rzadka okazja, by wykonać ogromny skok do przodu w swojej karierze. - Och - powiedziała, całując go w policzek - ty mój mężu-patrioto. Dziewiątego sierpnia o wpół do dwunastej rano Henry Kissinger zadzwonił do George'a i kazał mu przyjść do swojego gabinetu. Był tam też szef personelu Białego Domu. - Cześć, Al - powiedział wesoło George, próbując zasalutować po oficersku. Haig wskazał tylko głową w stronę sekretarza stanu, który siedział przy swoim biurku i oglądał białą karteczkę papieru. - Ach, tak - powiedział z powagą George - więc już po wszystkim? Kissinger skinął głową i wręczył George'owi kartkę, której treść brzmiała po prostu: "Szanowny Panie Sekretarzu, niniejszym rezygnuję z urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z poważaniem, Richard M. Nixon" George przeczytał kartkę kilka razy i spojrzał na Haiga. - Gdzie jest teraz prezydent? - spytał. - Jeśli chodzi o ścisłość - wtrącił Kissinger - to nie ma teraz żadnego prezydenta. - Tak - zgodził się Haig. - Pomyśl tylko, George. My trzej jesteśmy w tej chwili najpotężniejszymi facetami w całych Stanach Zjednoczonych, a w konsekwencji - na świecie. Fajne uczucie, co? - Nie jestem pewny - odpowiedział George wymijająco. Ale w duchu przyznał, że to jest rzeczywiście wyjątkowe uczucie. - W każdym razie - powiedział Kissinger, podnosząc się z krzesła - jeśli nie mamy zamiaru rządzić jako triumwirat, chodźmy na zaprzysiężenie Gerry'ego.

475

,1 Przez większą część swojego dorosłego życia Gerald Ford byj zadowolonym z siebie kongresmanem z Michigan. Nigdy niej miał ambicji, żeby znaleźć się w Białym Domu. Mimo to zosta teraz przywódcą najpotężniejszego kraju na Zachodzie, chodJ odbyło się to w pełnej napięcia atmosferze, która nie sprawiła mt$ przyjemności. 1 Ciężar obowiązków prezydenckich nie przerażał go zbytnio;; Potrafił im sprostać. Nie potrafił tylko znieść zażartej rywalizacji prezydenckich doradców o jego względy. "I Jako doświadczony gracz futbolowy umiał przewidzieć sytuacji na boisku. Wiedział, że zawsze musi dbać o swobodę manewru. i! Oczywiście, Kissingera należało pozostawić, żeby zapewne ciągłość administracji i ze względu na wizerunek kraju w oczacj świata. Ford postanowił jednak pozbyć się przynajmniej jednegf dworzanina Nixona - Haiga, który bez przerwy wmawiał nowiSi mu prezydentowi, jak bardzo jest mu potrzebny. Na szczęści* znalazł wyjątkowo błyskotliwy pretekst. Mianował Ala Haiga naczelnym dowódcą sił NATO, co ot naczałojego przeniesienie do Brukseli. Miał pozostać w Białyń, Domu tylko jakiś czas, dopóki nie zostaną załatwione zalega sprawy związane z prezydenturą Nixona. Potem, żeby wzmocnić swój własny wizerunek. Ford wyn szył z Kisssingerem na spotkanie na szczycie z Breżniewen Rzecz jasna, towarzyszył im George Keller. George spisał się ta znakomicie, że w czasie długiego lotu powrotnego rządowyn samolotem prezydent zaprosił go do swojej prywatnej kabiny. ; - O czym rozmawialiście? - spytał Kissinger po jego po wrocie z nutką zazdrości w głosie. - Nie uwierzysz. Henry - odparł George. - O futbolu. - Przecież ty się na tym wcale nie znasz, George. - Widzisz, Henry, na Harvardzie nauczyłem się jednej ra czy: udawać, że zawsze wiem, o czym mówię. l George i Cathy Kellerowie szybko stali się najpopularniejsi młodą parą w kręgach waszyngtońskiej śmietanki towarzyskiej 476

George niebawem odkrył, że jego żona ma niezwykły talent do "zakulisowej dyplomacji". Potrafiła każdego przeciągnąć na ich stronę, szczególnie zaś celowała w nawiązywaniu przyjaznych stosunków z Czwartym Stanem. To dzięki niej prasa "odkryła" obiecującego doktora Kellera i pisała o nim pochwalne artykuły. Był tylko jeden problem. George nie potrafił przystosować się do życia w małżeństwie. Nie każdego dnia odbywało się przyjęcie, czasami wracał z biura do domu i Cathy była jego jedynym rozmówcą. Rozprawiał kompetentnie na główne tematy dnia. Ale w rzeczywistości potrzebował tylko słuchacza, a nie rozmówcy. Małżeństwo nie zmieniło go na tyle, by stał się bardziej otwarty. Umiał dawać, ale nie potrafił się dzielić. Umiał kochać, ale nie potrafił sprawić, żeby ona czuła się kochana. Cathy nie zrażała się jednak i czekała cierpliwie. Na pewno uda mu się opanować w końcu sztukę zbliżenia do drugiego człowieka, podobnie jak udało mu się w życiu opanować tak wiele innych rzeczy. Tymczasem prowadziła swoje własne życie. George miał swoją karierę, a Cathy swoją sprawę. Trzy lata później Kongres zatwierdził dwudziestą siódmą poprawkę do Konstytucji, zakazującą dyskryminacji kobiet. Gdyby poprawka została ratyfikowana przez dwie trzecie stanów, zasada równości mężczyzn i kobiet stałaby się obowiązującym prawem. Cathy chciała spakować walizki i wyruszyć w objazd propagandowy po kraju. - Przecież to absurd, Catherine - tłumaczył jej George. - Jesteś ostatnią osobą na świecie, której potrzebna jest ta poprawka. Jesteś silna, niezależna, utalentowana. Mój Boże, gdybyś się postarała, mogłabyś dostać się do Sądu Najwyższego. - George, czy w twoim bogatym słowniku nie ma słowa "altruizm"? Chcę stanąć w obronie milionów, które wykonują pracę mężczyzn i dostają za to płacę kobiet. - Zaczynasz gadać jak broszury propagandowe. - Nie powinno ci to przeszkadzać, George. Ty przy obiedzie przypominasz żywe sprawozdanie z pracy swojego wydziału. Myślisz, że to mnie fascynuje tylko dlatego, że dotyczy jakiegoś kraju o nazwie Afganistan?

477

- Zarzucasz mi, że jestem nudny? - Nie. Zarzucam ci tylko, że uważasz swoje biuro za nąj-j ważniejsze miejsce na świecie. - Westchnęła z irytacją. - Niij potrafisz zrozumieć, że ktoś wybrał sobie inną drogę? George postanowił spróbować bardziej osobistych argumentów - Martwi mnie tylko, że nie będziemy się widywać. - To już bardziej do mnie przemawia - orzekła, po czy dodała z przekąsem: - Może weźmiesz urlop i pojedziesz mną? Była głucha na wszelkie argumenty. W końcu przekonała gia nawet, żeby odwiózł ją na lotnisko. ; Cathy straciła już rachubę wygłoszonych przemówień. Naj dziwniejsze, że często wkładała więcej wysiłku w przekonani kobiet niż mężczyzn. Większość z nich wręcz bała się utracić sw(s "drugorzędny" status. Potrafiła jednak je zrozumieć: tak głębofc' zaszczepiono im uległość, że nie umiały stanąć o własnych siłaci Do niej należało obudzenie w nich poczucia własnej wartośc! Była to piekielnie męcząca praca. W ciągu trzech miesięcy ich krucjata przemierzyła stan Dunoisj Okłahomę i Florydę. Był to heroiczny, choć daremny wysiłek. Przez cały ten czas stale dzwonili do siebie, ale spotkali s? dopiero podczas weekendu po Dniu Pamięci, kiedy to pojechg z wizytą do letniego domku Andrew Eliota w stanie Maine. Kiedy wracali samolotem do Waszyngtonu, Cathy zauważył - Przystojny ten twój kumpel. Dlaczego taki facet jak on n chce się znów ożenić? - Obawiam się, że brak mu pewności siebie - odpa George. - Zauważyłam to. Ale nadal nie rozumiem. Jest taki n i wyrozumiały. I ma takie wspaniałe poczucie humoru. Uważs że brakuje mu tylko odpowiedniej kobiety. - Taka kobieta miałaby z nim mnóstwo roboty. Znasz jak? która by się tego podjęła? - Na pewno znalazłyby się dziesiątki - odparła. - San bym się zgłosiła. - Uśmiechnęła się do niego. - Gdyby nie t że mam już mężczyznę.

478

- Szczęściarz ze mnie. - Odpowiedział jej uśmiechem i wziął za rękę. - Zgadza się, kochanie. Cieszę się, że wreszcie to odkryłeś. Późnym popołudniem w listopadzie 1975 roku George był sam w gabinecie i nagrywał na dyktafon swoje uwagi na temat sprawozdania wydziałowego, kiedy w drzwiach stanął Kissinger. - Co się stało, Henry? Wyglądasz na trochę zdenerwowanego. - Prawdę mówiąc - odparł Henry, siadając na wygodnym krześle-jestem raczej zrozpaczony. - Dlaczego? - Pan Ford wymyślił sobie, że jeden człowiek nie powinien być jednocześnie sekretarzem stanu i doradcą do spraw bezpieczeństwa. - Ale ty radziłeś sobie z tym doskonale. - Ja też tak uważałem. Ale on chce, żebym zrezygnował z udziału w Radzie. Uważam, że to osłabi moją pozycję. - Przykro mi. Henry - powiedział George z niekłamaną sympatią. - Ale przecież nie zostałeś zupełnie odsunięty. - Nie, masz rację. Może nawet ułatwi mi to działanie, zważywszy na to, że mam dobre stosunki ze swoim następcą. - Właśnie, kto jest nowym doradcą? Kissinger spojrzał wzrokiem pokerzysty na swojego byłego studenta i odpowiedział: -Ty. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

3 listopada 1975 Dziś w "The New York Timesie" widziałem zdjęcie swojego byłego współlokatora. George Keller został mianowany następcą Kissingera na stanowisku szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przenosi się do zachodniego skrzydła w Białym Domu, gdzie

479

będzie mógł w każdej chwili zapukać do drzwi prezydenta. Teraz naprawdę znalazł się przy sterze. W wiadomościach o siódmej kilku mędrków snuło domy- sły, czy George nie zajdzie jeszcze wyżej. Chodzą plotki, że Gerry Ford czułby się lepiej z sekreta-j rzem stanu, którego sam sobie wybrał. Mówi się, że jeśll zostanie wybrany na drugą kadencję, co jest całkiem prawdo- podobne, zmontuje zupełnie nową ekipę, z George'em na czele. To dopiero wyczyn! Ten facet naprawdę osiągną wszystko. Sława, władza i wspaniała żona. Niektórym to sij powodzi! -Ę Przyszło mi coś do głowy. Gdybym zadzwonił do George'a do Białego Domu, czy podszedłby do telefonu? Do Białego Domu nadchodziły wciąż telegramy i listy gratd lacyjne dla George'a. Pod koniec dnia sekretarka wręczył mu dwie torby plastikowe wypełnione lekturą, którą mógł sob poczytać razem z Cathy. - Będę głupio z tym wyglądał, przechodząc przez parkic Białego Domu - zaprotestował nieśmiało. A potem pomyślał: "Do diabła, niech wszyscy wiedzą. M samochód stoi teraz na miejscu dla sztabu prezydenckiego". Cathy czekała na niego w progu. - Przygotowałam ucztę świąteczną - powiedziała, ob mując go. - Kto przyjdzie? - zaciekawił się. - Nikt. Masz ochotę się napić? - Ogromną. Prowadząc go do salonu, szepnęła: - Mam dla ciebie niespodziankę. Przechowuję to od szego czasu. Spójrz. - Węgierski szampan! - wykrzyknął George. - Skąd wytrzasnęłaś? - Wierz mi, nie było to łatwe.

480

Upili się lekko, przekąsili trochę, pokochali się w salonie, a potem znów zasiedli do picia. - O, kurczę - mruknęła Cathy - przyniosłeś niezłą kupę telegramów. - Nie wiedziałem, że mam tak wielu przyjaciół. - Nie martw się, skarbie. Teraz, kiedy od Owalnego Gabinetu dzieli cię tylko jeden krok, będziesz miał mnóstwo nowych kumpli. Chodź, otworzymy kilka listów i zobaczymy, kto chce z tobą trzymać. Chichocząc, zaczęli czytać. Oczywiście, był tam telegram od gubernatora każdego stanu. Podobnie jak od burmistrzów wszystkich większych miast. Demokraci przysłali nie mniej listów niż republikanie. Napisał każdy, kto miał jakiekolwiek dyplomatyczne lub polityczne aspiracje. Nawet kilka znanych postaci ze świata Hollywood. - Jedno jest pewne - powiedziała rozbawiona Cathy - od tej pory nie pozwolę ci podróżować samotnie. Niektóre listy to całkiem konkretne propozycje. George rozkoszował się tą sytuacją. Wiedział, że to zaledwie początek. To, co najlepsze, miało dopiero nadejść. - Popatrz no - powiedziała, wyraźnie podchmielona - to chyba jakiś czub. Znasz takiego: "Michael Saunders z dawnych dobrych czasów"? George zaciekawił się. - Pokaż to. Przeczytał uważnie telegram i zrozumiał. "DALEKO ZASZEDŁEŚ OD WIENER KELLER, CO STARY? TWÓJ PIERWSZY NAUCZYCIEL ANGIELSKIEGO MIKI ŻYCZY CI SUKCESÓW. JEŚLI BĘDZIESZ W CHICAGO, ODEZWIJ SIĘ. MICHAEL SAUNDERS Z DAWNYCH DOBRYCH CZASÓW" - Mówi ci to coś? - spytała jego żona. - Już nie - odpowiedział, zmiął w ręku telegram i wrzucił go do ognia.

481

Takim był niegdyś utracony Raj, w którym Człowiek był stworzony; Wszystką nadzieję nam odjęto Odkąd przed nami go zamknięto. Widać nie było nam sądzone Przebiegać po nim dróżki one; Samotność, jak mi się wydaje, Była w tym Raju drugim rajem. (tłum. Jerzy S. Sito) Hprzeciego roku po powrocie do kawalerskiego stanu Ted Lg JL bros identyfikował się ze słynnymi strofami wiersza Andilj Maryella. Doprawdy - mówił sobie - poeta odkrył recept) sukces w świecie nauki. Profesor żyjący samotnie może zdziai niesłychanie dużo. Natychmiast po powrocie do Canterbury l sprzedał dom na Barrington Road i przeprowadził się do mie kania na szczycie Mariborough House, najlepszego uniwersyti kiego domu mieszkalnego. Jego trzyletni okres urzędowania na stanowisku dyrektora l nieprzerwanym pasmem sukcesów. Liczba studentów wzros a odsetek absolwentów ze specjalizacją w dziedzinie klasyki pK woił się. Udało mu się nawet nakłonić swoich kolegów, żeby napis parę własnych słów. Wywalczył też profesurę dla swojego byłe studenta Robbiego Waltona, młodzieńca, który sprowadził go 4 Canterbury. Lambros zawsze spłacał swoje zawodowe długi, i, Można się spierać, czy Ted był kiedykolwiek młodym gnie nym, ale teraz bez wątpienia stał się gniewnym panem w średnii wieku. Twórczy gniew płonął w nim nieprzerwanie dzień i noi serenas noctes vigilare, jak określił to Lukrecjusz. ii Ledwo uwolnił się od obowiązków urzędowych, wracał czyn prędzej do Mariborough House, połykał mrożony obiad z supeł marketu, o wątpliwej wartości odżywczej, i bez zwłoki zasiada za biurkiem. Po pierwszych godzinach intensywnej koncentracji nalewa sobie odrobinę retsiny. Narodowy trunek współczesnej Grecji powolizaczynał oświetlać postać największego dramaturga Gr

482

cji starożytnej. Praca Teda nad Eurypidesem nabierała dionizyj-skiego charakteru. Postanowił zgłębić wszystkie tajniki wielkiego dramaturga. Właściwie nie prowadził żadnego życia towarzyskiego. Odrzucał wszelkie zaproszenia, z wyjątkiem imprez, na których miał się pojawić jakiś wyższy oficjał uczelni. Plotki głosiły bowiem, że kiedy skończy się dziekańska kadencj a Tony' ego Thatchera, Ted Lambros będzie jego następcą. Pogrążony w swojej twórczej gorączce, wciąż unikał kobiet. To znaczy w sensie emocjonalnym. Co do potrzeb biologicznych, to w Canterbury było mu teraz łatwiej je zaspokajać. Poza zwykłymi zastępami porzuconych żon i młodych Europejek sprowadzonych do college'u do nauczania obcych języków, miał do dyspozycji świeży napływ dojrzałych kobiet, co było fenomenem lat siedemdziesiątych. Rząd robił wiele hałasu wokół sprawy zatrudniania kobiet na stanowiskach profesorskich. Administracja uczelni robiła zaś, co mogła, żeby znaleźć odpowiednie niewiasty i nie wystawiać się na niebezpieczeństwo utraty rządowych dotacji. W gronie nowych profesorek znalazło się kilka, które nie gardziły związkiem pozbawionym uczuć, zwłaszcza gdy chodziło o Teda Lambrosa. Nie tylko dlatego, że był atrakcyjnym mężczyzną. Nie, kobiety te były równie ambitne, co ich akademiccy koledzy. Tak samo starały się dbać o swoją karierę. A Lambros się liczył. Był członkiem wielu komisji. A pewnego pięknego, wiosennego dnia - zgodnie z przewidywaniami - Theodore Lambros został dziekanem college'u w Canterbury. Kiedy Ted wrócił do domu po otrzymaniu tej wiadomości, jakiś wewnętrzny głos omal nie kazał mu krzyknąć: - Sara, zrobili mnie dziekanem! Ale w mieszkaniu nie było oczywiście nikogo. Mieszkał sam. Zdecydowanie sam. I uważał, że zdołał już sobie wyperswadować, że tak jest dla niego lepiej. Teraz jednak odczuwał dziwną pustkę. Sara zawsze była z nim, żeby dzielić jego krzywdy. Zdał sobie sprawę, że potrzebował jej też, by dzielić się z nią radością. Wszystko to nie miało teraz znaczenia w tym pustym pokoju.

483

Dziekan Canterburyjest witany z szacunkiem na terenie uni-s wersytetu. Ale kiedy znajdzie się w domu, traci swoje berłQ i koronę, staje się zwykłym śmiertelnikiem. Człowiekiem o zwy kłych potrzebach. Kiedyś był mężem i ojcem. Teraz, w chwili triumfu, uświado mił sobie, jak bardzo mu brakuje zwyczajnego wymiaru życia. Pewnej soboty, dwa albo trzy tygodnie temu, Rób i jego żonl zmusili Teda, żeby poszedł z nimi na łyżwy, w nadziei, że popraw mu to nastrój. Nie mieli pojęcia, że wycieczka odniesie wręć przeciwny skutek. Ted widział wokół siebie samych ojców i ich ślizgające si< dzieci. Ojców i dzieci trzymających się za ręce. Ojców, którzy podnosili przewróconych na lodzie maluchów i pocieszali ich. Tak bardzo tęsknił za tym, by znów objąć ramieniem syaaĘ Tęsknił też, choć trudno było mu to przyznać, za Sarą. ,1 Czasem, w środku nocy, budził go ból samotności. Jedynyn lekarstwem było wstać, usiąść przy biurku i zagłuszyć cierpienia pracą. Był martwy w środku. Przy życiu utrzymywał się tylko - dzięki dożylnym zastrzy- kom badań naukowych - jego intelekt, Ted zbliżał się już did końca tej przeklętej książki, która miała być jego akademickie przepustką do nowego, wspaniałego świata. H Skoro samotność była ceną, którą musiał zapłacić, postanowili wycisnąć z niej, co tylko możliwe. Przez cały ten czas tylko jeden raz dał się ponieść uczuciom Pewnego wieczoru, podczas drugiej dziekańskiej kadencji, za*) dzwonił jego brat Alex i powiedział, że właśnie zmarł ich ojciecy Ted stał na cmentarzu, obejmując matkę i siostrę. Płakał. 1 Alex szepnął z drugiej strony grobu: - Był z ciebie bardzo dumny, Teddie. Dałeś mu powód d4 chwały. Ted zdobył się tylko na skinięcie głową. ';3 Tej nocy wrócił do Canterbury, usiadł przy biurku i zabrał si<@ znów do pisania. .1 Naraz odezwał się telefon. Dzwoniła Sara.

484

- Ted - powiedziała delikatnie - dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Przyleciałabym na pogrzeb. - Jak się dowiedziałaś? - spytał w odrętwieniu. - Od znajomego z Harvardu. Bardzo mi przykro. To był wspaniały człowiek. - On też cię poważał - odparł Ted. A potem, starając się wykorzystać sytuację, dodał: - Szkoda, że tak rzadko widywał swojego najstarszego wnuka. - Widzieli się podczas ostatniej Gwiazdki - odparła łagodnie Sara. - Poza tym, dobrze wiesz, że piszę do twoich rodziców co miesiąc. Wysyłam im zdjęcia. W każdym razie, gdybyś tylko zadzwonił, przywiozłabym małego Teda na pogrzeb. Myślę, że powinien tam być. - Jak on się czuje? - Dobrze, tylko zasmuciła go ta wiadomość. Ma najlepsze stopnie z łaciny. Ted poczuł rozpaczliwą potrzebę zatrzymania jej na linii. - A jak tam twoja praca? - Nieźle. Właśnie ukazał się drukiem mój pierwszy artykuł. - Gratulacje. Na jaki temat? - Apolloniusza. Taka przeróbka mojej pracy magisterskiej. - Świetnie. Chętnie przeczytam. A co z twoim doktoratem? - Przy odrobinie szczęścia skończę pisać pod koniec wiosny. Cameron czyta teraz pierwszy rozdział, a Francis James drugi. - Ten nowy profesor w Balliol? Powiedz mu, że podobała mi się jego książka o Propercjuszu. A o czym ty piszesz? - Porwałam się z motyką na słońce - roześmiała się Sara. - Mój temat to ni mniej, ni więcej jak Kallimach a poeya łacińska. - No, tak - zażartował Ted - niejednego silnego mężczyznę ten temat wysłał do grobu. To znaczy, kobietę też. Powinienem chyba powiedzieć "osobę". Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tej demokratycznej terminologii. Gorączkowo poszukiwał tematów, które podtrzymałyby rozmowę. - Więc dostaniesz dyplom w czerwcu? - Mam nadzieję. - No to chyba wrócisz do kraju, co?

485

- Nie jestem pewna, Ted. W każdym razie powinniśmy o tyff porozmawiać osobiście, kiedy przyjedziesz w przyszłym miesiąca - Nie mogę się tego doczekać - odparł. - Tak samo jak Teddie - powiedziała. - Jeśli nic mi nil wypadnie, wyjedziemy po ciebie na lotnisko. - Dziękuję, że zadzwoniłaś, Sara. Dobrze cię znów usłyszeć Odłożył słuchawkę i pomyślał: "Szkoda tylko, że nie mogę ciJ zobaczyć". .:.<*;. - Nie mieści mi się to w głowie - powiedział Ted. Chłopak mówi z angielskim akcentem. - Dlaczego się dziwisz? - spytała Sara. - Przecież si: tu większą część życia. Siedzieli w salonie (przemeblowanym) na Addison Cresce i popijali mrożoną kawę. - Nie był też dla mnie zbyt wylewny - zauważył Ted. -Rzucił mi tylko: "Cześć, tato" i zniknął. - Twój syn ma swoje priorytety. - Sara uśmiechnęła - Dziś po południu grają ważny mecz w krykieta przeciwka szkole Saint George. Ted nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Syn faceta z Cambridge gra w krykieta? Zaraz się dowier że dostał tytuł lorda. - Wątpię, czy stanie się to w najbliższej przyszłości. Pociągnął łyk kawy. - Zdecydowałaś już, kiedy wracasz? - Najwcześniej za rok. - Cholera. - Proszę cię, Ted. Mam kilka ważnych powodów, zapewi niam cię. H - Podaj choć jeden. i - Chcę, żeby Teddie skończył szkołę. Idzie mu bardzo dół brze i dyrektor jest pewien, że jeśli pozwolimy mu zostać tu i"' ostatniej klasy, to dostanie się bez trudu na każdą uczelnię świecie.

486

- Daj spokój, Sara. Myślałem, że przynajmniej zgadzamy się co do tego, że pójdzie na Harvard. - Sam powinien o tym zdecydować, kiedy nadejdzie czas. W każdym razie, masz jeszcze kilka lat, żeby zrobić mu dobrą reklamę swoim nazwiskiem. Umilkli oboje na chwilę. - Powiedziałaś, że masz jeszcze inne powody. - Tak, zaproponowano mi posadę na klasyce w Somerville College. - Składam ci zawodowe gratulacje i zgłaszam osobisty sprzeciw - odparł. - Odkąd to masz prawo sprzeciwiać się temu, co ja robię? - spytała, bardziej rozbawiona niż rozgniewana. Urwał, a potem podjął z trudem. - Chcę przez to powiedzieć, że... brakuje mi ciebie. Brakuje mi naszego małżeństwa i zastanawiam się, czy... nie żałujesz choć trochę. - Oczywiście, że żałuję, Ted. Dzień naszego rozwodu był najczarniejszym dniem w moim życiu. - Może więc jest szansa, żebyśmy, no, wiesz, spróbowali od nowa? Popatrzyła na niego ze smutkiem w oczach i tylko potrząsnęła głową. Powinien domyślić się, że w jej życiu jest ktoś inny, kiedy zaproponowała mu, by spędził z synem cały lipiec na Addison Crescent podczas jej wakacji, zwłaszcza że tak mgliście mówiła o swoich planach. Wydostał od niej tylko tyle, że jedzie do Grecji, żeby "odwiedzić miejsca, o których pisała". - Z kim? - odważył się zapytać. - Och - odparła wymijająco - z kilkoma milionami Greków. Wkrótce jednak Ted odkrył, kto jest towarzyszem podróży ego byłej żony. W ustach syna bez przerwy pojawiało się bowiem imię "Francis". A ponieważ chłopiec nie miał na myśli gadającego muła z kreskówek dla dzieci, na których się wychował, mógł to być tylko Francis James, klasyk z college'u Balliol.

487

- Chciałbym poznać kiedyś tego faceta - powiedział Ted, kiedy jego imię pojawiło się po raz n-ty w ich rozmowach. - Na pewno spodobałby ci się - odparł jego syn. - To naprawdę klawy gość. Mój Boże - pomyślał Ted - mój syn jest prawdziwymi Anglikiem, i Tego lipca Ted próbował być ojcem. Chodził na niezliczonej mecze krykieta. Kupował mnóstwo biletów do teatru. I bez prze*; rwy próbował nawiązać z synem rozmowę przy obiedzie. Ale dzieliła ich przepaść szeroka jak Ocean Atlantycki. Chłopiec był dla niego grzeczny, uprzejmy i miły. Jedyny ich wspólny temat stanowiły jednak odległe plany chłopca dotyczące!.! jego wyższych studiów. Ted usiłował zaszczepić w synu marze-,4 nie o Harvardzie. - Teddie, muszę ci coś powiedzieć. Studia na Harvardzie toj doświadczenie, które zmienia życie człowieka. Moje na pewnQ,8 zmieniło. Chłopiec spojrzał na ojca i powiedział: - Szczerze mówiąc, podoba mi się moje życie takie, jaki&l jest. ' ''j Ted spędził miesiąc z człowiekiem, który nosił jego nazwi-lj sko, ale pod wszelkimi innymi względami był synem kogośdj innego. Pod koniec lipca opalona Sara wróciła z Grecji wraz z równiej ogorzałym od słońca Francisem Jamesem i ogłosiła, że postano" wili się pobrać, i Smutek Teda był tym większy, że pierwsze gratulacje pocho dziły od jego syna, który wykrzyknął: "To super!" i rzucił się, by uścisnąć wysokiego klasyka w okularach. < Próbując ukryć swoje uczucia, Ted podał rękę Francisowi i złożył mu gratulacje. ;i - Dziękuję - odpowiedział Anglik. Po chwili dodał szczep rżę: - Zawsze należałem do pańskich wielbicieli. Jeśli możni coś sądzić po pańskich ostatnich artykułach, to książka oEurypi-' desie będzie wspaniała. Ile zostało jeszcze panu pracy?

488

- W zeszłym tygodniu wysłałem maszynopis - powiedział Ted z dziwnym uczuciem pustki po tym oświadczeniu. - Mama mówi, że to fantastyczna książka - zawołał młody Ted. No - pomyślał jego ojciec - przynajmniej chłopak jeszcze mnie szanuje. Po chwili jednak jego syn dodał: - Nie mogę się doczekać, co o niej powiesz, Francis. Ted zrozumiał, że nic nie zatrzymuje go dłużej w Oksfordzie. Nazajutrz rano odleciał do Bostonu i wrócił do Canterbury, żeby cierpliwie czekać na werdykt Harvard University Press. Nie czekał długo. Jeszcze tego samego weekendu zadzwonił do niego Cedric Whitman, kipiąc entuzjazmem. Został wyznaczony na pierwszego recenzenta i nie potrafił ani zachować swojej anonimowości, ani powstrzymać wyrazów podziwu. - Cedric - zaczął dyplomatycznie Ted - skoro już zdradzamy sobie sekrety, mogę spytać, kto jest drugim recenzentem? - Ktoś, kto podziwia cię prawie tak samo, jak ja - pewien emerytowany profesor greki z Oksfordu. - Cameron Wylie? - spytał Ted, a jego podniecenie natychmiast znikło. - We własnej osobie - odpowiedział Whitman. - Nie mam wątpliwości, że jego opinia będzie równie przychylna, co moja. A ja mam - pomyślał Ted, odkładając słuchawkę. Przez cały następny tydzień od świtu do nocy grał w tenisa z każdym profesorem, studentem i stróżem kortów, jaki się nawinął. Nie mógł znieść napięcia. Wreszcie nadeszła ręcznie adresowana koperta ze stemplem Oksfordu. Nie miał odwagi otworzyć listu w obecności sekretarki wydziału. Zamiast tego pognał do męskiej ubikacji, zamknął się w kabinie i rozerwał kopertę. Przeczytał list kilka razy, a potem zaczął krzyczeć ze wszystkich sił. Po chwili w ubikacji zjawił się Robię Walton, wezwany na pomoc przez sekretarkę. - Rób! - zawołał Ted, wciąż zamknięty w swoim ciasnym

489

królestwie. - Udało mi się! Cameron Wylie nadal uważa mnić za sukinsyna, ale podziwia moją książkę! - Wiesz co - powiedział rozbawiony Rób -jeśli stamt? wyjdziesz, postawię ci drinka. Danny Rossi zaczynał odczuwać zmęczenie. Nie muzyką. An nie oklaskami, które otaczały go jak kwadrofoniczne głośnik.(tm) na scenie i poza nią. Nie był też zmęczony nieskończoną procesją kobiet, które czekały w kolejce na jego seksualny autograf. : ;j Odczuwał zmęczenie w całkiem dosłownym sensie. Jeg czterdziestoletnie ciało było znużone. Przy najlżejszej czynnośl fizycznej dostawał zadyszki. Danny nigdy nie był sportowcem, ale kilka razy, kiedy kt&,ia ze świata Hollywood zaprosił go na swój basen, odkrył, że potrafił przepłynąć nie więcej niż jedną długość. Gdyby studiował teraJ na Harvardzie, żartował w duchu, nie byłby w stanie pokonaj obowiązkowych pięćdziesięciu jardów. Poza tym, coraz częściej chodził do łóżka tylko po to, żeby spać. W końcu postanowił zasięgnąć porady słynnego internisty w Beverly Hilis. i Po gruntownym przebadaniu każdej komórki jego ciała, Dan ny usiadł naprzeciw biurka ze szkła i chromowanego metalttg w gabinecie doktora Standisha Whitneya. - Wal śmiało, Stan - zachęcił go Danny z wymuszonyr uśmiechem. - Umrę? ,", - Tak - odparł lekarz z pokerową twarzą. I natychmiast dodał: - Ale dopiero za jakieś trzydzieści albo czterdzieści lat.i - To dlaczego tak cholernie się męczę? - spytał Danny. - Przede wszystkim, Danny, każdy facet, który prowadzi tafi bogate życie seksualne jak ty, byłby wypompowany. Choć muszki od razu zaznaczyć, że nikt jeszcze nie umarł od nadmiaru seksull Poza tym, oprócz pieprzenia robisz jeszcze inne rzeczy. Kompot nujesz. Dyrygujesz. Grasz i - jak podejrzewam - sporo ćwi- czysz. Latasz tyle samolotami, że każdy pilot na twoim miejscu padłby z wyczerpania. Rozumiesz mnie?

490

- Tak, Stan. - Dajesz swojemu organizmowi niezły wycisk. Nie mógłbyś ograniczyć trochę swoich zajęć? - Nie - odpowiedział szczerze. - Nie tylko chcę robić to, co robię, ale muszę to robić. Wiem, że może ci się to wydać dziwne... - Wcale nie - przerwał mu lekarz. - Jesteśmy w Los Angeles - w raju ludzi nadaktywnych. Nie jesteś moim pierwszym pacjentem, który chce umrzeć młodo i zostać przystojnym trupem. - Błąd - odparował Danny. - Nie chcę umrzeć młodo. Chcę żyć dalej jako młody człowiek. Chyba przepisujesz coś tym "nadaktywnym"? Przecież na pewno z niczego nie zrezygnują. - Nie - przyznał doktor Whitney - ale przychodzą tu przynajmniej raz na tydzień po mały zastrzyk energii. - Co im dajesz? - Och, głównie megawitaminy. Z małą domieszką tego i owego na wzmocnienie i poprawę kondycji. Jeśli chcesz, możemy tego spróbować. Zobaczymy, jaki będzie efekt. Danny poczuł się jak Ponce de Leon na widok Źródła Wiecznej Młodości. - Czy nie moglibyśmy zacząć od razu? - Proszę bardzo - odparł z uśmiechem doktor Whitney. I wstał, żeby przygotować swoją miksturę. Danny rzucił się w wir pracy z odzyskaną energią. Przez następny miesiąc czuł się jak nastolatek. Szalony rozkład dnia nie sprawił mu żadnych trudności. Znów mógł dyrygować na wieczornym koncercie, udać się na miłosną schadzkę, a potem wrócić do domu w Bel-Air, żeby ćwiczyć kilka godzin na fortepianie. Jego jedyny problem polegał na tym, że był stale zbyt ożywiony, żeby położyć się spać. Ale i to przewidział dobry doktor Whitney, przepisując mu łagodny środek nasenny. W ciągu ostatniego roku jego związek z Marią powoli przerodził się z milczącej wrogości w rodzaj entente cordiale. Ilekroć gościł w Filadelfii, odgrywali wobec świata szczęśliwą parę, a wobec córek - kochających rodziców. To, co działo się w jego

491

kawalerce koło Hollywood, nigdy, rzecz jasna, nie było tematem ich rozmów. Teraz, kiedy dziewczęta poszły do szkoły, Maria postanowiła ułożyć sobie życie po swojemu. Chciała robić coś konkretnego z fasadą ich fikcyjnego małżeństwa. Dla trzydziestoośmioletniej byłej nauczycielki tańca drzw szkół były zamknięte. Nie mogła po prostu zacząć kariery w tyr samym miejscu, w którym ją przerwała. Zdawała sobie boleśnie sprawę z tego, że choć nie brakło jej inteligencji i wykształcenia! nie miała do zaoferowania pracodawcom żadnej konkretnej umiejętności. Część jej zamożnych przyjaciół udzielała się w rozmaitych fundacjach. Ale Marii zajęcie to wydawało się za małe pociągające. Czasem pomagała przy organizowaniu corocznej aukcji rzecz pomocy niekomercyjnej stacji telewizyjnej PBS. Spęd; wszy tyle czasu w różnych studiach razem z Dannym, musia mimo woli poznać trochę pracę w telewizji. Przynajmniej na tyl< żeby zgłosić czasem jakiś własny pomysł. Jako żona dyrygenta miejskiej orkiestry symfonicznej, Marf była kimś w rodzaju znakomitości. Dyrektorzy stacji telewizyjr usiłowali przekonać ją do pojawienia się przed kamerami,; zachęcić widzów do składania datków. Pracował nad nią zwłaszcza Terence Moran, czarujący, pr wcześnie posiwiały prezes telewizji. - Nie mogę - odmawiała. - Umarłabym ze strachu. - Proszę, pani Rossi - nalegał. - Wystarczy, że stanie pa przed tymi stołami i powie kilka słów na temat znajdujących tu przedmiotów. - Przykro mi, panie Moran. Nie potrafiłabym wykrzt słowa. Musiałby pan od razu podłożyć dubbing. Energiczny prezes uśmiechnął się. - Chętnie pójdę na ten kompromis - powiedział. - Naprawdę? - zdziwiła się Maria. - Oczywiście. Proszę tylko stanąć tu i wskazać na te pn mioty, a ja opiszę je spoza wizji. Zgoda? - Nie, jeszcze nie - odparła zaniepokojona Maria. - l szę wiedzieć, co zamierza zrobić reżyser,

492

- Pani Rossi - odpowiedział uprzejmie Moran - tak bardzo zależy mi, żeby pokazała się pani choćby na ułamek sekundy, że pozwolę pani rządzić całym planem. - Dobrze - ustąpiła. - Pewnie i tak nie uda mi się od tego wykręcić. Jeśli musicie mnie już pokazywać, to dajcie szerokie ujęcie nad stołem. Ale proszę mi dać słowo honoru, że gdy tylko zacznie pan opisywać te produkty, zrobicie zbliżenie i zdejmiecie mnie z wizji. - Zgoda - przystał Moran. - Zaskakuje mnie pani. - Czym? Swoim uporem? - Nie. Ma pani lepsze wyczucie kamery niż moi reżyserzy. - Nie musi mi pan schlebiać, panie Moran. Już powiedziałam, że się zgadzam. Co prawda, spędziłam miliony godzin w studiach telewizyjnych z Dannym. Żeby powstrzymać się przed nadmiarem kawy i pączków, zamykałam się w kabinie realizatorów i przypadkiem dowiedziałam się, co oznaczają te wszystkie guziki. - Cóż - zażartował - jak powiedział Platon: "Przypadek jest najlepszym nauczycielem". A może to był Arystoteles? - Myślę, że raczej Terry Moran - odparła z uśmiechem Maria Rossi. - Wypadła pani wspaniale, nawet w tym króciuteńkim ujęciu, pani Rossi. Udało nam się zdobyć spore fundusze - powiedział prezes telewizji, kiedy pili lurowatą herbatę z papierowych kubków w stołówce. - Cieszę się, że już po wszystkim - westchnęła. - Nienawidzę występować przed kamerą. - Ale lubi pani siedzieć przy konsoli, prawda? - O, to mnie zawsze bawi. Lubię patrzeć na monitory i wyobrażać sobie, której kamery bym użyła na miejscu reżysera. Przyjemnie się w to bawić, dopóki to tylko zabawa. - Nie myślała pani nigdy, żeby robić to naprawdę? - Czasem lubię pomarzyć. Ale wtedy wyobrażam sobie też, że tańczę z Nuriejewem. W każdym razie, dziękuję, że zniósł pan moje fanaberie. Wstała i już chciała nałożyć płaszcz, kiedy Moran poprosił ją gestem, żeby usiadła.

493

- Pani Rossi, żałuję, że nie mówię w imieniu Rudolpha - który na pewno byłby zachwycony, że zdołałem panią zain- teresować - ale mogę mówić w imieniu tej stacji. Chciałaby panł pracę? - Jak to, prawdziwą pracę? - Innej u nas nie ma. No, na początek nic wystrzałowego,* Ale przydałaby nam się jeszcze jedna asystentka reżysera. A pan już sporo umie. Maria poczuła silną pokusę, ale brakowało jej odwagi. - Nie należę do waszego związku zawodowego - zaprotesto wała słabo. - My też nie - powiedział z uśmiechem Moran. - Wię<,s jak, interesuje to panią? - Robi to pan dlatego, że jestem żoną Danny'ego Rossiegd - Prawdę mówiąc, to pani jedyna wada. Bo jeśli coś się ni powiedzie i będę musiał panią zwolnić, znajdę się w tarapatach - Nic podobnego - roześmiała się Maria. - Jeśli bę< mogła nadal jeść w domu obiad z moimi dziewczynkami, wezmę tę pracę. - Doskonale - powiedział. - Ach, nie powiedziałem jes cze o minusach. Pensja jest raczej śmieszna. - Nic nie szkodzi, panie Moran. Przyda mi się trochę śmiech T)ewnej nocy Teda wyrwał ze snu telefon od Waltera Hewlett, -L profesora z Teksasu i najlepiej poinformowanego plotkan wśród klasyków. - Lambros, właśnie usłyszałem sensacyjną wiadomo! i chciałem, żebyś dowiedział się o tym pierwszy. - Boże, Walt, co może być aż tak ważne o drugiej w nocy - Dieter Hartshom... - Mówisz o tym pedantycznym Niemcu? - Więc już wiesz? - Tak. Harvard właśnie zatrudnił go jako specjalistę literatury greckiej.

494

- No to nic nie wiesz - posłuchaj. Właśnie zadzwonił Rudi Richter z Monachium. Hartshom zginął w wypadku na autostradzie. Chłopie, o tym nie wie jeszcze nawet prasa. - Jezu, Walt, pysznisz się jak paw. - Słuchaj, Lambros, mam ci wyłożyć kawę na ławę? Harvard ma teraz wolny etat. Bardzo możliwe, że ty go dostaniesz, jeśli tylko będziesz prowadził ostrożnie samochód. Prześpij się z tym, amigo. Odkładając słuchawkę, Ted pomyślał: "To wcale nie jest dobra wiadomość. To fantastyczna wiadomość". Po upływie stosownego czasu od tragicznej śmierci Dietera Hartshoma, harwardzki Instytut Filologii Klasycznej rozesłał ogłoszenia o konkursie na stanowisko profesora literatury starogreckiej. Dawniej wykręciliby pewnie tylko kilka numerów telefonów, może napisali kilka listów, a potem zebrali się w swoim gronie i wybrali odpowiedniego człowieka. Teraz ustawa rządowa wymagała, żeby uniwersytety ogłaszały otwarty konkurs na każde stanowisko, dając równe szansę kobietom i mężczyznom, bez względu na ich rasę i przekonania. Oczywiście, w przypadku tak prestiżowej posady publiczny konkurs był tylko formalnością, żeby uczynić zadość waszyngtońskim przepisom. W rzeczywistości, cały system nadal działał w sposób uświęcony przez obyczaj. Rada instytutu zbierała się i sporządzała listę najwybitniejszych profesorów literatury starogreckiej na świecie. A ponieważ książka Theodore'a Lambrosa była głośna, zanim jeszcze ukazała się drukiem, jego nazwisko figurowało na jednym z czołowych miejsc. I znów, żeby nie narazić się "ustawie o równych szansach", musieli go zaprosić, jak każdego innego kandydata, na próbny wykład. - Wiem, że to głupie - przepraszał go przez telefon Cedric Whitman. - W końcu znamy cię od lat i słuchaliśmy już twoich wykładów. Ale musimy przestrzegać litery prawa. - Nic nie szkodzi - odparł Ted, szykując się w myślach do triumfalnego powrotu do Cambridge.

495

Wkrótce wyznaczono termin jego wykładu. Oficjalnie miało to być próbne przesłanie, ale Ted nie miał wątpliwości, że tym razem daje swój wykład inauguracyjny. <**>*? - Wśród licznych publikacji dzisiejszego gościa dwie zasługują na szczególną uwagę: Tlemosyne, świetne studium o boha-J terze tragicznym Sofoklesa, i Poeta paradoksu, przygotowywana do druku analiza dramatów Eurypidesa, którą miałem przyje- inność czytać w maszynopisie. Dzisiaj posłuchamy o subtelne- ściach ostatniej sztuki Eurypidesa, Ifigenia w Aulidzie. Mam ogromną przyjemność przedstawić państwu profesora Theodore'a Lambrosa. l Ted wstał, uścisnął dłoń Whitmana i położył swoje notatki nąlj pulpicie. Poprawiając mikrofon, spojrzał na słuchaczy. Nie potra- : fił oprzeć się wrażeniu, że nigdy nie widział tylu ludzi w BoylstonSJ Hali. l Przyszli dla jego naukowej reputacji? A może wszyscy wie- dzieli, że dziś wieczór mogą obejrzeć przyszłego kierownika zakładu literatury starogreckiej ? Był zadziwiająco spokojny w okolicznościach, które możnaj by uznać za niezwykle wymagające. W duszy przygotowywał siej na tę chwilę tyle razy, że mówił teraz bez żadnego wysiłku. Im bardziej się rozkręcał, tym rzadziej korzystał ze swoich l notatek. Zaczął spoglądać w stronę widowni, umiejętnie zatrzy mując wzrok na co ważniejszych osobistościach, wśród których:! zasiadał sam Derek Bok, rektor Uniwersytetu Harvarda. Właśnie zaczął rozprawiać na temat śmiałej, obrazowej sym- boliki w scenie wejścia Klitajmestry z maleńkim Orestesem na ręku, kiedy nagle serce stanęło mu w gardle. Możliwe, że słuchacze, zauroczeni jego dramatycznym wy-j wodem, nie zauważyli tego. Ted zobaczył coś, co go poraziło. " Czy to możliwe, żeby jego żona Sara stała z tyłu oparta o kolumnę? -f Mimo wewnętrznej paniki, jego silny instynkt przetrwanial ,'1

496

pozwolił mu odnaleźć właściwe miejsce w maszynopisie i podjąć znów wykład, choć nieco przyciszonym głosem. Zdawał sobie jednak boleśnie sprawę, że ta nagła zmiana tonu i stylu popsuła zaczarowaną atmosferę na sali. Nie mógł się już doczekać, kiedy dobrnie do końca. Może jeśli przekonam się, że to było tylko przywidzenie - pomyślał - uda mi się odzyskać werwę? Odwracając przedostatnią kartkę, spojrzał w stronę tylnych rzędów. Sara naprawdę tam była. I to jeszcze piękniejsza niż zwykle. Dlaczego? Dlaczego moja była żona, która powinna być w Oksfordzie, siedzi tu, w Boylston Hali? Wtedy, niczym homerycki bohater, zdobył się na nadludzki wysiłek. Jasna cholera, Lambros. Uspokój się, człowieku. Weź się w garść. To twoja ostatnia szansa na zdobycie wszystkiego, na czym ci w życiu zależy. Poskutkowało. Wziął głęboki wdech, zwolnił tempo, podniósł wzrok znad maszynopisu i streścił go w żywy sposób. Po jego ostatnich słowach rozległ się szmer podziwu. Rektor i dziekani podeszli do niego przed wyjściem z sali, żeby uścisnąć mu dłoń. Starsi pracownicy klasyki nadal czekali cierpliwie z tyłu, gdy do pulpitu podeszła Sara. - Wspaniały wykład, Ted - powiedziała serdecznie. - Bardzo się napracowałeś nad tym ostatnim rozdziałem. - Witaj, ale czegoś tu nie rozumiem - zawołał, siląc się na nonszalancję. - Czy nie powinnaś prowadzić teraz zajęć w Anglii? - Owszem - odpowiedziała. A potem dodała z dziwną domieszką nieśmiałości i dumy: - Ale Harvard poprosił mnie, żebym złożyła podanie o tę posadę. Jutro rano mam tu wykład o poezji hellenistycznej. Nie wierzył własnym uszom. - Poproszono cię, żebyś kandydowała do profesury w katedrze Eliota? Skinęła głową. - Wiem, że to głupio wygląda. Jasne, że ty ją dostaniesz. Masz takie świetne publikacje.

497

- Więc ściągnęli cię tu po przeczytaniu zaledwie twoich artykułów? - Czterech. No i mojej książki. - Książki? - Tak, mój doktorat ukaże się wiosną w Oxford Press. Pewnie wysłali stamtąd jeden egzemplarz na Harvard. - Ach, tak - powiedział Ted, z trudem łapiąc oddech. Moje gratulacje. - Lepiej już idź - ponagliła go łagodnie. - Czekają ciebie wszystkie grube ryby. - Tak - rzucił w roztargnieniu. - Miło, że się spotkaliśnc Przyjęcie na jego cześć odbyło się w Klubie Profesorskim. Ta wiedział, że jest to rodzaj towarzyskiego czyśćca, przez któr: musi przejść, by przypomnieć się starym przyjaciołom i przekfl nać tych, którzy go kiedyś odrzucili, że jest czarujący, uczon i koleżeński. Rok spędzony w Oksfordzie poprawił chyba jeg status, a już na pewno nauczył go biegłości w prowadzer towarzyskich pogawędek. Późnym wieczorem Norris Carpenter, czołowy łacinnik, p stanowił zabawić się nieco kosztem kandydata. - Proszę mi powiedzieć, profesorze Lambros - zapyti ze szczwanym uśmieszkiem - co pan sądzi o książce dokto James? - Ma pan na myśli F.K. James, autorkę książki o Propercjuszu' - Nie, nie. Mówię o książce na temat Kallimacha, pióra byte pani Lambros. ;i - Cóż, nie czytałem jej jeszcze, profesorze Carpenter. Zdaj się, że jest dostępna dopiero w odbitkach szczotkowych, nieprawdaż! - O, tak - ciągnął bezlitośnie łacinnik. - Ale tak poważu dzieło musiało wymagać długoletnich badań. Sądzę, że został rozpoczęte pod pańskim kierunkiem. W każdym razie, autora rzuca fascynujące, nowe światło na związki pomiędzy greek poezją hellenistyczną a wczesną poezją łacińską. - Z przyjemnością przeczytam - powiedział uprzejmi Ted, skręcając się w duchu od sadystycznych słów Carpentera.'.,,

498

Przez cały następny dzień spacerował bez celu po Cambridge. Zabetonowany plac zmienił się do niepoznaki od jego studenckich czasów. Tylko dziedziniec wydzielał wciąż tę samą, magiczną aurę. O czwartej Cedric zadzwonił do niego, do domu rodziców. Bez wstępów przeszedł do sedna sprawy. - Sara wygrała. - Och - zająknął się Ted, a krew stężała mu w żyłach. - Czy ta jej książka jest naprawdę taka dobra? - Tak - przyznał Cedric - to wspaniałe dzieło. Poza tym, co równie ważne, ona jest odpowiednią osobą w odpowiednim czasie. - Dlatego, że jest kobietą? - Posłuchaj, Ted - wyjaśnił mu starszy kolega - założę się, że dziekanat za żadne skarby nie chce narazić się nowym przepisom o równych szansach. Ale, szczerze mówiąc, tym razem trzeba było ocenić zasługi dwojga równie utalentowanych ludzi i... - Proszę cię, Cedric - błagał Ted - nie musisz mi nic wyjaśniać. Liczy się tylko to, że ona jest na wozie, a ja pod wozem. - Przykro mi, Ted. Rozumiem, że to dla ciebie cios - powiedział cicho Whitman i odłożył słuchawkę. Naprawdę, Cedric? Rozumiesz, co to znaczy harować jak wół przez czterdzieści lat życia dla jednego celu? Co to znaczy wyrzec się wszystkiego, opierać wszelkim ludzkim pokusom, które mogłyby cię odwieść od pracy? Rozumiesz, co znaczy poświęcić swoją młodość dla jakiejś sprawy i przegrać? Potrafisz sobie wyobrazić, co czuje człowiek, który od dziecka czekał, aż bramy Harvardu otworzą się przed nim, a teraz zdaje sobie nagle sprawę, że nigdy to nie nastąpi? Na razie Ted pragnął upić się do nieprzytomności. Usiadł sam w kącie Maratonu i kazał jednemu z kelnerów ciągle dolewać sobie do kieliszka. Co jakiś czas jego brat Alex podchodził do niego z wymówką: - Daj spokój, Teddie, rozchorujesz się, jeśli nie zjesz czegoś. - O to właśnie chodzi, Lexi. Chcę się rozchorować. Chcę, żeby moje ciało znalazło się w tym samym stanie co dusza.

499

Około dziewiątej, kiedy był już zdrowo wstawiony Jego smętne pijaństwo przerwał jakiś głos. - Mogę usiąść, Ted? :. Była to ostatnia osoba na świecie, którą chciał teraz spotkać! - Sara. - O, moje gratulacje z powodu nowej posady, pani doktor.; A więc wygrał najlepszy, co? Usiadła i odparła cicho: i - Wytrzeźwiej na chwilę i posłuchaj mnie, Ted. - UrwałaS na chwilę. - Nie chcę tej profesury. - Co takiego? - Właśnie dzwoniłam do dyrektora instytutu i powiedziałam mu, że po zastanowieniu nie mogę przyjąć ich propozycji. - Ale dlaczego, Sarą? - spytał Ted, gestykulując gwałtow nie. - To sam szczyt akademickiego świata - sam koniuszek! szczytu. - Może dla ciebie - odpowiedziała spokojnym głosem. --Ted, kiedy zeszłego wieczoru zobaczyłam cię na wykładzie, zrozumiałam, że dla ciebie to znaczy więcej niż raj. Nie potrafiłabym! ci tego zabrać. - Albo zwariowałaś, albo bawisz się ze mną w jakąś okrutnej grę. Nie odrzuca się profesury w katedrze Eliota na Harvardzie. - A ja właśnie to zrobiłam - odparła, wciąż nie podnoszą głosu. ;j - To po co w ogóle narażałaś się na koszty biletu, jeśli ci n tym naprawdę nie zależało? - Szczerze mówiąc, sama zadawałam sobie to pytanie przez cały dzień. ; - I do czego doszłaś? : - Myślę, że chyba chciałam udowodnić sobie, że jestem cdi warta jako naukowiec. Chciałam się przekonać, czy uda mi si< wejść do ścisłej czołówki. 3 - No i udało ci się, choć - wybacz aluzję - po moim trupiejj Nadal nie rozumiem, dlaczego teraz oddajesz swoje trofeum. i - Bo kiedy ochłonęłam po pierwszym wrażeniu, zrozumia łam, że robię coś niedobrego. Widzisz, kańera nie jest dla mnil treścią i celem życia. Chcę znów zostać matką. Biblioteki

500

czynne do dziesiątej, a życie w małżeństwie toczy się całą dobę. Zwłaszcza w udanym małżeństwie. Nie odpowiedział nic. W każdym razie nie od razu. W pijanym widzie usiłował odgadnąć znaczenie jej słów. - No, Lambros, głowa do góry - szepnęła serdecznie. - Jestem pewna, że teraz twoja kolej. Spojrzał w oczy swojej byłej żony. - Wiesz, naprawdę wierzę, że będziesz zadowolona z mojego sukcesu. Biorąc pod uwagę to, jakim okazałem się łajdakiem, zupełnie cię nie rozumiem. - Już tego prawie nie pamiętam - powiedziała cicho. - Przecież spędziliśmy razem kilka szczęśliwych lat. Ted odparł ze ściśniętą krtanią: - To były najszczęśliwsze lata mojego życia. Kiwnęła głową we wspólnej, smętnej zadumie. Zupełnie jakby opłakiwali zmarłego przyjaciela. Siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę. W końcu Sara wstała i zaczęła się zbierać do wyjścia. - Późno się robi. Powinnam już iść... - Zaczekaj jeszcze chwilkę - poprosił, pokazując ręką krzesło. Miał coś ważnego do powiedzenia. Jeśli nie powie jej tego teraz, być może nigdy nie będzie miał już drugiej takiej okazji. - Sara, strasznie żałuję tego, co zrobiłem. Uwierz mi, że poświęciłbym wszystko - włącznie z Harvardem - żebyśmy znów mogli być razem. Spojrzał na nią tęsknym wzrokiem, czekając na odpowiedź. Z początku milczała. - Wierzysz mi?-spytał. - Tak - powiedziała cicho. - Ale już jest na to za późno. Sara wstała znowu i szepnęła: - Dobranoc, Ted. Potem pochyliła się, pocałowała go w czoło i wyszła na zewnątrz. Ted został sam na szczycie świata.

501

T) odzice Jasona Gilberta przylecieli do Izraela wiosną 1974 , -I\Joku. Najpierw spędzili tydzień w kibucu, podczas którego poznali i pokochali swoje wnuki i synową. Potem Jason i Eva obwieźli ich po całym kraju od Wzgórz Golan po Sharm El-Sheikh na okupowanym terytorium Synaju. Ostatnie pięć dni spędzili w Jerozolimie, którą pani Gilbert uznała za najpiękniejsze miasto na świecie. - Wspaniali ludzie - powiedziała Eva, kiedy pożegnali rodziców na lotnisku Ben Gurion. - Myślisz, że im się podobało? - Myślę, że niewiele im brakuje do pełnej ekstazy - odparła. - Kiedy dziś rano twój ojciec całował chłopców na pożegna- nie, nie powiedział im: "Do widzenia", ale "Szalom". Założę się, że przyjadą znów w przyszłym roku. % Eva nie myliła się. Państwo Gilbertowie przyjechali znów wiosną 1975 roku, a potem wiosną 1976. Za trzecim razem przy-; wieźli nawet ze sobą Julie, która akurat była "niezamężna" i pełna ochoty, by sprawdzić pogłoski o męskości Izraelczyków. Jason pełnił teraz obowiązki instruktora. Nie była to zupełnie! spokojna posada, zważywszy na to, że służył w najbardziej elitarni nych jednostkach specjalnych, ale już nie tak niebezpieczna jaki zadania, które wypełniał w przeszłości. Do jego obowiązków należały wycieczki do obozu rekrutówj pod Tel Awiwem i wybieranie najzdrowszych fizycznie i psychiczni nie chłopców, którzy mogliby sprostać niemożliwym do sprosta"! nią wymogom stawianym przez SayaretMatkal. Jegobezpośred* nim przełożonym był Yoni Netanyahu, który został odznaczony za odwagę w wojnie Jom Kippur. Yoni miał za sobą rok na Harą yardzie i starał się teraz wykorzystać okres pokoju na skończenia studiów. W letnie wieczory często wspominał z Jasonem znan miejsca, takie jak Square, Biblioteka Widenera, bar Elsie i ścieżki' do joggingu nad rzeką Charles. , Rozmowy te rozbudziły w Jasonie pragnienie, żeby raz jesz- cze odwiedzić to jedno jedyne miejsce, w którym wiódł takimi proste i szczęśliwe życie. ; ' Dyskutowali o tym z Eva. Może pojechać do Stanów na rok

502

kiedy wygaśnie jego kontrakt w wojsku? Gdyby przyjęto go na studia w wieku trzydziestu dziewięciu lat, mógłby zdobyć dyplom prawnika i otworzyć w Izraelu przedstawicielstwo amerykańskich firm. - Co ty na to, Eva? - spytał. - Myślisz, że dzieciaki będą się dobrze bawić? - Wiem, że ich ojciec na pewno będzie. - Uśmiechnęła się pobłażliwie. - Tyle się nasłuchałam przez te lata o Harvardzie, że sama za nim tęsknię. Lepiej zabierz się do pisania listów. Nawet po tak długiej dezercji Jason został bez problemów przyjęty do Szkoły Prawa, zwłaszcza że prodziekanem do spraw rekrutacji był teraz Tod Andersen, z którym w poprzednim życiu Jason dzielił beztroskie życie sportowca. Do oficjalnego listu o przyjęciu w poczet studentów Tod dodał postscriptum: "Możesz tam być majorem, Gilbert, ale dla mnie jesteś nadal kapitanem. To znaczy kapitanem drużyny squasha". Na końcu dopisał jeszcze jedną uwagę: "Sporo trenowałem i chyba potrafię ci wreszcie dołożyć". Jason został przyjęty na trzeci rok prawa w roku akademickim 1976/1977. Wspólnie z Eva zaplanowali, że przywiozą chłopców w połowie lipca i zostawią ich u jego rodziców, a sami rozejrzą się w tym czasie za mieszkaniem w Cambridge. W maju 1976 roku opuścił Sayaret i czynną służbę. Teraz był winny Izraelowi tylko miesiąc służby w rezerwie co roku, aż ukończy pięćdziesiąt pięć lat. Kiedy żegnali się z Yonim.jego młody dowódca nie mógł się powstrzymać od odrobiny zazdrości. - Pomyśl o mnie, kiedy będziesz biegał nad rzeką, saba, i przyślij mi czasem pocztówkę z Cambridge. Obaj roześmiali się i rozeszli. W dniu 27 czerwca wszystko uległo zmianie. Samolot Air France, lot 139, z Tel Awiwu do Paryża, został porwany podczas międzylądowania w Atenach. Nie była to jednak - nawet ak na Palestyńczyków - zwykła akcja terrorystyczna.

503

Po nabraniu paliwa w Libii samolot poleciał dalej do Entebbj w Ugandzie. Tam porywacze zapędzili dwustu pięćdziesięciul sześciu pasażerów do starego budynku lotniska Kampala. Trzy-lJ mali ich jako zakładników. ;i Następnego dnia terroryści ogłosili swoje żądania. Domagali! się zwolnienia pięćdziesięciu trzech swoich towarzyszy, z ktćhl rych czterdziestu siedziało w izraelskich więzieniach, oraz kilkul milionów dolarów. Izrael z reguły nie podejmował pertraktacji z terrorystami. Ató rodziny pasażerów oblegały urzędy ministerialne w Jerozolimie,! błagając o zgodę na wymianę, żeby ocalić życie ich bliskich. RząA nie wiedział, co robić. i W normalnych okolicznościach sprawę przekazano by bez zwłoki brygadzie antyterrorystycznej. Ale tym razem zakładnicy znajdowali się pięć tysięcy mil od Izraela. Poza zasięgiem jakiej'(r) kolwiek misji wojskowej. Przynajmniej na to wyglądało. ( Chwilę po pierwszej wiadomości radiowej o żądaniach terrory" stów Jason wszedł do klasy, w której Eva uczyła trzylatków odczy-8 tywania czasu z zegara. Skinął na nią, żeby wyszła na zewnątrz. - Jadę - rzucił krótko. - Dokąd? - Z powrotem do jednostki. - Zwariowałeś. Oni nic nie mogą zrobić. Poza tym, zwolnri lessie już. - Nie potrafię tego wyjaśnić, Eva - powiedział w pośpiechu - Połowę życia ścigałem niektórych morderców, którzy siedzi teraz w więzieniu. Jeśli ich wypuścimy, zburzymy wszystko, c<( osiągnęliśmy. Świat stanie się zabawką w rękach terrorystów. Łzy pojawiły się w jej oczach. , - Jason, jesteś moją jedyną miłością, której jeszcze nie straciłam. Czy nie dość już dałeś z siebie? Twoje dzieci potrzebuj ojca, a nie bohatera... Urwała, zdając sobie nagle sprawę, że żadne słowa nie mogsĘ go powstrzymać. Choć nadal stał przed nią, czuła już ból z powo-i du pustki po nim. : - Dlaczego, Jason? - spytała. - Dlaczego zawsze to mu sisz być ty?

504

- Nauczyłem się tego od ciebie, Eva - odparł łagodnie. - Ten kraj istnieje po to, żeby bronić naszych ludzi w każdym miejscu. Eva zaszlochała cicho na jego piersi, zrozumiawszy, że zrobiła z niego zbyt dobrego Żyda. Jego miłość do Izraela była teraz silniejsza nawet od uczuć dla własnej rodziny. Pozwoliła mu odejść. Nie powiedziała mu nawet, że znów jest w ciąży. - Wynoś się stąd, sobą. To robota dla młodych. - Nic z tego, Yoni - upierał się Jason - jeśli planujecie jakąś operację, chcę w niej uczestniczyć. - Słuchaj, wcale nie powiedziałem, że coś planujemy. Na razie rząd uważa, że to zbyt ryzykowne. Jeśli mam być całkiem szczery, nie udało się nam jeszcze wymyślić planu, który miałby pięćdziesiąt procent szans na powodzenie. - To dlaczego nie pozwolisz mi przynajmniej uczestniczyć w naradach? Na miłość boską, przecież do myślenia nie jestem jeszcze za stary. Sprzeczkę przerwał generał major Zvi Doron, były siefSaya-retu, obecnie generalny szef wywiadu Sił Zbrojnych. - Spokój, chłopaki - warknął - nie czas na kłótnie. Co tutaj robisz, Gilbert? - Melduję gotowość do służby, Zvi. - Słuchaj no - powiedział surowym tonem Yoni - mamy tu cholerny kryzys i tylko marnujemy cenny czas. Dam ci sześćdziesiąt sekund na przekonanie mnie, że wartownicy nie powinni cię stąd wyrzucić. Gadaj szybko. - Okay - zaczął, rozpaczliwie poszukując argumentów. - Kiedy zbierałeś ekipę do porwania Adolfa Eichmanna, celowo wybrałeś byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Nikt nie ma tyle odwagi i brawury co ofiara, której dano szansę zemsty. Urwał, a po chwili dodał: - Ja też jestem ofiarą. Te bydlęta zamordowały pierwszą kobietę, którą w życiu pokochałem. I nikomu w tym oddziale nie zależy bardziej niż mnie, żeby żaden człowiek nie musiał cierpieć tak, jak ja cierpiałem.

505 Jason bez wstydu otarł rękawem łzy z policzków. Na koi dodał: - Poza tym i tak nie macie lepszego żołnierza ode mnie( Zvi i Yoni spojrzeli na siebie, wciąż niezdecydowani. Wreszcie dowódca odezwał się: - Cała ta akcja to szaleńczy pomysł. Jeśli dostaniemy na pozwolenie, może przyda nam się taki szaleniec jak Gilbert. , Podczas gdy Sayaret z trudem opracowywał plan akcji, rz Izraela nadal usiłował pertraktować z porywaczami - przyn mniej, żeby zyskać na czasie. Po upływie kolejnych czterdziestu ośmiu godzin pasażerowi którzy nie byli Izraelczykami, zostali zwolnieni i przewiezieni d Francji, gdzie opowiedzieli mrożącą krew w żyłach historię. T jak w hitlerowskich obozach koncentracyjnych, terroryści unS dzili "selekcję" i umieścili żydowskich zakładników w oddziel nym pomieszczeniu. Opinia publiczna coraz bardziej naciskała na rząd, żeby zg dził się na żądania terrorystów i ocalił setkę niewinnych istms ludzkich. Ministrowie byli już bliscy kapitulacji, kiedy zjawił s generał major Zvi Doron i poinformował ich, że jego szta opracował plan uwolnienia zakładników siłą. Objaśnił wszyst' w szczegółach i uzyskał od nich obietnicę, że zastanowią się i tym. Tymczasem Doron zabrał się do trenowania desantu w Entet W budowie starego portu lotniczego w Ugandzie pomaga izraelscy architekci, dzięki czemu można było teraz poznaćjeg dokładny plan i skonstruować makietę naturalnej wielkości." podstawie zeznań wypuszczonych pasażerów ustalono miejs w którym terroryści przetrzymywali zakładników. Jako jeden z najbardziej doświadczonych weteranów, Jai pomógł w opracowaniu szczegółów operacji. Nie mogli wysł dużych sił na tak dużą odległość, toteż wszystko zależało elementu zaskoczenia. Ich wielkie samoloty transportowe Herkules C-130 były { wolne, ale przynajmniej miały wystarczający zasięg lotu. Ale JE

506

uwolnić zakładników i zabrać ich na pokład, zanim rzuci się na nich cały kraj? Podczas szczegółowych narad oglądali nawet amatorskie filmy pokazujące Idiego Amina, przywódcę Ugandy, jak jeździ wokół Kampali swoim długim, czarnym mercedesem. - Tego nam właśnie potrzeba - zawołał Jason. - Jeśli uda nam się wmówić strażnikom, że nadjeżdża Amin, możemy zyskać piętnaście albo dwadzieścia cennych sekund, zanim się połapią. - Dobry pomysł - przystał Zvi. Odwrócił się do swojego adiutanta i powiedział: - Znajdź nam mercedesa. Postanowili wysłać trzema transportowcami oddział uderzeniowy w sile dwustu ludzi, kilka jeepów i landroverów. Czwarty Herkules miał polecieć w charakterze szpitala powietrznego. Oceniali swoje starty w razie powodzenia na dziesięciu do pięćdziesięciu zabitych. Późnym popołudniem adiutant zjawił się z jedynym mercedesem, jakiego udało mu się znaleźć. Był to biały model z silnikiem diesla, który krztusił się i chrapał jak cierpiący na astmę koń. - Nic nam nie przyjdzie z tego wraka - uznał Zvi. - Nawet jeśli go przemalujemy, to cholerne stukanie w silniku zdradzi nas, zanim ruszymy z miejsca. - Słuchajcie - zaproponował Yoni - może Gilbert go wyremontuje? Nie jest jeszcze za stary, żeby grzebać w silnikach. - Dzięki, synu - odparł z przekąsem Jason. - Dajcie mi tylko narzędzia, a zrobię z tego najcichszą limuzynę na świecie. Pracował w pocie czoła cały wieczór i całą noc, remontując starożytny pojazd. Potem przyglądał się, jak paru komandosów przemalowuje go na czarno. Nadal jednak brakowało mu kilku części - wręczył Yoniemu ich listę. - Mam posłać kogoś po to do Niemiec? - spytał młody oficer. - Harwardczyk powinien być bystrzejszy - odparował Jason. - Znajdź jakieś taksówki-mercedesy i ukradnij te części. Yoni uśmiechnął się i odszedł, żeby wybrać spośród swoich ludzi złodziei samochodowych. *

507

W piątek zorganizowali próbę generalną na makiecie st portu lotniczego. Od zaimprowizowanego lądowania do ewa acji i startu upłynęło sześćdziesiąt siedem minut. - Kiepsko - powiedział Yoni do zdyszanych żołnierzy. Jeśli nie zejdziemy poniżej godziny, nie startujemy. Zarządzili przerwę na posiłek złożony z konserw i przećv czyli całą akcję ponownie. Tym razem wszystko zajęło im t minut i 30 sekund. Yoni zebrał swoich ludzi i wygłosił krótkie przemówienie:! - Jutro wieczorem mija termin ultimatum terrorystów. M<S wią, że wtedy zaczną rozstrzeliwać zakładników. Musimy dli trzeć tam wcześniej. Kłopot w tym, że rząd będzie debatował, cĄ udzielić zgody na naszą akcję dopiero jutro rano. Musimy wig zacząć bez pozwolenia i czekać, aż dadzą nam zezwolenie prz radio. Oczywiście nikt nie może opuścić bazy. Wszystkie połą czenia telefoniczne zostały przerwane. Spróbujcie się teraz przś spać. S Młodzi żołnierze rozeszli się do przyległego pomieszczenia, gdzie trzymali swoje śpiwory. Tylko Jason pozostał na miejscu - Dzięki za pomoc - powiedział Yoni. - Naprawdę ciesz się, że tu jesteś. - To dlaczego nie chcesz wziąć mnie na pokład? - Posłuchaj - powiedział cicho Yoni - przeciętna wieka tych chłopców to dwadzieścia trzy lata. Ty masz prawie czterdzie' stkę. Nawet najwięksi wyczynowcy robią się w tym wieku wól-, niejsi. Spóźniają się z reakcją o ten najważniejszy ułamek sekundy! - Dam sobie radę, Yoni. Wiem o tym. Chcę jechać, nawę jeśli mam tylko naprawiać silniki. - Saba, to zbyt poważna sprawa, żeby pozwalać sobie emocje. Zostaniesz tutaj. Ani słowa więcej. ,,- Jason bez słowa skinął głową i wyszedł z pokoju. Opuścił budynek Sayaretu i korzystając z wieloletnich doświadczeni przemknął się niepostrzeżenie obok strażników, po czym zniknął w nocy. .;; Operacja "Piorun" rozpoczęła się tuż po południu w sobotęj 3 lipca, l

508

Najpierw załadowano sprzęt medyczny. Potem pojazdy wojskowe. Potem czarnego mercedesa. W końcu na pokład wgramo-lili się żołnierze, gotowi do misji ratunkowej pięć tysięcy mil od swoich domów; misji, która musiała przebiec dokładnie według planu. Cztery Herkulesy ruszyły ociężale pasem startowym i wzbiły w powietrze, kierując się na południe. Według planu mieli nabrać paliwa w Sharm El-Sheikh, najbardziej wysuniętym na południe przyczółku Izraela. W ten spsób zyskiwali maksymalny zasięg. Główne zadanie polegało na tym, by nie dać się namierzyć arabskim radarom i oszczędzać paliwo na wszelkie sposoby. Lecieli więc tak nisko nad ziemią, że wiatry pustynne bez przerwy kołysały maszynami. Kiedy wylądowali w Sharm El-Sheikh, zaledwie po półgodzinnym locie, część oddziału cierpiała już na chorobę powietrzną. Jeden z żołnierzy zemdlał. Kiedy samoloty stanęły znów w pogotowiu na pasie startowym, Yoni spytał lekarzy, czy nie mogą poradzić coś na żołądki żołnierzy, które zawiodły wcześniej niż ich nerwy. Jeden z lekarzy potrząsnął głową i wymamrotał: - Powinniśmy rozdać im przed startem tabletki. To było przeoczenie. Miejmy nadzieję, że jedyne - pomyślał Yoni, wyskakując z samolotu na płytę lotniska, żeby pomówić ze Zvi, który leciał drugim samolotem. W tym samym czasie rząd naradzał się, czy zezwolić na ich akcję. Zvi miał również chorych żołnierzy w swoim samolocie. - Chyba musimy zostawić Yoava tutaj, w Sharm - oznajmił Yoni. - Jest zbyt poważnie chory. - Jakie miał zadanie? - spytał Zvi. - Miał prowadzić mercedesa - odpowiedział głos, który nie należał do żadnego z nich. Spod wielkich kół C-130 wychyliła się postać Jasona Gilberta opasana wiązką granatów, z kałasznikowem na ramieniu. - Saba, co to znaczy, do cholery?! - wrzasnął Zvi. - Posłuchajcie - powiedział Jason z cichą determinacją - jechałem tu całą noc. Nie powinniście mnie tam zostawiać. Teraz musicie mnie zabrać.

509

Yoni i Zvi wymienili spojrzenia. Starszy mężczyzna podją błyskawiczną decyzję. - Wynieście Yoava. Wsiadaj na pokład, Jason. O godzinie 15,30 wystartowali z Sharm El-Sheikh i polecić przez sam środek Morza Czerwonego, między Egiptem a Arabi.j Saudyjską. W dole zauważyli rosyjskie okręty - na pewno wyposażeń w radary. Cztery transportowce zniżyły lot prawie do poziom morza, przypominając bardziej latające ryby niż samoloty. Kwadrans później radio podało prostą wiadomość. - Cała naprzód. Przerywamy teraz kontakt radiowy. Odelj zwijcie się w drodze powrotnej. ij Yoni wyszedł z kokpitu i powiedział cicho do żołnierzy: - Akcja rozpoczęta. Mamy kilka godzin czasu na bezj czynność, a potem czterdzieści pięć minut na największy wyjj czyn w życiu. Sprawdźcie swój ekwipunek i spróbujcie się prze spać. .IJ Jeden z żołnierzy, przebrany w fantazyjny mundur, w któryn miał udawać Idiego Aroina, wręczył Jasonowi tubkę ciemnobrą*j zowej pasty do charakteryzacji. - Trzymaj, saba. Jeśli masz być moim kierowcą, musisz na takiego wyglądać. Włosy też tym posmaruj. W Ugandzie chybęl nie ma blondynów. Jason skinął głową i wziął pastę. ; - Najgorsze jest to czekanie - powiedział jego młodszy towarzysz, i - Ja jestem do tego przyzwyczajony. Kiedyś czekałem w za-: sadzce na jednego z szefów OWP przez trzy dni i trzy noce. - Tak, ale jak daleko miałeś wtedy do granicy izraelskiej? - Około ośmiu mil. - Teraz mamy tysiąc razy dalej. - Wcale nie mówię, że się wtedy nie bałem - powiedział! Jason. - Chcesz sobie poczytać? - zaproponował komandos. - Co masz? - Mogę ci pożyczyć Działa Nawarony.

510

- Chyba żartujesz. - Roześmiał się. - Do naszej sytuacji lepiej pasuje Biblia. - Nie, saba, to bardziej człowieka podbudowuje. Jason westchnął i sięgnął do kieszeni na piersi. - Co robisz? - spytał młodzieniec. - Oglądam zdjęcia. - Lotniska? - Nie. Mojej rodziny. Sześć i pół godziny później lecieli w ciemności nad Kenią. Za kilka minut mieli dotrzeć do Jeziora Wiktorii i zacząć przygotowania do desantu w Entebbe. Zbliżała się godzina zero. Yoni chodził po samolocie i sprawdzał gotowość swoich żołnierzy. Zatrzymał się i zajrzał przez szybę mercedesa, gdzie Jason z twarzą pomalowaną na czarno sprawdzał zamek pistoletu. Podniósł wzrok na przyjaciela. - Muszę zadbać, żeby nikt nie zajął mojego miejsca na parkingu. - Jason uśmiechnął się. - Czy twoi chłopcy denerwują się? - Nie bardziej niż ty albo ja - odparł Yoni. - Powodzenia, saba. Postarajmy się, dobrze? Do tej pory wszystko przebiegało zgodnie z ustalonym rozkładem. Pierwszy samolot przyleciał dokładnie w chwili, gdy zwykły brytyjski transportowiec prosił wieżę w Entebbe o pozwolenie na lądowanie. Herkules przyczepił się Anglikowi do ogona i wylądował zaledwie sto jardów za nim. Najpierw pojechali w stronę nowego portu lotniczego, a potem skręcili w lewo, zrzucając polowe światła, żeby oznaczyć trasę do lądowania dla trzech pozostałych maszyn. Do tej pory nikt ich nie zauważył. Ustawili samolot w ciemnym zakamarku lotniska i zaczęli wysiadać. Kilkunastu komandosów wyskoczyło, żeby ustawić rampę dla mercedesa Jasona. Silnik zawarczał i samochód zjechał w dół, kierując się w stronę budynku, w którym więziono zakładników. Dwa landrovery z żołnierzami podążyły tuż za nim, wjeżdżając w pole widzenia wieży kontrolnej. Nagle dwóch ugandzkich żołnierzy zastąpiło im drogę, żeby sprawdzić, kto jest pasażerem mercedesa. Yoni i jeden z jego ludzi użyli pistoletów z tłumikiem.

511 - Lepiej będzie, jeśli dalej pójdziemy pieszo - szepnął Yo Wysiedli z samochodów i rzucili się biegiem w stronę bud) ku. Chwilę później wpadli do holu, gdzie leżeli na podłod zakładnicy. Pomieszczenie było całkowicie oświetlone, żeby ułi twić strażnikom pilnowanie więźniów. Ułatwiało to też zadar ekipie ratunkowej. Jeden z terrorystów zorientował się w sytuacji i otwór; ogień. Zginął natychmiast. Dwaj inni przybiegli z drugiego kot pomieszczenia, strzelając bezustannie. Kilku zakładników, przerażonych nagłym hałasem, wstałl Komandos z głośnikiem wykrzykiwał do nich instrukcje po l brajsku i po angielsku. - Jesteśmy Armią Izraelską. Wszyscy na ziemię! Wszys na ziemię! W tym momencie w drzwiach pojawił się Jason z karabinei Przerażona stara kobieta popatrzyła na niego i zapytała: - Naprawdę jesteście naszymi chłopcami? - Tak - rzucił. - Na ziemię. - Bóg was przysłał - zawołała i usłuchała go. Naraz Jason zauważył podejrzanie wyglądającego osobnU który usiłował ukryć się za zakładnikami. Zawołał po hebrajsku: - Czy to jest nasz człowiek? Kobieta, która służyła mu za tarczę, odważnie zawołała: Nie, to jeden z nich.- I wyrwała się z uścisku porywacza. Terrorysta szybko wyciągnął granat i odbezpieczył go. Jg wycelował w niego pistolet i nacisnął spust. Mężczyzna up a granat potoczył się po podłodze. Jason instynktownie rzucił! do przodu. Błyskawicznym ruchem pochwycił granat i cisnj w kąt. Wybuch nie wyrządził nikomu krzywdy. Yoni przebiegł przez hol, żeby sprawdzić, czy zlikwido już wszystkich strażników. Na zewnątrz trwała strzelanina: dzy innymi oddziałami a ugandzkimi żołnierzami. Yoni chwycił megafon i zawołał: - Uwaga wszyscy. Czekają na was nasze samoloty. chodźcie jak najszybciej. Kto nie może iść, niech wsiada dojee Idziemy!

512

Oszołomieni więźniowie potulnie wykonali jego rozkazy. Byli za bardzo odrętwiali, żeby się cieszyć, i zbyt osłupiali, żeby uwierzyć, że nie śnią. Żołnierze ugandzcy strzelali zaciekle ze szczytu wieży kontrolnej do uciekających. Przez kordon komandosów ochraniający zakładników Jason przeniósł staruszka, który został ranny w krzyżowym ogniu. Dotarł do samolotu i podał starca lekarzom czekającym w drzwiach. Potem sam wdrapał się na pokład. Lekarze byli już zajęci przy innych ofiarach. Pomagając ułożyć starego człowieka na materacu, Jason usłyszał, jak żołnierz wykrzyknął ze zgrozą: - Och, nie! - Co się stało? - zawołał do niego. - Yoni... Yoni dostał. Jason był przerażony. Chwycił karabin, podbiegł do drzwi, wyskoczył na płytę i pobiegł z powrotem do portu lotniczego. W oddali zobaczył żołnierzy podnoszących Yoniego na nosze. Z wieży kontrolnej nadal sypał się grad kuł. Ledwie znalazł się w ich zasięgu, przystanął i zaczął strzelać. Myślał tylko o tym, że ten, kto zastrzelił Yoniego, musi za to zapłacić. Zvi wołał z daleka, żeby wracał czym prędzej. - Gilbert, wszyscy są na pokładzie, wycofujemy się! Jason strzelał nadal, nie zwracając na nic uwagi. Z wieży spadła sylwetka człowieka. Dopadł jednego ze snajperów. Zvi zawołał jeszcze raz: - Gilbert, wracaj. To rozkaz! Jason nadal strzelał wściekle, aż skończyła mu się amunicja. Otrzeźwił go dopiero ryk startującego pierwszego Herkulesa. Rzucił karabin na ziemię, obrócił się i pobiegł w stronę najbliższego samolotu. W tej samej chwili poczuł, jak kula przeszywa jego prawą łopatkę i piersi. Zachwiał się, ale utrzymał na nogach. Nie chciał pozwolić, żeby żołnierze narażali się, śpiesząc mu na ratunek. Dotarł do drzwi samolotu, gdzie wciągnięto go do środka. Kiedy jeden z komandosów syknął na widok jego klatki piersiowej, zrozumiał, że jest poważnie ranny. Nadal jednak nie czuł nic.

513

Kiedy lekarz rozrywał jego koszulę, usłyszał zatrzaskiwał drzwi samolotu i czyjś okrzyk: - Udało się! Wracamy do domu! Jason spojrzał na poszarzałą twarz lekarza. - Czy to prawda? - spytał. - Naprawdę się udało? - Spokojnie, sobą, nie wysilaj się. Tak, straciliśmy tylkt jednego zakładnika. To nie sukces. To cud! Samolot przyśpieszył i po chwili był już poza terytońui Ugandy. Misja została wykonana. Jason nie chciał milczeć. Czuł, że zostało mu niewiele czasu a miał jeszcze kilka pytań. I kilka słów do powiedzenia. - Czy Yoni nie żyje? Lekarz skinął głową. - Cholera. On był najlepszy z nas. Najdzielniejszy faceti jakiego znałem. > - Właśnie dlatego uważałby, że było warto, sobą. - U bok Jasona pojawił się Zvi. 11 - Tak. - Jason uśmiechnął się, osłabiony upływem krwit, - Na wojnie nie ma remisów, co? 'Ę - Jason, nie przemęczaj się. ; - Daj spokój, Zvi. Będę miał mnóstwo czasu na odpoczy-g nek. - Mówił coraz wolniej. - Powiedz tylko Evie... przykryli mi, że musiałem ich zostawić... Powiedz im, że ich kocham, Zvi..,ii8 '.'i'(tm) Słowa ugrzęzły dowódcy w gardle. Skinął tylko głową. - I powiedz im jeszcze jedno - wyszeptał Jason. - znalazłem spokój. Wreszcie znalazłem... spokój. Jego głowa opadła na bok. Lekarz dotknął tętnicy szyjnej. Nie mógł znaleźć pulsu. 'Ę - Był bardzo dobrym żołnierzem - powiedział cicho Zvi< - Chłopcy opowiadali, że odrzucił odbezpieczony granat. Nadaq był bardzo szybki... ;! Głos Zvi załamał się. Dowódca odwróciłsię i odszedł na tyły" samolotu. Lecieli dalej okryci chwałą i smutkiem.

514

Jason Gilbert senior, wstał jak zwykle o szóstej rano 4 lipca i wykąpał się w swoim basenie. Potem nałożył szlafrok i wrócił do domu, żeby się ogolić i przygotować na nadejście gości, którzy mieli przyjść na ich coroczne przyjęcie z okazji Święta Niepodległości. Usiadł w swojej garderobie i włączył telewizor, żeby obejrzeć dziennik. Właśnie mówili o niewiarygodnej akcji izraelskich komandosów. Komentator uznał to za wyczyn, który przejdzie do historii wojskowości. Nie tylko z powodu zasięgu akcji, ale ze względu na jej błyskotliwy plan, który uratował życie wszystkim zakładnikom oprócz jednego, za cenę życia dwóch żołnierzy. Gilbert uśmiechnął się. Nie do wiary - pomyślał. Jason miał rację. Izrael zrobi wszystko dla obrony swoich obywateli. Pewnie jest dzisiaj bardzo dumny. Telewizja nadała wywiad na żywo z Chaimem Herzogiem, ambasadorem Izraela przy ONZ. Ambasador wyjaśnił głębsze znaczenie całej akcji. - Nie wolno poddawać się terrorystom i szantażystom. To wspólni wrogowie wszystkich cywilizowanych krajów. Ludzie ci nie postępują humanitarnie. Jesteśmy dumni. Nie tylko dlatego, że uratowaliśmy setkę niewinnych obywateli, ale również dlatego, że nasza akcja jest częścią powszechnej walki o wolność człowieka. - Brawo, brawo - mruknął pan Gilbert i poszedł się golić. Około jedenastej zaczęli schodzić się jego przyjaciele. O wpół do dwunastej, kiedy układał pierwsze hamburgery na ruszcie w ogrodzie, Jenny, ich gosposia, zawołała z domu, że dzwoni ktoś z zagranicy. Niech to szlag - pomyślał. Czy w mojej firmie nie obchodzą nawet Czwartego Lipca? Odebrał telefon w kuchni, wśród stosów talerzy i szklanek, zamierzając zbesztać pracownika, który zawracał mu głowę w świąteczny dzień. Kiedy jednak usłyszał głos Evy, zrozumiał wszystko. Słuchał spokojnie przez kilka minut, obiecał, że zadzwoni do niej w ciągu dnia, i odłożył słuchawkę.

515

Trupia bladość jego twarzy wprawiła wszystkich w osłu nie. - Co się stało, kochanie?-spytała jego żona. Wziął ją na bok i wyjaśnił szeptem. Z początku była oszołomiona, żeby płakać. Pan Gilbert wziął głęboki wd starając się nie załamać, dopóki nie przekaże tej wiadora innym. Poprosił gości o uwagę. - Chyba słyszeliście już wszyscy o akcji Izraela w Entefó W odpowiedzi usłyszał wyrazy podziwu. ; - Ci ludzie dokonali czegoś, czego żaden inny kraj na ś cię nigdy by nawet nie spróbwał. Zrobili to, ponieważ byli ssą Ludzie stają się wtedy bardzo dzielni. Jestem szczególnie dłi ny... - ciągnął dalej z wielkim trudem - bo mój syn Jason l jednym z tych... Wśród gości zapanowało poruszenie. - ...którzy polegli w akcji, ifl DZIENNIK ANDREW ELIOTA

5 lipca 19 "The New York Times" przychodzi do Maine zjednodlD wym opóźnieniem, toteż ta straszna wiadomość dotarła i mnie dopiero dzisiaj. Wczoraj wieczorem pokazywali w te! wizji izraelskich zakładników na lotnisku w Tel Awiwie v tanych przez tłumy. Nie było jednak żadnych zdjęć koman<3 sów, którzy dokonali tego niewiarygodnego wyczynu. Na wyraźniej tajemnica wojskowa nie zezwala na to. Ponieważ lipiec to mój miesiąc opieki nad dziećmi, miate pełne ręce roboty przed pokazem sztucznych ogni w Świę Niepodległości i byłem pochłonięty staraniami, żeby być d brym ojcem. Poza tym, cała historia tak bardzo przypomina baśń, że nawet nie przypuszczałem, bym mógł mieć z nią et wspólnego. Nie przyszłoby mi do głowy, że jednym z zabitych ofic

516

rów może być mój przyjaciel Jason Gilbert. Jego nazwisko nie mówiło nic dziennikarzom, więc nawet go nie wymienili. Kiedy jednak wojsko opublikowało jego zdjęcie, zamieszczono je w "Timesie" 5 lipca. Właśnie wtedy zadzwonił do mnie z Nowego Jorku Dickie Newall, wiedząc, że nie mogłem jeszcze zobaczyć fotografii. Z początku nie mogłem w to uwierzyć. Nie, to nie Jason - pomyślałem. Jemu nic nie mogło się przytrafić. On był przecież taki dobry. Potrzebowałem trochę czasu, żeby wziąć się w garść przed spotkaniem z dziećmi. Powiedziałem im, żeby poszły na lunch do miasteczka. Wziąłem łódkę i wypłynąłem na środek jeziora. Kiedy odpłynąłem od brzegu najdalej jak tylko mogłem, złożyłem wiosła i pozwoliłem łódce dryfować po wodzie. Starałem się spojrzeć w oczy prawdzie, którą właśnie poznałem. Najbardziej uderzyła mnie cholerna niesprawiedliwość tego wszystkiego. Jeśli jest bowiem akiś Wszechmogący, przed którym trzeba sobie zasłużyć na życie na ziemi, Jason miał większe prawo do życia niż ktokolwiek inny. Chciałem zapłakać, ale brakowało mi łez. Siedziałem więc tylko bez ruchu, starając się coś z tego zrozumieć i zastanawiając się, czego chciałby ode mnie Jason. Kiedy wreszcie wróciłem do brzegu, zadzwoniłem do jego rodziców na Long Island. Gospodyni powiedziała, że poprzedniego wieczoru polecieli na pogrzeb do Izraela. Wtedy przyszło mi do głowy, że może ja też powinienem tam być. Ale dowiedziałem się, że miało się to odbyć dzisiaj. Najwyraźniej żydowska tradycja każe śpieszyć się z pochówkiem. Podczas gdy ja chrzaniłem bez sensu przez telefon, jego ciało składano prawdopodobnie do grobu. Podziękowałem gospodyni i odłożyłem słuchawkę. Kiedy Andy i Lizzie wrócili z lunchu, posadziłem ich na ganku i spróbowałem opowiedzieć o moim koledze. Chyba znali już jego nazwisko, bo wszyscy na Harvardzie wspominają Jasona jako wielkiego sportowca. Wystarczy, że dwóch kumpli z naszego rocznika zaczyna wspominać studia, prędzej czy później wymienią jego nazwisko. Dzieci słuchały cierpli-

517

wie, gdy opowiadałem im o bohaterstwie Jasona, ale \xw łem, że nie robi to na nich większego wrażenia aijĘ z Johnem Wayne'em. Usiłowałem wyjaśnić im, że oddał życie w walce o s(l Dzieci przysłuchiwały się jednak obojętnie. Tłumaczyłem im, że u nas było podobnie przed i w Wietnamie. Ludzie szli na wojnę, żeby bronić swoich za. Potem chciałem dać im jakiś bliższy przykład i powiedżisil że właśnie dlatego nasi przodkowie walczyli z BrytyjczyT w roku 1776. Andy nie lubi, kiedy przywołuję te fakty. Przez całe;l kazanie siedział raczej niewzruszony, i Odpowiedział mi, że nie potrafię wbić sobie do głowji świat musi wyrosnąć z wojen. Że żaden gwałt nie jest i wiedliwiony. Dobra, nie miałem zamiaru się upierać.' łem, że sam musi przejść przez ten etap. Zresztą, co ; nastolatek może wiedzieć o zasadach? Nawet Lizzie zaczynała się trochę niecierpliwić. _ czyłem więc naszą rozmowę, oznajmiając, że muszę jfc do miasta i kupić więcej fajerwerków. Andy ożywił się na Spytał, czy będziemy obchodzić Święto Niepodległości dwa dni. Odparłem, że chodzi mi o coś innego. Wieczorem wystrzelimy kilka rac na pamiątkę Ja Gilberta. Rzeź pierwszy miesiąc w roli specjalnego doradcy prezydętt lo spraw bezpieczeństwa narodowego George Keller niera dosłownie unosił się w powietrzu. Latał razem z prezydentei Fordem i sekretarzem stanu Kissingerem (oraz hordą reporterów do Pekinu, Indonezji i na Filipiny. Cathy oczywiście rozumiał(tm) że na tego typu wycieczki nie zabiera się żon. Zajęła się wi< własną pracą i odgruzowywaniem kawalerskiego domu George'a Ledwo zdążył wrócić z jednej podróży, a już Kissinger wcif"'*

518

nął go do wojskowego samolotu do Rosji, gdzie lecieli, żeby w ostatniej chwili ratować rozmowy rozbrojeniowe SALT. Podczas ich nieobecności w Kongresie znów zaczęły się ataki na Kissingera. Zawsze wrażliwy na publiczną krytykę, sekretarz stanu wpadł w rozpacz. Pewnego dnia George podsłuchał, jak Henry rozmawia z Waszyngtonem na gorącej linii rządowej w ambasadzie amerykańskiej. - Panie prezydencie, z całym szacunkiem, jeśli tak zdecydowanie spadła moja popularność wśród wyborców, jestem gotów złożyć rezygnację. George słuchał z zapartym tchem, zastanawiając się, jak Ge-raid Ford zareaguje na kolejny, teatralny blefHenry'ego. Pewnego dnia - pomyślał - przesadzisz. Henry, i wyleją cię. I ktoś inny zostanie sekretarzem stanu. Może a. <*<*<* Począwszy od lutego Waszyngton zaczął coraz bardziej skupiać się na polityce wewnętrznej. Gerald Ford chciał w ten sposób zaskarbić sobie względy wyborców przed nadchodzącymi wyborami w listopadzie i odeprzeć groźbę wystawienia Ronalda Reagana na oficjalnego kandydata republikanów. Problemy George'a Kellera również były wewnętrznej natury. Cathy chciała mieć dzieci. Na jego argumenty, że mają na to mnóstwo czasu, przypomniała mu, że nie staje się młodsza. - Nie chciałbyś zostać ojcem? - kusiła. - Nie nadawałbym się. Jestem za wielkim egoistą, żeby poświęcić dziecku swój czas. - O, więc myślałeś już o tym. - Tak, trochę. W rzeczywistości myślał na ten temat więcej niż trochę. Od dnia ich ślubu wiedział, że Cathy ma skłonności do macierzyństwa. Wszyscy ich przyjaciele mieli dzieci. Nawet Andrew Eliot, który zażartował kiedyś: - Powinieneś spróbować, Keller. Jeśli mnie się udało, to każdy to potrafi.

519

A jednak myśl ta napełniała go jakąś instynktowną odr Cathy domyślała się tego i wmawiała sobie, że to z powodu je trudnych stosunków z własnym ojcem. Próbowała więc przekuł nać go, że ojcostwo pozwoli mu naprawić krzywdy przeszłości! W pewnym sensie miała rację. Ale niezupełnie. W głębi dusz George'a szalała bowiem mściwa furia, która ostrzegała go, nie zasługuje na to, by być ojcem. <*<<* W dniu 6 października 1976 roku Kissinger i George siedzieli za kulisami podczas drugiego pojedynku telewizyjnego międa prezydentem Geraldem Fordem a jego przeciwnikiem z PartS Demokratycznej, Jimmym Carterem. ; Obaj skrzywili się, kiedy Ford palnął nie przemyślane zdanie że Europa Wschodnia "nie znajduje się pod sowiecką dominacją"(r) W tym momencie Henry pochylił się do George'a i szepną zjadliwie: - Ładnie go informujesz, Keller. ; George potrząsnął głową. Tuż po skończonej debacie spytaH Kissingera: - I co ty na to? Sekretarz stanu odpowiedział: - Jeśli natychmiast nie wybuchnie jakaś rewolucja w Polsce,! idziemy na zieloną trawkę. ;1 Kissinger nie mylił się. Amerykańscy wyborcy zdecydowali! wysłać Jimmy'ego Cartera do Białego Domu, a Geralda Forda nź pola golfowe w Palm Springs. Waszyngton miał teraz stać miastem demokratów -przynajmniej na następne cztery lata. A ludzi blisko związanych z republikanami - takich jak George -H nie było tam miejsca. Najzabawniejsze, że gabinet George'a prze}- mował teraz jego były opiekun z Harvardu, Zbigniew BrzezińskL (George zastanawiał się, czy nie postawił na niewłaściwego konia).! Cathy po cichu cieszyła się z takiego obrotu sprawy, ponieważ nienawidziła swojego rodzinnego miasta. Poza tym, była zazdros-j na o kochankę męża - politykę.

520

Kiedy George otrząsnął się z rozczarowania, zaczął rozglądać się za nową karierą zawodową. Odrzucił kilka propozycji posady wykładowcy nauk politycznych na uniwersytetach i kilka ofert wydawniczych, by napisać książkę o swoich przeżyciach w Białym Domu. Nie uważał, że ten rozdział jego życia jest już zamknięty. Zamiast tego wybrał posadę konsultanta do spraw handlu międzynarodowego w potężnej nowojorskiej firmie inwestycyjnej Piersona Hancocka. Zaoferowane mu wynagrodzenie przerosło jego najśmielsze oczekiwania. - Teraz jestem kimś gorszym od kapitalisty. Jestem pluto-kratą - powiedział żartem do Cathy. Uśmiechnęła się i pomyślała: "Dobrze gdybyś jeszcze został ojcem". Z myślą o macierzyństwie zaczęła namawiać męża, żeby przenieśli się na wieś. George w końcu ustąpił. Kupili wiejską rezydencję w Darien w stanie Connecticut. Musiał teraz codziennie dłużej dojeżdżać do pracy, ale dzięki temu mógł przynajmniej przeczytać gazety, zanim dotarł do biura. Czytał o świecie, któremu nie pomagał już rządzić. Dwa lata po przeprowadzce z Waszyngtonu miał tyle pieniędzy, że nie wiedział, co z nimi robić. A jego żona opływała w inny rodzaj bogactwa - wolny czas. Pomimo nalegań George'a nie zdała sędziowskiego egzaminu i nie postarała się o pracę w wielkomiejskiej firmie prawniczej. Zamiast tego złożyła papiery w Connecticut i wzięła posadę wykładowcy na wydziale prawa Uniwersytetu Bridgeport, gdzie uczyła jeden dzień w tygodniu. George uważał, że ignoruje jej przemożną chęć pozostania w domu. Cathy natomiast była tym bardziej rozgoryczona, że nie wierzył jej nawet, czy codziennie bierze pigułkę antykoncepcyjną. Taki brak zaufania nie cementuje małżeństwa. I rzeczywiście, ich związek stawał się coraz bardziej nieszczęśliwy. George czuł jej rosnące niezadowolenie i zamiast mu zaradzić, celowo wybrał taki styl życia, który pozwalał na unikanie drażliwych tematów. Wracał z pracy coraz później, coraz bardziej pijany.

521

Kolej w New Haven może i pozostawiała wiele do życzea ale za to szkocka, którą sprzedawano w wagonach restaurac nych, niejednemu pasażerowi pomogła stawić czoło codzienB ści. Tak przynajmniej wydawało się George'owi. Bezdzietne życie na wsi było puste. Wszyscy rówieśnicy Cat brali czynny udział w zajęciach swych pociech i podczas lun<g rzadko rozmawiali na inny temat. Czuła się więc podwójn) wyrzutkiem. Była obca wśród innych matek i obca dla swojej męża. - Czy jesteś szczęśliwy, George? - spytała pewnego czoru, wioząc go samochodem ze stacji. - A cóż to za pytanie? - spytał bełkotliwie. - Nie masz dość udawania, że wszystko między nami jfi w porządku? Nie męczy cię, że codziennie musisz wracać nudnej żony? - Wcale nie. Skoro udaje mi się zrobić w pociągu... - Przestań, George. Nie jesteś aż tak pijany. Może pomówj my o naszym tak zwanym małżeństwie? ;y - O czym tu mówić? Chcesz rozwodu? Proszę bardzo. Wci jesteś bardzo ładna. Znajdziesz sobie nowego męża bez trudu. Cathy była bardziej poruszona niż rozgniewana. Zatrzyma samochód na parkingu przed domami towarowymi, żeby skut się na rozmowie i nie wpaść na drzewo. Potem odwróciła się i wypaliła: - A więc to koniec, tak? Spojrzał na nią i powiedział w rzadkim dla siebie przypłyy szczerości: - Nie chcę, żebyś przeze mnie była nieszczęśliwa. - Sądziłam, że to ja jestem twoim nieszczęściem. - Nie, Cathy. Nie. Nie. - Więc o co chodzi, George? Co się z nami stało? Przez chwilę patrzył przed siebie, po czym ukrył twarz w dł( niach i wyszeptał: - Moje życie to gówno. - W jakim sensie? - spytała po cichu. - W każdym. Wyżywam się na tobie, bo nędznie mi k

522

Czuję się, jakbym gonił w kółko. Zmierzam donikąd. Mam czterdzieści dwa lata i już jestem wyjałowiony. - To nieprawda, George - powiedziała szczerze. - Jesteś błyskotliwy. Najlepsze lata masz wciąż przed sobą. Potrząsnął głową. - Nie, nie przekonasz mnie. Zagubiłem się w którymś miejscu. Nic się już w moim życiu nie zmieni na lepsze. Położyła mu rękę na ramieniu. - George, nam nie jest potrzebny rozwód, ale drugi miesiąc miodowy. Popatrzył na nią i przyznał głośno to, o czym zawsze wiedział podświadomie. To ona była najlepszą częścią jego życia. - Myślisz, że mamy jeszcze szansę? - Jak wy to mówicie na Wali Street - powiedziała z uśmiechem - dobrze widzę naszą przyszłość. Potrzeba ci tylko małego odpoczynku, żebyś złapał oddech. - Odpoczynku? Od czego? - Od twojej nienasyconej i chwilowo sfrustrowanej ambicji, kochanie. Wielka wycieczka Kellerów do Europy nie była takim całkowitym relaksem, jak wyobrażała to sobie Cathy. Ale i tak wystarczyła, żeby rozpalić w niej znów iskierkę nadziei na przyszłość. Przede wszystkim, dała George'owi pierwszą lekcję, jak cieszyć się życiem. Jak czerpać zadowolenie z dotychczasowych osiągnięć. W każdym odwiedzanym przez nich kraju wyżsi dostojnicy państwowi witali ich po królewsku. George czuł się podbudowany, widząc, że nadal jest szanowany, mimo iż nie pełnił już poprzednich obowiązków. Jego polityczny węch był wręcz ostrzejszy niż kiedykolwiek. W Londynie zjedli obiad w towarzystwie pani Margaret That-cher, posłanki, która miała być główną kandydatką konserwatystów w nadchodzących wyborach powszechnych. Pani Thatcher skomplementowała geopolityczne poglądy George'a i kapelusz Cathy. Podobnie było w Niemczech i we Francji, gdzie nowy minister

523

spraw zagranicznych Jean Francois-Poncet zaprosił ich do sw jego domu - rzadki gest ze strony Galijczyka. Na końcu zatrzymali się w Brukseli. Podczas gdy Cathy ro ostatnie zakupy, George jadł lunch z dawnym kolegą z R Bezpieczeństwa, Alexandrem Haigiem, obecnie głównodoy dzącym Sił NATO w Europie. Generał, z charakterystyczną < siebie szczerością, wydał opinię na temat aktualnego mieszkaj Białego Domu. - Carter narobił mnóstwo bałaganu. Jego polityka zagranic? jest do niczego. To zwyczajny pokaz służalczości. Musimy i chowywać się jak supermocarstwo. Tylko wtedy Sowieci b nas szanować. Mówię ci, George, w następnych wyborach Ca przepadnie z kretesem. - Jak myślisz, kogo wystawimy przeciw niemu? Haig odparł ze szczwanym uśmieszkiem: - Zastanawiam się, czy samemu nie spróbować. - To świetnie - odpowiedział rozpromieniony George. Pomogę ci, jak tylko będę mógł. - Dzięki. Powiem ci tylko jedno - jeśli mi się uda, moim S kretarzem zostanie człowiek, który siedzi teraz naprzeciwko im - Pochlebiasz mi. - Nie zgrywaj się, Keller - powiedział Haig - znasz kog kto bardziej się do tego nadaje? - Szczerze mówiąc, nie - odparł przewrotnie George. Mógł teraz polecieć do domu nawet bez pomocy skrzyd samolotu. Wiatach sześćdziesiątych nazwisko Danny'ego Rossie znali wszyscy, a pod koniec lat siedemdziesiątych tak sal znana stała się jego twarz. Charyzmatyczne oblicze pianisty potf wiało się teraz regularnie na ekranach telewizorów dzięki niezw kle popularnemu - i obsypanemu nagrodami - serialowi dokl mentalnemu, który pokazywano w ogólnokrajowej telewizji, gj

524

Najpierw pokazano kilka programów o instrumentach orkiestry symfonicznej. Potem przyszła kolej na historię muzyki symfonicznej. Rzecz jasna, jednocześnie w księgarniach pokazały się książki, dzięki czemu Danny dodał do swoich niezliczonych sukcesów serię bestsellerów. - Maria, musimy poważnie porozmawiać o Dannym. - Siedzieli w gabinecie Terry'ego Morana w telewizji. Już trzy lata Maria pracowała dla sieci WHYY-TY. Z asystentki reżysera stała się zawodową producentką. Chodziły pogłoski, że prezes stacji chce ją wkrótce mianować dyrektorem programowym. Wspólny kieliszek sherry w piątkowe popołudnie stał się ich cotygodniowym rytuałem. Dyskutowali przy tym o różnych problemach i puszczali wodze fantazji, zastanawiając się, co można by zrobić, gdyby mieli większy budżet. - Czuję, że mam prawo to powiedzieć - ciągnął dalej Terry - bo nie jesteś już żadną nowicjuszką. Mówiąc bez ogródek, mam wrażenie, że Danny jest nielojalny. To znaczy wobec Filadelfii i wobec nas. Potrafię zrozumieć, dlaczego pierwsze filmy nakręcił dla sieci KCET w Los Angeles. Dyryguje tam filharmonią, a tamtejsza telewizja ma spore możliwości. Ale dlaczego, do diabła, musiał nakręcić historię muzyki symfonicznej w Nowym Jorku? - Terry, nie wyobrażasz sobie, jak na niego naciskają. Poza tym myślę, że Lenny Bemstein maczał w tym palce. Moran walnął ręką w biurko. - Niech to szlag, nasza orkiestra jest równie dobra, jeśli nie lepsza. Te filmy zarobiły fortunę dla stacji, a nam naprawdę przydałaby się ta forsa. Przede wszystkim uważam, że Danny powinien okazać trochę serca miastu, które pierwsze dało mu posadę dyrygenta. Nie zgadzasz się? - Terry, to nie fair. Stawiasz mnie pod murem. - Maria, znasz mnie na tyle długo, żeby wiedzieć, że gram fair. Nie rozmawiam teraz z żonąDanny'ego Rossiego, ale skarżę się wspólniczce. Osądź obiektywnie - czy Danny nie powinien zrobić teraz czegoś dla naszej stacji? - Patrząc obiektywnie - tak. Ale... - Zmieszała się i nie

525

mogła mówić dalej. Choć Terry do tej pory dał jej więcej dow dów sympatii i wsparcia niż mąż, nadal czuła atawistyczną łoją ność wobec człowieka, który w świetle prawa był jej legalna małżonkiem. - Z wywiadów prasowych, które czytam, wynika, że raz podejmujecie najważniejsze decyzje. - Moran zawahał się i i dał: - A może nie powinienem wierzyć prasie? Maria zamilkła, zastanawiając się, czego jeszcze dowiedzi się z prasy. Były czasem chwile, zwłaszcza po długich sesjach nagrania wych, kiedy zbierała się na odwagę, by powiedzieć Terry'ei'Ę o swoich małżeńskich problemach. On jej przecież zaufał. Powij dział jej o swoim rozwodzie, który był ciosem dla katolickie przekonań jego rodziców. I o tym, jak bardzo tęskni za dziećmi Te długie rozmowy uświadomiły jej, że oboje ociągali si z wyjściem, bo tak naprawdę żadne z nich nie miało prawdziwe domu. Zabrakło jej jednak śmiałości, by poruszyć ten temat. Zakłi dała - czy raczej miała nadzieję - że prędzej czy później zro to Terry. I oto znaleźli się niebezpiecznie blisko najintymniejszy szczegółów jej prywatnego życia. - Dlaczego tak zamilkłaś? - spytał przyjaźnie. - A mo myślisz, że najlepiej będzie wydać panu Rossiemu małżeńs rozkaz? - Będę z tobą szczera - zaczęła Maria. - Nie mam wiełk ochoty mówić na ten temat z Dannym, bo narusza to granice, ktc wyznaczyliśmy sobie w pracy zawodowej i... w małżeństwie. Zawahała się. Po chwili dodała nagle: - Choć z drugiej strony zgadzam się z tobą co do lojalne wobec Filadelfii. Jeśli będziemy mieli konkretny pomysł, zap ponuję mu nakręcenie kilku filmów. - No cóż, to ty jesteś od pomysłów, Maria. Jak sądzis w jakim programie może wystąpić Danny Rossi? Uderzyła ją pewna myśL - Skoro można go uważać za jednego z najlepszych pian stów swojego pokolenia...

526

- Jest najlepszy - przerwał jej Moran. - W każdym razie, przyszło mi do głowy, że byłby idealnym gospodarzem programu o historii instrumentów klawiszowych. - Coś w stylu "Od klawesynu do keyboardu" - zapalił się Terry. - To fantastyczny pomysł. Jeśli go namówisz, wycisnę ostatni grosz z naszego budżetu, żeby zaproponować mu najlepsze warunki w historii tej stacji. Maria skinęła głową i wstała. - Oczywiście, pewnie odmówi - powiedziała cicho. - Nawet jeśli odmówi, i tak będę cię uwielbiał. Ku jej zaskoczeniu pomysł spodobał się Dannyemu. - Mam tylko dwa żelazne warunki - powiedział. - Po pierwsze, dni nagrań muszą być dopasowane do mojego rozkładu zajęć. - Oczywiście - zgodziła się. - I po drugie, chcę, żebyś ty reżyserowała. - Dlaczego ja? - zdziwiła się lekko. - Nie będzie to dla nas żenujące? - Posłuchaj - odparł - jeśli mamy zrobić równie dobry program jak poprzednie, potrzebna nam jest najlepsza ekipa realizatorów. A ty jesteś tam bez wątpienia najlepsza. - Czytałeś moje scenariusze? - Nie, nocami oglądam czasem twoje programy na wideo. Uważam, że jesteś świetna. - Dobra, Rossi - odparła, z trudem ukrywając radość. - Ale ostrzegam cię - spróbuj tylko zgrywać przede mną kapryśnego artystę, a sfilmujemy cię tak, że sam siebie nie poznasz. - Okay, szefowo. - Uśmiechnął się, a potem dodał: - Wiesz co, moglibyśmy to rozreklamować jako "nowe dzieło autorów Arkadii". Maria nie mogła zasnąć w nocy i rozmyślała nad reakcją Danny'ego. Nie sądziła, żeby jej argumenty były aż tak przekonujące. Szczerze mówiąc, ich studio, choć całkiem niezłe, nie umywało się nawet do tego, które mieli w Nowym Jorku czy w Los Angeles. A ten żart o Arkadii, co on chciał przez to

527

powiedzieć? W tamtych czasach, na Harvardzie, byli szczęślh a ich współpracę ożywiała miłość. - Jak on to robi? - zawołał osłupiały Terry Moran, kie siedzieli obok siebie w kabinie realizatorów. ; - No, cóż - odparła z dumą Maria - zna cały repertua fortepianowy na pamięć. No i, jak sam widzisz, uwielbia pracował Nawet ona nie była w stanie wyperswadować Danny'em żeby nagrywali jeden odcinek programu w jeden dzień. Ku skoczeniu ekipy, która nigdy nie widziała, żeby ktoś miał energii, uparł się, by zrobić trzy jednogodzinne programy w je dzień i jedną noc. - Boże, skąd on bierze tyle siły? - zastanawiał się je z realizatorów. - Ja pod koniec dnia padam twarzą na pulp kontrolny. A ten gra i gada jak jakiś Piotruś Pan. - Tak - przyznała z powagą Maria - on ma trochę z Pit trusia Pana. Ale kryło się za tym coś więcej. Tak działała mikstura doktc Whitneya. Danny'emu nie wystarczał już jeden zastrzyk na f dzień. Doktor zaopatrzył go więc w kapsułki, które zawier między innymi metadrynę. Drugi z nagrywanych programów, godzinny film na tei Chopina, był pod względem scenariusza i muzyki doskonal Z typową dla siebie brawurą Danny zostawił najtrudniejszy fr ment na sam koniec - wprowadzenie do twórczości fortef nowego akrobaty, Franza Liszta. Danny jadł kanapkę w garderobie, kiedy do środka zajr Maria. - Panie Rossi - powiedziała - chyba nie da pan już i tego skończyć. Może przełożymy numer z Lisztem na następ raz? - Nie ma mowy, pani reżyser. Chcę zakończyć tę sesji odpowiednim wyczynem. - Nie jesteś ani trochę zmęczony? - Trochę - wyznał. - Ale kiedy widzę światła kamer, razu się ożywiam. - Pewnie żałujesz, że Liszt już nie żyje. - Uśmiechnęła si

528

- Mam wrażenie, że chciałbyś zobaczyć jego minę, kiedy pokonasz go w jego własnych kadencjach. Wstał, podszedł do niej i pocałował ją w policzek. - Do zobaczenia na planie za kwadrans. Danny wziął prysznic, poprawił makijaż i punktualnie o 20.30 stawił się na swoje trzecie i ostatnie nagranie tego dnia. Pierwsze pół godziny minęło pod znakiem absolutnej doskonałości. Danny opowiadał o dzieciństwie Liszta na Węgrzech, wpływie ojca, debiucie w wieku dziewięciu lat, o jego lekcjach pod kierunkiem takich nauczycieli, jak Salieri, nemezis Mozarta, i Czemy, najwybitniejszy uczeń Beethovena, którego tak bardzo zachwycił talent chłopca, że uczył go za darmo. Patrząc na jego twarz na monitorze w kabinie kontrolnej, Marianie mogła oprzeć się wrażeniu, że w tej chwili jej mąż myśli o swoim nauczycielu, profesorze Landau. Danny nagrywał dalej, wplatając do programu barwne szczegóły o podbojach wielkiego pianisty w Paryżu i w Londynie, i to zanim skończył szesnaście lat. - I w tym momencie - komentował Danny - młody muzyk zaczął odczuwać zmęczenie nieustannymi podróżami i koncertami. Było to szczególnie uciążliwe w dobie kolei żelaznych, długo przed pojawieniem się samolotów odrzutowych. Kiedy pojechał wraz z ojcem na wypoczynek do uzdrowiska morskiego, starszy pan Liszt zaraził się tyfusem i zmarł. Jego ostatnie słowa skierowane do syna brzmiały: Je crains pour toi lesfemmes, co w dowolnym tłumaczeniu znaczy: .Martwię się, co kobiety mogą uczynić z twoją muzyką..." Wpatrzona w monitor Maria poczuła, że serce bije jej szybciej. Czy to możliwe, że zwracał się do niej? Czyżby mówił publicznie to, co bał się powiedzieć na osobności? I że w końcu zmieniał się... dorastał. Zrozumiała teraz, dlaczego zostawił ten program na koniec. Wiedział bowiem, że - być może po raz pierwszy w życiu - będzie mówił zupełnie szczerze. Zrobili techniczną przerwę na zmianę taśmy i chwilę oddechu. Było więc dobrze po dziesiątej, kiedy wreszcie dobrnęli do najtrudniejszej części programu.

529

Danny wyjaśniał, że Liszt celowo komponował tmdne tęct nicznie utwory, żeby je uprościć i przerobić, dostosowując do rą zwyczajnego śmiertelnika. Danny'ego opętał szalony pomysł, żeby w tym momenciflJ zagrać pierwotną wersję dla pokazania, jak grał sam mistrz. f Wiedząc, jak trudne zadanie czeka jej męża, Maria zarządziła dziesięciominutową przerwę, podczas której zmobilizowała SW(M ją ekipę. Chciała wyeliminować wszelkie możliwe usterki rsaii wypadek, gdyby doskonały występ Danny'ego musiał zosta6 powtórzony z jakichś względów technicznych. Chciała też dą( mu chwilę wytchnienia na zebranie sił o tak późnej porze. i W końcu wrócili do pracy, a - Kręcimy, Danny. Daj znak, gdy będziesz gotowy - po-lj wiedziała jego żona przez głośnik w studiu. H Zaczęli sekwencję od ujęcia pianisty tłumaczącego, co mą zamiar za chwilę zrobić. Po chwili kamera pokazała go siedzące*!! go przed fortepianem. Potem, w najbardziej dramatycznym mo- mencie, mieli zrobić najazd przez jego lewe ramię i pokazaJ w zbliżeniu jego ręce. ,, IJ O 22.45 Danny zaatakował Liszta. I został pokonany. ;iJ Na pierwszy ogień wybrał solowy wstęp do Koncertu e-molty), Jednak z jakiegoś powodu - przypisał to zmęczeniu -jego leWiBKJ ręka wciąż gubiła tempo w szaleńczym pościgu po klawiaturze. Po trzech nieudanych powtórkach Maria zawołała przez w*Ę krofón: ,r:fH m - Danny, już po jedenastej. Może skończymy na dziś i spró bujemy jutro z samego rana, kiedy będziesz wypoczęty? .',- - Nie, nie - zaprotestował - chcę mieć to z głowy dzisiąj Daj mi tylko chwilę odetchnąć. 1 - Pięć minut przerwy dla wszystkich. $ Danny wrócił do garderoby i natychmiast sięgnął do kosmew tyczki po jedną z "megawitamin" doktora Whitneya. Potem usiadła spojrzał na swoje odbicie w lustrze okolonym żarówkami i wziąS kilka głębszych wdechów. Wtedy zobaczył to. Kciuk i wskazujący palec jego lewej ręki trzęsły się mimowolnie. Z początku myślał, że to instynkt, który kazał mu podświado-

mię ćwiczyć tę piekielną palcówkę Liszta. Ale nie, nie mógł opanować drżenia - ustało dopiero, gdy nakrył palce prawą ręką. Próbował pocieszać się, że wszystkiemu winne jest zmęczenie. W końcu pracował już od przeszło dziesięciu godzin. Ale sam nie bardzo w to wierzył, wracając niepewnie do studia. Po drodze przyszedł mu do głowy podstęp, który przynajmniej mógł pozwolić na zakończenie meczami tego wieczoru. Jeśli bowiem rzeczywiście coś było nie w porządku (a wmawiał sobie, że tak nie jest), nie miał zamiaru dzielić się tym z ekipą Publicznej Telewizji Filadelfijskiej. - możemy porozmawiać chwilę? - możesz przekonać ich, żeby zmie- - Maria - zawołał - Pośpieszyła do niego. - Słuchaj - szepnął nili trochę ujęcie? - Jasne. O które ci chodzi? Danny poruszył prawą ręką. - Wiesz, kiedy zacznę grać, chcę, żeby pokazali mnie do pasa znad fortepianu. To będzie dobre dramatycznie. - Może - powiedziała Maria. - Ale chyba nie da się pokazać twoich rąk z takiego kąta. Przecież chodzi w tym wszystkim o to, żeby pokazać, jak rozgryzasz te skomplikowane palcówki, które tylko Liszt potrafił zagrać. Danny westchnął ze znużeniem. - Oczywiście. Tak. Masz rację. Ale między nami mówiąc, jestem skonany. Nie mam pewności, czy dam radę to zrobić bez miliona powtórek. A tak, jeśli coś mi nie wyjdzie, możemy zawsze podłożyć dźwięk z moich kaset. - Ależ, Danny - powiedziała z wyrzutem - to taka tania sztuczka. Wiem, że potrafisz to zagrać. Słyszałam cię w domu. Może jednak przełożymy to na jutro? - Maria - odrzekł z naciskiem - chcę to zrobić w ten właśnie sposób. Proszę cię, pomóż mi. Ku zdziwieniu realizatora dokończyli nagranie ujęciem samej twarzy Danny'ego. Na filmie nie było widać jego rąk, które znów nie mogły za sobą nadążyć. Nikt z ekipy nie zauważył tego drobnego niedociągnięcia. Nikt, oprócz Danny'ego.

531

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

9 stycznia 197S Nie wiem, jak mogło przyjść mi do głowy, że to dobiH znak. ''l Kiedy Andy wrócił ze świąt Bożego Narodzenia, którfej spędził ze swoją mamą i jej magnatem z San Francisco zadzwonił do mnie do biura i spytał, czy możemy zjeść razer lunch. Alleluja, zaśpiewałem w duszy, mój syn chce się ź mną zaprzyjaźnić! Brzmiało to tym bardziej obiecująco, zs9 we wrześniu szedł na studia. Miałem więc nadzieję przekonatf go, by wybrał Harvard. Dość niezręcznie spytałem, czy nie ma ochoty spotkać sisj w Klubie Harwardzkim. Odrzucił ten pomysł jako "burżmij azyjny". Już wtedy powinienem zgadnąć, że szykuje się cois złego. Umówiliśmy się w wegetariańskim barze w Greenwicłtjj Village, gdzie zajadając kiełki i listki, starałem się zasypadU dzielącą nas przepaść wszelkimi słowami, na jakie było nag stać. Ale jak zwykle to on grał pierwsze skrzypce w nasze rozmowie. Ę Zaczął mówić o przyszłym roku. Szybko zapewniłem że jeśli nie chce iść na Harvard, nie będę go zmuszał. Moź iść na jakąkolwiek uczelnię na świecie, a ja chętnie pokryjitj czesne. Spojrzał na mnie, jak gdybym był kosmitą. A potem cierp- liwie wyjaśnił, że amerykański system kształcenia jest dog niczego. Jego zdaniem, cały zachodni świat zmierza do upad-jj ku. Jedyne wyjście to pielęgnować w sobie ducha. Powiedziałem, że poprę go we wszystkim, co postanowił.;! Na co on odparł, że bardzo w to wątpi, bo postanowij porzucić naszą rodzinę. Powiedziałem chyba coś w rodzaju: - Nie kapuję, Andy. Oznajmił wówczas, że nie nazywa się już Andy, lecz Gyanaijj nanda (musiał mi to przeliterować), co w języku hindi oznaczaj

"poszukiwacza szczęścia i wiedzy". Chciałem podejść do tego z humorem i zauważyłem, że będzie pierwszym Eliotem o takim imieniu. Wyjaśnił mi wtedy, że nie należy już do rodziny Eliotów. I że nie chce mieć nic więcej wspólnego z moim podłym pokoleniem. Zamierza spędzić życie na medytacjach. Do tego celu nie pragnął ani nie potrzebował tak zwanej fortuny Eliotów. Kiedy spytałem go, jak zamierza żyć, odparł po prostu, że i tak bym tego nie zrozumiał. Wyjaśniłem wtedy, że chodzi mi o sprawy praktyczne, a nie filozoficzne. Na przykład, gdzie będzie mieszkał? Tam, gdzie jego guru - odparł. Obecnie prorok przewodził aśramowi w San Francisco, ale karma nakazywała mu powrót do Indii. Spytałem, skąd weźmie pieniądze. Odparł, że nie potrzebuje pieniędzy. Nie ustępowałem jednak i pytałem dalej, co będzie jadł. Na to on, że podobnie jak reszta wyznawców swami będzie żebrał. Zaproponowałem więc, żeby zaczął ode mnie jako hojnego człowieka. Odmówił. Wyczuwał bowiem, że chcę go w ten sposób związać ze sobą, a on pragnął "nieskrępowanej wolności". Potem wstał, pozdrowił mnie znakiem pokoju i ruszył do drzwi. Błagałem go o jakiś adres, żebym mógł się z nim skontaktować. Powiedział, że wszelki kontakt między nami jest niemożliwy, dopóki nie wyzbędę się ziemskiego mienia i nie nauczę sztuki medytacji. Ani jedno, ani drugie nie wydawało mu się prawdopodobne. Przed wyjściem poczęstował mnie pożegnalną mową - był to rodzaj błogosławieństwa. Powiedział, że przebacza mi wszystko. To, że jestem nie-oświeconym, burżuazyjnym, nieczułym ojcem. Nie nosił w sobie urazy, bo wiedział, że jestem ofiarą swojego wychowania. Odszedł kilka kroków, przystanął, wzniósł rękę w geście pozdrowienia i powtórzył: - Pokój. Wiem, że jest nieletni i mógłbym wezwać policję, żeby wysłali go na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Ale

533

wiem też, że w końcu by się wywinął i tylko znienawidził mnie jeszcze bardziej (jeśli to możliwe). Siedziałem więc bez ruchu, gapiąc się na wegetariański! talerz i myśląc: "Jak mogłem do tego dopuścić?" Obawiam się, że mam dla pana złe wiadomości, panie Rossi. ;;. Danny siedział w gabinecie światowej sławy neurologami doktora Brice'a Weismana, na Park Avenue. Zadawszy sobie wiele trudu, by wszystko odbyło się w całkowitej tajemnicy, umówił się z lekarzem na gruntowne badanie. Choć doktor Weis- , mań dopiero zamierzał postawić diagnozę - albo wydać werdykty skazujący - Danny wiedział, że coś mu dolega od tamtej strasz-; nej chwili w studiu, kiedy jego lewa ręka nagle zbuntowała sieli i odmówiła posłuszeństwa mózgowi, który był jej absolutnymi władcą od czterdziestu lat. ; S Następnego dnia wrócił do studia telewizyjnego z nagraniamNS swoich ćwiczeń, które zrobił w domu. Potem wraz z Marią i jednyitt technikiem nałożyli dźwięk na film nakręcony tego wieczoru, gdy zawiodła go ręka. Choć Maria była jego wspólniczką w tym drobnym, tak nie-fj podobnym do niego oszustwie, Danny nie zaufał jej zupełnie*! Tłumaczył się nawałem pracy, niecierpliwością, a nawet chęcią zaoszczędzenia kosztownego czasu telewizji. " - W końcu - zażartował - ten dubbing to też moje wyko-ij nanie. Co innego, gdybym kradł od Vladimira Horowitza. Podejrzenia Marii wzbudzały tylko jego ciągłe pytania, czy technik to "zaufany gość". Czyżby nie zdawał sobie sprawy, źeĘ bez przerwy o to pyta? Co go tak niepokoiło? W rzeczywistości właśnie to zaprowadziło go do gabinetuj doktora Weismana. H Z początku neurolog przysłuchiwał się tylko, jak Danny sam wyjaśnia, dlaczego jego lewa ręka czasem drży. I dlaczego tam-jj tego wieczoru, a także podczas późniejszych ćwiczeń, odmawiała! mu posłuszeństwa.

534

- Najwyraźniej to przemęczenie, panie doktorze. Podejrzewam, że może też zdenerwowanie. Nie oszczędzam się. Ale jak sam pan widzi po tych zadaniach, które kazał mi pan wykonać - dotykanie palców i tym podobne - że fizycznie nic mi nie dolega. - Obawiam się, że tak, panie Rossi. - Och. - Wyczuwam lekkie drżenie w pańskiej lewej ręce. Stwierdzam też w niej bradykinezę - to znaczy, że porusza się trochę wolniej niż prawa. Wszystko to wskazuje na zaburzenia centralnego ośrodka nerwowego. Innymi słowy, pewne uszkodzenie w motorycznej części mózgu. - Guz? - spytał Danny z przestrachem, który wzmógł drżenie w ręce. - Nie - odparł spokojnie lekarz - prześwietlenie nic nie wykazało. - Boże, co za ulga - westchnął Danny. - Więc co zrobimy z tym cholerstwem, żebym mógł wrócić do pracy? Weisman milczał przez chwilę, a potem powiedział delikatnie: - Panie Rossi, byłbym co najmniej nieuczciwy, gdybym powiedział panu, że można z tym coś "zrobić". Można mieć tylko nadzieję, że postęp choroby będzie powolny. - To znaczy, że to może przenieść się na drugą rękę? - Teoretycznie jest to możliwe. Ale w przypadku ludzi w pańskim wieku na ogół się to nie zdarza. Może pana pocieszy fakt, że utrata sprawności będzie bardzo, bardzo powolna. - Przecież pan jest lekarzem, do cholery! Dlaczego, do diabła, nie może mnie pan z tego wyleczyć? - Panie Rossi, mózg ludzki nadal pozostaje dla nas w znacznym stopniu tajemnicą. Na obecnym poziomie wiedzy możemy tylko przepisać panu lekarstwa, które zaleczą symptomy. Zapewniam pana, że takie niewielkie drżenie jak pańskie ustąpi pod wpływem odpowiednich leków. - Czy będę mógł znów grać na fortepianie? - spytał. Doktor Weisman zdjął okulary i zaczął przecierać je swoim krawatem. Nie dlatego, że były brudne. Chciał w ten sposób uniknąć wzroku Danny'ego, kiedy wyjawi mu prawdę. Zaczął od uspokajającego wstępu.

- Panie Rossi, niech mi będzie wolno powiedzieć, że zawsze podziwiałem pana jako artystę. Najbardziej zdumiewające w pań-j skim talencie jest jednak to, co pomoże panu w tej na pewno;! trudnej sytuacji - pańska wszechstronność. , Urwał na chwilę, po czym skazał Danny'ego Rossiego nal śmierć za życia. S - Obawiam się, że nie będzie pan mógł już dawać koncertów.; - Żadnych? ;.; - Żadnych. Ale pańska prawa ręka jest w porządku i prą wdopodobnie tak już zostanie. Będzie pan mógł więc bez prze-4 szkód pracować nadal jako dyrygent. Danny nie odpowiedział. ; - Najlepsze słowa pociechy, jakie mam dla pana, znalazłem w jednym z pańskich programów telewizyjnych. Wszyscy wielcy muzycy - Bach, Mozart, Beethoven - zaczynali jako wyko- nawcy, lecz dziś pamięta się o nich jako o kompozytorach. Moźe pan teraz skierować całą energię na komponowanie. Danny ukrył twarz w dłoniach i zaczął szlochać jak nigdy dotąd w swoim życiu. Doktor Weisman nie potrafił go pocieszyć. Nawet nie przyszłoś mu do głowy, jaki straszny skutek wywołują u pacjenta jego;! słowa. ?! Danny zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć po gabinecie. Krzyczał na neurologa zbolałym głosem, traktując jego diagnozuj jak akt nienawiści, y; - Nic pan nie rozumie! Jestem wielkim pianistą, naprawdę4 wielkim pianistą... ,; - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł cicho doktor Weis- i mań. - Ale nie rozumie pan, o co mi chodzi - perorował dalej Danny. - Nie jestem wcale najlepszym dyrygentem. A moja własna muzyka jest co najwyżej wtórna. Znam swoje możliwości.a Nie stać mnie na nic więcej. - Sądzę, że jest pan dla siebie zbyt surowy, panie Rossi. - Nie, do cholery, taka jest prawda! Potrafię tylko grać na:; fortepianie. Odbiera mi pan jedyną rzecz na świecie, którą robię naprawdę dobrze.

536

- Proszę zrozumieć - uspokajał go lekarz - ja nic panu nie odbieram. Cierpi pan na fizyczne schorzenie. - Ale skąd to się, u diabła, wzięło? - warknął wściekle Danny. - Powodów może być wiele. Możliwe, że to wrodzona wada, która ujawniła się dopiero teraz. Czasem powodem są przebyte choroby w rodzaju zapalenia mózgu. Odkryto nawet, że powodują to pewne leki... - Jakie leki? - Nie uważam, aby tak było w pańskim przypadku, panie Rossi. Starannie przestudiowałem listę leków, które pan zażywał. - Skłamałem, panie doktorze. Pominąłem kilka. Przy moim rozkładzie zajęć zacząłem polegać na rozmaitych środkach pobudzających. Czy to może być powód? - Niewykluczone. Co pan jeszcze pominął? Danny wydał nagle z siebie potępieńczy okrzyk. - Jezu, zabiję tego kurewskiego doktora Whitneya! - Nie mówi pan chyba o słynnym "Doktorze Zdrówko" z Beverly Hilis? - Zna go pan? - spytał Danny. - Tylko efekty jego "koktajli" u pacjentów, którzy do mnie przychodzą. Proszę mi powiedzieć, czy po tych "witaminach" miał pan trudności z zaśnięciem? - Tak. Ale przepisał mi... - Fenotiazynę? Danny skinął głową bez słowa. - Od jak dawna to trwa? - Dwa, trzy lata. Czy to możliwe, że... Neurolog pokręcił głową z oburzeniem. - Powinni odebrać temu człowiekowi prawo do praktyki. Obawiam się jednak, że ma zbyt wielu wpływowych przyjaciół, którzy go chronią. - Dlaczego on mi to zrobił? - wykrzyknął znów Danny w bezsilnej rozpaczy. Odpowiedź doktora Weismana była tym razem surowsza niż jego dotychczasowe słowa. - Szczerze mówiąc, nie powinien pan zrzucać całej winy na niegodziwego doktora Whitneya. Wiem z doświadczenia, że jego

537

klienci zdawali sobie sprawę, w co się pakują. A pan jest bardzftlJ inteligentnym człowiekiem. 'i Danny przeszedł dwadzieścia przecznic do biura Hurokal jakby pogrążony w transie. Dowiedział się tylko tego, co podejrzewał w głębi duszy. Długo, zanim usłyszał fatalną diagnozę,! przeczuwał zbliżanie się katastrofy potwierdzonej przez lekarza., Szok wprawił go jednak w stan odrętwienia. Postanowił sko-y rzystać z chwilowej obojętności i wykonać bolesny krok, któregof wymagała medyczna diagnoza. u Miał zamiar ogłosić swoją muzyczną abdykację. ; Kiedy tylko znalazł się sam na sam z Hurokiem, oznajmił mu,? że dokonał bolesnego przewartościowania swojego życia i osiąg nieć. Podjął decyzję, aby poświęcić się karierze kompozytora, i W końcu, przekonywał, kto pamięta dziś, że Mozart był: pianistą? Albo nawet Liszt? Ale ich muzyka jest nieśmiertelna. - Poza tym uważam, że jestem to winny Marii i dziewczętom - powinienem spędzać więcej czasu w domu. Zanim się; zorientuję, moje córki dorosną i pójdą w świat. A ja nawet nie zdążę się nimi nacieszyć, f Hurok słuchał cierpliwie przemówienia swojego wirtuoza i nie przerywał mu. Być może pocieszał się myślą, że wielu); wielkich wykonawców kończy wcześnie swoją karierę. A potem, po kilku latach, spragnieni oklasków, wracająi koncertująjeszcze i więcej niż przedtem. - Danny, szanuję twoją decyzję - zaczął. - Nie ukrywam,; że jestem zrozpaczony, ponieważ masz przed sobą jeszcze tyle wspaniałych lat. Poproszę cię tylko, żebyś dał jeszcze dwa albo; trzy koncerty zapowiedziane na ten rok. Czy to zbyt wygórowana , prośba? Danny zawahał się przez chwilę. Hurok darzył go zawsze taką serdecznością, że zasłużył chyba na to, by poznać prawdę. Nie potrafił się jednak przemóc, żeby ją wyjawić. - Bardzo mi przykro - powiedział cicho. - Ale muszę skończyć z tym natychmiast. Oczywiście, napiszę do wszystkich orkiestr listy z przeprosinami. Może pan... - Zawahał się. -, Może pan wymyślić jakąś chorobę, na przykład zapalenie wątroby.

538 ;'

- Nie chcę tego robić - odpowiedział Hurok. - Przez całe życie starałem się prowadzić uczciwą grę i za późno już, żebym to zmienił. Postaram się raczej załatwić na twoje miejsce artystów twojego kalibru. Z nie skrywanym wyrazem smutku na twarzy zaczął przeglądać papiery. Nagle zaśmiał się gorzko. - Co się stało? - spytał Danny. - Właśnie znalazłem pianistę, który zagra za ciebie w Amsterdamie - młody Artur Rubinstein, lat osiemdziesiąt dwa! W obawie, że nie uda mu się dłużej panować nad sobą, Danny wstał, gotów do odejścia. - Dziękuję, panie Hurok. Dziękuję za wszystko. - Mam nadzieję, Danny, że pozostaniemy w kontakcie. W każdym razie przyjdę na premierę twojej pierwszej symfonii. - Dzięki. Odwrócił się do wyjścia. Stary człowiek zawołał go jeszcze raz: - Danny, jeśli nie chcesz występować przed publicznością, możesz przecież robić nagrania. Popatrz na Glenna Goulda i Ho-rowitza. Tyle możesz jeszcze z siebie dać. Danny skinął tylko głową i wyszedł. Nie mógł powiedzieć Hurokowi, że wymienieni przez niego pianiści mieli do dyspozycji obie ręce. O drugiej w nocy Danny siedział w prawie zupełnej ciemności w swoim gabinecie na trzecim piętrze. Jego samotną udrękę przerwał łagodny głos. Przypominał małą świeczkę na końcu długiej, mrocznej pieczary. - Co się stało, Danny? - spytała Maria. Miała na sobie nocną koszulę i szlafrok. - Dlaczego coś się miało stać? - Przede wszystkim, siedzisz po ciemku, więc nie komponujesz. Po drugie, od dawna nie słyszę, żebyś coś grał. Oczywiście, jeśli nie liczyć miliona powtórek utworu Byty sobie świnki trzy. - Mozart napisał całą serię wariacji na tę melodię - odparł bez przekonania. - Tak, wiem. To twój ulubiony numer na bis. Tylko że nie

539

słyszę żadnych wariacji, Danny. Dlatego tu przyszłam. Wiesz, że nigdy dotąd ci nie przeszkadzałam. - Dzięki. Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała się tej zasady. - Nie wyjdę, dopóki nie powiesz mi, co się stało. - Nic. Tylko daj mi spokój, proszę. W głębi duszy ucieszył się, że go nie usłuchała i podeszła, żeby uklęknąć przy jego krześle. Kiedy jednak dotknęła jego rąk, cofnął je natychmiast. ' - Danny, na miłość boską, przecież widzę, że się zadręczasz. Wiem, że mnie potrzebujesz, więc przyszłam. Chcę ci pomóc. - Nie możesz mi pomóc, Mario - odparł z goryczą. - Nikt nie może. Na chwilę słowa ugrzęzły mu w krtani. - Chodzi o twoją lewą rękę, prawda? Słuchaj, wiem, że dzieje się coś złego od tamtego wieczoru w studiu. Późno w nocy przechodziłam koło twojej sypialni i widziałam, jak siedzisz przy lampie i patrzysz na nią ze strachem. - Moja lewa ręka jest w porządku - powiedział chłodno. - Widziałam podczas obiadu, jak drży, Danny. I zauważyłam, że starasz się to ukryć. Może powinieneś pójść do lekarza? - Już byłem. - I co? Nie odpowiedział słowami. Zamiast tego rozpłakał się. Maria objęła go. - Och, Maria - łkał - nie mogę już grać na fortepianie. Powiedział jej o wszystkim. O swojej tragicznej podróży, która zaczęła się u doktora Whitneya, a skończyła u doktora Weismana. ' Kiedy skończył, przez długi czas oboje płakali w swoich obje- ; ciach. Wreszcie Maria otarła łzy i chwyciła go mocno za ramiona. - A teraz posłuchaj mnie. Danielu Rossi. To straszne, ale to jeszcze nie koniec świata. Wciąż możesz pracować. Nadal bę-{ dziesz muzykiem. I co najważniejsze, będziesz miał czas dla; swojej rodziny. Zwłaszcza dla mnie. Nie wyszłam za ciebie dlatego, że grasz lepiej od Liszta. Ani dlatego, że jesteś gwiazdą, l

540

Wyszłam za ciebie, bo cię kochałam i uwierzyłam ci, kiedy powiedziałeś, że mnie potrzebujesz. Danny, kochanie, przejdziemy przez to razem. - Maria podtrzymywała go, kiedy wstawał, łkając, oparty ojej ramię. W odróżnieniu od publiczności, która klaszcze, a potem idzie do domu, Maria miała być z nim zawsze. Wstała i wzięła go za rękę. - Chodź, Rossi, pójdziemy się przespać. Zeszli po schodach ramię w ramię. Kiedy dotarli do drugiego piętra, nie puściła go. Zamiast tego pociągnęła go za sobą korytarzem. - Do twojej sypialni? - spytał. - Nie, Danny. Do naszej sypialni. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

11 maja 1978 Dzisiejszy dzień był zabójczy dla mojej samooceny. Nadszedł egzemplarz "Dwudziestego Biuletynu Absolwentów". Było w nim kilka niespodzianek. Choć, rzecz jasna, czytałem o tym zeszłego roku w gazetach, wciąż nie mogę się nadziwić, że Danny Rossi naprawdę porzucił karierę pianisty. Aż strach pomyśleć, ile odwagi wymagała decyzja, aby zrezygnować z takiej popularności. Rzucił też posadę dyrygenta w Los Angeles. Skupi się teraz na swojej pracy w Filadelfii. Choć jako jeden z powodów podał to, że pragnie więcej komponować, było oczywiste, że przede wszystkim chciał więcej czasu spędzać z żoną i dziećmi. Jak sam powiedział, tylko to się naprawdę liczy w życiu. Przeraża mnie jego człowieczeństwo. Nie każdy potrafi odnaleźć prawdziwe wartości. Wśród złych wieści, poza kilkoma nekrologami, zauważyłem, że rozpadło się ostatnio wiele długoletnich małżeństw. Jak gdyby jedno z małżonków nie potrafiło przestawić swoich

541

biegów na trzecie dziesięciolecie. Sądzę, że małżeństwa za-; warte za Eisenhowera nie zmieniły się pod wpływem Demo"- kratycznego Kamelotu, który stworzył JFK. Lecz, posługującjJ się dalej tą przenośnią, prawdopodobnie okres prezydenturyłg Nixona skłonił małżonków do przysłuchiwania się taśmomIJ z nagraniami z poprzednich lat. Dowiedzieli się wtedy prawdy o sobie i rozeszli, l Dobra wiadomość: dzieci kilku moich kumpli zaczęły właśnie studia na pierwszym roku. i Zła wiadomość: nie ma wśród nich mojego syna. A może<il powinienem powiedzieć "mojego byłego syna", bo nie raaras od niego żadnych wiadomości. Nawet mimo upływu czasu, za każdym razem, kiedy od- bieram pocztę, modlę się, żeby był jakiś list albo kartka od niego. Cokolwiek. A jeśli spotykam długowłosego hippisa,!! który żebrze na ulicy, zawsze daję mu przynajmniej pół dolara albo dwa, w nadziei, że jakiś inny ojciec będzie równie hojny dla Andy'ego. i Nie potrafię dopuścić do siebie myśli, że straciłem go ńa4 zawsze. 4 Oczywiście, w mojej notce biograficznej nie wspomniai-H łem, że moje dzieci wyparły się mnie. Po prostu napisałem, źet znużyła mnie praca na Wali Street i w poszukiwaniu odmianyj poszedłem szukać szczęścia gdzie indziej. Kierownik nowę] fundacji na rzecz Harvardu poprosił mnie, żebym przyjechałj do Cambridge i pomógł jego ekipie zebrać sumę w wysokośctJ trzystu pięćdziesięciu milionów dolarów dla naszej alma mater Nie trzeba mówić, że kiedy Frank Harvey zadzwonił do mnie z tą propozycją, przyjąłem ją bez wahania. Nie tylko p0 to, żeby opuścić betonową stolicę mojej klęski, ale żeby zacząć życie od nowa w jedynym miejscu, w którym byłenaj szczęśliwy. :. Moja praca polega głównie na odnawianiu kontaktów z członkami naszego rocznika, odnawianiu starych przyjaźni i namawianiu kolegów, po solidnej porcji kadzenia im, żeby zrzucili się na Harvard. Ponieważ naprawdę wierzę w to, co robię, nie uważam się

za domokrążcę. Bardziej przypomina to pracę misjonarską. Jej dodatkową korzyścią jest to, że zostałem członkiem komitetu, który organizuje nasz dwudziesty piąty Zjazd Absolwentów (5 czerwca 1983)! Mówi się, że ma to być jedno z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu, a ja mam zadbać, by rzeczywiście tak się stało. Oczywiście, zanim wyraziłem zgodę na tę pracę, omówiłem to z Lizzie. Dziewczyna rośnie na fantastyczną kobietę - chyba nie jest to moja zasługa. Choć może przyczynił się do tego trochę fakt, że jej mamusia mieszka tak daleko stąd. Spotykam się z Lizzie kilka razy w miesiącu i czuję, że stajemy się sobie coraz bliżsi. Jako osoba romantyczna (ma to po tatusiu), wciąż namawia mnie, żebym się ożenił. Żartuję sobie z tego. Ale każdego ranka, kiedy patrzę na samotną szczoteczkę do zębów w szklance, myślę, że Lizzie ma rację. Może kiedy wrócę na Harvard, odzyskam wiarę w siebie. Choć z drugiej strony - nie jestem pewny, czy kiedykolwiek ją miałem. Alexander Haig nie zdobył nominacji republikanów w 1980 roku. Lecz Ronald Reagan, który go pokonał i został potem wybrany na prezydenta, mianował go sekretarzem stanu. Haig, wówczas szefUnited Technologies w Hartford, natychmiast zadzwonił do George'a Kellera, który też mieszkał w stanie Connectiuct, i zaproponował mu drugie co do ważności stanowisko w polityce zagranicznej - zastępcy sekretarza stanu. - Kiedy możesz zacząć pracę, stary? - spytał Haig. - Kiedy tylko zechcesz - odparł z ożywieniem George. - Ale Reagan obejmuje urząd dopiero w styczniu. - Tak, lecz będziesz mi potrzebny wcześniej, w trakcie przygotowań do przesłuchania przed Komisją do spraw Polityki Zagranicznej. W senatorskiej dżungli jest kilku partyzantów, którzy od dawna chcą mnie ustrzelić.

543

Haig nie przesadzał. Jego przesłuchanie trwało pięć dni. Pytania sypały się na niego ze wszystkich stron. Odgrzebywano wszystkie duchy afery Watergate. Nie wspominając już o Wietnamie, Kambodży, podsłuchach prowadzonych przez Radę Bezpieczeństwa, Chile, CIA i darowaniu win Nixonowi. Siedząc koło swojego przyszłego szefa i szepcząc mu czasem akieś słówko, George czuł, ak budzą się w nim uśpione demony. Czy podczas jego przesłuchania jakiś wrogo nastawiony senator lub ambitny młody kongresman nie wyniucha tej małej "przysługi", jaką oddał kiedyś Rosjanom? Ale jego zmartwienia okazały się bezpodstawne. Komisja wylała wszystkie swoje żale na Haiga i nie pozostało jej już wiele anty-Nixonowskiego ducha. George mówił elokwentnie, spokój- nie i dowcipnie. Uzyskał jednogłośną aprobatę. Ekipa Haiga-Kellera rozpoczęła politykę zagraniczną z impetem i animuszem, spełniając obietnice Reagana, który zapowiedział, że wzmocni obraz silnej Ameryki. A jednak, co najdziwniejsze, w prywatnych kontaktach sekretarz stanu wydał się George'owi trochę niepewny siebie. Któregoś wieczoru, pod koniec pracowitego dnia, George zdobył się na odwagę, by poruszyć ten temat. - Al, co cię gryzie? ;i - George - odparł Haig, chętnie korzystając z okazji, by się wyładować -jak mam prowadzić politykę zagraniczną, jeśli nigdy nie spotykam się z Reaganem sam na sam? Te jego staruchy l z Kalifornii zawsze wtrącają swoje trzy grosze. Przysięgam, że jeśli tak będzie dalej, to złożę rezygnację. S - To bardzo w stylu Kissingera - powiedział z uśmiechem; George. i - Tak. - Al wyszczerzył zęby. - Henry'emu zawsze się, udawał ten numer. Haig wykonał swój manewr następnego tygodnia po lunchu w Białym Domu wydanym na cześć Japonii. Poprosił prezydentaf o pięć minut rozmowy na "zupełnej osobności". Reagan objął go serdecznie ramieniem.

544

- Al, z przyjemnością poświęcę ci dziesięć. George patrzył, jak obaj mężczyźni spacerują wokół trawnika przy Białym Domu, kiedy obok niego wyrósł nagle Dwight Bevington, doradca do spraw bezpieczeństwa. - Wiesz, George - powiedział rubasznie -jeśli twój szef próbuje ostro przyśpieszyć, to marnuje czas. I tak wiadomo, kto naprawdę jest bystry w Departamencie Stanu. Uważam, że powinniśmy częściej się spotykać. Zanim George zdążył odpowiedzieć, sekretarz powrócił z szerokim uśmiechem na twarzy. - Nie wiem, co Ronnie ma takiego w sobie - mówił rozpromieniony Haig, kiedy jechali razem do swojego biura - ale przy nim człowiek czuje się naprawdę dobrze. Odrzucił moją rezygnację i obiecał, że będziemy kontaktować się bezpośrednio. Widziałem, że przyczepił się do ciebie Bevington. Kopał pode mną? - Bezskutecznie - odpowiedział spokojnie George. - Dobry z ciebie gość. Wiesz, że liczę na twoją lojalność, stary. George Keller był już teraz pewien, że dni jego szefa są policzone. Zaczął więc przygotowywać się do opuszczenia okrętu przed zatonięciem. Co jakiś czas umawiał się na lunch z Bevingtonem, żeby posłużyć mu dobrą radą. Zawsze jednak zawiadamiał o tym swojego szefa. Nigdy nie był otwarcie nielojalny wobec Alexandra Haiga. Być może dlatego, że wypadki potoczyły się tak szybko, że nie miał ku temu okazji. Sekretarz stanu, który rozpaczliwie starał się udowodnić swoją efektywność Reaganowi i jego administracji, dostrzegł niebywałą okazję wiosną 1982 roku. Wojska argentyńskie dokonały inwazji na Falklandy. Dla

545

ochrony swojej maleńkiej kolonii Wielka Brytania wysłała wielką armadę, gotową do otwartej wojny na południowym Atlantyku. Haig zdobył aprobatę prezydenta dla prób mediacji i w stylul Kissingera zaczął kursować między Londynem a Buenos Aires. Obudził George'a w środku nocy i kazał stawić się w bazi&5 lotnictwa w Andrews o szóstej rano. l Od tej chwili dla obu dyplomatów noc zlewała się z dniem, d Spali po kilka godzin w odrzutowcu wożącym ich między Anglią a Argentyną przez niezliczone strefy czasowe, od jednej frustra- cji do drugiej. ? Tuż przed atakiem Brytyjczyków Haigowi w cudowny sposób udało się przekonać argentyńskiego generała Galtieriego do wycofania wojsk i rozpoczęcia rokowań. Wyglądało to na mistrzowski ; wyczyn. Kiedy zapinali pasy, przygotowując się do długiego lotu powrotnego do domu, przybył posłaniec z listem od premiera Costy Mendeza. ilj - Nie przeczytasz?-spytał George. /-l - Nie muszę - powiedział Haig, wzdychając ciężko. - Wiem, że to mój wyrok śmierci, g Rzeczywiście, egzekucja Alexandra Haiga odbyła się, zanimij jeszcze zdążył wysiąść z samolotu. ,'1 Pewne anonimowe źródło w Białym Domu twierdziło, żej administracja uważa bezowocne misje sekretarza za zwykły "przerost ambicji". Prasa podchwyciła to i zaczęła cytować roz- maite autorytatywne opinie, że "Haig odejdzie i to szybko". George Keller coraz częściej umawiał się na lunch z Dwigh- tem Bevingtonem. Siedział przy swoim biurku i redagował teleks do Phila Habi* ;' ba, który w tym czasie kursował między Damaszkiem a Jerozo-liJ limą, kiedy odezwał się telefon od sekretarki. - Doktorze Keller, dzwoni Thomas Leighton. - Ten reporter z "The New York Timesa"? - Chyba tak, sir. - Proszę go połączyć. Jeśli naprawdę dzwonił Thomas Leighton, dociekliwy dzien-

546

nikarz i autor bardzo dobrze przyjętej książki o Rosji, był to dobry znak. Możliwe, że dziennikarz dowiedział się skądś, że to George ma zastąpić Haiga. Podobnie jak jego dawny pryncypał z Harvar-du, George zamierzał owinąć sobie prasę wokół palca. - Dziękuję, że odebrał pan telefon, doktorze Keller. Chciałbym prosić o przysługę. "Times" dał mi urlop na napisanie książki o pańskim byłym szefie, Henrym Kissingerze. - Będzie pan wystawiał mu laurkę czy go oczerniał? - Mam nadzieję, że to będzie uczciwa książka - odparł reporter. - Nie powiem, żebym słyszał o nim same przyjemne rzeczy. Dlatego właśnie, jeśli poświęci mi pan kilka godzin, będę mógł zyskać bardziej obiektywny obraz. - Rozumiem pana - powiedział George i pomyślał, że byłoby miło mieć takiego ważnego dziennikarza w swojej przyszłej ekipie. -Może zjemy razem lunch w przyszłym tygodniu. Czy środa panu odpowiada? - Świetnie - zgodził się Leighton. - Spotkajmy się w Sans Souci o dwunastej. Z początku najbardziej uderzył go młody wiek reportera. Nie wyglądał na laureata Nagrody Pulitzera, raczej na redaktora pisma "Crimson". Kiedy George powiedział to Leightonowi, dziennikarz przyznał się: - Prawdę mówiąc, pisałem dla "Crime". Jestem z rocznika 1964. Pogawędzili sobie serdecznie o studenckich czasach. Potem dziennikarz przeszedł do sedna sprawy. - Jak panu zapewne wiadomo, nie każdy uważa Kissingera za rycerza w lśniącej zbroi. - Nie - przyznał George. - Ale to jest cena, jaką trzeba płacić za władzę. Jakież kalumnie rzucają na Henry'ego? - Cóż, nazywa się go różnie - od "zbrodniarza wojennego" do "bezwzględnego manipulatora". Zdziwi się pan, nawet na Harvardzie miał już odpowiednią reputację. - Tak. - George uśmiechnął się. - Byłem jego studentem. - To też wiem. Oraz to, że zasłużył pan sobie na przydomek

547

"cień Kissingera". Czy to prawda, że był pan bardziej wtąjemni czony w jego istotne decyzje niż inni śmiertelnicy? - To lekka przesada - powiedział George, siląc się naij pokorę. Po chwili zażartował: - Nie pytał mnie o zdanie, czy maS poślubić Nancy. A właściwie, o co panu chodzi w tej książce? ';i - Mam wrażenie, że pański szef był - jak to powiedzieć! - trochę niemoralny. Ustawiał ludzi na szachownicy światowĄŚ polityki jak pionki. ft - Trochę za ostro powiedziane-przerwał mu George. - Dlatego chcę posłuchać pańskiej wersji - odpowiedzialj Leighton. - Dam panu kilka przykładów. Kilka wtąjemmczo-. nych osób, z którymi rozmawiałem, twierdzi, że celowo opóźniała dostawy broni dla Izraelczyków podczas wojny Jom Kippur, źeby "zmiękczyć" ich bardziej przed negocjacjami. - Założę się, że wiem, kto to panu powiedział - rzekła George z irytacją. ,','.g - Bez komentarza. Nigdy nie zdradzam moich źródeł. W kaN dym razie, sam trochę poszperałem i odkryłem, że nie wzbraniał silg przed dziwnymi przysługami, jeśli mogły mu przynieść korzyść. ; - Może pan mówić jaśniej? ; - Cóż, może to drobiazg, ale dobrze ilustruje jego metody s działania. W 1973 roku pozytywnie zaopiniował sprzedaż dollJ Rosji wysokiej klasy filtra do zdjęć satelitarnych. Powiedziana mi, że Departament Handlu nie chciał im tego sprzedać. ij Krew stężała w żyłach George'a. Z trudem wysłuchał dalszej części wywodu. .H - Moim zdaniem. Henry przehandlował to za coś. Od pandij chciałbym się dowiedzieć, co dostał w zamian. W przeszłości George Keller często zeznawał przed komisja- 11 mi senackimi. Znał żelazną regułę dla świadka zaskoczonego niespodziewanym pytaniem - czekać. A potem odpowiedzieć; w prosty i bezpośredni sposób. - Myślę, że wpędził się pan w ślepą uliczkę. Tom - powiedział cicho. - Jestem przekonany, że nie. - Skąd ta pewność? - Z wyrazu pańskiej twarzy, doktorze Keller.

548

Leighton urwał na chwilę, po czym spytał uprzejmie: - Ma pan ochotę o tym porozmawiać? Myśli George'a kłębiły się w panice. Musi ukręcić łeb tej historii albo jego życie legnie w gruzach. Co miał do sprzedania temu facetowi? Całe mnóstwo - powiedział sobie. Dla ratowania własnej skóry musiał tylko sprzedać Kissingera. - Posłuchaj, Tom - powiedział swobodnym tonem -jest taki ładny dzień. Może pójdziemy na spacer? Z początku George targował się trochę dla niepoznaki. Bez podania przyczyny zaproponował, że po prostu opowie błahą historię o filtrze pod warunkiem, że Leighton zrezygnuje z innych pytań. - Mogę ci zaufać. Tom? - Muszę dbać o swoją reputację - odparł dziennikarz. - Nigdy nie ujawniam swoich źródeł. I nigdy tego nie zrobię. - Wierzę ci - powiedział George. Nie miał innego wyjścia. W dniu 25 czerwca topór spadł. Ronald Reagan wezwał Alexandra Haiga do Owalnego Gabinetu i wręczył mu kopertę. Zawierała list przyjmujący rezygnację sekretarza. Teraz Haig musiał tylko złożyć podanie o rezygnację. W Waszyngtonie mówiło się, że Keller będzie następcą Haiga. "Washington Post" posunął się nawet do stwierdzenia, że to "najlepsza nominacja, na jaką Reagan mógł się zdobyć". Dziesiątki reporterów czuwały teraz pod domem George'a, czekając na chwilę, gdy świeżo mianowany sekretarz triumfalnie wyjdzie z małżonką w światło obiektywów. Największe redakcje w kraju zdążyły już przygotować szczegółowy portret kandydata. Wszyscy znali już sagę o nastolatku, który uciekł przed komunizmenm i wspiął się na sam szczyt. To możliwe tylko w Ameryce, trąbiły gazety. Wewnątrz domu George i Cathy warowali przy telefonie. Nie mieli odwagi odezwać się do siebie. Przez cały wieczór Cathy powiedziała tylko - powtarzała to w regularnych odstępach czasu - że będzie go kochać, nawet jeśli nie zostanie sekretarzem stanu.

549

Rozpaczliwie potrzebował drinka, ale Cathy nie pozwoliła mu wziąć do ust ani kropli. - Musisz zachować przytomność umysłu, George. Będzie mnóstwo czasu, żeby się napić, kiedy to się skończy, bez względu na wynik. Wreszcie telefon odezwał się. Dzwonił Henry Kissinger. - No, panie sekretarzu - zawołał rubasznie - będzie pan nadal ze mną rozmawiał po nominacji? George dyszał z podniecenia. - Wiesz coś. Henry? - spytał szybko. - Tylko to, co przeczytałem w gazetach. Wspomnij mnie w mowie inauguracyjnej, co? Dziesięć minut przed północą telefon zadzwonił znowu. - Nareszcie - powiedział George do Cathy, podchodząc do aparatu, wziął głęboki wdech i podniósł słuchawkę. - Tak? - George? - Mówił Caspar Weinberger, sekretarz obrony, absolwent Haryardu, rocznik 1938. Był to dobry znak. - Cześć, Cap - powiedział słabym głosem George. - Wiesz, George, prezydent długo się zastanawiał nad Departamentem Stanu... - Urwał, po czym oznajmił delikatnie: - Postawił na Shultza. - Ach, tak. Cathy chwyciła go za ramię, rozumiejąc, co znaczy jego zdruzgotany głos. - Chyba rozumiesz, że nie ma w tym osobistej niechęci - ciągnął dalej sekretarz obrony. - Rzecz w tym, że Roń lepiej się czuje przy chłopcach z Kalifornii. Ale wiem, że Shultz chce cię zatrzymać jako swojego zastępcę. George nie miał pojęcia, co powiedzieć. Weinberger starał się złagodzić jego rozczarowanie. - No, Keller - zawołał rubasznie - ile masz lat? Czterdzieści sześć, czterdzieści siedem? Na miłość boską, jesteś młody nawet na swoje obecne stanowisko. Jeśli Reagan zostanie na następną kadencję, jestem pewien, że wtedy postawi na ciebie. - Tak, Cap. Dzięki.

550

George odłożył słuchawkę i spojrzał na Cathy. - Przegrałem-powiedział cicho. - Nie przegrałeś, George - odparła z przejęciem. - Po prostu jeszcze nie wygrałeś. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

17 listopada 1982 Jedną z zalet posady organizatora Zjazdu Absolwentów i działacza fundacji jest to, że bywam w wielu ciekawych miejscach, do których nie miałbym dostępu. Na przykład w Białym Domu. Ma się rozumieć, że komitet chciał, aby George Keller wygłosił wykład podczas uroczystości. Wysłano więc mnie, jako starego kumpla ze studiów, żebym go do tego namówił. Na samym początku zdziwiło mnie to, że kiedy zadzwoniłem do Departamentu Stanu, od razu mnie z nim połączyli. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy zaprosił mnie do Waszyngtonu na lunch. Szczytem wszystkiego było zaś to, że umówiliśmy się nie w jakimś szykownym bistro, ale w stołówce Białego Domu po to, żeby mógł mnie potem oprowadzić po prezydenckiej siedzibie. Było to fascynujące. Udało mi się nawet obejrzeć słynny pokój sytuacyjny, co okazało się tym ciekawsze, że strasznie się zawiodłem. Była to zwykła klitka bez okien, ze stołem i kilkoma krzesłami. Pomyśleć tylko, że tak wiele najważniejszych decyzji w historii zapadło w osławionej budce telefonicznej! Tam też George poprosił, żebym usiadł i opowiedział, co sprowadza mnie do Waszyngtonu. Spytałem go, jak wspomina Harvard. W odpowiedzi spytał, jak Harvard wspomina jego. A konkretnie, czy nadal uważają go tam za człowieka Kissingera? Odparłem taktownie, że choć w czasie wojny bardzo wyżywali się na nim i na Henrym, to od tego czasu minęło już

551

prawie dziesięć lat. Poza tym, bardzo nam wszystkim zależy, żeby przemówił do całego rocznika. No wiesz, stary, powiesza im, jak to jest, gdy człowiek narazi się Breżniewowi i jego < chłopcom. - Dla nas wszystkich jesteś wielkim bohaterem i nie ma w tym żadnej złośliwości. Uśmiechnął się. /H Potem spytałem go, czy w ogóle zamierzał przyjechać na; zjazd. Przyznał, że wahał się, w obawie, iż nikogo nie będzie tam znał. Odparłem, że wszyscy znają jego. Poza tym, większość chłopaków, których odwiedziłem, tak zmieniła się fizycznie; że niektórzy nie rozpoznają nawet swoich współlokatorów. Na przykład taki Newall, który wyłysiał i przytył dwadzieścia funtów, s Nie powiedziałem mu, że Dickie ostatnio zagląda też do ' kieliszka (jakby chciał zapomnieć o problemach średniego wieku). W każdym razie, wierny swojej misji, nakłaniałem go, żeby się zjawił. Po kilku kolejnych pochlebstwach uśmiechnął się na znak zgody. Pogratulował mi nawet zdolności przekonywania. Powie- , dział, że zawsze mam u niego pracę. Chwilę później odprowadził mnie do bramy Białego Domu,; gdzie czekała już taksówka, żeby zawieźć mnie na lotnisko. ; Uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Ja, Andrew Eliot,", odniosłem sukces dyplomatyczny w negocjacjach z jednym z największych dyplomatów na świecie. Po powrocie do gabinetu George Keller zastał tam niespodziewanego gościa - swoją żonę. Siedziała na kanapie, ściskając w ręku długi zwitek zadrukowanego papieru. - Co za miła niespodzianka.

552

Zaczekała, aż zamknie drzwi. - Ty cholerny, podstępny draniu! - Co się stało? - Dlaczego, do diabła, zwąchałeś się z tym pismakiem Tomem Leightonem? - Catherine, nie wiem, co cię naszło. Ten człowiek to ważny dziennikarz z "The New York Timesa". Byłem z nim raz na lunchu. - Nie żartuj sobie, Keller. Przyjaciel z "Newsweeka" przysłał mi właśnie te fragmenty jego książki. Ten facet to łajdak. A ja nie mam wątpliwości, że "źródło zbliżone do Kissingera", na które cały czas się powołuje, to nikt inny, tylko ty. - Cathy, przysięgam... - George, mam już dość twoich kłamstw. Wiesz, że nigdy nie uwielbiałam Henry'ego, ale dla ciebie on był jak drugi ojciec. A ta książka to stek oszczerstw. Czy ty nikomu nie potrafisz być wiemy? - Catherine, wyciągasz pochopne wnioski nie poparte żadnymi faktami. Możemy porozmawiać o tym w domu? - Nie, George. Nie będzie mnie tam. Odchodzę od ciebie. - Tylko dlatego, że rozmawiałem z jakimś ambitnym reporterem? - Nie, George. Dlatego, że to dowód, jaka byłam głupia, myśląc, że cię zmienię. Jesteś egoistycznym draniem, który nie potrafi kochać ani nawet zaufać tym, którzy go kochają. Czy to dostateczne powody? - Proszę cię, Cathy, daj mi szansę przedstawić mój punkt widzenia. - Pod jednym warunkiem. - Jakim? - Dostaniesz sześćdziesiąt minut na prezentację swojego stanowiska. Ale jeśli mnie nie przekonasz, podpiszesz podanie o przyśpieszony rozwód. - Czy to znaczy, że rozmawiałaś już z prawnikiem? - Nie, złotko - odparła. - Za bardzo jesteś pochłonięty sobą i zapomniałeś, że sama jestem prawnikiem.

553

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

2 grudnia 1982' Żenię się ponownie. : Nie przyszło mi łatwo podjąć tę decyzję. Ale po siedemnastu latach rozpaczliwej samotności zacząłem rozumieć, dlaczego Arka Noego nie była statkiem kawalerów. Odżegnywałem się od tej myśli od czasu rozpadu mojego pierwszego małżeństwa. Problem w tym, że przygniata mnie samotność - zwłaszcza w okolicy świąt Bożego Narodzenia. W końcu postanowiłem więc ożenić się znowu. Na zjeździe rocznika w czerwcu chciałbym ogłosić tę wielką nowinę. Teraz muszę tylko znaleźć sobie żonę. Możliwości jest mnóstwo. Przede wszystkim Laura Hartley, z którą często spotykam się w Nowym Jorku. Oczywiście, jako naczelna redaktorka słynnego pisma dla kobiet nie bardzo do mnie pasuje. Owszem, podziwiam kobiety dynamiczne, a Laura z pewnością do nich należy. Pewnie dlatego w wieku trzydziestu dziewięciu lat jeszcze nie wyszła za mąż. Tak bardzo pochłaniają praca, że czasem, gdy jesteśmy razem w łóżku, wyskakuje nagle, by zapisać jakiś pomysł na artykuł. Czasem psuje to atmosferę. Mam z nią jeszcze kilka innych, mniejszych problemów. Po pierwsze, nic nie je. Nie dlatego, żeby miała nadwagę. Przeciwnie, Laura przypomina wykałaczkę w butach. Przez cały czas stosuje dietę złożoną z kawy i gumy do żucia bez cukru. Nie wiem, jak trzyma się przy życiu, ale stwarza to dla mnie niezręczne sytuacje, bo muszę pochłaniać kanapki, kiedy tego nie widzi. Po drugie, pali. I to nie od czasu do czasu. Odpala jednego papierosa bez filtra od drugiego, tak że kłęby dymu wypełniają całe jej mieszkanie. Przy tak słabej widoczności i jej wątłej posturze czasem trudno mi odnaleźć ją wzrokiem. Mimo to uważałem ją za pewną kandydatkę, dopóki nie przeprowadziłem się do Bostonu. To miasto jest prawdziwą mekką kobiet na wydaniu.

Dzielnica Beacon Hill aż roi się od klonów Faith, choć w nowszej, można by powiedzieć - udoskonalonej wersji z turbodoładowaniem. Mam jednak instynktowną awersję do tego typu kobiet. Trzymam się od nich z daleka, zwłaszcza że jest tyle innych możliwości. Na przykład Córa Avery. Prawdopodobnie jest to jedna ze znamienitszych reprezentantek rodu kobiecego w całych Stanach Zjednoczonych. Poznałem ją, biegając pewnego popołudnia nad rzeką Charles. Nawet obszerny dres nie mógł ukryć jej świetnej figury. Udało mi się dotrzymać jej kroku wystarczająco długo, by dostać od niej numer telefonu. Zaczęliśmy się spotykać. Na pierwszej randce dowiedziałem się, że jest nauczycielką wychowania fizycznego w liceum Brookline oraz że biega w maratonach. I jeździ na nartach. No i pływa na długie dystanse. A dla przyjemności uprawia aerobik. Oczywiście, usiłowała pozyskać mnie dla tych ujędrniających zajęć i z początku godziłem się na wszystko. Potem bolał mnie każdy mięsień, ale potrafiła robić wspaniały masaż. Przez jakiś czas wydawało mi się, że to coś poważnego. Ale odkąd zacząłem zostawać u niej na noc, pojawiły się wątpliwości. Budziła mnie o piątej rano, poiła koktajlem pełnym megawitamin i kazała mi biegać po dworze. Nawet słynna ze swoich kaprysów bostońska pogoda nie mogła jej powstrzymać. Była jak listonosz: śnieg czy deszcz, słota czy mrok, dzień w dzień wychodziła na swoją rundę. Wracaliśmy około siódmej i zamiast wleźć do wanny lub z powrotem do łóżka, przez następne pół godziny musieliśmy podnosić ciężarki. Do swojego biura docierałem jako wrak człowieka. Ale była świetnym kompanem i bardzo mnie lubiła. Często dzwoniła i proponowała, żeby spędzić razem przerwę na lunch. Niestety, zawsze spędzaliśmy ten czas na basenie Har-vardu. Przełknąwszy w pośpiechu witaminizowany posiłek, wciągała mnie do wody, gdzie pluskałem się leniwie, podczas gdy ona przepływała wyznaczoną na ten dzień milę. Nawet moi przyjaciele mówili, że nigdy nie wyglądałem lepiej. Wiem, że gdybym ożenił się z Córą, pewnie dożyłbym przynajmniej setki.

555

Ale ten związek ma też kilka niedogodności. Wieczorami zacząłem odczuwać zmęczenie i kiedy Córa wracała z aerobiku w romantycznym nastroju, byłem po prostu zbyt wycieńczony, by nadawać się do czegokolwiek poza snem. Ona natomiast zaczęła podejrzewać, że nie interesuje mnie już jej ciało. Prawdę mówiąc, mam obsesję na punkcie jej ciała. Cały problem tkwi w moim ciele. Pod koniec przyszłego semestru zamierza przeprowadzić się na Hawaje, gdzie są lepsze warunki do trenowania triatlonu (kombinacja pływania, jazdy na rowerze i biegu maratońskiego). I tak mija mój czas. Nie mogę się zdecydować głównie dlatego, że na każdym kroku spotykam nowe możliwości. Wystarczy wspomnieć o Róż, rozwódce mieszkającej w Weston. Jest inteligentna, oczytana i (dla odmiany) świetnie gotuje. Ciągle zaprasza mnie do swojego domu. Tam też kryje się jedna przeszkoda. A właściwie wielokrotna przeszkoda. Róż ma pięcioro dzieci i wszystkie mnie nienawidzą. Niestety, węzeł małżeński związałby mnie także z nimi. Jest jeszcze wiele innych kandydatek. Ale żadna nie wydaje mi się właściwa. Być może to moja wina. Pewnie mam za duże wymagania. Chciałbym się ożenić z kobietą, która lubi posiedzieć spokojnie (bez robienia pompek) i pogadać na każdy temat, od polityki po dzieci. Z kobietą, której podobają się te same książki co mnie i która lubi o nich rozmawiać. Przede wszystkim chciałbym spotkać kobietę równie samotną jak ja. Kobietę, która pragnie kochać i trzymać kogoś za rękę. Może pragnę za wiele. Ale będę szukał nadal. Z pisma "Time", 4 stycznia 1983 roku: "Rozwód: George Keller, lat 47, zastępca sekretarza stanu, i Cat-herine Fitzgerald Keller, lat 39, aktywistka polityczna, z powodu różnic charakteru, po dziewięciu latach małżeństwa, bezdzietni". ZJAZD

5-9 czerwca 1983 Nie ustaniemy w dociekaniach Ale końcem docieczeń wszelkich Będzie powrót do miejsca wyjścia, Jakby nas nigdy nie byto tutaj. T.S.Eliot, rocznik 1910 (tłum. J. Niemojowski)

Zaczęli zjeżdżać się w niedzielę 5 czerwca. Z rezerwacji wynikało, że przyjedzie ponad sześciuset członków rocznika z każdego stanu, a nawet z Europy i z Azji. Rejestracja odbywała się w Klubie Studenckim, gdzie wszyscy rozpoczęli swoją wielką podróż dwadzieścia dziewięć lat temu. Kim właściwie byli ci dziwni ludzie - łysiejący, z okularami na nosie, otyli i nieśmiali? I z jakiej racji zajmowali teraz hol zarezerwowany dla junaków z rocznika 1958? Można się było tego dowiedzieć tylko z plakietek przyczepionych do ich marynarek. Co ciekawsze, większość z nich była teraz bardziej przestraszona atmosferą Harvardu, niż kiedy zjawili się tu jako studenci pierwszego roku. Teraz bowiem w ich duchowym ekwipunku brakowało jednego istotnego szczegółu wyposażenia - bezgranicznej wiary we własne możliwości. Nie przypominali już astronautów kroczących z nadzieją do miejsca startu rakiety, gotowych polecieć na Księżyc i jeszcze dalej. Większość z nich stanowili teraz znużeni podróżnicy, których horyzont kończył się na parkingu przed biurem. Mimo swoich olśniewających dokonań, triumfalnego wejścia na karty księgi Kto jest kim?, wiedzieli, że nieodwołalnie stracili coś, co było kiedyś ich najcenniejszą własnością. Młodość. Absolwenci rocznika 1958 wrócili na Harvard jako dorośli ludzie. Wielkie nadzieje, które kiedyś ich rozpalały, ustąpiły teraz cieniom dawnych ambicji. W powietrzu unosiło się tajemnicze słowo: kompromis. Nikt nie wypowiedział tego głośno, ale wszyscy czuli to samo. Była jednak pewna pociecha w tym, że każdy się zestarzał. Przetrwali wiele burz w surowej rzeczywistości, a teraz szukali schronienia w miejscu, w którym, jak im się kiedyś wydawało, słońce świeci zawsze tylko dla nich. Spoglądali na siebie. Niektórzy nie mieli śmiałości, by podejść do mężczyzn, których twarze wydawały im się znajome, a stali za daleko, żeby odczytać napisy na plakietkach. Tak bardzo różnili się od chłopców, którzy czekali kiedyś na pierwszy obiad w stołówce. Wtedy wszyscy byli rywalami. Pragnęli niezależności, ufali tylko sobie samym. Powietrze było wówczas nasycone poczuciem wszechwiedzy i nieomylności.

559

Teraz jednak darzyli się zupełnie innym uczuciem. Zniknęły wszelkie hierarchie. Po raz pierwszy dostrzegli w sobie zwykłych ludzi. Nie przyjechali tu przecież, by składać komukolwiek hołdy. Przyjechali tylko po to, żeby się spotkać. Stopniowo wracała im odwaga. Zaczęli się śmiać, rozmawiać o futbolu i studenckich żartach. O dawnych, dobrych czasach, kiedy w Białym Domu zasiadał Ike, a na świecie wszystko było w porządku. Zjazd Absolwentów rozpoczął się. Oficjalnym początkiem uroczystości była msza dziękczynna o wpół do dziesiątej rano. Zważywszy na to, jak niewielu przyszło kiedyś na mszę w intencji absolwentów w 1958 roku, aż serce rosło na widok tłumów w kościele tego rześkiego poranka 6 czerwca 1983 roku. Wszyscy pilnie przestudiowali wielką, czerwoną księgę pamiątkową, imponujące kompendium ich zbiorowych dokonań. Najbardziej jednak przemawiały do ich wyobraźni zapisy o zgonach. Najwyraźniej sława nie stanowiła ochrony przed wypadkiem drogowym. A rak nie omijał absolwentów Harvardu. Być może wiedzieli, że przyjechali tu właśnie z tego powodu. Żeby jeszcze raz spotkać się ze swoimi kolegami z roku w połowie swojego życia. I choć msza była odprawiana w intencji tych, którzy odeszli, jednocześnie uświadomiła uczestnikom ich własną śmiertelność. W kościele zgromadzili się tylko członkowie rocznika i ich rodziny albo rodziny zmarłych. W pewnym momencie wielebny Lyle Guttu, rocznik 1958, wygłosił krótką mowę. Podkreślił, że strach przed śmiercią jest czymś powszechnym. Ukrywa on bowiem strach przed znikomością. Przed tym, że nikt nas nie będzie pamiętał, że nie będziemy się liczyć. - Dlatego właśnie zgromadziliśmy się tutaj, bardziej dla nas samych niż z innego powodu. Dlatego też stoi tu ten budynek -

560

żeby uczcić ofiarę synów Harvardu, którzy polegli w obronie ludzkiej godności. Potem powiedział kilka słów o każdym ze zmarłych. Jeden z nich utopił się, próbując ratować dziecko. Inny został stracony za zorganizowanie nieudanej rewolty przeciw reżimowi na Haiti. Jeszcze inny oddał życie, żeby ocalić ponad stu zakładników. Wreszcie zakończył: - Ciche bohaterstwo, młodzieńczy idealizm, a może jedno i drugie? Co właściwie wiemy? Że życie bez bohaterstwa i idealizmu nic nie jest warte czy może właśnie bezwartościowe jest bohaterstwo i idealizm? Zebraliśmy się tu, by wspomnieć naszych kolegów. Oni nie są bezimienni. Znamy ich. Te wspomnienia należą do nas i zawsze będą należeć. Inny członek rocznika wstał, by odczytać nazwiska zmarłych. Kiedy skończył, zaczęły bić dzwony kościoła akademickiego. Każdy dźwięk oznaczał jedno nazwisko. Tępe bicie dzwonu poruszyło do głębi wszystkich stojących w ogromnym, białym wnętrzu kościoła. Czterdzieści lat bicia ludzkiego serca zostało teraz zredukowane do pojedynczego uderzenia dzwonu. Wszystkich nas to czeka. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

6 czerwca 1983 Wyczekiwałem mszy dziękczynnej ze strachem i drżeniem. Nie sądziłem, że uda mi się zapanować nad emocjami. I pewnie nie udałaby mi się ta sztuka, gdybym nie musiał jednocześnie zajmować się cudzym synem. (Własnego już nie mam). Przystojny, szesnastoletni blondyn, który stał obok mnie, miał na imię Joshua i był najstarszym synem Jasona. Zaprosiłem go na nasze pożegnanie z jego ojcem.

561

Podczas gdy wokół niego wszyscy płakali bezwstydnie, on stał wyprostowany, niewzruszony. Odezwał się tylko raz, by zaśpiewać pierwszy hymn. Pochwala Boga Abrahama. Byłem zaskoczony, że zna tę melodię. Zrozumiałem to, gdy usłyszałem dźwięk jego głosu. Podczas gdy wszyscy deklamowaliśmy tekst, on śpiewał - po hebrajsku. Później powiedział mi, że to tradycyjna żydowska modlitwa, którą my, chrześcijanie, tylko przerobiliśmy. Spytał, czy wszystko to zorganizowano dla jego ojca. Z mojego punktu widzenia była to prawda. Mój ból pogłębiało jeszcze bardziej to, że kilku kolegów z roku spoglądało na Josha, biorąc go pewnie za mojego syna. Potem przedstawiałem go wszystkim kolegom Jasona, których udało mi się znaleźć (nie było ich zbyt wielu). Każdy z nich miał na jego temat coś dobrego do powiedzenia. Widziałem, że Josh jest wzruszony i stara się po męsku zapanować nad sobą. Odprowadzając go na pociąg do dziadków, kazałem mu obiecać, że przyjedzie jeszcze kiedyś do Bostonu. Odparł, że marzy o tym, by studiować na Harvardzie - jak jego ojciec. Ale najpierw, oczywiście, musi iść do wojska. Zaczekałem, aż pociąg odjedzie, wyobrażając sobie, jaki dumny byłby Jason ze swojego syna. Potem poszedłem na kawę, bo za pół godziny miałem się znów spotkać z kimś na dworcu. Tym razem z kobietą. Zgodnie z powszechnymi przewidywaniami zjazd był niezwykle wzruszający, a dopiero co się rozpoczął. Dzięki Bogu, że mogłem podzielić się wrażeniami z kimś, kogo kocham. I kto mnie chyba też kocha. Od czasu, kiedy Andy opuścił "świat Zachodu", Lizzie i ja zbliżyliśmy się do siebie. Gdzieś po drodze moja córka zrozumiała, że starałem się ze wszystkich sił, żeby być kochającym ojcem. I zaczęła darzyć mnie uczuciem. Czasem zabieram ją na mecz futbolowy. Kiedy indziej jeżdżę do jej szkoły - w samym środku tygodnia - i idziemy razem na dobry obiad. Opowiada mi o swoich problemach. O "gamoniach", którzy się w niej podkochują, i o "przystojniakach", których usiłuje poderwać.

Zacząłem dawać jej rady. Ku mojemu zdziwieniu, spodobało jej się to. Wiedziałem, że dzieje się coś dobrego, kiedy nagle jej stopnie, które dotąd były dość dobre, ale nie rewelacyjne, zaczęły się poprawiać. Dostała zawiadomienia o przyjęciu do wszystkich college'ów, do których wysłała podanie: Swarthmore, Yale i Harvard. Kto wie, może wybierze się do Cambridge, mimo że siedzi tu jej ojciec, a pokolenia niewidzialnych przodków stale lustrują ją wzrokiem. Moja Lizzie to dzielna dziewczyna i jestem z niej dumny. Dobrze wiedzieć, że będę mógł ją trzymać za rękę. Cynik mógłby zauważyć, że celem naszej mszy dziękczynnej dla absolwentów było przypomnienie im, że choć są śmiertelni, to uniwersytet trwa po wsze czasy. W każdym razie reszta tygodnia była poświęcona imponującym demonstracjom, jak wiele Harvard zrobił dla swoich absolwentów. I jak wiele jeszcze zrobi w nadchodzących stuleciach - dzięki ich szczodrości. Najpierw rektor Derek Bok i dziekan Ted Lambros, rocznik 1958, przeprowadzili sympozjum pod tytułem Przyszłość Har-vardu. Ich myślą przewodnią było to, że podczas gdy większość amerykańskich uniwersytetów przygotowuje się do dwudziestego pierwszego wieku, Harvard zaczyna już myśleć o wieku dwudziestym drugim. W jednej z dowcipnych odpowiedzi w czasie przeznaczonym na pytania z sali dziekan Lambros powiedział, że Harvard "nie będzie nadawać profesury komputerom". Absolwenci byli poruszeni. Ci zaś, którzy mieli nastoletnie dzieci składające wkrótce podania o przyjęcia na studia - przepełnieni szacunkiem.

563

DZIENNIK ANDREW ELIOTA

6 czerwca 1983 Nigdy nie poznalibyście Teda Lambrosa. Wygląda na większego arystokratę niż ja. A z jaką pewnością siebie przemawia! Faktycznie, gość doszedł do czegoś na tym świecie. Jego nowa żona, Abbie, to świetna babka. Powinienem to wiedzieć wcześniej, bo jest moją daleką krewną. Co więcej, pracowała ze mną w Fundacji na rzecz Harvardu, kiedy Tedją poznał. Ponieważ Ab jest, mówiąc oględnie, kobietą około czterdziestoletnią, nasza rodzina przestała mieć nadzieję, że kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Ale Lambros naprawdę zawrócił jej w głowie. Mieszkają teraz w dużym domu na Brattie Street. Myślę, że dobrze się dobrali. Ab jest wspaniałą panią domu. Każdy, kto choć trochę liczy się w Bostonie, przychodzi do nich na przyjęcia. Całkiem wiarygodne źródła doniosły mi, że Ted odrzucił niedawno posadę rektora w Princeton. Każe mi to podejrzewać, że Harvard dał już wyraźny znak, iż niebawem tutejszy gabinet rektora będzie należał do niego. Na myśl o tym ożywiam się prawdopodobie tak samo jak Ted. Niewiarygodne, jak uniżenie zachowywali się wobec niego niektórzy uczestnicy zjazdu, choć kiedyś nie wiedzieli nawet, że ktoś taki jak on studiuje razem z nimi na roku. Muszę sobie w tym miejscu pogratulować i powołać się na swoje zapiski. Zawsze wiedziałem, że Lambros do czegoś dojdzie. T)odczas wykładu George' a Kellera na temat polityki zagranicznej JLsala była wypełniona po brzegi. W ciągu niecałych czterdziestu pięciu minut George krótko scharakteryzował główne problemy w stosunkach międzynarodowych. Od rozbrojenia nuklearnego do poparcia udzielanego

564

z określonych powodów przez Biały Dom niektórym krajom w Ameryce Łacińskiej. Od zawiłej polityki uprawianej przez rządy bliskowschodnie po krótką charakterystykę personalną nowych przywódców na Kremlu. Była to mistrzowska, zwięzła prezentacja światowej polityki. Jeden z absolwentów zadał potem George'owi pytanie, co sądzi na temat nowej książki Toma Leightona Książę ciemności, w której autor oskarża Kissingera o bezwzględność w takich sprawach, jak inwazja w Kambodży, darowanie win Nixonowi czy nawet podsłuchiwanie własnych pracowników. George był wyraźnie rozgniewany na wspomnienie o ataku na człowieka, któremu tak wiele zawdzięczał. Wstał i wygłosił natchnioną obronę swojego dawnego mentora. Słuchacze zaczęli klaskać, kiedy ktoś z tyłu krzyknął: - A co z wojną w Wietnamie, doktorze Keller? - Co pan ma na myśli? - spytał spokojnie George. - Jak pan i Kissinger wytłumaczycie się z faktu, że przeciągaliście rokowania pokojowe kosztem życia tylu ludzi po obu stronach? Odparł ze spokojem: - To nie jest prawda. W Paryżu przyświecał nam tylko jeden cel - zakończyć konflikt jak najszybciej, żeby ocalić życie ludzi. Ale tamten nie dawał za wygraną. - A nalot dywanowy w Boże Narodzenie, kiedy zniszczyliście takie strategiczne cele jak szpital Bach Mai? Słuchacze zaczęli czuć się nieswojo. George pozostawał niewzruszony. - Proszę pana, to bombardowanie było konieczne i moim zdaniem usprawiedliwione, ponieważ dowiedliśmy północnemu Wietnamowi, że nie żartujemy. Szpital został zniszczony na skutek tragicznej pomyłki. - Nie uważa pan, że cała ta przeklęta wojna była pomyłką? George sprawiał wrażenie, jakby był bardziej zaintrygowany niż rozgniewany. - Nie rozumiem, dlaczego stawia pan pytania w taki emocjonalny sposób. Mówimy przecież o wydarzeniach należących już do historii.

565

Mężczyzna spytał: - Ma pan dzieci, doktorze Keller? - Nie-odparł George. - Może gdyby pan miał, tak jak ja, i gdyby pański jedyny syn został zabity w Azji - z powodów, których wciąż nie mógłby pan zrozumieć - może nawet po dziesięciu latach stawiałby pan podobne pytania. Po sali przebiegł szmer. - A poczucie winy, doktorze Keller? Naprawdę może pan spać w nocy, mając tyle na sumieniu? George nie poruszył się. Potem, po dłuższej chwili milczenia, powiedział bezbarwnym głosem: - Myślę, że na tym powinniśmy zakończyć. Nie rozległy się brawa. Ludzie byli za bardzo poruszeni. Mężczyzna, który zadawał pytania, po prostu wyszedł, obejmując ramieniem żonę. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

7 czerwca 1983 Rozkład zajęć George'a był tak napięty, że musiałem odwieźć go na lotnisko, by zdążył na samolot powrotny do Waszyngtonu o siedemnastej. Siedział bez słowa, podczas gdy ja prułem wzdłuż Storrow Drive. Słowa tamtego mężczyzny najwyraźniej utkwiły mu w świadomości. Próbowałem go podbudować, mówiąc, że dał świetny wykład. Nie znajdował w tym żadnej pociechy. Jechałem tak szybko, że przybyliśmy na miejsce trochę za wcześnie i została nam chwila, by pogadać w holu dla VIP-ów w American Airiines. George zamówił dla nas po szklaneczce szkockiej. Kiedy zobaczył, że nie piję, wychylił też mojego drinka. Był niesłychanie przygnębiony. Z jakiegoś dziwnego powodu czułem się trochę za to odpowiedzialny. To ja zwabiłem go przecież na zjazd obiet-

566

nicą poklasku. A teraz odjeżdżał, zniechęcony, z poczuciem, że "na Harvardzie nadal mnie nienawidzą". Usiłowałem go przekonać, że jest wręcz przeciwnie. Że stanowi wzór dla kolegów. I że zwłaszcza ja go podziwiam. Wtedy roześmiał się gorzko i powiedział, że mnóstwo ludzi go podziwia, ale nikt go naprawdę nie lubi. Dokładnie zapamiętałem jego słowa: - Może potrafię odnosić sukcesy, ale nie umiem zatrzymać przy sobie przyjaciół. Powiedziałem, że pewnie nadal czuje pustkę po rozwodzie. Zaprzeczył. A potem, zamówiwszy jeszcze jedną szkocką, dodał, że jego małżeństwo nie udało się z tych samych powodów, z których nie miał przyjaciół na studiach. Był zbyt wielkim egoistą. Wtem spojrzał na zegarek i wstał -bez widocznego trudu. Razem ruszyliśmy w stronę drzwi. Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie, a potem odleciał, żeby znów pomagać w rządzeniu światem. Na koniec powiedział mi coś, co będzie prześladować mnie przez resztę życia: - Andrew, kiedy będziesz o mnie pisał w tym swoim dzienniku, nigdy nie pisz, że miałem szczęście. Do tradycji harwardzkich zjazdów należy to, aby przynajmniej częścią koncertu dla absolwentów wykonywanego przez Orkiestrę Bostońską dyrygował znany muzyk z rocznika. W roku 1964, na przykład, Leonard Bemstein, rocznik 1939, dał koncert złożony z własnych kompozycji. W roku 1983 zaszczyt ten przypadł Danielowi Rossiemu, rocznik 1958. Wielkie piszczały organów nad sceną Symphony Hali były odświętnie przystrojone różowymi i srebrnymi proporczykami, a audytorium pękało w szwach od członków rocznika. Stojąc za kulisami w eleganckim fraku, z nienaganną fryzurą (i ze scenicznym makijażem na twarzy, który miał utrwalić jego obraz jako cudownego dziecka), Danny uświadomił sobie nagle coś dziwnego.

567

Za chwilę wystąpi przed najważniejszą publicznością w życiu. W tym krótkim błysku wieczności przypomniał sobie, że podczas studiów na Harvardzie był stale spychany na margines. Nie uprawiał sportu. Nie uczestniczył w towarzyskich imprezach. Nie miał nawet powodzenia, przynajmniej na początku, u płci przeciwnej. I choć minęło ćwierć wieku, nadal wspominał z goryczą bezmyślną masakrę jego pianina. Wszystko wróciło do punktu wyjścia. Ci, którzy go prześladowali, wyszydzali i ignorowali, teraz czekają na jego koncert. Wkroczył na scenę. Zaległa cisza. Danny wszedł na podwyższenie, ukłonił się, a potem odwrócił i podniósł batutę. Najpierw poprowadził suitę z baletu Savonarola. Dla części słuchaczy muzyka była zbyt wyszukana. Skomponował ją jednak Danny Rossi i wysłuchali jej z szacunkiem. Potem przeszedł do tego, na co czekali: piosenek z Manhat-tańskiej odysei. Za każdym razem, kiedy zmieniał melodię, klaskali i śpiewali na głos. Największe brawa dostał oczywiście za Gwiazdy to nie wszystko -jego adoptowane raczej niż prawowite dziecko. Kiedy skończył, odwrócił się i stanął z nimi twarzą w twarz. Wszyscy powstali z miejsc. Oklaskom nie było końca. Nagle ktoś krzyknął: - Zagraj na fortepianie, Danny! Po chwili okrzyki zaczęły dolatywać zewsząd: - Zagraj! Zagraj! Z początku chciał zignorować te żądania nonszalanckim gestem ramienia. Ale nie dawali za wygraną. Utracił już to, co najbardziej w nim podziwiali. Nagle poczuł, że nie potrafi powstrzymać łez. Odwrócił się na pięcie do muzyków i dał znak, by zagrali harwardzką piosenkę kibiców futbolowych. Kiedy Harvard na boisku Gromi swych rywali...

568

Danny wycofał się, kierując ich uwagę na coś, co czcili bardziej niż jego - Harvard. DZIENNIK ANDREW ELIOTA

8 czerwca 1983 Jestem jedynym członkiem rocznika, który zna tajemnicę Danny'ego Rossiego. Poznałem ją przypadkiem. Przewodniczący fundacji wysłał mnie, żebym "potrząsnął tą primadonną Rossim" i wycisnął z niego trochę forsy. Pomimo naszego natręctwa, Danny nie dał do tej pory ani centa. A ponieważ Biuro Absolwentów było równie dobrze poinformowane jak Urząd Podatkowy, wiedzieliśmy, że jego majątek szacuje się na kilka milionów dolców. Chłopcy z fundacji szukali gorączkowo kogoś, kto zna Rossiego na tyle dobrze, by zaatakować go jeszcze raz przed ogłoszeniem łącznej wysokości datków rocznika na uroczystości pożegnalnej. Fakt, że wybrano właśnie mnie, dowodzi tylko, jak niewielu przyjaciół miał Danny w czasie studiów. W przeciwieństwie do reszty, Danny nie spał w akademiku, by przypomnieć sobie stare czasy. Zamiast tego zamieszkał razem z żoną w hotelu Ritz i tam też spotkaliśmy się wieczorem po jego koncercie. Był bardziej blady niż na scenie. I chudszy. Z początku położyłem to na karb zmęczenia i wielu wrażeń. Siedzieli z Marią obok siebie, podczas gdy ja robiłem, co mogłem, by wykrzesać z niego hojność. Spytałem, czy jest wdzięczny Harvardowi za swój ogromny sukces. Odpowiedział, że nie. No to może odczuwał przywiązanie do tego miejsca? Znów odparł, że nie. Wtedy, jak zaleca Harwardzki przewodnik dla działaczy fundacji, zmieniłem taktykę. Może żywił jakieś ciepłe uczucia względem którejś katedry albo przedmiotu studiów? Może muzyka albo orkiestra? Nagroda za kompozycję lub

569

wykonanie utworu? Coś po jego linii zainteresowań. Zachowywał się serdecznie, ale nadal odmawiał. Trochę mnie to wnerwiło i omal nie straciłem panowania nad sobą. Spytałem, czy cokolwiek obchodzi go na tyle, żeby wspomóc to finansowo. W tym momencie wymienili z Marią spojrzenia. I wtedy Maria poprosiła mnie, żebym ich źle nie zrozumiał. Danny'ego obchodzi wiele rzeczy. Ale ich życie wygląda w rzeczywistości inaczej, niż opisują to gazety. Bardzo dużo rozmawiali ze sobą o darze dla Harvardu. Chcieli potraktować to poważnie. Przeczuwałem, że teraz otworzą się przede mną. Mimo to atmosfera w pokoju była nadal napięta. Danny spytał, czy może podarować coś wydziałowi medycyny. Spytałem, co ma na myśli. Wtedy Maria powiedziała, że zastanawiali się nad ufundowaniem katedry neurologii. Takiej, która będzie prowadzić badania nad zaburzeniami motorycznymi. Zatkało mnie. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że ufundowanie profesury na wydziale medycyny kosztuje milion dolców? Owszem - odparł Danny. Powiedział, że da te pieniądze, ale pod jednym warunkiem - dar będzie anonimowy. Całkowicie anonimowy. Byłem kompletnie zbity z tropu. Dlaczego ten facet miałby być taki hojny i dlaczego chciał to zataić? Spytałem ich wprost - przecież to takie szlachetne z ich strony, więc dlaczego chcą to ukryć? Danny spojrzał znów na Marię. Miałem wrażenie, że myślą razem. Powoli, z początku niepewnie, Danny zaczął wyjaśniać mi prawdziwy powód rezygnacji z kariery pianisty. Cierpiał na fizyczne schorzenie. Uszkodzenie systemu nerwowego, które odebrało mu władzę nad lewą ręką. Kiedy to usłyszałem, zdjęła mnie groza. Ledwo mogłem słuchać dalej. Danny próbował mówić o tym beztrosko. Zażartował, że ich dar wcale nie wynika z altruizmu. Dzięki temu mogli mieć m 'iitfi

nadzieję, że jakiś bystry naukowiec z Harvardu wymyśli lekarstwo na to schorzenie "przed naszym pięćdziesiątym zjazdem". Obiecał, że będzie wtedy grał przed rocznikiem, aż wszyscy padną z wyczerpania. Powiedziałem, że na tym koncercie usiądę w pierwszym rzędzie. Nie wiedziałem, co jeszcze mam dodać. Kiedy zbierałem się do wyjścia, Maria odprowadziła mnie do drzwi, dotknęła mojego ramienia i szepnęła: - Andrew, dziękuję ci, że jesteś takim dobrym człowiekiem. Na dole znalazłem w ustronnym miejscu telefon i zadzwoniłem do Franka Harveya, naszego przewodniczącego. Powiedziałem, że mam dla niego złą i dobrą wiadomość. Zła to ta, że Rossi nic nie dał. A dobra, że w barze hotelowym wpadłem na dawnego kolegę z roku, który chce sypnąć milion dolców dla wydziału medycyny - anonimowo. Z początku Frank nie wierzył mi. Kilka razy spytał, czy ten gość był trzeźwy. I czy ja jestem trzeźwy. Kiedy przekonałem go, że pod koniec tygodnia będzie miał w ręku czek bankierski, zaczął robić salta przy telefonie. Razem z tym darem łączna wartość datków od naszego rocznika przekraczała osiem milionów dolarów. Frank obwołał mnie "bohaterem dnia". Odłożyłem słuchawkę i poczłapałem do domu. Wcale nie jestem żadnym bohaterem. To Danny jest bohaterem. Musi mieć dużo odwagi, żeby budzić się co dzień i stawiać czoło nieszczęściu, które go dotknęło. Zawsze miałem go za wyjątek od reguły. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że każdy sukces ma swoją cenę. Po południu na dziedzińcu harwardzkim zebrało się kilka roczników, żeby pomaszerować do Tercentenary Theater na swoje doroczne spotkanie. Prowadził ich rektor Derek Bok, wraz

571

z dziekanem Tedem Lambrosem, odzianym w purpurę, który kroczył nieco w tyle. Za nimi podążały kilkutysięczne legiony absolwentów. Ci, którzy przyjechali na swój dwudziesty piąty i pięćdziesiąty zjazd, zajmowali honorowe miejsca. Niektórzy delegaci z rozmaitych powodów dostąpili zaszczytu zasiadania - w tradycyjnych strojach akademickich - na podwyższeniu. Wyróżnienie to przypadło w udziale George'owi Kellerowi i Danny'emu Rossiemu, ale obaj zeń zrezygnowali. Do wyróżnionych, w nagrodę za udział w pracach Fundacji Uniwersyteckiej, należał też Andrew Eliot, który siedział teraz skromnie z boku podwyższenia. Rocznik 1933 reprezentował na pięćdziesiątym Zjeździe Absolwentów Philip Harrison, były sekretarz skarbu i teść Teda. Kiedy starszy pan wchodził na scenę, Ted wstał, żeby podać mu rękę na powitanie. - O, dziekan Lambros - powiedział bezbarwnym głosem pan Harrison - moje gratulacje. Bardzo się cieszę, że osiągnął pan wszystko, czego tak bardzo pragnął. I usiadł na swoim miejscu. W rzeczywistości nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Podczas uroczystości ogłoszono wysokość dotacji zebranych od poszczególnych roczników. Franklin Harvey ogłosił, że dwudziesty piąty Zjazd Absolwentów przyniósł uczelni rekordową sumę ośmiu i pół miliona dolarów. Zapanowało wyraźne poruszenie. Frank podniósł rękę, by powstrzymać dalsze oznaki radości, zanim nie doda jeszcze jednej, istotnej uwagi. - Nie trzeba mówić, że jesteśmy wdzięczni całemu rocznikowi. Chciałbym jednak wyróżnić jednego człowieka, który był moim bliskim współpracownikiem podczas całej kampanii przez ostatnie pięć lat. Nie chodzi mi tylko o to, że rzetelnie zasłużył się dla fundacji. Chodzi mi o coś więcej. Jego dobroć i bezinteresowność to najlepszy dar, jaki człowiek może zaoferować uczelni i swoim kolegom. Proszę, aby ten człowiek wstał, żebyśmy mogli wyrazić mu swoje uznanie. - Odwrócił się, wyciągnął rękę i powiedział: - Pan Andrew Eliot.

572

Andrew osłupiał z wrażenia. Nikt dotąd nie darzył go szacunkiem. Nawet jego dzieci, kiedy były małe. Wstał nieśmiało, zupełnie nie przyzwyczajony do publicznego poklasku. Był zadowolony. Zaskoczony. I oszołomiony oznakami szczerego uznania. Choć nie wiedział o tym i pewnie nadal tego nie rozumiał, był jako człowiek najlepszym przedstawicielem swojego rocznika. DZIENNK ANDREW ELIOTA

9 czerwca 1983 Musiałem wyjść wcześnie z domu, żeby odprowadzić Lizzie na pociąg o piątej rano. Byłem bardzo szczęśliwy, że jej stary został uznany - nieważne, czy zasłużenie - za faceta godnego szacunku. Był to najlepszy dzień w moim życiu. Dopóki nie wróciłem do mieszkania. Pod moimi drzwiami czekały dwa ponure typy w szarych garniturach. Wyższy z nich zapytał, czy nazywam się Andrew Eliot. Kiedy skinąłem głową, obaj sięgnęli do kieszeni po swoje legitymacje. Byli tajniakami. Ledwie przekroczyliśmy próg, zarzucili mnie pytaniami wypowiedzianymi stłumionym głosem. Czy znałem George'a Kellera? Oczywiście. Kiedy widziałem go ostatni raz? Przedwczoraj na lotnisku. W jakim był nastroju? Wyglądał na znękanego i trochę przygnębionego. Czy wiem z jakiego powodu? Może nadal był w szoku po swoim rozwodzie. Wiedzieli o tym. No i jeszcze ta historia z facetem, który zaatakował go w czasie wykładu.

573

Serce zaczęło mi bić szybciej. Spytałem, o co im, do diabła, chodzi. Wtedy wręczyli mi list. "Mój drogi Andrew, zawsze byłeś dla mnie taki dobry, że ośmielam się prosić Cię, byś został wykonawcą mojej ostatniej woli. Mam pewną sumę na koncie w banku, kilka akcji i obligacji. Dopilnuj proszę, aby wszystko to dostała moja siostra na Węgrzech. Jesteś dobrym człowiekiem, którym ja nigdy nie byłem ani nie potrafiłem być. Dziękuję Ci. George" Agenci posadzili mnie na krześle i wyjaśnili, że obowiązuje mnie tajemnica państwowa. Zeszłej nocy George popełnił samobójstwo. Zaniemówiłem. I od razu wstrząsnęło mną poczucie winy za to, że pozwoliłem mu wsiąść do samolotu. Podkreślili, że oficjalny komunikat będzie mówił o śmierci z naturalnych przyczyn. Nie tylko po to, by uniknąć skandalu politycznego, ale także z szacunku dla oddanego urzędnika państwowego. Ciągłe napięcie związane z jego stanowiskiem prawdopodobnie spowodowało, że George poddał się rozpaczy w chwili słabości. Poczyniono już przygotowania do pogrzebu. Na mocy specjalnego rozkazu rządowego George zostanie pochowany na Cmentarzu Narodowym w Ariington (podkreślili, że to rzadki zaszczyt w przypadku osoby cywilnej). Czy wiem o kimś, kogo powinno się zawiadomić? Co mogłem odpowiedzieć? Poradziłem tylko, żeby skontaktowali się z jego byłą żoną. Może będzie chciała przyjechać na pogrzeb. Nikt inny nie przychodził mi do głowy. Powiedzieli, że byłoby lepiej, gdybym sam przekazał Cathy tę wiadomość, i dali mi numer jej telefonu w Nowym Jorku. Po ich wyjściu przez dłuższą chwilę biłem się z myślami. Wreszcie zebrałem się na odwagę i podniosłem słuchawkę.

Cathy chyba ucieszyła się na dźwięk mojego głosu. Wyjaśniłem jej, dlaczego dzwonię. Nie potrzebowałem nawet dodawać, że to było samobójstwo. Milczała przez chwilę. A potem przeprosiła, że nie umie płakać. Zawsze bała się, że George coś takiego zrobi. I podziękowała mi cicho za to, że starałem się być jego przyjacielem. Wyjąkałem tylko, że żałuję, iż nie byłem lepszym przyjacielem. Odparła, że ona też żałuje, iż nie była lepszą żoną. Ale George nie potrafił przyjąć miłości. Od nikogo. Powiedziałem jej, że pochowają go w Ariington, jak narodowego bohatera. Dla George'a na pewno wiele by to znaczyło. Zgodziła się, ale dodała, że cena jest zbyt wysoka. Potem spytałem, czy chce przyjechać na pogrzeb. Odparła, że chce, ale w jej głosie zabrzmiał niepokój. Zaproponowałem, że jeśli jej to odpowiada, przylecę do Nowego Jorku i pojedziemy do Waszyngtonu razem. Odparła, że bardzo jej to odpowiada. Ucieszyłem się. Przyda mi się jej towarzystwo. Zadałem sobie pytanie, dlaczego, do diabła, George to zrobił. Miał tyle powodów, żeby żyć. Chyba po prostu nie potrafił być szczęśliwy. Tego jednego nie można nauczyć się na Harvardzie. Po skończonych uroczystościach rocznik 1958 ostatni raz wrócił do Klubu Studenckiego. Choć podawano szampana, wszyscy byli w dość ponurym nastroju. Po zjeździe pewnie już nigdy nie spotkają się jako jeden rocznik - przynajmniej nie wszyscy. Przez następne dziesięciolecia będą czytać nekrologi ludzi, których w 1954 roku traktowali jak swoich rywali, a których teraz uważali za braci. Był to początek końca. Spotkali się raz jeszcze, żeby w krótkim czasie odkryć, że lubią się nawzajem. I żeby się pożegnać.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Erich Segal Kobieta, mezczyzna i dziecko
Erich Segal Doktorzy
Erich Segal Ostatni akord
Erich Segal Doktorzy
Erich Segal Akty wiary
Erich Segal Ostatni akord
Segal Erich Love story Opowieść Olivera
Segal Erich ?z sentymentów
Segal Erich Opowieść Olivera
Segal Erich Ostatni akord
Segal Erich Kobieta, mężczyzna i dziecko
Segal Erich Love story 02 Opowieść Olivera
Segal Erich Bez sentymentów
Segal Erich Love story 02 Opowieść Olivera
Segal Erich Opowieść Olivera
29 Zdolność pracownicza
KOMPLEKSY POLAKOW wykl 29 03 2012

więcej podobnych podstron