Madino Og Sposób na lepsze życie


Madino Og - Sposób na lepsze życie

Wydawnictwo MEDIUM

Og Mandino należy do grona najpopularniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich. Jest autorem piętnastu książek zaliczanych do nurtu tzw. literatury inspiracyjnej. Są to książki o ludzkiej godności, o wartościach, które wyznaczają sens życia, o przyjaźni i miłości, o sposobach osiągania zamierzonych celów. Zostały przetłumaczone na dwadzieścia języków, a ich łączny nakład przekroczył 25 milionów egzemplarzy.

Og Mandino po raz pierwszy opisuje tu swoją historię, kiedy w wieku trzydziestu pięciu lat, będąc życiowym bankrutem i wrakiem człowieka, omal nie popełnił samobójstwa. A jednak wydobył się z dna, by w ciągu dziesięciu lat stać się kochającym ojcem rodziny, zdobyć sławę i bogactwo. Jest to prawdziwa historia zwycięstwa nad losem. Og Mandino odniósł je, stosując w życiu pewne zasady, którymi teraz dzieli się z czytelnikami. Oto siedemnaście „zasad życia”, których proste, trafne, przepojone mądrością wskazania pomogą każdemu urzeczywistnić marzenia i odnaleźć szczęście.

Dwojgu wyjątkowym wnuczętom,

Danielle i Ryanowi

... oraz ich rodzicom,

Carole i Danie

Część pierwsza

Lekcje z przeszłości

Tego przynajmniej, nauczyło mnie moje doświadczenie, że jeśli ktoś ufnie zmierza w kierunku wytyczonym przez własne marzenia i usilnie stara się wieść życie, jakie sobie wyobraził, osiągnie sukces nieoczekiwanie, w szarej godzinie codzienności.

THOREAU, Walden

Wybór! Kluczem do wszystkiego jest wybór.

Masz różne możliwości. Nie musisz iść przez życie pogrążony w mrokach porażki, ignorancji, smutku, ubóstwa, wstydu i użalania się nad sobą!

Istnieje sposób na lepsze życie!

MANDINO, „Wybór”

Rozdział pierwszy

Oprócz mnie był w zakładzie fryzjerskim Dona Junea w Scottsdale jeszcze jeden klient. Chcąc nie chcąc, człowiek ten słyszał, jak oznajmiłem Donowi, że podjąłem ostateczną decyzję i jestem gotów rozpocząć pracę nad kolejną książką. Zamierzałem w niej przede wszystkim wykorzystać główne wątki odczytów, które od lat wygłaszam w czasie zjazdów i na zebraniach przeróżnych firm i stowarzyszeń.

W całej mojej twórczości i w wykładach, które stanowią dorobek wielu lat pracy, zawsze wyjaśniam, że niepodważalne zasady odnoszenia sukcesów towarzyszą nam od tysięcy lat, podobnie jak prawa natury, na przykład grawitacja. I zawsze pozostają niezmienne. Te odwieczne zasady działają na naszą korzyść - lub niekorzyść - bez względu na to, jak staramy się przeżyć nasze życie.

Na nieszczęście, żyjemy w czasach, w których tempo przemian zdaje się przekraczać prędkość światła. Wszyscy szukamy natychmiastowych odpowiedzi na nurtujące nas pytania... rozwiązań, które nie wymagają wysiłku... szybkich działań... bezpłatnych obiadów... ruchomych schodów, wiodących do sukcesu. To daremne poszukiwanie kamienia filozoficznego, który w jakiś magiczny sposób mógłby przemienić trud codziennego życia w skrzynie pełne złota, uczyniło nas ślepymi na stare, zawsze skuteczne zasady. I choć są one tak blisko, tuż przed naszymi oczyma, nie potrafimy ich już dostrzec... Dlatego zaczęliśmy je nazywać „sekretami”. Jakież to smutne.

Zakładałem, że w nowej książce przedstawię oraz wyjaśnię mechanizm działania odwiecznych prawd, które moi czytelnicy mogliby zastosować, aby odmienić swoje życie. Dobrze się stało, że już na początku zarówno moi wydawcy z Bantam Books, jak i ja sam, doszliśmy do wniosku, że tytuł „Największe sekrety sukcesu”, który stanowił hasło prowadzonych przeze mnie wykładów, nie będzie odpowiedni dla tej książki. Ale jaki ma być? Przez kilka mozolnych tygodni wysuwaliśmy różne propozycje, niestety, bez powodzenia.

Dla większości autorów brak tytułu nie stanowi istotnej przeszkody w rozpoczęciu pisania. Posuwają się z pracą naprzód, przekonani, że zanim ukończą swoje dzieło, za rok albo później, oni sami lub ich wydawcy wpadną na właściwy trop i wymyślą coś interesującego. W moim przypadku jest inaczej. Zanim przystąpię do pracy, zawsze muszę mieć tytuł, wokół którego, niczym wokół sztandaru, gromadziłyby się moje myśli i odczucia, nie tylko w chwilach spędzanych przy maszynie do pisania, ale i wówczas, gdy jestem z dala od niej.

Począwszy od Największego kupca świata, czyli od 1967 roku, zawsze, nim wystukałem na maszynie pierwsze zdanie każdej z trzynastu moich książek, znałem już jej tytuł. Taki system pracy sprawił, że moje książki sprzedano w nakładzie ponad dwudziestu milionów egzemplarzy i przetłumaczono na osiemnaście języków. Nie zamierzałem więc zmieniać mojej metody. I właśnie wtedy, jak wiele razy przedtem w życiu, los, łut szczęścia, zbieg okoliczności, Bóg (możesz to nazywać, jak chcesz) dał mi odczuć swoją obecność i rozwiązał mój problem.

Kiedy ów klient zapłacił za strzyżenie, podszedł z wahaniem do krzesła, na którym siedziałem, gdy Joan robiła mi manicure, i rzekł:

- Panie Mandino, moim zdaniem pańskie książki są wspaniałe. Jestem dentystą. Dla moich kolegów po fachu prowadzę kursy na temat poczucia własnej wartości. W naszej grupie zawodowej występuje - nie bardzo wiadomo dlaczego - jeden z najwyższych wskaźników samobójstw w kraju. Przekazując słuchaczom wiedzę dotyczącą pewnych zasad życia, opieram się na wielu pańskich książkach.

Nieznajomy skierował się już do wyjścia, gdy zdołałem wymamrotać kilka słów podziękowania. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i odwracając się ku mnie, powiedział:

- Spośród wszystkich pańskich książek najbardziej cenię Wybór.

Uśmiechnąłem się szeroko i skinąwszy głową, odparłem:

- Dużo w niej Oga Mandino.

- Tak też myślałem. Czy byłby pan skłonny rozważyć pewną sugestię jednego z pańskich wielbicieli, może nazbyt śmiałego?

- Jasne!

- Otóż, w Wyborze pański bohater porzuca pracę w wielkiej firmie i pisze książkę noszącą wspaniały tytuł, która później staje się absolutnym bestsellerem. Chciałbym, żeby pan poważnie pomyślał o napisaniu książki, której tytuł brzmiałby tak samo. Może zastanowi się pan, czy nie nadać tego tytułu książce, o której rozmawiał pan z Donem. Mógłby pan wówczas wykorzystać zasady i wskazania, które pański bohater przekazuje ludziom pragnącym przeżyć życie w pełniejszy sposób. Połączyłby je pan ze wszystkimi innymi odwiecznymi zasadami oraz sekretami osiągania sukcesu, które od lat opisuje pan w książkach i przedstawia na odczytach. Jeśli pan tak postąpi, z pewnością stworzy pan dzieło wyjątkowe, które pomoże milionom ludzi uwolnić się z więzienia beznadziejnej harówki i nieszczęścia. Niech dzieło to będzie proste, abyśmy mogli jego treść bez trudu zrozumieć, a potem zastosować w życiu. Taka współczesna „Księga Życia”.

Gdy znikł w jasnych promieniach słońca Arizony, z pewnością myślami byłem już daleko od fotela fryzjerskiego. Nie mogłem się doczekać, kiedy Don skończy strzyżenie i przycinanie. Jestem przekonany, że gdy pędziłem wzdłuż Scottsdale Road, kilkakrotnie przekroczyłem dozwoloną prędkość. Gnałem do domu, aby zatelefonować do mojego redaktora z wydawnictwa Bantam Books, Michelle Rapkin.

- Kolejny tytuł? - spytała na powitanie.

- Otóż to, droga pani. Teraz jestem już gotów rozpocząć pracę.

- No, słucham uważnie - rzekła z ożywieniem.

- Zamierzam zapożyczyć fikcyjny tytuł, który został nadany fikcyjnej książce przez fikcyjnego bohatera, wymyślonego przez Oga Mandino...

-... który z kolei wcale nie jest postacią fikcyjną! - wykrzyknęła Michelle.

Wziąłem głęboki oddech.

- Moja książka będzie mieć tytuł Sposób na lepsze życie.

Michelle zatelefonowała do mnie jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem. Dyrekcja wydawnictwa Bantam Books jednogłośnie zaakceptowała mój pomysł!

A ów nieznajomy, który zagadnął mnie w zakładzie fryzjerskim, podsuwając mi tytuł książki, którą trzymasz teraz w dłoniach - czy to zrządzenie losu, zbieg okoliczności, łut szczęścia...?

Pójdźmy dalej. Każdego roku wydawane jest około pięćdziesięciu pięciu tysięcy książek, a w księgarni, w której kupiłeś Sposób na lepsze życie, mogły się znajdować tysiące różnych tytułów, zarówno w twardej, jak i w miękkiej oprawie. Mimo to, spośród wszystkich pozycji które mógłbyś teraz czytać, wybrałeś właśnie tę książkę.

Zrządzenie losu, zbieg okoliczności, łut szczęścia...? Nie sądzę. Jestem przekonany, że wielokrotnie w ciągu naszego życia Bóg rzuca nam przeróżne wyzwania: wspaniałe szanse, pozornie niemożliwe do pokonania przeszkody albo straszliwe tragedie. A działanie, które podejmujemy w tych okolicznościach - lub którego nie zdołamy podjąć - decyduje o kształcie naszej przyszłości. Tak jakbyśmy rozgrywali osobliwą partię szachów z niebiosami... Z przeznaczeniem, którego nigdy nie będziemy pewni.

Czy moje spotkanie z tym mężczyzną to tylko przypadek? Nie wierzę. Jak napisał przed laty mądry angielski poeta, Samuel Taylor Coleridge: „Przypadek to tylko pseudonim, nadawany przez Boga tym szczególnym zdarzeniom, do których on sam nie chce się otwarcie przyznać”.

Ty i ja, zetknęliśmy się z jakiegoś wyjątkowego powodu.

Wykorzystajmy to spotkanie jak najlepiej.

Rozdział drugi

Skoro ustaliliśmy, że przez pewien czas będziemy razem, proponuję, aby miejscem naszych spotkań był mój gabinet. Moje dzieciaki nazywają ten pokój „fabryką słów taty”. Usiądę przy biurku, tu, gdzie zawsze siedzę, gdy jestem w gabinecie. W czasie swoich wizyt będziesz mógł się odprężyć w starym fotelu, stojącym naprzeciwko biurka.

Głównie ja będę mówił. Ty słuchaj. Zgoda?

Czy pamiętasz słowa napomnienia, które Henry David Thoreau wypowiedział we wspaniałym klasycznym dziele Walden? Napisał, że jeśli stworzone przez nas zamki znajdują się w powietrzu, nie oznacza to, że nasza praca poszła na marne; przecież właśnie tam jest ich właściwe miejsce. Potem jednak zalecił, byśmy zaczęli budować pod nimi fundamenty.

Udostępnię ci wspaniałe narzędzia, które będziesz mógł wykorzystać nie tylko do wzniesienia zamków, ale również do zbudowania pod nimi niewzruszonych fundamentów. Już wkrótce dowiesz się, jak zamienić swe marzenia w rzeczywistość. Lecz... musisz słuchać z otwartym umysłem i sercem. A potem przygotuj się do działania. Wszystkie „sekrety” powodzenia niewiele znaczą, dopóki nie wprowadzi się ich w życie. O naszej wartości stanowią czyny, a nie intencje, choćby najbardziej szlachetne.

Gdy przed laty jeździłem po kraju, promując jedną z moich książek, wziąłem udział w pewnym programie telewizyjnym. Zdarzyło się to w Houston. Gdy już usadowiłem się wygodnie na scenie, a oklaski publiczności umilkły, Steve Edwards, prowadzący program, wzniósł dłoń, w której trzymał moją najnowszą książkę, i zapytał:

- Og, co twoja nowa książka może zrobić dla poprawy mojego życia?

Pytanie było słuszne. Niemniej szczerość Stevea zupełnie zbiła mnie z tropu. Choć wcześniej wielokrotnie w wielu miejscach występowałem w telewizji, nigdy nikt nie zaskoczył mnie podobnym pytaniem. Zawahałem się przez chwilę, po czym zebrałem myśli i odparłem:

- Myślę, że niewiele, Steve. W końcu tworzy ją jedynie masa celulozowa, farba drukarska, klej i włókno. Jeśli więc zabierzesz tę książkę dziś wieczór do domu, przeczytasz od deski do deski, a jutro rano obudzisz się, oczekując cudownych zmian w swoim życiu, stracisz jedynie czas i pieniądze.

Steve uśmiechnął się szeroko, po czym usadowił się wygodniej w fotelu, jakby się domyślał, jaki będzie ciąg dalszy. Natychmiast zacząłem wyjaśniać Steveowi i widzom, jakie trzy warunki należy spełnić, by móc w pełni wykorzystać wartości tkwiące w książkach motywacyjnych.

Przede wszystkim trzeba uznać, że niektóre dziedziny naszego życia, na przykład kariera zawodowa, pożycie małżeńskie, wytyczanie celów, sprawy finansowe, poczucie własnej wartości, przeżywanie szczęścia czy wychowywanie dzieci, wymagają zmian na lepsze. To nie jest chyba trudne? Nikt z nas nie posiadł boskiej doskonałości. I choć możemy oszukiwać innych, nigdy nie zdołamy ukryć prawdy przed samym sobą. Wiemy, w czym tkwią nasze braki.

Teraz, po dokonaniu osobliwego remanentu niedoskonałości twojego życia, uzyskałeś ten stan umysłu, który umożliwi ci w pełni wykorzystać wartości tkwiące w książkach, jakie czytasz, bez względu na to, czy napisał je Peale, Gibran, Maltz, Hill, Stone... czy też Mandino. Pytasz, jak to osiągnąć? Odpowiedź brzmi: przyjmij do wiadomości, że autor może chce się z tobą podzielić czymś cennym, czymś, co poznawał w ciągu wielu lat badań, doświadczeń i obserwacji. Nie podważy chyba autorytetu twego doradcy fakt, że za referencje służy mu zadowolenie milionów czytelników jego książek.

Jeszcze jeden warunek. Zaciśnij zęby, jeśli będzie to konieczne, i przyznaj się przed samym sobą, że droga, którą szedłeś w poszukiwaniu szczęścia, powodzenia, bogactwa, spokoju umysłu czy innych wartości i dóbr, zdaje się wieść do nikąd, podczas gdy strony w księdze twego życia przewracają się coraz szybciej. Jeśli jesteś skłonny przyznać, że taki obraz twojej egzystencji odpowiada prawdzie, jeśli twój sposób na życie okazał się nieskuteczny, zadaj sobie pewne pytanie. Co masz do stracenia, jeśli zdecydujesz się stosować zasady oraz rady pochodzące od Oga, dzięki któremu być może odkryjesz skuteczniejszy sposób na lepsze życie dla siebie i swoich bliskich?

Chcę, abyś się szczerze do czegoś zobowiązał, abyś mi z całego serca obiecał, że będziesz pracował według zasad, którymi się z tobą podzielę. Tylko bez nieszczerych obietnic... bez fałszywej dumy. Pamiętaj, że żaden samotnik nie odniesie sukcesu. Wszyscy potrzebujemy pomocy, by móc się rozwijać, osiągać swe cele czy podnieść się, gdy przygniecie nas nieszczęście. Nigdzie, absolutnie nigdzie nie znajdziesz człowieka, który wzniósł się na wyżyny o własnych siłach. Proszę więc, pozwól, bym ci pomógł.

Jesteś pewnie zbyt młody, by pamiętać Lillian Roth, która przed kilkudziesięciu laty była wielką gwiazdą estrady. W pewnym jednak momencie zaczęła niszczyć swoją karierę, coraz bardziej pogrążając się w odmętach alkoholu. Szereg lat po jej tragicznym upadku wstrząsająca historia walki Roth z nałogiem została przedstawiona w przejmującej książce i filmie pod tytułem Jutro będę płakać. W rozmowach z dziennikarzami Lillian wielokrotnie wyznawała, że była zupełnie bezsilna wobec swego problemu, do czasu gdy zdołała wreszcie wyszeptać dwa słowa: „Potrzebuję pomocy.

Wszyscy potrzebujemy pomocy! Żaden samotnik nie zdoła odnieść zwycięstwa. W swoich odczytach często przedstawiam słuchaczom po części apokryficzną, ale zarazem wzruszającą historię Alberta i Albrechta Durerów, którą mi przed laty opowiedział mój świętej pamięci przyjaciel i mentor, Louis Binstock, wielebny rabin z chicagowskiej świątyni Shalom.

W piętnastym wieku, w małej wiosce nie opodal Norymbergii mieszkała rodzina licząca osiemnaścioro dzieci.

Osiemnaścioro! Aby na stole zawsze było jadło dla tej gromady, ojciec, głowa rodziny, z zawodu złotnik, prawie przez osiemnaście godzin dziennie siedział nad swoją robotą oraz wykonywał przeróżne dodatkowe prace, które udawało mu się znaleźć w okolicy. Mimo tej pozornie beznadziejnej sytuacji dwóch synów starego Albrechta Durera pielęgnowało w sercach pewne marzenia. Obaj chłopcy pragnęli rozwijać swój talent artystyczny, ale doskonale zdawali sobie sprawę, że ojca nigdy nie będzie stać na wysłanie ich na studia do Norymbergii.

Po wielu długich dyskusjach, które prowadzili nocami, stłoczeni na swych posłaniach, ci dwaj chłopcy postanowili w końcu zawrzeć pewną umowę. Będą rzucać monetą. Ten, który przegra, podejmie pracę w pobliskiej kopalni i będzie finansowo wspierał brata, studiującego w akademii. Zwycięzca zaś, po ukończeniu czteroletnich studiów, odwdzięczy się bratu za pomoc, przekazując mu pieniądze uzyskane ze sprzedaży swoich dzieł lub, jeśli zajdzie potrzeba, również zacznie pracować w kopalni.

Rzucali monetę w niedzielny ranek, po wyjściu z kościoła. Albrecht Durer wygrał i udał się do Norymbergi. Albert podjął niebezpieczną pracę w kopalni i przez kolejne cztery lata wspierał finansowo brata, którego dzieła niemal od razu wzbudziły sensację. Kwasoryty, płaskorzeźby, a także obrazy olejne Albrechta były znacznie lepsze od dzieł tworzonych przez większość jego profesorów i w miarę upływu studiów uzyskiwał coraz większe sumy ze sprzedaży swoich prac.

Kiedy młody artysta powrócił do swej wioski, rodzina Durerów uczciła triumfalny przyjazd Albrechta do domu uroczystym obiadem, spożywanym pod gołym niebem. Gdy ta długa, pamiętna biesiada, której towarzyszyła muzyka, gwar i śmiech, dobiegła wreszcie końca, Albrecht podniósł się z honorowego miejsca przy stole, aby wznieść toast za zdrowie ukochanego brata i podziękować mu za lata poświęcenia. Dzięki niemu przecież mógł zrealizować swoje ambitne plany. Zakończył przemowę słowami: „Mój umiłowany bracie, twoja kolej. Możesz pojechać do Norymbergi i spełnić swoje marzenie. Teraz ja zaopiekuję się tobą”.

Twarze wszystkich obecnych zwróciły się w stronę odległego końca stołu, gdzie siedział Albert. Zapanowało pełne napięcia oczekiwanie. Po bladej twarzy Alberta spływały łzy. Potrząsał opuszczoną głową i łkając, powtarzał tylko: „Nie... nie... nie...”.

W końcu wstał, otarł łzy i spojrzał na ukochane twarze bliskich, siedzących przy długim stole, po czym podniósł dłonie i powiedział cicho: „Nie, bracie. Nie pojadę do Norymbergi. Dla mnie jest już za późno. Przyjrzyj się... Zobacz, co cztery lata spędzone w kopalni uczyniły moim dłoniom. Kości każdego palca były przynajmniej raz zmiażdżone. Od pewnego czasu tak bardzo dokucza mi zapalenie stawów prawej ręki, że nawet nie mogę unieść kielicha, aby odpowiedzieć na twój toast. Jak można nanosić subtelne linie na pergamin czy płótno, trzymając w takich dłoniach piórko albo pędzel. Nie, bracie... dla mnie jest już za późno”.

Minęło ponad 450 lat. Obecnie setki mistrzowskich portretów pędzla Albrechta Durera, szkice wykonane piórkiem lub srebrnym szpicem, akwarele, rysunki węglem, drzeworyty oraz miedzioryty znajdują się w każdym wielkim muzeum świata. Jednakże istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że tobie, podobnie jak większości ludzi, znane jest tylko jedno dzieło Albrechta Durera. Być może w twoim domu lub biurze wisi na ścianie reprodukcja tego obrazu.

Pewnego dnia, chcąc złożyć hołd Albertowi za wszystko, co brat wycierpiał, Albrecht Durer z wielką starannością wykonał rysunek jego okaleczonych, złożonych dłoni, skierowanych ku niebu. Swoje wspaniałe dzieło nazwał po prostu Ręce. Cały świat przyjął to arcydzieło z otwartym sercem i przemianował ten wyraz najgłębszej miłości na modlące się dłonie.

Gdy następnym razem natrafisz na kopię tego wzruszającego dzieła, przyjrzyj mu się dokładnie. Niech zawsze ci przypomina, jeśli wciąż będziesz tego potrzebował, że nikt nigdy nie odnosi zwycięstw samotnie.

I ty, rzecz jasna, nie musisz próbować osiągnąć sukcesu sam. Obojętnie, czy twoja wiara jest wielka, czy też znikoma, zawsze pozostanie ci para modlących się dłoni. Ilekroć sprawy przybiorą zły obrót, musisz jedynie złożyć ręce, wznieść oczy w górę i powiedzieć: „Potrzebuję pomocy”. Osobiście zrobiłem tak w życiu co najmniej tysiąc razy. A rezultaty? Możesz być zaskoczony, gdy się przekonasz, jak szybko nadchodzi pomoc, jeśli o nią prosisz.

Rozdział trzeci

A teraz, zanim spoczniesz wygodnie w tym starym fotelu, pozwól, bym szybko oprowadził cię po pokoju, w którym spędzam tak wiele czasu. Chcę, abyś się czuł w moim towarzystwie zupełnie swobodnie, a sądzę, że najłatwiej osiągniesz ten nastrój, jeśli zaproszę cię na przechadzkę wśród licznych książek, pamiątek, fotografii oraz innych przedmiotów stanowiących cząstkę mojej przeszłości. Jest ich tu bardzo wiele. Mam nadzieję, że gdy je zobaczysz oraz ich dotkniesz, zaczniesz traktować mnie jak swego starego, wiernego przyjaciela. Łatwiej ci wtedy będzie przyjąć moje myśli i poglądy.

Uważaj, gdzie stąpasz. Oto sterty nowych książek, które zamierzam przeczytać w ciągu kilku najbliższych miesięcy, a tuż obok, na dywanie, leży kilka maszynopisów, które przysłali mi autorzy, zarówno przyjaciele, jak i obcy ludzie, z prośbą o recenzje. Nie wyobrażam sobie, że bym mógł im odmówić. Jeśli się zapomnę, mogę po całych dniach ślęczeć nad tymi maszynopisami, pisząc pochlebne opinie na okładki książek.

Widzisz plik odbitek szczotkowych na wierzchu tej sterty? Przysłano mi je ostatnio. To korekta książki pod tytułem Bezstronny sąd, napisanej przez mego starego przyjaciela Jima Tunneya, sędziego Narodowej Ligi Futbolu. Właśnie wysłałem wydawcy moją recenzję. Niewielu ludziom, w tym nawet bliskim przyjaciołom, pozwalam wejść do mego gabinetu. Tak, ty jesteś kimś wyjątkowym. Przed kilku laty jednak, podczas jakiegoś przyjęcia, tuż obok miejsca, w którym się teraz znajdujesz, stanął Jim, z dziwnym wyrazem twarzy wpatrując się w moje biurko i maszynę do pisania.

Zakłopotany, zapytałem wreszcie:

- Jim, czy coś się stało?

Człowiek, który jako jedyny w historii trzykrotnie sędziował na mistrzostwach Super Bowl, kiedy to presja odpowiedzialności i napięcie psychiczne sięgają zenitu, kręcił teraz przecząco głową i uśmiechał się nieśmiało.

- Wszystko w porządku, Og - odparł cicho, niemalże szeptem. - Gdy stoję w tym niezwykłym pokoju, gdzie rodzą się wszystkie wspaniałe postacie z twych książek, czuję, jak ogarniają mnie potężne wibracje. Tak! Pewnego dnia... pewnego dnia i ja napiszę książkę!

Jim nigdy nie porzucił swego marzenia. Minęło trochę czasu, aż wreszcie nastał dzień, o którym wtedy mówił - oto korekta książki, która z pewnością stanie się bestsellerem.

Jak widzisz, ściany, żaluzje, zasłony, dywan oraz tapicerka w tym pokoju, mieszczącym się w południowo-zachodnim narożniku domu, mają barwę brązową, brunatną i czarną. Kiedy moja żona Bette, pomagała mi dobrać odpowiednie kolory, powiedziała, że nie ma znaczenia, co wybierzemy do tego pokoju. Dobrze wiedziała, że wkrótce każdy skrawek wolnej powierzchni zajmą przeróżne pamiątki. Jak widzisz, miała rację.

Mój tak zwany „gabinet”, o wymiarach 12 na 19 stóp, znajduje się tuż obok kuchni i spiżarni. Ilekroć zaczynam odczuwać ciasnotę, przypominam sobie, że cała powierzchnia domu, który mój ulubiony autor, Thoreau, wybudował sobie nie opodal Walden Pond, wynosiła 10 na 15 stóp. Mimo to Thoreau nigdy się nie skarżył na brak przestrzeni.

Ściana po lewej stronie od drzwi to miejsce, gdzie znajduje upust moja słabość do chwalenia się. Jako że nawet sprzątaczka trzyma się z dala od tego pokoju (na własne życzenie), moja chełpliwość, widoczna tutaj, nie wzbudza we mnie zażenowania. Przeciwnie, cały ten zbiór napawa mnie wielką dumą. Oto Złoty Medal Napoleona Hilla, przyznany mi w 1983 roku za osiągnięcia literackie. Obok wisi piękna tabliczka pamiątkowa, ofiarowana mi w rok później, kiedy to jako trzynasta z kolei osoba wszedłem do grona mówców z International Speakers Hall of Fame. Dalej widzisz duży obraz wykonany przez Bette techniką kolażu. Tworzy go ponad czterdzieści rodzinnych fotografii, połączonych tak, by powstała zachwycająca mozaika minionych lat. Dzieło to wisiało w moim biurze w Chicago, kiedy kierowałem pismem „Absolutny Sukces”.

Przenieś wzrok dalej, a z pewnością rozpoznasz większość postaci na oprawionych w ramki zdjęciach, Na każdej fotografii znajduje się autograf z dedykacją dla mnie; Jimmy Stewart, Norman Vincent Peale, Michael Jackson, Joey Bishop, Frank Gifford, Rudy Vallee, Art Linkletter, Chuck Percy, Robert Cummings, Harland Sanders, Ed Sullivan, W. Clement Stone oraz Napoleon Hill. Niezły zbiór, prawda?

Tę okładkę wydania „Saturday Evening Post” z 1919 roku, która przedstawia golfistę, opuszczającego pole gry z kijami na ramieniu, dostałem od mojego najstarszego syna, Dany. Później znajdują się oprawione certyfikaty, świadczące o mojej obecności w Whos Who in America oraz Whos Who in the World, jak również o członkostwie w Stowarzyszeniu Zdumiewających Ludzi, o włączeniu moich danych do katalogów Biblioteki Zasobów Ludzkich przy Stowarzyszeniu Badań Tradycji Amerykańskiej oraz o przyznaniu mi przez Radę Narodowego Stowarzyszenia Mówców nagrody Award of Excellence, najwyższego wyróżnienia przyznawanego przez tę organizację za zasługi na polu retoryki.

Jednakże spośród nagród i wyróżnień wiszących na tej ścianie najważniejszy i najdroższy dla mnie jest oprawiony rysunek z dołączonym listem wykonany przez mojego młodszego syna Matta, przed piętnastu laty, gdy był w drugiej klasie, w ramach zadania domowego. Jak widzisz, widnieją tu słowa: MÓJ TATA, napisane wielkimi literami na szarym kartonie, a poniżej znajduje się rysunek przedstawiający mężczyznę w czapce do baseballu, z wielką rękawicą oraz kijem baseballowym u nogi. Mężczyzna umieszczony jest na piedestale z napisem: Nagroda dla Najwspanialszego Ojca przyznana panu Mandino przez jego syna. Po prawej stronie znajduje się list następującej treści:

Napisane przez Matta Mandino

Najwspanialszy ojciec

Nagrodę tę otrzymuje on za to, że bawił się ze mną piłką, kiedy mój brat nie chciał. Jest w całkiem niezłej formie jak na pięćdziesięciolatka. Kiedyś przeszedł przez płot wysokości sześciu stóp, żeby zagrać ze mną na boisku w baseball. Ściągnął też z dachu piłkę baseballową. Pewnego razu próbowałem puścić mój latawiec wysoko w powietrze, ale nie dałem rady. Kiedy on przyszedł do domu, puścił latawiec tak wysoko, że aż sznurek zaplątał się na drucie telefonicznym. Moim zdaniem mój tata jest najwspanialszy.

Matt

Między rysunkiem a listem przyklejona jest wstęga z napisem:

Nagroda za celujące wyniki w nauce, którą Matt otrzymał od swego nauczyciela. Kiedy chłopiec przyniósł ją do domu i pokazał mi, poczułem, że rozpiera mnie duma. Uścisnąłem go i chyba nawet łzy pojawiły mi się w oczach. Matt był poruszony moją reakcją.

Na niskiej biblioteczce, stojącej pod tymi wszystkimi zdjęciami i nagrodami, tkwi ponad trzydzieści lat życia, uwięzionych w pudełkach pełnych fotografii, slajdów i albumów. Jest tam także kilka aparatów fotograficznych. Na podłodze leży jeszcze jedna sterta - to oprawione dyplomy uznania oraz listy pochwalne, jakie otrzymałem od różnych organizacji, z którymi się zetknąłem. Jak widzisz, na żadnej ścianie nie ma już dla nich miejsca, ale jakoś trudno mi je stąd usunąć.

Ta biblioteczka z trzema półkami, która stoi niemal w rogu pokoju, wypełniona jest książkami opisującymi życie Jezusa. Pozycje te stanowią jedynie skąpą część wszystkich dzieł, jakie przeczytałem w ciągu dziesięciu lat poszukiwań, których ostatecznym uwieńczeniem stała się moja książka The Christ Commission. Spośród wszystkich książek, które napisałem, ta wymagała najwięcej pracy. Zawsze będę czuł wdzięczność dla United Press International za słowa pochwały: „Niezwykle świeże i oryginalne spojrzenie na ducha chrześcijaństwa, jedna z najlepszych książek o podobnej tematyce napisanych w ciągu wielu lat”.

Te dwie szafki na dokumenty, które stoją w rogu zawierały kiedyś między innymi maszynopisy wszystkich moich książek. Wreszcie jednak zrobiłem porządek i wyniosłem je na strych. Na długim, niskim stole przy oknie, na południowej ścianie stoi teraz kartonowe pudło, które wkrótce trafi do garażu. Zawiera ono wycinki z gazet oraz artykuły o mnie, a poza tym globus, który tak wspaniale wygląda, kiedy się go podświetla; dwa małe pejzaże namalowane techniką olejną, prezent od przyjaciół; nie otwarta jeszcze płyta długogrająca I Can Hear It Now/The Sixties, gdzie narratorem jest Walter Cronkite; kilka powiększonych fotografii, które przedstawiają Matta i jego tatę na polu golfowym; kolorowe zdjęcie mojego brata, Silvio, w mundurze, z dedykacją: Dla Oga, mojego ulubionego dowódcy; duże wydanie Biblii oraz kilka kaset magnetofonowych nadesłanych przez moich kolegów, mówców, do oceny.

Na ścianie obok okna, wisi fotografia z 1943 roku przedstawiająca mnie i moją załogę B-24, przed rozpoczęciem ciężkiej próby ognia, na którą złożyło się trzydzieści lotów bojowych nad Niemcami; dyplom awansu na porucznika; trójwymiarowa reprodukcja Modlących się dłoni; srebrna rzeźba w kształcie zwoju pergaminu, którą wypadałoby wyczyścić, z dedykacją od członków Sales and Executive Club of Guadalajara; fotografia z oryginalnym podpisem Charlesa Lindbergha, mojego pierwszego idola, pozującego obok swego samolotu, „The Spirit of St. Louis”; oraz oprawiony pergamin z wykaligrafowanym tekstem Modlitwy kupca, pochodzącym z mojej książki Największy kupiec świata.

Nie, przy pisaniu nie korzystam z komputera. Na maszynie do pisania firmy IBM, rocznik 1965, która stoi na biurku, napisałem wszystkie moje trzynaście książek, chociaż pierwszy szkic Największego kupca świata w 1966 roku wykonałem na przenośnej Olivetti, którą mam nadal. Później dopiero udało nam się zaoszczędzić dość pieniędzy, aby zakupić tę używaną maszynę do pisania Selectric.

Na moim biurku leży nie oprawiona reprodukcja obrazu Jezusa pędzla Ralpha Palleta Colemana. Jest to podarunek, który przed piętnastu laty otrzymałem od kapelana ze szpitala Scottsdale Memorial Hospital. Zwróć uwagę na szczególne ujęcie postaci Jezusa, który wspiera ramiona na stole, składając przy tym dłonie, jakby klaskał; niczym prezes zarządu podczas narady, przywołujący zebranych do porządku. Piszę nocami, często zaczynam o dwudziestej drugiej, a kończę o świcie. Od lat, gdy kończę pracę, przykładam delikatnie dłoń do twarzy Jezusa i mówię szeptem „Dobranoc, Szefie”. Zaraz potem gaszę światło...

Nad biurkiem wisi też rząd przymocowanych do ściany taśmą klejącą fotografii Matta i Dany, gdy jako młodzi chłopcy mocują się przed obiektywem; jest tu też zdjęcie polaroidowe przedstawiające Danę, jego uroczą żonę, Carole, oraz ich dwoje dzieci, Danielle i Ryana, za którymi przepadam. Jest tutaj także cudownie wygrawerowana, kolorowa imitacja meksykańskiego peso, którego nominał stanowi dziś jedną sto dwa tysiące pięćsetną część dolara; dalej list z podziękowaniem dla mamy i taty, od Matta, kiedy to opuścił dom i przeniósł się do akademika przy Arizona State University; oraz krótki list napisany przez Bette, który pewnego ranka zauważyłem oparty o maszynę do pisania, mając za sobą kilka dni i nocy uporczywej, wytężonej, a mimo to jałowej pracy nad jedną z moich książek. Oczywiście, że możesz go przeczytać. Uzgodniłem to wcześniej z Bette.

18 stycznia 1980 roku

Cześć!

Kocham cię!

Nie poddawaj się zniechęceniu. Wczoraj „On” na swój sposób dawał ci do zrozumienia, że chce, abyś spróbował to zrobić inaczej.

Uspokój się. On zaopatrzy Cię w mapę z bardzo wyraźnie zaznaczoną trasą. Nie jesteś Jego jedynym problemem.

Zachowaj wiarę... a On wkrótce do Ciebie powróci.

Nigdy dotąd nas nie zawiódł... nie zaczynaj więc teraz w Niego wątpić.

Życzę Ci wspaniałego dnia.

Twoja Betsie

Mając takie wsparcie, trudno jest ponieść porażkę.

Tak, wiem, w koszu z napisem „korespondencja” stojącym przy lewym rogu mego biurka, leży sterta listów. Tak jest zawsze. Tygodniowo otrzymuję ponad sto listów od ludzi, którzy przeczytali którąś z moich książek. Na każdy odpisuję sam, choćby kilka krótkich zdań podziękowania za miłe słowa. Zawsze byłem zdania, że jeśli ktoś zadaje sobie trud, aby wysłać do mnie list, zasługuje na odpowiedź napisaną osobiście przeze mnie. Nie zlecam więc tego zadania sekretarce ani nie używam powielonych formułek. Listy, które otrzymuję, niezmiennie sprawiają mi wiele radości, a często wzruszają mnie do łez; czasem ludzie, umiłowani przez Boga, wyznają, jak nisko upadli, zanim jedna z moich książek pojawiła się w ich życiu i pomogła im odmienić los. Zachowuję każdy cenny list. Jest ich pełno w kartonowych pudełkach, w garażu. Całe mnóstwo.

Na biurku leżą również materiały informacyjne o moich kolejnych odczytach... w Nowym Jorku, Seattle, Bostonie, Meksyku, Toronto, Dallas. Ograniczam się do dwóch odczytów w ciągu miesiąca oraz próbuję dostarczać mojemu wydawcy nową książkę co dwa lata. Resztę czasu dosłownie... poświęcam na wąchanie róż... Pokażę ci je później, za domem rośnie ich bardzo dużo.

Tuż przede mną, na biurku, stoi sepiowa odbitka fotografii ślubnej moich ukochanych rodziców. Jest tu też wysoka na jedną stopę, ceramiczna statuetka przedstawiająca chłopca w stroju baseballowym, z napisem: CHICKS na piersi. Wykonała ją Bette. „Chicks”a to nazwa pierwszego zespołu, z którym Matt występował w Małej Lidze. Obok zauważyć możesz duży kalendarz, Rolodex, na którym zaznaczyłem daty umówionych spotkań, a także terminy wykładów, niektóre już na przyszły rok. Leży też tutaj kilka bloczków papieru do pisania, lista spraw wymagających bezzwłocznego załatwienia, mnóstwo szpargałów z mojej: kartoteki, telefon z aparatem zgłoszeniowym marki Cobra oraz dwa zdjęcia; na jednym z nich Dana prowadzi trening piłki nożnej z młodzikami, na drugim zaś Matt ćwiczy ze swoimi podopiecznymi, przygotowującymi się do występu w mistrzostwach Małej Ligi w 1987 roku.

Obok mojej maszyny do pisania stoi mały magnetofon i leży plik papieru maszynowego. Zużywam ponad cztery tysiące arkuszy, zanim ukończę książkę - mój kosz na śmieci opróżniam wielokrotnie. W zasięgu ręki mam także słowniki: Websters New Collegiate Dictionary oraz Rogets Thesaurus. Kiedy piszę, ścianę zachodnią mam za plecami. Pod jedynym oknem, które się na niej znajduje, stoi jeszcze jedna biblioteczka wypełniona książkami, do których często zaglądam w trakcie pisania. Znajdziesz wśród nich A Manual of Style, wydany przez University of Chicago, Great Treasury of Western Thought Adlera i Van Dorena, The New Dictionary of Thoughts, The Elements of Style pióra Strunka i Whitea oraz The Timetables of History. Na podłodze leży kilka książek telefonicznych i moje dwie teczki. Gdy pracuję nad nową książką, gdziekolwiek jadę, zawsze towarzyszy mi ta większa.

W rogu, po mojej lewej stronie, stoi stary, nadmiernie wypchany fotel, który przez wiele lat bywał zajęty, gdy ja siedziałem nad maszyną do pisania. Miejsce to zajmował wówczas Slippers, mój ukochany baset, któremu zadedykowałem książkę Powrót Hafida.

Wciąż bardzo mi go brakuje, mimo że od jego śmierci minęły prawie dwa lata. Tak, ta stara kość, którą widzisz na fotelu, należała do niego.

Całą północną ścianę zakrywa biblioteczka z pięcioma rzędami książek. Ich tematyka obejmuje wszystko, co możliwe; od religii po zagadnienia motywacji, od problematyki dotyczącej inwestowania po sprawy zdrowia psychicznego. Na szczycie biblioteczki znajduje się istne składowisko przedmiotów, które wiele dla mnie znaczą. Gromadziłem je przez lata. Pokażę ci teraz kilka z nich.

Oto egzemplarz pierwszego numeru „Absolutnego Sukcesu”, który zredagowałem w 1965 roku, a obok widzisz nie oprawiony obraz olejny, wykonany przez więźnia, który tak właśnie wyobrażał sobie Szymona Pottera, szmaciarza z mojej książki Największy cud świata . Ta para maleńkich trampek należała kiedyś do Dany; leżące zaś obok skórzane sandałki nosił Matt, gdy miał cztery lata. A oto zdjęcie, które zrobiono mi w pewnej księgarni w Fairhope, w Alabamie; podpisuję swoje książki, a w tym czasie fryzjer obcina mi włosy. Jest tu też mój stary paszport, wyblakła odznaka bombardiera - „srebrne skrzydła”, karta wstępu z 1984 roku na osobliwe zawody o nazwie Skins Game, zorganizowane przez Desert Highlands Country Club; mleczny ząb Matta, który „pewna dobra wróżka” zamieniła na ćwierćdolarówkę; odznaki z niezliczonych zjazdów, na których przemawiałem; odpiłowany uchwyt kija baseballowego Małej Ligi; kolorowe zdjęcie uroczego parku w Guatemala City, gdzie kilka lat temu przemawiałem do niezliczonych tłumów; pełen uczucia list od młodej wielbicielki mojej twórczości, która zmarła na białaczkę; zaproszenie na przyjęcie z okazji osiemdziesiątych urodzin W. Clementa Stonea; fotografia przedstawiająca piękną zakonnicę kochającą świat, siostrę Marię Bernardo, jak obejmuje mnie w księgarni w Manili, gdzie podpisywałem moje książki; kilka małych wydań Biblii; plastikowe pelargonie, wciąż przysyłane mi przez czytelników wzruszonych książką Największy cud świata; tablica rejestracyjna z Michigan, na której widnieje napis: SUKCES; kartki z życzeniami od moich chłopców, podarowane mi z okazji Dnia Ojca; plakietka upamiętniająca dziesiąty festiwal Glenna Millera w Clarinda, w stanie Iowa; proklamacja burmistrza miasta Lima w Ohio ustanawiająca 27lipca 1981 roku Dniem Oga Mandino; stary stereoskop; dwie zużyte taśmy, wyjęte z maszyny do pisania, na której napisałem moje pierwsze jedenaście książek; album z zasuszonymi kwiatami, pochodzącymi z Ziemi Świętej i z fotografiami mojej rodziny. Powyżej na całej ścianie, aż do sufitu, wiszą pamiątkowe tabliczki, trofea, dyplomy uznania, wśród których znajduje się nagroda National Quality za wspaniałe wyniki w sprzedaży ubezpieczeń na życie, pochodząca z (Boże, dopomóż!) 1954 roku.

Naprzeciwko fotela, na którym będziesz siedział, znajduje się stół, gdzie leżą sterty książek i kaset wideo oraz szpule filmów Super-8, na których przez ostatnie dwadzieścia lat rejestruję mnóstwo obrazów i które z wolna przystosowuję do systemu wideo. Trudno mi jedynie się przemóc, aby powycinać z tych filmów nieco przydługie fragmenty, jako że zostały tutaj utrwalone drogie mi wspomnienia. Nie chcę, by skończyły swój żywot w koszu na śmieci. Wygląda na to, że będziemy mieć pokaźną wideotekę rodzinną. Wszystkie te filmy leżą na dużej, pięknej szachownicy z polami wyrzeźbionymi w drewnie. Szachownica stanowi blat stołu. Całą tę misterną robotę wykonał Matt, gdy rozpoczął naukę w szkole średniej. Myślę, że to dzieło powinno stać w bardziej godnym miejscu niż mój gabinet.

Po lewej stronie, nie opodal drzwi, wisi jeszcze kilka pamiątkowych medali oraz oprawione kopie mojego artykułu pożegnalnego, który zamieściłem w „Absolutnym Sukcesie”, kiedy to w 1976 roku, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, oświadczyłem, że przechodzę na emeryturę, by po prostu żyć „bez zbytniego przemęczania się. Bardzo zabawne! Od tamtej pory wygłosiłem ponad czterysta wykładów w czternastu krajach, napisałem osiem książek i kompletnie zużyłem dwa zestawy kijów golfowych.

Widzisz to oprawione zdjęcie polaroidowe obok drzwi? Zajmuje ono bardzo szczególne miejsce na ścianie... i w moim sercu. Przed kilku laty otrzymałem list od zrozpaczonej matki młodego chłopca, któremu pozostało wtedy jeszcze kilka miesięcy życia. Umierał na raka mózgu. Chłopak skończył właśnie czytać książkę Dar gwiazdy Akabar, którą napisałem wraz z Buddym Kayeem, i zapytał matkę, czy mogłaby mu kupić więcej egzemplarzy. Chciał je podarować swym dwunastu najlepszym kumplom, „aby zawsze o nim pamiętali”. Nieszczęśliwa kobieta zapytała więc mnie w liście czy... gdyby mi przysłała te książki, zechciałbym je zadedykować dwunastu przyjaciołom jej syna? A potem, przed wręczeniem ich kumplom, Dougy też by się podpisał.

Odpowiedziałem natychmiast. Potrzebne mi były jedynie imiona chłopaków, o resztę postanowiłem zadbać sam. Drobny podarunek dla niezwykle dzielnego chłopca.

Tym, którzy nie czytali książki Dar gwiazdy Akabar, przytoczę w skrócie jej treść. Oto młody, kaleki chłopak, mieszkający przed laty w Laponii, w czasie długich miesięcy, kiedy to Ziemię spowija mrok, buduje duży, czerwony latawiec. Wypuszcza go wysoko w niebo, aby ściągnąć na Ziemię gwiazdę, której światło rozjaśniłoby mrok panujący w jego wiosce. Odnosi sukces... a gwiazda, o nazwie Akabar, prowadzi z chłopcem rozmowy; uczy go, jak należy żyć. A potem, gdy wiosną na niebie znów pojawia się słońce, Akabar wraca na niebiosa.

Dougy, świeć, Boże, nad jego duszą, zdołał w cudowny sposób przeżyć prawie dwa lata więcej, niż się spodziewano. I wtedy, pewnego dnia otrzymałem list, którego nadejścia lękałem się od dawna. Do listu dołączone było właśnie to zdjęcie polaroidowe. Widnieje na nim mała płyta nagrobkowa. Zobacz, obok niej wznosi się kilka stóp ponad grobem skręcony ciemny drut. Do jego końca przymocowany jest czerwony latawiec... Czerwony latawiec obejmujący gwiazdę!

I tak dotarliśmy do płóciennego obrazka, wiszącego tuż pod wyłącznikiem światła. Otrzymałem go przed laty od Bette. Zapisane na nim słowa wciąż robią na mnie wrażenie: „Boże, obdarz mnie cierpliwością... tak bardzo jej teraz potrzebuję!”.

Czy już się rozgościłeś?

Świetnie. Usiądź więc, ściągnij buty i oprzyj się wygodnie.

Spróbuję ci pomóc...

Rozdział czwarty

Spróbuj teraz wyobrazić sobie następującą scenę. Deszczowe, szare, ponure przedpołudnie w odludnej i niebezpiecznej dzielnicy Cleveland. Termometr wskazuje niewiele ponad zero stopni. Po opadach śniegu nastąpiła słota. Mnóstwo śmieci, które walają się po ulicach i w rynsztokach. Nie kończące się rzędy obskurnych barów, sexshopów oraz spelunek, w których serwuje się hamburgery... Ulice sprawiają wrażenie zupełnie wyludnionych. Nic tutaj nie wskazuje, że już tylko cztery tygodnie pozostały do świąt Bożego Narodzenia.

Nagle jakiś ruch... Znak życia. Oparty o pękniętą szybę wystawową lombardu, usiłując schronić się przed deszczem, stoi samotny, opuszczony człowiek. Podarta koszula z drelichu nie zapewni wychudzonemu ciału ochrony przed zimnem i wilgocią. Splątane włosy opadają temu nieszczęśnikowi na ramiona. Oczy ma przekrwione od taniego wina, które już wypił od rana. W żołądku ssie o z głodu. Zarośnięta twarz od kilku minut przyciska się do brudnej szyby. Nagle, jakiś przedmiot leżący na zakurzonej półce lombardu przykuwa uwagę włóczęgi. Pistolet... mały pistolet z przyczepioną metką: dwadzieścia dziewięć dolarów.

Mężczyzna wydaje jęk, wkłada posiniaczoną prawą dłoń do kieszeni uwalanych ziemią spodni i wyciąga trzy przemoczone dziesięciodolarowe banknoty - to cały jego majątek. I woła:

„Znalazłem rozwiązanie wszystkich moich problemów! Kupię ten pistolet i kilka kul. Wezmę je ze sobą do tej nory, gdzie mieszkam, załaduję broń, przystawię do skroni... i pociągnę za spust! I już nigdy... nigdy więcej nie będę musiał się stykać z tym ohydnym bankrutem życiowym, patrzącym na mnie z lustra!”.

Człowiek ten rzeczywiście był bankrutem życiowym. W ciągu kilku zaledwie lat zdołał utracić wszystko, co w jego życiu przedstawiało jakąkolwiek wartość: kochającą żonę, piękną córkę, ładny dom, świetną posadę, a także całą swą dumę, wiarę, ufność i poczucie własnej wartości. Próbował, tak jak wielu innych, uczestniczyć w grze zwanej życiem, nie zadając sobie przy tym trudu, aby poznać jej reguły. I teraz miał drogo zapłacić za swoją niewiedzę. Tego ponurego ranka stał w strugach deszczu, gotowy odebrać sobie życie.

Ta żałosna istota ludzka, szykująca się do przekreślenia swej przyszłości na zawsze, wybrała rozwiązanie, które trudno nazwać niezwykłym. Obawiam się, niestety, że ten scenariusz powtarza się setki razy każdego dnia w tym pięknym kraju, gdy ludzie tracą ostatnią nadzieję na jutro, które niegdyś zdawało się obiecywać tak wiele. A tysiące innych, którzy wprawdzie nie odbierają sobie życia w dosłownym sensie, całkowicie się poddają.

Opuszczają samych siebie. Pozwalają, by wszystkie ich marzenia rozpłynęły się w mroku. Przestają podejmować próby i tylko egzystują, co Thoreau nazwał „życiem w cichej desperacji”. Są już martwi, bo chociaż mają dwadzieścia pięć, trzydzieści, czterdzieści czy nawet pięćdziesiąt lat, porzucili marzenia... Martwi, choć na ich pogrzebie zbieramy się dopiero, gdy mają siedemdziesiąt parę lat.

Na szczęście tamten żałosny, przegrany człowiek drżący na deszczu na jednej z ulic Cleveland, nie kupił pistoletu. Nie przerwał swego życia strzałem w skroń w ów straszny poranek, przed wielu laty.

Gdyby to uczynił, nie mógłbym teraz dzielić tych wspaniałych chwil z tobą... nie mógłbym pomóc ci zamienić twe marzenia w rzeczywistość.

Rozdział piąty

Złamane serce, tragedia, kłopoty finansowe, zawód miłosny, wypowiedzenie z pracy, rozwód, nie przyznany awans, porażka, brak wykształcenia, poczucie niższości, narkotyki - oto tylko niektóre włócznie bezstronnego losu, które mogą cię ranić przez dzień, tydzień, miesiąc, rok.

Możesz jednak uporać się z każdym niepowodzeniem i odmienić na lepsze swoją sytuację życiową, jeśli tylko zdołasz przekonać samego siebie, że życie nigdy się nie składało i nie będzie się składać z kolejnych trzystu sześćdziesięciu pięciu dni słonecznej pogody, słodkich lodów, śmiechu i muzyki. Jak powiedział Kennedy:

„Życie nie jest sielanką. Nigdy nią nie było i nie będzie”. Nawet ludzie, którym udało się odnieść najwspanialsze sukcesy, ci najbardziej znani i szanowani na świecie, musieli się przedzierać przez gąszcz klęski i beznadziei.

Dlaczego nie kupiłem tego pistoletu i nie skończyłem ze sobą? Pewnie z powodu tchórzostwa. Nawet żałosny akt samobójstwa wymaga odrobiny odwagi, a ja upadłem tak nisko i znajdowałem się w tak straszliwym stanie psychicznym, że nie zdołałem nawet zebrać sił, aby położyć kres mojej niedoli.

Wydaje mi się zupełnie oczywiste - a po tych wszystkich latach pracy pisarskiej i wygłaszania odczytów nie spodziewam się niczego innego - że ilekroć odbywam konferencję prasową lub udzielam wywiadu w radiu czy telewizji, ciągle, rok po roku muszę odpowiadać na te same pytania:

„Jak zdołał pan tak radykalnie odmienić swoje życie? Co pan uczynił, że w niecałe dziesięć lat wydobył się pan z dołów i stanął na czele czasopisma o zasięgu ogólnokrajowym? Gdzie taki przegrany człowiek jak pan, z zaledwie średnim wykształceniem, zdobył mądrość i wiedzę, dzięki którym napisał tak wiele bestsellerów? I jakie są te pana tajemnice sukcesu (oni uparcie nazywają to tajemnicami), które mogłyby pomóc innym, zniechęconym i przegranym, odmienić życie?”.

Udaj się ze mną w podróż do przeszłości...

Los obdarzył mnie dzielną matką, Irlandką o twarzy pokrytej piegami, i pracowitym ojcem, włoskim imigrantem, którego talent w zakresie ogrodnictwa wiele razy w czasie Wielkiego Kryzysu uchronił rodzinę od głodu. Matka, pomimo że żyliśmy na granicy ubóstwa, wiązała ze swym pierwszym dzieckiem wielkie marzenia i zanim jeszcze zacząłem chodzić do szkoły, zdołała mnie przekonać, że pewnego dnia zostanę pisarzem. „I to nie takim zwyczajnym pisarzem - powtarzała z naciskiem - wielkim pisarzem!”.

„Kupiłem” jej marzenie. Nie miałem nic przeciwko perspektywie kariery pisarskiej i aby zadowolić matkę, pisałem nowele i czytałem książki dla dorosłych już wtedy, gdy moi rówieśnicy zmagali się z czytankami o Dicku i Jane. Uparcie dążyliśmy ku urzeczywistnieniu naszego marzenia przez cały czas mojej nauki w szkole, a gdy byłem w ostatniej klasie w Natick High School w Massachusetts, z dumą pełniłem funkcję redaktora działu wiadomości w naszej szkolnej gazecie „The Sassamon”.

Po całych miesiącach przeglądania informatorów o college'ach, ostatecznie zdecydowaliśmy z matką, że wydział dziennikarstwa na uniwersytecie w Missouri będzie dla mnie najodpowiedniejszym miejscem, i dalej snuliśmy nasze plany. Na uroczystości rozdania świadectw ukończenia szkoły, która odbyła się w jedynej sali kinowej w mieście, moi rodzice z dumą słuchali, gdy przedstawiono ich syna, który miał przeczytać napisany przez siebie Testament klasy.

W dwa miesiące po czerwcowej uroczystości, w 1949 roku, gdy matka przygotowywała mi obiad w naszej małej kuchni, jej serce przestało bić. Umarła na moich oczach. To był koniec naszego marzenia. Zamiast do collegeu wstąpiłem do wojsk lotniczych. Zakwalifikowano mnie do bombowców i ostatecznie odbyłem trzydzieści lotów bojowych w 445 oddziale Jimmyego Stewarta.

Wróciłem z wojny w 1945 roku i bardzo szybko spostrzegłem, że rynek pracy nie ma wiele do zaoferowania pilotom bombowców ze średnim wykształceniem. Nie przejąłem się tym zbytnio. Udało mi się zdobyć „srebrne skrzydła”, nie mówiąc już o kilku innych odznaczeniach, zanim osiągnąłem wiek uprawniający mnie do udziału w wyborach, byłem więc przekonany, że sobie poradzę.

Mimo że zabawy w miłym towarzystwie, którym się oddawałem w Londynie, w przerwach między lotami, „wypłukiwały” mnie z żołdu, miałem jeszcze ponad dziewięćset dolarów, kiedy po odejściu z lotnictwa udałem się do Nowego Jorku. Nie zastanawiając się długo, wynająłem mieszkanie bez ciepłej wody na obrzeżach Times Square. Potem kupiłem używaną przenośną maszynę do pisania Smith-Corona i trochę materiałów piśmiennych. Nie było za późno, aby zrealizować marzenie matki. Wierzyłem, że zostanę pisarzem... wielkim pisarzem.

Nie udało się. Gdy już urządziłem sobie pracownię w kuchni pełnej karaluchów i zacząłem pracę, przez kolejnych sześć miesięcy odwiedziłem przynajmniej pięćdziesiąt redakcji czasopism, których biura znajdowały się w takiej odległości, że mogłem dostać się tam pieszo. Nigdzie jednak nie wykazano szczególnego zainteresowania moimi dziełami. Zostawiałem tam artykuły, nowele, wiersze, a nawet błyskotliwe notki. Nigdy jednak nie zawitał u mnie listonosz z czekiem. W końcu, gdy z moich oszczędności nie pozostało nic, po raz kolejny zrezygnowałem z urzeczywistnienia naszego marzenia. Wróciłem do Bostonu i zgłosiłem się do klubu weteranów „52-20”, w którym wspomagano zdemobilizowanych żołnierzy, wypłacając im dwadzieścia dolarów tygodniowo przez okres pięćdziesięciu dwóch tygodni. Wreszcie, po wielu niemiłych i frustrujących rozmowach kwalifikacyjnych, przyjęto mnie na kurs dla agentów ubezpieczeniowych w pewnej wielkiej firmie, działającej na terenie całego kraju. „Szkolono” mnie przez cztery dni, a potem zostałem wysłany do nadmorskiego miasteczka Winthrop. Miałem tam pracować jako agent, wykonując mało dziś popularne zajęcie, polegające na chodzeniu po domach i inkasowaniu składek ubezpieczeniowych.

Wkrótce potem się ożeniłem. Kupiliśmy stary dwurodzinny dom, korzystając z udogodnień przysługujących żołnierzom. Tak zaczął się trwający dziesięć lat najstraszliwszy okres mojego życia... dla mnie i dla tych, których nieszczęściem było żyć przy moim boku.

Kierat, w którym się niebawem znalazłem, był istną torturą. Mimo wielu godzin pracy, z wielkim trudem udawało mi się regulować bieżące rachunki, a spłacanie rat za dom stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie. Gotów byłem pójść wszędzie i o każdej porze, aby sprzedać polisę, a mimo to zawsze miałem więcej rachunków niż pieniędzy, którymi mógłbym je pokryć. Wtedy Bóg obdarzył nas śliczną córeczką. Dokładałem jeszcze większych starań, aby polepszyć naszą sytuację. Na próżno. Mimo że moja żona wróciła w końcu do pracy, coraz bardziej pogrążaliśmy się w długach.

Pewnego wieczoru, gdy nie udało mi się sfinalizować jakiejś transakcji, w drodze do domu wstąpiłem na drinka. Bóg mi świadkiem, że zasłużyłem na tego drinka... Czyż nie? Miałem za sobą długi, ciężki dzień. Byłem pewien, że dokonałem sprzedaży, która przyniesie mi ponad sześćdziesiąt dolarów początkowej prowizji, dolarów tak bardzo mi potrzebnych. Wkrótce, wracając do domu wieczorem, zamiast jednego drinka wypijałem dwa... Potem cztery... Potem sześć... I tak przez swoje bezmyślne postępowanie trwające wiele miesięcy, zdołałem zniszczyć miłość dwóch osób, które znaczyły dla mnie najwięcej na świecie. Z życia mojej żony i córki uczyniłem piekło na ziemi. To żadna przyjemność mieć do czynienia z pijakiem.

Przyszło mi w końcu zapłacić za karygodne postępowanie. Pewnej niedzieli, gdy wróciłem z zebrania, które agencja ubezpieczeniowa zorganizowała w Bretton Woods, w stanie New Hampshire, w kuchni na stole znalazłem kartkę. Żona i córka uciekły. Nie mogły dłużej cierpieć z powodu żałosnej imitacji męża i ojca. Po dwóch latach otrzymałem zawiadomienie, że żona uzyskała rozwód i że przyznano jej opiekę nad córką.

Można się było spodziewać, co nastąpi po ich odejściu. Zmusiwszy do ucieczki jedyne osoby na świecie, które mnie kochały, coraz bardziej pogrążałem się w pijaństwie i użalaniu się nad sobą, aż wreszcie nie potrafiłem już utrzymać pracy. Wtedy, gdy nie mając żadnego dochodu, straciłem także dom, wrzuciłem resztę odzieży, która mi jeszcze pozostała, na tylne siedzenie mojego starego czerwonego falcona i ruszyłem w drogę. Jakże straszna była chwila, gdy ostatecznie opuszczałem znajomą okolicę.

Przez kolejne siedem miesięcy folgowałem sobie w piciu, gdy przemierzałem kraj, podejmując każdą pracę, aby tylko utrzymać się przy życiu i móc kupować tanie wino. Prowadziłem samochód-cysternę z ropą w Teksasie, pracowałem na budowie w Oklahomie, byłem „pin-boyem” w kręglarni w Long Beach oraz pomocnikiem kelnera w restauracji Howarda Johnsona w Columbus. Trzydziestopięcioletni pomocnik kelnera!

Potem było Cleveland... Kilka nocy w spelunkach. Aż wreszcie, tamtego chłodnego, deszczowego ranka przyzywający pistolet na wystawie lombardu. Nie wiem, co się wtedy wydarzyło. Nie słyszałem żadnych głosów ani grających harf. Nie widziałem też błyskających świateł, które zwiastowały moje ocalenie. Pamiętam tylko tyle, że odwróciłem się od wystawy i w deszczu ruszyłem ulicą. Potem chwiejnym krokiem wszedłem do przytulnego, zdającego się zapraszać pomieszczenia. Było tam ciepło i sucho... Biblioteka publiczna.

Książki, za sprawą wpływu mojej matki, zawsze były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Ponownie zacząłem więc spędzać wiele czasu w tej cichej i spokojnej przystani, szukając odpowiedzi na kilka pytań. Gdzie popełniłem błąd? Co mogę uczynić ze swym życiem? Czy jest już za późno dla trzydziestopięcioletniego bankruta życiowego? Wiedziałem, że istnieje lepsze życie, ale gdzie są drogowskazy określające, jak dotrzeć do tego raju?

Przez kolejne miesiące, gdy moim gratem posuwałem się na wschód, wszystkie chwile wolne od dorywczej pracy starałem się spędzać w lokalnych bibliotekach, szukając, czytając, myśląc. Arystoteles, Carlyle, Peale, Emerson, Franklin, Platon, Carnegie i cała rzesza innych mądrych ludzi - byli to moi towarzysze i mentorzy. Z wolna pozbywałem się nałogu, ograniczając się tylko do wypijania od czasu do czasu piwa. Sprawiłem sobie trochę nowej odzieży. Moja wiara w siebie znów zaczęła wzrastać, mimo że wciąż nie miałem stałej posady. I właśnie wtedy, w mieście Concord, w największej bibliotece publicznej w stanie New Hampshire, znalazłem książkę, która odmieniła moje życie na zawsze!

Książka Sukces? Trzeba tylko chcieć! W. Clementa Stonea i Napoleona Hilla całkowicie się różniła od wychodzących wtedy książek motywacyjnych, w których obiecywano zazwyczaj w krzykliwy sposób cudowne życiowe przemiany w ciągu zaledwie trzydziestu dni, po jednorazowym przeczytaniu książki. Przesłanie dzieła Stonea i Hilla było dobitne i zrozumiałe: Możesz dokonać wszystkiego, czego zapragniesz, jeśli nie jest to sprzeczne z prawami boskimi i ludzkimi, pod warunkiem, że będziesz gotów zapłacić za to pewną cenę. Za spełnienie marzeń należy zapłacić. Właśnie takim spojrzeniem książka Stonea i Hilla wyróżniała się na tle innych. Nie było w niej mowy o „bezpłatnych obiadach”. Dosłownie pożerałem tę książkę, czytałem ją niezliczoną liczbę razy, aż wszystkie „zdania-drogowskazy” podsumowujące każdy rozdział znałem praktycznie na pamięć.

Potem - kolejny dar od Boga. Gdy zgłębiałem treść wspaniałej książki Stonea i Hilla, poznałem niezwykłą kobietę. Zakochałem się w niej, a ona tak bardzo zainspirowała mnie do działania, że w końcu zdobyłem się na odwagę, aby pojechać do Bostonu i złożyć podanie o zatrudnienie mnie w charakterze sprzedawcy polis ubezpieczeniowych w firmie W. Clementa Stonea, o nazwie Hearthstone Insurance, w Nowej Anglii. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zostałem przyjęty. Zgodzili się dać szansę trzydziestopięcioletniemu bankrutowi życiowemu. Wkrótce potem poślubiłem Bette. Wciąż jesteśmy razem i... wciąż się kochamy.

Tym razem, solidnie przeszkolony i odpowiednio umotywowany do pracy, zacząłem odnosić sukcesy jako sprzedawca w firmie Hearthstone Insurance. Wkrótce zarabiałem więcej niż kiedykolwiek w życiu. W ciągu roku otrzymałem awans na stanowisko kierownika sprzedaży na terenie Northern Maine, gdzie zebrałem grupę wygłodniałych i ambitnych młodych ludzi, którzy często przychodzili wprost z gospodarstw zajmujących się uprawą ziemniaków. Wkrótce nasze wyniki sprzedaży przyciągnęły uwagę centrali. Po długim okresie wegetowania na dnie doznawałem cudownego uczucia, rozkoszowałem się chwałą i uznaniem, chociaż ciągle... ciągle na nowo powracało marzenie, aby zostać pisarzem... wielkim pisarzem.

Poszedłem wreszcie za głosem instynktu, wziąłem tydzień wolnego, wypożyczyłem maszynę do pisania i napisałem podręcznik instruujący, jak można lepiej sprzedawać ubezpieczenia ludności wiejskiej, opierając się na zasadach sukcesu W. Clementa Stonea. Przerabiałem tekst wiele razy, po czym jak najstaranniej przepisałem go na maszynie. Włożyłem maszynopis do brązowego skoroszytu i wysłałem do głównego biura pana Stonea w Chicago. Modliłem się, aby ktoś to naprawdę przeczytał i zdał sobie sprawę, jak wielki talent marnuje firma w Northern Maine. Ktoś tak właśnie postąpił... i po kilku miesiącach wraz z Bette i naszym pierwszym synkiem, Daną, przenieśliśmy się do Chicago, gdzie otrzymałem posadę w dziale promocji sprzedaży. Miałem pisać teksty do motywujących programów i biuletynów. Wreszcie pisałem!

W 1954 roku, przy współpracy Napoleona Hilla, W. Clement Stone założył czasopismo „Absolutny Sukces”. Choć periodyk ten prenumerowało kilka tysięcy osób spoza naszej firmy, przez pierwszych dziesięć lat istnienia był on wykorzystywany głównie jako organ wewnętrzny korporacji ubezpieczeniowej Stonea. Co miesiąc zamieszczano w nim mnóstwo artykułów motywacyjnych, tekstów dotyczących sprzedaży, często znajdował się tam również artykuł wstępny Stonea. Gdy mijał drugi rok mojej pracy w dziale promocji sprzedaży, dowiedziałem się, że redaktor naczelny „Absolutnego Sukcesu” ma odejść na emeryturę. Złożyłem podanie o przyjęcie mnie na to stanowisko, mimo że nie potrafiłem odróżnić odbitki szczotkowej od rolki papieru toaletowego. Jednak brak wiedzy i doświadczenia nadrabiałem entuzjazmem i świeżo nabytą postawą, opierającą się na myśleniu pozytywnym. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej zdołałem przekonać pana Stonea, aby mi powierzył tę posadę. Og Mandino redaktorem naczelnym. Bomba!

Szybko spostrzegłem, że ugryzłem kęs, który z trudem mogę przełknąć. Cały personel czasopisma stanowiła zatrudniona w niepełnym wymiarze godzin sekretarka i jedna osoba zajmująca się sprawami graficzno-technicznymi. Tak więc znów długie godziny poświęcałem pracy, co miesiąc składając kolejny numer naszego pisma. Trud się opłacił. Po dziesięciu latach pracy personel pisma składał się z pięćdziesięciu osób, a liczba rozprowadzanych egzemplarzy zwiększyła się z dwóch tysięcy do stu pięćdziesięciu pięciu tysięcy. Procentowo ten wzrost przedstawiał się całkiem nieźle.

Któregoś miesiąca, w trakcie pierwszego roku ciężkiej pracy, potrzebowałem pilnie artykułu, który miał wypełnić wolną szpaltę w składanym wtedy przez nas numerze. W naszym archiwum nie znalazłem niczego, co mogłoby mnie zadowolić. Teraz, z perspektywy lat, uważam to za kolejny przykład (jakże wiele było ich w moim życiu) ingerencji Boga, który często rzucał mi wyzwanie, jakby wykonywał ruch na szachownicy, a potem wracał na swe miejsce, aby uważnie śledzić, jak sprostam zadaniu. Wcześniej, przygotowując każdego miesiąca kolejny numer pisma, byłem zbyt zajęty, aby spróbować napisać coś samemu. Gdy jednak zdałem sobie sprawę, że potrzebny mi jakiś artykuł i że muszę go mieć najpóźniej nazajutrz, bo w przeciwnym razie spóźnimy się z drukiem, poszedłem do domu i pisałem przez całą noc. Za temat artykułu obrałem postać wybitnego gracza w golfa, Bena Hogana. Człowiek ten uległ niezwykle ciężkiemu wypadkowi samochodowemu, po którym dowiedział się, że już nigdy nie będzie chodził. Hogan jednakże nie tylko znów zaczął chodzić, ale również po raz kolejny wygrał National Open! Niezwykły człowiek. Zamieściłem mój artykuł w piśmie i ponownie zrządzenie losu... zbieg okoliczności... Bóg... coś włączyło się do gry.

Pewnego nowojorskiego wydawcę rozbolał ząb. Konieczna była wizyta u dentysty. Siedząc w poczekalni, człowiek ten sięgnął po leżący na stoliku egzemplarz „Absolutnego Sukcesu”, w którym zamieszczony był mój artykuł o Hoganie. Przeczytał go i tego samego popołudnia, gdy powrócił do swego biura przy Avenue South, napisał do mnie list. Stwierdził w nim, że dostrzega we mnie wielki talent i że czeka na wiadomość, gdybym zdecydował się napisać książkę.

W osiemnaście miesięcy później, nakładem wydawnictwa Frederick Fell Publishing ukazała się moja pierwsza książka, Największy kupiec świata. W ciągu dwudziestu jeden lat, które minęły od tamtej pory, stała się ona bestsellerem wśród publikacji dotyczących sprzedaży. Wydrukowano ją w dziesięciu milionach egzemplarzy i przetłumaczono na osiemnaście języków.

W ciągu czterech lat od pierwszego wydania liczba sprzedanych egzemplarzy Największego kupca świata w twardej oprawie wyniosła trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Wtedy właśnie wydawnictwo Bantam Books zaczęło rozważać możliwość zakupu praw autorskich do wydania książki w miękkiej okładce. Suma, którą firma Frederick Fell Publishing zażyczyła sobie za odstąpienie praw autorskich, przewyższała w owym czasie, a był to rok 1973, moje wyobrażenia - wynosiła trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jednakże dyrekcja Bantam zdecydowała, że przed przyjęciem oferty pragnie poznać autora książki, aby upewnić się, czy on także może być przedmiotem akcji promocyjnej. Tak więc, z sercem podchodzącym do gardła wsiadłem na pokład samolotu do Nowego Jorku. Mieliśmy wtedy z Bette już drugiego syna, Matthew. Przyszłość naszej rodziny, teraz już większej, mogła zależeć od tego spotkania. Myślałem o tym, gdy pełen niepokoju jechałem windą biurowca przy Fifth Avenue, gdzie mieściła się olbrzymia siedziba zarządu Bantam Books. Gdy już wprowadzono mnie do pokoju ze ścianami obitymi boazerią, wypełnionego ludźmi, poczułem drżenie kolan. Mój głos się łamał. Łatwiej mi było kiedyś odbywać loty bojowe.

Przez ponad godzinę odpowiadałem na pytania członka zarządu.

Starałem się, jak mogłem. Poruszano wszystkie możliwe tematy:

począwszy od mojego wykształcenia, czy raczej braku takowego, skończywszy na mych ewentualnych planach dotyczących kolejnych książek. Trzymałem się dzielnie, aż wreszcie Oscar Dystel, ówczesny prezes wydawnictwa Bantam Book, a dzisiaj mój przyjaciel, podniósł się z honorowego miejsca przy końcu dużego stołu, podszedł do mnie, uśmiechnął się szeroko i wyciągnąwszy rękę, rzekł:

- Gratuluję, Og. Właśnie kupiliśmy twoją książkę.

Nie przeprowadzono żadnego głosowania, nie kazano unosić rąk do góry, nie poddano sprawy pod dyskusję. To było wszystko.

Nie mogłem się doczekać końca długich formalności i uścisków dłoni, aby wreszcie wrócić do mojego pokoju w nowojorskim „Hiltonie” i zadzwonić do Bette z dobrą wiadomością. Gdy drzwi windy otworzyły się na parterze, wybiegłem z budynku i pognałem zatłoczoną Fifth Avenue. Pokonałem zaledwie pięćdziesiąt jardów, gdy niebo się rozwarło i posłało na ziemię straszliwą burzę z piorunami. Przeraźliwe grzmoty odbijały się echem o bruk sławnej alei. Nie miałem na sobie płaszcza, który mógłby mnie ochronić przed ulewą, ale nagle zobaczyłem schody wiodące ku drzwiom, zdającym się zapraszać do środka, i wbiegłem szybko na górę... Znalazłem się we wnętrzu cudownego kościoła. Poza mną nie było tu nikogo. Słyszałem tylko dudnienie kropel deszczu na dachu, rozlegający się co pewien czas grzmot, dobiegające z ulicy klaksony samochodów oraz muzykę organową. Ktoś grał, a może było to nagranie... Spod podłogi, z dolnego poziomu kościoła dochodziły dźwięki utworu Przedziwna łaska.

Cała ta historia wydarzyła się wczoraj. Jestem tego pewien. Przecież wciąż mam przed oczami - wszystkie szczegóły, pamiętam dobrze każdy cudowny moment tego zdarzenia. Pamiętam, jak poszedłem wolno w stronę ołtarza, potem ukląkłem i rozpłakałem się. Następnie złożyłem dłonie, podniosłem twarz i zawołałem:

- Mamo, gdziekolwiek jesteś, chcę, żebyś wiedziała, że... udało nam się wreszcie!

Rozdział szósty

Teraz wiesz o mnie więcej niż ja o tobie.

A może jednak wiem o tobie znacznie więcej, niż ci się wydaje.

My, ludzie schyłku dwudziestego wieku, płacimy gorzką cenę za tak zwany nowoczesny styl życia. Stajemy się coraz bardziej do siebie podobni. Wpatrujemy się w te same programy telewizyjne, czytamy te same czasopisma, nosimy tę samą odzież i kupujemy te same mrożonki. Żyjemy i umieramy w czasie ustalonym przez wskazówki zegara, odcinamy się od siebie zamknięci w podobnych samochodach, rezygnujemy z pójścia na mecz dla jeszcze jednego wieczoru spędzonego w biurze, nigdy nie mamy dość czasu dla naszych współmałżonków i dzieci, patrzymy z rezygnacją, jak nasze oceany i jeziora stają się coraz bardziej zanieczyszczone, i staramy się wmówić sobie, że bomba wodorowa może spaść wszędzie, z wyjątkiem okolicy, w której mieszkamy.

W miarę upływu lat dostosowujemy nasz krok do rytmu, który wystukuje ten sam dobosz. Gnamy do przodu lub cofamy się w tym samym tempie co inni, uśmiechamy się jak na komendę - istoty powstałe w procesie produkcji masowej, zupełnie pozbawione tożsamości, niczym miliony krakersów, które każdego dnia wypieka się w piecach Nabisco.

Jaki wpływ ma na nas ta masowa uniformizacja teraz, gdy wkraczamy w erę robotów? Robotów, które nie są urządzeniami mechanicznymi lecz... ludźmi?:

Odpowiedź dają nam dane statystyczne: Każdego roku ponad trzysta tysięcy mieszkańców tego pięknego kraju targa się na swe życie! A oto jeszcze coś: Ponad pięć milionów recept na valium wypisywanych w tym kraju co miesiąc i ponad cztery tysiące nowych przypadków zachorowań na choroby psychiczne co dwadzieścia cztery godziny!

Pogrążeni w beznadziei, ogarnięci histerią, w gorączkowym poszukiwaniu drogi ucieczki, staczamy się coraz niżej. Liczba osób uzależnionych od heroiny, kokainy oraz wszelkich środków pobudzających wzrasta zbyt szybko, by móc ją wiarygodnie określić. Tak czy owak, zjawisko to przybiera charakter epidemii. Jednocześnie spożywamy więcej alkoholu, w przeliczeniu na głowę mieszkańca, niż kiedykolwiek w historii.

Na pewno musi istnieć jakiś sposób na lepsze życie.

Na początek lat siedemdziesiątych śmiało rozpocząłem dodatkową działalność, polegającą na prowadzeniu wykładów motywacyjnych. Zadecydował o tym sukces trzech moich pierwszych książek. Wkrótce potem, pewnego wieczoru, otrzymałem lekcję, która miała olbrzymi wpływ na moją dalszą pracę jako pisarza i mówcy.

Gdy ucichły gromkie owacje, zgotowane mi przez wspaniałą grupę jak zawsze entuzjastycznych przedstawicieli firmy „Amway”, zszedłem ze sceny, aby w holu teatru podpisywać książki. Kiedy już zrobiło się późno, a liczba osób czekających w kolejce zmalała, do stolika, przy którym siedziałem, podeszła niepewnym krokiem młoda kobieta i ostrożnie położyła przede mną jedną z moich książek.

Gdy składałem na niej autograf, kobieta pochyliła się w moją stronę i powiedziała cichym głosem, jakby nie chciała, by ktokolwiek usłyszał:

- Panie Mandino, doprawdy z dużym zainteresowaniem słuchałam pańskiego wykładu, ale... ale...

- Ale co? - spytałem, zmuszając się do uśmiechu.

- Hm - odparła, opuszczając głowę - wiele pan mówił o sukcesie, bardzo trafnie ujął pan kilka zagadnień, ale ogólnie przedstawił pan to wszystko chyba zbyt prosto. Może dlatego, że pan sam nigdy nie musiał znosić bólu klęski i smutku. Nie może pan więc rozumieć, co znaczy walczyć, gdy jest się na dnie.

Mimo że byłem bardzo zmęczony, tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Nie rozebrałem się nawet do snu. Chodziłem po pokoju hotelowym, ganiąc samego siebie za głupotę. Moi słuchacze, a także czytelnicy moich książek nie mieli zielonego pojęcia, kim jestem i skąd pochodzę, ponieważ wstydziłem się odsłonić prawdę o mej przeszłości w materiałach promocyjnych czy też w notkach na okładkach książek. Jedynie nieliczne grono przyjaciół wiedziało, że wyczołgałem się z rynsztoka i odkryłem sposób na lepsze życie dopiero po przerażających latach bólu i łez. Po raz kolejny Bóg wykonał ruch na szachownicy mojego życia. Ta życzliwa kobieta z „Amwaya” przekazała mi swym delikatnym głosem ważną wiadomość. Zrozumiałem, o co chodzi!

W ciągu tygodnia przygotowałem nowy odczyt i kiedy wyjechałem na trasę promocyjną Największego kupca świata w miękkiej oprawie, wydanego przez Bantam Books, wszędzie w telewizji, radiu i na konferencjach prasowych, mówiłem bez ogródek o mojej niechlubnej przeszłości. Chciałem, by moje życie posłużyło za przykład. Pragnąłem, by słuchacze, czytelnicy czy widzowie zastanowili się nad historią Oga p Mandino i pomyśleli sobie: „Jeśli on zdołał odmienić swoje życie, mając do dyspozycji tak marne środki, to przecież, na Boga, i ja potrafię to uczynić.

Od tamtej pory wygłosiłem kilkaset odczytów. Ilekroć staję na scenie, zawsze bez wahania opowiadam historię żałosnego bankruta życiowego, który stoi w deszczu, rozmyślając o samobójstwie. Gdy potem wyznaję słuchaczom, jak wyznałem tobie, że ten nieszczęśnik to Og Mandino sprzed wielu lat, przez salę przebiega zazwyczaj głośny pomruk zdziwienia. Nikomu nie przyszłoby to nawet do głowy. Mówię potem, że opierając się na dotychczasowym doświadczeniu ze słuchaczami moich wykładów, bez względu na to, czy są oni dyrektorami, handlowcami, właścicielami małych firm, nauczycielami, sportowcami, rodzicami czy uczniami, wiem, wiem na pewno, iż wśród zebranych na sali ludzi jest ktoś, kto czuje, jak na szyi zaciska mu się pętla. I choć na jego twarzy widnieje uśmiech, w duszy gęstnieje mrok śmierci. Ja przemawiam, a ten ktoś, być może, wciąż myśli o odebraniu sobie życia. Tak jak ja przed laty.

Potem przerywam wykład, aby przyjrzeć się twarzom słuchaczy, i mówię:

- Panie X..., pani X..., gdziekolwiek jesteś, wysłuchaj kilku uwag, które mogą ocalić twoje życie. Przekonamy się, co nastąpi dalej.

Stopniowo, z biegiem lat, zacząłem spotykać się z dziwnym zjawiskiem. Ilekroć w trakcie wykładu zwracałem się do anonimowego pana lub pani X, gdy potem podpisywałem książki, przynajmniej jedna osoba pochylała się ku mnie nieśmiało i mówiła cichym głosem:

- To ja jestem tym panem X... to ja jestem tą panią X...

Po pewnym czasie wykształcił się we mnie pewien nawyk. Kiedy słyszałem takie słowa, natychmiast wstawałem z miejsca i ściskałem serdecznie tę osobę, mężczyznę czy kobietę, mówiąc przy tym:

- Nowy początek!

Ten ktoś uśmiechał się, kiwał głową i odpowiadał:

- Nowy początek! Dziękuję!

Przez ostatnie cztery lata zgłosiło się do mnie wielu takich ludzi i ciągle przychodzą nowi. Zarówno oni, jak i my wszyscy przyjmujemy styl życia, którego nie potrafimy znieść, na który nie możemy sobie pozwolić i z którym nie umiemy sobie poradzić. Zapomnieliśmy o jednej z najważniejszych prawd życia: kiedy dano nam władzę nad światem, dano nam również władzę nad samymi sobą. To my sami kreślimy nasze mapy. Nie możemy zatrudniać Boga w charakterze naszego nawigatora. Jego zamierzeniem nigdy nie było ustalanie naszego kursu i tym samym sprowadzanie nas do roli niewolników. Zostaliśmy natomiast obdarzeni przez Niego rozumem, zdolnościami oraz pewną wizją, aby samodzielnie ustalić swój kurs i wedle własnego uznania pisać swoją Księgę Życia.

Czy to możliwe, byś i ty, który siedzisz teraz naprzeciwko mnie, mój jedyny słuchacz, był panem X lub w panią X? Czy i ty szukasz czegoś, co pozwoli ci ocalić życie? Spokojnie... Jesteś zbyt wiele wart, byś mógł ponieść porażkę. Gdy byłem pilotem wojskowym, w czasie wojny, rankiem, przed każdym lotem bojowym, informowano nas dokładnie o wszystkich trudnościach, które możemy napotkać, oraz o sposobach ich przezwyciężenia. Za chwilę uczynimy to samo, ty i ja. Zanim się rozejdziemy, powiem ci o wszystkim, co powinieneś wiedzieć, aby twoja misja zakończyła się sukcesem i abyś znalazł sposób na lepsze życie.

Tajemnica tkwi w umiejętności dokonania właściwego wyboru. Każdy z nas ma w życiu różne możliwości wyboru. Nie musisz spędzać kolejnego dnia pogrążony w mroku klęski, smutku, ubóstwa, zawstydzenia czy rozczulania się nad sobą. Gdziekolwiek rzucić okiem, wszędzie tak wiele jest ludzi przegranych i nieszczęśliwych. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, jeśli nie oczywista. Ci, dla których życie jest pasmem klęsk, nigdy nie dokonali wyboru lepszego życia, ponieważ nigdy nie byli świadomi, że mają jakikolwiek wybór!

Pamiętaj jednak, że możesz wybierać. Razem zbadamy teraz wiele wspaniałych, dostępnych ci możliwości, które mogą odmienić twoje życie. Dokonaj właściwego wyboru i zacznij działać natychmiast, niezależnie od tego, jaka jest twoja obecna sytuacja. Możesz rozpocząć lepsze życie.

Albert Camus, wielki francuski powieściopisarz i dramaturg, powiedział kiedyś, że każdy człowiek wznosi na fundamencie swych cierpień i radości budowlę, która będzie trwać do końca. Najwspanialsza nauka, jaką zdobyłem przez ponad sześćdziesiąt lat cierpień i radości, to przeświadczenie, że życie jest grą. Uduchowioną, tajemniczą, niezwykle cenną, ale tylko grą. I nie masz żadnej szansy na zwycięstwo, jeśli grasz w tę grę, nie znając jej reguł!

Tu pojawia się mały problem: przecież nikt nie uczył nas tych reguł, gdy dorastaliśmy. Nigdy, czy to w szkole podstawowej, średniej, czy też wyższej, nie udzielono nam instrukcji dotyczących prostych, a zarazem niezwykle skutecznych technik, które należy poznać, aby móc wytyczać i osiągać cele, aby radzić sobie z przeciwnościami losu, pozbywać się złych nawyków, zawierać przyjaźnie, gromadzić bogactwo, motywować siebie oraz innych, wzmagać entuzjazm, radzić sobie ze stresem - by wymienić tylko niektóre wyzwania, jakie stawia nam życie. Tymczasem większość nas jest, niestety, tylko widzami, którzy przez całe swoje życie z twardych krzeseł śledzą przebieg najwspanialszej z gier. Zazdrościmy tym, którzy odnoszą sukcesy - a my musimy płacić bilet wstępu!

No, dobrze. Dokonajmy pewnego remanentu. Czy w czasie lat spędzonych w szkole zdobyłeś może jakąś umiejętność, która mogłaby okazać się pomocna w procesie zmiany twego życia na lepsze, gdybyś zaczął ją stosować od dzisiaj?

Założę się, że odpowiesz twierdząco. Nauczyłeś się sztuki czytania! Ta jedna umiejętność wystarczy, byś mógł dokonywać w swoim życiu cudów.

Czy pamiętasz, jak twoi nauczyciele ze szkoły podstawowej wypisywali w górnym rogu tablicy instrukcje dotyczące przerw międzylekcyjnych, pory obiadowej, porządku w szatni, przepisów przeciwpożarowych oraz wiele innych wskazówek mających ci pomóc przebrnąć przez godziny spędzane w szkole? Wyobraźmy więc sobie, nie zważając na twój wiek, że jesteś moim uczniem. Przekażę ci zestaw bardzo ważnych zasad, których celem nie będzie wyjaśnienie ci, jak przetrwać cały dzień, choć i to byłoby pożyteczne, lecz wskazanie, jak masz przeżyć resztę swego życia. Jak podaje słownik Websters New Collegiate Dictionary, „zasada” to: „zalecenie dotyczące zachowania się lub działania”. Doskonale. Brzmi to znacznie lepiej niż „surowe prawo lub „przykazanie”, zwłaszcza że zasady lepszego życia to tylko sugestie oraz idee, a nie bezwzględne nakazy czy też restrykcje decydujące o życiu lub śmierci.

Pytasz, w jaki sposób możesz odnieść najwięcej korzyści ze wszystkich siedemnastu „zasad życia”. To proste. Pamiętaj, że w każdym z nas tkwi cały zespół złych nawyków, które zmniejszają nasze szanse na sukces. Wszystkie zasady, które poznasz, pomogą ci zastąpić zły nawyk dobrym nawykiem.

Oto twój klucz do lepszego życia. Koncentruj się tylko na jednej zasadzie każdego dnia. Żadna z nich nie jest nazbyt obszerna. Zresztą objętość nie stanowi przecież o wartości czy prawdziwości tekstu. Rano przeczytaj rozdział dotyczący danej zasady, przez cały dzień realizuj zawarte w nim wskazówki, zaznacz tę stronę, po czym następnego ranka przejdź do kolejnej zasady.

Gdy przerobisz w ten sposób wszystkie siedemnaście zasad, być może zdecydujesz się na rozpoczęcie całego cyklu od nowa. Wspaniale! Gdy z każdym dniem będziesz czynił postępy, wkrótce odkryjesz, że przedstawione tu zasady nie działają niezależnie od siebie. Przeciwnie, wiele z nich wiąże się z innymi pod względem celu, do którego mają przybliżać, czy też formy działania. Jeśli więc skupisz uwagę na jednej zasadzie, twój rozwój będzie przebiegał na kilku płaszczyznach równocześnie, co sprawi, że plan zmiany twego życia na lepsze zrealizujesz z mniejszym wysiłkiem, niż się tego spodziewałeś.

Niechaj to, co teraz nastąpi, będzie twoją osobistą Księgą Życia. Plan jest prosty. Wszystko jednak zależy od ciebie. Wytrwaj, daj życiu szansę, a wkrótce stwierdzisz, że wiele złych nawyków, które powstrzymywały twój rozwój, jest stopniowo zastępowanych przez nawyki dobre, mogące odmienić twe życie. Pytasz co masz uczynić potem? Tym, czego się nauczyłeś, podziel się z innymi, tak jak ja podzieliłem się z tobą.

Dopiero wtedy zrozumiesz, co naprawdę znaczy sukces i sposób na lepsze życie.

Część druga

Zasady życia

Są gdzieś, być może, zapisane słowa, które ściśle odnoszą się do sytuacji, w której się teraz znajdujemy. Jeśli zdołamy je rozpoznać i zrozumieć, okażą się bardziej zbawienne dla naszego życia niż blask jutrzenki czy powiew wiosny, nadadzą nowy wymiar sprawom i rzeczom, wśród których żyjemy.

Jakże wielu jest ludzi, dla których przeczytanie jakiejś książki stanowiło początek nowego życia! Może i dla nas napisano książkę, która wyjaśni nam cuda, jakie nas już spotkały, i odsłoni nowe. To, czego nie da się obecnie opisać słowami, znajdziemy już opisane.

Te same pytania, które zakłócają nasz spokój, wprawiają nas w zakłopotanie i burzą tok naszych myśli, stawiał sobie każdy mędrzec, każdy bez wyjątku i udzielał na nie odpowiedzi na miarę swoich możliwości: słowem i czynem.

THOREAU, Walden

ZASADA PIERWSZA

... która zmieni twe życie na lepsze

Licz błogosławieństwa, którymi zostałeś obdarzony. Gdy zdasz sobie sprawę ze swej wartości i z mnogości swych zalet, uśmiech powróci na twe usta, słońce wyjrzy zza chmur, zabrzmi muzyka, a ty będziesz mógł wreszcie ruszyć ku życiu, które Bóg ci przeznaczył... Z wdziękiem, mocą, odwagą i ufnością.

Jeden z najważniejszych, ponadczasowych sekretów życia, który przyszło mi niegdyś poznawać w bólu i łzach, polega na tym, że nie można odmienić losu zsyłającego nam niepowodzenia, nie można przerwać beznadziejnej harówki dla zdobycia chleba, tak jak nie można oddalić groźby finansowej zapaści, po której przychodzi poczucie klęski i pogarda dla samego siebie - dopóki nie doceni się swoich aktywów.

Aktywów? Uśmiechasz się? Jakiż smutny to uśmiech. Chcesz coś powiedzieć? Mówisz, że masz szufladę wypełnioną rachunkami do zapłacenia? Twoje najstarsze dziecko pewnie się wybiera do collegeu, a tobie brak odwagi, aby mu powiedzieć, że to nie będzie możliwe? Z ratami za samochód zalegasz już dwa miesiące. Nie jesteś też pewien, czy utrzymasz posadę. Nie rozumiesz, o jakich aktywach mówię? Pozostań ze mną, a ja pomogę ci ułożyć listę błogosławieństw, którymi zostałeś obdarzony. Uczynię to właśnie teraz, gdy siedzisz przede mną, użalając się nad swoim losem.

Dokonajmy zestawienia, spróbujmy określić w dolarach wartość kilku tylko dobrodziejstw w twoim życiu, abyś mógł zdać sobie sprawę, jaki posiadasz majątek oraz ile masz zalet, choć z pewnością w codziennej walce o przetrwanie dawno o nich zapomniałeś.

Ile jest warta możliwość życia w tym wspaniałym kraju? No, dalej, przypnij metkę z ceną. Czy wolałbyś mieszkać gdzie indziej?

A ile byłaby dla ciebie warta szansa zatrudnienia w twej obecnej firmie, gdybyś stał dzisiaj w kolejce dla bezrobotnych?

Jak określisz wartość swojej pozycji zawodowej, gdy sobie uświadomisz, że z pewnością dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców naszej planety chętnie oddałoby co najmniej dziesięć lat życia, aby mieć twoje możliwości?

Ile jest warta twoja wolność?

A co powiesz o swoich najbliższych - o tych, których kochasz i którzy ciebie kochają? Ile pieniędzy byś zażądał, gdyby ktoś chciał ci ich odebrać?

A twoje oczy?

Czy przyjąłbyś milion dolarów w zamian za swoje oczy?

Co z twoimi rękami, nogami? Pięć milionów dolarów? Dziesięć milionów?

Jesteś niezwykle cenną istotą, prawda? Gdyby doszło do ostatecznej rozgrywki, pewnie nie zamieniłbyś swoich aktywów na całe złoto z Fort Knoxu, czyż nie? Powiedz mi więc, proszę, dlaczego taki bogacz włóczy się po ulicach bez celu, z poczuciem klęski i odrzucenia? Dlaczego?

Dosyć! Jest sposób na lepsze życie. Zacznij od dzisiaj...

ZASADA PIERWSZA

... która zmieni twe życie na lepsze

Licz błogosławieństwa którymi zostałeś obdarzony. Gdy zdasz sobie sprawę ze swej wartości i z mnogości swych zalet, uśmiech powróci na twe usta, słońce wyjrzy zza chmur, zabrzmi muzyka, a ty będziesz mógł wreszcie ruszyć ku życiu, które Bóg ci przeznaczył... Z wdziękiem, mocą, odwagą i ufnością.

ZASADA DRUGA

... która zmieni twe życie na lepsze

Dzisiaj, i odtąd każdego dnia, rób więcej, niż wymaga tego zapłata, którą otrzymujesz za swą pracę. Połowę zwycięskiej drogi do sukcesu będziesz miał za sobą, gdy poznasz sekret mówiący, że w każdym działaniu należy dawać z siebie więcej, niż tego od nas oczekują. Wykonuj przydzieloną ci pracę tak wspaniale, żebyś w końcu stał się niezastąpiony. Skorzystaj z danego ci przywileju: przejdź dodatkową milę, a potem raduj się otrzymaną za to nagrodą. Zasługujesz na nią!

Uwielbiam przeglądać kartki pocztowe z zabawnymi napisami, których ostatnio przybywa na półkach księgarskich. Pewnie też wysyłam ich więcej, niż powinienem. Najbardziej utkwiła mi w pamięci pewna kartka większego formatu, z tłoczonymi krawędziami. Wyglądała jak certyfikat z biura maklerskiego. Widniał na niej napis: „Jak zrobić pieniądze?”. Poniżej, na środku znajdowały się cztery krótkie słowa, napisane jaskrawym, pomarańczowym kolorem: „Weź się do roboty!”.

Wszystko w życiu ma swoją cenę i jeśli nie należysz do wąskiej elity ludzi, którzy już w dniu narodzin są bogaczami, to obawiam się, że dobra, które pragniesz posiadać i o których marzysz, możesz otrzymać jedynie w formie wynagrodzenia za swą pracę.

Kiwasz głową, przyznajesz mi rację. Nie sprawiasz jednak wrażenia szczęśliwego. Dokładasz wszelkich sił, aby nie zalegać z rachunkami? W pracy zawodowej nie czynisz znaczących postępów, nie awansujesz? Chciałbyś kupić nowy dom, ale nie możesz sobie na niego pozwolić? Podobnie jest z gratem, którym jeździsz? Twoje życie przypomina kołowrotek; w jaki sposób możesz się wydostać z tego kieratu?

Jest na to odpowiedź. Jest rozwiązanie, zasada, która, pójdę o zakład, nigdy nie zawodzi tych, co uczciwie ją stosują. Jeśli chodzi o życie zawodowe, największy sekret sukcesu został nam przekazany przed dwoma tysiącami lat, ze szczytu góry, kiedy to Jezus powiedział, że jeśli ktoś każe ci przejść jedną milę, powinieneś przejść dwie. Jedną milę dodatkowo.

Jeśli postanowisz, począwszy od jutra, wkładać w wykonywaną pracę więcej wysiłku, niż wymaga tego wynagrodzenie, jakie otrzymujesz, w twoim życiu zaczną dziać się cuda. Bez względu na to, w jaki sposób zarabiasz na życie - czy sprzedajesz jakieś produkty, malujesz domy, obsługujesz komputery, czy zamiatasz podłogi - jeśli każdego dnia zrobisz więcej, niż ci za to płacą, twoje życie stanie się lepsze.

Najpewniej skażesz się na los pełen porażek i łez, jeśli twój wysiłek nie wykroczy poza ramy określone twoją pensją. Jest rzeczą oczywistą, że jeśli będziesz pracował więcej i lepiej, niż się od ciebie oczekuje, nie zyskasz sobie popularności wśród kolegów, którzy, zdaje się, wykonują jedynie niezbędne minimum... Ale to ich problem. Twoje życie należy do ciebie. Na pewno jacyś ludzie są zależni od ciebie. Jeśli każdego dnia będziesz dawał z siebie więcej, niż ci za to płacą, nie tylko wzmocnisz swoją pozycję zawodową, ale również staniesz się człowiekiem niezastąpionym i ku swojemu zdziwieniu odkryjesz wokół wiele możliwości. Wtedy będziesz mógł wystawić własną cenę za swoją pracę. Ileż prostoty zawarte jest w tej zasadzie. Przejdź dodatkową milę! Nic cię to nie będzie kosztować, a odkryjesz moc, która, jeśli zechcesz ją wykorzystać, odmieni twe życie na zawsze.

Andrew Carnegie powiedział, że spotyka się dwa typy ludzi, którzy nigdy nie osiągają w życiu wiele. Pierwsi to ci, którzy nie robią tego, co im się każe, a drudzy - ci, którzy nie robią nic ponad to, co im się każe. Gdy zapytano Waltera Chryslera, czego najbardziej potrzebuje w swej fabryce, odparł:

- Dziesięciu porządnych ludzi, którzy nie słyszą gwizdka sygnalizującego fajrant i nie wpatrują się w tarczę zegara.

Zadziw wszystkich wokoło. Zmień swoje nawyki dotyczące pracy. Przejdź dodatkową milę! Nie znaczy to, że w szaleńczej pogoni za sukcesem masz zaniedbywać swe życie rodzinne czy własne zdrowie. Musisz jedynie zastosować cudowną metodę wykorzystywania tego, co życie ma ci do zaoferowania i na co zasługujesz. Pracuj tak, jakbyś miał żyć wiecznie, i żyj tak, jakbyś miał umrzeć dzisiaj. Przejdź jeszcze jedną milę!

ZASADA DRUGA

... która zmieni twe życie na lepsze

Dzisiaj, i odtąd każdego dnia, rób więcej, niż wymaga tego zapłata, którą otrzymujesz za swą pracę. Połowę zwycięskiej drogi do sukcesu będziesz miał za sobą, gdy poznasz sekret mówiący, że w każdym działaniu należy dawać z siebie więcej, niż tego od nas oczekują. Wykonuj przydzieloną ci pracę tak wspaniale, żebyś w końcu stał się niezastąpiony. Skorzystaj z danego ci przywileju: przejdź dodatkową milę, a potem raduj się otrzymaną za to nagrodą. Zasługujesz na nią!

ZASADA TRZECIA

... która zmieni twe życie na lepsze

Ilekroć zdarzy ci się popełnić błąd lub gdy ugniesz się pod brzemieniem trosk, nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Nasze błędy to nic innego jak tylko lekcje, których udziela nam życie. Twoja skłonność do potykania się o przeszkody jest nierozerwalnie związana z twą mocą osiągania zamierzonych celów. Nikt nie odnosi wyłącznie zwycięstw, a każda porażka stanowi tylko kolejny etap na drodze twojego rozwoju. Otrząśnij się wtedy szybko. W jaki sposób zdołałbyś poznać tkwiące w tobie ograniczenia, gdybyś czasami nie doznawał porażek? Nigdy nie rezygnuj. Twój czas nadejdzie.

Oto jedna z najmniej rozumianych, wielkich prawd przeszłości, którą echo niesie przez stulecia, a tylko ludzie wielkiej mądrości umieją ją pojąć. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, musisz umieć żyć z niepowodzeniem. Porażka dostarcza nam znacznie więcej mądrości niż sukces. Znajdź człowieka, który nigdy się nie potykał, nigdy nie spartaczył roboty i nie popełnił błędu, a będziesz miał przykład osobnika z bardzo niepewną przyszłością.

Błędy, potknięcia, klęski są nie do uniknięcia w tym brutalnym życiu. Gdy jednak dopuścimy do tego, by odebrały nam one zapał do walki, i gdy po bolesnym upadku będziemy się wahać, czy warto ponownie spróbować, skażemy się na życie przepełnione żalem. Najlepsza nauka pochodzi z popełnianych przez nas błędów i z naszych porażek.

Klęska. A cóż to takiego? Ot, zwyczajna lekcja, po prostu pierwszy krok ku czemuś lepszemu. Tak naprawdę porażek nie ponoszą jedynie ci ludzie, którzy nigdy nie próbują niczego osiągnąć.

Mark Twain napisał kiedyś opowieść o kocie, który pewnego dnia wskoczył na rozgrzany piec i poparzył sobie brzuszek. Biedny zwierzak nigdy już nie wskakiwał na gorący piec... ale nie wskakiwał również na zimny! Bardzo często przeceniamy wartość doświadczenia, co w konsekwencji obraca się przeciwko nam i nakazuje zaprzestać kolejnych prób. Jest takie wspaniałe, stare skandynawskie powiedzenie: „Północny wiatr stworzył Wikingów”. Północny wiatr może uczynić cuda również dla ciebie.

Pamiętaj, że życie ludzi, którzy odnieśli wielki sukces, zawiera też gorsze rozdziały, jak każda dobra książka. Zakończenie książki zależy jednak od nas. Sami tworzymy nasze dni i lata, a niepowodzenia i klęski to jedynie kroki ku lepszej przyszłości. W 1974 roku, kiedy to baseballista Hank Aaron bliski był pobicia rekordu wszechczasów w liczbie zdobytych punktów, ustanowionego przez Babea Rutha - któregoś ranka zatelefonowałem do jego klubu Atlanta Bravers. Gdy połączono mnie z działem kontaktów z mediami, zapytałem:

- Wiadomo mi, że Hank ma na swoim koncie już siedemset dziesięć punktów. Do pobicia rekordu Rutha brakuje mu jedynie pięciu punktów. Ciekawi mnie jednak, ile razy w życiu zawodnik ten przestrzelił.

- Ile razy przestrzelił, proszę pana? - zapytał niepewnym głosem młody człowiek po drugiej stronie linii.

- Tak, ile razy przestrzelił.

- Obawiam się, że będzie pan musiał chwilę zaczekać, muszę to sprawdzić.

Po kilku minutach w słuchawce odezwał się jego głos:

- Panie Mandino, do wczorajszego wieczoru Hank miał na koncie siedemset dziesięć punktów i, jak panu wiadomo, brakuje mu pięciu do pobicia rekordu należącego do Babe'a Rutha...

- Tak, to już wiem.

-... a w całej swojej karierze przestrzelił tysiąc dwieście sześćdziesiąt dwa razy.

Podziękowałem za informację, odłożyłem słuchawkę i zacząłem zastanawiać się nad tym, co właśnie usłyszałem. Co za wspaniały przykład. Będę go mógł wykorzystywać, chcąc wytłumaczyć, że minione porażki nigdy nie powinny nas zniechęcać do dalszych prób. Oto jeden z najwspanialszych w historii zawodników baseballu, Hank Aaron, który na każdy zdobyty punkt prawie dwukrotnie przestrzelił.

Tak, życie to gra. Aby odnieść triumf, należy przestrzegać reguł. Nie znaczy to jednak, że aby odnieść w życiu sukces, każde uderzenie piłki kijem baseballowym ma być uwieńczone zdobyciem kolejnego punktu. Zapytaj zresztą Aarona.

ZASADA TRZECIA

... która uczyni twe życie lepszym

Ilekroć zdarzy ci się popełnić błąd lub gdy ugniesz się pod brzemieniem trosk, nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Nasze błędy to nic innego jak tylko lekcje których udziela nam życie. Twoja skłonność do potykania się o przeszkody jest nierozerwalnie związana z twą mocą osiągania zamierzonych celów. Nikt nie odnosi wyłącznie zwycięstw, a każda porażka stanowi tylko kolejny etap na drodze twojego rozwoju. Otrząśnij się wtedy szybko. W jaki sposób zdołałbyś poznać tkwiące w tobie ograniczenia, gdybyś czasami nie doznał porażek? Nigdy nie rezygnuj. Twój czas nadejdzie.

ZASADA CZWARTA

1 1 73 0 0 108 1 ff 0 32 1

... która uczyni twe życie lepszym

Niech nagrodą za długie godziny pracy i znoju będzie dla ciebie czas spędzony w otoczeniu rodziny. Troskliwie pielęgnuj miłość swych najbliższych, pamiętając przy tym, że twoim dzieciom potrzebny jest wzór do naśladowania, a nie słowa krytyki, i twój rozwój będzie następował szybciej, jeśli nieustannie będziesz się starał przedstawiać im najlepsze strony swej osobowości. I jeśli nawet w oczach świata staniesz się w jakiejś dziedzinie bankrutem, to mając kochającą rodzinę, i tak odniosłeś sukces.

Często spotykam się z pytaniem dotyczącym moich dzieci, teraz już dorosłych ludzi - jak je wychowaliśmy. Po przeczytaniu kilku moich książek niektórzy sądzą, że moja żona i ja mamy jakąś magiczną formułę, która gwarantuje odnoszenie sukcesu w każdej dziedzinie... nawet w dostarczaniu światu inteligentnych, przystosowanych do życia w społeczeństwie, szczęśliwych obywateli przyszłości. Nigdy nie tracąc z oczu tego „drugiego Oga Mandino”, który na skutek lekkomyślności i niedbalstwa stracił przed wielu laty swą pierwszą rodzinę, zawsze odpowiadam w ten sam sposób...

Najlepsze, co możemy uczynić dla naszych dzieci, to świadomie dostarczać im swoim postępowaniem wzorce do naśladowania. Daj im przykład, a one zachowają go w pamięci i nawet spróbują powielić. Jeśli twoje postępowanie będzie sprzeczne z twoimi słowami, stracisz dziecko. Możesz zrobić dla niego niewiele więcej, niż służyć mu przykładem i być w pobliżu, by pomóc mu się podźwignąć, jeśli upadnie. To chyba niezbyt wiele, prawda?

Na ścianie, naprzeciwko mojego biurka, wisi krótki wiersz, starannie wykaligrafowany i oprawiony. Pod słowami: „autor nieznany” znajduje się mała fotografia Matta. Przykleiłem ją tam zaraz po jego przyjściu na świat. Może zechcesz zaznaczyć tę stronę, aby w przyszłości powracać do zapisanych tu słów.

Do ojców wszystkich małych chłopców

Jakaś para małych oczu

Śledzi cię, tak w noc, jak w dzień

Para usząt też wciąż chłonie

Każdy mowy twojej dźwięk.

Para rącząt bardzo pragnie

Wszystko robić tak jak ty,

I ten chłopczyk, co wciąż marzy,

O dniu, gdy dorówna ci.

Ty dla niego jesteś wzorem

I mądrością wszystkich ksiąg,

On nie dojrzy w tobie braków,

Choćby się zebrały w krąg.

On ci wierzy całym sercem,

Słyszy mowę, widzi czyn,

I chce, kiedy już dorośnie,

Zostać naśladowcą twym.

Zapatrzony chłopiec wierzy,

Że ty zawsze rację masz,

I wciąż śledzi, jak ubarwiasz

Ten powszedni żywot wasz.

Dajesz przykład słowem, czynem,

Przykład dobry albo zły,

Chłopiec czeka, aby zacząć

Mówić, czynić tak jak ty.

Przed kilku laty, tuż przed wyruszeniem w długą podróż, której celem miała być promocja jednej z moich książek, przeżyłem koszmarny ból. Pomagałem naszemu młodszemu synowi pakować walizkę, a potem, razem z jego matką, staliśmy przed drzwiami domu, machając mu na pożegnanie. Odjeżdżał, aby rozpocząć samodzielne życie w domu studenckim Arizona State University.

Pamiętam, że gdy zniknął nam z oczu, poszedłem do jego pokoju, usiadłem tam w ciemności i modliłem się, by zasady życia, które ja i moja żona, Bette, przekazaliśmy obu naszym synom, pozwoliły im pokonać wszelkie przeciwności, których na pewno los im nie oszczędzi.

Trasa promocyjna, w którą niebawem wyruszyłem, przebiegała bez większych wstrząsów do chwili, gdy znalazłem się w pewnym studiu radiowym w Los Angeles. Miałem wystąpić w porannej audycji na żywo. Do wzięcia udziału w tym programie zaproszono też pewną bardzo sławną powieściopisarkę, której nazwiska tu nie zdradzę. W trakcie dyskusji podjęliśmy w pewnej chwili temat naszych rodzin, a zwłaszcza dzieci.

Pisarka natychmiast przyjęła inicjatywę przed mikrofonem i rozpoczęła długą, nieprzyjemną przemowę, w której bezwzględnie krytykowała swoich dwóch nastoletnich synów. Przyznała się, że nie daje sobie z nimi rady, a na pomoc ich ojca nie może liczyć, bo nigdy go nie ma w domu, a te dzieciaki „doprowadzają ją do szału”. Nigdy nie przychodzą w porę na posiłki, w ich pokojach panuje wieczny bałagan, a muzyki - oczywiście tej, która jej nie odpowiada - słuchają tak głośno, że „doprowadzają ją do szału”. „Doprowadza do szału”... To niemiłe określenie usłyszałem chyba kilkanaście razy w trakcie tyrady, w której sławna autorka krytykowała swe dzieci przed całymi rzeszami radiosłuchaczy. W pewnym momencie straciłem cierpliwość i po prostu jej przerwałem.

- Wie pani - powiedziałem - już wkrótce nadejdzie taki dzień, gdy idąc przez hall swego domu, spostrzeże pani, że w dwóch pokojach panuje przeraźliwa cisza... i wtedy zada pani sobie pytanie:

„Gdzie oni są?”. Gdy ta audycja się skończy i wróci pani do domu, proszę uścisnąć swych chłopców i po prostu powiedzieć im, że bardzo ich pani kocha.

ZASADA CZWARTA

... która uczyni twe życie lepszym

Niech nagrodą za długie godziny pracy i znoju będzie dla ciebie czas spędzony w otoczeniu rodziny. Troskliwie pielęgnuj miłość swych najbliższych, pamiętając przy tym, że twoim dzieciom potrzebny jest wzór do naśladowania a nie słowa krytyki, i twój rozwój będzie następował szybciej, jeśli nieustannie będziesz się starał przedstawiać im najlepsze strony swej osobowości. I jeśli nawet w oczach świata staniesz się w jakiejś dziedzinie bankrutem, to mając kochającą rodzinę, i tak odniosłeś sukces.

ZASADA PIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym

Zbuduj ten dzień na fundamencie pozytywnych myśli. Nigdy się nie trap swoimi wadami i brakami, nie obawiaj się, że utrudniają ci one twój rozwój. Jak najczęściej przypominaj sobie, że zostałeś stworzony przez Boga i że otrzymałeś moc, dzięki której możesz urzeczywistnić każde marzenie, jeśli tylko wzniesiesz się wystarczająco wysoko na skrzydłach swoich myśli. Będziesz mógł nawet pofrunąć, jeśli tylko uznasz, że potrafisz. Nigdy już nie rozważaj możliwości porażki. Niech wizja, którą kryjesz w sercu, znajduje urzeczywistnienie w twym życiu. Uśmiechnij się!

Od zarania dziejów mędrcy uczą nas, że wszystko, co zdołaliśmy lub czego nie zdołaliśmy osiągnąć, jest wynikiem sposobu naszego myślenia, tego, co myślimy o naszych zdolnościach, odwadze i mocy osiągania sukcesów.

James Allen powiedział, że dobre myśli rodzą dobre owoce, a złe myśli rodzą złe owoce.

Rzymski cesarz i filozof, Marek Aureliusz twierdził, że nasze życie jest takie, jakim go czynią nasze myśli. Dobre lub złe. Przykre lub radosne. Zwycięskie lub pozbawione nadziei.

Budda wyraził to jeszcze dobitniej: „Wszystko to, czym jesteśmy, stworzyły nasze myśli. Umysł jest wszystkim. Nasze myśli decydują o tym, kim się stajemy”.

Jakkolwiek nazwiesz to zjawisko, nie zmienisz faktu, że pozytywne myśli mają moc twórczą, podczas gdy negatywne powstrzymują rozwój i niszczą.

Jeśli wierzysz tym mędrcom, to zdajesz sobie sprawę, że pomniejszanie swej wartości oraz uzdolnień przynosi w konsekwencji porażkę. Jeśli zbyt nisko będziesz cenił swoje możliwości, wykształcenie i wiedzę, świat bardzo szybko zaakceptuje twoją samoocenę i czekać cię będzie żałosna przyszłość, na którą nie zasługujesz. Dosyć! Nigdy więcej negatywnych myśli i negatywnych działań. Wysłuchaj mnie do końca. Nawet nie wiesz, jaki jest dobry! Tak, ty, który tam teraz siedzisz i rozczulasz się nad sobą. Jesteś jak kaczka, która mieszka na naszym podwórku.

Kiedy Matt zaczynał naukę w szkole średniej, pewnego popołudnia wrócił do domu z pudełkiem po butach, w którego wieku było zrobione kilka dziur. Sprawdziły się moje najgorsze obawy, gdy po zdjęciu wieka ujrzałem w pudełku maleńkie, krzykliwe, żwawe kaczątko. Wylęgło się w klasie biologicznej mojego syna. Karmiono je tam przez kilka tygodni, a potem urządzono losowanie, w wyniku którego kaczka przypadła w udziale mojemu synowi. Tego nam tylko brakowało! Jednak zarówno Bette, jak i ja wyraziliśmy zgodę na pozostawienie kaczki w domu.

Niezbyt zadowolony ojciec i jego rozpromieniony syn udali się więc do sklepu z artykułami drewnianymi, gdzie kupili kilka desek. W rogu ogrodzonego podwórka Matt zbudował wspaniały kaczy domek, który pomalował na biało. Potem nad łukowatym wejściem własnoręcznie wykonał czerwoną farbą napis: „Disco”. Dyskotekowa kaczka! Potem w sklepie żelaznym kupiliśmy rolkę siatki drucianej i dookoła kaczego domku wznieśliśmy ogrodzenie, aby nowy członek naszej rodziny nie wywędrował i nie zgubił się.

Disco jest z nami już od kilkunastu lat. Wyrósł z niego bardzo piękny i duży okaz. Jako że Matt jest żonaty i mieszka gdzie indziej, z pewnością domyślasz się, kto dogląda ptaka.

W całej tej aferze dotyczącej Disco, uczyniliśmy pewien błąd. Mała rezydencja kaczki została zbudowana zbyt blisko naszej sypialni. Ostatnio Disco budzi się przed świtem i kwacze przez cały dzień, z małymi tylko przerwami. Głośno! W związku z tym, że Disco wcześniej się tak nie zachowywała, nie licząc przypadku, kiedy to wystraszyła kota naszych sąsiadów, doszliśmy z Bette do wniosku, że z pewnością coś jej doskwiera. Nie jest już szczęśliwa. Albo pokarm, który jej daję, jest wstrętny, albo też zbyt rzadko zmieniam wodę w jej korytku, a może słoma w jej domku jest wilgotna i należy ją zmienić albo wyprzątnąć. Kto wie? Próbowałem wszystkiego, aby Disco odzyskała poczucie bezpieczeństwa i była znów szczęśliwa. Ona jednak skarży się dalej swoim ochrypłym, niestrudzonym głosem.

Widzisz, Disco rzeczywiście ma problem. Założę się, że to ten sam problem, który dręczy również ciebie. Tak, ciebie! Zarówno Disco, jak i tobie brak poczucia własnej wartości. Kaczka nie ma pojęcia, że jeśli czuje się nieszczęśliwa z powodu warunków swojego życia, powinna uczynić coś więcej, niż jedynie rozczulać się nad sobą. Ma przecież wystarczającą moc, by zmienić te warunki, zamiast tylko skarżyć się na nie.

Gdyby Disco naprawdę chciała odmienić swoje życie, mogłaby to uczynić w każdej chwili. To proste. Wystarczyłoby tylko, aby uniosła swe wspaniałe skrzydła, pomachała nimi w górę, w dół... i odleciała. Ale biedna Disco nie wie, jaka jest dobra! Nie wie, że potrafi latać. Tak samo jak ty...

ZASADA PIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym

Zbuduj ten dzień na fundamencie pozytywnych myśli. Nigdy się nie trap swoimi wadami i brakami, nie obawiaj się, że utrudniają ci one twój rozwój. Jak najczęściej przypominaj sobie, że zostałeś stworzony przez Boga i że otrzymałeś moc, dzięki której możesz urzeczywistnić każde marzenie, jeśli tylko wzniesiesz się wystarczająco wysoko na skrzydłach swoich myśli. Będziesz mógł nawet pofrunąć, jeśli tylko uznasz, że potrafisz. Nigdy już nie rozważaj możliwości porażki. Niech wizja, którą kryjesz w sercu, znajduje urzeczywistnienie w twym życiu. Uśmiechnij się!

ZASADA SZÓSTA

... która uczyni twe życie lepszym

Niechaj zawsze mówią za ciebie twoje czyny. Nieustannie jednak strzeż się straszliwych pułapek tkwiących w próżnej dumie i zarozumialstwie. Mogą one wstrzymać twój rozwój. Gdy następnym razem ogarnie cię pokusa, aby zacząć się przechwalać, włóż zaciśniętą pięść do wiadra z wodą, a kiedy ją stamtąd wyciągniesz, popatrz, co stało się z przestrzenią, którą zajmowała twoja dłoń. Otrzymasz wtedy właściwą odpowiedź na pytanie, jak bardzo jesteś ważny.

Nikt z nas nie pada ofiarą oszustwa innych równie często, jak często oszukuje samego siebie. Straszliwa przesłona próżności i zarozumialstwa jest niebezpieczną przeszkodą na drodze naszego dalszego rozwoju, może go zahamować, kiedy skosztujemy już odrobiny sukcesu. To prawda: włożyliśmy wiele wysiłku, wykorzystaliśmy wszystkie nasze zdolności, pracowaliśmy ciężko, aby posunąć się do przodu. Nie zapominaj jednak, jak łatwo wpaść w potrzask złudnej wiary, która rodzi się po odniesieniu kilku zwycięstw i tworzy fałszywe wyobrażenie o naszych wyjątkowych i niespotykanych zaletach. Jeśli taka postawa zdominuje twój sposób obcowania z ludźmi, zahamowany zostanie również twój rozwój. Nic bowiem nie może wyrządzić większej szkody niż arogancja i zarozumialstwo, a konsekwencją jest zwykle kubeł zimnej wody.

Wszyscy jesteśmy istotami stworzonymi przez Boga. Gdybyśmy jednak zdołali pojąć, jak niewielką szkodę przyniosła by światu nasza śmierć, mniej myślelibyśmy o swojej wielkości, a więcej o wspieraniu innych.

Ja sam bezustannie staczam moje własne bitwy z pokusą próżnej dumy. Gdy człowiek pisze nową książkę co dwa lata, tak jak ja, a potem jeździ po kraju, aby prowadzić na jej temat dyskusje w radiu, telewizji oraz na konferencjach prasowych, nie mówiąc już o dziesiątkach wykładów wygłaszanych każdego roku, łatwo może wpaść w pułapkę i zacząć wierzyć we wszystkie wspaniałe rzeczy, które głoszą na jego temat media. Zbyteczne jest chyba mówić przy tym, jak może popsuć człowieka sława, limuzyny z kierowcami i przyjęcia, na których rozdaje autografy.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym Bóg postanowił utrzeć mi nieco nosa, na co niewątpliwie wtedy zasłużyłem. Siedziałem w pokoju hotelowym, czekając, aż rozlegnie się stukanie do drzwi, które miało oznaczać, że pora zejść do sali balowej, gdzie kilka tysięcy osób przybyłych z całego kraju czekało na mój wykład. Gdy wreszcie nadszedł posłaniec, starszy mężczyzna, szybko założyłem marynarkę i podążyłem za nim korytarzem do windy.

W holu było tłoczno i gwarno. Nie uszliśmy daleko, gdy poczułem, że ktoś silnie klepie mnie po ramieniu. Odwróciłem głowę i ujrzałem młodego mężczyznę, który patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Do kieszeni marynarki miał przypięty znaczek z nazwą swojej firmy, w ręku trzymał papierową torbę na zakupy.

- Czy to pan jest Og Mandino? - zapytał z zapartym tchem.

Skinąłem głową, po czym ruszyłem do przodu.

- Czy mógłby mi pan poświęcić chwilę? - poprosił kierując się w stronę stolika stojącego przy oknie, z dala od tłumu.

Spojrzałem na mojego przewodnika, który zmarszczył czoło, po czym niechętnie skinął głową na znak zgody.

- Dziękuję panu. - Młodzieniec położył torbę z zakupami na stoliku, po czym odetchnął głęboko i rzekł: - Chcę, żeby pan wiedział, że moja żona jest pana gorącą wielbicielką. Przysięgam, że przeczytała wszystko, co pan kiedykolwiek napisał. Pracuje jako nauczycielka w naszym rodzinnym miasteczku i dlatego nie mogła mi tu dzisiaj towarzyszyć. Niezmiernie ubolewa z tego powodu. Tak bardzo chciała pana posłuchać.

- Przykro mi.

- Cóż, pomyślałem, że zrobię dla Luizy coś niezwykłego, i odwiedziłem chyba wszystkie księgarnie w promieniu pięćdziesięciu mil od naszego miasteczka. Udało mi się znaleźć pięć pańskich książek w twardej oprawie. Proszę, bardzo proszę... czy mógłby pan mi uczynić ten zaszczyt i napisać w nich dedykacje dla mojej żony? Chciałbym je podarować Luizie w dniu jej urodzin, w najbliższy czwartek.

- Zrobię to z wielką radością - powiedziałem wyciągając pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym na każdej z pięciu książek napisałem: Dla Luizy, z najserdeczniejszymi życzeniami urodzinowymi, Og Mandino.

Gdy skończyłem, młodzieniec ostrożnie wsunął książki do torby, uścisnął mnie nerwowo, jakby się spieszył, podziękował, po czym się odwrócił... a ja nie powinienem był chyba mówić nic więcej. Jestem jednak szczęśliwy, że się wtedy odezwałem.

Młodzieniec był już kilka kroków ode mnie, gdy krzyknąłem do niego:

- Ależ Luiza będzie zaskoczona, prawda?

Odwrócił się i z szerokim uśmiechem zakłopotania odparł głośno:

- Pewnie, proszę pana. Ona myśli, że dostanie nową Toyotę Corollę.

ZASADA SZÓSTA

... która uczyni twe życie lepszym

Niechaj zawsze mówią za ciebie twoje czyny. Nieustannie jednak strzeż się straszliwych pułapek tkwiących w próżnej dumie i zarozumialstwie. Mogą one wstrzymać twój rozwój. Gdy następnym razem ogarnie cię pokusa, aby zacząć się przechwalać, włóż zaciśniętą pięść do wiadra z wodą, a kiedy ją stamtąd wyciągniesz, popatrz, co stało się z przestrzenią, którą zajmowała twoja dłoń. Otrzymasz wtedy właściwą odpowiedź na pytanie jak bardzo jesteś ważny.

ZASADA SIÓDMA

... która uczyni twe życie lepszym

Każdy dzień jest szczególnym darem od Boga i chociaż życie może cię czasem potraktować szorstko, nie wolno ci dopuścić do tego, by chwilowy ból, przejściowe trudności czy przeciwności losu zatruły twój optymizm i zniweczyły twe plany. Nigdy nie uda ci się zwyciężyć, jeśli nie zrzucisz z siebie obrzydliwej płachty żalu i płaczliwej skargi. Ponury jęk zwątpienia odstraszy wszelkie szanse na sukces. Nigdy więcej. To sposób na lepsze życie. Życie nie jest sielanką i ... pewnie nigdy nią nie będzie. Może się czasem zdarzyć, że to ty wykonasz większą pracę, a ktoś inny otrzyma za to nagrodę. Być może dajesz z siebie dwa razy więcej niż twój sąsiad i dobrze wiesz, że jesteś od niego dwa razy zdolniejszy... A mimo to zarabiasz o połowę mniej niż on.

Często się zdarza, że życie rzuca ci na stół złą kartę. Jak wtedy zagrywasz? Czy pozostajesz przy stole, odrzucając myśl o poddaniu się, nawet jeśli nie masz pewności, że wygrasz... czy też jęczysz i użalasz się nad sobą, ponieważ jesteś przekonany, że twoje kłopoty i problemy przerastają tragedie wszystkich innych ludzi? Biedactwo!

Przed prawie dwudziestu laty otrzymałem małą żółtą kartkę z wydrukowanym na zielono wierszem. Nadawcą był Wilton Hall, wydawca czasopisma „Quote Magazine” z miasta Anderson w Południowej Karolinie. Od tamtej pory ów wiersz zajmuje szczególne miejsce w moim życiu. Nie tylko czytuję go w trakcie moich wykładów, ale również często do niego zaglądam dla poprawy samopoczucia. Ilekroć sprawy nie układają się tak, jak zaplanowałem, gdy dzień zapowiada się ponuro lub też gdy zaczynam złościć się na innych i trochę rozczulać się nad sobą, wyciągam ten wiersz, czytam go, po czym idę dalej przez życie, przepełniony wdzięcznością. Zatrzymuję się tylko na chwilę, by spojrzeć w niebo i powiedzieć jedno słowo:

„Dziękuję...”.

Tak, pochyl się, abym mógł ci wręczyć oryginał wiersza. Papier ma pozawijane rogi, ponieważ często miałem go w rękach. To prawdziwy skarb. Założę się, że odtąd i ty będziesz często go czytał i dzielił się jego treścią z przyjaciółmi.

Panie, wybacz mi, kiedy się skarżę!

Dzisiaj w autobusie zobaczyłem śliczną dziewczynę o złocistych włosach i poczułem zazdrość... Sprawiała wrażenie takiej radosnej... Zrobiło mi się żal, że moja twarz nie jest tak samo rozpromieniona. Nagle, gdy wstała i ruszyła ku drzwiom, zauważyłem, że jest kaleką. Miała tylko jedną nogę, poruszała się o kulach. Ale kiedy przechodziła obok mnie... uśmiechnęła się!

O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam obie nogi. Świat należy do mnie!

Zatrzymałem się, aby kupić cukierki. Chłopak, który je sprzedawał, był taki uroczy. Zacząłem z nim rozmawiać. Wydawał się taki zadowolony z życia. Nie spieszyłem się zbytnio, mogłem sobie pozwolić na spóźnienie. Kiedy odchodziłem, powiedział do mnie:

„Dziękuję panu. Jest pan ogromnie miły. Przyjemnie jest porozmawiać z kimś takim jak pan. Wie pan - dodał - jestem niewidomy”. O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam dwoje zdrowych oczu. Świat należy do mnie.

Później, kiedy szedłem ulicą, zobaczyłem chłopca z oczami

przepełnionymi smutkiem. Stał i patrzył na inne dzieci, które się

bawiły. Nie wiedział, jak ma się zachować. Zatrzymałem się przy

nim i spytałem: „Dlaczego do nich nie dołączysz, chłopcze?”. Bez

słowa dalej patrzył przed siebie i wtedy zrozumiałem, że jest

głuchy. O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam dwoje

zdrowych uszu. Świat należy do mnie

Mam nogi, które zaniosą mnie, dokąd zechcę; mam oczy, dzięki którym mogę oglądać blask zachodzącego słońca mam uszy, dzięki którym usłyszę odpowiedzi na moje pytania. O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Doprawdy, zostałem obdarzony wieloma błogosławieństwami. Świat należy do mnie.

Autor nieznany

ZASADA SIÓDMA

... która uczyni twe życie lepszym

Każdy dzień jest szczególnym darem od Boga i chociaż życie może cię czasem potraktować szorstko, nie wolno ci dopuścić do tego, by chwilowy ból, przejściowe trudności czy przeciwności losu zatruły twój optymizm i zniweczyły twe plany. Nigdy nie uda ci się zwyciężyć, jeśli nie zrzucisz z siebie obrzydliwej płachty żalu i płaczliwej skargi. Ponury jęk zwątpienia odstraszy wszelkie szanse na sukces. Nigdy więcej. To sposób na lepsze życie.

ZASADA ÓSMA

... która uczyni twe życie lepszym

Nigdy więcej nie zaśmiecaj swoich dni i nocy mnóstwem błahych spraw, bo gdy nadejdzie pora na podjęcie wielkiego wyzwania, zabraknie ci czasu. To, że po prostu przeżyłeś kolejny dzień, nie daje powodów do świętowania. Znalazłeś się tutaj nie po to, aby trwonić cenne godziny możesz osiągnąć bardzo wiele, jeśli dokonasz niewielkiej zmiany w rozkładzie swoich zajęć. Dosyć już bezsensownej krzątaniny. Dosyć ukrywania się przed sukcesem. Wyjdź ponad czas i przestrzeń, w których tkwisz, i zacznij się rozwijać. Teraz. Teraz! Nie odkładaj do jutra.

Pewnie znasz ten typ ludzi. Być może jesteś jednym z nich. Jeśli tak, to cieszę się, że do mnie przyszedłeś. Taki człowiek zawsze jest zajęty, zawsze ma więcej planów, umówionych spotkań i spraw do załatwienia niż czasu i energii, aby temu wszystkiemu sprostać. Wciąż żyje w szalonym pędzie, wciąż próbuje wszystkiemu podołać.

Ludzie tego typu podejmują nieświadome, ale bardzo skuteczne działania, aby uniknąć sukcesu. Są wiecznie tak zabiegani, tak uwikłani w sprawy dnia codziennego, że gdy stają wobec wielkiej szansy, wobec możliwości odmiany swego życia i osiągnięcia pomyślności, odpowiadają po prostu, że jest im przykro, ale są w tej chwili zbyt zajęci, aby wziąć na siebie jakiekolwiek nowe zobowiązania.

Brzmi to znajomo? Mam nadzieję, że nie uwikłałeś się w ciężką, bezproduktywną pracę, która sprawia, że jesteś niesłychanie zajęty, lecz tkwisz tylko w swoim codziennym kieracie, nic poza tym. Jedyną pociechą może być dla ciebie świadomość, że podobnych do ciebie ludzi jest bardzo wielu. Widzisz, do odniesienia sukcesu potrzeba tyle samo energii, co do poniesienia porażki. Z tego powodu tak wielu aktywnych, zapracowanych ludzi nie może pojąć, dlaczego w ich życiu nie dzieje się nic szczególnego.

Jeśli i ty należysz do tej kategorii ludzi, być może dzieje się tak, ponieważ przed laty ktoś wcisnął twój „wyłącznik stop”. Tak, „wyłącznik stop”! już dawno zamierzałem napisać na ten temat książkę, ale teraz dopiero po raz pierwszy omawiam ten problem.

Kiedyś kupiłem bardzo drogie auto ze składanym dachem. Sprzedawca przekonywał mnie, że nie powinienem zostawiać tego cennego pojazdu na ulicy czy nie strzeżonych parkingach, zanim nie zamontuję w nim systemu alarmowego, który w wypadku próby kradzieży tego skarbu, powodowałby włączenie się głośnej syreny. Oczywiście, przyznałem mu rację.

Któregoś ranka, gdy byłem już spóźniony na umówione spotkanie, popędziłem do garażu, włożyłem kluczyk do stacyjki, przekręciłem go... na próżno. Nie usłyszałem nawet najmniejszego szumu. Zupełna cisza. Czyżby akumulator się wyczerpał? Bardzo wątpliwie. Włączyłem radio. Zabrzmiała głośna muzyka. Wsunąłem do magnetofonu kasetę. Ella Fitzgerald i jej Mackey Majcher. Wspaniała jakość dźwięku. Uruchomiłem system czyszczenia przedniej szyby. Z ukrytych otworków tryskały dwa strumienie wody, a doskonale zsynchronizowane ze sobą wycieraczki zaczęły się rytmicznie poruszać. Zdenerwowany i zły pognałem ponownie do domu, aby zadzwonić do miłego sprzedawcy z salonu samochodowego.

- Zamontowaliśmy w tej zabaweczce alarm przeciwwłamaniowy, prawda, Og?

- Zapłaciłem za niego trzysta dolarów!

- Przypuszczam więc, że przypadkowo wcisnąłeś „wyłącznik stop”.

- „Wyłącznik stop”?

- Tak. Stanowi on element bardziej wyrafinowanych systemów alarmowych. Czy przy jego montowaniu nikt ci nie wyjaśnił, na jakiej zasadzie działa?

Czułem, że moje zdenerwowanie rośnie.

- Z pewnością bym pamiętał, gdyby ktoś rozmawiał ze mną na temat „wyłącznika stop” w moim samochodzie. Cóż to takiego? I gdzie się to znajduje?

- Stanowi on część alarmu antywłamaniowego. Po wyjściu z samochodu i zamknięciu drzwi na kluczyk przekręcasz jeszcze jeden kluczyk w tym małym otworku, który został zainstalowany w błotniku. Jasne? W ten sposób włączasz system alarmowy. Jeśli ktoś spróbuje otworzyć zamek w drzwiach albo wybić szybę, zabrzmi alarm.

- Rozumiem.

- Widzisz, „wyłącznik stop” stanowi dodatkowe zabezpieczenie. Wewnątrz samochodu, zazwyczaj gdzieś pod tablicą rozdzielczą albo pod wykładziną podłogową instaluje się jeszcze jeden przycisk. Jeśli go wciśniesz, zanim wysiądziesz z wozu, a potem zamkniesz drzwi na klucz i włączysz system alarmowy, będziesz w pełni zabezpieczony przed kradzieżą samochodu. Nawet jeśli ktoś włamałby się do środka i byłby na tyle głupi, aby uruchomić silnik przy wyjącej syrenie, niewiele zdziała, ponieważ „wyłącznik stop” odcina dopływ prądu z akumulatora do urządzenia zapłonowego. Samochód nie ma prawa ruszyć.

Wróciłem do garażu, ale nie mogłem zlokalizować „wyłącznika stop”. Po godzinie pojawił się u mnie przedstawiciel salonu samochodowego. Oczywiście, niemal natychmiast znalazł wyłącznik. Znajdował się on pod wykładziną podłogową, w przedniej części wozu, po stronie kierowcy. Rzeczywiście, wyłącznik był wciśnięty. Prawdopodobnie przypadkowo potrąciłem go nogą. Przestałem się złościć, jako że to zdarzenie podsunęło mi pewną myśl. Dostrzegłem analogie miedzy zasadą działania „wyłącznika stop” a życiem wielu ludzi. Doświadczenie to okazało się niezwykle cenne, zwłaszcza wtedy, gdy starałem się kogoś przekonać, że marnuje zbyt wiele czasu na krzątaninę, która prowadzi donikąd.

Widzisz, moje auto zareagowało prawidłowo, gdy po raz pierwszy przekręciłem kluczyk w stacyjce. Zapaliły się światła, zagrało radio, wycieraczki zaczęły się rytmicznie poruszać. Zapracowany, bardzo zapracowany samochód. Tak jak wielu znanych mi ludzi. Jest tylko jeden problem. Pomimo wszystkich tych czynności maszyna nie mogła się posunąć do przodu nawet o jeden cal, ponieważ wcisnąłem „wyłącznik stop”.

Każdy z nas ma swój „wyłącznik stop”. Być może kiedy byliśmy młodzi, nasz ojciec, matka lub inna dorosła osoba, którą darzyliśmy szacunkiem, czy też w latach późniejszych nasz współmałżonek powiedział nam w przypływie złości, że nigdy nie zdołamy niczego osiągnąć w życiu. Pstryk! Zadziałało! Nieświadomie i bezmyślnie wciśnięto nasz „wyłącznik stop”. Od tylu lat pracujemy ciężko, aby spełniło się to proroctwo, nie zdając sobie sprawy, czym umotywowane jest nasze postępowanie. Jesteśmy zapracowani, lecz podobnie jak mój samochód stoimy w miejscu. I nie rozumiemy, dlaczego tak się dzieje. Jakie to smutne.

Teraz, gdy już wiesz, że masz „wyłącznik stop”, musisz go po prostu wyłączyć. Dosyć już krzątaniny. Przestań się kryć za nawałem błahych codziennych zajęć. Istnieje sposób na lepsze życie.

ZASADA ÓSMA

... która uczyni twe życie lepszym

Nigdy więcej nie zaśmiecaj swoich dni i nocy mnóstwem błahych spraw, bo gdy nadejdzie pora na podjęcie wielkiego wyzwania, zabraknie ci czasu. To, że po prostu przeżyłeś kolejny dzień, nie daje powodów do świętowania. Znalazłeś się tutaj nie po to, aby trwonić cenne godziny możesz osiągnąć bardzo wiele, jeśli dokonasz niewielkiej zmiany w rozkładzie swoich zajęć. Dosyć już bezsensownej krzątaniny. Dosyć ukrywania się przed sukcesem. Wyjdź ponad czas i przestrzeń, w których tkwisz, i zacznij się rozwijać. Teraz. Teraz! Nie odkładaj do jutra.

ZASADA DZIEWIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym

Przeżyj ten dzień, jakby to miał być ostatni dzień twojego życia.

Pamiętaj, że „jutro” można znaleźć jedynie w kalendarzu głupców. Zapomnij o wczorajszych porażkach, nie myśl też o problemach czekających cię jutro. Oto bowiem nadszedł dzień Sądu Ostatecznego. Ten dzień jest wszystkim, co masz. Uczyń z niego najlepszy dzień roku. Najsmutniejsze słowa, jakie mógłbyś kiedykolwiek wypowiedzieć, brzmią: „Gdybym miał jeszcze raz przeżyć życie...”. Przejmij pałeczkę sztafety, szybko. Pobiegnij z nią! Dzisiejszy dzień należy do ciebie.

Większość ludzi, którzy doznają porażek, zawsze postępuje tak, jakby mieli oni do przeżycia tysiąc lat. Dlaczego? Po prostu nie wierzą oni, że zdołają sprostać wyzwaniom dnia dzisiejszego. Na sto różnych sposobów unikają przy tym sprawdzenia swych możliwości: niektórzy z nich piją za dużo lub oddają się hucznej zabawie, wielu sypia o dwie lub trzy godziny więcej niż to konieczne, inni znów całymi godzinami ślęczą nad krzyżówkami lub układankami albo też przesiadują przed telewizorem.

Ciągle zapewniają samych siebie: „Nie martw się, wszystko będzie, jak należy... jutro. Jutro? Szwendam się po tej starej planecie od wielu lat i widziałem w tym czasie mnóstwo kalendarzy. W żadnym jednak nie znalazłem „jutra”.

Nie traktuj czasu tak, jakbyś miał niewyczerpane zasoby tego bogactwa. Nie zawierałeś z życiem żadnego kontraktu. Jeśli „wczoraj jest już tylko unieważnionym czekiem, to „jutro” stanowi jedynie weksel. Całą gotówkę, którą posiadasz, jest „dzisiaj”. Jeśli nie wydasz jej w sposób mądry, będziesz mógł za to winić wyłącznie siebie. Ojciec Czas nie daje biletów powrotnych.

Dopóki nie nauczymy się traktować każdego dnia tak, jakby stanowił on całe nasze życie, nie będziemy mogli nazywać się ludźmi mądrymi. Miliony szczęśliwców, którzy ocaleli dzięki stowarzyszeniom Anonimowych Alkoholików, doskonale wiedzą, jaka moc kryje się w słowach: „jeden dzień za każdym razem. Robert Louis Stevenson napisał kiedyś: „Każdy może nieść swój ciężar, choćby największy, aż do zapadnięcia nocy. Każdy może wykonywać swą pracę, choćby najcięższą, przez jeden dzień. Każdy może prowadzić życie błogie, cierpliwe, pełne miłości i czyste tylko do zachodu słońca. Oto cała prawda o życiu”.

Bez względu na to, jak bardzo może się to wydać trudne, zdołasz podjąć wyzwanie dnia dzisiejszego, stawiając czoło kolejno każdemu zadaniu i w ten sposób przybliżając się do osiągnięcia swoich celów. Dzień dzisiejszy, ten cenny skarb, wszystko, co masz, umknie ci, jeśli będziesz spędzał długie, żałosne godziny na rozpamiętywaniu błędów popełnionych w przeszłości czy też z obawą oczekiwał straszliwych rzeczy, które mogą się zdarzyć jutro.

Dzisiaj jest twój dzień. To jedyny dzień, który masz dzień, w którym możesz udowodnić światu, że wniesiesz do dorobku ludzkości liczący się wkład. Może nigdy nie zdołasz pojąć, jaką rolę odgrywasz w świecie, niemniej jesteś tu po to, aby ją odegrać w sposób właściwy. Teraz nadszedł twój czas. Bez względu na to, jak gęste wydaje ci się kłębowisko otaczających cię godzin, pamiętaj, że biegną one szeregiem, jedna po drugiej. Możesz właściwie wykorzystać wszystkie chwile twojego życia, nawet te najcięższe, jeśli będą przychodzić do ciebie pojedynczo.

Kiedy zakończysz kolejny dzień, zapomnij o wszystkim, co się w nim wydarzyło. Nie wlecz za sobą do następnego dnia ciężaru minionych chwil. Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy, i jeśli w twe działania wkradły się jakieś błędy czy niedociągnięcia, zapomnij o nich. Przeżyj ten dzień - i każdy następny - tak, jakby wszystko miało mieć swój kres o zachodzie słońca. A kiedy twoja głowa spocznie na poduszce, odpoczywaj ze świadomością, że zrobiłeś to, co było w twojej mocy.

ZASADA DZIEWIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym

Przeżyj ten dzień, jakby to miał być ostatni dzień twojego życia.

Pamiętaj, że „jutro” można znaleźć jedynie w kalendarzu głupców. Zapomnij o wczorajszych porażkach, nie myśl też o problemach czekających cię jutro. Oto bowiem nadszedł dzień Sądu Ostatecznego. Ten dzień jest wszystkim, co masz. Uczyń, z niego najlepszy dzień roku. Najsmutniejsze słowa, jakie mógłbyś kiedykolwiek wypowiedzieć, brzmią: „Gdybym miał jeszcze raz przeżyć życie...”. Przejmij pałeczkę sztafety, szybko. Pobiegnij z nią! Dzisiejszy dzień należy do ciebie.

ZASADA DZIESIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym

Począwszy od dzisiaj, traktuj wszystkich spotkanych ludzi, przyjaciół i wrogów, bliskich i nieznajomych, tak jakby o północy mieli oni już nie żyć. Każdemu z nich, nawet przy najbardziej przelotnym kontakcie, okaż tyle troski, dobroci, zrozumienia i miłości, ile możesz z siebie wykrzesać. I nie oczekuj za to żadnej nagrody. I twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.

Jak w każdej innej grze, tak i w życiu wszystkie zasady są ze sobą powiązane. Stosowanie się do jednej z nich poprowadzi cię ku kolejnym. Teraz zaczynasz grę zwaną życiem w sposób najwłaściwszy, tak jak to naprawdę powinno się robić.

Przeżyć każdy kolejny dzień tak, jakby miał to być jedyny dzień, który ci pozostał - oto w istocie jedna z głównych zasad szczęśliwego, udanego życia. Towarzyszy jej jednakże inna zasada. równie ważna i efektywna, która znana jest, w odróżnieniu od tamtej, nielicznym.

Gdy już decydujesz się przeżyć kolejny dzień tak, jakby miał on być ostatnim dniem twojego życia, traktuj przy tym każdego napotkanego człowieka-krewnego, sąsiada, kolegę z pracy, nieznajomego, klienta, nawet wroga, jeśli takiego masz - tak jakbyś był w posiadaniu największego o nim sekretu: oto ostatni dzień, w którym ten człowiek stąpa po ziemi, o północy nie będzie już żył!

A teraz pomyśl, jak potraktowałbyś spotkanego dziś człowieka, gdybyś wiedział, że z końcem tego dnia odejdzie na zawsze? Znasz odpowiedź. Obdarzyłbyś go większym szacunkiem, troską, łagodnością i miłością niż kiedykolwiek dotychczas. A czy domyślasz się, jak ten człowiek zareagował by na twoją dobroć? Oczywiście. Doświadczyłbyś z jego strony więcej szacunku, troski, łagodności i miłości, niż doświadczyłeś dotąd ze strony kogokolwiek. Czy wiesz teraz, jak będzie wyglądała twoja przyszłość, jeśli będziesz stale tak postępował, dzień po dniu, wypełniając życie jedynie tą bezinteresowną miłością? Uśmiechasz się. Znasz już odpowiedź.

Przed laty pisarze wysyłani w trasy promocyjne, przewidujące także audycje radiowe i telewizyjne oraz konferencje prasowe, zdani byli praktycznie na siebie, jeśli porówna się ich sytuację z pisarzami doby dzisiejszej dosłownie „prowadzonymi za rękę” od miasta do miasta i od konferencji do konferencji przez lokalnego przedstawiciela wydawcy. W tych „dawnych czasach” nasi wydawcy jedynie przesyłali nam pocztą bilety na samolot, potwierdzenie rezerwacji miejsc hotelowych oraz plan naszych prezentacji w każdym mieście. Za wszystkie sprawy związane z dotarciem na lotnisko, odnalezieniem hotelu oraz przejazd taksówkami z konferencji na konferencję odpowiedzialny był autor. I jeśli w jednym dniu wypadało siedem spotkań, co nie było rzadkością, a wywiady miały się odbywać o różnych porach i w różnych miejscach, na przykład na terenie całego Los Angeles, stawianie się wszędzie na czas wymagało wiele wytrwałości oraz bystrości i stanowiło nie lada wyzwanie.

Ten pamiętny dzień zdarzył się przed kilku laty. Sprzed hotelu zabrał mnie młody czarnoskóry taksówkarz. Kazałem się zawieźć do znajdującej się na przedmieściu stacji telewizyjnej WSM-TV. Miałem tam wystąpić w programie The Noon Show. Jako że jazda trwała dość długo, zaczęliśmy rozmowę. Kierowca, pamiętam jego nazwisko, Raymond Bright, sprawiał wrażenie zaszokowanego faktem, że jego klient ma wystąpić w telewizji.

Starannie opracowany plan mojej trasy promocyjnej uwzględniał tego dnia występ w programie nadawanym na żywo. Miała w nim nawet występować jakaś orkiestra i kilku piosenkarzy. Gdy podjechaliśmy pod piękny budynek, taksówkarz powiedział:

- Do licha, to najlepsza stacja telewizyjna w całym Nashville!

Prawdopodobnie zasada dotycząca traktowania ludzi z miłością i troską, tak jakby o północy mieli oni nie żyć, wciąż chodziła mi po głowie, jako że poprzedniego dnia mówiłem o niej w kilku audycjach, ponieważ płacąc Royowi za kurs, powiedziałem:

- Czy był pan kiedyś w studiu telewizyjnym w czasie programu prowadzonego na żywo?

- Nie, proszę pana.

- No, to... jeśli ma pan około godziny wolnego czasu i zgodzi się pan, abym zapłacił za parkowanie, może pójść pan tam ze mną i popatrzeć, jak będę się wygłupiał.

- Mówi pan serio? - zapytał, otworzywszy szeroko oczy ze zdziwienia.

- Jasne. Potem może mnie pan odwieźć do centrum miasta. W księgarni Cokesbury mam o wpół do drugiej podpisywać książki.

Raymond wskoczył do wozu, wyłączył licznik, co miało znaczyć, że nie zamierza brać ode mnie pieniędzy za postój, po czym ruszył za mną. W budynku telewizji przedstawiłem mojego nowego przyjaciela zaskoczonemu Teddyemu Bartowi, który miał prowadzić program, oraz reżyserowi, Elaine Ganick. Gospodarze zaprowadzili nas do jasno oświetlonego studia, w którym członkowie orkiestry stroili instrumenty. Rayowi wskazano jedno z miejsc przeznaczonych dla najważniejszych gości, w pierwszym rzędzie. Gdy omawiałem z Teddym i Elaine zasadnicze wątki mającej się odbyć dyskusji, Ray przyglądał się ze zdumieniem orkiestrze, która przeprowadzała ostatnią próbę wśród poruszających się dookoła kamer telewizyjnych i mikrofonów.

Po skończonym programie pognaliśmy do księgarni, mieszczącej się w centrum. Gdy i ten punkt dnia mieliśmy za sobą, powiedziałem Rayowi, że konam z głodu. Zabrał mnie więc na obiad do pewnego miejsca, które znajdowało się w „jego części miasta”, jak to określił. Chociaż byłem tam jedynym człowiekiem o białej skórze, zjadłem najsmaczniejsze w życiu hamburgery. Gdy przyszło zapłacić za rachunek, sięgnąłem po portfel, jednakże silna dłoń Raya powstrzymała mnie. Zapłacił i nie chciał słyszeć słów sprzeciwu. Nie było dyskusji. Zawiózł mnie jeszcze do dwóch rozgłośni radiowych, za każdym razem czekając na mnie, po czym wróciliśmy do hotelu. Wymeldowałem się, zabrałem swoje rzeczy i już jechaliśmy na lotnisko.

Podczas drogi, siedząc na tylnym siedzeniu, czułem, że zapadam w drzemkę. Cały czas brzmiał mi w uszach głęboki głos Raya:

- Panie Og (Ray zwracał się do mnie tak jak prowadzący audycje radiowe, w których brałem wcześniej udział)... Panie Og, ten dzień będę pamiętał do końca życia...

- Dlaczego, Ray?

- Ponieważ dzisiaj po raz pierwszy w życiu czuję, że coś znaczę.

Przez całą drogę na lotnisko co chwila widziałem w lusterku wstecznym duże, brązowe oczy, patrzące na mnie uważnie, oraz słyszałem, jak wciąż powtarzał:

- Dzięki panu poczułem, że coś znaczę.

Gdy dotarliśmy na lotnisko, Ray wyszedł szybko z wozu i zaniósł mój bagaż do punktu odprawy pasażerów. Zapłaciłem mu za kurs, a on podszedł blisko i uścisnął mnie mocno, ku zdziwieniu patrzących na nas ludzi. Po jego policzkach spływały łzy.

- Kocham pana, Og - powiedział z trudem.

- I ja ciebie kocham, Ray - odparłem łamiącym się głosem.

O północy on już nie będzie żył. Niechaj taka myśl towarzyszy ci zawsze, gdy będziesz kogoś spotykał. To wcale nie jest trudne. A zapłata, którą otrzymasz, może na zawsze odmienić twoje życie. Spróbuj!

ZASADA DZIESIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym

Począwszy od dzisiaj, traktuj wszystkich spotkanych ludzi, przyjaciół i wrogów, bliskich i nieznajomych, tak jakby o północy mieli oni już nie żyć. Każdemu z nich, nawet przy najbardziej przelotnym kontakcie, okaż tyle troski, dobroci, zrozumienia i miłości, ile możesz z siebie wykrzesać. I nie oczekuj za to żadnej nagrody. Twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.

ZASADA JEDENASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Śmiej się z siebie i śmiej się z życia. Niechaj jednak nie będzie to śmiech drwiny czy politowania, lecz cudowny lek, który złagodzi twój ból, oddali przygnębienie oraz pomoże ci spojrzeć z dystansem na porażkę, która w danej chwili wydaje się straszna. Gdy znajdziesz się w trudnej sytuacji, odpędź za pomocą śmiechu napięcie, lęk i zatroskanie. Dzięki temu uczynisz swój umysł wolnym, a nie zmącona niczym myśl na pewno pozwoli ci odnaleźć rozwiązanie. Nigdy nie traktuj siebie zbyt poważnie.

Jak straszliwie puste i zimne są dni, w których nie rozbrzmiewa twój śmiech. On bowiem, niczym promienie słońca, ogrzeje każdy dom, każdą rodzinę. Nie pozwól więc, by minął choć jeden dzień, w którym radosna strona twej natury nie znalazłaby wyrazu, nawet wówczas, gdy zmagasz się z ogarniającym cię chaosem. Kiedy się śmiejesz, dodajesz swemu życiu wartości.

Człowiek jest jedynym stworzeniem, które zostało obdarzone umiejętnością śmiania się. Jest też, być może, jedynym stworzeniem, które zasługuje na to, aby się z niego śmiać.

Najwspanialej brzmi śmiech człowieka, który ma wystarczająco duże poczucie własnej wartości, aby móc się śmiać z samego siebie, wykazując przy tym rzadko spotykaną umiejętność obiektywnego spojrzenia na swoją osobę. Jeśli i ty zdobędziesz tę umiejętność, każde twoje zmartwienie stanie się mniejsze.

Tak, istnieją reguły, dzięki którym można zwyciężać w tej trudnej grze zwanej życiem. Nigdy jednak nie wolno zapominać, że życie jest tylko grą, której nie powinno się traktować zbyt poważnie. Jeśli nie udaje się nam wycisnąć z tego dnia choć odrobiny radości, to co tak naprawdę zawiera w sobie ten dzień? Wciąż na nowo uczę się tej zasady: śmiać się z siebie i nie traktować samego siebie zbyt poważnie. Ilekroć zaczynam się zachowywać tak, jakbym pozjadał wszystkie rozumy, gdy staję się zbyt pompatyczny albo też kiedy próbuje odgrywać rolę „wielkiego pisarza”, Bóg zawsze zsyła zdarzenie, które przywołuje mnie do porządku... aż do następnego razu.

Pewnego razu w Atlancie, gdzie przez kilka dni brałem udział w audycjach radiowych i telewizyjnych, jechałem czarną limuzyną do wielkiego centrum handlowego, oddalonego o prawie dwie godziny jazdy od śródmieścia. Zgodnie z programem mojej trasy promocyjnej miałem po drodze odwiedzić małą chrześcijańską rozgłośnię radiową, aby wziąć udział w trzydziestominutowej audycji, prowadzonej na żywo przez pewnego dżentelmena, zwanego „Czcigodnym Johnem”.

Gdy w końcu zatrzymaliśmy się przed małym białym domem, z którego murów odpadała farba, mój kierowca odwrócił się ku mnie i rzekł na wpół przepraszająco:

- Jesteśmy na miejscu, proszę pana. To jest ta rozgłośnia radiowa.

Zanim wszedłem na ostatni stopień schodów wiodących do wejścia, frontowe drzwi otworzyły się gwałtownie. Przede mną stał Czcigodny John. Wiedziałem, że to właśnie on, ponieważ nad znajdującą się na wysokości piersi kieszonką jego białego kombinezonu zauważyłem starannie wyhaftowany czerwoną włóczką napis: „Czcigodny John”.

- Witamy pana w naszej skromnej rozgłośni! - wykrzyknął, po czym uścisnął mnie mocno. - jaki to zaszczyt!

Przeszliśmy przez pomieszczenie, w którym prawdopodobnie znajdował się niegdyś salon, a teraz zagracało je mnóstwo sprzętu elektronicznego oraz stosy płyt i taśm. Gdy „czcigodny” prowadził mnie do swojego studia w tylnej części domu, słyszałem psalmy odtwarzane z taśmy.

- Za kilka minut wchodzimy - powiedział mój gospodarz - Niech pan sobie tam wygodnie usiądzie. - Czcigodny john skinął głową w stronę nie pomalowanego stołu, na którym sterczał mikrofon, przytwierdzony niedbale kilkoma gwoździami.

Usiadłem na chropowatej ławce, zastanawiając się przy tym, czy moi wydawcy pracujący w luksusowych pomieszczeniach biurowych przy Fifth Avenue mają jakiekolwiek wyobrażenie o tym, w co pakują swoich autorów. Potem, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Czcigodny John usiadł na ławce obok mnie. W okamgnieniu pojąłem, że mikrofon znajdujący się na stole jest jedynym mikrofonem i obaj będziemy z niego korzystać. Jakaż odmiana po dniach spędzonych w eleganckich rozgłośniach radiowych Atlanty, wśród lśniącego metalu i szkła. Pocieszyłem się jednak, że przez trzydzieści minut mogę znieść wszystko.

Trasa, którą wtedy odbywałem, poświęcona była promocji mojej książki The Christ Commission. W przeciwieństwie do wielu dziennikarzy, którzy poprzednio prowadzili ze mną rozmowy, Czcigodny John nie tylko przeczytał tę książkę, ale również przygotował długą listę inteligentnych pytań. Miał je wypisane na kartce i w czasie audycji stale tam zaglądał.

Rozmowa ta bardzo mnie wciągnęła. Nagle, mniej więcej w połowie audycji, w sąsiednim pokoju głośno zadzwonił telefon. Oczywiście pomieszczenie, w którym znajdowało się to „studio”, nie było dźwiękoszczelne, w odróżnieniu od większości tego typu miejsc, tak więc ten brutalny dźwięk, który rozległ się w środku mej wypowiedzi, zupełnie wytrącił mnie z równowagi i omal nie straciłem wątku, starając się opanować.

Ten przeklęty telefon wciąż dzwonił i dzwonił. W końcu Czcigodny John, rozgniewany, zajrzał do swej listy, zadał mi jakieś pytanie, po czym nie zważając na malujące się w moich oczach przerażenie, odwrócił się, przerzucił nogę ponad ławką, wstał i zniknął w sąsiednim pokoju. Mogłem się domyśleć, że poszedł odebrać telefon. Teraz moim rozmówcą była pusta ława... i mikrofon. Mówiłem wolno, bardzo wolno... przeciągając słowa. Nie mogłem sobie wyobrazić, co się stanie, gdy wyczerpię temat, a mój przyjaciel nie zdąży wrócić.

W końcu nie miałem o czym mówić. Czcigodny John wciąż jednak był nieobecny. I właśnie wtedy, chyba jedyny raz w życiu, zachowałem się bardzo inteligentnie. Sięgnąłem po kartkę z listą Czcigodnego Johna, przesunąłem po niej palcem i odnalazłszy pytanie, które miało stanowić kolejny przyczynek do dyskusji, rzekłem:

- Czcigodny Johnie, z pewnością jesteś ciekawy, skąd wziął się pomysł napisania książki The Christ Commission? - ... a potem, przez następne czternaście minut, prowadziłem wywiad z samym sobą!

Nagle poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu. Tak bardzo byłem pochłonięty odgrywaniem podwójnej roli, że nawet nie zauważyłem powrotu Czcigodnego Johna. Mój przyjaciel wskazał dłonią duży zegar wiszący na ścianie, pochylił się nad mikrofonem i rzekł:

- Panie Mandino, pański pobyt w naszym studiu był dla nas zaszczytem. Życzymy panu, aby ta wspaniała książka odniosła wielki sukces oraz aby pan wrócił szczęśliwie do domu, gdy pańska trasa promocyjna dobiegnie już końca. Niech pana Bóg błogosławi.

Zaraz potem wcisnął jakiś guzik i w eter popłynęła pieśń Bliżej ciebie, mój Boże. Ja tymczasem siedziałem, ocierając pot z czoła. Właśnie wtedy, po raz kolejny, przypomniano mi tę niezwykle ważną zasadę życia, która każe nam śmiać się z samych siebie. Czcigodny John machał mi przed oczami jakąś kartką papieru i sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie.

- Panie Mandino - rzekł - przepraszam za to, że naraziłem pana na to wszystko, ale, doprawdy, poradził pan sobie po mistrzowsku. Ten telefon był od mojej osiemdziesięcioletniej matki, która mieszka w San Diego. Podczas ostatniej rozmowy obiecała mi, że następnym razem, gdy zadzwoni, poda mi stary rodzinny przepis na ciasto marchewkowe. Śmiej się ze świata. I co najważniejsze, śmiej się z samego siebie. Gdyby śmiech sprzedawano w aptece, twój lekarz zaleciłby ci przyjmowanie tego specyfiku każdego dnia. To naprawdę sposób na lepsze życie.

ZASADA JEDENASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Śmiej się z siebie i śmiej się z życia. Niechaj, jednak nie będzie to śmiech drwiny czy politowania, lecz cudowny lek, który złagodzi twój ból, oddali przygnębienie oraz pomoże ci spojrzeć z dystansem na porażkę, która w danej chwili wydaje się straszna. Gdy znajdziesz się w trudnej sytuacji, odpędź za pomocą śmiechu napięcie, lęk i zatroskanie. Dzięki temu uczynisz swój umysł wolnym, a nie zmącona niczym myśl na pewno pozwoli ci odnaleźć rozwiązanie. Nigdy nie traktuj siebie zbyt poważnie.

ZASADA DWUNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw. Nie żałuj dodatkowego wysiłku, tych kilku nadprogramowych minut, miłych słów pochwały czy podziękowania, daj z siebie wszystko, na co cię stać. Nieważne, co myślą inni, liczy się przede wszystkim to, co ty sam myślisz o sobie. Idąc na skróty i wykręcając się od odpowiedzialności, nie osiągniesz szczytów. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Żyj więc jak wyjątkowy człowiek. Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.

Nauczycielu, uczniu, robotniku z hali fabrycznej, sprzedawco, dyrektorze, rodzicu, trenerze, sportowcu, taksówkarzu, windziarzu, lekarzu, prawniku - bez względu na to, jakie podejmujesz w życiu wyzwania, bez względu na to, jakim musisz sprostać zadaniom... nigdy, nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.

Żyjemy w czasach, których tempo zdaje się przewyższać prędkość światła. W naszym świecie, pełnym pośpiechu i krzątaniny, łatwo jest wpaść w nawyk chodzenia na skróty, uchylania się od niektórych obowiązków, kiedy sądzimy, że ujdzie nam to na sucho. Zapominamy lekcje historii oraz słowa ostrzeżenia, wypowiedziane przez mędrców. Zaniedbywanie drobnych spraw, w jakiejkolwiek dziedzinie twojej aktywności, może mieć katastrofalne skutki.

Edison utracił cenny patent przez niedbałość: umieścił przecinek liczby dziesiętnej w niewłaściwym miejscu. Robert DeVincenzo stracił tytuł mistrzowski, ponieważ nie zadał sobie odrobiny trudu, aby przed podpisaniem protokołu z zawodów przeczytać zapisany tam wynik. Protokół zawierał błędne dane. Jestem pewien, że znasz te mądre słowa Benjamina Franklina: „Z powodu braku gwoździa przepadła podkowa z powodu braku podkowy przepadł koń z powodu braku konia przepadł jeździec z powodu braku jeźdźca przepadło zwycięstwo w bitwie”.

Każdy, rzecz jasna, marzy o pracy, którą kochałby tak bardzo, że byłby gotów wykonywać ją za darmo. Niestety, niewielu ludzi spotyka to szczęście. Tak więc, większość z nas jest coraz bardziej znudzona wykonywanymi zadaniami stopniowo przestajemy dawać z siebie wszystko, na co nas stać. Ilekroć nadarza się okazja, idziemy na skróty. Pominąwszy fakt, że taki styl życia może bardzo źle wpłynąć na twoją samoocenę, trzeba podkreślić, że drobne sprawy, lekceważone lub traktowane niedbale, często mogą spowodować duże problemy, a te z kolei na pewno zahamują twój rozwój. Jesteś wyjątkowym dziełem Boga. Nigdy nie pozwól, by wszystko to, co wpływa na ciebie - czyny, wytwory twoich rąk, wysiłek, dobroć - było poniżej twoich możliwości. Jedynie bankruci życiowi i miernoty zaniedbują drobne sprawy.

Niezwykle przekonywający przykład tej prostej, lecz zarazem potężnej prawdy, tej niepodważalnej zasady życia, można znaleźć, wzlatując wysoko, ponad Liberty Island w nowojorskim porcie. Jeśli odwiedzisz kiedyś Nowy Jork i znajdziesz kilka godzin czasu, wykup sobie lot helikopterem, który startuje przy wylocie East Thirty-Four Street, nie opodal rzeki East River. Gdy już zbliżysz się do cudownej Statuy Wolności, stojącej dumnie w porcie, patrz uważnie.

Miedziany posąg, wsparty na stalowej konstrukcji, wznosi się na wysokość trzystu pięciu stóp nad poziom morza. Gdy helikopter będzie się zbliżał do statuy, spójrz na jej szczyt, tam gdzie znajduje się głowa lady Liberty. Zauważ, jak misternie wykonany jest każdy kosmyk jej włosów, podobnie jak wszystkie elementy szaty i ciała. Ta subtelna, metaliczna fryzura na czubku jej głowy z pewnością wymagała wielu dodatkowych tygodni pracy w pracowni Augustea Bartholdiego w Paryżu. Wielki rzeźbiarz mógł sobie oszczędzić tego trudu, ponieważ wtedy wiedział, że nikt nie będzie nigdy oglądał szczytu Statuy Wolności.

Statuę uroczyście odsłonił prezydent Grover Cleveland dwudziestego ósmego października 1886 roku. Nie było wtedy samolotów! Pierwszy prymitywny latający wehikuł udało się wznieść w powietrze braciom Wright dopiero w siedemnaście lat później! Bartholdi był więc wówczas przekonany, że jedynie kilka odważnych mew będzie miało możliwość spojrzeć na Statuę Wolności z góry i że żaden człowiek nigdy nie zobaczy, iż pukle włosów na głowie lady Liberty są misternie ułożone i wypolerowane. A mimo to ten wielki artysta nie poszedł na skróty. Każdy kosmyk włosów, każdy lok jest na swoim miejscu!

ZASADA DWUNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw. Nie żałuj dodatkowego wysiłku, tych kilku nadprogramowych minut, miłych słów pochwały czy podziękowania, daj z siebie wszystko, na co cię stać. Nieważne, co myślą inni, liczy się przede wszystkim to, co ty sam myślisz o sobie. Idąc na skróty i wykręcając się od odpowiedzialności, nie osiągniesz szczytów. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Żyj więc jak wyjątkowy człowiek. Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.

ZASADA TRZYNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Każdy ranek witaj z uśmiechem. Przyjmij nowy dzień jako kolejny, niezwykły dar swojego Stwórcy, jako kolejną, wspaniałą szansę na dokończenie tego, czego nie mogłeś zrobić wczoraj. Bądź twórczy i efektywny. Niech pierwsza godzina tego dnia zabrzmi donośnie w tonacji sukcesu i skutecznego działania, aby echo niosło ten dźwięk aż do wieczora. Dzień dzisiejszy nigdy się nie powtórzy. Nie roztrwoń więc tego daru, robiąc falstart lub nie starając się w ogóle. Przyszedłeś na świat nie po to, by ponieść klęskę.

Bądź twórczy i efektywny. Witaj każdy kolejny świt z uśmiechem. Bądź wdzięczny swemu Stwórcy za jeszcze jedną okazję do ulepszenia twych wczorajszych działań. Wielu z nas, przejętych lękiem o to, co przyniesie ten dzień, niechętnie zwleka się rano z łóżek, nie zdając sobie sprawy, że działania, które podejmujemy w ciągu pierwszych godzin poranka, odcisną swoje piętno na całym dniu, a także przygotują nas na dzień jutrzejszy i wszystkie kolejne dni.

Jakie to straszne budzić się w oczekiwaniu chmurnego dnia, wypełnionego bólem i nudą, a potem z niecierpliwością wyglądać zachodu słońca, po którym przychodzi miłosierny sen.

Istnieje sposób na lepsze życie. Spotykaj każdy poranek z błyskiem nadziei w oczach, z szacunkiem i wdzięcznością za wszystkie szanse, które kryje w sobie nadchodzący dzień. Pozdrawiaj każdego napotkanego człowieka z uśmiechem i miłością bądź szlachetny, subtelny i uprzejmy tak w stosunku do przyjaciela, jak i wroga czerp garściami zadowolenie płynące z dobrze wykonanej pracy w ciągu tych godzin, które nigdy nie powrócą. Oto jest droga, na której mają pozostać ślady twych stóp.

Najważniejsze, byś witał poranek z uśmiechem. Czyż to nie jest łatwe? Cóż, jeśli taki prosty gest stanowi dla ciebie problem, jeśli po przebudzeniu nawiedza cię myśl, że nie masz powodu do uśmiechu, nie rozpaczaj. Wszystkim nam się to zdarza. Nawet najwięksi optymiści nieraz wolą pozostać w swoich czterech ścianach, niż stawiać czoło światu, który czasami jest wrogi i bezwzględny. W życiu każdego z nas zdarzają się „złe” dni. Nie omijają one również ludzi najsławniejszych w świecie, gwiazd sportu czy prezesów wielkich korporacji. Bywa, że po otwarciu oczu wolimy raczej ukryć głowę pod miękką poduszką, niż wlec się zatłoczoną autostradą, wykonać pierwszy telefon dotyczący sprzedaży czy też spojrzeć w oczy okropnemu szefowi.

Teraz, gdy znów się obudzisz z uczuciem lęku przed tym, co dziś cię czeka, zastosuj doskonałą metodę, dzięki której poszybujesz w świat z tak optymistycznym nastawieniem do życia, że przeżyjesz wspaniały dzień. Ta prosta sztuka czy też technika, nazwij to, jak chcesz, nigdy nie zawodzi, nic nie kosztuje, a mimo to uczyni dla ciebie więcej niż sok pomarańczowy, stek i jajka, kawa czy jakakolwiek taśma z motywacyjnym nagraniem. Dzięki tej metodzie wyruszysz na spotkanie ze światem pełen optymizmu, siły, chęci do działania oraz... wdzięczności.

Jeśli chcesz wpuścić do swojego życia słońce i muzykę, to ilekroć obudzisz się z uczuciem współczucia dla samego siebie, sięgnij po poranną gazetę. Nie patrz na pierwszą stronę, bo ogarnie cię ochota, aby się ukryć w piwnicy. Zamiast tego popatrz tam, gdzie zamieszczane są... nekrologi!

Znajdziesz długą listę osób, które byłyby zachwycone, gdyby mogły być teraz na twoim miejscu, mimo wszystkich bolączek, wątpliwości, lęków i problemów, z którymi się borykasz! Wypróbuj tę metodę, ilekroć rankiem ogarnie cię przygnębienie. Będziesz mi za nią wdzięczny.

Czy słyszysz teraz śpiew ptaków?

ZASADA TRZYNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Każdy ranek witaj z uśmiechem. Przyjmij nowy dzień jako kolejny, niezwykły dar swojego Stwórcy, jako kolejną, wspaniałą szansę na dokończenie tego, czego nie mogłeś zrobić wczoraj. Bądź twórczy i efektywny. Niech pierwsza godzina tego dnia zabrzmi donośnie w tonacji sukcesu i skutecznego działania, aby echo niosło ten dźwięk aż do wieczora. Dzień dzisiejszy nigdy się nie powtórzy. Nie roztrwoń więc tego daru, robiąc falstart lub nie starając się w ogóle. Przyszedłeś na świat nie po to, by ponieść klęskę.

ZASADA CZTERNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Pewnego dnia spełni się twoje wielkie marzenie Na każdy więc dzień ustalaj cele. Niechaj nie będzie to skomplikowane i trudne do zrealizowania plany, lecz proste czynności, które stopniowo zaprowadzą cię ku twej tęczy. Spisz je, jeśli uznasz to za konieczne, ale ta lista nie może być zbyt długa, bo nie dokończone dzisiaj zadania będą się wlokły za tobą do jutra. Pamiętaj, że nie zdołasz postawić swej piramidy w ciągu jednej doby. Bądź cierpliwy. Nigdy nie pozwól, by twój dzień przepełniony był mnóstwem spraw, wśród których zginie najważniejszy cel: tego dnia masz uczynić tyle dobra, na ile cię stać ten dzień ma dać ci radość, abyś udając się wieczorem na spoczynek, czuł zadowolenie ze wszystkiego, czego udało ci się dokonać!

Ustalanie celów każdemu przychodzi łatwo. Podobnie jak w przypadku noworocznych zobowiązań, każdy z nas potrafi sporządzić długą listę spraw, które mamy nadzieję załatwić w przyszłości... Zaraz jednak ponownie zaczynamy wieść takie samo życie jak dotychczas.

Uczyńmy ten niezbędny, choć czasem zwodniczy krok jeszcze raz. Pomogę ci. Najpierw jednak ostrzeżenie. Każdy cel, wymagający od ciebie żmudnej pracy, wykonywanej dzień w dzień i rok po roku, tak czasochłonnej i ciężkiej, że nie zdołasz znaleźć nawet kilku chwil dla siebie i swoich najbliższych, nie jest w istocie celem, lecz wyrokiem... Wyrokiem, skazującym cię na żałosne życie, którego nie zdołają zrekompensować zdobyte bogactwa i osiągnięte sukcesy.

Często słyszymy stwierdzenie, że „życie jest jak podróż”. Tak zwani „eksperci od motywacji” nieustannie wykorzystują to zdanie, można je zobaczyć na okładkach książek oraz usłyszeć z wielu kaset magnetofonowych. „Życie jest jak podróż!”. Brzmi ono tak sugestywnie, że chyba musi być prawdą. Pewnie trzeba by je wypowiadać przy akompaniamencie muzyki płynącej z potężnych organów!

W istocie zaś to głupie stwierdzenie nakazuje ci trwać w nieustannej walce, w znoju i trudzie, aby wejść na pierwszy szczebel drabiny sukcesu. Poczekaj jednak, to nie wszystko. Życie jest jak podróż. Weź więc głęboki oddech, każ swym najbliższym, aby zeszli ci z drogi, a potem kontynuuj tę mordęgę, tę nieustanną bitwę, toczoną dniami i nocami, abyś mógł wreszcie wejść na drugi szczebel. Wspaniale! Co chcesz odpocząć? Przykro mi, przyjacielu, ale to jest podróż. Weź więc kolejny głęboki oddech i walcz, ociekając potem, zatracając się w harówce, do następnego szczebla. Dalej, jeszcze jeden szczebel i jeszcze jeden...

A potem, pewnego dnia...

Lew Tołstoj, znakomity rosyjski powieściopisarz pozostawił nam niezwykle wymowną alegorię zachowań ludzi, których cele mają niewiele wspólnego ze szczęściem i radością naszego krótkiego istnienia na tej Ziemi. Pewien wieśniak, Pakom, jest przekonany, że zyska wielką pomyślność, kiedy już będzie miał tyle ziemi, ile jej posiadają najzamożniejsi rosyjscy ziemianie. Taki jest jego cel. Nadchodzi dzień, kiedy Pakom otrzymuje zadziwiającą ofertę: otrzyma bezpłatnie tyle ziemi, ile zdoła okrążyć biegnąc od wschodu słońca do zachodu.

Wieśniak sprzedaje wszystkie swoje dobra, aby dotrzeć do miejsca, z którego napłynęła oferta. Po wielu trudnościach osiąga cel podróży oraz czyni stosowne przygotowania, aby nazajutrz wykorzystać swą wielką szansę.

O świcie Pakom zaczyna gnać na złamanie karku. W ostrych promieniach palącego porannego słońca, w przeraźliwym upale, biegnie, nie patrząc w lewo ani w prawo, mając przed oczami tylko swój cel. Przez cały dzień nie zwalnia nawet na chwilę, nie zatrzymuje się, aby zjeść posiłek, napić się wody czy odpocząć. Z każdym krokiem jego posiadłość staje się coraz większa. Gdy wreszcie słońce chowa się za horyzontem, a ziemię okrywa mrok, Pakon zataczając się wbiega na linię mety. Zwycięstwo! Cel został osiągnięty. Sukces!

I wtedy... czyniąc ostatni krok, Pakom pada martwy z wyczerpania. Teraz wystarczy mu ziemia o powierzchni... sześciu stóp kwadratowych.

Sukces nie jest podróżą. Ten dzień, tak jak wszystkie pozostałe, jest szczególnym darem od Boga. Ustalaj cele, abyś mógł we właściwy sposób zużywać energię przewidzianą na dany dzień, choćbyś nawet miał przejść dodatkową milę. Niech jednak w twoich planach zawsze znajdzie się miejsce na radość, uśmiech i spokój. Niech twoje cele na każdy dzień będą kolejnymi krokami na ścieżce prowadzącej do zrealizowania tych wielkich marzeń, które ukrywasz w sercu. Daj sobie szansę na sukces, a jeśli nawet doznasz porażki, będziesz miał świadomość, że do końca się nie poddawałeś.

Posłuchaj, co mówi rzymski mędrzec, Seneka: „Prawdziwe szczęście to radość z dnia dzisiejszego, bez pełnej niepokoju zależności od tego, co może się wydarzyć jutro, bez nadziei i lęków, lecz w spokojnym zadowoleniu z tego, co mamy. I nic ponadto, bo kto podąża tą drogą, nie pragnie niczego. Wielkie błogosławieństwo ludzkości znajduje się w nas samych i w zasięgu naszych rąk. Mądry człowiek jest zadowolony z tej części, która mu przypadła w udziale, niezależnie od tego, jak jest duża, i nie pragnie tego, czego nie posiada”.

Pomimo długiej i błyskotliwej kariery, pomimo zdobycia światowej sławy i bogactwa, wielki amerykański komik przyznał ostatnio w wywiadzie, że sukces nigdy nie zapewnił mu poczucia bezpieczeństwa. Powiedział: „Zdaje mi się czasami, że gdy któregoś ranka otworzę oczy, wszystko to pryśnie. Ktoś wtedy powie: ®No, chłopie, już po tobieŻ”. I tak, ten wszechstronnie utalentowany człowiek, mając ponad sześćdziesiąt lat, bezustannie biegnie, niczym Pakom, bez końca występując w teatrach, w nocnych klubach, w filmach i w telewizji. Jego wielbicieli to cieszy, ale ja wolałbym, aby i on zatrzymał się i powąchał czasami róże zanim ich płatki odpadną.

Schopenhauer ostrzegał, że wiry zmian porywają każdego z nas i aby utrzymać pozycję pionową, musimy posuwać się naprzód, trwać w ciągłym ruchu, niczym akrobata chodzący po linie. Jakie to smutne.

Istnieje sposób na lepsze życie.

ZASADA CZTERNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Pewnego dnia spełni się twoje wielkie marzenie.

Na każdy więc dzień ustalaj cele. Niechaj nie będzie to skomplikowane i trudne do zrealizowania plany, lecz proste czynności, które stopniowo zaprowadzą cię ku twej tęczy. Spisz je, jeśli uznasz to za konieczne, ale ta lista nie może być zbyt długa, bo nie dokończone dzisiaj zadania będą się wlokły za tobą do jutra. Pamiętaj, że nie zdołasz postawić swej piramidy w ciągu jednej doby. Bądź cierpliwy. Nigdy nie pozwól, by twój dzień przepełniony był mnóstwem spraw, wśród których zginie najważniejszy cel: tego dnia masz uczynić tyle dobra, na ile cię stać ten dzień ma dać ci radość, abyś udając się wieczorem na spoczynek, czuł zadowolenie ze wszystkiego, czego udało ci się dokonać!

ZASADA PIĘTNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Nie pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twoją słoneczną promenadę i okrył cały twój dzień płaszczem ponurej klęski. Zapamiętaj: aby krytykować, nie potrzeba talentu, samozaparcia, inteligencji ani silnego charakteru. To co przychodzi z zewnątrz, może mieć na ciebie wpływ tylko wtedy, kiedy na to pozwolisz. Twój czas ma zbyt wielką wartość, abyś go marnował w walce z jałową nienawiścią, zazdrością oraz zawiścią. Uważaj, twoje życie jest tak kruche. Jedynie Bóg potrafi stworzyć cudowny kwiat, ale zniszczyć go zdoła każdy bezmyślny dzieciak.

Montaigne powiedział, że życie ludzkie jest czymś bardzo delikatnym, łatwo je można zranić. Zawsze coś może pójść gorzej, niż się spodziewamy. Częstokroć najwięcej troski przysparzają nam drobne, mało znaczące kłopoty. I tak jak drobne literki druku najbardziej męczą nam oczy, małe kłopoty wywołują najsilniejszy niepokój i zasłaniają chmurkami błękit naszego nieba, jeśli im na to pozwolimy.

My, ludzie, jesteśmy niezwykle delikatnymi istotami. Potrafimy się obudzić ze śpiewem na ustach i z sercem przepełnionym radosnym oczekiwaniem nadchodzących godzin, aby potem pozwolić, by czyjeś szorstkie słowa, hałas uliczny czy też rozlana kawa zniszczyły nam cały dzień.

Nie pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twą słoneczną promenadę. Zawsze znajdą się ludzie, których głównym zajęciem jest pomniejszanie osiągnięć innych, cyniczni krytykanci, z zawiścią patrzący na twe umiejętności, pracę i sposób życia. Zignoruj ich. Są niczym dzwonek przy przejeździe kolejowym, donośny, choć bezsilny wobec ryku przejeżdżających pociągów. Każda godzina twego życia, każdy dzień warte są zbyt wiele, aby mogła je zmącić grupa zazdrośników, którzy nigdy nie umieją dostrzec tego, co w innym człowieku dobre, choć zawsze zdołają dojrzeć to, co złe. Są niczym sowy w ludzkiej powłoce, czujne w ciemności i ślepe w świetle dnia, szukające robactwa i nigdy nie widzące tego, co szlachetne.

Nikt nigdy nie zdoła pozbawić cię poczucia radości i zepchnąć z drogi sukcesu... chyba że dasz mu na to pozwolenie. Zapamiętaj, że jeśli zdołasz zdusić nagły wybuch złości, uchronisz się przed żałością całego dnia.

Rozpamiętywanie i wyolbrzymianie małych frasunków oraz licznych jadowitych uwag, z którymi się spotykamy każdego dnia, może nam uczynić wiele zła. Jeśli jednak zdołamy zlekceważyć je i uwolnić od nich nasz umysł, stopniowo utracą całą swą moc. Krytykantów można znaleźć wszędzie. Zapamiętaj, że zawiść jest jak robactwo: zawsze ją przyciąga najpiękniejszy owoc. Franklin powiedział niegdyś, iż ludzie, którzy stracili nadzieję, że ich wysiłek może im kiedykolwiek przynieść powodzenie, czują wielką radość, ilekroć los zrównuje z nimi innych.

Nie zdołasz poczynić żadnych postępów, jeśli będziesz prowadził życie pustelnika. Musisz żyć pośród innych ludzi, w świecie pełnym niepowodzeń oraz słów krytyki. Nie pozwól jednak, by to wszystko zsyłało deszcz na twą słoneczną promenadę. Nie zważaj na tych, którzy pełni są zawiści.

Nigdy nie odwzajemniaj ich zawiści i złości i nie podsycaj w sobie tych uczuć. Pamiętaj, że wzniecenie ognia, który miałby pochłonąć twojego wroga, ma taki sam sens jak podpalenie własnego domu w celu pozbycia się szczura. Nigdy nie zniżaj się do poziomu swojego wroga. Booker T. Washington, który zdołał się niegdyś uwolnić od upokarzającego i beznadziejnego losu niewolnika, dał nam wspaniały przykład lepszego życia, pisząc: „Nie pozwolę, by jakikolwiek człowiek pomniejszył moją duszę, zmuszając mnie do tego, bym go nienawidził”. Przypomnij sobie te słowa, gdy następnym razem ktoś spróbuje ściągnąć cię do swojego poziomu.

Nic, co przychodzi z zewnątrz, nie może mieć na mnie żadnego wpływu. Niechaj te słowa będą twoim motto, podobnie jak stanowiły motto Walta Whitmana, a spokojnie doczekasz zmierzchu każdego dnia.

Przed wielu laty, wczesnego niedzielnego ranka, siedziałem w wagonie restauracyjnym pociągu, który właśnie minął El Paso w Teksasie. Pałaszowałem śniadanie, przyglądając się z rozbawieniem kelnerce, ruchliwej, dziarskiej blondynce, która śmiejąc się i żartując, krzątała się wśród stolików i przyjmowała zamówienia. Oto miałem przed oczami osobę, która naprawdę czerpała radość ze swojej pracy i z życia. Jej pogodne usposobienie udzieliło się nam wszystkim. Dzięki niej mieliśmy tamtego ranka o wiele lepsze samopoczucie.

Kiedy sączyłem drugą filiżankę kawy, myśląc o długiej drodze, którą miałem przed sobą, jakiś starszy mężczyzna z wypchaną walizką usiadł ciężko na sąsiednim krześle, pospiesznie rzucił okiem na menu, po czym skinął na naszą kelnereczkę. Podeszła szybko do niego, obdarzając go swym cudownym teksańskim uśmiechem, i rzekła:

- Jaki wspaniały mamy dzisiaj dzień, prawda?

Starszy jegomość wykrzywił usta i odburknął:

- A cóż w nim takiego wspaniałego?

Urocza blondynka uśmiechnęła się, nie dając się zbić z tropu.

- Niech pan tylko spróbuje utracić kilka takich dni, a sam pan znajdzie odpowiedź!

To ty sprawujesz kontrolę nad swoim życiem. Jeśli ktoś zsyła deszcz na twą słoneczną promenadę, dzieje się tak dlatego, że sam wyrażasz na to zgodę. Nigdy więcej, zgoda?

ZASADA PIĘTNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Nie pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twoją słoneczną promenadę i okrył cały twój dzień płaszczem ponurej klęski. Zapamiętaj: aby krytykować, nie potrzeba talentu, samozaparcia, inteligencji ani silnego charakteru. To, co chodzi z zewnątrz, może mieć na ciebie wpływ tylko wtedy, kiedy na to pozwolisz. I twój czas ma zbyt wielką wartość, abyś go marnował w walce z jałową nienawiścią, zazdrością oraz zawiścią. Uważaj, twoje życie jest tak kruche. Jedynie Bóg potrafi stworzyć cudowny kwiat, ale zniszczyć go zdoła każdy bezmyślny dzieciak.

ZASADA SZESNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Szukaj ziarna pomyślności w każdej przeciwności losu. Zapamiętaj tę zasadę, a zdobędziesz bezcenną tarczę, która ochroni cię w czasie twych wędrówek przez najciemniejsze doliny. Gwiazdy można dostrzec z dna studni, podczas gdy trudno je rozpoznać ze szczytu góry. Tak więc, w zmaganiach z przeciwnościami losu zyskasz wiedzę, której nie mógłbyś zdobyć bez kłopotów i niepowodzeń. Zawsze istnieje ziarno pomyślności. Znajdź je i odnieś sukces.

Zdarzyło się to może w rok po tym, jak otrzymałem awans na stanowisko prezesa czasopisma „Absolutny Sukces”, wydawanego przez W. Clementa Stonea. Dzięki reklamie nadawanej przez radio ogólnokrajowe, którą przygotował Paul Harvey, nakład naszego pisma poszybował na niebotyczną wysokość, co można było zauważyć na wiszącym w moim biurze wykresie. Wtedy właśnie uczyniłem fatalny błąd w ocenie naszej sytuacji. Błąd, który mógł nie tylko zwolnić tempo naszego rozwoju, ale również narazić firmę na olbrzymie straty.

Gdy tylko zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem, zatelefonowałem do W. Clementa Stonea, prosząc go o spotkanie.

Bez owijania w bawełnę, powoli i dokładnie opowiedziałem panu Stoneowi, jak spartaczyłem robotę.

W. Clement Stone słuchał mnie uważnie, przerywając mi kilka zaledwie razy, aby wyjaśnić pewne fakty. Gdy skończyłem mówić, siedziałem dalej, przekonany, że bardzo zawiodłem szefa. Czekałem na gromy, które się miały na mnie posypać. Byłem pewny, że moja kariera dobiega końca.

Pan Stone długo patrzył w sufit, wielokrotnie zaciągając się hawańskim cygarem, zanim w końcu spojrzał na mnie i rzekł z uśmiechem:

- To wspaniale, Og!

Wspaniale? Czy ten człowiek stracił zmysły? Przecież swoim działaniem naraziłem jego ukochane pismo na wielkie straty. Nie odpowiedziałem nic pewnie dlatego, że byłem zaszokowany jego reakcją. Po chwili pan Stone pochylił się ku mnie, dotknął mojego ramienia i powtórzył cicho:

- To wspaniale, Og. Naprawdę. Zaraz ci to wyjaśnię.

Ten niezwykły człowiek udzielił mi ważnej lekcji. Poznałem jedną z najważniejszych zasad życia, która była dla mnie nieoceniona przez następne ponad dwadzieścia pięć lat. Pan Stone dokładnie wyjaśnił mi, że chociaż zdaje sobie sprawę, iż to, co się zdarzyło, jest bardzo niekorzystne dla naszego czasopisma, to jest przekonany, że jeśli wnikliwie przyjrzymy się naszemu problemowi, odkryjemy w nim ziarno pomyślności ziarno, które ostatecznie przyniesie nam korzyść. Przypomniał mi też, że ilekroć Bóg zamyka przed nami jedne drzwi, inne zawsze pozostawia otwarte. Przez kilka następnych godzin omawialiśmy nasz problem pod każdym kątem. W końcu, gdy już sporządziłem wiele notatek, opracowaliśmy pewien plan. Dzięki niemu nie tylko odzyskaliśmy utracone pieniądze, ale również zwiększyliśmy dochody, które przez wiele kolejnych lat miały do nas napływać z reklam. Tych kilka niepowtarzalnych godzin uznaję za najwspanialsze doświadczenie w moim życiu.

W każdej przeciwności losu zawsze szukaj ziarna pomyślności. To jedna z tych zasad, które wymagają najwięcej determinacji. Gdy jednak nauczysz się reagować na każdy problem słowami: „To wspaniale!” a potem zadasz sobie nieco trudu, aby rozpoznać korzyści, które mogą wyniknąć z tej sytuacji, zdziwisz się, jak niechybne porażki będą się przeistaczać w zwycięstwa.

Samuel Smiles, autor pierwszej książki na temat sukcesu, zatytułowanej Self Help, napisanej pod koniec dziewiętnastego wieku, powiedział, że!zawsze więcej się uczymy z naszych porażek niż z sukcesów. To, co dobre, potrafimy rozpoznać dopiero wówczas, gdy odkryjemy to, co złe. Kto nigdy nie popełnił błędu, nie zna tego dreszczu, który przenika człowieka, gdy okazuje się, że pozorna strata zamienia się w zysk.

Zasada, która pozwala zamieniać pasywa na aktywa jest tak stara jak historia ludzkości. Pomyśl o przyjaciołach świętego Mikołaja, Eskimosach, którym udało się przetrwać tysiące lat dzięki umiejętności odnajdywania ziarna pomyślności w ich największej przeciwności losu: śniegu i lodzie. Właśnie ze śniegu i lodu budują swoje domki, zwane igloo, które chronią ich przed zimnem. Mój stary znajomy, golfista, mawia, że prawdziwemu sprawdzianowi, tak w życiu, jak i w grze, poddawani jesteśmy nie wtedy, gdy trzymamy się z dala od dzikiej części pola golfowego, gdzie rośnie wysoka, nie strzyżona trawa, lecz wówczas, gdy właśnie stamtąd musimy wybić piłkę. Mistrzostwo - w grze i w życiu - osiągają ci, którzy nauczyli się radzić sobie z przeciwnościami losu.

ZASADA SZESNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Szukaj ziarna pomyślności w każdej przeciwności losu. Zapamiętaj tę zasadę, a zdobędziesz bezcenną tarczę, która cię ochroni w czasie twych wędrówek przez najciemniejsze doliny. Gwiazdy można dostrzec z dna studni, podczas gdy trudno je rozpoznać ze szczytu góry. Tak więc, w zmaganiach z przeciwnościami losu zyskasz wiedzę, której nie mogłbyś zdobyć bez kłopotów i niepowodzeń. Zawsze istnieje ziarno pomyślności. Znajdź je i odnieś sukces.

ZASADA SIEDEMNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Uświadom sobie, że prawdziwe szczęście znajduje się w tobie. Nie trać czasu i energii na poszukiwanie spokoju i radości w otaczającym cię świecie. Pamiętaj, że szczęście nie polega na posiadaniu czy przyjmowaniu, lecz tylko na dawaniu. Wyciągnij dłoń do uścisku. Podziel się co masz. Uśmiechnij się. Obejmij ramionami bliźniego. Szczęście przypomina perfumy. Jeśli spryskasz nimi innych, kilka kropli zawsze spadnie na ciebie.

Wiele lat temu Nathaniel Hawthorne stwierdził, że znacznie łatwiej jest schwytać motyla niż to ulotne uczucie zwane szczęściem. Napisał też, że kiedy na tym świecie pojawia się szczęście, jest to wyłącznie sprawa przypadku. Jeśli ruszysz za nim w pogoń, zaprowadzi cię w ślepy zaułek i na zawsze pozostanie nieuchwytne. A jednak, jak to przedstawił światu Arystoteles, „szczęście jest sensem i celem życia, dążeniem człowieka i kresem ludzkiej egzystencji”.

Pomyśl o tłumach, które każdego wieczora wychodzą na ulice miast w poszukiwaniu kilku godzin szczęścia. Ileż milionów dolarów wydajemy co roku na różnego rodzaju przyjemności! Czy to właściwa droga? Czy jesteśmy szczęśliwi?

Ostatnio przeprowadziłem pewien eksperyment, o którym mówiłem już od lat. Pewnego słonecznego popołudnia stanąłem €na rogu Fifth Avenue i Fifty-fourth Street w Nowym Jorku i przyjrzałem się uważnie dwustu ludziom, którzy kierując się w południową stronę Jeżeli szczęście to normalny stan, podobnie jak dobre zdrowie, to dlaczego cieszy się nim tak niewielu ludzi?

Nie potrafimy radować się szczęściem, bo prawdopodobnie nie jesteśmy w pełni świadomi, czym ono w istocie jest. Wiele ludzi zakłada, że szczęście może przynieść bogactwo i władzę, ale ja znam wielu milionerów, których dręczy ból i samotność. Gdy niedawno odbywałem wspaniały rejs statkiem „Royal Princes” po Kanale Panamskim, dziwiłem się, że tak niewiele szczęśliwych twarzy nożna było zauważyć na luksusowym pokładzie tego luksusowego liniowca. Rozpieszczeni, zepsuci, przyzwyczajeni, że inni im usługują, wydawali się bardzo do siebie podobni. Nie powinienem był się temu dziwić. Jeśli we wnętrzu człowieka nie ma zalążka szczęścia, żadne dobra materialne, rozrywka czy też platynowe karty kredytowe nie wywołają uśmiechu na jego ustach.

Thoreau, mój stary przyjaciel, wiele miał do powiedzenia na ten temat. Napisał, między innymi, następujące słowa: „Doświadczenie utwierdza mnie w przekonaniu, że nasz byt na tej ziemi nie jest udręką, lecz przyjemnością, jeśli tylko prowadzimy życie proste i mądre. Większość przedmiotów zbytku, a także wszelkie atrybuty tak zwanego komfortu życiowego nie tylko są zbyteczne, ale również stanowią wielką przeszkodę w rozwoju ludzkości”.

Czy pamiętasz białego rycerza z książki Lewisa Carrolla Po drugiej stronie lustra? Alicja go spotyka, kiedy targa on za sobą przeróżne przedmioty, które mają mu zapewnić wygodniejsze życie: ul, aby móc schwytać pszczoły, jeśliby się do niego zbliżyły pułapkę na myszy, która miałaby go ustrzec przed gryzoniami obręcze na nogi konia, chroniące przed zębami rekina nawet naczynie, z którego mógłby zjeść pudding śliwkowy, gdyby go nim uraczyła jakaś życzliwa dusza. Objuczony swoim dobytkiem, rycerz jest doskonałym symbolem ludzi, którzy szukają szczęścia, gromadząc pieniądze, cenne przedmioty i nieruchomości.

Szczęście jest jak motyl...? A może nie. „Bardzo niewiele potrzeba, aby uczynić życie szczęśliwym - pisał Marek Aureliusz. - To wszystko znajduje się w tobie, w twoim sposobie myślenia”. Poszukiwanie szczęścia może ci zająć całą wieczność, a i tak zakończy się fiaskiem, jeśli nie zajrzysz do swego wnętrza, do serca i duszy, a potem nie podzielisz się z innymi tym, co tam znajdziesz, nie oczekując za to żadnej nagrody. Posłuchaj, co powiedział George Eliot: „Troszczenie się o własne przyjemności może nam dać jedynie żałosną namiastkę najwyższego szczęścia, z którym wiąże się prawdziwa wielkość. Aby je zdobyć, potrzeba dalekosiężnych myśli oraz bogatych uczuć, którymi innych ludzi należy obdarzać w równym stopniu, jak siebie samego. Ten szczególny rodzaj szczęścia często niesie ze sobą wielki ból, dzięki któremu właśnie możemy określić, co jest dla nas najdroższe na świecie, bo to nasza dusza dostrzega dobro”.

Dobrze jest mieć pieniądze i wszystko to, co można za nie kupić. Ale trzeba również uważać, aby nie stracić tego, czego nie można kupić za żadne pieniądze.

Otwórz swe serce na innych ludzi. Szczęście to tylko produkt uboczny tego, jak traktujesz bliźniego. Czas, w którym możesz być szczęśliwy, to chwila obecna. Miejsce zaś, gdzie możesz być szczęśliwy, jest tu, gdzie się teraz znajdujesz. Poznaj dobrze i zacznij stosować w życiu zasady, które zostały ci przekazane z wielką miłością, a płynącym z nich przesłaniem podziel się z tymi, którzy proszą cię o wsparcie. Motyl przyfrunie ku tobie i usiądzie na twoim ramieniu dopiero wówczas, gdy usłyszysz muzykę z pozytywki.

Nigdy nie było i nie będzie lepszego sposobu na życie.

ZASADA SIEDEMNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Uświadom sobie, że prawdziwe szczęście znajduje się w tobie. Nie trać czasu i energii na poszukiwanie spokoju i radości w otaczającym cię świecie. Pamiętaj, że szczęście nie polega na posiadaniu czy przyjmowaniu, lecz tylko na dawaniu. Wyciągnij dłoń do uścisku. Podziel się tym co masz. Uśmiechnij się. Obejmij ramionami bliźniego. Szczęście przypomina perfumy: jeśli spryskasz nimi innych, kilka kropli zawsze spadnie na ciebie.

Epilog

Żegnaj. Będzie mi ciebie brakowało. Nasza wyjątkowa przyjaźń nigdy jednak nie wygaśnie. Jeśli zapragniesz, możesz mnie zachować przy sobie, do końca swoich dni, pod warunkiem jednak, że będziesz poznawał, a następnie stosował zasady lepszego życia. Bardzo bym tego chciał.

Mam nadzieję, że twoja wizyta u mnie dostarczyła ci tyle samo radości, ile mnie dało goszczenie cię w moim gabinecie. Byron pisał, że wszystkie pożegnania powinny się odbywać szybko. Być może miał rację. Muszę ci jednak wyznać prawdę: wcale nie chcę widzieć, jak wychodzisz z tego pokoju. Tak wiele wspólnie dokonaliśmy... a do zrobienia pozostało jeszcze więcej.

Przez wszystkie lata mojego życia najcięższe chwile przeżywałem wówczas, gdy musiałem odjeżdżać, zostawiając moich drogich przyjaciół, lub też gdy patrzyłem, jak oni odjeżdżają. Musiało minąć wiele miesięcy, zanim wreszcie zelżał ból po tym, jak moi synowie, najpierw Dana, a potem Matt, odfrunęli z rodzinnego gniazda.

Wydaje mi się, że równie wielki żal czuję wtedy, gdy muszę się pożegnać z martwymi przedmiotami, do których zdążyłem się przywiązać. Wciąż jeszcze mam stary aparat fotograficzny, którym można robić trójwymiarowe zdjęcia. Filmów z takich aparatów nie wywołują już w żadnym zakładzie fotograficznym. Mam również kije golfowe z drewnianymi trzonami, kilka szerokich krawatów i starego, białego cadillaca Eldorado ze składanym dachem, rocznik 1974. Od piętnastu lat jest on dla mnie najważniejszym pojazdem.

I oto teraz, niczym w scenie z czarno-białego filmu, stoję na stacji i macham ci ręką, a twój pociąg się oddala. Przychodzi mi na myśl wiele rzeczy, o których mogłem ci jeszcze powiedzieć. Mimo to, ze swojego doświadczenia wiem, że gdy nastąpi ostateczne odkrycie kart, twój los będzie zależeć tylko od ciebie. Żadna książka, wykład, seminarium, żaden nauczyciel, trener, ksiądz, minister czy też rabin ani żadna taśma motywacyjna nie zdołają zrobić nic w kierunku odmiany twego życia, jeśli ty sam nie będziesz zdecydowany zapłacić ceny w postaci swego czasu, wysiłku, poświęcenia i bólu. Wybór należy do ciebie... tylko do ciebie.

Co było, minęło. Nie możesz zmienić tego, co zdarzyło się wczoraj czy w zeszłym miesiącu, podobnie jak nie zdołasz odwrócić niepowodzeń zeszłego roku. Możesz jednak zrobić wszystko, by zarówno dzień jutrzejszy, jak i pozostałe dni twojego życia były takie, jakimi je widziałeś w swych marzeniach. Twe najwspanialsze dni dopiero nadejdą. Musisz jednak stosować w życiu opisane tutaj zasady. A skoro poznałeś już moją przeszłość, to z pewnością się zgodzisz, że jeśli udało się Ogowi Mandino, może się udać każdemu... a zwłaszcza tobie! Od tej pory żadnych wymówek, żadnego alibi, zgoda?

Naprawdę istnieje sposób na lepsze życie... a ty masz teraz w ręku odpowiedni klucz. Wykorzystaj go. Nie zawiedź mnie, a co ważniejsze, nie zawiedź samego siebie!

Do widzenia, mój wyjątkowy przyjacielu. Niech Bóg roztoczy opiekę nad nami, kiedy się już rozstaniemy.

Powodzenia

Og Mandino

11)

21)

31)

41.

l1.1.1.1.1.1

rI.A.1.a



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mandino Og Sposob na lepsze zycie
§ Mandino OCR Og Sposób na lepsze życie
§ Mandino Og Sposób na lepsze życie
Sposób na lepsze życie- Og Mandino, PSYCHOLOGIA, PSYCHOLOGIA ZARZĄDZANIA
Mandino [Sposób na lepsze życie]
ŻYCIE DUCHOWE DROGĄ WEWNĘTRZNEGO UZDROWIENIA, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, Katolik.
Jezus Chrystus, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w katolickiej
Uważnie patrzeć na znaki, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w ka
Szatan ma wszystkich ludzi na których ma wpływ w swym OBIĘCIU, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAP
Wstań, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w katolickiej atmosferz
Antynewegowski trójkąt, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w kato
Zatopiony w Maryi, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, Katolik.poezja, wiersz itd
Medycyna Wschodu szansa na lepsze życie, czy oszustwo
TAK...Jaknie zwykłe sąludzkie, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, Katolik.poezja, wiersz
Pascha historii, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w katolickiej
Jezus jedyną drogą do Ojca, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w
Wizja bł. ks. Markiewicza, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w k
Decyzja i Rozum, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, Katolik.poezja, wiersz itd
Wielki światowy spisek, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, katolik. czyli, chomiki w kato

więcej podobnych podstron