Sten Imperium Tysiaca Slonc


ALLAN COLE & CHRIS BUNCH

Imperium Tysiąca Słońc

Seria: „Sten” tom III

1.

Banth warknął na świnkę kolczatkową. Prosiak głębiej wcisnął się w płytką jamę i nie podjął dyskusji.

Instynkt podpowiadał napastnikowi, że ta niechętna do współpracy wieprzowina jest jadalna, jednak doświadczenie mówiło zupełnie, co innego. Mięso pojawiało się zwykle o świcie oraz wieczorem, przynosiło je dwunożne stworzenie, które przy okazji wypowiadało kilka życzliwych słów. Świnka nawet pachniała jak jedzenie, ale nie zachowywała się tak, jak na porządne danie przystało. Sześcionogi kocur przysiadł na zadzie i przednią łapą usunął dwa kolce wbite w miękki nos.

Nagle banth zastrzygł uszami, gdy z głębi lasu dobiegł go jakiś dźwięk. Spojrzał z niepokojem na rysującą się obok górę, potem znów na puszczę. Odgłos powtórzył się raz jeszcze, więc zwierzak podjął decyzję.

Wbrew nakazom instynktu wybiegł spomiędzy drzew, po czym ruszył kamienistym zboczem, aż dwieście metrów wyżej przycupnął za większą stertą głazów.

Niezbyt natarczywe wycie przybrało na sile i zza wierzchołków drzew wyłonił się ślizgacz antygrawitacyjny. Zakręcił, poszukał miejsca na lądowisko i osiadł w pobliżu płytkiego wykrotu;

Terence Kreuger, szef taktycznych sił policyjnych Świata Centralnego, zerknął na ekran detektora. Igła wskazywała dokładnie na górę, odczyt zaś informował, że banth jest odległy o niecałe pół kilometra.

Kreuger odczepił broń z uchwytów za fotelem i sprawdził ją raz jeszcze. Była zabezpieczona, z polem rażenia nastawionym na obszar o przekroju jednego metra. Mniej więcej tyle wynosiła szerokość piersi bantha.

Myśliwy zlustrował zbocze lornetą. Po kilku sekundach dojrzał ruch. Mruknął coś pod nosem i skierował ślizgacz w górę. Kilka godzin wcześniej banth już mu umknął, więc nie miał powodów, aby być z siebie zadowolonym.

Kreuger uwielbiał polowania. Niemal cały czas poza służbą spędzał na łowach lub na przygotowaniach do takich wypraw, które stanowiły dość kosztowne hobby, szczególnie na Świecie Centralnym. Stołeczna planeta imperium prawie w ogóle nie posiadała własnej zwierzyny, więc zezwolenie na odstrzał kosztowało niezwykle drogo. Nawet dowódca grupy taktycznej nie mógł sobie na nie pozwolić. Przynajmniej do teraz.

W minionych latach polował jedynie na sprowadzane z innych światów, niejadalne (a czasem wręcz trujące) paskudztwa. Owszem, to też było coś, ale trofeów miał wciąż niewiele. Szczególnie takich, o jakich wspominały kroniki dawnych łowów. Nagle jednak wszystko się zmieniło za sprawą wypróbowanych przyjaciół. Kreuger pracował w policji już od trzydziestu lat i wciąż cenił swą uczciwość i nieprzekupność, lecz perspektywa określonych profitów skłoniła go do drobnej rewizji poglądów. Po krótkim namyśle uznał, że to, czego pragną jego przyjaciele nie jest wcale nieuczciwe i w ten sposób problem zniknął. A w zamian? Pobyt z dala od szaleństwa imperialnego świata. Trzy tygodnie w rezerwacie łowieckim, wszystkie wydatki opłacone z góry i jeszcze zezwolenia na odstrzał czterech niebezpiecznych bestii: ziemskiego nosorożca, bantha, jelenia i gigantycznej pseudowydry.

Wyznaczył już nawet odpowiednie miejsca na ścianach dla każdej zdobyczy. Oczywiście nie zamierzał nikomu zdradzić, gdzie upolował takie okazy.

Zderzak ślizgacza zetknął się z głazem i wstrząs przerwał upojne marzenia. Skoncentruj się, chłopie, nakazał sobie w myślach Kreuger. Chłoń każdy drobiazg. Krystaliczną przejrzystość powietrza. Zapach drzew. Widok kurzu wzbijanego przez pęd ślizgacza.

Skierował pojazd w kierunku wskazywanym przez igłę detektora. Znacznie niżej manewrował między drzewami drugi jednoosobowy ślizgacz. Clyff Tarpy nie potrzebował nawet lornety, by utrzymać się w ogonie Kreugera.

Banth został osaczony.

Z prawej grunt opadał zbyt raptownie, by nawet pazurzaste łapy znalazły jakieś zaczepienie. Z lewej widniała pionowa ściana. Zwierzak skrył się za głazem.

Kreuger wylądował po przeciwnej stronie, mocniej chwycił broń i wysiadł.

Banth poczuł zagrożenie. Nie tak dawno podobne manewry zakończyły się głośnym hukiem i palącym bólem w boku. Właśnie dlatego kocur umknął przez las w kierunku góry.

Banth wyczuł zapach typowy dla dwunoga - obcego, ale zawsze dwunoga. Czyżbym coś zbroił?, pomyślał. Może jednak dwunóg nakarmi go i pomoże wrócić do znajomego ciepła zagrody.

Zwierzak wstał i ruszył człowiekowi na spotkanie.

Kreuger uniósł broń. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Najpierw odbezpieczyć...

Banth miauknął. Nagle się zorientował, że akurat tego dwunoga w ogóle nie zna.

- Hej, skurczybyku!

Kreuger obrócił się na pięcie i momentalnie zapomniał o zdobyczy. Nie dosłyszał lądującego tuż za nim drugiego ślizgacza.

Oglądany z odległości pięciu metrów wylot lufy wyglądał naprawdę paskudnie. Tarpy odczekał dokładnie tyle, ile było trzeba, aby na twarzy policjanta odmalowało się przerażenie. Potem nacisnął spust. Pocisk z miękkiego metalu przeszył mostek Kreugera, skręcił na łuku żebra i przebił serce. Śmierć nastąpiła natychmiast. Myśliwy zdążył tylko przysiąść na kamieniu i zaraz głowa opadła mu na piersi.

Tarpy z uśmiechem sięgnął do wiszącej u pasa torby. Wyjął spory stek sojowy i rzucił go banthowi.

- Obyś skorzystał ze wszystkich ośmiu pozostałych żywotów, kociaczku.

Potem dobył jeszcze puszkę z aerozolem i cofając się, zaczął zamazywać ślady swoich stóp. Przystanął na chwilę przy ślizgaczu Kreugera. Wyłączył zasilanie maszyny oraz radioznacznik. Uznał, że im później odnajdą ciało, tym lepiej. Potem wsiadł do własnego pojazdu i ruszył w dół.

Banth zamiótł parę razy ogonem. Nie podobał mu się zapach tych dwunogów. Ostatecznie jednak porwał stek i pobiegł z nim w kierunku lasu. Zje mięso na swoim terenie, gdzie jest o wiele spokojniej. A potem się zastanowi, co zrobić z tym samobieżnym pęczkiem igieł.

2.

Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przycisnął długi nóż do gardła admirała Mika Ledoha. Drugą ręką przysunął Wielkiego Szambelena Jego Imperialnej Mości bliżej blanków.

- Jeśli nie spełnicie naszych żądań, ten człowiek umrze! - Wzmocniony głos runął siedemsetmetrową przepaścią, aż sięgnął placu defilad.

Nieco z prawej, sto metrów poniżej terrorysty i jego ofiary Sten sprawdzał przyczepione do butów i rękawic pazury. Palce ledwo znajdowały oparcie między spojonymi zaprawą kamieniami. Jedna stopa wisiała nad przepaścią, druga spoczywała na obliczu sierżanta-majora (czyli havildar-majora) Lalbahadura Thapy. Broń dyndała przyczepiona do brunatnego munduru polowego, koło łokcia widniała puszka z nicią. Na jej końcu kołysała się kotwiczka.

W górze znów huknął głos terrorysty:

- Macie tylko kilka sekund, by się zdecydować! Ocalicie mu życie, czy nie?

Sten poszukał lewą dłonią nowego uchwytu, wbił pazury w zaprawę, ale ta niestety się wykruszyła. Omal nie spadł. Odetchnął głęboko i opanował rozedrgane nerwy.

- Kaphar hunnu bhanda marnu ramro - mruknął boleśnie Lalbahadur.

- Owszem, do cholery, ale tchórze żyją dłużej! - warknął Sten, znajdując punkt zaczepienia dla palców i unosząc obie stopy. W końcu zdołał wesprzeć się wszystkimi kończynami. Kilka oddechów i dalej. Ręka, noga, ręka, noga... Za nim reszta plutonu gurkhów cierpliwie podążała po tej samej, pionowej granitowej ścianie.

Pięć metrów przed parapetem Sten trafił na wystający z muru kamień, idealne oparcie. Przycisnął dyszę drugiej puszki i smuga nici przylgnęła do skały. Dał znać pozostałym, że już bezpiecznie się ulokował, więc mogą dołączyć. Opuścił ku nim nić z kolejnej, zawieszonej na plecach puszki.

Lalbahadur wspiął się momentalnie i przystanął po prawicy przewodnika. Sten wypuścił około piętnastu metrów nici z kotwiczką, jedną ręką starannie rozkołysał całość i cisnął w górę.

Dwudziestogramowa kotwiczka dwukrotnie okręciła nić wkoło sterczącej spoza blanków lufy muzealnej armaty. Sten zacisnął na nici specjalne rękawice z wyciągiem i nie zwlekając ruszył w górę. Terrorysta spoglądał akurat w odległe reflektory i dlatego nie dostrzegł postaci, która minąwszy armatę, rozpłaszczyła się na zwieńczeniu muru.

- Dość tego czekania - ryknął głos. Zbrojne w nóż ramię zamierzyło się do śmiertelnego ciosu i w tejże chwili Sten wypadł z cienia, wcisnął jedną pazurzastą dłoń w twarz mężczyzny, drugą zaś zablokował uderzenie.

Niedoszły zabójca zachwiał się i puścił ofiarę. Szambelan przez chwilę balansował na krawędzi, ostatecznie jednak odzyskał równowagę.

Gdy terrorysta przyszedł do siebie, Sten już przysposobił się do starcia. Przemknął pod ostrzem noża i obiema dłońmi wyrżnął przeciwnika w skroń. Starczyło, by ogłuszyć.

Pozostali terroryści dopiero wtedy się zorientowali, że coś idzie nie tak i runęli na Stena, jednak odsiecz była zdecydowanie spóźniona. Blanki zaroiły się od gurkhów. Długie na trzydzieści centymetrów kukri zalśniły w blasku jupiterów, wkoło poniósł się okrzyk Ayo Gurkhali. Ten sam, który od tysięcy lat chłodził niecne zapały różnych gwałtowników.

Terroryści nie mieli już żadnych szans.

Lalbahadur sprawdził, czy wszyscy przeciwnicy zostali unieszkodliwieni. Naik Thaman Gurung wydobył zza pasa na plecach miniaturowy moździerz, ustawił go, a następnie uzbroił rakietowy pocisk. Spojrzał pytająco na Stena. Dowódca przytaknął i przez czerń nieba przemknęła jasna gwiazda. Opadła szerokim łukiem na plac defilad.

Gurung zabezpieczył na blankach ciągnącą się za pociskiem linę i uśmiechnął się do Stena.

- Gotowe, kapitanie.

- Pluton, baczność! - krzyknął Sten. - Kolejno... na dół!

Thaman szedł pierwszy. Założył bloki na linkę, odbił się stopami i zniknął w siedemsetmetrowej przepaści.

Sten zasalutował szambelanowi.

Admirał Ledoh skrzywił się niemiłosiernie, poprawił paradny kapelusz, wziął od Stena rękawice oraz bloki i rychło zniknął w ciemności.

Sten sunął trzeci. Hamować zaczął dopiero w ostatniej chwili. Tuż przy gruncie puścił uchwyty, skoczył i dwukrotnie przetoczył się po ziemi.

Ledwie minutę później cały pluton sformował nienaganny szyk. Nieco pozbawiony tchu admirał Ledoh pozdrowił wojaków, a Wieczny Imperator nagrodził ich oklaskami. Pozostałe pół miliona widzów tylko czekało na ten moment. Długi na pięć kilometrów plac rozbrzmiał wiwatami na cześć Ledoha, Stena, jego gurkhów oraz “terrorystów", którzy wdzięcznie kłaniali się na górze.

Ledoh ocknął się wreszcie i ruszył po schodach na podium imperatora. Zanim dotarł do celu, władca zdążył mu przygotować drinka. Jego Wysokość poczekał jeszcze, aż admirał wypije trunek, potem uśmiechnął się kwaśno.

- Kto wymyślił ten kretyński kapelusz? - spytał.

- Ja sam, najjaśniejszy panie.

- Aha. A jakim cudem nie spadł waści ze łba podczas zjazdu po linie?

- Za sprawą porządnego kleju roślinnego.

- Czy jest on rozpuszczalny?

- Owszem, w wodzie.

- Obyś się nie mylił. Nie zamierzam tolerować w swoim otoczeniu wariata z czapką do złudzenia przypominającą szpitalny basen. Ale nic to, napij się jeszcze, Mik. Na bogów, nie co dzień udajesz Tarzana!

Ten rozkaz został wypełniony z wdzięcznością i bez wahania.

Imperator hucznie obchodził wymyślone przez siebie święto: Dzień Imperium.

Ustanowił je ponad pięćset lat temu na pamiątkę jakiejś dawno już zapomnianej bitwy.

Założenie było proste: raz do roku wszystkie jednostki sił zbrojnych Imperium stawiały się na przegląd. Ściągano nawet oddziały stacjonujące na najodleglejszych światach. Przybyłym szykowano gorące powitanie.

Oczywiście nie chodziło tylko o paradę. Każde bowiem przedsięwzięcie Wiecznego Imperatora zawsze posiadało kilka ukrytych znaczeń. Pokaz siły nie tylko dodawał ducha obywatelom, ale także zniechęcał rozmaite czarne charaktery do działania na niekorzyść Imperium. Wiele knowań usychało już w zarodku, co tylko dobrze służyło interesom olbrzymiego państwa.

Główne uroczystości odbywały się na Centralnym Świecie. Z latami ustaliła się praktyka, że Dzień Imperium kończył dwutygodniowe igrzyska sportowe, obejmujące również sztuki walki. To jedno święto po trosze przypominało wszystkie inne, jakie zrodziły się w tradycji ludzkości. Było w nim coś z antycznych Saturnaliów, germańskiego Oktoberfest, anglosaskiego Święta Majowego i Olimpiady. Dodatkowo na ten jeden wieczór otwierano dla każdego chętnego wrota imperialnego pałacu, co należało uznać za spory akt odwagi.

Główna rezydencja imperatora i jego centrum dowodzenia mieściły się w kręgu ogrodów o średnicy pięćdziesięciu pięciu kilometrów. Wielkość ta była nieprzypadkowo dobrana, gdyż dzięki niej posiadłość władcy ciągnęła się aż po linię horyzontu. Imperator wiedział, jak usunąć niepożądanych gości z pola widzenia.

Pośrodku wymuskanej zieleni stało zapewne najdziwniejsze w dziejach zamczysko warowne. Wzniesione zostało na planie prostokąta. Dłuższy bok miał sześć kilometrów, krótszy dwa.

Mury liczyły dwieście metrów wysokości, a swą architekturą nawiązywały do dzieł pradawnego francuskiego inżyniera imieniem Vauban. Nachylone pod kątem pięćdziesięciu stopni przypominały w przekroju literę V i dawały schronienie większości imperialnych biurokratów. Nie były w stu procentach odporne na uderzenia nuklearne, ale dopiero bezpośrednie trafienie mogłoby je uszkodzić. Zresztą nawet całkowite zburzenie pałacu nie stanowiłoby dla imperatora poważnego zagrożenia. Podziemne magazyny i zbiorniki zawierały dość żywności, wody i powietrza, by przetrwać w schronieniu kilkadziesiąt lat.

Sam pałac wyglądał jak monstrualnie powiększona kopia ziemskiego zamku Arundel. Stał w perspektywie placu defilad, który wyznaczał centrum całej posiadłości.

Budowla przypominała górę lodową, a jej zasadnicza część i tak kryła się pod ziemią. Niektóre tunele i schrony znajdowały się dwa tysiące metrów poniżej poziomu gruntu.

Fasada pałacu została obłożona kamiennymi blokami, kryjącymi tarcze zdolne powstrzymać falę uderzeniową bliskiej eksplozji termonuklearnej. Dodatkowo wmurowano również grubą na wiele metrów izolację termiczną. Imperator lubił wygląd budowli pochodzących z okresu ziemskiego średniowiecza, ale w kwestii własnego bezpieczeństwa wolał zawierzyć najnowszym dokonaniom nauki.

W Dniu Imperium transportowce gwardii wwoziły turystów do pałacu, jednak przez resztę roku wstęp miały tu tylko osoby zatrudnione. Superszybka kolejka pneumatyczna dowoziła je do pracy z odległego o trzydzieści pięć kilometrów Fowler i od razu wysadzała poszczególnych pracowników przy konkretnych stanowiskach. Nikt więc nie urządzał sobie zbędnych przechadzek po obiekcie.

Ponieważ bezpośrednie uczestnictwo w obchodach mogło w pewnych kręgach uchodzić za zaszczyt niemal tak doniosły jak zaproszenie na dwór imperatora, więc nie ulegało wątpliwości, że chętnych będzie znacznie więcej niż miejsc. Imperator już na samym początku wyznaczył trzy “kręgi" dla publiczności. Najbliżej zamku szykowano miejsca dla przedstawicieli elit i faworytów dworu, aktualnych bohaterów oraz tym podobnych “najrówniejszych" obywateli.

Granica między dwoma pierwszymi kręgami była dość płynna. W drugiej strefie grupowali się dostojnicy z awansu społecznego, czyli najambitniejsi dorobkiewicze. Wiedzieli oni, że to jedno popołudnie zostanie im w pamięci jako najważniejszy dzień życia. Żeby doświadczyć chwili chwały, płacili ciężkie pieniądze, sięgali też po groźby, wymuszenia czy inne środki, zwykle mało legalne.

Trzeci, najdalszy krąg przeznaczono dla mieszkańców Centralnego Świata. Oczywiście wiele biletów trafiało do rąk przybyszów spoza planety, ale imperator uznawał, że jeśli “tubylcy" pragną zarobić kilka kredytów na turystach, to on nie ma nic przeciwko temu.

Siedziska trzeciego kręgu, proste ławy bez zadaszenia, instalowano na murach otaczających plac defilad. Prace rozpoczynano już na kilka tygodni przed świętem.

Widok z jakiegokolwiek miejsca i tak zawsze był równie dobry, dzięki wielkim holograficznym ekranom, które rozbłyskiwały zbliżeniami co ciekawszych scen oraz obliczami osobistości z pierwszego kręgu.

Większość rozgrywek toczono na poszczególnych arenach placu defilad. Tylko niektóre z atrakcji, jak “ratunkowa" akcja Stena, lokowano bliżej zamku.

Dzień Imperium był wydarzeniem roku na Dworze Tysiąca Słońc, które tego dnia lśniły szczególnym blaskiem. I nikomu nie przeszkadzało, że w skład Imperium wchodziło o wiele więcej systemów gwiezdnych niż jeden marny tysiąc.

W taki wieczór mogło się zdarzyć dosłownie wszystko...

Zasapany Sten oparł się o betonową ścianę tunelu. Stalowe wrota, zwykle zamknięte, stały teraz otworem, by uczestnicy święta mogli dostać się na plac defilad.

Obok łapał powietrze havildar-major Lalbahadur Thapa. Podkomendni gurkhowie zostali już odprawieni, by w ramach wolnego czasu spędzili wieczór zgodnie z własną wolą i ochotą. Część zajęła się hazardem, reszta zamierzała odwiedzić odmienne stany świadomości, w czym mogła dopomóc bogata oferta bufetów.

- To był znamienity pokaz - wyharczał Lalbahadur.

- Jasne - odparł Sten.

- Jestem pewien, że jeśli ktokolwiek o złym sercu spróbuje porwać naszego szambelana dla okupu, nie zrobi tego tutaj.

Sten uśmiechnął się krzywo. Przez trzy miesiące dowodzenia osobistymi strażnikami imperatora przekonał się, że Nepalczycy przejawiają poczucie humoru dziwnie zbieżne z jego własnym. Respekt wobec przełożonych uznawali na pojęcie czysto abstrakcyjne.

- Jesteś cyniczny. To zaszczyt wystąpić w takim dniu.

- Racja, ale jak tu pogodzić obowiązki z zaszczytami? Smutny dysonans - mruknął ponurym tonem. - Chociaż nie - dodał po chwili i twarz mu się rozjaśniła. - Gdy te wszystkie chłopki z różnych planet ujrzą nasze heroiczne wyczyny, nie zabraknie nam rekruta. Bez kłopotu znajdziemy nowych idiotów gotowych wspinać się po murach dla chwały imperatora.

Sten aż podskoczył, gdy za jego plecami huknęła wojskowa orkiestra. Obaj wyprostowali się na baczność, widząc maszerującą równym szykiem kompanię reprezentacyjną Własnych Pretorian Imperatora. Oddali honory i przytulili się do ściany, by przepuścić formację złożoną z ponad sześciuset osób strzegących na co dzień pałacu. Wszyscy byli w mundurach z lśniącej skóry i przy broni. Na piersiach pobłyskiwały rozmaite odznaczenia.

Na czele maszerował dowódca jednostki, pułkownik Den Fohlee. Sztywnym gestem odpowiedział na salut Stena, po czym wbił służbowe spojrzenie w przestrzeń gdzieś przed sobą. Gdy oddział wtoczył się na plac defilad, przywitała go wrzawa.

- Ojciec powiedział mi kiedyś, że są tylko dwa rodzaje mężczyzn - mruknął Lalbahadur. - Zwykle nie zwracam uwagi na takie poglądy. Osobiście uważam że jedyne dwie kategorie to ci, którzy dzielą wszystkich, oraz ci, którym takie rozróżnienia nie przychodzą do głowy. - Umilkł nagle, nieco zmieszany.

- A co rzekł twój ojciec?

- Że jedni wolą barwny strój, drudzy pełny dzban. A pan, kapitanie, co lubi bardziej?

- Nic z tego, sierżancie - wymamrotał z żalem Sten. - Wciąż jestem na służbie.

Pożegnali się, oddając honory, i przysadzisty podoficer zniknął w głębi tunelu. Stenowi zostało jeszcze kilka minut do obejścia wart, ruszył zatem do wyjścia, by zerknąć na paradę pretorian.

Byli dobrzy, nawet bardzo dobrzy. Nie mogli być inni. Mężczyźni i kobiety od lat ćwiczący się tylko i wyłącznie w posłuszeństwie oraz umiejętności wielogodzinnego sterczenia na warcie w absolutnym bezruchu. Poza tym do perfekcji opanowali jeszcze inny rodzaj sztuki - paradną musztrę.

Sten wiedział, że ocenia ich niesprawiedliwie, ale kilka razy zdarzyło mu się zostać oddelegowanym do zadań defiladowych i stwierdził, że woli już czyszczenie wychodków. Owszem, widok maszerujących żołnierzy może być atrakcyjny, szczególnie dla pewnych typów niepoprawnych militarystów. Jednak tacy ludzie nigdy się nie zastanawiają, ile czasu uczestnicy podobnego pokazu muszą zmarnować uprzednio na glancowaniu butów i oporządzenia, ile godzin tracą na wyczerpujące próby.

Mimo wszystko Sten oddawał pretorianom honor. W swoim fachu byli genialni. Maszerowali z archaicznymi karabinami, ponieważ standardowa w gwardii broń na pociski antymaterii nijak nie nadawała się do musztry, nie miała też nasadki na bagnet. W czterdziestym stuleciu uniwersalny otwieracz do konserw pojawiał się już tylko podczas defilad.

Zwarty szereg pretorian dźwigał na ramionach ponadmetrowe fuzje.

Na komendę broń została opuszczona do poziomu bioder; bagnety zalśniły niczym płot włóczni.

Szeregi rozdzieliły się i zaczęły krążyć wkoło siebie. Jedni mijali drugich, przemykając o centymetry od ostrzy. Sten miał nadzieję, że podoficerowie nie pomylą komend i nie naprodukują paradnych szaszłyków.

Ostatecznie towarzystwo przegrupowało się, wykonało w tył zwrot i zaczęło pokaz musztry z bronią. Przytupując rozgłośnie, prezentowano na ramię broń, do nogi broń i z powrotem. Potem nadeszła pora na bardziej wymyślne sztuczki, w tym markowane ataki tyralierą.

Sten przyglądał się temu wszystkiemu, czując, że z każdą chwilą rośnie jego współczynnik cynizmu. Nigdy nie studiował historii wojskowości dość wnikliwie, by wiedzieć, jak wyglądała walka w zamierzchłych czasach

- Fajnie - mruknął. - Ale czy tak wygląda wojenne starcie?

3.

Niektóre osoby budzą sympatię od pierwszego spojrzenia. Zdają się egzystować jakby na nieco wyższym poziomie niż inni, same też odnajdują swe odbicie we wszystkich, których napotkają. Życie postrzegają jako sztukę samą w sobie, przez co czasem mogą być uważane za istoty pretensjonalne, ale potrafią też pokpiwać z tej drobnej przywary.

Takimi jednostkami byli Marr oraz jego kochanek, Senn. Waśnie podziwiali paradę i nie mogli się nachwalić pretorian.

- Co za smakowite chłopaki - powiedział Marr. - Te mięśnie, ta woń piżma. Prawie chciałoby się być człowiekiem.

- Nawet gdybyś był to i tak nie wiedziałbyś, jak dobrać się do takiego pięknisia - odparł Senn. - Jednak rozumiem aluzję. Dawno już nie dostawiłeś się do mnie.

- Ależ ja ich tylko podziwiam. Tacy młodzieńcy po prostu cieszą oko i to nie ma nic wspólnego z seksem. Wciąż myślisz tylko o jednym.

- To nie ja, Marr, lecz moje gonady. Zresztą, nie spierajmy się, kochany. Bawmy się. Wiesz, jak uwielbiam wszystkie przyjęcia.

Senn spuścił z tonu. Nieładnie się zachował. Zupełnie jak człowiek w rui. Przysunął się do partnera i splótł swoje antenki z jego czułkami. Obaj przepadali za podobnymi uroczystościami.

W rzeczy samej, mało który obywatel Imperium wiedział o wszelkich przyjęciach więcej niż Senn i Marr. Ich gatunek specjalizował się w celebrowaniu różnych okazji. Trochę półcieni, bufet, interesująca rozmowa i już czuli się szczęśliwi. Na Centralnym Świecie oficjalnie zajmowali się dostawą artykułów żywnościowych na dwór imperatora. Narzekali wprawdzie, że masowe spędy są dla ich firmy deficytowe, ale byli zbyt dobrymi przedsiębiorcami, aby tego typu uwag nie wypowiadać zbyt głośno. Dzięki pomysłom imperatora mieli zamówienia na kilka lat z góry.

W epoce, która generalnie nie służyła trwałości więzów małżeńskich czy jakichkolwiek innych, milchenowie zdecydowanie się wyróżniali. Marr i Senn stanowili parę już od ponad stulecia i deklarowali, że mieliby ochotę dzielić stół i łoże jeszcze przez co najmniej sto lat. Zresztą na planecie Frederick Dwa, skąd pochodzili, nie było to coś niezwykłego. Milchenowie nierzadko kojarzyli się na całe życie. Za regułę należało też uznać fakt, że w przypadku przedwczesnej śmierci jednego partnera, ten drugi odchodził w niebyt ledwie kilka dni później. Wieloletnie związki tworzyły się zawsze między przedstawicielami tej samej płci, dla wygody narracji nazwijmy ją męską. Druga płeć, powiedzmy: żeńska, nosiła nazwę ursoola. Były to najpiękniejsze i najbardziej subtelne istoty we wszechświecie, ale żyły tylko kilka miesięcy. Przez ten czas musiały się rozmnożyć, toteż z konieczności prowadziły bardzo bujne życie seksualne. Szczęśliwa męska para milchenów miała w swoim czasie szansę na dwa lub trzy związki z ursoolami. Z takiego połączenia rodziło się dwóch męskich przedstawicieli gatunku i pół tuzina ursool. Matka miała tylko parę chwil, by wyszeptać potomstwu kilka pełnych miłości słów. Potem odchodziła z tego padołu, a ojcowie zajmowali się wychowywaniem latorośli.

Dla milchenów życie stanowiło jedno pasmo tragedii związanych z osobliwym cyklem rozwojowym. Miłość nieodwołalnie splatała się ze śmiercią i samotnością. Z tego też powodu mieszkańcy planety Frederick Dwa wytworzyli system społeczny sankcjonujący trwałe więzi partnerskie między przedstawicielami tej samej płci. Marr i Senn uchodzili za typowych przedstawicieli swego gatunku. Cechowało ich wzajemne oddanie i niezwykłe poczucie piękna.

Byli smukli, wzrostu około metra, porośnięci puszystą złocistą sierścią. Mieli wielkie, czarne i wilgotne oczy, które dostrzegały dwukrotnie większe spektrum barw niż ludzkie organy wzroku. Na czubku kształtnych głów znajdowały się antenki służące do odbioru bodźców zapachowych. Za pośrednictwem czułków milchenowie obdarowywali się też pieszczotami, łagodniejszymi niż muśnięcie piórka. Najwyższa czułość kubków smakowych, umiejscowionych na czubkach palców nieco małpich dłoni, czyniła z milchenów niezrównanych specjalistów od wyżywienia. Imperator często mawiał, że to najlepsi szefowie kuchni, którzy potrafią doskonale wykorzystać każdy produkt spożywczy. Prócz chili, oczywiście.

Siedzący w objęciach Marr i Senn chłonęli widowisko. Nic nie umykało ich uwagi.

Marr ogarnął spojrzeniem sektory dla najwyższych dostojników.

- Wszyscy tu są, dosłownie wszyscy.

- Zauważyłem. Jest też paru takich, których być nie powinno.

Wskazał na sektor naprzeciwko, gdzie siedział Kai Hakone wraz ze swymi kompanami.

- Biorąc pod uwagę, jakie recenzje dostał po ostatnim przedstawieniu, to chyba brak mu wstydu, że wciąż publicznie obnosi swą facjatę.

Marr zachichotał.

- Wiem. Ale czy to nie wspaniałe? Jest tak głupi, że nawet zgodził się zostać gościem honorowym na naszym przyjęciu.

Senn aż zadygotał.

- Nie mogę się doczekać. Mówię ci, krew popłynie.

- Co masz na myśli? - Marr podejrzliwie spojrzał na partnera. - A może nie powinienem pytać?

Senn zaśmiał się cicho.

- Zaprosiłem też grono krytyków teatralnych.

- Wiedzą?

- Jasne, są zachwyceni. Przyjdą niezawodnie.

Milchenowie zachichotali na myśl o złośliwym żarcie i raz jeszcze spojrzeli na Hakone'a. Z pewnością nie podejrzewał, co go spotka już za kilka dni?

Kai Hakone, dla niektórych największy dramaturg swoich czasów, dla innych grafoman tysiąclecia, nawet nie myślał o zbliżającym się przyjęciu.

Twórcę otaczał ponad tuzin wielbicieli, półmiski ze znakomitymi daniami wciąż napływały wartkim strumieniem, ale duch zabawy gdzieś się ulotnił. Już na samym początku każdy zauważył, że mistrz jest w niezbyt dobrym nastroju. Po cichu uznano, że widocznie ma akurat kolejny atak złego humoru, więc zaprzestano głośnych rozmów na ten temat. Tylko co pewien czas ktoś zerkał ukradkiem na posępnego twórcę, nader rosłego, solidnie umięśnionego mężczyznę z wielką szopą potarganych włosów, ciężkimi brwiami i głęboko osadzonymi oczami.

Hakone siedział jak na szpilkach. Czuł narastające napięcie. Cały czas obsesyjnie myślał tylko o jednym. Owszem, wszystko zostało przygotowane, ale jeśli gdzieś tkwił błąd? Jeśli się nie powiedzie? A może jednak o czymś zapomniał? Coś przeoczył? Sam powinienem dopilnować sprawy do końca, pomyślał. Niepotrzebnie całkowicie zawierzyłem innym.

I tak ciągle. Powtarzał sobie w myślach poszczególne etapy planu. Tłum ryknął witając kolejnych zawodników, ale Kai Hakone ledwie słyszał gromkie owacje. Dla niepoznaki klasnął kilka razy, ale przed oczami nieustannie miał plastyczne obrazy śmierci i zagłady.

Ostatnia z orkiestr zeszła z placu, zniknęli też tancerze.

Tłum cichł z wolna.

Z bramy wyłoniły się dwa potężne ślizgacze towarowe, pełne stalowych elementów, podnośników oraz lin. Sunęły metr nad gruntem, zatrzymywały się co parę chwil, a wtedy żołnierze w kombinezonach roboczych wyskakiwali, aby ułożyć kilka stalowych bloków na placu. Obok każdej metalowej konstrukcji zrzucano kłąb lin i kabli. Nie trwało długo, a okolica wyglądała jak miejsce zabaw olbrzymiego dziecka, które nie potrafi porządnie pozbierać swych klocków. Tor przeszkód był prawie gotów.

Gdy ślizgacze skończyły rozładunek naprzeciwko zamku, z wysokości czterystu metrów opuszczono dwie wielkie tarcze strzelnicze. Każda była gruba na trzy metry i podbita stalą. Potem wyszło sześć orkiestr. Z wielkim zapałem grano coś, w czym jedynie znawcy wojskowości rozpoznali oficjalny marsz Imperialnej Artylerii. Nikt jednak już nie pamiętał, że ta pradawna melodia niegdyś nosiła tytuł: “Kanonierom słoń nadepnął na ucho".

Na końcu nadjechały dwa mniejsze ślizgacze, a każdy wiózł dwudziestu żołnierzy i działo. Nie były to gigantyczne masery bojowe czy standardowe lasery Imperialnej Artylerii, ale tak zwane działa górskie. Nieduże, na kółkach, pochodziły z epoki nieco tylko późniejszej niż ładowane od przodu czarnym prochem potwory, które dekorowały blanki pałacu.

Wojacy wyładowali oręż, po czym stanęli na baczność w dwuszeregach. Dowódcy poszczególnych grup zasalutowali, a po chwili coś potężnie gruchnęło na blankach i chmura prochowego dymu spowiła mury pałacu. Zaczęli.

Dyscyplinę tę określano różnymi nazwami: “wyścig artyleryjski", “przenoszenie dział" albo “pokaz głupoty". Rywalizujące zespoły miały za zadanie ruszyć własne działo z miejsca, przenieść je przez przeszkody, ustawić na wyznaczonym stanowisku, nabić, wycelować i trafić pociskiem w tarczę. Wygrywał ten, kto pierwszy ugodził cel.

Użycie antygrawitacyjnych podnośników czy obchodzenie przeszkód nie było dozwolone. Działa należało rozebrać na części i ręcznie odtransportować na koniec trasy. Zawodnicy niewątpliwie musieli wykazywać się niejakimi talentami gimnastycznymi oraz manualnymi. Ważne też wydawały się skłonności cierpiętnicze, na przykład w razie upuszczenia sobie lufy na nogę. Ostatecznie żelastwo w całości ważyło ponad tonę, a przy dźwiganiu takiego ciężaru o wypadek nietrudno.

W tym roku rozgrywki zapowiadały się wyjątkowo ciekawie. W finale po raz pierwszy brały udział jednostki spoza gwardii. Z jednej stronie stanęli obcy z 28. Pułku Inwazyjnego, z drugiej zaś mężczyźni i kobiety z Trzeciej Dywizji Gwardii.

Ponadto szczególne zainteresowanie zawodami wzbudzał fakt, że tylko przy tej jednej konkurencji igrzysk Dnia Imperium zezwalano na przyjmowanie zakładów. Oficjalnie przyjęto wynik osiem do pięciu dla Trzeciej Gwardii; jednak publiczność miała swoje zdanie. Ludzie z Centralnego Świata widzieli w drużynie obcych czarnego konia, więc inwestowali zgodnie z tym przekonaniem, nieludzie zaś stawiali głównie na faworytów.

Patrząc na obcych można było pomyśleć, że bogowie są niekiedy sentymentalni. N'ranya należeli do typów antropoidalnych, ale ważyli około trzystu kilogramów, a na dodatek wywodzili się z gatunku nadrzewnych drapieżców, doskonale przystosowanych do życia w dżungli. Poza tym, co ciekawe, bez trudu radzili sobie z zadaniami z dziedziny geometrii i trygonometrii.

Przed grupą gwardzistów stanęło trudne zadanie. Drużyna ludzi od dawna ćwiczyła w pocie czoła. Teraz jej członkowie uwijali się niczym mrówki. Kapitan zdjął z działa celownik i podbiegł do pierwszej przeszkody, gdzie czekało już dwóch jego podwładnych z wcześniej zdemontowanymi zakotwiczeniami. Wspólnie rzucili dowódcę wraz celownikiem na górę, potem z kolei kapitan pomógł im wspiąć się na przeszkodę, zeskoczył i ruszył do następnego bloku.

Działo zostało już rozdrobnione. Obok siebie leżały lufa, podwozie, łożysko, mechanizm oporopowrotnika. Dwójka na górze złapała ciśnięte im liny i zaczęła mozolnie wciągać wszystko na stalowy blok. Reszta skoczyła na drugą stronę, by tam odbierać militarny złom.

N'ranyowie radzili sobie o wiele prościej. Dwóch rzucało kawał żelastwa w górę, dwóch łapało go na przeszkodzie i dwóch zbierało u podstawy.

Każda drużyna działała po swojemu. Przy barierze z sieci n'ranya wysunęli się na prowadzenie, gdyż zamiast kombinować, po prostu złapali części działa i szybką, małpią wspinaczką pokonali metalową konstrukcję.

Z kolei ludzie sporo zyskali dzięki nietypowemu podejściu do stalowego “pająka". Podważyli blok i przeciągnęli wszystko pod spodem.

Przy ostatniej przeszkodzie grupa gwardii miała kilka sekund przewagi nad rywalami. Składanie dział przebiegało niemal symultanicznie.

N'ranyowie jeszcze nie skończyli montować poszczególnych części, gdy kapitan gwardii mocował już celownik, a ładowniczy zrobił swoje i zatrzasnął zamek. Pozostało tylko zakotwiczyć całość, strzelić, no i trafić. W boju nigdy nie bywało tak łatwo. Przeciwnik wszakże postanowił zmienić reguły. Kapitan n'ranyów zignorował przyrządy celownicze. Nastawił działo, patrząc przez lufę. Odsunął się w ostatniej chwili, gdy ładowniczy wsuwał pocisk do komory nabojowej. Potem jeszcze na oko ocenił konieczny kąt uniesienia. Reszta obsługi odskoczyła na boki, dowódca zaś huknął pięścią pocisk z taką siłą, że ten wyleciał z lufy i trafił w sam środek celu.

Oczywiście natychmiast zgłoszono szereg protestów, ale ostatecznie bukmacherzy uznali wygraną obcych. Z ponurymi minami wzięli się do wypłaty zakładów.

W tym samym czasie wysokie dowództwo gwardii doszło do wniosku, że dobrych kanonierów nigdy dosyć i postanowiło wysłać na światy n'ranyów kilku co lepszych artylerzystów.

Tanz Sullamora był wściekły. Patriotyczne zachowanie kosztowało go sporo grosza.

Gdy po raz pierwszy usłyszał, że w konkurencji weźmie udział drużyna obcych, oburzył się jedynie. Stwierdził bowiem, że publiczne poniżanie nieludzi podczas takiego święta nie leży w interesie Imperium.

Oburzenie zaś ustąpiło miejsca zdumieniu, gdy usłyszał, że mieszkańcy Centralnego Świata faworyzują obcych w zakładach. Patriotyzm nakazał Sullamorze stawiać na ludzi. Po przegranej ciągle powtarzał sobie, iż mimo wszystko uczynił słuszny gest i mniejsza o stracone kredyty. Zresztą uważał, że walka od samego początku była nierówna. N'ranyowie to mieszkańcy dżungli, myślał, prymitywny lud, który niedawno zarzucił kanibalizm. Jasne że lepiej radzą sobie z noszeniem ciężarów. Imperator powinien pamiętać, że chociaż nie można odmówić obcym obywatelstwa Imperium, to jednak należy im wskazać właściwe miejsce.

Ta refleksja sprowadziła Sullamorę na ziemię. Przypomniał sobie, jakie siedzisko przypadło mu w udziale. Choć tyle zrobił dla Imperium, nie został zaproszony do loży honorowej. Niezliczone akty dobroczynne, miliony kredytów wydanych na dzieła sztuki o wymowie patriotycznej... i nic. Zabrakło dla niego miejsca nawet w bocznej loży. Musiał zadowolić się krzesłem na skraju pierwszego kręgu. Tuż obok pospólstwa.

To już nie ten sam człowiek, pomyślał Sullamora o imperatorze. Tak, zmienia się i to na gorsze, co świadczy o postępującej korupcji Imperium.

Snując takie rozmyślania, Tanz Sullamora nie podzielał radosnej atmosfery święta.

Pokazy zawsze musiały mieć punkt kulminacyjny. Oczywiście główna atrakcja co roku powinna być bardziej widowiskowa i wymyślna. Tym razem zadanie nie należało do trudnych.

Poprzednie przedstawienie przygotowywała Ósma Dywizja Gwardii. Jej dowództwo postanowiło zaprezentować wówczas możliwości bojowe pojedynczego piechura wyposażonego w nowoczesny sprzęt bojowy.

W tym celu wymontowano ze ślizgaczy moduły McLeana i zaopatrzono pojazdy w lżejsze, dające tylko połowę mocy baterie. Tak zmodyfikowane mieściły się w żołnierskich plecakach. W rezultacie wojacy skakali po całym polu niczym monstrualny rój pcheł.

W programie przewidziano błyskawiczny atak na pozycje przeciwnika. Na próbach wszystko szło wspaniale. Zapomniano tylko o jednym: sprawdzić prognozę pogody. Na Centralnym Świecie często wieją silne wiatry, a tamtego dnia wichura przeistoczyła się w istny huragan. Skutkiem takiego zaniedbania szeregi atakujących zostały dosłownie zdmuchnięte na tereny przeznaczone dla publiczności. Wojacy nie mieli powodów do narzekań, wielu zawarło szereg niespodziewanych a cennych znajomości. Nawiązało się nawet kilka przyjaźni. Tylko w drugim kręgu odnotowano parę niegroźnych obrażeń. Tam też doszło do nieprzyjemnej wymiany zdań. Sam imperator przez dłuższą chwilę nie mógł pozbierać się z podłogi po ataku śmiechu.

Śmiech śmiechem, ale Ósmą Gwardyjską ostatecznie przeniesiono za karę do sektora Smoka, gdzie od prawie roku mordowała się z kilkoma światami pogranicza, zamieszkanymi przez dysydentów. Wysiłki niefortunnych piechurów owocowały czymś, co z daleka mogło przypominać zawieszenie broni.

W tym roku pole do popisu otrzymała Dwunasta Dywizja Gwardii. Dowodzący nią generał najpierw długo bił się z myślami, w końcu jednak znalazł wyjście z opresji.

Pokaz rozpoczął się salwami laserowych dział i szeregiem głośnych eksplozji. Wiązki laserów odbiły się od przygotowanych wcześniej tarcz i nie czyniąc żadnych szkód uleciały w niebo. Potem pododdziały Dwunastej Gwardyjskiej zaczęły przebijać się na arenę.

Imperator z uznaniem pokiwał głową. Rzadko widywało się inscenizacje przedstawiające planowy odwrót całej dywizji.

Specjaliści od łączności wezwali transportowce, które zaraz wypadły zza horyzontu i wypuściły rój ładowników. Niebo wkoło statków pojaśniało od ognia przeciwlotniczego (były to wypuszczone wcześniej balony wypełnione lżejszym od powietrza gazem; każdy został pomalowany idealnie matową czarną farbą i wyposażony w mały ładunek z czasowym zapalnikiem). Ładowniki przysiadły na ziemi i zgarnęły piechurów. Wtedy jednostki wsparcia huknęły ze wszystkich luf. Widzów aż zatkało. Sam imperator omal nie zleciał z siedziska. Jednego tylko nie mógł pojąć: jakim sposobem udało się tym draniom upozorować ogień maserów?

Potem gwiazdy zgasły na niebie - to dwa długie na kilometr pancerniki klasy Hero zawisły nad placem defilad. Plunęły taką nawałą pocisków, aż “ogień naziemny" ucichł i transportowce oraz statki wsparcia mogły stromymi świecami wzbić się na wyższy pułap. Gdy zniknęły w lukach pancerników, te uruchomiły napęd systemu Yukawy i zupełnie pionowo runęły w otchłań nieba. Huknął jeszcze grom, gdy gdzieś wysoko przekroczyły barierę dźwięku i było po wszystkim.

Tłum oszalał.

Wieczny Imperator nalał sobie drinka i postanowił, że Dwunasta Gwardyjska nie pozna uroków służby w sektorze Smoka.

Godfrey Alain obserwował wzlatujące pancerniki z mocno mieszanymi uczuciami. Oczyma duszy widział identyczne okręty unoszące się nad ruinami jego własnego świata. Oceniał, że nie minie rok, a obraz ów stanie się rzeczywistością. Dojdzie do inwazji i zabijania w imię pokoju.

Alain miał już wcześniej do czynienia z gwardzistami, tak osobiście jak i na płaszczyźnie strategicznej, więc dobrze znał ich możliwości. Ale wiedza teoretyczna to jedno, a widok dwunastu tysięcy żołnierzy sprawnie i szybko ewakuowanych spod ognia nieprzyjaciela, to drugie. Pokaz wywarł na nim niezapomniane wrażenie.

Wiedział też, że jest jedynym człowiekiem, który może powstrzymać nadciągającą inwazję. Tahn umyje ręce, pomyślał, a moja sprawa zostanie zaprzepaszczona na wieki.

Alain nie był zarozumialcem. Rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że tylko on jeden mógł odmienić los planety.

Niestety, pechowym zbiegiem okoliczności została mu już tylko niecała doba życia.

Na arenie pojawił się prawie tysiąc klaunów. Publiczność obserwowała ich wyczyny w sympatią. A było na co patrzeć.

Naprzeciwko loży imperatora zebrała się grupa “pijanych żołnierzy" pragnących za wszelką cenę oddać honory siedzącemu na wysokości władcy. Po krótkiej przepychance skonstruowali mocno chwiejną wieżę. Na jej szczycie stanął zataczający się “wojak". Wykonał wręcz podręcznikowy salut, potem runął do tyłu i wykonawszy trzy salta, wylądował pewnie na ugiętych nogach.

Gdzie indziej klauni taczali się w beczkach i niczym muchy wspinali na mury. Wszystkie ich poczynania były niezwykle ryzykowne. Wykonywali w powietrzu nieprawdopodobne akrobacje. Parodiowali walki bokserskie i zapaśnicze.

Tłum poddał się ich urokowi.

Głośniki oznajmiły, że oto występuje “Imperialny Zespół Gimnastyczny", co brzmiało ładnie, ale mijało się z prawdą. Taki zespół nigdy nic istniał. Tylko imperator wiedział, że za pajacowanie są odpowiedzialni członkowie Sekcji Modliszki, superelita komandosów, specjaliści od nader tajnych i niebezpiecznych akcji.

Obecne na widowni dzieci bawiły się niemal równie dobrze jak Wieczny Imperator.

Dawniej doktor Har Stynburn obserwowałby pokazy ze swojej prywatnej kabiny lub zajmował miejsce gdzieś w drugim kręgu publiczności. Najpewniej jednak zostałby zaproszony przez swoich możnych pacjentów do loży honorowej.

Ale obecne czasy należało uznać za podłe.

Stynburn siedział z tyłu, na jednej z twardych ław przeznaczonych dla mieszkańców Centralnego Świata.

Mieszkańców! Wieśniaków raczej.

Stynburn niewątpliwie był rasistą, a bogowie lubią sobie czasem zażartować z podobnych typów. Cały rząd przed nim wypełniali robotnicy portowi, z których żaden nie reprezentował ludzkiego gatunku. Ośmionożni przedstawiciele plebsu mieli na dodatek mocno w czubie, wywijali transparentami, żarli coś nieopisywalnego i sączyli niesprecyzowane trunki. A wszystko pod samym nosem Stynburna.

Co gorsza, w szale entuzjazmu wciąż rozdziawiali zębate gęby, widniejące na szczytach łbów, i gwałtownie wydawali rozmaite, niemiłe dla ludzkiego ucha dźwięki.

Gdy jeden palnął doktora w twarz przekąską (wyglądała jak gotowany na miękko kapelusz), ten poczuł się zmuszony do wygłoszenia reprymendy. Miast przeprosin usłyszał tylko pytanie, czy może ma ochotę w szczególny sposób uświetnić obchody Dnia Imperium? Kwestii towarzyszyło już mniej dwuznaczne wystawienie dwóch ostrych jak igły macek.

Doktor przesunął palcami po starannie zaczesanych siwych włosach. Był jeszcze młody, wciąż nie potrzebował ani transplantacji ani zastrzyków.

Zrezygnowany, wbił spojrzenie w ekran, na którym dokazywali klauni. Potem pokazano rozchichotanego imperatora i równie dobrze bawiących się dostojników.

Stynburna ogarniał coraz gorszy humor. Już gdy wchodził na widownię, bezpieczny jak sądził i w pełni anonimowy, wydało mu się, że kątem oka dostrzega człowieka, którego sam wcześniej wynajął.

Mylił się, ale dobry nastrój prysnął. A jeśli opłacony oprych nie czekał, gdzie mu kazano? Ale jak to sprawdzić? Wynajęcie doświadczonych kryminalistów doktor uważał za optymalne rozwiązanie, lecz tego typu ludzie słynęli przecież z niesłowności.

Depresja zaczęła ustępować, gdy w pobliżu zjawił się strażnik. Ostrym głosem upomniał robotników portowych. Zagroził, że jeśli nie przestaną się wydzierać, to zaraz wylecą z widowni. Zrobiwszy swoje, stróż porządku ruszył wyżej. Po drodze jednak zatrzymał się na chwilę i posłał Stynburnowi podejrzliwie spojrzenie.

Sam wiem, że nie pasuję do tego towarzystwa, pomyślał Stynburn. Ale co zrobić? No dalej, ruszaj, chłopie. Nie podchodź do mnie. Dla własnego dobra.

Stynburn nie przesadzał. Szereg lat temu inny chirurg wszył mu miniaturowy granat w miejsce wyrostka robaczkowego. Zapalnik mieścił się między łopatkami. Ładunek był dość silny, aby unicestwić nosiciela i wszystko na obszarze dwudziestu metrów kwadratowych wkoło. W celu wywołania eksplozji należało równocześnie gwałtownie cofnąć obie łopatki i przegiąć kręgosłup do tyłu.

Ale tym razem nie było to konieczne. Strażnik poszedł dalej, a Stynburn wbił oczy w arenę i roześmiał się, widząc kolejne figle klaunów.

Fala lodowatego zimna przebiegła Marrowi po plecach. Nie wiedział, o co chodzi, ale ufał instynktowi, temu samemu, który przez tysiąclecia ratował jego przodków w puszczach Frederick Dwa. Serce mu załomotało, odsunął się nieco od Senna.

- Co się stało, kochany?

- Pojęcia nie mam. Cos.... Coś jest nie tak...

Senn spróbował uspokoić partnera, przytulić go ponownie, ale Marr potrząsnął głową i wstał.

- Zabierz mnie do domu - powiedział. - Jakoś już przeszła mi ochota do zabawy.

4.

Niuchacz poruszył się lekko, gdy Sten podszedł do garderoby. Miniaturowe zębatki i łożyska zatrzeszczały, antenki drgnęły jak u małego gryzonia. Maszynka wahała się przez jakieś pół sekundy, aż smyrgnęła do wnętrza. Postukując odnóżami, zaczęła obchód pomieszczenia.

Sten odsunął się i zlustrował wieszaki pełne mundurów i szat ceremonialnych wszelakiego przeznaczenia. Były tu między biała toga i zmiennobarwny garnitur.

Baza danych w pokoju Stena zawierała historię wszystkich tych szat. Na przykład togę imperator przywdziewał podczas wizyty w małym systemie Rażą, gdzie nosił tytuł Pierwszego Filozofa. Pawi garnitur zaś miał najpewniej coś wspólnego z Mardi Gras. Stenowi brakło czasu, by zapamiętać takie detale. Ostatecznie piastował stanowisko szefa ochrony imperatora dopiero od paru miesięcy i wciąż dowiadywał się nowych rzeczy. Do tej pory jedno tylko opanował należycie: sztukę izolowania Jego Wysokości od spiskowców, zamachowców, natrętów i fanatyków.

Chroniący imperatora system bezpieczeństwa miał dość złożoną strukturę. Pierwszym jego elementem były wojskowe oraz policyjne siły Centralnego Świata. Drugim - wsparte elektroniką służby pałacowe. Spośród nich najbardziej rzucali się w oczy pretorianie. Zwykle służyli tylko za wypucowane do połysku dekoracje bram i korytarzy, w razie konieczności mogli jednak wspomagać policję w tłumieniu zamieszek, gdyby takowe wybuchły.

Dalej należało wymienić służby pałacowe rekrutujące się głównie z członków Sekcji Modliszki, Korpusu Merkurego i gwardii.

Ostatnie ogniwo stanowili gurkhowie, kompania licząca stu pięćdziesięciu mężczyzn pochodzących bez wyjątku z ziemskiego Nepalu. Rekrutowali się głównie z klanów Thapa, Pun, Ala i Rana, czyli najbardziej szanowanej arystokracji. Formalnie byli najemnikami, podobnie zresztą jak wszyscy ich przodkowie w okresie ostatnich dwóch tysięcy lat.

Niscy i krępi cechowali się przede wszystkim: serdecznością, poczuciem humoru oraz obowiązku, niebywałą wręcz sprawnością i wytrzymałością. Kompanią dowodził sierżant-major Lalbahadur Thapa, bezpośredni podwładny Stena. Kapitan wykonywał również zadania oficera łącznikowego między gurkhami a imperatorem i personelem pałacu.

Obecny przydział znacznie różnił się od Sekcji Modliszki, gdzie Sten spędził dotąd większość czasu. Zamiast cywilnego ubrania nosił teraz brunatny mundur Gurków. Został też uszczęśliwiony ordynansem. I to było dobre, chociaż czasem, szczególnie na kacu, Stena drażnił fakt, że Naik Agansing Rai głośno i kwieciście komentował wszystkie potknięcia przełożonych.

Niezależnie od przebiegu dalszej kariery, kapitan na zawsze miał zachować dwie rzeczy świadczące o jego bliskim kontakcie z gurkhami: czarny emblemat kukri do noszenia na paradnym mundurze oraz sam nóż.

Czekając, aż niuchacz zakończy pracę, Sten był uzbrojony właśnie w owo kukri i pistolet na antymaterię - typową broń mantisowców.

Maszynka obeszła garderobę, po czym wróciła do Stena. Pisnęła z cicha sygnałem „jest bezpiecznie". Oficer, zamknąwszy drzwi, skierował mechaniczne bydlątko w dalszą drogę. Prywatne apartamenty Jego Wysokości należało uznać za czyste.

Sten znów sięgnął po listę czynności kontrolnych, koniecznych do przeprowadzenia w tym skrzydle pałacu. Zmiana wart... Odbyła się zgodnie z planem. Porucznicy pewnie zadbali o wszystko, pomyślał z nadzieją.

- Nie chciałbym przeszkadzać, kapitanie, ale...

Sten obrócił się na pięcie, odruchowo układając prawą dłoń w taki sposób, żeby w mgnieniu oka dobyć nóż z rękawa. Spojrzał i...

Na wprost stał Wieczny Imperator. Gospodarz uśmiechnął się lekko, widząc rumieniec oblewający oblicze Stena. Oficer zbeształ się w myślach. Wciąż reagował nazbyt pobudliwie jak na kogoś, kto pełni służbę w pałacu.

- Odpręż się, kapitanie.

Sten przyjął pozycję spocznij.

Imperator znów się uśmiechnął i mruknął coś o militarnych zboczeniach każących każdą sugestię traktować jak komendę. Sten zmieszał się jeszcze bardziej. Imperator nie kontynuował wątku. Ostatecznie wcale nie pragnął wprawiać Stena w zakłopotanie. Zrzucił wizytowy strój, w którym przyszedł, i pociągnął nosem.

- Chciałem tylko zmienić ubranie. Cuchnę jak kozioł.

- W porządku, sir. Czy mogę się odmeldować?

- Rozczarowuje mnie pan, kapitanie - zadudnił imperator z głębi szafy.

Sten przebiegł w myślach listę swoich ewentualnych grzeszków. Co przeoczył?

- Pracuje pan tu już... Jak długo?

- Dziewięćdziesiąt cztery cykle, sir.

- Właśnie, tyle czasu kręci się pan po mojej sypialni, szarpie mi nerwy kontrolami, a ja jeszcze ani razu nie widziałem pańskiego sławnego noża.

- Noża, sir? - spytał szczerze zdumiony Sten. Potem przypomniał sobie o schowanej pod pachą broni. - Ach tego!

Imperator wyjrzał z garderoby. Miał na sobie zwykły szary szlafrok.

- Właśnie.

- No, jest o tym w moich aktach Modliszki, sir, i... i...

- Wiele można znaleźć w dokumentach tej formacji, kapitanie. Kiedyś przejrzałem pańskie dossier. Ot tak, by zyskać całkowitą pewność, że awansowałem właściwego człowieka na właściwe stanowisko. No i przeczytałem o nożu - dodał imperator dostrzegając niespokojny błysk w oczach podwładnego. - Stamtąd dowiedziałem się również, że lubi pan wypić.

Oficer poczuł pustkę w głowie. Na wszelki wypadek postanowił się nie odzywać.

- Ale rozmiary tej słabości do trunków dopiero trzeba będzie sprawdzić. - Imperator skierował się do sąsiedniego pokoju, lecz przystanął w progu. - To zaproszenie, kapitanie, a nie rozkaz. Oczywiście, jeśli już wypełnił pan swoje obowiązki - dodał i zniknął za drzwiami.

Podczas służby w Sekcji Modliszki Sten nauczył się niejednego. Wiedział, na ten przykład, jak zabijać. Co więcej, znał sporo sposobów uśmiercania przeciwnika. Potrafił obalić rząd, przeprowadzić atak i odwrót, umiał nawet zbudować niedużą bombę atomową. Przede wszystkim zapamiętał jednak, że zaproszenie przełożonego zawsze należy traktować jak rozkaz. Szczególnie w wypadku, gdy bezpośrednim zwierzchnikiem jest sam Wieczny Imperator.

Nie namyślał się długo. Szybko wydał zastępcy kilka zwięzłych poleceń, a następnie ogłosił, że sam kończy na dzisiaj służbę. Potem wziął głęboki oddech i ruszył do gabinetu imperatora.

Sten gładko przełknął ciemny płyn, a odstawiwszy szklankę, spojrzał na wyczekującego imperatora.

- To szkocka? - spytał.

Władca przytaknął i nalał następną kolejkę.

- Jak ci smakuje?

- Niezłe - powiedział Sten rozmyślnie nie dodając “sir" na końcu. Uznał, że w podobnych sytuacjach zwyczaje kantyny oficerskiej obowiązują także w gabinecie Jego Wysokości. - Nie rozumiem, czemu pułkownik... to znaczy generał Mahoney ciągle narzekał.

Imperator uniósł brwi.

- Mahoney mówił coś o mojej szkockiej?

- Och, bardzo mu smakowała - odparł wymijająco Sten. - Powtarzał tylko, że do picia tego alkoholu trzeba przywyknąć.

Pochłonął następną dawkę, cmoknął ze znawstwem i pokręcił głową.

- Ale pańską szkocką przyswaja się bez kłopotu.

Był to szczery komplement dla imperatora, który od lat starał się udoskonalić dobrze pamiętany z młodości trunek.

- W takim razie wychylmy jeszcze ze dwie szklaneczki - powiedział władca, napełniając naczynia - a potem zajmiemy się naprawdę mocnymi alkoholami.

Ostrożnie uniósł leżący pośrodku stołu nóż Stena, by raz jeszcze go obejrzeć, po czym oddał broń właścicielowi. Był to obusieczny sztylet, niegdyś własnoręcznie wykonany przez Stena z rzadkiego kryształu. W najgrubszym miejscu miał dwa i pół milimetra, przy ostrzach zaś robił się cienki na jedynie piętnaście molekuł. Użytkownik mógł bez najmniejszego wysiłku przeciąć nim diament. Imperator uważnie obserwował jak Sten chowa nóż w pochwę pod pachą.

- Wprost niesamowite - mruknął Jego Wysokość. - Co prawda też niezbyt zgodne z regulaminem, ale biorąc pod uwagę, gdzie pan ma regulaminy... - dodał wieloznacznie i poczekał, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie. - W każdym razie Mahoney mówił, że nie jest pan służbistą.

Stena zatkało, więc milcząc sięgnął po szklankę.

- Z ulicznego rzezimieszka na kapitana gwardii - powiedział imperator z zadumą. - Nieźle, młody człowieku. Całkiem nieźle. A co potem, kapitanie?

Gestem powstrzymał Stena od wygłoszenia jakiegoś komunału na temat pozostania w służbie Jego Imperialnej Mości.

- Pytam, czy naprawdę bawi pana rola trepa?

Sten wzruszył ramionami.

- To moja robota.

Władca powoli pokiwał głową.

- Też tak myślałem. O fachu inżynierskim, rzecz jasna, nie o wojsku. Nie cierpię armii. Nigdy za nią nie przepadałem, pomimo że mam pod sobą więcej żołnierzy niż... - Nie dokończył. Wypił. - W każdym razie - rzekł po chwili - zamierzałem poświęcić się inżynierii. To właśnie miała być moja robota na całe życie. - Wieczny Imperator otrząsnął się, jakby zdumiony zasobami swojej ponad tysiącletniej pamięci. - Świat się zmienia, kapitanie - stwierdził w końcu. - Nawet pan nie wie jak bardzo.

Sten przytaknął w milczeniu z nadzieją, że tak właśnie powinien się zachować. Imperator skwitował jego starania lekkim uśmieszkiem i sięgnął do szuflady antycznego biurka, skąd dobył butelkę całkiem bezbarwnego płynu. Otworzywszy ją, napełnił obie szklanki po wręby.

- Przed panem ostatnia próba, kapitanie Sten - powiedział. - Zakończy ona trzymiesięczny okres stażu. Jeśli przejdzie pan ten test pomyślnie, znajdzie się pan pod pełną opieką imperium.

Imperator wychylił porcję trunku o mocy prawie stu procent i z hukiem odstawił szklankę. Przyglądał się uważnie, jak kapitan sięga po swoją porcję, od niechcenia bada bukiet, wzrusza ramionami i gładko przełyka całość.

Sten z kamienną twarzą podsunął szklankę do butelki, prosząc o dolewkę.

- Świetne. Metaliczny posmak...

- Pochodzi z chłodnicy - wyjaśnił imperator. - Destyluję ten alkohol w samochodowej chłodnicy. Właśnie po to, by uzyskać odpowiedni bukiet.

- Aha - mruknął wciąż niewzruszony Sten. - Ciekawe. Chętnie skosztowałbym więcej...

Gospodarz nalał, a gość w milczeniu opróżnił naczynie. Imperator patrzył zdumiony. Sten pił superwódkę jak wodę!

- Koniec żartów! - wybuchnął w końcu władca. - To najsilniejszy alkohol, na jaki kiedykolwiek trafiłeś. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie strugaj ze mnie wariata.

Sten prawie się obruszył.

- Owszem, słaby nie jest - rzekł, broniąc swej niewinności. - Ale, bez obrazy, piłem już coś mocniejszego.

- Co? - Imperator aż podskoczył.

- Stregg.

- Jaki stregg, do cholery?

- Trunek obcych - odparł Sten. - Ludzie nazywają ich Bhorami. Nie wiem, czy Wasza Wysokość pamięta, ale...

- Ach tak. To ci z gromady Wilka? Uczyniłem ich gospodarzami systemu czy coś w tym rodzaju?

- Coś w tym rodzaju.

- Więc jak smakuje ten stregg? Jest lepszy od mojego bimbru? A może masz trochę?

Sten przytaknął.

- W kwaterze. Jeśli Wasza Wysokość pragnąłby skosztować, zaraz wyślę gońca.

- Wysyłaj!

Imperator wzniósł szklanicę do toastu.

- Na... mojej matki - wybełkotał. - Na mojej matki... Jak brzmiał toast Bhorów?

- Na brodę mojej matki - wykrztusił równie zamroczony Sten.

- Właśnie. Na brodę mojej matki.

Imperator strzelił jednego i złapał się biurka, gdyż nagle świat zawirował wkoło.

- Do diabła z bimbrem - mruknął władca. - Stregg to dopiero jest coś. A jak szedł ten drugi tost, znaczy toast? Coś o ojcu...

- Na zamarznięty tyłek!

- e jak? Skandal! Aaa... to był toast. Właśnie! Na zmarznięty tyłek mego ojca! - Uniósł szklankę do ust. Dopiero wtedy pojął, że jest nie napełniona. Zdumiony, przyjrzał się pustemu naczyniu, westchnął i stanął prosto. - Zęby to! Całkowicie się spiłem.

- Taa jest - wybełkotał Sten. - Stregg czyni cuda. Znaczy, że Wasza Wysokość też... Cholera... Która godzina? Muszę na służbę.

- Wykluczone. Nie u mnie. Nie cierpię pijanych. Zresztą abstynentów też nie znoszę. W ogóle im nie ufam.

- Czy mam przez to rozumieć, że już wyleciałem?

- Bzdura! Nie zwalniam pijanych. Najpierw wytrzeźwiejemy, potem cię wywalę.

Imperator pozbierał się jakoś, zachwiał, ale ostatecznie odzyskał pion.

- Pora na stew Angelo - stwierdził. - Tylko to może jeszcze uratować twoją pięknie zapowiadającą się karierę.

- Stew? Co to takiego?

- Aaaa... nie powiem. Gdybyś wiedział, nigdy byś go nie tknął. Leczy raka... już się nim kurowaliśmy... Tak czy siak, jedynie stew Angelo zdoła rozgrzać nasze zmarznięte tyłki...

Odpłynął w dal korytarza. Sten przybrał pozycję odległą od pionu ledwie o czterdzieści pięć stopni i potupał za gospodarzem.

Zapachy panujące w prywatnej kuchni Wiecznego Imperatora sprawiły, że żołądek Stena zaczął wyprawiać harce. Kapitan, choć mocno nietrzeźwy, z niekłamanym podziwem obserwował, jak równie upojony imperator czyni cuda, pomniejsze i całkiem pokaźne. Te drobniejsze dotyczyły sprawnego doboru przypraw, znaczniejsze zaś były związane z nożem kuchennym - antykiem francuskiego pochodzenia, ostrym niczym brzytwa. Jego Wysokość zręcznie kroił na cieniutkie plasterki wszystko co tylko nawinęło mu się pod rękę, bezbłędnie odmierzał proporcje składników, a na dodatek w ogóle nie przerywał konwersacji.

Sten w tym czasie pełnił służbę przy szkle. Pilnował, by w naczyniach nie zabrakło stregga.

- No to po jednym. Spokojnie, stew Angelo już nadciąga.

Sten łyknął ostrożnie i poczuł jak miniaturowy ładunek termonuklearny penetruje mu gardło. Dawka podziałała jednak leczniczo. Może to zresztą podświadomość kapitana ocknęła się w końcu i zdecydowała, że najwyższy czas zaprowadzić trochę porządku.

Prywatna kuchnia Jego Wysokości była kilkakrotnie większa niż zwykłe tego typu pomieszczenia czterdziestego stulecia, znajdujące się na cywilizowanych planetach. Kuchnię władcy należało też uznać za supernowoczesną. Miała skryte w ścianach klimatyzowane szafki oraz skomputeryzowane lodówki.

Sterylny i prawie wcale nie używany system odprowadzania odpadków stanowił istne dzieło sztuki. Wyglądało na to, że imperator nie produkuje odpadków w większej ilości.

Największe wrażenie robił ogromny kloc ze szczególnie twardego i rzadkiego w tej dobie drewna dębowego. Pośrodku blatu widniał zlew z nierdzewnej stali, woda szumiała w nim nieustannie. Wszystko, co według imperatora nie nadawało się do stewu (ani do niczego innego) trafiało właśnie do zlewu i natychmiast gdzieś znikało.

Za gospodarzem czerniał wielofunkcyjny piec o grubych ścianach. Wewnątrz znajdował się stalowy ruszt, porządny rożen (z paleniskiem na szczapy drewna) i ze sześć okazałych palników. Sądząc po zapachu, używano jakiegoś naturalnego gazu.

Z komentarzy imperatora wynikało, że stew Angelo składa się z cienko pokrojonej chorizo czyli podsuszonej meksykańskiej kiełbasy, opiekanej (wraz ze sporą ilością czosnku) na oliwie z oliwek zaprawionej tajskim pieprzem. Smakowity zapach skłonił Stcna do łyknięcia streggu i pilniejszego nastawienia ucha.

- Kiedyś nie zwracałem uwagi na żarcie - mówił imperator. - Traktowałem je jak paliwo. Żołądek narzeka, to się go ładuje i koniec.

- Chyba rozumiem - stwierdził Sten, wspominając czasy, gdy pracował jako robotnik.

- Możliwe. Tak czy inaczej, byłem przeciętnym inżynierem, jakich wiciu. Tura robocza, potem urlop. Zalać pałę, zabawić się z dziewczyną. I tak w koło. Żarcie nie stanowiło żadnej atrakcji.

To Sten także pojmował. Życie szulera wyglądało całkiem podobnie.

- Potem ruszyłem po szczeblach kariery. Wspinałem się coraz wyżej w hierarchii kompanii, wyznaczali mnie do długotrwałych prac, aż w końcu zaczęło mi brakować czasu na cokolwiek. Tyle mogłem sobie urwać wolnego, żeby akurat starczyło na dobry obiad. Zacząłem więc dogadzać swemu żołądkowi. Na początku odtworzyłem sobie, co gotowali tata i babcia. Przyrządzałem potrawy według ich przepisów. - Postukał się w głowę. - Dziwne, jak wszystkie smaki i zapachy zapadają nam w pamięć. Po pewnym czasie sam kombinowałem. Tak właśnie wymyśliłem stew Angelo, najlepsze lekarstwo na kaca w dziejach ludzkości. A pewien pirat, Mex, nauczył mnie... ale to zupełnie inna historia...

Imperator odstąpił od garnków, aby łyknąć stregga. Uśmiechnął się pod nosem i zakąsił kawałkiem kiełbaski. Potem znów sięgnął po nóż. Skroił pięć cebul oraz ćwierć kilo pomidorów.

- Wiele lat później wynalazłem AM2. Wtedy właśnie zacząłem klecić to cholerne imperium...

Sten nagle wszystko sobie przypomniał. AM2. Początek imperium. Wówczas nastąpił przełom w dziejach wszechświata, a ten wyglądający na trzydzieści parę lat mężczyzna mówił o sprawie tak zwyczajne. Do Stena niespodziewanie dotarło, że rozmawia z żywą legendą, człowiekiem, który zaczął epokowe dzieło prawie dwadzieścia wieków temu. Imperator nie zwrócił uwagi na minę gościa.

- W końcowym efekcie osiadłem na laurach i rychło zacząłem się potężnie nudzić - ciągnął gospodarz, jakby rozprawiał o zeszłorocznym śniegu. - Miałem pod sobą z tuzin systemów, kilka miliardów miliardów megakredytów w bankach. I co dalej? "Co można zrobić z taką forsą? - Pokazał Stenowi, że pora dolać stregga. - W końcu wymyśliłem. Stwierdziłem, że mogę ugotować sobie cokolwiek zapragnę. Tyle że nie lubiłem tego nowoczesnego żarcia, które serwowano od jakichś siedmiu stuleci. Chciałem dobrej, starej kuchni. Zacząłem eksperymentować. Kupowałem zapomniane już książki kucharskie. Przywracałem antyczną gastronomię do życia. - Imperator wyjął z lodówki pół kilo krwistej wołowiny i zaczął siekać ją na plasterki. - Cholera. Tej części roboty akurat nie lubię.

Zgasił płomień pod kiełbasą i ustawił kolejny rondel. Na spód nalał jeszcze ostrzej przyprawionej oliwki, dorzucił nieco szałwi, cząbru oraz tymianku, potem skruszył w dłoniach kilka liści rozmarynu i narzucił je na wierzch. Zamieszał, poczekał chwilę, po czym dodał mieszankę pomidorów i cebuli. Znów zamieszał. Wyłączywszy palnik, spojrzał na Stena z zamyśleniem. Po chwili ponownie zaczął mówić. Równocześnie obtaczał kawałki wołowiny w mące i ciskał je do miski z nasionami ostrej papryki.

- Rozumiem, że z twojej perspektywy to mało ciekawe, po prostu zamierzchła historia. Myślisz pewnie: stary się rozgadał i zapomniał o dniu dzisiejszym.

Sten już był gotów wyrazić święte oburzenie, ale imperator gestem dłoni nakazał mu milczenie.

- Zapewniam cię - stwierdził całkiem trzeźwym głosem - że ja pamiętam to równie dobrze jak ty ubiegły tydzień. Ale do rzeczy. Teraz nastąpi kulminacyjny moment. - Dla podkreślenia wagi sprawy wychylił pół szklanki stregga. - Jak sobie radzisz, kapitanie Sten? Czy ci się podoba pałacowa służba?

Sten szybko rozważył odpowiedź. Paragraf pierwszy w nieoficjalnym “Podręczniku przetrwania dla młodszych oficerów" brzmi: gdy starszy oficer pyta ciebie, co myślisz, łżyj jak najęty.

- Całkiem, całkiem - stwierdził dyplomatycznie.

- Kłamczuszek - rzekł imperator.

Paragraf drugi wspomnianej powyżej księgi pouczał: gdy podczas picia z przełożonym zostaniesz przyłapany na kłamstwie, idź w zaparte i łżyj tym bardziej.

- Ależ Wasza Wysokość! To chyba jedna z najciekawszych...

- Niniejszym unieważniam paragraf drugi, kapitanie. Słucham.

- Nuda uszami wyłazi, tylu tu palantów - wyrzucił z siebie Sten. - Poza tym polityka nigdy mnie nie interesowała.

- No, tak lepiej - mruknął imperator. - A teraz posłuchaj pewnej rady... - Przerwał, by podpalić płomień pod kiełbasą. Gdy mieszanka już uzyskała odpowiednią temperaturę, wrzucił do rondla wołowinę. - Po pierwsze, biorąc pod uwagę twój młody wiek, masz wielkie szczęście, że trafiłeś do pałacu.

Sten chciał się zgodzić, ale gospodarz zgasił jego zapały spojrzeniem. Równocześnie mieszał wołowinę, czekając, aż spiecze się na ciemny brąz.

- Ale: nie zagrzewaj tu zbytnio miejsca. Strata czasu. Po drugie, obecny przydział będzie ci w przyszłości zarówno wielką pomocą jak i nie mniejszą przeszkodą. W aktach to wygląda wspaniale: “W takim a takim wieku został dowódcą ochrony imperatora". Jednak trafisz na przełożonych, starszych od ciebie, którzy z zazdrości uznają, że chyba miałem jakieś niecne powody, by cię zatrudnić. Mów, co chcesz, będą i tacy.

Imperator wyciągnął wielki stalowy rondel, do którego wrzucił całą mieszaną do ostatniej chwili masę. Zaraz potem dodał pomidory z cebulą. Wszystko przyprawił różanym pieprzem, dolał nieco stołowego czerwonego wina, sporo sosu z wołowiny, dołączył bryłkę cilantro (czyli prasowanych liści kolendry), nakrył rondel i zwiększył płomień. Gdy zawartość zaczęła się gotować, wyłączył palnik. Zamieszał danie, a potem usiadł obok Stena i łyknął solidnie stregga.

- Czy zdajesz sobie sprawę, kapitanie, że masz w generale Mahoneyu prawdziwego mentora.

- Owszem.

- To dobrze. Zawsze możesz na niego liczyć. Przyznaję, że robisz na mnie coraz lepsze wrażenie, ale muszę cię ostrzec. Miewam swoje humory i lepiej nie tkwić u mego boku zbyt długo. Gdy coś idzie nie tak jak powinno, wyładowuję złość na tym, kto akurat stoi obok. Niekiedy nawet na samym sobie...

- Chyba już znalazłem się w podobnej sytuacji.

- Jasne. To dobre doświadczenie dla młodego oficera. Gówno zawsze płynie z góry. Jeśli o tym pamiętasz, poradzisz sobie również na szczycie.

Stew był gotowy. Imperator wydobył z szafki dwie imponującej wielkości miski. Stenowi aż ślinka ciekła. Cilantro pachniało mu jak cała tropikalna dżungla. Łzy napłynęły do oczu kapitana, gdy gospodarz ustawił przed nim pełną michę. Poczekał jeszcze, aż władca ukroi dwie skiby świeżo wypieczonego razowego chleba i poda białe masło.

- Zatem już wiesz, o co chodzi. Na razie rób swoje. Radzę też, byś zapomniał o genialnych pomysłach oraz zabawach typu płaszcza i szpady. Takie rzeczy nie zaprowadzą cię daleko. Następnym etapem będzie szkoła pilotażu. Ani słowa, nie protestuj! Wiem, że trzeba należeć do marynarki. Ma być, jak mówię. Wstąpisz do nich i zostaniesz pilotem.

Imperator powoli rozsmarował masło. Sten poszedł w jego ślady. Pilnie łowił przy tym każde słowo.

- Bez trudu dotrzesz na stanowisko porucznika, potem kapitana - kontynuował władca. - Zostaniesz dowódcą statku, a przy odrobinie szczęścia również całego zespołu. Stamtąd już niedaleko do admirała.

Zmieszany Sten pociągnął ze szklanki. Admirał? Gówno. Nikt nie zrobi mnie admirałem, pomyślał. Imperator znów nalał.

- Zwykłem słuchać moich admirałów - powiedział. - Rób, co każę, a gdy wrócisz tu za jakieś pięćdziesiąt lat, pewnie i twoje słowa będą dla mnie wiele znaczyły.

Zagarnął łyżką kęs stewu.

- Jedz, synu. Wspaniałe żarcie! Rozjaśnia myśli. Pali uszy. Oczyszcza krew. Ostatni etap to awans na admirała floty.

Sten przełknął. Natychmiast zdrętwiał mu język. Następnie w żołądku zapłonął całkiem pokaźny ogień eksplozji atomowej. Łzy pociekły z oczu, nos zawilgł, uszy poczerwieniały. Krążący w żyłach stregg wrzasnął potężnie, rzucając się do ucieczki przed molekułami pieprzu.

- I jak? - spytał imperator.

- Uff! - Sten wreszcie odzyskał oddech. - A jeśli nie mam raka?

- Nie przejmuj się i jedz. Wszystko przed tobą.

5.

Imperator miał same kłopoty z Centralnym Światem. Ściśle mówiąc, były to dwa problemy. Pierwszy sprowadzał się do pytania, czemu stolica imperium przypomina jedno wielkie bagno? Od ponad tysiąca lat władał międzygwiezdnym mocarstwem, a na własnym podwórku zdawał się bezsilny. Drugie pytanie wynikało z pierwszego i brzmiało: co spaprał?

Centralny Świat stanowił wręcz klasyczny dowód twierdzenia, że nawet najlepszy plan może wziąć w łeb. Również plan architektoniczny. Dawno temu Wieczny Imperator doszedł do wniosku, że zatłoczona Ziemia nie nadaje się na stolicę imperium. Działo się to w czasach, gdy młody jeszcze władca właśnie przekonał ostatnich niedowiarków, że naprawdę kontroluje w pełni produkcję i dystrybucję AM2 (opartego na antymaterii źródła zasilania dla silników pojazdów kosmicznych) i że na pewno nikomu nie pozwoli na złamanie monopolu.

Jego Wysokość wybrał Centralny Świat z kilku powodów. Przede wszystkim planeta nie była zamieszkana. Poza tym klimatycznie do złudzenia przypominała Ziemię. Miała też sporo naturalnych satelitów idealnych do budowy portów przeładunkowych. Dla reszty istniała wyłącznie jako numer w katalogach. Imperator kupił ją i nadał jej nazwę. Wprawdzie panował wówczas jedynie nad jakimiś sześcioma setkami systemów, ale wiedział, że z czasem imperium się rozrośnie, a więc zakwitnie też biurokracja. Gdzieś tę tłuszczę należało pomieścić.

Nie chcąc zostawiać niczego przypadkowi, wynajął najlepszych planistów. Ci rozrysowali szerokie bulwary oraz cudowne parki. Podzielili grunty na parcele, które następnie powynajmowano na mocy stuletnich kontraktów. Aby uchronić piękno nowego świata przed zbrukaniem, postanowiono, że plan każdego budynku musi zdobyć akceptację specjalnej rady składającej się po równo z architektów i artystów.

Jednak mimo tych wszystkich zabiegów po tysiącu lat Centralny Świat najbardziej przypominał getto.

Czemu? Jak zwykle zawiniły: chciwość, głupota, przekupstwo, stare ludzkie wady, o których istnieniu imperator dziwnym trafem zapomniał. Gdy ktoś wspominał mu o tym zaniedbaniu, władca odpowiadał cynicznie, że nie tęskni za komentarzami, jakie zapewne wypowiadali szeptem niewolnicy triumfującego Cezara: “Każda chwała przemija".

Teraz wystarczyło pojechać do odległego o pięćdziesiąt pięć kilometrów Fowler, najbliższego pałacowi miasta, i pochodzić trochę po ulicach, by poznać prawdziwe oblicze Centralnego Świata. Pod tym względem Fowler było całkowicie reprezentatywne.

Dla lepszego zilustrowania sprawy wystarczy przedstawić historię jednej tylko parceli. W księgach wieczystych figurowała ona pod symbolem NHEBOFA13FFC2. Był to kwadrat o boku długim na pół kilometra, pierwotnie oddany w dzierżawę rozkochanemu w luksusach prezydentowi systemu Sandia. Szczęśliwy najemca postawił w rzeczonym miejscu budowę stanowiącą skrzyżowanie pałacu i ambasady. Kiedy jednak władzę w systemie przejęła klika o bardziej spartańskich gustach, parcela została podnajęta kompanii handlowej. Ta zburzyła pałac i zaczęła wznosić na tym obszarze niebosiężny biurowiec. Po niedługim czasie okazało się jednak, że “Transcom" popełnił kilka błędów inwestycyjnych, więc w obliczu kłopotów musiał przekazać budowę pomniejszym przedsiębiorcom. Im więcej pojawiało się pośredników, tym wyżej rosły czynsze. Obecnie koszt wynajmu niezbyt dużego biura (jeden pokój!) dorównywał sumie rocznego dochodu brutto średniej prowincji.

Budynek “Transcomu" przekształcał się w urzędnicze slamsy tak długo, aż pewnego dnia całość wykupiła sułtanka Hafizu, która potrzebowała solidnego lokum na czas swych częstych wizyt w stolicy. Zburzono wysokościowiec i postawiono kolejny pałac.

Wszystkie te zmiany dokonały się na przestrzeni zaledwie osiemdziesięciu jeden lat, a wedle ksiąg wieczystych najemcą placu nadal pozostawał prezydent Sandii. On zaś od czterdziestu siedmiu lat pędził życie mnicha i za cały dom miał pilnie strzeżoną celę klasztorną.

Przy podobnym systemie podnajmu nawet ściąganie czynszu bywało kłopotliwe. Skutkiem takiego a nie innego prawa, przy odbiorze miesięcznej raty musieli być obecni przedstawiciele każdej zainteresowanej strony. Szczególne trudności z pomieszczeniem tłumu inkasentów mieli użytkownicy kawalerek.

Imperator świetnie wiedział, że nawet w epoce komputerów zwykli urzędnicy nadal są niezbędni, więc próbował jakoś zaradzić patologiom, forsując własne programy budowlane. Ale i one szybko trafiły w obce ręce, a wolny rynek wybujał na planecie niczym pole chwastów.

Po ośmiuset latach bezowocnych wysiłków sięgnięto po ostatnią deskę ratunku i ustanowiono nader restrykcyjne prawa imigracyjne. Ustalono ścisły limit przybyszów, z których każdy musiał niezbicie udowodnić, że czeka na niego miejsce pracy (lub że potrafi je sobie stworzyć) albo że jest wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Kontrola była na tyle dokładna, że nie notowano przypadków naruszenia ustawy.

W ten sposób obywatele Centralnego Świata stali się krezusami. W większości potencjalnymi, ale zawsze. Wszyscy, począwszy od akredytowanych dyplomatów, a skończywszy na żebrakach, mogli sprzedać swe prawo pobytu za całkiem pokaźną sumę.

Rodowici tubylcy nie dawali się skusić. Woleli klepać biedę (względną, rzecz jasna, skoro gwarantowano im stały dochód, wyżywienie, wypoczynek i dach nad głową), miast migrować z wypchanymi kieszeniami. Na Centralnym Świecie biło serce imperium, tutaj wznosił się Dwór Tysiąca Słońc. Kto zdrowy na umyśle porzucałby takie miejsce?

Czasem, w napadach złości czy ponurego nastroju wywołanego przez alkohol, imperator miotał groźby, że znacjonalizuje wszystkie budynki i co do jednego wyrzuci mieszkańców swojej planety. Jednak dobrze wiedział, że żadna reforma, nawet rolna, nie pokona rozbuchanego kapitalizmu czterdziestego stulecia.

Łatwiej było zatem zostawić sprawy ich własnemu biegowi. Należało pogodzić się z utrudnieniami wynikającymi z przeludnienia albo faktu, że plan dowolnego miasta tracił aktualność najpóźniej trzydzieści dni po wydaniu.

Poza miastami i parkami, Centralny Świat obfitował w majątki ziemskie, zresztą też podnajmowane. Większość z nich rozłożyła się możliwie blisko pałacowego kręgu. Dystans dzielący majątek od centrum władzy uchodził za wskaźnik prestiżu społecznego lokatora.

Oprócz pałacu i budowli towarzyszących, na gruntach imperatora stał tylko jeden jeszcze gmach. Był to parlament wzniesiony jakieś dziesięć kilometrów od Arundel. Władca uznał, że przecież gdzieś musi ulokować swoją świtę. Tak czy inaczej zaraz po zatwierdzeniu projektu nakazał usypać wysoką na kilometr, malowniczą górę, która odgrodziła go od parlamentu. Powiedział wówczas, że owszem, ścierpł obecność polityków, byle tylko nie wchodzili mu w pole widzenie, jeśli, rzecz jasne, sam ich nie wezwie.

Można powiedzieć, że Centralny Świat był miejscem cokolwiek osobliwym. Na dodatek jakoś funkcjonował. Lub przynajmniej zdawało się, że tak jest. Trudno orzec, zła to czy dobra nowina.

Pneumatyczna kolej łączyła miasta, transport wewnątrzsystemowy obsługiwały pojazdy grawitacyjne. Transportowce spoza systemu zawijały do portów na satelitach lub do sztucznych księżyców, które też z konieczności zostały zbudowane. Stamtąd fracht leciał dalej albo wędrował ładownikami na powierzchnię planety.

Na Centralnym Świecie znajdowało się pięć większych portów kosmicznych. Jak wszystkie w historii, uchodziły za miejsca ponure i pełne przemocy.

Największy, Soward, leżał stosunkowo blisko Fowler. Kilometr od głównego lądowiska stał bar o nazwie “Covenanter".

Soward cierpiał na brak terenów budowlanych, czym nie różnił się od reszty miast na planecie. Jednak magazyny i rampy przeładunkowe z przyczyn technicznych musiały solidnie opierać się na ziemi. To na ich rozległych dachach wznoszono potem hale przylotów i odlotów, biura, bary. Prowadziły do nich pajęcze konstrukcje wind oraz podjazdów.

“Covenanter" mieścił się na trzecim poziomie. Aby do niego dotrzeć, należało najpierw skorzystać w windy towarowej, potem z ruchomych schodów, a na końcu wspiąć się po zwykłych, śliskich od smarów stopniach. Mimo to bar zwykle był pełny.

Ale nie tej, nad wyraz deszczowej nocy.

Godfrey Alain wjechał schodami, po czym schował się w cieniu, by odczekać chwilę i sprawdzić, czy nikt go nie śledził.

Minęło kilka minut, wkoło szumiał tylko deszcz. Godfrey ciaśniej otulił się prochowcem, ale nie ruszył z miejsca.

Przyjechał z Fowler, gdzie wynajął pokój w hotelu. Ten i jeszcze cztery inne pokoje w różnych hotelach dawały mu poczucie względnego bezpieczeństwa. W razie czego zawsze miał gdzie się schronić i przebrać. Mógł zmylić pogonie. Tak jak tym razem.

Bardziej doświadczony agent zapewne wybrałby jakiś mniej kosztowny sposób maskowania. Nie mówiąc już o tym, że ktoś tak porządnie ubrany nie powinien szwędać się po dokach obfitujących w szemrane towarzystwo.

Jednak Godfrey Alain nie był tajnym wywiadowcą, szpiegowaniem zajmował się niejako “po godzinach". Większość obywateli imperium znała go jako terrorystę. Sam określał siebie mianem rewolucjonisty, natomiast na rodzinnych światach Tahn uchodził za bojownika o wolność.

Postaci tej nie zrodziła wielka polityka, lecz oddolna inicjatywa kilku wielkich grup społecznych. Światy Tahn pierwotnie zamieszkiwali uchodźcy, słabo wykształceni i na tyle mało znaczący, że imperium w ogóle się nimi nie interesowało. Skupisko ogarnęło kilkanaście planet i trwało z dala od nurtu dziejów. Jednak do czasu. Wcześniej czy później sprzeczność interesów obu systemów musiała dać znać o sobie. Stało się to kilka pokoleń temu, kiedy prymitywni osadnicy zaczęli szukać miejsca na światach pogranicza. Tam właśnie trafili na nieliczne jeszcze skupiska kolonizatorów, obywateli imperium.

Zderzenie dwóch kultur, mocno odmiennych, zaowocowało konfliktem. Obie strony zaczęły głośno domagać się pomocy. Światy Tahn nie dysponowały żadnymi środkami zbrojnego wsparcia, nie chciały też ryzykować bezpośredniej konfrontacji z mocarstwem.

Imperium zaś wygospodarowało w tej potrzebie jedynie kilka drugo - i trzecioliniowych oddziałów. Osadziło je w paru garnizonach, nakazując pilnie strzec interesów imperialnych pionierów.

Jednym z miejsc ogarniętych konfliktem był system Caltor, tam właśnie urodził się Alain.

Przybysze z Tahn tworzyli mocno zintegrowane enklawy, dzięki czemu ekonomicznie dominowali nad pionierami. Ci z kolei rozproszeni i skłóceni, nie zdołali stworzyć wspólnego frontu, ale czuli że mają za sobą siły garnizonu.

Taka sytuacja rychło doprowadziła do pogromów. Podczas jednego z nich tłuszcza zamordowała rodziców Alaina.

Mały chłopiec dobrze zapamiętał obraz krwawych szczątków. Nie zapomniał też lekceważącego stosunku, jaki prezentowały władze do tego “incydentu". Nie trwało zatem długo, a dzieciak poszedł do szkoły, szczególnej dość, bo uczącej jak przystosować ślizgacz do misji samobójczej, jak zrobić bombę zegarową czy jak przerobić powolny masowiec na statek średniego zasięgu. Po kilku latach nauki Alain potrafił nie tylko wyprodukować broń palną z kawałka rury, ale (co najważniejsze) został też fachowcem od organizowania ruchu oporu.

Tajna organizacja zyskiwała zwolenników na kolejnych planetach a światy Tahn wspierały ją moralnie oraz materiałowo, podrzucając od czasu do czasu trochę klasycznego uzbrojenia. Obywatele imperium wytrwale zwalczali odszczepieńców, armia robiła co mogła, ale podziemie wciąż rosło.

W pięćdziesiąt lat po utracie rodziców, Alain stanął na czele ruchu oporu i oswobodzenia światów pogranicza.

Jako osoba zasłużona otrzymał pewnego dnia zaproszenie do gromady Tahn. Oto wreszcie miał ujrzeć swą polityczną i ideologiczną ojczyznę. Wtedy właśnie rozczarował się okrutnie. Nie tego oczekiwał po światach, które w razie jego zwycięstwa objęłyby władzę nad pograniczem.

Pierwszy dysonans stanowiła miejscowa polityka społeczna, drugim: sztywne podziały klasowe. Władze Tahn jak tylko mogły zachęcały obywateli do mnożenia się, co spowodowało monstrualną eksplozję demograficzną. Alain pochodził z planety pionierów, dlatego porządek społeczeństwa otwartego uznawał za oczywisty. W systemie Caltor każdy obywatel posiadał nieograniczone możliwości awansu i tylko od niego samego zależało, do jakiejś grupy, klasy czy warstwy dołączy. Będąc w gościach, spotkał się jednak z kulturą całkiem obcą, w której zjawisko tego typu ruchliwości społecznej po prostu nie istniało. Co więcej, ci ludzie wcale nie pragnęli zmian. Skostnienie sięgnęło tak daleko, że wojownik nie marzył nawet, aby zostać szlachcicem, wieśniakowi do głowy nie przychodziło zająć się handlem i tak dalej. Kim się urodziłeś, tym umierałeś.

Alain poczuł, że w gruncie rzeczy nic go nie łączy z Tahn. Przypadek związał sojuszem dwa światy - jeden dynamiczny, rozwijający się i drugi, przypominający społeczną skamielinę.

To dało bojownikowi do myślenia. Kolejnym inspirującym elementem stał się pokaz w Dniu Imperium. Alain uświadomił sobie, że jedno słowo Jego Wysokości wystarczy, by wymazać z wszechświata całą rewolucję, wszystkich opozycjonistów, a także wspierających ich osadników z Tahn. Stosunek sił nie dawał tym ostatnim żadnych szans.

Sześć miesięcy wcześniej Alain złożył nieoficjalną wizytę u imperialnego ministra bez teki, by wysondować grunt pod ewentualne porozumienie. Okazało się wówczas, że coś na kształt rozejmu powinno być możliwe. Z biegiem czasu koncepcja stawała się coraz bardziej realna.

Podczas umówionego na dziś wieczór spotkania Alain chciał zaproponować przedstawicielowi imperium nie tylko wstrzymanie ognia, ale również działania na rzecz stworzenia całkiem samodzielnej strefy buforowej między Tahn a imperium.

Jak dotąd rozmawiał o tym jedynie z najbardziej zaufanymi doradcami oraz dawnymi przyjaciółmi. Wolał, by wywiad Tahn nie dowiedział się o sprawie za wcześnie. Dotychczasowy sojusznik natychmiast ogłosiłby Alaina kontrrewolucjonistą i zajął się jego eliminacją.

Zagorzali wrogowie imperium także chętnie ujrzeliby Alaina w kostnicy. Ten nie bał się śmierci, ponad pięćdziesiąt lat guerrilli znieczuliło jego psychikę. Przerażała go jednak wizja przedwczesnego odejścia. Najpierw pragnął, bowiem dotrzeć ze swoim planem do imperatora.

Obecne spotkanie zaaranżowano w największej tajemnicy. Alain został wyposażony w komplet fałszywych a także autentycznych dokumentów oraz kart kredytowych i jako jeszcze jeden turysta przybył na Centralny Świat w czasie święta.

Już w pobliżu Dworu Tysiąca Słońc kilkakrotnie otrzymał instrukcje, chociaż nigdy nie dostrzegł, kto właściwie wsuwa mu do kieszeni samoniszczące się karteczki z poleceniami.

Na razie wszystko szło jak najlepiej, czuł się w miarę bezpieczny. Wyznaczenie portowej tawerny na miejsce rozmów też wydawało się krokiem dobrze przemyślanym. Utrzymanie sprawy w tajemnicy było istotne nie tylko dla Alaina. Imperator również mógłby ucierpieć, gdyby rozeszła się wieść, że jego przedstawiciel prowadzi pertraktacje z terrorystą, który już dwakroć uszedł żywy z pułapek zastawianych przez oddziały z Sekcji Modliszki.

Nikt go nie śledził.

Alain ruszył po schodach. Dłoń zacisnął na schowanym w kieszeni płaszcza pistolecie i raz jeszcze obejrzał się przez ramię. Pokonał dziesięć metrów pomostu ze stalowej kratownicy. Daleko w dole błyszczały kałuże, po bokach sterczały ściany umocowanych do dźwigarów biur i małych sklepików.

Z nadpsutego holograficznego neonu T E COV ANTER sączyło się mdłe światło, a nieco czerwonego blasku przenikało przez drzwi baru. Nikt stamtąd nie wychodził.

Starając się pozostać w cieniu, Alain skierował kroki do lokalu.

Mężczyzna w nie ukończonym magazynie na drugim poziomie trzymał się z dala od otworu okiennego. Wolał nie ryzykować, bo przecież w mroku mógł kryć się ktoś z lornetą na podczerwień.

Od dwóch godzin na zmianę omiatał kratownicę spojrzeniem i szeptem klął deszcz oraz własną głupotę, e też go podkusiło wziąć taką robotę! Przychodził tu co wieczór od trzech tygodni i sterczał aż do zamknięcia baru.

Tak właśnie bywa, pomyślał, jeśli ktoś rozpaczliwie poszukuje pracy. Nawet, gdy z zawodu jest dynamitardem. Te typy musiały go wyczuć. Wiedzieli, dranie, że mimo wysokich kwalifikacji tym razem przyjmie każdą ofertę.

Specjalista od bomb nazywał się Dynsman i wbrew własnym wyobrażeniom w żadnym razie nie był profesjonalistą. Mógł uchodzić za swojego rodzaju osobliwość. Urodził się na Centralnym Świecie. Jego starsi bracia nie zeszli na złą drogę tylko dlatego, że wcześniej wpadli na pomysł, jak ustawić się na czarnym rynku. Dynsman - mężczyzna niski i szczupłej budowy - też miewał czasem przebłyski geniuszu.

Gdyby wypadki potoczyły się zwykłą koleją, chłopak pracowałby jako doliniarz, zdobyłby więzienne wykształcenie i został stałym klientem nadzoru sądowego. Potem trafiłby pewnie na jakąś planetę przeznaczoną dla skazańców.

Przypadek jednak zrządził inaczej. Drogę do sławy otworzyła mu drobna kradzież popełniona na szkodę gwardii. Starczyło, że strażnicy na jadącym ulicą ślizgaczu ciężarowym zagapili się akurat w tym momencie, gdy młody Dynsman sięgał po kuszący go drobiazg.

Nielegalnie przywłaszczonym przedmiotem okazał się standardowy zestaw saperski złożony z zapalnika, zegara, ładunku oraz książeczki z instrukcją montażu. Kiedy Dynsman usiadł na dachu i zaczął oglądać zdobycz, dla której tyle zaryzykował, opanowała go wściekłość. Śmieci, zwykłe śmieci!

Wszelako Dynsman był obywatelem Centralnego Świata, więc wiedział, że ze wszystkiego należy zrobić użytek. Potem poszło już szybko. Stracił trzy palce, opalił sobie włosy i został wyrzucony z domu, ale zdobył fach: z pewnej odległości, po zmroku i w gęstej mgle mógł ujść za specjalistę od materiałów wybuchowych.

Przyłączył do grona przedstawicieli tej szlachetnej profesji. To dzięki niemu przenosiły się do niebytu kiepskie budowle nieruchomości opieszałych dłużników, wadzące komuś statki kosmiczne. Klienci walili drzwiami i oknami. W końcu zdarzyła się także wizyta zakamuflowanego oficera policji.

Od tamtej pory Dynsman musiał co pewien czas zawieszać interes. Potem wychodził z więzienia i znów przystępował do pospiesznych robót rozbiórkowych.

Jednak powinien się domyślić, że w obecnym zleceniu było coś trefnego. Po pierwsze, skąd ów mężczyzna zbyt wyluzowany jak na rakietera, miał tak wiele informacji o Dynsmanie? Wiedział nawet, ile domorosły pirotechnik zalega u bukmachera i że ten właśnie zaczyna się zastanawiać nad sprawieniem dłużnikowi dodatkowego zestawu rzepek kolanowych. Cokolwiek oznaczałaby nazwa zabiegu w miejscowym slangu, z pewnością nie chodziło o pieszczotę.

Po prawdzie nawet w dobrych czasach Dynsman nie pogardziłby tymi paroma kredytami. Powszechnie wiedziano, że nic nie jest dla niego ważniejsze od gry w kości. Nawet, gdyby miały to być jego własne kości.

Zleceniodawca określił robotę jako prostą.

Chodziło o podłożenie bomby w “Covenanter". Nie byle jakiej sidolówki, ale specjalnego, starannie zamaskowanego ładunku. Potem należało poczekać, aż do baru wejdzie pewien konkretny mężczyzna. Gdy to się stanie, Dynsman miał odliczyć sekundy i uruchomić machinę piekielną.

Po wykonaniu zlecenia dostanie drugą połowę zapłaty, fałszywe papiery i bilet na statek. Opuści Centralny Świat.

Dynsman znów pożałował po niewczasie decyzji. Honorarium było podejrzanie wysokie. I jeszcze to kosztowne wyposażenie: nocna lorneta z mnożnikiem, stoper dobrej marki, dopasowane słuchawki z parabolicznym mikrofonem podsłuchowym i niezawodny zestaw do zdalnego odpalania.

Dynsman czuł się jak bardzo mała rybka niespodziewanie wrzucona do basenu z rekinami. Nagle ujrzał kogoś nadchodzącego pomostem.

Zmierzył obcego spojrzeniem. Aha, pierwsza osoba od ponad godziny. Eleganckie ubranie, okulary w ręku. Dynsman włączył podsłuch.

Alain przystanął przed wejściem do baru. Z mroku wyłonił się Craigwel, osobisty asystent imperatora, specjalista od zakulisowej dyplomacji. Miał na sobie jaskrawy kombinezon inżyniera pokładowego. Wyciągnął obie dłonie przed siebie, pokazując, że nie chowa broni.

- Inżynier Raschid? - spytał Alain. Dokładnie według instrukcji.

- Tego imienia obecnie używam.

Uradowany Dynsman omal nie zaczął pląsać z radości. Wreszcie! Wyłączył mikrofon, cisnął słuchawki na podłogę, a następnie sięgnął po stoper i detonator.

Gdy obaj mężczyźni weszli do baru, zamachowiec zaczął odliczanie.

6.

DZIESIĘĆ SEKUND:

Janiz Kerleh była współwłaścicielką baru a także kucharką, barmanką i szefową sali. To ona wypieściła wnętrze lokalu do najdrobniejszego szczegółu.

Pochodziła z rolniczej planety, ale nigdy nie zaznała losu biednej i zahukanej dziewczyny ze wsi. Mając piętnaście lat uznała, że dość się już napatrzyła na rodziców pracujących od świtu do zmroku na roli. Stwierdziła więc, że trzeba skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji i wziąć sprawy we własne ręce. Pomocą w realizacji zamiaru okazał się akurat wędrowny sprzedawca słoni. W rodzinnych stronach Janiz zwierząt tych używano jako siły pociągowej przy transporcie pni z lasu. Drzewa na tarcicę były zasadniczą uprawą planety.

Sprzedawca słoni zabrał nastolatkę do najbliższego miasta. Tam już po dwudziestu minutach wiedziała, gdzie zbiera się lokalny babski wyż. Minęło jeszcze dziesięć minut, a złapała pierwszego w życiu klienta.

Nowe zajęcie niewątpliwie należało uznać za ciekawsze niż wpatrywanie się w zad słonia, wszelako ono też miało swoje minusy. Najgorszy był brak higieny. Dziewczyna nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu odwiedzający ją napaleńcy nie myją przedtem zębów. Ostatecznie jednak zwykła panienka awansowała na madame i zgromadziła dość środków, by przenieść się na Centralny Świat.

Ku jej rozczarowaniu kraina obiecana okazała się pełna nie tylko profesjonalistek, ale i amatorek gotowych na każdy numer w zamian za obietnicę prezentacji na dworze. Tego typu pragnień koleżanek po fachu nijak nie pojmowała, jednakże wobec ostrej konkurencji dziewczynie wiodło się raczej kiepsko.

Wtedy poznała głównego inżyniera Raschida. Najpierw poszli do łóżka, potem pogadali, a że cechowało ich dość zbliżone poczucie humoru, zaczęli spotykać się częściej i nie tylko po to, by dać upust namiętnościom.

Kiedyś Janiz zwierzyła się swemu adoratorowi, że największym jej marzeniem jest własny lokal gastronomiczny. Od dwudziestu lat wyobrażała go sobie, robiła nawet kartonowe modele. I tak się zaczęło.

Niecały rok później, gdy stanowili już parę, a wspólny seks zajął drugoplanowe miejsce, panna Kerleh aż wrosła w podłogę ze zdumienia, gdy Raschid wręczył jej kartę z numerem konta i powiedział:

- Chciałaś otworzyć własny bar? No to wchodzę do interesu.

Postawił tylko jeden warunek: boks C miał pozostać do jego dyspozycji. Został też urządzony nieco odmiennie niż pozostałe pomieszczenia. Jakieś anonimowe dłonie zainstalowały pod boazerią i obiciami szereg najlepszych urządzeń przeciwpodsłuchowych. Na metr od stołu nie było już nic słychać. Raz na tydzień w lokalu węszyli jacyś ludzie z agencji ochrony, a najdokładniej sprawdzali boks współwłaściciela.

Raschid wyjaśnił, że po prostu chce mieć pewne miejsce do dyskretnych spotkań. Nikt nie mógł tam zasiadać oprócz Raschida lub osób na niego się powołujących.

Janiz mniej więcej wiedziała, ile naprawdę zarabiają inżynierowie pokładowi, więc ostatecznie nabrała pewności, że jej partner wykonuje jeszcze jakąś robotę na boku. Inaczej skąd wziąłby pieniądze na bar? Może zajmował się przemytem, a może... Zresztą, to nie jej sprawa.

“Covenanter" okazał się dobrą inwestycją. Załogi statków oraz robotnicy z doków zaglądali tu na jednego, mając pewność, że nawet jeśli zdarzy się jakaś ciekawa awantura, policja nie przerwie zabawy w połowie. Przy barze zawsze kręciły się barwne dziewczyny, oferujące kilka miłych chwil (i równie barwną wysypkę na skórze trochę później). Sam Raschid zaglądał do lokalu tylko dwa razy w roku. Janiz usiłowała ustalić, na jakim statku służy jej przyjaciel, czytała w prasie rubryki ODLOTY i PRZYLOTY, ale nic z tego nie zdołała wywnioskować. Czas wizyt partnera nie pasował do żadnego rozkładu lotów. Nie miała też pojęcia, kim są “dobrzy znajomi" Raschida, szczególnie że wśród nich byli zarówno dystyngowani arystokraci jak i obdarci żebracy.

Gdy zatem dwóch gości, Alain i Craigwel, poprosiło o boks C, chociaż akurat wszystkie stały wolne, nie mrugnęła nawet powieką, tylko spytała, co życzą sobie do picia.

SIEDEMDZIESIĄT DWIE SEKUNDY:

Jakiś czas przed akcją Dynsman włamał się do “Covenanter" i starannie wyliczył czas detonacji. Obszedł cały lokal, sprawdził odległości. "Mężczyzna wejdzie do baru, pomyślał, dziesięć sekund. Rozejrzy się - piętnaście sekund. Zamówi drinka - minuta. Weźmie szklankę z trunkiem i podejdzie do boksu C - dwie minuty. Dynsman przeznaczał na tę drogę aż tyle czasu, na wszelki wypadek zakładając, że w lokalu może panować tłok.

Alain ogarnął spojrzeniem szeroki wybór alkoholi i wskazał na coś, co znał na pewno.

- Syntetyk. Z wodą. W wysokiej szklance, z lodem, przyprawione do smaku.

Craigwel, wytrawny dyplomata, zamówił to samo.

- A próbował pan kiedyś metaxa? - spytał, by zagaić rozmowę. Nigdy już się nie dowie, jak wielki popełnił błąd.

- Nie - odparł Alain.

- Idealny na taką noc.

- Z narkotykami?

- Nie, tylko alkohol. Świetnie nadaje się też do zmywania starej farby z burt frachtowców.

Janiz szybko nalała dwie setki, postawiła je na kontuarze i zajęła się przygotowywaniem drinków.

- Za pokój! - Alain uniósł szklankę. Craigwel przytaknął szczerze i wypił toast. Już czas. Dynsman nacisnął guzik zapalarki. Bomba eksplodowała.

Otulające ładunek wybuchowy kulki od łożysk zmasakrowały otoczenie.

Obecni w barze ludzie zginęli w jednej chwili. Niewiele z nich zostało. Śmierć poniosła cała trójka, gdyż specjalista od bomb pomylił się w obliczeniach mocy wybuchu i kontuar również przestał istnieć.

Dynsman szybko spakował przybory do walizki, pobiegł na tyły budynku i pokonując dwa stopnie naraz zszedł po sznurowej drabince. Potem ją zwinął, wrzucił do walizki i wtopiony w mrok ruszył ku prywatnej kryjówce, zakamuflowanej pośrodku jednej z lokalnych enklaw obcych.

W uszach wciąż mu jeszcze dzwoniło, wręcz nie słyszał tupotu butów oddziału biegnącego po wysoko zawieszonej galeryjce w kierunku ruin baru.

Chwilę przed eksplozją sierżant Armus koił zranioną dumę jednego z podwładnych. Sektor był spokojny, wręcz nudny i ludzie zaczynali nabierać przekonania, że patrolują go chyba za karę. A przecież stanowili elitę, ich oddział sformowano specjalnie do pacyfikacji szczególnie zagrożonych kryminalnie rejonów. Po dłuższej wizycie tej jednostki w danym miejscu bez strachu wysyłano tam zwykłe patrole.

Tymczasem już od prawie miesiąca plątali się bez celu. Kapral chyba po raz piętnasty złorzeczył przełożonym, konkretnie niejakiemu Kreugerowi, który zapewne zawziął się na swych podkomendnych. Przecież jedna Czarna Maryśka to aż za dużo na to pustkowie. Czarną Maryśką (albo Marią) pieszczotliwie zwano pałki noszone przez funkcjonariuszy. Armus nie mógł przyznać głośno, że sam też co noc powtarza podobną litanię. Wiedział, że narzekania nie są bezpodstawne. On również uważał, iż Kreuger dostał pomieszania zmysłów, skoro skierował ich w taki sektor, szczególnie podczas święta. Może zresztą to komputer w komendzie dostał bzika albo niewykluczone, że Kreuger miał na boku jakąś dziewczynkę, która mieszkała w tej właśnie okolicy i pięknie prosiła o skuteczną ochronę. Kto wie, jakie myśli lęgną się w głowie kapitana?

Z oczywistych powodów Armus zachowywał te domysły dla siebie. Nie krył jednak irytacji utratą nadgodzin. To też było dziwne. Podczas święta niezmiennie brakowało funkcjonariuszy i wszyscy zawsze padali z nóg, ale wyrabiali sobie wiele dodatkowych godzin, a oni tu nie dostali ani jednej. Ciekawe, jak szef się z tego wytłumaczy?

Wtedy właśnie gruchnęło. Zanim jeszcze przebrzmiało echo eksplozji, cały oddział ruszył z łomotem i skręcił za róg. Przed nimi dymiły ruiny baru. Armus pomyślał jednocześnie o trzech sprawach: że zaraz wybuchnie pożar, że w środku mogą być ranni i że trzeba wezwać ambulans. Natychmiast też zaczął działać. Wprawdzie nigdzie nie dostrzegł płomieni, ale poszukał szafki systemu gaśniczego, pancerną rękawicą stłukł szybę i wcisnął guzik. Ponad dziesięć ton środków chemicznych runęło na całą konstrukcję. Sierżant krzyknął do swoich ludzi, by wynosili ze środka co tylko zostało, a sam włączył mikrofon, chcąc ściągnąć pogotowie na miejsce katastrofy. Nim zdołał powiedzieć cokolwiek, ambulans zawisł obok galeryjki i powoli przysunął się do zgliszcz. Skąd on się tu wziął?, pomyślał Armus. Przecież jeszcze go nie wezwałem! Po sekundzie uznał, że nie pora zastanawiać się nad tym fenomenem. Odpiął pałkę od pasa i w ślad za podwładnymi zanurkował w zgliszcza.

Księga druga

Lunette

7.

Szanowny Stenie!

Prawdopodobnie wciąż nie dowierzasz, że ten list jest naprawdę ode mnie. Cóż, doczekałem się wreszcie łatwego przydziału. Takiego, co przystoi komuś z moim urodzeniem. Pomyśl tylko, jak to brzmi: sierżant major Alex Kilgour. Ha! I co kapitanie? Pewnie nie sądziłeś, że dożyjesz takich czasów

Sten spojrzał na list nieufnie. Nie do wiary! Niby Kilgour, ale jakiś inny. Gdzie szkocki akcent? No tak, chyba nawet sam Alex nie potrafiłby oddać go w piśmie. Sten uśmiechnął się i wrócił do lektury.

Oczywiście, nie ma tak dobrze, żeby wpuszczali sierżanta majora do klubów oficerskich razem z kapitanami, ale i tak na brak picia nie narzekam. Piwo chmielowe zawsze lubiłem a teraz smakuje mi jeszcze bardziej, bo nie ja za nie płacę. Nigdy jeszcze nie widziałem takich ludków jak ci tutaj. Kultywują oni jeden fajny zwyczaj. Ile razy gość wchodzi do baru, zawsze stawiają mu piwo.

Po prawdzie jednak zaczynam czuć się trochę niczym pies w studni. Wysoko postawieni mianowali mnie kustoszem Muzeum Sekcji Modliszki, a jak pewnie wiesz, rygor panuje tu taki, że nawet do wychodka wpuszcza się tu tylko tych, którzy posiadają kategorię Q. Zwiedzający należą zatem do rzadkości. Czasem zabłąka się najwyżej jakiś wypierdek polityczny, gdy wypadnie mu tędy droga z burdelu do kasyna. Chociaż ostatnio odwiedziła nas pewna dziewoja... Ale mniejsza z tym. Kilgour nie lubuje się w snuciu gawęd o seksie.

Tak czy inaczej, obecnie pełnię najbezpieczniejszą służbę w całej mojej karierze i powiem ci szczerze, że z wolna dostaję świra. Jednym się tylko pocieszam: że tobie pewnie wcale nie jest lepiej na Centralnym Świecie. Cóż, myślę, iż dawne czasy niestety nie wrócą i już nigdy nie uda się wskrzesić naszego zespołu numer trzynaście. I niech lepiej nie przydzielają tego numeru komuś nowemu, bo inaczej Bet się wścieknie.

Czy wiesz coś o pozostałych? Może nie dysponuję bieżącymi wiadomościami, ale napiszę ci, co słyszałem.

Bet jest porucznikiem i dowodzi własnym zespołem, choć pojęcia, czym akurat teraz się zajmuje.

Doktorek przeszedł do cywila. No prawie, bo oficjalnie na urlopie. Jego odejście było dość widowiskowe. Pamiętasz tych Znad Jeziora, którzy mieszali krew z mlekiem? Doktorek zasmakował w napitku ze szczętem. Obecnie leży pijany i w przewidywalnej przyszłości wcale nie zamierza trzeźwieć. Oczywiście wszystko to dla dobra nauki, jak mówi.

Natomiast w ogóle nie dotarły do mnie żadne wieści o Idzie. Gdy jej kontrakt wygasł, nie chciała go prostu odnowić i po prostu zniknęła. Podejrzewam, że wzięła się za interesy, których wcześniej nie mogła prowadzić. Ale jedno trzeba przyznać tej kobiecie. Gdy dałem jej do pomnożenia moją część łupów z ostatniej akcji, wywiązała wspaniale. Jeśli jeszcze nie dostałeś należnej działki to pewnie Ida wkrótce ci ją przyśle; ucieszysz się, bo w grę wchodzi spora forsa. Gdyby przypadkiem nastąpiło jakieś opóźnienie, sprawdź wykazy giełdowe. Jeśli zauważysz gwałtowne skoki tak zwanych “towarów kolonialnych", będziesz wiedział, że Ida maczała w tym palce. Po nitce trafisz do kłębka.

Dobra, kończę, by zdążyć wysłać list z dzisiejszą pocztą. Trzymaj się ciepło, kumplu.

Twój (poniekąd) Alex Kilgour

Sten zachichotał i schował list do koperty. Stary, dobry Alex. Jęczy, gdy robota jest za ciężka; lamentuje, gdy dadzą mu coś łatwego. Co do Centralnego Świata miał racje. W stolicy faktycznie wiało nudą i taki stan stawał się aż niebezpieczny. Sten przejrzał raporty zostawione przez poprzedników. W ciągu ostatnich kilku stuleci panował spokój, ale zazwyczaj bywało tak, że jeśli już coś rąbnęło, to solidnie. Lała się krew i atmosfera gęstniała od politycznych spekulacji. To pierwsze nie martwiło Stena, ostatecznie przeszedł dobrą szkołę w Sekcji Modliszki, lecz polityka... Na sam dźwięk tego słowa dostawał wysypki.

Zapominając o nędznych rozmiarach kwatery, oparł się wygodnie w fotelu i zaraz wyrżnął potylicą w ścianę. Jęknął pod wpływem uderzenia oraz nagle przebudzonego, imperialnego zaiste kaca. Stew Angelo stłumił działanie alkoholu, co pozwoliło kapitanowi prowadzić dłuższą rozmowę z władcą, ale potem nastąpiło pogorszenie. Kapitan jakoś odbębnił służbę następnego dnia, jednak wieczorem nie miał innego wyjścia jak tylko wypić potężnego klina. Klnąc na czym świat stoi, poprzysiągł sobie rano, że odtąd będzie prowadził życie ascety. Ani kropli stregga - zła wcielonego. Zaraz jednak powstał problem. Do wódki nie ciągnęło go ani trochę, lecz kiedy pomyślał o dobrym, chłodnym piwie...

Odpędził pokusę, z męczeńską miną wychylił szklankę wody, i rozejrzał się po pokoju. Trafił na wzrok sportretowanej kobiety o dość pospolitej (łagodnie mówiąc) urodzie. Jęknął w duchu, a następnie poszukał widoku mniej dokuczliwego dla przekrwionych oczu. Bez powodzenia. Ze wszystkich ścian zerkała miłośnie ta sama, przerażająco chuda niewiasta.

Sten wiedział już, że obrazy stanowią spuściznę po poprzednim dowódcy. Ordynans zapewniał, że ów kapitan znał się na swojej robocie. Niewykluczone, ale malarzem był żałosnym. Jego gust w doborze kobiet też pozostawiał sporo do życzenia. Po pierwszym tygodniu w pałacu Sten kazał usunąć wszystkie wizerunki owej damy dowolnymi środkami. Nawet, gdyby przyszło skrobać tynk czy wypalać ściany żywym ogniem. Potem jednak spojrzenie nieznajomej zaczęło nawiedzać go po nocach, więc odwołał rozkaz. Z początku sam nie wiedział, dlaczego, ale potem pojął. Może i baba nie grzeszyła urodą, ale ten facet naprawdę ją kochał.

Zapisy zdawały się to potwierdzać. Kapitan był pracowity, oddany służbie i jak każdy dowódca przed nim uchodził w swoim fachu za profesjonalistę. Nieco starszy od Stena, zapowiadał się doskonale. Kariera stała przed nim otworem. W pewnym okresie zdarzyło się jednak, że zaczął pociągać za wszystkie możliwe sznurki, aby tylko otrzymać przydział do jakiegoś garnizonu na zapadłej prowincji. Tuż przed odlotem poślubił tę właśnie kobietę, której portrety widniały na ścianach. Sten rychło zrozumiał, w czym rzecz. Służba w pałacu była dobra dla kawalera lub kogoś zwracającego mało uwagi na rodzinę. Nie zostawało dość wolnego czasu, by troszczyć się o żonę czy dzieci. Tamten kapitan prawdopodobnie też to pojął. No i wybrał.

Sten uznał swojego poprzednika za naprawdę mądrego człowieka.

Wygląd pokoju kapitana Stena odbijał stan ducha początkującego oficera, który dopiero uczył się łączyć służbowe obowiązki z życiem osobistym. Nie, Sten nie ginął pod lawiną spraw do załatwienia, ale wciąż jeszcze nie potrafił ogarnąć i uporządkować całości. Co z tego, że starannie segregował napływające informacje, i tak się mieszały. Poza tym musiał godzić zbyt wiele sprzecznych interesów. Sam na przykład pragnął kontynuować swe zawodowe studia, czyli zgłębiać historię. Od czasu opuszczenia Vulcana Sten przejawiał sporą ciekawość świata i łakomie chłonął prawie każdą lekturę, szczególną uwagę zwracając na współczesne militaria i ogół zagadnień technicznych.

Pod ścianą zwracał uwagę stojak z wielokrotnie złożonymi mapami. Były to plany zamku, a każdy miał ze dwa metry. Sten poszukał ich w pałacowym archiwum, gdy tylko do niego dotarło, że pieszo do końca życia nie przemierzy wszystkich sal, korytarzy i podziemi. A przecież żeby skutecznie chronić imperatora musiał znać cały powierzony mu teren.

Kilka metrów od map spoczywał na stole bardzo kosztowny miniholoprocesor, najdroższa rzecz, jaką Sten kiedykolwiek kupił. Obok widniało pudło zawierające owoc tysięcy mozolnie spędzonych godzin.

Oba te obiekty wiązały się z ulubionym hobby Stena - modelarstwem. Czterdzieste stulecie pozwalało na coś więcej, niż tylko klejenie plastikowych części, malowanie ich i osadzanie w dioramach. Wspomniany procesor umożliwiał tworzenie nader realnych i kompletnych holograficznych obrazów modelowanych obiektów, a były to: proste urządzenia techniczne, antyczne silniki, a nawet cała fabryka z robotnikami pracującymi jak żywi ludzie.

Sten budował właśnie replikę tartaku. Wprowadził już do pamięci wszystkie detale, zaprogramował działalność obiektu, ustawił robotników, dał im narzędzia oraz części zamienne. Nie zapomniał o najdrobniejszych szczegółach. Wziął pod uwagę na przykład stopień zużycia pasa transmisyjnego czy pijaństwo majstra. Po wsunięciu karty do szczeliny procesora widziało się prawdziwy tartak. W przypływie fantazji można było ten obraz jeszcze urozmaicić: a to kloc się zaklinował, a to upadł robotnik. Jednak zbyt wiele podobnych wypadków powodowało, iż budynek rozpadał się na mozaikę kolorowych plam.

Sten zerknął na pudełko i poczuł narastające poczucie winy. Od chwili przeprowadzki poświęcił swojemu modelowi raptem parę godzin. I teraz też nie miał czasu, obowiązki czekały.

Włączył komputer i kazał wyświetlić sobie najświeższe wiadomości. Zaraz też pojawił się nagłówek: BAR EKSPLODOWAŁ - TERRORYSTA NIE ŻYJE.

Przejrzał artykuł w poszukiwaniu szczegółów. Nie znalazł ich wiele. Dowiedział się tylko, że niejaki Godfrey Alain, przywódca rewolucjonistów ze Światów Pogranicza zginął podczas przypadkowego wybuchu, do którego doszło w barze obok portu kosmicznego. Przypuszczano, że śmierć poniosły też inne osoby, ale ich nazwisk nie podano jeszcze do wiadomości. Reszta tekstu zawierała zwykłe spekulacje oraz domysły. Nikt bowiem nie wiedział, co Alain robił na Centralnym Świecie i to na dodatek w barze takim jak “Covenanter".

Sten ziewnął znudzony. Nigdy nie przejmował się losem terrorystów. W swoim czasie zgładził już niejednego. Do diabła z Alainem. Zauważył jednak, że oficjalny komunikat władz też nie wyjaśniał przyczyn pobytu zamachowca w stolicy.

Co do jednego zaś osoba nadająca wiadomość myliła się ze szczętem. Śmierć Alaina nie mogła być przypadkowa. Śmierć terrorysty nigdy nie jest wynikiem działania ślepego losu. Sten zastanowił się nawet przez chwilę, czy przypadkiem w całej sprawie nie maczał palców ktoś z Sekcji Modliszki. Tak czy inaczej, Alain odszedł do krainy wiecznej rewolucji. I dobrze.

Sten ziewnął ponownie, po czym zaczął przeglądać resztę doniesień. Nagle zadzwonił telefon. Wieczny Imperator pożądał obecności szefa ochrony. Natychmiast. A nawet jeszcze szybciej.

8.

Władca nijak nie przypominał tej osoby, z którą Sten pił niedawno przez pół nocy. Oczy miał podkrążone, policzki obwisłe, skórę poszarzałą. Przybyło mu lat i wyglądał na mocno wzburzonego. Sten usiadł niespokojnie. Po całym ciele przebiegł mu dreszcz. Coś było nie tak, ale co? Pozostało mieć nadzieję, że sprawa nie wiązała się ze służbą.

- Czytałeś - stwierdził chłodno imperator, rzucając na biurko wydruk.

Sten zerknął na faks. Treść pisma uzupełniała wieści o śmierci Godfreya Alaina. Przeczytał tekst. Owszem, doszło kilka detali, ale wciąż brakowało konkretów.

- Tak, sir - odparł po chwili.

- Wiesz, kto to był?

- Niezupełnie, sir. Podobno jakiś terrorysta.

- Rzeczywiście mało wiesz - parsknął imperator. - Ale mniejsza z tym. Oto dyskietki. Przejrzysz je, gdy skończymy rozmowę. A teraz do rzeczy. Chcę, abyś mi przyniósł głowę sprawcy. Zadanie jest nie na jutro czy pojutrze, ale na wczoraj. Masz mi dostarczyć tego, kto wysadził bar. Zgrabnie zapakujesz drania i nie zostawisz żadnych śladów. Rozumiecie mnie, kapitanie?

Sten przytaknął odruchowo, ale zaraz się zastanowił. Nie, tego nie pojmował. Instynkt samozachowawczy nakazał mu zareagować.

- Przepraszam, sir - powiedział w końcu - ale jednak nie rozumiem. Może umknął mi jakiś szczegół, ale co wspólnego ma kapitan straży ze śmiercią Godfreya Alaina?

Imperator poczerwieniał na twarzy, uniósł się z fotela, nagle znieruchomiał, odetchnął głęboko i usiadł.

- Racja, kapitanie. Chyba się zapędziłem. - Znów zaczerpnął powietrza. - Dobra, zatem na początek kilka słów wyjaśnienia. Ten... wypadek nam wszystkim da się we znaki. A swoją drogą, jeśli uważa pan tę eksplozję za zwykły wypadek, to proszę powiedzieć mi od razu. Oszczędzimy czasu i natychmiast wezwę kogo innego.

- Nie, sir. Nie sądzę, abyśmy mieli do czynienia z przypadkowym zrządzeniem losu.

- I dobrze. A teraz konkrety. Słuchaj uważnie, bo nie zamierzam powtarzać. Przede wszystkim, Alain przyleciał na Centralny, by się ze mną spotkać.

Stenowi odjęło mowę. Wieczny Imperator umawiający się na rozmowy z terrorystą? To wbrew interesom imperium. Zaraz jednak przypomniał sobie, kto decyduje o linii politycznej mocarstwa i nieco się uspokoił.

- Przybysz chciał mi przedstawić pewną propozycję, niewątpliwie poważną, inaczej bym nie odpowiedział. Podsunął pomysł, jak rozwiązać problem z systemem Tahn. Krótko mówiąc, pragnął, abyśmy poparli utworzenie strefy buforowej między Tahn a imperium. Rejon ten obejmowałby światy pogranicza.

- Ale czy to nie czyniłoby go zdrajcą wśród swoich?

Wieczny Imperator uśmiechnął się ponuro.

- Każdy patriota jest równocześnie dla kogoś zdrajcą. Podejrzewam, iż do zakutych łbów tamtejszych rewolucjonistów dotarło w końcu, że giną tylko oni, a w dodatku nie za swoją sprawę. Ilekroć Tahn nadeptywał nam na odcisk, przeprowadzaliśmy akcje odwetowe, wyrzynając nie kogo innego, ale tych ze światów granicznych. Dostawali łupnia podwójnie, bo militarnie i moralnie. Wszystkie winy spadały właśnie na ich głowy. Robili za złych chłopców i nic z tego nie mieli.

- Aż ten jeden poprosił w tajemnicy o spotkanie? - wtrącił Sten. - Władze Tahn, dowiedziawszy się o tym, zlikwidowały wyrywnego negocjatora.

- To nie takie proste. Owszem, Alain miał złożyć mi wizytę, ale nie od razu. Najpierw został umówiony z kimś, kto przygotowywał zasadnicze rozmowy od strony dyplomatycznej. Chodzi o niejakiego Craigwela.

- Jedno z niezidentyfikowanych ciał w barze?

- Właśnie. I tożsamość tej ofiary na zawsze pozostanie tajemnicą. To znaczy, oficjalnie.

- Były jeszcze jakieś trupy, o których powinienem wiedzieć?

Po dłuższej chwili wahania imperator stanowczo pokręcił głową.

- Zajmij się tylko Craigwelem i Alainem. Zgodnie z. planem po wstępnej wymianie haseł powinni zająć miejsca w, boksie C. Czekał już na nich stosownie przygotowany. Alain miał wyłożyć szczegóły swojej koncepcji. Gdyby Craigwel poczuł się przekonany co do szczerości intencji, dałby znak, że pora na spotkanie ze mną.

- Ale wtrącili się ludzie z Tahn.

- Akurat co do tego brak nam całkowitej pewności. Jest jeszcze kilku innych podejrzanych. Może faktycznie Tahnijczycy dokonali zamachu, ale równie dobrze mogli to zrobić jacyś ludzie z naszego obozu albo nawet ze strony Alaina. Ty ustalisz fakty.

- Czemu ja, sir? To robota raczej dla gliniarza. Nie wiedziałbym, od czego zacząć...

- Nie, kapitanie. Sprawa jest zbyt delikatna, by powierzyć ją policji. Owszem, każę im znaleźć kilku podejrzanych, którzy staną przed sądem, a potem zostaną publicznie ukarani.

Przysunął się do Stena i ściszył głos.

- Ale to będą tylko kozły ofiarne. Muszę rzucić kogoś lwom na pożarcie, nakarmić opinię publiczną. A pan ma zrobić swoje i odkryć prawdziwego sprawcę. Tyle tylko, że wynik pańskiego śledztwa pozostanie utajniony przez najbliższe sto lat. - Zmierzył Stena lodowatym spojrzeniem. - Rozumiemy się, kapitanie?

- Tak, sir. - Sten wstał i zasalutował. - Jeśli to już wszystko...

- Wszystko. Na razie.

Sten czym prędzej wyszedł na korytarz.

9.

- Pijcie, chłopaki - wrzasnął Dynsman. - Dzisiaj ja stawiam.

Rąbnął pięścią w stół, by przywołać barmana, i zamówił jeszcze sześć kufli narkopiwa na syntetycznym alkoholu. Kompani syknęli z aprobatą. Dynsman nie mógł oczu oderwać od Usige, największego równiachy w grupie, gdy ten złapał litrowe naczynie, rozwarł szczęki i jednym tchem wychylił całą zawartość kufla.

- Świetnie, stary. Trzeba osuszyć jedno i następne...

Ktoś taki jak Usige bez problemu przyswajał dowolną ilość napitku. Okryte łuskami żołądki psaurusów radziły sobie znakomicie, a jedynym widomym znakiem lekkiego upojenia było nieznaczne przyciemnienie zwykłej purpury stworów.

- Coś wam powiem, chłopaki. Od dziś zaczynam nowe życie. Trafiłem w dziesiątkę i czuję w kościach, że szczęście już mnie nie opuści.

Usige obnażył rząd ostrych niczym igły zębów.

- Rzeczywiście, rozrzuciłeś już wkoło tyle papierów, że nawet któryś z nas by się tym udławił - Skinął na swoich żółtookich kompanów. - Fajnie, że los się do ciebie uśmiechnął...

- Ale chciałbyś wiedzieć, czy ten uśmiech jest dość szeroki, żebyś i ty go zobaczył.

- Byłoby milutko, stary. Ostatnio interesy idą dość kiepsko.

- Przykro mi, ale tego numeru nie da się powtórzyć. O takiej robocie marzy się przez lata. Za parę godzin odbieram resztę forsy i zaczynam wielkie wakacje.

Usige nie zdołał ukryć rozczarowania. Zwykła rzecz w przypadku istot, których kolor skóry zmienia się wraz z nastrojem. Dynsman spostrzegł zaburzenia barwy, więc poklepał przyjaciela po pazurzastej łapie.

- Nie łam się. Dynsman nigdy nie zapomina o starych kumplach. Teraz, gdy zainkasowałem tyle kredytów, to niewykluczone że otworzę własny interes. Gdybyście wpadli kiedyś na jakiś sprytny pomysł, to możecie na mnie liczyć. Dam wam niskie odsetki, a nawet spory upust jak dobrze pójdzie.

Usige odzyskał zwykłe kolorki. Propozycja przedstawiała się obiecująco. Przy pożyczkach w tym środowisku odsetki bywały zwykle zbójeckie, a opóźnienia płatności groziły bolesnymi konsekwencjami.

- Pomyślę o tym, jeszcze pogadamy. - Usige wyprostował dwuipółmetrowe ciało i zawinął w powietrzu długim na trzydzieści centymetrów, pomarańczowym językiem. W ten sposób dał znak kompanom, że pora iść. - Na razie żegnaj. W odróżnieniu od ciebie, nas czas goni do roboty.

- Coś miłego?

- A tam, taki jeden mały magazyn.

Dynsman westchnął ze współczuciem i odprowadził wzrokiem przyjaciół, którzy opuszczali bar, ciągnąc za sobą swe długie ogony. Zerknął na zegarek: do spotkania pozostały ponad dwie godziny. Miał nadzieję, że spędzi ten czas w towarzystwie Usige, nie cierpiał czekać w samotności. Dynsman nie wiedział za bardzo dlaczego, ale jakiś cień uparcie mącił mu radosny obrazek.

Zamówił drinka, wrzucił kredytową monetę do komputera z przeglądem ostatnich doniesień i zaraz przełączył obraz na dział sportowy. Stłumił ziewnięcie, zerknął na nieliczne ogłoszenia; okres po Dniu Imperium był zawsze martwym sezonem. Dynsmana zwykle nie interesowały inne wiadomości, tym razem jednak nabrał apetytu. Może piszą gdzieś coś o jego wyczynie. Wybrał z menu kronikę kryminalną.

Długo nie musiał szukać. Nagłówek tekstu donoszącego o zamachu w “Covenanter" wyskoczył jako pierwszy. Cholera jasna! To była polityczna sprawa! Dynsman odruchowo osuszył szklankę. Omal się przy tym nie udławił. Czuł, jak trafia go szlag.

Bez paniki, człowieku. Tu trzeba spokojnie. A żeby to...!

Po minucie doszedł do wniosku, że w zasadzie już jest martwy. A raczej będzie, jeśli poczeka na posłańca z resztą forsy. Kredytów nie dostanie, ale zapłatę owszem...

Co robić? Musi zadowolić się tym, co dotychczas zdołał zgarnąć. Starczy, by się schować? Jak długo będą go szukali? Dynsman jęknął, gdyż dobrze znał odpowiedź. Nie zaprzestaną pościgu, dopóki go nie dopadną. Nigdy o nim nie zapomną.

Pozostało tylko jedno wyjście. Niemal równie nieprzyjemne jak wizja tropiciela o zaciętym obliczu, który rychło zacznie rozglądać się za dynamitardem.

Trzeba opuścić Centralny Świat.

10.

Porucznik Lisa Haines z wydziału zabójstw miała ochotę kogoś zabić. Nie myślała o nikim konkretnym, bardziej frapowała ją metoda.

Zastanawiała się właśnie, czy patroszenie winno odbyć się przed czy po przypiekaniu, kiedy na podjeździe zatrzymał się wóz z imperialnymi pasami na burtach.

Z auta wysiadł facet nijak nie przypominający typowego urzędasa. Dziwne, spodziewała się ujrzeć zupełnie kogo innego, gdy przełożony powiadomił ją o wyznaczonym spotkaniu. Mężczyzna w brunatnym mundurze służby pałacowej był młody i smukły. Nie wyglądał na uzbrojonego.

Sten stąpał ciężko, ogarnięty złym humorem. Irytacja nie pozwoliła mu spostrzec, że oczekująca go kobieta jest mniej więcej w tym samym wieku co on, a na dodatek całkiem ładna. Wciąż nie pojmował, czemu imperator właśnie jego wyznaczył do prowadzenia nieoficjalnego śledztwa. Przez całe życie nie miał nic wspólnego z policją, to znaczy w pozytywnym sensie.

Od najmłodszych lat nienawidził glin. Kiedyś wrogami Stena byli stróże porządku z rodzinnego Vulkana. Potem zmagał się z różnymi policyjnymi typami, które wstępowały do Sekcji Modliszki. Niezbyt ciepłym uczuciem darzył też żandarmerię wojskową.

- Kapitan, tego... Sten?

- Tego, pani porucznik... jak się pani nazywa? - Haines.

- Właśnie, Haines.

- Podejrzewam, że chce pan przejrzeć raport - powiedziała Lisa i nie czekając na odpowiedź, cisnęła w Stena miniczytnikiem.

Kapitan, zerknąwszy na gąszcz rubryk, skapitulował.

- Można krócej?

- Oczywiście.

Wyjaśniła, że o 20.43 zespół 7-Y zameldował o eksplozji. O 20.47 byli na miejscu. Dowódca przekazał sygnał “zapadka", otrzymał odzew “zapadka-zapadka". Przybył ambulans. Brak podejrzanych, ciemna mogiła, nikt nic nie wie.

Sten spojrzał na miejsce, gdzie niegdyś stał bar “Covenanter". Cały poziom zamknięto dla ruchu i opakowano w osobliwy, jasny namiot. Z boku widniało wejście śluzy.

- Zgodnie z procedurą najpierw otoczyliśmy miejsce zdarzenia balonem, z którego potem usunęliśmy powietrze, a następnie wypełniliśmy powłokę gazem obojętnym. Mówić dalej?

- Tak, pani porucznik. Interesują mnie szczegóły.

Sten znów rzucił okiem na raport i ostatecznie wychwycił w nim pewien porządek. W zasadzie meldunek nie różnił się wiele od zwykłych sprawozdań składanych po akcji. Zaczął czytać po raz trzeci.

- Może życzy pan sobie zajrzeć do środka, kapitanie? Chociaż uprzedzam, że widok jest wyjątkowo nieprzyjemny.

- Jak zachce mi się rzygać, to powiem.

Założyli coś w rodzaju stroju nurka. Kombinezon posiadał przyszytą do pasa torbę na dowody rzeczowe. Tuż powyżej sterczała obłość kryjąca schowek z małym blatem na notatki oraz nagrania. Tam też mieściły się wszelkie urządzenia śledcze. Sten stwierdził, że w tym ubraniu przypomina nażartego gołębia. Plecak zawierał zapas powietrza i zasilanie.

Uszczelniwszy strój, wszedł za panią porucznik do wnętrza balonu. Widywał już skutki rozmaitych wybuchów, ale po raz pierwszy miał okazję obejrzeć sobie wszystko dokładnie. Zwykle zaraz po eksplozji brał nogi za pas. Już wiele lat temu nauczył się jednak, by nie zwracać większej uwagi na szare, czerwone oraz białe kawałki, ochłapy i wstęgi porozrzucane po rumowisku. Kiedyś tworzyły ludzkie ciało, jednak obecnie... Tak, tutaj były drzwi. A te deski jeszcze niedawno nazywały się kontuarem. Dalej stały boksy.

Dwaj policjanci pracowicie zeskrobywali ze ścian i podłogi pianę środków gaśniczych.

- Ma pani rację - mruknął. - Ręka, noga, mózg...

- Z obu została miazga - dodała z goryczą.

- Słucham?

- Kapitanie, ja... - Haines ugryzła się w język, wyłączyła nadajniki, a potem przytknęła swój hełm do hełmu Stena.

- Tylko do pańskiej wiadomości. Burdel tu taki, że pewnie nigdy nie zdołamy ugryźć tej sprawy.

- Pani porucznik, gdyby wyraziła pani tę opinię przy włączonym mikrofonie, wówczas uznałbym to za zwykły wykręt. Rozumiem, że coś tu nie gra, ale nie wiem co. Słucham.

Haines pomyślała, że może jednak znajdzie z kapitanem wspólny język.

- Standardowa procedura operacyjna wykłada wszystko krok po kroku. Trafiwszy na przypadek morderstwa, funkcjonariusz ma obowiązek podjąć stosowne działania. Na początku winien spróbować ustalić osobę zabójcy, zorganizować niezbędną pomoc medyczną i tak dalej. Potem musi zgłosić sprawę dalej i wtedy wkraczamy my, czyli wydział zabójstw. Ale tym razem było inaczej. - Rozłożyła bezradnie ramiona. - Zespół zameldował o zamachu o 21.00. Przez następne dziesięć godzin panowała głucha cisza. Nas zawiadomiono dopiero rano.

- Dlaczego?

- Niech mnie diabli, jeśli wiem. Ale trochę się domyślam.

- Mianowicie?

- Ci z zespołów taktycznych uważają, że są najlepsi. Podejrzewam, że skoro pierwsi zetknęli się z problemem, to chcieli zachować go dla siebie.

Sten spojrzał do raportu.

- Czy oni zwykle też tu się kręcą?

- Nie. Zjawiają się tylko w przypadku jakiejś większej burdy. Lub gdy ktoś doniesie o tajnym ładunku. Posyłani są również do stref o podwyższonej przestępczości.

- Więc nie rozumiem...

- Sierżant, który nimi dowodził, powiedział, że patrolowali okolice baru od trzech tygodni i nic się przez ten czas nie zdarzyło.

Dziwne, pomyślał Sten. Ostatnie dwa tygodnie wypełniło pandemonium Dnia Imperium, a ci tu łazili ot tak sobie. Przełożeni zapomnieli o nich, czy co? Owszem, gliniarze świetnie wiedzą, jak omijać miejsca, gdzie naprawdę mogą być potrzebni, ale żeby lekceważyć obowiązki aż do tego stopnia? Warto dopytać bliżej.

- Proszę tylko spojrzeć - mruknęła Haines. - Nie było pożaru, ale sierżant uruchomił instalację gaśniczą. Dalej, wlazł ze swoimi do środka. Znalazł trzy ciała. Trzy zimne trupy. A potem cała ta banda przez dziesięć godzin bawiła się w detektywów. Idioci. Na przykład ten odcisk buta numer czternaście. To nie dowód zbrodni, ale znak, że jeden taki kapral wdepnął w świeżą plamę krwi...

Sten utwierdził się w przekonaniu, że nadal nie lubi policjantów.

- Dobra, pani porucznik. Wszyscy mamy swoje kłopoty. Do czego doszliście?

- Są ślady wcześniej podłożonej bomby - odparła służbowym tonem Haines. - Nie znamy jeszcze metody detonacji. Czekamy na specjalistę od ładunków wybuchowych.

- Niech się nie spieszy - warknął Sten. - Trochę o tym wiem.

Już wcześniej zauważył czarną plamę i koncentryczne smugi na szczątkach sufitu. Ustawił pod tym miejscem przenośną drabinkę. Być może nie zgłębił tajników policyjnych procedur, ale na różnych rodzajach bomb znał się doskonale.

- Pani porucznik - zawołał z góry, włączywszy mikrofon. - Proszę uruchomić nagrywanie.

Haines wzruszyła ramionami. Dobra, pomyślała, jeśli ten ważniak chce się bawić w eksperta, to czemu nie. Grzechem byłoby ratować go przed kompromitacją.

- Bombę ukryto nad podwieszonym stropem. Mamy tu... coś, co wygląda na resztki elektronicznego obwodu detonującego. Materiał wybuchowy należał do tych silniejszych. Został uformowany tak, by uzyskać konkretny kształt oraz kierunek fali uderzeniowej. Cały impet poszedł w dół i na boki, sam sufit stosunkowo niewiele ucierpiał. Wasi ludzie stwierdzą pewnie, czy eksplozję wywołał mechanizm zegarowy czy sygnał z zewnątrz. Ale ja sądzę, że maszynkę odpalono zdalnie.

- Sprawdzamy okolicę.

Sten zszedł z drabiny i raz jeszcze przyjrzał się smugom na stropie. Wybuch objął niemal pełny krąg trzystu sześćdziesięciu stopni. Niemal. Drobny wycinek był czysty. Sten sprawdził, co znajduje się na nie zniszczonym obszarze.

- Dziękuję, pani porucznik. - Kapitan ruszył do śluzy. Opuściwszy chroniony teren, zdjął skafander i oddalił się od pracujących koło balonu techników.

Haines szybko do niego dołączyła.

- Skończył pan się już bawić w detektywa, kapitanie?

- Wyjaśnijmy sobie jedno, pani porucznik. Nie mam zielonego pojęcia, czemu kazano mi natychmiast rzucać dotychczasową robotę i zająć się tą sprawą. Na samą myśl o niej dostaję dreszczy. Jeszcze trochę, a zacznę toczyć pianę z pyska. Teraz słucham, co panią gryzie?

Heines spojrzała na Stena jakoś inaczej.

- To samo - powiedziała wreszcie. - Nie wiem, w co wdepnęłam. Jestem gliną i nieźle sobie radzę w tym fachu. Zajęłam się dochodzeniem, a tymczasem władze przysyłają mi jakiegoś...

- Dupka? - dokończył z uśmiechem Sten.

Nagle poczuł sympatię do tej dziewczyny.

- Właśnie, dziękuję. Dupka, który i tak zaraz wróci do pałacu, coś tam opowie, a w nagrodę dostanie medal. Pan wybaczy, kapitanie, ale nie potrzebuję takiej pomocy!

- To wszystko?

- Na razie.

- Więc chodźmy coś zjeść, a ja dopowiem resztę.

Wybrali restaurację w pobliżu lądowiska 17AFO. Jeśli nie liczyć tarcz przeciwpodmuchowych chroniących taras, stoliki stały na otwartej przestrzeni. Połowę miejsc zajmowali robotnicy portowi, urzędnicy z doków oraz członkowie załóg. Nikt z nich nie miał ochoty siedzieć zbyt blisko pary, którą stanowili policjantka wraz z pałacowym strażnikiem. I bardzo dobrze.

Oboje wzięli po czubatym talerzu jedzenia, zapłacili, po czym przysiedli w kącie. Po drodze każde dyskretnie sprawdziło, czy w polu widzenia nie znajdują się paraboliczne mikrofony. Sten uśmiechnął się, widząc ten odruch u pani porucznik. Lisa zrobiła to samo.

- Zanim pan zacznie, kapitanie, niech spytam - odezwała się Haines z ustami pełnymi przyrządzonej na ostro wieprzowiny. - Chodzi panu o nie zniszczony boks?

Sten przytaknął niewinnie.

- Dziękuję. Też zauważyłem, że eksplozję ukierunkowano. Przynajmniej częściowo. Miała spustoszyć całe wnętrze z wyjątkiem tego pomieszczenia.

- Słuszne spostrzeżenie, pani porucznik.

- I od razu nasuwa się pewne pytanie. Ocalały boks był naszpikowany urządzeniami antypodsłuchowymi, w życiu me widziałam aż tylu w jednym miejscu. Czy można jakoś wyjaśnić ten fakt? Skąd wziął się tak kosztowny sprzęt w podrzędnym portowym barze?

Sten wyłożył pracowniczce wydziału zabójstw wszystko, co sam wiedział w tej sprawie. Przemilczał jedynie kwestię tożsamości Craigwela i planowanego spotkania z imperatorem. Liznął, że kontakt z pałacowymi służbami dość już stresuje panią porucznik, więc nie chciał mnożyć jej kłopotów. Gdy skończył, zaraz zmienił temat.

- A właściwie co to jest? - Oczami pokazał swój talerz wypełniony jedzeniem.

- Kimchi. Wieprzowina, ziemska kapusta, czosnek, pieprz i inne zioła. Wspaniałe danie, ale tego się nie wącha, to się spożywa.

- Czy teraz domyśla się pani, dlaczego nie użyto zwykłego ładunku rozpryskowego?

Haines zaczęła szukać w głowie odpowiedzi. Sten sięgnął do kieszeni, skąd wydobył zniekształconą kulę od łożyska. Położył ją na stole, po czym rzekł:

- Fala uderzeniowa była ukierunkowana. Miała zabić wszystkich w barze. Dla pewności dodano jeszcze to żelastwo. Tylko jeden boks uszedł cało. Kojarzy pani?

Lisa odsunęła talerz, splotła palce i zaczęła głośno myśleć.

- Zamachowiec chciał zabić obecnych w “Covenanter" gości z wyjątkiem tych, którzy znajdą się w boksie. Gdyby Alain i ten wasz wysłannik siedzieli na swoich miejscach, skończyłoby się na... wstrząsie, może niewielkich zadrapaniach od drzazg. Nie odnieśliby żadnych poważnych obrażeń, prawda, kapitanie?

- Właśnie.

- Zamachowiec wiedział o tym boksie... i że Alain będzie tam owej nocy. - Haines gwizdnęła bezgłośnie, jednocześnie sięgając po piwo. - A zatem morderstwa dokonano na tle politycznym. Jasny gwint!

Sten przytaknął ponuro i poszedł zamówić jeszcze dwa piwa.

- Sprawa wydaje się diabelnie złożona. Ktoś doskonale wiedział o każdym kroku Alaina. I to ze sporym wyprzedzeniem - orzekła policjantka, gdy Sten wrócił do stolika.

- Ma pani rację. Chociaż wcale mnie to nie cieszy.

- Kurczę pieczone - warknęła Lisa. - Cholerni politycy! Czemu nie trafił mi się jakiś sympatyczny seryjny morderca-gwałciciel?

Sten nie słuchał. Coś mu zaświtało. Bez słowa wyszarpnął dziewczynie czytnik i zaczął czegoś szukać w raporcie.

- Zabójstwo - ciągnęła coraz bardziej przygnębiona Lisa. - Znaczy, robota zawodowca wynajętego przez kogoś siedzącego tak wysoko, że w życiu palcem go nie tkniemy. A ja wyląduję w zapadłym komisariacie za kołem podbiegunowym.

- Może jednak nie - mruknął Sten. - Jak to było z bombą? Miała najwyżej ogłuszyć Alaina, prawda? A co później?

- Trudno powiedzieć?

- A jednak. Proszę pomyśleć. Czemu ambulans się zjawił, zanim sierżant wezwał pogotowie? Czy nie sądzi pani, że...

Haines już zrozumiała. Nie dopiła nawet piwa, tylko pobiegła za Stenem do wozu.

11.

Szpital portu Soward zdradzał osobliwe podobieństwo do nietypowej budowy ciała knidarianina - recepcjonisty urzędującego przed izbą przyjęć. Prowizoryczny punkt pierwszej pomocy rozrastał się z latami, by podołać przypadkom przywożonym z kosmodromu i jego okolic. Jednak ruch nasilał się niemal z każdym dniem, a to statek runął przy lądowaniu, a to ktoś spadł z drabiny do kwasu. W efekcie szpital też musiał się rozbudowywać. Proces ten był nader nieuporządkowany. Wedle potrzeb dodawano kolejne lądowiska dla ambulansów czy sale zabiegowe, niestety coraz bardziej zaniedbując oddziały dla nieludzi.

Tym sposobem placówka wyróżniała się nawet na tle imperialnej służby zdrowia. Wszechwładnego chaosu nie potrafiły okiełzać ani komputery dużej mocy, ani precyzyjnie opracowany system kart identyfikacyjnych.

Sten i Haines czekali przy wielkim kręgu recepcyjnym. Zewnętrzną jego część zalegały sterty wszelkich papierzysk, w wewnętrznej zaś mieścił się podłączony do sieci komputer, zapewne bardziej złożony niż strategiczne komputery armii. Pomiędzy blatami miotał się urzędnik, jeden w wielu osobach, gdyż był to, jak wspomnieliśmy, knidarianin: inteligentny polip żyjący zawsze w koloniach, zupełnie jak ziemskie koralowce. Osobnik naprzeciwko Stena, nazwijmy go polipem A, właśnie wyrwał z pasją jakąś wodoodporną dyskietkę polipowi B i rzucił ją na drugi koniec recepcji innemu koledze (na oko polipowi R), usunął macki polipa C ze swojego terminala i wreszcie raczył zwrócić uwagę na dwójkę czekających ludzi. Głos miał charkotliwy i ponury, dziwnie pasujący do panującego wkoło szpitalnego szaleństwa. Jakieś odziane na biało indywidua przemykały z noszami antygrawitacyjnymi. Pod ścianami stali, siedzieli albo leżeli nowi pacjenci, a ich krewni zawodzili i łkali rozgłośnie.

- Sami widzicie, co tu się dzieje? - warknął polip, bębniąc mackami w dno pustego pojemnika na pokarm.

- Policja - rzuciła sucho Lisa pokazując swój identyfikator. Gdy musnęła kartę wskazującym palcem, kwadrat z danymi zajaśniał przelotnie.

- Znów glina. Niedawno wasi przywieźli tu jakiegoś typa. Krwawił jak pechowy kosiarz. Oczywiście był zalany. Nie powiedział, że należy do związków, więc go posłałem do grobu. Skąd mogłem wiedzieć, że to związkowiec? Teraz mam jego fiszkę, historię zatrudnienia i inne takie, ale pewnie umrze, nim odwalę całą papierkową robotę. A wy w jakiej sprawie?

- Zeszłej nocy, około dwudziestej pierwszej, wysłaliście ambulans...

- Stąd wylatują tysiące ambulansów. Do czego było wezwanie?

- Do eksplozji.

- Eksplozje są różne i różniste. Pokładowe, domowe, skafandrowe, radioaktywne... Pomogę wam, jeśli wy mi pomożecie.

Haines dała polipowi dyskietkę. Stworzenie zniknęło za blatem. Po chwili wystawiło nad krawędź jedną mackę z czytnikiem, resztą kończyn usiłowało wydusić z komputera jakieś dane.

- Znalazłem. Chodzi o ambulans GE145. Nie podano, kto wzywał. Widzicie, z kim ja muszę pracować? Kogo obchodzi porządek w aktach?!

- A gdzie dokładnie trafiliby poszkodowani, gdyby ich tu przytransportowano? - wtrącił się Sten.

- Wreszcie dobre pytanie, dziękuję, stary. Ponieważ ambulans wezwano do... przybytku pijaństwa... takie przynajmniej posiadam dane, to ofiary pewnie wylądowały w grobie.

- Grobie?

- Oddział nagłych przypadków, ludzie niezrzeszeni - wyjaśnił krótko polip i wyświetlił na osobnym ekranie plan szpitala. Gmatwanina czerwonych linii oznaczała na nim korytarze.

- Jesteście tutaj. Idźcie w to miejsce. - Recepcjonista wskazał jakiś punkt. Może dowiecie się czegoś więcej.

- A dlaczego nazywacie ten oddział grobem? - spytał Sten.

- Bo tam trafiają wyrzutki społeczne. Samo dno. Kimkolwiek byłeś przedtem, gdy trafisz do grobu, jesteś na dnie.

- GE145. Dziwne. - Internista przy biurku wydawał się bardziej niż zdumiony. - Nie ma zapisu, kto go wysłał, polecenie przyszło z zewnątrz. Trójka NN. Szczątki zatrzymano do sekcji.

- Jedno pytanie, doktorze. Przypuśćmy, że ten ambulans przywiózłby żywe ofiary, to co dalej?

- Zależy od rodzaju i stopnia obrażeń.

- Szok wywołany falą uderzeniową, drobne zranienia - podpowiedział Sten.

- Hmm... pewnie trafiliby do... muszę zerknąć na rozpiskę z nocy... do doktora Knoxa.

- Gdzie go znajdziemy?

- Niech sprawdzę... Dziś nie dyżuruje. Przykro mi.

- Ale jest na terenie szpitala?

- Nie, na pewno nie. Doktor Knox tak naprawdę nie należy do naszej ekipy. To wolontariusz.

- Macie z nim jakiś kontakt?

- Powinniśmy.... Nie. Niezwykłe. Nie posiadamy żadnych jego danych.

- To już dwie osobliwości. Chciałabym zobaczyć akta tego Knoxa.

- Przepraszam, pani porucznik, ale bez nakazu sądowego nawet policja...

- Służba imperialna - powiedział Sten, pokazując własną kartę identyfikacyjną.

- Oczywiście... - wyjąkał zaskoczony internista. - Przejdźmy do gabinetu. Skorzystamy z mojego terminalu. Genevieve? Zastąpisz mnie na chwilę?

Dziesięć minut później Sten wiedział, że wpadli na jakiś trop.

Dokładnie mówiąc, nie znaleźli absolutnie niczego i to właśnie należało uznać za ślad.

KNOX JOHN, doktor - głosił nagłówek karty zatrudnienia. Z pospiesznych ustaleń kapitana wynikało, że nikt taki nie ubiegał się w Centralnym Świecie o zezwolenie na praktykę. Wszelako “doktor Knox" przekonał człowieka lub komputer że szpitala Soward, iż takowe posiada. Adres domowy był fikcyjny, pod wskazanym numerem znajdowała się właśnie wyburzana posesja. Kiedy Sten dzwonił do jego “prywatnej kliniki", centrala łączyła z restauracją zajmującą ten sam lokal od prawie dziesięciu lat.

- Wychodzi na to, że Knox pojawił się znikąd dwa tygodnie temu. Wolontariusz... - mruknął Sten.

- Miał wspaniałą opinię jako chirurg. Świetnie radził sobie z nagłymi przypadkami - wyjaśnił internista. - Sam przygotowywałem mu paru pacjentów.

- Jak wyglądał?

- Wysoki - odparł doktor po chwili wahania. - Metr osiemdziesiąt pięć, może metr dziewięćdziesiąt. Smukły, typ prawie asteniczny. Waga około siedemdziesięciu kilogramów. Oczy... nie pamiętam. Był bardzo dumny ze swojej bujnej czupryny. Włosy miał siwe. Przysięgał, że naturalne. Czesał się z grzywką.

- Całkiem nieźle - pochwaliła Haines. - Nie chciał pan nigdy zostać policjantem?

- Czasem odnoszę wrażenie, że i tak nim jestem.

- Powiedział pan, że w zasadzie nie należał do ekipy. Czy dlatego, że był wolontariuszem? - spytał Sten.

- Nie. Rzecz w tym, że raczej nie spotka pan tu lekarzy z imperialną licencją. Płace, warunki, liczba pacjentów i tak dalej. Więc gdy zjawi się ktoś tak dobry jak doktor Knoxi.. - Urwał nagle. - Jego gabinet!

- Miał własny?

- Jasne, wszyscy je mamy. Każdy dyżur to dwudniowy maraton.

- Gdzie jest ten pokój?

- Zaraz sprawdzę na planie piętra.

- Bardzo cenił prywatność - mruknęła Lisa. - W karcie podał, że nie życzy sobie żadnego sprzątania, mechanicznego czy zwykłego. Może coś znajdziemy.

Sten nie podzielał optymizmu partnerki. Jednak jeśli naprawdę na nic nie trafią... W końcu stanęli przed wejściem do gabinetu tajemniczego chirurga. Lisa wyjęła z koperty kartę wstępu.

- Chwilę. Niech się pani odsunie - rzekł rozkazującym tonem Sten. Sprawdził framugę milimetr po milimetrze. Znalazł. Tuż nad podłogą: ledwo widoczny siwy włos przyciśnięty drzwiami. - Potrzebna nam grupa operacyjna - powiedział. - Najlepsza, jaką macie. Bez sapera. Bomby tu nie znajdą. Pokój proszę zapieczętować i nie otwierać do czasu przybycia ekipy.

Lisa już otworzyła usta, aby rzucić kapitanowi parę nieprzyjemnych słów, ale nagle zasalutowała.

- Tak jest, sir. Coś jeszcze?

- Cholera jasna - sapnął Sten z rezygnacją. - Przepraszam. Nie chciałem gadać jak...

- Glina?

- Właśnie.

Pokój został zabezpieczony balonem, potem otwarty i ekipa weszła do środka.

Trzech spindarów, jeden dorosły i dwóch nieletnich nijak nie pasowali do wyobrażeń Stena, a jednak to oni tworzyli najlepszą w okolicy grupę do badania śladów. Najstarszy osobnik stanął pośrodku sypialni. Młodociani zaś, chwyciwszy rozmaite instrumenty, zaczęli węszyć po kątach.

W pełni rozwinięty spindar miał dwa metry w każdym kierunku i przypominał łuskowca. Spojrzał z niejaką aprobatą na poczynania podkomendnych, pogmerał coś przy własnym wyposażeniu, powoli podrapał się po brzuchu, a następnie siadł na tylnych kończynach w centralnym punkcie pokoju. Sapnął potem trzy razy na próbę i przedstawił się jako technik Bernard Spilsbury. Prawdziwe imiona spindarów były bardzo trudne do wymówienia, ponieważ ich artykulacja wymagała użycia aż dwóch głośni. Na co dzień więc przedstawiciele tego gatunku, oczywiście wyposażeni przez naturę w tak nietypowy aparat mowy, posługiwali się ludzkimi imionami dobieranymi wedle klucza profesji.

- Wysoce zdumiewające - orzekł Spilsburg. - Nader zadziwiające. Przypomina mi to pewną sprawę, którą prowadził kolega Halperin. Bardzo ciekawy przypadek. Chce pan posłuchać, aż moi protegowani nie skończą?

Sten spojrzał na Haines, ta wzruszyła ramionami. Spindar jednak nie czekał na odpowiedź.

- Zdarzyło się to na jednym z pionierskich światów pogranicza. W tej chwili dokładnie nie pamiętam, na którym. Para górników pokłóciła się o racje żywnościowe. Pierwszy poczekał, aż ten drugi założy kombinezon, i strzelił mu prosto w twarz. Ciało razem z ubraniem wcisnął do dyszy, włączył napęd... Spilsbury urwał w pół zdania i ruszył w kierunku jednego z niedorostków, który właśnie coś zaszczebiotał. - Przepraszam na moment - rzekł technik, wydobywając z torby jakiś większy instrument. Sprawdził nim dokładnie posłanie. - Ciekawe, coraz ciekawsze.

- Jeśli już mowa o ciekawostkach - szepnęła Haines do Stena. - To czy nie zastanawia pana, kto przydzielił do rewiru tych z gwardii? Trzeba sprawdzić też, czemu ich tam posłano. A w ogóle to jestem panu winna piwo, kapitanie.

Oboje się uśmiechnęli.

Zanim Sten zdołał odpowiedzieć cokolwiek, spindar był już z powrotem przy swoich słuchaczach.

- W ten sposób usunął oczywiście wszelkie dowody - powiedział.

- Znaleźliście coś?

- Nie, nie. Mówiłem o górniku. Na koniec rozhermetyzował statek, pozbył się pozostałych rzeczy zabitego i jakby nigdy nic spokojnie ruszył dalej. Gdy kilka miesięcy później wzięto go na przesłuchanie, stwierdził, iż leciał sam, że wbrew pierwotnemu zapisowi nie przewoził kompana. Ten drugi, tłumaczył, spóźnił się na start, a jemu już nie chciało się zmieniać manifestu. I rzeczywiście, na pokładzie nie znaleziono żadnego śladu współpasażera. Halperin obliczył jednak, że pojedynczy człowiek nigdy nie pochłonie takich ilości pożywienia, jakie zniknęły z magazynu kambuza. Górnik wciąż się nie przyznawał. Przysięgał tylko, że jest wielkim obżartuchem. Żałosne.

- I co potem? - spytał Sten, choć zdawało się, że spindar zakończył opowieść.

- Patrole z pogranicza podeszły do sprawy dość pragmatycznie. Kupiono stosowną ilość racji żywnościowych, posadzili delikwenta na wprost tej góry żarcia i dali trzydzieści dni na skonsumowanie wszystkiego. Miał dać trawienny dowód niewinności. Naprawdę żałosne. - Przerwał na chwilę i omiótł sufit kolejnym przyrządem. - Na trzeci dzień podejrzany zmarł z przejedzenia. Ludzie miewają dziwne poczucie sprawiedliwości. Obecny przypadek - ciągnął, usadowiwszy się ponownie - jest jeszcze bardziej interesujący. Niczego, dosłownie niczego nie znaleźliśmy.

Sten uznał, że oto uczynił pierwszy wielki krok wiodący ku odnalezieniu podejrzanego doktora Knoxa.

12.

- I co właśnie wynika z tej niewiedzy, kapitanie? - spytał Wieczny Imperator.

Jego Wysokość wyglądał na spokojnego, ale Sten wolał nie przeciągać spotkania ponad miarę. Na wszelki wypadek nie próbował też zbaczać z tematu.

- Knox zabronił sprzątać swój pokój. Nie chciał, aby jakiekolwiek drobiny mogące dowieść jego tożsamości osiadły w odkurzaczach. Przynajmniej ja tak sądzę. Nie znaleźliśmy odcisków palców, złuszczonego naskórka, śladów uryny w pościeli, plam potu czy tłuszczu na poduszce. Nawet kapa na łóżko jest sterylnie czysta.

- Dziękuję, kapitanie. Rozumiem, że technicy skrupulatnie przebadali gabinet. Ale jakie są z tego wnioski?

Sten wytłumaczył pokrótce, że Knox nie tylko sam sprzątnął pokój, ale użył jeszcze różnych wymyślnych przyrządów do usuwania mikrośladów.

- Zatem ten wasz... Knox był kimś więcej niż tylko dobrym lekarzem.

- Właśnie - stwierdził ostrożnie Sten. - Haines, znaczy policjantka, która prowadzi sprawę z ramienia komendy, obserwuje teraz wszystkich nader zdolnych lekarzy.

- Jeśli Knox jest naprawdę taki świetny, to pewnie nie pochodzi z tej planety.

- Haines przegląda też listy przylotów z ostatniego roku.

- Powodzenia. Wątpię jednak w pozytywne rezultaty tych zabiegów.

- Ja również. Dlatego pracujemy dwukierunkowo. Szukamy zamachowca.

Imperator wzruszył ramionami.

- Skoro jeden okazał się być zawodowcem, to czemu przypuszczać, że ten od bomby okaże się gorszy?

- Bo to właśnie on... - Sten już miał powiedzieć “spieprzył robotę", ale ugryzł się w język i dokończył: - ... popełnił błąd.

Imperator pomyślał przez chwilę.

- Dobra. Idźcie tym tropem. To wszystko?

Sten przytaknął. Jak długo Haines nie zdobędzie więcej informacji na temat obecności patrolu w okolicy “Covenanter", lepiej nie ruszać tematu.

- No to jeszcze jedno, Sten. Tylko do pańskiej wiadomości. Pierwszy sekretarz ambasady Tahn poprosił o audiencję. Chyba obaj się domyślamy, o co spyta. A ja chciałbym mieć mu coś do powiedzenia. Rozumiemy się, kapitanie? Może pan odejść.

13.

Sten musnął palcem detektor zamka skrzynki na listy, a następnie wygarnął z niej zawartość. Zwykłe śmieci: Dziennik Gwardzisty, Przegląd Wojskowy, wewnętrzna gazetka pałacowa, lista ostatnio nominowanych osób, reklama jubilera wytwarzającego militarne błyskotki. Wszystko to od razu poszło do kosza. Sten schował do sakwy przy pasie zaległy rachunek od krawca mundurowego i już miał zamknąć skrzynkę, gdy dojrzał coś jeszcze. Zdumiony, wyłowił kopertę z prawdziwego papieru.

Na przedzie widniał wykonany ręcznie napis: “Kapitan Sten, Pałac". Gdy szef ochrony zajrzał do środka, znalazł jedną pustą kopertę i dwie luźne kartki. Pierwsza zawierała tekst następującej treści:

MARR oraz SENN

Mają zaszczyt zaprosić na uroczysty obiad wydany ku czci

KAIA HAKONE'A RSVP

GOŚĆ

Kapitan w osłupieniu gapił się na zaproszenie. Oczywiście znał Marra i Senna, byli pałacowymi dostawcami wiktuałów i arbitrami tutejszej socjety. Spotkał ich raz tylko, na dodatek służbowo, ale i tak zaintrygowali go osobliwym poczuciem rubasznego humoru, a także swoistym ciepłem, które roztaczali wkoło. Sten przez moment się zastanawiał, jakim cudem zwykły kapitan, na wysokim wprawdzie stanowisku, dostał zaproszenie na imprezę stanowiącą towarzyską atrakcję sezonu.

Wszystko wyjaśniała trzecia, również ręcznie skreślona karta. Zawierała tylko jedno zdanie: “Czas, by dawni przyjaciele znów się spotkali." Podpisano: Sofia.

No tak. Pamiętał burzliwy romans, jaki na krótko ich połączył. To Sten sprawił, że dziewczyna opuściła Nebtę tuż przed całą awanturą. Potem stracił ją z oczu, ale też nie widział żadnego powodu, dla którego miałby utrzymać znajomość.

Uznał, że musi poszukać mądrej rady. Duchowe zwierzchnictwo nad funkcjonariuszami służb pałacowych sprawował Wielki Szambelan, emerytowany admirał floty Mik Ledoh, serdeczny dziadunio. Sten na wszelki wypadek przejrzał już kiedyś akta starszego pana.

Ze sto lat wcześniej był to ognisty oficer. Dosłownie. Podczas powstania na Palafox otrzymał zadanie przeprowadzenia pomniejszego desantu. Zadanie wydawało się łatwe, ale wywiad źle wypełnił swe powinności, więc ostatecznie okazało się bardzo trudne. Planety bronił cały system stacji orbitalnych. Ledoh nakazał szybką przeróbkę transportowców na jednoosobowe “żywe" pociski nuklearne, po czym sam poprowadził atak. On i jeszcze trzech pilotów zdołało w porę katapultować kapsuły.

Następne kilkadziesiąt lat uczyniło z Ledoha najlepszego we flocie specjalistę od desantów. Awansował bardzo szybko jak na kogoś, kto zasadniczo zajmował się logistyką. Podczas Wojen Muellera występował już w randze admirała floty.

Wojny Muellera były jednym z najpaskudniejszych konfliktów, w jakie imperium kiedykolwiek się zaangażowało. Poważne operacje ogarniały czasem nawet tuzin światów równocześnie. Ledoh dowodził lądowaniami w systemie Crais. Odznaczył się wielką troską o żołnierza i niechęcią do zbytecznego przelewania krwi; zwyciężył przy minimum ofiar. Inne bitwy kończyły się wtedy stratami rzędu pięćdziesiąt-siedemdziesiąt procent stanu wyjściowego.

Po podpisaniu pokoju Ledoh zafundował sobie kilka lat urlopu, potem przeniósł się na Centralny Świat. Gdy poprzedni Wielki Szambelan na zawsze zamknął oczy (skutkiem przejedzenia się wędzonymi węgorzami), Ledoh został uznany przez wszystkich za jedynego kandydata na to stanowisko. Posiadał bowiem nie tylko wielkie doświadczenie bojowe, ale także bystry umysł.

Sten nigdy nie zdołał pojąć, jakim sposobem admirał ogarniał tak wiele spraw (oficjalnych i zakulisowych) dziejących się w pałacu rozległym niczym średniej wielkości miasto. I jeszcze potrafił być życzliwy dla otoczenia. Kapitan dziękował losowi, że jego obowiązkiem jest tylko ochrona imperatora oraz nadzór nad oddziałem złożonym z półtorej setki gurkhów.

Sten wszedł do gabinetu duchowego zwierzchnika i zatrzymał się zaraz za progiem.

Ledoh, pułkownik Fohlee (dowódca pretorian) i Arbogast, pałacowy płatnik, stali przed wielkim ściennym ekranem.

- Pułkowniku, nie zamierzam wtrącać się w sprawy wojskowe - mówił Arbogast. - Chciałbym tylko na prośbę naszego władcy wyjaśnić kwestię, cytuję: “niezwykle wysokiego współczynnika dezercji" odnotowanego ostatnio w pańskiej jednostce.

- A czego imperator się spodziewał, gromadząc tyle młodego wojska w jednym miejscu podczas święta? Hormony robią swoje, a chłopaki nie są z drewna.

- W tej materii też nie czuję się ekspertem - wyjaśnił Arbogast.

Fohlee spojrzał na płatnika wilkiem. Obaj panowie wyraźnie nie cierpieli się wzajemnie. Ledoh uznał, że pora na próbę mediacji.

- Tylko w tym miesiącu zdarzyły się cztery przypadki ucieczki z jednostki, pułkowniku. Może winien pan staranniej dobierać kandydatów na pretorian.

- Niby jak? Osobiście sprawdzam wszystkich. Ja, albo mój adiutant.

- Nikt nie próbuje pana obwiniać, pułkowniku - wyrwał się Arbogast. - Ale meldunki informują jednoznacznie, że w ostatnim roku zniknęło prawie czterdziestu pańskich podkomendnych. Na dodatek ani jeden z mężczyzn nie wrócił, żadnego też nie udało się aresztować. Imperator sądzi, że coś jest nie w porządku.

- Ja również tak uważam - warknął Fohlee. - Zwracamy baczną uwagę na problem dezercji.

- Może zbyt wiele wymagamy od tych młodych żołnierzy - podsunął Ledoh.

- Może - odparł zimnym tonem Fohlee. - Sam się tym zajmę.

- Dziękuję, pułkowniku. Przekażę imperatorowi, że poczuwa się pan do pełnej odpowiedzialności za rozwój wydarzeń. - Arbogast zebrał przyniesione przez siebie akta, skłonił się Ledohowi, potem Stenowi i odszedł ku zatłoczonym kancelariom.

- Cholerny urzędas - warknął Fohlee, odwrócił się i dopiero wtedy zauważył Stena. - Witam kapitanie.

- Dzień dobry, pułkowniku.

- Próbowałem złapać pana przez cały dzień.

- Przepraszam za długą nieobecność, ale zostałem oddelegowany do specjalnego zadania.

- Nie wątpię - sarknął Fohlee. - Przyjrzałem się gurkhom, kapitanie. Wprawdzie nigdy nie wtrącam się w cudze kompetencje, jednak tym razem chciałbym zwrócić panu uwagę, że niektórzy pańscy podkomendni wykazują zaniedbania we własnym wyglądzie.

- To prawda, gurkhowie nie przykładają się zbytnio do czyszczenia butów.

- Nie tylko do tego. A ja z doświadczenia wiem, że każdego żołnierza można nauczyć dbałości o swoją prezencję. Miałem pod sobą przedstawicieli wielu ras i wszyscy szybko pojmowali, na czym polega wojskowa elegancja.

Chociaż Fohlee nie był przełożonym Stena, to kapitan uznał, że zawsze lepiej nie wdawać się w pyskówki ze starszym oficerem.

- Dziękuję za te słowa krytyki. Wezmę je sobie do serca - odparł służbiście Sten.

Fohlee skinął sztywno głową, wstał, strzelił obcasami, chwycił ze stołu teczkę, zasalutował Ledohowi i obojętnie minął szefa ochrony.

Admirał poczekał, aż stukot podkutych butów umilknie w dali korytarza, i uśmiechnął się do Stena.

- Spocznij, młodzieńcze. Z czym przychodzisz?

Kapitan wciąż patrzył na drzwi.

- Nie przejmuj się pułkownikiem. Gryzą go problemy.

- Rozumiem. Ale to nie moja wina, że jego ołowiane żołnierzyki masowo wybierają wolność. Dlaczego więc się mnie czepia?

- Z zazdrości.

- Słucham?

- Pułkownik nie pojmuje, czemu imperator tak nisko ceni jego pretorian. Fohlee czuje się nie dowartościowany. Uważa, że nie gurkhowie lecz pretorianie powinni odpowiadać za bezpieczeństwo władcy.

Sten zamrugał oczami.

- Przepraszam, bez obrazy, ale to czysta głupota.

- Nic nie przewyższy głupoty okazywanej przez zawodowego żołnierza w czasie pokoju, mój synu. A teraz słucham.

- W zasadzie przychodzę prywatnie. W osobistej sprawie.

- Ho, ho - mruknął Ledoh i musnął przycisk na biurku. Drzwi zamknęły się cicho. Od strony korytarza zajaśniał na nich napis: KONFERENCJA. NIE PRZESZKADZAĆ. - Która godzina?

Sten zerknął na zegarek.

- Siedemnasta czterdzieści cztery.

Staruszek odetchnął z ulgą, po czym wyłowił z głębi biurka piersiówkę oraz dwa metalowe kubeczki.

- Zapraszam cię do skosztowania, pewnego trunku. Nasz Wieczny Destylator nazywa to szkocką.

- Hm. Nie skończyłem jeszcze służby.

- W takim razie skorzystam z moich prerogatyw i jako szambelan tego przybytku stwierdzam, że już masz wolne.

Sten uśmiechnął się blado, Ledoh zaś napełnił kubeczki i rzekł.

- Nie wiem, dlaczego Jego Wysokość nieustannie uszczęśliwia mnie tymi szczynami. - Gdy wypili, admirał zachęcił kapitana do przedłożenia sprawy, z jaką ten przyszedł. - No dalej, młodzieńcze - powiedział ciepłym głosem.

Sten pokazał kartkę od Marra i Senna. Szambelan aż uniósł brwi ze zdumienia.

- Ale masz szczęście, synu. Mnie nie zaprosili.

Sten dodał jeszcze bilecik.

- Teraz rozumiem. Co to za Sofia?

- Taka jedna. Kiedyś się przyjaźniliśmy.

- Wszystko zaczyna pasować. Nalej sobie, chłopcze.

Sten posłuchał, a Wielki Szambelan zaczął wywód:

- Po pierwsze, fama niesie, że to przyjęcie będzie przebojem sezonu...

- Przepraszam, ale ja nie znam żadnego Hakone'a? - wtrącił Sten, uznając, że do takiej ignorancji może się przyznać.

- No wiesz! Młodsi oficerowie powinni stanowczo więcej czytać. To pisarz. Dramaturg. Bardzo kontrowersyjny. Swoją uwagę skupia na wojsku, lecz jego spojrzenie na formacje militarne jest mocno nieortodoksyjne. Gdyby nie łagodne usposobienie naszego imperatora, Hakone już dawno zostałby skazany za zdradę.

- To wiele wyjaśnia.

- To niczego nie wyjaśnia, młody człowieku. Imperator do pewnego stopnia patronuje dysydentom, jak zapewne miałeś okazję przekonać się podczas święta. Lubi nawet oficerów, którzy nie boją się myśleć samodzielnie.

- Powinienem więc iść?

- Oczywiście. Takie zaproszenia sprzyjają karierze. Istnieje tylko jeden problem. Ta młoda dama... Sofia.

- Właśnie - westchnął Sten.

- Nie chcę być wścibski, ale ty chyba nie pałasz do niej gorącym uczuciem?

- Trudno powiedzieć.

- Zatem faktycznie mamy problem. O, nasze naczynia są puste. Dziękuję. Wiedz, że Marr i Senn prowadzą otwarty dom. Zajmują się również swataniem.

- No pięknie! - parsknął Sten i omal nie wylał szkockiej.

- Sam widzisz. Skoro pozwolili tej Sofii wysłać zaproszenie, znaczy że jest ona ich, hm, klientką.

- A ja... - jęknął Sten.

- Oczywiście, kapitanie. Zostałeś uznany za stosowną partię. Podejrzewam, że Sofia wywodzi się z arystokracji jakiejś prowincjonalnej planety. Zapewne też posiada pokaźny majątek. W takiej sytuacji może zależeć jej na małżeństwie z kimś, kto cieszy się sławą bohatera, zajmuje odpowiednie stanowisko w pałacu, a co najważniejsze, doszedł tych zaszczytów w całkiem młodym wieku.

- Nie idę!

- Nie popadaj w skrajności. Pomyśl tylko. Zaproszenie jest na dwie osoby, prawda? Tutaj, w prawym rogu widnieje słowo “gość", co oznacza, że możesz zabrać kogoś ze sobą. Poszukaj stosownej młodej damy, jakiejś piękności w twoim guście i już. To powinno ochłodzić zapały Sofii.

Sten, wychyliwszy trunek, smutno pokiwał głową.

- Admirale, od kiedy tu przyleciałem, świata nie widzę poza pracą. Jakie dziewczyny! Nie znam żadnej na tej planecie, o stosownej nie wspominając.

- Cóż, w takim razie niewykluczone, że imperator zechce poprowadzić pannę młodą do ołtarza.

Sten zbladł jak ściana.

14.

Wieża wznosiła się w powodzi świateł wieńczących długą i wąską dolinkę. Wóz grawitacyjny przemknął nad granią, omiótł przestrzeń reflektorami, zwolnił na moment (gdy automatyczny pilot orientował się w terenie) i poszybował nad wypełniającą wąwóz aleją. Chwilę później podszedł do lądowania przed wieżą. Inne pojazdy ruszyły jego śladem.

Wieża stanowiła wyraz ultranowoczesnych artystowskich zamiłowań Marra i Senna. Kosztowała ich połowę posiadanego kapitału. Szeroka u podstawy, zwężała się ku szczytowi, gdzie wieńczył ją niewielki taras z basenem i ogródkiem. Cała konstrukcja była zbudowana z metalu, kryształów oraz różnych minerałów. Gospodarze najwyraźniej nie gustowali w zwykłych materiałach. Ściany miały po pierwsze mile reagować na światło, po drugie szokować. Na fasadzie owalne wypukłości sąsiadowały z płytami przyciętymi w idealny kwadrat. Głównym elementem architektonicznym pozostawało jednak światło: rozmigotana czerwień sygnalizująca zmiany emocji, połyskujący piżmowy błękit dzikiej puszczy i jeszcze inne barwy harmonizujące z niestałą pogodą dolinki. Pewne punkty świetlne co chwilę przebiegały całe spektrum tęczy, niektóre zaś godzinami podawały ten sam ton.

Marr wraz z partnerem zwali to miejsce swoim domem i dawno już przestali się nim zdumiewać. Tej nocy światła były wyjątkowo ożywione. Goście przybywali jeden po drugim. Zbliżała się godzina rozpoczęcia bardzo szczególnej imprezy.

Sten bezskutecznie próbował odchrząknąć. Cokolwiek robił, buła w gardle tylko rosła. Na dodatek uszy płonęły mu ogniem, a stopy lodowaciały jak zamrażane. Język zdrętwiał. Jednocześnie kapitan gorączkowo myślał, co właściwie ma zrobić z tą wspaniałą istotą, obecnie przyciskającą się do jego torsu. Ręce trzymał po obu bokach kobiety, niepewny, czy chce ją przytulić czy może wręcz odwrotnie. Podjęcie decyzji utrudniała emanowana przez niewiastę woń, delikatny zapach piżma. Pachnidło było tak skomponowane, by poruszyć każdego osobnika płci męskiej z nieboszczykami włącznie. Ostatecznie Sten położył dłonie na biodrach zjawiskowej piękności, ścisnął je delikatnie, a następnie nieco odsunął dziewczynę od siebie.

- Hm... Ja też się cieszę, moja droga - powiedział z trudem.

Sofia odstąpiła o krok i popatrzyła na Stena wilgotnymi oczami. Kapitan stwierdził, że jest w tym spojrzeniu cokolwiek więcej niż podziw. Natychmiast pożałował, że przepisy mundurowe zabraniają noszenia jakiejkolwiek bielizny pod uniformem gurkhów.

Dziewczyna znów miękko przytuliła się do swego dawnego kochanka.

- Tyle czasu... - wyszeptała mu czule do ucha. - Najdroższy... mogłabym... sam wiesz...

Jasne, że wiem, pomyślał. Dobrze pamiętał chwile spędzone w jej towarzystwie. Problem w tym tylko, że ujrzawszy Sofię na przyjęciu, ledwo rozpoznał dziewczynę. Nie, widok nadal był miły dla oka, jednak drastycznie różnił się od tamtego wizerunku spontanicznej dziewiętnastolatki z krótko przyciętymi ciemnymi włosami oraz ciekawymi świata oczami. Teraz stanęła przed nim chirurgicznie udoskonalona kobiecość z lśniącą kaskadą włosów sięgających za pośladki i służących jednocześnie za całe odzienie. Zgodnie z najnowszą modą dama paradowała nago. Skórę tu i ówdzie przyozdabiał barwny makijaż. Tak czy inaczej nadal była to Sofia, zmieniona, ale z tym samym, pożądliwym spojrzeniem.

Sten pożałował z całej duszy, że kiedyś pomógł jej dostać się na dwór imperatora.

- Wspaniale wyglądasz... - powiedział ponownie próbując nieco odsunąć dziewczynę. Oczywiście nie miał nic przeciwko przytulaniu gołych panien, wolał jednak robić to bez świadków.

- Nie widzieliśmy się całe wieki. Musimy porozmawiać - stwierdziła Sofia, uwieszając się na ramieniu kapitana. - Poszukajmy jakiegoś spokojnego miejsca.

Sten dopiero po niewczasie uświadomił sobie, że idzie za Sofią niczym posłuszny, mały piesek.

- Przyniosłam drinki - rozległo się nagle z tyłu. Znajomy głos brzmiał jak wybawienie. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie zmyślne są te maszynki do trunków...

Sten obrócił się i podziękował niebiosom. Przed nim stała porucznik policji Lisa Haines. W dłoniach dzierżyła dwie szklanki, a jej oblicze wyrażało nader mieszane uczucia.

Sten poczuł się jak niedoszły topielec w ostatniej chwili wyciągnięty z wody. Z całych sił wczepił zdrętwiałe palce w rzuconą mu linię.

- Liso, poznaj moją znajomą, pannę Parral - powiedział ciut nienaturalnym głosem.

Sofia chłodno spojrzała na przybyłą, a Sten dokończył prezentację:

- Sofio, oto porucznik Haines. Jest, hm... znaczy my... Lisa podała rękę nagiej kobiecie.

- Jestem gościem Stena, jego nową przyjaciółką - miauknęła. - Miło mi poznać swoją poprzedniczkę. Na ile znam kapitana, to na pewno nas obie wiele łączy.

Sofia sztywno odzwajemniła uścisk dłoni.

- Tak. Niewątpliwie - odparła i spojrzała na Stena wzrokiem zdolnym obracać w kamień. - Wybacz, ale nie mogę zaniedbywać reszty towarzystwa. Może później znajdziemy chwilę na rozmowę.

Obróciła ku niemu zgrabne tylne rejony i odpłynęła. Sten nie miał pewności, co właściwie zostało mu oszczędzone, ale wcale nie pragnął sprawdzać. Odruchowo sięgnął po szklankę z trunkiem i jednym haustem wychylił zawartość.

- Nie wiedziałam, że znasz tu kogoś.

Sten poszukał drugiego drinka. Gdy tylko policjantka mu podała, wypił czym prędzej.

- Parę osób. - Uśmiechnął się z ulgą, tętno wracało do normy. - No, powiedzmy: jedną. Tylko jedną. I to wystarczy.

Spojrzał ciepło na Lisę. Ubrana w białą suknię z wycięciami we właściwych miejscach, wyglądała naprawdę atrakcyjnie. Funkcjonariuszka odebrała od niego puste szklanki.

- Chodźmy po nowe drinki - stwierdziła. - Miły wieczór. Mam nadzieję, że to już koniec niespodzianek. Co.

- Jasne. Nie będzie już żadnych.

Sten mylił się jednak.

Kilka chwil później, gdy odszukali już barmana, orkiestra wzięła się do pracy. Lisa stała blisko kapitana, a na parkiecie było dość miejsca do tańca. Muzykanci grali coś wolnego na trzy czwarte?

Szef ochrony skłonił się przed policjantką i poprowadził ją na parkiet wykonany z polerowanej na błysk metalowej płyty. Tak, dobry pomysł, stwierdził w duchu.

Kiedy tańczyli, a szło im niezgorzej, Sten powoli pojmował, czemu przyjęcia u Marra i Senna niezmiennie uchodziły na nader udane.

Zespół zaczął właśnie wariacje na temat głównej melodii, kiedy jakaś uczynna ręka włączyła ukryte generatory. Zaskoczeni tancerze unieśli się w powietrze.

Sala balowa nagle stała się czymś w rodzaju orbitalnego centrum akrobatycznego.

Sten, który już nieraz doświadczył stanu nieważkości, ujrzał Lisę mijającą go w skołtunionej przy pasie sukni. Dziewczyna szybowała ku sufitowi. Zdołał złapać ją za kostkę, potem chwyt za chwytem dotarł do talii.

Bladą twarz Lisy rozjaśnił lekki uśmiech.

- Ale się trafiło - mruknęła.

Sten nie wiedział dokładnie, niby co i komu miało się trafić, ale uznał, że trzeba korzystać z okazji.

Pocałunki w stanie nieważkości smakowały tak samo jak w zwykłych warunkach, tyle że więcej wydzielało się przy nich śliny.

Nie tracąc głowy, Sten podkurczył nogi i poczekał na stosowny moment, aby dotrzeć do parkietu. Parę sekund później nadpłynęła w ich kierunku jakaś zażywna matrona.

Jejmość miała wystarczającą masę, by przy odpowiednio silnym kopnięciu posłużyć za platformę startową w kierunku podłogi. Gdy znaleźli się już niedaleko metalowej płyty, Sten wypchnął dziewczynę w zasięg normalnej siły ciążenia, potem ona wyciągnęła go z pola McLeana.

- Niezła imprezka - sapnął.

- Całkiem, całkiem - odparła półgębkiem Lisa. - Czy nieważkość zawsze działa na ciebie jak afrodyzjak, kapitanie?

- Miłość heteroseksualna przybiera naprawdę osobliwe formy - szepnął Marr, obserwując Stena lądującego obok Lisy.

- Tak, może to być na przykład spacer nocą wśród listowia - dodał Senn.

- Powinniśmy wziąć tych dwoje pod nasze skrzydła i... Sir Hakone! Jaki zaszczyt!

Poeta podszedł nie zauważony. Upił nieco ze szklanki, po czym rzekł:

- Czy jako gość honorowy mogę pozwolić sobie na mały komentarz?

Senn szeroko otworzył oczy w udawanym zdumieniu.

- Coś nie w porządku?

- Biorąc pod uwagę, że przyjęcie wydano na moją cześć, to widzę tu zbyt wielu ludzi, którzy chętnie starliby mnie na proch.

- Zaproszenia zostały rozesłane przed premierą pańskiego ostatniego przedstawienia - wyjaśnił Marr. - Nie wiedzieliśmy jeszcze...

- Pewnie - przerwał mu oschle Hakone. - Zbyt dobrze was znam. Sądzicie, że nic tak nie ożywia imprezy jak porządna bijatyka.

- Proszę nas nie obrażać! - syknął Senn.

- Niech tam - stwierdził obojętnie Hakone. Osuszył szklaneczkę i przechwycił następną z przepływającej obok tacy. - Dla mnie podobne bale to spotkania grupy dobrych znajomych, osób połączonych zbliżonymi zainteresowaniami. Niestety, w tej materii mocno się różnimy.

- Tak, powinniśmy zaprosić całą kompanię starych wiarusów - odezwał się pojednawczo Marr. - Siedzieliby wkoło i pili pod wspomnienia o utraconej w boju młodości.

Hakone zmusił się do uśmiechu. Dramaturg miał na sobie dopasowane, całkowicie czarne spodnie i równie ciemną tunikę.

- Widzę, że się nie dogadamy - rzekł zrezygnowanym tonem. - Ale, jest tu ktoś, kogo chciałbym poznać.

- Czyżbyśmy zaniedbali obowiązki gospodarzy? Którego z gości zapomnieliśmy przedstawić?

- Jego.

Hakone wskazał na Stena. Kapitan w pełni już odzyskał równowagę i rozglądał się za jakimś napitkiem.

Obaj milchenowie byli zdumieni. Marr spojrzał znacząco na Senna, potem wziął Hakone'a za rękę i podprowadził do szefa ochrony.

- Kapitan Sten?

Dowódca oddziału gurkhów, który właśnie zamierzał ponownie pocałować Lisę, odwrócił się i nieprzyjaźnie spojrzał na intruzów. Szczęśliwie przestudiował wcześniej stosowne akta w pałacowej kartotece, więc od razu poznał, z kim ma do czynienia.

- Sir Hakone. - Sten skłonił się lekko.

- Ten oto młodzieniec daleko zajdzie - powiedział Marr. - Przynajmniej my tak uważamy. Kapitan Sten i...

- Lisa Haines. - Jak większość dobrych gliniarzy dziewczyna nie spieszyła się z ujawnianiem swej profesji.

Hakone uśmiechnął się do pięknej kobiety i jednoznacznym, wszelako uprzejmym gestem dłoni wyłączył Lisę oraz obu gospodarzy z rozmowy.

- Pan dowodzi ochroną osobistą imperatora, prawda?

Sten przytaknął.

- To chyba ciekawe zajęcie.

- Coś nowego... - odparł ostrożnie Sten.

- Nowego? A co pan robił przedtem?

Kapitan nie mógł oczywiście wspomnieć ani słowem o służbie w Sekcji Modliszki. Nawet w jego aktach figurowała niewinna wzmianka, że ten czas spędził na odległych światach. Oficjalnie to tam właśnie zdobył owe dwa rzędy odznaczeń, których baretki nosił na piersi.

- Byłem w gwardii. Głównie w sektorach pogranicza.

- Niezwykłe - mruknął Hakone. - Bez obrazy, ale jest pan bardzo młody jak na zajmowane przez siebie stanowisko.

- Podejrzewam, że po prostu potrzebowali kogoś zdolnego biegać po pałacowych schodach kilka razy dziennie i bez zadyszki.

- Na pewno ma pan swego mentora - dociekał Hakone.

- Słucham?

- Mniejsza z tym. Kapitanie, czy mogę poprosić o szczerą odpowiedź na pewne pytanie?

- Słucham, sir.

- Po baretkach widzę, że jak zwykło się mówić, wąchał pan proch. A teraz siedzi pan tutaj, w sercu imperium. Podoba się panu życie w stolicy?

- Przepraszam, ale nie rozumiem.

- Zakładani, iż podjął pan służbę w pałacu, mając pewne oczekiwania. Na przykład uczynił to pan dla jakiejś sprawy.

- Chyba tak - skłamał Sten, gdyż świetnie wiedział, czemu wyładował na Centralnym Świecie. Po pierwsze, by wydostać się z przemysłowego piekła Vulkana, pod drugie, aby ocalić własną skórę.

- Czy otaczająca pana rzeczywistość - Hakone zatoczył ręką szeroki krąg - odpowiada pańskim uprzednim wyobrażeniom?

Sten ani mrugnął, więc poeta kontynuował:

- Nie uważa pan, że za dużo tu, powiedzmy, dekadencji?

Ani trochę, pomyślał Sten - młodzieniec pochodzący ze świata, gdzie chłopcy i dziewczynki trafiali zwykle w niewolę, ukończywszy trzy, cztery lata. Ale to nie miejsce na takie wynurzenia.

- Muszę pana rozczarować, sir Hakone. Tam, skąd pochodzę, partnerów seksualnych dzieliło się na ogoniastych i bezogoniastych. Tych z ogonami było więcej.

Hakone skrzywił się z obrzydzeniem.

- Pan raczy sobie żartować, kapitanie.

- Wcale nie.

- Czytuje pan czasem?

- W wolnych chwilach.

- Może innym razem podyskutujemy o tych kwestiach. A tymczasem, czy pozwoli pan, że prześlę mu do pałacu parę moich dzieł?

Szef ochrony przytaknął. Hakone skłonił się sztywno i odszedł. Sten patrzył za nim i zastanawiał się, czemu gość honorowy zwrócił uwagę na pewnego młodego kapitana? I dlaczego bawił się w zagadki? Wyjątkowo zaskakujący wieczór.

Przyjęcie dobiegało końca. Początkowy rozgardiasz przeminął i coraz więcej osób cichcem wymykało się pod różnymi pretekstami. Mało obyci w tym środowisku Sten i Lisa spróbowali tej sztuczki dość późno.

Marr dopadł ich w ostatniej chwili, gdy już wsiadali do pneumatycznej kolejki dowożącej gości na parking.

- Jeszcze nie, kochani! - zakrzyknął. - Tak wcześnie?

Złapał ich za ręce i pociągnął w stronę tłumu. Sten, zwykle samorządny niczym szanujący się kot, nie lubił, gdy ktokolwiek próbował narzucić mu swoją wolę. Po drżeniu palców Lisy poznał, że i ona nieufnie odnosi się do propozycji gospodarza. O dziwo, jej reakcja jakby uspokoiła Stena i jeszcze bardziej zbliżyła do dziewczyny.

- Naprawdę musimy iść, Marr - powiedział. - Rano czeka nas służba, nie mamy czasu...

- Pieprzyć służbę - przerwał mu Marr. - Tak chyba mówicie? A co do czasu, to tylko wybieg. Czas wymyślili naukowcy wyłącznie w jednym celu: by go nam odebrać.

Pociągnął ich przez tłum i dalej, przez długi, pulsujący żółcią korytarz. Sten znów się zawahał, wymienił z Lisa uścisk dłoni, lecz podążył za gospodarzem. Skręciwszy na pierwszym rogu, stanęli przed rozwidleniem. Trzy tunele, każdy innej barwy, prowadziły w trzech różnych kierunkach. Marr poprowadził w lewy, błękitny. Ruchomy chodnik poniósł ich ku górze.

- Od samego początku mieliśmy na was oko z Sennem - powiedział Marr. - Zauważyliśmy, że wyraźnie wyróżniacie się z reszty towarzystwa.

- Przykro nam - mruknął Sten - ale nie przywykliśmy...

Milchen uciszył go gestem.

- Przestańcie się wygłupiać. Chyba nie wierzycie, że zbiera się u nas kwiat tutejszych elit? W oczach opinii publicznej prowadzimy raczej coś w rodzaju meliny, gdzie pijaństwo, golizna...

- O rany - jęknęła Lisa. - Wiedziałam, że tak się skończy. - Spojrzała na swoją pajęczą suknię, badając jej obecny stan. - Wszystko przez nią widać, prawda? Powinnam...

Sten przytulił partnerkę i przerwał jej wypowiedź.

- Wydaje mi się, że Marr nie o tym mówi.

Gospodarz poprowadził gości dalej. Konsekwentnie nie zwracał najmniejszej, uwagi na ich opory. Mijali pokoje wielobarwne oraz ciemne jak smoła. Byli już blisko szczytu wieży, w okolicy galerii. W ogóle nie zdawali sobie sprawy, że każda z sal mieści nieoszacowane bogactwo dzieł sztuki. Wkoło przepływały zapachy i dźwięki, ale Marr nie zatrzymywał się ani na chwilę. Paplał nieustannie.

- Chcę, abyście zobaczyli coś szczególnego, co tylko wy dwoje pojmiecie. Niebawem zrozumiecie, czemu zbudowaliśmy z Sennem nasz dom właśnie tutaj, a nie gdzie indziej.

Korytarz urwał się raptownie. Sten poczuł łagodną woń kwiatów i lekki podmuch wiatru.

- Patrzcie - zachęcił Marr, zataczając ręką krąg.

Stali w ogrodzie porastającym dach wieży. Obok widniały cieniste sylwetki egzotycznych roślin, miękkie liście tuliły się do skóry. Nieco speszona Lisa mocniej przylgnęła do Stena.

- Tędy - pokazał Marr.

Ścieżka wiła się między kępami. Każde skupisko krzewów i kwiatów pachniało inaczej, lecz jakimś sposobem jedna woń nie mieszała się z sąsiednią. I jeszcze światło, łagodne brzmienie... Doznania były coraz milsze. Sten poczuł, że Lisa wyraźnie się odpręża.

Nuta skrzypiec wzniosła się nagle, by potem zawisnąć echem w powietrzu. Przez długą chwilę cała uwaga Stena skupiła się na przylegającym do jego ciała, krągłym biodrze Lisy. Marr znów coś gadał. Tym razem wskazywał w górę.

- To zdarza się tylko trzy razy do roku - mówił. - Prawdziwe dzieło sztuki, którego nie można kupić. Milchen wpatrywał się w świetlik odgradzający fantastyczny ogród od rzeczywistego świata.

Na horyzoncie wznosiła się mroczna góra, a nad nią lśnił księżyc. Sten podziwiał krajobraz, chociaż trudno było mu spokojnie znosić bliską obecność dziewczyny.

- Spójrzcie - szepnął Marr.

Nagle stroma skała pod księżycem pociemniała. Jądro mroku puchło coraz bardziej, aż urosło do rozmiarów pulsującej kuli o wzburzonej, jakby wrzącej powierzchni.

- Czekajcie... Teraz!

Kula eksplodowała. W mgnieniu oka wylęgło się z niej bezgłośne tornado czarnych chmur. Jak żywe wiły się na tle księżcowej tarczy. Potem utworzyły długie pasmo i niesione wiatrem runęły poprzez dolinę, aby ostatecznie dotrzeć do drugiego jej końca.

Akurat tego Lisa i Sten nie widzieli. W oknie migał im tylko szczyt wysokiego, chmurnego komina sunący przez poblaski nocnego nieba.

Wkoło zrobiło się cicho, spokojnie. Sten bezwiednie wziął Lisę w ramiona. Niebo pociemniało, cienie ogrodu wydłużyły się, dziwnie zmiękły... Kapitan spojrzał na dziewczynę. Otaczała ją niesamowita mglista poświata.

- Ja... - zaczął.

- Cicho - szepnęła i przycisnęła mu palec do ust. Przytulił ją i jeszcze większa cisza zaległa w ogrodzie...

Marr i Senn z perspektywy własnego łoża spoglądali na parę czule obejmujących się kochanków. Słysząc przytłumione westchnienia dziewczyny przytulili się mocniej.

- Jest tylko jedna rzecz wspanialsza od nowej miłości - powiedział Senn, z uwielbieniem patrząc na Marra.

Ten wyłączył panoramiczny ekran. Ogród zniknął.

- Wiem - odparł. - To miłość z dawna ukochana. W pełni rozkwitła - dokończył za partnera.

Sten poczuł, że Lisa dziwnie mięknie mu w ramionach. W tej chwili nic nie upodabniało jej do pani porucznik sił policyjnych. Odsunęła go delikatnie na krok. Ujrzał, jak suknia spływa na ziemię. Potem porzucił już wszelkie rozmyślania i zajął się wyłącznie piękną kochanką.

15.

- Skończony dureń - syknęła Lisa pod adresem trupa.

Sten był przekonany, że gdyby nie obecność ekipy dochodzeniowej pewnie poczęstowałaby jeszcze denata kopniakiem.

Terence'a Kreugera, do niedawna dowódcę taktycznych sił policyjnych, nic już nie obchodziły inwektywy rzucane pod jego adresem. Leśna zwierzyna obrała kości twarzy z ciała, jakiś drapieżnik oderwał denatowi jedną rękę i porzucił ją, częściowo skonsumowaną, pięć metrów dalej, tuż obok urwiska.

- Zaiste dziwne rozrywki potraficie sobie wynajdywać - zahuczał Spilsbury znad klawiatury małego komputera. - Jaką to przyjemność można czerpać z zaszczuwania i mordowania innych stworzeń? Zupełnie tego nie pojmuję.

- Podejrzewam, że myśliwym chodzi o walory smakowe mięsa tych istot? - podsunął Sten.

- Przyczyna śmierci? - spytała rzeczowo Haines. Nie miała nastroju do dyskusji na tematy kulinarne. Wezwanie szczęśliwie dopadło ich dopiero rano, gdy było już po wszystkim. Właśnie się dobudzili i nabrali apetytu na repetę, kiedy dzwonek zmusił ich do porzucenia pościeli. Zresztą i tak trudno zachować dobry humor, jeśli wstaje się o podobnie barbarzyńskiej godzinie.

- Wypadek na polowaniu. Rana wlotowa charakterystyczna dla broni myśliwskiej. Co więcej, i to jest dobra wiadomość, nie ma śladu rany wylotowej. Przypuszczam, że pocisk nadal tkwi w ciele. Jeden z moich młodzików wyciągnie go niebawem.

- Trochę dziwny ten wypadek - stwierdziła Haines. Komputerek zaszumiał. Parę sekund później spindar wręczył dziewczynie wydruk.

- Śmierć nastąpiła... gdzie my to mamy... - Błyskawicznie wykonała jakieś obliczenia w pamięci. - Kreguer zginął dzień przed zamachem.

- Plus minus trzy godziny - dodał Spilbury. - Zaraz zdobędziemy dokładniejsze informacje.

Policjantka chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Sten odwołał ją na bok. Podeszli razem do skraju urwiska.

- Racja, pani porucznik. Zdarzenie nie wydaje się zwykłym zbiegiem okoliczności...

Haines była w rozterce. Nie wiedziała, jak zwracać się teraz do Stena. Po raz pierwszy partner ze służby stał się również prywatnym towarzyszem. Ostatecznie za najstosowniejszy w tej sytuacji uznała proponowany przez Stena powrót do formalnego tytułowania.

- Jako glina nie wierzę w przypadki.

- Ja też nie - przyznał Sten, chociaż tak naprawdę sądził, że czasem zdarzają się wręcz nieprawdopodobne zbiegi okoliczności.

- Mamy pocisk - oświadczył Spilsbury. Podszedł do pary detektywów i pokazał przezroczystą kopertę.

Sten dokładnie przyjrzał się zawartości opakowania. Pocisk najwyraźniej wyprodukowano z jakiegoś miękkiego metalu, ponieważ czubek rozpłaszczył się i był obecnie dwukrotnie szerszy niż podstawa.

- Nie potrafię jednoznacznie określić kalibru - dodał technik - ale to niewątpliwie pocisk z broni myśliwskiej. Sądząc po ranie wlotowej, w chwili trafienia ofiara stała zwrócona twarzą ku dołowi zbocza. Wielka szkoda, że ludzie są zrobieni z tak nietrwałego surowca.

- Zgadzam się, wielka szkoda - mruknął Sten. - Pani porucznik, na jaką zwierzynę poluje się w tym rezerwacie?

- Na niebezpieczną.

- Proszę o przykład?

- Skontaktuję się z dyrekcją rezerwatu. - Sięgnęła do pasa po komunikator.

Sten przygryzł dolną wargę. Haines zaczęła recytować za jakimś urzędnikiem listę gatunków żyjących w okolicznych lasach. Stenowi niejednokrotnie należało wyjaśniać, o jakie zwierzę chodzi. Po upływie kilku minut policjantka skończyła i przerwała połączenie.

- Głównie drapieżniki - stwierdził kapitan. - Wszystkie z nader trwałego budulca. Sprawne maszyny do zabijania, porośnięte grubym futrem, wyposażone w łuski, pancerze. Gdy chcesz polować na coś tak dobrze chronionego, bierzesz ze sobą stosowną fuzję - wyjaśniał dalej Sten, który już nieraz spotykał na swej drodze wielkich i mało życzliwych przedstawicieli fauny różnych światów. Służba w Sekcji Modliszki popłacała. - Musisz też mieć kule zrobione z dość twardego materiału, by się nie zdeformowały - wskazał na spłaszczony pocisk w kopercie - przy uderzeniu o grubą skórę zwierza.

Lisa wzięła od niego dowód.

- Zatem pocisk wydobyty z ciała Kreugera nadaje się raczej do polowania na stworzenia niewielkie lub o cienkiej skórze.

- Takie jak człowiek - dokończył Sten.

- Słaby dowód, kapitanie - osądziła, badawczo patrząc na przemieniony w grzybek kawałek metalu. - Sam wiesz, co powiedzą moi szefowie - ciągnęła - gdy zamelduję, że naczelnik Kreuger prowadził wywrotową działalność. Pomógł spiskowcom, a w nagrodę dostał kulę w pierś...

Sten rozumiał, do czego dziewczyna zmierza. Jeśli jeden oficer na wysokim szczeblu maczał palce w całej sprawie, to takich ludzi mogło być w policji więcej.

- Chyba masz rację.

- Wdepnęliśmy w wielkie gówno, kapitanie. Dobra, wracajmy. Ciekawe, co jeszcze nas dziś czeka.

16.

- Nasz szalony dynamitard nazywa się Dynsman - oznajmiła Lisa ponurym głosem.

Sten zastanowił się przelotnie, skąd ten brak entuzjazmu, ale uznał, że pytanie może poczekać. Obecnie ważniejsza była kwestia poprawnej identyfikacji; z dwojga złego wolał meldować imperatorowi o braku postępów niż fantazjować.

- To pewniak czy tylko podejrzany? - spytał.

- W takich przypadkach nie ma pewniaków. Trzeba czekać, aż ktoś przyzna się do winy. A i wtedy bywa różnie. Na razie nie widzę innego sprawcy prócz Dynsmana. Z tutejszych zawodowców jeszcze tylko jego nie wzięliśmy na spytki.

- A jak wy ewidencjonujecie tych miłośników fajerwerków?

- Po prostu mamy ich na oku - wyjaśniła Haines. - Co pewien czas któryś sam się eliminuje, więc grupa nie jest liczna.

- Zakładamy, że zamachowiec pochodził z Centralnego Świata?

- Od czegoś musimy zacząć, a przez ostatni rok nie przybył tu nikt tej profesji.

- Co dalej?

- Dynsman specjalizuje się w demolkach obliczonych na wyłudzenie odszkodowania. Używa wojskowych ładunków.

- W barze zastosowano zestaw saperski.

- Po drugie, facet nigdy nie działał poza miastem. Jeszcze kilka dni przed zlikwidowaniem Alaina Dynsman był zadłużony po uszy u wszystkich rekinów w okolicy. Nagle spłacił zaległości. Nikt nie protestował, zatem płacił prawdziwymi kredytami. Ostatnio trzymał z psaurusami. To banda upadłych jaszczurów. Mają na koncie drobne oszustwa, kradzieże. Zaczął im stawiać. Obiecywał, że prawdziwe imprezy to pieśń nieodległej przyszłości. Potem z dnia na dzień zniknął.

Sten wziął raport od dziewczyny i w zamyśleniu podszedł do barierki jej “łodzi mieszkalnej". Spojrzał na wybujałą zieleń puszczy w dole.

Permanentny kryzys mieszkaniowy zmusił przedsiębiorców Centralnego Świata do poszukiwania niekonwencjonalnych rozwiązań. Lisa mieszkała właśnie w jednym z takich wynalazków. Inwestor wydzierżawił kawał lasu, w którym nie mógł, zgodnie z przepisami, niczego zbudować. Jednak przestrzeń nad czubkami drzew należała do niego. Na pewnej wysokości zacumował cały szereg platform z generatorami McLeana i w ten sposób stworzył napowietrzne osiedle. Domostwa prezentowały różne style. Czynsz był umiarkowany, brak intruzów gwarantowany, komfort spory. Jedynie wiatr dawał się czasem we znaki.

Mieszkanie Lisy składało się z jednego dużego pomieszczenia, kuchni oraz odświeżacza ulokowanego na “rufie". Gospodyni podzieliła ten pokój ruchomymi przepierzeniami, co pozwalało szybko zmienić wystrój.

Na ścianach wisiały statyczne kompozycje minimalistów nie nadużywających barw. Podłogę zaścielały liczne poduszki uniwersalnego przeznaczenia. Było też kilka niskich stołów.

Sten mógłby zamieszkać w takim wnętrzu od zaraz.

- Masz jeszcze więcej informacji - stwierdził domyślnie.

- Owszem. Dynsman poszedł do portu i przyłożył łomem ochroniarzowi pilnującemu pewnego kosztownego jachtu. Dwie minuty później jacht wystartował.

- Gdzie ten facet nauczył się prowadzić statek kosmiczny?

- Za długo żyłeś w koszarach. Jachty buduje się dla ludzi, którzy mają więcej forsy niż rozumu. Wystarczy zakodować kurs, a mechanizm robi resztę. Jacht sprawił się nieźle. Dzięki niemu Dynsman opuścił Centralny.

- Cudownie, cholera.

- Ale to nie koniec. Wiem, dokąd poleciał.

- Więc czemu się martwisz?

- Bo są też złe wiadomości. Po kolei. Gdy przyszłam do wydziału zabójstw, postanowiłam na wszelki wypadek wprowadzić prywatny kod dostępu do mojego komputera. Dodałam jeszcze program tropiący, gdyby ktoś jednak się włamał. Taka mała pułapka.

- A niech to... - mruknął Sten, domyślając się ciągu dalszego. Z ponurą miną ruszył do barku.

- Mnie też zrób drinka - rzuciła Lisa, po czym podjęła przerwany wątek: - No i faktycznie, ktoś ostatnio grzebał w moim komputerze. Wie teraz tyle samo, co my.

Upiła solidny łyk.

- Ale najgorsze jeszcze przed tobą. Prześledziłam ścieżkę, którą tamten się podkradł. Wiodła prościutko do pałacu!

17.

- Tylko tego mi brakowało - powiedział zrezygnowany imperator.

- Przykro mi, sir - odparł ze współczuciem.

- Gratulacje, kapitanie. Dobra robota. Zaczynam już żałować, że wyznaczyłem pana do tej sprawy.

- Tak, sir.

- Co jeszcze? - spytał władca. - Domyślam się, że przyniósł pan nie tylko informację o szczurze w pałacu.

- Tak, sir. Dynsman uciekał do momentu, kiedy zabrakło już paliwa. Wtedy porzucił jacht.

- Zostawił jakiś ślad?

- Wedle raportu porucznik Haines, zamustrował się na pokład masowca w porcie Hollister.

- Przecież on nie ma żadnego doświadczenia!

- Zgadza się, ale ta latająca jednostka też jest jakaś podejrzana. Wozi wysokooktanowe paliwa.

- No tak. Co dalej?

- Portem przeznaczenia była planeta Heath, stolica światów Tahn.

- Radujecie moje serce, kapitanie Sten. Pił pan już dzisiaj?

- Nie, sir. Jeszcze nie.

- No to lepiej niech pan sobie łyknie. - Jego Wysokość nalał dwa drinki, o mocy stu osiemdziesięciu procent każdy, i od razu wychylił swoją porcję. - A teraz, kapitanie, zapoznam pana z tokiem rozumowania pewnego starszego wiekiem imperatora. Najpierw możliwość A. Za zrobienie z Alaina krwawej plamy odpowiedzialne są światy Tahn, którym pomagały różne indywidua z Centralnego Świata. Możliwość B: tkwimy po uszy w upiornym śnie pijanego idioty.

- Tak sir. Znaczy, nie wiem, sir.

- Dziękuję za pomoc, kapitanie. Dobrze. Proszę napełnić szklanki i przechodzimy do rozkazów. Tylko nie stawać mi tu na baczność! Do rzeczy. Na początek pozostaje mi uznać, że mogę panu ufać, kapitanie. Jest pan zbyt młody i zbyt świeży w tym towarzystwie, by wdawać się w podejrzane imprezy. Ponadto gurkhowie nigdy mnie nie zdradzili. Przy okazji, jak dobry jest twój subudar-major? Nazywa się bodajże Limbu?

- To najlepszy żołnierz.

- Przekażesz mu dowodzenie. Zostajesz przeniesiony, kapitanie. Może być ciekawie... Biorąc pod uwagę okres pańskiego działania w Sekcji Modliszki, wiem, że zwykł pan dość swobodnie interpretować rozkazy. Zadanie: odnaleźć Dynsmana, a następnie przywieźć go całego i zdrowego. Ma być zdolny do udzielenia odpowiedzi na każde pytanie, jaki mu zadam. Nie dokonywać żadnej zemsty. Rozumiemy się?

- Tak, sir. - Sten przytknął szklankę do ust. - Ale potrzebuję wsparcia, Wasza Wysokość.

- Sam pan wypisze sobie rozkazy operacyjne. Może pan żądać wszystkiego. Jak będzie trzeba, to nawet dywizji gwardii. Muszę dostać w swoje ręce tego Dynsmana!

18.

Drzwi zasunęły się za plecami Tarpy'ego, który przylgnął do ściany i zbadał spojrzeniem pogrążone w półmroku pomieszczenie. Po chwili, gdy źrenice przystosowały się do ciemności, dojrzał nad głową drobinki światła oznaczające roje gwiazd oraz statków kosmicznych.

Scena pojaśniała, nastał dzień. Jeden z błyszczących punktów urósł, pokazała się większa plamka planety i zawieszona w pobliżu flota desantowa imperium.

Przez ciemnogranatowe tło przemknął czarny wysięgnik unoszący fotel scenografa. Ktoś siedział tam w górze. Po chwili Tarpy poznał Hakone'a.

Znów inny obraz. Pancerniki oraz transportowce płynęły nad uciekającą w bok powierzchnią planety. Wkoło roiło się od myśliwców napastników.

Pięć pancerników odłączyło od głównych sił, a następnie przeszło na pozycje ponad biegunami globu; desantowce przymierzyły się do lądowania.

Tarpy przebiegł w myślach znane mu bitwy i znalazł. Oczywiście. Saragossa.

Nigdy nie pojmował, czemu byli wojskowi z takim uporem wracają wciąż do przeszłości. On sam też walczył, ale co mu to dało? Awans, medal i trudną do wysłowienia satysfakcję, że zdołał ujść z życiem. Tarpy w odróżnieniu od innych wolał nie wspominać tamtego okresu.

Saragossa. Bitwa przegrana na samym początku, a nawet jeszcze gorzej: niemożliwa do wygrania. Czy Hakone'a dręczyło jakieś skrywane poczucie winy? Może, ale jak długo płaci w terminie rachunki za podobne imprezy, to jego sprawa, pomyślał Tarpy. Sięgnął po papierosa i nawet nie maskując płomienia, zapalił.

Hakone, dojrzawszy ognik, opuścił kabinę.

- To ty?

Tarpy nie odpowiedział. Po co? Niby kto inny mógł tu wejść nie pukając? Nawet służba musiała trzymać się z daleka od sali symulacji bojowych.

Hakone zszedł na podłogę i zatoczył dłonią pełny krąg. Walka w przestrzeni ustała, gdy rozbłysły lampy.

- Imperator zaoszczędził nam sporo roboty - powiedział. - Dzięki jego detektywom wiemy, dokąd czmychnął ten zamachowiec, którego wynajął nasz przyjaciel. - Wyjął z kieszeni na piersi kilka dyskietek, podał je Tarpy'emu i dodał: Światy Tahn.

- Trudno będzie mu tam zapuścić korzenie - oświadczył rozmówca, uśmiechając się z lekka.

- Dysponuj środkami do woli. Jak chcesz, możesz wybrać sobie kilku spośród zbiegłych pretorian.

- Działać delikatnie?

- Nie ma potrzeby. To drobny rzezimieszek wyrosły w kryminogennym środowisku. Jak taki znika, nikt nie robi dochodzenia.

Tarpy przycisnął płytkę i drzwi odsunęły się cicho.

- Byłbym zapomniał. Imperator też wysłał za nim swojego człowieka.

- Może sprawiać kłopoty?

- Nie. To płotka. Niejaki Sten, kapitan. Spotkałem go na przyjęciu. Łajza jakich mało, nawet w gwardii.

- A jeśli jednak?

Hakone wzruszył ramionami.

- Gra idzie o zbyt wielką stawkę, by przejmować się jednym żołnierzykiem.

Tarpy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi.

Księga trzecia

MOUTON

19.

Starszy sierżant Alex Kilgour - odkomenderowany z Kwatery Głównej Sekcji Modliszki; jednostka macierzysta: Pierwsza Imperialna Dywizja Gwardii - najpierw spojrzał z niesmakiem na swój ubiór, czyli purpurowo-zieloną tunikę i pantalony, a następnie przeniósł wzrok na szkolne podwórze po drugiej stronie brukowanej ulicy. Tam, umundurowany starszy oficer tahnijski musztrował ośmiolatków. Chłopcy na komendę wykonywali różne ćwiczenia z bronią. Jak się zbroi dzieciaki w dzidy przed rozpoczęciem wojny, pomyślał Alex, to może lepiej dać sobie spokój z wojowaniem.

Sierżanta denerwowały te marsze i kontrmarsze, które obserwował. Istniało jednak wiele więcej rzeczy bardziej wkurzających. Sporządzał sobie ich listę, czekając na Stena. W samym fakcie, iż został odkomenderowany do specjalnej misji, akurat nie widział niczego złego. Jakimś zakątkiem umysłu Alex rozważał kwestie natury egzystencjalnej i moralnej. Spędził w Modliszce wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że wcześniej czy później wszystko dobiega końca. Właśnie ostatnio zauważył, że jego osobisty zegar zaczyna zwalniać. Ale to, stwierdził w duchu, nie stanowi głównej przyczyny podłego nastroju. Wstąpiłem do gwardii jako żołnierz, kontynuował rozmyślania, i nagle siedzę na tym dziwnym świecie, przebrany za rajfura. Pewnego eonu, kiedy odejdę na emeryturę, przyrzekł sobie Alex, opowiem imperatorowi całą historię mojej służby.

Tym dziwnym miejscem pobytu był Heath, stolica światów Tahn. Alex i Sten przybyli tu z tajną misją, dlatego musieli starannie skrywać swe prawdziwe oblicza i zamiary. Jednak rodzaj kamuflażu zdecydowanie nie przypadł Kilgourowi do gustu. Sten wymyślił bowiem, że najbezpieczniej będzie odegrać rolę zamożnych alfonsów, gdyż tego typu ludziom nikt nie zadaje zbędnych pytań.

Choć w swej wieloletniej karierze Alex nieraz zetknął się z dziwacznymi kulturami, rzeczywistość Heath przeszła jego najśmielsze wyobrażenia.

W światach Tahn obowiązywał sztywny, hierarchiczny podział społeczny. Na szczycie znajdowali się warlordowie, to znaczy dziedziczni wodzowie-politycy. Poniżej byli porucznicy, dowódcy taktyczni, wojownicy. Dalej szła klasa kupiecka. Najniższą warstwę tworzyli chłopi. Oni właśnie odwalali całą czarną robotę, począwszy od noszenia włóczni w rosnącej tahnijskiej armii, a skończywszy na uprawie roli i pracach służebnych.

Wcale mi się to nie podoba, pomyślał z wściekłością Alex. Ale ci cholerni chłopi zdają się być zadowoleni ze swojego losu. Jakiś tysiąc lat wcześniej Alex Kilgour mógłby działać jako całkiem niezły rewolucjonista.

Mało tego, ciągnął dalej, tutejsze jedzenie nie jest tym, czym powinno się odżywiać ciało cywilizowanego człowieka. Potrawy z wodorostów, oceanicznych bestii, jakichś paskudnych szuwarów - czy to odpowiednia dieta dla mężczyzny?

Alex nie należał jednak do osób, które się czymkolwiek zamartwiają. Kiedy nadszedł Sten, starszy sierżant zdążył już pocieszyć się myślą, że alk i tahnijskie piwo są mocne i łatwo dostępne.

- Śmiesznie cię mamusia ubiera - powiedział na powitanie. Nowe szaty Stena wyglądały bardziej ekscentryczne niż Alexa, co w kulturze półświatka Tahn oznaczało, że jeszcze mniej rzucały się w oczy. Kapitan miał na sobie długi do kolan chałat w pomarańczowo-czarne pasy, a pod spodem czarny trykot. Taki strój, jak zapewniono Stena, stanowił ostatni krzyk mody wśród najzamożniejszych w seksbiznesie.

Sten chrząknął tylko w odpowiedzi na błyskotliwy dowcip przyjaciela. Kapitan także zaczął przypatrywać się szkolnemu podwórzu. Tahnijski wojownik odkrył jakiś błąd w ćwiczeniu jednego z dzieciaków i metodycznie ośmieszał malca przed kolegami. Gdy Sten skinął głową, obaj mężczyźni ruszyli w kierunku dzielnicy czerwonych latarni, gdyż właśnie w tej części miasta znajdowała się ich tymczasowa kwatera.

- Znalazłeś tego zwariowanego specjalistę od ładunków wybuchowych? - spytał Kilgour.

- Tak - odparł ponuro Sten.

- Dobra, lepiej mi nic więcej nie mów. Czuję, że sprawy mają się kiepsko.

- Wręcz fatalnie - rzucił Sten - Ten cholerny idiota znowu to zrobił.

Lee Dynsman rzeczywiście zachowywał się tak, jakby był niespełna rozumu. Po zejściu z pokładu na Heath wydał ostatnie kredyty na kryjówkę, drinka, kobietę i posiłek. Potem zaś zaczął rozgłaszać w szemranych barach, że jest ekspertem w robienienia bomb i że pilnie podejmie pracę. Pewien mały gang o wielkich ambicjach szybko wynajął przybysza do wysadzenia skarbca w tahnijskim składzie kredytowym. Po raz pierwszy w karierze Dynsmana robota poszła bez zarzutu; gruba, betonowo-stalowa ściana zamieniła się w gruz. Banda zgarnęła łup, zabrała Dynsmana do knajpy i tam w ramach świętowania zwycięstwa, upiła go do nieprzytomności. Gangsterzy nie byli durniami i zdawali sobie sprawę, że tahnijska policja (w zasadzie organizacja paramilitarna oddelegowana z armii do zadań specjalnych) potrzebowała winnego, więc wystawili Dynsmana.

- No to nasz chłoptaś siedzi w pudle - stwierdził Alex.

- Gorzej - odparł kapitan.

- Przestań mnie straszyć, stary. Wiesz, kiedy prowadziłem muzeum, zastanawiałem się nad odejściem ze służby. Moja mama ma zamek w Ross Galen Province, najpiękniejszej części planety Edinburgh. Zamek stoi nad jeziorkiem Loch Owen. Mógłbym teraz przebywać we wspaniałej rodowej posiadłości zamiast siedzieć tu z tymi barbarzyńcami.

- Zamknij się, do cholery. - Wyraźnie rozłoszczony Sten nie zamierzał wysłuchiwać Alexowych opowieści. - Dynsman nie siedzi w więzieniu. Wywieźli drania.

- Ahaaaa. - Alex ostatecznie pojął, w czym rzecz.

- Wiedziałem, że zrozumiesz, ty zbiegu z klanu kryminalistów. Dynsman odbywa karę na więziennej planecie.

- Muszę się napić.

- Ja też - zgodził się Sten. - Może po jednym głębszym wymyślimy, jak powiedzieć imperatorowi, że żadna siła nie wyciągnie Dynsmana z najgorszego więzienia światów Tahn.

Alex dostrzegł właśnie otwierany bar. Dwaj mężczyźni odwrócili się na pięcie i weszli do środka.

20.

Tarpy także wyśledził Dynsmana. Oczywiście on również wcześniej zadbał o to, aby ukryć prawdziwy cel podróży na Heath. Jednak jego pomysł na kamuflaż nie był tak sprytny jak Stena. Tarpy oraz pięciu pretorian-dezerterów udawali wędrowną trupę bokserów. Morderca i jego ludzie nie marnowali czasu na drobnostki związane z organizacją wyprawy, dlatego szybko namierzyli zaginionego zamachowca.

Tarpy zakręcił trzymaną w dłoni filiżanką herbaty. Żałował, że nie może uczcić sukcesu czymś mocniejszym. Nigdy jednak nie łamał swoich żelaznych zasad, dzięki którym utrzymał się przy życiu przez prawie siedemdziesiąt pięć lat. Jedna z najważniejszych brzmiała: “żadnych ogłupiaczy przy robocie".

Wziął łyk gorącego napoju i skinął na swojego przybocznego, eks-kaprala Milra, aby ten kontynuował.

Gdy Milr ponownie podjął przerwany wątek, członki Tarpy'ego przeniknęło przyjemne ciepło, spowodowane czymś więcej niż tylko działaniem rozgrzewającego płynu.

Bardzo rzadko trafiało mu się zlecenie nie wymagające harówki, rozlewu krwi oraz użycia przemocy. Ta robota wydawała się zaś prosta i czysta, a w dodatku oferowano za nią całkiem przyzwoitą zapłatę.

Tarpy przejrzał fiszkę zawierającą informacje o więziennej planecie. Prehominidalna. Wszyscy więźniowie skazani na dożywocie. Średnia życia więźnia - pięć lat. Ani jednej ucieczki.

W odróżnieniu od większości zawodowych morderców, Tarpy kierował się maksymą: Nie zabijaj dla przyjemności. Poszedł nawet krok dalej - nie zabijaj, jeśli nie ma potrzeby.

Szanse Dynsmana na powrót do któregoś z imperialnych światów równały się zeru.

Ach, ci ludzie, pomyślał Tarpy, ciągle biegają w kółko i coś knują. Żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, że bogowie zawsze biorą się za tych, którzy igrają z ogniem.

Tarpy wstał, wyciągnąwszy fiszkę z czytnika. Przeszedł przez pokój hotelowy do zlewu, opłukał filiżankę, otworzył szafkę i wyciągnął butelkę czystego quillu. Nalał sobie, a po chwili namysłu napełnił także szklankę dla Milra. Eks-kapral od razu wypił alkohol, nie marnując czasu na rozważanie kwestii, dlaczego zwierzchnik odstąpił od swej żelaznej zasady.

Tarpy opróżnił szklankę.

- Zbierzcie ludzi, kapralu. Wracamy na Świat Prime pierwszym dostępnym statkiem.

Dynsman już się nie liczył. Ten imperialny oficer też nie. Tarpy zastanawiał się teraz, ile powinien odpalić pretorianom, żeby nie poczuli się oszukani.

21.

Według dowcipu krążącego po Heath, wielka rzeka przepływająca przez stolicę, była jedynym na świecie zbiornikiem wodnym, który kiedykolwiek stanął w ogniu.

Rzeka płonęła całe dni. Szalejący żywioł niszczył przyległe tereny. Ale nawet, gdy ogień wygasł, tahnijscy lordowie, pomimo głośnych i wielokrotnych zapewnień o swojej miłości do natury, nie zrobili nic, aby oczyścić brudne koryto rzeczne. W końcu warlordowie posiadali nieskazitelne ogrody, po których mogli się przechadzać, komponując wyszukane rymy.

Z drugiej strony, pożar przyczynił się do błyskawicznej renowacji starych nadrzecznych dzielnic. Nie trwało jednak długo, a mordownie pojawiły się tam znowu.

Tak było na przykład w Khagu. Ten rejon miasta cieszył się dużą popularnością, ponieważ leżał blisko portu wodnego i kosmicznego, a także stanowił centrum czarnorynkowego handlu.

W jednej ze spelunek, przy barze stali dwaj mężczyźni w szarych, brudnych mundurach. Spodnie mieli wpuszczone w długie do kolan, bagienne buty. Byli uzbrojeni, co nikogo nie dziwiło, ponieważ w Khagu broń nosił niemal każdy. W skóropodobnych pasach umundurowanych klientów tkwiły ogłuszacze, pałki, noże i spraye z gazem. Na wpół pijani głośno dyskutowali ze sobą. Jeden z nich, Keet, wpatrywał się w kontuar, na którym leżał pakiet biletów.

- Ostatni dzień, partnerze. Ostatni dzień.

Jego towarzysz, Ohlsn, pokiwał głową i rzekł:

- Wie pan co, panie Keet, zastanawiałem się nad naszym problemem.

- Tych nam z pewnością nie brakuje.

- Nie o to chodzi - ciągnął Ohlsn. Znajdował się w takim stadium upojenia, kiedy w głowie powstają błyskotliwe pomysły, jeszcze z odrobiną sensu. - Otóż, cały kłopot polega na tym, że jesteśmy pomiędzy młotem a kowadłem. - Nie chwytam.

- Pij dalej. Chwycisz. Siedzimy tam trzy lata z rzędu i na czym zależy nam najbardziej?

- Żeby ściągnąć zadki z powrotem na ojczystą planetę.

- I z tego jasno wynika, że nie należymy do jakiejś głupiej klasy wojowników.

- Za dużo chlapnąłeś.

- Wcale nie. Pomyśl, stary. Tam mamy władzę, nie? Ile razy skułeś kogoś tylko dlatego, że nie podobał ci się jego wygląd? Ile razy przychodziła do ciebie na kwaterę dziewczyna, gotowa na wszystko, byle tylko nie musiała wychodzić do roboty?

- To część naszej pracy.

- Jasne. Jesteśmy chłopami, nie? Ale przez trzy lata na posterunku dajemy sobie radę lepiej niż jakikolwiek wojownik czy warlord.

- To nowy przydział. Możemy trafić na kupę darkhu.

- Daj spokój, to taka sama robota, jaką wykonywaliśmy przez lata. Gdzie byłoby nam lepiej?

Keet zastanawiał się nad słowami kompana, dolewając resztki quillu do szklanek. W litrowej karafce nie pozostała już ani kropla alkoholu.

Na to właśnie czekali Sten i Alex. Siedzieli przy małym stoliku, jakieś trzy metry za umundurowanymi mężczyznami. Sten skinieniem dłoni wezwał kelnerkę, którą wcześniej hojnie obdarował napiwkami.

- Stawiamy tym gościom następną kolejkę - powiedział.

Zapłacił dziewczynie, nie żądając reszty i spojrzał na Kilgoura.

- Tak jest - zgodził się Alex z nie wypowiedzianym pytaniem. - Ci chłopcy są nasi.

W tym czasie kolejna karafka pojawiła się przed Keetem i Ohlsnem. Wyciągnąwszy od barmanki informację, kto postawił kolejkę, Keet odwrócił się, mierząc ich zdziwionym wzrokiem. Sten uniósł swój kubek uśmiechając się szeroko. Keet i Ohlsn wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Obaj wiedzieli, że już wyczerpali limit gotówki przeznaczonej na picie, więc po chwili przysiedli się do stolika. Mężczyźni w alfonsich strojach nie zrobili na umundurowanych najmniejszego wrażenia.

- Nie lubię pić z kimś, kogo nie znam - warknął Keet.

- Jesteśmy braćmi Campbell - wyjaśnił Alex.

- I od razu widać, czym się zajmujecie.

- W naszym fachu reklama się opłaca - powiedział Sten. - Nie złapiesz dziewczyny, jeśli nie widać, że możesz sobie na nią pozwolić.

- Nie potrzebni nam alfonsi - stwierdził Ohlsn. - Powinieneś zobaczyć, co się im tam przydarza.

- To jest doświadczenie, którego zamierzam uniknąć - odparł Sten, ponownie napełniając kubki

- Dobra, dość tej gadki - zarządził Keet. - Wiecie, kim jesteśmy. Nie stawiacie dlatego, że wam się podobamy.

- Zgadza się - przyznał Sten. - Mamy problem.

- Nie wątpię.

- Im szybciej weźmiemy się do jego rozwiązania, tym lepiej.

- Niech zgadnę - powiedział Keet. - Zgarnęli jedną z waszych panienek i chcą ją wywieść.

- Ten człowiek to jasnowidz - zadziwił się Sten.

- Znasz zasady koleś. Człowiek raz zabrany, więcej nie wraca. Chyba że sztywny. Nie próbujcie więc kupić u nas jej wolności.

- Nawet nie zamierzamy - odparł Sten.

- To czemu stawiacie?

- Widzisz - zaczął Sten z wahaniem - nasza przyjaciółka jest prześliczna, ale niestety niezbyt bystra. Zadała się z kimś z góry. - Sten podniósł kciuk w uniwersalnym tahnijskim geście, oznaczającym dowolną klasę, wyższą od tej, do której przynależeli rozmówcy. - Nie spodobało się to trzeciej żonie klienta, więc oskarżyła moją przyjaciółkę o paserstwo.

- Niezły gips - stwierdził Keet.

- Dziewczyna przynosiła mnóstwo pieniędzy - westchnął Sten - więc pragnąłbym zapewnić jej opiekę. Ona jest z tych delikatnych.

Keet i Ohlsn popatrzyli na siebie.

- Czego chcecie?

- Żeby ktoś się nią zajął.

- Czyli jeden z nas ma wziąć nieboraczkę pod swoje skrzydełka?

- Właśnie.

- To bez sensu. Po co się angażujecie? Przecież ona i tak już nigdy nie wróci.

- Owszem, ale tu chodzi o pewną inwestycję. Otóż, Din ma dorastające siostry. Jeszcze ładniejsze niż ona sama. Więc jeśli zobaczą, że chronię rodzinę...

Ohlsn odchrząknął radośnie. Był gotów do negocjacji.

- Dobra, koleś. Zajmiemy się tą panienką. A co oferujesz w zamian?

Alex wyciągnął z kieszeni rulon tahnijskich kredytów.

- Drakh - zaklął Keet. - Szkoda że was nie spotkaliśmy na początku przepustki. Teraz nam taka forsa na nic przez najbliższe trzy lata.

- Zaproponujcie coś.

Keet podniósł pakiet biletowy.

- Tu jest napisane, że okrętujemy za osiem godzin. To znaczy, że jeśli chcecie, abyśmy wyświadczyli wam przysługę, musicie znaleźć nam jakieś atrakcyjne zajęcie, które nie trwałoby zbyt długo i nie wpędziłoby nas w kłopoty. Może pomyślicie o czymś z własnej branży.

- Mężczyzna po paru szklankach ąuilla ma ochotę nie tylko na rozmowy z kumplem - naprowadzał Ohlsn.

Sten otworzył szeroko oczy.

- Przepraszam, że tak wolno myślę. Oczywiście, wszystko jasne.

- Braciszku - dodał Alex - widzę, że ci panowie chcą nas potraktować uczciwie. Damy im siostry Din?

Keet oblizał wargi.

- To już je przechwyciliście?

- Owszem - odparł Sten. - Ich starzy się nie przejmują, po prostu hodują dziewczynki. Czekają, aż osiągną one dziesiątkę, a potem je sprzedają. Mamy dwie od około miesiąca. Teraz właśnie są na przyuczeniu.

- W porządku. Zapewniacie jeszcze jedzenie i picie. Poza tym pilnujecie, żebyśmy nie spóźnili się na transport.

Na twarzach czterech mężczyzn wykwitły szerokie uśmiechy i Sten skinął, aby przyniesiono następny dzban. Należało przypieczętować umowę.

Na zewnątrz, słone powietrze błyskawicznie otrzeźwiło Stena. Wypił tyle, że wcześniej zaczął poważnie rozważać poinformowanie umundurowanych mężczyzn, co im się przydarzy i dlaczego. Na szczęście po wyjściu z baru oprzytomniał. Szedł w krok za Keetem. Gdy opuścił ręce, ostrze skrywanego pod pachą noża wpadło mu w dłoń. Skinął głową do Kilgoura.

Alex obrócił się i zadał cios. Rozbudowane mięśnie starszego sierżanta, poprowadziły pięść prosto w klatkę piersiową Ohlsna. Żebra pękły. Cała siła uderzenia skupiła się na sercu. Z ust Ohlsna popłynęła krew.

Keet umarł śmiercią równie gwałtowną, lecz zadaną w sposób bardziej finezyjny. Nóż Stena wśliznął się w jego podstawę czaszki, oddzielając rdzeń kręgowy od mózgu.

U Stena i Alexa zadziałały stare odruchy, wyuczone w Modliszce. Chwycili padające ciała i ułożyli je na chodniku. Szybko obdarli zwłoki z broni, mundurów oraz pakietów identyfikacyjnych. Kilgour wyciągnął z pobliskiej sterty śmieci dwa, uprzednio tam schowane i odpowiednio obciążone, worki.

Chwilę później, starannie zapakowane zwłoki zostały zepchnięte z nabrzeża, by zniknąć bez śladu. Za dziesięć godzin, specjaliści sądowi będą mieli do badania jedynie rozkładającą się breję.

Alex zwinął mundury i wsadził je pod pachę.

- Nigdy nie sądziłem - zadumał się - że do wszystkich grzechów na moim sumieniu dorzucę jeszcze zanieczyszczanie oceanu.

- Alex, pomóż - poprosił płaczliwie Sten.

- Chwileczkę, stary. Nie mam teraz czasu.

Alex był faktycznie zajęty. Wkładał dokumenty Keeta i Ohlsna do jednego z przyrządów Modliszki, które przywieźli ze sobą. Maszyna kopiowała identyfikatory oraz dane osobiste tak, aby odpowiadały zdjęciom a także rysopisom Stena i Alexa.

- Starszy sierżancie Kilgour! Ja tu, do cholery, dowodzę!

Ostatnia fotografia przedstawiała Keeta idącego pod ramię z jakąś kobietą, zapewne miłością jego życia. Jednakże na nowym zdjęciu, to Sten występował w roli kochanka. Kilgour uśmiechnął się i nacisnął guzik. Urządzenie zaczęło syczeć - za niecałe pół minuty zarówno oryginały dokumentów jak i mechanizmy kopiujące, zmienią się w bryłę pląsu, której nikt nie zdoła zanalizować. Alex spojrzał do tyłu, aby się przekonać, na czym polega problem Stena.

- Jestem kapitanem Imperialnej Gwardii, a nie szwaczką - oświadczył stanowczo Sten. - Nie umiem szyć. Nie wiem, jak przerabia się mundury, nawet za pomocą kleju krawieckiego i noża - krzyczał, rozpaczliwie machając rękami.

Kilgour syknął, nalał sobie drinka i smutnym wzrokiem popatrzył na Stena.

- Jak, u diabła, udało ci się skleić obie ręce? Każda kobieta poradziłaby sobie z tak prostym zadaniem.

Zanim Sten znalazł sposób, by uderzyć przyjaciela, Alex wylał na ręce kapitana alk, który rozpuścił klej. Szybko ponownie napełnił kubek i podał go dowódcy. Sten wypił trunek jednym haustem.

- Tak, dowodzisz prawdziwości starego porzekadła - zauważył Alex, kiedy niefortunny krawiec już przestał się krztusić i wytarł załzawione oczy. - Sten rzucił partnerowi mordercze spojrzenie, a ten dokończył: - Pokaż mi jak szyjesz, a powiem ci jak płaczesz.

Sten uznał, że Kilgour stanowczo zbyt wiele sobie pozwala.

22.

Kolejna fala odpływu uderzyła w jego nogi. Przystanął czując rozdzierający ból mięśni. Dynsman z wysiłkiem brnął przez tłustą wodę, gdyż jeszcze nie umiał wykorzystywać równomiernych ruchów morza jako pomocy w marszu. Tak samo było w czasie Konchy, kiedy dźwięk nabrzeżnego rogu sygnalizował koniec dnia pracy. Wtedy problem polegał na utrzymaniu równowagi w przybierającym przypływie. Dynsman nadal walczył z żywiołem. Potworny ból mięśni, bezustannie nękanych skurczami, przez wicie nocy nie pozwalał mu zmrużyć oka. Zalegające na dnie odłamki skał i ostre muszle mollsków raniły stopy, osłonięte jedynie cienkimi butami z pląsu.

- Cholera. - Zaklął głośno Dynsman. Zmylony krok i niewielka cząstka ciała została odcięta przez muszlę. Stał opierając się pływowi i rozglądając wokół. Przez moment serce łomotało mu dziko. Niemal czuł jak krew wyciska z drobnego skaleczenia. Dynsmana przebiegł dreszcz, gdy pomyślał o wszystkich drapieżnych stworzeniach żyjących na plantacji mollsków.

Zwalczył panikę i spróbował wziąć się w garść. Po obu jego stronach czterdziestu innych więźniów Dru powoli przedzierało się przez fale. Szli ostrożnie, wypatrując bąbli zdradzających kryjówkę przestraszonych mollsków.

Dynsman nigdy w życiu nie pracował tak ciężko ani nie był równie przerażony. Dużo bardziej wolałby rozbrajać źle skonstruowaną bombę, niż łowić podstępne mollski. Nie miał zbyt sprawnych rąk, siedem pozostałych mu palców przypominało pozbawione czucia kawałki drewna. Przeżył w swoim fachu tak długo dzięki sprytowi i szczęściu. Przy robocie nad delikatnymi mechanizmami ładunków wybuchowych zawsze powtarzał sobie: “A niech tam, co ma być to będzie."

- Dynsman! - dobiegł z brzegu ryk. - Rusz dupę, albo zaraz dostaniesz kopa.

Wrzask podziałał jak wstrząs elektryczny. Dynsman ruszył niezgrabnie naprzód, trzymając łapkę na mollski w gotowości.

Większość zajęć więźniów Dru wiązała się z hodowlą wyjątkowo egzotycznych, drogich i śmiercionośnych żyjątek. Delikatne mięso mollska ceniono we wszystkich systemach, ze względu na jego wyśmienity smak oraz owiane legendą działanie jako afrodyzjaka. Mollsk był mutantem skorupiaka ze Starej Ziemi. Kilogram doskonałego mięsa chroniła ostra jak brzytwa skorupa. Dojrzała, około półmetrowa postać stworzenia stanowiła wynik wielosetletniej hodowli. Problem łowców polegał na tym, że te same geny, które uczyniły mollska tak dużym i smacznym, wpłynęły również na znaczny rozwój jego systemu ruchowego. Stworzenie żyło w mule i preferowało chłodne, rojące się krylem morza. Kiedy żerowało, otwierało wielką, przypominającą wachlarz górną muszlę, naprowadzając mikroorganizmy do swojego filtrującego żołądka. Mollsk nie posiadał ani zmysłu wzroku, ani dotyku. Partnerów i wrogów rozpoznawał doskonałym węchem. Dlatego właśnie pracowano w czasie odpływu. Odór wyrzuconej na brzeg zgnilizny miał maskować zapach zbliżającego się łowcy. Jednak taka osłona przestawała być skuteczna, gdy człowiek znalazł się metr od mollska. Z tej odległości skorupiak wyczuwał napastnika i, przerażony, zagrzebywał się głębiej w błocie, pozostawiając za sobą ślad z bąbli. W tym momencie łowca chwytał stworzenie. Albo, jak w przypadku Dynsmana, usiłował schwytać.

Więźniowie wyznaczeni do tego zadania byli wyposażeni w specjalne łapki. Składały się one z dwóch, długich na półtora metra rękojeści, zakończonych bardzo ostrymi, sprężynowymi szczękami z sitem. Nieustraszony łowca trzymał łapkę w gotowości, prąc przez fale i wypatrując bąbli. Następnie celował w punkt, gdzie znikały bańki powietrza, i wbijał narzędzie w muł, zwalniając sprężynę. Aby trafić, należało oczywiście wziąć pod uwagę kąt załamania światła. Po takim polowaniu łowca wyciągał ociekającą błotem i wodą łapkę, a potem wrzucał złowione stworzenie do holowanej za sobą, gumowej tratwy.

Ze wszystkich więźniów Dynsman był chyba najgorszy w tej robocie. Rzadko kiedy udało mu się złowić choć jednego mollska, więc niemal co drugą zmianę wracał do brzegu z wywróconą do góry dnem tratwą. To natomiast oznaczało, że żył bardzo nędznie, gdyż na Dru istniała ścisła zależność między ilością otrzymywanego pożywienia a wydajnością więźniów. Zaledwie po jednym miesiącu żebra sterczały Dynsmanowi nad zapadniętym brzuchem pod kątem trzydziestu stopni. Jakby głodówka nie była dostateczną karą, za każdym razem, gdy coś sknocił, dostawał pięścią po karku od Chetwynda, szefa miejscowych łotrów.

Dynsman znów powoli ruszył naprzód, szukając stopami gładkich powierzchni. Nagle zobaczył stróżkę małych pęcherzyków powietrza. W oszołomieniu, na oślep pchnął łapkę w dół i nacisnął spust. Woda eksplodowała miriadami bąbli. Dynsman, śmiejąc się histerycznie, wyciągnął przyrząd z uwięzionym w szczękach olbrzymim mollskiem. Zwolnił spust i wrzucił stworzenie do tratwy. Nareszcie, pomyślał. W końcu zaczynasz chwytać. Z dużo większą pewnością siebie pomaszerował naprzód. Jednak po chwili powróciły wszystkie wątpliwości i obawy. Dynsman przypomniał sobie opowieści, których nasłuchał się w wiosce. Niesamowite historie o morskich stworach, utrzymywały, że zadufane żółtodzioby najbardziej są narażone na ataki.

Dynsmanowi co prawda ani razu zagroziła bezpośrednia napaść, lecz widział on ciała wyciągane na brzeg przez Chetwynda i jego bandziorów. Wieść niosła, że w tych wodach żyło wiele niebezpiecznych stworów, ale szczególnie dwa stanowiły temat ciągłych dyskusji i nocnych koszmarów. Drugimi pod względem krwiożerczości stworzeniami, które także żerowały na mollskach, były morae. Z kształtu przypominały węże. Odpowiednia budowa żeber umożliwiała im poruszanie swym trzymetrowej długości cielskiem. Ogon służył morae'om za ster, a w ataku za straszliwy, duszący pierścień. Miały olbrzymie głowy. Zawiasowe szczęki pozwalały tym bestiom na połykanie kęsów o wiele większych niż średnica ich rurowatego tułowia. Jak większość zwierząt głębinowych posiadały bardzo rozbudowany układ mięśniowy, co dawało im olbrzymią siłę. Naoczni świadkowie opowiadali, jak morae błyskawicznie wciągnęła pod wodę łódź wraz z człowiekiem, który nieopatrznie wystawił nogę za burtę. Dynsman pocieszał się tym, że morae rzadko żerowały w czasie odpływu. To podczas powrotu do domu, gdy morze przybierało, myśliwi mieli się czego bać.

Jednak największą grozę siał gurion. Stwór ten był zawsze głodny i polował o wszelkich porach. Zanurzony po pas Dynsman z przerażeniem stwierdził, że właśnie znajduje się na tej głębokości, na której guriony najchętniej czatują na ofiarę. Nigdy dotąd żadnego nie widział i diabelnie mu ten stan rzeczy odpowiadał. Wyglądały chyba jak ziemskie rozgwiazdy, ale były o wiele większe; miały jakieś dwa metry średnicy. Na swych licznych nogach potrafiły wznieść się ponad wodę nawet w trzymetrowym przypływie. Poruszały się w głębinach tak szybko, jak człowiek na lądzie. Nikt nie zdołałby przed nimi uciec. Białą, grubą skórę potworów pokrywały różnego rodzaju gruzły. Dzięki potężnym przyssawkom, umieszczonym na kończynach, bestie bez problemu rozrywały muszle mollsków. Potem rozdziawiały nad ofiarą żołądek obramowany rzędami ostrych jak igły zębów. Chwytały miękkie mięso, a następnie wcisnąwszy je na siebie, jednocześnie rozdzierały i trawiły żywy organizm.

Dynsman nigdy nie chciałby spotkać guriona.

Ostatecznie zastanawiał się nawet, czy nie lepiej było stanąć przed wymiarem sprawiedliwości na Świecie Prime niż zostać skazanym na Dru. Zawsze uważał się za człowieka niedocenianego, ale tutaj jego talenty okazały się zupełnie bezużyteczne. Kiedyś myślał, że potrafi poradzić sobie w każdym społeczeństwie. Nie miał żadnych uprzedzeń. Robił to, co umiał najlepiej - wysadzał różne obiekty w powietrze. Po wykonaniu zadania lubił sobie wypić w towarzystwie innych zawodowców.

Chetwynd wszystko to zmienił. Dynsman nie winił systemu tahnijskiego za swój obecny los. Popełnił błąd, więc został złapany. Odpowiedzialnością za niedolę obarczał podłych towarzyszy.

Chetwynd był jednym z wielu więźniów-szefów, rządzących wioskami porozrzucanymi po całej planecie. Tahnijczycy stworzyli kolonię więzienną, aby odizolować od reszty społeczeństwa ludzi przedstawiających choćby najmniejsze zagrożenie. I nie widzieli różnicy w tym, czy ktoś obrabował bank, czy tylko podniósł transparent. Poza tym mieszkańcy systemu Tahn byli niezwykle praktyczni. Jeśli już istniał świat więzienny, to musiał on na siebie zarabiać. Albo jeszcze lepiej: przynosić zyski. Na terenie gdzie przebywał Dynsman, założono rozległe plantacje mollsków. W tahnijskich wyższych sferach za dwadzieścia gram mięsa tych skorupiaków płacono małą fortunę. W głębi Dru, poprzez niezmierzone przestrzenie pustyni toczyły się gnane wiatrem krzaki piżmowe. Kiedy usiłowano je zatrzymać, rozpryskiwały wokół silnie żrący kwas, więc wielu więźniów umierało podczas zbiorów. Z druańskich plantacji, farm oraz kopalnii wysyłano drogocenne dobra, uzyskane kosztem “bezwartościowych" żywotów.

Dynsman rozgryzł ten system, zanim jeszcze przetransportowano go do wioski Chetwynda, i postanowił utrzymać się przy życiu. Nawet niewiele brakowało a zyskałby uznanie samego Chetwynda.

Chetwynd był kiedyś nadzorcą pracy w dokach głównego tahnijskiego portu kosmicznego. W swej dość barwnej przeszłości dokonał licznych morderstw i rabunków. Pewnego razu zorganizował strajk. Razem ze swymi współpracownikami domagał się takiego samego udziału w zyskach, jaki mieli robotnicy przylatujący z dalekiej przestrzeni. Wtedy właśnie miarka się przebrała. Zakuto Chetwynda w kajdany i poinformowano go, że w przyszłości będzie zdobywał mollski. Jeszcze przed pojawieniem się na scenie Dynsmana, olbrzymi Chetwynd zagarnął już wioskę dla siebie. Ubierał się w najlepsze ciuchy, jako jedyny korzystał z wszelkich luksusów i zebrał z więźniarskich piękności mały harem. Należy dodać, że damy chętnie pozostawały z Chetwyndem, ponieważ był nie tylko bogaty jako główny rzezimieszek, lecz przede wszystkim wyróżniał się urokiem osobistym i męstwem.

Sam Dynsman, gdy zrzucono go ze śmigacza i przydzielono do Chetwynda, uległ czarowi herszta. Olbrzym zdążył już przestudiować wcześniej skradzioną kartę identyfikacyjną przybysza.

- Specjalista od bomb - zadumał się. - Pewnie jesteś tym gnojem, którego zawsze szukałem jeszcze na Heath.

Chetwynd natychmiast zmusił Dynsmana do konstruowania ładunków wybuchowych. Materiały dostarczone przez szefa bandy nawet w połowie nie dorównywały właściwym, ale Dynsman starał się ze wszystkich sił, aby dowieść, iż przechwałki, jakie wygłaszał na temat własnych umiejętności, nie są próżne.

Dynsman zastanawiał się, choć nigdy nie pytał, po co Chetwyndowi te bomby. Przecież strażnicy, których uważał za oczywiste cele, zemściliby się okrutnie nawet za najdrobniejsze draśnięcie. W końcu Dynsman zdołał wyprodukować wybuchowy przyrząd, uruchamiany narkopiwnym chuchem, niemal zawsze wydobywający się z ust strażników Dru. Test wypadł nieszczęśliwie. Rzecz w tym, że Dynsman popełnił drobny błąd, instalując feromonowy zapalnik. Kiedy Chetwynd wysłał grupę na pierwszą akcję, zapach piżma używanego przez najnowszą ukochaną herszta uruchomił bombę o wiele przed czasem.

Dynsman spodziewał się, że zostanie zabity na miejscu. Zamiast tego, Chetwynd tłukł go przez chwilę, a następnie po dłuższej naradzie ze swoimi przybocznymi oprychami, przydzielił nieszczęśnika do głównej brygady zbierającej mollski. Brnąc przez fale i oczekując ataku morae'a albo guriona, Dynsman zastanawiał się, czy zawieszenie wyroku rzeczywiście stanowiło przejaw łaskowości Chetwynda.

Z lewej strony rozległ się krzyk. Gdy Dynsman obrócił głowę, ujrzał, że całe skrzydło współtowarzyszy niedoli rozpaczliwie młóciło wodę, usiłując wydostać się na brzeg. Kolejny wrzask podniósł się z prawej i Dynsman w jakiś sposób wiedział, że dla niego było już za późno na ratunek. Kiedy inni wracali, on rozmyślał o swoich problemach, ignorując wszystko wokół.

Powinien uciekać, ale gapił się tylko w paraliżującym zafascynowaniu na czarne kształty nadpływające w jego kierunku. Morae! Ciężka cholera, morae! W końcu udało mu się zrobić w tył zwrot. Zaczął przebierać nogami, jednak odpływ nie pozwalał iść naprzód. Serce waliło Dynsmanowi jak młotem. Mięśnie podejmowały maksymalny wysiłek, lecz to wciąż nie wystarczało. Bezradny więzień niemal czuł szczęki potwora chwytające go za łydkę. Nogi wydawały się niezwykle cienkie i kruche. Po chwili był już przy brzegu; ludzie wyciągali go na plażę, a on dyszał, śmiał się i jednocześnie trząsł ze strachu. Rzucili wyłowionego kompana i pobiegli z powrotem. Dynsman usłyszał kolejny przeraźliwy krzyk i przetoczył się na brzuch, aby zobaczyć, co się dzieje. Chetwynd stał w wodzie i wykorzystując całą swą ogromną masę, walczył z jakąś potężną siłą, która wciągała jednego z łowców w morskie odmęty. Potężny rzezimieszek trzymał mężczyznę pod pachy. Niewidzialna siła gwałtownie szarpała ciałem nieszczęśnika. Człowiek wrzeszczał i wrzeszczał, i wrzeszczał. Chetwynd jednak nie rozluźnił chwytu. Ciągnął tak długo, aż wreszcie, cokolwiek trzymało więźnia z drugiej strony, puściło. Chetwynd wytoczył się z powrotem na plażę i padł przy skrzekliwym aplauzie obserwatorów zmagań. Dynsman niemal krzyknął z ulgi, zanim zobaczył, co olbrzym trzymał w ramionach. Morae zwyciężyła. Łowca mollsków był pozbawiony połowy ciała. Robotnik uśmiechnął się do swego wybawcy, a potem gałki oczne przewróciły mu się do góry białkami, i krew buchnęła z ust. Dynsman odpełzł nieco dalej, by zwymiotować.

23.

- Jeden dla pana, panie Ohlsn!

- Potwierdzam, panie Keet!

Więzień, szturchnięty przez Stena pałką, pobiegł w kierunku Alexa. Kilgour wyciągnął przed siebie uniesioną dłoń, gdyż w ten sposób salutowali Tahnijczycy, po czym skierował więźnia przez bramę na świat Dru. Zatrzasnął i zamknął wrota na potrójny zamek, a potem ukłonił się partnerowi. Ponownie wymienili saluty i ruszyli w kierunku swoich kwater.

- Przez wiele przeszedłem dla imperatora, drogi Stenie, jednak ty zmuszasz mnie do grania ról, których wolałbym w ogóle nie znać. Nie było mi źle jako zdegradowanemu żołnierzowi, kiedy zajmowaliśmy się tymi stukniętymi Talameńczykami. Ale zrobić ze mnie najpierw alfonsa, a potem klawisza to już lekka przesada Mojej mamie nie spodobałyby się takie pomysły.

Alex marudził nieustannie, odkąd rozpoczęli podróż na Dru strażniczym transportowcem. Ich personaliów nikt nie sprawdzał. Widocznie, nawet przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa Tahnijczycy nie mogli sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek chciałby udać się na więzienną planetę.

A jednak, chcąc być sprawiedliwym, należało przyznać, że strażnicze życie miało także swoje jasne strony. Spora część produkowanych na Dru luksusowych dóbr trafiała do obozu wartowników. Poza tym istniała też możliwość darmowego korzystania z całkiem niezłych atrakcji. Każdy bowiem skazany na Dru więzień wiedział, że jego (lub jej) szansę przeżycia wydatnie wzrastały w przypadku zgłoszenia się na ochotnika do dzielenia łoża ze strażnikiem.

Sten i Alex odrzucali tego typu oferty, twierdząc, że spali z tą samą kobietą i obaj złapali wyjątkowo paskudną chorobę wymagającą długiego leczenia.

Ohlsn miał rację - dla mężczyzn i kobiet z klasy chłopskiej, z której zwyczajowo rekrutowano straż więzienną, życie było tu naprawdę słodkie.

- Mój miły Stenie - wyszeptał Alex pod drzwiami bezpieczeństwa wiodącymi do koszar straży - czy jesteś absolutnie pewien, że wszystko co mamy zrobić, to tylko zabrać stąd tego szalonego speca od ładunków wybuchowych? A może byśmy tak zostawili własną, bombkę na środku dziedzińca, zanim się zmyjemy?

- Świetny pomysł, sierżancie. Nie.

Weszli do kwatery przy akompaniamencie głośnego westchnienia Kilgoura.

Alex poczekał, aż maszyna przestanie działać, uniósł plasowe drzwiczki i zabrał dwa kubki narkopiwa do stolika, przy którym siedział Sten.

Wszystkie pomieszczenia rekreacyjne w koszarach były takie same; nadmiernie bogato zdobione pokoje stanowiły niezbyt udaną kopię wnętrz mieszkań warlordów. Jedynie maszyny do narkopiwa stanowiły dodatek, którego próżno by szukać w domach zamożnych Tahnijczyków. Alex skrzywił się i pociągnął łyk trunku. Jako człowiek pochodzący z wolnego świata i imperialny żołnierz, nigdy nie zetknął się z wątpliwymi walorami smakowymi tego napoju. Sten natomiast wychylił już niejedną porcję na fabrycznym świecie Vulkana.

- Ci Tahnijczycy nie tylko nie jedzą jak należy, ale jeszcze nie znają się na piwie - utyskiwał Alex.

- To niezupełnie piwo.

- Jasne. Prędzej uznałbym za piwo wielbłądzie siki niż to, co robią Tahnijczycy.

- Oni najpierw poddają fermentacji określony rodzaj ziarna, a potem dorzucają opiaty.

Alex wypluł płyn z powrotem do szklanki.

- Żartujesz!

Sten potrząsnął głową i pociągnął kolejny łyk. Smakowało nawet gorzej niż pamiętał.

- Jakie są efekty?

- Stajesz się oczywiście kołowaty. I przez cykl może dwa oblewają cię zimne poty.

- Świetnie, cholera. Najpierw wcielam się w alfonsa, potem w klawisza, a na koniec staję się narkomanem. Imperator nigdy się nie dowie, przez co ja przechodzę.

Sten zauważył jednak, że informacja o działaniu narkopiwa nie powstrzymała Alexa od opróżnienia szklanki. Dalsze narzekania sierżanta Kilgoura utonęły we wrzaskliwym powitaniu, jakie pozostali strażnicy urządzili dwu przybyłym kobietom, których Sten i Alex, podczas swego trzytygodniowego pobytu na Dru, jeszcze nie widzieli.

- Bliźniaczki Furlough!

- Jak wykorzystałyście wygraną?

Nieco wyższa i tęższa strażniczka gestem poprosiła o ciszę. Zebrani w końcu zamilkli.

- Chcecie raportu? Dobra. Nasz nieodżałowany... cholera wie jak mu tam... a może to była ona?... tak czy inaczej świętej pamięci więzień został dowieziony na miejsce i przerobiony.

- Pieprzyć bandytę! Kogo to obchodzi?

- Ja i Kay znalazłyśmy nowy sposób spędzania czasu na Heath. - Zainteresowanie wśród biesiadujących wartowników było oczywiste.

- Wy, żeby się zabawić, musieliście wyłożyć sporo forsy - kontynuowała kobieta. - Powiadam wam, wpadłyśmy na genialny pomysł. Flota się rozbudowuje, więc jest pełno nowych rekrutów. Są młodziutcy i uwiązani na posterunkach. Wykombinowałyśmy z Kay, przecież na nas mogą wydać swoje kredyty i tak zrobili, jako że skorzystałyśmy z prawa przebywania w bazie, w centrum R&R.

- Dobra zabawa - zarechotał ktoś.

- Wierzcie mi, to złoty interes - ciągnęła kobieta. - Chłopaczki idą z wami, bo chcą, nawet nie trzeba ich namawiać. Zdradzę wam też mały sekrecik. - Łypnęła okiem. - Tak jest dużo... mocniej. No i to oni za wszystko płacą.

Jakiś sierżant wstał i ceremonialnie uniósł kubek.

- Cieszymy się, że jesteście z powrotem. Z przyjemnością wysłuchamy waszych niesamowitych opowieści. Ale jeśli w następnej loterii to wy znów wygracie, wtedy może popłynąć krew. Już trzeci raz w ciągu dwu lat pojechałyście na Heath.

Sten i Alex popatrzyli na siebie. Wszystkie słowa były zbędne. Wzięli z maszyny następne porcje narkopiwa i włączyli się w ogólne zamieszanie.

Problem, którego jeszcze nie zdołali rozwiązać, sprowadzał się do pytania: jak po odnalezieniu Dynsmana wydostać z planety jego i siebie. Jako doświadczeni w działaniu na wrogim terenie agenci zakładali, że jakiś sposób zawsze się znajdzie. Jednak w ciągu ostatnich trzech tygodni nie udało im się na żaden wpaść. Więzienną planetę otaczały załogowe i bezzałogowe statki strategiczne. Z resztą świata łączyły jedynie więzienne transportowe albo automatyczne frachtowce, uwożące luksusowe towary. Każdy przelot wartowników kontrolowały specjalne oddziały straży. Nawet Sten i Alex nie czuli się na siłach, by przejąć okręt pilnowany przez setkę ludzi. Pojazdy eksportowe były natomiast wielkimi chłodniami o azotowej atmosferze. Możliwość skorzystania z loterii wydawała się więc wyjątkowo interesująca.

Dru stanowiło dumę Tahnijczyków, ponieważ przynosiło zyski. A pożytek robiono nie tylko z mollsków czy piżma, ale także z martwych więźniów.

Otóż pod wpływem stresu ludzka szyszynka produkuje substancję o właściwościach narkotyku uśmierzającego ból. Im większe napięcie nerwowe, rym wydajniej pracuje; ów gruczoł. Jako że większość więźniów na Dru umiera w ogromnym stresie, ich ciała są pełne tego narkotyku. Problem polega na odzyskaniu ciała i zamrożeniu zwłok, zanim zaczną się one rozkładać. Skazańcy przebywający na więziennej planecie giną bardzo często, ale rzadko w okolicznościach umożliwiających wykorzystanie ich ciała.

Dobry “materiał" transportowano do stolicy Światów Tahn. Przerobu nie dokonywano na Dru z dwu przyczyn: żaden z wykwalifikowanych techników nie zgodziłoby się pracować w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc; a poza tym, ekstrakt szyszynki jak wiele silnych specyfików przeciwbólowych, był radość niosącym opiatem. Którykolwiek z Tahnijskich warlordów wpadł na pomysł, żeby przerabiać ludzi na środki odurzające, miał dość rozsądku, by nie dać dostępu do supernarkotyku więziennej planecie, i tak już nękanej problemami. Zebrane w wystarczającej liczbie, zamrożone i zapakowane trupy wysyłano pod eskortą dwu strażników, wybieranych za pomocą losowania. Loteria stwarzała więc niepowtarzalną szansę, aby się wydostać z Dru przed regulaminowym wyjazdem na przepustkę rekreacyjną po trzyletnim cyklu służby.

Pod koniec wieczoru Sten i Alex już zezowali od narkopiwa, ale najważniejsze było to, że znaleźli drogę ucieczki. Dla Dynsmana i dla siebie.

24.

Pierwszy krok miał zrobić Alex. Otóż musiał on przedstawić pewną opowieść.

- Uaaa - ziewnął przeraźliwie. - Jestem na Dru niecały miesiąc, a słyszałem już wszystkie wasze najlepsze historyjki.

- Ty znasz na pewno ciekawsze, Ohlsn - zakpił jeden ze strażników. Tęgi Szkot zdążył wyrobić sobie niezłą pozycję wśród kolegów po fachu. Szczególnie dzięki temu, że zawsze chętnie stawiał kolejkę lub dwie.

- Może byś się zamknął, skoro to ja płacę? - Po tych słowach zapadła grobowa cisza. Alex odczekał chwilę i rzekł: - Opowiem historię ze Starej Ziemi. Działo się to bardzo dawno temu. My, Szkoci, biegaliśmy wówczas wolni i bosonodzy po takiej zielonej wyspie. Ale nawet wtedy, przed naszym imperatorem, istniało już imperium. Mówili na nie Rzym. Otóż owi Rzymianie ogromnie się bali Szkotów, dlatego też wznieśli w poprzek wyspy budowlę zwaną murem Hadriana. My znajdowaliśmy się po jednej, oni zaś po drugiej stronie.

Ale interes był interesem. Ludzie musieli mieć dostęp do przeciwległego terytorium. Przechodzili wiec bramami, przy których, rzecz jasna, stali uzbrojeni żołnierze.

Pewnego wieczoru, przy wrotach czuwało dwóch strażników: Marcus i Flavius...

Drugi krok należał do Stena.

Kapitan musiał zdobyć terminal i dostęp do centralnego komputera Dru. Bez tego bowiem nie zdołaliby z Alexem znaleźć Dynsmana ani sposobu na oszukanie maszyny losującej.

Regulamin surowo zabraniał strażnikom posiadania własnych terminali, a istniejące były starannie strzeżone i działały na kod głosowy odpowiednich osób.

Sten jednakże odkrył, że maszyny do gier w pokoju rekreacyjnym działały w bardzo wyszukany sposób. Jeśli strażnik wygrał, mógł natychmiast odebrać nagrodę w postaci narkopiwa (podawanego przez szczelinę) lub kredytów. Przegrana zaś skutkowała potrąceniem danej ilości gotówki z konta bankowego. Sten uśmiechnął się radośnie - maszyny były identyczne jak te, z którymi miał do czynienia na Vulkanie, oraz jak te, które Sekcja Modliszki sfałszowała i dzięki temu rozwaliła fabryczny świat.

Alex zajmował więc strażników zawiłą opowieścią, natomiast Sten w tym czasie udawał, że całym sercem oddaje się grze. Naprawdę był zajęty przejmowaniem mechanizmu i wykorzystywaniem jego linii dostępu do centralnego komputera. Przy wykonywaniu tego zadania używał microblueboxa, przeszmuglowanego na Dru jako maszyna muzyczna oraz również przemyconego dodatkowego źródła zasilania. Do akcji kapitan włączył także swą lewą stopę, którą od czasu do czasu kopał urządzenie.

Gdy ekran rozbłysł, Sten zareagował; zastukał w klawisze i włączył się w obwód. Blokada dostępu była prosta jak cep. Sten zastanowił się przez chwilę, potem spróbował zmienić kod. Kolejny krok naprzód.

- ... Otóż Marcus przebywał na wyspie już od wielu, wielu lat. Ale biedny Flavius służył tam dopiero od miesiąca. Nie lubił miejscowego jedzenia, nie podobała mu się pogoda, a przede wszystkim robił w gacie ze strachu przed Szkotami. “Nic się nie bój", mówi mu Marcus. “Koło dziewiątej wieczorem usłyszysz wrzaski, ale to będą tylko pokrzykiwania Szkotów wychodzących z knajp. Nie ma się czym przejmować." Jednak Flavius się martwił...

Sten też się martwił. Spojrzał wokoło. Wszyscy w pokoju zdawali się skupieni na opowieści Alexa. Sten wysunął z kieszeni mikrowiertło i przyłożył je do tylnej części maszyny. Wirujące ostrze wgryzło się w głąb. Sten podłączył jego końcówkę do wejścia w blueboxie i nacisnął guzik .ANALIZA". Urządzenie zaszumiało.

- ... Więc wybiła dziewiąta i faktycznie słychać jakieś dzikie odgłosy. W stronę Rzymian idą Szkoci. Wszyscy kudłaci, brudni, ubrani w niedźwiedzie skóry. W rękach trzymają wielkie topory i miecze.

Flavius jest przekonany, że to jego koniec, że umrze tu, na tej jałowej wyspie, lata świetlne od swojego pięknego Rzymu. Trzęsie się więc i drży.

Ale Marcus z uśmiechem na twarzy wita tę straszliwą, zataczającą się hordę. “Dobry wieczór", powiada. “Cholerni Rzymianie", warczy ktoś i wyciąga miecz. “Świetnie dziś wyglądacie", ciągnie Marcus.

“Cholerni Rzymianie", brzmi jedyna odpowiedź, jaką otrzymuje. Szkoci są coraz bliżej, a Flavius czując ich cuchnące oddechy, uważa się już za trupa. “Ładną mamy pogodę", kontynuuje Marcus.

“Cholerni Rzymianie", słychać znowu. Flavius zamyka oczy. Woli nie widzieć ostrza, które go rozpłata. Ale nic się nie dzieje. Wszystkie kudłate, mordercze potwory przechodzą przez bramę, a Flavius wciąż żyje. Odpręża się biedaczysko. Bierze dwa głębokie wdechy, posyła uśmiech przyjacielowi i mówi: “Miałeś rację. Nie tacy straszni ci Szkoci".

“Jasne, kolego. Widzę, że szybko się uczysz" odpowiada Marcus. ,Ale za godzinę, gdy ich mężczyźni skończą pić, możemy mieć ździebko kłopotów".

Jak zwykle, gdy Alex kończy jedną ze swoich opowieści, przez chwilę panuje pełne niezrozumienia milczenie. Tym razem cisza została przerwana dwoma odgłosami, wspomaganymi przez efekty świetlne.

Po pierwsze: ekran bucząc donośnie, rozbłysnął właściwym kodem; Sten znalazł się wewnątrz głównego komputera.

Po drugie: wiertło wyraźnie weszło zbyt głęboko, bo wyświetlił się znak “WYPŁATA" i ze szczeliny zaczęły wypadać narkopiwa. Sten szybko zgarnął bluebox oraz mikrowiertło, gdyż wszyscy strażnicy odwrócili się w kierunku gracza, usłyszawszy łomot kubków wyskakujących do pojemnika. Wokół maszyny natychmiast zebrał się tłum.

- Cholerne szczęście - mruknął ktoś ze zgromadzonych. - Stukałem w tę grę przez rok i nigdy nie udało mi się wygrać więcej niż dwa piwa. A spójrzcie na to! Keet zdobył trzysta osiemdziesiąt siedem narkopiw.

- I co ja z tym, u diabła, zrobię? - zadumał się Sten.

- Panie Keet - powiedział jeden ze strażników. - Czy pan się na durnia szkolił? Wypijemy to; ot, co zrobimy.

Sten i Alex wymienili spojrzenia; czekał ich długi, bardzo długi wieczór...

25.

Wielki mężczyzna leżał na plaży, leniwie obserwując brodzących przez płyciznę łowców mollsków. Otaczało go pół tuzina opalających się ślicznotek, ale on był skupiony, na wypadek gdyby Chetwynd przypadkiem czegoś od niego chciał. Herszt ledwie zaszczycił swoją uwagą śmigacz lądujący w tumanach kurzu. Udawał, że nie słyszy skowytu wyłączanych silników ani chrzęstu piasku pod butami.

- Chetwynd?

- Taa.

- Wstań, jak do ciebie mówię!

Chetwynd wolno obrócił swoją wielką głowę i zrobił zdziwioną minę na widok dwóch strażników. Podniósłszy się niespiesznie przybrał pozycję mającą oznaczać szacunek.

- Przepraszam, panie... nie wiedziałem... - Głos zadrżał mu w udawanym zdenerwowaniu. - Nie oczekiwaliśmy wizyty.

- No, to cholernie niedobrze. Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu bandziorowi tak ważnemu jak ty.

Sten z namysłem przyjrzał się ogromnemu cielsku. Bezczelność Chetwynda zdradzały tylko oczy. Poza tym całą swą postawą wyrażał szacunek i pokorę wobec strażników, którzy właśnie tego oczekiwali od więźnia na Dni. Bardzo niebezpieczny człowiek, pomyślał Sten.

- Szukam pewnego bandyty - warknął Sten.

- To trafiłeś we właściwe miejsce, panie - wycedził Chetwynd.

Sten pominął milczeniem tę subtelną złośliwość.

- Nazywa się Dynsman.

- Dynsman... Dynsman... - powtórzył olbrzym, marszcząc czoło. Po chwili jego twarz się rozjaśniła. - Tak. Jeszcze żyje. Mamy tu jednego Dynsmana.

- Gdzie?

Chetwynd wskazał mężczyznę, który na brzegu czyścił płaskodenną łódź.

- Bezużyteczny sukinsyn, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Nie potrafi nawet wyrobić dniówki. Wysłałbym go do mycia garów, gdybym się nie bał, że przez niechlujstwo nas wszystkich wytruje.

Sten i Alex bez słowa ruszyli w poprzek plaży, miażdżąc piasek ciężkimi butami.

Dynsman nie zauważył nadejścia strażników. Gdy tylko poczuł czyjąś obecność, uniósł głowę, a wtedy Alex chwycił go za kark i poderwał w górę.

- Przestępca Dynsman?

- Taaak, panie.

- Chcemy z tobą pogadać, chłopcze.

Kilgour cisnął małego człowieczka do łodzi, po czym zerknął na Stena. Ujrzawszy potakujące skinienie kapitana, wsiadł na pokład i złapał wiosła. Sten zaś zrzucił cumę, a potem dołączył do Alexa oraz Dynsmana. Sierżant zaczął wiosłować na pełne morze.

- Szczerze, panie. Ja nic nie zrobiłem - skamlał więzień. Nagle w przebłysku zrozumienia, wyciągnął palec w kierunku niknącego ogromu Chetwynda i rzekł oskarżycielsko:

- To on zmusił mnie do zrobienia tej bomby!

- Doprawdy? Zajmujesz się konstruowaniem bomb? - spytał Sten.

Dynsman natychmiast wpadł w trwogę. Może nie wiedzieli... O, cholera! Ale się wpakowałem, pomyślał?

- Opowiedz nam o tym, chłopcze - powiedział łagodnie Alex.

- Noo, on zapytał mnie... i... i powiedziałem, że znam się trochę na materiałach wybuchowych... i...

- Stul pysk! - wysyczał kapitan. - Chetwynd gówno nas obchodzi.

Dynsman nie odgrywał wzroku od Stena, oczekując, że zaraz stanie się coś strasznego. Przez chwilę panowała cisza.

- Pamiętasz “Covenanter"? - zagadnął złowieszczym tonem Sten.

- O, mój Boże - wyszeptał Dynsman.

Alex wymierzył mu kuksańca.

- Nie znoszę bluźnierstwa - wyjaśnił.

- Odpuśćmy sobie - powiedział Sten - Zabijmy go teraz; będziemy to mieli z głowy.

W dłoni Stena błysnęła cienka igła noża. Dynsman, widząc wycelowane w siebie ostrze, zaczął się pocić z przerażenia.

- Nie wiedziałem, że to sprawa wagi państwowej. Zawsze trzymałem się z dala od polityki. Zapytajcie, kogo chcecie. Wszyscy wam to powiedzą. Jestem tylko... tylko... - Spojrzał Stenowi w twarz i wybuchnął płaczem. - Nic mnie nie obchodzi polityka - szlochał.

Sten poczuł się tak, jakby rozgniatał robaka.

- Do ciężkiej cholery, Alex. Mamy właściwego faceta. Zajmij się nim, dobra?

Kilgour skinął głową i sięgnął do kieszeni.

Dynsman zerwał się na równe nogi, wrzeszcząc z całych sił. Był to najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki Sten kiedykolwiek słyszał, mimo iż kapitan posiadał niemałe doświadczenia w wysłuchiwaniu krzyków umierających ludzi. Wówczas zrozumiał, że Dynsman nie wrzeszczy z tego powodu, że grozili mu nożem.

Sten odwrócił głowę.

Coś pędziło poprzez fale w kierunku łodzi z prędkością około piętnastu węzłów. Dziwna kreatura wykonywała tak szybkie ruchy swymi pająkowatymi nogami, iż zdawało się, że biegnie po powierzchni wody.

- To gurion! - wrzasnął znowu Dynsman.

Alex rozpaczliwie usiłował zawrócić niezgrabną łódź, ale nie miała ona kilu, więc tylko swobodnie obracała się wokół własnej osi. Sten chwycił za drąg. Bestia wzniosła się na swoją pełną wysokość i rozwarła potworny gębo-żołądek. Właśnie wtedy za Stenem, w wodzie zapanowało jakieś poruszenie.

Cokolwiek ono oznaczało, Sten musiał zostawić z tym Alexa. Sam zaś pchnął drąg prosto w gardziel guriona. Końcówka grubego kija popękała, wbijając się w miękkie ciało za licznymi rzędami zębów. Gurion zaskowyczał, ale parł dalej. Ostatecznie uniósł i wywrócił łódź.

Alex miał jeszcze mniej czasu na reakcję. Sekundę po okrzyku Dynsmana zobaczył drugiego guriona, z impetem nacierającego na rufę. Zamachnął się wiosłem, ale nie zdążył zadać ciosu, gdyż nagle niebo zawirowało i jakaś siła wyrzuciła go z pokładu. Kilgour zachłysnął się wodą. Grube ramię chwyciło sierżanta wpół i ścisnęło mocno; przyssawka rozdarła mundur. Alex próbował stanąć na nogi - woda nie była tu zbyt głęboka. Starał się też zedrzeć z siebie śliskie odnóże zwierzęcia.

Sten, w obawie że zaraz zostanie pochłonięty przez guriona, chlasnął na oślep nożem. Cięcie rozpłatało delikatne membrany gurionowego żołądka. Kapitan nagle wyleciał w powietrze, przekoziołkował i chlupnął do morza. Na szczęście poziom wody w tym miejscu nie przekraczał metra. Z pierwszego potwora tryskała fontanna krwi. Sten natychmiast przestał o nim myśleć i zakręcił się, szukając Alexa.

Szkotowi rozsadzało płuca, ale zdołał on chwycić jedną ręką za mackę, a drugą za wyrostek na grzbiecie guriona. Pozostałe odnóża ze śmiercionośnymi przyssawkami otaczały tęgie ciało Alexa. Pod wodą, centymetry od swojej twarzy Alex zobaczył krwistoczerwoną gardziel. Gdy mocno napiął wszystkie mięśnie, z płuc wyrwała mu się resztka powietrza. Powoli, bardzo powoli zaczął wpychać mackę w gębo-żołądek guriona. Bestia, wyczuwając zbliżające się świeże mięso, coraz szybciej kłapała zębami. W końcu, ostatnim potężnym pchnięciem Alex umieścił koniec macki w paszczy.

Wysoki skowyt niemal rozerwał Stenowi bębenki. Potwór wystrzelił ponad powierzchnię, jednocześnie uwalniając swą ofiarę. Gurion z macką w paszczy skrzeczał przeraźliwie z bólu. Rozdzierał i trawił własną kończynę, a jego dziwaczna fizjologia - szczególnie perystaltyczny ruch do wewnątrz skierowanych zębów - nie pozwalała mu przestać.

Sten poczuł silne uderzenie w bok. To Dynsman walczył histerycznie. Kapitan wyciągnął mężczyznę z wody, sięgnął po carotid i zaaplikował go nieszczęśnikowi. Po chwili Dynsman zwiotczał, dzięki czemu Sten mógł holować więźnia do brzegu.

- Jest ich więcej! - krzyknął Alex. Kolejne trzy kształty wzniosły się nad wodę i szarżowały w ich kierunku z odległości jakichś dwustu metrów. Alex błyskawicznie znalazł się przy Stenie. We dwóch chwycili Dynsmana za kołnierz i zaczęli przeć w kierunku plaży.

Chetwynd oraz pozostali z wielkim zainteresowaniem przyglądali się walce. Olbrzym widział, jak dwóch strażników Dru ratuje tego wyskrobka, którego nazywali Dynsmanem. Zerknął leniwie na jedną z przycumowanych łodzi. Gdyby powiedział słowo, jego podopieczni rzuciliby się na pomoc tej trójce.

Sten czytał w myślach bandziora na odległość: wiele łodzi, dziesiątki łowców, mnóstwo trzymanej w pogotowiu broni. Kapitan wiedział, co knuł Chetwynd.

Oprych zatrząsł się ze śmiechu. Nigdy w życiu nie widział nic równie zabawnego. Padł na ziemię wyjąc z uciechy. Stojący wokół więźniowie także pojęli komizm zaistniałej sytuacji; jeśli nie kiwną palcem, strażnicy zginą. I nikt nie będzie mógł winić Chetwynda. Całe wybrzeże rzucało od śmiechu.

Sten i Alex wykrzesali z siebie resztki sił, gdy nadciągający gurion wzburzył za nimi wodę. Ostatecznym zrywem przebrnęli parę ostatnich metrów błota i padli na piach.

Sten leżał z zamkniętymi oczami przez bardzo długi czas. Dookoła słyszał śmiech. Czekał usiłując odzyskać regularny oddech. W końcu wszystko ucichło. Przekręcił się na plecy i popatrzył w górę. Chetwynd szczerzył się do niego.

- Czy mogę w czymś pomóc, panie? - spytał olbrzym.

Sten spojrzał w drwiące oczy. Poczuł w dłoni wąską rękojeść noża i zastanowił się, jakby to było, gdyby...

- Co do cholery?! - wysapał kapitan.

I nagle przeszła mu chęć zamordowania obrzydliwego bandziora. Zgiął się w paroksyzmie śmiechu. Wystarczyło tylko spojrzeć na sprawę oczyma Chetwynda.

Śmigacz mknął ponad jałowym krajobrazem; Alex prowadził w kierunku głównej kwatery. Dynsman leżał, bezpiecznie upchnięty pomiędzy dwoma strażnikami. Gdy rozległ się jęk, Alex zerknął na odzyskującego przytomność specjalistę od ładunków wybuchowych.

- Ciężko go zatłuc - skomentował.

- Tak. Chyba musimy się lepiej postarać. Dawaj.

Kiwnął na Alexa i Kilgour wygrzebał z kieszeni maleńką strzykawkę. Sten zabrał się za podwijanie więźniowi rękawa. Człowieczek otworzywszy oczy, spostrzegł Stena. Natychmiast zaczął się wyrywać. Kapitan pchnął go mocno i przebił igłą skórę.

- Słodkich snów, wyskrobku - powiedział i nacisnął tłok.

26.

Sten uznał, że poszło zbyt łatwo. Chip zmiennych w centralnym komputerze Dru, decydujący o wynikach loterii, okazał się niemal przedpotopowy. Generator przypadkowego wyboru był kontrolowany jedynie przez pomiary magnetycznych fluktuacji słońca Dru oraz dwóch pozostałych planet systemu.

Jednak reszcie strażników nie wydawało się to aż tak proste.

- Cholera jasna. Ten człowiek jest naprawdę w czepku urodzony. - Jakiś tęgi wartownik nie mógł wyjść ze zdumienia. - Niecałe dwa miesiące na posterunku i już załapaliście się do eskortowania worka.

- Oto cały mój partner, pan Keet - wyjaśnił Alex. - W ogóle nie potrafi grać w karty, a na wyścigach obstawia tragicznie. Ale jeśli tylko weźmie udział w grze czysto losowej, zawsze wyjdzie na swoje.

Sierżant zmiany nawet nie krył rozdrażnienia.

- Panie Ohlsn. Panie Keet. Dziwi mnie a zarazem niepokoi fakt, że wy, nowo przybyli na Dru, macie tyle szczęścia.

- Tak jest! - powiedział Sten.

Obaj z Alexem, umundurowani w przepisowe szarości, wyprężyli się na baczność.

- Rozważcie to, panowie. Podczas gdy będziecie eskortowali ciało tego więźnia na Heath, zamierzam przeprowadzić drobiazgowe śledztwo.

- Tak? A w jakiej sprawie? - Twarz Alexa wyrażała pełne zdumienie.

- W sprawie... powiedzmy: szczęścia. I przypuszczam, że kiedy wrócicie, będą na was czekały wielkie niespodzianki.

- Tak jest, panie sierżancie! - zgodził się gorąco Alex. - Następnym razem, gdy nas pan zobaczy, niespodzianek nie zabraknie.

Alex najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Sten nieznacznym kopnięciem zmusił przyjaciela do milczenia, zasalutował, po czym obydwaj wykonali w tył zwrot i opuścili pokój.

Zaraz po wyjściu z atmosfery automatyczny statek wyłączył napęd Yukawy i uruchomił gwiezdny napęd AM2.

Alex wraz ze Stenem zdążyli się już włamać do sterówki.

- Ci Tahnijczycy nie są tacy cwani, jak im się wydaje - stwierdził Kilgour. - Przeprogramowanie tego autopilota jest wręcz dziecinnie proste. - Alex bez problemu zmienił kurs na plotterze. - Może byśmy tak odmrozili naszego Dynsmanka? - zaproponował.

- Po co robić sobie problem? - odparł Sten. - Martwy bandyta to niekłopotliwy bandyta.

- Racja. Będzie dość czasu, żeby go wskrzesić po spotkaniu.

A mieli się spotkać z superszybkim imperialnym niszczycielem. Pojazd czekał w ukryciu na obrzeżach tahnijskiego sektora, monitorując ustaloną częstotliwość. Kiedy Sten i Alex zostaną odebrani, automatyczny statek ponownie obierze swój pierwotny kurs na Heath. Tylko że nigdy nie dotrze do miejsca przeznaczenia, gdyż po drodze trafi na mnóstwo kosmicznego śmiecia.

- Mamy naszego szalonego miłośnika eksplozji, jesteśmy zdrowi, czego więcej by chcieć?

- Porządnego drinka - odpowiedział bez namysłu Sten, kierując się do kwater gwardzistów, żeby sprawdzić, czy ktoś był na tyle ludzki, aby zabrać jakiś literek alku.

27.

Na biurku Ledoha zaczął błyskać niebieski panel. Admirał szybko skończył niezobowiązującą rozmowę z Imperialnym Komisariatem. Uderzył guzik blokujący wejście do jego biura i włączył świetlny napis KONFERENCJA. Ruszył ku drzwiom, które prowadziły do komnat imperatora.

Kiedy Ledoh wszedł, władca siedział odwrócony, wpatrując się w plac paradowy. Na stole stały dwie pełne butelki; jedna wypełniona czymś, co imperator nazywał scotchem, a druga - Ledoh wzdrygnął się na ten widok - czystym, medycznym alkiem.

- Ma pan ochotę na drinka, admirale? - warknął imperator, nie przerywając obserwacji.

- Eee... nieszczególnie.

- Ja też nie. Jaka najgorsza rzecz przydarzyła się panu podczas tej zmiany?

Ledoh przebiegł myślą wszystkie nieprzyjemne wydarzenia z ostatnich paru godzin.

- Główny sekretarz Ambasady Tahnijskiej wyraził swoje niezadowolenie z przebiegu rozmów.

- A może on myśli, że ja jestem usatysfakcjonowany?!

- Co więcej, sir. Jego niezadowolenie zostało zakomunikowane lordom Tahnu. Mam tu ich odpowiedź.

- Dobra, dawaj. Zepsuj mi dzień.

- Komunikat leży na moim biurku. Jeśli Wasza Wysokość chciałby poznać dokładną treść... - Ledoh urwał, widząc, że imperator przecząco kręci głową. - Ogólnie rzecz ujmując, chcą się z panem widzieć w związku z sytuacją na Światach Pogranicza.

- To wszystko?

- Niezupełnie. Z powodu śmierci Alaina odmawiają przylotu na Prime. Proszą o spotkanie na neutralnym gruncie, w głębokiej przestrzeni. Dalsze warunki, w tym kwestie dotyczące odpowiednich środków bezpieczeństwa, pozostają do negocjacji. Żądają, aby rozmowy odbyły się w ciągu jednego roku Prime.

- Cholera! Cisną mnie jak diabli.

- Tak jest, sir.

- A co z zamieszkami na Światach Pogranicza?

- Cztery stolice spustoszone. Brak wiadomości z miast prowincjonalnych. Jednostki wsparcia gwardii zajmują pozycje. Straty? Oceniamy, że dochodzą do dwunastu tysięcy żołnierzy. Po obu stronach.

- Wie pan - zaczął spokojnie imperator. - Kiedyś sądziłem, że poradzę sobie z każdym napotkanym problemem wspierając się jedynie rozsądkiem, gwardią oraz niewielką ilością alku. Wychodzi na to, że się myliłem, admirale. Obecna sytuacja jest najlepszym tego dowodem. Podsumujmy. Zobaczymy, czy się pan ze mną zgodzi. Fakt A: Tahnijczycy wykorzystują śmierć Alaina, żeby wywierać na mnie nacisk. Chcą, aby imperium zapomniało o Światach Pogranicza. Zgadza się?

- Bardzo możliwe - powiedział Ledoh.

- Ja jednak za cholerę nie mogę wycofać żołnierzy, a przede wszystkim tych osadników, którzy wprowadzili się tam w przekonaniu, że imperium będzie ich chroniło przez wieki.

Fakt B: Ludzie odpowiedzialni za likwidację Alaina nie wiedzą, że unifikacja oznaczałaby ich natychmiastowe unicestwienie, a przynajmniej zniszczenie wszystkiego, o co walczą. Zgadza się, admirale?

- Nie widzę w tym rozumowaniu żadnych błędów.

- Pozostaje mi więc tylko jedno wyjście: muszę się dowiedzieć, kto zamordował Godfreya Alaina, i lepiej, żeby to nie był nikt z imperium, a potem spotkać się z tymi Tahnijczykami. Na ich warunkach. I oczywiście zjeść swoją porcję drakhu. Czy przychodzi ci do głowy jakieś inne rozwiązanie?

- Nie, sir.

- Cholernie jesteś pomocny. Mahoney coś by wymyślił. - Po chwili imperator popatrzył na Ledoha łagodnym wzrokiem i rzekł: Przepraszam. To był tani chwyt. Dawno temu, kiedy pracowałem jako inżynier okrętowy, inaczej rozwiązywałem problemy.

- Bardzo chciałbym usłyszeć, w jaki sposób.

- Wypijałem cały zapas alku i tłukłem tych, którzy wpędzili mnie w te kłopoty.

- Niezwykle dowcipne - stwierdził Ledoh.

- Cholernie wspaniały z ciebie pomocnik - warknął imperator i skierował się do swych prywatnych pokoi.

Przed opuszczeniem komnaty władcy Ledoh ostrożnie umieścił obie flaszki w szafce.

28.

Gurion ruszył wprost na przerażonego mężczyznę; krwistoczerwona paszcza otarła się o jego twarz, zostawiając ślad trawiennej śliny. Żrąca substancja przepaliła pierwszą warstwę skóry. Dynsman wrzasnął i rzucił się w tył. Kątem oka ujrzał strażnika Dru wpychającego drąg w gardziel stwora. Napaść bestii i paniczna próba ucieczki Dynsmana wywróciła łódź. Więzień przywarł do morskiego dna. Wpadł w histerię, powietrze rozsadzało mu płuca, ale bał się wypłynąć na powierzchnię. Na ślepo chwycił wystający kawałek skały. Ostre jak brzytwa krawędzie głęboko wbiły się w dłonie Dynsmana. Pomimo bólu, trzymał się tak długo, jak mógł. Czuł okropny smród wody i metaliczny, słodkawy smak krwi. Gdy dotknęło go coś twardego, znów wrzasnął, straciwszy resztki zdrowego rozsądku. Woda wdarła mu się do płuc. Dynsman wystrzelił w górę i wielkim haustem zaczerpnął powietrza. Wtedy też zobaczył zbliżającego się strażnika z ociekającym posoką, cienkim ostrzem w dłoni. Więzień w panice uderzył Stena. Ręka z nożem wyciągnęła się w kierunku nieoczekiwanego napastnika. Dynsman był bezradny; jak sparaliżowany patrzył na śmierć quriona znajdującego się tuż obok. A potem zbrojna w nóż ręka mignęła mu koło głowy. Nagle coś ciężko opadło Dynsmanowi na kark, łopatki. Nieszczęśnik poczuł, że... umiera., umiera... umiera...

Rzucił się w krępujących go więzach. Jakaś wielka płetwa lekko dotknęła manipulatora i wstrzyknęła w żyłę łagodny środek uspokajający. Ciało Dynsmana znów leżało spokojnie.

Rykor parsknęła w swoje ociekające wodą wąsy, a następnie delikatnie je przygładziła przednią płetwą. Potem z westchnieniem rozłożyła się w krześle grawitacyjnym. Mechanizm zaskrzypiał pod ciężarem wielkiego cielska.

- To trudne, kapitanie Sten - powiedziała. - Ten człowiek uaktywnia wciąż tę samą część pamięci.

Rykor należała do grupy głównych psychologów imperium. Jej specjalnością, choć nigdy nie podaną do publicznej wiadomości, było badanie ludzi na potrzeby wywiadu, czyli Gwardyjskiego Korpusu Merkurego, oraz tajnych drużyn Modliszki. Obecnie analizowała umysł Dynsmana. Ale jego mózg, zablokowany traumą, uparł się na odtwarzanie ciągle tego samego faktu - ataku quriona.

Sten spojrzał na bezwładnego specjalistę od ładunków wybuchowych. Nagie ciało małego człowieka oplatały różnego rodzaju sądy i połączenia międzysynaptyczne. Kapitan już kilkanaście razy wysłuchiwał opowieści więźnia o walce z potworem.

Sten podszedł do pani psycholog. Rykor wyciągnęła płetwę i dotknęła go delikatnie.

- Zawsze byłeś dla mnie... wyjątkowym człowiekiem - powiedziała łagodnie. Sten pogłaskał ją po ogromnym ramieniu. Rykor na moment zapomniała o Dynsmanie. - Wciąż masz ten nóż? - zapytała niespodziewanie. Sten uśmiechnął się tylko, nadal ją poklepując.

Rykor podniosła się gwałtownie, aż zajęczało krzesło grawitacyjne.

- Musimy wejść głębiej. Trzeba się przebić się przez blokadę traumatyczną.

- To ważne - rzucił Sten. - Chodzi o śmierć paru osób.

Rykor wyprostowała się na krześle i całą swą uwagę skupiła na skanowaniu. Mocno uderzyła płetwami w manipulator. Dynsman jęknął.

Wysoki, szczupły mężczyzna z gęstą, siwą czupryną podsunął kompanowi narkopiwo. Ręka Dynsmana na ekranie podniosła kubek.

- Następną kolejkę ja stawiam - rozległ się głos specjalisty od bomb.

Siwowłosy osobnik na ekranie uśmiechnął się do Dynsmana. Wskaźniki empatii wykazywały, że domorosły pirotechnik nie ufał tyczkowatemu chudzielcowi oraz że był mocno wystraszony.

- ... jeżeli nie ma pan nic przeciwko, doktorze Knox - dokończył nieco drżącym głosem.

Gurion wyciągnął długą mackę w kierunku Dynsmana. Nieszczęśnik wrzasnął czując jak odnóże bestii owija mu się wokół jego szyi.

- Stop! - krzyknął Sten.

Rykor raz tylko rzuciła okiem na ekran ukazujący przerażoną twarz więźnia i sięgnęła płetwą do manipulatora. Ciało Dynsmana opadło na stół. Rykor czekała na polecenia kapitana.

- Knox - powiedział Sten. - Wzmocnić.

Ekran skanera zblakł, potem zamigotał rozmazanymi obrazami, a w końcu ponownie wyświetlił postać tajemniczego doktora. Sten zaczął studiować wizerunek Knoxa.

- Mamy naszego chłopca - powiedział. - Pasuje do opisu ze szpitala. Możemy się jeszcze czegoś o nim dowiedzieć? Może używa jakiegoś dezodorantu?

Rykor wcisnęła odpowiednie guziki.

- Nie stosuje żadnych pachnideł - powiedziała. - Dość niezwykłe jak na człowieka tak dbającego o własną powierzchowność. - Przesunęła kursor w górę, pokazując jako przykład, jego starannie ufryzowane włosy. - W przypadku tego człowieka uwagę zwraca jedynie wygląd. Nic poza tym - dodała, bacznie obserwując monitory. - Brak wyrazistego zapachu; głos mocny, ale pozbawiony wyjątkowych cech; aura również bez znaków szczególnych. - Rykor leniwie odwróciła głowę w kierunku Stena. - Doktor Knox niczym się nie wyróżnia. To wyjątkowo podejrzane. Empatia ruchów... werbalność... nic z tego. Wszędzie nic, nic, nic.

Sten przyglądał się zatrzymanemu obrazowi. Mężczyzna wyglądał na ekranie jak wycięty z gazety. Nikt, z wyjątkiem superprofesjonalisty, nie może być tak mało charakterystyczny. Nagle Sten zauważył żółtą plamkę na dłoni Knoxa.

- Wzmocnić lewą rękę - polecił.

Ręka wypełniła ekran. Żółta plamka okazała się pierścieniem, z bardzo wyraźnym emblematem na płaskiej powierzchni. Sten wytrzeszczył oczy, nie bardzo wierząc w to, co widział. Wybity znak przedstawiał wydłużoną stopę z mocno zaakcentowaną piętą. A z pięty...

- Powiększyć - powiedział.

Z pięty wyrastały dwa skrzydła.

Sten jęknął i opadł na krzesło. Sprawy miały się jeszcze gorzej niż przypuszczał.

Nawet Rykor była nieco zaszokowana. Parsknęła głośno.

- Korpus Merkurego - wysapała, dmuchając w swoje mokre wąsy.

- Tak. - I w Bogu nadzieja, że to tylko renegat - odparł Sten.

Macka guriona objęła kark Dynsmana tuląc ofiarę do siebie, a potem przyciągając ją nagłym szarpnięciem. Dynsman poczuł, że płuca odmawiają mu posłuszeństwa, a potem zobaczył eksplodującą z nich cenną resztkę powietrza. Ręka uzbrojona w nóż pojawiła się na ekranie... i...

- Jedź do końca! - rozkazał kapitan.

Płetwa pani psycholog zawisła nad manipulatorem. Rykor spojrzała na rzucające się ciało Dynsmana, ponownie odtwarzającego swój horror. Jej gruczoły emfatyczne w kącikach oczu zaczęły łzawić.

- Nie wiem, czy mogę - powiedziała zdławionym głosem.

- Zrób to - powiedział Sten.

Rykor wzdrygnęła się, włączając pełną moc. Skanowanie ruszyło całą parą.

Po jednej stronie ekranu widniał, podobny do zwiniętego robaka, hologram mózgu Dynsmana. Mrugające plamy błękitu, czerwieni i żółci wskazywały obszary już przebadane przez Stena i Rykor. Czerwień oznaczała wyłącznie guriona. Niebieskie punkty były połączone różowymi nićmi.

- Szukaj? - ponaglał Sten. - Szukaj?

Rykor przyjrzała się hologramowi. Nieskończona ilość niebieskich plamek do zbadania... empatia... empatia...

- Tam - wskazała i z łkaniem uruchomiła manipulator.

Obraz baru “Covenanter" wypełnił ekran. Laserowy neon przesłaniała mgła nadpływająca znad pobliskiego kosmoportu. Dynsman nie znał naukowej przyczyny tego zjawiska, ale wiedział, że nocą mgła spowijała wiele kilometrów wokół głównego portu. A to była specjalna noc...

- Czas na wielkie bum - szeptały do nich z ekranu myśli Dynsmana.

Specjalista od ładunków wybuchowych czuł się tak niepewnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nagle na ekranie pojawiła się wielka dłoń bez dwóch palców.

- Dalej - powiedział niecierpliwie Sten. Rykor przewinęła obraz do przodu.

Ekran zamigotał. W następnym ujęciu Dynsman patrzył na dwóch mężczyzn witających się przed wejściem do baru.

- Podgłośnij - rzucił kapitan.

Alain zmierzył wzrokiem człowieka ubranego w kombinezon.

- Inżynier Raschid? - zapytał.

Sten i Rykor przyglądali się, jak dwaj mężczyźni wchodzą do środka. Dynsman po uzbrojeniu bomby czekał na właściwy moment. Czasowy zapalnik nie wydawał żadnego dźwięku, ale Dynsman w wyobraźni słyszał jego tykanie. Kluczem były słowa “inżynier Raschid". Płatny zamachowiec odliczał sekundy, które powinno im zająć przywitanie się z Janiz i zajęcie miejsca w boksie C.

Mijały ostatnie chwile życia paru osób. Jeszcze nie... już prawie... teraz... Laboratorium wypełnił biały blask i rozdzierający huk eksplozji.

Na ekranie pojawił się gurion; jego pulsujący gębo-żołądek przy twarzy Dynsmana. Skrępowany człowieczek rzucił się po raz kolejny, wrzeszcząc przeraźliwie.

Rykor z litością patrzyła na poddawanego torturom mężczyznę.

- Co mam z nim zrobić? - zapytała.

Sten wzruszył ramionami. Pani psycholog otarła łzy, po czym przesunęła dźwignię manipulatora do samego dołu. Leżący na stole Dynsman zapadł nagle w całkowity bezruch. Po raz pierwszy w życiu był zupełnie spokojny.

- Wierzysz w duchy? - zapytała.

Sten myślał przez chwilę.

- Może... Ale nie w jego ducha.

Rykor rozważyła odpowiedź; po czym nacisnęła guzik, nakazując krzesłu, by odwiozło ją z powrotem do głębokiego basenu. Zanim zniknęła w wodzie, kapitan usłyszał jej słowa:

- Jesteś optymistą, młody Stenie.

Sten wyobraził sobie wybuch śmiechu dobiegający z basenu. Opuszczając laboratorium, zastanawiał się, co dokładnie Rykor miała na myśli.

29.

Stojąc cierpliwie przy drzwiach do warsztatu, Sten przełożył opasłe tomisko akt spod jednej pachy pod drugą. Z niemałym zdumieniem przyglądał się Wiecznemu Imperatorowi pochylonemu nad trzymanym w dłoniach dziwnym, pudełkowatym przedmiotem. Imperator zgiął palce prawej ręki i uderzył w struny; najpierw ostrożnie, potem z większą pewnością siebie.

Zaśpiewał łagodnym, chropowatym głosem:

Naładowaną flintą swą,

Niech prawdę każdy zna,

Burmistrza w dygot wprawił

I ograbił go do cna...

Jedna ze strun zabrzęczała fałszywie i sfrustrowany imperator przerwał grę.

- Cholera!

Rzucone na ziemię pudełko zabrzmiało głośnym dźwiękiem, wielokrotnie powtarzanym przez echo. Władca jeszcze przez chwilę przypatrywał się instrumentowi, a potem kopnięciem skierował go na stertę podobnych przedmiotów. Wtedy zauważył Stena. Zmarszczył czoło, lecz zaraz się rozjaśnił.

- Nigdy nie próbuj zbudować gitary - mruknął.

- Nawet bym o tym nie śnił, sir - powiedział kapitan wchodząc do warsztatu.

Rzuciwszy okiem na stos porzuconych instrumentów, rozejrzał się po pomieszczeniu. Tu i ówdzie wisiały mniej lub bardziej obrobione kawałki drewna, stanowiąc dowód wysiłków imperatora. Gdzieniegdzie walały się poprzewiercane gryfy rozmaitych rozmiarów. Sten wciągnął w nozdrza cuchnący dym, dobywający się z gara wypełnionego mazią wrzącą na otwartym ogniu.

- Przepraszam, sir, ale co to jest gitara?

- Instrument muzyczny - odparł władca. - Tak przynajmniej twierdził ten czart, który to cholerstwo wymyślił.

- Rozumiem. - Sten mądrze pokiwał głową. Podniósł jedną z porzuconych gitar, a następnie zajrzał poprzez struny do środka. - Nie widzę żadnych obwodów. Jak to działa?

- Z cholernym trudem - powiedział imperator. Wstał i zdjął z haka jedną z tylnych ścianek instrumentu. Znów usiadł kładąc ją sobie na kolanach. - Podaj mi papier ścierny.

Sten rozejrzał się, zachodząc w głowę, o co mogło chodzić szefowi. Po chwili skojarzył: ścierny, szorstki. Jakiś rodzaj wygładzacza. Sięgnął w dół i spośród śmieci wyciągnął coś, co posiadało chropowatą strukturę.

- Najważniejszy jest kształt wnętrza - wyjaśnił imperator. - Dźwięk odbija się od ścianek pudła. Problem w tym, że w dawnych czasach nikt nie podchodził do konstrukcji gitary naukowo. - Władca wziął od Stena papier ścierny i zaczął wygładzać wnętrze skrzynki. - Wszystko robili na ucho - kontynuował. - Szlifowali trochę tu... - Potarł łukowato wygiętą ściankę. - Trochę tam... - Zaczął gładzić sam szkielet, usuwając plamki kleju. Nagle ze wstrętem odłożył instrument, lecz tym razem umieścił go ostrożnie na grubym chodniku.

Imperator podchwycił spojrzenie kapitana.

- Libański cedr - wyjaśnił. - Nie uwierzyłbyś, ile kosztuje parę metrów kwadratowych tego drewna. - Po chwili milczenia władca odezwał się ponownie: - Jeśli chciałeś porozmawiać w bezpiecznym miejscu, to dobrze trafiłeś. Zatoczył w krąg ręką, pokazując warsztat, zapchany antycznymi narzędziami i materiałami, po czym dodał: Każę codziennie przeczesywać to pomieszczenie.

Sten uśmiechnął się lekko. Ze swojej opasłej teczki wyciągnął wykrywacz pluskiew.

- A ja właśnie sprawdziłem je ponownie - powiedział.

- I co? - Władca spojrzał na Stena pytająco.

Dowódca ochrony podniósł gitarę, którą imperator odrzucił, ponieważ wydawała fałszywe dźwięki. Pokręcił głową.

- Może to właśnie ta maszynka sprawiła, że gitara brzęczała - powiedział. - Przepraszam, Wasza Wysokość.

Wieczny Imperator zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien wpaść w furię. Ostatecznie jednak uśmiechnął się do Stena. Chwycił parę szczypiec, podniósł gar z cuchnącą mazią i zaczął ją nakładać pędzlem na gitarę.

- No więc? - zachęcił Stena do rozpoczęcia tematu. Kapitan sprawdził swojego “niuchacza".

- Czysto - powiedział. Otworzył teczkę, ruchem karciarza rzucił jej zawartość przez stół i spytał: - Czy już pan gotów, sir?

Imperator przyjrzał mu się uważnie.

- Masz na myśli, czy już skończyłem się opieprzać?

- Tak jest, sir.

Imperator znów podniósł korpus nie dokończonej gitary i zaczął głaskać łukowaty bok.

- Dawaj.

Sten wyciągnął fotografię zrobioną w laboratorium skanowania.

- To nasz chłopiec - oznajmił.

Imperator przyjrzał się zdjęciu Knoxa.

- Pan Ważny? - powiedział sucho.

- Jeżeli przez to Wasza Wysokość rozumie, że ten mężczyzna dowodził całą sprawą. Nie sądzę. On był kontrolerem Dynsmana. Szczęśliwie dla nas, nie poprzestał na tej roli. - Sten podał zdjęcie przedstawiające zbliżenie lewej ręki tajemniczego doktora. Imperator natychmiast zauważył emblemat.

- Korpus Merkurego!

- Tak, sir. Co więcej, nie ulega wątpliwości, że ten człowiek, nazwijmy go na razie Knox, jest lekarzem. I prawdopodobnie został wytrenowany w Korpusie Merkurego.

- Nadal tam służy?

- Miejmy nadzieję, że nie, ale na razie nie wiemy. Porucznik Haines sprawdza to na moje polecenie.

Sten milczał przez chwilę, przypatrując się imperatorowi, który spokojnie pocierał drewno papierem. Władca sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął stamtąd jakiś mały przedmiot. Sten wytężył wzrok. To, co zobaczył, przypominało metalowe widełki. Szef uniósł tajemniczy przyrząd i delikatnie uderzył nim w bok instrumentu. Zabrzmiał niski, stłumiony ton... i trwał przez wiele uderzeń serca. Imperator uciszył dźwięk przyciskając metal do policzka.

- Harmonia nie jest jeszcze odpowiednia - stwierdził. - Proszę kontynuować, kapitanie.

Sten wziął głęboki wdech. Oto nadeszła pora wejścia na bardzo niebezpieczny grunt.

- Czy mogę mówić swobodnie, sir? - Sten wiedział, jak głupio brzmi jego pytanie. Nikt nie powinien pozwalać sobie na swobodną rozmowę z przełożonym. Musiał jednak podjąć to ryzyko.

- Zasuwaj.

- W tej układance brakuje wielkiego kawałka. Z samego środka.

- Czego potrzebujesz, żeby go znaleźć?

- Szczerej odpowiedzi.

- Ktoś coś ukrywa?

- Tak, sir.

Imperator już dawno pojął, o co chodzi, ale lubił rozgrywać swoje gry do końca.

- Czyżbym to ja był tym kimś?

- Obawiam się, że tak, sir.

- Pytaj - powiedział imperator, a wyraz jego twarzy stał się dziwnie łagodny.

Sten westchnął.

- Dziękuję, sir. Pozwoli pan, że najpierw wyłożę całą sprawę. Potem zadam pytanie.

- Dobra, niech będzie. Podaj mi klej.

Sten spojrzał na niego zdziwiony. Dopiero po chwili się zorientował, że imperator wskazuje na cuchnący gar. Podniósł ciężkie naczynie i podał je szefowi.

Władca sięgnął na zakurzoną półkę, skąd wziął mały pędzelek z drewnianą rączką. Włożył go w maź i wyjął spomiędzy kolan górną ściankę gitary. Stuknął w nią kostkami palców, przyłożył kamerton, a następnie wsłuchał się w mruczący dźwięk.

- Ta może być dobra. - Jego Wysokość skinął z satysfakcją głową. Zanurzył pędzel głęboko w gorącej mieszaninie u swoich stóp i zaczął nanosić klej na krawędzie pudła.

- Zacznę od tego, że bomba została uruchomiona na hasło - odezwał się Sten. - Poziom funkcji życiowych Dynsmana wzrastał dwukrotnie za każdym razem, gdy powtarzaliśmy określone sekwencje.

- Mianowicie?

Imperator słuchał uważnie, nie przerywając pracy. Przyłożył górną ściankę do pudła i przymocował ją ściskiem stolarskim.

Sten zajrzał do swoich notatek.

- Raschid - oznajmił. - Akcja miała się rozpocząć, gdy ktoś powie: inżynier Raschid.

Sten nie zauważył wściekłości, która pojawiła się na twarzy imperatora.

- Dalej - ponaglił go władca niemal szeptem.

- Następnie, Dynsman miał uruchomić czasowy zapalnik, kiedy usłyszał, że ktoś prosi o miejsce w boksie C - kontynuował kapitan.

- Dosyć - rzekł imperator. Wymówił to spokojnie, ale Sten nigdy nie otrzymał dobitniejszego rozkazu.

- Więc to ja jestem winien jej śmierci - powiedział imperator do siebie. - To ja.

- Sir?

Zamiast odpowiedzi, władca wyciągnął spod stołka butelkę. Drżały mu ręce. Pociągnął długi łyk i podał flaszkę Stenowi.

Szef ochrony patrzył na swego zwierzchnika, zaszokowany. Wieczny Imperator czy nie Wieczny Imperator, jeśli można było jakoś dotrzeć do tego człowieka, Sten żywił nadzieję, że uda mu się to właśnie teraz.

- Inżynier Raschid - powtórzył imperator. - Tak. To ja. Jedno z moich licznych przebrań, kapitanie. Używam go, kiedy mam ochotę wyjść między ludzi.

Po tym wyznaniu, wszystko ułożyło się Stenowi w logiczną całość.

- W takim razie, sir, to pan był celem. Zamachowcom nie zależało na Godfreyu Alainie ani na emisariuszu, który spotkał się z nim zamiast pana.

Imperator uśmiechnął się smutno.

- Tak. Poleciłem mojemu wysłannikowi, aby przedstawił się jako inżynier Raschid i poprosił Janiz o boks C.

- Janiz? - zapytał Sten. - Kim była Janiz?

Imperator machnął tylko ręką, więc Sten kontynuował snucie przypuszczeń.

- Dobrze. A zatem Dynsmanowi zlecono wysadzenie boksu C. Bomba była tak zaprojektowana, żeby zniszczyć cały bar i uśmiercić wszystkich z wyjątkiem pana. Reszta jest prosta. Ambulans miał zabrać ogłuszonego władcę do doktora Knoxa.

- I wtedy, jak sądzili, znalazłbym się pod ich kontrolą - dodał imperator. - Tępaki. Tego próbowano już wcześniej. - Chciał pociągnąć łyk alkoholu, ale potrząsnął głową, zakorkował butelkę i wepchnął ją z powrotem pod stołek. - Czasami - powiedział - nie lubię sam siebie. Czułeś się tak kiedyś?

Sten uznał, że lepiej będzie zignorować to pytanie, i po prostu ciągnął dalej:

- Wygląda na to, sir, że Tahnijczycy nie mają z tą sprawą nic wspólnego. Ktoś, prawdopodobnie jeden z pańskich ludzi, chce zasiąść na imperialnym tronie. Tahn został zamieszany w tę wywrotową intrygę za sprawą śmierci Alaina. - Kapitan czekał na odpowiedź, ale zagłębiony w myślach imperator milczał. Sten zdecydował, że nadszedł czas, aby zadać kluczowe pytanie. - Kim ona była, sir?

Imperator podniósł wzrok.

- Po prostu panną Janiz - odparł, a po chwili dodał: - Moją kochanką. Ale to zamierzchłe czasy. Wtedy czułem się... A zresztą, kogo u diabła, interesuje, co ja czułem. Opowiadałem jej różne historie. Nie zawsze dla mnie chwalebne. A ona... ona... do cholery, synu, ona mnie słuchała.

- Jednak pan był imperatorem - powiedział miękko Sten.

- Nie. - Władca potrząsnął głową. - Inżynierem Raschidem. Rozrabiaką, marzycielem, kłamcą. Cholera! Ona mi wierzyła. Wpadałem wtedy do miasta dość regularnie. Co rok, czy dwa. Cały czas udzielałem sobie promocji. Awansowałem do stopnia kapitana.

- Ale to działo się dawno temu - zgadł Sten. Wieczny Imperator przytaknął.

- Przestaliśmy być kochankami, ale wciąż łączyła nas przyjaźń. Wyłożyłem na bar trochę kredytów. Stałem się wspólnikiem Janiz, lecz nie ingerowałem w sprawy dotyczące lokalu. Zażądałem jedynie, aby boks C pozostał wyłącznie do dyspozycji mojej i ludzi, których tam posyłałem. Zainstalowałem w tej kabinie najlepszy sprzęt antypodsłuchowy. W boksie C odbywały się tajne spotkania. Dziwne, że tak okrutny los zgotowałem dawnej kochance. - Zamyślił się na długą chwilę, po czym wyciągnął spod nóg butelkę. Wziął mały łyk dla rozjaśnienia umysłu. - Co pan radzi, kapitanie? - spytał w końcu.

Sten podniósł się z miejsca.

- Wiemy, że jest jakiś przeciek, sir - zaczął, chodząc po pomieszczeniu. - Ktoś, z całą pewnością, próbuje pana zabić. - Imperator uśmiechnął się smutno. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Sten wiele by dał, żeby poznać obecne myśli władcy. Cóż on jeszcze ukrywał? - Tak więc - odezwał się ponownie - jest pan celem. Nie wiemy, ile osób należy do spisku, a zatem nikomu nie możemy ufać. Ja pójdę śladem Knoxa. Pan natomiast...

- Słucham, kapitanie. Co takiego każesz mi zrobić.

Sten milczał. Czuł, że posunął się za daleko. Imperator wykonał parodię salutu i rzekł:

- Nie martw się o mnie, szefie. Zachowam całkowitą ostrożność. Choć czasami wolałbym... - Władca podniósł porzuconą gitarę. Pochylił się nad nią nisko i zaczął wygrywać skomplikowane akordy.

Nawet dla niewyrobionego ucha Stena brzmiało to całkiem dobrze, a jednocześnie oznaczało definitywny koniec audiencji.

30.

Kai Hakone zatarł dłonie. Okruchy tytoniu posypały się na podłożony liść. Powieściopisarz ostrożnie skropił go wodą, po czym zwinął, zaginając końce do środka. Gdy skończył, przyjrzał się cygaru z satysfakcją, a następnie zanurzył je w niemal pełnym kieliszku ziemskiego koniaku. Zadowolony, obciął końcówkę, zapalił skręta zapałką i rozparłszy się w fotelu, zaczął lustrować pomieszczenie. Prywatna sala w jednym z najbardziej ekskluzywnych klubów Świata Prime stanowiła bardzo dogodne miejsce spotkań dla wszystkich towarzyszy Hakone'a. On sam zaś w drodze do klubu łatwo mógł uniknąć urządzeń monitorujących.

Zgromadzeni w pokoju ludzie - około pięćdziesięciu mężczyzn - byli w wieku Hakone'a lub starsi. Przemysłowcy, emerytowani wojskowi wysokich szarż, biznesmeni - dla człowieka z zewnątrz cuchnęli oni wręcz nieprzyzwoitym bogactwem. Hakone czuł od nich zapach śmierci.

Ta drażniąca nozdrza woń, przypominająca swąd palonej wieprzowiny, pobudzała ciało i umysł pisarza.

Niektóre osoby kształtuje zaledwie jedno doświadczenie.

Tak sprawa się miała z Kaiem Hakone'em.

Niemal od urodzenia marzył o lataniu w kosmosie. Świat, na którym wzrastał, cechowała stabilizacja. Jego rodzina zaś była dobrze ustawiona dzięki matce, która pewnego razu wpadła na wspaniały pomysł. Otóż pani Hakone założyła pracownię krawiecką wykonującą usługi w ciągu kilku minut. Rzecz polegała na szybkim dopasowywaniu wybranego przez klienta wzoru do odpowiedniej miary. Działalność ta sprawiła, że Hakone'owie byli niezwykle bogaci i bardzo zadowoleni z życia. Kiedy syn zapragnął ich opuścić, nie mieli nic przeciwko temu, aczkolwiek nie rozumieli powodów, którymi kierował się potomek. Ostatecznie Kai Hakone, jako porucznik, został przydzielony do patrolowca na początku Wojen Muellera.

Młodzieniec wziął sobie do serca lekcje w akademii i gorliwie starał się przewodzić załodze oraz inspirować ją do działania. Robił też wszystko, aby trzydzieści osiem osób z tego maleńkiego stateczka uważało go za autorytet, a jednocześnie za swojego przyjaciela. Któregoś dnia patrolowiec Hakone'a wyznaczono do bliskiego wsparcia lądowania na Saragossie. W czasie akcji zginęła wtedy większość żołnierzy z Siódmej Dywizji Gwardii zaokrętowanej na pięciu imperialnych transportowcach bojowych. Wśród miliona poległych, wyrzuconych w rozdzierającą płuca przestrzeń, bądź spadających bez końca na skalistą planetę, znajdowali się mężczyźni i kobiety ze statku Hakone'a.

Jego patrolowiec umierał powoli, pocięty na wstążki przez rakiety, lasery bliskiego zasięgu i ostatecznie przez działa. Porucznik Hakone był jedynym członkiem załogi, który przeżył. Wykopano go z resztek statku, a potem mozolnie przywracano mu psychiczną sprawność.

Po zakończeniu Wojen Muellera imperator uznał za stosowne pozwolić każdemu, kto chciał, opuścić Służbę Imperialną. Tak Kai Hakone został młodym cywilem z całkiem niezłą odprawą, bez najmniejszej ochoty powrotu na rodzinną planetę i z odorem śmierci w nozdrzach.

Właśnie dzięki temu zapachowi zrobił karierę pisarską. Jego pierwsza wideoksiążka, powieść o rytuałach przejścia poprzez rzeź, okazała się niewypałem. Druga, zawierająca trzeźwą analizę Wojen Muellera, została bestsellerem. Wydana dziesięć lat po ustaniu walk, trafiła w najlepszy moment dla krytycznego opracowania. Od tego czasu prace Hakone'a, wszystkie ponure i krwawe, przyjmowano jako płody znaczącego, twórczego artysty.

W szóstym tomie dzieł z zakresu literatury faktu, Hakone drobiazgowo badał przyczyny klęski na Saragossie. Przyjął skandalizujący punkt widzenia, że młody, dowodzący akcją admirał, stał się kozłem ofiarnym, który poniósł odpowiedzialność za błędy samego imperatora. Książka była, rzecz jasna, tak napisana, aby potem nikt nie mógł oskarżyć autora o polityczne zniesławienie.

Publikacja stanowiła jednak pewien punkt zwrotny. Z tej właśnie przyczyny Hakone siedział teraz w ekskluzywnym klubie, wdychał zapach bogatych ludzi i czuł się jak duch na przyjęciu. Pisarz odpędził od siebie bezustannie nurtujący go problem - co stałoby się z Kaiem Hakone'em, gdyby imperium odnosiło zwycięstwo w bitwie o Saragossę.

Zastukał paznokciami o stolik, aby zwrócić uwagę zgromadzonych. W pokoju zapadła cisza.

Ponownie popatrzył po kolei na pięćdziesiąt parę osób. Gdyby był bystrzejszy lub bardziej dociekliwy mógłby się zastanawiać, dlaczego każdy z otaczających go dawnych wojskowych miał tylko jedną gwiazdkę, dlaczego wszyscy obecni w klubie przemysłowcy odziedziczyli swe majątki po przodkach, a biznesmeni należeli do tych, którzy robili interesy, balansując na granicy prawa. Ale konspiracja z natury nie znosi takich pytań.

- Panowie - przemówił łagodnym głosem, przeczącym jego niedźwiedziowatej posturze. - Na początku pragnę was zapewnić, że ten pokój został zabezpieczony przeciwko wszelkim znanym metodom elektronicznego podsłuchu, jak również przed fizyczną ingerencją. Możemy mówić swobodnie.

Jeden z mężczyzn wstał. Hakone rozpoznał w nim Sawa Toyera, który wzbogacił się na dostawach mundurów dla gwardii.

- Czas minął, panie Hakone - rzekł oskarżycielsko. - Byliśmy, i sądzę, że mówię to w imieniu nas wszystkich, bardziej niż hojni. Oczekiwaliśmy, że... coś się wydarzy po Dniu Imperium. Tak jak pan przyrzekł. Tymczasem, choć nie proszę o dopuszczenie do sekretów, nie zaszły żadne zmiany. W każdym razie nie stało się nic, co moglibyśmy zauważyć. Gdyby tak bardzo nie zależało mi na tej sprawie, już wcześniej zapytałbym, czy moje kredyty nie są wyrzucane w błoto.

- Celem tego spotkania - odparł pisarz - jest właśnie udzielenie panom wyczerpujących informacji.

Hakone przeszedł do szczegółów. Opowiedział o tym, że plany ogłuszenia i porwania imperatora spaliły na panewce, że mordercy udało się zbiec ze Świata Prime, że jego kontroler i ich lekarz Har Stynburn - “doktor Knox" - zniknął. Uspokoił jednak obecnych, iż wszelkie ślady zostały zatarte, i na pewno wszystko się wyjaśni. Dobrze wiedział, że nie należy drażnić tych ludzi drobnymi problemami, ponieważ dostarczali pieniądze.

- Pierwsza faza, jak panowie stwierdzili, niestety się nie powiodła. Mimo to zauważcie, że ze strony imperatora nie powstało żadne podejrzenie. Władca tylko wyznaczył jednego ze swoich przybocznych żołnierzy, aby ten poprowadził śledztwo. Gwarantuję, że nikt nie wpadnie na nasz trop. Istnieje jednakże pewien problem. Wyschło stałe źródło, z którego czerpaliśmy informacje. Teraz nie możemy już poznać następnych ruchów imperatora.

Czekając, aż ucichnie szum niezadowolenia, Hakone zanurzył cygaro w koniaku i ponownie je zapalił. Mięczaki, pomyślał. Ci ludzie nigdy się nie nauczą, że na rezultaty trzeba cierpliwie czekać. Ale za to ty, odezwał się duch optymizmu Hakone'a, już dawno zrozumiałeś, iż nigdy nie można się poddawać. Należy radzić sobie w każdej trudnej sytuacji.

Hakone ponownie zastukał, prosząc o ciszę. Szum w pokoju wzmagał się razem z narastającym strachem. Pisarz umoczył rombek palca w alkoholu i zaczął wodzić opuszkiem wokół brzegu kieliszka. Wysoki pisk uciszył tumult.

- Dziękuję - powiedział Hakone. - Co było to było. Teraz dobre wieści. Nasz koordynator jest bardzo zadowolony z aktualnej sytuacji.

- Dlaczego? - warknął ktoś ze zgromadzonych.

- Ponieważ, pomimo naszych działań i przedsięwzięć imperatora, nie było żadnych przecieków.

- Więc co teraz robimy? Szukamy jakichś mysich dziur, w których moglibyśmy się schować? - To pytanie wyszło od Bana Lucery'ego, jednego z nielicznych przemysłowców, mających poważanie Hakone'a.

- Stanowczo nie. Nasz koordynator zarządził przejście do drugiej fazy operacji. Uważam tę decyzję za bardzo słuszną. Uspokójcie się, panowie. Dni nieznośnego panowania imperatora są policzone. “Zaarah Wahrid", tak nazwaliśmy drugą fazę, w żaden sposób nie może zawieść.

31.

Małe ludziki wyciągnęły kłody ze stawu, zaczepiły je do wyciągnika łańuchowego, a pijak usiadłszy na okorowanych pniach, pociągnął z butelki i wzniósł radosny okrzyk. Naik Rai i subudar-major, Chittahang Limb, przyglądali się temu z aprobatą.

Sten wyłączył projektor. Figurki zniknęły, choć pijaczek zapewne zdążył raz jeszcze łyknąć z butelki, zanim się rozpłynął.

- Niedobrze - powiedział Haik Rai. - Czy zapamiętasz, jakie założyć skarpetki?

- Jesteś pewny, że to zgodne z prawdą? - włączył się Limbu w gurkhali.

- Jasny szlag! - zaklął Sten. - Niczego nie jestem pewny, subudar-majorze. Wiem tylko, że zostałem odkomenderowany do Służby Imperialnej, a wy odpowiadacie za gurkhów.

- Posłuchaj, jeśli mnie ośmieszysz, to przyrzekam, że własnoręcznie obetnę ci jaja. A subudar-major dotrzymuje słowa. - Limbu roześmiał się, zasalutował i dodał:

- Nie pojmuję, o co w tym wszystkim chodzi kapitanie, ale mam dziwne przeczucie, że nie powinniśmy się spotkać wcześniej niż na Moksa.

- Dziękuję za zaufanie, Chittahang. Sten zrobił kwaśną minę. - Jednak od tego przeczucia zależą losy moich intymnych części ciała. Skończyłem. Możecie odejść.

Gdy gurkhowie opuścili pokój, Sten z powrotem wziął się za pakowanie. Po chwili znów zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.

Za progiem stała Lisa. Sten zauważył, że miała ze sobą włączony wykrywacz pluskw. Sten zaprosił dziewczynę do środka i uznał, że najpierw musi ją dokładnie wycałować.

Kiedy wreszcie zakończył czułe powitanie, Lisa uśmiechnęła się do niego.

- Wszystko jest w porządeczku.

- Naprawdę? - odparł Sten. - Mówisz jak Wieczny Imperator.

- Wyjeżdżasz.

- Znowu to samo. Wiem, że wyjeżdżam. Do bezpiecznego domu.

- Nie, wręcz przeciwnie. Ty i ten twój baryłkowaty bandzior wyruszacie na wycieczkę mrożącą krew w żyłach.

- Oho.

- Znaleźliśmy doktora Knoxa. - Haines rzuciła fiszkę na stół Stena.

- Coś takiego!

- Doktor John Knox naprawdę nazywa się Har Stynburn. Został wyrzucony z Korpusu Merkurego. Sąd wojenny stwierdził, że to, cytuję: “dla dobra Służby".

Sten poczuł ulgę. Przynajmniej żaden obecny wojskowy imperium nie był wplątany w spisek.

- Doktor Stynburn, człowiek o poglądach dość wojowniczych, dostał przydział do drużyny pacyfikacyjnej jako oficer medyczny - kontynuowała policjantka. - Wysłano go na planetę, która zawsze wymykała się imperium spod kontroli. Nazwę znajdziesz na fiszce. Mieszkańcy tejże planety nie stawiali specjalnych wymagań; chcieli tylko stalowej broni. Doktor Stynburn jakoś załatwił dla nich oręż z wysoce radioaktywnymi elementami. To takimi rzeczami się naprawdę zajmujecie?

- Przestań, Liso.

- Przepraszam. Miałam ciężki dzień. W każdym razie tamtejsze kobiety, ponieważ to one zajmowały się wojaczką, wykorkowały. Miejscowa średnia życia była bardzo krótka, więc zanim zdjęto drużynę Stynburna, na planetę mogli już się zjeżdżać osadnicy. Niestety, ktoś zaczął śpiewać i doktor Stynburn stanął przed sądem wojskowym.

Sten włożył fiszkę do czytnika i tylko w niewielkim stopniu zwracał uwagę na słowa Haines.

- Wywalony. Nie poszedł siedzieć... Cholera... Powinni byli wyrzucić go w przestrzeń... Zniknął... Brak danych o zatrudnieniu... - Wyłączył czytnik i spojrzał na Lisę.

- A jednak znaleźliśmy doktorka - powiedziała. - Wyjechał z Prime.

- Dokąd?

- Do takiej dziury, doskonałej na kryjówkę. Nazywa się Kułak.

Haines podała Stenowi kolejną fiszkę.

- Jakim cudem zdołaliście tak szybko wpaść na jego trop?

- Mówiłeś, iż Knox uchodził za egocentryka. Podejrzewałam więc, że był też na tyle tępy, aby kontynuować karierę, zamiast zniknąć bez śladu. Wcale się nie myliłam. Doktor William Błock, tak obecnie nazywa się Stynburn, jest kontraktowym medykiem na Kułak.

Sten przyjrzał się zapiskom i ze strachu zrobił się kredowo-biały.

- Powinienem zostać w Modliszce - mruknął pod nosem. - Wtedy zrzuciliby mnie najwyżej na jakieś bagno i miałbym przynajmniej jedną szansę na dziesięć tysięcy, aby przeżyć. Ale nie, mnie to, głupiemu, nie wystarczało.

- Słyszałeś o Kułak?

Sten wolał, aby Haines darowała sobie szczegółowe objaśnienia. Kułak - mała planetoida o trującej atmosferze i morderczym środowisku. Leżała mniej więcej gdzieś pomiędzy Końcem Świata a Nicością. Znajdowały się na niej krystaliczne metale, które żyły własnym życiem, rosnąc jak rośliny. Jeden z nich był niewiarygodnie lekki, a przy tym o wiele mocniejszy niż jakikolwiek materiał znany w imperium. Na fiszce podano jego opis i właściwości chemiczne.

Sten i tak nieźle znał ten metal. Z niego właśnie zrobił swój nóż. Działo się to na Vulkanie, w “Piekle" - karnym sektorze dla niewolniczo pracujących robotników. Sektor ten, znany jako Obszar 35, dokładnie odtwarzał warunki panujące na Kułak; zabijał sto procent skazanych na niego pracowników.

A teraz od Stena wymagano powrotu do Obszaru 35. Nigdy w życiu nie był bardziej przerażony. Spróbował opanować nerwowe skurcze żołądka i dalej przeglądał tekst. Kułak została szybko porzucona przez firmę, która ją odkryła, ale po kilku latach osiedlili się tam ponownie niezależni górnicy - twardzi mężczyźni oraz kobiety. Ponieważ przebywanie na Kułak nie sprzyjało zdrowiu, nowi mieszkańcy natychmiast skorzystali z okazji zatrudnienia lekarza, szczególnie że zgodził się on podpisać długoterminowy kontrakt. Górnicy w większości sami byli wyjęci spod imperialnego prawa, więc zbytnio nie interesowały ich grzechy obciążające sumienie Błocka, czyli Hara Stynburna. Na Kułak zdradę imperium traktowano na równi z niepłaceniem alimentów.

Sten zebrał się w sobie i wyszarpnął fiszkę.

- Tak, słyszałem o Kułak - odparł.

- Okręt taktyczny stoi w gotowości. Miejsce docelowe jest utajnione nawet dla pilota. Zamówiłam też konieczne w tamtym środowisku kombinezony.

Sten zupełnie nie wiedział, jak zareagować na te nowiny. Nagle przez drzwi wpadł Alex, ze złością postukując w fiszkę.

- Sten! - krzyknął od progu. - Nie masz pojęcia, dokąd ta zwariowana dziewczyna próbuje nas wysłać.

- Owszem, mam.

- Przepraszam, pani porucznik. Dawno się nie widzieliśmy.

- Nic nie szkodzi, sierżancie. Twój nieustraszony dowódca nie wygląda na szczęśliwszego od ciebie.

- Sten, czy musimy to robić? Nie można by wysłać jakiegoś batalioniku gwardii, żeby wyciągnął tego drania?

- I znowu go wypłoszyć?

- Racja, chłopie, racja. Niezbyt mi się to podoba, ale nikt oprócz nas nie poradzi sobie z tym zadaniem. A więc jak oceniasz sytuację?

- Tkwimy po uszy w szambie - odparł sucho Sten.

- Nie nabijaj się ze mnie, bo nasilę na ciebie mamusię.

Sten znów wrócił do pakowania.

32.

Tylko jedna osoba, Jill Sherman, strzegła prawa na Kułak. Kooperatywa wybrała tę kobietę, aby zapewniała ona jakiś rodzaj porządku w bazie górników, czyli w wiosce pod kopułą. Była równie twarda jak każdy z pracowników na planetoidzie, bystrzejsza od większości z nich, a poza tym dawała mieszkańcom niemal całkowicie nieograniczoną wolność. Żądała przestrzegania zaledwie trzech zasad: żadnej broni, która mogłaby uszkodzić kopułę; żadnej szulerki; żadnego oszustwa przy podziale zysków.

Propozycję przyjęcia posady jedynego stróża prawa na Kułak uznała za bardzo korzystną. Oficer Jill Sherman wcześniej pracowała w policji, na świecie nękanym nieustannymi zamieszkami. Rodzinną planetę Jill zamieszkiwały bowiem wyłącznie mniejszości, które ciągle walczyły między sobą o władzę. W końcu, po kolejnym buncie, Jill miała już dość i zrzuciła minibombę atomową. Eksplozja nie tylko zdmuchnęła aktualnie rządzącą frakcję, ale także zmusiła Sherman do ucieczki przed falą oskarżeń o morderstwo, nadużycie stanowiska i usiłowanie ludobójstwa.

Jill spojrzała na pełnomocnictwa Stena, a potem na dwóch mężczyzn, jeszcze dochodzących do siebie po lądowaniu.

- Doktor Błock odwala na Kułak dobrą robotę. Czemu, u diabła, miałabym pomagać wam, imperialnym, w zabraniu go stąd?

- Nie będę czytał nakazu po raz setny - powiedział Sten zmęczonym głosem. - Generalnie chodzi o: zdradę, wielokrotne morderstwo, udział w spisku, ucieczkę przed wymiarem sprawiedliwości.

- Tu jest Kułak, przyjacielu. Wcale nas nie interesują przewinienia, jakich ktoś się dopuścił tam, w cywilizowanym świecie.

- Panienko - zaczął łagodnie Alex. - Chodźmy na piwo i przedyskutujmy...

- Dosyć, sierżancie! - warknął Sten. Może popełniał błąd, nie pozwalając Alexowi na pokojowe załatwienie sprawy, ale po szalonej podróży na Kułak, wciąż nie czuł się zbyt dobrze. - Działa tu pani na podstawie imperialnego zezwolenia. Dyspensa może być cofnięta po jednym moim komunikacie, a w drodze powrotnej natknie się pani na imperialne wojska. Radzę więc nie wchodzić z nami w konflikt, policjantko Sherman.

- Przepraszam, kapitanie - powiedziała zaskoczona Jill. - Doktor Błock znajduje się w sektorze C, biuro 60.

Wtedy Sten popełnił drugi błąd. Skinął oschle głową, wziął Alexa za ramię i wyszedł.

Sherman oczywiście poczekała, aż zamknie się podwójny zamek w drzwiach jej gabinetu i włączyła komunikator.

Miasto pod kopułą było prymitywne. Co prawda, kontrolowano tu temperaturę i poziom tlenu, ale jego niewłaściwa kondensacja powodowała mgły i deszcz, przez co na ulicach nieustannie tworzyło się błoto.

- Skopałeś sprawę, bracie - mruknął Kilgour, gdy ciągnęli się ze Stenem przez kałuże. - Ta dziewczyna była zachwycająca. Jedna godzina i jadłaby mi z ręki.

Kapitan warknął na przyjaciela. Ten świat przerażał Stena, ożywiał ponure wspomnienia Obszaru 35, oferującego swym mieszkańcom liczne sposoby powolnej śmierci.

Na Kułak, nawet pod kopułą, każdy chodził w skafandrze. Jedynie potrzeby fizjologiczne zmuszały danego osobnika, aby zdjął to nader niewygodne ubranie ochronne. W wielkim, pękatym i opancerzonym kombinezonie nawet tak zwinny człowiek jak Sten poruszał się niczym kaczka. W rękawach i nogawkach kombinezonów znajdowały się specjalne elementy odcinające. Umożliwiały one błyskawiczną amputację i kauteryzację danej kończyny w przypadku przedziurawienia odzieży chroniącej tę. część ciała.

Tak czy inaczej Sten od lat nie był równie wystraszony.

Doktor Har Stynburn/John Knox/William Błock został uprzedzony przez Sherman. W pośpiechu dopiął skafander i uzbroił się w długą, mocno wygiętą szablę oraz w “narzędzie żniwne".

Każdy górnik zbierając “dojrzałe" kawałki metalu, używał specjalnie do tego przeznaczonej strzelby łopatkowej. Ta oburęczna, napędzana sprężyną broń wystrzeliwała około metrowej długości włócznię, zakończoną 25-centymetrowym, ostrym jak brzytwa grotem o kształcie łopatki. Prędkość włóczni dochodziła do pięciuset metrów na sekundę, co czyniło z niej śmiercionośne narzędzie.

Stynburn spodziewał się ataku; jednak nie ze strony imperialnego wymiaru sprawiedliwości, ale raczej ze strony któregoś z bandziorów Hakone'a. Wiedział bowiem, że zacieranie śladów jest czymś zwyczajnym w przypadku tajnej operacji. To dlatego właśnie uciekł z Prime.

Z tego też powodu jego mieszkanie przylegało do samej kopuły, a w drzwiach została zainstalowana śluza powietrzna. Stynburn zamknął przyłbicę. Wpompował powietrze do kopuły i czekał z ręką na guziku, wpatrując się w ekran nad wejściem.

Kiedy zobaczył wchodzących dwóch mężczyzn, natychmiast opuścił rękę na czerwony przycisk. Tylna ściana razem z zewnętrzną śluzą kopuły eksplodowała na zewnątrz, wyrzucając Stynburna na powierzchnię Kułak.

Sten i Alex poczuli wstrząs spowodowany dekompresją w wewnętrznej części mieszkania. Odruchowo zatrzasnęli hełmy i przez moment stali w bezruchu.

Czujniki, znajdujące się w każdym pomieszczeniu, zadrgały, po czym wróciły do normy.

- Nasz chłoptaś wyszedł - oświadczył Alex przez komunikator skafandra.

Sten w milczeniu skierował się do najbliższej śluzy. Gdy wyszedł na zewnątrz, zobaczył przed sobą tłum górników. Z Sherman na czele. Zatrzymał się i otworzył przyłbicę.

- Wy macie swoje prawo, a my mamy swoje - zaczęła policjantka bez jakiegokolwiek wstępu. Potrzebujemy lekarza i nikomu go nie oddamy. - Stenowi nie przychodziły do głowy żadne rozsądne pogróżki, więc zanim zdążył się odezwać, Sherman dodała: - Przyjmiemy wszystkie konsekwencje, które z tego wynikną. Jeśli jakieś wynikną.

- To znaczy, panienko - wtrącił smutnym głosem Alex - że zamierzacie nas tu zatrzymać?

Sherman skinęła głową.

Kombinezon Stena był mniej więcej tego samego typu, co noszone przez tubylców. Jednak jako model imperialny posiadał pewne udoskonalenia. Sten rozpaczliwie pragnął, aby przynajmniej jednego z tych dodatków nikt na Kułak nie znał.

Odpiął od pasa kwadratowy pojemnik i zamykając hełm, odkręcił korek. Ze środka z sykiem uleciała cienka smuga dymu. Kapitan wrzucił pojemnik w środek zgromadzenia. Przełączywszy komunikator na maksimum ryknął:

- To jest gaz żrący! - I zaczął uciekać.

Przez parę sekund górnicy w popłochu szukali schronienia, zupełnie zapominając o dwóch przybyszach.

Zanim analizator przy kombinezonie Sherman ustalił, że pojemnik zawierał wyłącznie dodatkowy zapas ciekłego tlenu, Sten i Alex byli już przy zewnętrznej śluzie.

- Uch - jęknął Kilgour, wpychając kompana do wewnętrznej komory. - Ja zatrzymam ich na moście - rzucił i zanim Sten zdążył odpowiedzieć, zatrzasnął śluzę, tym samym zmuszając kapitana do udania się w pogoń za Stynburnem.

Alex odwrócił się do nadciągającego tłumu.

- No dobra, który pierwszy? - spytał zawadiacko.

Pierwszym okazał się górnik, przy którym sierżant wyglądał niczym karzeł. Alex zablokował cios napastnika i uderzył. Blok rozerwał rękaw kombinezonu mężczyzny, a uderzenie wysłało olbrzyma w środek. W przeciwieństwie do rodzinnej planety Kilgoura, Kułak charakteryzowała się niewielką grawitacją. Górnicy znów ruszyli na intruza. Sytuacja Alexa pogarszała się z każdym ich krokiem.

Nie była jednak aż tak zła, zważywszy, że przeciwnicy nie mogli użyć żadnej ze swoich broni. Noże mieli bowiem ukryte w kombinezonach, a do wymierzania ze strzelb łopatkowych brakowało miejsca. Gdyby próbowali wystrzelić włócznie, ryzykowaliby przebicie pobliskiej ściany kopuły.

Dzielny Alex, obrońca śluzy, musiał się więc zniżyć do wulgarnej młócki.

W każdej innej społeczności walkę Alexa z pozostałymi nazwano by wiekopomną masakrą, ale na Kułak taką potyczkę będzie się wspominało zaledwie przez parę lat, dopóki ludzie w nią zaangażowani nie opuszczą planety albo nie wymrą.

Nic na świecie nie sprawiało Kilgourowi większej radości niż bezwzględne likwidowanie przeciwnika jedynie za pomocą siły mięśni. W ruchu Alex wygląda! jak ciężko opancerzona kula. Odbijał się od śluzy, uderzał w cel i wracał na pozycję, a przy tym... wypowiadał złowieszcze słowa, będące fragmentami na wpół zapomnianych wierszy:

Horacy dzielny, co mostu trzymał straż.

Raz w słowa te odezwał się:

Każdego człeka, jego pech

Dopadnie kiedyś, czy chcesz czy nie.

W tym przypadku pech dosięgną! jednego z górników, któremu Alex roztrzaskał hełm. Mężczyzna doznał silnego wstrząsu. Kilgour, pochłonięty walką, nie śledził dalszych losów ofiary. Chwycił stalową dźwignię i wepchnął ją trzeciemu napastnikowi w brzuch, co spowodowało eksplozję ciśnieniowego kombinezonu.

Na Astura karku Horacy

Postawił stopę swą...

Nieszczęśnik zagulgotał i stracił przytomność.

I szarpnąwszy raz czy dwa...

Przepraszam za te rymy.

Wyciągnął swoją stal.

Górnicy postąpili parę kroków w tył, aby się przegrupować. Alex ustawił podajnik tlenu w skafandrze na maksimum i czekał.

Tłum, mniej już zainteresowany walką, zaczynał się wahać.

Chętnego nie ma tutaj,

By w pierwszej linii stać.

Ci z tyłu krzyczą - “naprzód".

Ci z przodu - “dyla dać"!

Tego było już za wiele. Górnicy rzucili się falangą do przodu. Taka koncepcja strategiczna przynosi niezłe rezultaty, o ile ktoś nie rozniesie pierwszych szeregów. Alex padł w błoto i potoczył się w stronę atakujących. Ludzie kroczący na przedzie zatoczyli się i runęli, skutecznie blokując śluzę powietrzną. Alex, za ich plecami, wpadł w szał. Taranował przeciwników pięściami, stopami i głową zbrojną w hełm. Obrońcy Stynburna zaczęli uciekać wąskimi przejściami; byle dalej od Alexa.

Kilgour przystanął, odciął dopływ tlenu i odsunął przyłbicę. Aby dać ujście wezbranym emocjom, zakrzyknął.

Niech pomnik ten poniesie wieść,

By każdy poznać mógł,

Jak dzielnie Alex stawał tu,

I wroga z mostu zmiótł.

Rozejrzał się wokół w nadziei ujrzenia przychylnej publiczności. Niestety, nie znalazł ani jednego zainteresowanego widza - ofiary walki były martwe, albo jęczały o pomoc, albo szybko odpełzały z pola bitwy. Alexowi to jednak nie przeszkadzało.

- Tego wiersza nauczyłem się w dzieciństwie - objaśnił, po czym spojrzał z troską na śluzę za sobą. - Dobra, Sten. Wolałbym, abyś już dorwał doktorka. Zmylibyśmy się stąd, zanim ci durnie się zorientują, że bronię śluzy, a nie mostu...

Metalowy pył szybko wtopił się w żółtą mgłę, która otaczała kopułę. Sten zerknął na wysadzone ściany mieszkania i podążył za Stynburnem po śladach zostawionych w kurzu. Pojawiały się one w dziesięciometrowych odległościach, prowadząc w kierunku czegoś, co można by określić jako wzgórze, gdyby ciągle nie zmieniało powierzchniowej struktury.

Trop wiódł wokół jakiejś pęczniejącej i pulsującej skały. Skupiony na podłożu Sten niemal zginął, gdy kawał głazu dojrzał, rozkwitł i “rozsiał się".

Odciski stóp prowadziły wzdłuż granicy tych wzgórz, a następnie biegły w rozszerzającą się dolinę, za rzeką płynnego metalu.

Zbyt łatwe - ostrzegł Stena jego umysł. Walczył, by widzieć coś przez żółtą zadymkę i nie zgubić śladów, które teraz nakazywały iść w górę doliny. Wgłębienia z rysunkiem podeszwy szybko znikały pod warstwą rozsiewających się skał. Sten odszukał ostatni trop i wyciągnął ramię, z grubsza określając kierunek ucieczki Stynbuma.

Spojrzał w górę. Pod skałą była mała grota. Wiatr nie naniósł tu jeszcze metalowego pyłu, więc Sten od razu dostrzegł ślady wiodące z rozpadliny w stronę rzeki.

Ostrożnie wszedł do groty. Po trzech krokach, na wspomnienie starego dowcipu, w umyśle kapitana zapaliła się alarmowa lampka, po czym poznać człowieka z Korpusu Merkurego? Po śladach. Zawsze chodzi tyłem.

Sten, uwięziony w skafandrze, przeturlał się niezgrabnie, gdy Stynburn zanurkował na niego z zasadzki na skraju groty.

Doktor zamachnął się strzelbą łopatkową na przyłbicę Stena, ale ten kopnięciem przerzucił napastnika nad sobą.

Kapitan zrobił unik, gdy Stynburn wypalił ze strzelby łopatkowej. Pocisk trafił w opancerzone ramię, nie czyniąc nawet najmniejszej szkody.

Dwaj mężczyźni, ubrani w kombinezony upodabniające ich do karykatur ludzi, stanęli naprzeciw siebie, na arenie pełnej metalowego pyłu, wirującego i niknącego w żółtym wietrze.

Stynburn włączył swój komunikator.

- Kim jesteś?

- Kapitan Sten - padła zwięzła odpowiedź. - Służę Jego Imperialnej Wysokości. Mam nakaz aresztowania pana, doktorze Stynburn

- Tak? A ja trzymam w rękach swój los - odparł Stynburn.

- Wszyscy musimy umrzeć, wcześniej czy później - rzekł wolno Sten, szukając dobrego miejsca do zaatakowania.

- Powiem ci jedno, kapitanie...

- Doktorze, mówi pan jak człowiek, który chce zginąć. Ja natomiast pragnę, żeby pan żył.

- Żyć - wyszeptał z namysłem Stynburn. - Po co? Wyraźnie wszystko stracone. A może nie?

Sten aż szerzej otworzył oczy ze zdziwienia, choć nie po raz pierwszy rozmawiał z kimś, kto wypowiadał się jak wariat.

- Stracone? Co stracone?

- Przybyłeś, aby nakłonić mnie do mówienia, nieprawdaż?

- Oczywiście.

- Kapitanie, musisz wiedzieć, kim byłem.

- Członkiem Korpusu Merkurego. Ja też - powiedział Sten, manewrując ku lewej stronie doktora.

- W innym świecie, w innym czasie moglibyśmy zostać przyjaciółmi.

Sten celowo się wyprostował, jakby rozważając tę sugestię.

- Tak, niewykluczone - rzekł wolno, w zamyśleniu.

- Ale teraz to już niemożliwe - ciągnął Stynburn.

Sten zrozumiał, że on rozgrywa jakieś gierki.

- Powinienem był powiedzieć, że mam w ręku los dwóch osób. Twój i mój.

- No to pański ruch, doktorze.

Sten przyjął w kombinezonie pozycję do bliskiej walki.

- Oczywiście, umrzesz tu i teraz, kapitanie. Ale nikt nie powinien rozstawiać się z życiem w nieświadomości. Dam ci wyjaśnienie: Zaarah Wahrid.

Sten włączył mikrofon, lecz zdał sobie sprawę, że Stynburn nie wyjawi nic więcej. Zobaczył, że doktor wygina się w swoim skafandrze.

Lata treningu w Modliszce nauczyły Stena wielu sposobów na pozbawienie się życia, więc kapitan wiedział, że te ruchy oznaczały próbę cofnięcia ramion. Sten skoczył i przekoziołkował za pulsujący kamień, mając nadzieję, że żywy minerał wystarczy za...

Rozległ się niezbyt głośny trzask. Bomba umieszczona między łopatkami Stynburna najwyraźniej nie posiadała dużej mocy. Dopiero atmosfera tlenowa z kombinezonu spowodowała naprawdę potężną eksplozję, która przetoczyła się po grocie kulą ognia.

Gdy Sten wstał zza skały, ujrzał strzępy skafandra porozrzucane po zakurzonym podłożu, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był skowyt wiatru.

Zaarah Wahrid, powtarzał w myślach, z trudem dochodząc do siebie. Doskonale wiedział, że jedna wskazówka nie wystarczy.

Zaczął wracać ścieżką, nastawiając kompas hełmu na kopułę.

Najpierw trzeba uratować Alexa, zdecydował. Jeśli jeszcze żyje, nie będzie to trudne zadanie. Zwłaszcza w porównaniu z następnym.

Stena aż ciarki przeszły na myśl o stanięciu przed imperatorem i konieczności zdania mu relacji z “postępów w śledztwie".

Księga czwarta

Declic

33.

Nad rzeką Wyć stał dwupiętrowy, rozległy budynek o nazwie „Blue Bhor". Była to zbudowana niemal przed stuleciem stara karczma, w której stołowali się miejscowi rybacy i drobni farmerzy z okolicy. Na skraju doliny Wyć wznosiły się skaliste wzgórza, a w oddali widniały niskie, błękitno-szare góry. Można tu było znośnie żyć z łowienia ryb, albo z trudem się utrzymywać z wykopywania kamieni, gdyż w tym rejonie ziemia szybciej rodziła skały niż ziemniaki. Mimo to, ludzie zakładali w tym miejscu rodziny i pędzili całkiem przyjemny żywot.

Potem dolinę nad rzeką Wyć odkryli wędkarze z Prime. Zjeżdżali się w te rejony każdego sezonu, aby łowić zwinne złote ryby, śmigające w wodzie. Powstały nowe drogi, zaczęto prowadzić tu wiele interesów. Zbudowano nawet miasto: Ashley-on-Wye. Po farmach nie pozostał żaden ślad.

“Blue Bohr" rozkwitał wraz z doliną. Początkowo był to niezbyt wygodny bar, nad którym znajdował się jeden pokój do wynajęcia. W miarę rosnących potrzeb, kolejni właściciele rozbudowywali karczmę, a potem ją odsprzedawali. W końcu „Blue Bhor" mieścił dwie sale barowe, rozwalającą się kuchnię wielkości stodoły i ponad tuzin pokoi z opalanymi drewnem kominkami.

Jako że każdy nowy właściciel dodawał pokój, patio, czy kominek, nikt nie widział w tym nic dziwnego, że pewnego dnia w “Blue Bhor" pojawiły się ślizgacze budowlane z materiałem. Przybyli robotnicy zostali przywitani przez najnowszego właściciela, niejakiego Chrisa Frye'a.

Frye kupił ten lokal za emeryturę i nie szło mu zbyt dobrze. Jego głównym problemem była nadmierna hojność oraz skłonność do stawiania wszystkim, których lubił. Ponadto często po prostu zamykał knajpę i szedł na ryby. Najlepiej czuł się w towarzystwie wędkarzy - poważnych wędkarzy - takich jak on; ale ci niestety rzadko mieli pieniądze, więc brali na kredyt.

Frye zamierzał właśnie sprzedać interes i spędzić resztę życia na wędkowaniu, kiedy przybył Sten. Znali się tylko ze słyszenia, lecz polubili się już przy pierwszym spotkaniu, co jest możliwe wyłącznie między starymi agentami Modliszki.

W ostatnich latach swojej kariery wojskowej Frye nadzorował transformację Światów Wilka z kultury fanatycznie religijnej w system handlowy, nad którym pieczę trzymał Bhor. Spędził niejeden cykl, pijąc stregg z kudłatym władcą i wznosząc toasty za brody matki oraz zamarznięte pośladki ojca. Słyszał też tysiące opowieści o tym, jak to Bhor przejął panowanie nad Światem Wilka. Przeważnie historie te brzmiały zupełnie niewiarygodnie. Wszystkie jednak łączyła osoba głównego bohatera. Był nim młody mężczyzna o nazwisku Sten. W każdej opowieści Bhor przedstawiał go jako najwspanialszego kochanka, wojownika i pijaka w historii plemienia kudłaczy. Każdy lubił szczeniaka nawet pomimo to, że był człowiekiem

- Przez cały mój pobyt na Światach Wilka tylko dwa razy przespałem się z pewną dziewczyną. Poza tym przegrałem niemal wszystkie bitwy, z wyjątkiem ostatniej - wyznał Frye'owi Sten.

- Ta właśnie się liczy - powiedział właściciel “Blue Bhora".

- Możliwe, ale moje życie ciągle wisiało tam na włosku - odparł Sten. - Cholera! Z Bhorem nie da się pić! Nawet jak zdołałem ukradkiem wziąć tabletki trzeźwiące, to i tak po każdej imprezie lądowałem pod stołem.

Frye uznał, że Sten to bardzo miły facet. Był, oczywiście, cholernym łgarzem z Modliszki, udającym prawdziwego Stena.

Karczmarz już dawno doszedł do wniosku, że z tego legendarnego Stena musi być prawdziwie królewski nudziarz. Któż, u diabła, miałby ochotę bić się z tą istotą doskonałą, o której bez przerwy opowiadał Bhor? Tak więc Frye uśmiechnął się tylko, gdy przybysz podawał mu swój pseudonim. Uznał, że Sten, to naprawdę około pięćdziesięciu różnych osób. Takie rzeczy robiło się w Modliszce.

Podczas jednej z długich, gościnnych nocy w stylu “Blue Bhor" - co oznaczało tace pełne świeżych ryb, dziczyzny i lokalnych specjałów - kapitan i Frye ubili interes. “Blue Bhor" miał zostać bezpiecznym domem Stena i Haines. Ponieważ sezon wędkarski już dobiegł końca, kryjówka wydawała się niemal idealna. Frye zamknąłby lokal do remontu, tak jak każdy nowy właściciel. Aby obniżyć koszty poważnej przebudowy, ekipa budowlana mieszkałaby i stołowała się na miejscu.

Układ był bardzo korzystny dla obu stron. Aby kryjówka funkcjonowała, faktycznie należało zrobić przebudowę. Ponadto rachunki za pokoje i żywność musiały być zapłacone, na wypadek gdyby zaczął tu węszyć jakiś sprytny kontroler finansowy. Haines natomiast bez obaw mogła ściągnąć do doliny sporą ekipę różnych ekspertów oraz dowolną ilość specjalistycznego sprzętu, ukrytego w materiałach budowlanych sprzętu, ile potrzebowała.

Umowa sprawiła, że był to najlepszy rok dla Frye'a; szczególnie, że intratna oferta trafiła się po sezonie. Emerytowany członek Modliszki zaczął się nawet zastanawiać nad możliwością zostania w Wyć jeszcze przez parę lat. Mając kredyty, którymi Sten pasł jego konto, mógł zabawiać wędkarzy jeszcze przez eony.

Haines ciężkim krokiem wmaszerowała do baru. Grupa robotników rozładowywała już ostatni grawilot ze sprzętem. Kobieta powąchała swój kombinezon brygadzisty i marszcząc nos, powiedziała:

- Cuchnę, jakbym nie żyła od tygodnia.

Frye jeszcze raz przetarł szmatą błyszczące deski baru, chwycił szklankę i nalał do niej piwa. Postawił trunek przed Haines, pochylił się nad kontuarem i ostentacyjnie pociągnął nosem.

- Na mój gust teraz pachnie lepiej - stwierdził i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Bardziej czuć pot niż policjanta.

Haines spojrzała na niego ostro i pociągnęła zdrowy łyk. To poprawiło jej nastrój, tym bardziej że Frye od razu uzupełnił szklankę.

- Nie lubisz gliniarzy, co?

- A czy ktokolwiek rozsądny ich lubi? - Frye potrząsnął głową.

Haines pomyślała nad tym przez moment i roześmiała się krótko.

- Nie - powiedziała. - Nawet gliniarze nie lubią gliniarzy. Dlatego jestem w wydziale zabójstw. Kiedy naprawdę robisz to, co do ciebie należy, ludzie nie chcą mieć z tobą nic wspólnego.

Jej wypowiedź przerwał odgłos kroków. Odwróciwszy się, zobaczyli siwego mężczyznę w zniszczonym ubraniu i staromodnych kaloszach. Miał ze sobą coś, co wyglądało na archaiczny sprzęt wędkarski.

- Bar jest zamknięty - krzyknął Frye.

Przybysz stał tylko, wytrzeszczając oczy. Ponieważ przyszedł z doliny zalanej słońcem, najwyraźniej czekał, aż wzrok przyzwyczai się do półmroku panującego w lokalu.

- Powiedziałem, że bar zamknięty - powtórzył właściciel.

- Remont - dodała Haines.

Mężczyzna potrząsnął głową, podszedł do baru i siadł na stołku.

- To był najgorszy połów od lat. Muszę napić się piwa.

Rzucił na kontuar kilka kredytów.

- Duże i zimne. Albo nie; daj mi cały dzban.

Frye pchnął kredyty z powrotem.

- Nie słuchał pan. Bar jest zamknięty. Remont.

Siwowłosy zmarszczył czoło.

- Przecież nie będę szedł na piwo do Ashley. - Spojrzał na zmrożoną szklankę Haines. - Jej podałeś, więc obsługujesz. Nalej mi jedno. Zapłacę podwójnie. Przecież kurek działa. Co ci zależy, do diabła?

Haines poczuła mrowienie na karku. Odniosła wrażenie, że coś tu nie gra. Wsadziła rękę w kieszeń kombinezonu i namacała schowaną tam małą broń. Zsunąwszy się ze stołka, przeszła parę kroków w bok, by mieć pod obstrzałem zarówno mężczyznę jak i drzwi.

- Słuchaj pan, co mówi gospodarz - warknęła, po czym głową wskazała na sprzęt wędkarski leżący koło stołka. - Zabieraj swoje rzeczy i wynocha.

Zauważyła, że Frye sięga po coś pod bar.

- A jeśli nie wyjdę? - zagadnął zawadiacko nieznajomy.

Swobodnym ruchem wziął piwo Haines i spokojnie je wypił. Odstawiwszy szklankę z głośnym stuknięciem, podniósł wzrok na kobietę i barmana. Policjantka stała z pistoletem w dłoni.

- Poruczniku! - ryknął za nią jakiś głos.

Słysząc Stena, odwróciła się lekko, nie spuszczając jednak siwego z oczu. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, a kapitan wyciągnął przyjaciółce broń z ręki. Haines gapiła się w zdumieniu, gdy Sten minął ją i stanął na baczność przed starym, steranym rybakiem.

- Przepraszam, Wasza Wysokość - powiedział. - Spodziewaliśmy się pana dopiero jutro.

Haines zamurowało.

- Wszystko w porządku - odparł mężczyzna. - Pomyślałem, że wpadnę wcześniej, powędkuję trochę i sprawdzę, jak się sprawy mają.

Sten wszedł za bar i nalał mu piwo. “Rybak" opróżnił szklankę jednym, długim łykiem. Odwrócił się i puścił oko do wciąż oniemiałej ze zdziwienia kobiety.

- Poruczniku Haines - zaczął też nieco zmieszany Sten. - Pozwólcie sobie przedstawić...

- To jest... Wieczny Imperator - pisnęła.

- Do usług, madame. - Mężczyzna ukłonił się nisko.

Sten musiał podtrzymać Haines za ramię, bo zahartowana w bojach pracowniczka wydziału zabójstw poczuła, że uginają się pod nią kolana.

- Zaarah Wahrid. - Imperator smakował te słowa, zastanawiał się, przeszukiwał pamięć. - Nic mi to nie mówi. Tylko tyle z siebie wydusił?

- Niestety, sir - westchnął Sten. - Przepraszam, ale odkąd ja zajmuję się tą sprawą, wszystko idzie nie tak jak trzeba. Przyciągnął do siebie piwo, odsunął je z powrotem i dodał: - Naprawdę sądzę, że powinienem...

- Odejść?! - zagrzmiał imperator. - O nie, mój drogi! Siedzę po uszy w drakhu, a ty chcesz, żebym cię zwolnił?

- Z całym szacunkiem, sir. Nie wywiązałem się z żadnej części tego zadania - naciskał Sten. - Imperator próbował coś wtrącić, ale kapitan natychmist powołał się na przysługujące każdemu wolnemu człowiekowi prawo rzucenia pracy. - Nie zrobiłem nic, poza wydaniem góry kredytów. - Nie uzyskałem w zamian pożądanych informacji. Ciągle mamy tylko wiele przypuszczeń i zbyt dużo plotek. Wspaniała robota. Załatwiłem Stynburna. Przeze mnie rozpętało się piekło. Dwa lata zajmie panu uspokajanie tych górników, a ja wróciłem jedynie z jakimś zwrotem, którego nikt nigdy nie słyszał. Gdyby to była operacja Modliszki, wtedy pan albo Mahoney zażądałby mojej głowy.

Wieczny Imperator zastanowił się przez chwilę. Czy robił to tylko dla efektu, czy faktycznie rozważał kwestię ewentualnej dekapitacji swego pracownika - tego młody kapitan nie dowiedział się nigdy. W końcu władca parsknął głośno, po czym podał Stenowi szklankę do napełnienia najlepszym piwem Frye'a.

- Jestem tu, gdzie jestem - powiedział - dlatego, że podejmuję szybkie decyzje, a potem trzymam się ich bez względu na okoliczności. Owszem, zdarzały mi się niepowodzenia. Ale przeważnie wygrywałem.

Sten wolał nie kontrolować takiego typu postępowania. Wypił więc swoje piwo, wziął głęboki wdech i pochyliwszy się nad stołem, rzekł:

- Dobrze. Proszę o rozkazy, sir.

Imperator zastanowił się przez sekundę, ile właściwie powinien powiedzieć stojącemu przed nim młodemu człowiekowi. Zauważywszy wyczekujący wzrok Stena, po prostu ciągnął dalej.

- Sprawa wygląda następująco: Tahnijczycy usilnie nalegają, abym się z nimi spotkał. Moi doradcy twierdzą, że jak dotąd żaden dostojnik nie uznał ich odrażającego systemu, nie mówiąc o przystąpieniu z nimi do rozmów.

- Ale Wasza Wysokość uważa, że spotkanie jest konieczne - odgadł Sten.

- Tak - westchnął imperator. - Ciągle próbuję zyskać na czasie. Jeśli jednak spełnię prośbę Tahnijczyków, okażę swe uznanie warlordom, a to wzburzyłoby resztę imperium. Do cholery! Przecież władca nie może biec na zawołanie każdego ufoludka. Muszę przecież dbać o swoją reputację. Dzięki niej trzymam ten cały bajzel w kupie.

- Więc gra pan na czas - powiedział Sten.

- Czy nie na tym właśnie polega dyplomacja? - Imperator uśmiechnął się szeroko. - Trzeba albo zwlekać albo walczyć. - Wzruszył ramionami. - Paru moich wysoko opłacanych prawników pewnie uważałoby inaczej, ale ja zawsze byłem zdania, że lepiej pertraktować niż wojować. - Skończył piwo, wstał i dodał: - A nie sądzę, żeby wojna z Tahn należała do małych. - Ruszył do wyjścia, jednak po paru krokach przystanął i posłał Stenowi jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. - Z całą pewnością przydałby mi się teraz jakiś ledwo żywy winny, którego mógłbym rzucić na pożarcie.

- Jak długo jeszcze zdoła pan odkładać spotkanie? - zapytał Sten.

- Niestety, zostało mi mało czasu - odparł imperator. - Chcę jednak, żebyś szukał sprawcy tej afery aż do ostatniej chwili.

Sten skinął głową.

- Znajdę go, sir.

- Nie wątpię, kapitanie.

Wieczny Imperator podniósł swój sprzęt wędkarski i wyszedł zmęczonym krokiem. Sten obserwował władcę. Przez moment zastanawiał się, co będzie z młodym kapitanem Stenem, jeżeli zawiedzie.

System Bezpiecznego domu w “Blue Bhor", opracowany przez Stena, Alexa i porucznik Haines, przez każdego zostałby uznany za wspaniały. Po pierwsze: działało w nim kilka różnych wydziałów, a ich członkowie doskonale wtopili się w tło.

Po drugie: Sten i Alex wyszukali kilku twardzieli, którzy z palcem na spuście pilnowali, czy ktoś nie wykazuje zainteresowania starą karczmą.

Ekipę dobrali spośród starych kumpli z Sekcji Modliszki, przebywających na urlopach, albo wykorzystujących zwolnienia zdrowotne. Ci ludzie zawsze byli sympatyczni. Nawet wtedy, gdy podrzynali komuś gardło. Dodatkowe zabezpieczenie stanowili ludzie z policji imperialnej. Haines zaangażowała najbardziej zaufanych policjantów. Przyjaciele Stena i Alexa patrolowali na zewnątrz, a znajomi Haines rządzili wewnątrz, wściekając się czasem, gdy kapitan czy sierżant wtrącali swoje trzy grosze. Zgromadzenie talentów w środku groziło niestety częstymi konfliktami. Każdy z policjantów uchodził niemal za geniusza w swojej dziedzinie. Jedni specjalizowali się w technice komputerowej, drudzy w archiwistyce, jeszcze inni doskonale znali się na sieci komunikacyjnej. Wszyscy byli niezwykle błyskotliwi, godni zaufania i zaprzyjaźnieni z Haines.

Sten wysoko cenił ich umiejętności. To właśnie oni wyśledzili Dynsmana i zlokalizowali Stynburna.

Sposób pracy policjantów był także godny uwagi. Gdyby podobną operację przeprowadzała Modliszka, najbardziej wyszukany komputer wysokiej mocy przerzucałby miliony danych. A problem polegał na tym, że nawet średni pobór mocy powodował wysłanie czerwonych sygnałów we wszystkich kierunkach. Prime natomiast stanowił siedlisko szpiegów.

Liz Collins, główny policyjny technik komputerowy, zaproponowała wiec, aby korzystać z pięćdziesięciu maleńkich komputerków, każdy o ilorazie inteligencji pięcioletniego dziecka. Później, wraz ze swoimi pomocnikami, tak połączyła te urządzenia, że powstał jeden z najwydajniejszych systemów na planecie. Co ważniejsze, odpowiednio zespolone komputery mogły wskakiwać i wyskakiwać z sieci informacyjnej nie zostawiając najmniejszych śladów. Nie istniało więc ryzyko, że zostaną wykryte. Ponadto system Liz potrafił kraść energię. Bez przerwy wślizgiwał się niepostrzeżenie do źródeł zasilania jak włamywacz i zabierał tyle energii ile potrzebował do działania; nie więcej jednak, gdyż znacząco zaważyłoby to na indywidualnych rachunkach za prąd.

Alex stwierdził także, iż sama Liz Collins jest kobietą, którą warto poznać bliżej. Wyższa od sierżanta policjantka miała bardzo wydatne wszystkie krągłości i mocno rozwiniętą muskulaturę. A właśnie to Alex uwielbiał. Gdy spotkał tę kobietę przy zakładaniu warsztatu w “Blue Bhor", wpadł w ekstazę. Grawilot utknął wówczas w błocie przy brzegu rzeki. Zanim Alex zdążył zareagować, pochyliła się, wyciągnęła pojazd - choć kości jej przy tym nieco trzeszczały - i pchnęła go w dalszą, bezpieczną już drogę. Alex mógł sobie wyobrazić te kształtne, potężne ramiona obejmujące jego ciało. Zdał sobie sprawę, że dawno już nie zaznał prawdziwego uścisku.

Główny komputer zmontowanego przez Collins systemu, znajdował się w Apartamencie Króla Gilly - największym pokoju “Blue Bhor". Alex wszedł tam i rozpaczliwie próbował nie patrzeć pożądliwym wzrokiem na kuszące pośladki o kształcie jabłka. Powyżej, sylwetka Liz zwężała się znacznie - jak zauważył sierżant oblizując wargi - do typowo kobiecych proporcji, aby potem rozwinąć się we wspaniałe ramiona i przednie organy mleczne. Szkot czuł narastające podniecenie. To była najpiękniejsza kobieta, jaką Alex kiedykolwiek widział. Odwróciła się od ekranu, a jej spojrzenie sprawiło, że Kilgourowi stopniało serce i zmiękły kolana.

- Moglibyśmy poczekać chwilę z tym drinkiem? Powinnam wkrótce coś dostać z komputera.

Dla niej Alex zgodziłby się na wszystko.

- Nie jestem zbyt spragniony. Co mamy do tej pory?

Liz ponownie usiadła przodem do monitora i skupiła się na pracy.

- Prowadzimy teraz dwa główne poszukiwania. To pierwsze jest najtrudniejsze.

- Zaarah Wahrid?

- Ostatnie słowa Stynburna. Jak dotąd nie znaleźliśmy ich znaczenia, a przejechaliśmy parę tysięcy języków, wszystkie encyklopedie, traktaty religijne. Bez rezultatów.

- A może...

- Nie wysilaj się, Alex. Sprawdzamy każdą możliwość. Problem w tym, że nawet ten system potrzebuje na to sporo czasu. - Uśmiechnęła się z sympatią do głównego terminala swojej skomplikowanej sieci komputerowej.

Alex poczuł ciepło i żal, że nie jest komputerem.

- Słuchaj, Liz - zaczął Kilgour. - Nie uważasz, że już pora, abyś odświeżyła swój spracowany umysł odrobiną chmielu? - Oparł się swobodnie o stolik z monitorem, usilnie walcząc z pokusą objęcia kobiety w talii. Liz uśmiechnęła się do niego przez ramię i Alex pomyślał, że dzięki temu pojaśniało w pokoju. Przy rzadkich okazjach, kiedy się uśmiechała, serce zawsze waliło mu jak młotem, a jego okrągła, czerwona twarz promieniała anielską radością.

- Chyba coś mamy - oświadczyła z entuzjazmem.

Alex przyjrzał się słowom i liczbom migoczącym na ekranie. Musiał się bardzo skoncentrować, aby odczytać szybko przewijany tekst.

- Wygląda na to, że masz na celowniku świętej pamięci doktora Stynburna - powiedział w końcu.

Liz pokiwała głową. Przy polowaniu podobała się Alexowi jeszcze bardziej.

- Spójrz na to! Stynburn założył jakieś pół tuzina papierowych korporacji. Umieszczał je na granicznych planetach bankowych. Za każdym razem, kiedy podejmował pracę lub udzielał konsultacji zapisywał tę działalność na poczet jednej ze swoich firm.

- Maleńkie malwersacje podatkowe - stwierdził Alex.

- No właśnie. I to bardzo sprytne. Doktor potrafił sobie radzić.

Alex odchrząknął głośno, usiłując odzyskać kontakt z rzeczywistością.

- Czyli drugie poszukiwanie jest związane z osobą Stynburna? - spytał.

Liz potaknęła.

- To pochłania dużo czasu z odwrotnych przyczyn. Istnieje nie za dużo lecz za mało danych. Doktorek znał wszystkie sztuczki Korpusu Merkurego.

- Pomyślałaś więc o fikcyjnyjnych firmach - powiedział Alex z podziwem.

- Mały przebłysk geniuszu - odparła Liz rumieniąc się nieznacznie.

Alex z trudem powstrzymał się przed poklepaniem w plecy pięknej policjantki. A jeśli źle by to zrozumiała? Albo dobrze? Albo... Oderwał wzrok od wiru danych na ekranie. Ponownie odchrząknął.

- Coś jeszcze?

Podała mu plik wydruków.

- Nie jestem pewna, czy te informacje mają jakiekolwiek znaczenie, ale kiedy je dostałam, mój mózg gliniarza zaczął kichać.

Alex przejrzał zapisane kartki. Były to cztery raporty o śmierciach, napisane suchym, policyjnym żargonem. Sierżant odnalazł dwa punkty styczne. Wszystkie te zgony wydawały się dziwacznie przypadkowe i wydarzyły się w pobliżu pałacu. Alex sprawdził pierwszy raport. “Kobieta. Wysoka zawartość alkoholu we krwi. Udusiła się własnymi wymiocinami. Na gardle mały siniak". Pominął nazwisko i spojrzał na życiorys denatki. “Dezerter ze Straży Pretoriańskiej". Alexowi zaświtała pewna myśl. Szybko przerzucił pozostałe raporty i sprawa stała się oczywista.

- Miałaś rację, choć jesteś policjantką. - Wskazał jej elementy łączące cztery przypadki.

- Każda z tych osób pracowała kiedyś dla rządu - stwierdziła Collins. - Eksurzędnik, eks-technik, eks-ochroniarz z muzeum. I wszyscy...

...mieli powiązania z pałacem - dokończył Alex.

Liz opadła na krzesło i wydała z siebie długie westchnienie.

- O cholera! Poczwórne morderstwo.

Gdy Liz zaczęła już się poddawać przygnębieniu, ekran rozbłysł na czerwono. Kobieta skoczyła na równe nogi i wlepiła weń wzrok. Po tysiącach godzin pracy wreszcie nastąpił pierwszy, oczywisty przełom. W końcu komputer zdołał przebić się przez gąszcz maskujących korporacji Stynburna.

- Mój Boże - wyszeptał Alex. - Ten facet pracował dla Kaia Hakone'a.

34.

- Nigdy jeszcze takiej nie widziałem - powiedział Kai Hakone. - Mógłbym przyjrzeć się bliżej?

Sten podał mu legitymację Służby Imperialnej. Emblemat imperium z zakodowaną strukturą skóry i miarą pulsu Stena zaczął błyskać, gdy Hakone wziął kartę do ręki. Przyjrzał jej się przez moment i zwrócił Stenowi.

- Nie wiem, jaki jest cel tej wizyty, kapitanie. Ale w zasadzie pojawienie się pana jest mi bardzo na rękę.

- Tak?

Hakone chciał wyjaśnić, ale jego słowa zagłuszył wysoki skowyt statku, wznoszącego się nie opodal na napędzie Yukawy.

Rezydencja Hakone'a mieściła się na najwyższym ze wzgórz otaczających Soward - największy port Świata Prime. Została ona zbudowana, w czasie wolnym od lotów, przez kapitana trampowego frachtowca. Dowódca pojazdu zamierzał osiąść tu po przejściu na emeryturę.

Nie doczekał jednak tej chwili, gdyż popełnił taktyczny błąd. Usiłował sprzedać paciorki jakimś prymitywnym ludziom, bardziej zainteresowanym zabijaniem niż handlem. Hakone'owi udało się tanio wynająć ten rozległy dom, ponieważ większość osób, które oczywiście mogły sobie pozwolić na rezydencję na Prime, nie przepadała za hałasem portu kosmicznego. Hakone wykończył wnętrza i dodał parę pomieszczeń własnego pomysłu; na przykład półkolistą salę bitwy.

Napęd Yukawy przełączył się na AM2 i okręt zniknął w absolutnej ciszy.

- Lubię słyszeć to, co opisuję - wyjaśnił Hakone, gestem zapraszając Stena do domu. - Nie jest za wcześnie na kieliszeczek, kapitanie?

- Słońce już wstało, nieprawdaż?

Hakone uśmiechnął się i poprowadził Stena poprzez wielką salę recepcyjną i jeszcze większy salon do swojego matecznika.

“Matecznik" Hakone'a, czyli biuro i miejsce gdzie pisał, był stylizowany na bibliotekę ze Starej Ziemi, choć wprowadzono tu pewne innowacje. Przy dwudziestometrowej wysokości ścianach stały półki wypełnione taśmami wideo, raportami, a nawet antycznymi, oprawnymi w skórę księgami. Na środku pokoju widział długi płaski stół. Na tym jednak kończyło się podobieństwo do osiemnastowiecznych ziemskich pomieszczeń. Stół zapełniały terminale komputerowe, a dostęp do górnych półek umożliwiały automatyczne drabiny.

W jednym końcu apartamentu, na całej jego szerokości rozciągał się bar pisarza.

Sten przejrzał butelki, gdy gospodarz zaproponował wybór trunku.

- Czy ma pan trochę scotcha?

Hakone przytaknął.

- Przejął pan gusta imperatora! - powiedział sięgając po butelkę i napełniając do połowy dwie szklanki.

Sten zaledwie umoczył usta. Hakone także prawie wcale nie pił.

- Mówił pan coś o szczęśliwym zbiegu okoliczności, sir Hakone.

- Tak. Sam zamierzałem skontaktować się z panem, kapitanie. - Gospodarz wskazał na pobliską szeroką kanapę. - Czy widział pan może moje przedstawienie? To wystawiane w przeddzień Dnia Imperium?

- Niestety, byłem na służbie.

- Z tego, co mówią krytycy, miał pan zapewne szczęście. W każdym razie, zabrałem się za następną pracę. Odkryłem coś niezwykle fascynującego. Czy zdaje pan sobie sprawę, że nikt nie napisał jeszcze historii pałacu imperialnego? - Sten udał ignorancję, potrząsnął głową i pociągnął ze szklanki. - Nie tylko nigdy nie przedstawiono historii budynku, ale także nie utrwalono losów związanych z nim ludzi - kontynuował Hakone tonem sprawiającym wrażenie pisarskiego entuzjazmu.

- Ciekawy pomysł.

- Prawda? Mój wydawca też tak uważa. Jednak szczególną uwagę pragnę zwrócić na historię ludzi, a nie kamienia i technokracji. - Sten czekał. - Jak pan wie - ciągnął pisarz - jestem przede wszystkim historykiem wojskowym. Mam, mówiąc szczerze, własne źródła informacji. Gdy skrystalizował mi się ten pomysł, przystąpiłem do rozmów z osobami związanymi z pałacem. Dlatego też tak zależało mi na spotkaniu pana na przyjęciu u Marra i Senna. Uważam pana za postać dość szczególną, kapitanie Sten. - Szef ochrony imperatora wyglądał na wysoce zainteresowanego. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że jest pan najmłodszym człowiekiem, który kiedykolwiek dowodził strażą przyboczną naszego władcy?

- Admirał Ledoh poinformował mnie o tym.

- Zastanawiałem się, dlaczego został pan wybrany. Aby poznać odpowiedź, pozwoliłem sobie zajrzeć do pańskiego wojskowego dossier.

Sten nawet się nie uśmiechnął. Wiedział, że jego sfałszowane dokumenty mogły oprzeć się każdym badaniom. Tylko głównodowodzący z Modliszki, sam imperator oraz generał łan Mahoney znali prawdziwy przebieg jego służby.

- Pańskie dossier jest imponujące. Ani jednej kary, czy nagany. Najwyższe oceny w każdej dziedzinie, wszyscy dowódcy dają najlepsze rekomendacje, liczne bohaterskie czyny nagrodzone odznaczeniami.

- Niektórzy po prostu mają szczęście - stwierdził Sten i dokończył drinka.

- Jeśli mogę być szczery, kapitanie, to chyba zbyt dużo szczęścia - odparł Hakone, a po chwili milczenia dodał: - A co by pan powiedział, gdybym wyraził podejrzenie, że wszystkie pańskie wojskowe dane to tylko fikcja?

- To zależałoby od okoliczności. Albo zafundowałbym panu drinka, albo zapewnił konieczność zrobienia transplantacji nosa.

- Nie chciałem pana obrazić, kapitanie. Sugeruję tylko, że przydzielono panu obecne stanowisko za osiągnięcia w Korpusie Merkurego, lub w Sekcji Modliszki.

- Korpus Merkurego? - Sten udał głupka. - Przepraszam, sir Hakone. Nigdy nie pracowałem w wywiadzie, natomiast o Modliszce słyszę pierwszy raz w życiu.

- Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Zdaje się, że jednak pana obraziłem. Zmieńmy temat. Co pana tu sprowadza?

Pisarz ponownie napełnił szklanki.

- Zatrudniał pan kiedyś doktora Hara Stynburna. - Sten spróbował podejścia z zaskoczenia. Gospodarz faktycznie zareagował, ale w sposób bardzo oczywisty. Po prostu upuścił na podłogę zakrętkę od butelki.

- Cholera! Co ten idiota znowu zrobił?

- Znowu? - Sten udał mocne zdziwienie. - Muszę pana uprzedzić, że ta rozmowa jest nagrywana. Ma pan prawo do porady prawnej oraz lekarskiego nadzoru, zapewniającego, że nie działa pan pod wpływem przymusu fizycznego ani środków farmakologicznych.

- Dziękuję za ostrzeżenie, kapitanie. Nie potrzebuję tego jednak. Doktor Har Stynburn rzeczywiście dla mnie pracował. Przez okres czterech primeańskich miesięcy. Po tym czasie zwolniłem go bez żadnych referencji.

- Proszę kontynuować, sir Hakone.

- W mojej posiadłości mieszka i pracuje około trzysta osób. Uznałem więc za wygodne zatrudnienie domowego lekarza. Oto jedna z przyczyn, dla których zaangażowałem Stynburna. A wybrałem właśnie jego, ponieważ był weteranem. Służył w czasie Wojen Muellera, w bitwie o Saragossę.

- Tak jak pan.

- O, widzę, że moje taśmy zostały dokładnie przejrzane.

- Dlaczego pan go zwolnił?

- Cóż, uważałem Stynburna za naprawdę dobrego lekarza, ale przeszkadzało mu to, że zamknął się w przeszłości.

- Nie rozumiem.

- Chciał rozmawiać wyłącznie o swojej służbie wojskowej. I o tym, że czuł się zdradzony.

- Zdradzony?

- Wie pan, iż został relegowany ze służby? Uważał, że robił dokładnie to, czego wymagało od niego imperium, a kiedy już wywiązał się ze wszystkich zadań, posłużono się nim jako kozłem ofiarnym.

- Imperium nie praktykuje ludobójstwa, sir Hakone.

- Stynburn był innego zdania. W każdym razie, jego obsesja zaczęła działać mi na nerwy. Uznałem więc, że go zwolnię po wygaśnięciu wstępnego kontraktu.

Sten zamierzał zadać kolejne pytanie, ale zrezygnował, widząc Hakone'a wpatrującego się w podłogę i gotowego mówić dalej.

- Ja również na swój sposób zamknąłem się w przeszłości, nieprawdaż? - Pisarz wypił drinka.

- Jest pan historykiem - odparł dyplomatycznie Sten.

- Co pan sądzi o wojnie? - spytał niespodziewanie Hakone.

Stenowi cisnęła się na usta tylko jedna odpowiedź: wojna to jaskrawa głupota. Kapitan zachował jednak milczenie, gdyż wyczuwał, że rozmówca pragnąłby usłyszeć zupełnie co innego.

- Ktoś kiedyś napisał - ciągnął Hakone - że wojna jest osią, wokół której obraca się życie. Myślę, że to prawda. Dla doktora Stynburna i, szczerze mówiąc, dla mnie była życiowym wydarzeniem. - Hakone podniósł dwie szklanki, zabrał karafkę z baru i ruszył w kierunku najbliższych drzwi. - Mógłbym panu opowiedzieć przebieg tego całego konfliktu, wolę jednak to pokazać.

Hakone poprowadził Stena do pokoju bitwy znajdującego się na tyłach posiadłości.

Wojny Muellera, które toczyły się niemal sto lat przed urodzeniem Stena, utwierdziły kapitana w przekonaniu, że tego typu konflikty są przejawem wyjątkowej głupoty. Światy Muellera zostały zasiedlone zbyt szybko i leżały zbyt daleko od imperium. W efekcie nie miały one żadnego wsparcia ze strony mocarstwa, posiadały źle określone i zaopatrzone linie handlowe, a do ostatecznego upadku przyczyniła się także kompletna ignorancja zarządzającej tymi światami imperialnej biurokacji.

W wojnie brały udział różne planety, jednak każda z nich walczyła pod sztandarem, na którym można by wypisać hasło: “wszystko, tylko nie to cholerne imperium". Zanim Wieczny Imperator się zorientował, że Światy Muellera to bomba z podpalonym już lontem, było za późno na jakiekolwiek pertraktacje. Władca musiał wysłać gwardię.

Ale nadmierny rozrost imperium niekorzystnie wpłynął także na wojsko. Bitwy w większości toczono na niewłaściwym terenie, z niewłaściwymi przeciwnikami i w niewłaściwym czasie.

Do dziś, gdy imperator zaczynał czuć się zbyt pewnie, wystarczało mu dla przywrócenia właściwej, ludzkiej perspektywy przejrzenie dokumentów związanych z Wojnami Muellera. Najgorsza tragedia, bitwa o Saragossę, nastąpiła w momencie, gdy Światy Muellera były bliskie unicestwienia.

Saragossa w ogóle nie powinna zostać najechana. Należało ignorować jej izolację i czekać, aż mieszkańcy sami poproszą o ponowne włączenie do imperium. Zamiast tego, wysłano całą Wielką Flotę i Siódmą Dywizję Gwardii. Zakładano, że inwazja przebiegnie szybko i sprawnie. Wojska imperialne miały po prostu wylądować na odosobnionej planecie, która mogła liczyć na pomoc jedynie paru zacofanych światów satelitarnych.

Najazd okazał się jednak koszmarem.

Wielkich admirałów, którzy rozkazali przystąpić do ataku, nie zastanowił fakt, że wokół Saragossy krąży tylko jeden księżyc, chociaż wstępne raporty wywiadu donosiły o siedmiu. Na skutek takiej ignorancji zginęło niemal milion osób.

Według planu żołnierze imperium mieli całkowicie opanować planetę. Transportowe gwardii, wspierane przez pięć okrętów wojennych, ruszyły ku jonosferze, kiedy wyjaśniła się tajemnica brakujących księżyców.

Wysadzono je w powietrze, tak ostrożnie, aby ich fragmenty pozostały na orbicie planetarnej. Następnie każdy kawałek większy od piłki baseballowej obsadzono Saragossańczykami, którym na odpędzeniu imperium zależało bardziej niż na utrzymaniu się przy życiu. Sytuacja przedstawiała się zatem tak, jakby siły inwazyjne starały się przebić przez pas strzelających asteroidów.

Pierwszy okręt wojenny został podziurawiony i unieruchomiony na ponad trzy jednostki planetarne od powierzchni. Dowodzący inwazją - admirał floty Rob Gades - zdążył przenieść się z resztkami swojego sztabu na okręt dowodzenia, po to tylko aby zobaczyć, jak cztery jednostki bojowe rozpadają się na kawałki.

Na odwołanie wojska było już za późno. Nieprzyjaciel zniszczył większość statków, zanim zdążyły się one rozdzielić na kapsuły. Te, którym to się udało, weszły w atmosferę, ale pozbawione wsparcia, i atakowane wściekłym ogniem z powierzchni wytrzymywały zaledwie parę sekund.

Wtedy - jak wyjaśnił Stenowi Hakone, przesuwając okręty po pokoju bitewnym - zniszczeniu uległ jego własny patrolowiec. Bitwę zakończył rozkaz admirała Gadesa: - Sauve qui peut - ratujcie, co się da. Jednej trzeciej floty inwazyjnej udało się wyrwać z Saragossy.

- Jednej trzeciej, kapitanie - powtórzył Hakone, wyłączając maszynerię. - Zginęło blisko milion ludzi. Czy taka przeszłość nie odciska piętna na całym życiu?

Sten nieraz brał udział w treningach bitewnych i zawsze dochodził do wniosku, że wolałby nigdy nie doświadczyć “uroków" prawdziwej bitwy. Na myśl o swojej ewentualnej bohaterskiej śmierci doznał bolesnego skurczu żołądka. Zignorował jednak to nieprzyjemne doznanie i zdecydował się na bezpieczną odpowiedź głupka.

- Nie wiem, sir Hakone.

- Ale czy rozumie pan teraz, dlaczego zatrudniłem Stynburna? Przeszedł przez to samo piekło co ja.

Sten zauważył, że podczas tej obrazowej lekcji historii Hakone zdążył wypić pół butelki scotcha.

- Przy okazji, kapitanie. Czy wie pan, co stało się z admirałem Gadesem.

- Nie.

- Za swoją, cytuję z wyroku sądowego: “ucieczkę w obliczu wroga" został pozbawiony dowództwa i zmuszony do przejścia na emeryturę. Uważa pan, że to sprawiedliwe?

- Nie do mnie należy ocena takich rzeczy, sir Hakone. - Sten stanął na baczność. - Dziękuję za udzieloną informację. Czy mogę liczyć na pańską dalszą współpracę, gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania?

- Oczywiście - powiedział wypranym z emocji głosem gospodarz.

Sten odczuł silną pokusę zagrania va banąue. Chciał zapytać, czy zwrot Zaarah Wahrid mówi coś Hakone'owi. Wyłączył jednak magnetofon, skinął głowa i skierował się do wyjścia.

Gdyby opuścił dom pisarza kilka sekund wcześniej, zauważyłby, jak jeden z ludzi Hakone'a przyczepia do grawilotu małe, plastikowe pudełko.

Hakone wrócił do biblioteki. Czekający na niego pułkownik Fohlee był wyraźnie niezadowolony.

- Uważa pan, że popełniłem błąd - powiedział Hakone.

- Po co, do cholery, mu pan to wszystko opowiadał! Kapitan Sten jest śledczym imperatora.

- Robiłem rozeznanie, pułkowniku.

- Jakie znowu rozeznanie?

- Gdyby wykazał odrobinę zrozumienia, moglibyśmy uczynić go jednym z nas.

- Ale namielił pan tylko ozorem i niczego nie uzyskał w zamian.

- Pułkowniku! Za wiele pan sobie pozwala.

- Przepraszam, sir.

- Kazałem przymocować nadajnik do grawilotu kapitana. Proszę wysłać za nim drużynę dezerterów. Mają zlokalizować kryjówkę Stena, a potem go zabić. To wszystko!

Fohlee bezwiednie zasalutował, wykonał w tył zwrot i wyszedł, nie zastanawiając się nawet, skąd ta reakcja na rozkazujący ton człowieka, który nie nosił munduru od niemal stu lat.

35.

Monitor komputera lśnił w zaciemnionym pokoju. W jednym z rogów ekranu widniał cel poszukiwań - zwrot ZAARAH WAHRID. Pozostałą część powierzchni pokrywały ciągle zmieniające się linie informacji. W tej chwili komputer ustalał, czy nie jest to nazwa jakiegoś produktu handlowego. Sprawdzał wszystko, co zostało zarejestrowane w imperialnym urzędzie patentowym od chwili jego założenia.

Prowadząca polowanie Liz Collins nie odrywała wzroku od ekranu, usiłując odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. Jej oczy pilnie śledziły każdy nowy rząd liter, zatrzymywany automatycznym kliknięciem. Elektroniczny mózg przedstawiał właśnie katalog przestarzałego sprzętu gospodarstwa domowego.

Liz zmuszała się do skupienia uwagi na robocie. Spokojnie, kobieto, pomyślała. Jeśli ci się zdaje, że to jest nudne, to zgadnij co będzie następne. Jęknęła, kiedy wyświetliły się końcowe gwiazdki i pojawiła się nowa kategoria - “Obrona".

Za plecami Collins zapanował nagle jakiś ruch. Policjantka usłyszała odgłos otwieranych drzwi i miękkie kroki. Gdy się obejrzała, zobaczyła Alexa, z dwoma kuflami pienistego trunku w dłoniach.

- Może drinka? - zapytał. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?

- O, mój Boże, tak - odparła, myśląc o piwie. Spostrzegła zakłopotaną twarz Kilgoura, więc natychmiast się poprawiła. - To znaczy, nie. Nie, to znaczy... zgoda, chętnie się napiję.

Przełączyła komputer na tryb automatyczny, uruchomiła sygnalizację i, podniósłszy się, wzięła kufel od Alexa. Ledwie pociągnęła mały łyk, a na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.

- To nie jest zwykłe piwo! - Uśmiechnęła się lekko.

- Piwo plus maleńki dopalacz - wyjaśnił Alex. - Dolałem odrobinę scotcha.

Liz upiła trochę drinka, wyraźnie rozkoszując się jego smakiem.

- Mmmm, nie mam absolutnie nic przeciwko temu.

Podeszła do pokrytej futrem kanapy, usiadła, założyła nogę na nogę i zaczęła obciągać spódnicę na kolanach. Przestała, ujrzawszy tęskny wzrok Alexa, gdy stopniowo znikał obnażony kawałek uda.

- A co tam, do cholery!

Poklepała miejsce obok siebie. Szkot, jakby budząc się nagle, potrząsnął głową, przeszedł kilka kroków dzielących go od kanapy i z wahaniem usiadł obok ponętnej kobiety. Uważnie studiował przeciwległą ścianę, bojąc się spojrzeć Liz w oczy.

- Więc sądzisz, że uda się znaleźć ten cały Zaarah... coś tam? - powiedział w końcu.

Panna Collins nie odezwała się nawet słowem. Pociągnęła tylko następny łyk.

- To znaczy, że zapiep..., przepraszam, pracowałaś tak ciężko przez tyle...

- Alex - przerwała mu szeptem Liz.

Odwrócił się i po raz pierwszy odkąd wszedł do pokoju, spojrzał bezpośrednio na Liz.

- Tak?

- Czy musimy rozmawiać?

- Nie.

- A zatem...

Sierżant wreszcie pojął. Wyciągnął ręce, lecz wcześniej poczuł, jak obejmują go muskularne, ale dziwnie miękkie ramiona policjantki. Powoli osunęli się na kanapę.

Liz już nie przejmowała się tym, że spódnica od munduru podjeżdża jej coraz wyżej i wyżej, i...

Niewidoczny dla nich monitor komputera zaczął mrugać na czerwono. Cierpliwym pulsowaniem informował, że znalazł... znalazł... znalazł...

Na ekranie widniał następujący napis:

NOTA: JAMES, Dane Historyczne. OKRĘT WOJENNY: ZAARAH WAHRID (klasa Kwiat - zbudowano 14 sztuk).

Tekst szedł dalej, informując o wymiarach statku, jego załodze, uzbrojeniu, dacie powstania i historii. Ostatnia wiadomość brzmiała następująco: Zaarah Wahrid zakończył swą chlubną karierę jako okręt flagowy w bitwie o Saragossę, podczas Wojen Muellera. Okręt został całkowicie zniszczony. Zginęło dziewięćdziesiąt procent załogi.

Szczęśliwie dla kochanków, upłyną godziny, zanim przeczytają tę notę. Sprawa bowiem znów wróciła do punktu wyjścia. Zaarah Wahrid był statkiem, który już nie istniał.

36.

Sten podniósł grawilot z posiadłości Hakone'a i skierował go prosto do pałacu imperatora.

Minąwszy granice miasta Fowler, kapitan zmniejszył wysokość pięćdziesięciu metrów. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z przewidywaniami Hakone'a. Następnym ruchem Stena powinno być ustawienie kursu na bezpieczny dom w Ashley-on-Wye.

Parę setek osób mogłoby jednak, gdyby żyło, doradzić historykowi, żeby nie próbował przewidywać postępków Stena.

Grawilot tylko pozornie posiadał standardową imperialną konstrukcję. Człowiek instalujący nadajnik niestety nie zauważył stosunkowo wyszukanego osprzętu komputerowego.

Sten włączył automatyczne sterowanie i zawisnąwszy nisko nad drzewami, sprawdził siebie i pojazd w poszukiwaniu pluskw. Na częstotliwości 22.3 Hz detektor zawył jak potępieniec. Sten odczepił kierunkowy transponder z deski rozdzielczej, po czym omiótł nim maszynę. Znalezienie nadajnika zajęło tylko parę sekund.

Sten wrócił na fotel pilota, aby rozważyć różne możliwości dalszego działania. Gdy podjął decyzję, włączył ręczne sterowanie i wzniósł się na tysiąc metrów. Ustawił nowy kurs - prosto nad Wielkie Morze Południowe. Było to, na kompasie, ponad osiemdziesiąt stopni magnetycznych od jego właściwego celu - “Blue Bhor". Sten dokładnie nie wiedział, w jakim celu zamontowano nadajnik, ale postanowił improwizować co najmniej przez parę tysięcy kilometrów.

Nie trwało to tak długo.

Radar odległości zaczął ostrzegawczo pikać. Jakiś obiekt zbliżał się do grawilotu od tyłu z dużą prędkością. Kapitan odwrócił się i spojrzał przez lornetkę.

Pominąwszy pewne modyfikacje, pojazd Stena był standardowym, napędzanym generatorem McLeana wozem bojowym o wymiarach dziesięć na pięć metrów, z otwartymi miejscami dla czterech osób. Zbliżająca się maszyna także była typowym modelem imperialnego wozu bojowego, tylko że mniej więcej dwa razy większym od grawilotu Stena, przeznaczonym dla około dwunastoosobowego plutonu.

W pojeździe zbliżającym się z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę Sten naliczył sześć osób. Postanowił ułatwić im zadanie i zwolnił nieco grawilot. Lecący z tyłu wóz również przyhamował.

Taktyczny zmysł Stena automatycznie analizował sytuację: mają mnie śledzić, a po zlokalizowaniu kryjówki zabić.

Kapitan syknął i zatrzasnął podwójną uprząż zabezpieczającą.

Rozwinąwszy pełną prędkość, wyłączył radar dopplerowski. W zwykłych wozach bojowych urządzenie to było włączone na stałe, dzięki czemu nawet kiepski pilot nie musiał się obawiać, że rozbije się o coś we mgle, dymie czy deszczu. No ale wóz Stena posiadał zmodyfikowany sprzęt.

Szef ochrony imperatora uruchomił dodatkowy dopplerowski radar, który podał, że wóz plutonu podchodzi z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Bardzo wolne reakcje, uznał Sten.

Zanim pilot pościgu uświadomił sobie co się dzieje, Sten wyrównał wysokość i ponownie szarpnął drążek, niemal wciągając go na kolana.

Standardowe grawiloty nie mają możliwości wykonywania podobnych manewrów, więc ścigający pilot zapewne gapił się w zdumieniu, gdy wóz Stena, wywinąwszy doskonałego immelmana, zaczął spadać prosto na jego maszynę.

Nurkując ku swoim prześladowcem Sten widział przerażenie, panikę i poruszenie, jakie wywołał. Pilot odciął napęd i opadł, ledwo unikając, samobójczego, zdawałoby się ataku Stena.

Wóz ludzi Hakone'a na moment stracił równowagę. Gdy już ją odzyskał, błyskawicznie wysunął wyrzutnie rakiet. Cztery atmosferyczne pociski powietrze-powietrze wystrzeliły z ogniem i dymem.

Grawilot kapitana leciał już w odwróconej pozycji. Walcząc z przeciążeniem Sten szarpnął za dźwignię zwalniającą flary. Wokół aż pojaśniało od wielokolorowych fosforowych płomieni. Sterowane na ciepło pociski posłusznie skierowały się na jaskrawą łunę. Równoczesna eksplozja czterech rakiet wystarczyła, aby pilot nieprzyjaciół chwilowo stracił kontrolę nad pojazdem. Pozostali członkowie załogi wstrzymali ogień, zmuszeni do chwycenia się za poręcze. A wtedy z dymu runął w dół wóz bojowy Stena. Pilot plutonu w panice okręcił pojazd wokół jego osi, lecz szybko zrozumiał, że znów się spóźnił, widząc wóz Stena dokładnie ponad sobą.

Potem wydarzyło się coś, czego sześciu bandziorów nigdy by się nie spodziewało. Sten przestawił swoją maszynę na automat, wypiął się z uprzęży zabezpieczającej i wskoczył prosto do pojazdu dezerterów.

Kapitan zrobił salto, dobył nóż i wylądował na jednym z wrogów, miażdżąc mu obcasami klatkę piersiową. Opadł na kolana, unikając ciosu wymierzonego przez drugiego przeciwnika. Trzymany jak maczuga karabin opadł z hukiem, chybiając celu. Sten błyskawicznie się wyprostował i dwoma palcami wcisnął napastnikowi oczy w mózg. Gdy trup padał, Sten okręcił się wkoło. Jego nóż przeciął nadgarstek trzeciemu mężczyźnie, odcinając mu dłoń. Z okaleczonej ręki wytrysnęła fontanna krwi. Człowiek wytrzeszczył oczy na wypływającą posokę, zatoczył się i wypadł w nicość. Sten tego nie zauważył, gdyż kolejny eks-pretorianin zamierzył się na niego długim gwardyjskim nożem bojowym. Sten zablokował cios krystalicznym ostrzem, przecinając stopową stal. Czwarty mężczyzna nie zdążył nawet zareagować, gdy okuty obcas Stena roztrzaskał mu czaszkę.

Powietrze się zjonizowało. Sten upadłszy, ślizgał się po kratowanym metalu pokładu. Pocisk karabinu Willy'ego zagwizdał mu nad głową i zanurkował w kałużę krwi.

Kapitan błyskawicznym ruchem wysunął do przodu rękę uzbrojoną w nóż. Ostrze dosięgło piątego pretorianina i tuż poniżej pasa rozcięło mu rdzeń kręgowy. Śmiertelnie ugodzony najemnik Hakone'a spazmatycznie wygiął się w tył i runął na pilota, który usiłował uwolnić się z uprzęży wciąż trzymającej go w fotelu. Gdy pilot w końcu zdołał wstać, natychmiast został zaatakowany przez kapitana.

Ten natomiast postanowił wziąć jednego żywcem i zadać mu parę bardzo poważnych pytań. Zamiaru jednak nie zrealizował, gdyż pilot wrzasnął i rzucił się w otchłań przez bok pojazdu, raz tylko spojrzawszy na cienką drzazgę metalu lśniącą w dłoni straszliwego zabójcy pięciu pretorian.

Sten usiłował chwycić desperata, ale było za późno. Patrzył na przeraźliwie krzyczącą postać, koziołkującą w dół ku odległym parkom.

Muszę wziąć się w garść... muszę wziąć się w garść, powtarzał sobie w myślach Sten. Gdy bojowe szaleństwo opadło, kapitan zaklął siarczyście. Usiadł, nie zwracając uwagi na krew pokrywającą podłogę.

Po chwili powróciła zdolność racjonalnego myślenia. Sten przyjrzał się pięciu martwym mężczyznom. Haines może się czegoś o nich dowiedzieć - zdecydowała jakaś część jego umysłu. Mało ważne - podpowiedziała mu druga. Nie wierzysz chyba w zbiegi okoliczności? Pojechałeś do Hakone'a. Uraczono cię muzyką i tańcami. Gdy wyjechałeś, ktoś usiłował cię zabić.

Biorąc pod uwagę imperialne pełnomocnictwa, które otrzymał, Sten miał wystarczającą motywację, aby zaaresztować Hakone'a i użyć wszelkich koniecznych środków, łącznie ze skanowaniem mózgu, żeby zbadać jego powiązania ze spiskiem na życie imperatora.

Było to jednak zbyt łatwe rozwiązanie.

Z jakiegoś powodu wydawało się kapitanowi, że nikt tak popularny jak Hakone nie może być głową spisku.

37.

Spowity mgłą długi, lśniąco-czarny statek stał na lądowisku niewiele większym od niego samego. Aureole światła otaczały luki przeznaczone do ładowania towarów i okrętowania ludzi.

To pole startowe figurowało w rejestrach Świata Prime jako taktyczno-pomocnicze lądowisko Floty Imperialnej, ale naprawdę korzystał z niego władca, gdy nie chciał, aby jego podróże zostały rozgłoszone przez wszystkie wideoekrany.

Sam okręt, noszący nazwę Normandie, był równie tajemniczy. Według rejestrów został zbudowany jako statek handlowo-pasażerski. Jednak po trzecim rejsie wycofano z grafiku lotów tę luksusową, superszybką maszynę.

Normandie z zewnątrz wyglądał na konwencjonalny liniowiec. W rzeczywistości zaś powstał jedynie po to, aby służyć imperatorowi zarówno do odbywania tajnych misji jak i do wypoczynku. Miał uzbrojenie niszczyciela floty, a napęd krążownika.

Do obsługi doskonale zautomatyzowanego Normandie starczało mniej niż stu ludzi. Nie znaczyło to wcale, że statek był ciasny. Większą jego część zajmowały pomieszczenia Jego Wysokości. Dzięki ruchomym grodziom oraz pokładom władca mógł tam urządzać prywatne przyjęcia dla siebie i dla damy, ale także imperialne spotkania na szczycie. - Okręt więc oficjalnie nie istniał, a w razie potrzeby przybierał tożsamość któregoś ze swych siostrzanych modeli.

- Nie bądź taki delikacik, Marr. Tu z pewnością nie ma żadnych zanieczyszczeń.

- Gadasz i gadasz - mruknął Marr i pociągnął nosem. - A ja ci mówię, że czuję spaliny z napędu.

Marr i Senn byli prawdopodobnie jedynymi w historii dostawcami żywności, których służba bezpieczeństwa wpuszczała na pokład bez specjalnego badania.

Stali przy Normandie, obserwując jak ich towar wjeżdża przenośnikiem we wnętrzności statku.

- Dobra, więc jest zanieczyszczenie. Drażni ono twoje delikatne powonienie, ale co to za różnica dla ryb? Są zamknięte w pojemnikach.

- Po prostu się martwię, czy tym Tahnijczykom zasmakuje nasza żywność - odparł Marr. - Nie chciałbyś chyba, żeby konferencja zakończyła się fiaskiem z powodu niestrawności?

Nadejście subudar-majora Limbu przerwało ich poranną sprzeczkę. Oficer miał na sobie pełny rynsztunek bojowy, łącznie z karabinem Willy'ego i kukri zwisającym w pochwie na plecach. Zasalutował.

- Te ryby - wskazał kontenery - nie są dla moich ludzi?

- Nie, Chittahang. Mam dosyć dahlu, ryżu i steków sojowych, aby zmienić każdego z twoich naików w balonik, który sam zaczynasz przypominać.

Chittahang odruchowo spojrzał na swój brzuch.

- Świetnie. Ale zdradzę wam tajemnicę. Ta wypukłość to wcale nie mój przepełniony żołądek, lecz inne organy, które uznałem za stosowne zwinąć sobie nad paskiem.

Uśmiechnął się, mrugnął i wrócił do nadzorowania załadunku swoich podkomendnych.

- Marr, czy kiedykolwiek uda nam się przegadać tych małych, brązowych?

- Pewnie nie - odparł przyjaciel, a po chwili wskazał na lądujące przy Normandie śmigacze i rzekł: - Oto przybył nasz nieustraszony wódz.

Z pięciu wielkich maszyn wysiadali ludzie.

- Patrz, z imperatorem jest ten tłuścioch Sullamora - syknął Senn. - Po co go zaprosili?

- A skąd ja mogę wiedzieć, kochanie? On jest imperialnym handlowcem, więc jego obecność pewnie ma jakiś związek z handlowymi układami między imperium a Tahn. Senn, czy na pewno wszystko gotowe?

Wkrótce po tym, jak ustalono spotkanie imperatora z warlordami, Marrowi i Sennowi powierzono dostarczenie żywności na konferencję. Natychmiast przeprowadzili badania nad gustami kulinarnymi Tahnijczyków, a w szczególności ich lordów. Na szczęście w XL wieku taśmy wideo z egzotycznymi kuchniami wciąż były popularne. Zaopatrzyli się we wszystko - począwszy od żywych krewetek w solance i skrobii, skończywszy na wiecznie rosnących warzywach. Przygotowali też parę niespodzianek, gdyż każdy szef kuchni uważa, że może poprawić dietę innych.

Na płycie zadudniły obcasy pretorian wybiegających z obwodu ochronnego. Pułkownik Den Fohlee, dowódca straży przybocznej imperatora, policzył podkomendnych i kazał im wmaszerować na pokład.

- Czy zabraliśmy wystarczająco dużo jedzenia?

- Owszem, mamy tyle skrobii i surowych protein, żeby karmić stu pięćdziesięciu pretorian przez millenium. - Oświadczył spokojnie Senn, a następnie zaczął po raz kolejny wyliczać, kogo muszą karmić podczas tej wyprawy: - Trzydziestu gurkhów. Załoga. Imperator... kto wie, co sobie zażyczy do jedzenia. Sullamora... wydobyłem kilka przepisów na jego ulubione dania. Zapasów dla Tahnijczyków wystarczy, nawet jeśli żrą jak głodująca horda. Nie martw się więc, kochanie.

- Tak, ale co my będziemy jedli?

Senn nie dosłyszał pytania, gdyż jego uszy wypełnił świdrujący odgłos gongu wzywającego do wsiadania na pokład.

Gdy do wnętrza wjechała resztka zapasów, luki okrętu zatrzasnęły się z hukiem. Śmigacze zwolniły pole startowe, napęd Yukawy zasyczał głośniej i Normandie wzniosła się w powietrze.

Na orbicie miała się spotkać z eskadrą niszczycieli oraz krążownikiem. Imperialni piloci tych powietrznych okrętów wiedzieli tylko, że muszą eskortować jakiś statek do punktu przeznaczenia, dopilnować, aby nic mu się nie stało, i wrócić do bazy. Nawet nie przypuszczali, że na pokładzie chromowego liniowca znajduje się Wieczny Imperator, a już na pewno nie przyszłoby im do głowy, że spotkanie z tahnijskimi lordami to jedyna szansa uniknięcia międzygalaktycznej wojny.

38.

Cała grupa zasiadła w ciszy wokół ogromnego stołu w “Blue Bhor". Zapanowała głęboka depresja. Haines coś bezmyślnie rysowała na swoim miniekranie. Siedzący po drugiej stronie Alex wydawał się dziwnie spokojny. Smutno patrzył na Liz, która właśnie wystukiwała na klawiaturze ostatnie polecenie.

Gdy wszedł Sten z plikiem wydruków pod pachą, powitały go pełne oczekiwania spojrzenia.

- Nie - powiedział. - Nic nie mam... Zdołałam zdobyć tylko jakąś przedziwną mapę...

Ludzie znów ożyli. Sten zaczął rozdawać pliki papierów.

- Jako śledczy nauczyłem się jednej rzeczy: jeśli utkniesz w martwym punkcie, wypisz sobie, co wiesz, a czego nie wiesz. - Spojrzał na kompanów z niewesołym uśmiechem i wzruszył ramionami. - W każdym razie wszyscy odnoszą wrażenie, że coś robisz.

Zgromadzeni zaczęli studiować listę Stena. Fakty wyglądały następująco:

1. Pierwszym celem spisku było zabójstwo imperatora. Wszelkie informacje wskazują na szeroko zakrojoną konspirację.

2. Spisek trwa nadal. Jeśli nie, to skąd tajemnicze śmierci w pobliżu Soward? Zaginęli wyłącznie eks-pretorianie i pracownicy pałacu. Kapitana Stena zaatakowali także członkowie straży przybocznej imperatora - w większości dezerterzy. Fakt dodatkowy: w ciągu ostatniego E-roku zniknęło co najmniej czterdziestu pretorian.

3. W spisek prawdopodobnie jest uwikłany ktoś z samego pałacu. To tłumaczy mnogość komputerowych tropów prowadzących z zewnątrz i znikających w środku dworu władcy.

4. Powtarzam: spisek trwa nadal, a jego ostatecznym celem jest śmierć imperatora.

- Jako gliniarz z pewnością czułabym się lepiej, wiedząc, że Jego Wysokość pozostaje pod ścisłą ochroną - wtrąciła Heines.

- Akurat tyle udało się osiągnąć - powiedział Sten. - Imperator opuścił Świat Prime. Nie mogę wam powiedzieć dokąd się udał, ale jest całkowicie bezpieczny w otoczeniu zaufanych doradców oraz ochrony.

- Dzięki bogu - westchnął Alex z ulgą. - Przestałem wierzyć tym cholernym pretorianom.

- Czy imperator został poinformowany, jak głęboko siedzimy w drakhu? - zapytała Liz.

- Nie - odparł Sten. - Ustaliliśmy całkowitą ciszę w eterze. Mogę skontaktować się z władcą jedynie w razie konieczności. W pałacu zainstalowano połączenie.

Poczekali chwilę na ciąg dalszy, lecz Sten milczał, więc kontynuowali czytanie.

5. Kai Hakone niewątpliwie jest jednym z głównych spiskowców. Dowody: miał powiązania ze Stynburnem, z którym razem brał udział w bitwie o Saragossę. Sten został zaatakowany bezpośrednio po przesłuchaniu podejrzanego.

6. Zaarah Wahrid to kolejny związek z bitwą o Saragossę.

Pytanie - jaki istnieje związek między zniszczonym okrętem a spiskiem?

7. Czynnik komplikujący - Hakone trzyma się z dala od pałacu. Uchodzi za adwersarza imperatora. Władca niechętnie gości pisarza w swoich progach.

- Kiedy zaaresztujemy tego drania, stary? Wycisnę mu z bebechów wszystkie informacje, których potrzebujemy.

- Nie ma szans, Alex - odparł Sten. - Żeby zniknęło zagrożenie, musimy zdjąć całą bandę spiskowców jednocześnie. Szczególnie zależy nam na pojmaniu człowieka z pałacu.

- Jeśli weźmiemy teraz Hakone'a, to wszystko spieprzymy - zgodziła się Haines.

Zebrani pochylili się nad kartkami, aby doczytać resztę.

8. Czy należy szukać więcej informacji o Saragossie w archiwach? Czy tam znajdziemy ślad pomocny w rozwiązaniu sprawy?

- Masz na to rok? - zadrwiła Liz. - Nie znam komputera w całym imperium, który poradziłby sobie szybciej ze sprawdzaniem tomów akt.

- Więc zapomnijmy o tym - powiedział Sten.

- Czy to wszystko? - zapytała Haines.

- Niestety tak - odpowiedział Sten. - Musimy jeszcze tylko dokładnie sprawdzić Hakone'a.

- Właśnie to robię - wyjaśniła Liz, wskazując na monitor.

- Głupio z mojej strony sugerować coś ekspertowi.

- Kiedy wszystko inne zawodzi, tylko głupi może coś zdziałać - stwierdziła z uśmiechem.

- Na pewno Hakone ma gdzieś główną kwaterę - orzekł Sten. - Nie może przecież przyjmować spiskowców w domu ani spotykać się z nimi na rogach ulic.

- Dom wakacyjny? - zaproponowała Haines.

- Jakieś odległe miejsce? - dodała Liz, wstukując program: “Prywatny majątek. Nieruchomości".

Collins użyła tego samego systemu, dzięki któremu przebiła się przez labirynt korporacji Stynburna.

- Ten gość fanatycznie interesuje się wojskiem - powiedział Alex. - Taka wskazówka może nam się przydać...

Zanim zdążył skończyć, na ekranie pojawiła się odpowiedź. Zaarah Wahrid. Rejestr Nr KH173. Kotwicowisko 82. CZY DAĆ OPIS?

- Tak, do cholery! - krzyknął Sten, podczas gdy Liz wpisywała polecenia.

Kai Hakone był właścicielem maleńkiego i mocno zużytego kosmicznego jachtu Zaarah Wahrid, zakotwiczonego w prywatnym porcie, odległym tylko o jakieś sto kilometrów od „Blue Bhor".

- Wejdź do komputera statku - rzuciła Haines.

- Nie tak prędko, poruczniku - odparła Liz. - A co, jeśli jest zabezpieczony?

- Racja - odezwał się Sten. - Za daleko dotarliśmy, żeby się teraz spieszyć.

- Zapytam komputer, czy statek wymaga naprawy - oświadczyła Liz.

Na ekranie pojawiła się negatywna odpowiedź.

- Dobra, teraz coś mocniejszego, ale nie wzbudzającego podejrzeń.

- Kiedy opuszczał port po raz ostatni - zaproponował Sten. Liz zastukała w klawiaturę.

- Nie wcześniej niż przed rokiem. Sprawdzę rejestr podróży. To trochę potrwa, ale w ten sposób utrzymamy kontakt z Zaarah Wahrid. - Mała łódź zaczęła przeszukiwać swoje dane, podczas gdy Liz ostrożnie zapuściła kilka własnych sond. - Spójrzcie na to! - Policjantka wyświetliła jakieś parametry. - Ta zabaweczka dysponuje komputerem wystarczającym do obsługi liniowca;

- Po co zainstalowano tak rozbudowany sprzęt na małym jachcie? - zapytała Haines.

- Oho! Nie, nic z tego, ty cholerny stateczku. - Liz szybko się wyłączyła.

- Ma też więcej min-pułapek, niż potrafisz wypić piw. - Te słowa skierowała do Alexa. - Zostałabym w jego systemie jeszcze przez moment, a co najmniej by mnie wykasował.

Podenerwowany Sten opadł na krzesło.

- Nic więcej nie wydobędziesz, Liz?

- Nie, ale wyłudziłam klucz. - Zapisała go na kawałku papieru.

Sten szybko wstał.

- Dalej, Alex. Zdaje się, że musimy dokonać drobnego włamania.

Skierowali się do drzwi.

- Aha, kapitanie! - zawołała Collins.

- Tak?

- Chyba jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć.

- Dawaj.

- Na pokładzie Zaarah Wahrid prawdopodobnie znajduje się bomba. I to całkiem spora.

- Dziękuję.

- Nie ma za co.

Sten z Alexem opuścili towarzystwo.

39.

Maleńki ścigacz był jednostką o niezbyt dużej wartości, ale swojego czasu ktoś włożył wiele troski i wysiłku, aby podwyższyć jego standard. W niewielkiej kabinie pilota, wyłożonej plasdrewnem i zapełnionej hebanowymi meblami, teraz panował wręcz kosmiczny chaos. Wokół sprzętów leżały porozrzucane ubrania, walały się brudne pojemniki po jedzeniu, których obecnemu mieszkańcowi nie chciało się nawet wyrzucić do systemu odpadkowego.

Tarpy leżał rozciągnięty na koi, z przymkniętymi oczyma i uśmieszkiem na twarzy. Całe ciało mężczyzny niemal całkowicie obsiadły koty. W innej epoce nazwano by te stworzenia dachowcami, Tarpy zaś określał je mianem portowców. Prezentowały wszelkie wyobrażalne rozmiary i kolory. Głaskając kudłate futerka zwierząt, Tarpy leniwie obserwował sytuację na Zaarah Wahrid - kupie złomu, zakotwiczonej o jakieś ćwierć klika od ścigacza.

Tarpy usłyszał ciche mruknięcie, dochodzące spod jego lewego ramienia, więc uniósł się na tyle, aby umożliwić kociakowi ucieczkę. Mały dołączył do rodzeństwa, pożywiającego się przy wymionach mamy. Kocica natomiast urządziła sobie wygodne legowisko na brzuchu mieszkańca ścigacza.

W zasadzie tylko dzięki tym kotom Tarpy pozostawał przy zdrowych zmysłach. Odkąd objął posterunek, wokół Zaarah Wahrid panował absolutny spokój. Po drugiej stronie jachtu kryli się dodatkowi strażnicy, ale Tarpy ograniczał z nimi kontakty do niezbędnego minimum. Uważał ich za wyjątkowych tępaków, których jedyną zaletą była gotowość do poniesienia śmierci na miejscu.

Na długich wachtach Tarpy wolał towarzystwo kotków.

Poczuł lekkie mrowienie w lewym uchu i usłyszał ciche pikanie. Serce zaczęło mu bić gwałtownie. Nareszcie coś się działo!

Delikatnie wygrzebał się spod swoich ulubieńców i usiadł na koi. Włączył wizualny monitor, po czym zaczął wzrokiem przeczesywać teren.

Przebadanie kotwicowiska nie należało do trudnych zadań. Port jachtowy wyglądał jak dwukilometrowej wysokości drzewo z licznymi konarami. Pień stanowiły sklepy, restauracje, stacje obsługi i paliwowe. Gałęziami były prywatne doki rejestrowe, przy których cumowały wszelkiego rodzaju jednostki - począwszy od jachtów o rozmiarach niemal liniowców, a skończywszy na małych łódeczkach.

Przy boku Zaarah Wahrid Tarpy zauważył jakiś ruch. To Sten i Alex wyszli z cienia rzucanego przez wiszący w górze okręt. Dwaj mężczyźni pewnym krokiem ruszyli w kierunku jachtu. Tarpy uśmiechnął się, poznawszy przybyszów. Nacisnął brzęczyk, aby zaalarmować pozostałych członków ochrony.

Podniósł się z koi i nałożył uprząż z bronią. Podszedł do drzwi, lecz w progu zatrzymał się na moment. Spojrzał na pootwierane pojemniki z żywnością, stojące na podłodze. Wystarczy jedzenia dla kotków, zanim upora się z intruzami.

Alex raz jeszcze obrzucił wzrokiem kotwicowisko. Nikogo. Nawet jednego technika.

- Dalej, stary. Robota czysta jak gacie królowej.

Sten podszedł prosto do panelu śluzy przy wejściu, otworzył go, a następnie zaczął wstukiwać kod, który podała mu Liz. Wpisał pierwsze trzy cyfry. Czekał, aż komputer je sprawdzi i pozwoli mu kontynuować.

- Przygotuj się do skoku, Alex. Nie wiadomo, co jest po drugiej stronie drzwi.

Kilgour skinął głową, bacznie obserwując okolice. Poczuł dreszcz na plecach i napięcie mięśni, zanim jeszcze zauważył nadciągających dryblasów.

- Mamy towarzystwo - syknął do Stena i szybko odsunął się od śluzy.

Kapitan spojrzał akurat w chwili, gdy jakaś postać przeskakiwała od jednego zbiornika do drugiego. Alex wraz ze Stenem przeczekali parę sekund, jednocześnie rozglądając się za kryjówką i spokojnie odpinając już odbezpieczone karabiny Willy'ego.

- Tam! - szepnął sierżant.

Sten powoli odwrócił głowę w kierunku samotnie zbliżającego się Tarpy'ego.

- Potrzebujesz pomocy, kolego? - wycedził Tarpy, zbliżając się do przybyszów jakby od niechcenia.

Sten natychmiast zauważył, że ta niedbałość ruchów maskowała profesjonalizm Tarpy'ego. Nie szedł bezpośrednio na nich, ale zataczał łagodny półokrąg i w ten sposób zachodził nieproszonych gości nieco z boku.

- Zbiornik z paliwem! - rzucił cicho Sten do Alexa.

Sierżant skinął, widząc, że Tarpy ustawiał się tak, aby w zasięgu znalazł się wielki kontener dostawczy. Po obu stronach słyszeli szuranie stóp bandziorów zajmujących pozycje.

- Kilka szczurków - powiedział Alex.

- Ile?

- Cztery. Nie, pięć.

Sten z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do podchodzącego wroga.

- Jak ci na imię, przyjacielu?

- Tarpy, jeśli kogoś to interesuje.

Sten kiwnął tylko głową, cały czas uśmiechając się głupkowato.

- Pilnujesz tej kupy złomu?

- Może - odparł Tarpy. - A o co chodzi?

- Ja i mój partner szukamy jakiegoś taniego stateczku, który nadawałby się do remontu.

Tarpy zrobił ironiczną minę.

- Do remontu to on się z pewnością nadaje. Ale musicie pogadać z właścicielem. Dostać pozwolenie i takie tam.

- Teraz! - krzyknął Alex.

Sten podniósł karabin, wystrzelił do Tarpy'ego, padł na podłogę i przewrotką schował się za stal Zaarah Wahrid. W kadłub uderzył pocisk. Niemal w tym samym momencie kapitan usłyszał okrzyk bólu.

- Miałem rację, stary - zawołał Alex z drugiej strony. - Było pięć szczurków. Teraz już zostały cztery.

Tarpy z łatwością znalazł osłonę. Sten podwyższył ocenę jego profesjonalizmu jeszcze o punkt i zaczął rozglądać się za pozostałymi ochroniarzami. Na platformie poniżej zastukotały okute buty. Sten spojrzał przez szczelinę pomiędzy Zaarah Wahrid a grawilotem. W dole znajdował się wielki, kosztowny jacht. Tam czaił się jeden z dzikusów Tarpy'ego. Sytuacja przypominała grę w szachy przestrzenne. Wróg mógł nadejść dosłownie z każdej strony. Sten dał znak Alexowi. Sierżant miał się wziąć za lewą flankę, a Sten za prawą. Najpierw zajmą się przybocznymi Tarpy'ego, szefa zostawią sobie na deser.

Kapitan usłyszał głuchy łomot, gdy kompan skoczył dziesięć metrów w dół, na następną platformę cumowniczą. Nad Stenem znajdowała się drabina prowadząca na wyższy pokład. Przed wiatrem osłaniał ją stalowy, wygięty grzebień. Sten zrobił dwa kroki w bok, skoczył na drabinę i zaczął się wspinać. Miał ogromną nadzieję, że żaden z nieprzyjaciół nie zajął odpowiedniej pozycji, aby trafić go w odsłonięte plecy, gdy w małpim tempie sprintował na górę. Po karku przebiegł mu dreszcz, ale nie tracił zimnej krwi. Niemal natychmiast zauważył pośladki mężczyzny, znikające za kadłubem zacumowanego grawilotu. Dryblas starał się zajść Stena od góry. Kapitan przestrzelił spryciarzowi wnętrzności.

Zaczaił się na chwilę, wyszukując wzrokiem następnego przeciwnika. Od razu też zdał sobie sprawę, że zapewne postępuje zgodnie z planem Tarpy'ego. Z niezdarnego skradania się pomocników głównego strażnika wynikało w sposób oczywisty, że byli oni niewykwalifikowanymi fajtłapami. Na miejscu Tarpy'ego Sten użyłby ich jako zasłony dymnej dla siebie i w ten sposób przejąłby kontrolę nad sytuacją; to on wyznaczałby pole walki.

Sten usłyszał szepty bezpośrednio nad sobą. Spojrzał na górny pomost, biegnący do platformy. Tarpy? Raczej nie. Poczekał, aż ucichną kroki. Ktokolwiek to był, znajdował się przy zbiorniku paliwa. Sten dostrzegł kanciastą sylwetkę uruchomionego robota paliwowego. Rozległ się odgłos jeszcze paru stąpnięć i człowiek powyżej zajął pozycję.

Przepisy portowe zabraniały przebywania na pokładzie podczas uzupełniania oleju napędowego. Sten ostrożnie wycelował w zbiornik, mając nadzieję, że właściciel łodzi postępuje zgodnie z regulaminem i teraz przebywa z dala od swojej łajby.

Płomienie eksplodowały we wszystkie strony. Sten zrobił jeden krok i zeskoczył z powrotem do Zaarah Wahrid. Instynktownie przekoziołkował po upadku, spodziewając się ostrzału. Kiedy wstawał, obok bezdźwięcznie spadło coś czarnego. Zwęglony przedmiot okazał się ludzką głową. W miejscu ust ział czerwienią duży otwór.

Sten ruszył z powrotem na dziób Zaarah Wahrid. Gdy ostrożnie wyjrzał zza rogu, spostrzegł Alexa poruszającego się w plątaninie powiązanych kabli. Kilgour, dostrzegłszy kapitana, pokazał uniesiony kciuk. Załatwił dwa kolejne szczurki. Stena zaszczypało prawe przedramię. Kapitan obejrzał rękę i zobaczył cieknącą po niej strużkę krwi. W którymś momencie walki ktoś go drasnął. Dziwne, jak działając pod wpływem adrenaliny, niczego się nie czuje, zastanowił się przez chwilę Sten.

Cały czas myślał o Tarpym. Wiedział, że nadal toczy się gra wyłącznie dla zawodowców. Nie miał żadnych wątpliwości, iż główny strażnik ukrywa się tuż poza zasięgiem wzroku, czekając na dobrą okazję do strzału. Może czaił się na Alexa?

Sten zauważył zmianę wyrazu twarzy przyjaciela i niemal równocześnie wyczuł kogoś za sobą. Obrócił się, usiłując unieść karabin, ale ranna ręka odmówiła posłuszeństwa. Rozpaczliwie spróbował uskoczyć...

Niestety, Tarpy już trzymał przeciwnika na muszce. Niedaleko za Stenem, w jednej linii, stał ten wielki facet, Alex.

Doskonały szachowy układ, pomyślał Tarpy, pociągając za spust. Pierwszy strzał załatwi Stena, a potem wystarczy nie przerywać ognia i ten duży padnie niecałe uderzenie serca później.

Tarpy poczuł nagle, że robi mu się zimno. Był to przeraźliwie osłabiający rodzaj chłodu; zaczynał się w ramieniu i szybko przenikał całe ciało. Pod strażnikiem ugięły się kolana. Mężczyzna rozpaczliwie walczył o utrzymanie przytomności.

Tarpy zauważył swój własny karabin leżący koło Stena. Na broni była zaciśnięta dłoń; jej palce zgięły się spazmatycznie i karabin wypalił.

Tarpy przez ułamek sekundy zastanawiał się, czyja to ręka dzierży broń. Poczuł brzęczące wokół twarzy muchy. Spróbował je odegnać. Wtedy zobaczył własne ramię, z którego buchała czerwona, tętnicza krew.

Aha, to ja trzymam karabin, pomyślał padając.

Sten gapił się na zwłoki Tarpy'ego. Gdy uruchomił opasujący przedramię elektromagnes, nóż wskoczył na swoje miejsce. Z tyłu nadszedł Alex. Sten pozwolił przyjacielowi pomóc sobie wstać.

- Miał nas obu. Wiesz o tym, nie? - powiedział, patrząc badawczym wzrokiem na Kilgoura.

Alex ścisnął go lekko i popchnięciem skierował w stronę panelu śluzy Zaarah Wahrid.

- Owszem, stary. Ale w końcu nikt nie jest nieomylny, nieprawdaż?

Drzwi jachtu otworzyły się powoli, z głośnym skrzypieniem dawno nie używanego metalu. Sten zanurkował do wewnątrz, gdy tylko uznał, że zdoła się prześlizgnąć przez szczelinę. Alex odwrócił się i stanął na straży. W środku kadłuba znajdowała się mocno zniszczona maszyneria i plątanina zwisających kabli, które prowadziły donikąd. Kapitan ostrożnie kroczył przez pozostałości głównej kabiny w kierunku stanowiska pilota. Od razu zdał sobie sprawę, że tym statkiem nikt nie zamierzał latać. Lekko pchnął drzwi do kabiny pilota. Odpowiedziało mu tylko echo. Zerknął zza framugi i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Ktoś wypalił laserem cały pulpit sterowniczy. W miejscu urządzeń nawigacyjnych tkwił olbrzymi komputer. W odróżnieniu od pozostałych pomieszczeń statku, tu lśniło czystością. Nawet w tej chwili maleńki robot odkurzający z szumem przebywał swą bezmyślną podróż wzdłuż głównego terminala. Wystrzeliwał przed siebie rzadką, spolaryzowaną mgiełkę, a potem skutecznie wsysał drobiny kurzu.

Sten podszedł do panelu. Wciąż nie miał pojęcia, co uruchamia bombę. W zasadzie martwił się tylko, kiedy to nastąpi. W ładunku wybuchowym na pewno zainstalowano jakiś zapalnik czasowy, chociażby dlatego, żeby zapobiec przypadkowemu zniszczeniu danych w komputerze.

Kapitan wystukał na klawiaturze hasło: UWAGA! ZAARAH WAHRID!

Ekran pojaśniał. IDENTYFIKACJA? Sten zawahał się i podjął szybką decyzję: HAKONE. Komputer trawił to przez chwilę, po czym wyświetlił: HAKONE, G.A.

Sten odetchnął z ulgą. Potem, już bez wahania, zaczął wydawać kolejne polecenia. Zawsze istniało ryzyko, że to brak natychmiastowej reakcji operatora uruchamiał bombę. PRZEGLĄD PLIKÓW. Komputer zajął się tym zadaniem, wywołując z pamięci nie kończące się dane. Początkowo Sten nie mógł się zorientować, co widzi. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że to lista głównych podtytułów. Przez ekran przetaczały się setki napisów. Sten próbował skupić na nich wzrok. W końcu ujrzał: KOMITET WAHRID, SZCZEGÓŁY.

Szybko przesunął kursor i zatrzymał ten dział.

PODAĆ SZCZEGÓŁY - wstukał komendę.

Ekran mrugnął dwukrotnie, a potem podał długi spis nazwisk i danych. W prawym rogu monitora ukazało się także coś jeszcze: pięć wielkich liter, tworzących jakieś tajemnicze słowo. GADES! GADES! GADES! Raz za razem pojawiało się to samo: GADES! GADES! GADES!

Ciało Stena przebiegł dreszcz. Zapalnik bomby został uruchomiony. Najwyraźniej, żeby go wyłączyć, operator powinien teraz wprowadzić kodową odpowiedź. Kapitan nie miał pojęcia od czego zacząć. Postąpił więc w sposób najbardziej logiczny, ale i niezwykle ryzykowny.

Wlepił wzrok w ekran, koncentrując się na rozmazanej smudze nazwisk, liczb i innych szczegółów.

Zaczęła wyć syrena ostrzegawcza. Do wybuchu bomby zapewne pozostały już tylko sekundy. Sten ciągle jednak stał jak zamrożony, kumulując w umyśle możliwie najwięcej informacji podawanych przez komputer. Był jedynie drobną przeszkodą, w niewielkim stopniu zakłócającą pracę mózgu. Kapitan cały czas czytał.

Gdzieś poniżej usłyszał dziwne warczenie. Poczuł, że jakaś wielka ręka obejmuje go wpół i odrywa od podłogi. Widział wyłącznie wir danych, ale zdał sobie sprawę, że ktoś biegiem unosi go ze statku.

Kiedy minęli drzwi, eksplozja światła wybuchła mu w twarz.

Alex zatrzymał się na ułamek sekundy przed olbrzymim kontenerem załadowczym. Wyrzucił przyjaciela wysoko w powietrze. Kapitan leciał nad kontenerem, a po chwili zobaczył niebezpiecznie szybko zbliżający się grunt. Potężny wybuch wstrząsnął okolicą, niemal całkowicie ogłuszając Stena.

Otumaniony eksplozją, z trudem wracał do siebie. Nie wiadomo skąd tuż obok niego znalazł się Alex.

Kilgour wolno stanął na nogi i otrzepawszy się z kurzu, pomógł kompanowi przyjąć pozycję wertykalną. W oddali skowyczały syreny.

- Muszę z tobą pogadać, stary - powiedział Szkot. - Wcale mi się nie podoba twój obrzydliwy zwyczaj balansowania na granicy śmierci.

40.

Teren wokół rezydencji Hakone'a przypominał bazę wojskową. Umundurowani mężczyźni najpierw ładowali na grawiloty broń, a potem sami wsiadali do pojazdów. Wozy zaczęły powoli formować szyk bojowy. Ludzie w uniformach nie byli eks-żołnierzami; cały czas grali rolę imperialnego wojska. Kiedyś służyli w korpusie pretorian, zanim jeszcze zostali nakłonieni do dezercji. Przez długie miesiące używano ich do brudnej roboty. Poruszali się szybko w swych szykownych czarnych mundurach. Hakone powinien być zachwycony. W końcu, po wielu latach, zaczęło się realizować jego jedyne marzenie! Jednak, jak większość rzeczy w jego życiu, działo się to w niewłaściwym momencie. Choć Haines i Collins sądziły, że wszystkie połączenia z Zaarah Wahrid uległy zniszczeniu, jedna linia alarmowa pozostała. Kiedy okręt eksplodował, Hakone wiedział o tym natychmiast.

Historyk od razu prawidłowo ocenił sytuację. Zaarah Wahrid przestał istnieć, a wraz z nim przepadły wszystkie dane komputerowe. Zgodnie z rozkazami Hakone miał ruszyć dopiero na sygnał otrzymany z Normandie. Okoliczności jednak uległy zmianie - nie było łączności z koordynatorem znajdującym się na pokładzie okrętu imperatora.

Hakone przejął odpowiedzialność za dowodzenie i uruchomił swoich ludzi. Śmierć imperatora i tak była pewna, a najgorsze, co ich mogło spotkać, to konieczność wytrwania w miejscu przez pewien ograniczony czas.

Pisarz zmusił się do odczuwania radości. Od dawna wiedział, że ma tendencje do zamartwiania się. Gdy wylądował jego osobisty wóz bojowy, zbiegł po schodach.

- Zna pan drogę, sierżancie.

- Nieraz ją przemierzyłem w ciągu ostatnich lat - odparł siwiejący eks-pretorianin. Pojazd wzniósł się w powietrze. Pozostałe grawiloty podążyły za nim, formując nad portem Soward bojowy szyk rombowy.

41.

Pilot, sprawdziwszy radar oraz czujnik odległości, odchrząknął z satysfakcją. Nacisnął przycisk i umieszczony na dźwigu fotel łukiem sprowadził go od szeregu przyrządów na poziom podłogi. Wypiął się z uprzęży i wstał, włączając jednocześnie monitor. Odległy o lata świetlne pulsar błyszczał groźnie na ekranie. Tahnijski pilot usłyszał pomruk zaniepokojenia ze strony stojących przed nim lordów, przyciemnił więc obraz i ukłonił się nisko.

- Wszystko idzie zgodnie z planem. Na ekranie mamy statki imperium. Spotkanie nastąpi za dziesięć godzin pokładowych.

Lord Khirgiz z powagą odkłonił się pilotowi, po czym wymaszerował z mostka w towarzystwie pozostałych przywódców systemu Tahn.

Pulsar, oznaczony w gwiezdnych katalogach symbolem NG 467H, był trzecim z kolei miejscem spotkania zaproponowanym imperatorowi przez Tahnijczyków. I jedynym zaaprobowanym przez Jego Wysokość. Władca wiedział, że pulsar gwarantował całkowitą ciszę radiową po obu stronach. Tak więc, jeśli zasadzki nie przygotowano wcześniej - a czujniki imperium wyeliminowały taką możliwość - to poza żądaniami tahnijskich dygnitarzy, przybyszów ze Świata Prime nie czekały tam żadne niespodzianki.

Imperator miał poza tym asa ukrytego w rękawie. Jako że imperialna technika o klasę przewyższała tahnijską, na pulsarze zainstalowano skomplikowane połączenie komunikacyjne z samym pałacem. Imperator modlił się w duchu, aby linia ta została użyta przez Stena podczas szczytu. Jeśli kapitan zdołałby dorwać głównego spiskowca, który przypadkiem spowodował śmierć Alaina, dużo łatwiej prowadziłoby się negocjacje.

Normandie i towarzyszące mu okręty już wiele godzin temu zlokalizowały zbliżającą się tahnijską flotę. Dokonały tego dzięki imperialnej supertajemnicy. Otóż Jego Wysokość nie tylko w pełni kontrolował sprzedaż paliwa, ale także je “kodował" przed dostarczeniem danemu odbiorcy. Tylko okręty władcy działały na czystej mieszance napędowej. Wszystkie inne pojazdy używały zmodyfikowanego AM2. Lecące na spotkanie statki tahnijskie zostawiały za sobą na ekranie monitora fioletową mgiełkę.

Imperator wyłączył podgląd w swojej kwaterze, spojrzał na Ledoha i wziął kilka głębokich wdechów.

- No cóż, zaczynamy.

42.

- Skończyłeś, Sten? - zapytał delikatnie Alex.

Sten zakaszlał i wyprostował się. Zbyt szybko; silny skurcz ponownie ścisnął mu wnętrzności. Kapitan zwymiotował po raz kolejny.

- Dobra rada, stary - ciągnął Kilgour. - Kiedy poczujesz, że coś znów podjeżdża ci do gardła, szybko przełknij, bo inaczej wyplujesz swój własny żołądek.

Sten w końcu doszedł do siebie. Opłukał usta nad zlewem i spojrzał na Szkota.

- Odwdzięczę się za pańskie współczucie, sierżancie. Podczas testów sprawnościowych.

Chwiejnym krokiem wszedł do wielkiego, centralnego pomieszczenia “Blue Bhor" i opadł na najbliższe krzesło, jako że świat znów zawirował mu przed oczyma.

Z drugiej strony pokoju spoglądała na niego zmartwiona Haines, a także Rykor, której grube, wąsate oblicze wystawało znad krawędzi basenu.

- Wiem, że skanowanie mózgu to wątpliwa przyjemność. - Alex nalał drinki dla Collins, Haines i siebie, po czym wyciągnął dzbanek w kierunku Rykor, ale pani psycholog przeczącym ruchem głowy podziękowała za trunek.

- Co mamy? - wydusił z siebie Sten. W niecałe dwie godziny po eksplozji Zaarah Wahrid, kapitan z ociąganiem poddał się przeprowadzonemu przez Rykor badaniu; takiemu, jakie wcześniej przechodził Dynsman.

- Dysponujemy kompletną listą nazwisk konspiratorów - zaczęła Rykor.

Sten odetchnął z ulgą.

- Poprawka - wtrącił Alex. - Zdobyliśmy dane tylko pomniejszych spiskowców.

- Cholera, same plotki! - zaklęła Haines. - A kto jest na szczycie?

- To już wiemy - odparł Sten. Był bardzo, bardzo zmęczony. - Kai Hakone.

- Mylisz się. - Rykor parsknęła przez wąsy.

- Cholerni rzymianie! - przerwał ciszę Alex.

Nagle Sten poczuł się o wiele lepiej... albo o wiele gorzej. Podniósł flaszkę i pociągnął trzy solidne łyki scotcha. Żołądek natychmiast zaatakował. Sten musiał skupić się na tym, żeby znów nie zwymiotować.

Haines mruczała coś, przyglądając się swojemu starannie wyrysowanemu schematowi spisku.

- Istniał bezpośredni kontakt między statkiem a pałacem - kontynuowała Rykor. - Niestety, końcówka w siedzibie imperatora nie była połączeniem informacyjnym, lecz wejściem terminala dowódczego.

Sten zaczął wyrzucać z siebie przekleństwa, ale wkrótce się opanował i odzyskał zdolność logicznego myślenia.

- Jeżeli Rykor ma rację, to nasz “kret" jest człowiekiem, którego musimy zdjąć, zanim przyszpilimy resztę drobnicy.

- Zgadza się.

- A w tej chwili brak nam jakichkolwiek wskazówek. Należy zatem możliwie szybko dorwać Hakone'a i wydusić z niego informacje.

- Błąd - orzekła krótko Rykor. - Możliwe, że istnieje jedna wskazówka. Poza tym Hakone jest blisko szczytu; czy nie powinniśmy więc założyć, że każdy zamach na tego cholernego historyka spowoduje rozpierzchnięcie się spiskowców, podczas gdy nasz ptaszek zostanie bezpieczny w pałacu?

- Ale... - zaczął Sten i nagle zareagował. - Rykor, jaka wskazówka, do diabła?

- Bomba w komputerze.

- Gades. - Sten przypomniał sobie słowo, które pojawiło się na ekranie komputera Zaarah Wahrid.

- Spróbuj wyraźnie zaakcentować pierwszą sylabę - ciągnęła Rykor.

Haines, Collins i Alex gapili się na panią psycholog, nic nie rozumiejąc. Tylko Sten wiedział, że Hakone użył tego nazwiska, opisując mu bitwę o Saragossę.

Rykor pozwoliła sobie na przyjemność zanurkowania, ale zanim Sten zdążył cokolwiek wyjaśnić kompanom, wynurzyła się i powiedziała:

- Druga sprawa. Spiskowcy uparli się, żeby nadawać swoim knowaniom znaczące nazwy. Po trzecie. Bitwa o Saragossę w jakiś sposób łączy wiele tajemniczych wydarzeń, jakie zaszły ostatnimi czasy.

- Collins - warknął Sten. - Wyszukaj w komputerze faceta o nazwisku Gades. Był chyba admirałem na Saragossie. Chcę wiedzieć wszystko o tym draniu: czy żyje?, gdzie jest?, i czy to właśnie jego szukamy?

Już skierowała się do najbliższego terminala.

- Niech pani uważa, sierżancie. W tych aktach mogą być miny-pułapki - ostrzegła Haines, podążając za swoją współpracowniczką.

Ponieważ żołądek już przestał urządzać dzikie harce, Sten uznał, że zasłużył na następnego drinka.

Alex podszedł do zbiornika Rykor i spojrzał na nią z należnym szacunkiem.

- Skoro ty, dziewczyno, nie pijesz, to nie wiem, jak moglibyśmy cię nagrodzić. Może rybką?

Rykor wyskoczyła w górę, rozbryzgując płetwami słoną wodę po całym pokoju. Sten obawiał się przez chwilę, że dostała ataku konwulsji.

- Sierżancie Kilgour! - zdołała wreszcie wykrztusić, gdy opadły fale. - A ja zawsze uważałam, że ludzie są pozbawieni poczucia humoru. Porządny z ciebie człowiek.

- Nareszcie ktoś się poznał na twoich żartach - powiedział Sten, obejmując sierżanta ramieniem. - Następną misję odbędziesz w roli morsa.

Niestety, nie sprawdziło się proste rozwiązanie Stena.

Admirał Rob Gades od dawna już nie żył. Zginął z własnej ręki, trzy lata po tym jak sąd zwolnił go ze służby. Choć materiał dowodowy świadczył, że wydany przez Gadesa rozkaz odwrotu uratował trzecią część floty inwazyjnej, to władza imperium najwyraźniej nie miała nastroju do wysłuchiwania tłumaczeń przegranego. Admirałowi nie odebrano stopnia, odznaczeń i nie wysłano go do karnego batalionu, ale nie pozwolono mu zostać w czynnej służbie. Za otrzymaną odprawę kupił małą planetoidę w granicznym systemie i urządził ją dosyć luksusowo. Potem zniknął. Statek pocztowy, oblatujący planetoidy trzy razy do roku, odkrył ciało Gadesa w sześć miesięcy po tym, jak zdymisjonowany admirał nadział się na własną, paradną szablę.

Epizod na Saragossie stanowił jedyne niepowodzenie w karierze Gadesa. Pośród młodszych oficerów tylko on został promowany do rangi admirała.

Syn oficera Floty Imperialnej... Wyśmienita opinia na stażu... Przyjęty do akademii tuż po przekroczeniu wymaganego minimum wiekowego... Czwarty na swoim roku... Służba na okrętach taktycznych, niszczycielach; adiutant wybitnego admirała, wyższy oficer na krążowniku, dowódca flotylli niszczycieli, absolwent Akademii Sztabu Generalnego, wysłannik wojskowy w trzech ważnych misjach dyplomatycznych; dowódca nowego okrętu wojennego, a w końcu admirał.

- Szczęście mu dopisywało do ostatniej chwili - zauważył Alex.

Sten skinął głową.

Rykor syknęła. Biorąc pod uwagę budowę jej wiązadeł głosowych, wyszło to raczej jak okrzyk kibica Bronxu, ale intencje były oczywiste.

- Rozczarowujecie mnie - zwróciła się do Stena i Alexa. - Mahoney mi mówił, że wy... - chciała powiedzieć: żołnierze Modliszki; powstrzymała się jednak, niepewna, czy Haines i Collins o tym wiedzą. - ... ludzie nie wierzycie w szczęście.

Sten spojrzał na Kilgoura.

- Ten zjadacz krabów chyba trzyma w zanadrzu jakąś niespodziankę - zasugerował Szkot, obserwując zachowanie Rykor. - Pozwólmy więc pani psycholog rozkoszować się swoim triumfem.

Rykor jeszcze przez moment potrzymała mężczyzn w niepewności, po czym zaczęła mówić dalej.

- Kto rekomendował Gadesa do tej ekskluzywnej szkoły wojskowej? Kto zasugerował pewnemu admirałowi, że porucznik Gades byłby świetnym adiutantem? Kto wyznaczył mu dowództwo flotylli? Kto załatwił mu te lukratywne przydziały dyplomatyczne? Jedna osoba.

Sten przejrzał dane Gadesa, czytając podpisy pod tymi wspaniałymi rekomendacjami i służbowymi delegacjami.

- O, Boże - wyszeptał cicho.

Stopień, a nawet charakter pisma zmieniał się w ciągu lat, ale nazwisko zawsze było to samo - Ledoh. Mik Ledoh, kanclerz imperialny i człowiek stojący najbliżej władcy.

- Teraz już wiemy, kto znajduje się na szczycie spisku, nieprawdaż?

- Ale dlaczego Ledoh? Co, u diabła, miał on wspólnego z Gadesem?

Rykor uruchomiła swój własny terminal komputerowy. POLECENIE: PORÓWNAĆ LEDOHA I GADESA. ODSZUKAĆ WSZYSTKIE PODOBIEŃSTWA.

Komputer pracował dość długo, lecz w końcu znalazł cechy łączące dwóch mężczyzn... w kodzie genetycznym.

Pomysł królobójstwa czasem powstaje z błahych powodów; błahych w każdym razie dla osób bezpośrednio nie zaangażowanych w sprawę. Filip Macedoński zginął, bo wolał uprawiać sodomię publicznie, a nie w samotności. Karol I ocaliłby zapewne głowę, gdyby był grzeczniejszy dla kilku burżujów. Trocki mógł być mniej jadowity. Mao III z Imperium Panazjatyckiego żyłby dłużej, gdyby nie upodobał sobie córek swoich najwyższych urzędników, jako towarzyszek do łóżka. I tak dalej.

Równie nieznaczne fakty miały wpływ na decyzję Mika Ledoha dotyczącą zgładzenia Wiecznego Imperatora. Pierwszą logistyczną funkcją Ledoha było stanowisko oficera zaopatrzeniowego w odległej bazie Floty Imperialnej.

Planeta, na której znajdowała się ta placówka, leżała poza granicami imperium czyli rzec można: na końcu świata. Mimo to panował na niej istny raj. Ludzie odbywający tam służbę wiedli przyjemne życie na zalanych słońcem tropikalnych wyspach. Ponieważ do jedynych zadań bazy należała obsługa jednostek patrolowych, zachęcano, aby do wydelegowanych osób dołączały rodziny.

Z powodu braku personelu misje obsługi patroli zajmowały wiele czasu. Patrolowce znikały na cztery miesiące, a czasem na dłużej, zanim powróciły do bazy. Osoby pracujące tym systemem dostawały równie długi urlop w ramach rekompensaty.

Poza uzupełnianiem paliwa i utrzymywaniem floty patrolowej, niedużo było roboty dla żołnierzy i żeglarzy wysłanych na tę tropikalną planetę. Znudzeni ludzie potrafią wymyślić najdziwniejsze rzeczy, aby popaść w tarapaty. Przystojny porucznik Ledoh znalazł jeden z najbardziej klasycznych sposobów na przysporzenie sobie kłopotów - zakochał się w żonie przełożonego oficera.

Wybranka Ledoha prezentowała typ poszukiwaczki mocnych wrażeń, romantyczki i realistki jednocześnie. Po dwóch miesiącach romansu, a na dwa tygodnie przed powrotem jej męża z długiego patrolu i przeniesieniem go na inną placówkę, kobieta poinformowała młodego oficera, że jest z nim w ciąży. Gdy Ledoh siedział zszokowany, ona wyliczyła mu swoje pozostałe decyzje. Mówiła, że urodzi to dziecko; kocha Ledoha i nigdy go nie zapomni, ale w żadnym razie nie opuści swojego wspinającego się po szczeblach kariery męża dla młodego oficera zaopatrzeniowego.

Pierwsze prawdziwe miłości zawsze łamią serca. Ta kobieta zdołała jednak sprawić, że wspomnienia stały się dla Ledoha jeszcze bardziej bolesne. Nigdy więcej jej nie zobaczył, ale udało mu się cały czas śledzić ją oraz swojego syna.

Mąż owej damy szybko się wypalił i został kolejnym nadużywającym alkoholu kowbojem patrolowców. Ledoh łudził się, że... Nigdy jednak nie opuściła tego mężczyzny. Najlepsze co Ledoh mógł zrobić, to zająć się karierą syna. Był zachwycony, kiedy się dowiedział, że chłopiec od dzieciństwa chciał podążyć w ślady swojego ojca. Ledoh dokonał niezbędnych rekomendacji.

Kiedy Rob Gades kończył akademię wojskową, bardzo dumny Mik Ledoh przyglądał się z widowni, jak jego syn otrzymuje wyróżnienie. Nigdy jednak nie zdołał zbliżyć się do Roba.

Pewnego dnia, przyrzekał sobie, znajdę sposób, aby wyjawić mu prawdę.

Nastały jednak Wojny Muellera. Ledoh dowodził operacją lądowania w Systemie Crais. Powiodło mu się doskonale; w przeciwieństwie do Roba Gadesa, którego po Saragossie zwolniono ze służby.

Ledoh oprotestował decyzję rady; niestety bez skutku.

Chciał wówczas pójść do swojego syna i pocieszyć go, że wcześniej czy później imperialni decydenci odzyskają zdrowy rozsądek.

Początkowo nie potrafił jednak znaleźć słów.

Potem było już za późno. Rob Gades popełnił samobójstwo.

Dwa tygodnie po otrzymaniu wiadomości o śmierci syna, Ledoh poprosił o przeniesienie w stan spoczynku, czym zszokował wysoko postawionych członków Floty Imperialnej. Jako że lądowanie na Crais było jednym z nielicznych jasnych punktów w Wojnach Muellera, istniała bardzo realna szansa, że Ledoh zostanie Wielkim Admirałem.

Gdyby wtedy ktoś wiedział o powiązaniach Ledoha z Gadesem, spisek nie doszedłby do skutku. Ale Mik trzymał się starej i głupiej wojskowej zasady - nigdy nic nie wyjaśniać, nigdy się nie skarżyć.

Ludzie, którzy większość życia spędzili w towarzystwie, nie radzą sobie z samotnością. Pod tym względem Ledoh nie stanowił żadnego wyjątku. Emerytura dała mu wyłącznie czas na rozpatrywanie przeszłości. Długotrwałe rozmyślania przywiodły starego Mika do wniosku, że przyczyną śmierci Roba Gadesa, zepsucia narastającego w imperium od zakończenia wojen oraz jego osobistego nieszczęścia był sam Wieczny Imperator we własnej osobie.

Szósty tom historycznych wywodów Kaia Hakone'a, zbudowanych na założeniu, że admirał Rob Gades, bohater bitwy o Saragossę, stał się kozłem ofiarnym, dostarczył iskry zapalnej.

Cała reszta układała się w logiczną całość. Ledoh wykorzystał powiązania ze starymi kumplami, powrócił do służby w domu imperatora, skaptował bystrego pułkownika Fohlee, zaprzyjaźnił się z Hakone'em i w końcu zbudował konspiracyjną siatkę. Dwie policjantki, dwóch żołnierzy i jeden morsowaty psycholog siedzieli w pokoju nad wiejskim pubem, wpatrując się w wyświetlone na ekranie informacje o dwóch osobach - ojcu i synu.

W epoce, gdy przeszczepów kończyn dokonywano tak powszechnie jak transfuzji, a medycy potrzebowali wyczerpujących danych, aby zapobiec odrzutom, kod genetyczny każdego członka imperialnej armii był odnotowywany automatycznie - jak grupa krwi tysiąc lat wcześniej.

Sten podniósł się w końcu, rozważył możliwość wypicia drinka i odrzucił ją z żalem.

- Rozkazy dla grupy - powiedział. - Haines, potrzebuję pełnego oddziału uderzeniowego. Kai Hakone ma być aresztowany natychmiast. To nakaz imperialny. Wszystkich pozostałych spiskowców z listy Rykor zdjąć i trzymać w odosobnieniu. Sierżancie Kilgour.

- Sir!

- Udajemy się do pałacu.

Sten z Alexem ruszyli do jedynego połączenia komunikacyjnego z imperatorem.

43.

Strój pretorian pilnujących bramy Arundel powinien zaalarmować Stena, że coś nie gra. Ale fakt, iż dwaj strażnicy byli ubrani w paradne mundury, zamiast w zwykłe polowe, umknął uwadze zarówno jego jak i Alexa. Poza tym nic nie zdradzało rewolty. Wokół kręcili się urzędnicy, dygnitarze szemrali po kątach, a pałac wyglądał całkiem zwyczajnie.

Wszystko wydawało się w porządku, dopóki Sten z Alexem nie wysiedli z windy na prywatnym poziomie imperatora. Wtedy właśnie Szkot zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak.

- Kapitanie, gdzie są pańscy gurkhowie? - spytał.

Sten pojął zagrożenie. Gurkhowie, których imperator nie zabrał ze sobą na Normandie, powinni patrolować korytarze. Jednak członków osobistej ochrony władcy, nie wiedzieć czemu zastępowali pretorianie, wszyscy w pełnym wyposażeniu bojowym gwardii.

Kapitan zorientował się w sytuacji zbyt późno. Z alkowy wyskoczyło czterech pretorian z karabinami Willy'ego gotowymi do strzału

- Chłopaki - zaczął Alex. - Robicie błąd.

W tym momencie z biura kanclerza wyszedł umundurowany Kai Hakone. Uprzejmie skinął przybyszom głową.

- Kapitanie Sten, sierżancie Kilgour! Jesteście aresztowani.

44.

NG 467H był wirem oślepiającego światła i wyjących zakłóceń. W białym cieniu krążącej neutronowej gwiazdy wisiały ukryte dwie floty.

Normandie oraz okręt wojenny Tahnu trwały bez ruchu, a wokół nich mrowiły się statki eskorty i wsparcia. Jako że pulsar uniemożliwiał użycie konwencjonalnych metod nawigacji, okręty manewrowały korzystając z komputerowych tablic prawdopodobieństwa, używanych zazwyczaj tylko do szkolenia nawigacyjnego i symulowanych bitew. Załogi okrętów komunikowały się między sobą albo za pomocą statków patrolowych, albo bezzałogowych torped przenoszących informacje.

Świetnie wyszkoleni tahnijscy oraz imperialni piloci potrafili operować maszynami, mając do dyspozycji jedynie dane przekazywane przez przyrządy pokładowe. Jednak w tak niewielkiej odległości od NG 467H większość urządzeń stała się bezużyteczna. Posługując się wyłącznie komputerowymi namiarami, krążowniki manewrowały wokół olbrzymich korpusów Normandie i okrętu tahnijskiego. Ludzie siedzący za sterami mieli nadzieję, że żaden z tych dwóch cholernych pojazdów nie zmienił orbity. Niszczyciele i patrolowce przebiegały ciągle zmieniające się trasy, za punkt odniesienia przyjmując miejsce przecięcia linii wyznaczonych przez trzy najbliższe gwiazdy.

Bliskość NG 467H działała niczym idealny tłumik. Dwa lewiatany z towarzyszącą im drobnicą były tak ślepe, jakby znajdowały się na dnie głębiny.

Księga piąta

CZERWONA MSZA

45.

Sten leżał na pryczy, rozmyślając.

Po aresztowaniu Alexa odstawiono do lochu, gdzie już byli gurkhowie. Stena natomiast tylko zatrzymano w jego własnej kwaterze. Początkowo zdziwiło to kapitana, ale po przemyśleniu sprawy uznał, że ten ruch miał jednak sens, przynajmniej z punktu widzenia Hakone'a.

Hakone najwyraźniej planował nawet bardzo odległe posunięcia.

Pomimo to, jako uczestnik niejednego zamachu stanu, Sten uważał, że Hakone postępował zbyt pewnie siebie. Gdyby on był na miejscu tego szalonego historyka-weterana, rozkazałby natychmiast rozstrzelać wszystkich pojmanych, a wyjaśnieniami martwiłby się później.

Stena trzymano co prawda w kwaterze - jak każdego aresztowanego oficera imperium - ale jego pokój dokładnie przeczesano w poszukiwaniu broni. Przed drzwiami zaś postawiono trzech uzbrojonych eks-pretorian. Jedynym orężem, jakim dysponował kapitan, był niezauważony przez nikogo nóż ukryty przy ramieniu.

Sten powoli dochodził do nieprzyjemnej konkluzji, że długo nie pożyje. Sprawdził już swoje pliki map, ale najbliższe pomieszczenie z dostępem do zamaskowanych przejść oraz tuneli znajdowało się w odległości przynajmniej pięćdziesiąt metrów od kwatery.

Nad ucieczką przez okno nawet się nie zastanawiał. Zakładał bowiem, że Hakone ustawił poniżej paru snajperów, na wypadek gdyby więzień próbował jednak wydostać się tą drogą.

Myśl, Sten. Myśl, rozkazywał sobie w duchu. Załóżmy, chociaż to głupie, że zdołasz wymknąć się przez drzwi, unieruchomić trzech strażników i dotrzeć do tajnych korytarzy.

Dobrze.

Później skierujesz się do pokoju radiowego, gdzie jest jedyna sieć komunikacyjna łącząca z Normandie. Przypuśćmy też, że wystarczy ci czasu na przekazanie ostrzeżenia imperatorowi, że informacja dojdzie do statku i że nie przechwyci jej Ledoh.

Znów cholernie mało prawdopodobne.

Ale załóżmy to, stary. Załóżmy. Co dalej?

Wtedy właśnie Hakone cię zabije. Potem, miejmy nadzieję, wróci imperator, odbije swój pałac, a potem zostaniesz odznaczony.

Dostaniesz wielki medal.

Stenowi nigdy nie zależało na Krzyżu Galaktycznym. Szczególnie przyznanym pośmiertnie.

Znów natężył umysł. Do cholery, człowieku. Nie potrafisz nawet wydostać się z tego pokoju.

Rozległo się walenie do drzwi. Raptownie wyrwany z rozmyślań, Sten skoczył na równe nogi.

- Stań tyłem do ściany, dokładnie na wprost drzwi.

Szef ochrony imperatora usłuchał.

- Jesteś pod ścianą?

- Tak.

- Jeśli już wejdę i natychmiast cię nie zobaczę, rzucę granat.

Po chwili w progu stanął mężczyzna, którego Sten uważał za swego głównego strażnika. W dłoni trzymał odbezpieczony granat. Dwaj pozostali wartownicy trzymali się nieco z tyłu, z uniesionymi karabinami.

Za nimi widniała sylwetka Kaia Hakone'a.

Sten trwał bez ruchu. Strażnicy obstawili go w bezpiecznej odległości, a Hakone wkroczył do pokoju.

- Porozmawiamy, kapitanie? - Sten uśmiechnął się lekko. Czyż do niego należała decyzja? - Na zewnątrz - dodał umundurowany weteran. - Czy jako oficer gwardii da mi pan swoje słowo, że nie będzie pan próbował robić żadnych sztuczek?

Po krótkim namyśle Sten zdecydował, że nie skłamie. Ciągle miał robotę do wykonania, a przebywanie wewnątrz pałacu czyniło jej powodzenie nieco bardziej prawdopodobnym.

- Nie.

- Tak też przypuszczałem. - Hakone skinął głową i czterech kolejnych strażników weszło do pokoju. - Mimo to, wciąż chciałbym z panem przedyskutować parę spraw.

Sten stwierdził, że jeśli imperator przeżyje i wróci, będzie miał sporo roboty. Pretorianie pracowicie rozkopywali jego ogrody, przygotowując okopy i ustawiając wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze. Kroczący obok Stena Hakone zdawał się nie zauważać całej tej działalności.

Kapitana otaczało siedmiu pretorian ustawionych w szyk rombowy, z karabinami gotowymi do strzału.

Ich Hakone także ignorował. Jak każdy myśliciel przemieniony w człowieka czynu, czuł niemal przymus udzielania wyjaśnień.

- Byłoby prościej, gdyby powiodła się pierwsza faza operacji.

Sten natomiast jako oficer wywiadu również odczuwał przymus - wyciągania informacji.

- Pierwsza faza, sir Hakone? Nie skompletowałem jeszcze wszystkich kawałków tej układanki. Zamierzaliście ogłuszyć imperatora, detonując bombę w “Covenanter", zgadza się? Potem zabrano by Jego Wysokość do szpitala w Soward, gdzie zająłby się nim Knox. Co by wam to dało?

- Po Dniu Imperium, władca tradycyjnie wycofuje się z życia publicznego, aby nieco odpocząć. Znika na tydzień albo dwa. W tym czasie zostałby uwarunkowany.

- Żeby słuchać czyich rozkazów?

- Ledoha i tych, którzy uważają, że należy zawrócić imperium na właściwą drogę.

- Ale teraz zamierzacie go zabić?

- Mus to mus.

Twarz Stena wykrzywił ledwo dostrzegalny grymas - Hakone nie mógł naprawdę rozumować takimi prostymi kategoriami.

- Powiedzmy, że zginie. Dlaczego przejęliście pałac?

- Kiedy imperator umrze, a centrum komunikacji znajdzie się w naszych rękach, nikt nie nada fałszywych informacji.

- Jak na przykład: kto jest rzeczywistym sprawcą śmierci władcy.

Hakone uśmiechnął się tylko i nie odpowiedział.

- A tak na marginesie - ciągnął Sten. - Wolno spytać, kto będzie waszym kozłem ofiarnym?

- Tahnijczycy, oczywiście.

- Nie obawia się pan, że ich delegaci przedstawią swoją własną wersję? I zostaną wysłuchani?

- Nie, jeśli również zginą.

Z twarzy Stena opadła maska pokerzysty.

- Pan mówi o wojnie.

- Owszem, kapitanie. W perspektywie nadciągającej wojny nikt nie będzie interesował się zmarłymi? Poza tym imperium musi stoczyć parę bitew, aby zrzucić tłuszczyk. W ten sposób załatwimy też kwestię tahnijską.

- Kiedy to nastąpi?

- Nie działamy według rozkładu. Pretorianie i ja mieliśmy zająć pałac dopiero za trzy dni. Odkryliście Zaarah Wahrid, więc wcześniej przystąpiliśmy do działania. O momencie śmierci imperatora zadecyduje admirał Ledoh.

- Naprawdę sądzicie, że ten wasz komitet zdoła sprawować rządy w całym imperium?

- Dlaczego nie? Dwadzieścia umysłów stanowi zdecydowanie większą siłę niż jeden, nieprawdaż?

Sten mógłby odpowiedzieć: “Nie, ponieważ w każdej juncie szybko dochodzi do konfliktów. Przywódcy wbijają sobie wzajemnie noże w plecy, aby wyeliminować konkurentów do władzy". Spróbował jednak innej drogi.

- Dwadzieścia umysłów nie zna tajemnicy AM2.

- Co za brednie, kapitanie!

Brednie, cholera. Sten spędził przy imperatorze dość czasu, żeby wiedzieć, że Jego Wysokość faktycznie ma asa w rękawie.

- Nigdy nie uwierzę, że jeden jedyny śmiertelnik kontroluje AM2 - ciągnął Hakone. - Przebadamy wszystkie dokumenty i tam z pewnością znajdziemy rozwiązanie tajemnicy.

Szli dalej; Sten milczał, czekając na ofertę. W końcu nadeszła.

- Przyczyną, dla której chciałem rozmawiać z panem na osobności - odezwał się historyk - jest to, że po tym... wydarzeniu nastąpi sporo zmian. Pan mógłby być użyteczny.

- Osobiście dla pana, czy dla komitetu?

- Dla nas wszystkich, naturalnie. Ale ja byłbym pana bezpośrednim zwierzchnikiem.

Sten nie pozwolił sobie na uśmiech. Hakone już kombinował, jak wzmocnić własną pozycję. Ten człowiek nawet nie wierzył w głoszone przez siebie teorie.

- Jak opisałby pan moją nową pracę?

- Utrzymałby pan obecne stanowisko, ale odkomenderowałbym... to znaczy odkomenderowalibyśmy pana do specjalnych zadań w wywiadzie.

- Proszę pamiętać, że składałem przysięgę. Imperatorowi.

- Czy ona pozostanie aktualna, gdy imperatora już nie będzie?

- A gdybym powiedział, że nie?

Hakone zaczął się uśmiechać, a jednocześnie obserwować Stena.

- Pan mnie okłamuje, kapitanie?

- Oczywiście.

Hakone kiwnął na strażników.

- Postępuje pan niezwykle ostrożnie. Zostawmy na razie ten temat. Jest pan skazany na areszt domowy aż do odwołania. Być może wrócimy do rozmowy po śmierci Jego Wysokości.

Sten ukłonił się uprzejmie, po czym podążył za strażnikami na kwaterę. Hakone nie obchodził go w tej chwili; wymyślił drogę ucieczki, i to taką, która dawała mu niemal dziesięć procent szans.

Większe prawdopodobieństwo powodzenia niż zazwyczaj istniało podczas operacji przeprowadzanych przez Sekcję Modliszki.

46.

Lord Kirghiz zignorował mamrotania pozostałych tahnijskich przywódców, usadowił się w niewygodnym fotelu kapsuły i zapiął uprząż.

Na jego zdawkowe kiwnięcie, drugi pilot szybko wydał rozkaz pierwszemu. Kapsuła oderwała się od tahnijskiego okrętu i łukiem pomknęła ku Normandie.

Postawa Kirghiza była podyktowana nie tyle stoicyzmem wymaganym od człowieka rządzącego wojowniczym Tahnem, co faktem, że lord miał na głowie dużo większe problemy niż dyshonor podróżowania zwykłym żołnierskim transportowcem. Po pierwsze, mniej niż jedna trzecia rady Tahnu wyraziła zgodę na to spotkanie; ci zaś, którzy byli przeciwni wszelkim rozmowom z władcą, stanowili najbardziej antyimperialną i prowojenną frakcję wśród tahnijskich lordów.

Panowanie Kirghiza nad zgromadzeniem warlordów opierało się na chwiejnym porozumieniu większości frakcji. Kirghiz wiedział, że pod jego nieobecność, sytuacja w radzie może ulec radykalnej zmianie.

Jeszcze gorszym problemem wydawały się żądania, które miał postawić tego właśnie, pierwszego dnia szczytu. Kilka z nich uniemożliwiało jakikolwiek układ. Jako człowiek o wieloletnim stażu w dyplomacji i w sprawowaniu władzy, Kirghiz doskonale zdawał sobie sprawę, że imperator od razu odrzuci postulaty Tahnijczyków.

W zasadzie, gdyby to Kirghiz był imperatorem, zastanawiałby się nad zerwaniem rokowań w chwilę po usłyszeniu tego, co ma do powiedzenia przedstawiciel mieszkańców Tahnu.

Modlił się do wszystkich bogów, aby Jego Wysokość okazał się tak wytrawnym politykiem, jakim być powinien, i uznał te żądania za tani popis siły, przeznaczony dla tahnijskich chłopów i tych lordów o chłopskiej mentalności, którzy je wysunęli. Jeżeli bowiem rozmowy się załamią, wojna między światami Tahnu a imperium będzie nieunikniona.

Żaden komputer Kirghiza nie potrafił przewidzieć wyniku takiego konfliktu, ale wszystkie wskazywały na jedno: zwycięski czy pokonany Tahn po starciu z mocarstwem popadnie w całkowitą ruinę ekonomiczną.

Kirghiz nawet nie myślał o jeszcze jednym skutku fiaska rozmów; jeżeli wróci bez układu, zostanie osądzony i skazany.

47.

Sten postanowił sobie, że jeśli - co mało prawdopodobne - przeżyje próbę ucieczki, to koszt wymiany swojego holoprocesora dopisze do czyjegoś rachunku. Kapitan doskonale zdawał sobie sprawę, że jego ulubiona maszyna ulegnie zniszczeniu. Funkcja holoprocesora polegała na tworzeniu małych, najwyżej metrowych iluzji postaci, maszyn i dioram.

Przeklinając swoją niezdarność w montowaniu elektronicznych urządzeń, Sten wymienił wszystkie bezpieczniki na gruby drut, wyciągnięty z maszynki do golenia, i wyciął obwody zabezpieczające.

Poszukał w pamięci holoprocesora jakiejś straszliwej bestii, którą mógłby się posłużyć. Roześmiał się, podłączając opis gurionów i dodając informacje o zwyczajach. Szczegółowe dane o życiu tych potworów zdobył podczas pobytu na więziennej planecie Dru. Skończywszy robotę, umieścił miniprocesor kilka metrów od drzwi. Włącznik był ustawiony na sterowanie pilotem, który leżał u stóp Stena.

Kapitan zajął odpowiednią pozycję z boku wejścia i zastanowił się, jakiego taniego kłamstwa użyć. Choroba? Nikt nie jest tak tępy, nawet pretorianie. Głód? Jeszcze gorzej. Nagle Sten wpadł na pomysł. Rzucił wideotaśmą w drzwi. Rozległo się głośne stukniecie.

- O co chodzi? - dobiegł go podejrzliwy głos strażnika.

- Jestem już gotowy.

- Na co, do cholery?

- Na spotkanie z sir Hakone'em - odparł Sten z dobrze udawanym zdumieniem.

- Nic o tym nie wiem. - Sten celowo milczał. Cisza działała na jego korzyść. Po chwili strażnik odezwał się ponownie: - Poza tym Hakone rozkazał, żeby mu nie przeszkadzać, aż do odwołania.

- Kai Hakone jest w imperialnym bunkrze komunikacyjnym - odparł kapitan. - Sądzę, że chciałby ze mną porozmawiać.

Każdy sierżant może wyprowadzić w pole prostaczka, tak jak każdy kapitan sierżanta. Tak przynajmniej było za czasów służby Stena. Szef ochrony imperatora miał nadzieję, że wiele się nie zmieniło w tym względzie.

- Zapytam o pozwolenie dowódcę straży. - Mężczyzna wyraźnie wątpił w prawdziwość słów więźnia.

- Jak chcesz, ale sir Hakone prosił, żeby to utrzymać w tajemnicy.

Zza drzwi dochodziły przyciszone pomrukiwania, które oznaczały urządzoną na prędce konferencję. Po chwili jeden z mężczyzn zapytał głośno:

- Stoisz pod ścianą?

Sten znajdował się dokładnie naprzeciwko drzwi. Strażnik, przetarłszy judasza, bacznie obserwował więźnia. W końcu rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Do pokoju wszedł uzbrojony mężczyzna z dwuosobową obstawą. Pretorianin zrobił zaledwie parę kroków, gdy ruszyła na niego dwumetrowa postać guriona, wykreowana przez holoprocesor.

Strażnik zareagował natychmiast - uniósł broń i posłał całą serię w ścianę. Sten tylko na to czekał. Błyskawicznie przetoczył się po podłodze i zatopił nóż w piersi osłupiałego pretorianina. Potem wykonał szybki obrót wokół własnej osi i rozłożonymi rękami zmiażdżył kości dwóm pozostałym zdrajcom.

Kapitan trwał w pozycji bojowej, aż do chwili, gdy uzyskał całkowitą pewność, że żaden z przeciwników już nie wstanie. Potem, nie tracąc czasu, aby sobie pogratulować, pobiegł w kierunku pałacowych katakumb.

Kilgour także próbował coś zrobić.

- Cholerni rzymianie - darł się na cały korytarz. - Wasze matki robiły to z owcami! Z kozłami! Z psami! Z Campbellami, do ciężkiej cholery!

Odsunął się od okna i przepraszająco spojrzał na stu dwudziestu gurkhów, z którymi dzielił olbrzymią celę.

- Nie łapią - oświadczył ponuro.

Plan Szkota zakładał rozwścieczenie strażników do tego stopnia, żeby wpadli do celi z zamiarem przestrzelenia więźniom kolan. Alex miał nadzieję, że jemu oraz stu dwudziestu tęgim, brązowym mężczyznom uda się wyrwać na zewnątrz, mimo iż przeciwnicy posiadali broń.

Havildar-major Lalbahadur Thap stanął przy ścianie obok Kilgoura.

- W gurhali mówimy: “Ty włosie łonowy" - rzekł Thap, najwyraźniej chcąc pomóc towarzyszom niedoli.

- To najgłupsza obelga, jaką słyszałem od lat. - Alex roześmiał się głośno.

- Nazywanie kogoś Campbellem, cokolwiek to znaczy, też nie jest zbyt mądre, sierżancie.

W tym momencie, zupełnie niespodziewanie otwarła się część solidnej, kamiennej ściany. Po drugiej stronie “drzwi" stał Sten, nonszalancko oparty o mur.

- Starszy sierżancie, pańskie wrzaski słychać w całym pałacu. Czy mógłby pan przerwać to zniesławianie i wraz ze swoimi kompanami opuścić celę?

Gurkhowie, otrząsnąwszy się z szoku, zaczęli wbiegać do tunelu, z którego wyszedł szef ochrony. Wcześniej Sten poinstruował podkomendnych, że mają iść do zbrojowni - trzy poziomy w dół i jeden korytarz w bok.

- Chyba jestem ci winny piwo - zdołał wydusić Alex, wtłaczając swoje cielsko w wąski otwór.

Sten, zamykając kamienną ścianę, przybrał minę człowieka wtajemniczonego.

48.

Po latach będzie to ulubiony temat do rozważań dla Stena i Alexa. Potrafili zrozumieć, dlaczego imperator zbudował Arundel.

Mogli też sobie wytłumaczyć, dlaczego człowiek o romantycznych inklinacjach chciał, żeby w zamku znajdowały się sekretne przejścia.

To, czego nie pojmowali, to przeznaczenie niektórych z tych przejść. Bardzo logicznym posunięciem było wybudowanie tylnych schodów łączących komnaty imperatora z różnymi sypialniami oraz wykucie tunelu umożliwiającego potajemne opuszczenie lochów.

Jednak Sten i Alex nikomu nie potrafiliby udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi, dlaczego wiele tuneli wychodziło na główny korytarz.

Niektórzy zamieszani w rewoltę eks-pretorianie też mogliby się nad tym zastanawiać, gdyby przeżyli.

Kiedy pretorianin szedł korytarzem (zdawałoby się pozbawionym drzwi), nagle bezdźwięcznie otwierała się część ściany. Z mrocznego wnętrza zaś wyskakiwał uśmiechnięty człowiek z wielkim nożem, wyglądającym jak krzyżówka maczety i korda.

W ten sposób stu dwudziestu gurkhów wyeliminowało nieco ponad tysiąc pretorian.

Odzyskiwanie pałacu odbywało się szybko i cicho, a krew lała się strumieniami. Oddziały Stena powoli zacieśniały krąg wokół komnat imperatora, centrum komunikacyjnego i jedynego pomieszczenia, które miało połączenie z Jego Wysokością przebywającym na Normandie.

Pancerne drzwi do centrum komunikacji były zamknięte, ale dla gurkhów nie stanowiło to problemu. Jeden z naików załadował już wyrzutnię i wycelował rakietę w zawiasy, gdy Sten odepchnął go na bok.

- Yakpubes - warknął w gurhali. - Wiesz, co by się stało, gdybyś odpalił rakietę w tym przejściu?

Naik obojętnie wzruszył ramionami. Kilgour kończył składać ładunek, który zabrał ze zbrojowni.

- Lepiej się stąd usuńcie - wymruczał i włączył detonator.

Sten ledwie zdążył usłuchać tej sugestii. Potężny wybuch rozsadził drzwi. Gurkhowie z kukri w dłoniach wpadli na pobojowisko. Nie znaleźli jednak nikogo, na kim mogliby się wyżyć. Przebywający wewnątrz przeciwnicy zostali rozsmarowani na przeciwległej ścianie. Sten, także wyposażony w kukri, wskoczył za swymi podkomendnymi i kopnięciem rozwalił cienkie drzwi prowadzące do pokoju łączności. Niską przewrotką wpadł do środka. W pomieszczeniu ujrzał kawałki zmiażdżonych obwodów, zapętlone kable energetyczne i splątane jak spaghetti przewody...

A także Kaia Hakone'a. Dowódca eks-pretorian stał w odległej od wejścia alkowie, z minikarabinem Willy'ego wymierzonym w Stena.

- Nieco się pan spóźnił, kapitanie. - Hakone wykonał ruch wolną ręką, ani na moment nie odwracając od Stena wzroku i broni. - Wy macie pałac, ale my mamy imperatora. Połączenie komunikacyjne jest zniszczone. Zanim zdążycie je odbudować... - Hakone teatralnym gestem wskazał szczątki sieci. Na moment zerknął w bok, wypatrując towarzyszy Stena. Kapitanowi wystarczył ten ułamek sekundy, aby chwycić przecięty kabel zasilający i rzucić go Hakone'owi w twarz.

Smażąc się, umundurowany weteran nacisnął w konwulsjach spust karabinu, ale pocisk chybił celu, gdy bezpieczniki wysiadły. Sczerniałe i skwierczące ciało Hakone'a opadło na podłogę. Sten został w ruinach pokoju komunikacyjnego.

- Widzę, że teraz już tylko osobiście możemy powiadomić imperatora o grożącym mu niebezpieczeństwie. Oby się okazało, że Jego Wysokość nie negocjuje zbyt daleko od pałacu - powiedział Kilgour.

Sten potakująco kiwnął głową. Ruszyli w stronę pałacowego centrum dowodzenia.

49.

“... I na koniec, Partia Niezadowolonych zwraca się do Jego Imperialnej Wysokości, aby publicznie wykazał on swoje poczucie historycznej sprawiedliwości oraz współczucie dla indywidualnej tragedii, poprzez uznanie bohaterskiej śmierci Godfreya Alaina. Alain był człowiekiem poważanym przez..."

Admirał Ledoh ględził tak i ględził, po raz kolejny przeglądając żądania Tahnijczyków. Jego słuchaczami było dwóch, bardzo znudzonych mężczyzn: Wieczny Imperator i Tanz Sullamora. Sullamora usilnie walczył z sennością. Ze wszystkich sił starał się skupić na słowach petycji. Cały czas obserwował też imperatora, szukając na jego obliczu śladów jakichś emocji. Jednak twarz władcy niezmiennie stanowiła kamienną maskę.

“... oraz w ustalonym momencie imperator odczyta swoim poddanym komunikat, którego wcześniej uzgodniona treść będzie dotyczyła przede wszystkim..."

- Dosyć - rzucił imperator. - Dosyć, do cholery. Wiem, o co im chodzi. Pytanie tylko, jakiej udzielimy odpowiedzi.

Admirał Ledoh uniósł brew.

- Miałem właśnie zaproponować, że jeżeli wszyscy zapoznaliśmy się dokładnie z ich żądaniami, to powinniśmy poddać je analizie w komputerze dyplomatycznym.

- Odpręż się, Ledoh. - Imperator posłał admirałowi kpiący uśmiech. - Zaczynasz mówić tak pompatycznie jak ci cholerni Tahnijczycy. - Podniósł dzbanek z herbatą i napełnił trzy kubki. - I daj sobie spokój z komputerem dyplomatycznym. Sam dokonam analizy szybciej i dokładniej. Zajmowałem się takimi sprawami przez niejedno stulecie.

- Czekałem na te słowa, sir. - Sullamora skinął głową. - Pozwolę sobie przypomnieć, że mam wieloletnie doświadczenie w kontaktach z tymi ludźmi.

- Właśnie dlatego cię zabrałem. Ufają ci bardziej niż jakiemukolwiek innemu nie-Tahnijczykowi.

- Ich sympatia do mnie nie wywodzi się z zaufania lecz z czystej chciwości. - Sullamora uśmiechnął się lekko. - W końcu tylko ja posiadam pańskie zezwolenie na handel z nimi.

- Dlatego jesteś moim asem w rękawie - powiedział imperator. - Będziesz przynętą na haczyku.

Sullamora nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło władcy, ale potrafił rozpoznać pochwałę, więc uśmiechnął się z wdzięcznością.

- Zatem rozważmy dokładnie te postulaty - rzekł imperator. - Tahnijczycy postawili pięć zasadniczych żądań i, jak sądzę, wszystkie nadają się do negocjacji. Zacznijmy od numeru pierwszego. Chcą imperialnego pozwolenia na zarządzanie Światami Pogranicza, co dokładnie oznacza, że pragną, abyśmy zrobili im prezent w postaci tych systemów.

- Oczywiście się pan nie zgodzi, sir - parsknął Sullamora.

- Coś w tym rodzaju, ale niezupełnie. - Sullamora zamierzał zaprotestować, ale imperator gestem nakazał mu milczenie. Władca zerknął na Ledoha. Admirał sprawiał wrażenie dziwnie nieobecnego. - Pozwólcie mi najpierw skończyć, a potem powiem wam, jak prawdopodobnie powinniśmy wszystko rozegrać. Żądanie drugie: otwarta imigracja. Moje zastrzeżenie: załadują swoimi ludźmi cały system. To już podwójny prezent. Po trzecie, chcą bezwarunkowej amnestii dla ludzi Alaina. Nie ma sprawy. Załatwione. Prawdziwych twardzieli zawsze mogę przyszpilić później, po cichutku. Czwarty postulat dotyczy założenia wolnego portu na Światach Pogranicza.

- To daje wielkie możliwości handlowe - stwierdził Sullamora.

- Jasne. Ale oznacza także, że będę zmuszony przydzielać im więcej AM2. A oni nachomikują go sobie, a potem narobią mi cholernych kłopotów. Na koniec żądają, żebym publicznie przeprosił za śmierć Alaina.

Ledoh uniósł głowę i uśmiechnął się blado do imperatora.

- Pan nigdy nie przeprasza, nieprawdaż, sir? - powiedział gorzko, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego ton.

- Oczywiście. Jeśli zacznę okazywać skruchę, to równie dobrze mogę rozglądać się za kimś na moje miejsce. Ostatnie przyznanie się do błędu kosztowało mnie pół skarbca.

- Stanowcze “nie", sir - doradził Sullamora. - Szczerze mówiąc, nie widzę ani jednego punktu, w którym moglibyśmy ustąpić. Ja posłałbym ich w diabły.

- I w pewnym sensie miałbyś rację, Tanz. Ale pozwólcie mi przedstawić moje propozycje. Później wyrazicie opinię na ten temat.

Sullamora ożywił się wyraźnie. Wyczuwał zysk.

- Na początek, z ich ostatniego punktu zrobię swój pierwszy.

- Przeprosi pan za śmierć Alaina? - Sullamora osłupiał.

- Tak. Tyle tylko, że zrobię to po swojemu. Zaproponuję, żeby postawić pomnik Godfreyowi oraz tym, którzy zginęli po obu stronach tego całego zamieszania. Zamiast przepraszać, powiem, że wszystkie pokój miłujące narody są odpowiedzialne za trwającą tragedię. Żeby pokryć ten tort lukrem, sfinansuję całe przedsięwzięcie. Zbuduję miasto-pomnik na stołecznym świecie Tahnu. Będzie to swego rodzaju centrum handlowe imperium.

Sullamora wyszczerzył się w wilczym uśmiechu.

- Innymi słowy, umieści pan garnizon na ich rodzinnej planecie.

Wieczny imperator roześmał się głośno.

- Dobry jesteś. Co więcej, znajdą się w nim moje elitarne jednostki.

- Wspaniale! I jak znam Tahnijczyków, bez trudu połknął tę przynętę - ocenił Sullamora.

- Następna sprawa. Zamiast oddawać im Światy Pogranicza pod zarząd, zaproponuję ustawienie w tym rejonie sił pokojowych. Obsadzonych pół na pół. - Sullamora potrząsnął głową. - Nie tak prędko, Tanz. Pozwolę im wyznaczyć dowódcę.

Sullamora zastanowił się nad zaproponowanym rozwiązaniem.

- W sumie wyjdzie tak, jakbyśmy im oddali Światy Pogranicza.

- Niezupełnie. Skoro ja dostarczam okręty wraz z załogą, to w przypadku jakiegoś konfliktu, główny szef Tahnijczyków pozostaje bezradny. A na dokładkę, podwoję podstawową płacę moich wojsk.

Ten ostatni zamysł imperatora wyjątkowo spodobał się Sullamorze.

- W porównaniu z Tahnijczykami będą więc stosunkowo bogaci. A to oznacza regularne podkopywanie morale zwykłych tahnijskich żołnierzy. - Sullamora zanotował w pamięci, aby wypróbować szczegóły tej taktyki, aby wypróbować ją w jednej z bardziej kłopotliwych placówek handlowych, które nadzorował.

- Otwarta imigracja. W porządku - kontynuował imperator. - Teraz zajmijmy się pomysłem utworzenia wolnego portu. Wyrażę zgodę. Z tym zastrzeżeniem, że sam wyznaczę człowieka do dowodzenia tą placówką.

- Na pewno się zgodzą - powiedział Sullamora. - Przecież Wasza Wysokość pozwoli im wybrać szefa sił pokojowych. A kogo by pan zaproponował?

- Ciebie. - Sullamora omal nie krzyknął z radości. Zyski, które wyczuwał, urosły do niebotycznych rozmiarów. - Rozumiesz ich - kontynuował imperator - ale jesteś lojalny wobec mnie. Tak więc dzięki tobie nie stracę całkowitej kontroli nad dostawami AM2.

- Oczywiście - Sullamora był zbyt mądry, żeby robić kanty tam, gdzie w grę wchodził handel energią.

- Na koniec złożę Tahnijczykom pewną wspaniałomyślną propozycję - oświadczył władca. - Naprawdę będzie brzmiała niezwykle obiecująco, gdy ci dyplomatyczni durnie ją wygładzą. Głównym problemem Tahnijczyków, poza tym że są zwykłymi faszystowskimi dupkami, jest olbrzymia presja populacyjna. Dlatego właśnie zderzamy się z nimi w Światach Pogranicza. - Sullamora skinął głową, a imperator ciągnął wywód: - W związku z tym, żeby ulżyć presji, zgodzę się na zafundowanie wyprawy badawczej. Opłacę cały interes, dostarczę statki i załogi.

Nawet milczący kanclerz ożywił się słysząc te słowa.

- Ale jaką korzyść...

- Dowódcy okrętów dostaną rozkaz prowadzenia poszukiwań daleko od Światów Pogranicza. Jeżeli cokolwiek znajdziemy...

Gdyby miała nastąpić dalsza ekspansja, Tahnijczycy ruszą w przeciwnym kierunku. Przy odrobinie szczęścia ta pionierska ruchawka ostudzi nieco wojownicze zapędy mieszkańców Tahnu.

- No, więc? - Imperator rozparł się na krześle, oczekując na komentarze swoich dwóch najważniejszych doradców.

- Ja uważam, że ten plan jest dobry - oświadczył szybko kanclerz.

Sullamora jednakże myślał długo. W końcu powoli skinął głową.

- Powinno się udać.

- Mam cholerną nadzieję - powiedział imperator. - Bo jeśli nie wyjdzie...

Umieszczone przy drzwiach światełko zaczęło błyskać. Ledoh skrzywił się ze złością i nacisnął przycisk komunikatora.

- Oficer łącznościowy, sir.

- Trwa konferencja. Nie przeszkadzać, do...

- Admirale - przerwał imperator. - To może być to, na co czekam.

Ledoh otworzył drzwi.

Wachtowy oficer łączności nie wiedział, czy ma salutować, czy ukłonić się przed imperatorem, więc dziwacznie połączył obie te czynności.

Władca jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na formę powitania. Modlił się w duchu, aby oficer zakomunikował, iż przyszedł sygnał donoszący, że kapitan Sten przyszpilił konspiratorów odpowiedzialnych za śmierć Alaina Godfreya.

- Eee..., sir - zaczął oficer. Najwyraźniej uznał, że łatwiej mu będzie przekazać informację admirałowi Ledohowi. - Sygnał nie pochodzi z oczekiwanego źródła. To wezwanie pomocy. Standardowy przekaz na całym zakresie. Nasz satelita właśnie go podjął.

- Cholera - zaklął Ledoh i wziął wydruk. - Tego nam brakowało. Bez odpowiedzi.

- Chwileczkę. Niech na to spojrzę.

Ledoh podał kartkę imperatorowi. Według przejętego sygnału, o parę lat świetlnych od pulsara NG 467H uległ katastrofie statek handlowy Montobello. Wybuch paliwa na pokładzie, wszyscy oficerowie ranni, większość załogi ciężko poparzona. Prośba o natychmiastową pomoc do wszystkich statków, które odbiorą komunikat.

- Durnie! - krzyknął imperator. - Marne handlarzyny próbują się przemieszczać jakimiś marnymi orbitami katapultowymi, a potem nie mogą znaleźć wyjścia z klozetu nawet za pomocą latarki.

- Wasza Wysokość, mamy na głowie dużo ważniejsze sprawy niż ratowanie paru poparzonych kosmicznych dupków - odezwał się Sullamora.

Imperator zapewne przyznałby Sullamorze rację, gdyby ten przedstawił sprawę we właściwy sposób. A tak władca cofnął się pamięcią o ponad tysiąc lat, do czasów gdy sam był kimś w rodzaju kosmicznego dupka.

- Poruczniku - zwrócił się do oficera łącznościowego. - Przekażcie tę wiadomość ComDesRonowi. Niech rozkaże natychmiast wysłać jeden niszczyciel.

Oficer tym razem tylko zasalutował i zniknął imperatorowi z oczu.

Władca powrócił do sprawy.

- Admirale, czy mógłby pan przedstawić nasze stanowisko w odpowiedniej dyplomatycznej formie, tak żeby lord Kirghiz nie pomyślał, żeśmy oszaleli?

50.

- Dziękuję, panie Jenkins. Wszystko mam pod kontrolą.

Akurat, pomyślał komandor Lavonne, gdy jego oficer pokładowy zasalutował i oddalił się szybkim krokiem. Ta wszawa maszynka do gier, której używamy do schodzenia z drogi W.O.C.-om, mówi mi, co powinienem robić.

Ponownie rzucił okiem na ekran podający aktualny kurs.

- Punkt nawigacyjny wyzerowany?

- Tak jest, sir - odparł oficer.

- Od zero... kurs na lewo trzydzieści pięć stopni, w dół czternaście stopni.

- Kurs lewo trzydzieści pięć, dół czternaście.

- Napęd pomocniczy... jedna czwarta mocy.

- Jest, napęd pomocniczy jedna czwarta mocy.

Lavonne modlił się w duchu, aby najbliższe sekundy nie przyniosły żadnych niespodzianek. Na przykład, żeby ich orbita nie skrzyżowała się z trajektorią innego niszczyciela.

- Uruchomić napęd.

- Napęd uruchomiony.

Niszczyciel imperialny San Jacinto zamruczał łagodnie, podczas gdy włączyło się żyro ustawiające statek we właściwej pozycji. Napęd Yukawy odepchnął potężną jednostkę od stłoczonej floty.

Lavonne odczekał trzydzieści sekund.

- Napęd pomocniczy na pół mocy.

- Jest, napęd pomocniczy na pół mocy - dobiegło bezdźwięczne echo głosu jego kwatermistrza.

- Panie Collins... od początku odliczania... teraz! Pięć minut do uruchomienia głównego napędu.

- Pięć minut do głównego napędu, kapitanie. Odliczanie w toku.

Dowódca San Jacinto miał jeszcze chwilę wolnego czasu. Potem zacznie się ciężka praca. Lavonne chciał opaść na dowódczy fotel, ale zamiast tego jeszcze bardziej się wyprostował. Ogarnia cię coraz większe lenistwo, skarcił się w duchu.

W zwykłych okolicznościach komandor Lavonne pękłby ze złości, gdyby dostał to zadanie. Stanowczo zbyt wiele lat spędził na wyciąganiu rozbitków z resztek parowców handlowych, aby przyniosła mu zadowolenie kolejna misja ratownicza. Jego zdaniem wszystkie floty handlowe powinny znajdować się pod kontrolą wojska. Lavonne nie był bynajmniej maniakalnym zwolennikiem wojskowego drylu - po prostu widział zbyt wiele frachtowców wypuszczanych w przestrzeń z przestarzałymi bądź w ogóle nie istniejącymi sekcjami bezpieczeństwa, z niesprawnym sprzętem ratunkowym i oficerami bez kompetencji do dowodzenia nawet grawilotem.

Komandor Lavonnne czuł narastającą złość. Wyciągnięto go z DesRonu i rozkazano eskortowanie liniowca do punktu przeznaczenia.

Na początku Lavonne był nawet trochę dumny. Ktoś tam wysoko w gwiazdach wyznaczył do akcji właśnie San Jacinto wraz z jego doskonałą załogą. Lavonne w rzadkich momentach samolubstwa przypuszczał, że uczestnictwo w tej tajemniczej operacji, prawdopodobnie będzie miało wpływ na jego awans. Lavonne uznał, że on oraz jego ludzie wezmą udział w czymś niezwykle istotnym i niemal o historycznym znaczeniu. Pytanie tylko, w czym? Lavonne w wyobraźni widział siebie jako starego, kędzierzawego admirała, nagrywającego swoje pamiętniki: “I wtedy znalazłem się w samym środku wydarzeń, które wstrząsnęły całym imperium. Na odległej radiowej gwieździe nastąpiło (diabli wiedzą co)..."

Sprawę pogarszała radiacja z NG 467H. Ponieważ wszystkie monitory i komunikatory były unieruchomione, marynarze jeszcze bardziej niż zwykle czuli się jak sardynki w puszce.

Rozkazy od dowódcy eskadry docierały torpedami informacyjnymi, ale nie niosły one wystarczającej pomocy: patrol od punktu takiego do takiego, potem powrót dokładnie na orbitę.

Prawem żeglarza jest psioczyć i narzekać, byle nie w zasięgu słuchu dowódcy. Czterech żeglarzy stanęło do raportu. Kilka par marynarskich poprosiło o zezwolenie na dołączenie do głównej mesy, zrywając długotrwałe związki. Najbardziej zaufany bosman Lavonne'a został zdegradowany za przestawienie jednego z oczyszczaczy wody na produkcję czegoś, co po wypiciu miało moc AM2.

San Jacinto nie był szczęśliwym okrętem, tak więc oprócz gniewu Lavonne odczuwał też pewien rodzaj wdzięczności, kiedy otrzymał rozkaz oderwania się od floty, samodzielnego operowania i udzielenia pomocy dotkniętemu tragedią MS Montebello.

- Cztery minuty, trzydzieści sekund. Lavonne wrócił aa mostek.

- Od piętnastu proszę odliczać.

- Od piętnastu, tak jest, sir. Zbliżamy się do piętnastu... teraz!... Dwanaście... jedenaście... dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć...

- Na rozkaz uruchomić główny napęd.

- Pełna gotowość.

- Dwa... jeden...

- Teraz!

San Jacinto rozbłysnął, gdy napęd AM2 cisnął go na orbitę ponad pulsarem, w kierunku najbliższego miejsca spotkania z Montebello.

- Tak, stary. Przypomina mi to mojego dalekiego przodka. - Alex zamyślił się głęboko.

Choć statek wyglądał na trampowy parowiec, który miał sporo właścicieli, a mało przeglądów technicznych, to naprawdę był najwyższej jakości okrętem wywiadowczym Modliszki. Posiadał moc niszczyciela i doskonały sprzęt elektroniczny. Wewnątrz oprócz zwykłej, czteroosobowej załogi, tłoczyli się Sten, Alex i czterdziestu gurkhów.

Zanim Sten wezwał pomoc, umieścił wokół NG 467H kilka zdalnie sterowanych satelitów, których zadanie polegało na wykryciu każdego zbliżającego się statku. Następnie nadał sygnał alarmowy. Wiedział bowiem, że satelita nastawiony na przyjęcie wąskiej wiązki fal z pałacu zareaguje i skomunikuje się z samą flotą, mimo iż okręty znajdowały się wewnątrz pola zakłóceń NG 467H.

- Nie sądziłem, starszy sierżanie Yeti, że zna pan swoje drzewo genealogiczne - powiedział niewinnie Gunju Lama.

Kilgour spojrzał na naika z pogardą.

- Takie uwagi mogę przyjmować od oficerów, ale nie od kurduplowatego szeregowca, który musi wracać do Katmandu, żeby mu mleko spod nosa utarli. - Alex ostentacyjnie odwrócił się przodem do Stena. - Więc jak mówiłem, kapitanie. Jeden z moich przodków poszedł na zasiłek i...

- A co to, do cholery, zasiłek? - zapytał Sten. Jak dotąd satelity nic nie sygnalizowały, więc z braku lepszego zajęcia kapitan mógł sobie pozwolić na wysłuchanie kolejnej absurdalnej historyjki Kilgoura.

- To taki owoc w kształcie ananasa. Ale nie przerywaj mi, stary. A zatem mój przodek wybiera się do konowała, żeby dostać zaświadczenie o niemożliwości wykonywania dotychczasowego zawodu. Doktorek patrzy na niejakiego Alexa Selkirka Kilgoura, blednie i mówi: “Chłopie! Tobie brakuje części". “Owszem", stwierdza mój przodek. “Czemu więc nie skorzystał pan z transplantów?"

“Nie mogłem", pada odpowiedź, “ponieważ do niedawna byłem piratem". Lekarz bada pacjenta, a potem powiada: “Jest pan okazem zdrowia, tyle tylko że niekompletnym." A Selkirk na to: “Widzi pan tę nogę z kołkiem? Wchodziłem właśnie na jacht bogacza, kiedy przycięła mnie śluza". Doktor słucha, bardzo zafascynowany.

“Ten hak", mówi dalej mój przodek, “został wstawiony po tym, jak laser równiutko obciął mi łapę". “A co stało się z okiem?", docieka konował, wskazując na przepaskę. “Straciłem je przez mewie gówno", oświadcza Selkirk. Lekarz gapi się ze zdziwieniem, więc prapradziad Kilgour wyjaśnia: “Byłem w dokach, spoglądałem na dźwigi i nagle: pac! Narobiła na mnie przelatująca mewa." “Ale to niemożliwe, żeby ptasia kupa wybiła oko", wtrąca doktorek. “Owszem. Tylko że ja miałem ten hak dopiero od dwóch dni", kończy pirat Alex.

Sten zastanowił się nad właściwą reakcją, aż wreszcie znalazł.

- Cholerni rzymianie! - rzucił i znów skupił się na monitorach.

San Jacinto podszedł nieco bliżej do zataczającego się trampowego frachtowca. Ochotnik-oficer, z wizjerem ustawionym na pełną moc, przerzucił linę do jednego ze słupków cumowniczych Montebello. Następnie kołowrót niszczyciela, działając na najniższych obrotach, przyciągnął statki do siebie.

Lavonne założył, że pomimo imperialnych przepisów, system śluzowy Montebello nie będzie pasował do systemu San Jacinto, dlatego trzymał w pogotowiu elastyczny rękaw. Napełnił się on powietrzem, wyciągnął i ściśle przyległ do śluzy Montebello.

Lavonne, oficer który uważał, że dowódca powinien stać na pierwszej lini, założył kombinezon i czekał w śluzie San Jacinto. Za nim ubierało się dwudziestu marynarzy. Wszystko było już przygotowane na przyjęcie poparzonych członków załogi Montebello.

- Dziesięć kilo, sir.

- Załoga, zamknąć kombinezony. - Kiedy wszyscy posłusznie zatrzasnęli przyłbice, rozkazał: - Otworzyć zewnętrzną śluzę.

- Zewnętrzna śluza otwarta, sir.

Powietrze zasyczało w rękawie, gdy wyrównywały się ciśnienia. Lavonne chwycił linę biegnącą przez środek elastycznej rury i wraz z oficerem medycznym ruszył do śluzy Montebello.

Przed wejściem na pokład niemal rozpadającego się pojazdu, Lavonne wstukał kod ratunkowy, pozwalający na otwarcie wewnętrznych drzwi, i poczekał, aż ustabilizuje się poziom atmosfer. Był przygotowany niemal na wszystko - rozsadzone próżnią ciała, zwęglone szczątki mężczyzn i kobiet, dużą liczbę rannych i ogólny chaos.

Lecz to, co zobaczył, przeszło jego najdalej idące wyobrażenia. Tuż za progiem stało trzech umundurowanych imperialnych żołnierzy. Szczupły mężczyzna na przodzie miał insygnia kapitana Gwardii Imperialnej. Wszyscy dzierżyli karabiny Willy'ego wymierzone w pierś swego wybawiciela.

Zanim zaskoczony Lavonne odzyskał mowę, kapitan powiedział:

- Służba Imperialna, komandorze. Przejmuję pański statek!

51.

Sala konferencyjna była po brzegi wypełniona milczącymi dyplomatami. Członkowie ekipy tahnijskiej i doradcy imperatora czekali na ostateczny wynik negocjacji prowadzonych w odległym kącie sali przez Jego Wysokość, lorda Kirghiza i Tanza Sullamorę. Dojdzie do ugody, czy wybuchnie wojna? Gdyby Tahnijczycy mogli znać myśli imperatora, gdy na pokład Normandie przybyła ich delegacja, nie mieliby żadnych wątpliwości. Władca zauważył, że wszyscy warlordowie, począwszy od najniższego rangą do samego Kirghiza, byli ubrani w paradne stroje: szmaragdowo-zielone płaszcze, czerwone tuniki i zielone spodnie. Każdą tunikę pokrywały liczne odznaczenia oraz różnobarwne wstążki.

Wieczny Imperator powstrzymał uśmiech, gdy ich ujrzał; w najlepszych ciuchach przychodzi się na przyjęcie, nie na rozmowy w sprawie wojny. On sam założył swój najprostszy, jasnoszary mundur. Jedyną ozdobę stanowiło insygnium głowy państwa - mały złoty guzik z napisem AM2 na tle bezelementowej struktury atomowej. Wieczny Imperator tłumaczył kiedyś Mahoneyowi, że aby wyróżnić się w tłumie spowitym w złotogłowie, należy trzymać się skromnie. I tak każdy pozna, kto jest najwyższym szefem.

Imperator wstał i wyciągnął dłoń do Kirghiza.

- Zatem osiągnęliśmy porozumienie?

Lord walczył, by zachować dostojeństwo, nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu w obliczu zwycięstwa.

- Osiągnęliśmy.

- Zostawmy więc szczegóły naszym ludziom - powiedział imperator. - Kropkę nad “i" możemy postawić w dogodnym dla obu stron terminie. Pozwoliłem sobie przewidzieć pokojowe rozwiązanie naszych ostatnich problemów. Panie. Panowie. Zapraszam na mały obiad na waszą cześć.

Gdy władca skinął ręką, z sykiem otworzyły się olbrzymie drzwi za jego plecami. Tahnijczykom aż zabłyszczały oczy na widok bogactwa potraw i napojów zapełniających stoły. Rozległy się głośne okrzyki aprobaty, śmiechy oraz oklaski. Wieczny imperator poprowadził gości do sali bankietowej.

Bankiet koronował długą karierę Marra i Senna. Ci dwaj mistrzowie sztuki kulinarnej nie szczędzili niczego, aby wydać najbardziej egzotyczne oficjalne przyjęcie w historii imperium.

Najpiew stanęli przed zadaniem przytulnego urządzenia wielkiej sali bankietowej okrętu. Nakazali więc umieszczenie grodzi, a następnie obicie ich materią w ciepłych kolorach. Długie ławy zostały tak rozmieszczone, aby nikt nie czuł się odcięty od głównych bohaterów biesiady - imperatora i Kirghiza, siedzących na przeciwległych krańcach największego stołu. Zainstalowali też stłumione podświetlanie, które podkreślało połysk sreber, gładź zastawy oraz apetyczny wygląd serwowanych dań.

Największym cudem było samo jedzenie. Jako że w roli gospodarza występował imperator, menu składało się niemal wyłącznie z tahnijskich potraw, ale z dodatkami typowo imperialnymi, które jednak, wedle wiedzy kucharzy, powinny zadowolić podniebienia gości.

Uczestników przyjęcia nie obsługiwały maszyny ani nawet kosztowne automaty kelnerskie. Nad zaspokajaniem potrzeb biesiadników czuwali ludzie, co należało uznać za szczyt luksusu. Marr i Senn zmusili do tej służby pretorian. Za każdym gościem stał gwardzista w pełnym umundurowaniu. Na najmniejsze skinienie nalewał wino, zmieniał potrawy i usuwał z drogi przeszkody.

Najbardziej zadowolony z tego rozwiązania wydawał się admirał Ledoh. Sam nie zaplanowałby lepszego układu. Z satysfakcją pociągnął mały łyk wina. Przyznał w duchu, że Marr i Senn to niezwykle utalentowana para. Szkoda że ich najwspanialszy bankiet miał być ostatnim.

Ledoh spojrzał na pułkownika Fohlee siedzącego w drugim końcu stołu. Uniósł kielich w cichym toaście. Fohlee odpowiedział podobnym gestem.

52.

W czasach, gdy poziom komunikacji podprzestrzennej sięgał ideału, przewodowa linia między statkami była niemal tak archaiczna jak megafon. Ale nie w okolicy NG 467H. W stronę Normandie pomknęły perhydrolowe rakiety, holujące kabel.

Przewód, choć stary i nie używany od trzydziestu lat, doskonale spełnił swe zadanie. Z trzaskiem wskoczył na odpowiednie miejsce, otwierając połączenie komunikacyjne z Normandie.

- Tu mówi doktor Shapiro - nadszedł głos z liniowca. - Ile macie ofiar?

- Tu komandor Lavonne. Trzydzieści pięć. Według oficera medycznego dwanaście osób jest w stanie krytycznym: poparzenia trzeciego stopnia, niestabilne. Reszta: poparzenia drugiego lub trzeciego stopnia, półstabilne.

- Pozostańcie w pogotowiu.

Z Normandie wysunęły się półksiężycowate chwytaki, złapały San Jacinto i zetknęły ze sobą bramy towarowe obu statków. Po chwili otworzyły się drzwi potężnego liniowca.

Czterdziestu gurkhów Stena wpadło na okręt, powstrzymując się od strzelania. Każdy miał nie tylko kukri i karabin Willy'ego, ale także ogłuszacz zawieszony na karku.

Rozkazy Stena były proste:

1. Zdjąć każdego, kogo zobaczycie;

2. Nie uzbrojonych - ogłuszyć; uzbrojonych i agresywnych - zabić;

3. Odnaleźć i chronić imperatora;

4. Absolutnie nikt nie może w żadnym wypadku zbliżyć się do władcy. Ktokolwiek spróbuje, ma być zabity, bez względu na pretekst i rangę.

Gurkhowie jak to gurkhowie lubili proste rozkazy, więc po pięciu sekundach wszyscy strażnicy śluzy leżeli nieprzytomni. Nawet “gadacz", połączony z centrum dowódczym Normandie me zdążył zameldować, że statek został zaatakowany.

Na skinienie Kirghiza, jakby to była musztra, kapral Luc Kesare natychmiast wystąpił z nakrytym serwetą półmiskiem lord odwrócił się z uśmiechem, oczekując kolejnego dania gdy uzbrojona w sztylet ręka Kesare'a wystrzeliła spod półmiska. Ostrze zagłębiło się w uśmiechniętych ustach Kirghiza jego podniebieniu i na koniec w mózgu.

Zaczęła się rzeź...

53.

Prowadzona przez Stena kolumna gurkhów biegła cicho centralnym korytarzem kwater załogi, kiedy ktoś ryknął przez głośniki: Sala bankietowa... próbują zabić imperatora... - Głos nagle ucichł i zanim cały system komunikacyjny zamarł, dało się słyszeć pomieszane, chaotyczne dźwięki. Wybiegający na korytarz członkowie załogi padali ogłuszeni przez gurkhów. Przy windzie Sten podniósł rękę i czterdziestu ciemnoskórych żołnierzy stanęło w bezruchu. Kapitan wydał kolejne rozkazy. Połowę swoich sił pod dowództwem havildar-majora Harkmana Limby wysłał do poziomów oficerskich, z zadaniem zabezpieczenia centrum komunikacyjnego i mostka. Pozostała dwudziestka podążyła za nim do sali bankietowej.

Z głębi pomieszczenia dochodziły odgłosy dzikiej walki. Na sygnał Stena Alex i gurkhowie ostrożnie wsunęli się do środka przez otwarte drzwi.

Arcydzieło stworzone przez Marra i Senna już nie istniało. Z poprzewracanych stołów unosiły się smugi dymu. Podłogę do wysokości kostek pokrywała rozbita zastawa oraz masa z rozgniecionego jedzenia. Wszędzie dookoła walały się okropnie okaleczone ciała.

Sten i pozostali skradali się długim, krętym przejściem przez pobojowisko. Ciężko im było utrzymać równowagę. Wciąż potykali się o roztrzaskane przedmioty oraz zwłoki zarówno pretorian jak i Tahnijczyków. Wśród poległych, tu i ówdzie, znajdowali się też gurkhowie - dzielni obrońcy imperatora.

Alex przyglądał się masakrze twardym i zimnym wzrokiem.

- Tak. To jest zdrada godna Campbellów - powiedział w końcu.

Sten odetchnął z ulgą, gdyż nigdzie na sali nie dostrzegł ciała imperatora. Zaraz przy szczycie głównego stołu widział krąg około piętnastu martwych pretoriańskich zdrajców; wszyscy mieli głębokie rany. W środku tego wieńca leżał gurkha z przestrzelonym gardłem. Sten rozpoznał w nim Jemedara Kulbira. Wypełnił swoją przysięgę i do ostatniego tchu chronił Wiecznego Imperatora.

- Tu spoczywa bohater - wyszeptał Alex z szacunkiem.

Sten nie zdążył odpowiedzieć, gdy z pobliskiego korytarza buchnął nagle ogień.

- Naprzód! - krzyknął kapitan, pędem ruszając do wyjścia.

Za rogiem znaleźli oddział pretorian dożynający trzyosobową drużynę gurkhów. Sten ledwie zauważył, kiedy subudar-major Limbu dobył kukri i w samobójczym ataku rzucił się w kłębowisko walczących ludzi. Dwaj pretorianie zginęli, zanim zdążyli otworzyć ogień. Potem padł Limbu. Gurkhowie Stena ostrzelali pretorian od tyłu. Kilkanaście sekund później cała piętnastka była martwa, a podkomendni kapitana gnali dalej śladem imperatora.

54.

Władca pchnął nogą baryłkowate ciało Tanza Sullamory w dół zejściówki, obrócił się z karabinem w dłoni i ruszył za spadającym trupem. Aby przyspieszyć swoją ucieczkę, Jego Wysokość zaczął zjeżdżać po poręczy. W tym samym momencie odczuł łagodne rozbawienie. Jego ciało wciąż pamiętało, jak poruszać się w sytuacjach awaryjnych.

Imperator uderzył stopami o płyty pokładu armatniego i natychmiast odskoczył w bok. W miejscu, gdzie właśnie powinien stać, rozerwał się pocisk AM2. Władca posłał w górę serię z karabinu. Pierś pretorianina eksplodowała. Imperator trzymał palec na spuście, omiatając ogniem szczyt zejściówki. Pociski z antymaterii roztrzaskały schody.

Wykombinowanie, jak tu zejść, zajmie im trochę czasu, pomyślał imperator nie bez satysfakcji.

Następne pół minuty upłynęło władcy na analizowaniu zaistniałej sytuacji. Kiedy pretorianin-kelner zabił Kirghiza, imperator zamarł. Lecz już po sekundzie odzyskał jasność umysłu i stwierdził, że warto wdać się w parę bójek i poprawić sobie kondycję.

Gurkhowie ocalili mu życie w tym wirze śmierci. Niscy, brązowi mężczyźni nieustraszenie parli do głównego stołu. Naik Thaman Gurung chwycił imperatora w ramiona i rzucił się na podłogę, biorąc na własne ciało ogień z karabinów. Subudar-major Chittahang Limbu przełączył karabin na automat i rozsiewał pociski po sali bankietowej.

Imperator wygrzebał się spod Thamana, chwycił broń gurkha i ruszył swój oddział. Znaleźć barykadę, myślał cały czas, gdy jego grupa przedzierała się do wyjścia. Mógłby zdecydować się na odwrót do kwater, ale inżynierska część umysłu popychała go w kierunku rufy statku, do siłowni Normandie.

Zdał sobie sprawę, ze stanowiąca tylną straż grupka gurkhów pod wodzą subudar-majora Limbu wytrzyma naiwyżej kilka minut. Ale stwierdził, ze nawet tych parę chwil wystarczy, aby uzyskać przewagę w wyścigu do maszynowni. Wiedział, że kiedy się tam znajdzie, poradzi sobie z dowolną liczbą otaczających go morderców.

Imperator omiótł wzrokiem pokład armatni. Gdyby nie wyrzutnie pocisków i stanowiska dział, które blokowały kręte przejścia, poziom ten wyglądałby jak pokład spacerowy konwencjonalnego liniowca. Nie tutaj, zdecydował władca Tu w ogóle się nie utrzymam. Ledoh czekał przy korytarzu wiodącym w dół, do kuchni. Imperator ruszył, a za nim jego ludzie. Był nieco zaskoczony, że ze sporej ekipy został mu tylko Sullamora, Ledoh i dwóch gurkhów. Natomiast w całkowite zdumienie popadł wtedy, gdy stwierdził, że świetnie się bawi.

Sten, Alex i gurkhowie zeskoczyli na pokład armatni przez wyciągnik ślimakowy. Kilkadziesiąt metrów dalej grupa dwudziestu pretorian tłoczyła się przy zejściu na niższy pokład. Było ich dwudziestu. Sten zauważył, że jeden z żołnierzy go spostrzegł i krzyknął na alarm.

Padając, kapitan nacisnął ścienny czerwony przycisk z napisem: ZAŁADUNEK.

Umieszczony nad pokładem pocisk Goblin gładko pomknął po szynach w kierunku wyrzutni znajdującej się z drugiej strony pretorian.

System ładował pociski w sześciosekundowych odstępach, tak więc rakieta przemieszczała się po szynach wręcz błyskawicznie. Zbliżając się do pretorian, miała prędkość niemal sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przy tej szybkości zderzenie tony stali z kilkoma setkami kilogramów ciała powoduje oczywiste straty w ludziach.

Według obliczeń Kilgoura, pięciu pretorian padło, a pozostała piętnastka jakimś cudem zdążyła pochować się za wyrzutniami i lufami dział.

- Dość mam tego drakhu - wymruczał Alex i ruszył do akcji.

Uzbrojenie Normandie było przeznaczone nie tylko do walki w głębokiej przestrzeni, ale także do starć w warunkach planetarnych. Oczywiście, działa atmosferyczne zwykle znajdowały się ukryte w lukach, otwieranych w czasie wymiany ognia. Na grodzi umieszczono różnego rodzaju broń, a między innymi wyrzutnię flar, tak ciężką, że aż czterech mężczyzn musiało targać ją do luku.

Jednak starszy sierżant Alex Kilgour poradził sobie bez niczyjej pomocy. Zerwał wyrzutnię ze ściany, załadował, wycelował i pociągnął za spust, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Flara pomknęła długim korytarzem, uderzyła w przeciwległą grodź, zrykoszetowała i... rozbłysła.

Flara sygnałowa, która ma być widoczna z odległości około pół sekundy świetlnej, powoduje całkiem niezły wybuch, kiedy eksploduje w przejściu o średnicy dziesięciu metrów. Gurkhowie i Sten padli na podłogę dosłownie w ostatniej chwili. Kula ognia już przemknęła nad ich głowami, gdy zadziałał automatyczny system przeciwpożarowy. Urządzenie zaskowyczało i zrzuciło parę ton środka gaśniczego.

Zbyt późno dla piętnastu pretorian. Ułamek sekundy wcześniej przemienili się oni bowiem w małe kupki węgla.

Sten i jego ludzie zbiegli stopioną zejściówką w poszukiwaniu imperatora.

55.

Marr i Senn znaleźli schronienie we wnętrzu olbrzymiego pieca sonicznego. Kiedy zaczęła się masakra, byli w wielkiej, stalowej kuchni liniowca. Usłyszawszy histeryczne wrzaski przez system komunikacyjny, doszli do mądrego wniosku, lepiej nigdzie się nie ruszać.

Senn mocno przytulił Marra.

- Na pewno w końcu zapolują także na nas - powiedział drżąc i pogładził futro towarzysza swojego życia.

- No cóż, przeżyliśmy piękną miłość, nieprawdaż?

Marr zerwał się nagle na równe nogi.

- Pieprzyć ich! - krzyknął. - Jeśli te dzikusy wtargną do mojej kuchni, to będzie z nich bardzo nieszczęśliwa banda ludzi.

Zaczął krzątać się wokół, czyniąc przygotowania do ostatecznej konfrontacji. Senn, widząc starania przyjaciela, przestał już myśleć o łagodnej śmierci.

Zaczęli od pieca ultradźwiękowego. Miał on mniej więcej trzy metry wysokości i tyleż szerokości. Wewnątrz znajdowały się liczne kratki oraz wysuwane rożna, na których można by upiec wołu. Smażenie odbywało się za pomocą projektora szerokiej wiązki dźwiękowej. Urządzenie przypominało wielką kamerę, zamontowaną na podnośniku hydraulicznym. Kiedy piec był uruchomiony, grube drzwi ochronne zatrzaskiwały się automatycznie, a projektor omiatał żywność ultradźwiękami, gotując wszystko, co znajdowało się w środku.

Marr rozbił zamek bezpieczeństwa, a następnie wraz z Sennem wypchnął piec.

Zaraz obok kuchni zadudniły liczne kroki. Obróciwszy się, zobaczyli Wiecznego Imperatora. Władca, ostrzeliwując się, ciągnął za sobą Tanza Sullamorę. Ułamek sekundy później ujrzeli podążających za Jego Wysokością, najpierw kanclerza, a potem dwóch gurkhów. Naikowie Ram Sing Rana oraz Agansing Rai wywrzaskiwalł obelgi w kierunku swoich prześladowców i pluli ogniem z karabinów Willy'ego.

Gurkhowie wskoczyli do kuchni, gdy pretorianie odpowiedzieli długą serią strzałów. Ściany z nierdzewnej stali syczały, bąbelkowały i zmieniały się w ciekły metal.

- Tędy - krzyknął imperator.

Maleńki oddział ruszył do kuchennego wyjścia bezpieczeństwa. Za nim znajdował się tunel wiodący do głównego magazynu, a dalej do siłowni.

Pretorianie deptali uciekinierom po piętach. Ram jęknął głośno i upadł, gdy pocisk z karabinu Willy'ego przewiercił mu klatkę piersiową. Reszta grupy imperatora zniknęła w drzwiach wyjścia awaryjnego.

Senn, przybrawszy postać futrzastej kulki, wytoczył się z pieca, w którym wraz z Marrem znalazł schronienie. Uderzył przycisk PAROWE CZYSZCZENIE KUCHNI i ponownie zanurkował do pieca.

Para z sykiem zaczęła się wydobywać z umieszczonych na ścianach dysz. Czujniki sanitarne przeczesały pomieszczenie w poszukiwaniu biologicznych obiektów i skierowały na intruzów olbrzymie ilości pary.

Jedenastu pretorian jak jeden mąż otworzyło usta do krzyku. Niezmiernie gorące, białe kłęby wtargnęły w płuca mężczyzn i ugotowały je tak szybko, że dźwięk nawet nie zdążył dotrzeć do warg. Puchnące ciała pokrywały się pęcherzami. Proces czyszczenia trwał zaledwie trzydzieści sekund - dokładnie tyle, ile przewidywała instrukcja - ale żaden z jedenastu pretorian nie przeżył tych zabiegów sanitarnych. Kolejne kroki, kolejne strzały i przez drzwi wpadła następna grupa, z Fohleem na czele. Pułkownik zauważył małą twarzyczkę Senna wystającą z pieca.

- Zabić! - wrzasnął.

Oddział skoczył do przodu. Senn i Marr wyturlali się ze swej kryjówki. Fohlee w asyście czterech pretorian pobiegł do wyjścia bezpieczeństwa. Drzwi jednak były chwilowo zablokowane.

W tym czasie pozostali żołnierze rzucili się na Marra i Senna.

- Pomocy! - pisnął Marr.

Senn wsunął swe drobne ramionka pod piec ultradźwiękowy i powoli... powoli z trudem dźwignął ciężar.

- Teraz! - krzyknął.

Skoczyli przez deszcz karabinowego ognia. Zanim ukryli się za stalowym kontenerem na żywność, Senn zdążył jeszcze uderzyć włącznik pieca.

Soczewki piekarnika mrugnęły, po czym rozjarzyły się pełną mocą. Niewidzialna, ale śmiercionośna wiązka ultradźwięków wytrysnęła wprost na szarżujący oddział pretorian. Marr i Senn kulili się za dużym pojemnikiem, słuchając okropnych odgłosów wydawanych przez umierających pretorian. W ciągu paru sekund wszyscy członkowie oddziału byli ugotowani. Fale o wysokiej częstotliwości rozgrzewają od środka, tak więc zanim jeszcze ciała mężczyzn zaczęły się zwijać, brązowieć i dymić, organy wewnętrzne już eksplodowały na zewnątrz. Świszczące w powietrzu ochłapy mięsa obryzgały krwią pięćdziesiąt metrów kuchennych ścian.

Marr ostrożnie wychylił się z kryjówki i aż zadrżał, gdy zobaczył pobojowisko. Senn także usiłował wyjrzeć, ale Marr wepchnął kochanka z powrotem za kontener. Pragnął oszczędzić mu widoku, który mógł spowodować uraz na całe życie.

Znów dało się słyszeć wrzaski i tupot. Marr spojrzał na główne wejście do kuchni, a potem szybko ustawił się przy włączniku pieca. Ktokolwiek wejdzie przez te drzwi, zginie taką samą śmiercią jak poprzedni oddział, pomyślał z odrobiną satysfakcji. Marr niemal wcisnął guzik, kiedy zobaczył wpadającą do środka szczupłą postać. W ciągu jednego uderzenia serca rozpoznał Stena, więc natychmiast cofnął palec. Następnie, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, znów wskoczył za pojemnik, obok Senna. Spojrzał w wielkie, lśniące oczy przyjaciela.

- Mało brakowało, a zabiłbym naszego młodego kapitana - powiedział.

Ukrył twarz w miękkim futrze Senna i zaszlochał.

Sten i Alex strzelili w plecy czterem pretorianom walczącym z drzwiami ewakuacyjnymi. Fohlee, gdy spostrzegł atakujących z tyłu mężczyzn wtłoczył swoje ciało za maszynę rzeźnicką, polakierowany na czerwono stalowy kolos. Olbrzymi korpus urządzenia stał w bezruchu, a nad blatem zwisały ostre jak brzytwy noże i szczęki do chwytania mięsa.

Szczupły Sten bez większego trudu wśliznął się pomiędzy maszynę a ścianę. Powoli szedł ciemnym tunelem. Czy Fohlee ruszył dalej, czy czeka za rogiem? W wąziutkiej szparze niełatwo było wykonać jakikolwiek szybszy manewr.

Jest! Zobaczył czarny ryjek broni. Gdy weń uderzył, stracił równowagę i runął na posadzkę. Po chwili rozległ się głośny szczęk, który oznajmiał, że kapitan zdołał wytrącić Fohleemu karabin. Sten wypełzł z wąskiego tunelu i zaczął wstawać. Nagle otrzymał potężny cios w głowę. Padając przetoczył się niezdarnie, lecz na tyle szybko, by sztylet Fohleego nie trafił w cel. Zobaczył zbliżającą się z góry okutą podeszwę. Błyskawicznym ruchem chwycił za obcas i z całej siły przekręcił tkwiącą w bucie stopę. Fohlee zatoczył się do tyłu i uderzył plecami o maszynę.

Urządzenie ożyło ze zgrzytem. Zawirowały chwytaki i noże. Zanim Sten zdążył dojść do siebie, Fohlee odsunął się od szczęk i podniósł karabin. Unieśli broń w tym samym momencie. Jednak Fohlee miał mniej szczęścia. Rozbujany na łańcuchu hak do mięsa wbił mu się prosto w gardło. Pułkownik wrzasnął, gdy hak wciągał go w szpony maszyny rzeźniczej.

Sten patrzył w milczeniu, jak urządzenie sprawnie oprawiało Fohleego. W ciągu kilku sekund liczne noże żywcem obdarły mężczyznę ze skóry. Z wnętrza rzeźnickiego robota wysunęły się maleńkie wężyki, aby odessać krew. Piły z jazgotem oderżnęły kończyny i głowę, a noże rozbierające pocięły mięśnie. Ostatni wrzask Fohleego rozbrzmiewał jeszcze echem po kuchni, gdy poplasterkowane fragmenty ciała zostały zapakowane i wysłane do chłodni.

Sten odruchowo wyłączył maszynę. Później ruszył ciężkim krokiem wokół stalowego kolosa, aby odnaleźć Alexa.

56.

Choć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zmieniły się rodzaje napędu oraz typy silników, kosmiczny wyga z XXI wieku i tak mógł czuć się w siłowni Normandie jak u siebie w domu. Podobne do tych sprzed lat, ogromne hale z metalowymi ścianami, które długo niosły echo, drżały od niewidzialnej mocy. Mimo że dieslowsko-elektryczne jednostki napędowe zastąpiono atomowymi, to nad przyprawiającą o zawrót głowy maszynerią i tajemniczymi kontrolkami wiły się takie same chodniki.

Jako że podczas spotkania Normandie nie była uruchomiona, na wachcie znajdował się tylko jeden oficer i jeden marynarz. Obaj leżeli teraz w kałużach krwi. Na górnym pokładzie imperator dostrzegł dwóch pretorian kulących się za podajnikiem AM2. Władca zastanowił się przez chwilę, dokładnie wycelował i czterokrotnie wypalił. Pretorianie zaczęli spadać wraz z pomostem odciętym pociskami. Jak rzutki, pomyślał imperator przestrzeliwując obu żołnierzy, zanim zdążyli roztrzaskać się na pokładzie.

- Dalej, admirale - krzyknął. Ledoh oraz ostatni pozostały przy życiu gurkha pomogli mu dociągnąć przenośną spawarkę pod drzwi ewakuacyjne. Imperator był dumny z siebie, gdy z dawną sprawnością wyregulował mieszankę tlenowo-gazową, odpalił palnik i punktowo zaspawał drzwi ewakuacyjne, przez które weszli. - To da nam trochę więcej czasu, Mik.

Co u diabła, dzieje się z tym człowiekiem?, zastanowił się przez moment imperator, czując na sobie badawcze spojrzenie Ledoha. Kiedy otwarto ogień w sali bankietowej, admirał jako jeden z pierwszych wyciągnął służbowy pistolet. Broń została mu jednak wytrącona przez, jak sądził władca, nadmiernie opiekuńczego gurkhę. Wykluczone, żeby ten człowiek się bał, stwierdził imperator. A może jednak, rozmyślał, prowadząc trzech mężczyzn w górę po pomoście. Minęło przecież sporo czasu, odkąd ktoś próbował pozbawić go życia.

Na przykład Sullamora, był tak przerażony, że omal nie dostał ataku apopleksji. Imperator czuł tuż za plecami gorący, mocno przyspieszony oddech Tanza.

Ledoh poczekał, aż wejdą na kolejną platformę. Teraz, zdecydował. Teraz. Ten cholerny gurkha zepsuł mu pierwszą okazję. Lecz oto nastał właściwy moment, aby wykorzystać kolejną szansę. Admirał skoczył z paradną szablą w dłoni, mierząc w środek pleców imperatora.

Ale zarówno spiskowcy jak też ich dowódca nie docenili gurkhów.

Naik Agnasing Rai wykazał się wręcz niebywałym refleksem. Eks-szturmowiec Stena zdołał jakoś wskoczył pomiędzy ostrze a imperatora. Szabla przebiła mu płuca. Gurkha padł niemal wyrywając oręż z rąk Ledoha.

Admirał zrobił krok, wyszarpnął ostrze z martwego ciała i znów zaatakował. Wtedy w roli obrońcy imperatora bohatersko wystąpił Tanz Sullamora.

Grubas machnął dziko karabinem, ponieważ o strzelaniu nie miał zielonego pojęcia, i trafił Ledoha w żebra. Cios odrzucił admirała na barierkę platformy. Zanim zdziwiony swoim męstwem Sullamora ponownie ruszył do ataku, Ledoh obrócił się i uderzył go głownią szabli w kark. Sullamora padł ciężko łapiąc powietrze. Admirał natomiast przyjął bojową pozycję.

Imperator stał cztery metry dalej, na skraju platformy. Ręce miał puste; nie zdjął przewieszonego przez plecy karabinu.

- No, tak - zaczął władca. - Czy przynajmniej poznam motywy twojego działania?

Teraz, po tych wszystkich latach wypełnionych nienawiścią i planami o zemście, Ledoh nie mógł wydusić z siebie ani słowa.

- Rob Gades był moim synem - powiedział w końcu i zaatakował.

Imperator wyrwał łom z pobliskiego zestawu przeciwpożarowego. Przez kilka sekund zastanawiał się kim, do cholery, był Gades. Trzymając długą rurę oburącz, czysto sparował pchnięcie Ledoha.

Admirał z groźnym błyskiem w oczach podskoczył bliżej i ciął w talię. Ten cios także został odbity. Teraz imperator ruszył do ataku. Lewą stopą kopnął Ledoha w pierś.

Walka miecza z łomem wydawać by się mogła nierówna, ale imperator miał już doświadczenie w tego typu starciach. Nieraz za dawnych czasów niespodziewanie dobywano przeciwko niemu ostrza.

Kiedy Ledoh usiłował się pozbierać, władca przesunął jedną dłoń na koniec pręta i zamachnął się obiema rękami. Łom uderzył w szablę tuż ponad jelcem, a następnie wylądował na przedramieniu Ledoha.

Rozległ się głuchy trzask. Admirał wrzasnął z bólu i opadł na kolana, chwytając się za rękę tuż powyżej miejsca, z którego wystawała biała kość.

Imperator przyglądał się pokonanemu.

- Ty biedny sukinsynu - powiedział nie bez współczucia. - Ty biedny, żałosny sukinsynu.

Cofnął się do alarmowego komunikatora przy zestawie pożarowym i pomyślał się nad następnym posunięciem.

Kilgour siłował się z zaspawanymi drzwiami od maszynowni, gdy Sten przyszedł mu z pomocą.

Dobył z pochwy nóż i przebił śluzę. Krystaliczne ostrze wchodziło w stal jak w pląs. Sten wykonał dwa cięcia wokół poczerniałych miejsc przy spawach, pchnął ramieniem drzwi i wpadł do siłowni z kukri w jednej dłoni i nożem w drugiej.

Cztery ciała... Nie ma imperatora. Spojrzał na górny pokład, po czym ruszył drabiną jak skradający się kot. Parę poziomów wyżej zobaczył dwóch martwych oraz dwóch żywych mężczyzn.

Imperator. Cały i zdrowy. Bogom niech będą dzięki. Po drugiej stronie platformy ranny Ledoh... na kolanach.

Ani Jego Wysokość, ani admirał nie słyszeli kroków Stena.

Kapitan znajdował się jedną platformę niżej, kiedy dostrzegł, że Ledoh zwalczył ból i zdrową ręką sięgnął do pasa, skąd wydobył maleńki pistolet Willy'ego używany w Modliszce. Sten był dopiero w połowie drabiny, gdy Ledoh wycelował.

Kukri nie nadaje się do rzucania - ma tylko jedno ostrze, a gruszkowate zakończenie sprawia, że po rzuceniu nóż dziko wiruje.

Ale tak czy inaczej, jest to niemal kilogram stali.

Sten cisnął długim nożem w Ledoha, desperacko usiłując wykorzystać ostatnią szansę uratowania imperatora.

W najlepszym przypadku pocisk powinien ogłuszyć admirała. Jednak, wbrew najśmielszym oczekiwaniom, ostrze zatopiło się w plecach Wielkiego Kanclerza, przecinając mu kręgosłup.

Ledoh nie zdążył nawet dotknąć spustu. Wyleciał przez barierki, by w końcu spaść jak mokra szmata na pokład, wiele metrów niżej.

Sten pokonał kilka ostatnich stopni i stanął przed imperatorem. Któryś z nich powinien zapewne powiedzieć coś niezwykle podniosłego. Ale dramatyczne gesty pojawiają się najczęściej dopiero w opowieściach. Skrwawieni mężczyźni po prostu patrzyli na siebie w ciszy. Obaj odczuwali ogromną ulgę.

57.

Nagie ciało Haines lśniło w jaskrawym świetle letniego słońca. Policjantka leżała w swoim domu na łodzi i z rozkoszą myślała, że niczego już nie brakuje jej do szczęścia: lodowaty drink stał pod ręką, a z pobliskiego lasu wiała chłodna bryza.

Prawie niczego mi nie brakuje, poprawiła się Haines.

Istniał bowiem pewien problem.

Sprzątanie powstałego w czasie rewolty bałaganu zajęło kilka długich miesięcy. Usłyszawszy relacje Stena, Haines odczuwała ulgę, że nie była świadkiem wszystkich prac porządkowych.

Po tym, jak dopadnięto ostatniego pretorianina na Normandie, flota imperialna natychmiast odleciała. Nawet Wieczny Imperator nie potrafił bowiem przekonująco wyjaśnić Tahnijczykom przyczyn śmierci ich głównego lorda oraz świty.

Kirghiz, bądź jeden z jego podwładnych zapewne miał rozkaz regularnego meldowania się, gdyż zaledwie po dwóch dniach od opuszczenia miejsca negocjacji pasażerowie Normandie stwierdzili, że są ścigani. Jeden okręt wojenny Tahnu z eskortą krążownika oraz niszczyciela powinien sobie poradzić z imperialnym liniowcem i jego ochroną. Jednak władca wezwał już do pomocy dwie pełne eskadry okrętów bojowych.

Dzielni Tahnijczycy długo nie ustępowali pola. Ludzie z Normandie podejmowali próby porozumienia się z przeciwnikami, ale ci walczyli do ostatniego człowieka w całkowitej ciszy radiowej. Sten nigdy się nie dowiedział, czy sądzili, że biją się o uratowanie czy o pomszczenie Kirghiza.

Po powrocie na Prime imperator natychmiast usiłował nawiązać kontakt z warlordami, ale stosunki dyplomatyczne zostały zerwane. Wycofano też cały tahnijski personel.

Haines ledwo to zauważyła, zajęta ściganiem pozostałych spiskowców. Nigdy w życiu nie aresztowała tylu bogatych, wysoko postawionych ludzi.

Potem odbył się pokazowy proces, gdyż imperator miał nadzieję, że Tahnijczycy wysłuchają prawdy. Oczywiście nie wysłuchali. Zapewne byli przekonani, że imperator znalazł kozła ofiarnego, na którego chce zwalić winę. Zignorowali też wyjaśnienia neutralnych dyplomatów, wybranych spośród istot fizycznie niezdolnych do nieuczciwości.

Procesy toczyły się lawinowo. Haines po raz pierwszy w życiu zeznawała bezpośrednio przed sądem. Sten natomiast, zgodnie z imperialnym rozkazem, składał oświadczenia, siedząc w zamkniętej kabinie, a jego głos był elektronicznie zmieniany, aby uniknąć jakiejkolwiek możliwości identyfikacji.

Pomimo wrzasków obrony, niemal wszystkich konspiratorów uznano za winnych, a zdrada oraz usiłowanie królobójstwa to zbrodnie karane śmiercią.

Ale nawet ci uniewinnieni nie uniknęli okrutnej zemsty imperatora. Właśnie dzień wcześniej na wideo ukazała się notatka, że wybuchł jacht świeżo zwolnionego przemysłowca. Właściciel znajdował się na pokładzie... Haines musiała zająć się tą sprawą, gdyż morderstwo zawsze jest morderstwem, bez względu na osobę sprawcy. Na razie jednak Haines wolała oddać się przyjemnościom. Słońce usypiało ją powoli. Umysł wypełniły niezobowiązujące, lubieżne myśli. Jednak szum nadciągającego ślizgacza wkrótce przerwał ten błogostan. Policjantka zmusiła się do wstania, lecz zaraz wróciła na łóżko, gdy zobaczyła, że mężczyzną cumującym swój pojazd przy łodzi jest Sten. Jej myśli stały się nieco mniej niezobowiązujące. Kapitan pomaszerował do kuchni, wyciągnął piwo i dołączył do Haines.

- Jak poszło? - zapytała.

- To zależy, co masz na myśli.

- Zrzuć łachy i opowiadaj wszystko od początku - zaproponowała.

- Hmmm... zacznę od dobrych wieści. Właśnie otrzymałem awans.

- Więc zrób drinka i wyskakuj z ubrania, komandorze.

Sten wykonał rozkaz; zdjął mundur i położył się obok ponętnej kobiety. Zamruczał ze zwierzęcym zadowoleniem. Haines wyczekała, ile mogła.

- No, dalej, Sten. Gadaj!

Gdy Sten wrócił na Prime, natychmiast został odkomenderowany do specjalnych zadań, obejmujących między innymi niekończące się wystąpienia w sądzie.

Oddział gurkhów odbudowano i przekazano pod dowództwo subudar-majora Limbu, choć w zasadzie Chittahand nie wylizał się jeszcze z ran.

Sten przychodził do pałacu tylko po to, żeby się wyspać i coś zjeść. Nieliczne, przypadkowe spotkania z imperatorem w hallu nie trwały długo, a ich przebieg był niepokojąco oficjalny.

Aż pewnego dnia Sten otrzymał wezwanie...

Gdy wchodził, salutował i meldował się, władca siedział za biurkiem w zupełnym bezruchu.

Minęło kilka długich chwil, zanim się odezwał.

Sten oczekiwał, że może usłyszeć różne rzeczy. Żadne z jego przypuszczeń nie okazało się trafne.

- Kapitanie, czy jest pan gotowy do wojny?

Sten zamrugał. Uznał, że wszystkie potencjalne odpowiedzi brzmiały głupio, więc zachował milczenie.

- Pokuszę się o przepowiednię - kontynuował władca. - W ciągu pięciu lat będziemy walczyli z Tahnem. - Nastała chwila ciszy. - Spocznij! Niech pan siada, kapitanie.

Stenowi nieco ulżyło. Nie sądził, żeby imperator pozwolił usiąść komuś, kogo zamierzał wywalić ze służby.

- Więc co pan myśli? - spytał niepodzielny władca imperium.

Sten był zakłopotany. Jak każdy zawodowy żołnierz, prawdziwie wierzył w nieco kontrowersyjne zasady, że zadaniem wojska jest unikanie wojny.

- Kiedy nadejdzie, będzie cholernie ciężka. - Imperator najwyraźniej miał odpowiedni nastrój do odgrywania roli proroka. - W żaden sposób nie mogę się mylić. Wywiad donosi, że stocznie Tahnu zostały przestawione na budowę statków wojennych. Tahnijczycy skupują każdą cząsteczkę AM2, jaką mogą dostać, bez względu na cenę. Poza tym, powiem to panu w tajemnicy, wokół światów Tahn nastąpiła seria potyczek z moimi regularnymi patrolowcami. Ciężka cholera. Ani jeden statek szpiegowski nie wrócił cały.

Imperator wyciągnął z biurka butelkę. Sten poczuł odrobinę większą ulgę - najpierw mógł usiąść, a teraz nawet dostał pozwolenie na wypicie drinka. Może zachowa kapitańskie insygnia.

- Unikałem pana, kapitanie, ponieważ starałem się nie myśleć o tym całym, o ból dupy przyprawiającym bajzlu. Tak więc, szczerze mówiąc, każdy kto miał ze sprawą Tahnijczyków i Ledoha coś wspólnego, był na mojej czarnej liście. Imperator nigdy nie może przyznać się do błędu, jeśli chce zachować władzę.

Gdy Jego Wysokość napełnił dwa metalowe kubki, Sten rozpoznał zapach stregga.

- W końcu jednak dopadają cię skutki popełnionych omyłek - powiedział imperator, nie czyniąc żadnego ruchu, aby zachęcić Stena do wypicia trunku. - Pamiętasz, jak urżnęliśmy się w Dzień Imperium?

Sten pamiętał.

- Pamiętasz, co ci mówiłem?

Sten pamiętał.

- No więc, zrobiłem za ciebie następny krok. - Władca wyciągnął z szuflady rozkazy i rzucił je na biurko. - Daruj sobie czytanie ich teraz. Zostajesz przeniesiony. Szkoła pilotażu. A, tak. Przy okazji. Ten twój barylkowaty bandzior...

- Starszy sierżant Kilgour?

- Tak. Pewnie się zastanawiasz, gdzie jest?

Owszem, pytanie to nie dawało Stenowi spokoju.

Alex zniknął w bardzo tajemniczy sposób jakieś dwa miesiące wcześniej.

- Dostał czasowe zwolnienie, bo zgłaszał oficjalnymi kanałami chęć ożenku. Z jakąś policjanką. Cholerny idiota. Tacy łamacze kości jak on, nigdy nie powinni wstępować w związek małżeński. W każdym razie Alex Kilgour uczy się teraz, jak wić gniazdko. Poza tym nie jest już starszym sierżantem. Dałem mu kopa w górę na plutonowego. Jak ma zostać w tej cholernej flocie, to przynajmniej nie będzie musiał znosić głupiego systemu rang obowiązującego we flocie.

Imperator podniósł kubek i zastukał o niego palcami. - Kapitanie, zechce pan stanąć na baczność. Sten błyskawicznie wyprężył się jak struna.

- Mianuję pana komandorem - imperator znów sięgnął do szuflady, skąd wyciągnął małe, niebieskie pudełko. - Oto pańskie insygnia. - Pchnął pudełko w stronę Stena. - A teraz niech pan podniesie kubek.

Sten usłuchał.

- Wzniosę toast za pana, komandorze. Bo nigdy się już nie zobaczymy. - Imperator wstał. - Pańskie zdrowie, komandorze Sten!

Stregg smakował Stenowi bardzo dziwnie.

Haines rozmyślała nad tym wszystkim - z wyjątkiem uwag imperatora o nieuchronności wojny, które Sten w swojej relacji pominął. Świeżo mianowany komandor skończył w tym czasie piwo i poszedł do kuchni po następne.

- Dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy - powiedział, gdy wrócił do głównego pomieszczenia na łodzi. - Ty też dostaniesz awans.

Haines jednak zbyła milczeniem tę nowinę. - Więc odjeżdżasz, żeby szkolić ptaszki - stwierdziła w końcu smutnym głosem. - Kiedy?

- To właśnie kolejna dobra wiadomość - odparł Sten. - Wygląda na to, że eee... wszedłem w posiadanie większej ilości pieniędzy. - Bezprawnie zdobyte i zainwestowane fundusze Idy w końcu dotarły do Stena, dlatego na jego koncie znajdowała się taka suma kredytów, o jakiej nigdy nawet nie śnił. - Poza tym, ty i ja mamy długie urlopy. Możemy więc spędzić je razem, zanim będziemy musieli zgłosić się na nowych posterunkach.

Haines uśmiechnęła się szelmowsko, upiła trochę drinka i puściła oko.

- Hej, żeglarzu. Chcesz pofiglować?

Sten roześmiał się i klęknął na łóżku, obok nagiej piękności. Haines pociągnęła go w dół. Poczuł jej piersi, usta... a potem nie było już nic, prócz ciepła i oślepiającego blasku samego słońca.

105



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Allan Cole Chris Bunch Cykl Sten (3) Imperium Tysiąca Słońc
Cole Allan & Bunch Christopher Sten Tom 3 Imperium Tysiąca Słońc
3 Imperium Tysiąca Słońc
Sten Koniec Imperium
Tysiąc wspaniałych słońc Khaled Hoseini
Mettern S P Rome and the Enemy Imperial Strategy in the Principate
DHAMMAPADA TYSIĄCE
Tysiąc razy wczoraj, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Grimoirum Imperium (fragmenty)
Najnowsza strategia Imperium Zła i co z tego wynika, Polska dla Polaków, Co by tu jeszcze spieprzyć
firearms ! Manual Sten MK II Submachine Gun
Architektura w okresie III tysiąclecia, Archeo, ARCHEOLOGIA EGIPTU I BLISKIEGO WSCHODU
Krasnoludy w Imperium, Materiały dodatkowe
bremja imperii
poslednie dni fashistskoj imperii
obolgannaja imperija

więcej podobnych podstron