181

Długie łapy SB o zacieraniu śladów zbrodni dokonanej na ks. Jerzym Popiełuszko i kolejnych skrytobójczych zbrodniach SB Od 22 lat w dziwnych okolicznościach giną ludzie, którzy próbują dociec prawdy o zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Kto i dlaczego sabotuje śledztwo w sprawie "zbrodni stulecia"? "Przestań gadać, albo skończysz w Wiśle jak twój brat" – te słowa wielokrotnie słyszał w słuchawce telefonu Józef Popiełuszko – brat księdza Jerzego. To właśnie on swoimi zeznaniami pomagał śledczym IPN-u w wyjaśnieniu prawdy o zbrodni na kapelanie "Solidarności". Szantażyści domagali się od niego i jego najbliższych, aby nie rozmawiali z prokuratorami, niczego nie pamiętali i nie mówili na temat księdza. Kilkakrotnie grozili im śmiercią.

Józef Popiełuszko był nieustraszony w dążeniu do ustalenia prawdy o śmierci brata. Za swoją wytrwałość zapłacił wielką tragedią. W 1996 r. w białostockim szpitalu zmarła jego żona – Jadwiga Popiełuszko. W akcie zgonu, jako przyczynę śmierci wpisano lakoniczną formułę: "Zatrucie alkoholem metylowym" . To zdumiewająca przyczyna, bowiem pani Popiełuszko znana była jako osoba niepijąca. Zadziwia również zawartość alkoholu w jej krwi, przekraczająca o wiele dawkę śmiertelną. Mimo próśb rodziny, nie udało się wykonać sekcji zwłok, która wskazałaby prawdziwą przyczynę zgonu. Na jej rękach zauważyłem malutkie ślady po igłach, w okolicach żył. Wskazywały one, że ktoś wstrzyknął tej pani do żył truciznę w formie stężonego alkoholu – opowiada "Polskiemu Radiu" pragnący zachować anonimowość lekarz z białostockiego szpitala, który jako jeden z pierwszych oglądał ciało zmarłej. – Potem przełożony naciskał mnie, abym nikomu o tym nie wspominał i jak najszybciej zapomniał o sprawie. Zastraszanie Józefa Popiełuszki i tajemnicza śmierć jego małżonki to zaledwie jeden z wielu tragicznych epizodów brutalnej gry służb specjalnych PRL-u. Jej celem od początku jest  zamknięcie ust wszystkim osobom, które mogłyby podważyć oficjalną wersję zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce. Gra zaczęła się w kilka dni po męczeńskiej śmierci „kapelana Solidarności” i nieprzerwanie trwa do dziś. "Polskie Radio" odtworzyło kulisy jednej z największych mistyfikacji ostatnich lat.

Sekrety płetwonurka Oficjalna wersja śledztwa dotycząca odnalezienia zmasakrowanych zwłok księdza jest kłamstwem. To Krzysztof Mańko - płetwonurek z Wrocławia – już 26 października 1984 roku, w godzinach popołudniowych, jako pierwszy odnalazł w Wiśle i wyłowił ciało księdza Popiełuszki. To, co działo się kilka godzin później, wiadomo dzięki zeznaniom osób obecnych w tym dniu na tamie. Zwłoki zostały ponownie wyłowione przez płetwonurków, a następnie zaczepione do pontonu i holowane w ten sposób do brzegu. Tam, gdzie znajdowała się chwilowa baza płetwonurków i ekipy poszukiwawczej, podjechał samochód marki "Nysa" i do niego zostały załadowane zwłoki – czytamy w protokole przesłuchania Andrzeja Czerwińskiego – włocławskiego płetwonurka. Dzięki m.in. tym zeznaniom, prokuratorzy IPN ustalili, że człowiekiem, który pierwszy wydobył zwłoki księdza był Krzysztof Mańko. Krewni płetwonurka, do których dotarliśmy, opowiadają, że po tym wydarzeniu Mańko czegoś panicznie się bał. Nie chciał z nikim rozmawiać, zamknął się w sobie, a w końcu wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Otrzymał paszport i 1 listopada 1984 roku wyjechał z Polski. Dziś mieszka i pracuje w Grecji. Po 2000 roku udało mu się skutecznie uniknąć spotkania ze śledczymi Instytutu Pamięci Narodowej. Ten człowiek posiada wiedzę, która może się okazać kluczowa do odtworzenia przebiegu zbrodni – mówią prokuratorzy którzy prowadzili śledztwo w sprawie zamordowania kapłana. – Tylko ten płetwonurek mógłby pomóc w ustaleniu co działo się z ciałem księdza przed jego ostatecznym wydobyciem z Wisły w dniu 30 października.  Sam Mańko do dziś milczy i nie chce wracać do Polski.

Dzięki zeznaniom pracowników włocławskiej tamy, śledczy IPN-u odkryli, że po 26 października przeprowadzona została pierwsza sekcja zwłok kapłana. Tymczasem z zeznań włocławskich prokuratorów, którzy w 1984 r. prowadzili sprawę, wynika, że sekcję tą wykonał anatomopatolog ze Szpitala Wojewódzkiego w Bydgoszczy. Żadna przesłuchiwana osoba nie była jednak w stanie przypomnieć sobie jego nazwiska. W szpitalnym archiwum nie zachował się protokół tej sekcji (choć prawo nakazuje trzymać takie dokumenty przez 20 lat). Równie tajemnicze są okoliczności śmierci Tadeusza Kowalskiego*. Kowalski – rybak z włocławskiej spółdzielni "Certa" – miał zwyczaj wieczorami kłusować po Wiśle. Towarzyszyli mu w tym kolega i szwagier. 25 października 1984 r., ok. godz. 22.00, Kowalski i jego dwaj towarzysze widzieli jak tajemniczy mężczyźni wrzucają do zalewu ciało księdza Popiełuszki. Byli tak blisko, że zwłoki kapłana omal nie wpadły do ich łódki. Trzej mężczyźni obiecali sobie milczenie. Bali się o swoje życie. To, co widzieli, powtórzyli dopiero prokuratorom IPN. Kilka tygodni po złożeniu zeznań, Kowalski trafił do szpitala, gdzie po kilku dniach umarł. W akcie zgonu, jako przyczynę wpisano "zatrucie alkoholem metylowym". To zdumiewające, bo tak samo określono powód śmierci Jadwigi Popiełuszkowej. Biorąc pod uwagę datę śmierci, rodzaj choroby i okres pobytu w szpitalu, należałoby przyjąć, że Kowalski zatruł się alkoholem podczas hospitalizacji. Znajomi pamiętają go jako człowieka cieszącego się udanym życiem rodzinnym, szczęśliwego, zdrowego. Czy to możliwe, aby szczęśliwy mężczyzna po 50tce popełnił samobójstwo, upijając się zatrutym alkoholem? Wyjaśnienie tej sprawy może być bardzo trudne, bo sekcji zwłok Kowalskiego nie przeprowadzono, choć jego rodzina starała się o to.

Cień KGB Cień szansy na wyjaśnienie prawdy o zbrodni miał Andrzej Grabiński – w okresie PRL-u znany obrońca opozycjonistów, podczas "procesu toruńskiego" oskarżyciel posiłkowy reprezentujący rodzinę Popiełuszków. Grabiński – świetnie wykształcony prawnik – od początku dostrzegał rażące błędy w postępowaniu sądowym, które nie doprowadziło do wyjaśnienia prawdy. Mecenas – niezadowolony z tego, że sąd nie wykrył prawdziwych inicjatorów zbrodni – zapowiedział apelację. Gdyby do tego doszło, sąd wyższej instancji musiałby ponownie przeprowadzić cały proces. To zaś mogło zniweczyć cały plan wielkiej mistyfikacji. Kilka dni przed upływem terminu złożenia apelacji, w domu na Saskiej Kępie należącym do rodziny Grabińskich wybuchła bomba, w wyniku czego zginęła 25-letnia Małgorzata Grabińska. W trakcie śledztwa okazało się, że właściciel domu nie był słynnym mecenasem, a zbieżność ich nazwisk była przypadkowa. Do dziś nie ustalono czy była to próba zastraszenia czy zamordowania adwokata. Szanse na wyjaśnienie tej sprawy są znikome, bo po 1989 r. zaginęły materiały z tego śledztwa. 30 listopada 1984 roku w Białobrzegach – niewielkiej miejscowości przy trasie Kraków -  Warszawa wydarzył się tajemniczy wypadek drogowy. Ok. godz. 20. w jadącego od strony Krakowa fiata uderzył rozpędzony Jelcz. Na miejscu zginęli dwaj pasażerowie fiata i ich kierowca. Milicjanci ograniczyli się tylko do tego, by wpisać w protokole, że podróżujący fiatem nie mieli żadnych szans, a kierowca ciężarówki uciekł z miejsca wypadku. Nie wszczęto żadnego dochodzenia, by wyjaśnić okoliczności wypadku, nie podjęto również jakiejkolwiek próby odnalezienia ciężarówki, ani zidentyfikowania jej kierowcy. Nie przesłuchano żadnych świadków zderzenia, choć tragiczne zderzenie dobrze widziało kilku okolicznych mieszkańców. "O tym wypadku dowiedziałem się dzień wcześniej, wieczorem, jeszcze zanim się wydarzył" – opowiada Stefan Bratkowski – pisarz i dawny działacz opozycji. "Byłem tylko ciekaw jaką przyczynę wymyślą. Kiedy prasa podała, że był to wypadek samochodowy, nie miałem żadnych wątpliwości, że było to sfingowane morderstwo". O mającym wydarzyć się wypadku, Bratkowskiego poinformował jego przyjaciel – nieżyjący już warszawski prawnik Bogumił Studziński. Szef ochrony gen. Jaruzelskiego – płk Artur Gotówko mówił w 1991 r.: "Tam, w Białobrzegach, ofiarom nie dano żadnych szans. Wiem jak to się robi." Prokuratorzy IPN, którzy podjęli ten wątek, szybko odkryli, że ciężarówka staranowała fiata dokładnie według metod uczonych na specjalnych kursach NKWD, a potem KGB i GRU. W wypadku w Białobrzegach zginęli dwaj oficerowie MSW – płk Stanisław Trafalski i major Wiesław Piątek. Wracali z południa Polski, gdzie przez kilka poprzednich tygodni badali wcześniejszą działalność i powiązania Grzegorza Piotrowskiego, Leszka Pękali i Waldemara Chmielewskiego. Ze wszystkich czynności sporządzali szczegółowe raporty i notatki, które wieźli w bagażniku fiata. Dokumentacji tej nigdy nie odnaleziono. Nie ma o nich również żadnej wzmianki w protokołach powypadkowych. Zachowały się natomiast niektóre ich notatki sporządzane podczas pracy w Krakowie i Tarnowie i pozostawione w tamtejszych aktach operacyjnych. Przez przypadek nie zostały zniszczone w latach 1989-1990, dzięki czemu potem przejął je IPN. Notatki te dotyczą działalności Grzegorza Piotrowskiego wymierzonej w Kościół i księży. Pozwalają poznać istotne szczegóły z życia głównego mordercy kapelana "Solidarności".

Wakacje z agentem Kim naprawdę był Grzegorz Piotrowski? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się do pamiętnego lata 1982 r., kiedy kapitan SB wyjechał na wakacje do Bułgarii. Jak wynika z zachowanych w IPN notatek (sporządzonych przez Trafalskiego i Piątka na podstawie relacji świadków i SB-ków znających Piotrowskiego), na granicy rumuńsko – bułgarskiej spotkał się na krótko z oficerem KGB, który przedstawił się pseudonimem Stanisław i nawiązał z nim współpracę. W trakcie "procesu toruńskiego" opowiadał o tym Adam Pietruszka, lecz sąd nie uwierzył w jego zeznania. W IPN zachował się dokument "Wyjazdy i przyjazdy za lata 1971 – 1989 pracowników IV Departamentu". Wynika z nich, że urzędnicy IV Departamentu MSW regularnie wyjeżdżali na spotkania z przedstawicielami V Zarządu Głównego KGB (zarząd ten odpowiedzialny był za zwalczanie dywersji i walkę ideologiczną). Spotkania te odbywały się w Moskwie i Czechosłowacji. Udział w nich brał m.in. Piotrowski. Potwierdzają to szczegółowe raporty z przebiegu tych spotkań. Co istotne – nie zachowały się żadne notatki Piotrowskiego z innych jego spotkań z KGB – nawet z feralnego spotkania w 1982 r. Jeśli ustalenia Trafalskiego i Piątka są prawdziwe – oznacza to, że Piotrowski kontaktował się z KGB bez wiedzy swoich zwierzchników, co z kolei znaczy, że rosyjskie służby specjalne miały swojego tajnego agenta w najbliższym otoczeniu gen. Kiszczaka. W tej sytuacji Kiszczak, który zdecydował, że zabójcy księdza trafią na długie lata do więzienia, wyznaczając do realizacji zbrodni Piotrowskiego, eliminował w swoim otoczeniu wtyczkę obcego wywiadu.

Haki na Kiszczaka Jak wynika z archiwalnych dokumentów MSW zgromadzonych podczas śledztwa lubelskiego IPN, jeszcze w 1984 r. podjęte zostały 3 operacje "Teresa", "Trawa" i "Robot". Ich celem była inwigilacja skazanych i ich rodzin oraz uniemożliwienie im ujawnienia nawet rąbka prawdy o zbrodni. Osobą nadzorującą tą zakrojoną na szeroką skalę inwigilację był Stanisław Ciosek – wówczas minister ds. związków zawodowych, po transformacji ambasador RP w Moskwie, do listopada 2005 r. główny doradca ds. zagranicznych Aleksandra Kwaśniewskiego. W IPN zachowały się raporty Cioska dla najważniejszych przywódców PRL-u, w których minister szczegółowo informuje o zachowaniu skazanych w celach. Z ustaleń śledztwa IPN-u wynika, że Chmielewskiego, Pękalę i Piotrowskiego odwiedzał w więzieniach zastępca Kiszczaka – gen. Zbigniew Pudysz. To właśnie on na przemian groził i obiecywał esbekom, że resort o nich nie zapomni, a za odegranie do końca trudnej roli w zbrodni, każdy z nich otrzyma nagrodę. Tak się też stało. Trzej esbecy zostali objęci wszystkimi amnestiami dla więźniów politycznych pod koniec lat 80. Dzięki temu każdy z nich odsiedział mniej niż jedną trzecią kary (Chmielewski 4 lata z 14, Pękala 4,5 roku z 15 lat). Dodatkowo wszyscy bardzo często wychodzili na przepustki. Natomiast okres pobytu w więzieniu, wszystkim czterem esbekom skazanym w Toruniu zaliczono do stażu pracy, dzięki czemu dziś mogą za ten okres pobierać resortowe emerytury. To zdumiewająca koincydencja, bowiem nigdy wcześniej, ani później nie zdarzyło się, aby komukolwiek pobyt w więzieniu zaliczono do stażu pracy. Decyzję o tym aprobował osobiście w 1990 r. gen. Czesław Kiszczak. Wszystkie te szokujące informacje odkryli prokuratorzy IPN. Spośród wszystkich skazanych, największa nagroda miała przypaść Grzegorzowi Piotrowskiemu. Zachowanie Piotrowskiego wskazuje, że początkowo także on wierzył w resortowe obietnice. Złudzenia stracił dopiero w 1989 r. po kolejnej rozmowie z Pudyszem, kiedy zorientował się, że jego wiedza staje się niebezpieczna dla niego samego. Podczas kolejnej przepustki napisał gruby na kilkadziesiąt stron raport z działań SB przeciwko księdzu Popiełuszce. Za pośrednictwem żony – Janiny Pietrzak - kilka kopii tego raportu zdeponował u najbliższych znajomych.  "Najprawdopodobniej wyjaśnienie kpt. G. Piotrowskiego zawierało rzeczywistą wersję zdarzeń  związanych z osobą księdza Jerzego" – czytamy w notatce IPN z lutego 2004 r. Jak ustalili śledczy IPN-u, za pośrednictwem Pudysza, Piotrowski miał w 1989 r. przekazać Kiszczakowi wiadomość, że jeśli zginie – raport ujrzy światło dzienne. Jedna z kopii tego raportu dotarła również do mieszkania Pietruszków. To znikło – powiedziała Róża Pietruszka do syna. Dialog ten zarejestrowały urządzenia podsłuchowe założone w ich mieszkaniu w ramach operacji "Teresa". Taśmy z nagraniami przejęli prokuratorzy IPN.

Zadusić śledztwo W czerwcu 1990 roku śledztwo w sprawie "zbrodni stulecia" podjął lubelski prokurator Andrzej Witkowski – wówczas i dziś jeden z najlepszych w kraju prokuratorów od spraw zabójstw. W rok później, po żmudnym śledztwie, zamierzał postawić zarzuty gen. Czesławowi Kiszczakowi. Nie zdążył gdyż sprawę odebrał mu minister sprawiedliwości Wiesław Chrzanowski. Chrzanowski – w latach 70. tajny współpracownik SB o pseudonimie "Zuwak", w roku 1986 przewerbowany przez Departament I MSW (wywiad zagraniczny) – do dziś nie chce się wypowiadać na temat tej decyzji i osób, które go do niej skłoniły. Prokuratorzy IPN ustalili, że na ministra naciskał w tej sprawie Mieczysław Wachowski – sekretarz stanu w kancelarii Lecha Wałęsy oraz generałowie Kiszczak i Jaruzelski. Próbowaliśmy porozmawiać o tym z Mieczysławem Wachowskim, jednak nie wyraził zgody na spotkanie. W wyjaśnieniu prawdy nie pomogła również powołana w 1990 r. sejmowa komisja do spraw zbadania zbrodni MSW. Komisji przewodniczył Jan Maria Rokita – dziś jeden z liderów Platformy Obywatelskiej. To właśnie do niego zgłosiła się Róża Pietruszka z dokumentami na temat sprawy księdza Jerzego. Rokita w sposób wulgarny zbył żonę pułkownika, a dokumentów nie przyjął. W 2002 r. Andrzej Witkowski ponownie podjął śledztwo już jako prokurator IPN. Dwa lata później zamierzał oskarżyć gen. Kiszczaka i Waldemara Chrostowskiego. Przeszkodził mu w tym szef pionu śledczego IPN – prof. Witold Kulesza. W październiku 2004 r. kilka dni przed 21 rocznicą "zbrodni stulecia", Kulesza odsunął od śledztwa Witkowskiego i zabronił mu kontaktów z prasą. Ten stan trwa do dziś. Wydaje się, że nawet szefom IPN-u nie zależy na wyjaśnieniu prawdy o zbrodni na kapelanie "Solidarności" i na pociągnięciu do odpowiedzialności jej sprawców. Zamykanie ust wszystkim tym, którzy mogą odsłonić choćby rąbka tajemnicy, trwa nieprzerwanie od 22 lat. Tajemnicze osoby, które zza kulis sabotują wszelkie próby dotarcia do prawdy, ciągle tryumfują. Jak długo jeszcze? Leszek Szymowski

 * Nazwisko zmienione na prośbę rodziny

Tajny rozkaz Kiszczaka Na początku lat 90. śledczy odnaleźli w archiwach MSW rozkaz gen. Kiszczaka z 3 listopada 1984 r. W jego najważniejszym fragmencie czytamy: "zdezynfekować bunkier wojskowy i składnicę amunicji w Kazuniu. Do wykonania wybrać najbardziej doświadczonych ludzi, najlepszy sprzęt". Był to jedyny w historii PRL-u rozkaz dezynfekcji bunkra wojskowego. Zdumiewa tym bardziej, że wydał go minister spraw wewnętrznych, podczas gdy budynki wojskowe były w gestii szefa MON. Powstała na tej podstawie hipoteza, że ksiądz Popiełuszko był przetrzymywany i torturowany w bunkrze w Kazuniu. Notatka zaginęła w tajemniczych okolicznościach; dziś IPN dysponuje tylko jej kopią.

Anatomia mistyfikacji

23 – 30 X 1984 aresztowanie, a potem przesłuchania Piotrowskiego, Pękali i Chmielewskiego. Trzej esbecy opisują szczegółowo przebieg zbrodni nakreślony przez dygnitarzy MSW. W tym czasie bardzo często odwiedzają ich przedstawiciele MSW.

30 X 1984 r – Krzysztof Mańko po raz drugi wydobywa z Wisły zwłoki księdza Popiełuszki. Kilka godzin później, dwaj szczecińscy płetwonurkowie, zastraszeni przez SB, przyznają się, że to oni wydobyli ciało. Składają fałszywe zeznania. W zamian oficer SB obiecuje, że nie będą wezwani na proces i więcej przesłuchiwani. Krzysztof Mańko zrywa kontakty z rodziną i w panice wyjeżdża do Grecji.

1 XI 1984 – na podstawie fałszywych zeznań płetwonurków i trzech esbeków, prof. Maria Byrdy sporządza protokół sekcji zwłok.

2 XI 1984 – Kiszczak obiecuje Pietruszce awans generalski w zamian za odegranie trudnej roli w zbrodni. Pietruszka ma pójść do więzienia jako osoba kierująca zbrodnią.

XI 1984 – płk Zbigniew Pudysz naciska na prokuratorów włocławskich, aby nie drążyć śledztwa i jak najszybciej skierować akt oskarżenia do sądu. Generał Kiszczak czuwa nad wyborem adwokatów dla oskarżonych i nad doborem składu sędziowskiego.

15 I 1985 – Zbigniew Pudysz odwiedza w areszcie śledczym Pietruszkę i Piotrowskiego i instruuje ich, co zeznawać. To jedyny przypadek, aby władze więzienne wyraziły aresztowanemu zgodę na wizytę w innym areszcie.

XII 1984 – II 1985 – proces toruński transmitowany przez telewizję. Płk Pudysz zastrasza, a potem instruuje przewodniczącego składu – sędziego Artura Kujawę – jak ma wyglądać proces. Kujawa ulega i uchyla wszystkie pytania, które mogłyby podważyć wersję oskarżonych.

7 II 1985 – wyrok sądowy potwierdza, że oskarżeni działali sami. Wszyscy otrzymują wieloletnie wyroki.

Treść grypsu Grzegorza Piotrowskiego do Adama Pietruszki z 12 marca 1990 r. Panie Adamie, Powiadomiony o treści rozmowy naszych rodzin, przeprowadzonej z inicjatywy Pańskiego syna w dniu 3 marca 1990 r., pragnę przekazać kilka myśli, mających w moim zamiarze stanowić odpowiedź na nadany przez Pana sygnał (…) Na podstawie relacji uzyskanej od mojej żony wnioskuję, że (1) zamierza Pan podjąć działania na rzecz uchylenia (odsłonięcia) szczelnej dotychczas zasłony kryjącej „sprawę”, co może pozwolić na ujawnienie jej faktycznego, obiektywnego, tła, przebiegu, etc. (2) Wyraża Pan obawę, aby moja postawa nie została wykorzystana do zdyskredytowania Pańskiego otwarcia. Wiąże Pan tę myśl z domniemaną ciągłością mojego kontaktu z naszym byłym pracodawcą, co mogłoby skutkować współpracą w znanych skądinąd działaniach o charakterze „D”, tym razem przeciwko Panu… Od roku 1985 do jesieni 1989 odczuwałem – a dzięki pewnemu doświadczeniu mogę nawet powiedzieć, że obserwowałem – bardzo intensywne zainteresowanie „Firmy” moją osobą (…) Wiązały się z tym również kontakty bezpośrednie, różnorodne, od pana Kiszczaka (jednorazowo w kwietniu 1985 roku) poprzez panów Pudysza, Karpacza i innych, aż po panów Tamborskiego i Banacha z istniejącej wówczas w III Pawilonie Aresztu agendy Biura Śledczego MSW (…) Celem tych spotkań było systematyczne wyciszanie moich nastrojów poprzez bezwzględną grę na lojalność (…) Nie wdaję się tu w zbędne, bo oczywiste dla Pana uzupełnienia na temat komu na tym zależało i dlaczego. Dodam, że efektywność „wyciszania” to w znacznej mierze wynik mojej naiwności w kwestii spodziewanego, prawnie uzasadnionego przedterminowego wyjścia na wolność wspólnie ze mną tu przebywających Waldka i Leszka. Zaniechanie kontaktów koresponduje – jak sądzę – z (…) niechęcią do ich podtrzymywania, ale zwłaszcza wynika z sytuacji w jakiej znalazła się „Firma” od drugiej połowy 1989 roku (…) Nie chciałbym zajmować żadnego stanowiska wobec Pańskiego zamiaru zinterpretowanego w punkcie 1. To sprawa sumienia i jakiekolwiek uwagi z mojej strony byłyby nie na miejscu (…) Bodaj w 1986 roku, po ochłonięciu nieco z doznań jesieni 1984 roku i przełomu 1984/1985, dwukrotnie: raz nieformalnym „kanałem” więziennym, a następnie (dla upewnienia się) prosząc o uprzejme pośrednictwo Pańską żonę, próbowałem skłonić Pana do realizacji dzisiejszych planów, deklarując swoją gotowość dzielenia ryzyka. Jeżeli dobrze zrozumiałem, nie zwraca się Pan o jakąś formę współdziałania, a jedynie o to, by nie przeszkodzić. Składam zatem zapewnienie, że jeżeli kiedykolwiek ktoś uprawniony zażąda lub ciekawy a kompetentny poprosi mnie o ustosunkowanie się do Pańskiego „widzenia sprawy”, o ile nie wybiorę milczenia, to na pewno nie zaprzeczę prawdzie jaką znam.

12 marzec 1990 roku Grzegorz Piotrowski

Sowiecki ślad Jaką rolę w zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce odegrało KGB? "Zdesperowany i wprowadzony w błąd, wziąłem udział w wymierzonej przeciwko wam prowokacji. Ewentualnie wykorzystane zeznania o waszym udziale w sprawie są zmyślone" – pisał Grzegorz Piotrowski w grypsie wysłanym z toruńskiego aresztu. Rzecz działa się w ostatnim tygodniu października 1984 r. Piotrowski wrócił do celi po wielogodzinnym przesłuchaniu, podczas którego po raz pierwszy powiedział, że inspiratorami zabójstwa księdza Popiełuszki byli oficerowie sowieckich służb specjalnych. Adresatem cytowanego grypsu był pułkownik KGB Siergiej Michajłow. To właśnie on jako zastępca oficjalnego rezydenta KGB w Warszawie – płk Witalija Pawłowa – oddelegowany był do konsultacji najważniejszych działań IV Departamentu. Ze strzępów notatek zachowanych w IPN wynika, że przez dwa lata do momentu zamordowania kapłana, to właśnie z nim utrzymywał bliskie kontakty kapitan Piotrowski. Skończyły się one, kiedy morderca trafił do aresztu, a rezydentura KGB oficjalnie poparła działania MSW zmierzające do wykrycia zabójców. Zachowanie Piotrowskiego wpisuje się w scenariusz ukrywania mrocznych tajemnic najgłośniejszej zbrodni PRL-u. To tłumaczy dlaczego przez tyle lat prawda o zabójstwie księdza była ukrywana, a ci, którzy byli bliscy jej poznania, wyjeżdżali z kraju lub ginęli w tajemniczych okolicznościach. Tłumaczy również dlaczego kilka śledztw mających na celu wyjaśnienie zbrodni, w dziwnych okolicznościach kończyło się, gdy tylko podejmowany był "wątek KGB".

Tajemnice różańca O związkach Grzegorza Piotrowskiego z KGB pisaliśmy w tekście Długa ręka SB . Na podstawie zachowanych w IPN notatek ujawniliśmy, że w 1982 r., w Bułgarii, kapitan SB rozpoczął współpracę z sowieckimi służbami specjalnymi. Nasze odkrycia pokrywają się z dokumentami ze śledztwa Instytutu Pamięci Narodowej prowadzonego w latach 2002-2004 pod kierunkiem prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Wynika z nich, że w Górsku ksiądz Jerzy Popiełuszko został uprowadzony i przewieziony w nieznane miejsce. Tam był przez kilkadziesiąt godzin torturowany. Głównym śladem pozwalającym odtworzyć to, co się naprawdę działo w nocy 19 października jest różaniec kapłana znaleziony w pobliżu Zamku Dybowskich w Toruniu. Jego wygląd opisuje notatka SB z 25 października. Czytamy w niej: "Różaniec nie był rozerwany; z wyglądu zewnętrznego świadczy, że w miejscu znalezienia nie leżał przez długi czas (brak śladów śniedzi na częściach metalowych)." Notatka określa położenie różańca przy nieuczęszczanej ścieżce, tuż przy zamku. Technicy odtworzyli tam wówczas ślady opon samochodowych – takich, jakie najczęściej zakładano do "Nysy". Znajomi księdza potwierdzili, że ten różaniec należał do niego. Badania kryminalistyczne wykazały, że nie mógł leżeć w trawie dłużej niż kilka dni. Śledczy IPN-u są przekonani, że różaniec wysunął się z dłoni lub kieszeni księdza. Ich zdaniem, stało się to, gdy porywacze zatrzymali się, by przekazać kapłana innej grupie oprawców. Różaniec znalazłem na powierzchni płaskiej, na trawniku, na poziomie jezdni – zeznawał prokuratorom IPN kapitan Romuald Szymczak* z kontrwywiadu SB w Toruniu. To, co przedstawił emerytowany oficer daleko odbiega od prawdy. Szymczak nie powiedział, że różaniec leżał na trawie, przy śladach opon, w miejscu, gdzie zwykle nie jeżdżą samochody. Zamiast zabezpieczyć różaniec, wbrew wszelkim zasadom podniósł go, wytarł i schował do kieszeni, co bardzo utrudniło dokładne przebadanie go. Z zachowanych dokumentów wynika, że na początku lat 80. Szymczak został wytypowany jako oficer toruńskiej SB do spraw kontaktów z rezydenturą KGB. Te kontakty mieściły się w zakresie normalnych obowiązków służbowych – zeznał 20 lat później. Jak ustalili prokuratorzy IPN, Szymczak otrzymywał też regularne kontakty z majorem Igorem Onyszko – ówczesnym rezydentem GRU, który miał swoją siedzibę na terenie bazy wojsk radzieckich w Toruniu. O tym jednak, podczas śledztwa nie chciał mówić. Zachowane notatki świadczą o tym, że kontakty Szymczaka z obydwoma oficerami nasiliły się w drugiej połowie października 1984 r.

Rosyjski krewny Podczas procesu sądowego w Toruniu rąbka prawdy o KGB odsłonił Adam Pietruszka. Były wicedyrektor IV Departamentu został wskazany przez Kiszczaka jako ten, który miał odegrać rolę inspiratora i zleceniodawcy mordu. W zamian, Kiszczak obiecał Pietruszce awans generalski i wdzięczność resortu. Pułkownik nie chciał się na to zgodzić, lecz kierownictwo ministerstwa zmusiło go do tego szantażem i groźbami. Zastraszony Pietruszka długo chciał jednak stawiać opór. Podczas jednej z rozpraw w Toruniu powiedział: "za zamordowaniem księdza Popiełuszki stały służby specjalne ZSRS". Sąd nie podjął tego wątku, a dyspozycyjny wobec reżimu przewodniczący składu sędziowskiego nie pozwolił oskarżycielom posiłkowym na dociekanie prawdy na ten temat.

Po feralnej rozprawie, oskarżonego pułkownika odwiedzili w więzieniu koledzy z resortu. Nie wiadomo o czym rozmawiali. Wiadomo jednak, że podczas kolejnej rozprawy Pietruszka odwołał to, co powiedział. "Zeznania o udziale KGB są zmyślone" – mówił. "Liczyłem, że zrzucenie winy na towarzyszy radzieckich pomoże mi uniknąć kary." Jeszcze dziwniejsze jest to, co działo się po wyroku sądowym, kiedy Pietruszka trafił do więziennej celi. Jego żoną i synem opiekował się wówczas ich krewny nazwiskiem Grigorij Winagradskij – oficjalnie reemigrant ze Związku Radzieckiego. Jak ustalili prokuratorzy IPN-u, w rzeczywistości człowiek ten pracował dla warszawskiej rezydentury KGB. Agent obserwował i inwigilował żonę pułkownika, która wówczas podejmowała intensywne starania o zwolnienie męża z więzienia. Dzięki jego informacjom, esbecy wiedzieli o zamiarach Pietruszkowej i mogli je udaremniać.

Spotkania z KGB Jaką rolę w zamordowaniu księdza odegrał naprawdę Adam Pietruszka? Częściowej odpowiedzi na tą zagadkę udziela odnaleziony w archiwach IPN dokument: "Wyjazdy i przyjazdy za lata 1971 – 1989 pracowników IV Departamentu IV". Wynika z niego, że po wyborze Polaka na Papieża nasiliły się kontakty funkcjonariuszy IV Departamentu z przedstawicielami V Zarządu Głównego KGB. W oficjalnych dokumentach KGB czytamy, że zarząd ten odpowiedzialny był za "walkę ideologiczną", "zwalczanie dywersji", "walkę z dysydentami" oraz - co znamienne - "zwalczanie imperialistycznych wpływów Watykanu w państwach satelickich".

Spotkania odbywały się najczęściej w Moskwie, a także w Polsce i w Czechosłowacji. Delegacji polskiej przewodzili w tych spotkaniach Zenon Płatek i Adam Pietruszka. Z przywołanego dokumentu wynika jednoznacznie, że w większości spotkań brał udział również Grzegorz Piotrowski. Celem tych spotkań była konsultacja i wspólne ustalanie planów najważniejszych działań wymierzonych w Kościół i księży. Po raz ostatni, Pietruszka spotkał się z delegatami KGB latem 1984 roku. Jego aresztowanie nie przerwało cyklicznych spotkań oficerów IV Departamentu z KGB, które trwały do połowy 1989 r. Z zachowanych w IPN dokumentów wynika, że spotkania z delegatami KGB miały również miejsce w Polsce. Świadczą o tym choćby zachowane książki wejść do budynku MSW z podanymi datami godzinami i nazwiskami odwiedzin sowieckich oficerów. W rubryce „do kogo?” widnieją nazwiska funkcjonariuszy IV Departamentu – także tych wysokich rangą. Znamienna jest również narada, do której doszło w podwarszawskim Zalesiu w dzień pogrzebu zamordowanego kapłana – 3 listopada 1984 r. Przedmiotem rozmowy była "sprawa Popiełuszki i jej skutki". Zachowała się intrygująca notatka z tego spotkania. W jej najważniejszym fragmencie czytamy: "Towarzysze radzieccy określili tą sprawę jako spartoloną robotę". Nazwisko osoby sporządzającej notatkę zostało wymazane.

Telefony z rezydentury Oficjalna wersja dochodzenia sądowego mającego wyjaśnić prawdziwy przebieg zbrodni jest nieprawdziwa. Oto bowiem płk Tadeusz Rydzak – szef Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO – w kilkanaście godzin po zbrodni otrzymał od generała Ciastonia polecenie poddania ekspertyzie beżowego fiata, którym w noc uprowadzenia księdza posłużyli się trzej esbecy.

Zgodnie z regułami, badania kryminalistyczne prowadziły trzy grupy techników. Pierwsi – w ramach tzw. ekspertyzy osmologicznej – badali ślady zapachowe osób jadących fiatem. Drudzy szukali odcisków palców i śladów krwi. Trzecia grupa miała za zadanie przeprowadzić ekspertyzę traseologiczną, czyli zabezpieczyć ślady ubrań i obuwia. Żaden technik nie znalazł nawet najmniejszego śladu obecności księdza w bagażniku. Oznaczało to, że uprowadzony ksiądz w ogóle nie był przewożony w bagażniku fiata. Równocześnie mechanicy zbadali silnik i nadwozie. Okazało się, że samochód był w fatalnym stanie technicznym, trząsł się przy prędkości 70 km/godz. Takim autem nie można było dogonić sprawnego golfa jadącego dwa razy szybciej. Wszystkie te fakty prowadziły do wniosku, że przebieg zbrodni podany i potwierdzony przez sprawców to fikcja, a prawdziwa wersja zdarzeń była zupełnie inna. Znajduje to potwierdzenie w tym, że technicy, którzy badali fiata nie zostali wezwani przed sąd w Toruniu. Sam płk Rydzak otrzymywał dziwne telefony. "Jeden z oficerów przedstawiał się, że dzwoni z rezydentury KGB" – zeznał prokuratorom IPN Rydzak. "Dzwonił kilka lub kilkanaście razy dziennie. Wypytywał mnie o rezultaty badań kryminalistycznych związanych ze sprawą księdza Popiełuszki. Kategorycznie żądał, abym informował o wszystkim." Telefony ustały, gdy aresztowano trzech esbeków. Podczas czterdziestoletniej pracy w milicji, pułkownikowi Rydzakowi nigdy wcześniej ani później nie zdarzyło się, aby rezydent KGB tak bardzo interesował się wynikami ekspertyz kryminalistycznych. Z zeznań ówczesnych podwładnych i najbliższych współpracowników Rydzaka wynika, że oficerem wykonującym tajemnicze telefony był Siergiej Michajłow.

Częstsze wizyty delegatów Analizując chronologię wydarzeń, widać, że największe natężenie działań wymierzonych w księdza Popiełuszkę zapoczątkował artykuł w "Izwiestia". Warszawski korespondent sowieckiej gazety, Leonid Toporkow pisał o kapłanie: "Swoje mieszkanie oddał na przechowanie nielegalnej literatury, a sam ściśle współpracuje z kontrrewolucjonistami. Z ambony padają nie religijne kazania, ale słowa ulotki (…) z której można wyczytać tylko nienawiść do socjalizmu. Rząd stawia więc sobie pytanie: czy możliwe jest, aby Popiełuszko i podobni mu duchowni mogli zajmować się rozrabiacką działalnością polityczną wbrew woli wyższej hierarchii kościelnej." Artykuł ukazał się w numerze z 12 września. To znamienna data, bowiem następnego dnia odbyło się spotkanie najważniejszych urzędników państwowych, podczas którego gen. Wojciech Jaruzelski powiedział do gen. Czesława Kiszczaka słynne słowa: "Załatw to, niech on nie szczeka". Kilka godzin później, Kiszczak wezwał do siebie na naradę generałów Ciastonia i Płatka. Razem ustalili dalszy plan działania przeciwko księdzu. Konsekwencją tej narady było uprowadzenie i zamordowanie kapłana. Śledczy IPN-u zwracają uwagę, że działalność Popiełuszki i innych, antyreżimowych księży, była często poruszana podczas spotkań najważniejszych dygnitarzy PRL-u. Wówczas jednak decydowano się na zastraszanie, prowokacje lub aresztowanie duchownego. Morderstwo zostało zaplanowane dopiero jeden dzień po publikacji artykułu, którego autorem był sowiecki dziennikarz (w ZSRR nie można było zostać korespondentem zagranicznym bez deklaracji współpracy z wywiadem). Od tego dnia, aż do początku listopada, przedstawiciele rezydentury KGB dużo częściej niż wcześniej odwiedzali gmach resortu (wynika to z zachowanych kalendarzy i ksiąg wejść do MSW). Podobnych przypadków jest więcej. Aresztowanych esbeków inwigilowano, aby nie mogli z nikim podzielić się swoją wiedzą o prawdziwym przebiegu zdarzeń. Mimo to, przez cały czas Grzegorzowi Piotrowskiemu pozwolono z celi wysyłać grypsy do oficerów KGB. Kilka tygodni po pogrzebie księdza, szef warszawskiej rezydentury KGB – płk Witalij Pawłow i jego zastępca – płk Siergiej Michajłow – zostali odznaczeni i awansowani na generałów. Leszek Szymowski

02 maja 2010 Demokratyczny spektakl barw i dźwięków.. wkrótce się zacznie, ale póki co, wczoraj niektórzy „ znani i lubiani” opowiadali swoje przeżycia podczas uczestnictwa w pochodach pierwszomajowych organizowanych przez poprzednią komunę.. I co zauważyłem? Każdy, którego udało mi się wysłuchać w sprawie pochodów pierwszomajowych opowiadał mniej więcej to samo: był wielki spęd,  można było kupić pomarańcze i cytryny, trochę kiełbasy, było luzacko  i majowo, sekretarze na trybunach… Były baloniki, tak jakby teraz ich nie było. To wszystko prawda, bo ja doskonale pamiętam. Ale jeden lajtmotiv się przewijał: opowiadający o uczestnictwie w pochodzie zjawiał się na nim, by zaraz po ruszeniu pochodu, zbiec z niego w najbliższą uliczkę..(????) Skoro wszyscy tak uciekali, to jak to się stało, że pochody były takie liczne? Przypomina mi to atmosferę wokół agentów Służby Bezpieczeństwa, a których było  w Polsce około 1,5 miliona, a z których tylko  trzech się przyznało do współpracy. .Pan Lesław Maleszka z Gazety Wyborczej, pan Michał Boni – obecnie przy premierze Donaldzie Tusku i pan Andrzej Olechowski, ale ten robił w wywiadzie gospodarczym, teraz kandyduje na najwyższy urząd w państwie. Najwyższy oczywiście teoretycznie, bo jesteśmy w Unii Europejskiej, a tam rządzą komisarze niewybieralni demokratycznie, choć demokracji w Unii jest wiele, to znaczy o niej się mówi, choć w przypadku wyboru komisarzy- jej nie widać. Ale ona z pewnością jest.. Przynajmniej do ciał mało znaczących, tak jak na przykład do Parlamentu Europejskiego. Okazuje się, że nie było prawie agentów, bo co to jest tych trzech, z których jeden pracował dla Wywiadu Gospodarczego. A generał Kiszczak dowodził przed „ transformacją ustrojową ” 200 000 funkcjonariuszami etatowymi, podlegającymi pod MSW, i półtorej milionową armią agentów  tajnych, operacyjnych, kontaktów i innych równie ważnych, którzy „ bez ich wiedzy i zgody” pracowali dla organów bezpieczeństwa.. Tak samo jest teraz z pochodami pierwszomajowymi.. Zwykli ludzie się jedynie przyznają,  ci rozpoznawalni  – wstydzą się przyznać. A co w tym wstydliwego? Maszerowało się i popierało, socjalizm poprzedni  się podobał, tak jak podoba się obecny .. Czerwoni, demokrację zostawili na szczeblach nie istotnych, a zostawili sobie wyłączność na władzę znaczącą- na przykład w Biurze Politycznym , zwanym obecnie Komisją Europejską.. Gdzie wydają dyrektywy do słuchania, wykonywania i realizacji.. Demokracji tam nie ma, żeby im emocjonalny czasami i nieobliczalny lud, nie pomieszał szyków.. Przez przypadek. Bo jego chwiejne wahania mogą czasami przyprawić o zawrót głowy.. Tak jak obecnie w socjalistycznej Grecji, gdzie socjalizm wali się  chyba na dobre, a uczestnicy zajść niszczą nawet bankomaty-(!!!!) symbole kapitalizmu. Pieniądz zawsze był symbolem kapitalizmu, tak jak sierp i młot- socjalizmu.. Ale trafiała się również swastyka. Socjalista, absolwent socjalistycznej Sorbony, niejaki Pol Pot- nawet zlikwidował w Kambodży  pieniądze.. No i przy okazji 3 miliony ludzi.. W imię fałszywej idei… idei socjalistycznej, równości, wolności i braterstwa.. 1 maja był czasem wspomnień o przyłączeniu Polski do socjalistycznej Unii Europejskiej, o którym to” wstąpieniu” opowiadał barwnie pan Leszek Miller, były premier.. Wszystko się panu premierowi pomieszało, pardon - podobało.. Już 90% Polaków popiera  „naszą obecność w Unii”. Dzięki Unii mamy ładniejsze miasta, buduje się drogi, dostajemy pieniądze w postaci dopłat.. I rolnicy są bardzo zadowoleni. Nie, nie, nie… Nie była to reklamówka przedwyborcza czy przedreferendalna.. Minęło już 6 lat!. Dodajmy tłustych lat.. Zyskaliśmy 27 miliardów euro, czy złotych.. Wszystko jedno - zyskaliśmy! I to się liczy.. Panu Leszkowi bardzo się Unia podoba.. Tym bardziej, że cudem przeżył katastrofę śmigłowca, a przed katastrofą chciał jeszcze coś tam negocjować, jakby wszystko nie zostało dokładnie wynegocjowane wcześniej.. I dobrze! Przypominam, że wszelkie  dokumenty poreferendalne europejsko, zostały zniszczone po referendum, w którym „ zagłosowało” 12 milionów ludzi, a na „nie” tylko 4 miliony.. Tak przynajmniej głosiła propaganda poreferendalna.. Ale dlaczego zostały zniszczone decyzją pana Waldemara Dąbrowskiego ówczesnego ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego..? Dokumenty z referendum nie są oczywiście dziedzictwem narodowym - i może dlatego! Z rozdawnictwa pieniędzy przez biurokrację wcześniej nam odebranych pod przymusem w postaci składki w wysokości 1 mld złotych miesięcznie  nie może być żadnego rozwoju - są jedynie wydatki, które kreuje biurokracja.. A ile nas kosztowało przyjęcie wymyślonych norm europejskich , wymyślonych  przez eurobiurokrację socjalistyczną? Ile zmarnowanych pieniędzy, ile zlikwidowanych drobnych firm, ile wybitych krów, ile reglamentacji, reglamentacji i jeszcze raz reglamentacji.. Ile pozostało po huraganie socjalizmu długów w państwie? Ile w prywatnych kieszeniach ludzi.. Ilu Polaków poniewiera się na obczyźnie za chlebem, zamiast wzbogacać siebie i swoją ojczyznę? I jak wzrosły koszty prowadzenia działalności gospodarczej i koszty prowadzenia gospodarstw domowych.. Żeby przemieszczać  się swobodnie po Europejskim Obszarze Gospodarczym, wystarczyło podpisać Traktat z Schengen, a nie wstępować do Unii Europejskiej przyjmując rozwiązania socjalistyczne na poziomie ponadnarodowym i stając się częścią nowo powstałego państwa o nazwie Unia Europejska.... Nie wierzę panu Leszkowi Millerowi, odkąd dwa razy go złapałem w temacie Konstytucja 3 maja.. Pan Leszek Miller, były premier twierdził, że „konstytucja 3 Maja była demokratyczna”(???). Rozumiem, że można było nie przeczytać Ustawy Rządowej z 1791 roku, przepychanej przez ówczesną masonerię wolnomularską.. Ale, żeby nie wiedzieć, że była to Ustawa monarchiczna, która po śmierci króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, ustanawiała  monarchię dziedziczną, której pierwszym monarchą miał był Fryderyk August, elektor saski - to skandal! A demokrację ukrócała pozbawiając szlachtę gołotę głosów na sejmikach.. Konstytucja 3 Maja była antydemokratyczna i monarchiczna. I dobrze, bo człowiek demokratyczny jest istota sensualną, poddającą się bodźcom zmysłowym, reaguje na dźwięki i barwy, a nie na argumenty… Demokracja od zawsze była nonsensem, a już przez starożytnych zaliczana była do ustrojów zwyrodniałych.. Dzisiaj mamy „święto flagi”.. Ustanowione w 2004 roku, zaraz po przyłączeniu Polski do wielkiej rodziny europejskich państw socjalistycznych., przez wszystkie ekipy sprawujące w Polsce władzę po roku 1989.. ONI nam to robili… Nam, naszym dzieciom i wnukom.. Pamiętam jak w 2005 roku, w dzień 2 maja, Prawo i Sprawiedliwość rozdało na ulicach mieszkańcom miast, miasteczek i wsi - 15 000 flag polskich…(???) Może nie byłoby w tym nic dziwnego, ale akurat to flagowe rozdawnictwo zbiegło się z likwidacją flagi polskiej na tablicach rejestracyjnych samochodów, już nie polskich, ale oznaczonych europejsko… Dwunastoma gwiazdkami! A co oznacza dwanaście gwiazdek? Są na ten temat różne teorie… Między innymi o wyprowadzeniu plemion z niewoli egipskiej… O plemionach Izraelitów... Na dokumentach unijnych, na prawach jazdy, na dowodach osobistych, nie ma już flagi polskiej.. Prawda jest jedna! Jak już ostatecznie zbudują jedno państwo, z jednym prezydentem, jedną minister spraw zagranicznych, centralnym bankiem i centralną policja, centralną armią i Europejskim Siłami Samodzielnego Reagowania, centralnym, prokuratorem, centralnym i jednakowym prawem i wszystkim co centralne, i to wszystko okrzepnie.. Wtedy dopiero się przekonamy w jakim obozie się znaleźliśmy.. I  skończy się  automistyfikacja demokracji.. Zaczną się  europejskie schody, już się zaczęły.. W dół! Chyba, że to wszystko wcześnie się rozwali, o co w cichości ducha proszę Pana Boga.. WJR

A JEŚLI TO BYŁ ZAMACH? Rozważania, czy pod Smoleńskiem doszło do katastrofy lotniczej, czy też zamachu, są o tyle bezcelowe, iż nie uzyskamy w przewidywalnej przyszłości żadnych dowodów na rzecz konkretnej tezy. To rosyjskie służby decydują, co będziemy wiedzieli i do jakich danych uzyskamy dostęp. Mogą więc prowadzić z nami grę operacyjną na własnych warunkach, a do tego poprzez szeroką agenturę wpływu i orientację prorosyjską dowolnie kształtować opinię publiczną, neutralizować ludzi dla siebie niewygodnych, dezinformować i wprowadzać chaos informacyjny. Mogą także prowadzić walkę między sobą, manipulując nami za pośrednictwem fałszywych informacji ujawnianych przez osoby godne zaufania bądź prawdziwych podawanych przez podejrzane źródła. Pamiętajmy, że internet jest w Rosji pod ścisłą kontrolą FSB. Dopuszczenie Polaków do rosyjskiego śledztwa na rosyjskim terytorium nic nie zmienia, gdyż, po pierwsze, nikt nie lubi spotkać się z białoruskim TIR-em, a po drugie, to nie będzie ani polskie, ani międzynarodowe śledztwo, tylko nadal rosyjskie. Równie dobrze moglibyśmy poprzestać na zadowoleniu się stwierdzeniami znanego z prawdomówności Putina, nasi dziennikarze i eksperci przecież wiedzą, że władze na Kremlu nigdy nie kłamią, skoro same ich o tym zapewniły. Gdybyśmy pomyśleli inaczej, moglibyśmy narazić na szwank nowe stosunki Tusko-Putinowskie, które dostały tak pozytywnego przyspieszenia na grobie Lecha Kaczyńskiego. A już na pewno wywołalibyśmy niezadowolenie marszałka Komorowskiego, a przecież nikt chyba nie chce sprawić przykrości osobie wytypowanej dla nas przez „Gazetę Wyborczą”, „Tageszeitung” i media rosyjskie na przyszłego prezydenta, z którego nareszcie wszyscy poza Polakami będą zadowoleni.

W naszej strefie robimy, co chcemy Podnoszony często argument, iż miejsce katastrofy na terenie Rosji jest tak dla niej niekorzystne, iż wyklucza zamach, jest nielogiczny. Na swoim terenie służby rosyjskie całkowicie kontrolują sytuację. Odebranie katastrofy przez społeczność międzynarodową zależy od działania mediów, a w tej sferze w Rosji są one jedynie instrumentem władzy, a poza nią działa nie tylko silna agentura rosyjska, ale przede wszystkim orientacja prorosyjska i gospodarcza wspólnota interesów. Wystarczy jako przykład wymienić politykę prowadzoną przez premiera Włoch Berlusconiego. Propagandowa wygrana, nawet sprawy katyńskiej, na forum międzynarodowym jest bardzo łatwa. Oto Putin przedstawia się jako liberalniejszy od Miedwiediewa, na którego ostatnio stawiała Unia i prezydent Obama i demonstracyjnie odcina się od stalinizmu. Premier Rosji staje się znów ulubionym demokratą jak w roku 2000, gdy mordował Czeczenię. Zastanówmy się jedynie, czy gdybyśmy rzeczywiście mieli do czynienia z zamachem, powstała po nim sytuacja byłaby korzystna dla Rosji, czy wręcz przeciwnie, Moskwa by na niej jedynie straciła. Sądzę, że kwestię tę trzeba rozpatrywać na pięciu poziomach, co jest o tyle trudne, iż na każdym z nich nie występują ci sami gracze. Na poziomie międzynarodowym ewentualny zamach, o którym Amerykanie musieliby dowiedzieć się dzięki satelitom, oznaczałby wysłanie sygnału: nasza strefa wpływów pokrywa się z dawną sowiecką i jeśli ekipa Obamy chce mieć w nas partnerów, musi uznać nasze aspiracje. W naszej strefie robimy, co chcemy. Jesteśmy równym (na razie) wam mocarstwem. Takie podejście jest logiczne. Po ostatniej rezygnacji USA z przewagi wojskowej w broni niekonwencjonalnej w wyniku podpisania upokarzającego porozumienia zastępującego START 2, natychmiast obwołanego przez rosyjską agenturę „zwycięstwem Zachodu i rozsądku”, rzeczą naturalną ze strony rosyjskiej jest eskalacja żądań. Rosjanie zatrzymają się, gdy napotkają opór. Na razie go nie ma, a więc Ameryka będzie cofała się nadal aż do opamiętania. Ale kiedy i po zapłaceniu jakich kosztów przez jego ofiary nastąpi refleksja, tego nie wiemy. Rosja wspomagając fundamentalistów, może jednocześnie mnożyć żądania w zamian za obietnicę współpracy przeciwko nim. Stawką jest cała Azja Zachodnia, przy której Polska nie ma żadnego znaczenia.

Sojusz pragmatyków Kolejny poziom to partnerstwo rosyjsko-niemieckie. Z punktu widzenia interesów Centrum po opanowaniu sytuacji na Ukrainie należało całkowicie zwasalizować Polskę. W wypadku Ukrainy agentura wykonała ogromną pracę, by przekonać wszystkich, że prezydent Janukowycz jest całkowicie niezależny od Rosji. Co ciekawe, tego typu „informacje” deus ex machina pojawiły się jednocześnie na całym świecie. Oczywiście był to tylko przypadek i doskonała praca żądnych prawdy dziennikarzy. Hipotetyczny zamach byłby postawieniem Niemcom ultimatum. Polska nie będzie kondominium. Robimy tu, co chcemy, a jeśli mamy być partnerami, możemy co najwyżej wziąć pod uwagę wasze interesy. Wybierajcie. Dotychczasowa postawa Niemiec oznacza, iż te warunki zostałyby przyjęte. W dalszej perspektywie może to prowadzić do prób wyprowadzenia z RFN wojsk amerykańskich i wytyczenia wyraźnych granic wpływów niemieckich w Europie postkomunistycznej. Rozszerzeniem tej płaszczyzny byłby jasny znak dany starej Unii. Jesteśmy partnerami, wy zajmujecie się sobą, a nowi członkowie Unii pozostają naszymi wasalami. Ostatecznie mógłby ukształtować się model współpracy niemiecko-rosyjskiej, w którym Niemcy rządzą w Unii, a Rosja na obszarze dawnego bloku sowieckiego przy jednoczesnej eliminacji USA z Europy. W ten sposób w Europie powstałby tandem rosyjsko-niemiecki. A ewentualny zamach lub nawet katastrofa przedstawiana nieoficjalnie jako zamach miałaby złamać wolę oporu i wymusić uznanie nowego modelu. Co dałoby Rosji pozbawienie PiS kierownictwa? Przypomnijmy, że lecieć miał również Jarosław Kaczyński, a gdyby do tego doszło, nastąpiłby natychmiastowy rozpad partii. Przecież, prawdę powiedziawszy proces kolonizacji PiS przez ludzi związanych z obozem przeciwnika lub tzw. pragmatyków, czyli działaczy gotowych na każde ustępstwo w zamian za posadę, synekurę i święty spokój od prokuratorów, sądów i Czerskiej, był już bardzo zaawansowany. W wypadku przegranych wyborów doszłoby do jego szybkiej finalizacji. To właśnie pomysł takiego rozwiązania – sojuszu pragmatyków – na kilka dni przed katastrofą puszczono jako balon próbny. Nie znamy tylko dwu rzeczy zasadniczych: jakie były wyniki prawdziwych sondaży i jaka jest sytuacja gospodarcza, tzn. kiedy nastąpi załamanie złotówki, której kurs jest sztucznie utrzymywany poprzez zwiększanie zadłużenia celem pokrywania stale rosnącego deficytu. Złotówka musi w końcu odczuć obciążenia zadłużeniem i deficytem. A co za tym idzie, nie wiemy, czy z wyborami prezydenckimi można było czekać do października. W wypadku udanego procesu kolonizacji PiS lub jego rozpadu wybory parlamentarne w 2011 r. już nie byłyby niebezpieczne. To kwestia, kto będzie prezydentem, stanowiła klucz do opanowania sytuacji politycznej w Polsce.

17 jest większe od 18 Na Onecie można było przeczytać ok. dwu tygodni temu, iż prezydent Kaczyński z 18 proc. poparcia „goni” marszałka Komorowskiego z 17 proc. W ten sposób dzięki osiągnięciom matematyki tuskowej mogliśmy się dowiedzieć, iż 17 jest większe od 18. „Dziennikarz”, który to wymyślił, jest niewątpliwie przedstawicielem leninowskiej szkoły matematyki i w ten sposób zadał słuszny kłam matematyce burżuazyjnej. Dla nas wniosek jest jednak taki, że skoro oficjalnie ogłoszono stosunek preferencji wyborczych 18 do 17, to w rzeczywistości musiało być dla Marszałka o wiele gorzej. Musiał to być dzwonek alarmowy. Pośpiech mógł być jednak równie dobrze wywołany czynnikami pozapolskimi. Dlaczego jednak Polska, opanowana całkowicie przez PO i stojące za nią środowiska byłej komunistycznej bezpieki, o czym mówili sami jej przedstawiciele, oraz agenturę marzącą o zniszczeniu IPN, miałaby być rozwiązaniem korzystniejszym dla Centrum niż Polska rozrywana wewnętrznymi sporami i niestabilna? Premier Tusk już zdążył poinformować nas: „wyginiecie jak dinozaury”. Uważam, że oznacza to, iż jest on przekonany, że politycy uważający, iż Polska może mieć jakieś własne interesy, bronić ich, być w jakimkolwiek stopniu niezależna od Rosji i Niemiec, już nie mówiąc o prowadzeniu, o zgrozo, własnej polityki i dążąca do likwidacji decydującego wpływu na życie wewnętrzne dawnych służb, mafii i agentury, to po prostu „dinozaury”. To polityka XIX-wieczna, nieaktualna, bezsensowna, niemożliwa do prowadzenia we współczesnych warunkach i śmieszna przez swoją staromodność. Właśnie tak myślące kierownictwo Polski jest idealne dla realizowania interesów Rosji. Katastrofa lub zamach ucharakteryzowany na wypadek mógłby posłużyć do przedstawienia jako wkroczenie pojednania rosyjsko-polskiego w fazę finalną pod hasłem „kochajmy się”. Tym bardziej że spontaniczna reakcja Rosjan, zwykłych ludzi, jest godna podziwu i imponująca swoją szczerością. Na tle tego pojednania nikt nie zauważyłby, jak społeczeństwo polskie akceptuje ciche, ale pełne i ostateczne podporządkowanie Polski właśnie Rosji, zamiast dotychczasowego tandemu rosyjsko-niemieckiego. Przy bliższej analizie koszty ewentualnej operacji okazują się więc jedynie jej zaletami.

Ze starej agentury na nową Dwa elementy obecnej sytuacji wydają się niezwykle niepokojące. Kontratak agentury i orientacji prorosyjskiej, która rozpoczęła zwalczanie hipotezy zamachu, zanim ta jeszcze została w pełni sformułowana, a następnie zastosowała wobec niej całkowite embargo. Wskazuje to na wielki strach i działanie zaplanowane oraz koordynowane. Dodatkowo akcja PO na wszystkich frontach przeciwko ludziom związanym z PiS już w trzy godziny po katastrofie wskazuje na niezwykłą u Polaków sprawność organizacyjną lub przygotowanie. Nie chodzi tylko o BBN, Bank Narodowy czy IPN, ale także o nominacje całego nowego dowództwa armii. Ale dlaczego zginęli ludzie SLD? Czy w przypadku omawianej hipotezy, zostaliby po prostu poświęceni? Na zmiany w byłym bloku sowieckim należy patrzeć globalnie. Tu nic nie dzieje się w jednym kraju, gdyż centrum wpływów nadal znajduje się w Moskwie. Tej pępowiny nie odcięto i nie chciano odciąć, mimo rozmaitych zabiegów symbolicznych. Jedni nie mieli dość woli i siły, inni odwagi, a jeszcze innych łączyła z Centrum wspólnota interesów, i to po większej części nowych. Ostatecznie przecież większość obywateli wybiera przyszłość, chce mieć autostrady, a sowieckich agentów uważa za patriotów albo potrzebnych profesjonalistów, gdyż jak wiadomo Rosja nie ma żadnych interesów w Polsce ani powodów, by nam szkodzić. W tym roku rozpoczęto wymianę starej agentury na nową, bardziej perspektywiczną. W tym celu w Rumunii poświęcono Iona Iliescu, ujawniając jego powiązania z GRU i KGB, a nawet udział tych służb w obaleniu, ohydnego zresztą, dyktatora Ceausescu i zainstalowania właśnie ekipy „wyniesionej przez spontaniczną rewolucję”. Taki już los niepotrzebnych agentów – muszą swoim kosztem uwierzytelnić nową agenturę. Starzy komuniści doskonale wiedzą, jak działało NKWD I KGB. Dlatego, nawet gdyby pod Smoleńskiem wydarzyła się katastrofa, oni jej tak dla siebie nie zinterpretują, lecz zrozumieją, iż Centrum żąda od nich całkowitej rezygnacji z samodzielnej roli, posłuszeństwa i dyscypliny. Dlatego można się spodziewać szybkiej wasalizacji SLD wobec PO. Pierwszym krokiem będzie porozumienie w mediach, by natychmiast odwrócić obecny trend i zapanować nad świadomością obywateli. Musi powrócić amnezja i pogarda dla tożsamości narodowej. Ewentualny zamach mógłby być też potężnym narzędziem dyscyplinowania wszystkich nieposłusznych, myślących o samodzielności lub nawet niezbyt sprawnych. Rozkazy muszą być wykonywane bez względu na trudności z ich realizacją. To byłby sygnał dla wszystkich, w tym także dla ludzi PO. Warto też przypomnieć, że kandydat SLD na prezydenta Jerzy Szmajdziński był zwolennikiem zakupu amerykańskich F-16.

Między Putinem a Miedwiediewem A teraz zastanówmy się nad ostatnią, wewnątrzrosyjską płaszczyzną. W Rosji mamy do czynienia z rywalizacją dwu ośrodków władzy: premierowskiego i prezydenckiego. Jest to niezależne od woli Putina i Miedwiediewa, ponieważ w takich wypadkach decyduje ich zaplecze. To jedni lub drudzy ludzie mogą awansować i dzielić się apanażami. Dla wszystkich już nie starczy. Dlatego wydarzenie pod Smoleńskiem, jeśli nie okazałoby się katastrofą, mogło stanowić element rozgrywki między obu obozami. Gdyby zaś było katastrofą, stanie się stawką w grze między nimi. O tym już wkrótce się przekonamy. Z punktu widzenia zaplecza byłaby to rywalizacja między GRU i KGB. Zauważmy, że lotnisko w Smoleńsku jako wojskowe znajduje się pod kontrolą GRU. Dalsze losy Plusina, jego ewentualna depresja, pięciokrotne śmiertelne postrzelenie się, a następnie rzucenie się pod TIR-a będą ważną wskazówką. Rzecz jasna służba, która wyszłaby zwycięsko z tej kombinacji, wcale nie musi byś odpowiedzialna za ewentualny zamach. Gdyby zaś to była katastrofa, przecież można za pośrednictwem przecieków sugerować zamach dokonany przez przeciwnika. Dlatego należy analizować wszystkie przecieki w kontekście rywalizacji w Moskwie i pamiętać, iż GRU, FSB i wywiad cywilny mają swoje przedłużenia w Polsce. Stąd niejeden kandydat może być popierany stamtąd, choć przez innego gracza. Każdą operację o tej skali łatwo jest uruchomić, ale jeszcze nikomu nie udało się zachować nad nią całkowitej kontroli, mimo że służby sowieckie i rosyjskie zawsze były przekonane, że akurat im takie rzeczy się powiodą. Wystarczy przypomnieć pieriestrojkę. Dlatego o przyszłości zadecyduje kontrola nad mediami i siła przebudzenia narodowego. Czy okaże się ono jedynie krótką przerwą w śnie, czy też początkiem stawania się narodem po 50-letnim eksperymencie sowieckim i 20-letnim postkomunistycznym? Józef Darski

Reforma systemu emerytalnego Waldemar Pawlak z PSL nie ustaje w swoich bojach w walce o nowy system emerytalny w Polsce, oparty na przedsiębiorczości i przezorności każdego Polaka. W czwartek ogłosił chęć zorganizowania referendum na temat emerytur. Nie ustają w bojach również jego przeciwnicy, którzy wytaczają przeciwko jego propozycjom epitety typu: „złudne”, „oderwane od rzeczywistości”, „niekonstytucyjne”. Przypomnijmy pokrótce propozycje Waldemara Pawlaka (więcej pisaliśmy o nich w „Najwyższym CZASIE!” nr 8 z tego roku w artykule „Chłopskie rozwiązania dla emerytów”):

1. Polacy mają płacić niską składkę emerytalną – w wysokości ok. 120 zł miesięcznie od osoby;
2. każdy ma dostać jednakową emeryturę zapewniającą minimum socjalne po przekroczeniu wieku uprawniającego do pobierania świadczeń;
3. chcąc mieć wyższą emeryturę, musimy o nią zadbać sami, np. poprzez dobrowolne oszczędzanie (np. w Otwartych Funduszach Emerytalnych).

Niska składa i niska emerytura Po pierwsze: trzeba powiedzieć, że Pawlak jako wicepremier rządu jest pierwszą osobą w Polsce na tak wysokim stanowisku, której propozycje zmierzają ku temu, by faktycznie dać ludziom wolność wyboru swojej przyszłej emerytury, nie dbając jednocześnie o wyniki finansowe OFE, które – przypomnijmy – w głównej mierze tworzą dług publiczny, kupując obligacje, za który to zakup pobierają wysoką prowizję, a które to obligacje można bez żadnych opłat kupić w największych bankach rozsianych po całej Polsce. Po drugie: Waldemar Pawlak jest odpowiednią osobą do tego, by zabierać głos w sprawie emerytur (a niektórzy komentatorzy chcieli mu tego prawa odmówić), ponieważ Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, w którego gestii leży kwestia emerytur, jest dziś opanowane przez Polskie Stronnictwo Ludowe i kto jak nie szef PSL może mieć wpływ na treść ustaw, jakie w tymże ministerstwie są tworzone. A po trzecie: skoro pomysł rzucony w lutym za bardzo nie chwycił (nie przeprowadzono sondaży, nie odbyła się jakaś głębsza debata publiczna), a po dwóch miesiącach znów wraca, to jest nadzieja, że PSL tak szybko nie odpuści. Wybrało zresztą doskonały punkt do kontrataku na Platformę Obywatelską – rzucić bardzo wolnościowy pomysł na emerytury, wiedząc że PO stoi na straży interesów OFE, by wreszcie koalicjant pokazał swoją zamordystyczną naturę. Pawlak tak daleko zagonił się w swoim pomyśle, że zaproponował referendum w sprawie zmiany systemu emerytalnego. Do wyboru byłby jasny i przejrzysty system, w którym każdy ma taką samą emeryturę i płaci taką samą niską składkę – albo obecny, gdzie dobrze się mają tylko towarzystwa emerytalne, którym państwo pod przymusem zapewniło z jednej strony popyt w postaci kilkunastu milionów klientów, a z drugiej dało za darmo produkt (obligacje), na obrocie którym zarabiają OFE. W przypadku gdyby doszło do referendum w tej sprawie, można by liczyć na to, że do ataku przystąpiłyby towarzystwa emerytalne, odezwałyby się głosy „niezależnych” ekspertów wysługujących się OFE. A te ostatnie nie skąpiłyby środków, gdyż do obrony przed emerytami mają aktywa wynoszące ponad 180 miliardów złotych. Zrobią wszystko, by dalej spokojnie nimi zarządzać, pobierając oczywiście odpowiednie wynagrodzenie (nie podlegające wycenie rynkowej, gdyż OFE są przymusowe). Niewątpliwie kampania referendalna byłaby bardzo ciekawa. I chociaż za pozostawieniem status quo stałyby pieniądze, więc i na pewno najlepsi specjaliści od ogłupiania mas, mogłaby na wiele lat ustawić podział sceny politycznej – kto służy Polakom, a kto instytucjom finansowym. Pomysł w swojej prostocie jest jednak tak rewelacyjny, że nawet mógłby zostać zaakceptowany przez społeczeństwo.

Złudzenia krytykantów Pomysły Pawlaka będą teraz prawdopodobnie z wielu pozycji atakowane. Eksperci już zaczęli wyśmiewać założenia, bo przecież „Polacy i tak nic nie zaoszczędzą”. Trudno im przyjąć do wiadomości, że to, co ludzie robią ze swoimi pieniędzmi (czy chcą oszczędzić, czy je przepić, czy wydać na dobra czysto konsumpcyjne, czy zainwestować w rozwój swoich dzieci), jest ich prywatną sprawą. Jednak intelektualiści mają wpisaną w swoją rolę troskę o ten świat i niesienie mu swoich propozycji rozwiązywania ludzkich problemów. Ponieważ faktycznie kilka procent staruszków mogłoby zostać bez środków do życia, to lepiej wrzucić wszystkich do jednego wora z napisem: „ciemna i niezaradna masa”, za którą trzeba myśleć, niż pozostawić naturalny stan swojemu biegowi. A zgodnie ze swoją naturą ludzie zabezpieczali się na starość poprzez wychowanie potomstwa lub oszczędzanie. To, że dzisiaj Chiny mają jedne z największych oszczędności na świecie, nie wynika z ich bogactwa, tylko z tego, że nie ma tam państwowego systemu emerytalnego, więc nawet przeciętnie zarabiający Chińczyk – którego w dodatku pozbawiono możliwości zabezpieczenia się na starość poprzez posiadanie kilkorga dzieci – musi gromadzić oszczędności na swoją starość. Wie, że nikt za niego tego nie zrobi. I dziś to Stany Zjednoczone siedzą w kieszeni Chin, a nie na odwrót. Propozycja Pawlaka spowodowałaby, że to np. Polacy wykupywaliby Niemców, Francuzów czy Holendrów, a nie na odwrót. Działające w Polsce zagraniczne koncerny medialne będą więc podobne pomysły albo wyśmiewać, albo przemilczać. Na pewno propozycja PSL spotka się z życzliwością ze strony Centrum im. Adama Smitha, gdyż z podobnym projektem (wręcz identycznym) w 2007 roku wystąpił ówczesny przewodniczący Rady Nadzorczej Zakładu Ubezpieczeń Społecznych – Robert Gwiazdowski, prezydent CAS. W lutym tego roku rozwiązania Pawlaka poparła również… Unia Polityki Realnej, zastrzegając jednak, że są to rozwiązania tymczasowe i przejściowe do całkowicie wolnego systemu emerytalnego, gdzie każdy sam jest odpowiedzialny za materialne zabezpieczenie starości. Jednak Business Center Club uznał ten pomysł za „oderwany od rzeczywistości”, a wyliczenia za nierealne. Krajowa Izba Gospodarcza z kolei uważa, że najpierw trzeba zlikwidować KRUS i objąć wszystkich jednym powszechnym ubezpieczeniem, a potem sprawdzić, czy da się wprowadzić nowy projekt. „Gazeta Wyborcza” nazywa zaproponowany system „złudnymi emeryturami Pawlaka”. Problem jest w tym, że lider PSL zmienił trochę koncepcję w ostatnich trzech miesiącach. Początkowo mała składka miała zapewnić dosyć niską emeryturę, gwarantującą minimum socjalne (ok. 650-700 zł). Dziś już mówi o emeryturze wynoszącej 1200 złotych. Warto dodać, że obecnie średnia emerytura wynosi 1500 zł, wiec faktycznie trudno oczekiwać, że przy takiej składce można osiągnąć tak wysoką emeryturę państwową bez ogromnych dotacji ze strony państwa. Nie można jednak z góry przekreślać koncepcji Gwiazdowskiego-Pawlaka, bo w swoim założeniu jest ona dobra. Daje jakieś podstawowe zabezpieczenie na starość. Przy założeniu, że miałoby ono wynosić minimum socjalne, faktycznie nie ma problemu ze znalezieniem środków. Przecież i obecnie do ubezpieczeń społecznych dopłaca się ok. 72 miliardów złotych rocznie z innych źródeł niż składki emerytalne. I trzeba powiedzieć, że lwia część powstaje w wyniku wyrównywania przekazywania środków do OFE. Czyli najpierw ludzie płacą składkę emerytalną do ZUS, potem ZUS jej część przekazuje do OFE, a potem ludzie muszą jeszcze raz zapłacić w podatkach tzw. wyrównanie dla ZUS. Nowa propozycja byłaby bardziej przejrzysta: płacisz małą składkę na swoją niską emeryturę, a obecnym emerytom dopłacasz w innych podatkach. Wg moich wyliczeń poczynionych w lutym, przy założeniu 100-złotowej składki na wypłatę obecnych emerytur brakowałoby ok. 56 miliardów złotych w pierwszym roku działania (z każdym rokiem suma ta spadałaby). Zrównując wiek emerytalny kobiet i mężczyzn oraz likwidując wcześniejsze emerytury, można oszczędzić ok. 30 miliardów. Dodatkowe 11 miliardów można przesunąć, likwidując chory system rent z tytułu niezdolności do pracy, które w większości są złudzeniem (zostawiając przy tym renty z tytułu całkowitej niezdolności do pracy i samodzielnej egzystencji). Zatem nawet przyjmując zaledwie 100-złotową składkę miesięczną, można przy odrobinie chęci wprowadzić system kanadyjski (bo m.in. w tym kraju ten „nierealny” model istnieje) bez szkody dla budżetu państwa. Pomimo iż proponowany system nie zrywa z państwową emeryturą, należy go ze wszystkich sił wspierać, przeciwstawiając obecnemu złodziejskiemu, gdzie jedynym wygranym są Powszechne Towarzystwa Emerytalne i ich pracownicy. Podatnik zarabiający średnią krajową zyskałby dzięki płaceniu niższych składek emerytalnych ok. 5 tysięcy złotych rocznie. Jeżeli miałby taką chęć, mógłby tę sumę w całości przekazać OFE, by te kupiły dla niego obligacje rządowe, za co pobrałyby prowizję przewyższającą potencjalny zysk z obligacji – ale raczej nie ma co liczyć, że takich głupców jest wielu. Towarzystwa emerytalne o tym wiedzą i będą wykorzystywać każdy możliwy sposób do obśmiania proponowanych zmian.

Znieść podatek od oszczędności Znając jednak polskie realia, można się obawiać, że nawet prosta propozycja emerytur uległaby znacznym modyfi kacjom podczas procesu legislacyjnego. Na zadawane mi pytania o to, w którym fi larze opłaca się oszczędzać na emeryturę – pierwszym, drugim czy trzecim – i który z nich jest lepszy i najpewniejszy, zawsze odpowiadam, że ten czwarty – niezinstytucjonalizowany indywidualny model każdego z nas, w którym jednostka sama decyduje: 1. czy inwestować, 2. w co inwestować, 3. za pomocą kogo inwestować, 4. w jak długim okresie inwestować, 5. kiedy przejść na emeryturę. By jednak rozwinął się system czwartego filaru, o którym zresztą Waldemar Pawlak dość pochlebnie się wypowiadał: „Każdy niech sam decyduje, jak inwestować. Dostaje tę podstawową emeryturę, a reszta zależy od niego” – konieczne jest, by wreszcie przestać karać Polaków za oszczędzanie bez udziału instytucji finansowych. Zwolnione z podatku od oszczędności są ubezpieczenia na życie, fundusze emerytalne, tzw. trzeci filar, a nie są dobrowolne oszczędności gromadzone czy to na lokacie bankowej, czy w postaci innych możliwości indywidualnego oszczędzania. Dlatego wraz z wprowadzeniem systemu kanadyjskiego w emeryturach konieczne jest zlikwidowanie podatku karzącego oszczędzających ludzi, tak by w największym stopniu mógł w Polsce rozwinąć się czwarty filar – indywidualne oszczędzanie przez każdego z nas. Gdy z czasem Polacy nabiorą nawyków, możliwe będzie zlikwidowanie jakiejkolwiek emerytury państwowej, uzależnionej na każdym kroku od widzimisię polityków. W całej tej dyskusji warto pamiętać, że Waldemar Pawlak będzie kandydował na stanowisko prezydenta. Zgłaszając tego typu propozycje, może podebrać Platformie pewną liczbę co bardziej uświadomionych wyborców – i nie wiadomo, jak czyste są jego intencje. Prawdopodobnie chodzi o odwrócenie uwagi od KRUS, do którego próbuje się zupełnie niepotrzebnie dobrać Platforma. Należy wiedzieć, że do KRUS dopłaca się blisko trzykrotnie mniej niż do ZUS i że z roku na rok dotacja państwowa jest coraz mniejsza (odwrotnie niż w przypadku ZUS). Nowy system emerytalny może być równie prosty i przejrzysty! Marek Łangalis

PO-SLD cywilizuje lustrację W podpisanej przez Komorowskiego nowelizacji ustawy o IPN najwięcej emocji - takie przynajmniej można odnieść wrażenie - budzi sposób wyboru prezesa. I słusznie, bo zostawiła to w gestii niezlustrowanych środowisk uniwersyteckich i o tym czyja kandydatura zostanie przedstawiona Sejmowi będą teraz decydować "autorytety" w rodzaju rektora Ceynowy, co to stanął na czele walki z oświadczeniami lustracyjnymi, bo - jak się później okazało - sam był agentem SB, co jednakowoż ani trochę nie zachwiało zaufaniem jakie mieli do niego koledzy z uniwersytetu, którzy nie dopatrzyli się żadnego konfliktu interesów, ani najmniejszej niestosowności i prawie jednogłośnie (przy bodajże jednym głosie sprzeciwu) wyrazili mu swoje poparcie. I to oni, do spółki z takimi jak inny uniwersytecki autorytet, który na swoim oświadczeniu lustracyjnym wysyłanym do IPN dopisał "Pocałujcie mnie w dupę pajace", będą wybierać kolejnego prezesa IPN. Nie mamy więc szans na drugiego Kurtykę, obawiam się nawet, że i na drugiego Kieresa nie ma co liczyć, bo niezlustrowane i trzęsące portkami przed własną przeszłością środowiska akademickie wybiorą sobie takiego, który wszystkich o teczkowanych oszczędzi i pozwoli dalej cieszyć się niezasłużonym szacunkiem autorytetu moralnego. A sejmowa większość, czyli Platforma, tego kogoś przyklepie, bo nie po to forsowała tę ustawę z taką determinacją, żeby robić problemy na ostatniej prostej. Nie sam wybór prezesa, czyli oddanie go pod pełną kontrolę niezlustrowanych środowisk i partii rządzącej, jest w tej ustawie najbardziej niepokojący. Prawdziwe przerażenie - nie przesadzam - powinny bowiem budzić wprowadzone nią zmiany w dostępie do dokumentów SB i wykorzystywaniu informacji w nich zawartych.

Art. 30

1. Każdy ma prawo wystąpić z wnioskiem do Instytutu Pamięci o udostępnienie do wglądu kopii dotyczących go dokumentów.

2. Instytut Pamięci udostępnia kopie dostępnych dokumentów, o których mowa w ust. 1, dotyczących wnioskodawcy, z wyjątkiem dokumentów:

1) wytworzonych przez wnioskodawcę lub przy jego udziale w ramach czynności wykonywanych w związku z jego pracą lub służbą w organach bezpieczeństwa państwa albo w związku z czynnościami wykonywanymi w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji;

3. W udostępnianych kopiach dokumentów anonimizuje się dane osobowe osób trzecich.

Tak, w skrócie, wygląda najważniejsza zmiana jaką właśnie podpisał Bronisław Komorowski, nie przejmując się zarzutami, że nowe przepisy naruszają konstytucyjne prawo do ochrony prywatności. Skreślone fragmenty to to, co wyleciało z obecnej ustawy. O ile więc stara ustawa nie dawała wglądu do wytworzonych przez siebie dokumentów i donosów funkcjonariuszom i tajnym współpracownikom SB, po wejściu w życie tej właśnie podpisanej każdy z nich będzie mógł otrzymać kopie wszystkiego co w ramach swojej bezpieczniackiej kariery zgromadził lub wytworzył. W ręce funkcjonariuszy i tajnych współpracowników SB trafią więc ich wszystkie raporty o osobach przez nich inwigilowanych, wszystkie zgromadzone na nich haki, kompromitujące informacje, czy zwykłe plotki. Wszystko co na swoje ofiary mieli. A dzięki Platformie i Komorowskiemu, z tych dokumentów i donosów nie zostaną nawet usunięte nazwiska osób trzecich, wszystko do wglądu. Ludzie, którzy przez lata zajmowali się łamaniem innym życia i brali za to pieniądze, dzisiaj dostaną z powrotem do ręki to co im wtedy do tego łamania życia służyło. Wszystkie donosy i plotki, każdą kompromitującą ich ofiarę informację - prawdziwą lub nie. Jakiż użytek można z tego dzisiaj zrobić, nawet nie próbuję sobie wyobrażać. Jakiś TW doniósł, że pani Kowalska ma romans z panem Nowakiem? Do dzisiaj, jeśli pani Kowalska i pan Nowak nie byli osobami publicznymi, ta informacja była zaczerniona i pozostawała ich słodką tajemnicą, ale już wkrótce były TW będzie mógł sobie pobrać z IPN-u opatrzony urzędową pieczęcią dokument, w którym będzie to miał napisane czarno na białym. I jeśli pani Kowalska jest dzisiaj wystarczająco bogata lub wpływowa, będzie jej można ten kwit, a raczej obietnicę milczenia o nim, sprzedać za odpowiednią cenę. Nowa ustawa to reaktywacja SB, której funkcjonariusze i tajni współpracownicy będą mogli całkiem legalnie odzyskać swoje przejęte przez IPN aktywa, kopie, a przy pewnej dozie sprytu i bezczelności nawet oryginały, które będzie można zniszczyć lub zabrać. I ponownie zrobić z nich użytek, znowu kosztem tych samych ludzi, których niszczyli za komuny. To jest istota nowej ustawy, trzeba być ślepym, żeby tego zagrożenia nie widzieć i mówić coś o cywilizowaniu lustracji, gdy jest to raczej jej prywatyzacja, z prawem pierwokupu dla byłych funkcjonariuszy i tajnych współpracowników. I o ile rozumiem dlaczego ta ustawa tak się podoba SLD, które przecież jest spadkobiercą partii rządzącej za pomocą SB i ma wobec SB dług wdzięczności, o tyle zupełnie nie rozumiem dlaczego Platforma - z nielicznymi chlubnymi wyjątkami - na to poszła. Dla kogo uchwaliła tę ustawę, i jaki wpływ na to miał fakt, że ojcem-założycielem tej partii był - a przynajmniej się nim obwołał - agent. Jakie polityczne interesy - bo przecież nie merytoryczne względy - pchnęły Platformę do uchwalenia bubla prawnego, na dodatek tak szkodliwego nie tylko dla samej idei lustracji (bo poparcie dla niej zawsze było w Platformie wyłącznie koniunkturalne), ale przede wszystkim dla tych tysięcy ludzi, których nie zamazane nazwiska trafią teraz do rąk każdego, kto w tamtych czasach miał swój udział w gnojeniu ich? I po długiej przerwie będzie mógł do tego gnojenia wrócić, jeśli tylko będzie miał potrzebę lub ochotę. Najbardziej jednak szokuje mnie radosne poparcie jakim nowa ustawa cieszy się w środowiskach zawsze wrogich lustracji, a zwłaszcza wśród animatorów kolejnych frontów antylustracyjnych z Gazety Wyborczej, która nie powinna mieć żadnego politycznego interesu w przepchnięciu ustawy dającej SB taką przewagę nad jej ofiarami i dzisiaj powinna  być na pierwszej linii frontu walki z nową ustawą. Odkąd bowiem pamiętam, przy każdej dyskusji na temat lustracji Gazeta przekonywała, że wypominanie komuś agenturalnej przeszłości jest okrutne, nieludzkie, i może spowodować falę samobójstw. Dzisiaj ta sama gazeta skacze do powały, bo decyzją Komorowskiego w ręce SB wpadnie każda informacja, plotka, każdy kompromitujący materiał, o dziesiątkach tysięcy, może milionach osób, których nazwiska z jakiegoś powodu znalazły się w czyichś donosach, w kontekście mającym umożliwić SB ich zniszczenie. Nie rozumiem jak można godzić wylewanie hektolitrów łez nad losem każdego agenta trafionego teczką, i nie mieć cienia współczucia dla tysięcy potencjalnych ofiar, które dzisiaj mogą zapłacić wysoką cenę za to, że nie robiąc nic złego, kiedyś były bohaterami - bohaterami, nie autorami - donosów. Poparcie Gazety, czy szerzej, środowisk antylustracyjnych, dla tej kuriozalnej ustawy świadczy o tym, że walka z lustracją nigdy nie była ochroną "ślusarza z Pafawagu", nie chodziło o jednostki i o czyjąś krzywdę. Bo dzisiaj okazuje się, że tej troski na jaką zawsze mogli liczyć agenci SB nie starczyło już dla ich ofiar. I proszę nie mówić, że ustawa daje możliwość zastrzeżenia niektórych danych wrażliwych (art. 37), bo pozostałe zapisy są sformułowane w taki sposób, że praktycznie czynią ten przepis niewykonalnym. Instytut ma 7 dnia na udostępnienie każdemu dotyczących go danych, wystarczy zatem, że funkcjonariusze i tajni współpracownicy SB wystąpią o wytworzone przez siebie dokumenty i donosy pierwszego dnia po wejściu w życie ustawy, a żadna z pojawiających się w nich osób nie zdąży przejść całej procedury zastrzegania dotyczących siebie informacji o charakterze prywatnym. Biorąc pod uwagę fakt, że ofiary SB nie mają pełnej świadomości w czyich donosach i teczkach się pojawiają, a funkcjonariusze i tajni współpracownicy SB to wiedzą, bo to oni je wytwarzali, ofiary są na z góry przegranej pozycji bo ustawa nie przewiduje choćby procedury pytania "bohatera" czyjegoś donosu o zgodę na wydanie kopii donosu jego autorowi lub adresatowi. Można więc bez żadnej przesady powiedzieć, że ustawa nie tyle nawet zrównuje prawa kata i ofiary, co daje katowi ogromną przewagę nad ofiarą, przewagę, którą będzie mógł bez problemu wykorzystać. A biorąc pod uwagę o jakich ludziach mówimy, wielu z nich z pewnością z tej przewagi skorzysta. Platforma przegłosowała, a Bronisław Komorowski podpisał ustawę oddającą ofiary SB ponownie w ręce swoich prześladowców, nie korzystając nawet z możliwości upewnienia się w Trybunale Konstytucyjnym czy ten naganny moralnie dar jest przynajmniej formalnie zgodny z Konstytucją. A Marszałek miał ku temu wyborną okazję, bo gdyby zgodnie z wolą Prezydenta odesłał ustawę do Trybunały, nikt poważny nie mógłby mieć do niego pretensji, bo byłoby to nie tylko uzasadnione, ale też wyjątkowo eleganckie, a i dla samego Marszałka bezpieczne, bo zdjęłoby z niego odpowiedzialność za ewentualne konsekwencje niekonstytucyjności już wprowadzonej w życie ustawy. Żeby dopełnić obrazu, Platforma przegłosowała też, w trybie ekspresowym, nowelizację dopiero co podpisanej ustawy, wprowadzając zapisy przyspieszające przejęcie kontroli nad Instytutem i oddanie jej całkowicie w ręce marszałka Komorowskiego, który zapewne wkrótce jako p.o. Prezydenta będzie miał okazję podpisać ustawę dającą mu - jako Marszałkowi Sejmu) prawo jednoosobowego wyznaczenia prezesa IPN-u, który potem, też jednoosobowo, wyznaczy sobie trzech zastępców. I wyczulone zazwyczaj autorytety od standardów nie widzą w tym ani konfliktu interesów samego Marszałka, ani faktycznego przejmowania IPN-u przez jego partię, do czasu wyboru nowego prezesa, czyli nie wiadomo kiedy. Działania Platformy i Komorowskiego nie są ani odpolitycznianiem IPN-u (bo trudno mówić o odpolitycznianiu instytucji, której szefa za chwilę jednoosobowo powoła kandydat na prezydenta partii rządzącej), ani cywilizowaniem lustracji (bo co to za cywilizowanie, jeśli się oddaje funkcjonariuszom i agentom wszystkie materiały jakie kiedykolwiek wytworzyli lub zgromadzili na swoje ofiary), tylko ordynarnym skokiem na IPN. Jeśli ktoś naprawdę myśli, że to tylko histeria sierot po Kurtyce, niech uważnie przeczyta ustawę, może to tylko ja nie umiałam w niej znaleźć ani tego odpolitycznienia, ani ucywilizowania. Kataryna

Nie mamy powodów, by ufać Rosjanom Rosjanie powinni powiedzieć: zginął wasz przywódca, wy tę sprawę wyjaśnijcie. To oni powinni pomagać przy naszym śledztwie, a nie odwrotnie - mówi Jacek Trznadel w rozmowie z Piotrem Zychowiczem. Na swojej stronie internetowej umieścił pan list otwarty do premiera Donalda Tuska, w którym apeluje pan o „powołanie niezależnej Międzynarodowej Komisji Technicznej do zbadania przyczyn katastrofy” pod Smoleńskiem. Jacek Trznadel: Tak i odzew na ten list przeszedł najśmielsze oczekiwania. Moją skromną stronę odwiedziło kilkadziesiąt tysięcy osób, 13 tysięcy z nich podpisało apel. Wiele znanych postaci życia publicznego i wielu zwykłych Polaków. Doszło do tego, że moja strona nie wytrzymała tego oblężenia i były momenty, w których nie funkcjonowała. Na ogół miałem na niej naraz po dwóch, trzech gości, teraz za jednym razem wchodziło na stronę po 300 – 400 internautów. To pokazuje, jak Polacy bardzo niepokoją się tym, w jaki sposób prowadzone jest śledztwo w sprawie katastrofy.

A co pana niepokoi w tym śledztwie? To, że jest ono właściwie prowadzone przez stronę rosyjską. Nasi prokuratorzy odgrywają w nim rolę marginesową. A mówimy przecież o śmierci prezydenta Rzeczypospolitej, głowy naszego państwa! Niestety, ze strony rządu Donalda Tuska i samego premiera nie widzę woli do stanowczego zażądania od strony rosyjskiej przekazania Polsce śledztwa. Rozumiem, że są pewne przepisy międzynarodowe, które mówią, że postępowanie prowadzi kraj, na którego terenie doszło do katastrofy. Jednak w sytuacji tak wyjątkowej powinno się z tej zasady zrezygnować.

Rząd twierdzi, że jest zadowolony ze sposobu, w jaki Rosjanie prowadzą śledztwo. No cóż. Mnie to, że czarne skrzynki naszego samolotu badają Rosjanie, nie napawa zadowoleniem. Mało tego, Rosjanie podobno mają nam dać tylko spisane przez siebie zapisy, stenogramy z taśm, ale samych czarnych skrzynek nam nie oddadzą. Przecież to jest polska własność! Każdy kawałek, każda część tego samolotu została kupiona przez nas. Jak można nam nie oddać naszej własności? Jak to możliwe, że nasi prokuratorzy muszą występować do Rosjan o przekazanie nam zapisów? To godzi w nasz honor, godzi w suwerenność narodową.

Rosjanie traktują Polskę protekcjonalnie? To delikatne określenie na to, co się dzieje. Ale to, co mnie najbardziej przeraża i dlaczego napisałem mój list otwarty do premiera, to fakt, że nasze władze akceptują to bez żadnych protestów. Mało tego, jeszcze się do Rosjan przymilają. Pomysł na ustanowienie komisji złożonej z niezależnych zagranicznych ekspertów wziął się z tego, że nie ufam ani Rosjanom, ani – przykro to powiedzieć – polskim śledczym.

Dlaczego nie ufa pan Rosjanom? Proszę pana, ja doskonale pamiętam, jak w 1943 roku w Krakowie „Goniec Codzienny” ogłosił, że w Katyniu znaleziono zbiorowe mogiły z polskimi oficerami. Od samego początku bardzo się tą sprawą interesowałem. Ponieważ Niemcy chcieli odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, powołana została właśnie międzynarodowa komisja do wyjaśnienia sprawy Katynia. Pluto na nią, oburzano się strasznie. Ale ci specjaliści z różnych krajów znakomicie się spisali. Ich werdykt był uczciwy. Sowieci powołali zaś własną komisję, komisję Burdenki, której werdykt był całkowicie sfałszowany. Pewien czas temu byłem w Katyniu i rozmawiałem z tamtejszym starym chłopem. Początkowo nie chciał mówić, ale córka przekonała go, że już go za to „nigdzie nie wywiozą”. Powiedział mi, jak funkcjonowała komisja Burdenki, która powołała go na świadka. Oni mu nawet nie dali przeczytać tego, co podpisał!

Mówi pan o Związku Sowieckim, a dziś mamy do czynienia z Rosją. Ale w dzisiejszej Rosji ciążenie autorytarne jest niezwykle silne. Przypominam, że tym krajem rządzi były agent KGB, członek klanu czekistów. Jego ojciec był w NKWD, a dziadek był kucharzem Lenina. Dziś jego potomek kieruje państwem o imperialnych ambicjach, państwem nieprzychylnym wobec Polski. To wszystko chyba wręcz powinno skłaniać do ostrożności, do braku zaufania do rosyjskich śledczych. Niestety, nasz rząd całkowicie ignoruje ten kontekst i rozpływa się nad rzekomo wspaniałą postawą Rosjan.

Rzecznik rządu Paweł Graś powiedział, że „każda ingerencja rządu w proces badania [przyczyn katastrofy] byłaby bardzo źle odebrana”. To przerażające. To droga do zagłady naszej suwerenności. Dla tych ludzi ważniejsze jest, aby nie zostali „źle odebrani” przez Rosjan, niż to, aby wyjaśnione zostały okoliczności śmierci ich prezydenta. Przecież nikt im nie każe iść z Rosją na noże. Nikt im nie każe, żeby zagrozili, że jeżeli nie dostaniemy czarnych skrzynek, to wysadzimy w powietrze mauzoleum Lenina. Chodzi po prostu o zdecydowane wystąpienie w obronie naszej racji stanu. Niestety, w postawie tego rządu widzę nastawienie PRL-owskie. Obawę przed zrobieniem przykrości, narażeniem się Wielkiemu Bratu. Ktoś napisał w Internecie, jak to by wyglądało, gdyby pod Smoleńskiem rozbił się Air Force One. Natychmiast do Rosji przyleciałoby pewnie z 15 amerykańskich odrzutowców wypełnionych armią śledczych i ekspertów. I to oni do ostatniej cząsteczki zebraliby wrak maszyny i to oni przeprowadziliby śledztwo. Żadne silne, suwerenne państwo nie pozwoliłoby sobie na to, co robią teraz z nami Rosjanie.

Jakie zachowanie strony rosyjskiej by pana satysfakcjonowało? Oddanie śledztwa w sprawie śmierci polskiego prezydenta i katastrofy polskiego samolotu w ręce Polski. Rosjanie powinni powiedzieć: zginął wasz przywódca, wy tę sprawę wyjaśnijcie. To oni powinni pomagać przy naszym śledztwie, a nie odwrotnie. W ten sposób pokazaliby, że mają czyste intencje i wokół całej sprawy nie byłoby żadnych niedomówień. Gdyby tak zrobili, prorosyjska euforia, jaką można zaobserwować w polskich mediach i wśród polskich polityków, byłaby rzeczywiście uzasadniona. Gdyby żył prezydent Kaczyński, nigdy nie pozwoliłby na coś takiego, co teraz obserwujemy.

Dlaczego? Bo to był człowiek o zupełnie innym etosie. Prezydent pochodził z typowej inteligenckiej rodziny o przedwojennym kośćcu. Pracowałem przez dziesięć lat z jego matką w Instytucie Badań Literackich, znam tę rodzinę. Była bardzo podobna do mojej. Braci Kaczyńskich wychowywano w duchu wielkiego szacunku dla suwerenności, godności państwa polskiego. Dla nich serwilizm wobec któregoś z sąsiadów był czymś całkowicie nie do przyjęcia. — rozmawiał Piotr Zychowicz

Anatomia nagonki Strach, który opanował salon III RP jest zarówno ostentacyjny jak i naturalny. Skala żałoby po katastrofie smoleńskiej, która miała charakter zbiorowej i oczyszczającej ceremonii narodowej, może spowodować istotne przewartościowania, a w efekcie doprowadzić do utraty przez obecny establishment rządu dusz, a w konsekwencji i rządu ciał, co — z jego perspektywy — znacznie poważniejsze. Chodzi więc o to, aby unieważnić sens owego wspólnego przeżycia. Widać to doskonale w reakcjach na dokument Ewy Stankiewicz “Solidarni 2010″. SLD wystosowuje oficjalny protest do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji podpisany przez wiceszefa partii, Jerzego Wenderlicha i jej rzecznika, Tomasza Kalitę. Oto jak zaczyna się to wystąpienie: “W poniedziałek, 26 kwietnia Program Pierwszy Telewizji Polskiej, wyemitował film dokumentalny Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, “Solidarni 2010″. Producentem filmu jest Robert Kaczmarek — ten sam, który wspólnie z Grzegorzem Braunem zrealizował dzieło pt. „Towarzysz Generał”, poświęcony Wojciechowi Jaruzelskiemu. Grono takich twórców stworzyło film, za pomocą którego po raz kolejny udało się wzbudzić wielkie kontrowersje, podgrzać społeczną atmosferę i podzielić społeczeństwo. Podczas dwugodzinnej emisji bez słowa komentarza, wybrani przechodnie obarczają winą za katastrofę prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem: media, partie polityczne, a nawet Rosjan.” I dalej: “Czy wzbudzanie społecznych i narodowych antagonizmów jest rolą telewizji publicznej? Czy misją telewizji publicznej jest propagowanie nienawiści? Pokazywania odczuć Polaków po tragedii tylko w jednym świetle, pełnym nienawiści, bezpodstawnych podejrzeń i spisków? Groteskowa poetyka tego tekstu, przypominająca prasowe donosy z okresu PRL-u, oddaje jednak retorykę, którą uruchomił salon III RP w obronie status quo. Dzielenie Polaków to podważanie monopolu dominujących w nim ośrodków opiniotwórczych. Te ośrodki nie wahają się użyć najdalej idących insynuacji, obelg i manipulacji. Nagonka organizowana przeciw “Solidarnym 2010″, to przykład kampanii nienawiści, które wcześniej wymierzane były przeciw tym, którzy podważali dogmaty III RP: zwolennikom lustracji czy dekomunizacji, krytykom oligarchicznych porządków naszego państwa. Gdyż próba zakwestionowania pozycji establishmentu III RP to “dzielenie Polaków”. Retoryka ta wyklucza debatę i starcie racji. Ma eliminować, unieważniać, unicestwiać. Przyprawić gębę i ośmieszyć. Jest więc z gruntu antydemokratyczna. Prześledźmy ją na przykładzie kampanii przeciw filmowi Ewy Stankiewicz. Wcześniej jednak dygresja na temat pozycji SLD. Z perspektywy czysto politycznej dziwny może się wydać atak tej partii na film dokumentujący protest przeciw rządowi i popierającym go mediom. Przecież SLD jest opozycją. Jest jednak powiązana silnymi więziami z establishmentem III RP. Ten bowiem wyrasta z postkomunistycznego układu, do którego dokooptowana została część dawnych, opozycyjnych elit. SLD długi czas była jego polityczną emanacją. Po aferze Rywina, która doprowadziła tę partię do — jak się okazało trwałego — kryzysu, establishment wszedł w układ z nowym politycznym protektorem, PO, współuczestnicząc w zasadniczej transformacji tej partii. Być może trudno mówić o zasadniczej transformacji, gdyż w punkcie wyjścia była to nieco pozbawiona wyrazu platforma politycznych rozbitków. Kształt nadał jej wstrząs moralno-polityczny, który był efektem afery Rywina. To wtedy twarzą PO stał się Jan Rokita z projektem radykalnej reformy państwa, a Donald Tusk i inni liderzy ugrupowania podpisali się pod nim. Wówczas PO nie była pupilkiem “Gazety Wyborczej”, a wręcz przeciwnie. Wojna z PiS-em i wyborcze zwycięstwo w 2007 roku doprowadziły do zasadniczej zmiany. Nastąpiła symbioza między establishmentem III RP a PO, a ideowi politycy tej partii zostali wypchnięci na margines. A SLD przecież wpisana jest w III RP. Toteż jej politycy mogą roić o przejęciu roli PO, ale nie mogą zakwestionować głębszego ładu, który utrzymuje ją przy władzy. Wróćmy do filmu. Po to, aby unieważnić jakiś przekaz należy go zdezawuować. Film pokazuje integrację Polaków wobec najważniejszych symboli i instytucji wspólnoty. Jest zapisem czasu szczególnego, gdy pod wpływem wstrząsu następuje zbiorowa refleksja i rozliczenie. Pytanie, które pojawia się przed bohaterami filmu: na ile medialny obraz jest adekwatny do rzeczywistości, jest w takim momencie naturalne. Oczywiste jest również rozważanie wszelkich hipotez, które wyjaśniają katastrofę. Żadnej hipotezy nie wyklucza prokuratura, a więc nie może wykluczyć zamachu ze strony rosyjskiej. Na ile jest to prawdopodobne, to inna sprawa. Byłoby manipulacją eliminować również takie pytania lub domniemania, które, jak wszyscy wiemy, funkcjonowały wówczas — i funkcjonują nadal — na szeroką skalę. W “Solidarnych 2010″ pojawiają się one w umiarkowanej proporcji. Trzeba bardzo złej woli, aby przedstawić je jako tezę filmu. Stwierdzenie (jedno na półtoragodzinny film) o tym, że Tusk ma krew na rękach ma raczej metaforyczny charakter. I znowu, przypisywanie go twórcom filmu, a w wielu wypadkach TVP, jest tak absurdalnym nadużyciem, że może ostać się tylko dzięki powtarzaniu i sytuacji, w której nagonka na film nie ma z nim nic wspólnego. Owszem, ludzie wypowiadający się w “Solidarnych 2010″ są krytyczni wobec stanu rzeczy w Polsce, ale wyraźnie motywuje ich do tego troska o kraj w momencie wyjątkowo dramatycznym. Tak więc film o Polakach, którzy potrafią integrować się w trudnych chwilach i głęboko przeżywać swoją narodową tożsamość został przedstawiony jako nienawistny bełkot opętanej nienawiścią tłuszczy. Gratulacje. Oczywiście, jak zwykle, ton nadaje “Gazeta Wyborcza”, ale trzeba przyznać, że “solidarnie” podjęły go i inne media. TVP 2 ściga się z Polsatem, a ten z TVN 24. W organie Michnika po serii obelg i epitetów (trzeba przecież jakoś walczyć z nienawiścią) rozpisanej na szereg identycznych tekstów chociaż podpisanych przez różnych wykonawców, rozpoczęła się lustracja osób występujących w dokumencie. Okazało się, że ktoś z wypowiadających się pod Pałacem Prezydenckim był członkiem PiS, a ktoś (konkretnie trzy osoby) aktorami. Tomasz Lis w tej samej gazecie stwierdził, że autorzy filmu rzecznikiem ludu uczynili „zgrywającego się do bólu aktora, który nie chce powiedzieć, czy za swe patriotyczne zeznania dostał pieniądze”. Stosując jego poetykę powiedzieć można, że mizdrzący się do mdłości telewizyjny prezenter kłamie wykonując zamówienie swoich mocodawców. Wspomniany aktor wydał nawet oświadczenie, że przed kamerę Stankiewicz trafił przypadkiem i żadnego honorarium za swoje wypowiedzi, jak nikt w tym filmie, nie pobierał. Insynuacje potrzebują wzmocnienia. W “Punkcie widzenia” TVP 2, trójka niezwykle pluralistycznych rozmówców: Olga Lipińska, Daniel Olbrychski i dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz wraz z prowadzącym dyskutują czy film można uznać za “skandaliczny” czy “haniebny”. Olbrychski ogłasza, że pojawienie się w nim aktorów odbiera mu jakąkolwiek wiarygodność. Słuchając go uznać by można, że to prawda, ale byłoby to jednak niesprawiedliwe. Olbrychskiemu zresztą aktorzy mnożą się w oczach i wypełniają całość kadru, insynuuje, że zostali oni wynajęci. Cóż, chyba pozostaje mu współczuć. Stałym motywem ataków na film jest etykietowanie go jako politycznej agitki. Wprawdzie nikt w filmie nie nawołuje na głosowanie na kogokolwiek, ani nie przyznaje się do swoich politycznych wyborów, ale w Polsce Tuska krytyka rządu jest agitacją partyjną, co oznacza nowy rozdział współczesnej demokracji. Oto kolejny fragment naszej nieocenionej gazety. Wywiad z szefem klubu PO, Grzegorzem Schetyną: “— Jak pan ocenia film “Solidarni 2010″ pokazany w TVP? Jeden z bohaterów mówi o smoleńskiej katastrofie: “Tusk ma krew na rękach”. — Film jest nieobiektywny. Odnosi się wrażenie, że zrobiono go na polityczne zamówienie. — Na czyje zamówienie? — Nieprzypadkowo wyemitowano go kilka godzin po tym, gdy prezes PiS ogłosił swój start. Został zrobiony, żeby podzielić Polaków i jednocześnie wesprzeć kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego. Uważam, że powrót do polityki nienawiści będzie zabójczy dla PiS.” Przez chwilę tylko podziwiajmy doskonałą harmonię wywiadującego i wywiadowanego. I przejdźmy do meritum. Autorka filmu wyszła z kamerą na Krakowskie Przedmieście w dzień katastrofy, sobotę wieczorem, pod wrażeniem tego co zobaczyła tam wcześniej. Chciała udokumentować ten czas i tę zbiorowość. Nie miała z nikim umowy. Ileś dni zajęło jej znalezienie producenta, a potem porozumienie się z TVP 1. Zrobiła film w tempie rekordowym na światową skalę, uznając, że należy go ludziom pokazać już dziś, kiedy emocje są jeszcze silne. Przez ten czas nikt, włącznie z “Wyborczą”, nie wiedział czy Jarosław Kaczyński weźmie udział w wyborach. Nie wiedział tego on sam. Ale przecież oczywiste, że film jest polityczną agitką robioną na zamówienie Kaczyńskiego. Rozpisałem się. Można zarzucić mi, że poświęcam miejsce ludziom, którzy na to nie zasługują, bzdurnym tekstom i wypowiedziom. Będzie to jednak tylko półprawda. Teksty są głupie, ich autorzy mali. Ale to oni tworzą opinie III RP, oni niszczą ludzi bezkompromisowych i wartościowych. Bronisław Wildstein

The Best Of Marek Król Od paru dni prawicowa część blogosfery ma nowego , starego bohatera. Marek Król, obecny w polskim krajobrazie medialnym od  ponad ćwierćwiecza, niezbadanym losu zrządzeniem dotarł do tej części czytelników, których poglądy od dawna podzielał, tylko jakoś nie miał okazji im o tym powiedzieć. Ten konserwatysta w każdym calu, zaistniał , jako "skandalista Marek Król" , za sprawą talentu polemicznego , niesłusznych poglądów i jakże wzajemnej niechęci salonu, któremu naraził się śmiertelnie już dawno. Spektakularne wylanie Króla z "Wprost" spowodowało, że od jutra będzie go można czytać na jego własnym blogu. Zanim to jednak nastąpi pozwolę sobie na zachętę zamieścić felieton autora , zamieszczony w jednym z ostatnich numerów tygodnika, pod jego własnym kierownictwem. Tekst powstał pod koniec stycznia bieżącego roku.

Struganie patyka. Ludwik Solski zwykł przed rozpoczęciem prób w teatrze strugać patyk. Stał na scenie, czekając na resztę kolegów aktorów, i scyzorykiem strugał patyk. Któregoś razu młody aktor zapytał Solskiego: „Mistrzu, dlaczego pan zawsze przed rozpoczęciem próby struże patyk?”. „Eee… synku – odpowiedział Solski – jestem w takim wieku, że mogę niespodziewanie umrzeć”. „Ale co ma do tego struganie patyka?” – zapytał zdziwiony młodziak. „A ma. I to dużo – odpowiedział Solski. – Wyobraź sobie, że teraz nagle umieram. Zawsze będę miał pewność, że znajdzie się jakiś idiota, który powie: Solski nie żyje, a jeszcze niedawno wiedziałem go na scenie, jak strugał patyk”. Otóż to, stary kpiarz Solski pokazał, jak z nieistotnej czynności można uczynić wydarzenie istotne dla idiotów. Większość tzw. wydarzeń, newsów i politycznych konfliktów to nic innego jak struganie patyka. Ustawa o pozbawieniu byłych esbeków i innych dzielnych funkcjonariuszy aparatu represji PRL przywilejów emerytalnych to nie tylko struganie patyka, to struganie wariata, bohatera i niewiniątka w jednym przez rządzącą PO. Tylko wariat może wierzyć, że za pomocą ustawowej siekiery pozbawi się nabytych praw nawet esbeków. Trybunał Konstytucyjny albo odrzuci tę ustawę, albo tak ją zmasakruje, że skóra nie będzie warta wyprawki. Wtedy Donald Tusk będzie mógł strugać bohatera walki z esbeckimi przywilejami, którego w nierównej walce, jak na Westerplatte, pokonał Trybunał Konstytucyjny. Trybunał ustawę uzna zapewne za wadliwą i byłym esbekom wypłaci się zaległe świadczenia wraz z odsetkami. Tajemnicą pozostanie to, że ustawa ta nie oburzyła Włodzimierza Cimoszewicza, niewinnego dziecka PRL, a jego powinna szczególnie. To chodzące sumienie prawdziwej lewicy zamierza poprzeć w kampanii prezydenckiej Tuska, a więc pośrednio sprawcę tej ustawy. Cimoszewicz rozważa również, czy nie stanąć na czele komitetu wyborczego kandydata na prezydenta Donalda Tuska. Jeżeli Tuska wesprze jeszcze Jaruzelski, Kwaśniewski, Owsiak i Edward Babiuch, którego nazwiska nie wolno czytać od tyłu, to wtedy nasz premier wygra wybory przed pierwszą turą. W czasach kryzysu przyniesie to dodatkowe milionowe oszczędności. Stworzy się spontanicznie prawdziwy front jedności narodu, który na zawsze uwolni Polskę od tyranii PiS. Zręczna praca polityczna PO uwolni także społeczeństwo od niepotrzebnych dyskusji o przywilejach esbeków. Cóż, PO miała dobre intencje ustawowe, a wyszło jak zwykle. Nowy zreformowany IPN dowiedzie, że peerelowski aparat represji działał w sytuacji wyższej konieczności ustrojowej. A ci, którzy się temu ustrojowi przeciwstawiali, sami wytworzyli atmosferę linczu i nienawiści. I ta atmosfera, jak wiadomo, spowodowała, że słabsi psychicznie funkcjonariusze SB, wyprowadzeni z równowagi, dopuszczali się różnych nadużyć, na przykład zabicia księdza Jerzego Popiełuszki. Struganie opinii publicznej trwa jak za czasów, gdy Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatnio. Struganie teraz dopiero nabiera sensu, gdy na scenę w tańcu z gwiazdami wchodzi nowe pokolenie, uwolnione od męczącej polityki historycznej. Struganie idiotów trwa dla dobra ekologicznej polityki. Dla dobra ochrony środowiska politycznego przed wpływami człowieka. Pro domo sua. Jerzy Urban (gratuluję) wygrał ze mną proces, w którym były esbek Witold Niebudek ujawnił, że byłem TW Rycerz, i dzielnie się tego trzymał. Pierwszy raz w historii różnych lustracji były esbek miał odwagę ujawnić swojego TW. Może to jakiś przełom, choć wątpię. Po 20 latach w IPN znalazła się teczka odtworzeniowa, z której wynika, że byłem TW Adam, o czym nie wiedział rzekomo prowadzący mnie esbek Niebudek. Byłem zatem tajnym współpracownikiem, którego pseudonim utajniono nawet przed esbekiem. Przyjmuję do wiadomości ten wyrok, choć trudno mi zrozumieć uzasadnienie sędzi Agnieszki Matlak z Sądu Okręgowego w Warszawie. Sędzia stwierdza, że nie zasługuję na ochronę dóbr osobistych. Dlaczego? Otóż dlatego, że swego czasu ukazał się we „Wprost" artykuł pt. „Zdrada" o tzw. sprawie Oleksego i podejrzanych kontaktach polityków SLD z wywiadem rosyjskim. „Skoro powód [M. Król] w artykule „Zdrada” w negatywny sposób przedstawił inne osoby i naruszył ich dobra osobiste, to sam w sytuacji podobnej krytyki jego osoby nie zasługuje na ochronę” – stwierdza sędzia Matlak. Myślę, że tak w maglu rodzi się nowe prawo do bezkarnego obrażania i poniżania innych. Proponuję nazwać to prawo lex Matlak: kto raz uderzy SLD, nie zasługuje na ochronę nietykalności cielesnej swojej osoby. Czas zacząć strugać patyk, by coś istotnego po sobie pozostawić. Irena Szafrańska

Oddział "Wiarusy" i jego rozbicie Artykuł, którego autorem jest Dawid Golik z krakowskiego Oddziału IPN, powstał na podstawie fragmentów przygotowywanej przez niego pracy pod tytułem Obszar opanowany przez "leśnych". Działania partyzanckie oraz represje aparatu bezpieczeństwa na terenie Ochotnicy w latach 1945-1956 . Dziękuję za udostępnienie tekstu do publikacji! Genezy oddziału „Wiarusy” należy szukać bezpośrednio w Zgrupowaniu Partyzanckim „Błyskawica”. Wraz ze śmiercią Józefa Kurasia „Ognia” 22 lutego 1947 r. całe zgrupowanie przestało istnieć, a duża część "ogniowców" skorzystała z amnestii. W lesie pozostał jednak trzon operującej w rejonie Rabki 3 kompanii Zgrupowania, dowodzonej przez pochodzącego z Wileńszczyzny Antoniego Wąsowicza „Rocha”. To właśnie z tej grupy narodził się oddział nazywany początkowo po prostu "3 kompanią AK", później zaś od maja 1947 r., czyli po objęciu dowództwa przez Józefa Świdra "Mściciela", "Wiarusami" (rzadziej też pojawiała się nazwa ROAK – Ruch Oporu Armii Krajowej). Od tego momentu, aż do lipca 1949 r. możemy w zasadzie mówić o ciągłości tej grupy, pomimo licznych zmian zarówno na szczeblu dowódczym, jak i w samym składzie osobowym. Partyzanci 3 kompanii por. Henryka Głowińskiego "Groźnego" ze zgrupowania mjr. Józefa Kurasia "Ognia". "Groźny", stoi trzeci z lewej, za nim stoi Antoni Wąsowicz "Roch". Oddział "Rocha", czyli pozostałości 3 kompanii zgrupowania "Ognia" był oddziałem, który kontynuując podziemną działalność postanowił także zastosować represje wobec ujawniających się "ogniowców". Najbardziej znaną tego typu akcją był zamach na Bogusława Szokalskiego "Herkulesa", byłego adiutanta „Ognia”, oraz na jego narzeczoną Albinę Zborowską „Baśkę”, do którego doszło 23 marca 1947 r. W jego wyniku Zborowska została zastrzelona, a Szokalski ciężko ranny. Powodem zamachu na te osoby był nie tylko fakt ich ujawnienia wobec władz, ale także przypuszczenia, że podjęli oni jeszcze za życia „Ognia” współpracę z UB 1. Zaznaczyć należy, że podziemie funkcjonowało wówczas w bardzo trudnych warunkach, gdyż współpracujący dotychczas z partyzantami górale, czyli tzw. „terenówka bandy”, jak określali to funkcjonariusze UB, w dużej części także postanowili skorzystać z amnestii. Sytuacja w Gorcach była na tyle niesprzyjająca dalszej działalności, że dowodzący 3 kompanią Antoni Wąsowicz „Roch” razem z jeszcze dwoma innymi „ogniowcami” (Adamem Domalikiem i Edwardem Superganem) postanowił przerwać walkę i przez Czechosłowację i Austrię przedostać się na Zachód. Partyzanci zaopatrzeni w broń krótką i granaty 7 maja opuścili Polskę. Niestety, próba ta zakończyła się niepowodzeniem i aresztowaniem całej trójki na terenie Austrii 12 maja 1947 r. Antoni Wąsowicz i Adam Domalik zostali następnie przekazani władzom polskim i na mocy wyroku Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie skazani na karę śmierci, którą wykonano 24 lutego 1948 r. Supergan uratował życie, ale trafił na wiele lat do więzienia. Oddział "Wiarusy" w 1947 r. - pierwszy z lewej dowódca Józef Świder "Mściciel", drugi z-ca dowódcy Dymitr Zasulski "Czarny", za nim Mieczysław Łysek "Grandziarz". Klęczy od lewej Adam Półtorak "Wicher", N.N. Wiarusy 1947 r. Od lewej: Adam Półtorak "Wicher", N.N., Adam Papież, Mieczysław Łysek "Grandziarz", Dymitr Zasulski "Czarny". Wiarusy 1947 r. Od lewej: Adam Półtorak "Wicher", Adam Papież, Mieczysław Łysek "Grandziarz", Dymitr Zasulski "Czarny", N.N. Klęczy Dymitr Zasulski "Czarny", przy rkm-ie leży Mieczysława Łysek "Grandziarz". W Gorcach pozostała zaledwie kilkuosobowa grupa partyzantów, na czele z Józefem Świdrem „Pucułą”, który po objęciu nad nią dowództwa zmienił swój pseudonim na „Mściciel”. Dwudziestoletni Świder, dotychczas szeregowy żołnierz 3 kompanii, okazał się być dobrym organizatorem – oddział oficjalnie już działający pod nazwą „Wiarusy” rozbudował do stanu kilkunastoosobowego, wzmocnił też sieć współpracowników i informatorów grupy. W obawie przed stale narastającymi represjami UB z powrotem w góry trafiali kolejni byli żołnierze „Ognia”. Głośnym echem odbiła się w tym czasie sprawa śmierci ujawnionego partyzanta Kazimierza Białońskiego „Rudego”, którego zastrzelono w jednej z zakopiańskich restauracji. Do lasu uciekano więc z jednej strony nie chcąc trafić do więzienia, a z drugiej w obawie o własne życie. „Wiarusy” pod dowództwem „Mściciela” działali aż do 18 lutego 1948 r., kiedy to Józef Świder zginął w potyczce z UB w Lubniu, a pochwycony wówczas Marian Kozłecki „Grzmot” poprowadził 20 lutego obławę na leśny obóz oddziału, którym była ziemianka położona między Harklową a Ochotnicą. Fotografia Józefa Świdra „Mściciela” zastrzelonego przez UB w walce 18 lutego 1948 r., wraz z opisem sporządzonym przez bezpiekę. Po tych wydarzeniach grupę scalił na nowo Tadeusz Dymel „Srebrny”, nie należący wcześniej do zgrupowania „Ognia”. Oddział liczył około 10 osób, nie posiadał stałej bazy, korzystając przede wszystkim z gościnności gorczańskich górali. W lipcu 1948 r. doszło do niejasnego do dzisiaj podziału w obrębie grupy. Według opinii oficerów UB miał on nastąpić na tle okupacyjnej przeszłości „Srebrnego”. Był on bowiem w 1947 r. oskarżony o to, że w czasie wojny współpracował z Gestapo (tajną niemiecką policją państwową) w Nowym Sączu. Nie został jednak osądzony, gdyż uciekł z rozprawy i wraz ze swoim szwagrem Edwardem Skórnógiem dołączył do dowodzonego przez „Mściciela” oddziału „Wiarusy”. Jak dotąd nie udało się w pełni ani potwierdzić, ani obalić tezy o współpracy Dymela z Niemcami 2. Po podziale przy „Srebrnym” pozostali: Stanisław Ludzia „Dzielny”, „Harnaś” (ujawniony w 1947 r. były adiutant „Ognia”), Edward Skórnóg „Szatan” oraz Mieczysław Łysek „Grandziarz”. Odeszli natomiast bracia Samborscy – Kajetan „Lot”, „Teściowa” i Stanisław „Bratek”, „Duch”, Zbigniew Zarębski „Kanciarz” oraz Henryk Machała „Jaksa”, „Gryf”. Na czele grupy stanął „Teściowa”, a oddział przyjął nazwę „Zorza”. Nie działał jednak długo, gdyż już w październiku 1948 r. zawiesił akcje zbrojne, a broń ukrył u Józefa Kościelniaka w Rabce. Partyzanci wyposażeni tylko w pistolety i granaty udali się do Bielska, gdzie zamierzali przeczekać niesprzyjający walce w górach okres zimowy. Podczas podróży pociągiem zostali jednak zdemaskowani: na stacji w Wadowicach wywiązała się strzelanina, podczas której śmierć ponieśli dwaj cywile i milicjant. Zdarzenie to skłoniło Kajetana Samborskiego do zmiany planów. Podjął on mianowicie decyzje o przedostaniu się przez „zieloną granicę” do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Wyprawa miała miejsce w listopadzie 1948 r. i zakończyła się niepowodzeniem. Od lewej: ps. "Saper", Mieczysław Łysek "Grandziarz", Stanisław Ludzia "Harnaś". Już na terenie Czechosłowacji „Teściowa” i „Kanciarz” zginęli zastrzeleni przez funkcjonariuszy tamtejszej bezpieki. Lekko ranny Stanisław Samborski „Bratek” został wydany władzom polskim i po śledztwie skazany na śmierć. Henryk Machała „Gryf”, który nie brał udziału w wyjeździe, powrócił w Gorce do „Wiarusów”, którymi po śmierci „Srebrnego” w październiku 1948 r. dowodził już Stanisław Ludzia „Harnaś”. W ten sposób połączona grupa, powiększona o Jana Jankowskiego „Groźnego”, Leona Zagatę „Złoma”, a później także Stanisława Janczego „Pruta”, działała aż do ostatecznego rozbicia w lipcu 1949 r. Jan Jankowski "Groźny", partyzant oddziału "Wiarusy", stracony przez komunistów 12 I 1950 r. Henryk Machała "Gryf", partyzant oddziału "Wiarusy", stracony przez komunistów 12 I 1950 r. Rozbicie oddziału partyzanckiego „Wiarusy” nastręczało bezpiece bardzo wiele trudności. Akcje prowadzone nieprzerwanie od 1947 r. tylko okresowo wpływały na dezorganizacje działalności grupy, nie mogły jednak doprowadzić do jej zupełnego unieszkodliwienia. Oddział pomimo tego, że tracił swoich najbardziej doświadczonych żołnierzy, także dowódców (Józef Świder, Dymitr Zasulski, Tadeusz Dymel), istniał dalej i zdolny był do prowadzenia działań bojowych na terenie całego powiatu nowotarskiego. Znamiennym jest fakt, że największym sukcesem UB było rozbicie „Zorzy” w 1948 r., a więc akcja sprowokowana tak naprawdę przez samych partyzantów, którzy opuścili góry i próbowali przedostać się na Zachód. Od tego momentu wzmogły się także obławy i aresztowania na samym Podhalu, na co niemały wpływ miały zeznania członków „Zorzy”: Stanisława Samborskiego „Orlika” oraz Bronisławy Zarębskiej (Luschanek). Pomimo intensywnych poszukiwań nie udało się jednak wytropić ukrywających się w swoich „melinach” żołnierzy podziemia, nad którymi z początkiem 1949 r. dowództwo objął Stanisław Ludzia „Harnaś”. Na pierwszym planie (z lewej) stoi Stanisław Ludzia "Harnaś". Pomimo niepowodzeń powstawały kolejne plany rozbicia „Wiarusów”. Początkowo dążono do ujęcia partyzantów poprzez system kontrolowanych przez agenturę i współpracowników UB „bezpiecznych kryjówek”. Nie doceniono jednak faktu, że oddział posiadał cały szereg zaufanych ludzi, którzy nie byli przez UB rozpracowani, a pełnili funkcję informatorów, zapewniając także partyzantom kwaterunek. Wiosną 1949 r. oddział wyszedł z ukrycia i wznowił działalność, przeprowadzając szereg akcji rekwizycyjnych oraz wymierzonych we współpracowników nowej władzy (m.in. zarekwirowano towary w spółdzielni w Nowej Białej 1 kwietnia 1949 r.). Pieczęć „Wiarusów" – III Kompania AK. Skłoniło to funkcjonariuszy do opracowania nowego sposobu likwidacji grupy – tym razem przez wprowadzenie do niej agenta. Próba taka miała miejsce już rok wcześniej w maju 1948 r., kiedy to do „Wiarusów” dołączył Franciszek Mierwa „Łosoś” z Długopola, były partyzant ze zgrupowania „Ognia”, którego dwa miesiące wcześniej bezpieka skłoniła do współpracy. Przyjął on wówczas pseudonim „Wiśniewski”. Miał on za zadanie wejść w skład oddziału, zyskać zaufanie dowódcy, a następnie skłonić go do udania się w rejon Długopola, gdzie przygotowana była już przez UB zasadzka. Plan ten nie powiódł się, przede wszystkim dlatego, że Mierwa będąc w oddziale i  przemieszczając się wraz z nim, nie miał dostatecznej możliwości informowania UB o ruchach grupy, nie był też w stanie skłonić „Srebrnego” do przejścia w rejon Długopola. Mimo to, dzięki jego staraniom udało się ustalić szereg współpracowników oddziału, a także aresztować jej nowego członka – Franciszka Szeligę. 14 lipca 1948 r. donosił on m.in. o przejściu „Wiarusów” przez Ochotnicę Dolną, później jednak utracił z partyzantami kontakt i powrócił do Długopola. Tam od 1949 r. ukrywał się zarówno przed „Wiarusami”, jak i przed UB. Władze zlokalizowały jego miejsce zamieszkania dopiero w 1951 r.

1. Według dostępnych autorowi materiałów ani Szokalski, ani Zborowska nie współpracowali z bezpieką. Z końcem 1946 r. zostali wysłani przez Kurasia na Ziemie Zachodnie, skąd wrócili dopiero po ogłoszeniu amnestii w lutym 1947 r. Według niepotwierdzonych opinii niektórych członków Zgrupowania „Błyskawica” mieli oni dopuścić się defraudacji sporej sumy pieniędzy, przekazanej im dla celów służbowych przez „Ognia”. Również ten fakt zaważyć miał na decyzji o ich likwidacji.
2. Dymel był do 11 listopada 1944 r. zastępcą komendanta, wywodzącej się z oddziału BCh „Zyndram”, placówki AK w Łącku. Poszukiwany był równocześnie przez dowódcę 9 kompanii 1 psp AK por. Juliana Zubka „Tatara”, który chciał na nim wykonać wyrok śmierci. Istnieją przesłanki świadczące o tym, że Dymel nawiązał kontakt z BCh właśnie dlatego, że był podejrzewany przez AK o kontakty z Gestapo. Co ciekawe, w styczniu 1945 r. to właśnie Dymel razem z Edwardem Skórnógiem pomogli partyzantom radzieckim ze zgrupowania mjr./ppłk Iwana Zołotara wysadzić niemieckie magazyny na Zamku Jagiellońskim w Nowym Sączu. Ich nazwiska zostały jednak skrzętnie pominięte w polskim wydaniu wspomnień Zołotara, zapewne by nie kojarzono sowieckich partyzantów z „reakcyjnymi bandami”. Także latem 1948 r. do rozpracowania „Wiarusów” włączyła się Stefania Kruk, wspomniana już przeze mnie informatorka UB posługująca się już wówczas pseudonimem „S-21”, dzięki której udało się „bezpiece” osaczyć i rozbić sztab „Ognia” w lutym 1947 r. Partyzanci, zwłaszcza ci będący „w lesie” jeszcze w okresie okupacji niemieckiej, darzyli ją sporym zaufaniem. W sierpniu 1948 r. spotkała się ona z nimi dwukrotnie, uzyskując sporo informacji na temat bieżącej działalności oddziału, a także nastrojów panujących w grupie. W następnych miesiącach, pomimo wielu prób, nie udało jej się już z nimi skontaktować, na co wydatny wpływ miało zastrzelenie Tadeusza Dymla w październiku 1948 r. i czasowe zaprzestanie walki przez „Wiarusy” w okresie zimowym. Do ponownego nawiązania kontaktu doszło jednak w maju 1949 r., kiedy to „Harnaś”, nowy dowódca oddziału, za pośrednictwem Stefanii Kruk chciał związać się z jakąś większą podziemną organizacją, której „Wiarusy” mogłyby się podporządkować. W nocy z 15 na 16 czerwca 1949 r. doszło do spotkania agentki z partyzantami w Waksmundzie. Miało się ono okazać przełomowym i w konsekwencji doprowadzić do rozbicia grupy. Jak pisał na ten temat Tomasz Gołdyn 3: […] oczekiwania, co do korzyści jakie członkowie oddziału zamierzali odnieść z kontaktu z istniejącym, zorganizowanym podziemiem jakie sformułowali [Stanisław] Ludzia i [Mieczysław] Łysek w rozmowie z agentką „S-21”, mówią wiele o ogólnej kondycji oddziału, prowadzącego przecież samodzielną walkę już od dwóch lat. Stanowili go ludzie młodzi, posiadający spory, niekiedy kilkuletni staż partyzancki, ale pozbawieni doświadczenia dowódczego jak i chyba ogólniejszego pomysłu na dalsze prowadzenie walki. Można nawet odnieść wrażenie, że oczekiwali oni przedstawienia im wizji dalszej działalności podziemnej wraz z określeniem miejsca zajmowanego przez nich w strukturze konspiracyjnej oraz konkretnych zadań do wskazania. Był to więc odpowiedni moment do tego, by przeprowadzić z „Wiarusami” zakrojoną na szeroką skalę grę operacyjną przy pomocy „S-21” oraz wprowadzonego do oddziału agenta. Miał nim być występujący pod pseudonimem „7” Marian Strużyński (vel Marian Reniak) , żołnierz Armii Krajowej z okresu okupacji, następnie członek Zrzeszenia WiN, którego UB pozyskał do współpracy w czerwcu 1947 r 4 . Odgrywając rolę por. „Henryka” z organizacji ROAK (Ruch Oporu Armii Krajowej), miał on być przez agentkę „S-21” wprowadzony do oddziału, co ostatecznie nastąpiło 27 czerwca 1949 r. Wówczas to doszło do spotkania Strużyńskiego ze Stanisławem Ludzią, Mieczysławem Łyskiem i Edwardem Skórnógiem, podczas którego agent wręczył partyzantom egzemplarze wydawanych na zachodzie gazet – "Dziennika Polskiego" i "Dziennika Żołnierza" oraz "Orła Białego", nakreślił też ogólne cele organizacji, z którą mieli związać się „Wiarusy”. Także na kolejnym, mającym miejsce kilka dni później spotkaniu, agent „7” udzielał partyzantom dalszych informacji o ROAK-u, uwrażliwiając ich jednocześnie na to, że istnieje możliwość przerzucenia pewnej grupy osób na Zachód, gdzie mogliby być przeszkoleni do dalszych zadań na terenie Polski. Równolegle do wydarzeń na Podhalu został w pierwszych dniach lipca zatwierdzony opracowany przez oficerów UB – mjr. Franciszka Szlachcica oraz mjr. Stanisława Wałacha „Plan operacyjnych przedsięwzięć do sprawy agenturalnego rozpracowania na bandę Wiarusy”, który szczegółowo przedstawiał scenariusz likwidacji dowodzonego przez Ludzię oddziału. Do realizacji pierwszej części planu doszło 16 lipca 1949 r. Tego dnia niczego niespodziewający się Ludzia, Łysek i Skórnóg mieli być przewiezieni do angielskiej ambasady, co stanowiło w ich mniemaniu pierwszy etap przerzutu ich na Zachód. Jak pisał w swoim doniesieniu agent „7”: Zgodnie z poleconym mi zadaniem skontaktowałem się z  „Harnasiem” na starych Wierchach w sobotę [o] godz. 11-tej. Przeczekaliśmy do zmroku poczem z całą grupą udaliśmy się na Obidowe pod Kościółek aby oczekiwać „sanitarnego auta ambasady angielskiej”. W miedzy czasie „Harnaś” dał mi rolkę filmu z bandy, oraz upoważnienie z „ROAK” dla siebie i rozkazy […]. Poza tym darowali mi ciupagę. Banda nie przejawiała specjalnych obaw. Przebywałem z resztą z nimi przez 12 godzin, więc rozpraszałem skutecznie wszelkie niepewności o powiadomianiu o cudach Zachodnich. O godz. 22-15 m. wsiedliśmy do podstawionego na Obidowej auta, gdzie inicjatywę przejął pracow. U.B. W specjalnie do tego celu przystosowanym samochodzie czekało już dwóch funkcjonariuszy UB ucharakteryzowanych na pracowników angielskiej ambasady. Nie udało się jednak skłonić „Wiarusów” do tego, by nie brali ze sobą broni. Każdy z trójki partyzantów miał przy sobie pistolet oraz granaty. Zawieziono ich do Krakowa, gdzie trafili na dziedziniec WUBP przy pl. Inwalidów. Tam pracownicy UB i żołnierze KBW zaczęli ich kolejno wyprowadzać z samochodu. Najpierw w bezpieczne miejsce zaprowadzono agenta „7”, później kierowca sanitarki zabrał ze sobą Stanisława Ludzię, którego umieścić miał w odpowiednio przygotowanym do tego celu pokoju. Pomylił się jednak i wprowadził go do pomieszczenia, w którym byli funkcjonariusze bezpieki, a na ścianach wisiały komunistyczne portrety. Wywiązała się krótka strzelanina, do której przyłączyli się przebywający jeszcze na dziedzińcu „Grandziarz” i „Szatan”. W jej wyniku Mieczysław Łysek "Grandziarz" został zabity, a ciężko raniony Edward Skórnóg zmarł tego samego dnia w szpitalu. Dowódca grupy, Stanisław Ludzia "Harnaś", był jedynie niegroźnie postrzelony w nogę i po opatrzeniu trafił do aresztu UB. Akcja zakończyła się sukcesem, tym bardziej, że nie doszło do dekonspiracji Mariana Strużyńskiego, który mógł nadal jako por. „Henryk” prowadzić działania zmierzające do schwytania pozostałych na wolności czterech członków grupy. Jeszcze 16 lipca ustalono, że nastąpi to podczas spotkania z przebraną za partyzantów ROAK chroniących radiostację grupą funkcjonariuszy UB i żołnierzy KBW. Do realizacji tej części planu doszło 25 lipca 1949 r. na polanie Surówki koło Rabki. Warto zacytować „Raport z przeprowadzonej likwidacji reszty bandy «Wiarusy»” napisany przez Franciszka Szlachcica (podczas akcji występował jako mjr "Maciej"): Dnia 25. VII. 1949r. grupa pracowników tut. Urzędu i żołnierzy KBW w sile 16 osób ucharakteryzowanych za bandytów, oraz radiostacji w umówionym miejscu na Surówkach k. Rabki pow. Nowy Targ, spotkała się z bandą. D-ca grupy ps. „Maciej”, prac. WUBP odebrał raport od D-cy bandy „Groźnego” o stanie bandy i uzbrojeniu. Następnie polecił rozlokować się w mieszkaniach u miejscowych gospodarzy /współpracowników bandy/. W jednym mieszkaniu było 2-ch bandytów i 6-ciu pracowników UB i w drugim tak samo, reszta prac [owników]. UB i KBW stała na ochronie. Bandyci byli uzbrojeni 1 rkm, 2-wie PP-sze i jeden Bergman, oraz dwa pistolety i granaty. Na dany sygnał pracownicy UB rzucili się na bandytów i ręcznie obezwładnili, następnie zakuto [ich] w kajdany i doprowadzono do czekających samochodów. Bandytów ujęto bez najmniejszego użycia broni. Banda „Wiarusy” przestała istnieć. Pochwyconych w wyniku dwuetapowej akcji partyzantów poddano śledztwu, po którym stanęli przed sądem. Czterech z nich – Stanisław Ludzia, Jan Jankowski, Henryk Machała oraz Leon Zagata skazanych zostało na karę śmierci. Wyroki wykonano 12 stycznia 1950 r. Stanisław Janczy z uwagi na to, że przebywał w oddziale dopiero od czerwca 1949 r. został skazany „tylko” na 15 lat pozbawienia wolności. Więzienie opuścił 24 lipca 1957 r., niemal dokładnie 8 lat po aresztowaniu. Na podstawie zeznań partyzantów oraz materiałów zebranych przez agentów „7” i „S-21” aresztowano następnie kilkuset współpracowników oddziału z terenu całego Podhala. Rozbiciu uległa również utrzymująca kontakty z „Wiarusami” antykomunistyczna organizacja „Samoobrona Chłopska” z Bukowiny Tatrzańskiej. Dawid Golik, IPN Kraków
3. Tomasz Gołdyn, Likwidacja oddziału "Wiarusy" w aktach UB, [w:] Wokół legendy "Ognia". Opór przeciw zniewoleniu: Polska–Małopolska–Podhale 1945– 1956, Nowy Targ 2008 , s. 311-340.
4. Marian Strużyński vel Marian Reniak urodził się 26 kwietnia 1922 r. w Krakowie. Był uczestnikiem wojny obronnej, a następnie żołnierzem Armii Krajowej o ps. „Zielony” w oddziałach konnych krakowskiego zgrupowania „Żelbet” oraz Samodzielnym Batalionie Partyzanckim „Skała”. Po przejściu frontu działał w poakowskich strukturach Delegatury Sił Zbrojnych, a następnie Okręgu Krakowskiego Zrzeszenia „WiN”. Jednocześnie od stycznia 1946 r. rozpoczął studia na Akademii Handlowej w Krakowie. We wrześniu 1946 r. został zatrzymany przez MO, jednak z braku dowodów zwolniono go w lutym 1947 r. Strużyński skorzystał z lutowej amnestii, został jednak szybko wytypowany przez funkcjonariuszy UB do werbunku, który ostatecznie zrealizowano 28 czerwca 1947 r. Wykorzystywano go do rozpracowywania środowiska byłych żołnierzy AK oraz członków „WiN”. W kolejnych latach umieszczano go jako agenta w oddziałach partyzanckich, które rozbijał od wewnątrz. Doprowadził w ten sposób do likwidacji „Wiarusów” (1949 r.), oddziału Józefa Miki „Leszka” (1950 r.) oraz rozproszonych grup podziemnych z powiatu bocheńskiego (1951 r.). Od czerwca 1951 r. brał udział w operacji „Cezary”, wcielając się w rolę kuriera „WiN” przerzuconego do Niemiec. Do stycznia 1952 r. przebywał w Monachium rozpracowując Delegaturę Zagraniczną „WiN”. Po powrocie do Polski zaangażowano go w rozbicie grupy partyzanckiej kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara” (1952 i 1953 r.). W 1957 r. Strużyński przestał być agentem i został etatowym pracownikiem Służby Bezpieczeństwa. W późniejszych latach rozpoczął karierę pisarską i pod pseudonimem literackim Marian Reniak publikował powieści sensacyjne nawiązujące do jego własnej działalności jako agenta bezpieki. Zmarł 8 kwietnia 2004 r.

3 Maja - próba zamachu stanu.. Każdego roku przy okazji państwowego Święta Konstytucji 3 Maja, środki masowego zakłamania opowiadają o niej nieprawdopodobne wprost bajki: że postępowa, że demokratyczna, że pierwsza w Europie, niepowtarzalna, gdyby weszła w życie, to Rzeczpospolita byłaby krajem miodem i mlekiem płynącym.. Pojęcie konstytucji po raz pierwszy zostało wprowadzone przez Arystotelesa przy podziale na ustroje: zdrowe (monarchia) i zwyrodniałe (demokracja, tyrania, oligarchia). W Rzymie, według wizji filozofów stoickich, rządy miały być organizowane i sprawowane zgodnie z zasadą uniwersalnego rozumu i odzwierciedlać uniwersalna konstytucję. Średniowieczni myśliciele chrześcijańscy, głosząc panowanie Boga nad światem, widzieli zamiast ludzkiej konstytucji - państwo ziemskie zorganizowane w ramach monarchii, gdzie wszyscy, od papieża poprzez pomazańca Bożego (króla), arystokracje i lud, są posłuszni obowiązkom Bożym (10 przykazań). Po reformacji Hobbes, Lock, Rousseau ( ten to był zupełny szaleniec lewicowo-komunistyczny!) – lansowali teorię tzw. umowy społecznej. Odbieramy ludziom ich przyrodzoną wolność (od Boga), a w zamian dajemy bezpieczeństwo, które ma zapewnić ziemski rząd. Rewolucja Antyfrancuska (1789) wprowadziła pojecie „obywatela”, uzależnionego od biurokratycznego państwa, a nie od Boga, jako autorytetu dla istoty ludzkiej. Ustawa rządowa z 3.05.1791 roku została zredagowana w tajemnicy przez Stanisława Augusta Poniatowskiego (członek loży masońskiej „Pod trzema hełmami” od 1777r.), Ignacego Potockiego (Wielki Mistrz Masonerii), Hugona Kołłątaja – wielkiego orędownika idei oświeceniowej – rozum zamiast woli Boga. Wbrew regulaminowi obrad nie zapoznano wcześniej Izby Poselskiej z jej projektem.  I nie zawiadomiono o tym wszystkich posłów, w wyniku czego w Sejmie pojawiły się tylko 182 osoby na 513 należących do jego składu (!!!). Ustawa Rządowa pozbawiała prawa głosu tzw. szlachtę gołotę (i słusznie!), bo wisiała ona u klamek magnatów na sejmikach – za pieniądze – głosowała tak, jak jej kazano (ach ta demokracja!). Likwidowała więc demokrację gołotowo – szlachecką, ograniczając prawo głosu do szlachty, posesjonatów i duchowieństwa (w sumie około 20 % ludzi). Nie była więc Konstytucja 3 Maja, ani demokratyczna, ani postępowa. Wprowadzała monarchię dziedziczną, gdzie na tronie polskim miał zasiąść elektor saski Fryderyk August, po śmierci Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ustawa Rządowa 3 Maja likwidowała unię z Litwą, wprowadzała pensje dla biskupów ze skarbu państwa( uzależniała kościół od państwa – to co ma obecnie miejsce we  Wspólnotach Europejskich!), uznała religię katolicką za religie panującą, a jednocześnie zagwarantowywała tolerancję wyznaniową ( taki ówczesny ekumenizm!). Konstytucja 3 Maja skończyła  ze wspaniałą zasadą powszechnej zgody wszystkich (liberum veto!), które obowiązywała w Polsce (i słusznie!) około 300 lat – i wprowadziła zasadę większości podczas głosowania w Straży Praw. Gdyby dzisiaj w Sejmie obowiązywała zasada powszechnej zgody  (liberum veto), jeden porządny poseł, o zdecydowanych prawicowych poglądach np. z Unii Polityki Realnej, zablokowałby wszystkie te głupie ustawy, których setki przegłosowała Izba w ciągu ostatnich 19 lat!!!! Ustawa Rządowa, oczywiście nie była pierwsza w Europie. W 1505 roku uchwalono konstytucję Nihil Novi w Radomiu, w 1790 roku we Francji uchwalono Konstytucję Cywilną Kleru, a w Anglii do tej pory nie ma żadnej konstytucji i Wielka Brytania ma się zupełnie nieźle, jeśli chodzi o prawo… Bo jest jeszcze niewybieralna Izba Lordów.. Ale wkrótce masoneria zrobi ją wybieralną… i za jakiś czas – dzięki demokracji w Izbie Lordów – rozwalą resztki zdrowego rozsądku prawnego… Do Ustawy Rządowej wpisano zdanie: „Wszelka władz społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli narodu”(!!!) Św. Paweł w grobie się przewraca, bo całe życie twierdził, że „wszelka władza pochodzi od Boga!” Konstytucja 3 Maja kończyła z nazwą Rzeczpospolita, nowa forma państwowości nie miała  mieć, ani godła ani flagi!!! A propos flagi: 3; lata temu Sejm uchwalił , że dzień 2 Maja będzie  Dniem Flagi Narodowej; dwa lata temu Prawo i Sprawiedliwość rozdało na ulicach 15 000 flag polskich…. Akurat w dniu( Dzień Polskiej Flagi!) ,gdy  tymczasem wszedł w życie unijny przepis o likwidacji polskiej flagi na unijnych tablicach rejestracyjnych samochodów… To są spryciarze! Trwa powolny proces likwidacji Państwa Polskiego, a oni dla zamydlenia sprawy rozdają na ulicach polskie flagi! Majstersztyk! Państwo Polskie jest w stanie likwidacji, tak jak ponad 200 lat temu… Było wiele politycznego krzyku mającego zasłonić nadchodząca tragedię.. 14 maja  1792 roku zawiązała się Konfederacja Targowicka ( 13 magnatów, wśród nich Branicki, Rzewuski i Potocki). która w oparciu o armię Katarzyny II ( 4ooooo wojska!)  zapobiegła zmianie sojuszy, ale doprowadziła w rok póżniej do II rozbioru między Rosję i Prusy (200 000 wojska!). Urobiona wersja historii przedstawia Konfederację Targowicką jako zdrajców ojczyzny, bo bronili związków Polski z Rosją; a tych co chcieli przyłączyć Polskę do Prus, stawiając na czele Sasa Fryderyka Augusta – nazywa się bohaterami!!! O ironio losu! Król Prus Fryderyk Wilhelm II nie kiwnął  w sprawie  polskiej nawet palcem. Król Stanisław August Poniatowski w końcu przystąpił do Konfederacji Targowickiej ( miał 60 000 żołnierzy).  Obliczył sobie, że nie ma to szans powodzenia… W ówczesnej sytuacji politycznej gwałtowna zmiana sojuszy z Katarzyny II (Niemka zresztą!) na Fryderyka Augusta Sasa była szaleństwem politycznym!!!! Ustawa Rządowa 3 Maja, była tylko próba zmiany sojuszy – nie miała nic wspólnego z niepodległością Rzeczpospolitej!!! Podobna sytuacja  miała miejsce w 1989 roku. Tym razem zmiana sojuszy udała się.. masonerii… bo Konstytucja 3 Maja to produkcja też masonerii polskiej powiązanej z francuską! Porzuciliśmy więc Moskwę na rzecz Brukseli. Stronnictwo Pruskie okazało się wyjątkowo mocne przy poparciu rządu USA, a Rosja zbyt słaba, by nas utrzymać… Oczywiście ja osobiście jestem za niepodległością Polski, ale Polska wkrótce stanie się prowincją Wspólnot Europejskich, w przyszłości Unii Europejskie zarządzanej przez Komisję Europejską  z głównym rozgrywającym – Niemcami… USA popierały Polskę, aby ta weszła do Wspólnot Europejskich, bo jest to w interesie USA!!! -  przeciw  Federacji Rosyjskiej  … ale nie w interesie Polski!!! Z niepodległością  możemy się pożegnać, mieliśmy ja przez 15 lat do 1 maja - 2005 roku…. Teraz tylko gorzej w tym zakresie… Jak biurokracja, przepisy, rządy Brukseli dadzą nam w kość-  to zobaczymy! Ciekawe, że po II Wojnie Światowej, Alfred Lampe ( działacz agenturalnego Związku Patriotów Polskich) głosił konieczność pogodzenia i łączenia dwóch świąt: 1 Maja – jako święta internacjonalnego z 3 Maja jako święta Polaków. Do pomysłu Lampego dokooptowano 2 Maja (Święto flagi!) – tworząc długi weekend ku radości gawiedzi. Być może wkrótce, wobec walca „europejskich” przepisów, podatków i „dopłat” – jak mówi Mikołaj Davila – „przeżyje tylko to, co umie pełzać”…. I w tych czasach nie ma żadnych zdrajców, mimo, że oddali nas pod kuratelę obcych… Nieprawdaż? A PiS.. nawet nie kwapi się do likwidacji tego idiotycznego komunistycznego święta - jakim jest 1 Maja. No to niech się Święci  1 Maja.. towarzysze …

03 maja 2010 Wrażenia poprzedzające usiłowania.. I co roku to samo.. W dniu 3 Maja. Takiego dnia kłamstwa chyba nie ma w ciągu całego roku.. Bardzo proszę wszystkich moich czytelników, którzy zachowali jeszcze zdrowy rozsądek o przeczytanie Ustawy Rządowej z 1791 roku. Jest tego tylko 20 stron - to nie jest wiele, zważywszy, że można dowiedzieć się prawdy.. Jest jedynie 11 artykułów.. I bardzo proszę powiedzieć innym co jest zawarte w tych 11 artykułach. To tak niewiele.. Pełniący obowiązki prezydenta  III Rzeczpospolitej, pan Bronisław Komorowski powiedział wczoraj, że: „jest to święto marzeń o nowoczesności”(?????). Od kiedy to ustanowienie monarchii dynastycznej, jest nowoczesnością?? Jest reakcyjnością i ciemnogrodem, którą to reakcyjność i ciemnogród ja osobiście popieram.. Ale nie ma to nic wspólnego z nowoczesnością, która demokratom kojarzy się z prawami człowieka i wolnością od Boga.. „Doznane klęski bezkrólewiów periodycznie rząd wywracających, powinność ubezpieczenia losu każdego mieszkańca ziemi polskiej i zamknięcia na zawsze drogi” wpływów” mocarstw zagranicznych, pamięć świetności i szczęścia ojczyzny naszej za czasów familyj ciągle panujących, potrzeba odwrócenia od ambicyi tronu obcych i możnych Polaków zwrócenia do jednomyślnego wolności narodowej pielęgnowania, wskazały roztropności naszej, wskazywały roztropności naszej oddanie tronu polskiego prawem następstwa. Stanowimy przeto, iż po życiu, jakiego nam dobroć Boska pozwoli, elektor dzisiejszy saski w Polszcze królować będzie. Dynastyja przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora saskiego, którego sukcesorem de lumbis z płci męskiej tron polski przeznaczamy. Najstarszy syn króla panującego po ojcu na tron następować ma. Gdyby zaś dzisiejszy elektor saski nie miał potomstwa płci męskiej, tedy mąż przez elektora z zgodą stanów zgromadzonych córce jego dobrany zaczynać ma linią następstwa płci męskiej do tronu polskiego”(???). Jest to „nowoczesność”, panie marszałku i pełniącego obowiązki prezydenta, Bronisławie Komorowski? Czy może powrót do monarchicznego wzmocnienia państwa, ale - nie jak zapisano w Ustawie Rządowej - „zamknięcia od wypływów mocarstw zagranicznych”, ale oddanie elektorowi saskiemu wpływu nad  Rzeczpospolitą.. Czyli oddanie władania nad Polską Pruskom, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli Niemcom, po roku 1871, roku zjednoczenia księstw pruskich przez Otto von Bismarcka. W Ustawie Rządowej, w artykule V zapisano: „Wszelka władza społeczności ludzkiej początek bierze z woli narodu” (????) To już nie z woli Boga - jak nauczał Św.. Paweł? Król ma być z woli narodu, a nie z woli Boga? A w art. VI zapisano: „Izba poselska jako wyobrażenie i skład wszechwładztwa narodowego będzie świątynią prawodawstwa (???) Ci masoni są niepoprawni… Nawet z izby poselskiej zrobili świątynię… ustawodawstwa(!!). I ustanawiają - co chcą! „Wszystko i wszędzie większością głosów zdecydowane być powinno; przeto liberum veto, konfederacje wszelkiego gatunku i sejmy konfederackie, jako duchowi niniejszej Konstytucji przeciwne, rząd obalające, społeczność  niszczące, na zawsze znosimy”(????). Liberum veto było zasadą powszechnej zgody.. Przez trzysta lat! Gdyby tak pozostało do dzisiaj nie mielibyśmy tylu idiotycznych ustaw - a tak mamy! Demokracja większościowa poczyniła  wielkie spustoszenia.. i czyni nadal z okresowymi przerwami.. Zastąpić zdrowy rozsądek demokratyczną większościową głupotą, gwałcącą prawdę , zgodę, rozsądek - to jest dopiero sukces.! Dla aktorki, pani Ewy Kuklińskiej, Ustawa Rządowa, z 1791 roku, która tak naprawdę była gwoździem o trumny I Rzeczpospolitej, która była królestwem jednak, (Rzeczpospolita królestwem???) źle zarządzanym i sprzedanym przez ostatniego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.. za 16 milionów złotych – sumie ogromnej jak na tamte czasy -Katarzynie II (poczynił ogromne długi i ciągle się bawił, wydawał, bawił i wydawał) - dla pani aktorki była: „cudownym wzorem europejskim”(????) Co takiego?????????? Dla kogo była wzorem, pani Ewo? Oprócz Francji, skąd przyszło to zło.. organizowane przez wolnomularzy masońskich i przeniesionych na nasz grunt.. Przeciwko prawu naturalnemu i Panu Bogu.. Dla kogo było „cudownym wzorem europejskim”? Dla Królestwa Hiszpanii, Portugalii, Anglii, Królestw włoskich, książąt pruskich… Dla jakich królestw była wzorem? Żeby wprowadzić podejmowanie decyzji związanych z państwem na zasadzie demokratycznej  Liczby, bez Racji.. Przecież to kompletna głupota! Która w obecnych czasach została podniesiona do rangi demokratycznej cnoty… Dzisiaj mamy totalną demokrację, wtedy Gdyby Ustawę głosowano, tak jak było to  w planie( znowu demokratyczną większością głosów!) w dniu 5 maja, przy obecności 513 posłów z pewnością by nie przeszła.. Ale przygotowano całą sprawę wcześniej przy obecności 182 posłów, prawie samych zwolenników..  To był zwykły zamach stanu, mający na celu zamianę sojuszy.. Ze Wschodu, na masoński – Zachód. Nie miało to nic wspólnego z suwerennością. państwa.. Skoro suwerenem miał być lud, a król z woli narodu, a nie „pomazaniec Boży”.. Straszne pomieszanie wszystkiego i aż do bólu. Bo początki ograniczonej demokracji, dotyczącej tylko wybranych, a nie całego ludu, należy szukać jeszcze w Konstytucji Nihil Novi (1505 w Radomiu!) i Konstytucji Piotrkowskiej, które ograniczały władzę królewską.. Szlachta dostawała coraz więcej władzy, kierując Rzeczpospolitą (I) systematycznie ku zagładzie.. Aż do roku 1795.. Gdy nastąpił ostateczny koniec.. Pan profesor Piotrowski, konstytucjonalista, nazwał Ustawę Rządową z 1791 roku: „ikoną wartości narodowej” (????). Nie artykuły henrykowskie i nie pacta conventa.. Ale właśnie ta Ustawa Rządowa.. I była ona czymś, co: „Przerzuca most pomiędzy Polską a Europą”(???) Mówiąc ściślej.. Pomiędzy masonerią tubylczą, która współtworzyła ustawę rządową, a jakobinami francuskimi, którzy, już przygotowywali rzeż, zwaną Rewolucją Francuską.. Króla ścieli w 1793, potem terror: arystokracja, kler, zakonnice i mordowanie tysięcy wieśniaków katolickich w Wandei. Tak wyglądała zamiana gwałtowana monarchii na demokrację. Cesarz Napoleon położył  temu kres koronując się cesarzem w 1799 roku.. Wyniósł zło  Rewolucji na zewnątrz Francji.. Dzisiaj żyjemy w mitologiach Rewolucji Francuskiej.. Demokracji, prawach człowieka, oddzieleniu państwa od Kościoła, priorytecie praw stanowionych nad naturalnymi. I w nieprawdzie  większości. Prawda ustanawiana w głosowaniu.. To jest dopiero wynalazek! I wiecie państwo co powiedział jeszcze pan profesor Piotrowski, konstytucjonalista, który żyje z opowiadania o konstytucjach, a nie widzi słonia w menażerii ostatniej polskiej konstytucji: że jest sprzeczna sama ze sobą, a poszczególne artykuły są sprzeczne z sąsiednimi a całość ze zdrowym rozsądkiem: „Zryw patriotyczny jest najlepszą legitymacją konstytucji”(????). Tak powiedział..(!!!) Znaczy się rewolucja i polityka faktów dokonanych jest najlepszą formą legitymizacji.. Toż to zwykły bolszewizm!!! Najlepsze są przewroty i chaos.. To są właśnie współcześni jakobini.. Ale o samych zdarzeniach w czasach przepychania Konstytucji 3 Maja, nie chciał rozmawiać.. Powiedział tylko, że gdyby nie uchwalanie Konstytucji: „nie mielibyśmy radości z jej obchodzenia”(????) Gdyby nie rzeź Francuzów, nie było by radości z obchodzenia 14 lipca.. Jako święta narodowego! No i życzenia przysłał nam pan prezydent Barack Obama.. Z samej Ameryki. W życzeniach napisał, że Konstytucja 3 Maja, była „drogowskazem równości i swobód demokratycznych”(????). Widać, że prezydent USA też Ustawy Rządowej nie czytał, bo stoi tam jak wół, że wprowadzić miała monarchię dziedziczną z Fryderykiem Augustem na czele, choć w Sejmie kończono z liberum veto i wprowadzono absurdalny pomysł podejmowania decyzji większością głosów.. Ale lud nie wybierał swoich przedstawicieli do Sejmu i Senatu.. Nie było demokratycznych wyborów i demokratycznych urn.. Teraz te wszystkie osiągnięcia demokracji mamy.. Ale czy jesteśmy szczęśliwsi z tego powodu? I tak można cały dzień … Odkłamywać!! Przydałby się Dzień Kłamstwa Narodowego.. Z pewnością byłby to dzień 3 maja! WJR

Pytań nie ubywa Ponieważ sytuacja zmienia się cały czas, chciałbym sięgnąć po listę pytań, jakie postawiłem trochę ponad tydzień po katastrofie prezydenckiego samolotu i przyjrzeć się, które doczekały się odpowiedzi, które doczekały się jej tylko częściowo, a które pozostają aktualne. Spośród hipotez, wyjaśniających katastrofę, żadna nie została zweryfikowana negatywnie ani pozytywnie, wszystkie zatem pozostają w mocy – i te, zakładające zbieg nieszczęśliwych wypadków, i te, zakładające celowe działania, a także kombinacje różnych przyczyn i pośrednie poziomy (np. hipoteza o celowym utrudnianiu lądowania, ale bez zamiaru doprowadzenia do rozbicia się maszyny). Na które z postawionych przeze mnie pytań znamy dzisiaj odpowiedź?

1 Czy nad lotniskiem zalegała mgła czy też mieliśmy tylko do czynienia z niską podstawą chmur? Dzisiaj wydaje się bezsporne, że mieliśmy do czynienia z mgłą, co potwierdza wielu świadków, w tym ludzie z Kancelarii Prezydenta, którzy czekali na Tupolewa na płycie lotniska. Na jakie pytania potrafimy odpowiedzieć częściowo?

2 Czy wiemy coś o działaniu systemów pomiaru wysokości w Tupolewie? Tu mamy już trochę informacji. Wiemy – ale oczywiście znów z mediów, nie od prokuratorów lub rządu – że system ostrzegania przed zbliżeniem do ziemi zadziałał. Nie jest nadal jasne dlaczego piloci go ignorowali. W tej kwestii pojawiają się dwa wyjaśnienia. Jedno – że taka była praktyka, bo przecież lądowanie jest zbliżeniem się do ziemi. Drugie – że owszem, praktyka była, ale polegała na wyłączaniu ostrzeżenia, czyli sygnał w ogóle nie powinien był się odezwać.

3 Jak wyglądała kwestia dostępu przedstawicieli RP do miejsca katastrofy? Jak szybko Polacy mogli włączyć się w prace nad zabezpieczeniem szczątków maszyny? Jak ścisła była kontrola strony polskiej nad tym, co robiła strona rosyjska na miejscu? Na te pytania starał się odpowiedzieć rzecznik rządu Paweł Graś. Poinformował, że przedstawiciele ABW, SKW i ŻW byli na miejscu kilka godzin po katastrofie i zabezpieczali jej miejsce. To dobra wiadomość, ale nadal nie wiemy, dlaczego polskie władze nie poprosiły Rosjan o wstrzymanie się do tego czasu z jakimikolwiek działaniami w miejscu katastrofy. Było to jak najbardziej możliwe, ponieważ akcji ratunkowej nie było, a wrak nie groził wybuchem. Pozostaje zatem kilka godzin od katastrofy do przybycia polskich funkcjonariuszy, podczas których można było wyzbierać sprzęt elektroniczny.

4 Dlaczego nie było ani jednej sekcji zwłok? Dziś wiemy, że sekcje zwłok były, tyle że przeprowadzili je Rosjanie, nie informując o tym zresztą rodzin ofiar. Wyników sekcji oczywiście nie znamy.

5 Jakie są wnioski z analizy słynnego filmu z miejsca katastrofy? Jedyną informacją, jaką otrzymaliśmy na jego temat jest, że – według naszych służb – jakość filmu jest zbyt niska, aby wypowiedzieć się definitywnie na temat jego zawartości. Według moich informacji słyszalne w tle polskie głosy należą na 95 proc. do Polaków z ambasadorem Bahrem na czele, którzy bardzo szybko znaleźli się na miejscu (byli tam też pracownicy KPRP i oficerowie BOR), jadąc samochodem z miejsca oczekiwania przy pasie startowym na jego koniec, a więc na skraj lasu, w którym roztrzaskał się samolot. Moim zdaniem w filmie tym nie ma żadnej sensacji ani tajemnicy, choć jest faktycznie poruszający.

6 Jak ścisłą kontrolę strona polska sprawowała nad czarnymi skrzynkami? Czy hipotetycznie strona rosyjska mogła dokonywać w nich manipulacji? Dlaczego skrzynki trafiły do Moskwy, a nie do Warszawy? Według słów przedstawicieli prokuratury i rządu, Polacy sprawowali kontrolę nad skrzynkami przez cały czas przed ich otwarciem. Nie oznacza to jednak, że mieli nad nimi nieustającą kontrolę od momentu znalezienia na ziemi obok lotniska. Nadal jestem zdania, że przywłaszczenie sobie przez Rosjan – bo trudno to inaczej określić – czarnych skrzynek z polskiego samolotu jest jednym z najbardziej skandalicznych elementów śledztwa.

7 Czy polscy śledczy przeprowadzili wizję lokalną na miejscu? Czy mieli możliwość przesłuchania okolicznej ludności np. w celu zorientowania się, czy w pobliżu lotniska w czasie lądowania Tupolewa działo się cokolwiek podejrzanego (parkował jakiś budzący podejrzenia pojazd, widać było jakąś niezwykłą aktywność itp.)? Prokuratura twierdzi, że przesłuchała już najważniejszych świadków. Nie mamy jednak wiadomości, czy byli wśród nich okoliczni mieszkańcy lub autor wspomnianego filmiku, dotarcie do którego wydaje się z punktu widzenia metodologii śledztwa oczywiste.

8 Czy z punktu widzenia meteorologii wytłumaczalna jest sytuacja, w której mgła pojawia się nie rano, ale później, przy generalnie nie zmienionych warunkach? Mgły zwykle zalegają rano (czyli np. w porze lądowania jaka z dziennikarzami), a następnie ulegają rozproszeniu. Sytuacja odwrotna wydaje się niezwykła. Nie ma ostatecznej odpowiedzi na te pytania. Z jednej strony zetknąłem się z informacjami, że w tamtym rejonie nagle wstające w czasie dnia mgły się zdarzają. Z drugiej – według moich informacji polscy lotnicy ze specpułku uznają właśnie ową mgłę za stosunkowo dziwną okoliczność. Na jakie pytania nadal odpowiedzi nie mamy?

9 Dziś zasadniczym pytaniem jest, dlaczego polska strona nie wnioskowała natychmiast do strony rosyjskiej o przejęcie śledztwa lub o powołanie międzynarodowej komisji. Wbrew temu, co stwierdził premier na swojej konferencji prasowej, nie jest wcale oczywiste, że takiej możliwości nie mieliśmy. Jest ona bowiem zawarta w Konwencji Chicagowskiej, na którą rząd wielokrotnie się powoływał. W ogóle stan prawny sprawy jest mocno zawikłany. Poza tym wszystkim jest dość oczywiste, że w sprawach tej wagi przekazanie śledztwa byłoby kwestią decyzji politycznej, której prawne uzasadnienie byłoby kwestią drugorzędną.

10 Z jakiego powodu już kilkadziesiąt minut po katastrofie strona rosyjska zaczęła przedstawiać bardzo daleko idące tezy, dotyczące przebiegu wypadku, które następnie nie znalazły potwierdzenia? Warto uściślić: takie wypowiedzi ma na swoim koncie rosyjski minister ds. sytuacji nadzwyczajnych. Informacje o rzekomych czterech próbach podejścia do lądowania rozpowszechniali wśród polskich dziennikarzy, obecnych w Katyniu, osoby, które identyfikowano jako najprawdopodobniej funkcjonariuszy rosyjskich służb. Byłą to więc klasyczna akcja dezinformacyjna.

11 Jaki był cel czterokrotnego okrążenia lotniska przez polskiego pilota? Tu istnieją bardzo rozbieżne wersje, włącznie z tym, że samolot zrzucał paliwo.

12 Jak wygląda elektroniczna mapa lotniska w Smoleńsku, zawarta w systemie TAWS? O TAWS pojawiały się najróżniejsze informacje, przy czym żadna nie wydawała się pewna. Niektórzy eksperci lotniczy – np. pan Hypki – oznajmili, że mapy smoleńskiego lotniska w TAWS-ie nie było. Inni twierdzą, że brak takiej mapy w wojskowej wersji systemu, jaką miał dysponować Tupolew, byłby powodem do natychmiastowej reklamacji sprzętu. Warto też odnotować, że producent systemu TAWS rozpoczął w sprawie katastrofy własne dochodzenie. Można się domyślać, że katastrofa samolotu wyposażonego w TAWS, w dodatku samolotu specjalnego, to dla firmy poważny problem wizerunkowy. Jej przedstawicielom będzie zapewne zależało na wykazaniu, że to nie awaria lub niesprawność tego systemu była przyczyną wypadku.

13 Dlaczego polski rząd nie zaproponował powołania międzynarodowej komisji ds. zbadania katastrofy? To oczywiście pytanie, mające kontekst polityczny. We wczorajszych „Wiadomościach” Paweł Graś oznajmił, że nie bardzo rozumie, czemu miałoby to służyć. Cóż, o ile ma się bezgraniczne zaufanie do Rosjan…

14 Jakie jest wyjaśnienie kwestii dwóch „dodatkowych” ciał, znalezionych ma miejscu katastrofy (pisała o tym „Rzeczpospolita”)? O sprawie jest od tego czasu cicho.

15 Czy to prawda, że po wizytach Tuska i Putina została zdemontowana dodatkowa aparatura naprowadzająca? Jeśli tak, to dlaczego i czy mogłaby ona pomóc pilotowi prezydenckiego samolotu w lądowaniu?

16 Dlaczego strona polska nie postawiła żądania, aby wszystkie odnalezione ciała zostały natychmiast przetransportowane do Polski, gdzie równie dobrze można by – przy współudziale rosyjskich śledczych – dokonać ich identyfikacji? To oczywiście pochodna pytania o brak próby przejęcia śledztwa.

17 W jakim zakresie przedstawiciele Polski mogli mieć kontrolę nad tym, jak przebiegało poszukiwanie ciał oraz nad tym, jaki był los tych już odnalezionych?

18 Andrzej Seremet stwierdził, że piloci mieli świadomość, iż samolot się rozbije, jakieś trzy do pięciu sekund przed katastrofą. Późniejsze informacje, następnie dość szybko zdementowane, mówią o tym, że „szum” z kabiny pasażerskiej narastał na nagraniu z czarnej skrzynki kilkadziesiąt sekund przed katastrofą, co może świadczyć o tym, że pasażerowie już wówczas mieli świadomość, iż coś przebiega nie tak. Co mogło spowodować taką reakcję kilkadziesiąt sekund przed rozbiciem się maszyny? Ten wątek nie został w ogóle pociągnięty. Nie wiemy, skąd DGP miał swoje informacje o szumie z kabiny pasażerskiej - powoływał się bowiem na „anonimowego prokuratora”.

19 Jak wytłumaczyć niespójne i rozbieżne wypowiedzi rosyjskiego kontrolera lotów ze Smoleńska na temat przebiegu lądowania?

20 Jaki wpływ na przebieg śledztwa mogło mieć to, że na czele komisji stanął Władimir Putin? Czy to nie paraliżowało np. zgłaszania uwag przez stronę polską i czy nie oznaczało to upolitycznienia komisji? Czy to normalne, że na czele komisji ds. zbadania wypadku lotniczego staje premier państwa?

21 Jak wyglądały procedury kontroli rządowych samolotów po wizytach remontowych w Rosji? Czy strona polska brała pod uwagę możliwość ingerencji w jakiekolwiek układy i instalacje samolotu przez Rosjan? (Te wątpliwości były w przeszłości podnoszone wiele razy, ale po katastrofie jakoś zamilkły.)

22 Pasażerowie samolotu mieli przy sobie rozmaity sprzęt elektroniczny, mogący zawierać informacje ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Dlaczego strona polska pozwoliła na to, aby Rosjanie ten sprzęt skrupulatnie pozbierali i zabrali bez naszego udziału? Rzecznik rządu oznajmił, że nie było tam żadnego sprzętu tajnego lub służącego do tajnej łączności, ale jasne jest, że nie o to w sprawie chodzi. Słynny telefon prezydenta nie był sprzętem tajnym, ale chyba nie trzeba wyjaśniać, jakie znaczenie mógł mieć dla obcego wywiadu.

23 Jedno z najważniejszych dzisiaj pytań dotyczy wcześniejszej próby lądowania rosyjskiego IŁA, który – wedle słów polskich dziennikarzy oraz nieoficjalnych wypowiedzi pilotów jaka, którym lecieli – ledwo uniknął katastrofy, lecąc tuż nad ziemią i w przechyle, co nieco przypominało sytuację Tupolewa kilkadziesiąt minut później. Jednak o tamtej próbie lądowania kompletnie nic nie wiemy.

24 Czy jest prawdą, że status wizyty prezydenta został zmieniony z oficjalnego na nieoficjalny przez ministra Arabskiego, wskutek czego przygotowania do przyjęcia prezydenckiej maszyny były mniej staranne oraz nie zapewniono transportu z lotniska rezerwowego? Podsumowując – na większość pytań nie ma nadal odpowiedzi. Ich brak jest częściowo spowodowany nową polityką miłości wobec Rosji, częściowo przyczyny mogą być inne. Na przykład takie, że pośrednią przyczyną była zmiana statusu wizyty na nieoficjalny, za co odpowiada urzędnik premiera Tuska. Nie będę po raz kolejny wyjaśniał, dlaczego zadawanie pytań jest zasadne i dlaczego nie można z tym czekać do zakończenia śledztwa, co oznaczałoby odkładanie sprawy ad calendas graecas. Niektórzy posuwają się do tak absurdalnych stwierdzeń, jak to, że stawianie pytań „obraża naród rosyjski”. Serio – takie słowa skierowała wczoraj do mnie znajoma na Twitterze. Pod apelem o powołanie międzynarodowej komisji – co przecież wydaje się posunięciem bardzo bezpiecznym i nie zawierającym w sobie żadnej z góry założonej tezy - wystosowanym przez Jacka Trznadla, podpisało się około 30 tys. osób. To gigantyczna liczba. Mimo to rząd nie widzi potrzeby odniesienia się do tego apelu. A jednak gabinet Tuska ma zasadniczy problem: w miarę upływu czasu wydajemy się być nie tylko wcale nie bliżej, ale wręcz dalej od wyjaśnienia przyczyn. Łukasz Warzecha

Narada rusofobów Łukasz Warzecha, niegdyś nieźle zapowiadający się działacz konserwatywno-narodowy z UPR, obecnie główne działo springerowskiego „Faktu”, hula sobie ile wlezie, z tragedii smoleńskiej uczynił poletko do zasiania nowych kwiatków na rusofobicznej łączce. Pisze ociekające nienawiścią i pianą tekściki podsycające spiskowe teorie, w myśl prawa Jacka Kurskiego „ciemny lud kupi wszystko”. W jednym z ostatnich numerów „Faktu” publikuje historyjkę w formie mini-sztuki teatralnej, w której w roli głównej występują (z nazwiska) polscy prokuratorzy przedstawieni jako postukujący obcasami przed Władimirem Putinem oportuniści i lizusy. Poziom tego jest żenujący, ale cóż… Pomijam fakt, że opluci prokuratorzy powinni z tym iść do sądu za obrazę dóbr osobistych, ale to ich sprawa. Skoro bawimy się w takie gry, to wpadł mi do głowy pomysł napisania także mini-sztuki. Miejsce: restauracja pod Warszawą, późny wieczór. Osoby: dziennikarz z tabloidu, dziennikarz z „publicznej telewizji”, dziennikarz z gazety codziennej, historyk z uniwersytetu. Dziennikarz z tabloidu: Panowie, k…, musimy coś zrobić, po tej katastrofie zamiast przyp… Ruskim, p… się o jakimś pojednaniu, o normalizacji stosunków z Rosją, o nowym otwarciu. Cholera, cała nasza robota pójdzie na marne. Dziennikarz z „telewizji publicznej”: Nie pękaj, mamy „publiczną”, Janek już kręci film, podleje go patriotycznym sosem, zagra na nastrojach, wynajął nawet aktora, który zagra porażonego tragedią Polaka i wygarnie co o tym myśli, rzuci w twarz, że to robota KGB. Ludzie uwierzą, to pewne. Damy to w porze największej oglądalności. Dziennikarz z gazety codziennej: Dobrze, że zaczęliśmy przeciwdziałać, ale sytuacja jest trudna. Dzwonił do mnie Harold Baxter z Antirussian Institute z Waszyngtonu, pienił się, krzyczał, że nie po to inwestowali w nas, żeby teraz prysło to jak bańka mydlana. Żądał szybkich działań, pytał się jak można zneutralizować czarnych, bo ci zaczynają najczęściej bredzić o pojednaniu z Rosją. Mówił, że trzeba przeciąć kontakty Cerkwi prawosławnej z Kościołem w Polsce. W tym widzi główne niebezpieczeństwo. Dziennikarz z tabloidu: Ale jak? Może wyciągnąć na nowo teczki, na każdego się coś znajdzie. Przecież czarni muszą pamiętać o lekcji Wielgusa… Historyk z uniwersytetu: To już może nie być skuteczne, dwa razy tej sztuczki nie powtórzymy. Teraz jedyna nasz nadzieja to teoria spisku. Panowie, wmawialiśmy przez 20 lat ludziom, że wszelkie zło idzie ze Wschodu, z Moskwy, że II wojna światowa wybuchła, bo chcieli tego Ruscy, że ponieśliśmy największe ofiary z ich rąk, że Katyń to centralne wydarzenie w 1000-letniej historii Polski, wmówiliśmy nawet ludziom, że Stalin i Beria to Rosjanie – to jest potencjał. Jeśli teraz zasugerujemy, że pod Smoleńskiem był zamach KGB, to jak sądzicie – nie uwierzą nam? Dziennikarz z tabloidu: To dobra myśl, napiszę na jutro materiał, że nie można wykluczyć zamachu, i że trzeba mówić o tym głośno. Ludzie resztę sobie dośpiewają. Panowie, nie macie pojęcia, jacy głupole kupują nasze teksty! Sam bym nie wpadł na to, takich bzdur dawno nie czytałem, choć lubię powieści kryminalne i Jamesa Bonda. Dziennikarz z gazety codziennej: My musimy zachować ostrożność, jesteśmy traktowani jako poważna gazeta. Dajemy tekst Bronsteina, ale obok musimy dać Jankowskiego, dla równowagi. Ustaliliśmy razem, że tak będzie bardziej wiarygodnie. Ale ty możesz walić między oczy, pisać co chcesz, bo wasi klienci to ciemne gostki, biorą wszystko dosłownie. Profesor z uniwersytetu: Tak czy inaczej musimy być czujni, nie można zdejmować nogi z gazu. Powiem wam tylko, że najlepiej pracuje mi się w realizacji naszej misji z byłymi komuchami i agenciakami – ci to dopiero są gorliwi, czasem mnie to nawet przeraża, ale cóż, gra jest warta świeczki. Dziennikarz z gazety codziennej: OK, jutro dzwonię do Baxtera, zdam mu relację z naszej narady i poproszę, żeby coś do nas napisał. Taki głos zza Oceanu przyda się, ludzie nadal traktują tych z zagranicy jako bardziej wiarygodnych. Baxter powinien też załatwić tekst od Leibovitza, ten to potrafi przyp… Ruskim. Profesor z uniwersytetu: No to panowie, do roboty. Boję się tylko, że nasze pole manewru jest coraz mniejsze – Ukraina przepadła, Saakaszwili ledwie zipie, Rosja ma ostatnio same sukcesy – Nord Stream, South Stream, układ ze Słowacją i Austrią, Sewastopol, Niemcy i Francja nas nie popierają. Nieraz nachodzą mnie wątpliwości, czy to co robimy ma sens, przecież my wykorzystujmy emocje i fobie ludzi, często ich zwyczajnie podjudzamy i oszukujemy. Dziennikarz z gazety codziennej: To prawda, ale nie możemy się wycofać z tej gry, panie profesorze, nie możemy… Uczestnicy narady wstają, wychodzą na parking, wsiadają do swoich samochodów i ruszają w kierunku zasypiającej Warszawy. Jutro też jest dzień, dzień pracy w służbie demokracji, prawdy i rzecz jasna wolnej Polski. Od admina: narada rusofobów, czy narada niemieckiej agentury… to na dobrą sprawę jeden pies. Już król pruski, Fryderyk Wielki w latach 70-tych  XVIII wieku pisał do swojego posła w Warszawie o działalności pruskich agentów wpływu w Polsce: „Gdy Rosja jest niezadowolona z Polaków, to nam może tylko dogadzać. Stajemy się przez to niezbędnymi dla tego państwa. Życzyć więc bardzo należy, aby tam u was ludzie robili wszystkie możliwe głupstwa, aby drażnili Rosję i ściągali na siebie jej zły humor”. Marucha

Katastrofa nad Smoleńskiem – wg „NIE” Po powrocie do Polski zobaczyłem, że w prasie nadal trwa roztrząsanie sprawy katastrofy Tu-154M. „NIE” poświęciło temu ćwierć numeru – głównie wyśmiewając tych, którzy przypisują sprawstwo katastrofy Rosjanom. Otóż „NIE” jest akurat pod tym względem mało wiarygodne, gdyż cierpi na wyuczony za PRLu kompleks: „Nie wolno podejrzewać o nic Rosjan”. Maja gdzieś to zapisane jako tabu. Ja mam wytresowany odruch dokładnie odwrotny („Wszystkiemu winni Sowieci”) - ale szczycę się tym, że moje odruchy – przynajmniej te uwidoczniane w piśmie – są pod kontrolą mojego rozumu. Nie piszę tego dlatego, iżbym uważał, że pp. Agnieszka Wołk-Łaniewska, Andrzej Rozenek czy Michał Wiśniewski z „NIE” nie mieli racji; zapewne ją mają – tyle, że Ich wywody są mało wiarygodne z uwagi na obciążenie owym tabu... I z uwagi na stosowanie znanej metody: wyciąga się co głupsze argumenty zwolenników teorii spiskowej – a potem na tej podstawie wyśmiewa się teorię...Ja, jak już wielokrotnie pisałem, tu w żaden spisek nie wierzę; tym niemniej przyznaję, że pewne możliwości są – więc domagam się publikacji głosów z „Czarnej Skrzynki”. Dopóki tego nie uczyniono – hipotezy spisku nie można całkowicie odrzucić. Jasne, że przedstawiciele III RP ujawnić tego zapisu nie chcą; jednak Rosjanie powinni zrozumieć, że to podsyca nastroje anty-rosyjskie – i zapis ten opublikować!

Ja rozumiem, że mogą tam być fragmenty drastyczne. Dlatego nie należy tego robić w radio (ani, tym bardziej, telewizji!) - lecz w Sieci. Kto nie chce tego słuchać – po prostu nie wejdzie. A kto wchodzi – to na własną odpowiedzialność. „Chcącemu nie dzieje się krzywda”! Przypominam jednak, że komisja wojskowa badająca sprawę wypadku nad Mierosławcem do dziś nie ujawniła zapisu z „Czarnej Skrzynki” samolotu „CASA”... Wojskowi uwielbiają tajemnice wojskowe. Ostatnia sprawa. P.AWŁ przypomina, że śp. Przemysław Edgar Gosiewski interpelował JE Bogdana Klicha w/s odznaczenia przez Ministra ON srebrnym medalem „Za zasługi dla obronności kraju” p. kpt. Grzegorza Pietruczuka – za to, że ten w sierpniu 2008 odmówił skierowania samolotu (z PT Prezydentami Estonii, Litwy, Polski i Ukrainy) na lotniska w Tbilisi. Pani AWŁ uważa, że Minister ON miał rację – o czym Gosiewski przekonał się dopiero na ułamek sekundy przed śmiercią. Pani Łaniewska nie ma racji. P. kpt. Pietruczuk nie odmówił lądowania z powodów technicznych – lecz formalno-politycznych. Być może bał się, że mimo zapewnień Gruzinów na pasie startowym są leje po pociskach? Jednak przeszkody, nawet gorsze (np. cysterna z paliwem...), mogą trafić się na dowolnym lotnisku. Kpt. Pietruczuk istotnie więc stchórzył. Oczywiście: miał prawo odmówić tego lądowania – ale odznaczanie Go za to godne jest pacyfisty... którym, niestety, jest obecny Minister ON – i niewątpliwie jest odebrane jako element politycznej walki z „obozem prezydenckim”. A w sprawie mgły nad lotniskiem w Smoleńsku: śp. Lech Kaczyński miał prawo domagać się lądowania w Smoleńsku – a p. kpt. Arkadiusz Protasiuk miał prawo odmówić. Czy postąpił słusznie próbując lądować? Samo to, że się rozbił, nie jest dowodem błędu oceny. Codziennie ginie na polskich drogach kilkunastu kierowców. Co nie jest dowodem, że popełnili błąd siadając za kierownicą. Podejmowanie ryzyka jest konieczne. A czy w danej sprawie było ono nadmierne? Nigdy się tego nie dowiemy, bo nigdy nie będziemy mieli pełnego oglądu sytuacji, danych jakie miał – i jakie mógł zdobyć – pilot Tu-154M. I nie będzie go nigdy miała żadna, choćby najmądrzejsza, komisja! JKM

"Trzeci Maj! Trzeci Maj! Dla Polaków błogi raj!" W Polsce nie oglądałem TV – ale pewien jestem, że 3 Maj jest witany jako Święto D***kracji. Tymczasem – jak wszyscy wiedzą, Konstytucja 3.go Maja:

(a) likwidowała Rzeczpospolitą Obojga Narodów wprowadzając na to miejsce dziedziczną monarchię (konkretnie: dynastię saską); to targowiczanie walczyli w obronie d***kracji szlacheckiej!

(b) odbierała prawo głosu szlachcie „hołocie”; głosować i wybierać delegatów mieli tylko posesjonaci, czyli posiadacze nieruchomości.

Całkiem niezła konstytucja. Niezła– bo anty-d***kratyczna. JKM

INSUREKCJA Wasilij Stiepanowicz Popow - Akt założenia konfederacji targowickiej.  Petersburg -  27 kwietnia 1792. My senatorowie, ministrowie Rzczpltej, urzędnicy kor., tudzież urzędnicy, dygnitarze i rycerstwo kor., widząc, że już dla nas nie masz Rzczpltej, iż sejm dzisiejszy, na niedziel tylko sześć zwołany, przywłaszczywszy sobie władzę prawodawczą na zawsze, a już przeszło przez lat półczwarta ciągle ją ze wzgardą praw uzurpując, połamał prawa kardynale, zmiótł wszystkie wolności szlacheckiego, a na dniu 3 maja r. 1791 w rewolucję i spisek przemieniwszy się, nową formę rządu, za pomocą mieszczan, ułanów, żołnierzy, narzuconą sukcesję tronu postanowił, [...]  w wojnę szkodliwą przeciwko Rosji, sąsiadki naszej najlepszej, najdawniejszej z przyjaciół i sprzymierzeńców naszych, wplątać nas usiłował. [...] konfederujemy się i wiążemy się węzłem nierozerwanym konfederacji wolnej przy wierze św. katolickiej rzymskiej, przy równości i dawności dla wszystkich szlachty, a nie dla osiadłej tylko, przy całości granic państw Rzczpltej [...] , a przeciwko sukcesji tronu, przeciwko powiększeniu władzy królów, przeciwko oderwaniu najmniejszej cząstki kraju [...]  , przeciwko konstytucji 3-go maja, w monarchię rzeczpospolitą zamieniającej [...], na koniec przeciwko wszystkim tym, którzy by konstytucję 3-go maja utrzymywali i mocą popierać chcieli - i tym celem obraliśmy sobie za marszałka J.W. Stan. Szczęsnego Potockiego, generała kor. artylerii [...], a za wodzów wojsk kor. przy konfederacji i jej władz będących J.W. Ksawerego Branickiego, w kor., Seweryna Rzewuskiego poln. kor. hetmanów [...] A że Rzczplta pobita i w rękach swych ciemiężycielów moc całą mająca, własnymi z niewoli dźwignąć się nie może siłami, nic jej innego nie zostaje, tylko uciec się z ufnością do Wielkiej Katarzyny, która narodowi sąsiedzkiemu, przyjaznemu i sprzymierzonemu, z taką sławą i sprawiedliwością panuje, zabezpieczając się tak na wspaniałości tej wielkiej monarchini, jako i na traktatach, które ją z Rzczpltą wiążą. [...] To są nasze zamiary, te abyśmy dokonać zdołali, dzielnej pomocy tej wielkiej monarchini wzywamy, która ozdobą i chlubą wieku naszego będąc, wzgardzając podłą zazdrością i chytremi podstępy, których zawody dzielność jej kruszy i niszczy, szczęśliwość narodu cenić umie i im pomocną podaje rękę. Sprawiedliwość próśb naszych, świętość traktatów i sojuszów, które ją łączą z Rzczpltą, a nade wszystko wielkość jej duszy pewną nam dają nadzieję nieinteresownej, wspaniałej, jednym słowem, godnej jej dla nas pomocy. [...]

Jakow Iwanowicz Bułhakow - Rosyjska deklaracja wojny Rzeczypospolitej. Warszawa -  18 maja 1792 r. Wolność i niepodległość Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej cały czas zaprzątały uwagę i wzbudzały zainteresowanie jej sąsiadów. Jej Cesarska Mość Cesarzowa Wszechrosji, która z tej racji złączona jest przez swoje stanowcze i formalne zobowiązania z Rzeczpospolitą, jest w sposób jeszcze bardziej szczególny przywiązana do stania na straży nienaruszalności tych dwu cennych atrybutów życia politycznego tego królestwa. [...] Ostatnie wydarzenie, zresztą dowodzi, lepiej niż wszystkie argumenty, których można by użyć, na ile taka gwarancja może być niezbędna i skuteczna, i że bez niej Rzeczpospolita, upadła pod ciosami wojny domowej, do dzisiaj nie podniosłaby się bez interwencji cesarzowej, kołacząc do jej przyjaźni i wspaniałomyślności. [...]W tym czasie w Warszawie zebrał się sejm, instrukcje wojewódzkie donosiły, że będzie to sejm wolny i zwyczajny, jednakże natychmiast zamienił się bez żadnego znanego i widocznego powodu w sejm skonfederowany.[...] Bez wchodzenia we wszystkie nieprawości i przekroczenia praw i przywilejów Rzeczypospolitej, jakich dopuścił się ten sejm skonfederowany lub raczej frakcja, która go zdominowała, wystarczy powiedzieć, że poprzez uzurpację, zmieszanie i połączenie w nim wszystkich władz, których złączenie w jednym ręku jest sprzeczne z zasadami republikańskimi, nadużył on każdej z tych władz w sposób jak najbardziej tyrański, przedłużywszy czas swego trwania do ponad trzech i pół roku, czego nie notują żadne polskie annały. Wreszcie, gdy spełnił swoje zgubne zamiary, wywracając 3 maja 1791 do góry nogami gmach rządowy, w cieniu którego Rzeczpospolita przez tyle wieków kwitła i pomyślnie się rozwijała. [...] By wywiązać się ze swych obietnic, Jej Cesarska Mość wydała rozkaz części swych wojsk wkroczenia w granice Rzeczypospolitej. Wojska te okażą się jako przyjacielskie, by współpracować w dziele odbudowy jej praw i przywilejów. Wszyscy ci, którzy je przyjmą jako takie, mogą liczyć poza zapomnieniem przeszłości, na wszystkie rodzaje pomocy i zapewnienie nienaruszalności ich osób i mienia. Jej Cesarska Mość łudzi się, że każdy dobry Polak, naprawdę kochający swoją ojczyznę, będzie potrafił docenić jej intencje i zda sobie sprawę, że będzie służył swojej własnej sprawie łącząc swoje serce i broń z jej szlachetnymi wysiłkami, które ona podejmuje w zgodzie z prawdziwymi patriotami by przywrócić w Rzeczypospolitej wolność i prawa, które zagrabiła jej uzurpatorska konstytucja 3 maja. [...] Niżej podpisany poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny, któremu zlecono przedstawienie zamiarów Jej Cesarskiej Mości i sprawiedliwych motywów, które ją do tego zmuszają, wzywa sławny naród polski by pokładał całą nadzieję we wspaniałomyślności i bezinteresowności, jakie przyświecają wystąpieniu Jej Cesarskiej Mości [...].

Tadeusz Kościuszko - Uniwersał Połaniecki . Obóz pod Połańcem - 7 maja 1794 r. Nigdy by Polakom broń ich nieprzyjaciół straszną nie była, gdyby sami go między sobą zgodni znali swą siłę całej tej siły użyć umieli, nigdy by, mówię, orężem Polaków pokonać nie można, gdyby chytry nieprzyjaciel przewrotnością, zdradą i podstępami nie niszczył chęci, i sposobu odporu. Cały ciąg tyranii moskiewskiej w Polszcze jest dowodem, do jakiego stopnia ta przemoc miotała losem naszym i używając koleją przekupstwa, zwodniczych przyrzeczeń, podchlebiania, przesądom, głaskania namiętności, burzenia jednych przeciwko drugim, czernienia u obcych, wszystkiego słowem, co złość piekielna z chytrością najprzewrotniejszą połączona wymyślić może. W tylokrotnych zdarzeniach, w których Polacy do broni przeciw niej się porwali, możesz ten ród rozbójników liczyć jedno nad nimi prawdziwe zwycięstwo? A przecież zawsze koniec śmiałości polskiej był ten że zwyciężony nieprzyjaciel wracał na karki zwycięzców jarzmo na moment ulżone. Skąd więc pochodził taki rzeczy polskich obrót? Czemu ten naród jęczał bez sposobu wydobycia się? Oto stąd, że chytrość moskiewskich intryg, mocniejsza niż broń, gubiła zawsze Polaków samymi Polakami. Dzieliły nadto nieszczęśliwych Polaków mniemania rządowe i opinie względem prawideł, na których wolność i organizacji narodu gruntownymi być miały, a do niewinnej opinii różnicy występny duch miłości własnej i osobistych widoków mieszał opór, złokę i skromność wiązania się z obcymi, a zatem podłego onym ulegania.

Czas przyszedł, dopełnieniem miary nieszczęść i cierpień przyśpieszony; czas ostatecznego losu Polski, epoka, w której jeden cel, jeden niewątpliwy i sprzeczce podpadać nie mogący zamiar zjednoczyć powinien serca i umysły i nie zostawić od związku ogólnego oddzielonych Polaków chyba zdrajców uznanych lub lękliwych i niepewnych własnego sposobu myślenia obywatelów. Powstanie narodu teraźniejsze chce Polszcze wrócić wolność, całość i niepodległość, a zostawia swobodniejszemu czasowi i woli narodu stanowić, pod jakim on zechce być rządem. [...] Naprzeciw kupie strwożonych już niewolników postawmy masę potężną swobodnych mieszkańców, którzy o własne szczęście walcząc nie mogą chybić zwycięstwa, a to, czym nas dotąd pokonywali, to narzędzie gadzin milczkiem gryzących, ten obmierzły machiawelizmu przemysł, pokona baczność nasza, gorliwość poczciwych obywatelów i groźny miecz sprawiedliwości, który dosięgnie wszędzie, gdzie się zdrada lub przewrotność szkodliwa narodowi okaże. Los tedy Polski od tego zawisł, abyśmy skruszyli podwójną siłę nieprzyjaciół naszych, to jest: siłę oręża i siłę intrygi.[...] Ścios

STANISŁAW MICHALKIEWICZ - O BIAŁORUSI Grzegorz Wysok: Co Pan sądzi na temat sytuacji na Białorusi, na temat polskiej polityki wschodniej czy raczej jej upadku, który obserwujemy? Stanisław Michalkiewicz: Co do Białorusi, warto przypomnieć, od czego się właściwie zaczęło to napięcie, które w stosunkach polsko-białoruskich ostatnio wystąpiło czy też osiągnęło swoje apogeum. Otóż zaczęło się od tego, że na wiosnę, bodajże w kwietniu, 2005 roku, po udanej rewolucji róż w Gruzji i po przeprowadzeniu udanej pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, Condoleezza Rice pojawiła się w Wilnie i tam powiedziała, że przyszedł czas na zrobienie porządków również na Białorusi, dla której przewidziany był kolor niebieski na rewolucję. Ponieważ złowrogi Łukaszenka trzymał w garści tamtejsze społeczeństwo (które zresztą chyba autentycznie go popiera, wszystko jedno - słusznie czy niesłusznie, ale taki jest fakt), w związku z tym nie było żadnej opozycji. Wobec tego pan Daniel Adam Rotfeld, ówczesny minister spraw zagranicznych w rządzie polskim, poderwał do walki ze znienawidzonym Łukaszenką Związek Polaków na Białorusi. Pani Angelika Borys, która stała na jego czele, wskoczyła w ten sposób jednym susem do pierwszego szeregu płomiennych bojowników o demokrację na Białorusi. Dało to znienawidzonemu Łukaszence znakomitą sposobność, którą wykorzystał w stu procentach. Natychmiast stworzył, ze swoich agentów prawdopodobnie, konkurencyjny Związek Polaków na Białorusi - złożony z autentycznych Polaków, polskiego pochodzenia - zmuszając w ten sposób Polskę do zwalczania go na oczach całej Europy. Troszeczkę więc Polska została ośmieszona. Po drugie, Łukaszenko przedstawił Związek Polaków na Białorusi kierowany przez panią Borys jako zagraniczną agenturę, co zresztą było bardzo łatwe w tej sytuacji, w rezultacie wpływy polskie na Białorusi zostały zredukowane, zniwelowane do gołej ziemi. Miałoby to sens, gdyby Związek Polaków na Białorusi przyłączył się do potężnej opozycji antyłukaszenkowskiej, tak żeby zdążyć na defiladę zwycięstwa, ale sytuacja była odwrotna, bo żadnej opozycji nie było. W związku z tym Związek Polaków robi za jedyną opozycję. Rzeczywiście, Łukaszence bardzo łatwo jest przedstawić to jako knowania polskie i Europa to widzi, dlatego zachowuje się dosyć powściągliwie. Gwoździem do trumny dla tej polityki była deklaracja prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku, w której dał wyraźnie do zrozumienia, że żadnych dywersantów na razie nie potrzebuje. Polityka robienia dywersji na Białorusi miała sens dopóty, dopóki można było ją wkomponować w jakąś większą całość, a od 17 września już w nic jej wkomponować nie można, w związku z tym to są wyłącznie takie próby pijarowskie. Nasi mężykowie stanu chcą pokazać, że są płomiennymi bojownikami o polski interes państwowy. Może byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że wszystko skupi się na tamtejszych Polakach, wobec których Łukaszenko zachowuje się w miarę powściągliwie. Zwracam uwagę, że na przykład nie prześladuje polskich księży na Białorusi, chyba że się włączają w te akcje, wtedy oczywiście ich stamtąd wyrzuca. Natomiast gdyby naprawdę chciał nam zrobić "kuku", to by zrobił.

G.W.: Co pan ogólnie sądzi na temat samego Łukaszenki? Widzimy, że jego polityka nie jest jednoznacznie prorosyjska, kilkakrotnie postawił się Moskwie, chociażby wobec szantażów gazowych. Czy w związku z tym polska polityka, jaką prowadziliśmy w minionych latach, czyli jakby wpychanie Łukaszenki w ręce Rosji, nie była samobójcza i nie była głupia? S.M.: Ta polityka przede wszystkim jest bezskuteczna, niezależnie od tego, jakie przesłanki czy założenia za nią stoją. Polska może w tej chwili tylko groźnie kiwać palcem w bucie, o czym doskonale wie i Łukaszenko, i wszyscy inni. Polska polityka sprowadza się do tego, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, że Polska pręży cudze muskuły, to znaczy muskuły Unii Europejskiej, a Łukaszenko - jaki on by tam nie był - na tyle jest spostrzegawczy, żeby wiedzieć, że Polska Unii Europejskiej niczego narzucić nie może, że Unia Europejska zrobi to, co postanowi pani Aniela Merkel, ewentualnie po konsultacji ze swoim strategicznym partnerem, czyli Putinem. Natomiast na pewno strategicznym partnerem pani Anieli Merkel nie jest ani prezydent Kaczyński, ani premier Tusk, ani żaden z polskich mężyków stanu. W związku z tym ta polityka nie ma żadnej wyraźnej perspektywy, co właściwie Polska na Białorusi chce osiągnąć. Czy Łukaszenko jest mądry, czy głupi, czy lawiruje, czy nie lawiruje, to jest osobna sprawa. Natomiast nie ma odpowiedzi na to zasadnicze pytanie, czego właściwie Polska na Białorusi chce. Mówienie, że Polska chce doprowadzić na Białorusi do demokratycznego przewrotu, jest odpowiedzią dla idiotów. Tu słuchają nas ludzie poważni, którzy takiej odpowiedzi nie przyjmą do wiadomości. Nawet gdyby to była prawda, to należy zadać sobie pytanie, czy demokracja Białoruś wzmocni, czy osłabi, bo jeśli demokracja by Białoruś wzmacniała, to po co sobie życzymy silnego sąsiada - może nawet silniejszego od nas - na wschodzie? Natomiast jeśli demokracja Białoruś by osłabiała, no to dlaczego tak źle jej życzymy? I tak źle, i tak niedobrze. Krótko mówiąc, nie ma ta polityka żadnej perspektywy, zwłaszcza w momencie, kiedy - jeszcze raz to podkreślam - po deklaracji prezydenta Obamy z dnia 17 września ubiegłego roku cały tak zwany program postjagielloński legł w gruzach.

G.W.: Czyli kluczem do pomocy dla naszych rodaków na wschodzie jest pani Merkel i ona mogłaby ewentualnie, gdyby chciała, wstawić się u Putina, żeby ten powstrzymał straszliwego Łukaszenkę?S.M.: Pani Merkel nie ma w tym żadnego interesu. Pani Merkel, podobnie jak i Putin, nie ma żadnego interesu w odbudowywaniu polskich wspólnot na Białorusi, podobnie jak i nie ma żadnego interesu w tym, aby w ogóle między strategicznymi partnerami Polska istniała jako taka. W związku z tym liczenie na to, że pani Merkel coś nam załatwi w pożądanym przez nas kierunku, jest błędem. Polska mogłaby prowadzić politykę korzystną dla siebie, to znaczy podtrzymywania polskich wpływów na Białorusi, gdyby nie prowadziła polityki agenturalnej, to znaczy takiej, której celem są korzyści innych państw, a nie korzyści państwa polskiego. Przypuszczam, że to jest właśnie przyczyna, dla której pan Adam Daniel Rotfeld został wynagrodzony stanowiskiem w radzie mędrców NATO - za te zasługi, które doprowadziły do zniwelowania polskich wpływów na Białorusi do gołej ziemi.

G.W.: Dziękuję za wypowiedź. S.M.: Dziękuję bardzo.

POSPRZĄTAĆ DOM" - MACIEREWICZ KONTRA MIKKE Obaj Panowie nie bardzo się lubią. JKM ma do Antoniego Macierewicza pretensje o niewłaściwe zrealizowanie JEGO uchwały lustracyjnej. W tym JEGO jest tyle prawdy, że rzeczywiście JKM wszedł z uchwałą na mównicę, ale przygotował ją Lech Pruchno-Wróblewski. Zgłoszenie jej okazało się przedwczesne – spowodowało upadek rządu Olszewskiego i opóźniło, jeśli nie uniemożliwiło, autentyczną lustrację. Kiedy w listopadzie 2005 roku obaj panowie spotkali się podczas debaty zorganizowanej na KUL. W trakcie dyskusji Macierewicz skierował do Mikkego półoficjalne pytanie: A ty skąd miałeś pieniądze na swoją gazetę? JKM nie podjął tematu.

ROSYJSKIE CELE I METODY* Andriej Trietiakow, oficer sowieckiego i rosyjskiego wywiadu, który przeszedł na stronę USA, podkreśla szczególne zainteresowanie służb rosyjskich Polską. "Polska ma bardzo duży wpływ na tradycyjną rosyjską strefę, czyli Ukrainę. Ma też dobre kontakty z Gruzją i popiera rząd Micheila Saakaszwilego, którego w Rosji nie określa się inaczej, jak tylko mianem nielegalnego reżimu. Tak, Polska jest dla rosyjskiego wywiadu niesłychanie interesującym obiektem". Trietiakow mówi to, co już wiemy z Raportu z likwidacji WSI: głównymi instrumentami działania wywiadu rosyjskiego są kontakty z przeszłości, ludzie, którzy byli kształtowani przez służby sowieckie lub byli częścią aparatu sowieckiego. To oni najczęściej stanowią grupę werbunkową, a jeszcze częściej tam właśnie zdobywa się agentów wpływu, poprzez których rozprzestrzenia się inspiracje i dezinformację. (...) Główny obszar działania wywiadu rosyjskiego w Polsce to dezinformacja, inspiracja i dywersja. Ta struktura działania naszego przeciwnika jest skutecznie ukrywana zarówno przez establishment, jak i służby wywodzące się z sowiecko-rosyjskiego dziedzictwa. Nie tu miejsce na historię sporu, jaki na ten temat przetaczał się przez politykę polską w ciągu ostatnich 20 lat. Gorzką satysfakcją były publikacje głównych zwolenników oparcia służb na sowieckich kadrach, którzy w kolejnych artykułach zamieszczonych w "Tygodniku Powszechnym" latem ubiegłego roku przyznawali, że po dwudziestu latach ich eksperyment zawiódł, a państwo polskie tak zbudowane nie jest zdolne do obrony własnych interesów. Szkoda tylko, że za tymi artykułami i prywatnymi opiniami nie idzie całościowa zmiana stanowiska tych środowisk. Przeciwnie, zdają się stosować taktykę nie mniej podstępną, stwierdzając, że dzisiaj na zmianę sytuacji jest już zbyt późno i fakty dokonane skazują Polskę nieuchronnie na status kolonialny, rzecz tylko w tym, którego suwerena Polska powinna wybrać. Ten swoisty defetyzm, który w latach 90. skazywał nas na fachowców z GRU i KGB, a dziś każe w przyspieszonym tempie likwidować aspiracje narodowe i państwowe Polaków, nosi wszelkie cechy zewnętrznej inspiracji. Wmawianie Polakom przez lewicowo-liberalne elity, że nie jesteśmy w stanie być niepodległym narodem, że polski przemysł stoczniowy i polska polityka międzynarodowa są anachronizmem, a bezpieczeństwo energetyczne najlepiej zapewni nam Gazprom, jest oczywistą częścią kampanii dezinformacyjnej. Łatwo można wskazać firmy PR, które brały rosyjskie pieniądze za upowszechnianie podobnych tez. Niezalezna.pl

Mikke: LEKKA PO-FILIA* Wyprzedzanie trupa Przed wojną Polacy nie mieli lekko. Powstania i Wielka Emigracja zabrała z kraju (a często i ze świata) najbardziej energicznych ludzi, część wsiąkła w organizmy państw zaborczych, a część zamiast pracy organicznej, do której nawoływał śp. Aleksander Głowacki (ps. "Bolesław Prus"), zajęła się polityką. Do tego słynna, pielęgnowana w stosunkach z Rosjanami, "słowiańska dusza"... Z tym jeszcze nie byłoby poważnego problemu, gdyby działał wolny rynek, firmy prowadzone przez nieudolnych właścicieli w ciągu kilku lat by padły, a gospodarka znalazłaby się w rękach prężnych, wypróbowanych przez rynek businessmanów. Niestety, II Rzeczpospolita była państwem na wskroś socjalistycznym: rząd popierał przedsiębiorców, pomagał im, udzielał bezzwrotnych pożyczek (kosztem rolnictwa...) - co spowodowało demoralizację tych ludzi. W efekcie "polska gospodarka", czyli "Polnische Wirtschaft", stała się w Niemczech synonimem nieudolności i bałaganu. To wszystko pogłębiło się po wojnie. PRL rozbudowywała socjalizm, a Niemcom śp.Ludwik Erhardt zaaplikował "ordoliberalizm". Wydawało się, że między naszymi państwami pojawiła się przepaść nie do zasypania. Tymczasem w Polsce w 1988 roku puszczono gospodarkę na pół gwizdka – a w Niemczech na zmianę rządzili "pobożni socjaliści" zwani, tfu: "ChaDekami" - i zwykli, bezbożni socjaliści, zwani "S-Dekami". Wszyscy, oczywiście, d***kraci pełną gębą. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Ulokowane w Brukseli Centrum Studiów nad Polityką Europejską (CEPS) sporządziło opracowanie, z którego wynika, że Polska pod okupacją III RP w roku 2040 przegoni Niemcy będące pod okupacją RFN. Czy mamy się z tego cieszyć? Istnieje cała prawda, półprawda i prawda kaleka, ułamkowa. Otóż, jak łatwo policzyć, nawet przy obecnych trendach Polska powinna dogonić Niemcy najpóźniej w roku 2030 – przy założeniu, że do władzy nie dojdzie, coraz groźniej i wyraźniej się rysująca, koalicja PiS z SLD. Gdyby natomiast WiP i UPR zdołały narzucić Platformie kurs bardziej wolnorynkowy, a doprowadziły do zaprzestania – powszechnych wśród POpaprańców – manipulacyj bezpieczniaków i aferałów, to na pewno przegonilibyśmy Niemcy przed rokiem 2025. Tylko... co z tego za satysfakcja? Niemcy są trupem – najdalej za 10 lat nikt nie będzie mówił o rozwoju RFN (ani o tym, czy nie lepsza była NRD) – tylko o tym, jak żywe ciało Niemiec podzielić między Nadreńską Republikę Turecką a Kurdyjski Kalifat Hanoweru. Bawaria, Badenia, Wirtembergia i być może Saksonia zapewne przetrwają. Ciekawie może być w b. NRD – bo narodowcy tam może i wywalczą władzę, ale czy mają po sześcioro dzieci? Nie... Przyszłość należy do krajów okupowanych przez państwa potrafiące wymóc na nich wzrost 13-17%. Co nie jest trudne. Ale Niemcy za ostatnie 10 lat miały – (minus) 0,5%.

NAJLEPSZY KRÓL POLSKI* W. Ks. Litewskie – bis Wielkie Księstwo Litewskie znane jest Polakom bardzo słabo: funkcjonuje najpierw jako następca Prusów napadających na Polskę, a po uniach - jako mało znaczący dodatek do Polski. W rzeczywistości było to całkiem poważne państwo – mocniejsze w każdym razie od Wielkiego Księstwa Moskiewskiego – i warto by przyjrzeć mu się bliżej. Bitne plemiona Litwinów i Żmudzinów, gdy już zorganizowały się jako tako w państwo, w ciągu 200 lat podbiły całą dzisiejszą Białoruś, Ukrainę (bez ziem chanatu krymskiego) i spory kawałek Rosji (Księstwo Smoleńskie i Czernihowskie): granice Księstwa przebiegały o niecałe 200 km od Moskwy. W świadomości Polaka ks.Witold był tym, który dopomógł Polsce w pokonaniu pod Grunwaldem Krzyżaków – i tyle. Tymczasem to właśnie On, Witold Wielki, przyłączył do Księstwa Wołyń, Podole i całą Ukrainę! Plemiona litewskie panowały nad chłopską ludnością słowiańską – jednak kulturowo Słowianie, którzy już od dawna mieli kontakt przez Ruś z Bizancjum i przez Polskę z Rzymem - wyraźnie nad nimi górowali: w Księstwie językiem urzędowym był "białoruski" wariant SCS, czyli języka staro-cerkiewno-słowiańskiego – i, później, łacina. Mało kto z Polaków potrafi poprawnie odpowiedzieć na pytanie: "Jaki był najczęściej mówiony język we Wilnie?" Polacy na ogół odpowiadają "polski"; czasem: "litewski". W rzeczywistości był to język... białoruski. A jaki był drugi język? Drugim był żydowski (yiddisch), dopiero trzecim polski. Po litewsku mówiło 7% ludności Wilna. Księstwo miało obszar, u szczytu rozwoju, dwa razy większy niż Polska – tyle że były to ziemie o znacznie mniejszej liczbie ludności – w dodatku: ludności słabiej wykształconej zawodowo. Dlatego w związku z Polską Litwa była tym mniejszym partnerem. Związek był początkowo personalny – potem kraje się mocno scaliły, a Litwini i Rusini: spolonizowali. Księstwo jednak do końca było jednostką odrębną, z własnymi prawami – a przestało istnieć razem z Królestwem: w 1795 roku (a właściwie w 1791 – bo Konstytucja Trzeciego Maja zniosła jego odrębność). I tu zaczyna się historia niedoszłego Księstwa – bis. Na początku XIX wieku spustoszył Europę Napoleon I Bonaparte. Zatrzymany został dopiero przez wojska Aleksandra I Romanowa. Napoleon próbował Go przekupić, oferując Mu w 1806 koronę polską – jednak Aleksander odmówił z uwagi na rozmaite niewygodne dlań warunki. Napoleon utworzył więc Księstwo Warszawskie. Natomiast Aleksander I chciał dobrze zorganizować swoje państwo. Ponieważ prawosławni Rosjanie mieli inną mentalność niż ludy rzymskokatolickie – chciał wyodrębnić zarządzanie nimi. W tym celu utworzył był w 1809r. Wielkie Księstwo Fińskie... i razem z ks. Adamem Czartoryskim planowali utworzenie analogicznego Wielkiego Księstwa Litewskiego – z tych ziem Księstwa, które podlegały wtedy carowi. Plany rozsądnych Polaków były wtedy proste i logiczne: W.Księstwo Litewskie zapewni tym ziemiom autonomię – z językiem polskim jako urzędowym. I będą kwitły w unii z Rosją – tak jak kwitło później Królestwo Polskie. Jeśli natomiast dojdzie do wojny francusko-rosyjskiej, to – w zależności od wyniku – przyłączy się Księstwo Warszawskie do Litewskiego albo odwrotnie – tworząc Królestwo Polskie. Jednak elity Księstwa Warszawskiego na taki plan odpowiedziały odmownie. W Warszawie myślano, że Napoleon na pewno wygra tę konfrontację – a taka gra na obie strony jest niemoralna (??!?). Był to doprawdy wielki błąd. Błąd niezrozumiały - bo francuscy protektorzy wyzyskiwali Księstwo Warszawskie niemiłosiernie – finansowo. Gdy wieści o tym, jak rządzą Francuzi w Warszawie, dotarły na Litwę, tamtejsza szlachta ufundowała dwa pułki do walki z Napoleonem. Adam Mickiewicz w "Panu Tadeuszu" całkowicie fałszywie (z pobudek "patriotycznych") przedstawia nastroje na tych ziemiach! Po klęsce Napoleona powstało wprawdzie Królestwo Polskie – ale już o wiele słabsze, bez ziem "litewskich" (a za to z ks. Konstantym jako vice-królem...). A potem Aleksander II, najlepszy chyba król Polski, zmarł – i biurokracja rosyjska rozpoczęła odbieranie autonomii i Polsce, i Finlandii. Ale to już inna historia. Paweł Chojecki

O bezrobociu Parę lat temu w programie pierwszym Polskiego Radia wyemitowano audycję, w której pani prezes pewnego lokalnego urzędu pracy chwaliła się, jak udało się jej zlikwidować konkurencję ze strony miejscowych pośredniaków. Prowadzący audycję w zasadzie nawet na ten idiotyzm nie zareagował, być może zdając sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę są urzędy pracy. Równie dobrze można byłoby je bowiem nazwać urzędami ds. tworzenia bezrobocia. Taka zmiana nazwy, choć niekorzystna ze względów marketingowych, trafiałaby w sedno pełnionej przez nie funkcji. Wedle dzisiejszych definicji, bezrobotnym jest ktoś, kto nie może podjąć zatrudnienia, choć tego chce. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w samym tym sformułowaniu nie ma żadnego błędu. Niestety jednak powszechnie dołącza się do niego także inne charakterystyki. Pierwszą z nich jest wymóg bycia w wieku produkcyjnym, który w różnych krajach waha się od 16. do nawet 70. roku życia. Dlaczego za „wiek produkcyjny” uważa się jedynie ten przedział wiekowy, a nie żaden inny? Tego nikt nie wie, ale wszyscy wiedzą za to, że trzeba go stale wydłużać z powodu niewypłacalności systemu przymusowych ubezpieczeń społecznych. Czy nastolatek albo osoba po siedemdziesiątce nie mogą pracować? Oczywiście, że mogą, ale dla państwa liczą się definicje. Drugą, rzekomo istotną wedle dzisiejszych standardów kategorią wyłączającą z przynależności do bezrobotnych jest kształcenie się. Obowiązek kształcenia się spoczywa na wszystkich bez wyjątku aż do ukończenia 18. roku życia. I choć nastolatki bardzo chciałyby nieraz pracować na pełen etat, muszą niestety zasilić szeregi uczących się w obowiązkowej szkole i odsiedzieć w niej jeszcze kilka lat. Wróćmy jednak do samej niemożliwości podjęcia pracy. Ludzie chcą pracować, ale coś staje im na przeszkodzie. Co to takiego? Do najważniejszych spośród barier należy zaliczyć ustawodawstwo dotyczące pracy minimalnej. W sposób przymusowy ustala ono cenę, za którą pracodawca może zatrudnić pracownika. Ekonomia głosi zaś, że ustalenie dolnej granicy ceny za dane dobro może jedynie wyeliminować pewną potencjalną grupę nabywców. Aby lepiej to zobrazować, posłużmy się przykładem jabłek. Gdyby rząd ustalił w pewnym momencie, że jabłka można sprzedawać za nie mniej niż 5 zł/kg, spora część producentów jabłek w ogóle nie przyjechałaby na miejski targ, wiedząc, że jabłka z ich sadu nie są na tyle dobrej jakości, by żądać za nie tak wysokiej ceny. Zmuszeni byliby wtedy sprzedawać jabłka „na czarno” – na zapleczu, w domu itd. W przypadku rynku pracy płaca minimalna ustalana przez rząd ma taki skutek, iż spora część pracy przechodzi do tzw. szarej strefy, nie mogąc sprostać podatkowym wymaganiom Lewiatana. Obecnych bezrobotnych można więc metaforycznie nazwać sprzedawcami jabłek, których rząd siłą usunął z targu, pozostawiając na nim jedynie tych, którzy sprzedają jabłka piękne, zdrowe i droższe niż 5 zł za kilogram. Ale nie tylko ustawodawstwo o płacy minimalnej ma wpływ na bezrobocie. Do pracy nie dopuszcza się też tzw. imigrantów, czyli ludzi skłonnych do pracy po niższej stawce niż tubylcy. Zatrudnienie ogranicza się również innymi środkami. Przykładowo: w RPA istnieje wymóg, aby w firmie na stanowisku kierowniczym była przynajmniej jedna czarnoskóra osoba. Jako że osoby takie są w tym kraju zazwyczaj słabo wykwalifikowane, pracodawcy przeznaczają na wydatki kadrowe o wiele więcej niż w przeciwnym razie skłonni byliby wydać. Ma to swoje przełożenie na finanse firmy, która musi część zgromadzonego kapitału przeznaczyć na utrzymanie pustego etatu. Powróćmy jednak do samego pojęcia pracy. Jak na razie przystaliśmy bowiem całkowicie na to rozumienie bezrobocia, które jest dziś dominujące. Chcąc zrozumieć całe zagadnienie w sposób bardziej dogłębny, zastanówmy się nad tym, co to jest praca. Dla rolnika pracującego na wsi jest nią fizyczna praca w polu czy w chlewie. Dla kierowcy – jazda samochodem. Dla modelki – chodzenie po wybiegu. Dla kabareciarza – wymyślanie skeczów. Czy można dla tych wszystkich czynności znaleźć jakiś wspólny mianownik? Jest to zadanie niezwykle ciężkie – każda z tych postaci rozumie pracę w inny sposób. Mylił się ojciec komunizmu Karol Marks, gdy mówił, że pracą jest tylko praca fizyczna proletariatu, a cała reszta – wysiłek umysłowy – jedynie fałszywą świadomością. Praca jest kategorią całkowicie subiektywną. Bo czyż dla pracownika umysłowego weekendowe rąbanie drewna na działce nie jest rozrywką? I podobnie: czy np. bieganie nie jest dla niektórych sposobem zarabiania na chleb, a dla innych formą popołudniowej rekreacji? Czas dostępny człowiekowi można podzielić na pracę i odpoczynek. Nie można przez całe życie robić tylko jednego albo tylko drugiego. W związku z tym nastają chwile, gdy pracujący człowiek decyduje się nieco odetchnąć. Murray Rothbard, poddawszy zagadnienie bezrobocia skrupulatnej analizie, którą tu streściliśmy, zdefiniował je jako podjęcie decyzji o zaprzestaniu pracy (wysiłku). W rzeczy samej jesteśmy bezrobotni każdego popołudnia, w weekendy oraz w święta. Dominująca dziś praca najemna nie może nam zamknąć oczu na fakt, że bezrobocie jest zjawiskiem typowo subiektywnym, zależnym od konkretnego człowieka. Nawet bowiem chwilowy brak ofert pracy najemnej nie przekreśla naszych możliwości wykorzystywania zasobów już przez nas posiadanych. W każdej chwili możemy podjąć starania mające na celu uzyskanie nowych środków, korzystając choćby z najbardziej pierwotnego zasobu – własnych rąk. Ustaliwszy prawdziwy charakter bezrobocia, możemy teraz powrócić do bezrobocia, które omawialiśmy na samym początku. Jest ono fachowo zwane bezrobociem instytucjonalnym, a właściwie powinno być nazywane bezrobociem państwowym. Stanowi zjawisko charakterystyczne dla instytucji państwa, które traktuje je jako jedno z narzędzi władzy. Walka z bezrobociem to jedno z najważniejszych haseł, którymi posługuje się Lewiatan w celu dalszego poszerzenia swego stanu posiadania. Wpuszczając w sposób sztuczny pewną grupę ludności w stan frustracji i niepokoju, może wtedy triumfalnie wkroczyć z zasiłkami jako wybawiciel. Kontrolując niemal wszystkie branże gospodarki systemami licencji, pozwoleń i zakresami stawek, ogranicza na dodatek możliwość samozatrudnienia, zaciskając tym samym na szyi najbiedniejszych sznur przymusowego bezrobocia. Wszelkie winy ostatecznie i tak zostają zrzucone na zły rynek i jego przyjaciółkę globalizację, które zabierają „nam” miejsca pracy do Chin i nie wiadomo gdzie jeszcze. W sprzysiężeniu z nimi działa daleka ciotka – współczesna technika, która na miejsce ludzi wprowadza roboty. Nie bój się, szary człowieku – państwo przyjdzie i urządzi ci bezrobocie prewencyjne, zanim cała ta posępna szajka zdąży zacząć działać. Jakub Woziński

Piłsudski miał zginąć w zamachu Już raz niewiele brakowało, aby Polska straciła głowę państwa. 89 lat temu – we wrześniu 1921 roku – Marszałek Józef Piłsudski ledwo uszedł z życiem. Zamach we Lwowie zorganizowali i przeprowadzili ukraińscy nacjonaliści, ale podejrzenia padły też na rosyjskich komunistów i Żydów. Rok 1921 to koniec walki o granice RP. W marcu formalnie skończyła się wojna polsko-bolszewicka, zawartym w Rydze traktatem pokojowym. Na Górnym Śląsku po przegranym przez Polaków plebiscycie wybuchło trzecie, tym razem zwycięskie powstanie. Od kilku miesięcy Józef Piłsudski jest Pierwszym Marszałkiem Polski. Odbudowane po zaborach państwo doczekało się też pierwszej konstytucji (17 marca 1921 roku). Ustawa zasadnicza zniosła funkcję naczelnika państwa, którą zastąpiono urzędem prezydenta, wybieranego przez Zgromadzenie Narodowe. Ponieważ Piłsudski nie zamierzał ubiegać się o prezydenturę, myślał już o opuszczenia Belwederu. Dwa lata później przeniósł się do postawionego z wojskowych składek dworku Milusin w podwarszawskim Sulejówku. Aż do zaprzysiężenia pierwszego prezydenta (11 grudnia 1922 roku) Marszałek reprezentował jednak Polskę na arenie międzynarodowej. Za priorytet uważał przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa państwa przez budowę sojuszy wojskowych – w tym celu porozumiał się z Francją. Ale również w polityce wewnętrznej kraju nie było spokojnie. Słaby rząd Witosa chylił się ku upadkowi.

Strzały pod ratuszem W tej sytuacji 25 września 1921 roku Józef Piłsudski przyjechał z oficjalną wizytą do Lwowa. Miał otworzyć zorganizowane tu pierwsze Targi Wschodnie. Tłumy przywitały Marszałka na dworcu, potem była defilada wojskowa i przejazd odkrytym samochodem na mszę do katedry łacińskiej. Zamachowcy jeszcze wówczas nie zaatakowali. Nie zrobili tego również w Parku Stryjskim, gdzie odbyła się główna uroczystość, czyli właśnie otwarcie Targów. Piłsudski zdążył jeszcze uczestniczyć w szeregu spotkań – m.in. z arcybiskupem lwowskim Józefem Bilczewskim, bankowcami, dziennikarzami. W rozmowie z „Ilustrowanym Kurierem Codziennym” mówił o konieczności porozumienia między Polakami a Ukraińcami. W końcu udał się do sąsiadującego z katedrą ratusza, aby odsłonić ufundowane przez władze miasta godło państwowe. Po uroczystym obiedzie razem z wojewodą lwowskim Kazimierzem Grabowskim wsiadł pod ratuszem do odkrytej limuzyny (Piłsudski usiadł po lewej stronie). Samochód ruszył i wtedy doszło do zamachu. Gdy rozległ się głośny huk, Marszałek odruchowo pochylił głowę. Tylko dzięki temu cudem uniknął śmierci – pocisk minimalnie minął go i uderzył w szybę samochodu. Padły kolejne dwa strzały. Kule dosięgły wojewodę Grabowskiego, który siedział wyprostowany (myślał, że huk to odgłosy źle wyregulowanego silnika), mimo to przeżył – został ranny w prawe ramię i lewą rękę. Piłsudski, który nie odniósł żadnych obrażeń, zrealizował ostatni punkt swojej lwowskiej wizyty – zgodnie z planem odwiedził Teatr Wielki. Na zamachowca od razu rzucił się starszy posterunkowy Jakub Skweres. Padł czwarty strzał – to niedoszły zabójca Marszałka ranił się w pierś. Gdyby nie policjanci i żołnierze z warty przed ratuszem, zamachowiec zostałby zlinczowany przez tłum.

Poprzednicy OUN Zamachowcowi zarekwirowano pistolet typu Browning. Przewieziony pod eskortą policji do szpitala został oda razu przesłuchany. Zeznał, że chciał zastrzelić jedynie wojewodę, jako wroga ludności ukraińskiej, a potem chciał demonstracyjnie wręczyć pistolet Piłsudskiemu. Ponieważ nie udało się ustalić jego tożsamości, po Lwowie zaczęły krążyły pogłoski, że zamachowiec był komunistą lub Żydem. W końcu niedoszły zabójca ujawnił swoją tożsamość. Okazało się, że to 21-letni Ukrainiec Stepan Fedak, ps. Smok, syn znanego lwowskiego adwokata i działacza ukraińskiego – również Stepana Fedaka. Młody Fedak był weteranem Legionu Ukraińskich Strzelców Siczowych, Ukraińskiej Armii Halickiej i Armii Ukraińskiej Republiki Ludowej. W chwili zamachu należał do działającej przede wszystkim na emigracji Ukraińskiej Organizacji Wojskowej (UWO), na której czele stał płk Jewhen Konowalec. W skład UWO wchodził Komitet Ukraińskiej Młodzieży oraz Wola. Organizacja powstała 31 sierpnia 1920 roku w Pradze. Później została przekształcona w słynną OUN – Organizację Ukraińskich Nacjonalistów. Trzon stanowiły grupy młodzieży ukraińskiej i byłych oficerów, którzy stosując dywersję, a w końcowej fazie również walkę zbrojną, chcieli powołać do życia niepodległe państwo ukraińskie. Za wrogów uważali zarówno Polskę, jak i Związek Sowiecki – w skład nowego państwa miała wchodzić Małopolska Wschodnia i Ukraina Naddnieprzańska. „Głos Pomorski” (27 września 1921 r.) pisał: „I tak tolerowaliśmy na terenie Małopolski agitatorów ukraińskich, nie występowaliśmy nigdy agresywnie czy represyjnie. (…) To, co spotkało zamachowca: samosąd tłumu, był odpowiedzią nie tylko na ten zbrodniczy, skrytobójczy plan. (…) Tu nie czeka ich obojętność i rezerwa, lecz jednolity, silny front narodowy”. Ukraińska prasa na ogół uważała Fedaka za bohatera narodowego, z wyjątkiem środowisk związanych z Petlurą. Po zamachu policja zatrzymała i przesłuchała wielu działaczy ukraińskich ze Lwowa. Ustalono, że w akcji brał udział m.in. student prawa Dmytro Palijiw. Zaraz po zamachu miał udawać, że złapał Fedaka – obezwładnić go i wezwać policję. Policjantem miał być inny spiskowiec, przebrany w odpowiedni mundur. Obaj zamierzali wyprowadzić Fedaka z tłumu, wsiąść z nim do wynajętego samochodu osobowego i odwieźć do więzienia – a w rzeczywistości wywieźć za miasto. Zaopatrzony w fałszywy paszport z wizą niemiecką Fedak miał wyjechać do Berlina.

Niskie wyroki Stepan Fedak został oskarżony o usiłowanie zabójstwa Piłsudskiego. W październiku i listopadzie 1922 roku toczył się we Lwowie jego proces, podczas którego niezmiennie utrzymywał, że jego ofiarą miał być jedynie wojewoda. Sąd jednak nie uwierzył mu (świadkowie jednoznacznie zeznawali, że strzały zmierzały w kierunku Piłsudskiego) i ostatecznie skazał Fedaka na sześć lat więzienia (karę zmniejszono mu następnie na skutek amnestii). Razem z zamachowcem sądzono całą grupę ukraińskich działaczy ze Lwowa – na ławie oskarżonych zasiedli: wspomniany Dmytro Palijiw, Franciszek Józef Sztyk, Ostap Kobierskyj, Wasyl Kuczabskyj, Mychajło Matczak, Petro Jaremijczuk, Leonard Hołubowycz, Mykoła Tofan, Jan Bielecki, Ostap Horobijowśkyj, Jewhen Zyblikewycz, Bohdan Hnatewycz. Trzech pierwszych oskarżono o usiłowanie morderstwa oraz o zdradę stanu. Palijiw, Matczak, Zyblikewycz oraz Jaremijczuk zostali skazani na 2,5 roku więzienia, Sztyk – na 1,5 roku. Pozostali podsądni zostali uniewinnieni. Ukraińska Organizacja Wojskowa została znacznie osłabiona. Na sile zyskała dopiero jej następczyni – Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, odpowiedzialna za mordy na Polakach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, m.in. w Hucie. Ale wcześniej, 16 grudnia 1922 roku, zaledwie tydzień po elekcji, w zamachu zginął pierwszy prezydent II RP – Gabriel Narutowicz. Tadeusz M. Płużański

Wyniki sondaży podawane w mediach są gigantycznym oszustwem Wyniki sondaży podawane w mediach są gigantycznym oszustwem – twierdzi prof. Rafał Broda, który koordynował badania opinii społecznej przeprowadzone przez niezależny Komitet. Sondaż przeprowadzono jeszcze przed katastrofą w Smoleńsku na reprezentatywnej próbie 1152 Polaków. - Okazało się, że wyniki sondaży podawane w mediach są gigantycznym oszustwem, przez to są narzędziem manipulacji – zakomunikował na antenie Radia Maryja [RM, czwartek 28.04.10 godz. 11.14] prof. Rafał Broda, który jako fizyk z wykształcenia, zajmuje się na co dzień badaniami statystycznymi. Sondaż przeprowadzony pod kierunkiem profesora wykazał zupełnie odwrotne proporcje od tych podawanych w dominujących mediach: PiS – 50 %, Platforma 31 %

Oto co myślą  Polacy i na kogo chcą głosować

Prognozy wyborcze:
PiS – 49,8 proc.
PO – 31 proc.
SLD – 7,7
PSL – 4,7
Prawica RP 1,9
Inne – 4,9 proc.

- Te wyniki dla małych partii mniej więcej odzwierciedlają wyniki sondażowe, natomiast proporcje między PiS-em a PO są całkowicie odwrócone . [RM, czwartek 28.04.10 godz. 11.20]

Profesor Broda podał także wyniki sondażu prezydenckiego, również sprzed tragedii w Smoleńsku, oraz rozstrzygnięcia prawyborów w Platformie:

Lech Kaczyński – 30,6 proc. poparcia
Bronisław Komorowski  – 16,9 proc.
Marek Jurek  – 7,7 proc.
Radek  Sikorski – 7,6
Andrzej Olechowski – 6
Jerzy Szmajdziński – 5,4
Waldemar Pawlak – 3,1
Tomasz Nałęcz  – 2,3
Ludwik Dorn – 2
Ktoś inny – 1,8 proc.

- Tutaj znów są całkowicie odwrócone proporcje. Okazuje się, że przed 10 kwiernia Lech Kaczyński miał dwa razy więcej poparcia niż Bronisław Komorowski. Obraz całkowicie inny niż ten, który przedstawiany jest nam w mediach . Na zakończenie prof. Broda zaapelował do polityków prawicy, by pilnowali wyniku wyborczego i patrzyli na ręce liczącym głosy, tak jak robił Komitet Obywatelski w czerwcu 1989 roku. [RM, czwartek 28.04.10 godz. 11.22]

Wyszkowski dla Frondy: Mamy do czynienia z drugą zmową katyńską Fronda.pl: Jarosław Kaczyński mówił nad grobami ofiar katastrofy o „testamencie prezydenta". To określenie padło też w jego wyborczym oświadczeniu. Niezły początek romantycznego mitu. Krzysztof Wyszkowski: To żaden mit. Taki testament istnieje i wiąże się ze strategicznymi dla państwa sprawami, które zajmowały Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta. Dzięki niektórym mediom i politykom ścigającym się w pluciu na prezydenta, duża część opinii publicznej nie zdążyła się nawet zorientować, że ś.p. prezydent miał wielką wizję geopolityczną. Dzięki czynnej postawie w relacjach międzynarodowych chciał zbudować silną pozycję państwa w świecie, a przede wszystkim w Europie Środkowo-Wschodniej.

Czyli „testament Lecha Kaczyńskiego" ma się wiązać po prostu z jego wizją roli Polski na świecie? Z jednej strony tak, a z drugiej ten testament łączy się też z osobowością tragicznie zmarłego prezydenta. W jego temperamencie politycznym widać było wyraźny zmysł analityczny i strategiczny. Wizja polityki Lecha Kaczyńskiego i jego osobowość powodowały, że prezydent skupiał się na kluczowych dla państwa sprawach. W relacjach międzynarodowych były to chociażby sprawy bezpieczeństwa energetycznego i polityki na rzecz pokoju.

Co to znaczy „polityka na rzecz pokoju"? Chodzi o przeciwstawianie się  planom państw, które mają nastawienie ekspansywne i agresywne. A jednym z takich krajów, którego zbrodniczy system się nie zmienia, jest Rosja. To państwo bandyckie o typowo agresywnej orientacji, czego przykład mogliśmy obserwować chociażby w Gruzji. Jej suwerenność została poważnie zagrożona, a polski prezydent interweniował tam właśnie w ramach polityki na rzecz pokoju. Fundamentem prowadzonej przez niego polityki międzynarodowej była dywersyfikacja dostaw gazu i budowanie szerokiej koalicji z innymi państwami tej części Europy.

No, ale co ma wspólnego Rosja z „testamentem Lecha Kaczyńskiego"? Rosja sprzeciwiała się wizji samodzielnej Polski na geopolitycznej mapie. Ponadto plany prezydenta w tym zakresie były bojkotowane przez rząd polski, który na arenie międzynarodowej zdecydował się przyjąć postawę pokornego cielęcia ssącego dwie matki. Rzekomo miało to przynieść sukces. Polityka międzynarodowa w wykonaniu rządu zaczęła być bierna i ugodowa, w końcu doszło do bezpośredniego konfliktu na linii PO - Lech Kaczyński. Przykładem znów jest sprawa Gruzji. Politycy rządzącej partii atakowali prezydenta, że wspomnę tylko słowa marszałka Komorowskiego „jaka wizyta taki zamach".

Wobec tego modyfikuję pytanie. Co mają wspólnego polski rząd i rosyjskie władze z testamentem tragicznie zmarłego prezydenta? Doszło do tego, że władze rosyjskie zaczęły przy pomocy rządu Donalda Tuska poważnie godzić w polską rację stanu. W wyniku cichego porozumienia obu tych stron zwalczana była wizja polityki Lecha Kaczyńskiego. I to porozumienie doprowadziło do katastrofy. Pojawia się tutaj cień ponownej Targowicy. Nasz rząd odrzuca wizję niepodległej Polski i chce być spolegliwy wobec agresywnej Rosji, która zaatakowała zbrojnie Gruzję, a teraz podporządkowuje sobie Ukrainę.

Powiedział Pan „to porozumienie doprowadziło do katastrofy"? Proszę się przygotować. Może Pan podzielić los Ewy Stankiewicz i Janka Pospieszalskiego, besztanych przez „opiniotwórczą" gazetę za „sugerowanie, że Tusk ma krew na rękach". Ale tak jest. Władza Rosji i rząd polski ponoszą moralną odpowiedzialność za katastrofę pod Smoleńskiem. Pokazuje to na przykład cała gra obchodami 70. Rocznicy zbrodni katyńskiej. Najpierw Putin zaprosił Tuska, a potem obaj starali się dyskretnie zwalczać wizytę prezydenta w Katyniu.

Na czym polega ta moralna odpowiedzialność za katastrofę? Chodziło o to, by prezydenta nie wpuścić do Smoleńska. Rosjanie mogli starać się uniemożliwić Lechowi Kaczyńskiemu wizytę na obchodach ośmieleni brutalnymi atakami, jakie przypuszczał na prezydenta polski rząd. Przez nie Kreml dostał przyzwolenie na manipulowanie okolicznościami wizyty, a teraz okolicznościami katastrofy. Kiedy okazało się, że Kaczyński pojedzie do Katynia i wygłosi przemówienie, rosyjskie władze doskonale zdawały sobie sprawę, że na arenie międzynarodowej staną pod ścianą. Starali się jak mogli, by rozmyć sprawę mordu na polskich oficerach i przesunąć ją do szeregu wielu zbrodni  stalinowskich.  A nietrudno było przewidzieć, że Lech Kaczyński stanowczo domagałby się prawdy o tym ludobójstwie i wzywał Rosję do konkretnych  czynów.

Tyle Kreml.  Ale dlaczego według Pana moralną odpowiedzialność za katastrofę ponosi też rząd Tuska? Bo robił wszystko, żeby w polityce międzynarodowej rozbijać jedność działania. Możemy toczyć boje partyjne jeśli chodzi o sprawy wewnętrzne, ale takie konflikty przenoszone na arenę międzynarodową są zgrabnie wykorzystywane przez inne państwa. Tym bardziej przez takiego gracza jak Rosja. I na tym właśnie też polega testament Lecha Kaczyńskiego. Ta zbrodnia nie może przynieść korzyści tym, którzy są za nią odpowiedzialni. A przedmiotem rozgrywki jest zachowanie niepodległości Polski.

Nietrudno przewidzieć odpowiedzi na Pana słowa: „ Wiedziony nienawiścią rusofob i wichrzyciel Wyszkowski bezpardonowo uderza w klimat międzynarodowego pojednania". Tyle tylko, że za mną przemawiają fakty. Przypomnę tylko, że po wizycie w Krakowie na pogrzebie pary prezydenckiej prezydent Dmitrij Miedwiediew został zapytany o stanowisko Rosji odnośnie ludobójstwa w Katyniu skierowane do Trybunału w Strasburgu. W 17-stronicowym piśmie strony rosyjskiej ani razu nie użyto słowa "zbrodnia" ani "mord". Napisano jedynie o "sprawie" lub "zdarzeniu katyńskim". Pytany o to Miedwiediew odpowiedział: „Rosja nie zmieniła zdania". A Tusk przyjmuje gładko wszystkie słowa Rosjan i godzi się na przykrywania Katynia pod korcem. Obserwując reakcje polskiego rządu na śledztwo w sprawie katastrofy, bierność i uległość wobec strony rosyjskiej, mogę stwierdzić, że mamy do czynienia z czymś na kształt „drugiej zmowy katyńskiej". Rozmawiał Mariusz Majewski

Chcą patrzeć śledczym na ręce W pierwszych dniach po katastrofie przedstawiciele organów państwowych zapewniali rodziny ofiar katastrofy lotniczej w Lesie Katyńskim, że śledztwo będzie jawne. Jednak minęło już trzy tygodnie i okazuje się, że władze nie mogą niczego podać i nie podadzą, a zapisów czarnych skrzynek w ogóle nie mają

Rodziny ofiar katastrofy prezydenckiego Tu-154M wyrażają niezadowolenie z postępów śledztwa i zakresu podawanych informacji o okolicznościach tragedii. W związku z tym rozważają powołanie pełnomocnika, który będzie reprezentował ich interesy w prowadzonym dochodzeniu. Córka tragicznie zmarłego posła PiS Zbigniewa Wassermanna Małgorzata podkreśla, że trudno mówić o jakichś postępach w śledztwie. – Sygnały płynące z mediów o postępowaniu bardzo nas niepokoją. Oczywiście nie twierdzimy, że wszystkie podejmowane działania są niewłaściwe czy idące w złym kierunku… Wiedza z mediów jest na pewno inna niż wiedza z akt – podkreśla. – W pierwszych dniach po katastrofie uzyskaliśmy informacje ze strony organów państwowych, które zapewniły nas, że wszystko będzie absolutnie jawne. W ciągu kilku dni zostanie udostępniona treść zapisów czarnych skrzynek. Poznamy np. godzinę katastrofy. Minęło trzy tygodnie i okazuje się, że nie mogą niczego podać i nie podadzą, części tych rzeczy w ogóle nie mają – wskazuje Małgorzata Wassermann. – Nie wiemy nawet, kiedy doszło do katastrofy – podkreśla. Córka zmarłego posła PiS mówi, że otrzymała dokument od polskich władz, który nie zawierał przyczyny śmierci ojca. Nie wie też, czy przeprowadzono sekcję jego zwłok. Dodaje, że w Rosji jej przesłuchanie trwało sześć godzin, przy czym zadawano jej zaskakujące pytania, jak np. po co przyleciał tu jej ojciec i na ile wycenia to, co się stało. Dlatego Małgorzata Wassermann wystąpiła z inicjatywą powołania prawnika, który reprezentowałby interesy rodzin ofiar tragedii prezydenckiego samolotu. – Moim zdaniem, na tym etapie wyjaśniania okoliczności katastrofy tak powinno być – mówi. Dodaje, że będzie prowadziła rozmowy z innymi członkami rodzin ofiar, tak żeby wypracować strategię działania. Również Andrzej Melak, brat prezesa Komitetu Katyńskiego Stefana Melaka, który zginął w katastrofie w Lesie Katyńskim, widzi konieczność zorganizowania się rodzin ofiar. – Ja rozmawiałem o stowarzyszeniu, żeby ktoś nas reprezentował, to warto zrobić – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”. Na ten temat rozmawiał m.in. z synem śp. prezesa IPN Janusza Kurtyki. – Trzeba zorganizować się jakoś, żeby mieć mocniejszy głos – podkreśla Andrzej Melak. Rodziny chcą skorzystać z uprawnień, które przewidują przepisy prawa, i ustanowić pełnomocnika mającego wgląd na śledztwo. – Po to jest ta instytucja osoby pokrzywdzonej, która ma pewne prawa w postępowaniu, żeby po prostu z nich korzystać – mówi Małgorzata Wassermann. Dodaje, że dotyczyłoby to polskiego śledztwa, ponieważ w przypadku rosyjskiego nie spodziewa się żadnych efektów. – Natomiast jeżeli chodzi o rosyjskie śledztwo, to w mojej ocenie, jeżeli nie będzie tutaj jakiegoś współdziałania z rządem polskim, to podejrzewam, że ten adwokat w Rosji nie zrobi absolutnie nic – ocenia. Karnista prof. Piotr Kruszyński (Uniwersytet Warszawski) wskazuje, że rodziny ofiar stanowią samoistną stronę postępowania karnego. Dlatego mogą się zwrócić np. o dostęp do informacji z toczącego się śledztwa. Mecenas Małgorzata Kożuch z Krakowa wskazuje, że rodziny ofiar w późniejszym czasie mogą składać także wnioski o odszkodowanie, ale muszą wykazać związek przyczynowo-skutkowy między katastrofą, do której doszło, a zawinionymi działaniami osób.

Zenon Baranowski

Zapowiadanego przełomu nie widać Po 10 kwietnia Rosja podobno zmieniła swoją politykę wobec zbrodni katyńskiej, ale śladów tej zmiany nie zobaczymy w odpowiedzi Moskwy na pozew Rodzin Katyńskich do Trybunału w Strasburgu Z dr. Ireneuszem Kamińskim, prawnikiem reprezentującym Rodziny Katyńskie, rozmawia Marta Ziarnik Przed kilkoma dniami otrzymał Pan angielskie tłumaczenie odpowiedzi Rosji na skargę katyńską, które wpłynęło do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Czy znalazło się w nim coś więcej niż w tej pierwszej, rosyjskojęzycznej wersji? – Nie, tłumaczenie to jest identyczne jak poprzednia wersja po rosyjsku, która 19 marca dotarła do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Zatem nie ma w tym tłumaczeniu żadnych nowych elementów. Nie został też do niego dołączony jakikolwiek inny dokument czy też pismo. Oznacza to, że my, prawnicy, jesteśmy w tym samym punkcie co 19 marca.

Do czego więc sprowadza się stanowisko rosyjskie? – W odpowiedzi w ogóle nie występują określenia typu: “zbrodnia”, “mord”, “zabójstwo”, które zastępują takie określenia, jak: “wydarzenie katyńskie” i “zdarzenie katyńskie”. Rząd rosyjski (który napisał odpowiedź na tę skargę) twierdzi ponadto, że nie udało się ustalić losów polskich więźniów i jeńców. Czyli że nie wiadomo, co się z nimi stało w roku 1940. Jak zauważono w piśmie, można jedynie potwierdzić, że znajdowali się oni w obozach jenieckich. Co zaś później się wydarzyło, tego – jak twierdzi strona rosyjska – nie wiadomo.

Czyli pomimo tych wszystkich pięknie brzmiących deklaracji, które padły ze strony rosyjskiej po katastrofie pod Katyniem, pomimo podnoszonych zapewnień o przyjaźni i emisji w rosyjskiej telewizji filmu “Katyń”, wciąż brak tego przełomu i przyznania się do popełnionej zbrodni? – My tego przełomu nie widzimy, więc tak, jak już wspominałem, wróciliśmy do pisma z 19 marca. Ta angielska wersja jest o tyle dla nas istotna, że będziemy się do niej ustosunkowywać. To jest bowiem dokument procesowy, którym będziemy operować. W pozostałych kwestiach mamy – z punktu prawniczego – powrót do przeszłości. Będziemy bowiem odpowiadać na pismo z 19 marca, w związku z czym ja tego zapowiadanego przełomu nigdzie nie widzę.

Jeśli dobrze liczę, to odpowiedź rosyjska wpłynęła już po terminie? – Tak, ma pani rację. 19 marca wpłynęła odpowiedź w języku rosyjskim i do 16 kwietnia Rosja otrzymała czas na przekazanie ETPC tej odpowiedzi w języku angielskim. Tymczasem, jak słusznie pani zauważyła, pismo w języku angielskim wpłynęło dopiero w poniedziałek, 19 kwietnia. Czyli następnego dnia po upływie wyznaczonego terminu.

Czym Rosja motywowała to opóźnienie? – Nie było żadnego tłumaczenia. To jest jeden dzień, więc wszystko jest w porządku. Termin upływał w piątek, a odpowiedź napłynęła w poniedziałek. Tego rodzaju opóźnienia Trybunał toleruje.

Jednak za każdym razem, gdy chodzi o Rosję, mamy do czynienia z przeciąganiem wyznaczonych terminów. Z czego to wynika? – To jest normalna sytuacja, gdy jednej stronie nie zależy na tym, by sprawa toczyła się szybko. W takiej sytuacji odpowiada się ostatniego możliwego dnia.

Jaki teraz będzie ruch prawników Rodzin Katyńskich i polskiego rządu i w jakim terminie musi on nastąpić? – Nasza odpowiedź i odpowiedź polskiego rządu musi znaleźć się w Trybunale do 31 maja. Następnie rząd rosyjski będzie miał możliwość ustosunkowania się do naszych ripost i będzie to termin sześciotygodniowy. Czyli w połowie lipca cała procedura pisemna powinna zostać zakończona. Wówczas Trybunał, mając przed sobą pisma nasze oraz rządu Federacji Rosyjskiej, będzie podejmował decyzje, co dalej – czy będzie orzekać w składzie węższym, czy też zbierze się Wielka Izba, w skład której wchodzi 17 sędziów.

Na czym będzie się opierała odpowiedź polskich prawników na pismo rosyjskie?– Będziemy się ustosunkowywać do tego, co Rosjanie napisali na 16 stronach odpowiedzi. Będziemy zatem kontrować te argumenty. Przede wszystkim zaś twierdzenia Rosjan, iż nie wiadomo, co się stało z polskimi oficerami. W naszej odpowiedzi będziemy wskazywali na to, że są przecież cmentarze, a także inicjatywy podjęte przez władze rosyjskie, które miały na celu upamiętnienie zamordowanych. Na pomnikach znajdujących się w miejscach pogrzebania ciał znajdują się przecież nazwiska osób, których krewnych reprezentujemy. Zatem będziemy oczywiście wskazywać na niekonsekwencje władz rosyjskich twierdzących, że nie wiadomo, co się stało i jaki był los tych osób. Będziemy również wskazywać na cały proces decyzyjny w Związku Sowieckim, a więc na decyzje Biura Politycznego z 5 marca 1940 roku i na późniejsze postanowienia dotyczące zniszczenia dokumentacji katyńskiej, która miała być wcześniej przechowywana w specjalnym miejscu dostępnym tylko dla niewielu osób. Zatem wskażemy na podstawowe fakty historyczne – które są niekwestionowane, na rosyjskie sprawstwo zbrodni i na tę okoliczność kluczową w kontekście skargi, że reprezentujemy krewnych osób, które rzeczywiście zostały zamordowane w roku 1940. Rozbudujemy również argumentację uzasadniającą nasze konkretne zarzuty związane z naruszeniem sześciu przepisów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Dziękuję za rozmowę. Nasz Dziennik

Tusk i Prokuratura potwierdzają Zamach Prokuratura Wojskowa oświadczyła 2 dni temu, że badane są 4 różne wersje przyczyn katastrofy: usterki techniczne samolotu, zachowanie załogi, zła organizacja i zabezpieczenie lotu oraz "zachowania osób trzecich", a więc  zamach terrorystyczny. I że, żadnej z nich obecnie wykluczyć nie można. Ja jednak chciałbym sie skupić na samym działaniu Władz Polski pod kierownictwem Donalda Tuska w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy i logice jaką można wyczytać z postępowania prokuratury. W mojej opinii styl działania Tuska i prokuratury potwierdzają wersję zamachu. Bezsprzecznie już sam ciąg zdarzeń, który przytoczyłem w poprzedniej notce, czyni hipotezę zamachu rosyjskiego za najbardziej prawdopodobną. Prawnicze doświadczenie na temat ciągów przyczynowo-skutkowych zdarzeń podpowiada mi prawdopodobieństwo 80% - Zamach, 20 % - prosyjskie zaniedbanie nałożone na szereg zaniedbań Rządu Polskiego. Z tego też powodu, gdy dokładam szereg znanych dezinformacji rosyjskich, manipulacji i wątpliwości dotyczących przebiegu śledztwa oraz jego zerową transparentności, mam prywatne przekonanie graniczące z pewnością, że Polska stała się ofiarą zamachu terrorystycznego przygotowanego i wykonanego przez rosyjskie służby FSB lub GRU i ich rezydencje w Polsce. Jeden z blogerów o nicku "Rozum", a z przekonania czytelnik GW napisał: "Tusk ma rację, niezależnie od wszystkiego, Ci którzy zakładają z przyczyn politycznych zamach jako przyczynę, niezależnie od okoliczności, będą forsować fantastyczne tezy by zdobyć kapitał polityczny" Na to jest tylko jedna odpowiedź. Tusk sam potwierdza wersję zamachu. Jeżeli bowiem Donald Tusk jest czysty i ma dobre intencje, to zachowuje się jak debil, tchórz bez charakteru, albo jedno i drugie. Wiedząc bowiem jaka jest waga sprawy (zginął Prezydent RP, wielu wysokich urzędników państwowych i kwiat opozycji), jej niesłychane konsekwencje geopolityczne, oraz znając sięgającą dna reputację (odnośnie uczciwości) służb rosyjskich (przy ich najwyższej reputacji odnośnie bezwzględności, skuteczności i rozległości agentury) nie zrobił nic by zadbać o transparentność śledztwa, skuteczność polskiego i międzynarodowego nadzoru nad nim, oraz o właściwe zabezpieczenie miejsca katastrofy i dowodów.

Nic by tak nie przycięło wachlarza rozważań jak:

1. błyskawiczne i skrupulatne zabezpieczenie dowodów przez Polaków i Rosjan oraz ich natychmiastowe przesłanie do Polski,

2. śledztwo prowadzone przez komisję międzynarodową (na które na pewno by się zgodzili Rosjanie, jeśli byliby niewinni),

3. precyzyjne informacje o postępach śledztwa (trafiałyby codziennie do opinii publicznej).

4. dementowanie na bieżąco dezinformacji i nieuprawnionych spekulacji  zestawiając je z faktami.

A contrario, mamy inną możliwość:

Tusk od razu wiedział, że trzeba będzie wiele ukrywać, mataczyć i opóźniać - z powodu współudziału, ze zwykłego tchórzostwa lub cynicznej kalkulacji politycznej połączonej z uprawnionymi podejrzeniami o zamach Rosjan lub ich skandaliczne nadużycia. I ten właśnie model wybrał Tusk. Rosyjski zamach na Prezydenta Polski w Smoleńsku potwierdzają:

Przebieg śledztwa i działania (a głownie zaniechania) Premiera, jego strach przed samym sformułowaniem wniosku do Rosjan o międzynarodową komisję, manifestowana naiwność i łatwowierność Tuska i służb mu podległych w sprawie losu urządzeń/nośników elektronicznych w rękach rosyjskich, nonszalancja prokuratury w sprawie ustalania najprostszych faktów i powierzania polskich czarnych skrzynek ludziom z kręgów podejrzenia, niechęć Premiera do wyciągnięcia nawet politycznych konsekwencji w stosunku do Min. Klicha, niedawna decyzja Donalda Tuska o zagwarantowaniu sobie wpływu na ostateczną treść raportu o przyczynach katastrofy, niesłychanie rozwlekłe tempo śledztwa w zestawieniu z błyskawicznym tempem podwładnych Prezesa PO w wyciąganiu politycznych korzyści z katastrofy (wstąpienie Komorowskiego w po. Prezydenta przed potwierdzeniem jego zgonu, sprawa IPN itd). Czym więcej czasu mija od katastrofy tym więcej otrzymujemy potwierdzeń że sprawa śmierdzi zbrodnią i międzynarodowym skandalem. Ma rację FYM: to straszne. Bo zarówno współudział rządzących, ich tchórzostwo jak i możliwość tak cynicznej kalkulacji politycznej dowodzą faktycznego nieistnienia Państwa Polskiego. RP zamieniono na Przywiślański Kraj lub na PR (pijar) firmy, który się podkręca na rynku by ukryć kreatywną księgowość, nadużycia zarządu i negocjacje sprzedaży za bezcen. Tak czy inaczej obywatele polscy (My Naród) nie mamy już za sobą suwerennej organizacji państwowej, która by nas chroniła przed chaosem lub totalizmem atakującym od wewnątrz, oraz agresją z zewnątrz. Mamy prawo mieć podejrzenia, że Polską włada Mafia, nie Rząd, Organizacja Przestępcza byc może podległa innej potężniejszej albo będąca częścią międzynarodowego syndykatu. To nie przesada, kiedys taki czerwony syndykat zawłaszczył połowę świata. Mamy prawo zadawać pytania o zamach w Smoleńsku, mamy podstawy obawiać się, że polskie prawo jest już tylko sposobem na bezkarne łamanie prawa, że większość informacji jest dezinformacja i manipulacją a obywatele stają się ofiarami przestępców i przyszłą tanią siłą roboczą. Jeśli moje obawy są słuszne to Premier Tusk powinien odpowiadać za sprawstwo kierownicze wielu przestępstw i pomocnictwo w innych. ŁŁ

Solidarność Walcząca Od powstania III RP jej twórcy i propagandziści utworzyli własną szkołę erystyki, czyli techniki nieuczciwego prowadzenia sporu. W kwietniu 1990 roku w Sejmie Adam Michnik ogłasza, że zwolennicy upaństwowienia majątku byłej PZPR powodowani są nienawiścią i działają w imię bolszewickiej zasady “grab zagrabione”. Wprawdzie nikt nie nawoływał do grabienia partyjnego – rzeczywiście zagrabionego – majątku, lecz do przejęcia go w majestacie prawa przez pierwotnego właściciela, ale ważne są skojarzenia. Tak rodziła się owa erystyka. Dziś widzimy jej eksplozję. Dominujące ośrodki opiniotwórcze III RP przyjmują za punkt wyjścia, że katastrofa w Smoleńsku była wypadkiem, za który Rosjanie nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Wśród przeciwników tej nieuzasadnionej tezy są zarówno ludzie roztropni, którzy wskazują jej rozbieżność zarówno z kanonami śledztwa, jak i zdrowym rozsądkiem, ale są także zwolennicy teorii spiskowych, którzy posługując się pseudodowodami, budują karkołomne hipotezy. Zgodnie z zasadami erystyki należy wpakować ich do jednego worka, aby głupimi tezami tych drugich kompromitować zdrowy sceptycyzm tych pierwszych. Każdy więc, kto ma wątpliwości wobec jednej dopuszczalnej wersji wypadku (zawinionej najprawdopodobniej przez prezydenta Kaczyńskiego, jak insynuują propagandziści), trafia pomiędzy “ufologów, monarchistów, słuchaczy Radia Maryja, zwolenników Solidarności Walczącej, entuzjastów psychotroniki i kabały”. Ten spójny zbiór zamieszczony został w kanonicznym tekście “Gazety Wyborczej” “O tym, jak umysł wybiera drogę na skróty”. Wybiera jednak w określonym celu, gdyż – jak piszą autorzy – teoria spiskowa (czyli sceptycyzm) jest poparciem PiS. Oddanie śledztwa Rosjanom to przyjęcie na wstępie jednej interpretacji. Wiemy, jak działa prawo w Rosji Putina, możemy więc chyba się obawiać, że dochodzenie nie wykaże cienia rosyjskiej odpowiedzialności. Teraz chodzi więc o to, aby wyśmiać i zdezawuować wszelkie wątpliwości, które mogą podważyć tę jedyną dopuszczalną wersję.

Bronisław Wildstein

04 maja 2010 Związek generacyjny zachowany... Pamiętacie państwo referendum w Łodzi  w sprawie odwołania  prezydenta Jerzego Kropiwnickiego? Mniejsza już pod jakim hasłami wysadzono z siodła pana Jerzego, który kiedyś był liberałem, ale lata kręcenia się wśród okrągłostołowych socjalistów zrobiły swoje… Stał się taki sam jak reszta..! Jak dostaniesz się między wrony musisz krakać jak i ony.. A kiedyś , w podziemiu , tłumaczył nawet sztandarową pozycję konserwatystów amerykańskich „Bogactwo i ubóstwo”- Jerzego Gildera. Pomyśleć, że były to czasy ideałów.. Ale – jak to często bywa- ideał sięgnął bruku.. W tym przypadku łódzkiego.. Koalicja socjalistów Platformy Obywatelskiej Sojuszu Lewicy Demokratycznej wyczyściła miejscowe spółki do” gołego betonu”. No i przyszli nowi” specjaliści”.. Jednych „ specjalistów” na posadach, zastąpili inni” specjaliści” na tych samych posadach.. Bo  chodziło o  posady.. Jak to w socjalizmie demokratycznym i referendalnym.. Jak to mawiał JKM- chodzi socjalistom o koryto... I żeby było pełne. Komisarzem został pan Tomasz Sadzyński, dyrektor urzędu marszałkowskiego, zaufany i zauszny człowiek pani Iwony Śledzińskiej – Katarasińskiej, związanej z Platformą Obywatelską. Były jej asystent.. Za zasługi” referendalne” stołek dostał pan Dariusz Joński, szef łódzkiego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który nawet z billbordów nawoływał do odwołania pana Jerzego.. Wicekomisarzami zostali  radni z Platformy Obywatelskiej i jedna pani kurator.. „Koalicja” rozdzieliła między siebie podległe miastu spółki. SLD błyskawicznie zebrało się do wymiany tamtejszych rad nadzorczych i zarządów, gdzie wynagrodzenie kręcą się wokół 10 000 złotych miesięcznie. Tłuste posady podostawali najwięksi aktywiści walki , tacy jak Mieczysław Teodorczyk z SLD, były marszałek województwa- został prezesem Zakładu Wodociągów i Kanalizacji, dobre i to, i tak spadł z marszałka na prezesa.. Ale zawsze zwiąże koniec z końcem, tym bardziej, że jako marszałek  nauczył się co nieco o wodociągach i kanalizacji…BO gdyby dali go- po zwycięskim referendum- do Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta.. No tam mógłby się niezrealizować, ale w Zakładzie Wodociągów i Kanalizacji- jak najbardziej.. Jak to w demokracji na każdym szczeblu.. Wszyscy mogą rządzić wszystkim i jeszcze więcej.. Każdy się zna na wszystkim, jak  ta przysłowiowa  leninowska kucharka na państwie.. Taki na przykład Jarosław Berger, radny Sojuszu Lewicy Demokratycznej, były rzecznik łódzkiej policji i szef Wojewódzkiego Funduszu Ochrony   Środowiska w Łodzi, został szefem Łódzkiej Spółki Infrastrukturalnej(???). Naprawdę nie przeszkadza nikomu, czym demokratyczny delikwent się wcześniej zajmował, chodzi o to, żeby demokracja zwyciężyła.. I zwyciężyła! Ci co wykiwali tych co wcześniej, zajmują posady po nich, żeby później być przygotowanym, na kolejne zmiany przy korycie. Bo chodzi o koryto, a u Orwella, jakie zwierzęta były najinteligentniejsze? Pamiętacie państwo? Jasne! Macie państwo rację… Świnie.! One były najinteligentniejsze i one organizowały innym zwierzętom życie w „Zwierzęcym Folwarku”.. A  nie było tam Łódzkiej Spółki Infrastrukturalnej.. Posadę specjalisty w dziale planowania wodociągów dostał inny  działacz Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pan Tomasz Trela, który sprawował pieczę nad liczeniem głosów w komisjach referendalnych.. Bo oczywiście nie ważne jak ludzie głosują- ważne kto te głosy liczy. Rachmistrz  referendalny jest najważniejszy i on musi potem – po demokratycznym zwycięstwie – zostać wyróżnionym.. Najlepiej  tłustą posadą gminną lub państwową…. Taki specjalista od planowania wodociągów- to posada w sam raz.. A jak zrobili z referenta od liczenia głosów w komisjach referendalnych, specjalistę w dziale planowania wodociągów demokratycznych, pardon- miejskich? To już pozostanie słodką tajemnicą łódzkiej demokracji.. W każdym razie demokracja została uratowana  także na odcinku wodociągów. A na innych stanowiskach demokratycznych? NA stanowiska w urzędzie miasta, wciągnięto nawet starych działaczy Sojuszu, w tym byłą posłankę Sojuszu panią Alicję Murynowicz i byłego wiceprezydenta miasta, Andrzeja Żardzina. Do spółek gminnych  trafiły też rodziny działaczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, jak choćby szwagierka pana Dariusza Jończyka, który z billbordów spoglądał na odbywające się referendum, została sekretarką Teodorczyka. W tych trudnych czasach dobra i posada sekretarki, dobrze płatnej.. Zawsze to pewne parę groszy do domowego budżetu.. A nie wiadomo kiedy trafi się taka okazja.. Dobra psu i mucha! Prezesem Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania , Platforma Obywatelska zrobiła swojego działacza, który w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania odpowiadał za…. marketing(????). A co on tam reklamował, w tej gminnej spółce? Musiał dostać posadę po poprzednich demokratycznych wyborach, a teraz awansował.. Każdy w demokracji nosi buławę prezesa w kieszeni.. Może nim zostać- tylko musi związać się  z odpowiednimi demokratycznymi ludźmi.. Wiedzieć z kim trzymać i śledzić sondaże.. W PRL-u było wiadomo: należało zapisać się do PZPR i czekać spokojnie na awans.. Obecnie jest  trochę  trudniej. Należy trafiać! Miejski radny Platformy zajmie się doradzaniem w promocji nowej hali sportowej Atlas Arena. Jego zona weszła do Rady Nadzorczej Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. Też się zna na oczyszczaniu.. Oczyścili z poprzednich, którzy też się znali, a teraz zajęli ich miejsca po oczyszczeniu.. Wiceprezesem Łódzkiej Spółki Infrastrukturalnej została zona dzielnicowego szefa Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Do Zarządu Wodociągów wszedł były syn, pardon- syn byłego senatora SLD Józefa Dziemdzieli(???) A co ze zwalnianymi? Dobre pytanie… Wielu odsuwanych jest na inne, najczęściej nowo tworzone stanowiska. W ten sposób zwiększa się „ zatrudnienie” w Łodzi.. W biurokracji! A co napisał na swoim blogu pan eurodeputowany Janusz Wojciechowski związany z Prawem i Sprawiedliwością”: „Wzięli miasto szturmem w referendum. Nie dla sibie go wzięli oczywiście. Lecz dla dobra mieszkańców. Odwołali prezydenta Kropiwnickiego nie za korupcję, nie za nepotym, nie za biedę, bezrobocie czy brak inwestycji. Nic z tych rzeczy. Odwołali go, bo Kropiwnicki  często jeździł za granicę. Niepokoiły lewicę zwłaszcza wyjazdy do Izraela.  A terza jak na prawdziwych barbarzyńców przystało, w zdobytym mieście robią rzeź,  a na zakrwawionych stołkach obsadzają  matki, żony i szwagierki oraz krewnych i znajomych królika.”(???) I tak ta karuzela demokratyczna się kręci.. Powstaną nowe posady, więcej będzie podatków, przyjdą starzy – nowi i  wszystko pozostanie po staremu.. Tylko tyle, że nie będzie na razie  starego skupiska Żydów w Łodzi, o którym marzył pan prezydent Kropiwnicki, żeby to wszystko odtworzyć… Według niego- to oni powodowali rozwój miasta.. NO, na pewno nie rozrastająca się biurokracja? Jeśli robili coś pożytecznego  w handlu, usługach – to z pewnością.. A jeśliby chcieli zająć posady gminno- państwowe? To wystarczy naszych, demokratycznie wybranych urwisów..  Na razie związek generacyjny został zachowany.. WJR

Czas kończyć lustrację Rozgorzała dziwna dyskusja o testamentach ofiar katastrofy - mówi marszałek Senatu Bogdan Borusewicz

Rz: Czy Bronisław Komorowski dobrze pełni obowiązki głowy państwa? Bogdan Borusewicz, marszałek Senatu: Bardzo dobrze. Natychmiast po śmierci Lecha Kaczyńskiego przejął obowiązki i dokonał właściwego wyboru, mianując Jacka Michałowskiego p.o. szefa Kancelarii Prezydenta.

Był krytykowany za pośpiech. Słyszałem oczywiście te głosy krytyki, ale moim zdaniem marszałek w ten sposób pokazał, że polskie władze panują nad sytuacją. I nie tylko mówią, ale też podejmują decyzje. Myślę, że to uspokoiło tych ludzi, którzy byli w szoku i nawet zadawali pytania, co teraz będzie z Polską.

Czy był pan zaskoczony tłumami, które przychodziły przed Pałac Prezydencki i demonstrowały żałobę? Ludzie chcieli uczcić głowę państwa, parlamentarzystów, generałów. W tej katastrofie zginęło wielu moich przyjaciół. Z Lechem Kaczyńskim od dwóch lat mieliśmy ochłodzone stosunki, ale przecież przyjaźniliśmy się, byliśmy po imieniu, tak samo jak z jego żoną. Maria Kaczyńska na trzy dni przed śmiercią była na koncercie zorganizowanym w Senacie z okazji 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Bo parcie senatorów na wyjazd było tak wielkie, iż postanowiłem coś zrobić, żeby ich tu przytrzymać. Zginął Janusz Krupski, który był moim najbliższym przyjacielem od lat 70., gdy poznaliśmy się na KUL i zaczęliśmy od razu wymyślać, co zrobić, żeby obalić system komunistyczny. Człowiek niesamowicie skromny, jeden z kilkudziesięciu twórców naszej niepodległości. Przyjaźniłem się także z Arkadiuszem Rybickim. A pozostałych znałem dobrze albo bardzo dobrze.

Prosto z żałoby weszliśmy w kampanię prezydencką. Jaka ona będzie? Miałem obawy, że będzie ostra, co by nas kompromitowało. Bo cały świat nas podziwiał i szanował za tę jedność. Jeżeli teraz pokażemy piekielną kłótnię, to wszystko stracimy. Na szczęście nie zmierzamy w tym kierunku. Oprócz filmu „Solidarni 2010”, pokazanego w publicznej telewizji, o którym można powiedzieć, że był seansem nienawiści, nic się nie zdarzyło. Chyba następuje wyciszanie emocji.

Jak pan ocenia decyzję Jarosława Kaczyńskiego o kandydowaniu? Jego osoba co prawda kojarzy się z ostrymi starciami, co może budzić obawy o temperaturę kampanii. Ale myślę, że po takiej tragedii konfrontacja wyborcza będzie stonowana. Świadczy o tym fakt, że Joanna Kluzik-Rostkowska została szefem sztabu wyborczego.

Nie będzie ostrych spotów? Z całą pewnością nie. Znam Kluzik-Rostkowską. Nie będzie malowanym szefem, który pozwoli hasać różnym spin doktorom.

A czy popiera pan decyzję Komorowskiego o podpisaniu kontrowersyjnej nowelizacji ustawy o IPN? Miał pełne prawo do podpisania tej ustawy. Tym bardziej że za nią głosował.

Lech Kaczyński chciał odesłać tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Czy marszałek powinien brać to pod uwagę? Nie podoba mi się takie stawianie sprawy. Ostatnio rozgorzała dziwna dyskusja o testamentach osób, które zginęły w katastrofie pod Smoleńskiem. Mówi się o testamencie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który chciał odesłać tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Ale jest też inny testament, Arkadiusza Rybickiego, który był autorem tej ustawy i osobiście przekonywał mnie do rozwiązań przyjętych przez Sejm. Słyszałem też o testamencie Izabeli Jarugi-Nowackiej, która walczyła o równouprawnienie płci w polityce. Naprawdę przestańmy polemizować za pomocą testamentów.

Uważa pan, że to jest rodzaj szantażu moralnego? Nie chcę tego rozpatrywać w takich kategoriach.

Rybicki pana nie przekonał. Głosował pan przeciwko tej ustawie. Dlaczego? Bo jestem przeciwny uszczuplaniu kompetencji parlamentu i przekazywaniu ich gremiom, które nie są do tego powołane. Do tej pory wybór prezesa IPN leżał przede wszystkim w gestii Sejmu i Senatu. Teraz środowiska naukowe będą wybierały Radę IPN, a ona – prezesa. A to oznacza, że parlament traci wpływ na obsadę tego stanowiska, a na dodatek w Radzie IPN zapewne będą zasiadali sami naukowcy, co moim zdaniem wcale nie jest dobre.

Krytycy tej ustawy uważają, że środowiska uczelniane opierały się lustracji i dlatego nie powinny mieć wpływu na wybór władz Instytutu. Czas najwyższy, żebyśmy powoli kończyli lustrację. Jeżeli chodzi o elitę polityczną, to w zasadzie lustracja już dobiegła końca. Do polityki wchodzą ludzie w wieku trzydziestu kilku lat, a więc niepodlegający lustracji. A innych obywateli nie ma po co lustrować, bo ten proces jest jak śnieżna kula – jeżeli zaczniemy lustrować adwokatów, to powstaje pytanie, dlaczego nie notariuszy. A jak notariuszy, to dlaczego nie radców prawnych i tak dalej.

Komorowski wybiera się do Moskwy na uroczystości z okazji zakończenia wojny i zabiera generała Wojciecha Jaruzelskiego. Jak pan ocenia tę decyzję? Tak samo jak wcześniej, gdy taką deklarację złożył prezydent Kaczyński – niejednoznacznie. Z jednej strony bardzo źle oceniam Jaruzelskiego, bo wiem, jak się zachowywał w czasach PRL. Co prawda doprowadził do Okrągłego Stołu, ale nie zrobił tego, żeby władzę przekazać, tylko żeby ją utrzymać. A że sytuacja rozwinęła się inaczej, bo po drugiej stronie znaleźli się ludzie sprawni, inteligentni i przewidujący, to już nie jego zasługa. Z drugiej strony w takich sprawach jak wysiłek Polaków w czasie II wojny światowej głowa państwa powinna się starać, żebyśmy byli jednomyślni. Więc rozumiem decyzję Komorowskiego.

Pan by nie zabrał generała? Ja odmówiłem udziału w Okrągłym Stole dlatego, że nie chciałem podać ręki Jaruzelskiemu i Kiszczakowi. Dlatego to byłaby dla mnie bardzo trudna decyzja. Po tragedii pod Smoleńskiem zupełnie zmieniła się postawa Rosjan wobec Katynia...Katastrofa była jak katalizator, jeżeli chodzi o stosunek władz Rosji do Katynia. Ale chcę zaznaczyć, że poprawa stosunków z Rosjanami zaczęła się dużo wcześniej. Z moim odpowiednikiem Siergiejem Mironowem, przewodniczącym Rady Federacji, spotkałem się po raz pierwszy w 2006 r., kiedy stosunki były kompletnie zamrożone. Od tego czasu odbyło się już dziesięć spotkań, a 18 maja odbędzie się Drugie Forum Regionów w Warszawie. No i ogromne znaczenie miało, że Rosjanie byli gospodarzami uroczystości 7 kwietnia. Bo Katyń to jest problem rosyjski. My, Polacy, dawno już wszystko wiemy na ten temat.

Czy to, co się dzieje w Rosji wokół sprawy Katynia, upublicznienie w Internecie dokumentów o tym mordzie, emisja filmu w telewizji państwowej, może być początkiem rosyjskich rozliczeń ze stalinizmem? Tak uważam. Polski Katyń jest początkiem odrywania się samych Rosjan od stalinizmu. A to oznacza, że elity rosyjskie chcą iść w kierunku demokratycznej Rosji.

Czy ten proces rozliczeń może zostać zatrzymany? Nie sądzę, bo już rozpoczęła się dyskusja na ten temat w społeczeństwie. Następny krok to budowa cmentarzy. Bo to jednak jest dziwne, że w Katyniu jest tylko polski cmentarz, a na rosyjskich grobach – zostało tam zamordowanych 8 tysięcy Rosjan – las. Byłem w kilku takich miejscach i wszędzie jest tak samo. Przy każdym dużym mieście była dacza NKWD, gdzie rozstrzeliwano ludzi. Pod Petersburgiem leży 47 tysięcy rozstrzelanych. I tylko prywatne groby i wstążki na drzewach. A przecież pamięć o represjach z czasów stalinizmu w tych ludziach tkwi. Mironow opowiedział mi kiedyś, jak jego dziadka rozstrzelano w 1937 roku. Najpierw go rozkułaczono, odbierając 12 ha. Zamieszkał na skraju wsi, myśląc, że będzie miał spokój, ale po roku go rozstrzelano.

W Rosji panuje teraz klimat sprzyjający wydobywaniu tej pamięci? Tak. Wiceprzewodniczący Rady Federacji Aleksander Torszyn, który przyjechał na pogrzeb wicemarszałek Krystyny Bochenek, opowiedział mi, że w dniu katastrofy, 10 kwietnia rano wyjechał poza Moskwę i – jak sam twierdzi – coś go popchnęło do Kozielska. Wszedł do cerkwi, gdzie byli więzieni polscy oficerowie rozstrzelani w Katyniu. W tej cerkwi dowiedział się o katastrofie i uznał, że to był znak. Nie wiem, czy to był właśnie znak, ale ważne, że on o tym mówi. Jest to paradoks, ale polski Katyń może wzmocnić demokratyczną Rosję. Eliza Olczyk

Kolejna gruba kreska Obecna ekipa nawet nie pozostawia złudzeń, o czyj interes walczy. Trudno tego nie dostrzec każdemu wnikliwemu obserwatorowi sceny politycznej, przyglądającemu się poczynaniom obecnej "władzy" i medialnej klakierni pełzającej przed PO. Kiedy zginął Janusz Kurtyka, gdy nieliczne pozostałe niezależne instytucje są zawłaszczane w wyniku tragicznych okoliczności przez środowiska niechętne lustracji przy aprobacie saloniwszczyzny z genialnym pomysłem wychodzi marszałek Senatu - Bogdan Borusewicz. " - Czas najwyższy, żebyśmy powoli kończyli lustrację. Jeżeli chodzi o elitę polityczną, to w zasadzie lustracja już dobiegła końca. Do polityki wchodzą ludzie w wieku trzydziestu kilku lat, a więc niepodlegający lustracji. A innych obywateli nie ma po co lustrować, bo ten proces jest jak śnieżna kula - jeżeli zaczniemy lustrować adwokatów, to powstaje pytanie, dlaczego nie notariuszy. A jak notariuszy, to dlaczego nie radców prawnych i tak dalej" - uważa marszałek. Czyżby kolejna gruba kreska? Jeśli tak to wszystko jasne. Nie na darmo Wałęsa młócił Kaczyńskich, lżył śp. Prezydenta i życzył mu przynajmniej lekkiego zawału serca na wizji tvn24 za przyzwoleniem właścicieli tej stacji. Nie na próżno chroniąca kapusiów SBeckich michnikowszczyzna, salon, spodlone elity oraz niegdysiejszy ich idol "boski" Olek wrzeszczeli - "zabetonować IPN"! PO wprowadzi następną grubą kreskę wzorem Mazowieckiego pod którego czujnym okiem komuniści kierowani przez człowieka honoru dla GW, Kiszczaka niszczyli SBeckie dokumenty będące świadectwem ich parszywej działalności wbrew swojej Ojczyźnie i swoim rodakom. Nawet nowa ustawa o IPN nie będzie potrzebna, bo zamroczeni władzą, władzą bez żadnej kontroli idą na całość i biorą wszystko. Wystarczy spojrzeć na Komorowskiego. Przecież ten pupil salonowszczyzny zachowuje się jak dziecko ogarnięte wielkiem szczęściem, bo właśnie otrzymało swój długo oczekiwany i wymarzony laptop lub lalkę Barbie. Trudno się dziwić wierszoklecie Broniowi skoro wielu sługusów medialnych już dzisiaj tytułuje go prezydentem a jego ślubny "wieloryb" zapraszany na medialne salony rozpytywany jest przez cyngli TVN i SuperStacji o pierwsze miłosne uniesienia i czy broniła sie przed Broniem a Bronio przed jej pierogami z 8kg mąki. Bolki, Maleszki i inne kapuchy na piedestał! Lustratorom śmierć! Motłoch, mordy w kubeł i do fabryk! Chłopstwo do pługa! Oszołomscy prawaccy literaci do piór! Studenci do nauki i do urn, oddać hołd Polskiej Zjednoczonej Platformie Obywatelskiej! Emeryci i renciści poprzeć umiłowaną i jedynie słuszną PZPO czynem i umrzeć przed terminem! By żyło się lepiej PO, mediom pucującym buty Tuskowi, salonowi i michnikowsczyznie. Raz zawłaszczonej IIIRP, my właściciele Polski nie oddamy nigdy! A oto wyczekiwany przez tyle ostatnich lat jedynie słuszny, przyszły prezydent z wymarzoną przyszłą pierwszą dama. Nareszcie świat nie będzie się smiał z nas i z IIIRP. O take Polskie przecież walczył Bolek. Kryska

W zabójstwie Kaczyńskiego widać styl Putina Teraz, gdy ciała Prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego i jego współtowarzyszy spoczywają w ziemi, jest najwyższy czas, aby wymienić tych, którzy zorganizowali rozbicie się samolotu, dobijanie w miejscu upadku samolotu ocalałych Polaków i nieustannie dezinformują światową społeczność co do wyników tak zwanego „śledztwa”. Wiadomo, że „śledztwo” katastrofy przebiega pod kierownictwem tych samych osób, które organizowały rozbicie się samolotu i posłały komandosów do „oczyszczenia terenu” z tych, którzy przeżyli. Wiadomo, jaki będą „wyniki śledztwa” przeprowadzonego przez osoby, których głównym zadaniem jest zatarcie śladów zbrodni. Gdy ci sami zabijają i ci sami prowadzą śledztwo, sprawcy zazwyczaj pozostają niewykryci. Jednakże istnieje światowa społeczność. Potomek jednego z naszych kolegów znajdował się na stanowisku, przez które przechodziło duża ilość pierwotnych informacji z miejsca katastrofy. Wiele szczegółów znamy z pierwszej ręki. Porównanie tekstów rosyjskiej propagandy z materiałami pochodzącymi ze źródeł pierwotnych umożliwia wniesienie poprawek do powszechnie znanych informacji. Niech będzie to naszym wkładem w śledztwo jednej z najbardziej bezczelnych zbrodni 21 wieku.

Poprawka pierwsza. Powszechnie wiadomo, że od pierwszych minut po katastrofie zamiast informacji płynących z lotniska „Północne”, w eter poszła pośpiesznie sklecona dezinformacja kiepskiej jakości. Dezinformowano dokładnie o wszystkim, co się działo naprawdę. O gęstości mgły, o dźwiękach, jakie słyszeli spotykający. O czterech podejściach do lądowania. O rzekomym rozkazie samego Kaczyńskiego posadzić samolot w Smoleńsku. O tym, że w ten sam sposób omal nie doprowadził do rozbicia samolotu w Gruzji. O zachowaniu różnych służb oraz rzekomej „barierze językowej”. O tym, o czym naprawdę zeznawali miejscowi mieszkańcy, przede wszystkim lotnicy i pracownicy lotniska. O każdy drobiazg. Mieliśmy możliwość odtworzenia procesu powstawania czekistowskiego kłamstwa w trybie on line. Wyraźnie zarysowały się dwie tendencje. Jedna polega na przeinaczaniu wiadomości tak, że dane wyjściowe stają się zupełnie różne od danych wejściowych. Często są wręcz przeciwieństwem informacji, która rzekomo była podstawą ogłoszonych oficjalnych komunikatów. Zestawienie wiadomości na wejściu i wyjściu w trybie online pozwala na stwierdzenie, że wszystkie materiały bez wyjątku były poddawane przeróbce według jednej konkretnej „odgórnej” wytycznej. Taka przeróbką zajmowali się nie tylko dziennikarze poszczególnych czasopism (choć oni także), ale przede wszystkim oficjalne rosyjskie agencje informacyjne. Wszystkie rosyjskie agencje informacyjne i mass media – „przekaziory” musiały przekonać swoich czytelników, słuchaczy i widzów, że „samolot rozbił się z winy załogi, która nie sprostała swojemu zadaniu w trudnych warunkach pogodowych”. Drugą tendencję tworzenia czekistowskiego kłamstwa w trybie online można określić następująco: na wejściu całkowity brak jakichkolwiek informacji z miejsca zdarzenia. Natomiast na wyjściu – niewiadomo skąd pojawiają się „wiarygodne wiadomości”, w tym rzekome informacje z ostatniej chwili z miejsca katastrofy. Informacje te oczywiście nie pochodzą z miejsca upadku samolotu. Chyba nie ma potrzeby wyjaśniać, że najczystsze wymysły na wyjściu preparowano według wspomnianej już dyrektywy – „samolot rozbił się z winy załogi, która nie sprostała swojemu zadaniu w trudnych warunkach pogodowych”. Z pierwszej poprawki wynika, że wytyczna, według której zbierano się do kłamania po katastrofie, została opracowana jeszcze przed rozbiciem samolotu Lecha Kaczyńskiego. Natomiast zamieszanie i rozbieżności były spowodowane przede wszystkim przesadnym wysiłkiem kremlowskich propagandystów, którzy starali się ze wszystkich sił, by skłamać jak najbardziej wyraziście i przekonująco. W pierwszych minutach zdarzenia nie mogą pojawiać się jasne i jednoznaczne informacje. Dla porównania przypomnijmy sobie przynajmniej jeden przykład, jak zachowują się kremlowskie agencje informacyjne i mass media, gdy nie ma żadnej zawczasu przygotowanej wytycznej. Gdy zmarł pierwszy prezydent Rosji Borys Jelcyn, wszystkie rosyjskie mass media przez kilka godzin milczały, jakby wepchnęły języki w jedno miejsce. Wszystkie duże zachodnie już dawno ogłosiły tę wiadomość, gdy na Kremlu dopiero opamiętano się i wydano wskazówkę, jak i co ogłaszać. Po katastrofie samolotu Lecha Kaczyńskiego wskazówka „jak i co ogłaszać” pojawiła się od razu. Oznacza to, że były osoby odpowiedzialne, które zawczasu wiedziały, że samolot spadnie.

Poprawka druga. Nasi eksperci obejrzeli wszystkie dostępne materiały wideo i doszli do następującego wniosku. Nawet gdyby straż pożarna w ogóle nie przyjechała i wszystkie te fragmenty samolotu, które żarzyły się w pierwszych minutach filmowania (materiał wideo Andrieja Mienderieja), spłonęły całkowicie, nie mogło być mowy o żadnych „dwudziestu nierozpoznawalnych zwłokach”. Nawet przy tym stromym stopniu kątowym, pod jakim zwalono samolot prezydenta Polski. Nie mówiąc już o tym, że pożar szybko zgaszono (widać to na późniejszych zdjęciach tych samych fragmentów samolotu) oraz że traf chciał, iż większość „nierozpoznawalnych” to wojskowi i ochroniarze prezydenta. Nie da się zwrócić bliskim ciała „ofiary katastrofy lotniczej” z rosyjską kulą w głowie, jak w 1940 roku. Takie zwroty jak „uspokój się!”, „nie zabijajcie nas!”, „patrz mu w oczy!”, „dawaj pistolet!” w języku polskim mogły zostać wypowiedziane tylko przez pasażerów samolotu. Natomiast komenda w języku rosyjskim: „Wszyscy z powrotem, wychodzimy stąd!” mogła być oddana przez dowódcę oddziału specjalnego, który rozstrzeliwał rannych Polaków. O innych momentach w filmie nawet nie ma co mówić. Kto jeszcze wczesną wiosną – 10 kwietnia, rankiem, mógł stać w samej białej koszuli w zimnych smoleńskich lasach, obok samolotu, który przed chwilą runął, oprócz członka załogi? Inne znane i bezpośrednie dowody Katynia – 2 każdy zdrowy człowiek może zobaczyć sam. Swoją drogą, nasz kolega – w przeszłości starszy oficer oddział specjalnego Ministerstwa Obrony, twierdzi, że po zawaleniu operacji (wideo, które zdążył sfilmować Andriej Mienderiej) jej wykonawcy już nie żyją. Tak samo jak i strzelcy drugiego eszelonu – ci, którzy brali udział w likwidacji nieudolnego oddziału specjalnego. Polacy, którzy przeżyli katastrofę, zrozumieli, że komandosi „w czarnych ubraniach” (w filmie) przyszli ich zabić i odstrzeliwali się. To słychać w filmie. Wykonawcy dyspozycji Putina „pracowali” z tłumikami. Ale nagranie wideo z dźwiękiem i widokiem zarówno atakujących jak i ocalałych zdemaskowało wszystkie ich wybiegi. Dlatego jedne „rosyjskie osoby oficjalne” przez dwa tygodnia nie mogą podrobić treści „czarnych skrzynek”, a drugie, pojąwszy, że sprawa pali się, puściły do mass mediów balon próbny na temat „kaukaskiego śladu” w rozbiciu się samolotu prezydenta Polski. Ciąg dalszy nastąpi, rosyjskie i polskie „osoby oficjalne” dopiero rozpędzają się. Jednakże nie zdołają już zatrzeć śladów. Z drugiej poprawki dochodzimy do wniosku, że „oficjalne dane” na temat „materiału genetycznego” zamiast ciał 21 Polaków nie są zgodne ze stanem szczątków samolotu. Oznacza to, że zginęli z innej przyczyny. Przyczynę tę wyjaśnia film Andrieja Miendierieja.

Poprawka trzecia. Wszyscy eksperci jednogłośnie przytoczyli paralelę z niedawnego upadku samolotu przy lądowaniu na lotnisku Domodiedowo w Moskwie. Ale warunki tam były zupełnie inne. Załoga samolotu Ту-204 lecącego z Egiptu była na nogach od wczesnego ranka, czyli prawie całą dobę. Po odlocie z Moskwy do Hurghady nastąpiło krótkie spięcie kabla i pojawiło się dymienie. Po przebyciu sporej odległości trzeba było zawracać. Oczywiście nerwy wszystkich były napięte. Po wymianie instalacji załoga tym samym samolotem, z tymi samymi pasażerami znowu poleciała do Hurghady. Trzeba było namawiać i uspokajać pasażerów, że nie ma więcej żadnego niebezpieczeństwa. Bezpośredni lot do Hurghady trwa, w zależności od typu samolotu, około 5 godzin. Przylecieli do Egiptu. Z uwzględnieniem awaryjnego powrotu i remontu, załoga Ту-204 miała już przepracowane 9 godzin. Norma godzin lotu została wyczerpana. Normalnie należało iść odpocząć. Co robić – zamawiać hotel i płacić za postój samolotu? Strata tym większa, że planowych pasażerów już wywieziono na lot powrotny. Kompania lotnicza za to nie podziękuje. Zgodzili się więc lecieć z powrotem.

Niedaleko od Moskwy popsuł się sprzęt nawigacyjny. W odróżnieniu od polskiego samolotu panowała głęboka noc, i 21-22 marca nad całą Moskwą stała gęsta mgła. Lądowanie według przyrządów „koszących” nie udało się, załoga zmęczona i rozdrażniona, a tu jeszcze radiowy wysokościomierz zawył. Dokucza, że niby to ziemia jest blisko – a idź ty…! W rezultacie – typowy błąd zaufanego do siebie doświadczonego pilota, który setki razy sadzał samolot w podobnych warunkach. Prawie na lotnisku macierzystym. Na smoleńskim lotnisku „Północny” nic podobnego nie miało miejsca. Nie była to noc, nie było takiej mgły, załoga nie była zmęczona, nie musiała spędzić całego dnia w napiętej i nerwowej atmosferze. Sytuacja normalna, załoga wypoczęta i czujna. Sprzęt nawigacyjny pracuje doskonale, aż do postronnej ingerencji w sterowanie samolotem na małej wysokości. Z trzeciej poprawki dochodzimy do wniosku, że warunki pogodowe i stan załogi w danym przypadku nie mogły być główną przyczyną katastrofy.
Poprawka czwarta. Oba samoloty, których wypadki były porównywane przez ekspertów, są podobnego typu. W Smoleńsku ТU-154, w Domodiedowo ТU-204. Samolot, który leciał z Hurghady, też spadł do lasu, i także oderwało mu skrzydła. W efekcie – dwie osoby w oddziale reanimacji, reszta odniosło rany różnego stopnia ciężkości. Po upadku w lesie samolotu podobnego typu w chwili znalezienia szczątków Tu-204, który leciał z Hurghady, wszystkie osoby żyły! Rzecz jasna, jest różnica między upadkiem samolotu z kilkoma członkami załogi (ТU-204 w Domodiedowo) a upadkiem samolotu z 96 osobami na pokładzie. Ale samolot polskiego prezydenta był załadowany mniej niż na dwie trzecie. Pokład ТU-154 może mieścić 163 osoby. Jeśli samolot jest załadowany mniej niż na 2/3, można nim sterować bez trudu. Następna okoliczność – polski samolot po zaczepieniu skrzydłem drzew obrócił się. Jednakże podczas lądowania załoga i pasażerowie muszą mieć zapięte pasy. Nie ma powodu do przypuszczenia, że tego przepisu nie przestrzegano przy lądowaniu w niezbyt gęstej, ale jednak mgle. Ostatnia okoliczność mogąca wpłynąć na liczbę ofiar śmiertelnych to kąt ataku samolotu w momencie uderzenia o ziemię. Istnieje informacja od doświadczonych lotników wojskowych, że TU-154 Lecha Kaczyńskiego „schodził do lądowania, jak myśliwiec”. Czyli pod bardziej stromym kątem niż zwyczajnie. To faktycznie może zwiększyć liczbę ofiar śmiertelnych. Świadczą o tym także szczątki samolotu oraz ich rozmieszczenie. Wersja oficjalna – „podczas katastrofy zginęli wszyscy”. Orzeczenie ekspertów: prawdopodobieństwo zgonu wszystkich co do jednej osoby w samolocie polskiego prezydenta jest takie same, jak gdyby woda z odkręconego kranu poleciała do góry zamiast na dół – prosto do sufitu. Innymi słowy, prawdopodobieństwo, że w tej katastrofie zginęły wszystkie 96 osób znajdujących się na pokładzie samolotu TU-154, jest zerowe. Z czwartej poprawki dochodzimy do wniosku, że w każdym przypadku ktoś z pasażerów musiał przeżyć katastrofę polskiego samolotu, a może nawet uniknąć zranień. Wszyscy zginąć mogli tylko w jednym przypadku: jeżeli oddział specjalny dobił ich już po upadku. Nie jesteśmy w stanie nawet wymienić liczby dostrzelonych – liczba ta waha się od 10 do 21 osób. Zgodnie z oceną najbardziej doświadczonych ekspertów, nierozpoznawalnych (zmasakrowanych lub spalonych) mogło być najwyżej 10 – 12 ciał. Nie wszyscy podczas katastrofy znajdowali się w przedniej części samolotu. Płomień szybko zgaszono. Naprawdę nie rozpoznawalnych zwłok na miejscu upadku zapewne było bardzo mało lub nie było w ogóle. A więc „jedynie materiał genetyczny pozostały po 21 osobach”, o którym mowa w wersji FSB, w rzeczywistości jest liczbą osób, którzy przeżyły katastrofę prezydenckiego samolotu Lecha Kaczyńskiego. Dobili ich rosyjscy komandosi, po czym wywieźli i zamienili w kawałki spalonego mięsa, aby ukryć ślady zbrodni.

Poprawka piąta. W jaki sposób zorganizowano rozbicie samolotu polskiego prezydenta? Eksperci nam wyjaśnili, że to bardzo proste. Samolot został strącony przez rosyjskie specsłużby na małej wysokości, po podmianie parametrów lądowania. Tego dokonać można kilkoma sposobami. Na przykład, poprzez sekundowe zmanipulowanie systemu naprowadzania na niedużym wysokości tuż przed lądowaniem. Albo poprzez impuls elektromagnetyczny skierowany do bocznych kanałów sterowania samolotem (sterów, lotek) przed lądowaniem. Piloci wszystko widzieli i rozumieli, ale nic już nie mogli zrobić. Zabrakło czasu. Właśnie dlatego, aby ukryć ślady zbrodni, ocalałych członków załogi i tych, którzy mogli słyszeć ich rozmowy, należało dobić na ziemi. Wykonawcy rozkazu Putina przeliczyli się jednak w tym, że wśród ocalałych były osoby uzbrojone i odważne, które nawet w tej sytuacji stawiały czynny opór. Oddział specjalny nie mógł bez przeszkód powystrzelać rannych Polaków w przewidzianych ramach czasowych. Musiał zatrzymać się na miejscu kaźni, gdzie ich zastały osoby, które przybiegły na miejsce katastrofy, przede wszystkim Andriej Mienderiej, który nagrywał sytuację kamerą. Następnie wszystko potoczyło się dokładnie według przewidzianego w Kremlu planu. Miejsce katastrofy zostało otoczone, nikogo nie przepuszczano, a ciała ofiar katastrofy lotniczej i zastrzelonych na ziemi wywieziono. Ślady napadnięcia i egzekucji zostały usunięte. Ta poprawka jest kluczem do zrozumienia, co się zdarzyło; wyjaśnia ona wszystko, i komentarze tu nie są potrzebne.

Poprawka szósta. Dlaczego Putin postanowił popełnić zbrodnię na swoim terytorium? Zdaniem ekspertów, w ten sposób strącić samolot i zapewnić wiarygodne przykrycie aktu terrorystycznego można jedynie na terytorium całkowicie kontrolowanym przez rosyjskie służby specjalne. Po pierwsze, niezbędnego impulsu elektromagnetycznego nie można nadać na odległość tysięcy kilometrów. A na system naprowadzania oddziaływać można tylko ten, kto siedzi za pulpitem kontrolera lotów lub kontroluje go z zewnątrz. Ale owo „z zewnątrz” powinno być tuż obok, na niedużej odległości. Po drugie, na swoim terenie są najlepsze możliwości zatarcia śladów. Co miało miejsce od pierwszej sekundzie po katastrofie, ma miejsce obecnie i dopiero nastąpi, gdy zaczną ogłaszać wyniki oficjalnego „wspólnego” śledztwa. Eksperci wymienili mnóstwo pozycji. Niezbędność dwukrotnej wymiany fizycznych źródeł zakłóceń – „żarówek” przed przylotem samolotu Kaczyńskiego i od razu po katastrofie. Dostrzelić tych, którzy przeżyli, rozerwać na strzępy i spalić ciała zastrzelonych pasażerów i członków załogi. Zapewnić „tajemnicze zniknięcie” dowodów, na przykład, broni, z której odstrzeliwali się ochroniarze Lecha Kaczyńskiego i wojskowi, którzy przeżyli katastrofę. Wyszukiwać naboje wystrzelone przez oddział specjalny i polskich wojskowych w szczątkach samolotu i drzewach w miejscu egzekucji. Podrabiać wskazania „czarnych skrzynek”. Podawać wykaz pogody oraz inne parametry katastrofy niezbędne do potwierdzenia fałszywej wersji o rzekomej „winie załogi, która nie zdołała wylądować w trudnych warunkach pogodowych”. Itd. Z szóstej poprawki dochodzimy do wniosku, że rozwiązanie techniczne zamachu, a przede wszystkim „środki przykrycia” wymagały, aby samolot został strącony na terytorium kontrolowanym przez putinowskie specsłużby.

Przechodzimy do poprawki siódmej – „celowości politycznej” (z punktu widzenia Kremla) tego aktu terrorystycznego. Lech Kaczyński był względnie bezpieczny, dopóki Putin nie upatrzył sobie „polskiego Janukowycza” – ciężko myślącego „przyjaciela Rosji”, polskiego premiera Donalda Tuska. Był to zwrot, po którym czekistowską wierchuszkę Rosji zajmowało tylko jedno: jak przeczyścić drogę dla swojej marionetki lub komuś podobnego z tegoż grona „przyjaciół Rosji”. Wiedząc o zwyczajach i wcześniejszych czynach Putina, nietrudno domyśleć się, w jaki sposób planowali tego dokonać. Co i jak oni zrobili, cały świat dowiedział się rankiem 10 kwietnia. Z siódmej poprawki dochodzimy do wniosku, że stawka Kremla na „polskiego Janukowycza” – Donalda Tuska, jego towarzyszy i elektorat uruchomiła mechanizm fizycznej likwidacji Lecha Kaczyńskiego. Najlepiej razem z najwybitniejszymi jego zwolennikami. Metody – najzwyczajniejsze z arsenału Putina oraz jego towarzyszy z KGB.
Poprawka ósma. Na co liczyli organizatorzy zamachu w tak ryzykownej sprawie? Przecież skutki naprawdę mogą być – i niechybnie będą – najbardziej niekorzystne dla Kremla. Nic nowego: tak samo, jak i w ciągu ostatnich dziesięciu lat, stawiano na najzwyczajniejszych durniów. Przywódców państw zachodnich na Kremlu zawsze uważano za nieco głupawych. Takich, którzy przysłuchują się opinii swojego społeczeństwa i obnoszą się z jakimiś prawami człowieka, jak kurwa z kapeluszem. Tę tezę ja mogę uzasadnić i zaświadczyć osobiście. Na Kremlu po dziś dzień uważają, że nikt nie uwierzy, iż lider Federacji rosyjskiej mógł zdecydować się na coś takiego. Zobowiązać swoich podwładnych do zorganizowania zabójstwa prezydenta innego państwa na swoim terytorium! Nie uwierzą także własnym oczom i uszom. Nawet gdyby politykom i mieszczanom z krajów dobrobytu zostały przedstawione niezbite dowody – i tak nie uwierzą. W głowach zachodnich obywateli są własne wyobrażenia na temat granic kremlowskiego podstępu. Takie ryzyko! Takie okrucieństwo! Po co? Moi drodzy, przecież to Rosja! Tu nigdy nie było inaczej. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana! I nikt z zadowolonych sobą mieszczan nie przypomni sobie prawdziwej twarzy Putina, gdy ten w porywie nieokiełznanego gniewu obiecał „powiesić za jaja” prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego. Mówił to w obecności przywódców krajów zachodnich. Nikt nie przypomni sobie szczerego żalu Putina, że nie udało się do końca otruć Wiktora Juszczenki. Prezydenta Ukrainy – państwa, które, zgodnie z publiczną wypowiedzią Putina, „w ogóle nie istnieje”. Nikt nie przypomni sobie nadania przez Putina trucicielom prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki stopni generałów rosyjskich resortów siłowych i specsłużb. A przecież Lech Kaczyński był trzecim prezydentem sąsiedniego państwa po Saakaszwilim i Juszczenką, którego Putin nienawidził bardziej od pozostałych. Nikt nie spodziewał się takiego spotkania? Do tego jest szkoła rosyjskich specsłużb. Wśród ścian KGB Putin był długo szkolony do działań zaskakujących i niespodziewanych dla przeciwnika. Z ósmej poprawki dochodzimy do wniosku, że Putin zawsze mordował ludzi, których uważał za swoich wrogów. Przy czym zawsze ryzykował, przeprowadzając najbardziej skandaliczne operacje specjalne, w tym za granicą. Lech Kaczyński znajdował się w pierwszej trójce wrogów Putina i był jedynym, do którego mógł dobrać się. A tu jeszcze „polski Janukowycz” nadarzył się. Co zaś tyczy się liczenia Kremla na beznadziejne durnie, którzy nie dadzą wiary nawet niezbitym dowodom popełnionej zbrodni, to na dzień dzisiejszy sprawdza się to nawet w Polsce.

Poprawka dziewiąta. Każdy człowiek posiada swoją „firmową” cechę określającą jego postępowanie. Posiada ją także Putin. Zachód tak i nie potrafił prawidłowo odpowiedzieć na pytanie: „Who is Mister Putin?”. Słusznie zauważono jego skłonność do rozwiązań siłowych, ale to drobiazgi. Wyróżniająca cecha Putina od razu rzuca się w oczy. Jest to skrajne okrucieństwo na granicy szaleństwa.

Uczniowie w Biesłanie we wrześniu 2004 roku. Rozkaz Putina – przerwać negocjacje i zielone światło do spalania dzieci z dział czołgów. W efekcie – ponad 350 ofiar śmiertelnych, grubo ponad 500 rannych, włącznie z najlepszymi komandosami rosyjskich oddziałów specjalnych wystawionych na ogień zaporowy powstańców. Ogromna ilość inwalidów. Zakładnicy w teatrze muzycznym „Nord-Ost” na moskiewskiej Dubrowce w październiku 2002 roku. Powstańcy zabili trzech osób, na rozkaz Putina otruto co najmniej 174 widzów spektaklu. To tylko te ofiary śmiertelne, których rodzinom udało się udowodnić ich nazwiska. Fałszywej oficjalnej liczby nawet nie warto wymieniać. Od swojego patrona nie odstają zaufani Putina, na przykład, „mały Kadyrow”. Dzisiaj oni popełniają bestialstwa, które raz już były poddane ocenie prawnej w Norymberdze. Całe najbliższe otoczenie Putina to naturalni kandydaci na ławę oskarżonych Międzynarodowego Trybunału Wojennego. Co jeszcze należy wiedzieć, aby przewidzieć postępowanie Putina i jego podwładnych przy spotkaniu zajadle znienawidzonego na Kremlu prezydenta sąsiedniego państwa? Z dziewiątej poprawki dochodzimy do wniosku, że zabójstwo Lecha Kaczyńskiego i 95 jego współtowarzyszy pasuje do podstawowej charakterystyki Putina tak samo dokładnie, jak nabój do komory.
Poprawka dziesiąta. Punkty przełomowe w biografii Putina. Są monotonne, ale bardzo wymowne w świetle zabójstwa Lecha Kaczyńskiego oraz znacznej części polskiej elity. Czy pozostały jeszcze jakieś wątpliwości, gdy jesienią 1999 roku wysadzono domy w Moskwie i Wołgodońsku? Przy czym na poziomie rządowym zawczasu wymieniono miejsce wybuchu! Nawet Adolf Hitler nie pozwalał sobie wysadzać spokojnie śpiących Niemców. Ograniczył się do podpalenia Reichstagu. A nieprzerwany szereg „tajemniczych” zabójstw poważnych przeciwników politycznych Putina, obrońców praw człowieka, dziennikarzy, przedstawicieli organizacji młodzieżowych i publicznych? Od momentu, gdy Putin otrzymał władzę, zabójstwa polityczne w Rosji i poza jej granicami stały się codziennością. Bezbronnym kobietom w bramie strzelają w plecy lub mordują prosto w putinowskiej milicji. Zdrowych mężczyzn wyrzucają przez okna, trują i strzelają zza rogu. Aby złamać niepokornych, rosyjskie struktury siłowe spalają ich domy, porywają ich dzieci i mordują ich rodziców. O czym jeszcze trzeba wiedzieć, aby po kolejnej zbrodni władzy rosyjskiej nie ględzić: „Tego nie może być! Na to nikt nie pójdzie!” i podobne głupoty. Z dziesiątej poprawki dochodzimy do wniosku, że cała dotychczasowa biografia Putina jest nasycona takimi samymi monotonnymi zbrodniami, jakie popełniono 10 kwietnia na lotnisku „Północne”. Byłoby nawet nieco dziwne, gdyby Putin nie spróbował przynajmniej otruć swoich wrogów. Teraz podchodzimy do istoty zagadnienia.

Pozycja jedenasta – styl Putina. Postępowanie każdego zbrodniarza posiada charakterystyczne cechy i niuanse, które są nie do podrobienia. Nawet gdyby ktoś bardzo tego chciał – nie da rady. Przyjrzyjmy się przykładom. Akt terrorystyczny w lutym 2004 roku w stolicy Kataru Ad-Dauhy. Wysadzono znienawidzonego przez Kreml Zelimchana Jandarbijewa oraz jego 13-letniego syna. Źle przygotowani dywersanci z Moskwy wpadli jak frajerzy. W wynajętym samochodzie zostawili skrawki kabli i kawałki taśmy izolacyjnej. Zostali schwytani , jak należało. Putin dopiął, aby zwrócono ich Moskwie. A teraz uwaga! Podchodzimy do najważniejszej rzeczy. Przekazanych z Kataru bandytów średniej rangi na lotnisku spotykano jak głowy obcych państw. Są teraz bohaterami i przykładem dla kremlowskiej młodzieży. Tu właśnie kryje się charakterystyczny wykrętas jego stylu. Jest to, można rzec, podpis Putina pot tymi zbrodniami, których ideowym inspiratorem on był, jest i będzie, aż zasiądzie na ławie oskarżonych Międzynarodowego Trybunału. Jest to styl Władimira Władimirowicza Putina. Ta właściwość stylu rozszyfrowuje się następująco: oficjalnie nic wspólnego z tym nie mamy, ale wszyscy muszą wiedzieć i rozumieć, że tylko my mogliśmy uczynić coś takiego! I tak będzie ze wszystkimi, kto wystąpi przeciwko nam! Przykładów są tysiące. Znane są przeważnie te zbrodnie, w sprawie których prowadzono śledztwa w innych krajach. Na przykład, sprawa otrucia Saszy Litwinienko. Jego truciciela nazwiskiem Ługowoj demonstracyjnie mianowano do Państwowej Dumy. Macie wy wszyscy, Europejczycy i inni Anglicy! Żeby wszyscy wiedzieli, kto naprawdę zabił swojego wroga i za co. I tak będzie z każdym, kto ośmieli się sprzeciwiać majorowi rezerwy KGB. Nie odstają jego ulubieni mianowańcy. Czy mógłby „mały Kadyrow” bez wiedzy Putina organizować serię zamachów za granicą? Śmiech pomyśleć. W Rosji wszystko jest o wiele prościej. Sami zabijają i sami „poszukują”. Wszystkie bez wyjątku „zamówienia” Putina nie zostały wyjaśnione. Przebrzmiało publiczne porwanie Magasa na lotnisku i demonstracyjne rozstrzelanie – prosto w milicyjnym samochodzie – właściciela inguskiej witryny internetowej Mahometa Jewłojewa.

Drodzy blogerzy! Nawet jeżeli zostaniecie demonstracyjnie, na oczach dużego skupiska ludzi zastrzeleni przez usłużnego pułkownika putinowskich specsłużb, odpowiadać będzie szeregowy gliniarz – „zwrotniczy”. I ten więcej niż rok w zawieszeniu nie dostanie.
Szczególnym przypadkiem było zabójstwo Anny Politkowskiej. Tu Putin pozwolił sobie nawet publicznie zakpić, mówiąc, że „jej zabójstwo spowodowało nam szkodę o wiele większą niż to, co ona napisała. Zarozumiała forma tegoż przesłania – drżyjcie, my możemy nie tylko zabić, ale także zabić, splunąć i nie zauważyć! Ta matryca jest nie do podrobienia. Wylazła ona od razu po zabójstwie Lecha Kaczyńskiego. Od nagłówków „Wszyscy nieprzyjaciele Rosji znajdą swój koniec pod Smoleńskiem” do form bardziej zakamuflowanych – „czy teraz przyjaciele Rosji wezmą górę?”. Ten sam styl – oficjalnie była to katastrofa, ale wszyscy powinni wiedzieć i rozumieć, kto i dlaczego zakatrupił prezydenta Polski oraz jego współtowarzyszy. I tak będzie z pozostałymi, w razie czego. A poza tym – ubolewamy i jesteśmy pogrążeni w żałobie razem z przyjacielskim narodem polskim po strasznej katastrofie lotniczej”. Z jedenastej poprawki dochodzimy do wniosku, że Putin zawsze umieszczał swój autograf pod organizowanym i przeprowadzonym aktem terrorystycznym. Umieścił i teraz.

Ostatnia uwaga – dwunasta. Jak będą reagować oficjalne osoby innych państw? Nietrudno przewidzieć. Bardzo wielu postara się przemilczeć oczywiste i niezbite fakty. Będą zamykać oczy, zatykać uszy, nie widzieć, nie wiedzieć, i nie słyszeć. Dlaczego? To bardzo proste. Jak w świetle dzisiejszych wydarzeń muszą wyglądać wszyscy ci kozły tudzież, przepraszam za neologizm, koźlice polityczne, które przez lata całowały się i zadawały z majorem rezerwy KGB? Kto zapraszał tego czekistowskiego chłopca do swojego stołu obiadowego, wygadywał pochwalne peany, prawił komplementy i namawiał do odpoczynku na prywatnej wyspie wśród ciepłego morza?
Kto po dziś dzień walczy za „dobre stosunki” z taką putinowską Rosją i taką jej władzą, wszelcy budowniczowie rurociągów i inni „pragmatycy”? Przecież teraz poły ich galowych marynarek i mankiety spódnic są splamione krwią Lecha Kaczyńskiego i polskiej elity.

Nie zdziwię się, jeżeli Putina i „polskiego Janukowycza” – Donalda Tuska – dwóch głównych partnerów w sprawie zabójstwa prezydenta Polski – w najbliższym czasie znowu zobaczymy razem. I obaj będą w dwa gardła będą opowiadać jedna i te samą kremlowską fabułę na temat „osiągniętych wyników wspólnego śledztwa” i nierozłączną przyjaźń między narodami rosyjskim i polskim”. A w dalszym planie usłużni komentatorzy, niby ot tak, napomkną, że przed pewnym czasem niejaki Lech Kaczyński i jego kamraci próbowali skłócić dwa „brackie narody”. Ale im się nie udało. Dlatego zabójstwo prezydenta Polski oraz znacznej części jej elity politycznej obecnie staje się poważną próbą dla wielu krajów zachodniej demokracji. Jednak są na tym świecie tacy politycy i przywódcy państw, którzy nie są niczym zobowiązani wobec Putina. Co więcej, są tacy, którzy już wcześniej widzieli istotę Putina i jego reżimu. Znali prawdziwe poglądy majora rezerwy i dlatego wcale nie są zdziwieni tym , co zaszło. Są widzący parlamentarzyści, organizacje pozarządowe i prasa. W tych krajach Europy, których elity polityczne dokarmia rosyjski „Gazprom” i inne deripaski, jest opozycja. Są zachodnie służby specjalne, NATO i światowa społeczność. Wreszcie jest wideo nakręcone przez Andrieja Miendiereja, zawodowi eksperci oraz mnóstwo uczciwych, porządnych i odważnych ludzi. Dlatego zbliża się wasz koniec, kremlowskie małpy. MarkD

Lazarowicz dla "Wprost": nie boję się ekstradycji Od ponad dwu lat finansista Janusz Lazarowicz (b. prezes XIV NFI) ścigany jest dwoma listami gończym przez polski wymiar sprawiedliwości. Postawiono mu zarzut podżegania do zabójstwa Piotra Głowali (gracz giełdowy zamordowany w 2004 r.) oraz działania na szkodę spółki Raiffeisen, której był prezesem. Przez półtorej roku prokuratura nie wiedziała (niektórzy uważają, że bardziej udawała iż nie wie) gdzie poszukiwany przebywa. Realizując z Piotrem Pytlakowskim z „Polityki" film „Ścigany", odnaleźliśmy go w RPA (2008). Tam się z nim spotkaliśmy. Upoważnił nas do powiadomienia prokuratury, że mieszka w okolicy Kapsztadu. Okazało się, że ujawnienie się Lazarowicza nie wywołało w prokuraturze entuzjazmu, a przynajmniej nie spowodowało żadnych działań. Dopiero po naszej rozmowie z ówczesnym prokuratorem krajowym Edwardem Zalewskim (czerwiec 2009) polskie organy ścigania wystąpiły z dwoma wnioskami do RPA o jego ekstradycję. We wrześniu 2009 roku trafiły one do Ambasady Polskiej w RPA. Minęło kolejnych osiem miesięcy i w sprawie nadal nic się nie dzieje. Janusz Lazarowicz wie o wnioskach ekstradycyjnych, wciąż mieszka pod Kapsztadem, nie ukrywa się i nikt go nie niepokoi. Ma obywatelstwo południowoafrykańskie.- Prokuraturze tak naprawdę ta ekstradycja jest nie na rękę. Wystąpiła o nią bo musiała, ale materiał dowodowy nie uzasadnia wydania przez RPA swojego obywatela. To byłaby podobna klęska jak w sprawie ekstradycji z USA Edwarda Mazura – tłumaczy nam ociąganie się z podejmowaniem działań jeden z prokuratorów prokuratury generalnej. Prokuratura ma czego się obawiać, bo na najważniejsze dowody składają się: zeznania zawodowego oszusta - jak sam o sobie nam powiedział - Adama J. (w sprawie na początku był świadkiem incognito, ale odebrano mu ten status), byłego świadka koronnego (stracił status za popełnione przestępstwa) Andrzeja L. ps. Rygus, który popełnił samobójstwo w areszcie, czy innego świadka koronnego Jarosława M. ps. Masa, którego śledczy często wyjmują jak królika z kapelusza, by wzmocnić wrażenie wagi oskarżeń (Masa wiedzę o zdarzeniu czerpie z plotek, które krążyły po mieście). Zeznania Grzegorza Wieczerzaka trudno uważać za obiektywne, skoro jest w sporze z Januszem Lazarowiczem. W liście do którego dotarliśmy (Wieczerzak przebywał wówczas w areszcie, były dostarczane przez jego ojca, pisane jego ręką i żony) czytamy: „Janusz wybaczam wam to co się stało i proszę o wybaczenie jeśli jest gdzieś w tym moja i mojej żony wina. Uczciwa wartość funduszy przy rozsądnym gospodarowaniu to jeszcze około 150 mln USD. Byłoby bez pośpiechu po 50 mln na głowę i nic nie trzeba robić tylko się pogodzić i nie oszukiwać się (…). Dlatego nalegam o zawarcie ugody i wprowadzenie ludzi do zarządów i rad wg klucza." Wczoraj wieczorem (poniedziałek, 3 maja 2010 roku) połączyliśmy się telefonicznie z Januszem Lazarowiczem, by  kontynuować rozmowę sprzed kilku dni: - Gdzie pan teraz przebywa? - W RPA, w swoim domu.

- Dlaczego się pan ukrywa? - To, że nie przebywam na terenie Polski nie oznacza, iż się ukrywam. W Polsce przebywałem tylko czasowo. W czasie przesłuchań (2004 r.) legitymowałem się paszportem angielskim, jako adres do doręczeń podałem poza adresem w Wlk. Brytanii także polski. Pomimo tego żadna korespondencja nie wpłynęła. Prokuratura wbrew prawu nie wezwała mnie jako podejrzanego na przesłuchanie, które to przepisami procedury karnej jest przewidziane przed zastosowaniem tymczasowego aresztowania.
- A jednak pan opuścił Anglię i wylądował w RPA? - Z prasy się dowiedziałem, że wydano list gończy. Co miałem robić? Nie będę Jurandem ze Spychowa, który pozwoli sobie wykolić oczy, obciąć język. Miałem pójść do polskiego aresztu i siedzieć bez wyroku przez wiele lat? (Potwierdza to długoletni areszt innych osób aresztowanych w tej sprawie, np. Janusza G. pseudonim Graf – od aut.) Dobrze wiedzieli, że mam także obywatelstwo RPA. Chwilami myślę, że komuś zależy, abym trwał w niebycie, jakby moja wiedza o NFI stanowiła dla kogoś zagrożenie. W tej sprawie nie chodzi, by złapać króliczka, ale by go gonić.
- Poza wnioskiem o ekstradycję w sprawie o podżegania do zabójstwa Piotra Głowali jest także drugi wniosek związany z działaniem nasz szkodę spółki Reiffeisen Investment Poland. - Proszę spojrzeć na daty i na fakty, w czerwcu 2005 roku umarza się śledztwo w sprawie działania na niekorzyść spółki RIP a w połowie stycznia 2006 roku na polecenie prokuratury apelacyjnej sprawę się wznawia. Po czym bez mojej wiedzy, próby kontaktu ze mną, stawia się zarzut działania na szkodę spółki, uzyskuje się nakaz aresztowania i ENA. Jak to jest możliwe? W toku czynności śledztwa dokonano oględzin akt rejestrowych Raiffeisen Investment; przesłuchano członków Rady Nadzorczej w drodze pomocy prawnej w Austrii, zaprzeczyli jakoby RN miała jakiekolwiek roszczenia wobec mnie czy bym działał samowolnie. Prokuratura zrobiła to, by wzmocnić swoje działanie przeciw mnie w sprawie Głowali.

- Czyli spółka Reiffeisen niczego się od pana nie domaga? - Tak, Reiffeisen nie czuje się poszkodowany, bo przyniosłem jako prezes w historii banku jeden z większych zysków. Na jednych transakcjach się zyskuje, na innych traci. Ręce opadają. Próbowano mnie także wrobić w aferę ministerstwa finansów, lewe finansowanie kampanii wyborczej. Zaczynam się czuć jak bohater Kafki.

- Co dalej pan zamierza? - Nic. Czekam. Mam nadzieje, że ten koszmar się wreszcie zakończy. Nie boję się ekstradycji. Jestem spokojny o wynik procesu sądowego. Sylwester Latkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
181
180 i 181, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
(181-217), Slajdy, Pieśni slajdy
Ekonomia zerówka rozdział 8 strona 181
Fund Podzial Fundamentow id 181 Nieznany
181 190id 17952 Nieznany
181
Matematyka (181 200) Matyla 1TI
181
181 - Kod ramki - szablon
181
181
Dz U 07 181 1288
Fundamentowanie cw cz 2 id 181 Nieznany
PSL-181-JezykVHDL

więcej podobnych podstron