935

Zagadka śmierci Leppera – znaleziono tajemnicze ślady Prokuratura zdecydowała o umorzeniu śledztwa ws. śmierci Andrzeja Leppera, ponieważ Śledczy nie stwierdzili udziału osób trzecich. Znalezienie śladów obuwia w miejscu śmierci lidera Samoobrony rzuca jednak na całą sprawę nowe światło. Z informacji reporterów „Super Expressu” wynika, że w trakcie oględzin pomieszczenia, w którym znaleziono zwłoki Andrzeja Leppera odkryto siedem tajemniczych śladów obuwia. Informację potwierdza prokuratura, lecz zastrzega, że nie udało się ustalić do kogo ślady mogą pochodzić.
- W toku postępowania nie ustalono obuwia, od którego ślady te pochodzą. Nie było też możliwe określenie typu obuwia, które pozostawiło te ślady - przyznaje Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Pomimo tego odkrycia i ustalenia, że w pomieszczeniu mogły przebywać osoby trzecie, śledczy nadal utrzymują, że Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. Prokuratura umorzyła śledztwo wszczęte na podstawie art. 151 kodeksu karnego, który stanowi: „Kto namową lub przez udzielenie pomocy doprowadza człowieka do targnięcia się na własne życie, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”. Śledczy uznali, że ślady obuwia nie są kluczowymi dowodami w sprawie, ponieważ znaleziono je w łazience, a nie w pokoju treningowym, w którym znaleziono ciało Leppera. Tymczasem policjanci sugerują, że odciski butów mogłyby pomóc w wyjaśnieniu przyczyn śmierci polityka. Rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Dariusz Ślepokura poinformował, że powodem umorzenia postępowania było uznanie, że „takiego czynu nie popełniono”. Na łamach portalu Niezalezna.pl oraz „Gazety Polskiej” wielokrotnie pisaliśmy o tym, że dysponujemy dowodami, które wskazują na to, że Andrzej Lepper chciał potwierdzić zeznania Jarosława Kaczyńskiego dotyczące „afery gruntowej”. Wśród dowodów przekazanych przez redakcję „Gazety Polskiej” prokuraturze są nagrania rozmowy z Andrzejem Lepperem, w czasie której szef „Samoobrony” ujawnia źródło przecieku w aferze gruntowej oraz chęć podzielenia się tą wiedzą z prokuraturą.

Super Express

Fotoradary - bezwzględne wobec obywateli, ślepe na wykroczenia posłów i senatorów Parlamentarzyści mogą bezkarnie ignorować przepisy ruchu drogowego. Sieć fotoradarów ma lukę: nie wystawia mandatów ani posłom, ani senatorom. Rozwijana nieustannie przez Inspekcję Transportu Drogowego (ITD) sieć fotoradarów ma lukę: nie wystawia mandatów ani posłom, ani senatorom.

– Od początku funkcjonowania systemu CANARD odnotowaliśmy 281 osób chronionych immunitetem. W przypadku sędziów i prokuratorów informujemy o wykroczeniu ich bezpośredniego przełożonego – powiedział DGP Jan Mróz, rzecznik prasowy Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym. Gdy poprosiliśmy o opis konkretnych działań jednego z inspektorów ITD, którzy stwierdzą, że auto należy do parlamentarzysty, powiedział: „System nie jest jeszcze doskonały, będziemy go optymalizować”. Dodał, że w momencie, kiedy procedury wdrażające przetwarzanie tego typu przypadków zostaną w pełni zintegrowane z systemem informatycznym, będą one przekazywane odpowiednim organom. Zacznie się to „już w najbliższym czasie”. Policji brak systemu CANARD, którego budowa kosztuje 140 mln zł – nie przeszkadza w wystawianiu mandatów parlamentarzystom. – Komendant główny policji skierował w 2012 r. do marszałka Sejmu osiem wniosków o wyrażenie zgody na pociągnięcie do odpowiedzialności za wykroczenia – powiedziano nam w Kancelarii Sejmu. Zgodnie z prawem i przyjętą praktyką marszałek Sejmu wniosek przekazuje do zainteresowanego posła i komisji regulaminowej oraz spraw poselskich. Jeśli sam poseł nie zgodzi się na pociągnięcie do odpowiedzialności, sprawę rozstrzyga komisja. W I kw. 2013 r. w Polsce będzie aktywnych 375 fotoradarów (do niedawna było ich zaledwie 75) i wdrażany będzie system odcinkowego pomiaru prędkości. W 2013 r. dziennie wszystkich 375 radarów będzie robić ok. 24 tys. zdjęć. Jeśli choć połowa z nich trafi do sądu z powodu niewskazania osoby kierującej, nie ma szans, by polski wymiar sprawiedliwości poradził sobie z taką ilością spraw.Automatyczny nadzór nad ruchem drogowym wprowadziły do tej pory m.in. Francja, Hiszpania czy Włochy. W efekcie w okresie 2001–2009 liczba ofiar śmiertelnych wypadków drogowych we Francji spadła o prawie 48 proc., a we Włoszech o 40 proc.Robert Zieliński

Wildstein: będziemy prezentować realne problemy i poglądy, zamiast ich karykatur Rozpoczynamy debatę na temat rynku mediów – zaszło sporo zmian, głównie na prawicy. Powstały liczne projekty, w tym ten, który budzi chyba największe zainteresowanie, a więc telewizja Republika. Jej szefem został Bronisław Wildstein, znany z krytycznego stosunku do władzy. Zapraszamy do lektury Wywiadu Tygodnia!

Bartłomiej Graczak: Po prawej stronie mediów spore zamieszanie. W nowym roku i nowa telewizja, i nowy tygodnik. Jaki będzie ten 2013 rok dla prawicowych mediów? Bronisław Wildstein: Dlaczego Pan mówi po prawej stronie mediów? Zakłada Pan, że wszystkie pozostałe media w Polsce są po lewej stronie?

Dostrzegam zmiany w mediach, które są kojarzone z ideologią prawicową. Stwierdza Pan tym samym, że wszystkie telewizje w Polsce – poza telewizją Trwam – są lewicowe. I słusznie Pan stwierdza. Mamy do czynienia z homogenicznym głosem lewicowych mediów. Nie wiem czy nas należy klasyfikować, jako medium prawicowe. Sama nazwa wskazuje, że odwołujemy się do republikanizmu.

To coś innego na polskim rynku mediów. Czym będzie się objawiał ten republikanizm? Poszanowanie i praca dla dobra wspólnego. Przede wszystkim chcielibyśmy być telewizją rzetelną, która pokazuje rzeczywistość tak, jak ona wygląda, pokazuje wielość punktu wiedzenia, pokazuje złożoność rzeczywistości i prezentuje realny tematy. Z pewnością nie jesteśmy lewicowi, w tym sensie odbiegamy od głównego nurtu.

Wielu mówi wprost: spacyfikowano Uważam Rze. To, co się zdarzyło było oburzające. Końcówka ubiegłego roku to szereg wydarzeń pokazujących jednostronność głównych wydarzeń w Polsce, ale sytuacja z tygodnikiem „Uważam Rze” była oburzająca. Tygodnik został stworzony w trudnych warunkach, ale osiągnął sukces, dlatego, że zespół redakcyjny prezentował inny punkt widzenia. Był odmienny od głównego nurtu, był też otwarty na realną debatę, osadzony również w takim duchu republikańskim, można nazwać prawicowym. Tygodnik dostrzegał, że istnieje takie coś, jak dobro wspólne, że istnieje racja stanu czy racja narodu. Pismo osiągnęło ogromny sukces i zostało zniszczone przez właściciela, który powołał nowego naczelnego ze świadomością, że wtedy większość zespołu zrezygnuje. Na niekorzyść właściciela okazało się jednak, że zrezygnowali wszyscy dziennikarze, co jest rzeczą niezwykłą. Dodatkowo w sprawę był zaangażowany rząd, który ma udziały, dlatego w jakimś sensie nie był to byt niezależny.

Opisana przeze mnie sprawa, którą znają przecież wszyscy dziennikarze, w normalnych warunkach powinna być szeroko komentowana i prezentowana we wszystkich mediach, niezależnie od orientacji. Ona pod kątem informacyjnym została w całości przemilczana! Choćby ten fakt pokazuje jednostronność medialną. Media przestają pełnić swoje funkcje, bo są wpisane w pewien układ władzy. Pełnią, niestety, funkcje propagandowe, a nie informacyjne. W takiej sytuacji społeczeństwo jest ślepe, a procesy demokratyczne są niemożliwe.

I państwo chcą ludziom dać takie medium, które będzie przedstawiało różne punkty widzenia. Jaki zespół redakcyjny będzie odpowiedzialny za tą złożoność rzeczywistości, o której pan mówi? Jeszcze nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Mówienie o składzie redakcji jest w tym momencie mocno przedwczesne.

Wiemy już czym będzie zajmowała się pani Ewa Stankiewicz.Tak, to już wiemy. W jakimś sensie całe grono założycieli TV Republika mówi o tym, z jakich środowisk się wywodzimy. To są różne środowiska: środowisko Gazety Polskiej, Tygodnika Uważam Rze, ale także szersze grono ludzi, których łączy to, że są krytyczni wobec obecnego status quo. Ale będzie zdecydowanie więcej ludzi zaangażowanych, bo telewizja to jednak duże przedsięwzięcie.

Czyli czeka nas nabór młodych dziennikarzy? Będziemy rozglądali się za tymi, którzy są najlepsi, za specjalistami. W grupie założycieli jest Rafał Ziemkiewicz, Cezary Gmyz, Tomasz Terlikowski, Anita Gargas, Paweł Lisicki, Ewa Stankiewicz, ja, zestaw ludzi, którzy tworzą projekt jest znany. Szukamy jednak tych, którzy mają interesujące nas cechy: potrafią nawiązać kontakt z widzami, mają poczucie humoru, wiedzę i osobowość. A więc potrzebujemy tych, którzy są zdolni i posiadają rozmaite umiejętności. Dzięki tej telewizji będą mogli je zaprezentować szerokiemu gronu odbiorców.

Co do publiczności: 200 tysięcy – tylu widzów chcecie Państwo przyciągnąć Waszą ofertą? Nie, my chcemy osiągnąć zdecydowanie, zdecydowanie większą grupę odbiorców. Jednak, aby funkcjonować w takiej formie, jaką w tej chwili przewidujemy, bo nie mamy pieniędzy siłą rzeczy, to musi to być kanał płatny. Stosunkowo niedużo – miesięcznie powiedzmy 5 złotych, z czego pieniędzy będą dzielone między operatorów kablowych czy też właścicieli platform, a nas. Można sobie wyobrazić też trudniejszy model. Musielibyśmy wówczas na wejściu zebrać sporą grupę ludzi oraz akceptację ze strony właścicieli platform, gdzie ta telewizja nie byłaby płatna, a dołączona do pakietów. 200 tysięcy wystarczy nam w takim modelu funkcjonowania, ale my liczymy na zdecydowanie więcej odbiorców.

Konserwatywna treść, ale czy też konserwatywna forma? Będziemy telewizją nowoczesną w jakości HD. Będzie to telewizja społeczno-informacyjna, ale głównie będą gadające głowy.

Mówił Pan, że osoby, których poszukujecie muszą mieć poczucie humoru, osobowość. Będzie zatem u Państwa miejsce dla rozrywki? Oczywiście, że tak. To jest jedna z bolączek naszej rzeczywistości. Wymuszonego chichotu mamy co niemiara, natomiast mamy mało poczucia humoru, nie mamy dystansu. Te zjawiska, z którymi się spotkamy są często groteskowe, one wręcz wymagają kpiny.

Próbuję Pan powiedzieć, że dziennikarze największych mediów nie śmieją się z rządzących. A co np. z programem Szkło Kontaktowe? Chyba Pan sobie w tej chwili robi żarty. Czasami pojawiają się elementy, takie uśmieszki w kierunku władzy. W PRL też można było sobie żartować, dowcipkować, ale widać było kto, ile może. Obecnie dostrzegam wiele osób w mediach o takiej właśnie PRL-owskiej mentalności.

Dobrze, wiemy już, jaka będzie TV Republika. Jaka na pewno nie będzie ta telewizja? Na pewno nie będzie jednostronną telewizją. Nie będziemy naruszać standardów. Każdy z nas ma poglądy, to oczywiste, ale to w żadnym przypadku nie powinno wpływać na standardy. Nie będziemy przemilczać rzeczy ważnych, nie będziemy budować fikcyjnych hierarchii. Czytamy nagłośnione bardzo informacje: „nie zostały pomylone ciała”, a następnie o tym, że „ciała pomylono” już nie czytamy. Czytamy bardzo wyeksponowaną wiadomość, że nie było trotylu na wraku Tupolewa, a później, gdy potwierdzono, pokrętnie, ale jednak, informacje, że trotyl był to już o tym nie czytamy. Będziemy zatem prowadzić realne debaty, w których będziemy prezentowali nie karykatury poglądów, ale prawdziwe poglądy.

Z nadzieją wita Pan rok 2013? Absolutnie tak. Mam długie doświadczenie robienia podziemnych mediów w PRL, gdzie sytuacja była o niebo gorsza. Liczę na to, że Polacy są narodem niepokornym i potrafią się integrować wobec własnych celów. Jeśli zaprezentujemy Polakom wspólne tworzenie takiego medium, to się do tego projektu włączą.

Do pełni sukcesu brakuje chyba tylko TV Trwam na multipleksie? TV Trwam powinna dostać miejsce na multipleksie bez względu na to, co kto o niej sądzi. To jest telewizja religijna, reprezentuje religię wyznawaną przez zdecydowaną większość Polaków. Odmówiono im tylko ze względów politycznych. Często wykrzykiwane są hasła o tolerancji. To właśnie w imię tolerancji wszyscy Ci, którzy nie zgadzają się z tą telewizją powinni zabiegać o jej miejsce na multipleksie. W imię pluralizmu powinni o to walczyć, w imię debaty, czyli haseł, które powiewają sobie nam tym rządem. Ale w rzeczywistości rządzący ostentacyjnie ignorują głos setek tysięcy ludzi. My na szczęście nie występujemy o miejsce na multipleksie, dlatego ludzie Tuska i Komorowskiego w KRRiT, nie będą w stanie zablokować nadawania.

Pozostaje mi tylko życzyć energii, bo przed Państwem dużo pracy. Oczywiście, że tak, bo jak można zrobić telewizje bez środków? Ale my się nie poddajemy i wierzymy, że damy radę. Dziękuję bardzo.

Kulisy dymisji szefa ABW. „Nie będziemy płakać po Bondaryku” Członkowie sejmowej komisji ds. służb specjalnych nie kryją zaskoczenia z powodu decyzji o odwołaniu Krzysztofa Bondaryka ze stanowiska szefa ABW. Cała sytuacja jest niezwykle kuriozalna, ponieważ posłowie dopiero na najbliższym posiedzeniu będą opiniować dymisję, która jest już faktem.
- To kolejny pokaz lekceważenia organów Sejmu przez premiera Donalda Tuska, który najpierw przyjmuje dymisję, a później speckomisja ma ją opiniować – mówi Niezależnej.pl poseł Marek Opioła, członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Kto będzie następcą Krzysztofa Bondaryka? – Nie spodziewam się fachowca, a partyjnego funkcjonariusza – dodaje.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości od dawna krytykowali Krzysztofa Bondaryka za sposób kierowania Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a lista zarzutów była bardzo długa. Pomimo to byli zaskoczeni ogłoszeniem jego dymisji.
- Nie będziemy płakać po panu Bondaryku, ale sposób jego dymisji pokazuje bałagan panujący obecnie w służbach. I jest to kolejny pokaz lekceważenie organów Sejmu. Artykuł 14 ustawy o ABW nakazuje zasięgnąć w takiej sytuacji opinii speckomisji, ale opiniowanie dymisji, która jest już faktem, to jedynie gra pozorów – tłumaczy nam poseł Opioła. Jutro akurat jest posiedzenie sejmowej speckomisji.
- I posłowie Prawa i Sprawiedliwości będą domagali się rozszerzenia porządku posiedzenia o sprawę dymisji szefa ABW – mówi polityk PiS.
Z oficjalnego komunikatu wiadomo, że Bondaryka zastąpi tymczasowo jego dotychczasowy zastępca Dariusz Łuczak, ale kto będzie w przyszłości rządził ABW?
- Nie sądzę, aby to był pan Łuczak. Premier raczej się na to nie zgodzi. Spodziewam się, że będzie to jakiś partyjny funkcjonariusz. I trzeba pamiętać o jego roli. Nowy szef ABW będzie właściwie grabarzem Agencji – podkreśla poseł Opioła.
A co z samym Krzysztofem Bondarykiem?
- Zapewne na jakiś czas ukryje się i będzie chciał, aby o nim „zapomniano”. Ale wkrótce jeszcze o nim usłyszymy – uważa poseł Prawa i Sprawiedliwości. Całą sytuacją zaskoczeni są nawet członkowie speckomisji z ramienia Platformy Obywatelskiej.Według szefa speckomisji Konstantego Miodowicza rezygnacja Bondaryka będzie dopiero opiniowana przez speckomisję, gdy wpłynie do niej odpowiedni wniosek.
- Jestem zaskoczony tą informacją; chociaż od dawna była mowa o możliwości jego odwołania, były to jedynie doniesienia medialne. Premier formułował swoje uwagi wobec ABW, ale zaskoczeniem dla mnie jest moment takiej decyzji. Na dalsze komentarze trzeba poczekać, gdy poznamy jej szczegóły - być może podczas czwartkowego posiedzenia komisji ds. służb specjalnych – stwierdził z kolei członek speckomisji Marek Biernacki. PAP

Komunistyczne maszkary Liczba polskich ulic noszących imiona czerwonych zdrajców i rzezimieszków jest niestety porażająca. W Mławie istnieje ulica Czesława Skonieckiego. Był to członek NKWD, który kierował siatką tej organizacji w Warszawie podczas okupacji. Współpracowała ona z gestapo w ściganiu reprezentantów Polskiego Państwa Podziemnego. W samej Warszawie jest wiele ulic upamiętniających postacie z najczarniejszych kart polskiej historii. Np. ulica Teodora Duracza, polskiego działacza komunistycznego, opłacanego przez sowiecką ambasadę. Można by jeszcze długo wymieniać miejsca w naszej stolicy i także w całej Polsce, które upamiętniają zbrodniarzy oraz zdrajców na żołdzie obcego, totalitarnego mocarstwa. Ta sytuacja nie pozostaje bez wpływu na kondycję naszej wspólnoty. Nazwanie bowiem czyimś imieniem kawałka przestrzeni publicznej, a tym jest ulica, to dwojaki gest. Po pierwsze jest to dowód wdzięczności. Po drugie postać ta wskazywana jest jako wzór w procesie edukacji młodego pokolenia. Dlatego nazywamy nasze ulice imieniem Józefa Piłsudskiego bądź Jana Pawła II. Nie chcemy chyba, by wzorem stał się członek NKWD czy sowiecki agent. Niech więc te komunistyczne maszkarony w końcu znikną z polskich miast. Piotr Gontarczyk

Likwidujmy zagłębia komunistycznych patronów. Akcja Gazety Polskiej Blisko ćwierć wieku mija od odzyskania przez Polskę niepodległości, a w nazwach ulic wielu polskich miejscowości w dalszym ciągu widnieją komunistyczni patroni. Wielkopolskie Kępno wiedzie pod tym względem absolutny prym, strasząc Polską Partią Robotniczą czy kolaborującą zarówno z Niemcami, jak i Sowietami Gwardią Ludową.

Kępno jest prawdopodobnie największym w Polsce zagłębiem komunistycznych nazw ulic. Dochodzi do absurdów, gdy ulica PKWN krzyżuje się z ul. Armii Krajowej. W ul. Kombatantów wpada ul. Polskiej Partii Robotniczej. Na tabliczkach z nazwami widnieje nazwisko m.in. komunistki Hanki Sawickiej. Jedna z przecznic nosi imię bitwy pod Lenino.

– To rzeczywiście problem. Cały czas naciskamy na zmianę nazw ulic, ale mieszkańcy są niechętni – rozkłada ręce Zdzisław Zakrzewski z biura promocji Urzędu Miasta w Kępnie. – Udało się nam zmienić ul. Karola Świerczewskiego na Solidarności, ale z kolejnymi nie idzie tak łatwo. Problemem są pieniądze – zmiana nazwy wiąże się m.in. z wymianą dokumentów. Miasto nie może wziąć na siebie całkowitych kosztów, a ludzie mówią, że nazwa im nie przeszkadza – tłumaczy.

– Takich absurdów jak w Kępnie nie miałem okazji spotkać – nie ukrywa zaskoczony Piotr Mazurek, koordynator projektu „Goń z pomnika bolszewika”, który walczy z obecnymi w przestrzeni publicznej totalitarnymi symbolami. – To niedopuszczalne, że kolaborująca z obydwoma okupantami Gwardia Ludowa czy totalitarna PPR są patronami ulic w niepodległej Polsce. To zakłamywanie historii – dodaje.

Kępno nie jest jednak niechlubnym wyjątkiem. I tak ul. Władysława Gomułki straszy w Gliwicach, a wspomniany Karol Świerczewski jest w różnej formie honorowany w co najmniej kilkunastu miejscach w całym kraju. Ulice PKWN znajdują się także w Żmigrodzie, Wieruszowie, Opolu Lubelskim oraz Staszowie.

– To jest niestety efekt tego, że ludzie nie uczą się historii. Nikt nie uświadomił im, czym była np. PPR – zauważa Olga Johann z Fundacji „Pamiętamy”, która dba m.in. o przywrócenie pamięci o Żołnierzach Wyklętych. – Przede wszystkim trzeba przypominać, że tego typu nazwy są niezgodne z konstytucją, która mówi wyraźnie, iż promowanie totalitarnych ideologii jest zabronione – mówi.

W sprawie ul. PWKN pismo do Rady Miejskiej w Staszowie skierował śp. Janusz Kurtyka. Prezes IPN pisał: „Jest to przejawem gloryfikacji systemu totalitarnego i stalinowskiego zniewolenia Polski. Nazwy te wciąż utrwalają tezy propagandy politycznej z okresu prowadzonej w okresie PRL indoktrynacji społeczeństwa i faktycznie siłą rzeczy stanowią wyraz lekceważenia pamięci ofiar totalitaryzmów oraz braku szacunku dla dorobku walki Polaków o wolność obywatela i niezawisłość Państwa w XX wieku”. Pomimo upływu lat nazwa nie zniknęła. Wraz z nią setki podobnych w całym kraju.

Tym tekstem rozpoczynamy cykl pt. „Zagłębia komunistycznych patronów”. Przez cały rok „Gazeta Polska Codziennie” będzie opisywała podobne zjawiska. Jeśli również w Państwa miejscowości znajdują się takie nazwy i obiekty, prosimy o kontakt. Pozwoli nam to na utworzenie mapy, która zobrazuje skalę problemu.

Wojciech Mucha

Gdzie leżą granice absurdu? Mainstream zdążył już nas przyzwyczaić do krzepiących opowieści na „długie świąteczne weekendy”. I tak „Rzeczpospolita” w sylwestrowo-noworocznym wydaniu uraczyła swoich czytelników historią z gdańskiego zoo. Oto jedna z jego pracownic zaopiekowała się sześciotygodniowym kangurkiem. Biedne stworzenie, głodne, wyziębione – naturalnie trzeba się nim zająć. Oczywiste jest to, że zoo ratuje i zajmuje się zwierzętami. Jednak opowieść „Rzeczpospolitej” idzie dalej, przekraczając granice absurdu. Otóż okazuje się, że pracownica gdańskiego zoo stała się przybraną „mamą” kangurka, a jego odratowanie było „cudem”. W okresie tuż po Bożym Narodzeniu można odnieść wrażenie, że taki tekst zakrawa wręcz o jego parodię. Tego typu publikacje mają nam pokazać, jak ważne jest „ratowanie ginącego świata zwierząt”. W efekcie jednak otrzymujemy niemalże postępowy manifest, w którym zwierzę już niebawem stanie się równie ważne jak człowiek (a może nawet ważniejsze?).W kontekście ostatnich krytycznych głosów dotyczących zasadności istnienia „okien życia”, w czasie gdy zalewani jesteśmy propagandą proaborcyjną i promocją in vitro, poruszać czytelników ma historia kangurzej „mamy”. Zaciera się w błyskawicznym tempie granica pomiędzy tym, co jest normą wynikającą z natury (a jest nią fakt, że zwierzę nigdy nie będzie równe człowiekowi), a tym, co można spokojnie określić jako normę ustaloną przez poprawność polityczną. Jest nią wmawianie (również poprzez takie z pozoru „humanitarne” artykuły), że zwierzęta czują jak ludzie, że mają inteligencję, psychikę, potrzebują czułości etc. Jeśli absurdy owej poprawności politycznej nie znają granic, to można zapytać: Kiedy zwierzęta uzyskają prawa wyborcze albo choćby jakieś socjalne przywileje? Brzmi to na razie kompletnie irracjonalnie, ale niektóre z obecnie realizowanych postulatów jeszcze pół wieku temu również wydawały się lewacką mrzonką. „Nie wierzę takim obrońcom przyrody, u których miłość do przyrody przeniknięta jest nienawiścią do człowieka”. Czy słowa o. Jacka Salija nie są dziś dojmująco aktualne? Paulina Gajkowska

„Mowa nienawiści” czy „mowa prawdy”? Ktoś publicznie podniósł oskarżenie z powodu, jak to nazwał, „mowy nienawiści”. Wśród oskarżonych wymienieni są także duchowni, zwłaszcza ich wypowiedzi na ambonie. Za posługiwanie się „mową nienawiści” mają być nawet nakładane kary, które ustanowi odpowiedni organ państwowy. Co to jest „mowa nienawiści”? Trzeba spróbować otworzyć to zastanawiające sformułowanie, by zobaczyć, co ono może zawierać, i by dokonać rozróżnień niezbędnych dla zorientowania się, do kogo lub do czego, i w jakim sensie mogłoby lub powinno być ono odnoszone. W sformułowaniu „mowa nienawiści” zasadniczy jest rzeczownik „nienawiść”. Słowo „nienawiść” można rozpatrywać z wielu punktów widzenia. Chciałbym je rozważyć przede wszystkim w świetle Objawienia.

1. Rozpocznę od stwierdzenia, może prowokującego: Nienawidzi Bóg! Czy to nie bluźnierstwo? Bóg jest miłością. Co wspólnego ma miłość z nienawiścią? Nie ma nic wspólnego. Miłość jest zaprzeczeniem i przeciwieństwem nienawiści. Nie mogę jednak cofnąć stwierdzenia: Bóg nienawidzi. Bóg nienawidzi zła. Bóg kocha człowieka, każdego człowieka. Paradoksalnie najbardziej kocha grzesznika, a więc tego, który dopuszcza się zła. Nienawidzi jednak zła, którego on się dopuszcza. I tu, w świetle Objawienia, pojawia się pierwsze fundamentalne rozróżnienie: Należy miłować człowieka, natomiast zło trzeba nienawidzić. Bóg nie jest przyczyną zła. Bóg stworzył świat i wszystko, co stworzył, jest dobre. Zło weszło na świat wraz z grzechem, jaki popełnił pierwszy człowiek, ulegając pokusie szatana. Dlaczego Bóg nienawidzi zła? Bo zło wyniszcza człowieczeństwo człowieka; spycha człowieka w ciemności duchowe i moralne; zaciera sens i cel jego życia; odbiera mu radość i pokój; obraca piękno w brzydotę i w brutalność; wprowadza człowieka w egzystencjalne zagubienie; wyzwala w nim wrogość. Przede wszystkim jednak zło oddala człowieka od Boga, powoduje w nim bunt przeciw Bogu, gniew, a nawet nienawiść.

2. Pan nienawidzi zła i miłuje tych, co zła nienawidzą (Ps 97, 10; Am 5, 15). Uczniowie Jezusa, zwłaszcza ci, którym został powierzony urząd pasterski, nie mogą milczeć wobec zła. Święty Paweł pisze do Tymoteusza, biskupa: „Zaklinam Cię… głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem czas, że zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań będą sobie mnożyli nauczycieli, bo ich uszy świerzbią” (II Tm 4, 1-4). Będą bardziej miłować „rozkosz niż Boga” (por. II Tm 3, 4). Święty Paweł sporządził nawet listy zła, które wyklucza z Królestwa Bożego. Wspomnę chociażby jedno takie zestawienie. Znajduje się ono w Pierwszym Liście do Koryntian: „Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący ze sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego” (1 Kor 6, 9-10). Czy św. Paweł posługuje się tu „mową nienawiści”? Można tak powiedzieć. Posługuje się mową nienawiści wobec zła. Takie mowy należy wygłaszać, należy powtarzać je za Apostołem. Głosicielom Słowa nie wolno tolerować zła. Nie wolno im także rezygnować z dosadnych sformułowań zwłaszcza tam, gdzie zło uderza w same fundamenty ludzkiej egzystencji, gdzie godzi w porządek oparty na obiektywnej prawdzie i zasadach moralnych.

3. Bóg nienawidzi zła i miłuje tych, co zła nienawidzą. Spotyka się natomiast ludzi, którzy miłują zło i nie mogą znieść Boga ani tych, co zła nienawidzą (por. Ps 6, 8; Rz 1, 30; J 15, 18-19). Gdzie mieści się źródło takiej nienawiści? Nie tyle w mowie, ile w sercu człowieka, w jego myślach, woli, uczuciach. Jak ją tam dostrzec? Przecież Bóg tylko wie, co mieści się w sercu człowieka. Człowiek rzadko kiedy objawia w mowie nienawiść, jaką powoduje się w stosunku do tych, wobec których żywi wrogość. Raczej mowa służy mu do ukrywania wrogich uczuć. Bywa, że jego mowa nawet obfituje w słowa pochwał i schlebiania, podczas gdy faktycznie, poza plecami, usiłuje komuś podważyć dobrą opinię lub pozbawić go jakiegoś dobra. Nienawiść łączy się tu z obłudą, którą w mocnych słowach piętnował Jezus u faryzeuszy. Nienawiść, będąca prawdziwym motorem działania, chociaż starannie ukrywana, staje się rozpoznawalna nie tyle w mowie, ile w czynach. Szczególnie wówczas, gdy komuś wyrządzana jest krzywda i czyniona niesprawiedliwość, i to rzekomo w trosce o jego dobro oraz o zachowanie prawa. Tu nienawiść łączy się nie tylko z obłudą, lecz także z gwałceniem prawa. W tym kontekście trudno pominąć pewne zjawiska i działania przedstawicieli władz cywilnych, budzące zdziwienie i niepokój ludzi wierzących, zwłaszcza katolików. Do tych działań trzeba dziś zaliczyć m.in.:
 – manipulacje związane z prawem do obecności w szkołach katechezy wśród przedmiotów objętych tzw. ramówką,
– działania podejmowane ze strony władz, odnoszące się do przekształcenia Funduszu Kościelnego,
– arbitralne pozbawianie katolików prawa do traktowania Telewizji Trwam i Radia Maryja na równi z innymi podmiotami w dziedzinie mediów.

4. Kilka słów należy powiedzieć jeszcze o zjawisku tzw. szatańskiej nienawiści, jaka z niebywałą mocą pojawiła się we współczesnym świecie. Szatan nienawidzi Boga. Nienawidzi też tych, którzy wierzą w Boga, którzy Go publicznie wyznają. Nienawidzi znaków wiary. W ostatnim czasie jesteśmy świadkami zadziwiającej nienawiści do krzyża, Pisma Świętego, Jasnogórskiego Wizerunku Maryi. „Szatańska nienawiść” posuwa się w wielu miejscach do masowych mordów wyznawców Chrystusa przy milczącej zgodzie współczesnego, rzekomo „postępowego” świata, wykrzykującego bezustannie puste hasła o równości praw, tolerancji, pluralizmie, demokracji, i czego tam jeszcze.
„Nienawiść szatańska” wprost triumfuje w legalizowaniu i praktykowaniu eksterminacji istot ludzkich na etapie początków ich istnienia (tzw. aborcja) oraz na etapie nieuleczalnej choroby, „wyeksploatowania” sił, posuniętego wieku (eutanazja). Współczesna cywilizacja, mająca do dyspozycji niewyobrażalne do niedawna osiągnięcia i możliwości, zamiast stwarzać warunki, by ludzie poczęci, chociaż niechciani, mogli się urodzić i żyć, a starsi i nieuleczalnie chorzy doznawać pomocy ze strony cywilizacyjnego postępu, włącza najnowocześniejsze osiągnięcia w zadawanie tym ludziom tzw. humanitarnej śmierci. To obłęd! Cywilizacja postępu zostaje tu zdegradowana do cywilizacji śmierci.
I tak zwycięża władztwo nienawiści i obłudnego kłamstwa; władztwo szatana, zabójcy od początku i ojca kłamstwa.

5. „Kto z was jest bez grzechu…” (J 8, 7). Kto z was jest czysty i wolny od nienawiści? Spójrzcie we własne życie, w waszą przeszłość wszyscy, którzy chcecie innych oskarżać. Pamiętajcie! Zło winno być zawsze nazywane po imieniu, językiem wyrazistym, jeśli potrzeba, także mocnym i dosadnym, bez eufemizmów, bez irenizmu. Żadnych kompromisów tam, gdzie bronić trzeba fundamentalnych praw: prawa do życia od poczęcia do naturalnej śmierci; prawa małżeństwa jako jedynego, prawdziwego związku mężczyzny i kobiety, prawa rodziny opartej na małżeństwie mężczyzny i kobiety. W tych sprawach wszystkich obowiązuje jedna jedyna mowa. Jest to mowa prawdy.

Ks. bp Stanisław Napierała

Co premier Tusk mówił o służbach? 5 ciekawych cytatów Odejście szefa ABW Krzysztofa Bondaryka było jedną z kluczowych kwestii omawianych dzisiejszego politycznego poranka, i na pewno będzie często komentowane w trakcie rozpoczynającego się dziś posiedzenia Sejmu. Od wczoraj spekulacji, analiz i domysłów było bardzo wiele także  w mediach tradycyjnych i w sieci.  Oto co premier Donald Tusk mówił w przeszłości o służbach i ABW. Nie ukrywałem, że w mojej ocenie analityczno-wyprzedzające działania ABW ws. Amber Gold. były powolne. To jest prawdopodobnie już jednoznaczna wskazówka, że ABW trzeba przebudować jednoznacznie w stronę służby informacyjnej, a nie konkurującej z innymi służbami policyjnymi. - 31 sierpnia 2012 w trakcie debaty o Amber Gold Usuniemy przepisy umożliwiające nadgorliwość służb. Dla mnie to też było przykre zaskoczenie, że w takiej sprawie używa się tak nieadekwatnych środków. Będę oczekiwał jeszcze dzisiaj, i to na piśmie, na wyjaśnienia, dlaczego takie środki zastosowano - 23 maja 2011 , komentarz w sprawie antykomor.pl  Szef służby, a szczególnie takiej jak ABW jest od tego, żeby być przezroczystym i żeby nie sprawiać kłopotu ani obywatelom, ani swojemu przełożonemu. Po powrocie będę oczekiwał szybkich i precyzyjnych wyjaśnień - 24 czerwca 2011  w odniesieniu do sprawy audi Bondaryka
Służby na całym świecie ulegają pokusie władzy. Tak będzie do końca świata - 8 października 2010 o publikacji GW dotyczącej podsłuchiwania dziennikarzy w latach 2005-2007. Służby specjalne w zaciszu i dyskrecji będą informowały odpowiednie polskie władze tak, abyśmy podejmowali najmądrzejsze ze wszystkich decyzje. Gwarantuję to państwu, wszystkie kroki w tym celu zostały już podjęte. -  24 lutego 2008 na konferencji prasowej o 100 dniach rządu.

Michal Kolanko

2,5 ROKU PROPAGANDY NIE WYSTARCZYŁO? „Najpierw Cię ignorują. Potem śmieją się z Ciebie. Później z Tobą walczą. Później wygrywasz” – te słowa Gandhiego towarzyszą mi nieustannie, odkąd usłyszałam o pomyśle Macieja Laska powołania komisji, mającej zająć się "kłamstwami" Zespołu Parlamentarnego na temat katastrofy smoleńskiej. W pierwszych miesiącach pracom ZP towarzyszyła całkowita ignorancja ze strony mediów, ludzi komisji Millera oraz polityków obozu rządzącego. Każde słowo szefa ZP było od razu brane pod lupę, wykrzywiane do groteskowych kształtów i kwitowane wzruszeniem ramion. Od czasu do czasu dochodziły salwy szyderczego śmiechu, podsycanego helem, ale jeszcze wówczas żaden z prześmiewców nie podejrzewał, że wokół Antoniego Macierewicza zgromadzi się wybitne grono ludzi, którzy wbrew sile propagandy i dezinformacji podawanej na ciepło w dużych ilościach od rana do nocy, zdecydują się podejść do tematu stricte naukowo, bez politycznej poprawności i bez stresu, że użycie słowa zamach wykluczy ich z cuchnącego salonu III RP. Wydaje się, że teraz wchodzimy w etap walki, walki wbrew faktom, logice i liczbom, a to oznacza, że jest to już ostatnia prosta przed metą z napisem „upadek kłamstwa smoleńskiego”.

W dzisiejszym programie Polsat News doktor Lasek zapowiedział utworzenie zespołu, który będzie na bieżąco reagował na tezy stawiane przez ekspertów ZP. Wtórował mu profesor „debeściak” Artymowicz, który jak się okazuje, będzie jednym z ekspertów nowopowstającego ciała. Pozostaje tylko pogratulować doboru ekspertów, choć wygrana z ludźmi jego pokroju nie przyniesie żadnemu poważnemu naukowcowi należytej satysfakcji. Pan Lasek wyraził opinię, że ZP przyjął błędną metodologię prac, która polega na wyciąganiu pojedynczych parametrów, czy faktów i budowanie na nich całej konstrukcji. Niestety, doktor Lasek bardzo się myli, albo niezbyt dokładnie śledził postępy prac ekspertów ZP. Może warto w tym miejscu przypomnieć w dużym skrócie, jak wyglądało dochodzenie do hipotezy eksplozji przez ekspertów ZP. Jako pierwsze pojawiły się analizy profesora Nowaczyka, który postawił tezę, że zgodnie z zapisanymi w komputerze pokładowym danymi, a odczytanymi przez Universal Avionics System, samolot przeleciał kilkanaście metrów nad brzozą. Jednocześnie wykazał, że maszyna nie mogła zachować się tak, jak chciała tego Anodina, a za nią Miller i obrócić się za brzozą, gdyż samolot po jej minięciu leciał niezmienionym kursem jeszcze 140 metrów, a dopiero w punkcie określonym jako TAWS#38 ( w okolicach autokomisu), gwałtownie zmienił kurs. Stało się to w wyniku wstrząsu nieznanego pochodzenia, który sprawił, iż komputer w tym punkcie zanotował kilkanaście awarii, których wystąpienia nie można tłumaczyć zetknięciem się skrzydła z drzewem. Chodzi tu między innymi o awarie w postaci brak kontroli sztucznych horyzontów, usterka pionu żyroskopowego MGW nr 1, pożar w przedziale silnika rozruchowego WSU/ wysoka temperatura w tylnym przedziale technicznym (przedział obudowany tytanowymi ściankami przeciwpożarowymi), awarie radiowysokościomierzy RW1 i RW2 (SPRRW5NR1, SPRRW5NR2), przestawienie się zegara ATM na godz. 23:04:11. Rejestratory zapisały też sygnał uruchomienia silnika rozruchowego/ przepełnienie zbiornika przedniej toalety). Równocześnie, choć niezależnie od badań profesora Nowaczyka, swoje badania i analizy prowadził profesor Wiesław Binienda, który postawił sobie pytanie: czy jest możliwe, aby skrzydło TU 154 M mogło odpaść w kontakcie z 30-40 cm drzewem? Aby znaleźć na nie odpowiedź przeprowadził w swoich laboratoriach i na swoich komputerach, korzystając ze specjalistycznych programów (LS Dyna 3 D) szereg symulacji, obliczeń, a także wykonał za pomocą MES model matematyczny skrzydła i brzozy. Chcąc mieć absolutną pewność, co do prawidłowości wyników badań, brzozę wzmocnił o 10% w stosunku do parametrów drzewa, jakie podano w raporcie MAK i Millera, zaś skrzydło osłabił. Okazało się, że niezależnie od konfiguracji i kąta natarcia skrzydła, brzoza w każdym przypadku zostaje złamana, jednak skrzydło nie zostaje urwane, a jedynie nieznacznie zniszczone, co nie upośledza jego funkcji i samolot może bezpiecznie kontynuować lot. Warto w tym miejscu nadmienić, iż w żadnym z analizowanych przypadków drzewo nie upadło, tak jak to miało w miejsce Smoleńsku, czyli prostopadle do kierunku lotu. W tym momencie stało się oczywiste, że to nie brzoza stała za tragedią naszego samolotu, a skrzydło zostało zniszczone przez nieznane siły. Pozostało zatem odpowiedzieć na pytanie: jaka siła spowodowała destrukcję skrzydła oraz kadłuba. W sukurs zespołowi przyszedł doktor Grzegorz Szuladziński, ekspert w dziedzinie dynamiki konstrukcji, procesów rozpadu, odkształceń konstrukcji w wyniku eksplozji, wibracjach w inżynierii lądowej, transporcie i technice wojskowej. Po miesiącach analiz doszedł do wniosku, że TU 154 M został rozerwany przez dwa wybuchy, których ślady zachowały się w skrzynce parametrów lotu, w postaci dwóch wstrząsów. O wybuchu, jako przyczynie katastrofy, świadczą nie tylko tysiące odłamków, stanowiących niejako corpus delicti, ale także specyficzne odkształcenia, którym został poddany kadłub samolotu, niemożliwe do wytworzenia w wyniku zetknięcia samolotu z ziemią, niezależnie od jego konfiguracji. Według Szuladzińskiego pierwszy wybuch miał miejsce na lewym skrzydle, powodując jego wielkie zniszczenie, czego efektem było rozdzielenie skrzydła na dwie części. Drugi wybuch, wewnątrz samolotu, dopełnił tragedii, powodując całkowite rozerwanie kadłuba na tysiące niewielkich fragmentów, zwanych odłamkami. Ekspert dowiódł, iż nie było możliwe tak duże rozczłonkowanie samolotu w terenie zalesionym, niezależnie od konfiguracji w chwili rozbicia, bez użycia ładunku wybuchowego. Stanu samolotu nie tłumaczy też pożar, który był niewielki, co jest również kolejnym, mocnym dowodem na wybuch. Tezy naukowca z Australii potwierdził z kolei inny ekspert, wieloletni główny inżynier Boeinga, doktor Wacław Berczyński. On również zwrócił uwagę na tysiące odłamków oraz na szczególne odkształcenia fragmentów kadłuba, a zwłaszcza wyrwane z dużą siłą, działającą od środka kadłuba, nity spajające konstrukcję samolotu. Ponadto Berczyński zwrócił uwagę, iż na korzyść hipotezy o eksplozji wewnątrz skrzydła przemawiają oderwane poszycia (górne i dolne) skrzydła, które wedle oficjalnych raportów miało zetknąć się z pancerną brzozą. Ekspert stwierdził kategorycznie, że sposób zniszczenia skrzydła, którego konstrukcję stanowią trzy dźwigary, żebra i wzdłużnice, jest możliwy do uzyskania tylko i wyłącznie w wyniku eksplozji wewnętrznej, powstałej na skutek choćby iskrzenia przy zbiornikach paliwa. Trafności hipotez postawionych przez ekspertów ZP dowiedli również naukowcy zgromadzeni na konferencji smoleńskiej, która odbyła się 22 października ubiegłego roku w Warszawie, a swoistą kropką nad i było wykrycie na wraku tupolewa przez biegłych powołanych przez prokuraturę wojskową materiałów wybuchowych. Ważne okazały się również badania fragmentu brzozy pancernej, które dostarczył badaczom z USA jeden z dziennikarzy będących w Smoleńsku, o czym w szczegółach mówił podczas październikowej konferencji profesor Chris Cieszewski, pracownik naukowy w Warnell School of Forestry and Natural Resources. Wykonano 10 500 najróżniejszych pomiarów próbek drzewa, między innymi pomiar wielkości włókna w przekroju poprzecznym i gęstości drewna. Okazało się, że pancerna brzoza wcale pancerną nie jest, a co gorsza jest nawet słabsza niż porównywane z nią próbki innych brzózek. Wpływ na osłabienie drzewa miał według specjalistów fakt, iż liczne i rosłe gałęzie nadwątliły strukturę pnia, a otwarta więźba wzrostu gwarantowała maksimum produkcji drewna wczesnego, bardziej miękkiego, niż drewno późne. W związku z tym można przyjąć, iż smoleńska brzoza mogła zostać złamana w wyniku silnego wiatru, czy podmuchu z silników przelatującego samolotu. Eksperci związani z ZP z niezwykłą starannością i dbałością o każdy szczegół, w oparciu o szereg różnych badań, analiz i symulacji, z wielkim mozołem starali się odtworzyć przebieg wydarzeń, do jakich doszło rankiem 10 kwietnia 2010 roku. Z wielkim pietyzmem i kompleksowo podeszli do tematu, nie zakładając niczego z góry, nie uprzedzając wyników badań, czym nie może pochwalić się pan Lasek i jego świta. Naukowcy ZP nie pracowali ani pod presją czasu, ani pod presją polityków, a eksperci komisji Millera owszem, co zresztą sami często przyznawali. Dodatkowym czynnikiem, który sprawia, że eksperci rządowi z panem Laskiem na czele zamiast powoływać groteskową komisję powinni raczej skulić głowy w geście kajania się za swoje winy, jest fakt, iż mając niepowtarzalną możliwość zbadania wraku pod każdym możliwym kątem, ograniczyli się do spóźnionych oględzin i to pod dozorem rosyjskich funkcjonariuszy. Pracowali, jak sami przyznali, dopiero w chwili, kiedy pierwotne miejsce katastrofy zostało zmienione przez Rosjan, fragmenty wraku wywiezione, a na miejscu pracował ciężki sprzęt. Nie pobrali próbek, nie zbadali miejsca katastrofy, nie mieli dostępu do wyników sekcji ofiar, które mogły wiele powiedzieć o mechanizmach katastrofy, a czarne skrzynki wraz z innymi dowodami dostały się w ręce rosyjskie. Pan Lasek, a za nim pan Artymowicz opowiadał o smoleńskiej botanice, jako o najważniejszym dowodzie na „zwykłość” katastrofy. Szkoda tylko, że nawet tej kluczowej botaniki eksperci rządowi nie byli w stanie dokładnie zmierzyć i zbadać, a wymiary słynnej brzozy określili na oko. Panowie, nie wystarczyło wam 2,5 roku nachalnej propagandy? Nie wystarczyła cała armia medialnych klakierów, wspomaganych przez braci Moskali? Jak to się stało, że Polacy zaczęli skłaniać się ku wersji podanej przez ekspertów ZP, którzy o czym warto pamiętać, byli niezwykle rzadkimi gośćmi zaprzyjaźnionych stacji? Może jednak instynkt narodowy jeszcze całkiem nie zanikł w Polakach i czują podświadomie, ze ktoś się nimi brzydko zabawia? Martynka
Polski Unabomber wsadził w tyłek lont Bondarykowi Wszyscy dziś się podniecają dymisją Szefa ABW zupełnie nie rozumiejąc o co chodzi. Tymczasem wystarczy przyjrzeć się co się dzieje w śledztwie tzw. Brunona K. domniemanego zamachowca na Sejm, Senat, Prezydenta, Marysię i siedmiu krasnoludków.

Bondaryk musiał odejść. Montowana przez niego od lipca prowokacja z wykorzystaniem akademika Brunona Kwietnia, prowadzona przez dwóch agentów ABW na 5 "spiskowców", polegająca na wyprodukowaniu hiperzagrożenia terrorystycznego okazała się kompletną porażką. Nie tylko nie udało się zatrzymać wzięcią bandy ABW na smycz, przez grupę przyszłych weryfikatorów i likwidatorów, ale na dodatek nieudolnie wpuszczono dziennikarzy jakiegoś dziwnego Nowego Ekranu w dostęp do akt, przez co wyszło na jaw, że pomysł i plan akcji był autorstwa agentów ABW, którzy także zobowiazali się do przeprowadzenia samego zamachu terrorystycznego. Wpadka ABW, kolejna i większa niż w sprawie Amber Gold, nie polegała więc tylko na przeprowadzeniu mistyfikacji, krzywdzącej niewinnego człowieka, mającej rzutem na taśmę udowodnić przydatność pionu śledczego tej służby specjalnej, ale głównie - w oczach wszystkich adresatów akcji - na beznadziejnym zabezpieczeniu autentycznej informacji przed przeciekiem. Chłopcy z ABW, spiskujący razem z prokuraturą i wspólnie trzymający sznurki, w nie wzięli pod uwagę, że te same kwity, które tak pilnie strzegli w swoich szufladach i sejfach są do niemal swobodnego obejrzenia w teczce akt  XIV KP 1004/12/S znajdującej się w Sądzie Okręgowym w Krakowie, który wydawał nakaz tymczasowego aresztowania. Jeżeli komuś sie wydaje jeszcze, że dwa artykuły na ten temat opublikowane w internecie przez nasz skromy Nowy Ekran, czytane przez ponad 50 tys. osób i wielokrotnie powielane były bez znaczenia, to zapewniam, że zarówno ABW, prokuratura jak i osoby z rządu Tuska, które miały się nabrać na tę prowokację są zdecydowanie odmiennego zdania. Prawdopodobnie w wyniku kontroli, która została wszczęta pod koniec listopada śledztwo zaczęło się kompletnie sypać na początku grudnia. Prokuratura próbowała uciec do przodu, wpuszczając idiotyczną wrzutke dla opinii publicznej, że "rozważa mozliwość postawienia dodatkowych/nowych/innych zarzutów Brunonowi K."

"Rozważanie możliwości" przez prokuraturę było zaiste pasjonującym NEWSem. Normalny człowiek mógłby przypuszczać, że w toku śledztwa prokuratura co dzień, co godzinę rozważa różne możliwości i bada ich zasadność, ale przecież nie dziennikarze pracujący w TVN, Gazecie Wyborczej i Rzeczpospolitej, będący na wspominanej przez Leszka Szymowskiego liście 300 aktywnych agentów służb specjalnych (ABW, SKW, CBA czy byłego WSI). To oni zagwarantowali, że ta zasłona dymna dla półmózgów wypuszczona przez Bondaryka i Wronę rozeszła sie po mediach, jak ciepłe bułeczki. Niestety dla Bondaryka nic to nie dało. Opinia publiczna jeszcze tego nie wie, ale Tusk już dawno sie dowiedział, że akcja zmontowania polskiego Breivika jest tak dziurawa i tak grubymi nićmi szyta, że prawdopodobnie nie obroni się w sądzie. Sytauacja stała się na tyle groźna, że musiało dojsć do męskiej rozmowy i wyrzucenia Bondaryka na zbity pysk. To podstawowe działanie zabezpieczające, jeżeli ryzyko wylania tego szamba stało się zbyt wielkie. Jeśli premier teraz nie znajdzie kozła ofiarnego, to przy publicznym ujawnieniu hucpy ABW, demaskacji mistyfikacji i próby wrobienia w super terroryzm (bo zamach mial być na 100 fajerek) sam zapikuje szybciej niż polski drimliner. A musimy pamietać, że przy braku ostrych działań uprzedzajacych budzą się demony i wrogowie, posiadający odmienne od Tuska interesy, worki uciazliwych informacji i półki haków. Wszak z miejsca przypomniano by opinii publicznej, że Premier Donald Tusk jest jednocześnie koordynatorem służb specjalnych, osobą, która albo miała wiedzę o kompomitujacym działaniu ABW, albo sama to zleciła, by zniszczyć Kaczyńskiego lub Narodowców (szybko by powiaząno datę ogłoszenia "zamachu" z Marszem Niepodleglości) albo wykazala sie skrajną nieudolnością. Jeden tak celny kopniak mógłby sprowokować następne i wykopać premierka na polityczną orbitę. Tusk musiał się bronić. Była to zresztą kulminacja obrony przez atak, za wszystkie grzeszki tzw. pionu śledczego przywróconego z bliżej niewiadomych przyczyn przez Bondaryka (w zasadzie wbrew Tuskowi) 15 stycznia 2008 r.. Sam pion śledczy ABW wszak miał być ponownie (sic!) zlikwidowany nie bez powodu. Możliwość prowadzenia śledztwa to możliwość dysponowania wywiadowcami, techniką, uzbrojonymi funkcjonariuszami, narzędziami kryminalistycznymi i możliwością działania operacyjnego na obszarze wewnętrznym. Pod taką przykrywką można zrobić wszystko największemu ważniakowi, a nawet utrzymywać komando z licencją na samobójstwa. Jeżeli to prawda, że Bondaryk nie był do końca Tuska, to być może Donald miał poważne podstawy by mu wyrwać ząbki. Kto wie może miał ludzką potrzebę, by w końcu poczuć się bezpiecznie. Stąd właśnie ta próba kontrakcji Bondaryka na poczatku listopada (zresztą próba druga, tym razem marchewki, o czym napiszę na końcu*): widzisz stary, to nie prawda, że głownie sie zajmujemy inwigilacją ciebie i osaczaniem, bronimy także twoich 4 liter, bo Polska po twoim Smoleńsku pełna jest groźnych terrorystów mających poważne zamiary.

Być może mogło się udać, ale niestety wyszło na jaw, że już nie wszyscy dziennikarze śledczy są na służbowym payrollu i nastąpił przeciek zupełnie nie kontrolowany. Tak skuteczny, że nawet Monisia Olejnik zaczęła zadawać prok. Arturowi Wronie zbyt kłopotliwe pytania. Na wizji, na żywo - nie było jak interweniować. Cholerne blogerskie nisze. W tej sytuacji akcja wokół prokuratury i ABW uległa znacznemu zaostrzeniu oraz przyspieszeniu, a Bondaryk żeby się obronić musiał udowodnić, że wbrew informacjom Nowego Ekranu sprawa z Brunonem K. była czysta. Widać nie udowodnił.

http://dziennikarze.nowyekran.pl/post/80571,sledztwo-ne-samobojczego-zamachu-mieli-dokonac-agenci-abw

http://lazacylazarz.nowyekran.pl/post/80690,afera-abw-gdzie-sa-wielkie-media

*Pierwsza próba Bondaryka ratowania swoich przed likwidacją nastapiła kilka dni wcześniej, pod koniec października poprzez wpuszczenie Gmyzem w Rzeczpospolitą prawdziwej informacji o śladach materiału na wraku Tupolewa (uprzedzając czepiaczy oświadczam, że nie twierdzę tutaj, iż Gmyz wiedział o zamiarach informatora, lub ma coś wspólnego z ABW choć, kto go tam wie;). Dla mnie nie ulega wątpliwości, że był to bat ostrzegawczy użyty przeciwko Tuskowi: zatrzymaj się, bo wiemy więcej o tym co działo się w Smoleńsku, jak jesteś umoczony, i mamy na to kwity, o których inni też mogą się dowiedzeć. Siła trotylu wstrząsnęła tak mocno opinią publiczną i miała takie konsekwencje, że z pewnością musiała Donalda nieźle przestraszyć. Poziom strachu był z pewnoscią adekwatny do ostrości propozycji złożonej Hajdarowiczowi by sprawę podtuszować. Draka z Brunonem K. miała być już tylko marchewkowymi poprawinami, a pradoksalnie - dzięki NE - stała się wtopą Bondaryka, wytrącającą mu wszystkie atuty. Teraz jeśli piśnie słowo lub pójdzie przeciek smoleński Bondaryk może sie przekonać ile lat myśli samobójczych w odosobnieniu kosztuje odpowiedzialność za udawanie terrorystów, a kto wie, może przygotowywanie autentycznego zamachu przy pomocy swoich agentów. Jeśli ktoś zadaje sobie pytanie, dlaczego Szef ABW miałby tak bronić się przed likwidacją jednego z pionów, to zwrócę uwagę, że wszystko zależy od tego czym naprawdę zajmował się ten pion śledczy. Wszak niektórzy likwidowani za weryfikację i zostanie w służbie postanawiają pucować nowym mocodawcom na starych, a nawet dają się przewerbować, o czym z pewnością może zaświadczyć Antonii Macierewicz np. w sprawie funkcjonariusza Badei z byłego WSI, a dzisiejszego SKW. Dziekuję za uwagę.

Ps. Jest teraz szansa, ze coś sie dowiemy o Smoleńsku od jakiegoś niezweryfikowanego pozytywnie śledczego za pomocą jego kontaktów (lub jego przyjaciół) w niezależnym i niepokornym dziennikarskim świecie starych tygodników oficjalnie wolnych od agentury, lub tych zupełnie nowych, ale prowadzonych przez znanych i lubianych. Jak za 2-3 miesiące nastąpi taki wyciek, to pamiętajcie o ewentualnych zasługach Nowego Ekranu w tej sprawie. Wszak bez nas Bondaryk by został, utrzymał PŚ i zatrzymał wszystkie trzymania dla siebie.

Ps. II. Póki Bondaryk bedzie trzymał gębę, póty następca wraz z Wroną i czyścicielami z togą sędziowską dopilnują, by jakieś, jakiekolwiek zarzuty przeciwko Brunonowi K. zostały sformułowane i procedowane. Ale pewnie proces będzie trwał długaśnie, by były szef ABW żył sobie w niepewności co z niego wyniknie. Swoją drogą to musiał być majstersztyk, z tym wybiciem ząbków Bondarykowi, wytrąceniem kombinerek i zakneblowaniem gościa jednym sprawnym ruchem. Zdecydowanie przekraczający możliwości samego Tuska. ŁŁ

Szokujący wzrost liczby Żydów w Polsce Coraz więcej osób gotowych jest do zadeklarowania - jako jednej z narodowości - żydowskiej. 10 lat temu było to nieco ponad 1000 osób - dziś 7000 - mówi przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich Piotr Kadlcik - podaje tokfm.pl W ostatnim czasie mamy do czynienia z eskalacją przejawów antysemityzmu, który uwidacznia się w internecie, komentarzach niektórych polityków i mediów. To niedopuszczalne, że dyskusja o uboju rytualnym, czy armii izraelskiej ma charakter antyżydowski - twierdzi przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich Piotr Kadlcik.

PAP: Jak obecnie wygląda sytuacja społeczności żydowskiej w Polsce? Piotr Kadlcik: Wyniki ostatniego spisu powszechnego dowodzą, że społeczność żydowska się rozwija; coraz więcej osób gotowych jest do zadeklarowania - jako jednej z narodowości - żydowskiej. 10 lat temu było to nieco ponad 1000 osób - dziś 7000.

Czy zmieniły się problemy, z jakimi spotykają się polscy Żydzi? - Jednym z narastających w ostatnim czasie problemów jest eskalacja przejawów antysemityzmu. Wynika to z pobłażliwości, umarzania spraw, niewykrywania sprawców. Antysemickie wypowiedzi są obecne w internecie, w komentarzach niektórych polityków i mediów. Jako przykład mogę podać trwającą w ostatnim czasie dyskusję o uboju rytualnym czy interwencji armii izraelskiej po atakach terrorystycznych ze Strefy Gazy. Wiele opinii na ten temat miało charakter antyżydowski i antyizraelski. To jest bardzo niepokojące. Tokfm

Skok na PL przy medialnej zmowie milczenia "W 2012 r. Urząd m.st. Warszawy wydał decyzję o zwrocie prywatnym właścicielom ponad 30 kamienic. Wykonano 453 eksmisje. Do wykonania wciąż pozostało 1.157." 1610 tragedii i cisza!!? Planowany deficyt Warszawy 1,2 mld PLN (wielokrotnie większy niż w okresie kiedy kierowałem polityką finansową miasta). Projekty o zdecydowanie wyższych kosztorysach, niszczycielskie dla finansów publicznych pomysły

mech.nowyekran.pl/post/84139,prezydent-warszawy-chce-ja-zbankrutowac-i-z-warszawiakow-zrobic-zebrakow - dziwne ale o dziejowym, zaledwie ułamkowym, zadośćuczynieniu poprzez sprowadzenie na ziemie ojczyste potomków zesłanych Polaków z Kazachstanu nikt już nawet nie mówi). Czy Warszawiacy się łudzą że będą środki na przedłużenie II linii metra? Nie będzie, a i obecnie płacąc za bilet 4,4 zł daleko nie zajadą.

W kraju też lepiej się nie dzieje o czym ostrzegam w wypowiedzi:

www.radiomaryja.pl/informacje/zmiany-w-ulgach-podatkowych-m-in-na-dzieci/

Cezary Mech

Karać ostrzej czy łagodniej Karać ostrzej czy łagodniej - to temat debaty (29 listopada 2012 r. w Sejmie), w którym uczestniczyło dziewięciu byłych ministrów sprawiedliwości III RP i urzędujący minister. W dyskusji brał udział także Prokurator Generalny – Andrzej Seremet. Na spotkanie, odbywające się pod patronatem Przewodniczącego Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka - Ryszarda Kalisza, przybyli: Aleksander Bentkowski, Andrzej Czuma, Zbigniew Ćwiąkalski, Jarosław Gowin, Jerzy Jaskiernia, Andrzej Kalwas, Leszek Kubicki, Grzegorz Kurczuk, Krzysztof Kwiatkowski i Marek Sadowski. W trakcie spotkania, jego uczestnicy, starali się znaleźć odpowiedź na pytanie czy karać ostrzej, czy łagodniej. Dzisiaj przedstawiamy obszerne fragmenty wypowiedzi Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, który w czasie debaty na temat karania stwierdził m.in.:

(…) Myślę, że temat dzisiejszego spotkania panów ministrów, tj. karać surowiej czy karać łagodniej, jest rzeczywiście alternatywną nieco fałszywą. Słusznie pan minister Kwiatkowski zwrócił na to uwagę. Ale tak naprawdę dyskusja panów i pewnie także dyskusja z udziałem słuchaczy, będzie toczyć się w nieco szerszych aspektach. Tego rodzaju spotkania i dyskusje są czymś, czego oczekuje prokurator generalny i prokuratura. Jest to coś, z czym ja osobiście spotykam się niestety dość rzadko, bo częściej otrzymuje zaproszenia na debatę dotyczącą konkretnej sprawy. Tymczasem, to co naprawdę powinno być ważne dla wszystkich stosujących prawo, czy też wszystkich, którzy mają coś do powiedzenia na ten temat, są kwestie ustrojowe, zasadnicze, uniwersalne, nie zaś te, które odnoszą się do konkretnej sprawy. Chociaż wiem, że czasami przez pryzmat jednego przypadku można dojść do wniosków uniwersalnych. Debata była także okazją do dyskusji na inne tematy. Aleksander Bentkowski, minister sprawiedliwości w latach 1989 - 1990 zwrócił się do Prokuratora Generalnego z pytaniem, czy warto zastanowić się nad wprowadzeniem rygorystycznego terminu do wniesienia aktu oskarżenia np. z chwilą postawienia zarzutu osobie, prokurator miałby 3 miesiące na to, żeby wnieść akt oskarżenia albo umorzyć postępowanie. W odpowiedzi Prokurator Generalny Andrzej Seremet stwierdził:

Pomysł nie jest nowy, był sformułowany w postaci propozycji normatywnej, zdaje się przez Ruch Palikota. Ocenialiśmy w prokuraturze generalnej tę propozycję. Wydaje mi się, że byłoby to zbyt restryktywne postawienie sprawy, podobnie jak określenie terminu stosowania tymczasowego aresztowania, bo i takie propozycje są formułowane. Dam przykład spraw, w których byłoby to wysoce rujnujące dla efektywności postępowania przygotowawczego. Jeżeli mamy sprawę o znacznym ciężarze i znacznym stopniu skomplikowania, np. sprawę z zakresu przestępczości gospodarczej związaną z koniecznością uzyskiwania dokumentów, dowodów związanych z obrotem prawnym, międzynarodowym, czyli krótko mówiąc, ze współpracą międzynarodową. Czas oczekiwania jest na ogół długi. Czasami, z punktu widzenia taktyki prowadzonego postępowania, postawienie zarzutu w określonym momencie ma swoje istotne znaczenie. Jasne, nie jest dobrze, że człowiek, któremu postawiono zarzut, oczekuje na zakończenie postępowania przygotowawczego, czy tym bardziej postępowania sądowego przez wiele miesięcy, a nawet lat, bo i tak się zdarza, to prawda. Ale wydaje mi się, że nakreślenie krótkich, sztywnych terminów nie byłoby właściwe. Myślę, że dążenie do tego, żeby te postępowania były krótsze, jest właściwszą drogą. Natomiast, jeśli już mówimy o nowym kodeksie czy o propozycji nowego kodeksu, w moim przekonaniu i w przekonaniu wielu prokuratorów, ta propozycja w niewielkim tylko stopniu odnosi się do postępowania przygotowawczego pod kątem możliwości skrócenia go. Przeciwnie, zawiera wiele takich rozwiązań, które zmuszą jeszcze prokuratora do dodatkowych czynności. Wobec czego wydaje mi się, że założenie, które zostało przyjęte jako jedno z wielu przy opracowywaniu tego projektu, tj. skrócenie czasu trwania postępowania karnego, nie będzie osiągnięte. Tego celu, wydaje mi się, ta ustawa, ten projekt nie zrealizuje. Debata ta już kolejne spotkanie ministrów sprawiedliwości. W październiku 2009 r. ministrowie dyskutowali na temat „Dylematów wymiaru sprawiedliwości w Polsce w procesie transformacji ustrojowej w latach 1989-2009”.

Wydział Informacji i Kontaktu z Mediami Prokuratury Generalnej

Panie prezydencie, za ile pracuje pan dla Kulczyka? W reakcji na doniesienia mediów o tym, że były prezydent Aleksander Kwaśniewski otrzymuje pensję od firmy Jana Kulczyka, oraz na wypowiedzi posła SLD Ryszarda Kalisza, który kwotę 9 tys. złotych jaką otrzymuje były prezydent nazywa "uwłaczającą", postanowiliśmy napisać do pana Aleksandra Kwaśniewskiego i zadać mu kilka pytań. Poniżej treść listu.

Szanowny Panie Prezydencie, Zwracamy się do Pana z pytaniem, czy opublikowane na łamach prasy informacje, że znajduje się Pan na liście płac Jana Kulczyka i pobiera z tytułu "doradztwa i konsultacji" wynagrodzenie w wysokości ponad 50 tysięcy złotych miesięcznie, są prawdziwe. Panie prezydencie! Państwo polskie płaci Panu miesięcznie wynagrodzenie w wysokości 9000 zł. To spore pieniądze, które powinny zaoszczędzić Polakom oglądania byłej głowy państwa wyciągającej rękę po pieniądze do mniej lub bardziej podejrzanych biznesmenów. Oburzyły nas publiczne wypowiedzi Pańskiego przyjaciela, posła Ryszarda Kalisza, zdaniem którego 9000 złotych pensji i 12000 zł na pokrycie kosztów prowadzenia biura to kwoty "śmiesznie małe" i "uwłaczające godności". Przypominamy, że dochody milionów pracujących Polaków oscylują niewiele powyżej płacy minimalnej, która wynosi 1500 złotych. To między innymi z ich podatków fundowane jest Pańskie comiesięczne wynagrodzenie. Jeśli kwota 9000 zł jest "uwłaczająca", to jak określić należałoby próg uprawniający do otrzymania pomocy społecznej, dwudziestokrotnie niższy od pańskiego wynagrodzenia? Oczekujemy, że odniesie się Pan do wypowiedzi posła Kalisza. Przecież to właśnie Pan - wraz z "nową nadzieją lewicy", Leszkiem Millerem - jest jednym z głównych architektów porządku ustrojowego prowadzącego do patologicznej sytuacji, w której mediana zarobków w Polsce wynosi niewiele ponad dwa tysiące złotych. Wszystko wskazuje na to, że uznawał Pan przez lata poziom płac większości Polaków, wielokrotnie niższy od własnej, za sprawiedliwy i wystarczający. Wydaje nam się, że przyzwoitość nakazuje Panu zadowolić się dziś pensją w wysokości 9000 zł. To także Pan, wraz z Leszkiem Millerem, prowadził zakulisowe negocjacje z Janem Kulczykiem na temat spółek Skarbu Państwa, uprzywilejowując tego przedsiębiorcę i przyznając mu nieuzasadniony niczym wpływ na działania PKN Orlen. Być może gdyby nie te negocjacje, teraz nie otrzymywałby Pan wielu tysięcy złotych za doradzanie Janowi Kulczykowi? W jakim świetle stawia to Pana, byłą głowę państwa otrzymującą od tegoż Państwa tak "uwłaczające" uposażenie? W jakim świetle stawia to Pana dalsze działania polityczne, choćby patronowanie wspólnej liście wyborczej SLD i Ruchu Palikota, o czym dużo się ostatnio mówi? Zwracamy się z prośbą o publiczne potwierdzenie bądź zaprzeczenie informacji, że znajduje się Pan na liście płac Jana Kulczyka także dlatego, że biznesmen ten znany jest z unikania płacenia podatków w Polsce. Jeśli byłoby prawdą, że były prezydent Rzeczpospolitej jest najemnikiem osoby omijającej polskiego fiskusa, a w dodatku - człowieka, który wzbogacił się na transakcjach ze Skarbem Państwa w okresie Pańskiej prezydentury - to byłoby kompromitacją nie tylko Pańskiej osoby, ale także naszego kraju.

Z poważaniem Sekretariat Krajowy Młodzi Socjaliści

Projekt Blue Beam - największa hipnoza w historii ludzkości

Koniec Świata i nadejście Antychrysta. To wizja czasów ostatecznych. Co jednak, jeśli Iluminaci spróbują oszukać ludzkość sugerując, że Ziemię po raz kolejny odwiedził Mesjasz? W dyskusji, jaka niedawno miała miejsce na blogu „Kod Władzy”, jeden z czytelników przypomniał o pewnym bardzo interesującym temacie, który do tej pory nie został opisany. Porusza on zagadnienie niezwykle aktualne, dotykające przy tym spraw religijnych. Przyglądając się bowiem planom stworzenia rządu światowego i ustanowienia Nowego Światowego Porządku (NWO) należy zwrócić uwagę na jeden istotny aspekt. Jednym z podstawowych pytań dotyczących grupy próbującej przejąć władzę nad światem jest to, kim oni są w rzeczywistości. Według zwolenników Davida Icke’a Iluminaci to obce, podobne do demonów istoty, z kolei według osób patrzących na całe zjawisko z religijnego punktu widzenia Illuminati to nikt innego jak ludzie, którzy zaprzedali duszę diabłu i teraz poprzez stopniowe przejmowanie kontroli nad kolejnymi aspektami naszego życia przygotowują świat na nadejście Antychrysta. Rozpoczęty przez nich Koniec Świata będzie taki jak opisany w Biblii, Ziemią zawładnie Szatan a wkrótce po tym wybuchnie wielka wojna, która doprowadzi do ostatecznego upadku ludzkości. Nie ma tam słowa o przepowiedniach Majów i innych kalendarzach, trudno doszukać się jakiejkolwiek daty. Jedyne co pozostaje to uważne obserwowanie zjawisk jakie mają miejsce wokół nas. Wielu podobnych obserwatorów regularnie śledzi wiadomości i najprzeróżniejsze doniesienia próbując dostrzec w tym ukryty sens. Nie bez powodu wielu z opisywanych w Encyklopedii Spisku autorów to osoby, które przez wiele lat pracowały jako dziennikarze. Podobnie jest również w przypadku dzisiejszego bohatera, który do końca lat 80-tych XX wieku pozostawał uznanym kanadyjskim dziennikarzem. Wszystko jednak zmieniło się w momencie kiedy Serge Monast postanowił wyjawić swoje dotychczasowe odkrycia opisując funkcjonowanie organizacji masońskich i powstawanie Nowego Porządku Świata. By pozostać niezależnym od zewnętrznych wydawców Monast założył własną, niezależną agencję prasową, International Free Press Agency (AIPL, l' Agence Internationale de Presse libre). To właśnie nakładem tego wydawnictwa w 1994 roku ukazała się jego najważniejsza publikacja, książka „Project Blue Beam (NASA)” opisująca wykorzystanie amerykańskiej agencji kosmicznej do stworzenia wielkiej manipulacji, która ostatecznie zniewoli ludzkość. 

Czym był Projekt Blue Beam? W swojej książce Monast zwraca uwagę na fakt, że chcący utworzyć globalną władzę Iluminaci muszą również ustanowić jedną globalną, nie przypominającą żadnej z dotychczasowych religię, która usankcjonuje ich panowanie nad światem. Religia ta będzie zbliżona do współczesnych wierzeń z kręgu New Age, które zostały stworzone właśnie po to, by ten proces ułatwić. Bez jednej panującej na całym świecie religii niemożliwym się stanie ustanowienie trwałego Nowego Światowego Porządku. Rolą NASA będzie dokonanie nowych „objawień”, w które ludzkość uwierzy. W pierwszej kolejności jednak konieczne będzie zdyskredytowanie dotychczasowych wyznań, przede wszystkim chrześcijaństwa, islamu i judaizmu. By tego dokonać na Ziemię zesłane zostaną nowe „plagi” wywołane w sposób sztuczny między innymi przy użyciu broni HAARP. Równocześnie jednak dokonane zostaną niezwykłe odkrycia, które podważą najważniejsze dogmaty tych religii sprawiając tym samym, że większość wiernych zakwestionuje to w co wierzono przez stulecia. Za pomocą odpowiednio spreparowanych „odkryć”, które następnie zostaną wyjawione opinii publicznej podjęta zostanie próba zdyskredytowania panujących religii. Zdaniem Serge’a Monasta zapowiedź tych „odkryć” można dostrzec także w pop-kulturze, przede wszystkim w literaturze i filmach science fiction, takich jak „Star Trek” (twórca serii Gene Rodenberry ma być czynnym masonem) czy „2001: Odyseja kosmiczna” gdzie znalezienie tajemniczego obelisku sprawia ma świadczyć o pozaziemskiej inteligencji, która odpowiada za ewolucję rodzaju ludzkiego.
Masowa hipnoza Kiedy to się powiedzie , dojdzie do kolejnej odsłony największego oszustwa w historii ludzkości. Przy pomocy NASA Iluminaci stworzą bowiem ogromny, trójwymiarowy hologram, który przedstawiać będzie w różnych częściach świata ogromny obraz a ludzie usłyszą „głos Boga”. Niebo stanie się wielkim ekranem, na którym wyświetlą się niezwykłe obrazy, będą one nawiązywać do wierzeń i dziedzictwa kulturowego ludów żyjących na danym terenie, każdy będzie rozumiał język, w którym będzie nadawany komunikat, w końcu zaś objawi się „nowy Mesjasz”. Będzie on równocześnie Chrystusem, Buddą, Mahometem, Kriszną i każdym innym bogiem czy prorokiem, w jakich wierzą ludzie. Nie będzie to miało znaczenie, gdyż w rzeczywistości będzie to jedna osoba – Antychryst, który ogłosi ludzkości, że dotychczasowe pisma zostały źle odczytane i stare religie były fałszywe. Ta zbiorowa hipnoza wywoła zbiorową histerię i wielką światową anarchię, do powstrzymania której wkroczy jedyna siła zdolna nad tym zapanować – jeden światowy rząd uformowany na fundamencie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rząd ten ustanowi religię „nowego Mesjasza” religią panującą a wszystkie pozostałe spotkają prześladowania do tej pory w historii nieznane.
Jak twierdzi Monast przygotowania do realizacji tego wielkiego planu trwają co najmniej od końca II Wojny Światowej i brały w tym udział wielkie rywalizujące ze sobą światowe potęgi, które nieświadomie działały na rzecz jednej grupy ludzi. Autor zwraca uwagę między innymi na rolę jaką odegrało wykorzystanie satelitów szpiegowskich do zdobycia informacji o zwyczajach i specyfice poszczególnych kultur, zaś rozwój psychologii doprowadził do niezwykłych wręcz osiągnięć zdolnych zaślepić tłumy. Nawet obserwowane od końca lat 40-tych UFO mają swoje uzasadnienie, gdyż zdaniem Monasta nie było to nic innego jak tylko testy urządzeń holograficznych. Publikacja powyższych rewelacji nie skończyła się dla ich autora dobrze. Wkrótce po tym pozbawiono go opieki nad dziećmi, które przez ostatnich kilka lat edukował samodzielnie w domu, a następnie został zatrzymany przez policję i spędził noc w areszcie. Następnego dnia po powrocie zmarł nagle w swoim domu w Montrealu w wieku zaledwie 51 lat. Podobno był to atak serca, które nie wytrzymało ogromnego napięcia jakie przyszło mu znosić przez ostatnie kilka dni. Nie wszyscy jednak zgadzają się z taką wersją wydarzeń, w końcu elokwentny publicysta, który nie bał się mówić tego co myśli mógł stać się osobą zbyt niewygodną by pozwolić mu żyć. KodWładzy

Tajemnice wojskowej bezpieki Spośród wszystkich instytucji oraz jawnych i tajnych służb komunistycznych w Polsce po 1944 r. najbardziej tajemniczą i najmniej znaną do dziś pozostaje Główny Zarząd Informacji, zwany potocznie Informacją Wojskową. O ile doskonale wiemy, jak zbrodnicza i okrutna była bezpieka "cywilna", o tyle bezpieka "wojskowa", czyli IW, pozostaje w cieniu. Powstanie IPN niewiele zmieniło w tym zakresie - nie ma całościowych badań tej instytucji, brak jest poważnych, analitycznych opracowań i monografii. Trudno to sensownie wytłumaczyć, skoro jest przecież zapotrzebowanie społeczne na zbadanie skrywanych zakamarków Polski Ludowej, a badanie wszystkich zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu jest naszym obowiązkiem. Początek IW można liczyć od powołania zalążków tej służby w Wojsku Polskim, tworzonym w Związku Sowieckim na polecenie Stalina, pod komendą ppłk./gen. Zygmunta Berlinga. Został on 31 lipca 1939 r. usunięty z WP w związku z głośną sprawą obyczajową, w wojnie obronnej udziału nie brał. Aresztowany przez Sowietów, szybko przeszedł na stronę wroga, podczas gdy jego koledzy trafili do Katynia i innych miejsc okrutnej kaźni. Po utworzeniu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS został powołany do służby, ale po ich ewakuacji do Iranu pozostał w sowieckiej ojczyźnie. Za dezercję był skazany na degradację do stopnia szeregowca i na karę śmierci za zdradę. Dopiero Sowieci w 1943 r. awansowali go do stopnia pułkownika, następnie generała "WP".

Informacja Sowiecka Pierwszy rozkaz organizacyjny dotyczący Informacji wyszedł 14 maja 1943 roku. O ile późniejsza bezpieka była swoistym "państwem w państwie" (podlegała bowiem władzom partii komunistycznej), o tyle organa Informacji od początku były obcym ciałem, gdyż zwierzchnictwo nad nimi sprawowali ich sowieccy przełożeni. Była to więc służba całkowicie sowiecka i odgórnie obsadzona przez obywateli sowieckich. Do 1945 r. wszelkie rozkazy i pisma sporządzano w języku rosyjskim, dla ułatwienia pracy, aby nie było potrzeby wykonywania polskich tłumaczeń. Na jej czele stał oficer sowiecki płk Piotr Kożuszko. Pierwszym dokumentem normatywnym IW był prawdopodobnie "Regulamin o Zarządzie Informacji przy Naczelnym Dowódcy Wojska Polskiego i jego organach" z 30 września 1944 roku. Został zatwierdzony przez gen. Michała Rolę-Żymierskiego. Jest to dokument w całości napisany po rosyjsku ("ściśle tajny") i Żymierski też podpisał go alfabetem rosyjskim. Wszyscy podejrzani i aresztowani pod zarzutem prowadzenia "wrogiej działalności" przeciwko ZSRS mieli być natychmiast przekazywani kontrwywiadowi sowieckiemu "Smiersz". A była to kategoria bardzo niejasna, ponieważ praktycznie każdego można było podciągnąć pod taką działalność.

Wszechobecna i wszechwładna Wraz z postępującą rozbudową "ludowego" WP bardzo szybko rozrastała się Informacja, która z założenia miała być służbą kontrwywiadowczą w wojsku. Jako taka powinna być całkowicie apolityczna, ale nałożono na nią szereg zadań związanych z realizacją ideologii "walki klas" oraz rozbudowano ją nie tylko w jednostkach wojskowych, ale także w Korpusie Bezpieczeństwa Publicznego (KBW) i Wojskach Ochrony Pogranicza (WOP). Przez szereg lat istniał nawet tzw. Wydział Wojskowy przy Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli mówiąc wprost - przy komunistycznej cenzurze. Informacja Wojskowa mogła dosłownie wszystko - każdy jej funkcjonariusz mógł dokonywać rewizji, zatrzymania i aresztowania dowolnej osoby. Mógł interesować się życiem osobistym każdego obywatela, jego powiązaniami rodzinnymi i towarzyskimi, życiem prywatnym i zawodowym. Miał prawo werbowania w prawie nieograniczonym zakresie agentury i współpracowników. Co ciekawe, agentem mógł zostać nawet oficer w stopniu generała, choć taki werbunek musiał zatwierdzić minister obrony narodowej. Istniał specjalny wykaz kategorii "osób podejrzanych", który był stale rozszerzany, przez co zainteresowania organów Informacji obejmowały coraz większy krąg obywateli. Tylko część tych uprawnień była określona przez przepisy regulaminowe - większość wynikała z ich całkowitej bezkarności i faktycznej odpowiedzialności wyłącznie przed sowieckimi zwierzchnikami. I choć formalnie w kręgu zainteresowania powinni być tylko wojskowi wszystkich rodzajów broni, to przez rozpracowywanie ich rodzin, krewnych i znajomych wojskowa bezpieka mogła represjonować dosłownie wszystkich. Miała zresztą przeznaczony własny aparat śledczy i operacyjny oraz własne areszty i więzienia. Była więc jeszcze jednym narzędziem represji komunistycznego państwa. Jej nazwa budziła taką grozę, że stalinowscy więźniowie wspominają, jak modlili się po ich aresztowaniu przez IW, aby zostali przekazani w łapy UB, uważając, że tak będzie dla nich lepiej!

"Spolszczenie", czyli odruszczenie Doktor Zbigniew Palski, znakomity badacz dziejów tej instytucji, napisał: "W latach 1943-1944, 100% stanowisk w Informacji obsadzonych było przez oficerów radzieckich. Pierwsza grupa Polaków napłynęła w połowie 1944 r. - było ich najprawdopodobniej 17, objęli jednak stanowiska tłumaczy i protokolantów". Od tego czasu następuje dalszy napływ oficerów LWP do Informacji Wojskowej (której formalne nazwy, struktura organizacyjna i podporządkowanie służbowe zmieniały się aż do 1957 r., czyli do jej formalnego przekształcenia w Wojskową Służbę Wewnętrzną (WSW)). Oficerowie sowieccy powoli odchodzą, zwalniając miejsce dla oficerów "polskich", co jest pojęciem bardzo względnym z uwagi na ich pochodzenie. Na przykład w sierpniu 1945 r. na stanowiska zastępców szefa Głównego Zarządu Informacji powołani zostali oficerowie "polscy": płk Anatol (Natan) Fejgin i płk Eugeniusz Zadrzyński (obaj pochodzenia żydowskiego). W grudniu 1945 r. płk Piotr Kożuszko został odwołany do Związku Sowieckiego, a na jego miejsce przyszedł płk Jan Rutkowski (przedwojenny komunista pochodzenia żydowskiego). Także jego następca, płk Stefan Kuhl, był pochodzenia żydowskiego, jak również szefowie czterech z pięciu wydziałów (oddziałów). I tak: Wydziałem I kierował płk Aleksander Kokoszyn, Wydziałem II - płk Ignacy Krzemień, Wydziałem III - płk Jerzy Fonkowicz, Wydziałem IV - płk Władysław Kochan, i Wydziałem V - ppłk Wincenty Klupiński. Z wyżej wymienionych tylko płk Kochan był pochodzenia polskiego. Czyli spolszczenie polegało wyłącznie na formalnym odruszczeniu. Ciekawe są ustalenia dr. Z. Palskiego odnośnie do narodowości kadry kierowniczej organów Informacji w latach 1945-1956: "Przeanalizujmy jeszcze odsetek oficerów polskich narodowości żydowskiej zajmujących kierownicze stanowiska w organach. Wymienione wcześniej zasadnicze stanowiska kierownicze zajmowało w latach 1945-1956 30 oficerów polskich narodowości żydowskiej (16,9%). Stanowiska wyłącznie szefowskie (łącznie z zastępcami szefów GZI) zajmowało 17 oficerów tej narodowości (18,7%). Stanowiska kierownicze w GZI (z zastępcami włącznie) zajmowało 16 oficerów polskich narodowości żydowskiej (20,8%), zaś bez zastępców (lecz z zastępcami szefów GZI) 9 oficerów tej narodowości (22,5%)". Nietrudno zauważyć, że ten odsetek wyraźnie rósł w miarę badania coraz wyższych szczebli dowódczych tej służby. W dodatku w tych statystykach nie jest uwzględniana narodowość oficerów sowieckich, a przecież nie byli to wyłącznie Rosjanie.

"Nie matura, lecz chęć szczera" Z uwagi na uwarunkowania ideologiczne kadra kierownicza organów Informacji nie musiała charakteryzować się specjalistycznym przygotowaniem zawodowym do tego rodzaju pracy, jaką był kontrwywiad, specjalnymi predyspozycjami umysłowymi czy statusem wykształcenia. Liczył się przede wszystkim staż w ruchu komunistycznym, całkowita lojalność wobec przełożonych i bezwzględność wobec "wrogów klasowych". Z tej racji najcięższe zbrodnie mogły być bezkarnie popełniane przez funkcjonariuszy Informacji, ponieważ to oni stanowili rdzeń "ludowej władzy" i cieszyli się ogromnym zaufaniem ze strony swych sowieckich przełożonych. Ale przedwojennych kadr było za mało w stosunku do potrzeb, zresztą nie tylko do obsadzania etatów w Informacji. W związku z tym już od 1945 r. trwało szkolenie (początkowo bardzo pobieżne, później bardziej rozbudowane) na potrzeby tej służby. Latem 1945 r. powołano więc Szkołę Oficerów Informacyjnych (OSInf.) dla wychowania kadr niezbędnych do obsady wszystkich etatów, a tych było coraz więcej. Rekrutowano do niej przede wszystkim słuchaczy Oficerskiej Szkoły Polityczno-Wychowawczej, ściśle wyselekcjonowanych nie tyle pod kątem inteligencji i wyników w nauce, ile czystości klasowej i oddania władzy ludowej. Oficerowie Informacji musieli być bowiem przede wszystkim lojalni i całkowicie posłuszni. Nie byli od samodzielnego myślenia, mieli tylko fanatycznie wykonywać zadania nałożone na nich przez przełożonych. Jednocześnie wyrabiano w nich poczucie bezkarności i ogromnej władzy, jaką ich obdarzyła partia komunistyczna.

Ilość i "jakość" Jeden z absolwentów OSInf., kpt. Mierosławski, przesłuchiwany w 1957 r. na fali ówczesnej "odwilży", zeznał: "Mówiono zawsze, że informacja to zbrojne ramię partii i nikomu nie podlega. Podkreślano, że nie podlega Ministrowi Obrony Narodowej". Komendantami i wykładowcami tejże szkoły byli oficerowie sowieckiego kontrwywiadu Smiersz, którzy też wszczepiali swoim uczniom zasadę, że bicie podejrzanych jest jedną z głównych metod uzyskiwania wartościowych zeznań. Zastępca szefa GZI płk Anatol (Natan) Fejgin mawiał wprost, że "d... nie szklanka", i nakazywał tak postępować z osobami przesłuchiwanymi, zarówno mężczyznami, jak i kobietami, które były dodatkowo upokarzane przez rozbieranie od naga i bicie przez kilku oficerów naraz. IW jest jednak mniej znana niż bezpieka "cywilna", gdyż była od niej znaczniej mniej liczna, a więc i nie tak widoczna. W listopadzie 1945 r. były to 1244 etaty, w 1947 r. już 2371 etatów, w roku 1952 - 3272, w 1953 r. - 4130. Do tego oczywiście dochodziła "obsługa", czyli plutony ochrony, pracownicy kontraktowi itp. Była to więc służba wprawdzie kilkakrotnie mniejsza niż aparat MBP, ale też zapisała się w pamięci jej więźniów jako wyjątkowo okrutna i bezwzględna. Nic dziwnego, skoro wykształceniem poniżej średniego legitymowało się około 90 procent funkcjonariuszy! Tak było w zasadzie do końca formalnego istnienia IW. Nie przeszkadzało to jednak osobom jakże często ograniczonym umysłowo zajmować wysokich stanowisk i bardzo szybko awansować w hierarchii. Dla przykładu: Władysław Kochan, w 1945 r. zaledwie chorąży, w 1947 r. był już podpułkownikiem; Ignacy Krzemień (Ignacy Berger-Ruderman) w 1944 r. kapitan (stopień prawdopodobnie z wojny domowej w Hiszpanii, gdzie był komisarzem politycznym batalionu w "XIII Brygadzie Międzynarodowej"), w 1945 r. został pułkownikiem; Stefan Kuhl, w 1944 r. zaledwie chorąży, w 1946 r. już pułkownik; Naum Lewandowski, w 1945 r. kapitan Armii Czerwonej, dwa lata później już pułkownik; Mieczysław Notkowski (Mojżesz Kipersztein), w 1944 r. chorąży, w 1945 r., w 1950 r. już major; Stefan Sarnowski (Stefan Zylbersztejn), w 1945 r. chorąży Armii Czerwonej, w 1948 r. major; Jerzy Szerszeń, podporucznik Armii Czerwonej w 1945 r., w 1948 r. już podpułkownik. Były to kariery niezwykłe i niczym - poza oczywiście zasługami dla Smiersza i IW - nieuzasadnione.

Czesław Kiszczak: "Na kafelki!" Warto kilka słów poświęcić także na to, co jest istotą osławienia Informacji Wojskowej, a co pozostaje w głębokim cieniu zbrodni popełnionych przez UB. Archiwa IW były najpilniej strzeżoną tajemnicą w Polsce Ludowej oraz - co jest niezrozumiałe - także po 1989 roku. Ogromną ich część, bo prawie 90 procent, zdążyli zniszczyć wychowankowie i zaufani funkcjonariusze gen. Czesława Kiszczaka. Ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej (taką nazwę przybrała w 1957 r. IW) gen. Edmund Buła zdołał jednak wszystko zmikrofilmować i osobiście przekazać do... Moskwy, władzom sowieckiego wywiadu GRU. Za ten czyn został skazany na niewysoki wyrok (oczywiście w zawieszeniu). Na skutek tego dawni funkcjonariusze oraz ich rozległa agentura mogą spać spokojnie, cieszą się przywilejami rodem z PRL, wysokimi stopniami wojskowymi, odznaczeniami, ogromnymi emeryturami.
Trzeba zatem przypomnieć, że uchwałą sejmową z 1994 r. Informacja Wojskowa została potępiona jako formacja zbrodnicza. Dlaczego? Może kilka małych przykładów nieco otworzy nam oczy. Jedna z kobiet, przesłuchiwana w tzw. sprawie zamojsko-lubelskiej, zeznawała w 1956 r.: "(...) pamiętam, że w jednym pokoju było kilku oficerów, którzy kazali mi się rozebrać do naga (...). Jeden oficer pytał mnie, a gdy ja nie mogłam udzielić takiej odpowiedzi, jakich żądano, drugi oficer kazał mi wyciągnąć przed siebie ręce i bił mnie po rękach jakąś linią czy listwą. Następnie ktoś zakneblował mi usta żakietem czy swetrem i gdy leżałam na krześle, twarzą do krzesła, inni oficerowie w niesamowity okrutny sposób bili mnie po całym ciele jakąś deską czy szczapą drewnianą (...). Po tym biciu byłam również kopana po ciele, a oficerowie szturchali mnie w obite miejsca i ironicznie pytali, czy boli. Proceder bicia mnie w ten sposób, nagiej i wyszydzanej oraz oglądanej, powtarzał się kilkakrotnie". Poddawano ją też innym wymyślnym torturom, a gdy chciała pić, dawano jej spluwaczkę, żeby napiła się "wody". Nic dziwnego, że po takim śledztwie trafiła do szpitala psychiatrycznego. W liście do redakcji "Naszej Polski" z 27 marca 2001 r. (po znanym wywiadzie gen. Kiszczaka dla "Gazety Wyborczej" z 6 marca 2001 r.) pani M. Wojciechowska napisała: "Porucznika Czesława Kiszczaka 'poznałam' na początku 1948 r. Jak się sam przedstawił: 'czy wiesz, w czyich rękach się znajdujesz, w rękach kontrwywiadu!' Znajdowałam się wówczas w podziemiach Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego złapana na nielegalnym przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej, posądzona o szpiegostwo. W czasie przesłuchań (było to chyba III p.) przychodzili wyżsi oficerowie rosyjscy i pytali: 'czy już mówi?'. Ponieważ nic nie mówiłam, po całodziennym przesłuchaniu (konwejer) por. Cz. Kiszczak wysłał mnie na noc do karceru, bez okien, pryczy, napełnionego powyżej kostek wodą. W Głównym Zarządzie Informacji Wojska Polskiego stosowano straszne metody śledcze, bicie, kopanie, a byli tam Białorusini, Rosjanie i Żydzi (...). Po przejrzeniu teczek przesłuchiwanych, żywych i straconych, znalazłoby się wiele protokołów przesłuchań z podpisem por. Cz. Kiszczaka". Zapewne niewiele uda się już znaleźć w związku z dokonanymi zniszczeniami z okresu tzw. transformacji ustrojowej. Ale to nie znaczy, że nic już nie ma. W 1952 r. Zbigniew Kucharski, wówczas ppor. piechoty w 18. DP w Ełku, chciał wziąć potajemnie ślub kościelny (oficjalnej zgody przełożonych przecież by nie dostał). Ktoś go zauważył, jak wchodził na plebanię, ktoś doniósł i zaczął się jego wieloletni dramat. Został aresztowany przez UB, następnie przekazano go Informacji Wojskowej. Tak to wspominał: "Na drugi dzień przyjechał po mnie kapitan Czesław Kiszczak, szef Wydziału Informacji w Ełku (...). Kiszczak powiedział dwa słowa: na kafelki. (...) przez ponad dwa miesiące mnie przesłuchiwali (...). Jedzenie w aluminiowej misce kładli mi na ziemię, żeby mnie upodlić i porównać do psa. Nie widziałem światła dziennego ponad dwa miesiące". Z. Kucharski jako "wróg klasowy" został skazany na sześć lat więzienia. Sprawiedliwości nigdy nie doczekał, choć zmarł w 1993 roku. W 1996 r. prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej poinformował wdowę po nim, że nie dopatrzył się "elementów niesłusznej represji politycznej w stosunku do oskarżonego" i w związku z tym "dalsza korespondencja w przedmiotowej sprawie (...) pozostanie bez odpowiedzi". I pozostała. Czy to tylko głęboka niewiedza aparatu nowego (?) wymiaru sprawiedliwości wojskowej po 1989 roku? Tego nie wiemy... Wiemy natomiast, że redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" uznał Kiszczaka za "człowieka honoru", co oburzyło nawet wierne kręgi czytelników jego gazety. Podobnie jak (nie)zrozumiałe fetowanie gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

"Wolski", "Kazimierczak" i inni Może pewnym przyczynkiem do zrozumienia takich fenomenów będzie sprawa agentury Informacji Wojskowej, która nie była tak liczna jak agentura bezpieki, ale gatunkowo, owszem, jest o czym mówić. Całkiem niedawno ujawniono przecież, że bardzo cennym agentem Informacji był... Wojciech Jaruzelski, i to już od 1946 r., a więc praktycznie od początku swej oszałamiającej kariery w komunistycznym wojsku. Miał po prostu dwie twarze - na zewnątrz oficer liniowy, później oficer polityczny, a tak naprawdę - agent IW, który działał pod pseudonimem "Wolski" i był bardzo wysoko (zapewne niebezpodstawnie) oceniany przez swych oficerów prowadzących. Według niepotwierdzonych pogłosek (na podstawie szczątkowej dokumentacji enerdowskiej Stasi) jednym z nich miał być późniejszy... gen. Kiszczak, co też może w jakiś sposób tłumaczyć jego karierę przy Jaruzelskim. W pewnym sensie trudno się dziwić Jaruzelskiemu, że wybrał taką drogę. W okresie stalinowskim aż jedna piąta korpusu oficerskiego "ludowego" Wojska Polskiego została zwerbowana przez organa IW, w tym bardzo wielu wyższych oficerów! Ówczesny por. Jaruzelski w 1946 r. nie był zatem osamotniony... Jednym z cennych agentów IW w sądownictwie stalinowskim był sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie (z racji swej dyspozycyjności i innych zasług był oddelegowany do Najwyższego Sądu Wojskowego) kpt. Stefan Michnik. W 1949 r. zgłosił się ochotniczo do służby wojskowej, pisząc w podaniu: "Będąc członkiem PZPR i ZMP, pracą swą w Odrodzonym Wojsku Polskim pragnę przyczynić się do zbudowania socjalizmu w Polsce. (...) Podczas mego pobytu w ZSRR, widząc, jak naród radziecki walczy o swą niepodległość, doszedłem do przekonania, że tylko taki ustrój jest zdolny do walki o życie, o lepsze jutro. Pragnę też, aby w Polsce zapanował taki ustrój". Miał bardzo dobre referencje - jego rodzice działali w II RP w zdelegalizowanej, terrorystyczno-agenturalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (KPZU), która nie uznawała suwerenności i niepodległości Polski. W 1950 r. doszło do zwerbowania Stefana Michnika przez IW. Oficer, który dokonał werbunku, zaznaczył w jego charakterystyce: "Wyglądem swoim, jak i zachowaniem podchorąży M[ichnik] w ogóle nie daje po sobie poznać semickiego pochodzenia, tak że fakt ten w żadnym razie nie będzie wpływał ujemnie na pracę agenturalną". Pod pseudonimem "Kazimierczak" S. Michnik został rezydentem, któremu podlegało kilku agentów.

Dezinformacje o Informacji Dziś obrońcy "etosu" Informacji Wojskowej (i jej następczyni - Wojskowej Służby Wewnętrznej) to bardzo zwarte i ściśle powiązane ze sobą środowisko. To także kręgi rodzinne i towarzyskie, co widać chociażby przy jakichkolwiek próbach dokonania bardzo spóźnionych, ale jakże koniecznych rozliczeń. I widać po kolejnych głosowaniach w parlamencie, kto jest za, a kto zdecydowanie przeciw. Szkoda tylko, że wyborcy nie zdają sobie z tego sprawy i nie widzą swych kandydatów inaczej, niż ci się sami prezentują. I nie jest to tylko wymowne milczenie, co jeszcze byłoby zrozumiałe. Dochodzi również do publicznych deklaracji, w których dzieci bardzo ciepło i całkowicie bezkrytycznie wyrażają się o takich rodzicach, a niektóre gazety usłużnie użyczają im swych łamów. Na przykład Włodzimierz Cimoszewicz, po 1989 r. gwiazda "nowej" formacji, czyli po prostu środowiska post(?) komunistycznego, którego ojciec, płk Marian Cimoszewicz, był m.in. szefem Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej, wypowiedział się w "Gazecie Wyborczej": "Mój ojciec był oficerem Informacji Wojskowej, ale ja wierzę, że był w porządku. Wyciąganie takich spraw to jest ten rodzaj draństwa, którego nie cierpię najbardziej" ("GW" z 6 lutego 1996 r.). A więc mamy "wyprać" przeszłość, bo synowi to nie w smak? W "Rzeczpospolitej" (z 4-5 czerwca 2005 r.) zrobił ze swego ojca... ofiarę medialnych publikacji: "Moja rodzina płaciła bardzo dużą cenę za to, że byłem w polityce. Ośmielam się stwierdzić, że mój ojciec umarł wcześniej z powodu brutalnych ataków na niego i na mnie". Było to w okresie, gdy W. Cimoszewicz kandydował (początkowo ze sporymi szansami) na stanowisko prezydenta RP, czyli na najwyższy urząd w Polsce! Oficerowie Informacji Wojskowej, oprócz ścigania (i zabijania) "wrogów klasowych", organizowali również akcję rozpracowywania, skłócania i kompromitowania polskiej emigracji niepodległościowej w Londynie. Jednym z oficerów IW, którzy w Londynie po wojnie "filtrowali" osoby zamierzające powrócić do Polski, był znany nam już... Cz. Kiszczak (zatrudniony w ambasadzie Polski Ludowej na etacie... woźnego). Później tłumaczył się, że służył emigracji wyłącznie pomocą. Z odnalezionych ostatnio raportów wynika jednak, że w 1950 r. podpisał dokument, w którym oskarżał 220 polskich oficerów z emigracji o terroryzm i szpiegostwo! To tak miała wyglądać jego pomoc? Dzisiejsze łgarstwa oficerów Informacji nie mają granic, a byli funkcjonariusze nie mają nawet krzty wstydu. Słyszałem kiedyś publiczne wyjaśnienia jednego z nich (bodajże w randze podpułkownika), że Informacja Wojskowa służyła wyłącznie do... informowania żołnierzy. Pewnie stał taki w jednostce z doczepioną dwukierunkową tablicą: "tu kantyna", "tu latryna"...

Ideologiczni propagandziści i pospolici złodzieje Informacja Wojskowa organizowała również własne akcje propagandowe w celu zohydzenia dorobku Polskiego Państwa Podziemnego, etosu Powstania Warszawskiego, gloryfikacji GL i AL. Warto zajrzeć na przykład do broszury wydanej w maju 1948 r. pt. "Obóz reakcji polskiej w latach 1939-45" (Warszawa - Główny Zarząd Informacji WP, VII Oddział, sygnowana jako: "Tajne!", a kolejne egzemplarze były numerowane). Zredagowali ją m.in. Luna Brystygier, Juliusz Burgin, Stefan Jędrychowski, Wincenty Rzymowski, Chaim Heller, Seweryn Żurawicki (późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego, który "uczył" mnie... historii myśli ekonomicznej). Był to materiał szkoleniowy do akcji propagandowych prowadzonych głównie w wojsku. Jeszcze jedno oblicze IW trzeba tu zaznaczyć - tak jak i inne służby tajne Polski Ludowej, IW gromadziła podczas akcji pacyfikacyjnych, przeszukań, rewizji czy pospolitych napadów tzw. fundusz operacyjny, który rozliczany był tylko częściowo. Z jego zasobów oficerowie czerpali bardzo obficie korzyści materialne, które były istotnym "dodatkiem" do oficjalnej pensji. Bez skrupułów przywłaszczano sobie również depozyty osób zatrzymanych i aresztowanych: zegarki, pieniądze (złotówki i dewizy), złoto, wieczne pióra i w ogóle wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Funkcjonariusze IW nigdy nie zostali rozliczeni za swe zbrodnie. Wprawdzie w grudniu 1956 r. powołano nawet w tym celu specjalną komisję (tzw. Komisja Mazura). W raporcie wymieniono zaledwie 43 funkcjonariuszy GZI (w ogóle nie analizowano spraw ogniw terenowych), w stosunku do niektórych zalecono wszczęcie postępowań karnych. Aresztowano tylko dziesięciu, ale jeden z nich, płk Stefan Kuhl, już po godzinie został zwolniony. Wyroki otrzymali zaledwie dwaj: płk Władysław Kochan i ppłk Mieczysław Notkowski - wyłącznie "za nadużycie władzy". Pierwszy z nich spędził w więzieniu zaledwie dwa miesiące, drugi "aż" dziewięć. Nie było degradacji i pozbawiania stopni wojskowych na szerszą skalę itp. Na tym zakończyła się "odnowa" IW, sprowadzona praktycznie do zmiany jej nazwy na WSW. Wszelkiej odpowiedzialności uniknęli funcjonariusze, którzy wyjechali do Związku Sowieckiego lub Izraela. Raport zaś nie został nawet opublikowany.

Powroty po latach: awanse i medale O najbardziej "pokrzywdzonych", czyli wyrzuconych ze służby, zdegradowanych itp., ich kolesie zadbali po latach, przywracając niektórych do służby wojskowej, awansując ich i odznaczając. Tak było m.in. z mjr. Józefem Kulakiem (współwinnym śmierci ppłk. Lucjana Załęskiego, szefa sztabu 3. DP w Lublinie), który 12 października 1983 r. został awansowany do stopnia podpułkownika; ppłk Eugeniusz Niedzielin (też podejrzany o morderstwo) dostał w rezerwie awans do stopnia pułkownika; ppłk Edmund Czekała (podejrzany o morderstwo) - awansowany do stopnia pułkownika 17 września 1982 r.; mjr Jan Wojda (podejrzany o morderstwo) powołany ponownie do służby wojskowej i awansowany; kpt. Benedykta Knapiuka awansowano w rezerwie do stopnia majora 30 września 1981 r.; mjr Edward Grzelak (za przestępstwa wyrzucony z IW już w 1953 r. i zdegradowany do stopnia szeregowca) 17 września 1982 r. - w haniebną rocznicę najazdu sowieckiego na Polskę - został awansowany w rezerwie do stopnia podpułkownika; kpt. Tadeusz Jurczak otrzymał awans do stopnia majora 30 września 1981 r.; mjr Jerzy Wenelczyk został awansowany do stopnia podpułkownika 27 września 1980 r., a 1 lutego 1981 r. powrócił do służby wojskowej (w WSW). Ponadto wielu z nich zostało odznaczonych w PRL orderami i krzyżami, umieszczano ich w newralgicznych miejscach w dyplomacji, gospodarce, nauce, mediach. Przecież byli towarzyszami najbardziej zaufanymi. No i czekały ich oczywiście tłuste emerytury, bo przecież przyzwyczaili się do łatwego życia kosztem "klasy robotniczej". Kto o tym decydował, kto jest za to odpowiedzialny? Przecież wszystkie nici w swych rękach trzymali Jaruzelski i Kiszczak, "ludzie honoru". Dziś owi "sympatyczni staruszkowie" migają się, jak mogą, chcąc uniknąć jakiejkowiek odpowiedzialności, a mowa o odebraniu im i ich podowładnym przywilejów materialnych powoduje, że natychmiast pojawiają się kampanie medialne w ich obronie, mędzenie o "odpowiedzialności zbiorowej", "żądzy odwetu" i "zoologicznym antykomunizmie". Ale jeśli coś było zoologiczne, to przede wszytkim postępowanie tych ludzi, pozbawione jakichkolwiek ludzkich odruchów. Dziś kłamią, zacierają za sobą ślady i biorą nas na litość. Czy wezmą? To tylko od nas zależy. Nie jesteśmy bowiem całkiem bezbronni - jeśli określone tytuły prasowe, stacje telewizyjne i radiowe kłamią w ich obronie, jeśli robią to określeni politycy i "autorytety moralne", możemy z nich po prostu zrezygnować. Będzie to mieć dwojakie skutki - po pierwsze, nie będą tego robić za nasze pieniądze, po drugie zaś - przestaną zatruwać nasze umysły. Coś przecież należy się od nas ofiarom Informacji Wojskowej, dziś zapomnianym i jakże często bezimiennym. Leszek Żebrowski

Premier: Komisja Laska do sprawy katastrofy smoleńskiej może liczyć na moje poparcie

Komisja Laska w sprawie katastrofy smoleńskiej może liczyć na poparcie premiera. Taka deklarację złożył Donald Tusk na konferencji prasowej. Zastrzegł przy tym, że nie będzie to komisja rządowa. Premier tłumaczył, że celem tej komisji będzie wyjaśnianie opinii publicznej absurdalności hipotez na temat przyczyn katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem, stawianych przez osoby, które kwestionują ustalenia tzw. komisji Millera.

"Uważam, że to jest ich prawo i obowiązek - tych wszystkich, którzy badali tę kwestię - aby Polakom cierpliwie każdego dnia tłumaczyć , szczególnie w tych najbardziej radykalnych przypadkach, absurdalność niektórych zarzutów czy fantasmagorii i dlatego w takim sensie organizacyjnym ten zespół będzie mógł liczyć" - powiedział premier. Podkreślił, że zadaniem tego zespołu nie jest kontynuowanie prac komisji Millera tylko wyjaśnianie - jak to ujął - fałszywych tez, wynikających czasami z braku kompetencji. Komisja, która będzie analizowała i weryfikowała pojawiające się hipotezy na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, może rozpocząć prace jeszcze w tym miesiącu. Inicjatorem jej powołania jest Przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i członek komisji Millera Maciej Lasek. W skład komisji wejdą specjaliści od wypadków lotniczych. Komisja czeka na opinię prawników, którzy mają zatwierdzić tryb jej działania oraz zezwolić na dostęp do dokumentów. Gazeta Prawna

„Polska nie powinna ratyfikować Paktu Fiskalnego”O skutkach paktu fiskalnego dla polskich finansów rozmawiamy z Krzysztofem Bosakiem- byłym posłem, członkiem zarządu Stowarzyszenia Marsz Niepodległości i jednym z liderów Ruchu Narodowego. Przed Świętami w Sejmie grupa młodych działaczy Ruchu Narodowego protestowała w przeciw Paktowi Fiskalnemu. Jakie były powody, że zdecydowaliście się na tak bezpośrednie działania? Rząd z rozmysłem wykorzystał okres świąteczno-sylwestrowy, aby przeprowadzić przez Sejm ustawę ratyfikującą Pakt Fiskalny wówczas gdy media i opinia publiczna zajęte są czymś zupełnie innym. To pokazuje, że w tej sprawie rząd obawia się reakcji wyborców. Chcieliśmy to nagłośnić. Nie było na to innego sposobu jak wejść na komisję i dobitnie zamanifestować swoje stanowisko. I to się udało, akcja przeprowadzona przez młodych działaczy Ruchu Narodowego skupiła choć na chwilę uwagę mediów na tym co się tam działo. Jeśli nasze przypuszczenia się potwierdzą, to głosowanie nad tą ustawą będzie już w ten piątek, 4 stycznia. To pokazuje, że cały proces legislacyjny ustawy zmieniającej de facto polski porządek ustrojowy został rozpisany na niecały miesiąc. Niestety media przemilczają ten skandal ponieważ w przytłaczającej większości są adwokatami probrukselskiego kursu aktualnego rządu.

W specjalnym oświadczeniu w sprawie ratyfikacji paktu, wydanym przez RN można znaleźć stwierdzenie, że wprowadzi on rewolucyjne zmiany w polskich finansach. To w sumie dość ogólne stwierdzenie. Czy mógłbyś uściślić o jakie konkretnie zmiany chodzi? Żeby dokładnie zrozumieć sens tych zmian, trzeba w trzech słowach przypomnieć skąd się wziął Pakt Fiskalny. Gdy w strefie euro pojawił się kryzys zadłużenia nagle wszyscy przypomnieli sobie o potrzebie oszczędzania i zasadach dyscypliny budżetowej. Zauważono rzecz oczywistą – dotychczasowe regulacje w tym zakresie są martwe. Okazało się też, że w ramach polizbońskiego ustroju UE nie da się wprowadzić nowych, znacznie ostrzejszych zasad. System polityczny UE został sparaliżowany i stał się niewydolny. W grudniu 2011 r. padło więc hasło stworzenia tzw. unii fiskalnej, a na początku roku 2012 ustalono, że nowe zaostrzone zasady zostaną wprowadzone nie jako prawo UE, ale jako nowy, odrębny traktat międzynarodowy. Tak się narodził Pakt Fiskalny, który obecnie wchodzi w życie. Polska do Paktu Fiskalnego przystępuje całkowicie dobrowolnie. Państwa strefy euro nie potrzebują polskiego udziału w tym Pakcie do walki z kryzysem. Moglibyśmy, tak jak Czechy, zostać z boku. Ale polski rząd za wszelką cenę stara się pokazać, że zależy mu na byciu w kręgu liderów integracji w UE. A obecnie ten krąg, to głównie Niemcy i Francja i inne państwa połączone kryzysem ich wspólnego systemu monetarnego i bankowego. Co Pakt Fiskalny zmieni w Polsce? Zmusi nas do zmiany naszego prawa, konstytucji lub ustaw, do którego będziemy musieli wprowadzić bardziej restrykcyjne zasady dyscypliny finansów publicznych. Jest to o tyle zabawne, że obecnie obowiązujące zasady rząd od lat obchodzi jak może, a tu zobowiązuje się nagle do wprowadzenia zasad znacznie twardszych. Zapewne więc będzie to jakieś uprawianie fikcji. Ale druga rzecz jest groźniejsza: zobowiążemy się poddać nasze zasady dyscypliny budżetowej kontroli Komisji Europejskiej. To z nią też będziemy musieli uzgadniać plany reform. Jest to więc zrzeczenie się suwerenności w sprawach budżetowych.

Można spotkać się z opiniami, że tryb ratyfikacji paktu, proponowany przez rząd jest niezgodny z konstytucją. Rząd proponuje bowiem by traktat ratyfikować w trybie zwykłym, nie zaś przy pomocy większości kwalifikowanej tak jak przewiduje to artykuł 90 p. 2 ustawy zasadniczej? Zastosowanie trybu zwykłego lub kwalifikowanego zależy od tego czy dany traktat międzynarodowy przekazuje na rzecz organizacji międzynarodowej jakieś kompetencje polskiego rządu. I tutaj jest spór, czy Pakt Fiskalny to powoduje czy nie. Moim zdaniem i zdaniem opozycji, jest dość jasne, że tak: zrzekamy się na rzecz Komisji Europejskiej samodzielności w polityce budżetowej, zobowiązujemy się poddawać zewnętrznej ocenie, w razie braku przestrzegania nowych reguł zobowiązujemy się poddać karom. Rząd ma jednak taką linię obrony, którą przedstawił w uzasadnieniu do ustawy, które dość dokładnie przeczytałem, że nie przekazujemy UE nowych kompetencji, ponieważ UE kompetencje w sprawach budżetowych już ma, m.in. na bazie Traktatu Lizbońskiego. W pewnym stopniu to jest prawda, ale te obecne kompetencje nie są tak twarde, jak będą po Pakcie Fiskalnym. Jeśli nie przekazujemy żadnych nowych kompetencji to po co nowy traktat?

Coraz częściej pojawiają się również głosy, że przyjęcie paktu to celowy wybieg, by „tylnymi drzwiami” wprowadzić w Polsce euro, zwłaszcza w sytuacji gdy liczba przeciwników wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty gwałtownie wzrasta. Na dzień dzisiejszy już 60% Polaków jest temu przeciwnych. Jaka jest Twoja opinia w tej sprawie? Przyjęcie Paktu Fiskalnego w żaden sposób samo w sobie nie powoduje przyjęcia euro, ale poza jego konsekwencjami prawnymi jest też gestem politycznym pokazującym nasze zainteresowanie wejściem do strefy euro. Lub przynajmniej, jak utrzymuje rząd, trzymanie się możliwie blisko niej. Żeby wejść do strefy euro musielibyśmy stale spełniać wszystkie zasady dyscypliny budżetowej zawartej w Pakcie Fiskalnym, niemniej samo ich spełnianie jeszcze o niczym nie przesądza i będzie zresztą w naszym wypadku chyba niestety bardzo trudne.

Jak ewentualne wprowadzenie euro miałoby się Twoim zdaniem do art. 227 p. 1 ustawy zasadniczej, który wyraźnie stwierdza, że wyłączne prawo do emisji pieniądza ma w Polsce Narodowy Bank Polski?

W tym punkcie moim zdaniem Konstytucja będzie musiała zostać znowelizowana, jeśli mielibyśmy wejść do strefy euro.

Czy ostatnia akcja w Sejmie to działanie jednorazowe czy też może RN przewiduje kolejne inicjatywy przeciw paktowi i euro? Wiele zależy od tego jak potoczą się sprawy w Sejmie. Sprawa została przez nas opisana, nagłośniona, sformułowaliśmy kilkupunktowe stanowisko wyjaśniające nasze argumenty, niewiele więcej możemy w tej chwili zrobić. Kolejne momenty to głosowanie w Sejmie, być może już w piątek, później ustawa powędruje do prezydenta, który ją zapewne podpisze, bo w sprawie integracji ze strefą euro na poziomie deklaracji jest jeszcze bardziej gorliwy niż Donald Tusk. Później jeszcze jest pytanie o to jak się zachowa Minister Finansów, a właściwie premier, bo to czy niektóre z regulacji Paktu będą nas obowiązywały zależy także od jednostronnej deklaracji naszego państwa, czyli rządu. To będzie test co do tego jakie są ich intencje. W dłuższej perspektywie myślę, że przed Ruchem Narodowym stoi poważne wyzwanie określenia swojego własnego stanowiska nie tyle w sprawie Paktu Fiskalnego, co w sprawie zadłużania państwa i zasad dyscypliny finansów mających to hamować. Widzę tu spore pole do popisu. Jestem przekonany, że powinniśmy sami postulować przyjecie mądrych zasad w tym zakresie, być może wpisać je nawet do konstytucji, jak zrobili to Niemcy czy Szwajcarzy, natomiast na pewno nie powinniśmy swoich finansów oddawać pod kontrolę Brukseli, bo to się może źle kończyć czego doświadczali ostatnio m.in. Węgrzy, którzy byli zmuszani do wycofywania się z niektórych swoich reform. Także tu jest potrzebna nie tylko kontestacja reguł, które nam przysyłają w kopercie z Brukseli, ale także pokazanie poważnej, doskonalszej ekonomicznie i odpowiedzialniejszej politycznie, narodowej alternatywy. Wybitny endecki ekonomista i polityk Władysław Grabski napisał w 1926 roku tak:

„Choćby dziś nie było nic sformułowane, co by naszą czujność mogło obudzić, choćby cała akcja międzynarodowej pomocy przedstawiała się w formie jedynie zwykłej kontroli finansowej, to sam fakt, że kontrola ta sięgałaby do naszego budżetu państwowego, a więc do nerwu naszego życia państwowego, a przede wszystkim to, że byłaby ona akcją zorganizowaną z udziałem obcych czynników rządowych, a nie zwykłych finansistów, sam ten fakt wystarcza, aby sobie uświadomić, że w trudniejszych momentach historycznych wolnej nie będziemy posiadali ręki, nie będziemy mogli działać w imię jedynie własnych interesów, bo obca kontrola wtedy stanie, jako czynnik, który będzie miał możność przemawiania do nas specjalnie ważkim językiem, stawiając nas wobec ewentualności utraty dalszej pomocy i wymówienia udzielonych kredytów, o ile do nakreślonych nam propozycji się nie zastosujemy.” Te słowa są dla nas przestrogą i powinny nas inspirować. Dziękuję za rozmowę Rozmawiał dr Jacek Misztal

Smoleńscy propagandyści ze wsparciem Tuska Jeśli powstanie zespół ekspertów lotniczych do wyjaśniania opinii publicznej kwestii związanych z katastrofą smoleńską, to będzie mógł liczyć na pomoc szefa rządu – oświadczył dziś Donald Tusk. Rychłe powstanie owej zapowiedział członek skompromitowanej komisji Millera - Maciej Lasek.
- Uważam, że to jest bardzo dobra inicjatywa, aby ludzie kompetentni, nie tylko członkowie komisji, tworzyli taki zespół permanentnego reagowania po to, żeby wyjaśniać - powiedział Tuska na konferencji prasowej. Szef rządu zadeklarował, że w sensie organizacyjnym taki zespół będzie mógł liczyć na jego pomoc.
- Tych kilkunastu niezwykle zaangażowanych, zupełnie poza polityką ludzi, specjalistów, byłych pilotów, którzy pracowali w komisji Millera i którzy z najlepszą wolą i najlepszą wiedzą - to są najlepsi fachowcy w Polsce - ustalali przyczyny katastrofy smoleńskiej, byli każdego dnia właściwie obrażani, a ich kwalifikacja, ich ustalenia były kwestionowane w sposób czasami przekraczający wszystkie granice - powiedział Tusk.
Zauważmy, że specjaliści i naukowcy z Polski oraz z zagranicy wielokrotnie prezentowali dowody obalające kłamstwa komisji Millera, w której zasiadał Maciej Lasek. Do najbardziej kompromitujących manipulacji tej komisji należało stwierdzenie, że w kokpicie Tu-154 znajdował się w chwili katastrofy gen. Andrzej Błasik. Pełną listę najważniejszych kłamstw komisji Millera opublikowało w październiku 2012 r. „Nowe Państwo”.

PAP

Wałęsa – człowiek na smyczy Rozmowa z Krzysztofem Wyszkowskim Wałęsa mówił wprost, że mnie zniszczy, powtarzał to na sali sądowej. Ale to jest poza jego możliwościami. Groźby Wałęsy to pisk myszy, która już wszystko przegrała i krzyczy z przerażenia – mówi Krzysztof Wyszkowski.  Publikujemy cały wywiad z działaczem opozycji antykomunistycznej. Rozmowa ukazała się na portalu nowyobywatel.pl.
Kiedy poznał Pan Lecha Wałęsę? W jakich okolicznościach? Jak go Pan wówczas oceniał?
Krzysztof Wyszkowski: Przyszedł do mnie do domu na początku czerwca 1978 r. Gdy założyliśmy w Gdańsku Wolne Związki Zawodowe, milicja urządziła najście na moje mieszkanie. Został wtedy zatrzymany mój brat, Błażej, który otrzymał karę dwóch miesięcy więzienia za rzekome pobicie milicjantów. Odbyła się wówczas w Trójmieście wielka akcja ulotkowa w jego obronie. Wałęsa podobno znalazł w tramwaju taką ulotkę i zgłosił się na podany w niej adres, gdy razem z Bogdanem Borusewiczem i Piotrem Dykiem – Józef Śreniowski głodował w Łodzi – prowadziliśmy głodówkę protestacyjną.
Gdy rozległo się pukanie, w telewizji transmitowano spotkanie piłki nożnej, trwały Mistrzostwa Świata w Argentynie. Sądziłem, że to milicja chce nam przeszkodzić w oglądaniu meczu [śmiech]. Ale za drzwiami zobaczyłem wystraszonego, niskiego człowieczka, który zaczął stękać pod nosem, że ma ulotkę i chciałby porozmawiać. Nie chciałem tracić meczu, zaprosiłem go do środka, zapytałem, kim jest. Powiedział, że robotnikiem. Rozmowa nie kleiła się. Bogdan i Andrzej Gwiazda, który był wtedy z nami, oglądali mecz i gość może dlatego, żeby zwrócić na siebie uwagę, zaczął mówić, że głodówka jest niepotrzebnym osłabianiem siebie, a to przecież komunistów trzeba osłabiać, walczyć aktywnie. Zapytałem, co w takim razie proponuje. Doszło do zupełnego zaskoczenia – powiedział, że trzeba wysadzać w powietrze komendy milicji. Gwiazda z Borusewiczem spojrzeli uważnie na typka i włączyli się do rozmowy. Gwiazda zrobił mu wykład na temat wyższości walki bez przemocy nad terroryzmem, ale nie widać było, żeby zrobiło to na gościu wrażenie. Zapytałem, jak to sobie wyobraża. Odpowiedział, że był w wojsku i tam go uczono posługiwania się granatami. Było to tak idiotyczne, że Bogdan i Andrzej odwrócili się z powrotem do telewizora. Powstało wrażenie, że to albo kompletny dureń, albo bardzo kiepski prowokator. Jako gospodarz, trochę z uprzejmości, a trochę z rozbawienia zacząłem go podpytywać, jak miałoby wyglądać to wysadzanie komend. On na to, że uczono go wiązać granaty w pęczki i wtedy siła rażenia radykalnie się zwiększa. Na pytanie, skąd te granaty wziąć, odpowiedział, że nietrudno je kupić albo nawet zrobić. Cała rozmowa miała charakter tak absurdalny, że już bez żenady brnąłem dalej: „Ale jeśli Pan tę komendę wysadzi, to zginie także mój brat”. Wałęsa i na to miał receptę – granaty trzeba będzie wrzucać na dach! W jaki sposób? Katapultą! Nie zamierzałem już dłużej rozmawiać. Gdy chciałem go wyprosić i pożegnalibyśmy się zapewne na zawsze, wpadły do mieszkania Magda Modzelewska, dzisiaj żona Mirosława Rybickiego, z Bożeną Rybicką, młodszą siostrą Mirka i świętej pamięci Arama Rybickiego, które uzyskały właśnie zgodę księdza Bogdanowicza, proboszcza Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, na rozpoczęcie w Kaplicy Katyńskiej codziennych modlitw w intencji uwolnienia Błażeja. Zapytały „Kto idzie z nami?” i Wałęsa cichutko do nich dołączył. Okazało się, że jest bardzo rozmodlonym katolikiem, zaczął codziennie tam przychodzić i w ten sposób, pośrednio przez zakrystię, przylgnął do tej grupy. Wyglądało na to, że zrezygnował ze swoich pomysłów z granatami, w każdym razie już nigdy o terrorze przy nas nie wspominał, za to dostał Nagrodę Nobla [śmiech]. Powoli się do niego przyzwyczailiśmy. Później nasze stosunki układały się bardzo dobrze. Czułem się kimś w rodzaju jego opiekuna. Andrzej Gwiazda ze swoim ścisłym rozumem bardzo lekceważył tego niezbyt poprawnie klecącego zdania byłego stoczniowca, wówczas kombinatora, który żył z różnych „lewizn”. Bogdan Borusewicz też najpierw go całkowicie zlekceważył, dopiero później uznał, że jest do czegoś przydatny. A ponieważ Wałęsa zaakceptował nasze metody działania i był bardzo posłuszny, więc powoli wszedł do grupy.
Jak scharakteryzowałby Pan jego postawę później, w latach 80.? Był tą samą osobą czy dały się zauważyć zmiany? K.W.: Nie wszystko wiem o stosunkach innych członków grupy WZZ-owskiej z Wałęsą. Bezpośrednio z konfliktem dotyczącym jego osoby w środowisku dawnych WZZ-towców zetknąłem się dopiero po strajku sierpniowym. Było to 2 września 1980 roku. Do Gdańska przyjechał Jacek Kuroń, z którym się wówczas przyjaźniliśmy. Miał projekt przechwycenia kontroli nad rodzącym się ruchem, a częścią tego projektu było ogłoszenie Lecha Wałęsy agentem Służby Bezpieczeństwa. Nie wiem, dlaczego ta historia jest prawie nieznana – najpełniej dotychczas opisał to Sławomir Cenckiewicz w książce „Anna Solidarność”. Trzeba pamiętać, że do Sierpnia ’80 Kuroń twierdził, iż „klasa robotnicza utraciła już swoje historyczne zadania, bo została skorumpowana” i teraz rolę tarana, który może rozbić system, odegra indywidualne chłopstwo. Jak widać, nawet najbardziej idiotyczne błędy nie przeszkadzają w walce o władzę… Teraz znowu Kuroń pozostawał ślepy i głuchy wobec faktu, że w trakcie strajku Wałęsa uzyskał niesłychaną pozycję. Nikt nie przypuszczał wcześniej, że w oczach polskiej i zagranicznej opinii publicznej stanie się twarzą WZZ-ów i reprezentantem całego ruchu strajkowego. Ale te dwa i pół tygodnia strajku spowodowały, także przez mechanizm medialny, że stał się kimś znacznie „większym” niż człowiek, z którym współpracowaliśmy przed strajkiem. Ponadto w czasie strajku sierpniowego Wałęsa związał się z grupą Mazowieckiego, Geremka i innych „reformistów”, co na Kuroniu, Michniku i reszcie „lewicy KOR-owskiej” robiło jak najgorsze wrażenie, bo były to środowiska ostro rywalizujące o wpływy polityczne. To dlatego Kuroń przyjechał z zamiarem „likwidacji” wpływów konkurencyjnej grupy, a drogą do tego było właśnie usunięcie Wałęsy. Jako narzędzie wykorzystano pewne, pojawiające się już wcześniej pogłoski – dla mnie były to wówczas plotki, których nie traktowałem serio – że był on w przeszłości agentem Służby Bezpieczeństwa. Gdy 2 września jechaliśmy z Aliną Pieńkowską do Mariusza Muskata na spotkanie z Jackiem Kuroniem, powiedziała mi ona konspiracyjnym szeptem: „Lechu jest agentem”. Potraktowałem to jako skutek napięcia nerwowego po tym bardzo trudnym dla nas wszystkich okresie strajkowym i nie wziąłem tego poważnie. Ale już w nocy z 3 na 4 września okazało się, że jest to element szerszego planu. Niestety do dzisiaj nie odnaleziono nagrania z narady, która miała miejsce w mieszkaniu Jacka Taylora. Jego mieszkanie było na podsłuchu, co potwierdzają archiwa IPN, zatem to musiało być zarejestrowane. Ale nagranie jest pewnie w poufnych zbiorach bardzo ważnych ludzi, dla których jest ono gwarancją bezpieczeństwa i wpływów politycznych. Gdy Kuroń, obok innych zadziwiających pomysłów, powiedział, że trzeba jak najszybciej ogłosić Wałęsę agentem – ostro zaprotestowałem. Stwierdziłem, że byłoby to spełnienie marzeń SB, czyli powstanie dwóch rywalizujących ze sobą związków: jednego robotniczego, z Wałęsą na czele, i drugiego, KOR-owskiego. Ten drugi byłby narzędziem „warszawki”, próbującej przechwycić wielki ruch ogólnospołeczny. Narada się na tym zakończyła, ale nie znam dalszego przebiegu dyskusji w tej grupie, bo zostałem z niej wykluczony. W każdym razie Wałęsa nie został ogłoszony – przynajmniej publicznie – agentem i jedność Związku została utrzymana.
Skoncentrujmy się teraz na sytuacji z czasów stanu wojennego… K.W.: 13 grudnia odsunął na bok „rachunki krzywd”. Wydawało się, że to okazja do tego, by wszyscy się pogodzili, podjęli walkę o niepodległość. Przynajmniej dla mnie było jasne, że po tym, co się stało, nie może być porozumienia z komunistami. Niestety zaczęły dochodzić informacje, że „Lechu się układa”. Danuta Wałęsowa przyjeżdżała do stoczni i przekazywała wiadomości, że trwają rozmowy, wszystko idzie ku dobremu, istnieje możliwość porozumienia. To były niebezpieczne oznaki. Znając go, miałem obawy, że się ugnie – Wałęsa był człowiekiem bardzo ugodowym: silnym w gębie, ale mentalnie niezwykle ustępliwym wobec władzy. On sam zresztą zawsze oświadczał się ze swoim szacunkiem dla władzy, również dla SB, i jej ciężkiej pracy. Wówczas myślałem, że to jego dziwaczna metoda, nie wiedziałem, że twierdzenia, iż w przeszłości był agentem, są jednak prawdziwe. Jego uległość wobec władz tłumaczyłem korzystnie dla niego, czyli jako zdolność do kompromisu, może pewną naiwność, ale nie uważałem, że to coś nieuczciwego. Obawiałem się jednak, że zrobi jakieś głupstwo i cieszyłem się, że przez długie miesiące nie dochodziły „z internatu” niepokojące wieści. Aż do czasu, gdy przyszła informacja o liście do Jaruzelskiego, który Lech napisał w Arłamowie i podpisał „kapral Wałęsa”. Zrozumiałem, że się łamie. Różniliśmy się także oceną sytuacji. Uważałem, że komunizm zdycha i trzeba go tylko twardo trzymać za gardło. On sądził, że stan wojenny to nasza przegrana i trzeba się układać. Napisałem wówczas do niego bardzo ostry list. Oskarżyłem go o zdradę. Zawarłem tam groźbę, że jeśli zawrze jakiś rodzaj kompromisu, to go zniszczę. Wiedział, że narzędzia po temu mam, bo bardzo dobrze znałem jego zachowania finansowe i obyczajowe w okresie wolnej „Solidarności”. I rzeczywiście, gdy został przywieziony przez ochroniarzy do Gdańska i moja przyjaciółka odczytała mu ten list – nie mogłem porozmawiać z nim osobiście, bo ukrywałem się wówczas – bardzo się wystraszył. A tłumy ludzi wiwatujące na jego cześć pokazały mu wyraźnie, że się pomylił, że to nieprawda, iż Jaruzelski wygrał, a „Solidarność” już nic nie znaczy. Szybko się w tym połapał i na nowo ogłosił wolę walki z komunistami.
Wtedy popsuły się Wasze relacje? K.W.: Nie, przeciwnie, dawny stosunek „opiekuńczy” został utrwalony, ale nie wiedziałem, że on zrobił podczas internowania gorsze rzeczy niż poddańczy list do Jaruzelskiego, np. wstrętna rozmowa z bratem i to końcowe zdradzieckie skomlenie przed Klisiem i Starszakiem. Nasze relacje nigdy nie były równoprawne. Wałęsa to chytrus kuty na cztery łapy, chłopek-roztropek, potrafiący bardzo sprawnie pilnować swoich interesów. Nie miałem złudzeń co do tego, że nie jest bezinteresownym, ofiarnym, krystalicznie uczciwym działaczem społecznym. Przeciwnie: wiedziałem, że to egoista skupiony na własnej karierze, obliczający każdy grosz, który da się na tym wszystkim zarobić, który da susa w bok, gdy tylko uzna, że warto to zrobić. Ale z drugiej strony była rzeczywistość, z którą należało się liczyć – solidarnościowa opinia publiczna, rzesze ludzi, dla których był postacią, w którą wierzyli – i nie sposób było w tych warunkach podejmować dyskusji o demokracji wewnątrzzwiązkowej. W Strzebielinku, gdzie byłem internowany po 13 grudnia, odbywały się wielkie dyskusje o Wałęsie. Mówiliśmy o nim bardzo pragmatycznie i otwarcie. Może zbyt otwarcie. Twierdziłem, że nie ma innego wyjścia, że trzeba go użyć w walce z komuną i zrobić prezydentem. Mówiłem to wiosną 1982 roku. Pamiętam, że Andrzej Drzycimski, który później został rzecznikiem prasowym prezydenta Wałęsy, stwierdził wtedy: „Krzysztof, znasz go, wiesz, jaki ma charakter, wiesz, że się nie nadaje”. Odparłem, że wiem, ale on jest potrzebny tylko do obalenia komunizmu, a później się go „zastrzeli”. To była oczywiście przenośnia, chodziło o usunięcie Wałęsy z polityki i nawet ten – przyznaję, okrutny – żart nie popsuł naszych stosunków, bo wiem, że Wałęsa się o nim dowiedział. Po latach chcieliśmy zrealizować ten pierwotny plan – w 1990 r. za pomocą Wałęsy zamierzaliśmy usunąć Jaruzelskiego. Przypomnę, że miał być prezydentem mianowanym przez okrągłostołowe Zgromadzenie Narodowe, więc można było odsunąć go od władzy po wolnych wyborach. Że stało się inaczej, to wina Tadeusza Mazowieckiego, który wyobraził sobie, że wygra wybory powszechne i zmienił ordynację.
Porozmawiajmy, zatem o kwestiach okrągłostołowych i wyborach prezydenckich.K.W.: Wałęsa bez pomocników jest pijanym dzieckiem we mgle, samodzielnie potrafi najwyżej zapełnić kartkę papieru, grając w okręty, ale nie jest w stanie napisać zarysu programu. To osoba intelektualnie bezbronna. Stąd udzielanie mu pomocy oznaczało kierowanie nim. Mieszkałem w Gdańsku, pisałem za niego listy, wywiady, wystąpienia publiczne. Gdy dawałem mu do przeczytaniu przed publikacją, odsuwał kartki i mówił: „Krzysiu, ty wiesz lepiej, co trzeba napisać”. Tak, przez strajki w maju i sierpniu 1988 r., dotrwaliśmy do 1989 r., gdy Wałęsa opowiedział się po stronie ludzi, którzy zdradzili „Solidarność”, polskie interesy narodowe i państwowe. To, co zdarzyło się przy Okrągłym Stole, to katastrofa, która pogrążyła kraj na dziesięciolecia, a z pewnością do dzisiaj. To, co złe w naszej obecnej sytuacji, to skutki tamtych wydarzeń. Ale muszę powiedzieć, że wtedy Wałęsa – przynajmniej w bezpośrednich kontaktach – był trochę twardszy niż Geremek, Mazowiecki czy Michnik, który szczególnie obrzydliwie wprost fizycznie wtulał się w Cioska. Z przerażeniem patrzyłem na to, co się działo. Nie chciało mi się wierzyć, że ludzie, których lubiłem, z którymi się przyjaźniłem, mogą dokonać nagle tak szokującej, zdradzieckiej wolty. W tym towarzystwie Wałęsa należał jeszcze do tych, którzy się trochę stawiali. To dzisiaj może brzmieć dziwnie, ale tak wówczas było.
Zdaniem niektórych uczestników Okrągłego Stołu miał on być jedynie „zagrywką taktyczną”… K.W.: Najbardziej znanymi przedstawicielami środowiska, które twierdziło, że przyjęli tę taktykę, byli bracia Kaczyńscy. Uważali, że jest to manewr, który da się obrócić przeciwko komunistom. Ale okazali się naiwni, bo nie wiedzieli o agenturalności ludzi, którzy kierowali przygotowaniami i przebiegiem Okrągłego Stołu. Nie przewidzieli też rozmiaru wspólnych interesów z komunistami, które postanowili zrealizować Michnik i Kuroń. Ci dwaj dokonali chyba największej wolty – kto mógł się spodziewać, że po latach spędzonych w PRL-owskim więzieniu doszlusują momentalnie do Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ale chyba żaden nieuprzedzony człowiek nie mógł przewidzieć takiej diametralnej zmiany sojuszów. A stała się ona dla okrągłostołowych elit bardzo opłacalna: zawłaszczenie rynku medialnego to tylko wisienka na tym targowickim torcie. Naszym największym błędem w ocenie sytuacji było niedocenienie skali agentury, infiltracji „Solidarności”.Liczna opozycja była polskim fenomenem, ale niestety odpowiednio wysoka była też skala jej nasycenia przez różnorakie służby PRL. Negocjacje nie były pozbawione drobnych sporów, ale głównym celem obu gangów było i jest do dzisiaj niedopuszczenie społeczeństwa do decydowania o sprawach państwa i narodu. Gdyby nie ta współpraca obu nomenklatur na rzecz obrony układu ustanowionego przy Okrągłym Stole, cały proces „transformacji” przebiegałby inaczej, poczynając od niemożliwości wyboru Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta i ustanowienia rządu z udziałem Czesława Kiszczaka i Floriana Siwickiego.
Gdy Wałęsa został prezydentem, dla wielu wciąż był symbolem polskiej walki o niepodległość, symbolem robotnika, który stojąc na czele wielomilionowego ruchu pracowniczego, obalił komunizm. A jak Pan go wówczas postrzegał? K.W.: Cofnę się do momentu, gdy jeszcze prezydentem nie był. Koledzy z czasu Okrągłego Stołu wykorzystali go. On został w Gdańsku na pozycji lidera „Solidarności”, która radykalnie straciła na wartości, a oni doskonale się porozumieli z nomenklaturą komunistyczną. To były rzeczy zupełnie niesamowite – ostatni rząd PRL, rząd Mazowieckiego, to zupełny skandal: rzekomy opozycjonista między wicepremierem Kiszczakiem i sowieckim agentem Jaruzelskim. To oni rządzili krajem, w ich interesie następowały przemiany, łącznie z prywatyzacją, która była rozkradaniem majątku narodowego przez nomenklaturę. To trzeba było zmienić jak najszybciej. W jaki sposób? Sięgając po symbol, który czekał na nową szansę. Ale Wałęsa się bał. Gdy pojechałem do niego w styczniu 1990 roku z żądaniem, że ma zgłosić wolę kandydowania na prezydenta, najpierw się przeraził: „Krzysiu, oni mnie zabiją, ta szansa minęła”. Płakał, jęczał, wykręcał się. Musiałem naprawdę ostro go potraktować, dwa dni go przyciskałem, aż w końcu się zgodził. I sprawa zaczęła wyglądać obiecująco, bo układ postkomunistyczny wypowiedział mu wojnę. Wyglądało na to, że Wałęsa będzie się nas trzymał, że rozumie, iż będzie mu się to opłacało. Dzisiejsza młodzież nie uwierzyłaby w to, co Michnik wypisywał wówczas o Wałęsie, co mówili Kuroń, Hall i inni: ogólnie, że cham i prostak stanowiący zagrożenie dla Polski. I było to mówione nie tylko tutaj, na naszym podwórku. Było to mówione w świecie: że Polska zginie, gospodarka się zawali, wycofają nam kredyty. Polska miała się skończyć, gdyby Wałęsa wygrał. To dlatego przez Jacka Rostowskiego umówiłem tajne spotkanie Balcerowicza z Jarosławem Kaczyńskim i szkodząca Polsce kampania utknęła w piasku jeszcze zanim Mazowiecki się zorientował, że mamy jego własnego wicepremiera. Niestety po wyborach okazało się, iż komuniści mieli na Wałęsę tak silne papiery, że sprowadzili go do pozycji sługi, który zaczął ich ochraniać. Jego sławne stwierdzenie, że broni „lewej nogi”, bo broni równowagi, wynikało nie z chęci obrony pluralizmu na scenie politycznej, lecz z podległości – bo tamci wiedzieli, kim naprawdę jest. I to nie tylko w czasach, gdy był zwykłym „Bolkiem”, donosicielem SB, ale i później, gdy robił rzeczy, których ujawnienie mogło spowodować, że opinia publiczna odwróciłaby się od niego. No i okazało się, że Wałęsa tak bardzo bał się tych papierów, że stracił ochotę na budowanie niepodległości.
Kiedy w III RP zaczęły się na dobre Pańskie kłopoty z Wałęsą? K.W.: Od pojawienia się w trakcie kampanii Mieczysława Wachowskiego. Byłem członkiem sztabu wyborczego Wałęsy, organizowałem mu spotkania, pisałem przemówienia. Pierwszym jego publicznym wystąpieniem w kampanii wyborczej było przedstawienie w Poznaniu programu polityki zagranicznej, który mu napisałem. W tym programie jako pierwszy cel podałem przystąpienie Polski do NATO. Drugim było wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Później było wyprowadzenie wojsk sowieckich itd. Wałęsa przyjął to wszystko bez słowa protestu. Ale gdy już wyszedł na scenę i miał ten program odczytać, nagle zza kulis wyskoczył Wachowski, coś mu szeptał na ucho i Wałęsa dał program do przeczytania Bogdanowi Lisowi. Niby więc został ogłoszony, ale już nikt nigdy więcej o nim nie wspomniał! Wałęsa zaczął lawirować. Zakończyłem z nim współpracę po wiecu w Dąbrowie Górniczej. Przyniosłem mu do podpisania oświadczenie, w którym potępiał antysemickie okrzyki mające miejsce w trakcie spotkania. Ale on się zaczął prezentować jako człowiek nastawiony antysemicko, co było katastrofalne i z moralnego, i z politycznego punktu widzenia. Mówił – a szło to na cały świat – że sprawdzał do dziesiątego pokolenia i Żydem nie jest, co może pokazać. Gdy odmówił podpisania tego oświadczenia, uznałem, że już się nie porozumiemy. Miałem go dość. Gdy zaproponował mi pracę w kancelarii prezydenta – odmówiłem. Byłem pierwszym, przynajmniej z naszej strony, który skrytykował jego prezydenturę. W „Tygodniku Solidarność” napisałem tekst, w którym stwierdziłem, że nie wywiązuje się on ze swojego programu wyborczego. Wówczas wiele osób miało jeszcze złudzenia, że on na razie nie może inaczej, ale niedługo weźmie się do roboty. Byłem przekonany, że tak nie jest i trzeba z nim walczyć. Użyłem wtedy słów papieża: „Wolność trzeba zdobywać stale”, żeby wskazać na antydemokratyczne ciągoty. Gdy po pierwszych wolnych wyborach Wałęsa desygnował na premiera Bronisława Geremka, uznałem, że znów muszę interweniować. Udało nam się z Jarosławem Kaczyńskim tak rozegrać partię, żeby wbrew Wałęsie przeforsować w Sejmie kandydaturę Jana Olszewskiego. Warunkiem było poparcie Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Namówiłem Jana Krzysztofa Bieleckiego, by zgodził się objąć funkcję wicepremiera, dzięki czemu uzyskano większość. Choć później Wałęsa go tak przycisnął, że w końcu odmówił, to konstrukcja już się utrzymała i pierwszy parlament wyłoniony w wolnych wyborach wbrew prezydentowi wybrał na premiera wspaniałego patriotę. Zostałem doradcą premiera Olszewskiego, który od razu zapytał: „Jak Wałęsa będzie traktował nasz rząd?”. „To będzie wojna” – odpowiedziałem: Wałęsa uznawał ten rząd za swojego wroga, od początku chciał go zniszczyć. W końcu mu się to udało.
Wasz sprzeciw wobec Wałęsy miał inny charakter niż ówczesne ataki pod jego adresem ze strony „Gazety Wyborczej”? K.W.: „GW” twierdziła, że Wałęsa złamie demokrację. Rzeczywiście, jako prezydent miał zdecydowane ciągoty do jedynowładztwa, ale jego możliwości były ograniczone. My próbowaliśmy wywierać na Wałęsę presję, żeby wprowadzał program wolności, dekomunizacji i suwerenności Polski. Przeliczyliśmy się. Nie doceniliśmy jego cynizmu, sprzedajności i siły argumentów, czyli biograficznych haków, którymi dysponowali komuniści. Owszem, nie był wobec nich całkowicie dyspozycyjny, ale słuchał się bardziej ich niż nas. My chcieliśmy poszerzać granice polskiej demokracji, tamta strona – zapewnić przywileje dla systemu postkomunistycznego.
Jak wygląda Wasza „historia procesowa” w ciągu ostatnich dwudziestu lat? K.W.: Byłem ostatnim człowiekiem z naszego środowiska, który uznał, że Wałęsa był agentem SB. Przekonała mnie dopiero „lista Macierewicza”. Później dochodziły kolejne informacje, pochodzące z Instytutu Pamięci Narodowej, wyjaśniające skalę współpracy. Zrozumiałem, że był to czynny, ochoczy, finansowo wynagradzany agent. Że w latach 70. wcale nie wygrywał w Totolotka… Wałęsa udawał, że deszcz pada, gdy zdecydowanie wcześniej i wielokrotnie mówili o jego współpracy z SB Joanna i Andrzej Gwiazdowie czy Anna Walentynowicz. Sprawa zaczęła się, gdy w 2005 r. miałem spotkanie w Radiu Maryja i ksiądz prowadzący audycję zapytał, co sądzę o wypowiedziach Gwiazdów i Anny Walentynowicz na temat agenturalności Wałęsy. Powiedziałem, że owszem, współpracował z SB. Ale chciałem go też jakoś bronić. Zacząłem mówić, że wszyscy wiemy, jaki on jest, że często siedział na dwóch stołkach, że trzeba też pamiętać o jego zasługach. Gdy wróciłem z Torunia do domu, już na schodach usłyszałem telefon dzwoniący w mieszkaniu. To była Anna Walentynowicz: „Krzysiu, a dlaczego Ty jesteś takim lizydupem?” – to był język Ani, gdy była naprawdę zła [śmiech]. I dalej: „Czemu Ty tak broniłeś swojego przyjaciela w Radiu Maryja?”. Więc to, że go bronię, było aż rażąco czytelne. On jednak poczuł się zaatakowany i przysłał mi obrzydliwy, wulgarny e-mail, pisany już w trakcie audycji. Myślę, że rzucił się właśnie na mnie ze względu na jakiś resentyment, wynikający z naszych dawnych relacji, bliskiej współpracy politycznej, może to rodzaj – proszę mnie dobrze zrozumieć – „zawiedzionej miłości”. Przez tyle lat byłem jego opiekunem, pomagałem mu, wspierałem, a gdy trzeba było, to dawałem klapsa. I nigdy nie przyjąłem za tę pomoc żadnej gratyfikacji, złamanego grosza. Gdy otworzyło się przed nami – jak on to widział – koryto ze złotem, ja po prostu odszedłem. Myślę, że on nie może pojąć, jak można być w polityce człowiekiem bezinteresownym. To go oburza i chce udowodnić, że tacy ludzie muszą przegrać. Nazywa mnie nieudacznikiem, twierdzi, że niczego w życiu nie dokonałem, a w głębi duszy wie, że to on jest postacią tragiczną, kreaturą większych mocy, którym uległ i które zamieniły go w żywą kukłę. A ja zachowałem wolność i własną twarz. Może on uważa, że właśnie w tym go zdradziłem i dlatego się mści? Przyznaję, że nie jestem całkiem niewinny. Gdy nie mogłem go przekonać do kandydowania w wyborach prezydenckich, powiedziałem w końcu straszne kłamstwo: „Ty durniu, zrozum wreszcie, że tu nie chodzi tylko o to. Masz zostać prezydentem zjednoczonej Europy i dlatego »po drodze« musisz przejść przez prezydenturę krajową!”. I on w to uwierzył. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia i dlatego nawet obecnie stosuję wobec niego taryfę ulgową i nie ujawniam rzeczy, które mogłyby go zohydzić w oczach jego zwolenników.
„W dniu 19 listopada 2012 r. po »Faktach« TVN zamieszczono komunikat, w którym Lech Wałęsa sam siebie – w moim imieniu – przeprasza za nazwanie go przeze mnie tajnym współpracownikiem o pseud. Bolek. Taką możliwość dał mu absurdalny wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z marca 2011 r., który wbrew faktom historycznym orzekł, że »nie było i nie ma sprawdzonych i pewnych dowodów« agenturalności Wałęsy” – napisał Pan na swoim blogu. Dlaczego określa Pan ten wyrok jako absurdalny? O jakich historycznych faktach mowa? K.W.: W aktach sprawy była cała masa materiałów pochodzących z instytucji państwowych, w tym z Urzędu Ochrony Państwa i IPN, które przedstawiały jako pewnik agenturalną przeszłość Wałęsy. Ponadto w dokumentach sprawy znalazła się książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, poświęcona także tej kwestii. Sąd jednak całkowicie gołosłownie stwierdził, iż „nie było i nie ma” dowodów na to, że Wałęsa był agentem SB. Wyrok był ze strony składu sędziowskiego złożoną wobec mnie propozycją ugody: „dogadajmy się, nie chcemy Panu robić krzywdy, ale trzeba też iść na ustępstwo wobec Wałęsy”. W sensie formalnoprawnym rzecz wyglądała tak: sąd podtrzymał wyrok pierwszej instancji, który oddalał powództwo Wałęsy, podtrzymał twierdzenie, że dochowałem należytej staranności w badaniu tej sprawy. A równocześnie uznawał, że skoro Wałęsie jest przykro i jest przecież sławnym człowiekiem, to trzeba go przeprosić. Ot, cały obecny wymiar sprawiedliwości w pigułce. Co jeszcze jest interesujące w tej sprawie: zostałem zwolniony z wszelkich opłat sądowych, nawet ze zwrotu Wałęsie kosztów adwokackich. Skoro on zapłacił za ten proces, to chyba ja go wygrałem? Pewnie gdybym poprosił TVN, żeby opublikowali  za darmo moje przeprosiny, oni by na to przystali. Skończyłoby się czymś bardzo typowym dla III RP: wilk syty i owca cała.
I nie zamierza Pan zapłacić? Ile kosztowało Wałęsę przeproszenie samego siebie? K.W.: Nie zamierzam. To zdaje się 27 tysięcy za emisję przeprosin plus koszty komornicze. Gdybym zapłacił, zgodziłbym się na kompromitację polskiego sądownictwa. Wniosłem do tego samego sądu, ale pracującego w innym składzie, wniosek o wznowienie postępowania w sprawie. Mam poczucie, że ten nowy skład będzie respektować dokumenty, dowody i zeznania świadków w tej sprawie i ostatecznie wygram.
Jak Pan ocenia polski wymiar sprawiedliwości i kwestię wolności słowa w świetle tego, co stało się Pana udziałem w sporze z byłym prezydentem? K.W.: Sytuacja jest kuriozalna. Konstytucyjna instytucja państwowa, IPN, zupełnie jawnie i oficjalnie uznała Wałęsę za agenta SB. Dlatego IPN odmawiał mu dostępu do określonych akt, ponieważ agentom się ich do wglądu nie daje. Jedna instytucja uznaje fakt, że był on współpracownikiem komunistycznych służb PRL, a druga – oczywiście w pełni niezależna – stwierdza, że dowodów na jego współpracę nie ma. Jeśli można w taki sposób „uprawiać” wymiar sprawiedliwości, to jest to katastrofa pod każdym względem. W przestrzeni publicznej hoduje się schizofrenię. To jednak symptom znacznie szerszej sprawy o znaczeniu ustrojowym: w niskonakładowych publikacjach fachowych można wspomnieć, że Aleksander Kwaśniewski był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie „Alek”, jednak w dużych mediach nie wolno tego analizować, a nawet mówić głośno i wyraźnie. Mamy zatem rzekomo wolność słowa, ale zasada ta jest w podstawowym stopniu ograniczana ze względu na interes postkomunizmu. Nikt też głośno w mainstreamowych mediach nie mówił, że Lech Kaczyński był pierwszym prezydentem III RP nie zarejestrowanym jako agent SB.
Wróćmy do Wałęsy. Jest w tym wszystkim osobą mocno arogancką – zmieniają się jego sojusznicy i przeciwnicy, a on sam z coraz większą megalomanią buduje własny mit: człowieka bez skazy, który w pojedynkę obalił komunę. K.W.: Myślę, że jest to człowiek bardzo nieszczęśliwy i głęboko samotny. W jakiejś mierze go rozumiem: on jest współtwórcą, ale i zakładnikiem tego systemu, służy jako parawan różnym ludziom, chroni ich przed odpowiedzialnością za ich zdradę, za ich zbrodnie, za kolaborację z sowietyzmem. Owszem, szkodził Polsce, być może powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Ale w polskim życiu publicznym nadal działają gorsi od niego. Oni w pełni znają jego przeszłość i trzymają go na smyczy. A to, że część mediów udaje, że go szanuje, cytuje jego opinie, nawet te wulgarne, agresywne i podłe, to tylko gra interesów. Układ posługuje się nim jak pałką, a on musi godzić się na to w strachu przed strąceniem z piedestału i upadku w nicość. Myśl o tym, co się z nim stanie, gdy całe to kłamstwo się wywróci, jest przerażająca: bo wtedy ten biedny, mały człowiek stanie wobec sytuacji, która może go zmiażdżyć.
Spora część tych ugrzecznionych wobec niego dziennikarzy i tak sprawia wrażenie, jakby chciała mu parsknąć w twarz śmiechem… K.W.: On nie jest osobowością refleksyjną i nie ma świadomości, że wpadł w wir, z którego już nie można się uratować. Poza tym nie zapominajmy, że to człowiek wywindowany z ogromnej nędzy, z biednego domu w Popowie, z biednego osiedla na Stogach, prosto w „przepastne wyżyny”. To jest ogromne, nieludzkie przyspieszenie, odbierające rozum i tłamszące duszę. Może większe niż to, które wynosi kosmonautów w przestrzeń okołoziemską. Oni tracą wtedy na jakiś czas przytomność. I myślę, że w przypadku Wałęsy mamy do czynienia właśnie z taką utratą przytomności: zbyt wielu ludzi mu kadziło, całowało po rękach, Michnik ze łzami w oczach klęczał przed nim, wychwalając jego geniusz. Może to takie doznania spowodowały, że stracił samokontrolę i np. Nobla dla „Solidarności” uznał za nagrodę wyłącznie dla siebie…
Wałęsa z pewnością wie, że nie stać Pana, by zapłacić takie pieniądze. Niestety sprawia wrażenie, jakby chciał Pana zniszczyć. Gdyby miał Pan możliwość powiedzieć mu w twarz, co o tym sądzi – co by to było?K.W.: Nie chcę już z nim rozmawiać, choć żal mi go bardzo. Mówił wprost, że mnie zniszczy, powtarzał to na sali sądowej. Ale to jest poza jego możliwościami. Groźby Wałęsy to pisk myszy, która już wszystko przegrała i krzyczy z przerażenia. Dziękuję za rozmowę.
Cenckiewicz w tygodniku "wSieci": "Jak wytłumaczyć nie tylko nieinternowanie Tuska, ale i niemal zupełny brak zainteresowania ze strony bezpieki?" "Rozmawiał z SB, ale granic kompromitacji nie przekroczył. W podziemiu funkcjonował, choć bohaterem nie był. W drugim obiegu publikował, ale po latach trudno wyłowić z tej twórczości coś wartościowego" - tak "Newsweek", odgrzewając stary kotlet i stare kalumnie, atakuje Jarosława Kaczyńskiego.

Jak było naprawdę? W najnowszym numerze tygodnika "wSieci" sprawie poświęca obszerny artykuł Sławomir Cenckiewicz. Jak stwierdza -  " kij ma dwa końce": W tym medialnym maglu nikt już nie myśli logicznie, racjonalnie i… symetrycznie. Historia staje się doraźną maczugą na wroga. Bezmyślni dziennikarze nie zastanawiają się i nie pytają, dlaczego 31 lat temu nie internowano również Donalda Tuska? Bo przecież skoro piórami takich tuzów dziennikarstwa jak Andrzej Stankiewicz, Piotr Śmiłowicz (Na celowniku Stasi, „Newsweek”, 12 VII 2009) czy Piotr Adamowicz (Teczka premiera, „Rzeczpospolita”, 15 I 2008) dowiedziono bezsprzecznie, że Tusk był tak czołowym działaczem trójmiejskich środowisk antykomunistycznych już przed Sierpniem ‘80, w „karnawale Solidarności” i po 13 grudnia 1981 r., że aż interesowała się nim „Stasi”, to jak wytłumaczyć nie tylko jego nieinternowanie i niemal zupełny brak zainteresowania ze strony bezpieki? Profesjonalny, a więc rzetelny dziennikarz – nie mówiąc już o historyku – w dniach medialnej wrzawy, powoływania się na ustalenia SB i Jaruzelskiego, jako kryterium rozstrzygające o rzekomym tchórzostwie Kaczyńskiego w PRL, powinien przede wszystkim zasiąść przy swoim komputerze, wejść na stronę Biuletynu Informacji Publicznej IPN, wpisać nazwisko premiera rządu a następnie porównać treść opublikowanej tam informacji z analogicznymi zapisami dotyczącymi Kaczyńskiego. Co z tego wynika? Ano m. in. to, że Tusk nigdy nie był rozpracowywany w ramach jakiejkolwiek personalnej sprawy operacyjnej przez SB – kwestionariusza ewidencyjnego, sprawy operacyjnego sprawdzenia czy sprawy operacyjnego rozpracowania! Był jedynie osobą incydentalnie „przechodzącą” w sprawach wymierzonych w jego kolegów i znajomych (zob. http://katalog.bip.ipn.gov.pl/showDetails.do?lastName=tusk&idx=&katalogId=3&subpageKatalogId=3&pageNo=1&osobaId=11176&

Mało tego, z oględzin jego akt paszportowych wynika, że w latach 1985 i 1988 bez problemu otrzymał z Wydziału Paszportowego SB w Gdańsku paszport i wyjeżdżał do Francji i RFN. Nawet po zatrzymaniu i krótkim osadzeniu w areszcie w lipcu 1983 r., kiedy to Tusk razem z kolegami (Wojciechem Fułkiem, Wojciechem Dudą i Jackiem Kozłowskim) przyszedł na spotkanie z Krzysztofem Wyszkowskim w Łęczyńskiej Hucie koło Chmielna, nie wszczęto wobec niego żadnej sprawy operacyjnej. Rok później „antykomunista” Tusk współpracował w przygotowaniu książki Dzieje Brus i okolicy (pod redakcją Józefa Borzyszkowskiego, Chojnice – Gdańsk 1984), w której oprócz licznych kłamstw na temat najnowszych dziejów Polski znalazły się słowa na temat mordów dokonanych „przez bandę reakcyjnego podziemia” dowodzoną przez „Łupaszkę” (s. 421). W odróżnieniu do Tuska, Jarosław Kaczyński już od 1979 r. ze względu na działalność w Biurze Interwencyjnym KSS KOR i związek z grupą „Głosu” Antoniego Macierewicza był rejestrowany m. in. w ramach indywidualnych spraw operacyjnych SB – najpierw w sprawie operacyjnego sprawdzenia kryptonim „Pomoc”, później „Prawnik” i wreszcie w ramach kwestionariusza ewidencyjnego o kryptonimie „Jar”, którym już wówczas (w latach 1980-1982) po raz pierwszy zainteresował się Jan Lesiak http://katalog.bip.ipn.gov.pl/showDetails.do?lastName=kaczyński&idx=&katalogId=3&subpageKatalogId=3&pageNo=1&osobaId=8054&

Wiosną 1980 r. pod własnym nazwiskiem Kaczyński opublikował bodaj pierwszy, ale na pewno jeden z istotniejszych swoich tekstów podziemnych na łamach „Głosu” – Uniwersytet socjalistyczny 1945-1978, poświęcony wywieranej na życie akademickie PRL instytucjonalnej presji ograniczającej niezależność indywidualną i środowiskową pracowników naukowych. Przez całe późniejsze lata aż do 1989 r. SB starała się kontrolować Kaczyńskiego w ramach różnych kategorii spraw operacyjnych (nieujętych w katalogu IPN), m. in. w SOR krypt. „Macek” dotyczącej Hanny i Antoniego Macierewiczów oraz kwestionariusza ewidencyjnego krypt. „Obrońca” dotyczącej Jana Olszewskiego. Jego nieinternowanie wiązało się najpewniej z kuchnią gier operacyjnych realizowanych przez bezpiekę wobec podziemia. Dla tajnych służb pozostawienie Jarosława Kaczyńskiego na wolności po 13 grudnia 1981 r., w sytuacji internowania jego brata Lecha w Strzebielinku, dawało pewne możliwości operacyjne związane chociażby z próbą rozpoznania jego działalności podziemnej w Warszawie, obserwacji (poprzez nasyłaną agenturę w jego otoczeniu), kontrolę przekazywanych informacji i grypsów bratu do Strzebielinka itd. Oczywiście Kaczyński – w odróżnieniu do Tuska – aż do 1989 r. był objęty bezwzględnym i stałym zakazem paszportowym. Każdy, kto ma pojęcie o antykomunistycznym ruchu oporu przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, i chciałby znaleźć o tym informacje, bez żadnych przeszkód do nich dotrze. Jedno jest pewne – „potencjały opozycyjności” Tuska i Kaczyńskiego są nieporównywalne i chętnie przywoływany w tych dniach autorytet tajnych służb PRL to jedynie potwierdza. W świetle powyższych faktów może warto raz jeszcze rozważyć słowa „legendarnego” Frasyniuka o Kaczyńskim i przypisać je komuś zgoła innemu: „aparat bezpieczeństwa państwa w 1981r.” wypuszczał tylko ludzi należących do którejś z dwóch kategorii – „niedojdów” albo tych, którzy „podpisali deklarację lojalności”. WSieci Tygodnik młodej Polski

Drastyczna redukcja lekcji historii Koalicja PO-PSL ponownie dała się we znaki. W grudniu przed Świętami Bożego Narodzenia 218 posłów odrzuciło obywatelski projekt ustawy przywracającej nauczanie historii w polskich szkołach. Pomimo społecznej akcji protestacyjnej w kraju i za granicą, prowadzeniu wielodniowych głodówek i długotrwałej walki o zachowanie historii w drugiej i trzeciej klasie liceum, zmian w reformie edukacji z 2008 roku, wprowadzonej jeszcze przez ówczesną minister edukacji Katarzynę Hall, nie będzie.
Naród bez historii, narodem bez przyszłości! Przez prawie 4 lata środowiska intelektualistów i nauczycieli, działacze „Solidarności” oraz wiele różnych organizacji próbowały stanąć w obronie polskiej tożsamości i nie dopuścić do wyeliminowania nauki historii w polskich liceach. Głodówkę jako formę protestu przeciwko zmianom w programie nauczania oraz m.in. braku obowiązkowego nauczania  lekcji historii młodzieży, znajdującej w drugiej i trzeciej klasie liceum, podjęli najpierw z wielką determinacją opozycyjni działacze z 80. lat w Krakowie, a potem w ich ślad poszły  grupy obywateli z innych miast. Jak Polska długa i szeroka,  szczególnie w minionym 2012 roku, miała miejsce wielka społeczna akcja protestacyjna, której przewodnim hasłem stały się znamienne słowa wielkiego naszego rodaka Prymasa Tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego: „Naród bez dziejów, bez historii, bez przeszłości, staje się wkrótce narodem bez ziemi, narodem bezdomnym, bez przyszłości”. Były pikiety, głodówki i zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy, przywracającym lekcje historii do polskich szkół. Tutaj należy nadmienić, że podpisało się pod nim aż 150 tys. obywateli! (Do obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej wymagane jest co najmniej 100 tys. podpisów). „Nasza Polska” również przyłączyła się do tego protestu, wspierając obrońców nauczania historii i relacjonując poszczególne jego etapy. Tymczasem 14 grudnia 2012 r. obywatelski projekt ustawy przywracającej lekcje historii w szkołach ponadgimnazjalnych został odrzucony w pierwszym czytaniu w Sejmie. Za jego odrzuceniem opowiedziało się 218 posłów rządzącej koalicji PO-PSL, natomiast 209 opozycyjnych posłów  głosowało przeciwko jego odrzuceniu.
Reforma pani Hall Przypomnijmy, że ówczesna minister edukacji w rządzie Donalda Tuska w 2008 r. wprowadziła rozporządzenie zakładające nową podstawę programową  nauczania lekcji historii w polskich liceach. Według zarządzeń pani Hall od września 2012 roku nauka lekcji historii jest znacznie ograniczona. Mianowicie, wspólny kanon nauczania tego przedmiotu nie obejmuje 150 godzin w trzech kolejnych klasach liceum (wówczas gdy uczniowie osiągają wiek 17, 18 czy 19 lat), a jedynie 60 godzin! Co więcej, od września 2013 roku przedmiot ten mają uzupełniać lekcje „historii i społeczeństwa”, na które składa się dziewięć bloków tematycznych, takich jak np. "Wojna i wojskowość", "Kobieta, mężczyzna, rodzina" czy „Język, komunikacja, media”. Wybór poszczególnych bloków jest fakultatywny dla nauczyciela. Ponadto reforma minister Hall kończy obowiązkowe lekcje historii na pierwszej klasie liceum. Tylko miłośnicy historii mają zapewnione nauczanie tego przedmiotu, dla pozostałych uczniów historia jest tylko dodatkiem w ich edukacji.
Infantylizacja historii Jedynym efektem społecznych protestów i tzw. okrągłego stołu historyków, który miał miejsce u samego prezydenta Komorowskiego, jest zadecydowanie o nauczaniu jednego z bloków tematycznych „Ojczysty panteon i ojczyste spory” jako  obowiązkowego. To właśnie dzięki społecznemu naciskowi obecna minister edukacji Krystyna Szumilas postanowiła uczynić ten moduł obligatoryjnym w nowym przedmiocie „historia i społeczeństwo”. 
Niestety, tylko ten  postulat został spełniony z wielu innych, które pod adresem MEN wystosowały rzesze obywateli, w tym liczni intelektualiści, krytykując wprowadzoną reformę edukacji. Tak w wywiadzie udzielonym „Naszej Polsce”  profesor Andrzej Nowak, wybitny historyk, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, komentował zmiany w ramowych programach nauczania historii:  „Nazwałem główny problem ze zreformowaną nauką historii w polskich szkołach jednym słowem: infantylizacja, dlatego że po raz ostatni wspólny program nauczania historii obowiązuje szesnastolatków. Po raz ostatni obowiązkowo usłyszą, np. o Konstytucji 3 maja,  w drugiej klasie gimnazjum  -  w wieku 14 lat. Czy jest to wystarczający wiek na zrozumienie całej dyskusji wokół tego ważnego aktu? Po raz ostatni obowiązkowo również o „Solidarności” czy Powstaniu Warszawskim młodzież usłyszy, mając 16 lat. Ponownie pytam: czy jest to odpowiedni wiek na zastanowienie się nad znaczeniem „Solidarności” i toczących się wokół niej sporów czy bardziej odpowiednim czasem jest moment, gdy młodzi ludzie kończą 18 czy 19 lat, wówczas gdy są już w drugiej czy trzeciej  klasie liceum i są wtedy znacznie dojrzalsi?”. Z kolei Piotr Zaremba, publicysta, dziennikarz i nauczyciel historii, po grudniowym odrzuceniu przez Sejm obywatelskiego projektu przywracającego lekcje historii w polskich szkołach stwierdził: „Przegrana opozycji w walce o szkolną historię to punkt wyjścia do dyskusji o kryzysie współczesnej polskiej edukacji. Zmiany programowe przeforsowane przez poprzednią minister Katarzynę Hall drastycznie zredukowały wspólny kanon wiedzy, przesądzając definitywnie, że po pierwszej klasie liceum uczeń dokonuje wyboru i uczy się głównie przedmiotów potrzebnych do matury. W tej sytuacji nazwa „liceum ogólnokształcące” traci sens”. Obrońcy lekcji historii zapowiadają dalszą walkę o zachowanie polskiej tożsamości historycznej w polskich szkołach.          
Magdalena Kowalewska

Naczelny z “krakówka” Od nowego roku redaktorem naczelnym “Rzeczpospolitej” jest Bogusław Chrabota. Tak zdecydował właściciel dziennika Grzegorz Hajdarowicz, który – jak wiadomo – jest dobrym znajomym rzecznika rządu Pawła Grasia. Te trzy nazwiska nieprzypadkowo wymieniamy razem. Wszyscy bowiem pochodzą z Krakowa, gdzie w latach 80. studiowali na UJ i jednocześnie działali w młodzieżowych strukturach opozycji. O ile jednak Graś i Hajdarowicz prowadzili działalność stricte polityczną (ten pierwszy był szefem Komisji Uczelnianej NZS, drugi zaś aktywistą KPN), to Chrabota od początku wybrał publicystykę. Od 1986 r. pisał w różnych tytułach krakowskiej opozycji, zwłaszcza w piśmie “Promieniści”, który sam nazwał “młodzieżowym dodatkiem” do “Tygodnika Powszechnego”. Pisał zresztą również i do samego “Tygodnika” oraz do “Znaku”, a w 1987 r. współtworzył Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, którego szefem jest do dziś Tadeusz Syryjczyk, były minister i wieloletni poseł Unii Wolności.
Wierny żołnierz Solorza Nic dziwnego, że mając takie znajomości, Chrabota w 1990 r. trafił do krakowskiego oddziału TVP, a dwa lata później został wiceszefem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej w Warszawie. W tym czasie kilkakrotnie wyjeżdżał na amerykańskie stypendia, m.in. do Departamentu Stanu USA. Ale prawdziwym przełomem w jego karierze okazał się rok 1993, gdy przeszedł z TVP do prywatnej telewizji Polsat. Chrabocie nie przeszkadzała dziwna postać właściciela stacji, Zygmunta Solorza, biznesmena z wieloma paszportami i nazwiskami (po wielu latach wyszła też na jaw jego współpraca z SB), ani okoliczności, w jakich otrzymał on pierwszą koncesję na nadawanie (przewodniczący KRRiT Marek Markiewicz stracił za to stanowisko, lecz szybko dostał pracę w Polsacie). Chrabota nie był zresztą jedynym człowiekiem dawnej opozycji, który związał się z telewizją zdominowaną przez postkomunistyczne otoczenie Solorza, symbolizowane przez takie postaci dawnej nomenklatury i służb specjalnych, jak Piotr Nurowski czy Andrzej Majkowski. W pierwszych latach Polsatu kierownicze stanowiska pełnili tam np. Wiesław Walendziak, Jarosław Sellin, Ryszard Czarnecki. Jednak w przeciwieństwie do nich Chrabota pozostał u Solorza na stałe. W ciągu ostatnich 20 lat był w Polsacie m.in. dyrektorem programowym, szefem anteny, szefem informacji i publicystyki. Był też pomysłodawcą i współtwórcą sztandarowych programów tej stacji, znanej z promowania komercyjnej “sieczki”: pierwszego talk-show “Na każdy temat”, reality show “Bar”, teleturnieju “Idź na całość”, serialu “Świat według Kiepskich”. Od 2008 r. Chrabota pracował w kanale Polsat News, blisko współpracując z obecnym szefem polsatowskiej informacji i publicystyki Jarosławem Gugałą. Warto przypomnieć, że Gugała jako ambasador w Urugwaju (z nominacji ministra Geremka) doprowadził do odebrania tytułu konsula honorowego RP Janowi Kobylańskiemu. A na kilka dni przed wyborami w 2011 r. “wsławił się” telewizyjnym wywiadem z Adamem Hofmanem, w którym uporczywie powtarzał kłamliwą tezę, iż Jarosław Kaczyński zasugerował, że Angela Merkel została kanclerzem dzięki wsparciu Stasi. Na nic zdały się protesty rzecznika PiS – dla Gugały bezdyskusyjnym źródłem informacji były niemieckie media.
Redaktor “otwarty na świat” Zarówno Gugała, jak i inni dziennikarze Polsatu (np. Tomasz Machała, syn posłanki PO Joanny Fabisiak) od kilku lat starali się dorównać kolegom z TVN w antypisowskiej nagonce. Jak na ich tle prezentował się Chrabota? Komentując jego nominację na naczelnego “Rzeczpospolitej”, Paweł Fąfara z dziennika “Polska” podkreślił, że “Bogusław Chrabota to redaktor o wielu talentach i zainteresowaniach, otwarty na świat, liberalny w poglądach gospodarczych, a jednocześnie umiarkowanie konserwatywny w sprawach społecznych. I co ważne – nieuwikłany wyraźnie po żadnej ze stron obecnego podziału w Polsce, który przeniósł się przecież również na środowisko dziennikarskie”. Ale to kadzenie niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Wystarczy sięgnąć do felietonów, jakie Chrabota publikował w ostatnich latach. W lipcu 2010 r. swój tekst w “Newsweeku” o języku polskiej polityki zakończył następującą puentą: “Oto króluje więc norma. Odpowiedzialność za słowo. Poważne traktowanie słuchacza. Z jednym – pardon – wyjątkiem. Jest nim prezes. Jarosław Kaczyński. Jemu – jak Piłsudskiemu – wolno więcej. Może mówić, co mu ślina na język przyniesie zupełnie bezkarnie. Ostatnio powiedział, że w Polsce nie ma demokracji. Żart? Prowokacja? A może wyraz osobistej goryczy? Cóż, panie prezesie, jeśli to prawda, to może czas pakować walizki?”.
Kilka tygodni później na łamach “Faktu” Chrabota pisał o ludziach protestujących na Krakowskim Przedmieściu: “Zasadą współczesnego państwa prawa jest, że każda szczerze motywowana i przekonana do swoich racji grupa musi działać w ramach przyjętego w ogólnym konsensusie systemu. Przekraczanie granic prawa to nic innego jak siłowe wymuszanie swoich racji. Państwo musi bronić resztę społeczeństwa przed każdym takim wymuszeniem. Inaczej mamy do czynienia z anarchią. W przypadku obrońców krzyża anarchię uzupełnia warcholstwo, arogancja, tupet i polityka”. A w październiku 2010 r. znów w “Newsweeku” analizował wystąpienie lidera PiS na demonstracji przed Pałacem Prezydenckim: “Znacznie ważniejsze były słowa Kaczyńskiego, który w ciągu ledwie kilku minut obrócił w perzynę demokratyczną legitymację Jaruzelskiego, Wałęsy i Kwaśniewskiego, ogłosił votum nieufności dla rządzących Polską polityków PO i zapowiedział odwojowanie polskiej suwerenności. »Chcemy, by ten kraj był rzeczywiście nasz…«. Jakby było inaczej. Problem w tym, że Kaczyński i jego stronnicy rzeczywiście wierzą, że jest inaczej. Mimo atrybutów niepodległości Polska w myśleniu prezesa nie jest suwerenna, bo aktualna władza nie dba o suwerenność. To w istocie kondominium rosyjsko-niemieckie, a zarazem teatr sprzedajnej i nieudolnej władzy. Należy tę prawdę głosić wszem i wobec i pod tym sztandarem, z Lechem Kaczyńskim jako patronem, odzyskać ojczyznę dla prawdziwych patriotów. Tak brzmi – pokrótce – aktualna doktryna PiS. A jaki plan polityczny za nią stoi? Myślę, że Jarosławowi Kaczyńskiemu śni się kryterium uliczne. Wyprowadzenie na ulice tysięcznych pochodów, które dzięki mediom przekonają Polaków, że racja jest po stronie PiS. To wbrew pozorom nietrudne. Wyprowadzali tłumy na ulice Lepper i związkowcy. Jan Olszewski i sami Kaczyńscy w epoce palenia kukieł Wałęsy. Wyprowadzić jednak, to nie zwyciężyć. Jak dotąd wszyscy grający na populistycznej nucie przegrywali. Czy Jarosław Kaczyński ma tego świadomość? Pewnie tak. Marzy mu się jednak wizja Polski na barykadach, z wywieszonym wysoko pisowskim sztandarem, kontestująca mydłków z Platformy i na koniec zwycięska. Czy ta wizja się ziści? Powoli ku temu kroczymy. Platforma zdaje się bezbronna. Bez Kutza i Palikota nie będzie próbowała nawet się odszczekać. Czy ignorowanie inwektyw do skuteczna praktyka? Śmiem wątpić. Jarosław zapowiada przez kolejne miesiące kolejne marsze i kolejne wiece. Temperatura będzie rosła, a z nią przepaść pogłębiała. Dokąd dojdziemy i w zasięgu wzroku będzie jakaś kładka? Szczerze wątpię, niestety. Normalność może nie dożyć przyszłej jesieni”.
W duecie z Węglarczykiem W podobnym tonie wyrażał się Chrabota wielokrotnie – zarówno o prawicowej opozycji (“PiS wiedzione obłędnym przekonaniem prezesa, że wszyscy jak on żyją sprawą zemsty za Lecha” – pisał na swoim blogu w styczniu 2011 r.), jak i o Radiu Maryja (“Może celem jest właśnie wykopanie rowu? Zawłaszczenie całości Kościoła pod skrzydła Torunia. Wbicie biednym ludziom do głów, że świat mediów dzieli się na pobożnych braci i dziennikarskie »kurwy«. Jeśli tak, jest to plan oszalały. Musi zaprowadzić, jak każda chora ideologia, na manowce” – to fragment jego felietonu w “Newsweeku” z sierpnia 2011 r.). Czy tak będzie przedstawiała polską rzeczywistość A.D. 2013 “Rzeczpospolita” pod nowym kierownictwem? W takim razie będziemy mieli do czynienia z “liberalno-konserwatywnym” dodatkiem do “Gazety Wyborczej”. Zresztą pierwszy krok w tym kierunku już został wykonany: zastępcą naczelnego “Rzeczpospolitej” od kilku tygodni jest Bartosz Węglarczyk, wieloletni szef działu zagranicznego “GW” i mocno nagłaśniany TVN-owski “celebryta”. Klasyczny przedstawiciel “warszawki” będzie więc uzupełniał klasycznego przedstawiciela “krakówka”… Paweł Siergiejczyk

Euro jak kukułcze jajo Po grudniowym szczycie w Brukseli premier Donald Tusk chce wprowadzić wspólną walutę tak szybko, jak to tylko możliwe W tym roku rząd będzie wychodził ze skóry, żeby przekonywać Polaków do jak najszybszego wejścia do strefy euro. Główny argument „za”: swoboda przepływów kapitałowych. A że Bruksela chce ratować największe europejskie instytucje finansowe kosztem innych krajów – to już mniejsza z tym. Zaplanowana została szeroka akcja propagandowa, taka, żeby nie analizować ani nie myśleć o tym, co się w eurostrefie dzieje. Już Eurobarometr podaje, że 60 proc. Polaków czuje się niedoinformowanych na temat europejskiej waluty i sugeruje, że należy to zmienić: więcej mówić o dobrodziejstwie wprowadzenia euro! Jest szansa na kilkadziesiąt eurocelebryckich posad; w mediach nie mogą przecież występować ciągle ci sami ludzie, tym bardziej że do niedawna nawet rządowi eksperci od szybkiego zastąpienia złotówki przez euro szczerze się odżegnywali. Po grudniowym, unijnym szczycie, okazało się, że premier Donald Tusk wcale nie chce czekać z wprowadzeniem euro na rok 2020 czy wzmożonej aktywności w zastąpieniu złotówki wspólną walutą po tej dacie, kiedy - jak unijni przywódcy spekulują - strefa euro powinna się w końcu naprawić i ustabilizować. Tusk ogłosił, że nie myśli o najbliższych miesiącach, ale widzi Polskę w eurostrefie w 2016 r. Mówi, że będzie szukał  pomocników, „szerszego konsensusu”. Inaczej Polska znajdzie się w Unii w grupie  ostatnich, a  jak wiadomo, ostatnich gryzą psy.
Anglia i Dania nie muszą, my – tak Euro jest w tej chwili, jak rozgrzany do czerwoności dysk, który nam każą złapać. Nie jesteśmy Wielką Brytanią czy Danią, które jeśli będą chciały, nigdy nie przyjmą euro. Szwecja, która także odrzuca pomysł wprowadzenia wspólnej waluty, posiada do tego prawo ograniczone, nie może euro ignorować w nieskończoność, tego kraju nie obejmuje jednak opcja opt-out. W krajach, które już są w strefie euro, nasiliły się nastroje  przeciwne wspólnej walucie. Ok.80 proc. Polaków nie chce euro, uważając, że nie będzie to korzystne dla gospodarki: odbierze nam własną politykę pieniężną i płynny kurs walutowy. Rada Polityki Pieniężnej, kiedy mamy złotego, może podwyższać lub obniżać stopy procentowe, wartość krajowego pieniądza jest w znacznej mierze w rękach RPP. Słabszy złoty ratował nas przed kryzysem. Boimy się drożyzny po wprowadzeniu euro, odstrasza od wspólnej waluty, i to bardzo, że my, biedni przecież, będziemy musieli płacić składkę na pomoc dla eurobankrutów, którzy lepiej od nas zarabiają i mają znacznie wyższe niż Polacy świadczenia. Premier oświadczył, że do działań na rzecz eurowaluty jest zdeterminowany, chce przekonać wszystkich partnerów w kraju do euro, tym samym – mówi – i do bycia Polski w centrum Europy. - Przed nami podjęcie decyzji, jaką będzie unia wokół osi gospodarczo-finansowej, gdzie wspólna waluta jest rdzeniem – powiedział. Oświadczył również, że Polska podejmie decyzję o przystąpieniu do formuły jednolitego nadzoru bankowego Europejskiego Banku Centralnego, zaraz o tym rozpocznie konsultacje z ministrem finansów, z szefem Komisji Nadzoru Finansowego i Bankowego Funduszu Gwarancyjnego.
Niezgodne z konstytucją Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, wraz z przyjęciem całego acquis communautaire, zmusza nasz kraj do wprowadzenia wspólnej waluty, data nie została określona. Potrzebne jest jednak wykonanie analizy konstytucyjnej, czy możemy przystąpić do euro bez zmiany ustawy zasadniczej. Konstytucja mówi, że środkiem płatniczym w Polsce jest złotówka, żeby wprowadzić euro potrzebna jest zmiana konstytucji, w Sejmie przekłada się to na dwie trzecie głosów. Mikołaj Dowgielewicz, wicegubernator Banku Rozwoju Rady Europy (poprzednio pełnomocnik rządu ds. polskiej prezydencji w Unii Europejskiej, powołany na stanowisko sekretarza stanu ds. europejskich w Ministerstwie Spraw Zagranicznych), mówi o przystąpieniu Polski do Eurolandu rok później niż Tusk - w 2017 r. Warto przypomnieć, że nie po raz pierwszy Donald Tusk uprawia swoiste euroszaleństwo. Kiedy Unia Europejska funkcjonowała na bardziej normalnych papierach niż dzisiaj, to było kilka lat temu, premier nieprzymuszany przez nikogo ogłosił, że sprawi nam euro w 2011 r. Później mówił coś o 2012 r. Mieliśmy małą przerwę związaną z  trwającymi ciągle wstrząsami w Eurolandzie, które doprowadziły Grecję do dziadostwa, Hiszpanię do biedy, Włochy do dużych kłopotów gospodarczych. W Brukseli zaczęto forsować opinię, że ludność południa Europy jest genetycznie leniwa, rząd w Polsce drżał, żeby  tego nie przenieśli na Słowian! My natomiast mamy nową datę wprowadzenia euro i obietnicę Tuska, że niedługo spotkamy się nos w nos w Eurolandzie m.in. z Grecją, chyba że wcześniej Gracja zbankrutuje, jak jednak miałby wyglądać upadek państwa, nikt na razie nie jest sobie w stanie wyobrazić. Jeżeli Polska nie zdąży do ekspresu o nazwie „euro” – grozi Tusk – staniemy się unijną peryferią, wlokącą się ciuchcią.

Dajcie nam spokój – nie spełniamy warunków Dwa lata przed przyjęciem Polski do Eurolandu musielibyśmy jednak spełniać określone warunki, chyba że tak jak w przypadku Grecji odbędzie się to na łapu capu, przy zafałszowanych danych. Wśród nich  warunek uczestniczenia w Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym. Obniżki czy podwyżki stóp procentowych, które stosuje Rada Polityki Pieniężnej, mające zazwyczaj wpływ na inflację (wysokie mogą łagodzić wzrost cen, niskie  i na ogół niestety na krótko, są w stanie pobudzić gospodarkę) stają się niemożliwe. Ten wymóg ogranicza elastyczność, zwłaszcza po stronie wydatków, przy tworzeniu ustawy budżetowej. Euro jest korzystne tylko dla gospodarek, które funkcjonują w rytmie i w sposób właściwy dla gospodarki niemieckiej – mówią  ekonomiści. Zdaniem Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa Rady Gospodarczej przy premierze, Polska jest w stanie wypełniać formalne kryteria traktatowe do przyjęcia euro w  2016 r. To jest głos odosobniony, bijący w bęben Tuska. Na razie  żadnego z koniecznych warunków Polska nie spełnia. Mowa o spełnianiu tzw. kryteriów konwergencji ustalonych w Maastricht: ceny muszą być stabilne, deficyt i dług publiczny – niskie, także odpowiednio nisko powinny się kształtować stopy procentowe. I tak średnioroczna inflacja powinna być niższa niż 3 proc. (mamy  4 proc.), długoterminowa stopa procentowa nie może przekraczać 3,6 proc (mamy 5,3 proc.), deficyt finansów publicznych jest za wysoki – powinien wynosić najwyżej 3 proc. produktu krajowego brutto (wynosi 5 proc. PKB), jedynie dług publiczny w relacji do PKB jako tako się trzyma i to tylko dzięki sztuczkom na papierze, bo w rzeczywistości jest gorzej (rząd zamiata niektóre wydatki pod dywan) wynosi 56,4 proc. PKB, przy dopuszczalnej granicy 60 proc. Wiesława Mazur

Michnik napiętnowany W Uppsali, pod domem Stefana Michnika – stalinowskiego sędziego wojskowego, manifestowali szwedzcy narodowcy z organizacji Nordisk Ungdom. Przypomnieli jego zbrodnie sądowe, kiedy w majestacie komunistycznego bezprawia skazywał na śmierć polskich patriotów. Wywiesili transparent z napisem: “morderca”. Dwa lata temu Szwecja odmówiła Polsce ekstradycji zbrodniarza, uzasadniając, że jego czyny uległy przedawnieniu. Poprzednią pikietę przeciwko Michnikowi zorganizowała w kwietniu 2001 r. Liga Republikańska, wywieszając transparent: “Żądamy postawienia przed sądem oprawców komunistycznych”. Wówczas Stefan Michnik wychodził z domu i pytał policjantów, czy na pewno wydano zgodę na demonstrację. Przypomnijmy karierę tego “nękanego” dziś oprawcy. Stefan Michnik urodził się 28 września 1929 r. w Drohobyczu. Jego miastem, jak deklaruje, do dziś pozostał Lwów - tu do 1939 r. uczęszczał do szkoły powszechnej. Ważniejszy od Lwowa był dla niego jednak komunizm, który wyssał z mlekiem matki. Helena Michnik - aktywistka Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej “Życie” - po 1945 r. była nauczycielką w Korpusie Kadetów KBW i autorką stalinowskich podręczników do historii. Ojciec - komunista zginął w stalinowskich czystkach lat 30. Przyrodni ojciec - Ozjasz Szechter został przed wojną skazany za antypolską działalność w nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Po “wyzwoleniu” był kierownikiem Wydziału Prasowego Centralnej Rady Związków Zawodowych i zastępcą redaktora naczelnego “Głosu Pracy”. Wszystko to sprawiło, że Stefan Michnik też zapragnął służyć komunistycznej ojczyźnie. Nie bez znaczenia był zapewne również fakt, że razem z braćmi: Jerzym (późniejszy elektryk i emigrant do Stanów Zjednoczonych) i Adamem (późniejszy naczelny “Gazety Wyborczej”) mieszkał przy alei Przyjaciół 9/13, w sąsiedztwie wysokich funkcjonariuszy PZPR i MBP. Komunistyczną karierę rozpoczął w Związku Walki Młodych, potem był Związek Młodzieży Polskiej, PPR i w końcu PZPR. Partia umożliwiła mu również karierę zawodową: laborant-elektryk elektrowni warszawskiej został przyjęty do Oficerskiej Szkoły Prawniczej w Jeleniej Górze… Bo elektrykiem, tak jak brat Jerzy, pozostawać nie zamierzał.
“Argument przeciwko Adamowi” Dziś Stefan Michnik twierdzi, że przeszłość jest jego prywatną sprawą. W wywiadzie dla “Nowej Gazety Polskiej” – szwedzkiego dwutygodnika polonijnego w 1999 r. z rozbrajającą szczerością mówił: “Kogo dotyczyły te sprawy, to ja nie pamiętam. To są stare rzeczy”, i dodawał: “Moje nazwisko pojawiło się w prasie w 1969 r. jako argument przeciwko Adamowi”. Najpoczytniejszemu szwedzkiemu dziennikowi “Dagens Nyheter” powiedział: “Wierzyłem, że służę swojemu krajowi. Dziś widzę, że zostałem oszukany”. Dopiero w Szwecji miał zrozumieć, że orzekał na podstawie wymuszonych przez UB zeznań. Czy rzeczywiście przez większość swojego życia był nieświadomy? Przecież należał do - jakby nie patrzeć - inteligenckiej rodziny. Stefan Michnik nigdy nie przyznał się do winy, nigdy nie przeprosił swoich ofiar i ich rodzin. Szwedzkie gazety szybko podchwyciły, że zarzuty wobec Stefana mają zaszkodzić Adamowi. I są one oczywiście podszyte polskim antysemityzmem - dlatego po całym świecie ściga się tylko oprawców pochodzenia żydowskiego: Helenę Wolińską-Brus, Salomona Morela. Przypomnijmy tylko, że ani krwawej stalinowskiej prokurator, ani okrutnego komendanta ubeckich obozów, nie udało się sprowadzić do kraju i osądzić. Wolińska zmarła w Wielkiej Brytanii, Morel w Izraelu.
Mord na Machalli Pracę w Wojskowym Sądzie Rejonowym (WSR) w Warszawie rozpoczął 27 marca 1951 r. Już dwa tygodnie później skazał na dożywocie żołnierza Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Stanisława Bronarskiego, ps. “Mirek”. Jego ofiarami byli również żołnierze AK, NSZ, WiN, działacze niepodległościowi. Zarzuty: szpiegostwo, próba obalenia przemocą ustroju, spisek w wojsku. W tej ostatniej kategorii chyba najsłynniejszą sprawą z udziałem Michnika, zakończoną wyrokiem śmierci, pozostaje proces mjr. Zefiryna Machalli – przedwojennego oficera, żołnierza Września, wywiezionego następnie do ZSRR, potem w PSZ na Zachodzie, od 1947 r. w Sztabie Generalnym WP. Podczas ostatniego widzenia z żoną Machalla mówił, że jest niewinny, że zeznania zostały na nim wymuszone. Michnik nie zgodził się na dopuszczenie do procesu obrońcy. Machalla został rozstrzelany 10 stycznia 1952 r. - bezpieka pochowała go potajemnie na tzw. Łączce (dzisiejsza kwatera cmentarza wojskowego na Powązkach). Żona, Zofia Machalla, długo nie mogła uwierzyć w jego śmierć. Czy to morderstwo też jest prywatną sprawą Stefana Michnika?
Imponująca walka klasowa O roli Michnika w innym procesie – redaktora naczelnego “Przeglądu Kwatermistrzowskiego” płk Romualda Sidorskiego, mówił inny stalinowski sędzia - płk Mieczysław Widaj: “Z rozmowy wywnioskowałem, że jest święcie przekonany o winie oskarżonego na podstawie przeprowadzonych na rozprawie dowodów [Sidorski nie przyznał się do rzekomej działalności szpiegowskiej – przyp.red.]. Ze mną wówczas tow. Michnik nie rozmawiał jako człowiek, który ma chociażby cień wątpliwości”. Stefan Michnik dostąpił nawet zaszczytu orzekania w sprawie, którą prowadziła Helena Wolińska. Tadeuszowi Jędrzejkiewiczowi (oskarżonemu o działalność kontrrewolucyjną w Szkole Morskiej w Gdyni) udało się jednak ujść z życiem - mimo dwukrotnej kary śmierci wyrok złagodzono mu do 10 lat więzienia. W 1956 r., podczas narady partyjnej, Michnik tłumaczył się: “Nam wtedy imponowało powiedzenie o zaostrzającej się walce klasowej i nieprawdę powie ten, kto by twierdził, że wtedy z niechęcią rozpatrywał te sprawy. Ja wiem, że raczej ludzie garnęli się do tych spraw, sam muszę przyznać, że kiedy dostałem pierwszy raz poważną sprawę, to nosiłem ją przy sobie i starałem się, żeby mi tej sprawy nie odebrano”.
Dyktatura proletariatu Na tym nie koniec “państwowotwórczej” pracy Michnika. W podaniu do Oficerskiej Szkoły Prawniczej, która przez 18 miesięcy przysposobiła go do roli sędziego wojskowego, napisał: “do OSP chcę wstąpić dlatego, że szkoła ta kształci tych, którzy będą realizować dyktaturę proletariatu w praktyce”. Tę dyktaturę realizował potem dwutorowo - w swoim orzecznictwie i donosach na kolegów do Informacji Wojskowej jako TW “Kazimierczak”. Jako kierownik gabinetu metodycznego “Fakultetu Wojskowo-Prawniczego” w Akademii Wojskowo-Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego uczył innych funkcjonariuszy komunistycznej “sprawiedliwości”. Aby pogłębić swoją wiedzę studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Nigdy go jednak nie skończył, ze względu na natłok pracy… 26 lipca 1957 r. kapitan Michnik został przeniesiony do rezerwy. To jedyna kara, jaką poniósł. Na krótko zatrudnił się w adwokaturze warszawskiej. Potem płynnie przeszedł do wydawnictw MON, gdzie został redaktorem. Tak było aż do 1968 r., kiedy wyrzucono go z pracy i z PZPR. W 1969 r. wyjechał do Szwecji. Wcześniej starał się o wizę do USA (w Nowym Jorku od 1956 r. mieszkał jego brat Jerzy), ale amerykańskie władze odmówiły ze względu na jego komunistyczną przeszłość. Z kolei Szwecja okazała się przyjazna dla 2500 Żydów, którzy w latach 1969-1971 przyjechali tam z Polski.
Aż do emerytury w połowie lat 90. Michnik pędził spokojne życie bibliotekarza na uniwersytecie w Uppsali. W latach 70. zyskał uznanie polskiej emigracji: współpracował z Radiem Wolna Europa, publikował - pod pseudonimem “Karol Szwedowicz” - w paryskiej “Kulturze”. Tak jak Helena Wolińska-Brus - popierał “Solidarność”. Pomysł ucieczki z Polski okazał się dla Stefana Michnika, podobnie jak dla innych stalinowskich zbrodniarzy, zbawienny. Od lat nowe ojczyzny chronią ich przed “polskim antysemityzmem”. Tadeusz M. Płużański

Nowa komisja Laska ma wsparcie Tuska – to dopiero będą fantasmagorie. Pięć pytań do premiera

Dla Macieja Laska to będzie wyjątkowy rok. Okazało się, że raport, pod którym złożył swój podpis pamiętnego lata 2011 roku nie został uznany za wiarygodny przez polską opinię publiczną. Co innego rosyjską... Okazało się też, że znalazło się paru zapaleńców, którzy ślęczeli nad oficjalnymi danymi przedstawionymi przez zespół Jerzego Millera, znaleźli w nich mnóstwo nieścisłości, wykonali swoje badania (jako pierwsi), doszli do radykalnie odmiennych wniosków niż eksperci rządowi i odważyli się je publicznie głosić. Okazało się wreszcie, że mimo ponad 30 miesięcy zapewnień o dokładaniu starań, przeprowadzaniu analiz i doskonałej współpracy z rosyjskimi partnerami, Polacy nie chcą zgodnie uwierzyć, że 10/04 zdarzyła się zwykła katastrofa spowodowana przez wygodnych-bo-martwych-sprawców – pilotów. Maciej Lasek dostał, więc nowe zadanie, bo nie uwierzę, że to autorska inicjatywa jego i jego kolegów z komisji. Musi zrobić wszystko, by skompromitować kilku naukowców współpracujących z zespołem parlamentarnym. Zadanie to niełatwe, bo przeciwnik jest dużo silniejszy niż będą nam próbowali wmówić eksperci od propagandy. Narracja nowej komisji, dla której wsparcie właśnie zadeklarował Donald Tusk, będzie skupiać się na atakach wymierzonych w panów Biniendę, Nowaczyka i Szuladzińskiego, a przede wszystkim w Antoniego Macierewicza. O tym, że stoi za nimi ze swoimi autorytetami, dorobkiem naukowym i dobrym imieniem ponad setka ludzi z tytułem co najmniej doktora (którzy wzięli udział w październikowej naukowej konferencji smoleńskiej w Warszawie) będzie cicho, ciszej, najciszej. Z jednej strony stać więc będą ludzie ryzykujący infamię w środowisku akademickim i odcięcie od finansowania działalności naukowej tylko dlatego, że zdecydowali się na opowiedzenie o swoich wątpliwościach wobec oficjalnie lansowanych tez oraz przedstawili zmuszające do myślenia badania. Z drugiej - „eksperci”, którzy wsławili się np. słyszeniem głosów i przyporządkowywaniem ich losowo wybranym generałom lub też dokonywaniem analizy trajektorii lotu na podstawie zdjęć smoleńskich fotografów-amatorów mających dobre plecy w rosyjskich służbach. W związku z rządową ofensywą i zapowiedzią Donalda Tuska koniecznego tłumaczenia absurdalności „niektórych zarzutów czy fantasmagorii", ciśnie się na usta kilka pytań do pana premiera:

- Dlaczego w swej bohaterskiej walce o prawdę zamiast atakować rodaków z tytułami profesorskimi od dwóch lat lęka się skorzystania z zaakceptowanego przez siebie reżimu prawnego i nie domaga się respektowania konwencji, według której Rosjanie dawno temu powinni byli zwrócić podstawowy dowód w sprawie?

- Dlaczego nie dotrzymał słowa i nie wystąpił o międzynarodowy arbitraż ws. oficjalnego raportu po katastrofie skonstruowanego przez komando Tatiany Anodiny?

- Czy również teraz skorzysta z pomocy Moskwy? Jak w kwietniu 2010 r., gdy rosyjskie papiery zastąpiły zbadanie wraku przez polskich specjalistów. Albo w kolejnych miesiącach, gdy oczekując na sfałszowane dokumenty sekcyjne, prokuratorzy wypełniali zobowiązanie ministrów złożone w Moskwie o nieotwieraniu trumien na polskiej ziemi?

- Jakie badania naukowe ma zamiar zaproponować/sfinansować/odgrzać? Czy wspierana przez niego ekipa zwróci się do prokuratury, by dostarczyła ona masę materiału dowodowego, o który nie postarali się członkowie rządowej komisji przed arcyboleśnie prostym obarczeniem winą pilotów?

- Czy naprawdę wierzy, że kolejna odsłony boju o podtrzymanie oficjalnej wersji na zawsze wymaże z naszej pamięci udowodnione w dokumentach gry z kremlowską administracją na umniejszenie rangi katyńskiej wizyty prezydenta oraz wydaną pamiętnej nocy na smoleńskim lotnisku potulną zgodę na mataczenie przez Rosjan w sprawie przyczyn tragedii? Bo nie mam wątpliwości, że z jego pamięci nie zostanie to wymazane nigdy.

Marek Pyza

NASZ WYWIAD. Prof. Zybertowicz o Bondaryku: Tusk pozbył się go w momencie, gdy udało mu się uzyskać kontr-haki i wytworzona została sytuacja pewnej równowagi Z punktu widzenia państwa prawa nie powinien być w ogóle powołany – mówi o dymisji gen. Krzysztofa Bondaryka z funkcji szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego prof. Andrzej Zybertowicz z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, socjolog i ekspert ds. służb specjalnych, były doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Jarosława Kaczyńskiego ds. bezpieczeństwa narodowego. wPolityce.pl: - Czy to wiadomość z kręgu kolejnych rozgrywek wewnątrz szerokiego aparatu władzy, która dla przeciętnego Polaka nie ma większego znaczenia, czy też coś, czym zwykły obywatel powinien się przejmować? W końcu traci stanowisko szef najpotężniejszej służby specjalnej i można się zastanawiać, czy z bezpieczeństwem państwa na pewno wszystko jest w porządku? Prof. Andrzej Zybertowicz: - Jeśli obywatele nie dostrzegają szkodliwości rządów Donalda Tuska, to żadnych dodatkowych powodów do obaw nie ma. ABW za Bondaryka działała kiepsko i bez Bondaryka to się nie zmieni. Wynikało to z braku woli premiera, by służby uczynić sprawnym organizmem.

W czym przede wszystkim widać tę niską jakość? Nieumiejętność stworzenia takiej tarczy kontrwywiadowczej, która jednocześnie pełniłaby funkcje antykorupcyjne w odniesieniu do kapitału zagranicznego. W wielu sprawach ABW nie podejmowała działań ofensywnych i wyprzedzających. To zrozumiałe i zgodne z logiką TuskoKraju – tajne służby, policja, bądź prokuratura sprawnie działające, są niezgodne z interesami obecnego systemu władzy. To wielopiętrowy system klientelistyczny, oparty na niejasnych powiązaniach biznesowo-korupcyjnych. Praworządnie działające ogniwa państwa podcinają korzenie władzy Platformy i PSL – np. ograniczając praktyki nepotystyczne. Zapotrzebowaniem kierownictwa państwa jest więc, by służby, aparat ścigania i wymiar sprawiedliwości były słabe, niemrawe, nie działały według procedur zgodnych z interesem państwa prawa, bo wtedy polityczno-biznesowa klientela koalicji rządzącej może czuć się bezpiecznie. Stąd m.in. dymisja Mariusza Kamińskiego z funkcji szefa CBA.

Co zatem takiego stało się w ostatnim czasie, że interes ludzi władzy się zmienił i można – czy raczej trzeba – było Bondaryka odwołać? Moim zdaniem Donald Tusk dostał Bondaryka od jednego z oligarchów jako wiano, które musiał przyjąć w zamian za poparcie w drodze po władzę. Wiano było przydatne w okresie stabilizacji władzy. Ale wpływowy polityk nie chce mieć pod bokiem zbyt potężnego podwładnego – bo przestaje on być podwładnym. Zbyt silny szef tajnej służby jest niewygodny, bo kumuluje wiedzę hakową i tworzy sieci lojalnych wobec siebie osób. O Bondaryku mówiono, że starał się zbudować największą w Polsce bazę hakową. Sądzę, że Tusk pozbył się go w momencie, gdy udało mu się uzyskać kontr-haki i wytworzona została sytuacja pewnej równowagi. Zapewne obaj mają w rękach instrumenty wystarczające do zaciśnięcia pętli na szyi drugiego, więc raczej nie będą tego robili.

W sferze oficjalnej wszystko rozbije się o planowane zmiany w ABW? Tak, będą zapewne puszczane przecieki o tym, że jakiś element reformy Bondarykowi nie odpowiadał. To moje przypuszczenia, bo nie mam aktualnych informacji z kancelarii premiera i ABW.

A były lepsze momenty, by szefa ABW zdymisjonować? Z punktu widzenia państwa prawa nie powinien być w ogóle powołany. Nie tylko dlatego, iż premier Tusk nie uzyskał wymaganej opinii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale także ze względu na wcześniejsze biznesowe uwikłania Bondaryka. Od pierwszych dni było też jasne, że powinien być niezwłocznie odwołany – okazało się bowiem, że jest w konflikcie interesów. Niebawem po jego nominacji „Newsweek” informował, że Bondaryk okazał zainteresowanie postępowaniami prowadzonymi wobec jednego z oligarchów, dla którego wcześniej pracował. Jeśli tajna służba rozpracowuje jakiś podmiot gospodarczy jednego z oligarchów i okazuje się, że jego przedstawiciel ma kierować tą służbą, to mamy rażący konflikt interesów. Kolejny konflikt interesów polegał na tym, że Bondaryk pracował dla jednego z operatorów telekomunikacyjnych, podczas gdy ABW ustawowo musi monitorować wszystkich operatorów z tej branży. A zatem osoba związana z jednym z podmiotów uzyskuje wgląd w tajne informacje o konkurencji, co jest niezgodne z zasadami ładu korporacyjnego. Gdyby polski kapitalizm był okrzepły i działał zgodnie z zasadami tzw. corporate governance, to wszyscy pozostali operatorzy natychmiast powinni głośno protestować. Fakt, że tego nie zrobili, pokazuje, jak patologiczny, klientelistyczny mamy kapitalizm. To, że tym wszystkim sprawom media głównego nurtu nie nadały odpowiadającej im rangi jasno pokazuje, że pełnią rolę usługową wobec systemu władzy i wpływów establishmentu III RP.

Więcej – Bondaryk już jako szef ABW otrzymywał gigantyczne wynagrodzenie od tego operatora. Większe od zarobków jako szefa tajnej służby. To kolejny przejaw konfliktu interesów. Dalej – odchodząc z owej firmy podpisał zobowiązanie, że nie będzie ujawniał jej tajemnic. A przecież jako szef Agencji miał obowiązek prześwietlać wszystkie podmioty w sektorze teleinformatycznym pod kątem możliwych zagrożeń. Jak miało się to zobowiązanie do powinności szefa ABW? W zakresie działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest dbanie o bezpieczeństwo ekonomiczne i teleinformatyczne państwa. Niech pan sobie wyobrazi, że szefem wywiadu zostaje ktoś, kto podpisał zobowiązanie z władzami jakiegoś kraju, że nie będzie przenikał jego tajemnic. Czy taki człowiek mógłby zostać szefem wywiadu?

Co teraz stanie się z Krzysztofem Bondarykiem? Wykorzysta doświadczenie biznesowe? Jeśli prawdziwa jest informacja, że nie tak dawno zrobił doktorat na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, prawdopodobnie przyda mu się on do uzyskania synekury w jakiejś organizacji międzynarodowej, np. NATO-wskiej lub unijnej.

Może liczyć na wierchuszkę PO w zabieganiu o taką funkcję? Bez wątpienia. Przez ostatnie pięć lat na pewno wyświadczył wiele przysług i może liczyć na odwdzięczenie się.

Na ile dziś jego wiedza – bądź wiedza ludzi z nim powiązanych – może stać się niebezpieczna? W dużym stopniu. W III RP nikt tak długo jak on nie był szefem tajnej służby. A w latach 1990-1996 był szefem delegatury UOP w Białymstoku, później również wiceministrem spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka. Już wtedy przypisywano mu skłonności do gromadzenia haków. Poza tym nie można wykluczyć, że w okresie kierowania przez niego ABW na bazie zasobów tej instytucji były prowadzone operacje specjalne i powoływano firmy „przykrywkowe”, o których posiada unikalną wiedzę. Wiedzę i kontakty wciąż nadające się do wykorzystania – np. w operacjach gospodarczych.

Czyli możemy teraz oczekiwać – po tym przesileniu… nie widzę żadnego przesilenia. Jak dotąd rzecz wygląda na „dżentelmeńską” umowę, według której strony nie będą sobie robiły krzywdy.

Nie spodziewa się pan żadnego festiwalu przecieków, jakiejś formy gry hakami? Raczej nie. Gdyby do tego doszło, oznaczałoby to, że jednej ze stron puszczają nerwy. Jako strony postrzegam Bondaryka z jego środowiskiem biznesowo-służbowym oraz grupę współpracowników premiera Tuska z ministrem Jackiem Cichockim.

Jak z dzisiejszej perspektywy patrzy pan na operację ABW w sprawie Brunona K. i spektakularny sposób jej przeprowadzenia? Ta sprawa chyba ułatwiła Tuskowi pozbycie się Bondaryka. Pokazała, że ABW pod jego kierownictwem nie potrafiła prowadzić operacji subtelnie; szyła zbyt grubymi nićmi. Przypomnijmy sobie wystąpienie na konferencji prasowej prokuratora najwyraźniej zaprzyjaźnionego z ABW i zwróćmy uwagę na wady prawne tej operacji. Jeśli prawdziwa jest teza Andrzeja Kowalskiego, iż tego typu operacja specjalna nie mogła być prowadzona bez nadzoru prokuratorskiego, to uczciwe media powinny ją prześwietlić wielokrotnie głębiej niż sprawę gruntową prowadzoną przez CBA. Również takie kwestie jak zaniedbania w ABW przy wyjaśnianiu pewnych okoliczności katastrofy smoleńskiej – np. wady prawne dokumentów wysyłanych w związku z badaniem telefonów ofiar katastrofy – dowodziły, że ta „firma” nie działała dobrze. Być może na tyle kiepsko, że Tuskowi łatwiej było nacisnąć na Bondaryka, by skłonić go do dymisji. Rozmawiał Marek Pyza

Kiszka i pasztetowa, czyli dziurawy materac Zniknął gdzieś energetyzm Donalda Tuska, który budził przecież niemały aplauz kobiet biznesu i młodych nauczycielek z wielkich miast. Zgasł, oklapł, premier wygląda dziś jak dziurawy materac. I tu nie chodzi o sam wygląd. Czy ja jestem podobny do Bronisława Komorowskiego? Hm...odpowiedź na tak postawione pytanie wydaje się być prosta i nie podlegająca żadnej dyskusji: każdy chciałby być podobny do Prezydenta swojego państwa. – Popatrz Zośka! Komorowski jedzie tramwajem! – usłyszałbym za sobą, gdybym był podobny do gospodarza naszej III RP. Ale nie jestem, niestety, tak jak wielu innych nie jest. Albo, czy ktoś chciałby być tak rycerski z wyglądu jak Daniel Olbrychski? No przecież każdy by chciał, bez złośliwości, bo Pan Daniel jako Kmicic był oficer niczego sobie, jak mówiły sąsiadki z mojej wiekowej kamienicy. A jednak dziś, nie słychać nic o tym, powszechna tęsknota bycia podobnym do wielkich gwiazd polityki czy dużego ekranu, jest gdzieś skrywana, chowana pewnie po laptopach, po jakichś zakamarkach dziewczęcych pokoi, które tylko wieczorem, gdy rodzice już śpią, sięgają po najnowszy numer „Newsweeka” i rozpalone do białości, z wypiekami na twarzy czytają ostatni wywiad Tomasza Lisa z głową państwa i myślą o jego pulsujących wąsach, prezydenta oczywiście, nie redaktora, bo ten ich nie ma. Tak to chyba jest, bo przecież nie wierzę, żeby tak nie było. Zawsze tak było. To niemożliwe, natura ludzka jest niezmienna. Pod koniec lat sześćdziesiątych, chłopcy i dziewczęta z II c, tacy jak ja, wykupywali w kiosku „Ruchu” małe lusterka, żeby nie tylko latem puszczać z nich „zajączki”, ale także po to, by na odwrocie zobaczyć zdjęcia Gregory Pecka, albo Sophie Loren. Był po prostu lepszy klimat dla gwiazd. Do tak popularnego znowu od wczoraj Edwarda Gierka, większego zaciągu chęci bycia podobnym do niego lub bycia takim jak on, co prawda nie było, ale szacun klasy robotniczej na początku swoich rządów miał. Dziewczęta w szkole, bez taryfy ulgowej dla chłopaków, mówiły wprost że z Delonem od razu pojechałyby nad morze, albo z Klenczonem na Mazury. A teraz? Kiszka i pasztetowa, nic więcej. Jest problem i to wcale nie taki błahy. Utożsamianie się z wielkim politykiem, autorytetem, chęć dorównania mu, kiedy już dorosnę, daje moc wielkiej, pozytywnej energii. Tymczasem, co my mamy dziś w Polsce? Ikona autorytetów III RP, Władysław Bartoszewski, jest już człowiekiem sędziwym, tymczasem wiadomo przecież nie od dziś, że gwiazda polityki musi być dość młoda, tak jak dajmy na to Obama, na przykład. Być jak Obama, to na pewno jest marzenie wielu amerykańskich chłopców. O kim ma marzyć dziś kilkunastoletnia dziewczyna, kto z ludzi polityki, ma być dla niej jak Ojciec, jak drogowskaz? Waldemar Pawlak odszedł, jak kończy Leszek Miller nie wiadomo, więc może Janusz Palikot? Gdyby budził aplauz młodych kobiet i w ogóle młodzieży obojga płci, to i dziś wpłacaliby ze swoich skromnych stypendiów na jego rzecz - po dziesięć, piętnaście, dwadzieścia tysięcy złotych, a przecież już nie wpłacają. Zniknął gdzieś energetyzm Donalda Tuska, który budził przecież niemały aplauz kobiet biznesu i młodych nauczycielek z wielkich miast. Zgasł, oklapł, premier wygląda dziś jak dziurawy materac. I tu nie chodzi o sam wygląd, bo przecież można się zapytać: a Kaczyński? Cóż, sęk w tym, że z niego promieniuje ostatnio dziwny spokój, pewność siebie. Klasa rządząca natomiast jest rozdygotana, nawet sam Radek T. Zupełnie przegapił swoją szansę Roman Giertych. Przecież jego kultowe spojrzenie rozrywało swego czasu serce każdej młodej damy. Do tego mecenas, myśliciel, młody i wysoki, miał wszystkie atuty, by zostać liderem, autorytetem, ikoną polityki na dekadę, albo i dwie. Chyba, że panuje jakaś społeczna psychoza krycia się ze swoimi tęsknotami i marzeniami. Jestem bowiem przekonany, że wszystkie młode Polki chciałyby być tak bystre jak Hanna Gronkiewicz –Waltz, czy tak nowoczesne jak Anna Grodzka. Podobnie, jak trzydzieści lat temu, chodzi o pewien duchowy ideał, o intelekt, a nie tylko o piękne kształty Loren. Moje pokolenie marzyło o tym, by pisać tak znakomite powieści jak Heller, Barth, czy Witkacy, teraz młode kobiety pragną choć przez moment doznać tego samego olśnienia, jakiego na co dzień doznaje Prezydent Warszawy. Tak musi być, tak na pewno jest. Hanna, mówiąc metaforycznie oczywiście, wisi na każdej domowej makatce. Kiedy niebywałe wręcz zmęczenie nachodzi studentkę I roku matematyki, wtedy na pewno spogląda w mądre oczy Hanny. A kiedy już je widzi, to z błyskiem we własnych oczach, zaczyna wreszcie miażdżyć nierozmiażdżone do tej pory całki, jedna po drugiej. Zacznijcie w końcu mówić ludzie o swoich wielkich autorytetach w III RP, bo Ona się skończy i niczego już się nie dowiemy.  GrzechG

"Komisja Laska" będzie odkłamywać Smoleńsk. Najpierw przesłucha Macierewicza? Byli członkowie komisji Jerzego Millera, którzy badali przyczyny katastrofy smoleńskiej, chcą teraz odbrązawiać hipotezy o zamachu i sztucznej mgle. Premier Tusk jest za - pisze Anita Czupryn. Wokół powstania zespołu ekspertów, których celem miałoby być wyjaśnianie szerokiej opinii publicznej kwestii związanych z katastrofą smoleńską, w krótkim czasie narosło wiele mitów, a fakty mieszają się ze spekulacjami. Po pierwsze media ogłosiły, że będzie to komisja do walki z "zamachowymi" teoriami i smoleńską propagandą PiS. Po drugie podały, że jej trzon będą stanowić członkowie komisji Millera, która wyjaśniała przyczyny smoleńskiej katastrofy, a szefem będzie pomysłodawca - Maciej Lasek, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Po trzecie, że "komisja Laska" zacznie działać już w połowie stycznia. I po czwarte w końcu pewnym miało być i to, że pierwszą osobą, którą "komisja Laska" przesłucha, będzie Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską. Politycy PiS i środowiska związane z partią Jarosława Kaczyńskiego natychmiast okrzyknęli tę ideę jako "komisję do walki z Macierewiczem". Jej przyszłą działalność skrytykowała też część smoleńskich rodzin, z góry zakładając, że celem ekspertów będzie oskarżanie zmarłych i generalnie zaciemnianie, a nie wyjaśnianie. Spróbujmy więc oddzielić ziarno od plew i ustalić podstawowe fakty. A wyglądają one następująco: 18 grudnia przewodniczący PKBWL Maciej Lasek (był wiceprzewodniczącym w komisji Jerzego Millera) w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" w trybie przypuszczającym oznajmił, że może trzeba powołać zespół składający się z ekspertów z komisji Millera, który by tłumaczył zdezorientowanemu społeczeństwu, gdzie leży prawda o Smoleńsku. Zespół (nie komisja!), zająłby się weryfikowaniem i ocenianiem pojawiających się różnych hipotez na temat katastrofy. Następnie głos w tej sprawie zabrali kolejno: szef kancelarii premiera Tomasz Arabski, minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, a także Jerzy Miller, obecnie wojewoda małopolski. Wszyscy oni stwierdzili, że powstanie takiego zespołu jest potrzebne i będą go wspierać. Jerzy Miller obiecał też, że wystąpi do premiera z wnioskiem, aby eksperci mogli korzystać z materiałów prac jego komisji, które po zakończeniu i ogłoszeniu raportu powędrowały do archiwum inspektoratu ds. bezpieczeństwa lotów w MON i od tej pory żaden członek komisji nie ma do nich dostępu. Wreszcie swoje stanowisko przedstawił premier Donald Tusk, który na wczorajszej konferencji prasowej zadeklarował, również w tonie przypuszczającym, że jeśli taki zespół powstanie, to może liczyć na jego pomoc, a samą inicjatywę pochwalił. - Uważam, że to jest bardzo dobra inicjatywa, aby ludzie kompetentni, nie tylko członkowie komisji, tworzyli taki zespół permanentnego reagowania po to, żeby wyjaśniać - powiedział Donald Tusk.
Eksperci, jego zdaniem, mieliby za zadanie tłumaczyć opinii publicznej, że tezy formułowane w oparciu o fałszywą interpretację faktów albo bez związku z nimi są bałamutne. Mają więc nie tylko prawo, ale też obowiązek cierpliwie i każdego dnia tłumaczyć Polakom absurdalność niektórych zarzutów i fantasmagorii. Ale, jak zaznaczył szef rządu, nie ma tu mowy o powołaniu komisji rządowej ani kontynuowaniu prac komisji Millera. O genezie powstania tego pomysłu mówi w rozmowie z "Polską" Maciej Lasek: - W gronie byłych członków komisji Jerzego Millera już od zakończenia prac komisji dyskutowaliśmy na temat tego, jak prezentować spójną politykę informacyjną. Stwierdziliśmy, że dalszy brak naszej reakcji na coraz śmielsze i oderwane od rzeczywistości hipotezy na temat katastrofy smoleńskiej doprowadzą do sytuacji, że już nikt nie będzie wiedział, co było jej przyczyną. Trzeba coś z tym zrobić. Przewodniczący PKBWL przyznaje, że członkowie komisji Millera po ogłoszeniu raportu liczyli na to, że fakty same się obronią. Ale tak się nie stało. - Popełniliśmy błąd - mówi dr Lasek. - Po półtora roku milczenia z naszej strony zaczęły pojawiać się ekspertyzy nietrzymające się kupy, pozbawione logiki, a dziennikarze tego nie zauważają. To Hyde Park, a nie dziennikarstwo. Poważnie wyglądający człowiek, z tytułami naukowymi, mówi o dwóch wybuchach i sztucznej mgle, a po drugiej stronie nie ma nikogo. Fantastyczne hipotezy i radykalizujące się poglądy zaczęły rodzić się w drugą rocznicę katastrofy smoleńskiej i mamy do czynienia z narastaniem tej atmosfery - uważa dr Lasek. A efektem tej atmosfery są sondaże, z których wynika, że 40 proc. Polaków wierzy w zamach smoleński, a 60 proc. domaga się powołania międzynarodowej komisji. O ile łatwo jest uzyskać informacje na temat celów zespołu, o tyle już trudniej o konkrety. Choćby takie, na jakim etapie są przygotowania do jego powołania i w jakim miejscu będzie on działał. - Projekt i harmonogram działań zespołu przekazaliśmy do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów już jakiś czas temu - mówi w rozmowie z "Polską" Maciej Lasek. I dodaje: - Na razie tylko w wąskim zakresie analizowaliśmy aspekty prawne powstania zespołu, w ramach Ustawy o Radzie Ministrów. Wygląda na to, że jest to możliwe. Analizy prowadzą też prawnicy z kancelarii premiera. Maciej Lasek nie ukrywa jednak, że jest podstawowy problem, który wynika z tego, że zgodnie z przepisami cały materiał na podstawie którego powstał raport komisji (w lipcu ubiegłego roku) i protokół wojskowy z załącznikami liczący tysiąc stron (opublikowany miesiąc później) po zakończeniu prac trafił do archiwum.

- Brakuje nam więc dziś konkretnych dowodów, jak na przykład zdjęć zrobionych przez ekspertów określonego dnia o określonej godzinie i innych dokumentów. Aby móc polemizować z osobami, które mają inny pogląd na przyczynę katastrofy, zadawać pytania i oczekiwać rzetelnej odpowiedzi, należy konfrontować hipotezy z faktami i na tej podstawie publikować komunikaty - mówi przewodniczący Lasek. Zespół byłby też miejscem służącym dziennikarzom, którzy mają trudności z odczytaniem raportu i będą mogli zadawać pytania ekspertom. Założeniem jest też i to, że byłby on odseparowany od polityków, a prezentować będzie opinie spokojnie, w sposób rzeczowy, bez zacietrzewienia. Jak się dowiedziała "Polska", rzeczywiście trzon zespołu ma się składać z byłych członków komisji Millera i niewykluczone, że to Maciej Lasek zostanie jego przewodniczącym. Choć on sam deklaruje, że nic jeszcze na ten temat nie wie. Zespół miałby też zapraszać osoby ze środowisk akademickich, członków stowarzyszenia pilotów, dziennikarzy specjalistycznych. Jak twierdzi przewodniczący PKBWL, wielu już się zgłasza, chcąc się włączyć w pracę zespołu, aby popularyzować prawdę o katastrofie. - Obszar współpracy z ekspertami jest duży - oznajmia Maciej Lasek. Mają to być akademicy z uczelni cywilnych i wojskowych takich jak Politechnika Warszawska, Wrocławska, Wojskowa Akademia Techniczna, Wyższa Szkoła Oficerska w Dęblinie czy Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych. Nie wiadomo, gdzie to, na razie jeszcze wirtualne, ciało miałoby znaleźć swoje miejsce. - Na razie to zespół bez ziemi, nieprzypisany ani do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, ani do MON. Nie może też być umieszczony w Ministerstwie Transportu (gdzie mieści się Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych) - potwierdza przewodniczący. Przyszli członkowie zespołu odnieśli się też do debaty, na jaką ekspertów premiera Tuska serdecznie zaprasza Antoni Macierewicz, a która ma się odbyć 5 lutego. Mają być na niej obecni m.in. profesorowie Wiesław Binienda, Kazimierz Nowaczyk, głoszący teorię, że gdyby skrzydło samolotu uderzyło w brzozę, toby ją ścięło i że kadłub tupolewa został rozpruty.
- To, co chce zrobić Antoni Macierewicz, przypomina Big Brothera - uważają, dodając, że nie sądzą, aby się na tym spektaklu pojawili. Ale kiedy ich zespół już powstanie, chcą zaprosić profesorów Biniendę i Nowaczyka na rozmowy, bez udziału mediów i polityków. - Nic im się nie stanie, jeśli przyjdą, a my wysłuchamy, na podstawie jakich dowodów prezentują swoje hipotezy. My mamy dowody niezaprzeczalne: samolot zderzył się z brzozą, załoga nie reagowała na działania. Nie sądzę, aby ludzie z tytułami naukowymi trwali w błędzie, jeśli przedstawimy pełen zestaw dowodów, który daje rzeczywisty wynik - dopowiada Maciej Lasek. Anita Czupryn

Totalna demolka wokół służb Pozbawienie uprawnień operacyjnych i śledczych, odsunięcie od śledztw korupcyjnych i gospodarczych – to tylko niektóre kompetencje odebrane ABW przez Donalda Tuska. – Odwołanie Bondaryka wzmacnia wpływ premiera na służby specjalne – uważa prof. Andrzej Zybertowicz. Bomba, którą była dymisja szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego gen. Krzysztofa Bondaryka, eksplodowała w środę wieczorem. Według ekspertów zajmujących się tematyką służb specjalnych premier Donald Tusk wykorzystał rozgrywkę z ABW do osłabienia Agencji i ograniczenia jej uprawnień. Dlatego Krzysztof Bondaryk złożył dymisję. Na pewno jednak to nie koniec kariery byłego już szefa ABW. Z naszych informacji wynika, że generał może niebawem zająć ważne stanowisko państwowe w otoczeniu prezydenta Bronisława Komorowskiego, prawdopodobnie w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, które od 2 lutego br. nie ma wiceszefa. Natomiast ws. przecieków dotyczących szczegółów reformy ABW wyłania się obraz Agencji jako służby pozbawionej wielu kompetencji, w tym uprawnień śledczych. Miałyby być zachowane jedynie w trzech wypadkach: sprawach antyterrorystycznych, ochrony informacji oraz dotyczących ekstremizmu. Ponadto szef ABW miałby być podporządkowany ministrowi spraw wewnętrznych, a nie jak dotychczas bezpośrednio premierowi.

To ewidentna degradacja mówi były szef Agencji prokurator Bogdan Święczkowski.
– Obecnej formacji rządzącej, przy jej stopniu uwikłania w różnego typu zależności, także biznesowo-korupcyjne, nie są potrzebne sprawne, niezależne służby – mówi prof. Andrzej Zybertowicz, ekspert ds. służb specjalnych. 
Katarzyna Pawlak

PO, SLD i RP nie chcą wysokiej komisji obywatelskiej ws. Smoleńska. Projekt uchwały przepadł Kluby PO, SLD i Ruchu Palikota opowiedziały się w czwartek za odrzuceniem projektu uchwały Solidarnej Polski dot. powołania, złożonej z ekspertów, wysokiej komisji obywatelskiej do wyjaśnienia przebiegu katastrofy smoleńskiej. Posłowie PSL - jak zapowiedział przedstawiciel tej partii - będą głosować w tej sprawie "zgodnie ze swoim sumieniem i poglądem". Klub PiS jest gotów poprzeć projekt, ale pod warunkiem uwzględnienia w pracach wysokiej komisji ustaleń ekspertów parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Za powołaniem komisji jest SP. Zgodnie z projektem uchwały komisja miałaby dysponować wszystkimi uprawnieniami komisji śledczej, a także uprawnieniem do zwracania się do państw trzecich, organizacji i instytucji międzynarodowych o współpracę w zakresie swojego działania oraz powoływania biegłych, w tym obywateli państw trzecich. Podczas debaty w Sejmie poseł sprawozdawca Witold Pahl (PO) podkreślił, że sejmowa komisja ustawodawcza opowiedziała się w połowie listopada za odrzuceniem projektu uchwały. Przypomniał, że wobec propozycji SP pojawiły się wątpliwości ze strony m.in. Biura Analiz Sejmowych. Jerzy Kozdroń (PO) przekonywał, że projekt ma wiele wad konstytucyjnych, które wykluczają możliwość jego przyjęcia. "Proponuje się powołanie wysokiej komisji obywatelskiej z uprawnieniami komisji śledczej i wedle ustawy o komisji śledczej. Konstytucja mówi wyraźnie, że skład komisji śledczej tworzą wyłącznie posłowie" - argumentował.

Wtórował mu poseł SLD Tadeusz Iwiński. Zwrócił uwagę, że wysoka komisja miałaby niezwykle szerokie kompetencje, co powoduje, że projekt jest niezgodny z konstytucją, m.in. z art. 111 mówiącym, że Sejm może powołać komisję śledczą do zbadania określonej sprawy. Podobne stanowisko zajął poseł Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Podkreślił, że uchwała "zawiera wiele nieścisłości prawnych, żeby nie powiedzieć byków prawnych". Według niego sam pomysł powołania wysokiej komisji jest nierealny.

"Nierealne jest powołanie komisji przy Sejmie, która będzie poza sporami. Jest to tak samo realne jak to, że poseł Armand Ryfiński uda się z pieszą pielgrzymką do Częstochowy" - powiedział. Tę wątpliwość podzielił Franciszek Stefaniuk (PSL). "Czy jest taka możliwość, by powołać komisję w składzie zaakceptowanym przez wszystkie strony sporu? Wszyscy oczekują dziś prawdy, ale czy jest taka prawda, która będzie uznana przez wszystkich?" - pytał. Zaznaczył, że posłowie PSL będą głosować nad projektem "zgodnie ze swoim sumieniem i poglądem". Inne stanowisko zajął Antoni Macierewicz (PiS). Zaznaczył, że klub PiS jest gotów głosować przeciwko odrzuceniu projektu po uzyskaniu deklaracji jego autorów, że wysoka komisja uwzględni w swych pracach wyniki badań naukowców związanych m.in. z parlamentarnym zespołem ds. zbadania katastrofy smoleńskiej (Macierewicz nim kieruje). Za pozytywy projektu poseł PiS uznał to, że w uzasadnieniu jest m.in. mowa o "niekompetencji" raportu Jerzego Millera ws. katastrofy smoleńskiej. Reprezentant wnioskodawców Ludwik Dorn (SP) podkreślił, że jego klub przedstawił nie projekt ustawy, tylko "uchwały intencyjnej", mówiącej o potrzebie powołania komisji. "Wszelkie rozważania o niekonstytucyjności można odsunąć. PO powiedziała nie, bo nie i powoływała się na obronę konstytucji" - przekonywał. Odpowiadając Macierewiczowi, zacytował fragment projektu uchwały mówiący, że: "członkowie rodzin osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej lub ich upełnomocnieni przedstawiciele powinni mieć prawo do uczestnictwa w pracach komisji w statusie obserwatorów i zgłaszania wniosków dowodowych. Takie prawo powinno przysługiwać przedstawicielom grup posłów". Głosowanie nad wnioskiem o odrzucenie projektu zaplanowano na piątek. Projekt uchwały Solidarnej Polski przewiduje zobowiązanie Sejmu, by w drodze ustawy powołał wysoką komisję obywatelską, której zadaniem byłoby wyjaśnienie przebiegu katastrofy smoleńskiej. Do składu komisji nie mogliby być powołani parlamentarzyści, osoby zatrudnione w administracji rządowej oraz inne osoby czynnie uczestniczące w konfliktach politycznych. Z kolei na wszystkie organy państwa ustawa winna nałożyć obowiązek współpracy z komisją w zakresie jej działania. Biuro Analiz Sejmowych uznało, że "sformułowana w projekcie idea powołania w drodze odrębnej ustawy nowego specjalnego organu państwa (...) nie powinna być uznana za sprzeczną z konstytucją". Jak tłumaczy Biuro, ustawodawca ma bowiem ogólną kompetencję do tworzenia nowych nieprzewidzianych w konstytucji organów państwa. Wątpliwości ekspertów z Biura budzi jednak postulowane w projekcie SP przyznanie takiej komisji wszystkich kompetencji komisji śledczej. Biuro zwraca uwagę, że komisja śledcza jest organem konstytucyjnym i jej legitymacja prawna jest silniejsza niż organów powoływanych na mocy zwykłej ustawy. Sm/(PAP)

8 tematów, o których media nie zapomną w tym roku Kończy się powoli pierwszy „roboczy” tydzień polityczny w nowym roku Ale już teraz można wyróżnić sprawy, o których media nie będą zapominać w 2013. Oto osiem tematów, o których można powiedzieć, że nie znikną z ekranów medialnych radarów  w tym sezonie politycznym. 
Szum wokół Sikorskiego. Dziś w „Polsce The Times” mogliśmy przeczytać kolejny tekst o politycznych ambicjach ministra Sikorskiego i jego (hipotetycznych) partnerów politycznych: Giertycha i Kamińskiego. Szum wokół szefa MSZ , dotyczący jego ambicji prezydenckich (vide jedna z grudniowych okładek „Wprost”) czy też pomysłów na nową partię polityczną  nie ustaje. Spekulacje medialne wokół projektu nazywanego czasami GKS (Giertych-Kamiński-Sikorski) na pewno nie znikną z mediów w tym roku. 
Partia Centrum   O tym, że PSL ma się stać „wielkomiejską partią chadecką” mówi się w Polsce od kilkunastu lat. W nowym roku te spekulacje nabierają nowego impetu z dwóch przyczyn: ambitnych planów nowego prezesa partii oraz sygnałów ze strony PJN. Nie można też zapomnieć o nadchodzących wyborach do europarlamentu. To wszystko sprawia, że o „Partii Centrum” na pewno usłyszymy jeszcze wielokrotnie. 
Zdrowie. Rok temu był to kryzys wokół listy leków refundacyjnych. Później słyszeliśmy o programach lekowych, Centrum Zdrowia Dziecka, a teraz na ekranach radarów jest system eWuś. I chociaż jego start w porównaniu do problemów na początku 2012 z lekami refundowanymi przebiegł gładko, to temat problemów służby zdrowia na pewno będzie wracać – np.  w formie dyskusji  wokół decentralizacji NFZ czy dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.  W styczniu czeka nas jeszcze rytuał odwoływania ministra Arłukowicza. 
Ambicje Grzegorza Schetyny. Od momentu gdy Grzegorz Schetyna został „wielką rezerwą strategiczną Platformy” nie ustają spekulacje na temat jego politycznego powrotu. Schetyna ma w zależności od wersji  - albo rzucić wyzwanie premierowi Tuskowi, albo próbować tworzyć coś nowego. Spekulacje trwają w najlepsze, a im bliżej do wyborów nowych władz w Platformie (i powołania nowego szefa KE) tym będzie ich więcej. 
Kod Smoleński.  Sprawa katastrofy Smoleńskiej zmienia się i mutuje, mimo że w jej „medialnym kodzie DNA” pozostają cały czas niezmienne elementy, jak np. wrak. Teraz mówi się najczęściej o „zespole szybkiego reagowania”, który ma odkłamywać informacje podawane przez Macierewicza i jego zespół. 
Fotoradary. Sprawa fotoradarów ciągnie się od wielu lat, ale 2013 może być jej prawdziwym apogeum.  O medialnej i politycznej żywotności tej kwestii świadczy filmik krążący w sieci, na którym o fotoradarach mówi w 2007 roku Donald Tusk. Rząd ma jednak kilka argumentów – np. cytowany przez "Rzepę" raport, z którego wynika, że śmiertelność na drogach w Polsce spada. 
Partia Kwaśniewskiego. Powrót Kwaśniewskiego do czynnej polityki ogłaszano już wielokrotnie. Najnowszy pomysł to lista do PE i współpraca z Ruchem Palikota, Markiem Siwcem i/lub fragmentami SLD (w dowolnej konfiguracji). Kwaśniewski wraca do polityki od lat, i nie wygląda na to by w 2013 miało się to zmienić. Ale terminarz wyborów to deadline, którego były prezydent nie jest w stanie ominąć. 

Spowolnienie. Kryzys gospodarczy (spowolnienie gospodarcze) w Polsce to temat, który pojawił się na jedynkach gazet już w lecie 2012. Kryzys stał się tematem, który ma sprawić Platformie najwięcej problemów w 2013. Być może zwiększy się rola wskaźników ekonomicznych w bieżącej polityce. Sukces gospodarczej i merytorycznej ofensywy PiS jesienią 2012 pokazuje, że ten temat z całą pewnością będzie jednym z wiodących w tym roku.  

Michal Kolanko

Kalisz: Kwaśniewski uczciwie zarabia pieniądze Aleksander Kwaśniewski i ja mamy poglądy lewicowo-liberalne, wolnościowe, ale o wrażliwości społecznej. I to nijak się ma do tego, że ludzie lewicy wykorzystują swoje umiejętności i wiedzę, by uczciwie zarabiać pieniądze. Dominika Wielowieyska:

Aleksander Kwaśniewski jest doradcą jednego z najbogatszych Polaków, Jana Kulczyka, i otrzymuje za to wynagrodzenie Aleksander Kwaśniewski jest doradcą jednego z najbogatszych Polaków, Jana Kulczyka, i otrzymuje za to wynagrodzenie. Czy to nie jest przeszkodą w powrocie byłego prezydenta do polityki? Ryszard Kalisz, poseł SLD, prawnik, b. szef Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego: - To kuriozalne, że się na ten temat dyskutuje. Aleksander Kwaśniewski jest osobą prywatną, nie pełni żadnych funkcji i może doradzać komu zechce. Trzeba chyba jednak dokonać jednoznacznego wyboru: albo ktoś zajmuje się polityką, albo doradztwem dla konkretnych firm. Tych rzeczy nie można łączyć, bo polityk musi być niezależny finansowo od rozmaitych lobby, których interesy mogą zależeć od decyzji parlamentu czy rządu.
- No, ale prezydent Kwaśniewski póki co niczego nie deklarował, a doniesienia o powrocie do polityki to tylko spekulacje. Gdyby jednak zdecydował się na większe zaangażowanie w politykę, to współpraca z Kulczykiem mogłaby stać się obciążeniem.
- Nie, prezydent Kwaśniewski ma wielki autorytet. A fakt, że ma tak wiele propozycji, jest dowodem na jego wielki profesjonalizm. Jego wiedza i kontakty są niezwykle cenne, to naturalne, że je wykorzystuje. Tym bardziej że państwo polskie oferuje byłym prezydentom kwoty śmiesznie małe, które uwłaczają godności tego urzędu. Jego działalność polityczna nie musi wcale oznaczać, że będzie on pełnił jakieś funkcje publiczne, może być tylko autorytetem wspierającym jakieś przedsięwzięcia. A skoro nie będzie pełnił żadnych funkcji, to nikomu nic do tego, komu doradza i na jakich zasadach. Zresztą jest przyjęte na całym świecie, że byli politycy zajmują się doradztwem. Ale np. przypadek Gerharda Schroedera budził poważne zastrzeżenia. B. kanclerz Niemiec pod koniec swoich rządów podpisał z Rosją umowę o budowie Gazociągu Północnego, a po swoim odejściu z urzędu objął lukratywną posadę w konsorcjum, które ów gazociąg buduje.
- Tego przypadku absolutnie nie można porównywać z sytuacją Aleksandra Kwaśniewskiego. Schroeder podejmował konkretną decyzję w czyimś interesie, a Aleksander Kwaśniewski nie miał wpływu na interesy Jana Kulczyka.
Zna pan pojęcie lewicy kawiorowej? - No jest lewica kawiorowa albo jaguarowa (śmiech).
Ta ostatnia to pan, bo tabloidy właśnie panu wypominały posiadanie jaguara. - No właśnie, ale to czysty populizm, czy polityk lewicowy ma chodzić w garniturze czy też koniecznie nosić strój robotnika w pracy. To jest takie czepianie się głównie ze strony polityków prawicowych. Aleksander Kwaśniewski i ja mamy poglądy lewicowo-liberalne, wolnościowe, ale o wrażliwości społecznej. I to nijak się ma do tego, że ludzie lewicy wykorzystują swoje umiejętności i wiedzę, by uczciwie zarabiać pieniądze. Wyborcza

Owsiak: Eutanazja to pomoc osobom starszym w cierpieniach Demencja, alzheimer. Te choroby dotykają nie tylko seniorów, ale wszystkie osoby, które żyją w ich otoczeniu, często wręcz degradują całe rodziny. W takich momentach pojawia się ostrożnie podejmowany u nas temat eutanazji. Ja bym się nie bał rozpocząć dyskusji na ten temat. Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem – eutanazja dla mnie to pomoc starszym w cierpieniach – mówi w wywiadzie dla Dziennika.pl Jerzy Owsiak przed 21. finałem WOŚP.

Czy czuje się pan stary? Jurek jestem...

No więc, czy czujesz się już stary? Nie, skąd. Choć mam już taki wiek, który za moment będzie uprawniał do przeróżnych ulg. Może przejdę się wkrótce za darmo do kina albo przejadę tramwajem... Ale fizycznie nie czuję się stary. Wiem, że dla młodzieży 60-latek to staruszek. Sam, gdy byłem młodym gościem, też tak myślałem. Ale dziś żyjemy w zupełnie innych czasach! Nie czuję się staro. Ja się czuję cały czas chłopięco. I czasem zdarza mi się nie zauważyć nawet, że minęło już tyle lat. Jeszcze niedawno łapałem się na tym, że przy zamawianiu piwa czekałem, aż mi ktoś każe zamówić zakąskę albo o dowód spyta. A to dlatego, że kiedyś, żeby kupić piwo, trzeba było zamówić do niego zakąskę.

Nie obawiasz że młodzież zobaczy nagle starszego faceta w okularach i pomyśli: co za ramol! Nie, bo ramolem jest się cały czas, niezależnie od wieku. A starość w wykonaniu wielu ludzi może być pozytywna. Mick Jagger, Paul McCartney czy Paul Anka też są seniorami. Ale czy ktoś nazwałby ich ramolami? Chyba nie. Ramole to też osoby, które czynią uwagi. Ja tego nie robię.

Planujesz w ogóle emeryturę? Chcę pracować tak długo, jak będę mógł. Kluczem jest aktywność, to najlepsza emerytura. Mam firmę produkującą programy telewizyjne. Z tego się utrzymuję, bo w fundacji jestem wolontariuszem. Poza tym robię wykłady, jeżdżę po Polsce. Nie narzekam na finanse, to, co mam, wystarcza. Każdy może zobaczyć mój PIT, zresztą jego kopię zamieściłem na blogu. A tym, którzy chcą ze mną gadać o przekrętach, mówię: najpierw pokaż swój PIT, bo ja się z niczym nie ukrywam.

Czyli rządowy plan wydłużenia wieku emerytalnego raczej cię nie zmartwił? Jestem za wydłużeniem wieku emerytalnego. Choć nie chcę mówić za tych, którzy walą młotem po osiem godzin w ciężkich warunkach. Sam mam tak nikczemną emeryturę, że ręka się zaciska w pięść. Płacę regularnie podatki, rzadko korzystam z lekarzy, nie nadwyrężam budżetu państwa. Z publicznej służby zdrowia korzystam tylko w przypadku operacji. Ale to na palcach jednej ręki można policzyć, bo mam dodatkowe ubezpieczenie. Nie jestem drogim klientem dla tego państwa. A moja emerytura to są pieniądze poniżej godności.

Boisz się starości? Boję się zniedołężnienia. A najbardziej dysfunkcji, jak demencja, alzheimer. Te choroby dotykają nie tylko seniorów, ale wszystkie osoby, które żyją w ich otoczeniu, często wręcz degradują całe rodziny. W takich momentach pojawia się ostrożnie podejmowany u nas temat eutanazji. Ja bym się nie bał rozpocząć dyskusji na ten temat. Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem – eutanazja dla mnie to pomoc starszym w cierpieniach.

Skąd pomysł, żeby WOŚP w tym roku grała dla seniorów? Pomysł przewijał się w fundacji od wielu lat. O fatalnej sytuacji starszych osób w naszej służbie zdrowia wiemy od dawna. Ale do tej pory mówiliśmy: pozwólcie, że będziemy się trzymać swojej idei. Poza tym jest wiele organizacji zajmujących się tematem seniorów, więc nie będziemy ich wyręczać. Przyszedł jednak taki moment, kiedy stwierdziliśmy, że doszliśmy do ideowej ściany. Zdenerwowała nas powtarzalność i niewydolność systemu. 19 lat temu kupiliśmy kilkaset inkubatorów, które pracują po dzień dzisiejszy. A wiele z nich powinno być wymienionych. Kiedy przyszła na to pora, nikt się tym nie zajął. Okazuje się, że po raz kolejny to my je musimy kupić. A tak nie powinno być.

Trudno było się spodziewać, że będzie inaczej. Ale system powinien działać regularnie, my powinniśmy być tylko jego ekstrauzupełnieniem, wisienką na torcie, nadwyżką. Ale skoro państwo nie daje rady, nie bijemy piany, tylko robimy swoje i kupujemy sprzęt. Ale też idziemy dalej. Dlatego powiedzieliśmy sobie: spróbujmy trochę odpuścić i pomyśleć o kimś innym. KRZYSZTOF BURSKI

Rynek ziemi w Europie Trzeba pilnie zmienić prawo, żebyśmy po 2016 roku nie stracili naszej ziemi, tak jak inni w Europie nie tracą.

1 maja 2016 roku kończy się 12-letni okres ochronny na zakup polskiej ziemi przez cudzoziemców, wynegocjowany przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Od tej daty obywatele państw należących do Unii będą mogli kupować polską ziemię na tych samych zasadach, na jakich mogą ją nabywać polscy obywatele. A kupować będzie co. Choć zasoby polskiej ziemi się kurczą, wciąż mamy ponad 14 milionów hektarów ziemi rolnej (objętej dopłatami z UE). Licząc po mniej więcej 25 tysięcy złotych za hektar – polska ziemia rolnicza to majątek wart co najmniej 350 miliardów złotych. Ziemia i lasy to największy majątek, pozostający jeszcze w polskich rękach, którego władza PO – PSL do tej pory nie była w stanie sprzedać.

Ustawa blokuje wyprzedaż Dziś cudzoziemcy, ci z Unii i ci spoza niej, mogą kupować nieruchomości, w tym ziemię, tylko na podstawie zezwolenia ministra spraw wewnętrznych. Tak stanowi ustawa uchwalona 24 marca 1920 roku o nabywaniu nieruchomości przez cudzoziemców. To najstarsza obowiązująca w Polsce ustawa, jeszcze sprzed Cudu nad Wisłą, choć oczywiście nowelizowana i dostosowana do wymogów współczesności. Skala sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom, jak wynika z oficjalnych sprawozdań MSW, jest niewielka. Kilka tysięcy hektarów rocznie, w 2011 r. nawet mniej niż 1000 hektarów, łącznie w rękach cudzoziemskich właścicieli jest oficjalnie około 50 tysięcy hektarów polskiej ziemi. Około 100 tysięcy hektarów ziemi wykupiły też spółki z mniejszościowym udziałem kapitału zagranicznego. Mówi się jednak o tym, że zawarto już wiele pozornych transakcji zakupu ziemi na podstawione osoby, że obywatele polscy są tylko tzw. słupami, a rzeczywistymi nabywcami są cudzoziemcy, którzy od 2016 roku będą te transakcje legalizować już na własny rachunek. Co gorsza, Agencja Nieruchomości Rolnych nie przeciwdziała spekulacyjnemu obrotowi ziemią rolną, nawet jeśli istnieją ewidentne dowody spekulacyjnego charakteru transakcji. Zainteresowania takimi transakcjami odmawia też prokuratura. Instytucje państwowe okazują się więc bezradne już teraz i strach pomyśleć, co będzie się działo, gdy w 2016 roku cudzoziemcy uzyskają wolny dostęp do polskiej ziemi.

Czy od 2016 roku czeka nas masowy wykup polskiej ziemi rolnej?

Groźba masowego wykupu Ziemia rolnicza staje się dobrem coraz cenniejszym z uwagi na zagrażający światu poważny kryzys żywnościowy. Według prognoz FAO – Światowej Organizacji ds. Wyżywienia i Rolnictwa, w 2050 rok świat będzie potrzebował aż o 70 procent żywności więcej niż obecnie w związku ze wzrostem liczby ludności z obecnych siedmiu do około dziewięciu miliardów, a także w związku ze wzrostem spożycia w miarę podnoszenia się standardów życia. Tymczasem ziemi uprawnej na świecie jest coraz mniej, zajmują ją rozbudowujące się miasta, budowane drogi, linie kolejowe, zapory wodne itp. A żywność jest tylko z ziemi i z morza. Możemy poszukiwać alternatywnych źródeł energii z atomu czy z kosmosu, ale nie da się znaleźć alternatywnych źródeł żywności, białka z kosmosu się nie sprowadzi. Dlatego żywność staje się towarem strategicznym, czego naturalnym następstwem jest wzrastająca wartość i cena ziemi. Czas nadprodukcji żywności przemija, coraz częściej będziemy słyszeli o jej niedoborze. I to jest powód, dla którego wielki biznes światowy coraz bardziej interesuje się produkcją żywności, chcąc przejąć nad tym pełną kontrolę. Jednym z przejawów tej tendencji jest ekspansja GMO, co obserwujemy także w Polsce, gdzie obecna władza otwiera dla upraw GMO już nie tylko furtki, ale i bramy. Niedawno w Parlamencie Europejskim wysłuchaliśmy informacji o wykupie ziemi rolniczej w Afryce, w czym przodują biznesmeni z Indii. Na razie nie prowadzą upraw, czekają na czas, gdy produkcja żywności stanie się naprawdę wielkim biznesem. Bo głodny świat za chleb zapłaci każdą cenę.

Tylko dla swoich W krajach UE ziemia rolnicza jest trudno dostępna. W większości państw teoretycznie istnieje wolny handel ziemią i równe prawa dla wszystkich obywateli Unii, ale w rzeczywistości kupić grunty rolne jest bardzo trudno, a dla cudzoziemca w zasadzie jest to niemożliwe. W największym pod względem rolniczym kraju Unii Europejskiej, we Francji, ziemia rolnicza nawet nie jest droga (w granicach 4,5-6,0 tys. euro/ha), ale system obrotu gruntami podlega ścisłej reglamentacji. Prawo pierwokupu sprzedawanych nieruchomości rolnych ma państwowa instytucja, a właściwie spółka rolnicza SAFER, która czuwa nad tym, żeby ziemia trafiła w ręce prawdziwych rolników. Istnieje tam system pierwszeństwa w nabyciu ziemi przez rolników, którzy zostali wywłaszczeni z innych gruntów, istnieje prawo pierwokupu dla właścicieli sąsiednich gruntów, są też wymogi osobistego użytkowania zakupionej ziemi przez 15 lat, z zakazem jej wydzierżawiania. Krótko mówiąc, francuską ziemię rolniczą praktycznie może kupić tylko prawdziwy francuski rolnik. Nie kupi jej żaden cudzoziemiec ani nawet żaden francuski pseudorolnik z Paryża. Bo Francja jest krajem, który swoje rolnictwo bardzo silnie chroni. Inny wielki kraj rolniczy UE – Niemcy – również poddaje transakcje obrotu ziemią ścisłej kontroli administracyjnej. Władze państwowe mogą odmówić wyrażenia zgody na transakcje obrotu ziemią rolniczą na przykład wtedy, gdy nabycie wskazuje na spekulacyjny charakter, gdy nabywca nie ma zamiaru włączyć nabytych gruntów do swego gospodarstwa i trwale rolniczo ich użytkować. Przepisy niemieckie umożliwiają też zablokowanie transakcji ze względu na nadmierną koncentrację gruntów w rękach jednej osoby, gdy grunty będące już własnością nabywcy zapewniają wystarczającą podstawę egzystencji jego rodziny. Możliwe jest też administracyjne zablokowanie transakcji, gdy nabywca nie jest rolnikiem, a także gdy umowa prowadzi do nieuzasadnionego podziału gospodarstwa. Tak więc w Niemczech też istnieją silne bariery utrudniające nabywanie ziemi przez osoby niebędące rolnikami, a więc i przez cudzoziemców. Bariery administracyjne utrudniające obrót ziemią rolną istnieją także w Hiszpanii. Funkcjonuje tam system prawny wspierania gospodarstw priorytetowych, rodzinnych, dających pełne zatrudnienie jednej osobie w ciągu roku. Prowadzący gospodarstwo musi uzyskiwać co najmniej 50 procent dochodów z pracy w rolnictwie, a co najmniej 25 procent dochodów z pracy we własnym gospodarstwie. Istnieje też sąsiedzkie prawo pierwokupu oraz wymóg, aby nabywca zamieszkiwał w tej samej lub sąsiedniej gminie, gdzie położone są nabywane grunty. Te ograniczenia również stanowią silną zaporę przed wykupem hiszpańskiej ziemi rolniczej przez cudzoziemców i przez krajowych spekulantów. Ciekawe bariery prawne w zakresie obrotu ziemią istnieją w Danii. Tam nabywca gospodarstwa rolnego musi wyzbyć się najpierw nieruchomości rolnych posiadanych w innym kraju, musi osiedlić się w Danii i samodzielnie prowadzić gospodarstwo. Musi też uzyskać wymagane prawem duńskim kwalifikacje rolnicze, przy czym te dwa ostatnie warunki dotyczą jedynie gospodarstw powyżej 30 hektarów. Krótko mówiąc, cudzoziemiec ma szansę nabycia gruntów rolnych w Danii, ale pod warunkiem, że stanie się prawdziwym duńskim i wyłącznie duńskim rolnikiem. A poza Unią, na przykład na dwa razy większej od Polski Ukrainie, wszelkie transakcje obrotu ziemią są obecnie zablokowane do czasu stworzenia nowych zasad prawnych obrotu ziemią. Gdyby więc ktoś chciał kupić ziemię na Ukrainie, w najbliższych latach jest to prawnie niemożliwe.

Raj dla spekulantów Na tle restrykcyjnych ograniczeń w obrocie ziemią rolną w większości krajów UE Polska od 2016 roku stanie się rajem dla zagranicznych spekulantów, chcących inwestować w zakup ziemi. Nasza ustawa o kształtowaniu ustroju rolnego, z prawem pierwokupu, Agencję Nieruchomości Rolnych oraz dzierżawców, stwarza bardzo słabe i łatwe do ominięcia bariery prawne przed wykupem ziemi przez cudzoziemców. Poza tym polska ziemia, jak na warunki europejskie, jest stosunkowo niedroga. Mimo systematycznego wzrostu cen jest ona dziś trzykrotnie tańsza niż w zachodnich landach Niemiec (w landach dawnej NRD jest to suma zbliżona do polskich cen), trzykrotnie tańsza niż we Włoszech i 8-10 razy tańsza niż w Holandii, gdzie średnia cena wynosi obecnie 47 tysięcy euro za 1 hektar. Ziemia w Polsce jest poza tym dobra, mamy niezniszczone nadmiarem chemii gleby, niezłe warunki klimatyczne, na miejscu duży rynek zbytu – wszystko to będzie powodować duże, a może nawet wielkie zainteresowanie nabyciem polskiej ziemi rolniczej, bo tak dobrej, tak taniej i tak dostępnej ziemi rolniczej nie będzie nigdzie indziej w Europie.

Daleko od miasta Do tego dochodzą jeszcze polskie czynniki ekonomiczne. Polska wieś, wbrew temu, co głosi oficjalna propaganda, jest biedna. Jest niszczona złą polityką. Polscy rolnicy są dyskryminowani zaniżonymi dopłatami bezpośrednimi, przy wyrównanych już kosztach produkcji coraz trudniej jest im konkurować z otrzymującymi znacznie wyższe dopłaty rolnikami z zachodniej Europy. Środki na rozwój obszarów wiejskich są dzielone niesprawiedliwie, korzysta z nich tylko niewielka część najbogatszych rolników, często środki te przejmują przedsiębiorcy niebędący rolnikami. Wieś jest dyskryminowana w podziale środków budżetowych oraz europejskich funduszy spójności – tych ostatnich zaledwie 10 procent trafia na wieś, chociaż mieszka tam 38 procent Polaków. Rząd PO – PSL prowadzi też politykę wycofywania się państwa ze wsi, likwidowane są wiejskie szkoły, wiejskie poczty, posterunki policji, na obszarach wiejskich zwija się komunikacja, znikają przystanki PKS, likwidowane są połączenia kolejowe. Coraz trudniej jest zatem żyć na wsi i mimo wciąż wielkiego w rodzinach chłopskich przywiązania do ziemi coraz mniej młodych ludzi wybiera zawód rolnika, w którym praca jest ciężka i nie daje pewności utrzymania.

Gilotyna podatkowa Do tego wszystkiego dojdzie jeszcze tania ziemia z licytacji, ta ziemia, której prawdziwi rolnicy z pobudek moralnych nie kupują, a cudzoziemcy nie będą mieli tych skrupułów. Dlaczego ziemia z licytacji? Po pierwsze, z powodu oszustw, których ofiarą w bardzo niesprawnym państwie padają rolnicy. To już się dzieje w znacznej skali. Rolnicy są oszukiwani przez nieuczciwych kontrahentów. Było już tysiące takich przypadków, że rolnikom nie płacono za dostarczone zboże, tuczniki czy owoce. Rolnik, mający trudności ze zbytem swoich płodów, jest zdany na łaskę i niełaskę cwaniaków, którzy biorą towar, potem nie płacą, nikt ich za to nie ściga, policja i prokuratury umywają ręce, procedury sądowe to droga przez mękę, na ogół bezowocna, a w międzyczasie trzeba spłacać zaciągnięte kredyty, a jeśli nie, bank występuje o licytację rolnika. A teraz dojdzie jeszcze „obiecany” przez rząd PO – PSL podatek dochodowy, przez który wejdzie na wieś aparat skarbowy. Doświadczenia wielu przedsiębiorców, zwłaszcza małych firm rodzinnych, wskazują, że jeśli władza skarbowa chce szukać, to kozła ofiarnego znajduje bardzo szybko. Jakiś drobny błąd, czasem zupełnie niezawiniony, nieświadomy, sprzed trzech czy pięciu lat powoduje takie domiary podatkowe z odsetkami, że firmy padają jak muchy i tak też będą padać gospodarstwa rolne, gdy aparat skarbowy do nich się dobierze. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby przewidzieć, że będą liczne ofiary podatku dochodowego dla rolników i w związku z tym będzie tania ziemia z licytacji. Cudzoziemskim spekulantom w to graj.

Zablokować prawnie wykup Co zatem powinien zrobić polski rząd w sprawie zakupu ziemi rolniczej przez cudzoziemców? Powinien ten wykup zablokować, i to jak najszybciej, zanim będzie za późno. Drogą do tego celu powinno być wprowadzenie restrykcyjnych zasad nabywania ziemi rolnej i leśnej, na wzór francuski czy duński – tak by dostęp do ziemi teoretycznie był równy dla wszystkich, ale w praktyce ziemię mógł kupić tylko polski rolnik. I to prawdziwy rolnik, który własnoręcznie orze, sieje i kosi, nie ten „rolnik z Marszałkowskiej”, kupujący ziemię dla lokaty kapitału.

Ustawa z 2003 roku o kształtowaniu ustroju rolnego powinna być znowelizowana bądź zastąpiona nową, bardziej restrykcyjną. Trzeba się liczyć z zarzutem naruszenia traktatu akcesyjnego, ale wtedy należy się powołać na art. 345 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Stanowi on, że unijne traktaty nie mogą przesądzać zasad własności w państwach członkowskich UE, a zatem każde państwo członkowskie może ustanowić własne, równe dla wszystkich obywateli UE zasady nabywania nieruchomości rolnych i leśnych. Janusz Wojciechowski

Profesor prowokator: Stefan Chwin Miłosz z Herbertem pokłócili się pod koniec lat 60. Zdaniem Stefana Chwina efekty tej kłótni wciąż są ważne dla nas wszystkich. Seriale, nawet najgorsze, mają jedną zaletę: zazwyczaj pokazują ludzi uczesanych, umytych i względnie ładnie ubranych – mówi Stefan Chwin, pisarz, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, znany z prowokacyjnych tez. Nie mogę się zdecydować, czy mówi poważnie, czy żartuje. Pewnie mnie nabiera. – I to ma być zaleta seriali? – pytam.

– Tak, bo zadania kulturotwórcze przejęła telewizja i to ona wychowuje dziś ludzi – odpowiada Chwin. – Dlatego chciałbym, by w serialach można było czasami zobaczyć choćby pokój z biblioteczką i kogoś, kto siedzi w fotelu i czyta. Może to by ludzi zachęciło? Tradycyjny świat polskiej inteligencji rozsypuje się. W XIX wieku inteligent wiedział, że istnieje po to, by pomagać w duchowym uszlachceniu prostego ludu. Ale dziś kto tak określa cel swojego inteligenckiego wykształcenia? Mit inteligenta idącego w lud już prawie nikogo nie ekscytuje. Czesław Miłosz uważał, że miejscem inteligencji w społeczeństwie kapitalistycznym jest „wyspa” uniwersyteckiego kampusu. Tu jeszcze przechowuje się głębsze treści kultury, niczym w średniowiecznych klasztorach. W wypadku gdańskiego uniwersytetu, a przynajmniej jego biblioteki, ta wyspa mieści się między McDonaldem i sklepami ze sprzętem elektronicznym. Studenci opuszczający budynek od razu wpadają w wir miasta, zakupów, fast foodów. To dobra sceneria do rozmowy o dzisiejszym miejscu uniwersyteckiego profesora i pisarza.
– Pisarza? – pyta Chwin. – Dziś żąda się, aby pisarz był raczej technikiem literackim. Taki technik pracuje w sektorze relaksu i odprężenia, pisząc na zamówienie dobre science fiction czy kryminał. Bardzo mnie to martwi. Literatura jako medium refleksji nad życiem i społeczeństwem ma coraz mniej czytelników. Znika też czytelnik rozumiejący formę eseju. Nawet studenci polonistyki zachęcani, by czytać „Hamleta”, czasem pytają: „A po co mi to?”. Wolą gromadzić punkty. Ja literaturę traktuję poważnie, piszę książki, które dotykają niepokojących kwestii i nie mam zamiaru z tego rezygnować. Inteligent humanistyczny, który staje się dziś specjalistą na usługach biznesu, karmi się złudzeniami, że wykonuje jakąś robotę niby-humanistyczną.

Wzorcowy inteligent? Pisarz Stefan Chwin, rocznik 1949, znany z „Hanemanna”, „Esther” i „Panny Ferbelin”, może mieć dużo racji, ale przecież nie zaprzeczy, że akurat jego praca ma spory wpływ na życie intelektualne kraju. Gdańsk, w którym „dziadek z Wehrmachtu” pozostaje gorącym tematem, w dużej mierze dzięki Chwinowi (i Günterowi Grassowi) zaakceptował swoją niemiecką przeszłość. „Hanemann”, powieść o niemieckim doktorze anatomii, który po 1945 roku zostaje w Gdańsku, wpłynęła nie tylko na świadomość miasta. Choć matka Chwina, sanitariuszka AK, miała do niego pretensje, że syn tak dobrze pisze o Niemcach. Chwinowi zaczął jednak przeszkadzać bezpieczny, podręcznikowy obraz wzorowego inteligenta dla młodzieży szkolnej, który opowiada o małych ojczyznach, czule zajmuje się przedmiotami, ładnie pisze o gdańskich uliczkach i wypowiada ze wszech miar słuszne myśli. Zerwaniem z tym stereotypem były „Kartki z dziennika” z 2004 roku. Chwin pisał prowokacyjnie o Herlingu-Grudzińskim, Różewiczu, Zagajewskim, Szczypiorskim i Herbercie. Za interpretacyjną odwagę został zaatakowany m.in. przez Stanisława Lema, arcybiskupa Życińskiego czy Annę Bikont. – Nie sądziłem, że jest u nas aż tylu pisarzy nietykalnych – mówił wtedy Chwin. – Demokracja polega na tym, że jeśli ktoś ma hierarchię swoich idoli, to ja mam prawo budować swoją prywatną przeciwhierarchię. Ale w Polsce, gdy ktoś wychodzi poza kanon, od razu jest traktowany jako uzurpator czy bluźnierca. Nowa książka Chwina – „Miłosz. Interpretacje i świadectwa”, która właśnie pojawiła się w księgarniach – również nie należy do lektur letnich. Autor pisze o tym, co działo się z Miłoszem i Polską w latach 70. i 80., lecz dotyka kwestii, które wciąż wzbudzają ogromne emocje, choćby patriotyzmu. Trudno o bardziej aktualny temat w czasach, gdy wciąż trwa licytacja, kto stoi tam, gdzie kiedyś stało ZOMO, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto tylko marnym anty-Polakiem.

O Polsce przy whisky Kwestia prawdziwej polskości poróżniła najwybitniejsze umysłu w kraju. W nowej książce Chwin poświęca dużo miejsca kluczowemu dla polskiej kultury konfliktowi Czesława Miłosza ze Zbigniewem Herbertem. Rozpoczęło się w 1968 roku w kalifornijskim Berkeley, w mieszkaniu tłumaczki Bogdany Carpenter. – To było gwałtowne starcie, podgrzane dobrą whisky, co jeszcze zaostrzyło atmosferę – mówi Chwin. Poeci pokłócili się wówczas o wizję Polski i jej historii. Poszło w dużej mierze o ocenę Powstania Warszawskiego, które Miłosz uważał za akcję nieodpowiedzialną. – Nie wziął w nim zresztą udziału – przypomina Chwin. Chwin cytuje powieść Miłosza „Zdobycie władzy”: – Miłosz przywołuje w niej powstańcze epizody, przed którymi wciąż broni się polska pamięć: kobiety z dziećmi wygrażające powstańcom: „W coście nas wpakowali?”, próbujące rozbierać barykady, jawną wrogość mieszkańców Warszawy wobec żołnierzy powstania. Miłosz odrzucał gloryfikowanie powstania przez prawicę. Był odporny na mit powstania jako wzniosłej krucjaty dziecięcej. Herbert był natomiast żarliwym wyznawcą kultu Powstania Warszawskiego: – Czcił chłopców w biało-czerwonych opaskach. Uważał ich za elitę wolności i utożsamiał ich z Polską. Liczyli się tylko bohaterowie, poetycki olimp z Baczyńskim na czele, a nie kobiety z dziećmi ukrywające się w piwnicach. Miłosz był jak najdalszy od tego rodzaju patriotycznej lewitacji. Uważał ją za niebezpieczną.

Podczas naszej rozmowy Chwin zwraca uwagę na niepokojące założenia poezji Herberta: – Ja czytam jego wiersze inaczej, niż się je dotychczas czytało, to znaczy przez pryzmat mojej rodziny. Wszyscy zachwycają się „Panem Cogito”, że taki krzepiący. A ja, gdy czytam: „Idź wyprostowany pośród tych, co na kolanach”, myślę, że to wiersz wymierzony w mojego ojca, bo on w PRL wcale nie szedł wyprostowany, tylko żył jak większość Polaków, to znaczy z lekka zgarbiony. Herbert dopuszcza się nadużycia, uznając, że prawdziwa Polska to tylko wolnościowa elita poległych, a cała reszta to zbieranina zajęta „handlem i kopulacją”, przetrwaniem. Gdybyśmy wszyscy należeli do tej walczącej elity, Polski dawno już by nie było. Miłosz inaczej niż Herbert postrzegał polski interes narodowy. Nie znosił „patriotycznej lewitacji” prawicy, więc nieraz nasłuchał się za życia, że jest nienawidzącym Polski zdrajcą. Ba, takie krzyki towarzyszyły jego trumnie podczas pogrzebu na krakowskiej Skałce w roku 2004.
Chwin przypomina w książce, że nawet podczas wizyty w Stoczni Gdańskiej w 1981 roku Miłosz spotkał się z niezrozumieniem. Miłosz niechętnie przyjechał wtedy do stolicy Solidarności. – Oczekiwano od niego mocnych, patriotycznych haseł, a on tymczasem publicznie oddał hołd żołnierzom radzieckim za to, że w 1945 roku uratowali życie jego i milionów Polaków – mówi Chwin. – Młodzi stoczniowcy i studenci oskarżyli go o służalczość wobec ZSRR. Ale Miłosz wiedział, że wtedy w Polsce „nieznani sprawcy” celowo profanowali groby żołnierzy radzieckich i Breżniew tylko czekał na taki pretekst, aby udzielić partii „bratniej pomocy” zbrojnej. Tym wystąpieniem Miłosz chciał wytrącić mu argumenty z ręki, pokazać światu, że Solidarność nie kieruje się nienawiścią do Rosjan. – Miłosz patrzył na Solidarność przez pryzmat katastrofy Powstania Warszawskiego i bał się rozlewu krwi – dodaje Chwin. – Nie chciał podburzać Polaków do kolejnych bezowocnych ofiar. Popierał umiarkowany nurt w Solidarności, ideę samoograniczającej się rewolucji i filozofię długiego marszu ku wolności. Nie tylko nie był antypolski, on bronił interesu narodowego.

Nasza wojna religijna A zatem nie zawsze Miłosz trwał na swojej inteligenckiej wyspie. Również Chwin żywo uczestniczy w życiu publicznym. Nie jest przy tym łatwy do rozszyfrowania: z jednej strony odwiedza co jakiś czas świetlicę Krytyki Politycznej w Gdańsku, z drugiej – miał wątpliwości w kwestii parytetów dla kobiet. Z jednej strony wypowiada się krytycznie o hierarchii kościelnej, z drugiej mówi, że nie żałuje, iż odebrał katolickie wychowanie, ponieważ to jest dla niego mocny punkt odniesienia w dzisiejszych permisywnych czasach.

– Jaki jest pana sposób na pogodzenie liberałów i prawicy w dzisiejszej Polsce? – pytam.
– To są dwa radykalnie przeciwstawne pomysły na Polskę – mówi Chwin. – Jedni chcą oprzeć Polskę na Bogu, a drudzy mówią, że wcale nie musimy budować państwa na fundamentach religijnych. Tam pod spodem jest psychologia wojny religijnej, bardzo gorąca i raniąca. Ludzie wierzący czują się dotknięci, jeśli ktoś im mówi, że nie ma pewności, czy Bóg jest.

– Można to zmienić?
– Może trzeba by obok katechezy wprowadzić do szkół historię światopoglądów? Wtedy ludzie dowiadywaliby się, że są różne sposoby myślenia o sprawach podstawowych. I te różnice uznaliby za naturalne. Ale z drugiej strony Kościół powtarza co jakiś czas: „Prawda tylko w Chrystusie” i słowo „tylko” jest tu najważniejsze. Ludzie wierzący obawiają się, że jeśli z tego „tylko” zrezygnują, to runie cały ich świat.

– Czy boi się pan, gdy widzi odradzający się w Polsce ONR, młode endeckie bojówki z Bogiem i Polską na sztandarach? – pytam. – Może wcale nie są takie groźne?
– Historia pokazuje, że z małej iskry może wybuchnąć pożar – mówi Chwin. – Miłosz miał silny uraz antyendecki. Jego traumą był pogrom Żydów w 1931 roku na ulicach Wilna. Pamiętam, że wypytywał mnie w latach 90. o moich studentów z gdańskiej polonistyki, z których część wypowiadała się w duchu neoendeckim. Dla niego oni byli sobowtórami tych, którzy w Wilnie zarządzali na uczelni getto ławkowe. Nie rozumiał, jak to się dzieje, że po Holokauście mogą się utrzymywać tak radykalne opinie narodowe.

Sam Chwin ma jednak krytyczny stosunek do sposobów walki polskich elit z antysemityzmem.
– Uważam, że pewna część polskich inteligentów wierzy, że walczy z antysemityzmem, a tylko go umacnia – mówi. – Zamiast pomagać ludziom w wychodzeniu z antysemityzmu, oni sprowadzają walkę z antysemityzmem do przyłapania antysemity, obnażenia go, poniżenia i skompromitowania. A to tylko umacnia drugą stronę w zacietrzewieniu. Genialnie walczy z antysemityzmem Woody Allen. On zrobił sto razy więcej dla osłabienia antysemityzmu na świecie niż wszelkie polemiki o Jedwabnem. Bo pokazuje Żydów jako ludzi, z którymi można się zaprzyjaźnić. To jest droga do osłabiania lęku, a nie przyciskanie antysemity do muru poniżającymi określeniami.

Trzy Krzyże też dla ZOMO? Jako przykład trudnego, ale możliwego kompromisu narodowego Chwin podaje w swej nowej książce gdański pomnik Poległych Stoczniowców (tzw. Trzech Krzyży). Na pomniku jest cytat z Biblii, z Psalmu 29, w tłumaczeniu Miłosza: „Pan da siłę swojemu ludowi / Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju”. Obok pomnika widnieje tablica z nazwiskami poległych stoczniowców.

– Pośród tych nazwisk jest nazwisko milicjanta, zomowca, Mariana Zamroczyńskiego, który najpierw zabił z pistoletu stoczniowca, a później został rozszarpany w odwecie przez tłum demonstrantów w grudniu 1970 roku – mówi Chwin. – W latach 80. toczył się spór między stoczniowcami, czy pomnik ma upamiętniać tylko poległych robotników, czy wszystkie ofiary Grudnia. W końcu nazwisko Zamroczyńskiego znalazło się na tablicy, mimo sprzeciwu Anny Walentynowicz i części uczestników sporu. Więc dzisiaj, o czym mało kto wie, to jest w istocie pomnik tragedii totalitaryzmu. System polityczny doprowadził do śmierci robotnika i śmierci milicjanta, zwykłych „prostych ludzi”, stawiając ich na gdańskiej ulicy naprzeciwko siebie. Tak rozumiany pomnik to nie efekt knowań ubeków, tylko symboliczne świadectwo zła tkwiącego w tamtym ustroju, które uderzało we wszystkich. I myślę, że tak powinno pozostać.Kontrowersyjna opinia? Od Stefana Chwina nie spodziewajmy się niczego innego.

Agnieszka Makowska

Prof. Dudek: Legenda Gierka wzmocniła się na tle Jaruzelskiego. A przecież to też była dyktatura - Mit Gierka na pewno zyskał wielu zwolenników - choć pomógł mu w tym także Jaruzelski ze swoją katastrofalną polityką. Na pewno był łagodniejszy od generała, ale mimo to Polska pod jego rządami była dyktaturą, ze wszystkimi tego konsekwencjami - mówi prof. Antoni Dudek, historyk, w rozmowie z Agatonem Kozińskim. Edward Gierek cieszy się opinią najlepszego przywódcy okresu PRL. Czy według Pana to twierdzenie jest uzasadnione? Zależy, jakie kryterium oceny przyjmiemy. Jeśli uznamy, że najważniejszym jest tak zwane ogólne wrażenie, to na pewno Gierkowi należy się palma pierwszeństwa. W latach 70. bardzo wyraźnie podniósł się poziom życia w kraju, to był najwyraźniejszy tego typu wzrost we wszystkich dekadach PRL-u. Polska została w tym czasie zmodernizowana - choć tej modernizacji dokonano ekstensywnie i na kredyt. W wielu obszarach dokonano inwestycji nietrafionych, jak choćby w przypadku Huty Katowice. Poza tym nie we wszystkich dziedzinach Gierek przebijał innych komunistycznych przywódców. Na przykład jeśli spojrzy się na niego przez pryzmat niezależności od Moskwy, to on wyraźnie przegrywa z Władysławem Gomułką. Ale na pewno gdybyśmy mieli wybierać najbardziej wartościowego przywódcę PZPR, to wyboru byśmy dokonywali między nimi dwoma. Ani Bolesław Bierut, ani Wojciech Jaruzelski nie mają szans w konkurencji z nimi. Wprawdzie o spuściznę po Jaruzelskim cały czas trwa ostry spór, ale moim zdaniem ocena historyczna jego dokonań będzie bezlitosna.
Gomułka miał mniejsze sukcesy gospodarcze niż Gierek - ale też rządził w czasach głębokiej powojennej recesji. W latach 70. światowa gospodarka - przynajmniej do kryzysu naftowego - świetnie się rozwijała. Czy więc Gierkowi nie można zarzucić grzechu zaniedbania? Czy rzeczywiście wykorzystał on tę świetną koniunkturę do maksimum? Rzeczywiście, w czasach Gierka gospodarka światowa była w dużo lepszym stanie niż w czasach Gomułki. To były czasy odprężenia między Wschodem a Zachodem, poza tym kraje zachodnie dużo chętniej udzielały kredytów niż wcześniej. Gomułka nie mógł z tego skorzystać. Z dwóch powodów.
Jakie to są powody? Po pierwsze, on niechętnie zaciągał kredyty, po drugie, nie miał zaufania do Zachodu. Ale nawet gdyby miał takie możliwości finansowania różnych swych działań jak Gierek, to przyniosłyby one podobne efekty. Głównie dlatego, że pieniądze wpompowane zostałyby do gospodarki nakazowo-rozdzielczej, czyli gospodarki sterowanej centralnie i nieefektywnej. Ten system wymyślony w latach 20. w ZSRR zbankrutował we wszystkich krajach europejskich, w których go wprowadzono - funkcjonuje jedynie w Chinach, ale tylko dlatego, że Pekin odszedł od wszystkich dogmatów tego systemu. To działa trochę na usprawiedliwienie Gierka. Trudno było od niego oczekiwać, że naprawi ten system, skoro on był nienaprawialny.
Ale mógł przynajmniej nie robić tylu długów. Gomułka miał nad nim taką przewagę, że przynajmniej nie obciążał finansowo następnych pokoleń. Pod tym względem Gierek mógł postąpić inaczej. On chciał poprawić życie Polakom i to mu się udało. Duża część z nich zanotowała absolutnie bezprecedensowy wzrost poziomu życia. Tylko ceną za to jest równia pochyła, po jakiej kraj zaczyna się zsuwać od 1976 r. Kończy się to w 1980 r. największą falą strajków w powojennej historii Polski. Zwolennicy Gierka często zapominają o tym, że strajki, które doprowadziły do narodzin Solidarności, nie wzięły się znikąd, lecz z ogromnego niezadowolenia wywołanego bankructwem programu budowy "drugiej Polski" - by sięgnąć po określenia z tamtych lat. Dziś można analizować, co Gierek mógł zrobić inaczej, ale należy pamiętać, że jego pole manewru było mocno ograniczone. Jego doradcy, m.in. prof. Paweł Bożyk, który do dziś broni polityki gospodarczej lat 70., wepchnęli I sekretarza na pewne tory, z których później ciężko było mu zejść. Dlatego mniej bym go obwiniał za sytuację gospodarczą - choć to ona doprowadziła do jego politycznego upadku. Natomiast uważam, że mógł mniej robić w warstwie symbolicznej. Na przykład wcale nie musiał dokonywać nowelizacji konstytucji w 1976 r., kiedy zdecydował się wpisać do ustawy zasadniczej zapisy o sojuszu ze Związkiem Radzieckim czy o przewodniej roli PZPR. To było niepotrzebne, nikt tego od Gierka nie wymagał. W ten sposób chciał się wykazać przed Kremlem. W tym czasie w Moskwie zmieniono całą konstytucję, więc on próbował dowieść, że Polska także się zmienia.

W porównaniach Gierka z innymi przywódcami okresu PRL jedno rzuca się w oczy - on, właściwie, jako jedyny, nie strzelał do tłumów. Tak, zgadza się. Wiąże się to z okolicznościami, w jakich Gierek doszedł do władzy. Został I sekretarzem partii, bowiem Gomułka zaczął strzelać do robotników protestujących na Wybrzeżu. Bez tego wydarzenia Gierek pewnie nigdy nie objąłby władzy. Ale później notował kolejne sukcesy - jak choćby wizyta u stoczniowców, podczas której padły słynne słowa: "Pomożecie? Pomożemy!". Później zresztą stał się on niejako zakładnikiem tej sytuacji. Gdy w 1976 r. wybuchły w Radomiu protesty, to on osobiście zakazał używania broni palnej. Choć "ścieżek zdrowia" już nie zakazał, także nie posuwałbym się zbyt daleko w idealizowaniu go. Na pewno był łagodniejszy od Jaruzelskiego, ale mimo to Polska pod jego rządami była dyktaturą, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Co jakiś czas dochodziło do tajemniczych pobić, w przypadku Stanisława Pyjasa niemal na pewno doszło do pobicia. To wszystko Gierka obciąża.
I to dowodzi jego niekonsekwencji. Jemu regularnie zdarzało się zmieniać zdanie, ulegał pod presją tłumu - jak choćby w 1976 r., gdy wycofał się z podwyżek cen. Skąd to się brało? Gierek bał się tłumów, a także obawiał się Zachodu. Jego liberalizm wynikał w dużej mierze z tego, że chciał być przyjmowany przez największych przywódców świata zachodniego. I rzeczywiście, spotykał się z kanclerzem Niemiec Helmutem Schmidtem, miał dobry kontakt z prezydentem Francji Valerym Giscardem d'Estaing, rozmawiał z amerykańskimi prezydentami. Ale o te kontakty byłoby trudno, gdyby miał krew na rękach czy gdyby przetrzymywał więźniów politycznych. Dlatego Gierek się tego wystrzegał. Chciał uchodzić za najbardziej prozachodniego przywódcę w bloku wschodnim - i do pewnego momentu to mu się udawało. Choć i tak nie zapobiegło to jego upadkowi.
Czy to nie jest kolejny przykład niekonsekwencji Gierka? Z jednej strony, chciał być bardzo prozachodni, z drugiej - wpisywał do konstytucji wieczną przyjaźń z ZSRR. Czemu miała służyć ta strategia gry na wielu fortepianach? Gierek zawsze działał na dwóch frontach. Polacy lepiej pamiętają jego otwarcie na Zachód. To pokazywano na ekranach telewizorów, ale to też przekładało się na życie osobiste wielu osób, przecież w tamtych czasach było dużo łatwiej otrzymać paszport niż dawniej, w sklepach pojawiły się coca-cola i papierosy Marlboro.
Dzieci pamiętają jeszcze gumę do żucia z Kaczorem Donaldem. Tak, ale to była tylko fasada. Za tą fasadą kryły się konkretne decyzje, o których nie mówiono publicznie, a które wiązały Polskę silniej ze Związkiem Radzieckim, niż to miało miejsce w czasach Gomułki. Klasycznym przykładem takiej sytuacji jest Wojsko Polskie. Po 1957 r., kiedy Gomułce udało się odesłać praktycznie wszystkich radzieckich doradców wojskowych do Moskwy, nastąpiła polonizacja armii. Natomiast Gierek zgodził się podporządkować zdecydowaną większość wojsk bezpośrednio naczelnemu dowództwu Układu Warszawskiego. Do 1970 r. dowództwo układu mogło dowodzić polską armią za pośrednictwem sztabu generalnego. Gierek zgodził się na to, by poszczególne jednostki, całe dywizje, zostały podporządkowane Moskwie, omijając sztab generalny. W czasie jego rządów doszło do większego zacieśnienia współpracy służb specjalnych. Mamy wreszcie serię posunięć gospodarczych bardzo mocno wiążących Polskę z ZSRR. Symbolem tego jest budowa szerokotorowej linii kolejowej łączącej Hutę Katowice ze wschodnią granicą - tak żeby nie trzeba było zmieniać podwozi pociągów na granicy Polski ze Związkiem Radzieckim. Te wszystkie posunięcia dużo silniej związały nasz kraj ze Wschodem, niż to miało miejsce za czasów Gomułki. Ale o tym wiedzieli tylko nieliczni, bowiem Gierek tym się nie chwalił. Zależało mu jednak na tym, by Moskwa nie nabrała przekonania, że on chce być kolejnym Nicolae Ceauşescu, czyli przywódcą bloku wschodniego, który separuje się od Moskwy.
Wspomniał Pan, że Gierek działał na dwóch frontach - przy czym tylko jeden widać było w telewizji. Na ile jego współczesny mit jest konsekwencją bardzo nowoczesnej propagandy czy - używając współczesnego języka - PR-u, jaki stosował? Mimo wszystko nie da się epoki Gierka sprowadzić tylko do propagandy. Za jego czasów ma miejsce wzrost jakości życia i to jest fakt bezdyskusyjny. Wtedy na przykład ruszyło masowe budowanie mieszkań. Owszem, było to liche budownictwo z wielkiej płyty, ale to jednak realni ludzie mogli wreszcie zamieszkać w realnych, własnych mieszkaniach. To Gierkowi pamięta się do dziś, podobnie jak inne sztandarowe inwestycje tamtej epoki, na przykład gierkówkę czy produkcję maluchów. Ale obok tych realnych osiągnięć mieliśmy też propagandę. Jej głównym autorem był Maciej Szczepański, ówczesny szef Radiokomitetu. Uczynił on z TVP tubę gierkowskiej propagandy. Wprowadził kolor, atrakcyjne programy. Z "Dziennika Telewizyjnego" uczynił najważniejszy, trwający godzinę, program informacyjny. Ale miał też oryginalne posunięcia, na przykład sprowadził do Polski niezwykle wtedy popularny zespół ABBA, by dał specjalny koncert dla telewidzów, czy stworzył festiwal w Opolu z koncertami gwiazd tamtej epoki. W ten sposób świetnie opakował gierkowską propagandę. Ówczesny program telewizyjny dobrze się oglądało - sam to pamiętam. Ta metoda przestała działać dopiero pod koniec lat 70., gdy rozdźwięk między rzeczywistością a faktami pokazywanymi w telewizji zrobił się zbyt duży. Miało to miejsce choćby przy okazji zimy stulecia, kiedy temperatura -5 st. C właściwie sparaliżowała kraj.

Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery - słynne powiedzenie z tamtych czasów.
Ale w telewizji dalej powtarzano na okrągło, że wszystko jest wspaniale, a Polska to 10. najbardziej uprzemysłowione państwo świata. Manipulację było też widać przy okazji przyjazdu Jana Pawła II do kraju w 1979 r. Na spotkaniu z papieżem pojawiły się tłumy, a w telewizji widać było tylko wąskie plany z jakimiś księżmi i staruszkami. Obraz, jaki ludzie widzieli na żywo, nijak się miał do tego, co pokazywano w TVP. Wtedy łuski opadły z oczu - i efektem tego było lato 1980 r.
Doszliśmy do wydarzeń sierpniowych, które były konsekwencją rządów Gierka. A czy jego należy też obarczyć odpowiedzialnością, przynajmniej częściową, za stan wojenny? Nie. Gierek zgodził się podpisać porozumienia z Solidarnością w 1980 r., bowiem - jak sam kiedyś przyznał - w ten sposób wybrał mniejsze zło.

Odwrócę więc pytanie. Czy gdyby Gierek rządził w 1981 r., nie doszłoby do wprowadzenia stanu wojennego? Gdyby Gierek dłużej rządził, to pewnie zachowywałby się jak Stanisław Kania. Z jednej strony, próbowałby się porozumieć z umiarkowaną częścią Solidarności, z drugiej próbowałby ją rozbić za pomocą akcji propagandowych i służb specjalnych. Taką właśnie strategię realizował Kania, zastępca Gierka, który objął po nim władzę w PZPR i przez rok ją utrzymywał. On konsekwentnie odwodził Moskwę od myśli, by centralnie uderzyć w Solidarność. Natomiast Jaruzelski, po tym jak zajął miejsce Kani, uznał, że jego strategia jest drogą donikąd i zdecydował się na uderzenie. Także Gierek pewnie stanu wojennego by nie wprowadził. Ale proszę też pamiętać, że szanse na to, żeby on dotrwał u władzy do października 1981 r., były żadne. Pomijam już kwestię tego, że w 1980 r. dostał on rozległego zawału serca. W tamtym okresie dynamika rozwoju Solidarności oraz niezadowolenia społecznego była tak duża, że Gierek nie miał szans przetrwać na stanowisku I sekretarza. Bez względu na to, jakby się zachował. Gdyby w sierpniu 1980 r. zdecydował się na użycie siły, to jego upadek byłby pewnie jeszcze bardziej dramatyczny. Mimo wszystko Jaruzelski w grudniu 1981 r. miał bez porównania łatwiejszą sytuację niż Gierek w sierpniu 1980. W chwili gdy wprowadzano stan wojenny, Solidarność była już potwornie zmęczona ciągłymi strajkami, ona stawiała dużo słabszy opór, niż miała szansę postawić półtora roku wcześniej. Ale Gierek w żaden sposób nie miał szans tego doczekać u władzy.
Czyli zwrot o przerwanej dekadzie Gierka to nic innego tylko kolejny element jego propagandy. Gierek zbudował sobie legendę, że był o krok od rozwiązania problemów gospodarczych kraju i tylko spisek Kani oraz Jaruzelskiego mu to uniemożliwił. Co ciekawe, on się broni w niemal podobny sposób jak jego poprzednik, czyli Władysław Gomułka. On twierdził, że władzy pozbawił go układ Gierka z Tejchmą, Szlachcicem i Kanią, którzy dogadali się, by pozbawić go władzy. Ale to dobre prawo każdego polityka. Każdy z nich może budować legendy i mity, by w ten sposób odejść ze stanowiska, ale zająć pozytywne miejsce w historii. Pytanie tylko, na ile te mity są nośne. Mit Gierka na pewno zyskał wielu zwolenników - choć pomógł mu w tym także Jaruzelski ze swoją katastrofalną polityką. Na jego tle legenda Gierka bardzo się wzmocniła. Agaton Koziński

Szatańska religia banderyzmu Nacjonalistyczna część społeczeństwa ukraińskiego zaczyna swój Nowy Rok nie od Bożego Narodzenia ale od narodzin szatańskiego bożka Stepana Bandery, bo na 1 stycznia przypadają urodziny tego krwawego wodza narodu ukraińskiego. Dlatego 1 stycznia w najbardziej oglądalnych godzinach wieczornych telewizja „TBI” neobanderowca i opozycyjnego posła Mykoły Kniażyćkoho (sympatyka polskiej „Gazety Wyborczej) – zademonstrowała film fabularny poświęcony Banderze „Atentat. Jesienne zabójstwo w Monachium” w reżyserii Olesia Janczuka, znanego z antypolskiego i probanderowskiego filmu „Żelazna sotnia”.Wyświetlono film w programie telewizyjnym „Cywilizacja” autorstwa byłego spikera telewizji sowieckiej Jurija Makarowa, który pochodzi z rodziny rosyjskiej białej emigracji w Bułgarii. Przed demonstracją filmu o Banderze probanderowski Rosjanin w niby to dyskusji z młodym historykiem ukraińskim doszedł do wniosku, iż to komuniści robili z Bandery diabła, którym ten wybitny Ukrainiec w rzeczywistości nie był. Zdaniem Makarowa, Stepan Bandera to przedstawiciel patriotycznej inteligencji ukraińskiej, która walczyła cywilizowanie z zaborcami polskimi i rosyjskimi na własnej ziemi. I w odróżnieniu od sowieckich i polskich filmowców ukraiński reżyser Oleś Janczuk w swoim ostatnim filmie „Atentat” pokazał prawdziwy obraz Stepana Bandery. Dla przefarbowańca banderowskiego Makarowa z telewizji „TBI” ten film Janczuka jest prawdziwy, a dla mnie wręcz przeciwnie – to kolejna falsyfikacja historii autorstwa filmowego gloryfikatora i propagandzisty OUN-UPA Olesia Janczuka z Kijowa. Film „Atentat” przypomina filmy sowieckie na zamówienia Kremla o nieskazitelnym Leninie albo Stalinie. Scenariusz Wasyla Portniaka pobudowany w stylu socjalistycznego realizmu, albo raczej ukraińskiej nowej fali religii banderowskiej. Nieskazitelni wojacy UPA, którzy wycofują się z etnicznych ziem ukraińskich w Polsce w wyniku natarcia wojsk NKWD, żegnają się na granicy czeskiej z Ukrainą. To polsko-sowiecka „haniebna” Operacja „Wisła” ciosem w plecy zmusiła rycerzy ukraińskich opuścić „Ukrainę”, aby przejść do strefy okupacji amerykańskiej w niemieckiej Bawarii. Na rozkaz Amerykanów, aby wojacy UPA złożyli broń, tamci odpowiadają, iż tego nie uczynią, bo broń im potrzeba aby zwalczać wspólnego wroga demokracji – ZSRR. Amerykanie się zgadzają na takie argumenty, patrząc na ryzerzy ukraińskich zakochanymi oczami. Potem najbardziej „prawdziwy” reżyser Janczak pokazuje w swoim „arcydziele” w mieszkaniu monachijskim nieskazitelnego inteligenta Banderę w gronie „świętej” rodziny. Kochający ojciec i małżonek, który za chwilę czarodziejsko staje się intelektualistą i dyktuje swojej sekretarce mądre teksty artykułu wyzwoleńczego do prasy zachodnioniemieckiej. Na takie obrazki filmowe aż się łzy płyną z oczu. W filmie wszystko, co jest dobrego brzmi w języku ukraińskim. Natomiast spisek przygotowywany przez agentów KGB, aby zabić genialnego wodza wszystkich czasów i narodów Banderę, brzmi w języku rosyjskim. Dlatego widz nigdy nie pomyli w filmie „Atentat” co jest dobre, a co jest złe. Na placówce dyplomatycznej ZSRR w Monachium knują plany diabli, a w gabinecie geniusza ukraińskiego Bandery uśmiecha się z radości sam bóg i wszędzie śpiewają aniołkowie. A spotkania Stepana Bandery z Jarosławem Stećko w Monachium przypomina do złudzenia filmowe spotkania na emigracji Włodzimierza Lenina z Lwem Trockim. A potem dochodzi do tragicznej końcówki filmowej ikony OUN-UPA „Atentat”, gdy agent sowiecki i były banderowiec Bohdan Staszynśkyj ze Lwowa strzałem z broni specjalnej trafia Banderę, jak Lenina, otrutą kulą i ten pada ale nie umiera, bo duch Bandery jest nieśmiertelny. I nic dodać i nic ująć. Arcydzieło filmowe o nowym „świętym” pogańskiej religii banderowskiej trafia, jak ta kula zdrajcy galicyjskiego Staszynśkoho, do umysłów widzów ukraińskich, którzy potem głosują na wyborach na neobanderowską „Swobodę”, która dzięki takim twórcom jak reżyser Oleś Janczak dorwie się nareszcie do władzy w całej Ukrainie.Eugeniusz Tuzow-Lubański

Kolejna kompromitacja członków komisji Millera. Lasek i jego współpracownicy przyznają, że nie badano miejsca katastrofy, ani wraku, a "lotnisk się nie zamyka" W maju 2012 roku w Kazimierzu Dolnym odbyła się organizowana co dwa lata konferencja „Mechanika w lotnictwie”. Zeszłoroczny panel rozpoczął się od wystąpienia dra Macieja Laska, wiceprzewodniczącego podkomisji lotniczej i przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Lasek, dziś promujący w mediach pomysł walki z "kłamstwami smoleńskimi" autorstwa zespołu Antoniego Macierewicz, wystąpił z wykładem otwierającym dyskusję. Zaprezentował w nim ustalenia zawarte w raporcie Komisji Millera. Zasadnicze punkty wystąpienia Macieja Laska przytacza na swoim blogu Stanisław Zagrodzki, kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej, która zginęła w katastrofie smoleńskiej. Publikujemy fragmenty sprawozdania prof. Piotra Witakowskiego, który był obecny na konferencji. Jak wskazuje autor tekstu Lasek zaczął od przedstawienia celów, jakie miała komisja Millera. Ta część przemówienie skupiała się na stwierdzeniu, że komisja "miała na celu jedynie ustalenie przyczyn katastrofy i nie wychodziła poza tak określony cel".
Lasek miał również wyjaśniać, że "przedstawiciele Komisji znaleźli się na miejscu katastrofy jeszcze tego samego dnia". Rosjanie pokazali im leżące na ziemi czarne skrzynki. Wspólnie przewieziono je do Moskwy i tam zrobiono następnego dnia kopie z ich zawartości, a same skrzynki zamknięto i opieczętowano. Było to zgodne z zasadą, że odczyt wykonuje się u producenta urządzenia. Nie ma żadnej nieprawidłowości w tym, że badano później wyłącznie kopie zapisu. Jest to standardowe postępowanie przy badaniu katastrof lotniczych. Z oryginału wykonuje się kopię i powiela się ją tyle razy, ile potrzeba, gdyż kolejne odczytywanie czarnych skrzynek degradowałoby jakość oryginału - czytamy w sprawozdaniu z wykładu. Lasek miał informować, że zapis z rejestratora QAR produkcji polskiej firmy ATM został odczytany w Polsce w dwóch instytucjach – w firmie ATM i w Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych, a porównanie zapisów z rejestratora QAR i rejestratorów rosyjskich wykazało zgodność zapisów. Zapisy te stały się podstawą prac Komisji. I tu w tekście Witakowskiego dochodzimy do pierwszej szokującej informacji, jaka miała paść z ust Macieja Laska. Mówiąc o badaniu trajektorii lotów wiceszef komisji Millera zaznaczał:

Zadaniem Komisji Millera było jedynie ustalenie przyczyn katastrofy, a nie badanie skutków. Dlatego Komisja skupiła się wyłącznie na okresie do uderzenia samolotu w brzozę. Trajektorii lotu nie można było ustalić na podstawie samych zapisów z czarnych skrzynek. Zapisy te pozwalały jedynie na ustalenie zmian położenia samolotu. Dysponując taką „względna trajektorią” Komisja dopasowała ją do mapy terenu i na tej podstawie ustaliła ostateczną „bezwzględną” trajektorię. Podczas dopasowywania do terenu kierowano się również śladami, jakie samolot pozostawił w koronach drzew. Maciej Lasek twierdził również twardo, że to polski pilot był winny katastrofie smoleńskiej. W konspekcie przemówienia Laska czytamy:

Zasadniczą przyczyną katastrofy było zejście samolotu poniżej wysokości 100 m do czego pilot nie miał prawa i co świadczy o jego ewidentnej winie za katastrofę. Lasek zaznaczał, że nie zastosowanie się do minimów lotniska w Smoleńsku stanowi ciężkie naruszenie zasad ruchu lotniczego, które jest karalne, a pilot już w połowie drogi miał świadomość, że warunki pogodowe na lotnisku nie spełniają minimów. Lasek miał również mówić, że kapitan tupolewa popełnił błąd, ponieważ leciał na automacie:

Mimo to pilot kontynuował lot zapowiadając, że w sytuacji braku warunków odejdzie „w automacie”, co potwierdził drugi pilot. Świadczy to o braku wiedzy o działaniu automatycznego pilota, bo w przypadku braku na lotnisku ILS, jak to miało miejsce w Smoleńsku, przy włączonym autopilocie samolot nie może tego manewru wykonać. Tymczasem kpt. Protasiuk nie wyłączył autopilota i kontynuował lot przy włączonym autopilocie.Błędów pilota Lasek wymienił więcej:

Kpt. Protasiuk znał doskonale minimalne wymagania do lądowania na lotnisku w Smoleńsku bo kilkakrotnie na tym lotnisku lądował. Mimo to zniżał się poniżej wysokości 100 m. Ponieważ podchodząc do lądowania znalazł się (pilot - red.) powyżej ścieżki schodzenia, musiał „gonić ścieżkę” i w tym celu zmniejszył moc silnika prawie do minimum. To spowodowało, że samolot gwałtownie zaczął obniżać lot i znalazł się poniżej ścieżki. Zignorował kilkakrotne sygnały TAWS. W niewłaściwy sposób interpretował też wskazania wysokościomierzy nie uwzględniając, że wysokościomierz radiowy podaje odległość nie od poziomu lotniska, lecz aktualną odległość od terenu, co w momencie przelotu nad obniżeniem terenu wprowadziło go w błąd co do rzeczywistej wysokości samolotu.

I znów mówi o tym, że katastrofę smoleńską spowodowała brzoza, rosnąca w Smoleńsku:

W pewnym momencie zrozumiał (kapitan - red.), że mimo iż nie widać ziemi znajduje się za nisko i musi wykonać odejście „na drugi krąg”. Nastąpiła jednak dziwna przerwa w manewrach wykonywanych przez załogę trwająca przez 5 sekund. Komisja zinterpretowała tą bezczynność uważając, że w tym czasie kpt. Protasiuk próbował dwukrotnie wciskać przycisk autopilota, aby odejść i dopiero po chwili zorientował się, że to nie działa i pociągnął ster samolotu ręcznie. Było już jednak za późno. Silniki wcześniej ustawione były na minimum mocy i nim zwiększyły ciąg i samolot zaczął się wznosić, jeszcze obniżył lot i uderzył w brzozę. Tu nastąpił ciąg kolejnych wielce ciekawych stwierdzeń, który pokazuje jak daleko nieprofesjonalna była praca komisji Millera. Okazuje się, że jej członkowie mało czym byli zainteresowani:

Ze względu na cel przyjęty przez Komisję uznała ona, że jej praca nie wymaga badania miejsca katastrofy, ani badania wraku. Do ustalenia przyczyn wystarczyło badanie trajektorii lotu do zderzenia z brzozą. Mimo to Komisja oglądała szczątki samolotu i wykonała szereg zdjęć zarówno wraku samolotu jak i terenu katastrofy. Komisja uznała jednak, że lepsze jakościowo są zdjęcia pana Sergiusza Amielina mieszkającego w Smoleńsku i wykorzystała w raporcie szereg zdjęć wykonanych przez niego. Jak zaznacza Piotr Witakowski w czasie dyskusji panelowej jej uczestnicy pokazali również wcześniej nie prezentowane zdjęcia, m.in. złamanej brzozy z wbitymi w przełom metalowymi elementami, zdjęcie krawędzi przedniej skrzydła z wbitymi gałązkami - fragmentami drzewa, zdjęcie skrzydła z rozerwanymi i pofałdowanymi blachami poszycia, zdjęcie trawy – trawa nie była pognieciona i zdjęcie to przedstawiono jako dowód, że nie wjechał tam samochód, którym mogliby być dowiezieni „ogrodnicy” przycinający drzewa w sposób pokazany na zdjęciach Amielina, zdjęcie przełomu „smoleńskiej brzozy” z wbitymi kawałkami konstrukcji samolotu.Po wystąpieniu Laska miała miejsce dyskusja, w której padło wiele ciekawych pytań. Przytaczamy kilka fragmentów sprawozdania:

Pytania prof. Wawro Z sali padło stwierdzenie, że test przeprowadzony na drugim samolocie TU-154 wykazał, że mimo braku ILS samolot może wykonać odejście w autopilocie wbrew temu, co mówił dr Lasek. Na to dr Żurkowski i dr Lipec zareagowali stwierdzeniem, że owszem, ale samolot jest wtedy niestabilny, jeżeli lotnisko nie ma ILS. Porównał to do możliwego sposobu zawracania samochodem poprzez zaciągnięcie przedniego hamulca – jest to możliwe i nawet ABW uczy swoich kierowców takiej sztuczki, ale jest ona zakazana w normalnych warunkach i pilot powinien o tym wiedzieć. (...)
Kolejne pytanie prof. Wawro brzmiało.
Znakomita większość publikowanych zdjęć pokazujących złamaną brzozę jest wykonana z jednego miejsca i tak kadrowana, że nie widać szerszego jej sąsiedztwa (takie kadrowanie przedstawił czasie swojej prezentacji również M. Lasek). Dlaczego więc dużo wyższe drzewo po lewej stronie zdjęcia nie ma śladów uszkodzenia, choć znajduje się bardzo blisko ściętej brzozy. Paneliści starali się to wytłumaczyć kwestią perspektywy zdjęcia i w rzeczywistości większą odległością dzielącą je od złamanej brzozy niż długość odcinka skrzydła, który miał się odłamać w zderzeniu z brzozą. (...)
Profesor Wawro:
Jaki był kierunek lotu samolotu względem ujęcia pokazanego na zdjęciu i dlaczego śmieci rozłożone na ziemi nie zostały rozdmuchane po okolicy przez strumień gazów odrzutowych? Na to pytanie osoby z komisji zawahały się i nie potrafiły jednoznacznie określić tego kierunku. Jedynie co do śmieci jeden z panelistów stwierdził, że właściciel posesji poinformował go, że śmieci miał starannie ułożone, a teraz są w bezładzie, co jego zdaniem może być wynikiem gazów wylotowych z silnika. (...)
Z kolei profesor Czachor zadał pytanie: Jak Komisja interpretuje zapisy radiowysokościomierza, którego odczyty najwyraźniej przeczą hipotezie o obrocie samolotu - w miejscu, w którym zdaniem Komisji samolot miał być obrócony o 120 o radiowysokościomierz patrzyłby w górę, a tymczasem zarejestrował odległość od ziemi 17 m. Okazało się jednak, że "członkowie Komisji nie potrafią tego wyjaśnić. Po prostu, uznają, że przy wielu zapisanych parametrach, zawsze znajdzie się jakiś, który jest bez sensu. W tym przypadku odczyt wysokościomierza nie pasował do reszty informacji, więc go po prostu zignorowali". Autor sprawozdania Piotr Witakowski zaznaczał, że również on zadał pytanie Maciejowi Laskowi. Pytał m.in. czy komisja odniosła się w swoim raporcie do sprawy decyzji obsługi wieży w Smoleńsku, która nie zamknęła lotnika, mimo braku minimalnych warunków do lotu. Na to pytanie usłyszał rozbrajającą odpowiedź:

Nooo.... lotnisk się nie zamyka. W innym pytaniu Witakowski mówił:

Wszystkie wnioski Komisji zostały oparte o wyznaczoną przez Komisję trajektorię lotu. Ale zapewne pan wie, że inny zespół specjalistów, zespół pod kierunkiem prof. Nowaczyka, badając tę samą sprawę ustalił inną trajektorię. Czy nie sądzi Pan, że byłoby dobrze, aby oba zespoły się spotkały i wspólnie ustaliły jak w rzeczywistości ta trajektoria wyglądała? Na to pytanie odpowiedział nie dr Lasek, lecz dr Lipiec lub dr Żurkowski i odpowiedź ta brzmiała:

Tylko my dysponowaliśmy cyfrowym zapisem parametrów lotu i tylko my mogliśmy ustalić trajektorię. Myśmy nikomu zapisów nie udostępniali, a więc jeśli ktoś uzyskał dostęp do danych cyfrowych, to jest to sprawa prokuratorska. Członkowie komisji zaznaczają, że nie widza potrzeby i powodów, by udostępniać te dane komukolwiek. Wystąpienie Macieja Laska oraz innych członków komisji Millera to kolejna kompromitacja tego gremium. Przesłanie członków komisji skupia się na kilku stwierdzeniach: winnym katastrofy jest pilot, tupolew rozpadł się po zderzeniu z brzozą i nic innego nas nie interesuje. Widać już bardzo dokładnie, na czym ma polegać lansowana przez rząd i komisję koncepcja weryfikowania hipotez pojawiających się w debacie publicznej. Ludzie kompromitujący się tak dalece, nic poza obroną swoich wyimaginowanych wniosków nie będą w stanie wymyślić...Zespół wPolityce.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
935
935
053 USTAWA o systemie oceny zgodnosci [D U 10 138 935]
65 935 946 Laser Surface Treatment of The High Nitrogen Steel X30CrMoN15 1
935, materiały PWr, LPF
935
935
1 Klasa przekroju zadaniaid 935 Nieznany
50 Dz U 10 138 935 System oceny zgodności
935
Porsche 935 Green
waltze 935 p
marche 935 p2

więcej podobnych podstron