Lovelace Merline Tajemnica medalionu

Merline Lovelace

TAJEMNICA MEDALIONU

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Doprawdy nie rozumiem, czemu się z nią nie ożeni? Anna tak mu się wiesza na ramieniu, że każdy ślepiec by zauważył, jak bardzo jest w nim zako­chana i marzy tylko o tym, żeby otoczył ją ramiona­mi i chronił przed całym złem tego świata - mruk­nęła ironicznie Margarita Alfonsa de las Fuentes, sącząc szampana z kryształowego kieliszka.

Stała oparta plecami o ozdobną balustradę tara­su, za którym rozciągała się oświetlona teraz blas­kiem księżyca panorama San Rico, stolicy Madrileño, rozpostarta w dolinie pomiędzy morską zatoką a porośniętymi bujną tropikalną roślinnością wzgórzami. Z tego miejsca miała także doskonały widok na barwny tłum, który zebrał się w Pałacu Prezydenckim, aby powitać nowo przybyłego am­basadora Austrii. Panie w eleganckich zwiewnych sukniach i panowie w dostojnych smokingach wiro­wali na lśniącym parkiecie sali balowej w takt walca ,,Nad pięknym modrym Dunajem’’.

Uwagę Margarity przykuwała zwłaszcza jedna z tancerek, a mianowicie jej kuzynka Anna. Filig­ranowa, piękna Anna, o słodkich orzechowych oczach i lśniących kruczoczarnych włosach, typo­wych dla Madrileńczyków. Gibka jak łodyga trzci­ny cukrowej, głównego bogactwa niewielkiego państewka Madrileño, poruszała się z gracją, która niepomiernie irytowała kuzynkę. Wiele osób dało się zwieść słodkiej twarzyczce i łagodnemu uśmie­chowi, ale Margarita doskonale znała kapryśne usposobienie Anny, która potrafiła solidnie doku­czyć każdemu, kto choćby w najmniejszym stopniu sprzeciwił się jej woli.

Choć najpewniej jej partner w walcu za nic miałby jej humory, o ile w ogóle by je zauważył. Gdyby Carlos ożenił się z Anną, tak niemiłosiernie by ją rozpuścił, że siedziałaby cichutko w swoim luksuso­wym domu, podczas gdy on zajmowałby się poważnymi męskimi sprawami. W efekcie spędzałby z nią niewiele czasu, więc nie miałby okazji doświadczać jej złych nastrojów, a zatem Anna uchodziłaby w jego oczach za milutką, cichutką żonkę.

Tylko że Carlos nie chciał się z nią żenić. Co więcej, zdecydował, iż za żonę pojmie ją, Margaritę. Nawet uzyskał już zgodę jej ojca!

Ze złości aż zgrzytnęła zębami, po czym jednym haustem wychyliła resztę szampana. Mimo iż od jej powrotu ze Stanów minęły trzy lata, wciąż nie mogła się przyzwyczaić do sposobu, w jaki trak­towano kobiety w jej ojczyźnie. Ilekroć udawało jej się w jakiś sposób zmniejszyć męską dominację w którejkolwiek dziedzinie - na przykład ostatnio, wbrew zdecydowanym protestom ojca, przyjęła stanowisko w Ministerstwie Gospodarki - trafiała na kolejną, jeszcze większą przeszkodę.

Taką przeszkodą był Carlos. Carlos Caballero, wiceminister obrony Madrileño, wysoki niemal na dwa metry, czarnowłosy, rewelacyjnie zbudowany, a przede wszystkim irytująco pewny siebie. Znała go prawie od zawsze, a od ponad roku stanowczo i regularnie odrzucała jego oświadczyny, mimo przejmujących apelów matki, żądań ojca i... mro­wienia w okolicach żołądka, jakie zawsze odczuwa­ła, napotykając spojrzenie jego grafitowych oczu. Cóż z tego, że pochodził z tego samego środowiska, że podczas służby wojskowej zdobył kilkanaście cennych odznaczeń, że uważano go za jednego z najbardziej inteligentnych i obiecujących wyż­szych urzędników Ministerstwa Obrony? Nie zmie­niało to faktu, iż absolutnie nie odpowiadał jej wyobrażeniom o idealnym mężu. Po pierwsze był konserwatystą. Po drugie miał szalenie tradycyjne podejście do relacji damsko - męskich. Po trzecie był nadopiekuńczy. To nic, że oprócz tego miał uśmiech, który wywoływał westchnienia dziew­cząt, a dorosłe kobiety przyprawiał o zawrót głowy. To nic, że jego ruchy miały w sobie coś z kociej gracji. Nie wystarczał nawet fakt, że Margarita wprost oblewała się żarem na myśl, jak by to było, gdyby znalazła się z nim w intymnej sytuacji...

Najistotniejsze było to, że Carlos był zwolen­nikiem tradycyjnego modelu małżeństwa, niestety wciąż tak rozpowszechnionego w madrileńskim społeczeństwie. Tymczasem Margarita już raz po­kazała swojej rodzinie, że nie podporządkuje się jej nakazom i nie wyjdzie za narzuconego jej mężczyz­nę. W efekcie wyjechała do Stanów, gdzie spędziła sześć lat i gdzie jako studentka wstąpiła do pewnej tajnej organizacji. Oczywiście jej rodzice nie mieli o tym najmniejszego pojęcia, bo gdyby się dowie­dzieli, umarliby ze zgrozy. Przed trzema laty wróci­ła do kraju. Nie potrafiłaby osiedlić się na stałe gdzieś indziej, za bardzo bowiem kochała swoją ojczyznę.

Westchnąwszy, odwróciła się tyłem do rzęsiście oświetlonej sali balowej i oparła łokcie na kamien­nej balustradzie. Jak zawsze widok wzgórz poroś­niętych gęstwiną tropikalnych roślin, białych bu­dynków przykrytych ceglastymi dachami, a także morza połyskującego srebrzyście w świetle księży­ca, przyprawił ją o lekkie drżenie serca. San Rico, stolica Madrileño, łączyła w sobie wszystko, co Margarita kochała i nienawidziła w swoim rodzin­nym kraju. Były tam miejsca tak piękne, że aż zapierało dech w piersiach, lecz w ich pobliżu czaiła się złowieszcza dżungla; niewyobrażalne bo­gactwo sąsiadowało z rozpaczliwą biedą; wykształ­cona, kosmopolityczna elita bezwzględnie rządziła narodem analfabetów, nieznającym demokratycz­nych idei i niesamodzielnym, co było efektem kilku wieków ucisku.

Margarita postawiła sobie za punkt honoru, że zrobi wszystko, co w jej mocy, aby pomóc rodakom w osiągnięciu wyższego standardu życia. Jej zda­niem przede wszystkim należało ukrócić działal­ność niezliczonych producentów oraz handlarzy narkotyków, którzy od lat, owładnięci żądzą łat­wych zysków, drwili sobie z prawa i zwykłej przy­zwoitości. Dlatego tak bardzo starała się o tę pracę w Ministerstwie Gospodarki, a jeszcze jako student­ka Uniwersytetu Stanu Pensylwania przyjęła pro­pozycję wstąpienia do SPEAR...

- Czy wiesz, jak pięknie wyglądasz w promie­niach księżyca?

Aksamitny męski głos, który nagle rozległ się niebezpiecznie blisko, przyprawił ją o gęsią skórkę na plecach. Odwróciwszy się szybko, ujrzała przed sobą Carlosa, który w doskonale skrojonym smokingu prezentował się tak korzystnie, iż gęsia skórka rozprzestrzeniła się po całym ciele.

- Dziękuję - mruknęła, zła na siebie za gwał­towną reakcję.

Starała się nie przyznać sama przed sobą, że jest także zła na niego, bowiem nigdy nawet nie próbo­wał poprawić swoich notowań jakimkolwiek kom­plementem dotyczącym jej intelektu. Ale przecież wcale nie zależało jej na jego komplementach, prawda?

Nieprzyjazny ton Margarity sprawił, że zdziwiony Carlos uniósł brwi.

- Podobasz mi się w czerwieni - dodał niezrażony. - A tym bardziej w tak oszczędnie skrojo­nej sukni.

- Jak mi miło - odparła ze sztucznym uśmie­chem, mimowolnie wygładzając miękką tkaninę. - Wybierając ten fason, myślałam wyłącznie o tobie.

- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwoś­ci - powiedział spokojnie, ignorując jej ciętą ripos­tę. - Uwielbiasz się ze mną droczyć, prawda, querida?

Jego nonszalancki uśmiech wywołał w niej nie­pokojące drżenie serca. Wcale nie miała ochoty przyznać sama przed sobą, jak wielkie wrażenie robi na niej Carlos, jak mocno jest poruszona jego bliskością.

- Ile razy mam ci przypominać, że nie życzę sobie, abyś nazywał mnie swoją ukochaną? - zaata­kowała, chcąc odwrócić jego i swoją uwagę od nazbyt emocjonalnej reakcji na obecność Carlosa. - Nie jestem nią i nigdy nie będę!

- Och, myślę, że i tysiąc razy nie starczy. Co więcej, odpowiem ci na to tysiąckroć, że ,,nigdy’’ to bardzo ryzykowne słówko. A ja jestem cierpliwy, bardzo cierpliwy...

- Tak, tak, wiem, już to mówiłeś. - Machnęła lekceważąco ręką.

Jego niezłomna cierpliwość doprowadzała ją do furii. Był to jeden z powodów, dla których Carlos nie miał u niej żadnych szans, marzyła bowiem o mężczyźnie, który nie obawiałby się ponieść namiętności, a on był taki stateczny, odpowiedzial­ny i opanowany.

- Tracisz czas - ostrzegła. - Przecież mówiłam ci już, że nigdy nie wyjdę za mężczyznę, który zamierza chronić żonę przed każdym, nawet naj­lżejszym podmuchem wiatru i przed każdą prze­ciwnością losu.

- Obowiązkiem każdego mężczyzny jest troska o jego kobietę - oświadczył z przekonaniem. - Taki już jestem, Rito, i nie potrafię ani nie chcę tego zmienić - dodał, zanim zdążyła skry­tykować jego poglądy, ewidentnie wywodzące się z epoki kamienia łupanego. - Tak samo jak ty. - Uśmiechnął się.

- Nie masz pojęcia, jaka naprawdę jestem.

Faktycznie nie wiedział o niej czegoś bardzo ważnego, podobnie zresztą jak nie mieli o tym pojęcia jej rodzice ani przyjaciele. Nikt z nich nawet nie podejrzewał, że należy do supertajnej amerykańskiej organizacji SPEAR, o której ist­nieniu wiedziało zaledwie kilku członków rządu Stanów Zjednoczonych oraz paru kongresmanów. Tymczasem działalność SPEAR nie ograniczała się tylko do spraw związanych z wewnętrznymi i ze­wnętrznymi problemami USA, ale także rozciągała się na powiązania gospodarcze i finansowe.

Wprawdzie Margarita, tak jak wszyscy agenci, przeszła niesłychanie trudne szkolenie, ale natych­miast po jego zakończeniu została odesłana do domu, ponieważ zwerbowano ją do konkretnej misji, która dotyczyła jej ojczystego kraju. Dlatego już od trzech lat przekazywała SPEAR informacje o handlu narkotykami na terenie Ameryki Połu­dniowej. Szczególną satysfakcją napawała ją świa­domość, iż swą działalnością przyczyniła się do zlikwidowania kilku groźnych, bezwzględnie dzia­łających grup przestępczych, które od lat pusto­szyły kraj.

- Wiem o tobie wszystko, co powinienem wiedzieć, querida - odrzekł, wzruszając ramionami. - I uważam, że stanowimy dobraną parę.

- A niby dlaczego? Dlatego, że mój stryj jest prezydentem Madrileño? I że, jego zdaniem, powi­nieneś w najbliższych wyborach ubiegać się o fotel senatora?

Przez chwilę zdawało się jej, że ujrzała w jego oczach zniecierpliwienie i złość, co sprawiło jej niejaką przyjemność. Jednak zaraz potem triumf ustąpił miejsca zaniepokojeniu, ponieważ Carlos przysunął się jeszcze bliżej i teraz niemal przyciskał ją do zimnej i kamiennej balustrady.

- Gdybym chciał się żenić tylko i wyłącznie z powodów politycznych, wybrałbym bardziej uleg­łą kandydatkę.

- Na przykład Annę? - zapytała szybko, chcąc kpiną pokryć zmieszanie, jakie wywołał w niej zapach jego wody kolońskiej.

- Na przykład Annę - potwierdził. - Ale chcę ciebie, Margarito.

- Ale dlaczego? Czemu upierasz się przy po­ślubieniu kobiety, która cię nie kocha?

- Może dlatego, że wcale mnie nie przekonała, jakoby nic do mnie nie czuła. - Uśmiechnął się przekornie.

- Ojej - jęknęła bezradnie. - Naprawdę już nie wiem, co zrobić, żeby cię o tym przekonać.

- Czy ja wiem? - Udawał, że się zastanawia. - Może zróbmy mały test.

To powiedziawszy, pochylił się lekko, opierając jednocześnie dłonie na balustradzie. Jeszcze zanim Margarita poczuła na swoich wargach delikatny dotyk jego ust, doskonale wiedziała, co zamierzał zrobić, mogła więc go powstrzymać jednym krót­kim zakazem. Mogła odwrócić głowę, a nawet powalić go na łopatki którymś z wielu chwytów, jakich nauczyła się podczas szkolenia w SPEAR. Tymczasem postanowiła po prostu zachować nie­wzruszony wyraz twarzy, ponieważ uznała, że tylko wykazując całkowity brak emocji, zademonstruje skutecznie swoją obojętność.

Gdyby Carlos poprzestał tylko na lekkim muś­nięciu jej warg, zapewne udałoby jej się dokonać tego, co założyła, niestety objął ją ciasno w talii i przycisnął mocno do siebie. Jego usta również wzięły udział w tym natarciu, tak że chcąc nie chcąc, poczuła, jak rozkoszne ciepło rozlewa się po całym jej ciele. Na moment zatraciła się w tym doznaniu, przez co zupełnie zapomniała, że miała całą swą postawą okazywać zimną obojętność. Ze zgrozą poczuła, jak jej ciało przebiegł dreszczyk, który z pewnością nie uszedł uwagi Carlosa, byli bowiem zbyt blisko siebie, aby udało się ten fakt ukryć. Gdy podniósł głowę, nabrała głęboko powietrza, gotowa zmiażdżyć go ciętym komentarzem, tymczasem ponownie odczuła drżenie. Wibracje znów rozchodziły się po jej ciele, a ich epicentrum znajdowało się na piersiach.

Dłoń Margarity natychmiast powędrowała ku płaskiemu złotemu medalionowi, z którym nigdy się nie rozstawała, choć czasem wydawał się zbyt skromny przy balowych sukniach, wymagających oprawy z lśniących brylantów. Gdy jeszcze raz poczuła znajome wibracje, jej serce aż podskoczyło z podniecenia.

Był to sygnał od SPEAR. Koniecznie musiała teraz znaleźć jakieś ustronne miejsce, gdzie mogła­by spokojnie skorzystać z miniaturowego nadaj­nika, który miała w torebce.

- To było... całkiem przyjemne - oceniła z prze­kornym uśmiechem. - A teraz pozwolisz, że cię opuszczę, ponieważ muszę wrócić na bal.

Całkiem przyjemne! Też coś! Carlos poczekał, aż Margarita zniknie mu z oczu, po czym rozpros­tował zaciśnięte pięści.

On sam nie nazwałby tego pocałunku przyjem­nym. Nerwy miał tak napięte, że czuł się obolały na całym ciele. Jeszcze chwila, a porwałby tę upartą kobietę na ręce i wyniósł w jakieś odludne miejsce, gdzie mógłby zerwać z niej ten skrawek materiału, który nazywała sukienką, i kochać się z nią, grze­biąc ostatecznie szanse, by kiedykolwiek zgodziła się zostać jego żoną.

Znał ją dobrze, obserwował, jak z inteligentnej, pełnej entuzjazmu dziewczyny przeistoczyła się w pewną siebie, stanowczą kobietę. Nie był w sta­nie sobie przypomnieć, kiedy zaczął marzyć, by została jego żoną. Od czasu jej powrotu ze Stanów czekał cierpliwie, aż Margarita znajdzie wreszcie złoty środek pomiędzy liberalnymi poglądami ro­dem z USA a tradycyjnymi wartościami, którymi kierowali się Madrileńczycy. Minął już rok, odkąd oświadczył się jej, licząc, że z czasem uświadomi sobie, iż są sobie przeznaczeni. Teraz nie był pewien, jak długo jeszcze będzie w stanie czekać z założonymi rękami. Rozum podpowiadał mu, że nie ma innego wyjścia, jak zaakceptować fakt, iż Margarita musi sama odkryć drogę do niego. Nie powinien jej do niczego nakłaniać, choćby był u granic wytrzymałości. Nie mógł też zmusić jej do przyznania, że wcale nie jest jej tak obojętny, jak utrzymywała. Tak więc pozostawało mu tylko cierp­liwie czekać, od czasu do czasu poddając ją delikat­nej presji... Choć nie było to takie proste. Na wspomnienie charakterystycznego ruchu głowy, z jakim odrzucała do tyłu lśniące czarne włosy, robiło mu się sucho w gardle. Jedno było pewne.

Musiał za wszelką cenę nie dać po sobie poznać, jak silnie reagował na jej obecność, uważał bowiem, że nie ma nic gorszego od mężczyzny, który pozwala, by emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Ech, łatwiej pomyśleć, trudniej wprowadzić takie postanowienie w życie...

Margarita aż drżała z niecierpliwości. Zwinnie przemykała między zgromadzonymi gośćmi, nie zatrzymując się na pogawędki, posługując się pre­tekstem, że natychmiast musi odnaleźć ojca. Prze­chodziła z jednego pomieszczenia do drugiego, ale nigdzie nie mogła wypatrzeć ustronnego kącika, ponieważ tego wieczoru rezydencja prezydenckiej pary tętniła życiem. W każdej sali, w każdym przedsionku stały rozdyskutowane grupki wyż­szych urzędników państwowych, dyplomatów i in­nych VIP - ów. Raz po raz mijała zabieganych adiu­tantów w galowych mundurach i kelnerów, krążą­cych wśród gości z tacami wypełnionymi smakowi­tymi przekąskami oraz wykwintnym alkoholem.

Wreszcie udało jej się znaleźć puste pomiesz­czenie. Był to nieduży gabinet o purpurowych ścianach, ozdobionych licznymi portretami byłych prezydentów w bogato złoconych ramach. Tu za­zwyczaj przyjmowano dyplomatów niższego szcze­bla. Zaletą tego pokoju były solidne drzwi i ciężkie zasłony w oknach, więc Margarita liczyła, że żaden dźwięk nie dotrze do niepożądanych uszu. Zamknąwszy dokładnie za sobą drzwi, sięgnęła do torebki, aby wydobyć z niej niewielki, płaski przedmiot, przypo­minający telefon komórkowy. Tylko ona i inni członkowie SPEAR wiedzieli, iż w tej niepozornej obudowie kryje się supernowoczesny aparat do łączności satelitarnej. Za pomocą przycisków na klawiaturze wprowadziła kod, po czym powiedziała kilka słów, by system identyfikacji głosowej ustalił jej tożsamość. Chwilę później połączono ją z oficerem dyżurnym, którego głos rozpoznała natychmiast, należał bowiem do wysokiego niebieskookiego Marcusa Watersa, z którym zaprzyjaźniła się w szkole przetrwania wkrótce po zwerbowaniu jej przez SPEAR. Marcus nieraz dawał jej do zrozumienia, że interesuje go coś więcej niż przyjaźń, ale nigdy nie brała tego na serio. Tym razem jednak ze skupieniem i powagą słuchała, co miał jej do powiedzenia.

- To bardzo ważne. Właśnie się dowiedzieliś­my, że wczoraj wasza policja zgarnęła grubą rybę z mafii narkotykowej.

- Kogo? - spytała, zbyt podenerwowana tym, co się wydarzyło między nią i Carlosem, aby mieć ochotę na jakiekolwiek zagadki.

- Jeśli stoisz, to lepiej usiądź - poradził Marcus. - Z opisu wynika, że to Simon.

- Ten sam Simon, którego tropimy już od sześciu miesięcy? - spytała, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - Ten, który toczy osobistą wojnę ze SPEAR?

- Właśnie ten - potwierdził, zadowolony z efek­tu, jaki zrobiła na niej ta wiadomość. - Jonasz właśnie leci do San Rico.

Jonasz! Tajemniczy szef SPEAR - głos w słuchaw­ce telefonu lub na taśmie doręczonej w bukiecie kwiatów, podpis pod zaszyfrowanym telegramem... Wiadomość, że Jonasz jest w drodze do San Rico, znacznie przyspieszyła tętno Rity.

- Chce, żebyś jak najszybciej pojechała do wię­zienia, w którym wasze władze trzymają Simona. Masz dopilnować, by nie wymknął się w dziwny sposób... - poinformował Marcus.

- Nie wszyscy nasi urzędnicy są skorumpowani - odparła z godnością.

- Oczywiście, że nie! - zgodził się szybko. - Odezwij się, jak tylko będziesz miała Simona na celowniku.

- Jasne - obiecała, po czym schowała nadajnik do torebki, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób może szybko, a zarazem nie wzbudzając niczyich podejrzeń, wydostać się z Pałacu Pre­zydenckiego. Przypomniała sobie o zazwyczaj nieużywanym korytarzu, położonym nieopodal gabinetu, w którym się znajdowała. Wkrótce stała już na placu przed głównym wejściem do pałacu.

Mieszkała zaledwie dwie przecznice dalej, na osiedlu nowych domków, ciasno przytulonych do zbocza wzgórza. Kupiła to mieszkanie przed niespełna czterema miesiącami, wbrew stanow­czym sprzeciwom ojca i obawom matki, która uważała, że młoda dziewczyna nie powinna miesz­kać sama. Margarita zdołała jednak postawić na swoim.

Kilka razy miała okazję odwiedzić fortecę, która służyła za główne więzienie w Madrileño, wiedziała więc, że mieszkające tam szczury rozmiarami przy­pominają małe psy. Dlatego nie mogła się tam udać w balowym stroju, tylko musiała się przebrać w bia­łą bluzkę z długimi rękawami, grube dżinsy i buty z cholewkami. Tak więc jej odwiedziny w więzie­niu nieco się opóźnią.

Na szczęście nie musiała wymyślać pretekstu, by uzasadnić swoją wizytę, ponieważ jako bratanica prezydenta mogła dostać się praktycznie wszędzie bez większych kłopotów czy ograniczeń. Mimo to na wypadek, gdyby jednak ktoś zaczął się dopyty­wać, przygotowała odpowiedź, że powodem jej odwiedzin jest konieczność przesłuchania więźnia w celu zdobycia informacji potrzebnych do wyko­nania analiz dla Ministerstwa Gospodarki.

Była tak podekscytowana misją, że nawet nie spojrzała za siebie na rzęsiście oświetloną fasadę Pałacu Prezydenckiego ani nie pomyślała o męż­czyźnie, którego pozostawiła na tarasie.

Upewniwszy się jeszcze raz, czy na pewno włożyła do torebki nadajnik i pistolet kaliber 38, Margarita ruszyła za oficerem, który poprowadził ją ciemnymi, wilgotnymi korytarzami więzienia. Jeszcze niedawno podziemia fortecy, używane niegdyś przez hiszpańskich kolonizatorów do przechowywania prochu i zapasów, zapełnione były dziesiątkami więźniów politycznych, ale dzięki nowoczesnemu stylowi sprawowania wła­dzy, jaki preferował jej stryj, większość cel świe­ciła pustkami. Mimo to panujący tu od wieków nieprzyjemny zapach nadal się utrzymywał, draż­niąc nozdrza osób przybywających ze świata ze­wnętrznego.

- Człowieka, z którym pani zamierza się zoba­czyć, umieściliśmy w jednej celi razem z draniem, który wykorzystywał zdesperowanych biedą ludzi do przerzucania narkotyków - poinformował oficer. - Wysłałem strażnika, żeby przyprowadził go do rozmównicy.

- Świetnie, bardzo dziękuję. - Uśmiechnęła się.

Obmyślała sposób na pozbycie się zarówno ofice­ra, jak i strażnika, ponieważ musiała porozmawiać z więźniem sam na sam, aby upewnić się, czy jest to ten człowiek, którego poszukiwał SPEAR.

Eskortujący ją oficer otworzył drzwi, po czym odsunął się na bok. Margarita pochyliła się, aby nie uderzyć głową w niską futrynę, a gdy znalazła się w słabo oświetlonym pomieszczeniu, zamarła na widok tego, co ujrzała. Mocno zaczerwieniony na twarzy strażnik wpatrywał się w nią wytrzeszczony­mi ze strachu oczami. Na jego szyi zaciskało się silne ramię, a u skroni tkwiła przyciśnięta lufa półautomatycznego pistoletu. Tuż za nim z ciem­ności wyłaniała się pokiereszowana twarz, wykrzy­wiona w diabolicznym uśmiechu.

- Proszę, señorita de las Fuentes - odezwał się mężczyzna. - Spodziewałem się pani wizyty.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Carlos? A co ty tu robisz sam jak palec? - zdziwiła się Anna, zaglądając do utrzymanego w tonacjach purpurowo - złocistych przedsionka.

- Szukam twojej kuzynki. Podobno widziano, jak tu wchodziła jakiś czas temu.

Przez moment na twarzy Anny malował się wyraz irytacji, ale szybko ustąpił miejsca słodkiemu uśmiechowi.

- A ja ci nie wystarczę? - zapytała, kokieteryjnie odrzucając włosy.

Niezaprzeczalnie urocza Anna była zdetermino­wana, by osiągnąć swój cel, jakim było zostanie jego żoną. Nie zrażał jej nawet fakt, że Carlos z podobną determinacją dążył do poślubienia jej kuzynki. Podejrzewał, że Anna interesowała się nim nie tylko z zazdrości o piękną Margaritę, ale także z fascynacji sporo starszym, a zatem dużo bardziej doświadczonym mężczyzną. Może komu innemu pochlebiałoby, że jest przedmiotem jej uwielbie­nia, być może znaleźliby się tacy, którzy zechcieli­by wykorzystać tę sytuację, ale Carlos nie czuł najmniejszej pokusy, aby ulec tym uwodzicielskim sztuczkom. Anna była bardzo ładną młodą kobietą, ale miała jedną ogromną wadę. Nie była Margaritą.

- Pozwól, że cię odprowadzę z powrotem na bal - zaproponował, zbliżając się ku niej z uśmiechem. - Jestem pewien, że Miguel już cię poszukuje, jak zwykle marząc o tańcu z tobą.

- Miguel! Phi! - prychnęła lekceważąco na wzmiankę o adiutancie Carlosa. - Przecież to jeszcze chłopak. Prawie dziecko.

- Tak naprawdę Miguel jest sporo starszy od wielu pułkowników - sprostował. - Na swój awans ciężko sobie zapracował, nie jak ci, którzy robią karierę dzięki koneksjom.

- Nie rozmawiajmy więcej o Miguelu. - W gło­sie Anny dała się słyszeć nuta zniecierpliwienia. - Porozmawiajmy o nas - poprosiła, spoglądając na niego zalotnie spod opuszczonych rzęs. Jednocześ­nie jej dłonie powędrowały na klapy smokingu Carlosa.

- Nie ma żadnych nas - odparł, ujmując jej nadgarstki. - Wiesz przecież, że poprosiłem twoje­go stryja o rękę Margarity.

- Wiem. I wiem także, że jeśli chodzi o mężczyzn, Margarita kieruje się tylko i wyłącznie swoją własną opinią. Podobnie jak ja.

- To akurat zauważyłem - mruknął oschle. - Chodźmy, Miguel już pewnie wpadł w panikę, że ktoś cię porwał.

- Nie chcę tańczyć z Miguelem! - zaprotes­towała, tupiąc nogą. - A jeśli cię to interesuje, to widziałam, jak Margarita opuszczała pałac niemal godzinę temu - poinformowała nie bez satysfakcji.

- Naprawdę? - ucieszył się, bowiem z tego wynikało, że nie tylko on potrzebował odrobiny samotności, aby pozbierać się po tym pocałunku. - A nie mówiła, dokąd idzie?

- Nie. Ale kto wie, może poszła spotkać się z jakimś mężczyzną? - zasugerowała przebiegle Anna.

- Nie sądzę. - Carlos uśmiechnął się do swoich myśli.

Podczas jednej z licznych sprzeczek Margarita oznajmiła mu, że nawet gdyby mimo wszystko została jego żoną, i tak nie będzie jej pierwszym mężczyzną. Na myśl o tym, by ktokolwiek inny miał jej dotykać, krew zawrzała w żyłach Carlosa, ale nie mógł zaprotestować, bowiem sam nie prze­żył swoich trzydziestu ośmiu lat w celibacie. Pocie­szał się jednak tym, że z natury wybredna Margarita nie wdawała się w przelotne związki, pomijając jedną przygodę miłosną z czasów pobytu na uni­wersytecie w Stanach. Podejrzewał, że abstynencja dokucza jej podobnie jak jemu, jawiła mu się bowiem jako kobieta zmysłowa i namiętna. On zaś postanowił tę namiętność rozpalić. Zaczynał wie­rzyć, że po części już mu się to udało, ponieważ niemożliwe było, aby tak stopniała w jego ramio­nach, gdyby jej na nim nie zależało.

Zniecierpliwiony chwycił dłonie Anny, aby uwol­nić się z jej objęć. Chciał jak najszybciej odnaleźć Margaritę, odprowadzić ją do domu i tam dokoń­czyć to, co zaczęli na tarasie.

- Komendancie! - Zza pleców dobiegł go nie­spokojny głos Miguela.

Wprawdzie przyjmując nominację na wiceministra obrony, Carlos zrzekł się tytułu komendanta oraz stanowiska dowódcy elitarnego oddziału antyterro­rystycznego, niektórzy z jego podwładnych wciąż nie mogli się przyzwyczaić do tej zmiany, a i sam Carlos odruchowo reagował na swój dawny tytuł.

- Słucham?

- Panie komendancie, musi pan natychmiast wyjść - oznajmił Miguel Carreras, wyglądający tego wieczoru wyjątkowo przystojnie w galowym mun­durze ze złotymi pagonami. - W fortecy... - Gwał­townie urwał, zauważywszy Annę, której dłonie nadal spoczywały na piersi Carlosa.

W oczach adiutanta na chwilę pojawił się wyraz bólu i rozczarowania, jednakże po upływie paru sekund Miguel zreflektował się i zwrócił kamienną twarz ku swojemu przełożonemu.

- W fortecy zdarzył się pewien incydent - do­kończył.

Carlos spokojnie wyplątał się z objęć pięknej dziewczyny, jednocześnie postanawiając, że przy najbliższej okazji porozmawia ze swoim adiutan­tem i wyjaśni mu całą sytuację, a przy okazji da parę rad, jak powinien postępować z Anną.

- Jaki incydent? - zapytał.

- Nie znam szczegółów, ale wiem, że jeden z więźniów, wezwany na przesłuchanie, zaatakował strażnika i zagroził, że go zabije. Wtedy Margarita... to znaczy señorita de las Fuentes zaofiarowała się jako zakładniczka.

- Co takiego?!

- Zabrał ją ze sobą - relacjonował wyraźnie poruszony Carreras. - Zażądał dżipa i uciekł do dżungli.

Szpetne przekleństwo, które wyrwało się z ust Carlosa, wywołało rumieniec na policzkach Anny.

- Przed chwilą poinformował mnie o tym kapi­tan straży więziennej. Czeka na pana w Złotym Gabinecie - dokończył adiutant.

Carlos bez słowa wyszedł na korytarz. Na usta cisnęły się dziesiątki pytań. Jakim cudem Margarita znalazła się w więzieniu? Dlaczego zgodziła się zostać zakładniczką? Kim był ten więzień?

Carlos miał opinię nieustraszonego, ale teraz czuł obezwładniający strach. Przecież Margarita nie miała pojęcia o niebezpieczeństwach czyhających w dżungli. Wakacje spędzała na plantacji trzciny cukrowej należącej do jej ojca, więc z pewnością nigdy nie przedzierała się przez gęste liany gruboś­ci męskiego ramienia ani nie natknęła się na pająka wielkości dłoni. Jeśli nawet zdoła uciec porywaczo­wi, ma niewielkie szanse, by przeżyć choćby jeden dzień w tropikalnym lesie.

Na jego widok szef straży więziennej wyprężył się jak struna i zasalutował. Choć w Madrileño od jakiegoś czasu panował ustrój demokratyczny, wszystkie służby związane z bezpieczeństwem we­wnętrznym podlegały Ministerstwu Obrony, zatem Carlos był jego przełożonym.

- Proszę mówić - wycedził generał Caballero przez zaciśnięte zęby. - Ja na razie tylko po­słucham.

- To był jeden z tych przestępców, których złapano wczoraj - zaczął szef straży. - W wyniku wspólnej akcji z Amerykanami.

- Wiem, co to była za akcja - potwierdził Carlos.

Oczywiście że wiedział. Otrzymawszy wiadomość o mającym się odbyć przerzucie dużej ilości narkotyków, pracował non stop przez czterdzieści osiem godzin, aby przeprowadzić skomplikowaną operację, w której brały udział miejscowe siły i amerykańskie oddziały specjalne. Owocem tej akcji było zarekwirowanie dwóch samolotów, aresz­towanie sześciu pilotów, kilku szefów narkotyko­wych gangów oraz kilkunastu przemytników. Policja miała pełne ręce roboty, gdyż wszystkie procedury, związane z aresztowaniami, trwały cały dzień.

- Ten drań od samego początku nie chciał nam powiedzieć, jak się nazywa. Brzydki jak noc, twarz ma całą w bliznach. Początkowo sądziliśmy, że to tylko płotka, ale kiedy kazali nam go trzymać w areszcie o zaostrzonym rygorze...

- Kazali? Kto kazał? - przerwał mu Carlos.

- Amerykanie. Otrzymaliśmy polecenie przez telefon. Sądziłem, że pan wie... - tłumaczył się szef straży.

Carlos nie wiedział, ale w tej chwili najważniej­sze było to, by jak najszybciej uwolnić Margaritę. Niestety, szef straży nie był w stanie wyjaśnić, w jakim celu señorita de las Fuentes spotkała się z aresztowanym. Wiedział tylko tyle, że pojawiła się w więzieniu i zażądała widzenia z nim.

- Co ciekawe, ten drań najwyraźniej się jej spodziewał. Znał jej nazwisko i uśmiechnął się, gdy zaproponowała, że będzie jego zakładniczką. Jakby to wcześniej przewidział.

Słysząc to, Carlos zbladł ze strachu, a także ze złości. Co ta Margarita wyprawia!? - myślał gorącz­kowo. W co się wplątała?

- Więzień zamknął nas w sali przesłuchań - przyznał z wyraźnym wstydem szef straży. - Ścia­ny fortecy są tak grube, że dobijaliśmy się dobre dziesięć minut, zanim nas znaleziono. Moi ludzie donieśli mi, że señorita de las Fuentes wyszła z tym przestępcą spokojnie, bez szarpania, tak jakby szli na spacer. Dopiero po naszym uwolnieniu odkryto, że zabrał jeden z naszych dżipów.

- Więc nikt nie wie, w którym kierunku od­jechali?

- Niestety nie, komendancie. - Mężczyzna spuś­cił głowę.

Carlos z trudem powstrzymał przekleństwo. Upew­niwszy się, że przełożony straży więziennej nie potrafi mu już nic więcej powiedzieć, odprawił go z polece­niem, by natychmiast zaostrzył rygory w więzieniu, co zapobiegnie kolejnym ucieczkom.

- Znajdź señora de las Fuentesa - rozkazał Miguelowi. - Poproś, żeby tu przyszedł.

Wczorajsza operacja wydawała mu się coraz bardziej podejrzana. Ostrzeżenie o przerzucie, niespodziewanie szybka pomoc ze Stanów, wreszcie ten dziwny telefon w sprawie jednego więźnia... Było coraz więcej powodów, aby przypuszczać, że za sprawą kryło się dużo więcej, niż dotąd sądził. Carlos uczył się trzy lata w Akademii Wojskowej, potem pracował jako attaché wojskowy przy am­basadzie Madrileño w Waszyngtonie, miał więc kilku wysoko postawionych przyjaciół. Sięgnął po telefon...

Gdy kwadrans później do gabinetu wszedł za­niepokojony ojciec Margarity, Carlos był bliski furii, bo mimo czterech rozmów telefonicznych nie zdołał się dowiedzieć, kto dzwonił do więzienia. Był jednak zdeterminowany, aby wszelkimi sposo­bami dotrzeć do sedna sprawy.

- Co się stało? - zapytał Eduard de las Fuentes, lekko sapiąc po szybkim marszu.

Ojciec Margarity był prawą ręką prezydenta. Najpierw pomógł mu w wygraniu wyborów, a teraz wspierał w trudnym procesie długo oczekiwanych reform. Cieszył się opinią dobrego, prawego czło­wieka, który wyznawał tradycyjne wartości, a jed­nocześnie wyznawał postępowe poglądy w kwestii poprawy warunków życia w Madrileño.

- Margaritę? Ten drań porwał moją Margaritę? - wykrztusił, gdy Carlos zdał zwięzłą relację z wy­darzeń w więzieniu.

- Jak się okazuje, sama zaofiarowała się jako zakładniczka w zamian za jednego ze strażników.

- Ale... ale jakim cudem ona w ogóle znalazła się w więzieniu?

- Gdy odnajdę pańską córkę, poznam odpo­wiedź na to pytanie - odparł Carlos.

I nie tylko na to, myślał, zbiegając po stopniach wiodących do Pałacu Prezydenckiego. Obiecywał sobie też, że gdy już doprowadzi Margaritę w bez­pieczne miejsce i dowie się, w co się wplątała, wtedy albo udusi ją za to, że popełniła taką głupotę, albo zaciągnie przed ołtarz, aby położyć kres dal­szym tego typu wybrykom. Jednak w tej chwili pierwsza opcja wydawała mu się bardziej praw­dopodobna.

Dwie godziny później miał wystarczającą ilość informacji, by stwierdzić, że zbiegły więzień naj­pewniej zdąża do ukrytej w dżungli jaskini, która służyła handlarzom narkotyków za punkt prze­rzutowy. Tam zapewne czekali już na niego uzbro­jeni ludzie, których tajne służby obserwowały, gdy przekraczali granicę.

Carlos wręcz szalał z niepokoju o Margaritę, gdy w mundurze bojowym jechał do bazy wojskowej położonej nieopodal San Rico. Kiedy na czele dziesięcioosobowego oddziału znalazł się na lotnis­ku, helikopter był już gotowy do odlotu. Żołnierze mieli na sobie panterki, a ich twarze umazane były zielono - czarnymi barwnikami, tak że trudno ich było dostrzec na tle kadłuba wojskowego śmigłow­ca. Gdy już znaleźli się w powietrzu, Carlos wyjął mapę i przedstawił szczegóły swego obmyślanego naprędce planu.

- Tutaj lądujemy. - Wskazał palcem na mapie. - Mniej więcej kilometr na zachód od jaskini, żeby nie wzbudzić podejrzeń okolicznych miesz­kańców. O ile będziemy mieli szczęście, dotrzemy do jaskini przed uciekinierem i tam na niego poczekamy. Jeśli jednak zjawi się tam przed nami, zaatakujemy po zmroku, kiedy najmniej się bę­dzie nas spodziewać.

Każdy z tych scenariuszy był ryzykowny zarów­no dla jego ludzi, jak i dla Margarity. W tej sytuacji był to jednak najlepszy plan.

I zapewne by się powiódł, gdyby nie pechowa awaria helikoptera, przez co musieli lądować trzy kilometry od ustalonego punktu. Perspektywa noc­nej wędrówki przez dżunglę nie napawała optymiz­mem co do pozytywnego zakończenia operacji.

- No już! Dalej! Wspinaj się!

Twarda końcówka lufy pistoletu bezlitośnie wbijała się w kręgosłup Margarity, zmuszając tym samym do wspinaczki po stromym zboczu.

Zmrużyła oczy, spoglądając w kierunku wschodzą­cego słońca. Z daleka słychać było szum wodo­spadu, w kierunku którego podążali.

Z każdym ruchem cierpiała niewysłowione katu­sze, nadwerężone stawy usztywniały ramiona, a skurcze łydek unieruchamiały mięśnie. W dodat­ku tak bardzo zaschło jej w gardle, że oddałaby niemal wszystko za łyk wody.

Przez całą noc jechali krętymi leśnymi drogami w kierunku górzystego serca dżungli. Po dwóch godzinach pełnego nadziei nasłuchiwania Margari­ta straciła wszelką nadzieję, że grupa pościgowa podąża ich tropem. No cóż, niepotrzebnie się łudziła. Powinna była się domyślić, że człowiek, którego od pół roku bezskutecznie poszukuje SPEAR, dobrze zaplanuje ucieczkę.

Była zdecydowana mu tej ucieczki nie ułatwiać, toteż z premedytacją potknęła się o kamień i padła na kolana. Ostra skała przecięła nogawkę dżinsów i jęk, który wyrwał się z jej ust, wcale nie był udawany.

- Wstawaj! - wrzasnął porywacz, sapiąc ciężko z wysiłku. Opróżnił bidon już przed paroma godzi­nami, więc głos miał zachrypnięty z pragnienia i zmęczenia. - Nikogo nie oszukasz, udając słabą, bezbronną kobietkę. Wiem, jak was tam trenowali.

Podpierając się na chropowatej skale, podniosła się z nieudawanym trudem.

- O jakim treningu mówisz? Co ty o mnie wiesz? Kim ty w ogóle jesteś? - zasypała go pytaniami.

- Może ty mi powiesz? - Skrzywił się w sarkas­tycznym uśmiechu.

- Zgoda - mruknęła, ciężko opierając się o ska­łę. - Nazywasz się Simon.

- Bardzo dobrze - pochwalił, po czym podszedł do niej i przystawił lufę pistoletu do jej szyi. - I obydwoje wiemy, kim ty jesteś, prawda? Jesteś tą suką, która od paru lat krzyżuje mi szyki w Ame­ryce Łacińskiej i Południowej.

Margarita gorączkowo zastanawiała się, czy gdy­by teraz zaatakowała Simona, zdołałaby ujść z ży­ciem, zwłaszcza mając na względzie tę lufę, która uciskała jej przełyk, utrudniając oddychanie...

- Sporo czasu musiałem kombinować, by wreszcie wykapować, kogo Jonasz ma w Madrileño - ciągnął.

Jonasz! To imię padło w rozmowie tak natural­nie, jakby była to zwykła osoba, a przecież nawet nie wszyscy agenci SPEAR, a więc ludzie najwyż­szego zaufania, wiedzieli o jego istnieniu.

- Dlaczego sądzisz, że pracuję dla SPEAR? - zapytała, chcąc zyskać trochę na czasie.

- Mam swoje sposoby zdobywania informacji, podobnie zresztą jak SPEAR. Bardzo mi zalazłaś za skórę, señorita de las Fuentes. Ty i ten przeklęty wiceminister obrony.

- Carlos? - wyrwało się Margaricie.

- Tak, Carlos - warknął Simon. - Dzięki infor­macjom, które przekazywałaś SPEAR, i zbrojnym operacjom, które prowadził Caballero, prawie stra­ciłem robotę w tej części świata.

Wspomnienie silnych ramion Carlosa spowodo­wało, że poczuła miękkość w kolanach. Dlaczego była tak głupia i poprzedniego wieczoru uciekła z jego objęć?

- Świetnie - oznajmiła, dumnie patrząc ban­dycie prosto w oczy. - Bardzo się cieszę, że sprawiliśmy ci kłopot.

- Na twoim miejscu raczej bym się tak nie cieszył - odparował, przyciskając mocniej lufę. - Moje kłopoty skończą się jeszcze dzisiaj.

Ignorując tę groźbę oraz własny strach, Margarita uważnie przyjrzała się pokancerowanej twarzy Si­mona. Już w mroku więzienia wyglądał okropnie, ale w pełnym słońcu prezentował się wręcz od­rażająco. Jedno oko miał szklane, drugie wodziło po twarzy Margarity, obserwując jej reakcję.

- Straszne, prawda? - spytał w końcu nie bez satysfakcji.

- Widziałam gorsze - odparła, wzruszając ramio­nami, nie chciała bowiem okazywać mu żadnych ciepłych uczuć.

Biorąc pod uwagę dzisiejsze osiągnięcia chirurgii plastycznej, Simon mógł bez większych proble­mów poprawić swój wygląd, a jednak obnosił blizny z perwersyjną przyjemnością i dumą. Margarita doszła do wniosku, że z nieznanych przyczyn obsesyjnie pragnął pamiętać o jakimś tragicznym wydarzeniu.

- Chcę, żeby Jonasz je kiedyś zobaczył - od­rzekł, gdy go o to zapytała. - Przeczucie mówi mi, że stanie się to już wkrótce - dorzucił z diabolicznym błyskiem w oku. - Ruszaj się, señorita . Już dostatecznie dużo czasu zmarnowałem w tym śmier­dzącym zielonym szambie, które nazywacie swoją ojczyzną.

Ta obelga, rzucona pod adresem jej ukochanego kraju, sprawiła, iż z coraz większą determinacją zaczęła obmyślać plan wyswobodzenia się z niewo­li. Postanowiła, że gdy tylko to się stanie, pod groźbą kulki w głowę każe Simonowi odwołać tę grubiańską uwagę na temat Madrileño.

Kpiąc z groźnego wyrazu jej oczu, bandzior odsunął się i pistoletem pokazał, aby ruszyła przed nim. Margarita posłusznie ponowiła marsz w górę stromej ścieżki. Wiedziała, że za moment nadejdzie chwila jej triumfu. Musiała nadejść.

Słońce było już wysoko i palące promienie przebijały się nawet poprzez gęstą tropikalną roś­linność. Z tego upału Margarita coraz bardziej opadała z sił, dwa razy potknęła się i padła na kolana, ale natychmiast bezwzględna ręka szarp­nęła ją za włosy do góry.

W pewnym momencie poczuła na piersi wibra­cję medalionu. Prawie zapłakała. Niestety, za po­mocą tego urządzenia SPEAR mógł tylko wzywać ją, by skontaktowała się z centralą, natomiast ona nie miała możliwości nadać komunikatu zwrot­nego, a tym samym podać swojego położenia.

Byli już bardzo blisko wodospadu, którego szum stał się wręcz ogłuszający, gdy Simon skręcił w lewo i uszedłszy kilka kroków, odgarnął gęste pnącza, odsłaniając wejście do jaskini. Margarita wiedziała, że teraz musi działać szybko i natychmiast się uwolnić, bo gdy zjawią się koledzy Simona, nie będzie już potrzebna jako zakładniczka. Widząc jej wahanie, bandyta pchnął ją z całej siły do środka, tak że upadła boleśnie na wystające kamienie. Zgrzytając ze złości zębami, rozejrzała się po ciem­nym wilgotnym wnętrzu w poszukiwaniu węży, pająków i innych nieprzyjemnych stworzeń.

- Wkrótce powinni tu dotrzeć moi kumple - oznajmił Simon, obojętny na ból, który jej sprawił. - Teraz pójdę napełnić bidon, a ty masz tu czekać.

To powiedziawszy, zaniósł się nieprzyjemnym rechotem. Sięgnął do plecaka, wyjął dwa kawałki mocnej liny i związał dłonie i stopy Margarity.

Zdawał się czerpać wyjątkową przyjemność z cier­pienia, jakie jej sprawiał, szarpiąc tak mocno, że aż musiała zacisnąć zęby, by powstrzymać okrzyk bólu. Nawet nie drgnęła, gdy jego dłoń zacisnęła się na jej łydce.

- Bądź dobrą dziewczynką, a dostaniesz trochę wody - obiecał z obrzydliwym uśmiechem. Jego dłoń powędrowała wyżej, aż do jej uda. - Zresztą jeszcze nie wiem, może ci jej nie dam? Będziesz musiała o nią błagać. Lubię rozpalone, spragnione kobiety...

- Rozumiem, że tylko przemocą i szantażem jesteś w stanie je zdobyć - wypaliła, patrząc mu prosto w oczy.

W następnej chwili poczuła na policzku silne uderzenie, a w ustach smak krwi. Obiecała sobie, że zrobi wszystko, by wpakować tego drania do wię­zienia, zanim znów ją dotknie.

- Będziesz mnie jeszcze błagać - wycedził przez zaciśnięte z wściekłości usta. - Długo i na­miętnie.

Gdy tylko zniknął za zasłoną z pnączy, Margarita poruszyła się z trudem i starając się nie narobić hałasu, zaczęła powoli, czołgając się, przeszukiwać jaskinię w poszukiwaniu ostrych kamieni, którymi mogłaby przeciąć liny. W czasie treningu w SPEAR udało jej się ujść cało z gorszych opresji, więc nie upadała na duchu, wierząc, że uratuje się i tym razem. To się dzieje naprawdę, to nie żadne szkolenie, podpowiadał jej wewnętrzny głos, ale uporczywie go ignorowała. Tylko tego brakowało, żeby zaczęła roztkliwiać się nad sobą i swoim losem. Nie miała czasu do stracenia, a panika zmniejszała szanse na ocalenie. Tymczasem wciąż natykała się na płaskie kamienie. Nie znalazła nic dostatecznie chropowatego, by przeciąć więzy.

Była już bliska rozpaczy, gdy jej palce odnalazły ostro zakończone pęknięcie w skale. Modląc się w duchu, by udało jej się rozciąć linę, uniosła się na łokciu i zaczęła pocierać nadgarstkami o kamień. Kręgosłup bolał ją niemiłosiernie od niewygodnej pozycji, pot płynął strumieniami po skroniach, a na dłoniach pokaleczonych o ostrą skałę pojawiły się krople krwi. Serce biło jej tak mocno, że obawiała się, iż w tym dudnieniu nie usłyszy kroków zbliża­jącego się Simona. Wreszcie sznur puścił. Margarita przez chwilę siedziała w bezruchu, sapiąc z wysiłku i nie dowierzając własnemu szczęściu. Rozplątawszy linę krępującą stopy, oparła głowę na kolanach i pozwoliła sobie na chwilę słabości.

Nie upłynęło nawet pół minuty, gdy szybko otarła oczy, a następnie podniosła się cichutko. Wtedy jej uszu dobiegł chrzęst kamieni. Simon! O nie, tym razem nie zamierzała się tak łatwo poddać! Szykowała się właśnie do ataku, kiedy na zewnątrz rozległy się odgłosy strzelaniny, a po nich wrzaski małp i łopotanie skrzydeł dzikich ptaków. W tej samej chwili w wejściu do jaskini pojawiła się jakaś postać.

Promienie słoneczne odbiły się w lufie pistoletu. Nie czekając na wystrzał, Margarita rzuciła się z całej siły na mężczyznę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Jeszcze długo Carlos z niedowierzaniem kręcił głową, wspominając to zdarzenie. Siła, z jaką został zaatakowany przy wejściu do pieczary, była wprost niewiarygodna. Właśnie ostrożnie poruszał się wąską ścieżką, gdy odgłosy strzelaniny poinformowały go, że straże, jakie wystawił wokół stóp stromego skalistego podejścia, starły się z wrogiem. W następ­nej chwili zza kurtyny pnączy, spływającej, jak mu się zdawało, po skale, wypadła jakaś postać, która nieomal zepchnęła go ze ścieżki w dół urwiska. Carlos zdołał jednak chwycić napastnika za ramiona i odturlał na bok, dzięki czemu cudem uniknęli stoczenia się po stromej skale. Szarpali się tak przez jakiś czas, aż w pewnym momencie poczuł, że się dusi. To łokieć napastnika, wbity w jego szyję, tamował mu oddech. Dławiąc się, Carlos szarpnął ramię nieznajomego i zamachnął się drugą dłonią, aby wymierzyć cios prosto w szczękę.

- Ty skończony draniu! - wysapał dziwnie znajomy głos.

Carlos w ostatniej chwili zdołał zmienić tor uderzenia i jego zaciśnięta pięść wylądowała na ramieniu, a nie policzku... Margarity.

- Dios mio! - jęknęła cicho, po czym opadła bezsilnie na jego klatkę piersiową.

Upewniwszy się, że są w bezpiecznej odległości od krawędzi skały, Carlos poderwał się na równe nogi, aby sprawdzić, czy nikt im nie zagraża. Miał wprawdzie ochotę porwać Margaritę w ramiona i przeprosić za to, że tak silnie ją uderzył, ale instynkt żołnierza zwyciężył. Odgłosy strzelaniny nasiliły się, co sugerowało, że oddział wdał się w poważną wymianę ognia, ale trudno było ocenić, jak liczne były siły wroga i ilu bandytów znajdowało się już w jaskini. Biorąc pod uwagę, że tyle było niewiadomych, jedyną metodą obrony był atak.

Gestem nakazał Margaricie, aby nie podnosiła się z ziemi, po czym, trzymając przed sobą dziewięciomilimetrową berettę, wpadł do jaskini. Rozej­rzał się uważnie dookoła, a gdy przekonał się, że nikogo nie ma, włożył pistolet do kabury i wybiegł z powrotem. Serce mu się ścisnęło, gdy ujrzał Margaritę, która zwinięta w kłębek leżała na ziemi.

- Rito! Kochanie! - zawołał, klękając przy niej. - Wybacz mi! Nie miałem pojęcia, że to ty.

- Domyślam się... - wykrztusiła.

Z najwyższym trudem usiadła. Wyglądała na­prawdę rozpaczliwie. Łzy płynęły po brudnych policzkach, we włosy wplątały się liście i gałązki, a na mankietach niegdyś białej bluzki widniały plamy krwi.

- Co ten drań ci zrobił?! - wykrzyknął, obej­rzawszy jej nadgarstki.

Trach!

Pocisk odłupał kawałek skały tuż nad ich głowa­mi. Świst przelatującej kuli wciąż dźwięczał im w uszach, gdy Carlos jednym zwinnym ruchem rzucił się przed siebie, aby osłonić Margaritę swoim ciałem. Seria z karabinu, wystrzelona chwilę póź­niej, odłupała kilkanaście odłamków skały, które rozprysły się na wszystkie strony.

Carlos zorientował się, że strzały padły nie od strony ścieżki, lecz od wodospadu. Błyskawicznie chwycił Margaritę wpół i przeciągnął ją parę met­rów, gdzie na łuku ścieżki znajdował się duży głaz, za którym mogli się bezpiecznie schronić.

- To on! - Margarita nie miała żadnych wątp­liwości. - To ten zbieg. Ma półautomatyczny karabin, który zabrał w więzieniu strażnikowi.

Gdyby Carlos był sam, nie wahałby się ani chwili przed przystąpieniem do ataku, ale teraz najważ­niejsze było bezpieczeństwo Margarity. W dole ścieżki żołnierze walczyli z nieznaną liczbą ban­dytów, przed nimi zaś znajdował się uzbrojony po zęby desperat, który przesuwał się w ich kierunku. Pozostał więc tylko odwrót.

- Schodzimy - zarządził, ruchem głowy wskazu­jąc urwiste zbocze.

Margarita z przerażeniem spojrzała w dół prze­paści, ale odważnie skinęła głową. Carlos odpiął płócienny wojskowy pas, po czym włożył go na jej szczupłą talię i mocno zaciągnął klamrę, a następ­nie mocnym szarpnięciem sprawdził, czy zapięcie nie ustąpi pod ciężarem jej ciała.

- Przytrzymuj się pnączy - polecił, okręcając wokół nadgarstka końcówkę pasa.

Zabrzmiała kolejna seria z karabinu. Carlos dał ostrożny krok w tył i pociągnął za sobą Margaritę.

Zejście wzdłuż skalnej ściany nie mogło trwać dłużej niż minutę, ale Margaricie wydawało się, że upłynęła cała wieczność, nim ponownie poczuła pod nogami miękką ziemię. Elastyczne pnącza, które gęsto pokrywały ścianę, chroniły przed do­tkliwym poranieniem o chropowatą skałę, a także służyły jako liny. Sprężyste łodygi utrzymywały ciężar ciał, a gdy któraś groziła zerwaniem, Carlos przerzucał się na następną.

Trzeba przyznać, że wykazał się niezwykłą siłą i sprytem podczas tej karkołomnej jazdy w dół po lianach, trzymając przy tym Margaritę za prowizo­ryczną uprząż z paska. Ona nie była w stanie mu pomóc, ponieważ prawe ramię, porażone jego cio­sem, nadal zwisało bezwładnie, zaś lewa ręka zaplątała się w pasek.

Wreszcie skaliste zbocze zetknęło się z ziemią. Carlos ostrożnie opuścił Margaritę, po czym sam położył się obok. Wyczerpani leżeli przez jakiś czas, sapiąc, by wyrównać oddech. Margarita nie widzia­ła nic, bowiem pot zalewał jej oczy. Podniosła sprawne ramię, rękawem otarła oczy i spojrzała w górę na zieloną gęstwinę. Z oddali słychać było huk wodospadu.

- Jak się czujesz? Wszystko w porządku? - zapy­tał Carlos, podnosząc się i ciągnąc ją ze sobą.

- Będzie w porządku... bylebym tylko mogła... oddychać - wysapała, próbując rozplątać krępujący ją pasek.

- Czekaj, pomogę ci.

Szybko uwolnił ją z uwięzi, a Margarita przez chwilę głęboko wciągała powietrze w płuca.

Po raz pierwszy przyjrzała się uważnie Carlosowi, ubranemu w szerokie spodnie, oliwkowo - brązową panterkę oraz taką samą koszulę. Na wierzchu miał oliwkową kamizelkę płócienną, za­opatrzoną w tuzin kieszeni i schowków. Jego twarz była pomazana czarną i zieloną maskującą farbą. Wszystko to sprawiało, że ciężko było go dostrzec na tle roślinności, nic więc dziwnego, że nie rozpo­znała go, gdy z impetem skoczyła na niego przez skalną szczelinę prowadzącą do jaskini. Owszem, do tej pory widywała Carlosa w mundurze, ale był to mundur galowy, zaś od czasu, gdy po objęciu stanowiska wiceministra zrezygnował z czynnej służby, nosił tylko cywilne stroje. Teraz nawet jego głos brzmiał inaczej. Brakowało w nim ciepła, żartobliwej nuty, wreszcie tej niewypowiedzianej sugestii, do której zdążyła się już przyzwyczaić.

Kimże on był, że potrafił do tego stopnia się kontrolować? Margaritą miotały różne emocje, od ogromnej radości z ocalonego życia, po wściekłość, że nie zdołała obezwładnić i doprowadzić przed sąd Simona. Tymczasem Carlos potrafił bez mrugnię­cia okiem opracować operację uwolnienia jej z rąk bandyty, w ostatniej chwili umknąć przed gradem pocisków, po czym zsunąć się po lianach wzdłuż stromego skalistego zbocza. Jego samodyscyplina była bardzo irytująca.

- Zostań tutaj - zarządził, ponownie chwytając za łodygę pnącza. - Muszę wrócić na górę, żeby przegrupować oddział. Gdy będzie po wszystkim, zrzucę ci linę, żebyś mogła wspiąć się z powrotem.

Margarita zmarszczyła brwi. Jeśli wydawało mu się, że będzie tu siedzieć bezczynnie, to się grubo mylił. Właśnie otwierała usta, by mu to oznajmić, gdy w pobliżu rozległ się trzask, a potem wystrzały. Gigantyczna paproć, której liście zwisały nad ich głowami, zatrzęsła się od kul.

- Dios! - jęknęła.

Carlos czym prędzej rzucił się w jej kierunku. Razem opadli na ziemię, po czym podczołgali się, szukając schronienia pod pniem powalonego drzewa.

- Tam! - dobiegł ich męski głos. - Widziałem, tam się coś ruszało.

Sekundę później powietrze ponownie przeszyła seria z karabinu. Spróchniały pień był marną osło­ną, więc Carlos poderwał się i mocno złapawszy Margaritę za nadgarstek, pociągnął ją za sobą. Poczuła ostry ból w poranionej ręce, ale nie zamie­rzała protestować.

Biegli co sił w nogach, a kule raz po raz szybowa­ły nad ich głowami. Słyszeli krzyki i jęki, a także głuche uderzenie ciała spadającego z dużej wyso­kości. Potem zielona gęstwina wchłonęła wszystkie dźwięki. Paprocie wielkości małych drzew smagały po twarzach, zwieszające się do ziemi liany bardzo utrudniały bieg, a kolczaste ananasowce szarpały ubranie. Margaritę chwyciła kolka w boku, z ran znów sączyła się krew, zaś suchy oddech zdawał się parzyć płuca. Na szczęście poszycie znacznie się przerzedziło i teraz trzeba było jedynie uważać na powalone, próchniejące drzewa.

Margarita wiedziała, że ta zmiana roślinności oznaczała, iż zbliżali się do obszaru opanowanego przez figowce - dusiciele. Te przedziwne rośliny rozpoczynały swe życie z nasion rozrzucanych na innych drzewach przez małpy oraz ptaki. Nasiona puszczały korzenie, zwisające z konarów drzewa - żywiciela aż do samej ziemi, tworząc wokół swojej ofiary coś na kształt klatki. Pnie figowca rosły pionowo w górę, zagłuszając swych żywicieli rozłożystym listowiem, aż wreszcie nieszczęsne drzewa umierały. Z czasem pozostawało po nich jedynie rozpadające się próchno, porośnięte różnobarwnymi gatunkami mchu, paprociami oraz orchideami i epifitami.

Margarita zupełnie straciła rachubę czasu. Nie miała pojęcia, jak długo wędrowali w półmroku, który panował w dżungli. Wreszcie Carlos zatrzy­mał się, uważnie nasłuchując. Margarita nie miała żadnej szansy czegokolwiek usłyszeć, gdyż wszyst­ko zagłuszał jej własny, świszczący oddech. Jeszcze nigdy, nawet podczas najbardziej forsownego treningu w SPEAR, nie była tak wyczerpana. Skłoniw­szy się do przodu, oparła dłonie na drżących z wy­czerpania udach. Głębokie oddechy przynosiły ulgę, a jednocześnie dotkliwie kłuły w płucach.

- Chyba ich zgubiliśmy - oznajmił Carlos.

Chrypka w jego głosie kazała Margaricie przyj­rzeć mu się bliżej. Także i on okazywał oznaki zmęczenia. Klatka piersiowa szybko wznosiła się i opadała, gdy z trudem łapał oddech, zaś po­sklejane od potu włosy lepiły mu się do czaszki. Zadowolona, że także niezłomny Carlos odczuwał skutki szaleńczej gonitwy, zdobyła się na uśmiech.

- Właśnie zamierzałam ci podziękować, że przy­byłeś mnie uwolnić, kiedy kule znów zaczęły nam latać nad głowami - wyznała.

- Podziękować? - powtórzył, odwracając się gwałtownie w jej stronę. Z jego oczu biły pioruny. - Podziękować?! Dobre sobie. Niepotrzebne mi twoje podziękowania!

- W takim razie je cofam. - Mocno zirytowana wzruszyła ramionami. W ciągu ostatnich dwunastu godzin przeszła zbyt wiele, by bez słowa znosić takie traktowanie. - Proponuję natomiast, żebyś zrobił użytek z tego nadajnika, który masz za­tknięty za pasek od spodni, i wyznaczył miejsce zbiórki swoim ludziom. - Odwróciła się, by rozej­rzeć się za wodą pitną. - Ja w tym czasie...

Carlos ni stąd, ni zowąd znalazł się tuż przed nią i zablokował jej przejście.

- W tej chwili chcę od ciebie tylko dwóch rzeczy - oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Po pierwsze musisz mi coś wyjaśnić. Co tu się, u diabła, dzieje? Co robiłaś wczoraj wieczorem w więzieniu?!

Niestety, nawet gdyby bardzo chciała, nie mog­łaby odpowiedzieć na to pytanie zgodnie z prawdą. Podobnie jak wszyscy agenci SPEAR, złożyła uro­czystą przysięgę, że nikomu nie wyjawi, iż należy do tej supertajnej organizacji. Jednak z zaciętej miny Carlosa wywnioskowała, że musi natychmiast wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę.

- Może pamiętasz, że do moich obowiązków w Ministerstwie Gospodarki należy analiza wpływu nielegalnego handlu narkotykami na madrileńską ekonomię? Ten zbiegły bandzior jest najwyraźniej jakąś grubą rybą w narkotykowym kartelu, więc pomyślałam, że będzie w stanie powiedzieć mi coś więcej o tym procederze.

Z twarzy Carlosa wyczytała, że nie dał się nabrać na takie wytłumaczenie. Zresztą sama musiała przyznać, że zabrzmiało dość naiwnie.

- Czy naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Daj spokój... Wybiegłaś z balu tylko po to, żeby prze­słuchać więźnia, z którym równie dobrze mogłabyś się spotkać następnego ranka?

- Nic mnie nie trzymało na balu - odparowała, dumnie unosząc brodę. - Nudziło mi się, więc postanowiłam wyjść.

Jego zaciśnięte szczęki świadczyły o tym, że idealnie trafiła w czułe miejsce. Przez chwilę Carlos wpatrywał się w nią z taką wściekłością, że zaczęła się niepokoić. Niezłomnemu generałowi zaczęły puszczać nerwy... Szybko jednak opanował się, przywołując obojętny wyraz twarzy.

- Kapitan straży więziennej powiedział, że za­trzymany rozpoznał cię, gdy tylko stanęłaś w drzwiach rozmównicy - zmienił gładko temat. - Jakim cudem znał twoje nazwisko?

- A jakim cudem znał twoje? Być może korzys­tał z tego samego źródła informacji.

- Wiedział o mnie?

- W jednej z nielicznych chwil, kiedy stawał się rozmowny, powiedział mi, że twoje antynarkotyko­we akcje pokrzyżowały mu szyki w Madrileño - oznajmiła.

Carlos uśmiechnął się z satysfakcją. Przez mo­ment Margaricie wydawało się, że wreszcie zakoń­czy przesłuchanie, ale okazało się, iż się łudziła.

- To dobrze, to bardzo dobrze. Wracając jednak do rzeczy, powiedz, co za grę prowadzisz? - Utkwił w niej badawcze spojrzenie.

- Nie prowadzę żadnej gry - odparła, w duchu przekonując samą siebie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby grą tego, co jej się przyda­rzyło w ciągu ostatnich dwunastu godzin.

Carlos przybliżył się do niej, wciąż wpatrując się w nią przenikliwym wzrokiem. Wywołało to w niej lekki przestrach, ale resztkami silnej woli zdołała powstrzymać się przed cofnięciem się o krok. Nie zamierzała zachowywać się jak przerażona ptaszy­na, z drugiej jednak strony starała się pohamować swą dumę, by jeszcze bardziej nie zaogniać sytua­cji. No cóż, Carlos był tu szefem i chciała to uszanować. Poskutkowało, bo najwyraźniej to, co wyczytał w jej spojrzeniu, na jakiś czas go usatys­fakcjonowało, gdyż tylko uśmiechnął się ironicznie.

- Tak to się kończy, gdy uparta kobieta traktuje swą pracę w ministerstwie zbyt poważnie - mruk­nął lekceważąco, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak wiele przez takie gadanie traci w oczach kobie­ty, której pragnął ponad wszystko.

- Nie widzę w tym nic złego - prychnęła, mierząc go wyniosłym spojrzeniem. - Traktuję moją pracę poważnie, bo chcę zrobić coś pożytecz­nego, zamiast siedzieć potulnie w domu jak przy­stało na dobrą madrileńską żonę.

- Coś pożytecznego? - Zaśmiał się sarkastycz­nie. - Na przykład co? Zaofiarować się jako zakład­niczka zamiast strażnika więziennego? Na litość boską, co cię skłoniło do podjęcia tej wariackiej, desperackiej decyzji?

- Nie mogłam dopuścić do jego śmierci.

- I dlatego pozwoliłaś, żeby porwał cię niebez­pieczny przestępca? Kiedy usłyszałem, co się stało, serce na moment przestało mi bić.

Zdumiona tym nagłym wyznaniem, uważnie przyjrzała się Carlosowi. Chyba jeszcze nigdy nie widziała na jego twarzy takiej wściekłości. Nie rozumiała, dlaczego tak emocjonalnie na to wszyst­ko reagował.

- Ty głuptasie! Co byś zrobiła, gdybym po ciebie nie przyszedł?

- To samo. - Wzruszyła ramionami. - Uciekła­bym. Czyżbyś już zapomniał, że kiedy pojawiłeś się przy jaskini, właśnie z niej wychodziłam?

- Nie. I nie zapomniałem też, jak się skuliłaś, kiedy uderzyłem cię w ramię. Nie miałabyś naj­mniejszych szans, gdyby ten bandyta postanowił mieć z ciebie nie tylko zakładniczkę. Zrobiłby z tobą wszystko, na co tylko przyszłaby mu ochota! - zawyrokował z furią.

Margarita doszła do wniosku, że nie jest to najodpowiedniejszy moment, by mu powiedzieć, iż Simon najpewniej miał takie plany. Ani że cios, który otrzymała w ramię, dosięgnął ją w chwili największej słabości.

- Innym razem porozmawiamy o tym, czy sama dałabyś radę uciec. A teraz...

- Tak?

Przez chwilę nie odpowiadał. W jego pociem­niałych oczach wciąż widać było wściekłość, więc Margarita, wiedziona instynktem samozachowaw­czym, postanowiła go więcej nie drażnić. Jedno­cześnie zupełnie inny instynkt podpowiadał jej coś całkiem przeciwnego.

- Mówiłeś, że chcesz ode mnie dwóch rzeczy - przypomniała, nieco już zniecierpliwiona tą roz­mową. - O drugiej jeszcze nie wspomniałeś. O co chodziło?

Coś nieprzeniknionego w jego spojrzeniu spra­wiło, że cofnęła się o krok. Nie zdążyła odsunąć się jeszcze bardziej, gdy objął ją mocno w talii i przy­ciągnął do siebie.

- O to - mruknął.

Nim zdążyła się zorientować, całował ją z takim żarem, że nie była w stanie w żaden sposób zareagować. Jego niespokojna dłoń zaplątała się w jej włosy, a usta napierały gwałtownie na jej wargi. Z dzikim nienasyceniem żarliwie przytulał ją do siebie.

To nie był ten sam Carlos, którego wielokrotnie spotykała w San Rico. Wtedy flirtował z nią w wyrafinowany sposób, przerzucał się słówkami, komplementował, jak przystało na wykształcone­go, obytego mężczyznę, zajmującego wysoką po­zycję w państwie. Tamten Carlos nigdy nie tracił panowania nad sobą, nie poddawał się emocjom ani namiętnościom, zaś ten Carlos całkowicie się za­tracił w nieokiełznanym ognistym pocałunku.

Być może ta chwilowa utrata kontroli wynikała z faktu, że przed chwilą cudem uszli z życiem i teraz nadszedł moment, by rozładować nagromadzone napięcie. Byłaby to całkiem naturalna, choć w dość niekonwencjonalny sposób wyrażona reakcja.

Dopiero po chwili Margarita zdała sobie sprawę, że w Carlosie odezwał się instynkt rycerza, który po zdobyciu obozu wroga wyratował znajdującą się w opałach białogłowę, po czym posadził ją na swoim rumaku i wywiózł do swojego zamku, traktując ją jako nagrodę za męstwo. No cóż, wprawdzie nieraz marzyła o tym, że pozbawi Carlosa samokontroli... ale miało to wyglądać zupełnie inaczej. Nie chciała być niczyją nagrodą, tak samo jak nie pragnęła, by ktoś ratował ją z opresji. Jednakże pod wpływem namiętnych pocałunków zaczynała już wątpić, czy na pewno wiedziała, czego tak naprawdę chce.

Gdy wypuścił ją z objęć, czuła się zdezorien­towana i wściekła. Jej policzki płonęły jak w gorączce. Chcąc pokryć czymś zmieszanie, obrzuciła go lodo­watym spojrzeniem.

- Choć mam na to wielką ochotę, tym razem ci daruję i nie położę cię na łopatki za tę nędzną prostacką manifestację męskiej agresji - oświad­czyła dumnie.

Carlos uniósł z powątpiewaniem brwi, wyraźnie chcąc ją sprowokować. Tylko wdzięczność, którą mimo wszystko czuła za to, że wyruszył jej na ratunek, powstrzymywała ją przed rzuceniem się na niego z pięściami. A tak chętnie wypróbowałaby na nim któryś ze wspaniałych ciosów, jakich nauczyła się podczas szkolenia w SPEAR. Niestety, musiała na później odłożyć te marzenia. Jak i wszystkie pozostałe...

- Pozwolisz, że wrócimy do tej dyskusji, gdy znajdziemy się z powrotem w San Rico? - za­proponował z szerokim uśmiechem.

- Oczywiście, dzielny rycerzu. Trzymam cię za słowo - syknęła ze zjadliwą ironią, obserwując, jak wyjmuje małe radyjko z jednej z licznych kieszeni kamizelki.

Faktycznie nie był to odpowiedni czas ani miejsce na jakiekolwiek kłótnie, bowiem musieli jak najprę­dzej wydostać się z dżungli, co jednak nie okazało się zadaniem prostym, gdyż radio odmówiło posłuszeń­stwa. Bez względu to, w jakiej pozycji znajdowała się antena, wyświetlacz pozostawał ciemny.

- To dziadostwo powinno wytrzymać skok ze spadochronem, a popsuło się po jednym zejściu z urwiska - zirytował się Carlos.

Margarita także czuła się podenerwowana, bo podobnie jak on nie mógł się porozumieć ze swoimi żołnierzami, tak ona nie była w stanie skontaktować się ze SPEAR. W obawie przed wykrywaczem metali pozostawiła w więziennej wartowni torebkę z nadajnikiem oraz pistoletem. Jedynym gadżetem, jaki miała przy sobie, był medalion, który jakimś cudem przetrwał zjazd po lianach wzdłuż skalistej przepaści.

- Wygląda na to, że musimy się przespacerować - stwierdził Carlos, niecierpliwym gestem chowa­jąc radyjko do kieszeni.

- Tą samą drogą, którą przyszliśmy?

- Nie, nie możemy tam wrócić - zdecydował po chwili namysłu. - Nie wiemy przecież, kto zwycię­żył w strzelaninie. Myślę, że najlepiej będzie ruszyć w kierunku najbliższej wioski.

- Najbliższej, to znaczy...? - urwała, pełna naj­gorszych przeczuć.

- To znaczy, że czeka nas piętnastokilometrowa przechadzka - wyjaśnił.

Przerażona obrzuciła spojrzeniem bujną zieleń, która ich otaczała. Być może była tu gdzieś jakaś ścieżka, ale Margarita nie potrafiła jakoś jej do­strzec. A przedzieranie się przez tropikalną dżunglę naprawdę trudno było nazwać tak sympatycznym skądinąd słowem jak przechadzka...

ROZDZIAŁ CZWARTY

Mając przed sobą perspektywę długiego wyczer­pującego marszu, a także wciąż czując zagrożenie ze strony Simona, Margarita sięgnęła do zasobów wiedzy, którą zdobyła podczas jednego z licznych szkoleń SPEAR.

- Zanim wyruszymy w drogę, zróbmy prze­gląd wszystkiego, co przy sobie mamy - zapropo­nowała. - Tak na wszelki wypadek - dodała, pochwyciwszy pełne zaskoczenia spojrzenie Carlosa. - Nigdy nie wiadomo, co się może przyda­rzyć w dżungli.

Nie miała zamiaru ani prawa wyznać mu, że należy do SPEAR, ale za nic nie chciała, aby uważał ją za bezbronną, niezaradną, głupiutką kobietkę.

Carlos skinął głową na znak zgody, po czym zdjął kamizelkę i przykucnąwszy, zaczął wykładać na ziemię zawartość kieszeni. Margarita przyklękła obok, przypatrując się uważnie każdemu z przedmiotów i przysłuchując się precyzyjnym wyjaśnieniom, do czego służą.

- Opracowałem ten zestaw, gdy dowodziłem oddziałami antyterrorystycznymi - powiedział. - Miał być przydatny podczas szybkiego przemie­szczania się w takim terenie i w czasie nagłych ataków, natomiast oddziały wyznaczone do długich operacji wyposażane są inaczej.

Margarita, której nieobce były te zagadnienia, szybko doceniła ogrom pracy, jaki został włożony w przygotowanie tego zestawu. Poza maczetą, schowaną we wszytym w kamizelkę futerale, w je­go skład wchodziły liczne przedmioty szczególnie przydatne wtedy, gdy dochodziło do walki o prze­życie w gęstej dżungli. Była tam moskitiera złożona w pokrowcu wielkości paczki papierosów, plastiko­wa sakwa, w którą można było nałapać deszczów­ki, kieszonkowe urządzenie GPS, mały, składany noktowizor, szwajcarski scyzoryk o niezliczonej liczbie tajemniczych końcówek, miniaturowa ap­teczka pierwszej pomocy, zapas amunicji, a także para skarpetek. Choć wydawało się to zabawne, że komuś chciałoby się dźwigać jeszcze dodatkowe skarpetki, wbrew pozorom był to szalenie ważny element wyposażenia osoby, która chciała cało i zdrowo powrócić z wyprawy w dżunglę. Wielu żołnierzy zostało kalekami, zlekceważywszy tę istotną zasadę, że podczas marszu przez typowe dla Madrileño tropikalne lasy bezwzględnie należy mieć na nogach suche skarpetki.

Ostatni element zestawu stanowił lśniący półau­tomatyczny pistolet, który Carlos wyjął z kabury i położył na dłoni, aby Margarita mogła mu się dokładnie przyjrzeć.

- To jest beretta, typowe wyposażenie madrileńskiej armii - wyjaśnił. - Akurat ten ma lufę niestandardowej długości. Została skrócona według moich szczegółowych wskazówek.

Margarita wolała nie wyrywać się z informacją, że ukończyła z wyróżnieniem szkolenie SPEAR dotyczące obsługi bardzo podobnego pistoletu. Nie chciała się też zdradzić ze swoją fascynacją bronią, a zwłaszcza berettami.

- W magazynku mieści się dziesięć naboi - po­informował, wszystko dokładnie demonstrując. - Doliczając do tego jeden nabój w środku pis­toletu, który bez przeładowania jest gotowy do wystrzału, otrzymujemy...

- Jedenaście - dokończyła. - Potrafię dodawać. Potrafię też strzelać. Ojciec nauczył mnie w któreś wakacje - wyjaśniła szybko, widząc jego pytające spojrzenie. - Ćwiczyliśmy na naszej plantacji.

Oczywiście pominęła milczeniem fakt, że miała wtedy osiem lat i ledwie była w stanie udźwignąć ojcowską dubeltówkę, oraz że nauka zakończyła się po jednej lekcji, bo matka, zauważywszy ogromne sińce na ramieniu córki, położyła kres niebezpiecz­nej zabawie.

- Miejmy nadzieję, że tym razem nie będziesz musiała korzystać z tych umiejętności - stwierdził z powagą w głosie.

Nie odpowiedziała, zajęta rozmyślaniem, że jej wybawiciel wybrał się do dżungli odpowiednio przygotowany, zaś ona, dumna agentka elitarnego SPEAR, nie miała ze sobą praktycznie nic. Przeklęte wykrywacze metalu! Przynajmniej miała na tyle rozsądku, żeby przed wyruszeniem do więzienia przebrać się w dżinsy i buty z cholewkami. Żałowała tylko, że nie wybrała czegoś bardziej solidnego niż biała koszula, która teraz była już niemal w strzępach. Zdegustowana własną lekkomyślnością, podniosła się energicznie. Przede wszystkim zależało jej na tym, aby jak najprędzej skontaktować się ze SPEAR. Sprawa była niezwykle pilna. Agencja powinna jak najszybciej wysłać grupę pościgową za Simonem, którego powtórne ujęcie było zadaniem priorytetowym. Poza tym chciała przekazać Jonaszowi wszystko, czego udało jej się dowiedzieć o tym bandycie, w tym również to, że jak Margarita podejrzewała, Simon dążył do jak najszybszego spotkania z Jonaszem, z którym łączyły go jakieś tajemnicze porachunki.

- Myślę, że powinniśmy się już zbierać - stwier­dziła, przeczesując palcami włosy.

- Za chwilę. Najpierw chciałbym obejrzeć two­je nadgarstki.

- Już przestały krwawić. - Machnęła lekceważą­co dłonią. - Zaraz zakryję czymś zadrapania, żeby nie kusiły moskitów.

To powiedziawszy, nie namyślając się wiele, oberwała kawałek koszuli.

- Pozwól mi je obejrzeć - poprosił stanowczo.

Z trudem zdusiła spontaniczny protest, ponie­waż zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie po­winna wędrować po dżungli z nieopatrzonymi ranami, bo to groziło infekcją, a w konsekwencji nawet śmiercią. Z drugiej jednak strony nie czuła się gotowa, aby Carlos ponownie jej dotykał, bo­wiem wciąż nie doszła do siebie po ostatnim pocałunku. Gdy pomyślała o tym, że znów miałby położyć na niej dłonie, dostała gęsiej skórki. Dlate­go, choć przystała na jego prośbę, zrobiła to z wyraź­ną niechęcią i ociąganiem.

Ująwszy jej prawą rękę, podwinął rękaw bluzki, aby lepiej przyjrzeć się ranom, na widok których aż syknął ze współczuciem. Margarita zerknęła w dół. Głębokie rany prezentowały się gorzej, niż jej się wcześniej wydawało.

- Mam trochę proszku dezynfekującego. Powinien zapobiec zakażeniu - oznajmił Carlos. - Zdej­mij bluzkę.

- Słucham? - obruszyła się.

- Muszę mieć bandaż - wyjaśnił, niecierpliwie przewracając oczami. - Na wypadek gdybyś jeszcze tego nie zauważyła, informuję, że ta bluzka i tak już do niczego innego się nie nadaje.

Owszem, zdążyła się zorientować, że bluzkę może spisać na straty, ale dopiero teraz, gdy spojrzała po sobie, pojęła rozmiary zniszczenia. Na jej policzki wypłynął intensywny rumieniec, kiedy zrozumiała, co przyciągało uwagę Carlosa. Poprzedniego wieczoru tak się spieszyła, że przy przebieraniu się nie zmieniła bielizny, wciąż więc miała na sobie czerwone koronkowe figi bikini oraz taki sam biustonosz typu push - up, który więcej odsłaniał niż zakrywał. Ten komplecik, choć uszyty z minimalnej ilości materiału, kosztował ją majątek, ale sądząc po zachwyconym spojrzeniu Carlosa, był to opłacalny wydatek.

- O ile pamiętam, zdążyłem ci już wczoraj powiedzieć, jak bardzo mi się podobasz w czer­wonym. - Uśmiechnął się zawadiacko, sięgając do kieszeni kamizelki po apteczkę.

- Naprawdę? Być może, ale kto by tam słuchał tych męskich bajdurzeń - odparowała.

- Zdejmij bluzkę - ponowił prośbę, niezrażony jej złośliwą ripostą.

Chcąc nie chcąc, rozpięła nieliczne guziki, które jakimś cudem nadal trzymały się materiału. W sa­mym staniczku, ze złotym medalionem na szyi, Margarita czuła się nieswojo, dlatego szybko wyciąg­nęła rękę, by mieć to jak najprędzej za sobą.

Wyjąwszy z apteczki saszetkę z pudrem, Carlos rozerwał ją zębami, po czym posypał rany obfitą warstwą lekarstwa.

- Auuuu! - jęknęła. - Mogłeś mnie ostrzec, że będzie jeszcze bardziej bolało!

- Akurat. Wtedy byś się przestraszyła i nie dała się dotknąć, a tak najgorsze już masz za sobą. Teraz druga ręka.

Posłusznie spełniła jego polecenie. Z zacieka­wieniem przypatrywała się Carlosowi, który w sku­pieniu opatrywał rany. Było to kolejne jego wciele­nie, którego do tej pory nie znała. W San Rico w wyrafinowany sposób zabiegał o jej względy, potem, już w dżungli, z poświęceniem walczył o jej uwolnienie, a teraz z niespodziewaną delikatnością i czułością dotykał obolałych nadgarstków. Była zdumiona jego złożoną osobowością, a przecież jeszcze przed tygodniem uważała go za niezbyt ciekawego człowieka, którego dominującą cechą był konserwatyzm, zwłaszcza gdy chodziło o męs­ko - damskie relacje. Tymczasem okazał się wielce intrygującym mężczyzną, który mógł fascynować kobiety. Margarita na razie nie miała odwagi przy­znać się sama przed sobą, jak bardzo ta fascynacja jej się udzieliła. No cóż, gdy wróci do domu, będzie miała nad czym dumać...

W tym czasie Carlos to, co zostało z bluzki, porwał na długie paski, które wykorzystał jako bandaże, luźno owijając nadgarstki Margarity.

- Tak powinno być dobrze - ocenił, oglądając swoje dzieło.

Powoli przeniósł spojrzenie na jej twarz, po drodze zatrzymując się na chwilę w okolicach piersi. Zirytowana Margarita uznała ten przystanek za zbyt długi i zupełnie niepotrzebny.

- Zawsze nosisz ten medalion - zauważył, jakby jego zainteresowanie ograniczało się do owej błys­kotki, a nie pociągającego zagłębienia, w którym spoczywała. - Czy ma dla ciebie jakieś specjalne znaczenie?

- Tak, przypomina mi o pewnych wydarze­niach. Czuję do niego wielki sentyment - odparła bez wdawania się w niepotrzebne wyjaśnienia.

Carlos przyjrzał się jej krytycznie.

- Nie możesz tak wędrować - zdecydował. - Chyba że chcesz posilić sobą moskity.

To powiedziawszy, zdjął koszulę i ofiarował ją Margaricie, sam zaś pozostał w obcisłym podko­szulku z czarnej bawełny.

- Ale przecież ty też potrzebujesz ochrony! - zaprotestowała.

Wprawdzie w tym klimacie moskity były aktyw­ne tylko rano i wczesnym wieczorem, ale to wystar­czyło, by uprzykrzyć życie każdemu, kto przebywał na zewnątrz bez odpowiedniego ubrania.

- Jasne, dlatego wysmaruję sobie ramiona bło­tem. Chroni zarówno przed oparzeniami słonecz­nymi, jak i przed insektami.

Mimo to Margarita wciąż wzdragała się przed włożeniem koszuli. Choć nie było to w tej sytuacji zbyt racjonalne, instynktownie nie chciała zgodzić się na tak intymny gest. Wszak przeniosłaby na siebie zapach Carlosa, przyjęłaby ciepło jego ciała... Tak, to naprawdę było głupie, przecież chodziło tylko o to, by nie pożarły jej moskity ani nie spaliło słońce, a jednak zdawało się jej, że wkładając koszulę Carlosa, dokona pewnego symbolicznego i nieodwracalnego aktu, i już na zawsze pozostanie związana z tym mężczyzną. Oczywiście wiedziała, że to absurd, ale nie była w stanie odpędzić tej myśli.

Siłą woli zmusiła się do logicznego myślenia. Przecież nie mogła paradować po dżungli w ską­pym pasku czerwonej koronki! Po pierwsze jeśli chciała sprawić, by Carlos wreszcie przestał twier­dzić, że się z nią ożeni, nie powinna go kusić skąpym strojem. Po drugie naraziłaby się na nie­ustanne ataki moskitów, co groziło zarażeniem się jedną z ciężkich chorób, przenoszonych przez te insekty. Po trzecie równie groźne było tropikalne słońce przenikające przez zasłonę zieleni.

- Dziękuję - mruknęła z rezygnacją w głosie, sięgając po nieszczęsny przyodziewek.

- Nie ma za co - odrzekł Carlos, poprawiając jej koszulę na ramionach.

Tak jak się spodziewała, męski zapach otulił jej ramiona niczym miękki szal. Miała wrażenie, jakby uczestniczyła w pierwszym akcie dawno zapom­nianego, pierwotnego rytuału godowego... Otrząs­nęła się gwałtownie. Co z nią się dzieje! Przecież przed nimi długa, wyczerpująca i niebezpieczna droga, i tylko to miało znaczenie.

- Czy wiesz, jak dostać się do tej wioski? - zapytała, chcąc za wszelką cenę zmienić temat.

Skinąwszy głową, Carlos ponownie wyjął z kie­szeni kamizelki miniaturowe urządzenie GPS.

- Na szczęście zapamiętałem współrzędne. To maleństwo zaprowadzi nas wszędzie, dokąd ze­chcemy, oczywiście jeśli okaże się bardziej wy­trzymałe od radia.

Przycisnął włącznik i urządzenie obudziło się do życia. Obydwoje wydali westchnienie ulgi. Mar­garita nie przyznała się do tego, ale od razu rozpoznała miniaturowy komputer, działający poprzez satelity NAVSTAR, stanowiące główny element znakomitego systemu GPS, opracowanego przez Ministerstwo Obrony Narodowej Stanów Zjedno­czonych. Zarówno wojskowe, jak i cywilne systemy nawigacji korzystały z GPS, aby z dokładnością do kilku metrów obliczyć położenie punktów na ca­łym świecie.

Carlos zmarszczył brwi, przeliczając w myślach wynik.

- Jesteśmy dokładnie czternaście i pół kilomet­ra na północny zachód od wioski - oświadczył.

Biorąc pod uwagę warunki, w jakich miał się odbywać ich marsz, Margaritę ogarnęło zwątpienie, czy kiedykolwiek powrócą do cywilizacji.

- Czternaście i pół kilometra w linii prostej - uzupełnił. - Musimy więc dodać do tego... no, sporo. Diabli wiedzą, jakie czekają nas nie­spodzianki.

Rozejrzawszy się dokoła siebie, Margarita w mil­czeniu skinęła głową.

Wyjąwszy z futerału maczetę, Carlos ruszył pierwszy, silnymi ciosami torując drogę przez tro­pikalną gęstwinę. Margarita chciała zaprotestować. Nie była przecież słabą kobietką i mogła dawać zmiany jako przewodnik, jednak przemyślawszy sprawę, zdecydowała, iż lepiej będzie, jeśli tym razem podporządkuje się silnemu, dzielnemu męż­czyźnie, który świetnie się czuł w roli opoki dla bezradnej, kruchej istotki. Wędrówka przez dżun­glę nie stwarzała zbyt komfortowych warunków do dyskusji o nierówności płci i związanych z tym stereotypów. Najważniejsze, aby cało i zdrowo dostali się do wioski, i Margarita zamierzała przy­czynić się do tego wszystkimi dostępnymi spo­sobami.

Tymczasem przeprawa okazała się jeszcze trud­niejsza, niż się spodziewała. W okolicach wodo­spadu były odsłonięte miejsca, teraz jednak zwarta roślinność pochłaniała prawie wszystkie promienie słoneczne i musieli przedzierać się w półmroku. Grube liany, gęsto zwieszające się z konarów, tak bardzo tarasowały przejście, że Carlos musiał metr po metrze torować drogę maczetą. Ziemię po­krywała lepka warstwa butwiejących roślin, co niepomiernie utrudniało marsz, jako że przy każ­dym kroku trzeba było wyrywać stopę z mazi. Nic więc dziwnego, że już po kilkuset metrach Mar­garita poczuła ból w łydkach.

Ostre zbocza oraz gęsto porośnięte rowy unie­możliwiały poruszanie się w linii prostej, więc ciągle zmieniali kierunek marszu i po pewnym czasie Margarita kompletnie straciła orientację, a nie miała przy sobie kompasu, by ustalić strony świata. Typowe dla klimatu tropikalnego krótkie ulewne deszcze także nie ułatwiały im życia. Lecz nawet gdy nie padało, i tak cały czas byli mokrzy od potu, co było skutkiem zabójczej podzwrotnikowej wilgoci.

Pomimo tych przeszkód Margarita nie mogła nie zachwycać się otaczającym ją cudownym, tajem­niczym pięknem tropikalnego lasu. Była oczarowa­na pojawiającymi się raz po raz migotliwymi chma­rami złocistych i czerwonych motyli, ogromnymi turkusowymi i fioletowymi papugami, nurkujący­mi w masie soczyście zielonych liści, a także wonnymi różnobarwnymi orchideami, porastający­mi pnie drzew.

Przedzierając się przez dżunglę, Margarita przy­pominała sobie wszystkie wiadomości na jej temat ze szkoły podstawowej i średniej. Porastała osiem­dziesiąt procent powierzchni Madrileño i była zróżnicowana zarówno topograficznie, jak i klima­tycznie. Zupełnie inaczej prezentowały się gęste, spowite wieczną mgłą lasy, porastające najwyższe partie gór, a inaczej pokryte bujną roślinnością doliny. Górskie stoki obmywało ponad sto rzek i strumieni, które przecinały niższe partie dżungli, by wreszcie wpaść do morza. Lasy Madrileño słynęły z obfitej fauny, a wyjątkowości dodawał im fakt, że zamieszkiwały je gatunki niespotykane nigdzie indziej na świecie. Margarita pamiętała, że tylko w minionym roku pewien znany amerykański entomolog skatalogował siedem gatunków owa­dów, które występowały jedynie tutaj.

Miała okazję się przekonać, że czytanie o fas­cynujących gatunkach insektów to nie to samo, co spotkanie ich na swojej drodze. Z trudem udało jej się powstrzymać okrzyk przerażenia, gdy udawszy się na stronę, zauważyła koszmarnie wielkiego pająka, który wychynął spod liścia, aby jej się lepiej przyjrzeć. Ponieważ swymi rozmiarami nie ustępo­wał talerzowi, a w dodatku miał obrzydliwe włocha­te odnóża, natychmiast uciekła, bez żenady ustępu­jąc pola bestii.

Wciąż jeszcze nie zdołała dojść do siebie po tym spotkaniu, gdy poczuła charakterystyczne łaskota­nie i wibrację. Zatrzymawszy się w pół kroku, plasnęła otwartą dłonią w pierś. Carlos, usłyszawszy to, natychmiast odwrócił się na pięcie.

- Co się stało? - zaniepokoił się.

- To tylko komar - uspokoiła go, zasłaniając wibrujący medalion.

Skinąwszy głową, odwrócił się, aby kontynuo­wać marsz.

Frustrowało ją, że nie mogła się skontaktować ze SPEAR. Jonasz na pewno otrzymał już pełny raport o wydarzeniach poprzedniego wieczoru i teraz zamartwiał się, czy Margarita przeżyła porwanie, a także poranną strzelaninę. Bardzo jej również zależało, aby jak najprędzej otrzymał informacje, jakie dotąd zebrała. Coraz bardziej tym strapiona, zapom­niała o czających się na każdym kroku pająkach.

Niestety okazało się, że nie tylko z nimi przyszło się zmierzyć Margaricie tego wieczoru. Podczas przerwy w marszu wypatrzyła powalony pień. Kop­nęła go energicznie, żeby wystraszyć skorpiony, które mogły się tam schronić.

- Uważaj, bo śluzorośla zaraz zaczną ci się wspinać po łydce - ostrzegł Carlos, gdy już usiadła z westchnieniem ulgi.

Natychmiast zerwała się na równe nogi, rozglą­dając się gorączkowo w poszukiwaniu tajemnicze­go i z pewnością jadowitego potwora. Na szczęście na pniu dostrzegła ciemną, lepką substancję.

- Śluzo co? Co to takiego i gdzie jest? - Zmarsz­czyła brwi, podejrzewając, że Carlos najzwyczajniej w świecie ją nabiera.

- Śluzorośla - powtórzył z uśmiechem, kucając przy pniu. - Inaczej śluzowce. Ni to zwierzęta, ni to rośliny.

Zgarnąwszy palcem odrobinę ciemnozielonej galaretki, wyciągnął ku niej rękę, aby mogła obej­rzeć to coś z bliska.

- Żywią się bakteriami, które bytują w gnijącym drewnie. Zawsze pną się ku górze, do światła, a kiedy już znajdą się w zasięgu promieni słonecz­nych, wykształcają zarodnię przypominającą kwia­ty, w której powstają zarodniki - wyjaśnił. - Popatrz tylko. - Wyciągnął do niej palec.

Margarita nie miała ochoty z bliska oglądać tej dziwacznej, wstrętnej substancji. Zupełnie nie mo­gła pojąć fascynacji Carlosa.

- Dziękuję, stąd widzę wystarczająco dobrze.

- Zarodniki są przenoszone przez wiatr i zwie­rzęta - ciągnął niezrażony jej obojętnością. - A gdy opadną na wilgotną powierzchnię, mnożą się i prze­kształcają w śluźnię. I tak bez końca.

- Świetnie - prychnęła. - To świństwo mnoży się i mnoży. Śluzorośla, oto czego światu potrzeba! Brrr... - Wzdrygnęła się.

Śmiejąc się z jej reakcji, Carlos dokładnie wytarł palec o mech, po czym wstał.

- Cóż, nawet to ,,świństwo’’ pełni swoją rolę w ekosystemie, querida.

- A niech sobie pełni, byle jak najdalej ode mnie. Po cholerę toto żyje? Śliskie, obrzydliwe i zjeść tego nie można - oznajmiła, wzruszając ramionami.

- Czyżbyś była głodna?

- Odrobinkę - skłamała.

W rzeczywistości była tak potwornie wygłodniała, że pochłonęłaby konia z kopytami, gdyby nadarzyła się taka okazja. Ostatnio jadła tylko maleńkie kanapeczki z bekonem i krewetkami na przyjęciu w Pałacu Prezydenckim. Wprawdzie oszukiwała żołądek wodą z mijanych strumieni, ale raz po raz powracało wspomnienie misek peł­nych duszonej czarnej fasoli oraz skwierczących steków, sprzedawanych niemal na każdym rogu ulicy w San Rico.

- Wytrzymasz jeszcze trochę? - zapytał z troską w głosie. - Chciałbym, żebyśmy zaszli jak najdalej, póki jest jeszcze widno.

Podczas licznych szkoleń Margarita nieraz mu­siała przez kilka dni obywać się w ogóle bez jedzenia, toteż wyrzucenie z pamięci steków i fasoli nie było dla niej zadaniem niemożliwym. Zresztą miała niepowtarzalną okazję, by zrzucić parę kilo­gramów. Ta myśl nieco ją pocieszyła.

- Ściemni się za trzy, cztery godziny - powie­działa. - Tyle spokojnie wytrzymam.

- Będziemy musieli zatrzymać się dużo wcześ­niej - odparł Carlos, ruszając w drogę. - Zanim słońce zajdzie, musimy przygotować obozowisko i znaleźć coś do jedzenia.

Wspomniawszy o obozowisku, nieświadomie przywołał temat, który Margarita od paru godzin spychała na bok, starając się za wszelką cenę o nim nie rozmyślać. Teraz jednak nie była już w stanie udawać sama przed sobą, że ta drażliwa kwestia w ogóle nie istnieje.

Biorąc pod uwagę tempo, w jakim się posuwali, należało przypuszczać, że w dżungli spędzą co najmniej jedną noc, a najpewniej dwie lub trzy, i naprawdę nie mieli innego wyjścia, jak położyć się na ziemi pod jedną moskitierą. Na myśl o tym Margarita czuła nerwowe skurcze żołądka, które nie miały nic wspólnego z głodem, a jeśli już, to nie z takim, który można by zaspokoić duszoną fasolą czy stekami...

Tak mocno zadumała się o wspólnej nocy pod jedną moskitierą, że przegapiła moment, gdy Carlos zatrzymał się jak wryty. Zderzyła się z jego plecami.

- O co... - zaczęła.

- Cofnij się!

Polecenie zostało wydane nieznoszącym sprze­ciwu tonem, który jasno oznajmiał, że dzieje się coś bardzo poważnego. Zaalarmowana Margarita rozej­rzała się bacznie dookoła, ale nie dostrzegła nic nadzwyczajnego, może poza niebieskozieloną pa­pugą, która nurkowała w gęstwinie liści na jednym z pobliskich drzew.

- O co chodzi? - spytała szeptem. - Nic nie widzę.

- Cofnij się!

Powoli, ostrożnie wykonała krok do tyłu. Spręży­ła się, gotowa do walki z nieznanym wrogiem.

Carlos, starając się jak najmniej poruszać, wyjął z kabury berettę i odbezpieczył ją. Stał bez ruchu niczym posąg, skupiony i czujny, gotowy do na­tychmiastowej akcji.

Wystrzelił w tym samym w momencie, gdy smukłe, podobne do szczura zwierzę o wystających kłach ruszyło do ataku, skacząc z niskiego konaru.

ROZDZIAŁ PIĄTY

To był margaj. Margarita rozpoznała go w tej samej chwili, gdy Carlos pociągnął za spust pistoletu. Daleki kuzyn szczurów, zamieszkujących kanały madrileńskich miast, odznaczał się długim, smukłym ciałem podobnym do łasicy, długimi, drapieżnymi kłami oraz ostrymi szponami, którymi bez problemu rozrywał padlinę, stanowiącą jego główne pożywienie. Mimo że margaje przede wszystkim gustowały w padlinie, atakowały także kurczaki, prosięta, a nawet dzieci. Po tym, jak pięcioletnia dziewczynka została niemal zagryziona, rząd wyznaczył spore nagrody dla wszyst­kich, którzy dostarczą skóry tych ssaków.

Wprawdzie Carlos, jako człowiek zamożny, nie potrzebował pieniędzy z nagrody, ale podobnie jak reszta Madrileńczyków nie pałał sympatią do margajów. Strąciwszy zwierzę z gałęzi pierwszym strza­łem, kolejnym upewnił się, że na pewno nie żyje, po czym odrzucił je daleko w chaszcze.

- Czemu to zrobiłeś?! - oburzyła się Margarita, której ponownie zaczęło burczeć w brzuchu. - Przecież mogliśmy go zjeść na kolację!

- Znajdziemy coś innego.

- Ale...

- Znajdziemy coś innego! - przerwał jej bez­ceremonialnie.

Już miała wszcząć karczemną awanturę, gdy dostrzegła napięcie malujące się na jego twarzy. Była gotowa przysiąc, że jego dłonie lekko drżały. A więc twardy, stanowczy generał Carlos Caballero jednak czegoś się bał. Odkrycie, że nie był odlany ze spiżu i miał swoje słabości, sprawiło jej niesłychaną przyjemność, ponieważ wreszcie wy­dał jej się człowiekiem z krwi i kości, istotą podatną na emocje.

Margarita w pogodnym nastroju kontynuowała marsz przez wilgotny gęsty las, aż wreszcie po dwóch godzinach dotarli do strumienia, gdzie Car­los postanowił rozbić obozowisko. W samą porę, gdyż zaczęła już opadać z sił, a duma nie pozwalała jej narzekać ani prosić o odpoczynek.

- Mamy mniej więcej godzinę do zapadnięcia zmroku - oznajmił, oceniwszy kąt padania promie­ni słonecznych.

W dżungli zmrok rzeczywiście zapadał w do­słownym tego słowa znaczeniu, nagle i bez ostrzeżenia. W ciągu kilku minut robiło się ciemno, że choć oko wykol.

Ku ogromnemu zadowoleniu Margarity, Carlos natychmiast zabrał się za zdobywanie pożywienia i zaczął rozglądać się po niewysokich drzewach, rosnących na brzegu strumienia, z dala od figowców - dusicieli.

- Tam są plantany. - Wskazał ruchem głowy. - Wejdę na drzewo i utnę tyle owoców, żeby wystarczyło nam na kolację i śniadanie. Czy możesz nazrywać paproci na posłanie? Wybierz takie miejs­ce, by można było zawiesić moskitierę na niskiej gałęzi. Dasz sobie radę?

- Postaram się - odparła oschłym tonem, urażo­na, że w ogóle przeszło mu przez myśl, by mogła sobie z takim zadaniem nie poradzić.

Oczywiście w naturalny sposób przypisał sobie rolę łowcy - żywiciela, ona zaś miała, zgodnie z rozkazem, zadbać o obozowisko, czyli tymczasowe ognisko domowe. Nie ma sprawy, niech będzie po jego myśli, nie zamierzała zniżać się do dyskusji na ten temat. Zachowanie Carlosa tylko potwierdzało wcześniejsze spostrzeżenie Margarity, dotyczące jego konserwatyw­nych poglądów o rolach kobiet i mężczyzn.

Carlos wyjął pistolet z kabury, po czym położył go na płaskim, oszlifowanym przez wodę kamieniu tuż przy brzegu strumienia.

- Zostawiam go tobie - oznajmił. - Tak na wszelki wypadek.

- Ale na drzewie mogą być margaje. Możesz potrzebować broni.

- Wezmę maczetę.

- Ale...

- Nie zostawię cię samej bez żadnego zabez­pieczenia - stanowczo uciszył jej protest. - Tylko uważaj, spust jest bardzo czuły, możesz niechcący wystrzelić.

- Dobrze, będę uważała - zapewniła z uśmie­chem, choć ogarniała ją zimna furia.

Jego nadopiekuńczość wywoływała w niej sprzecz­ne emocje. Z jednej strony było jej miło, że ktoś tak o nią dbał, zarazem jednak nienawidziła, gdy trak­towano ją jak słabą, bezbronną kobietkę.

Obserwując jego wspinaczkę w poszukiwaniu plantanów, nie mogła się nadziwić, że do tej pory nie zauważyła, jak świetnie był zbudowany. Ow­szem, podziwiała jego barczystą sylwetkę, ale nigdy nie zwróciła uwagi na wyjątkową rzeźbę mięśni. Być może to przeoczenie związane było z faktem, że do tej pory widywała Carlosa tylko w garniturach lub w mundurze, lecz teraz gładko przylegająca do ciała cienka elastyczna bawełna całkowicie zmie­niała wygląd męskich ramion...

Zebrawszy ogromne naręcze długich i rozłożystych liści paproci, zrzuciła je na brzegu rzeki, po czym zawróciła, aby kontynuować zbiory. Nagle dobiegł ją jakiś trzask. Margarita obróciła się na pięcie. Najpierw jej wzrok powędrował ku górze, w po­szukiwaniu Carlosa, potem ogarnęła spojrzeniem rosnące nieopodal krzewy, ale nie dostrzegła nic podejrzanego. Chwilę później rozległ się ponowny trzask, tym razem jeszcze głośniejszy. Ktoś lub coś przedzierało się przez chaszcze i robiło przy tym dużo hałasu. Wspomnienie pokiereszowanej twarzy sprawiło, że po jej plecach przebiegł dreszcz. Cisnąwszy naręcze paproci, rzuciła się w kierunku kamienia, na którym pozostawiła pistolet.

Nie zawołała Carlosa, bo w ten sposób zaalar­mowałaby intruza. Postanowiła wykonać manewr oskrzydlający i zajść go od tyłu, dlatego skryła się w paprociach, by między wysokimi łodygami za­kraść się niepostrzeżenie do krzaków.

Chwilę później powietrze przeciął odgłos wy­strzału.

Carlos właśnie schodził z drzewa z kiściami plantanów, uwieszonymi na szyi, gdy w konarach drzew wybuchła panika. Wielobarwny tłum papug, tukanów i kwezali wzbił się w powietrze, zaś niewidoczne, schowane w listowiu małpy z pełnym przerażenia krzykiem zaczęły skakać po konarach.

Carlos rozejrzał się błyskawicznie w poszukiwaniu Margarity, ale nigdzie jej nie dostrzegł, więc czym prędzej zeskoczył na ziemię, wykorzystując do tego długą, mocną lianę. Przedzierał się przez chaszcze, torując sobie drogę maczetą, której ostrze raz po raz z cichym świstem przecinało powietrze. Poprzysiągł w głębi serca śmierć temu, kto ośmielił się skrzywdzić Margaritę.

Nagle dostrzegł ją, stojącą tyłem do niego, zgiętą wpół. Wyglądało na to, że z niemałym trudem coś ciągnęła przez krzaki. Carlos ze szczęścia nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na wszelki wypadek jeszcze raz rozejrzał się dokoła, czy nic jej nie zagraża. Cicho postękując z wysiłku, ciągnęła coś w jego kierunku.

- Margarita! - zawołał stłumionym głosem. - Wszystko w porządku?

- Tak! - odpowiedziała, odwracając się ku nie­mu z uśmiechem. - Mamy kolację.

- Co takiego?!

Wyprostowała się i dopiero wtedy ujrzał, że u jej stóp leżało ciało pekari, tropikalnej odmiany dzika.

- Usłyszałam, jak coś kręci się w krzakach, więc podeszłam bliżej, żeby sprawdzić co to - wyjaśniła, bardzo z siebie dumna.

Carlos musiał przyznać, że wśród obrazów, jakie przemknęły mu przed oczami, gdy zjeżdżał po lianie, nie było potarganej Artemidy, antycznej bogini łowów, ciągnącej na kolację dziką świnię.

- Nie wiem, które z nas było bardziej przerażo­ne tym spotkaniem - wyznała ze śmiechem. - Ale gdy zaatakował, uznałam, że lepiej nie zawierać bliższej znajomości z jego szablami.

Oceniwszy kły na jakieś dwadzieścia centymet­rów długości, Carlos poczuł, jak po plecach spływa mu strużka zimnego potu.

- Czy chcesz powiedzieć, że powaliłaś go jed­nym strzałem?

- Miałam szczęście - oceniła skromnie. Pochyliw­szy się, złapała zwierzę za tylne nogi. - Pomóż mi zaciągnąć go do obozowiska. Ty, generale, przygo­tujesz kolację, a jak już się najemy, posprzątam - zarządziła.

Carlos zmarszczył brwi. Przewrotna aluzja Mar­garity do jego rzekomo konserwatywnych poglą­dów dotyczących ról kobiet i mężczyzna była aż nadto czytelna, ale nie zaprotestował. No cóż, to ona dostarczyła żywność, więc będzie jak najbar­dziej sprawiedliwe, jeśli on zajmie się czyszcze­niem i ugotowaniem dzikiego prosiaka.

Półtorej godziny później Margarita oblizywała palce, po których spływał smakowity sok, wycieka­jący z pieczeni. Jej spojrzenie raz po raz wędrowało od siedzącego po drugiej stronie ogniska Carlosa do moskitiery, rozwieszonej nad posłaniem z liści paproci. Widok białego namiotu znacząco przy­spieszał jej puls, a samopoczucia nie poprawiał fakt, że nieuchronnie zbliżał się czas spoczynku. Siłą woli zmusiła się do myślenia o chwili obecnej, a nie o przyszłości. Podsumowując kończący się dzień, mogła stwierdzić, że w skrajnie trudnej sytuacji poradzili sobie naprawdę świetnie. Udało im się, przynajmniej do tej pory, umknąć niesłychanie groźnemu bandycie, spuścili się po lianach z urwis­tej skały, pokonali spory odcinek drogi, nie dali się pożreć pająkom, margajom ani innym stworom, no i mieli pełne brzuchy. Zjadłszy smakowitą pieczeń z pekari, a także pieczone w liściach, obłożone jagodami słodkie, podobne do bananów owoce plantanów, byli syci i przynajmniej przez jakiś czas nie groziło im widmo głodu. Poza zasięgiem światła z ogniska, które było dziełem Carlosa, panowały egipskie ciemności, więc nie musieli obawiać się, że w nocy zostaną napadnięci przez Simona i jego bandę, bowiem prawdopodobieństwo, by posługi­wali się oni specjalistycznymi noktowizorami, było znikome. Niestety równie mało było możliwe, by odnaleźli ich ludzie Carlosa.

Niepokój o losy oddziału wyraźnie malował się na jego twarzy. Odkąd usiedli przy ognisku, Carlos ponuro milczał, a do tego kilka razy Margarita przyłapała go na tym, jak ze zmarszczonymi brwia­mi wpatrywał się w ciemność, wsłuchując się w sku­pieniu w odgłosy dżungli.

Panująca wokół ciemność w niczym nie przypo­minała miejskiego, a nawet wiejskiego mroku. Żadnych odcieni szarości, tylko absolutna czerń, a na jej tle trzepotały zielonkawe świetliste kształ­ty. Margarita domyśliła się, iż były to robaczki świętojańskie i inne świecące chrząszcze.

- Ilu ludzi wziąłeś ze sobą? - zapytała, przery­wając milczenie.

- Jedenastu, w tym pułkownika Carrerasa - od­parł Carlos, odrywając na chwilę wzrok od otaczają­cej ich ciemności.

- Miguela?

Ogarnęło ją przerażenie. Odgłosy strzelaniny, które dobiegły ją tuż przed tym, jak rzuciła się przez liany porastające wejście do jaskini, sugerowały, iż oddział wpadł w poważne tarapaty. Modliła się w duchu, aby wszyscy żołnierze ocaleli. Darzyła ogromną sympatią barczystego, małomównego adiu­tanta Carlosa, a ponadto współczuła mu z powodu jego nieodwzajemnionego uczucia do kapryśnej, trzpiotowatej Anny.

Przypomniała sobie parę, która wirowała w tańcu na balu w Pałacu Prezydenckim. Czy to możliwe, żeby zeszłego wieczoru Anna flirtowała z Carlosem w takt walca Straussa? Wydawało jej się, że od tego momentu upłynęła cała wieczność... Wspomnienie to wywołało w niej ukłucie zazdrości, co niepomier­nie zirytowało Margaritę, bo jak mogła być zazdros­na o to, że jej kuzynka robiła słodkie oczy do mężczyzny, któremu ona sama wielokrotnie od­mówiła ręki?

- Miguel bez pamięci zakochał się w Annie - wyrwało jej się.

- Wiem. - Carlos skinął głową, wciąż pogrążony w smutnych rozmyślaniach.

- Ale jej się wydaje, że kocha ciebie.

To zadziałało! Poprzez dzielące ich płomienie Carlos utkwił w niej badawczy wzrok.

- Czy to ci przeszkadza, querida?

- Nie - odparła z godnością. - A tobie?

- Ależ skąd! - roześmiał się. - Chyba nie ma mężczyzny, który by się nie czuł pochlebiony tym, że wzbudza zainteresowanie młodej i bardzo uro­dziwej kobiety.

- Prawdziwy z ciebie dyplomata - odpowie­działa ze śmiechem. - Nic dziwnego, że mojemu stryjowi tak bardzo zależy na tym, byś się ubiegał o miejsce w senacie. Będziesz startował w wy­borach?

- Jeszcze nie podjąłem decyzji. Widzisz, w głębi duszy jestem zwykłym żołnierzem. Kocham wojs­ko i uważam siebie za niezłego dowódcę, mam też odpowiednie wykształcenie, by na szczeblu rządo­wym uczestniczyć w pracach związanych z armią. Dlatego wydaje mi się, że mogę więcej osiągnąć w Ministerstwie Obrony, ale...

Ich spojrzenia spotkały się. Margarita doskonale wiedziała, że Carlos myśli dokładnie o tym samym co ona. Jej stryj ze wszystkich sił dążył do tego, by zastąpić skorumpowanego opozycyjnego senatora kimś, komu będzie mógł ufać, kto będzie wspierał jego program reform. Najlepiej kimś, z kim łączyły­by go więzy krwi.

- Czy to transakcja wiązana? - zapytała, chcąc wyjaśnić dręczącą ją od dawna zagadkę. - Czy razem z fotelem senatora masz otrzymać mnie?

- Gdybym miał pewność, że twój stryj zdoła się wywiązać z takiej obietnicy, już dawno zgłosiłbym swoją kandydaturę. - Uśmiechnął się zawadiacko.

W żadnym wypadku nie były to słowa, które chciała usłyszeć. Sama jednak nie wiedziała, jakiej odpowiedzi się spodziewała i jaka by ją usatysfakcjo­nowała.

- Lepiej chodźmy już spać - zaproponował. - Chciałbym, żebyśmy jutro wyruszyli natych­miast, gdy zacznie się rozwidniać.

Tego też Margarita wolałaby nie słyszeć.

- Nie powinniśmy trzymać na zmianę warty? - zasugerowała z mocno bijącym sercem.

- Nie ma takiej potrzeby, bo śpię bardzo czuj­nie. Zresztą żaby i inne zwierzęta dadzą nam znać, gdy ktoś się będzie zbliżał.

Wsłuchawszy się w nocne odgłosy dżungli, Mar­garita nie mogła nie przyznać mu racji. Mieszkające tu stworzenia zdawały się zaakceptować już ich obecność, ale gdyby na scenie pojawiły się drapież­niki, najpierw zamarłyby w milczeniu, a potem podniosłyby taki krzyk, że zbudziłyby umarłego.

- Kiedy się myłaś w rzece, dla większego bez­pieczeństwa ogrodziłem nasze posłanie - dorzucił.

- Ogrodziłeś? Czym?

Jego uśmiech nie wróżył dobrze ewentualnym napastnikom.

- Zaostrzyłem kilka patyków więcej niż po­trzebowaliśmy do upieczenia pekari.

Margarita była pełna podziwu dla jego przemyśl­ności oraz zmysłu organizacyjnego. Lata doświad­czenia w jednostkach specjalnych nauczyły go wielu użytecznych trików, które mogła od niego przejąć.

Wtedy Carlos wstał i przeciągnął się, a myśli Margarity powędrowały zupełnie innym torem. Wcale nie chciała zachwycać się jego muskularną sylwetką, to ta obcisła koszulka sprawiła, że nie była w stanie skupić się na niczym innym.

- Idę zmyć błoto - oznajmił. - Potem zgaszę ognisko i przyjdę do ciebie.

Ta ostatnia informacja znacznie przyspieszyła bicie serca Margarity. Odprowadziła Carlosa wzro­kiem aż do chwili, gdy zniknął w ciemnościach, ale nawet wtedy nie była w stanie zapanować nad swoim pulsem. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że zachowuje się absurdalnie. Po pierwsze już dawno przestała być wstydliwą niedoświadczoną dziewczynką, więc nie powinna rumienić się po same uszy na myśl o dzieleniu posłania z męż­czyzną. Po drugie, choć ich dzisiejszy pocałunek wytrącił ją z równowagi, Carlos wciąż był tym samym opanowanym, godnym zaufania i hono­rowym człowiekiem, więc wydawało się niemoż­liwe, aby nagle zażądał od niej czegoś, czego nie była gotowa mu dać.

Czy aby rzeczywiście? Jeszcze tego ranka Mar­garita wyśmiałaby każdego, kto miałby co do tego jakiekolwiek wątpliwości, ale teraz, sprzątając obo­zowisko, nie była wcale przekonana, że nie ma się czego obawiać. Carlos był zupełnie inny niż subtel­ny uwodziciel, którego znała w San Rico. Pobyt w dżungli odarł go z wyrafinowania, odsłaniając bezwzględnego, szorstkiego żołnierza. Elegancki dygnitarz podobał się jej, to prawda, ale nie było w tym żadnej ekscytacji. Natomiast twardy generał, radzący sobie zarówno z okrutnym i zdeterminowa­nym wrogiem, jak i z dziką dżunglą, zrobił na niej ogromne wrażenie. Margarita byłaby naiwna, gdy­by utrzymywała, iż jest inaczej. Nowy Carlos napa­wał ją prawdziwym lękiem, o ile bowiem świetnie sobie radziła i trzymała na wodzy wiceministra obrony, o tyle nie miała pewności, czy starczy jej sił, by zachować tę przewagę nad komandosem.

Szybko zakończyła sprzątanie obozowiska, nie miała bowiem zbyt wiele pracy. Od razu po kolacji zapakowali pozostałe jedzenie, a następnie schowa­li je w bezpiecznym miejscu, by nie posiliły się nim zwierzęta. Uporawszy się z uprzątnięciem liści, które służyły za naczynia, udała się w kierunku namiotu z moskitiery.

Z bijącym sercem zdjęła buty, po czym ułożyła się wygodnie ma miękkim posłaniu z liści paproci. Wielofunkcyjna bojowa kamizelka Carlosa posłu­żyła za poduszkę, zaś pusty worek na wodę chronił krzyż przed wilgocią ziemi, odczuwaną nawet po­przez grubą warstwę liści.

Niestety nic nie było w stanie ochronić Mar­garity przed dreszczem, jaki przebiegł jej ciało, gdy Carlos wszedł pod moskitierę i położył się na posłaniu. Upewniwszy się, że obydwie części siatki zachodzą na siebie, dzięki czemu nie było naj­mniejszego prześwitu, przysunął się do Margarity na tyle blisko, że jego klatka piersiowa dotykała jej pleców. Wreszcie wtulił twarz w jej szyję, zaś ramieniem objął ją w talii.

- Rozluźnij się - szepnął.

Ciekawe, jak miała się rozluźnić, czując na karku jego ciepły oddech, a na udach jego uda?! Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w żar, jaki pozo­stał z ogniska. Za każdym razem, gdy jego klatka piersiowa podnosiła się przy wdechu, a opadała przy wydechu, ubywało jej samokontroli. Była tak skoncentrowana na swoich myślach i doznaniach, że aż podskoczyła ze strachu, gdy usłyszała głęboki, stłumiony głos Carlosa.

- Nie obawiaj się, nie zedrę z ciebie ubrania i nie zacznę się z tobą kochać - zapewnił.

- Nie obawiam się tego - skłamała. - Ale tak z ciekawości... Czemu nie?

Liście paproci zaszeleściły, gdy podnosił ramię, aby oprzeć na nim głowę. Pochyliwszy się nad jej twarzą, utkwił spojrzenie w jej oczach.

- Kiedy będę się z tobą kochać...

- Kiedy?! - powtórzyła oburzona.

- Czyżbyś miała jakieś wątpliwości? Przecież to oczywiste. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedyś to nastąpi. - Uśmiechnął się szeroko. - Ale nie tak, na ziemi, jak zwierzęta, nadstawiając uszu, czy nie zbliża się bandyta lub drapieżnik.

A więc jednak po części był tym dawnym Carlosem, który potrafił się kontrolować niezależ­nie od okoliczności. Mimo że szanse, aby ktokol­wiek ich zaatakował, były znikome, trzymał prag­nienia i emocje na wodzy. Margarita powoli traciła rozeznanie, z którym wcieleniem Carlosa miała do czynienia, sądziła bowiem, że wciąż jest tym nie­przewidywalnym, dzikim mężczyzną, który ran­kiem całował ją do utraty tchu, zapomniawszy o całym świecie.

- Jesteś bardzo pewny siebie - odparła z jawną ironią.

- Owszem.

Tak mocno wbiła paznokcie w dłonie, że aż odcisnęły się na nich różowe półksiężyce. Świerz­biła ją ręka, by w drobny mak strzaskać tę jego cholerną męską pychę.

- A co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że myślałam o tym, by zedrzeć z ciebie ubranie?

- A myślałaś?

Odwróciła się twarzą do niego. Tym razem nie miała zamiaru ukrywać prawdy. Emocje dławiły ją za gardło. Każde miejsce, w którym ich ciała stykały się, zdawało się płonąć żywym ogniem.

- Tak - przyznała bez owijania w bawełnę.

Uśmiech spełzł z jego ust, zaś w czarnych oczach pojawił się nieodgadniony wyraz.

Margarita miała wrażenie, że bicie jej serca słuchać w promieniu kilku kilometrów. Choć wcześ­niej dobiegały ją odgłosy dżungli - rechot żab, popiskiwanie ptaków, nawoływania małp - teraz nie docierało do niej nic, tak była skoncentrowana na tym, co działo się między nią a leżącym obok mężczyzną. Przez chwilę była bliska tego, by zrealizować to, co przed chwilą wyznała. Wystar­czyło tylko, aby wsunęła dłonie pod jego koszulkę, dotknęła ciepłego muskularnego ciała... Zanim ostatecznie poddała się szalonemu impulsowi, Car­los pochylił głowę.

- Nie tu, nie na ziemi - szepnął, muskając delikatnie jej usta. - Nie jak zwierzęta. Ale nie­długo, mi amor. Już niedługo.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Carlos miał za sobą wiele nieprzespanych nocy. Podczas służby w oddziale komandosów spał na piasku tak gorącym, że parzył mu skórę przez ubranie, a także na zimnym, powoli wciągającym w głąb błocie. Zdarzyło mu się także drzemać na asfalcie w oczekiwaniu na samolot, który miał zabrać jego oddział na miejsce akcji. Kiedyś spędził czterdzieści osiem godzin na konarze drzewa, za­wieszony piętnaście metrów nad ziemią, obser­wując znajdujące się na dole obozowisko bandy groźnych przestępców. Jednakże teraz, trzymając w ramionach Margaritę i czekając, aż zmorzy ją sen, podejrzewał, iż ta noc dołączy do listy przeżyć, których za żadne skarby nie chciałby doznawać powtórnie.

W końcu zmęczenie wzięło górę, Margarita powoli rozluźniła się, zmiękła, aż wreszcie, wyma­mrotawszy kilka słów, zasnęła w jego objęciach.

W przeciwieństwie do niej Carlos z każdą chwilą czuł się mniej senny. Wciągając powietrze, wdychał jej zapach, toteż starał się jak najrzadziej oddychać. Za każdym razem, gdy się poruszyła w jego ramio­nach, wyzywał siebie od głupców.

A przecież mógł ją mieć! Gdy odwróciła się do niego, spojrzała mu w oczy i przyznała, że chciałaby zedrzeć z niego ubranie, niemal stracił resztki samokontroli. Czy naprawdę uważała, że miał serce z kamienia?! Nie domyślała się, że pragnął jej każdą komórką swojego ciała?! Wbrew temu, co jej powie­dział, był bardzo blisko od zaspokojenia tego pragnie­nia na liściastym posłaniu, nie zważając na niebezpie­czeństwo. Powstrzymała go przed tym jedynie instynktowna potrzeba zapewnienia opieki kobiecie, którą uważał już za swoją. Nie chciał kochać się z nią po raz pierwszy, wsłuchując się w odgłosy dżungli, nie zamierzał też narażać jej zdrowia i życia.

Zmęczony, z piekącymi oczami, odwrócił się na plecy, układając głowę Margarity na swojej piersi. Wpatrzony w ciemność, czekał na wschód słońca jak na wybawienie.

Dzień, podobnie jak zmrok, pojawia się w dżun­gli nagle. W parę sekund ciemność ustępuje miejs­ca jasności. Gdy pojawiło się słońce, w jednej chwili zwierzęta obudziły się do życia, skrzecząc, piszcząc, ćwierkając, wrzeszcząc i mrucząc. Najgłośniejsze były małpy, których liczne stada nawoływały się tubalnymi głosami. Mimo że działo się to tuż obok, Margarita absolutnie nie zamierzała się budzić. Carlos wspaniałomyślnie ofiarował jej jeszcze chwi­lę snu, a sam zajął się obserwacją kropel rosy, które spływały po gałęziach drzewa, opadały na moskitierę, a następnie łączyły się w cienkie strumy­czki podążające ku ziemi. Odprowadził wzrokiem kilka takich kropel, zanim delikatnie potrząsnął ramieniem Margarity.

- Rito - szepnął.

Mruknęła coś nieprzytomnie w odpowiedzi.

- Już ranek - poinformował.

- Mmm...

- Musimy ruszać - nalegał.

- Jeszcze minutkę.

Jak się mógł spodziewać, minutka przeciągnęła się do dwóch, a potem do pięciu. Carlos poruszył ramieniem, w którym niemal stracił czucie pod jej ciężarem. W geście protestu przytuliła się jeszcze mocniej i ukryła twarz na jego piersi.

- Domyślam się, że nie jesteś rannym ptasz­kiem. - Uśmiechnął się.

- Zanim nie poczuję kofeiny, nie wiem, jak się nazywam - wymruczała w jego koszulkę.

- Postaram się to zapamiętać.

Ta obietnica sprawiła, iż Margarita podniosła w końcu głowę.

- Tak dla porządku, kolejnej rzeczy, której nie należy się po mnie spodziewać z samego rana, to błyskotliwej wymiany zdań - zapowiedziała z kwaś­ną miną.

Carlos odsunął moskitierę i sięgnąwszy po buty, potrząsnął nimi, aby wysypać ewentualnych nie­proszonych gości.

- Idę się opłukać w rzece - oznajmił. - Zosta­wiam ci pistolet, ale proszę, raczej unikaj następnego spotkania z pekari czy innym dużym stworzeniem.

- Zgoda, powiedz im to samo.

Gdy odchodził, siedziała po turecku na liścias­tym materacu, przypatrując mu się zmrużonymi oczami. Odniósł wrażenie, że tego ranka nie była wobec niego zbyt przyjaźnie nastawiona. Carlos musiał przyznać, że on również nie był w najlep­szym nastroju. Winą za złe samopoczucie obarczał nieprzespaną noc, a także konieczność spędzenia kilku godzin w jednej pozycji, bowiem nie chcąc budzić Margarity, cały czas leżał na wznak. Podąża­jąc w kierunku rzeki, wykonywał ćwiczenia gim­nastyczne. Znalazłszy się na brzegu, rozebrał się i wszedł do zimnej, wzburzonej wody. Aby pobu­dzić krążenie krwi, zanurzył się kilka razy, a następ­nie natarł ciało zerwanymi po drodze liśćmi mimozy. Gdy poczuł mrowienie skóry, wywołane kon­taktem z lodowatą wodą oraz chropowatymi liśćmi, wróciły mu energia i dobry humor. Ubrawszy się ponownie, szybko przeczesał palcami mokre włosy i żwawym krokiem powrócił do obozowiska. Mar­garita siedziała w kucki przy żarzącym się ognisku, pochłonięta splataniem kawałków liany. Carlos zastanawiał się, jak to możliwe, aby w wojskowej koszuli i w dżinsach wyglądała lepiej niż w czer­wonej jedwabnej sukni?

- Zrobiłam plecak - oznajmiła, pokazując luźną plecionkę z łodyg i liści. - Zmieścimy tu tyle mięsa, że powinno nam wystarczyć na jakieś dwa dni.

Jej pomysłowość zrobiła na nim ogromne wraże­nie, podobnie zresztą jak smakowity zapach, który dobiegał z ogniska. Margarita uśmiechnęła się, widząc jego głodną minę.

- Upiekłam pozostałe plantany i jagody na śniadanie - wyjaśniła, przesuwając patykiem nie­wielkie pakieciki z liści, leżące na rozżarzonych węgielkach. - Gdy zrywałam liany, znalazłam też kilka owoców mango. Jedz, a ja pójdę się obmyć.

Zacisnął zęby, by nie wyskoczyć z propozycją, że umyje jej plecy.

- Tylko się pospiesz - polecił. - Musimy zaraz ruszać.

- Rozkaz, generale!

- Kiedy wrócisz, jeszcze raz chciałbym posypać twoje rany proszkiem antyseptycznym.

- Rozkaz, generale! - zawołała ponownie, tym razem dodając fantazyjny salut.

Carlos z uśmiechem zasiadł przy ognisku i szyb­ko pochłonął owocowe śniadanie.

Niedługo po tym, jak wyruszyli, wędrówka stała się na tyle trudna, że stracili wszelką ochotę na żarty. Ponieważ oddalili się od strumienia, musieli łapać deszczową wodę podczas krótkich tropikal­nych burz. Pełny pojemnik na wodę przy każdym kroku obijał się o udo Carlosa, dodatkowo go obciążając. Margarita niosła własnoręcznie uplecio­ny plecak, a także pistolet, jako że Carlos nie mógł ich ubezpieczać, ponieważ był zajęty torowaniem drogi maczetą.

Nie minęło pół godziny, a ubrania lepiły im się do ciała od potu i deszczu. Nie minęło pół dnia, a zużyli cały zapas energii, jaki udało im się odbudować podczas nocnego odpoczynku. Wciąż musieli kluczyć, gdyż raz po raz natykali się na strome urwiska i głębokie wąwozy, które musieli omijać, nakładając sporo drogi. Nogi odmawiały im posłuszeństwa, dłonie piekły od skaleczeń, których nie dało się uniknąć podczas zsuwania się po zboczach i wspinaczek.

Margarita szybko straciła poczucie czasu oraz orientację przestrzenną. Była tak zmęczona, że miała wrażenie, iż gorące, lepkie powietrze parzy jej płuca przy każdym wdechu. Gdy już myślała, że nie da rady zrobić ani kroku, Carlos zarządził przystanek.

Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale sądząc po ilości światła, wpadającego przez gęsty bal­dachim liści, było wczesne popołudnie.

- Jak dużo przeszliśmy? - zapytała z cieka­wością.

Była tak zmęczona opędzaniem się od moskitów oraz przedzieraniem przez chaszcze, że odnosiła wrażenie, jakby wędrowali od tygodnia, a nie od paru godzin.

- Niewiele ponad siedem kilometrów - odparł Carlos, skonsultowawszy się z urządzeniem GPS.

- Żartujesz, prawda? - Margarita nie wierzyła własnym uszom.

- A jak myślisz? Oczywiście, że nie! - odrzekł zniecierpliwionym tonem, ponieważ był w nastroju dalekim od żartów.

- Jesteś pewien, że dobrze odczytałeś wynik?

Nawet nie zadał sobie trudu, aby odpowiedzieć na to pytanie.

Oznaczało to, że do wioski zostało im około sześciu kilometrów. Zdruzgotana Margarita opadła ciężko na powalony pień. Teraz, gdy dowiedziała się, jak długa jeszcze czekała ich droga, obolałe od dźwigania plecaka ramiona dokuczały jej ze zdwojo­ną siłą.

- Dasz radę? - Carlos przyjrzał jej się uważnie spod oka.

- Dam - potwierdziła.

- Jestem zaskoczony, jak świetnie sobie radzisz w tak trudnych warunkach.

Wzięła jego słowa za komplement, więc uśmiech­nęła się lekko.

- Jesteś w lepszej formie, niż sądziłem - dodał pozornie lekkim tonem, który obudził w niej podej­rzliwość.

Zrozumiała ukryte pytanie, które czaiło się za tym pozornie niewinnym stwierdzeniem. Miała ochotę stuknąć się w głowę za to, że cały czas nie udawała słabej, przerażonej i mdlejącej z wysiłku kobietki.

- Regularnie uprawiam gimnastykę i codziennie biegam - odparła.

- Kiedy? - Nie dawał za wygraną.

- Proszę? - żachnęła się.

Postawiwszy stopę na pniu, Carlos oparł łokieć na kolanie, a następnie zajrzał jej prosto w oczy.

- Kiedy się gimnastykujesz i uprawiasz jogging, Rito? Z tego co wiem, zazwyczaj przychodzisz do pracy pierwsza i pracujesz do późna, a przynajmniej zawsze tak mówisz, kiedy chcę się z tobą umówić na kolację. A więc ciekaw jestem, kiedy to wszyst­ko robisz? Gimnastyka, bieganie, to pochłania sporo czasu. Masz świetną kondycję, znakomicie radzisz sobie podczas tego piekielnego marszu. Jak to osiągnęłaś? I kiedy?

- Rano biegam i gimnastykuję się, a po po­wrocie z pracy uprawiam w domu aerobik - odparła wymijająco, próbując rozmasować obolałe ramiona. - Pomaga mi się zrelaksować.

Prawdę mówiąc ćwiczenia, jakie codziennie wy­konywała, były równie relaksujące, co spanie na łóżku najeżonym gwoździami, ale uznała, że nie musi zwierzać się Carlosowi z tego, co robi wieczo­rami, gdyż była to jej prywatna sprawa. Już miała mu to powiedzieć, gdy odsunąwszy jej dłonie, wziął się za masaż jej ramion. Początkowo chciała za­protestować, ale szybko zrezygnowała, czując, jak pod jego wprawnymi palcami stwardniałe z wysiłku mięśnie ponownie nabierają elastyczności.

- Uciekasz groźnemu przestępcy, jednym strza­łem zabijasz dziką świnię, a do tego przez dwa dni wędrujesz przez dżunglę i to wszystko bez słowa skargi - mruknął. - Znam niewiele kobiet, które mogłyby się pochwalić choćby jednym z takich osiągnięć, ale ani jednej, która mogłaby ci dorównać.

- Hmm...

- To samo dotyczy mężczyzn - dodał.

Bardzo chciała przedstawić jakieś wiarygodne wyjaśnienie, ale nie mogła się skupić, gdyż jego dłonie czyniły cuda na jej ramionach.

- Najlepiej do działania motywuje nas despera­cja, a ja właśnie jestem zdesperowana - odparła wreszcie po dłuższej chwili zastanowienia. - Muszę przyznać, że sama się sobie dziwię. Nigdy bym nie przypuszczała, że sobie poradzę w tak niezwykłej sytuacji. Oczywiście z twoją pomocą, bo gdybym była sama, na pewno bym już nie żyła - dodała, by pogłaskać jego męską próżność.

Carlos zignorował jej lizusostwo.

- Naprawdę dziwisz się sobie?

- Tak... Och, zrób tak jeszcze raz, proszę, pro­szę! - wykrzyknęła, gdy jego palce zaczęły kreślić koła między jej łopatkami.

Carlos spełnił jej prośbę, na moment zawieszając rozmowę, ale absolutnie nie zamierzał odpuścić. Bardzo nie lubił, gdy traktowano go jak naiwniaka, a poza tym sprawa dotyczyła Margarity, była więc pierwszej wagi. Wszystko, co dotyczyło tej kobiety, było najważniejsze na świecie. Kochał ją, ale teraz był naprawdę wściekły. Starannie ukrywała coś przed nim, bawiła się z nim w kotka i myszkę. Nienawidził tego, doprowadzało go to do furii.

Chwilę jeszcze masował obolałe ramiona Mar­garity, wreszcie przestał.

- Czy masz mnie za głupca, Rito? - zapytał, odwracając jej głowę ku sobie.

Była tak zaskoczona tym pytaniem, że natych­miast otworzyła oczy. W jego spojrzeniu dostrzegła ledwie tłumioną wściekłość.

- Powiedz mi, jaką grę prowadzisz? - wycedził. - O co w tym wszystkim chodzi, do diabła?

Będąc tak blisko niego, niemalże twarz przy twarzy, z całego serca pragnęła mu o wszystkim opowiedzieć - o SPEAR, o rozmowie telefonicznej z Marcusem Watersem, o wizycie w więzieniu, o Simonie i jego zagadkowej żądzy zemsty na Jonaszu. Przeklinając złożoną przed laty przysięgę milczenia, powiedziała spokojnym, wyważonym tonem:

- Nie prowadzę żadnej gry.

Na jego twarzy odmalowała się furia... lub może było to rozgoryczenie, że nie ufała mu na tyle, aby wyznać prawdę?

- Odpoczęłaś już? - Zmienił temat. - Powinniś­my ruszać.

- Carlos...

- Musimy jeszcze przejść kilometr, zanim zapad­nie zmrok - przerwał jej ostro.

To powiedziawszy, gwałtownie odwrócił się i zawzięcie machając maczetą, zaczął wycinać ścieżkę przez chaszcze.

Wściekła i nieszczęśliwa Margarita, chcąc nie chcąc, ruszyła śladem pana generała.

Kolejna noc minęła im podobnie jak poprzednia. Posiliwszy się zimną pieczenią oraz owocami awokado, ułożyli się na osłoniętym moskitierą posłaniu z liści i miękkich gałązek. Wtulona w ramiona Carlosa, Margarita czuła, że pomimo fizycznej bliskości byli sobie bardziej obcy niż poprzedniego wieczoru. Z całego serca pragnęła odwrócić się, wziąć w dłonie jego twarz i stopić pocałunkami ten chłód, który wciąż gościł w jego oczach. Siła tego pragnienia nie pozwalała jej zasnąć, mimo wyczer­pania całodzienną wędrówką.

Nie rozumiała, skąd brała się ta potrzeba pocie­szenia i utulenia Carlosa, bowiem nigdy dotąd nie doświadczyła tego uczucia. No tak, ale do tej pory Carlos nigdy nie odsunął się od niej tak bardzo. Dopiero teraz pojęła, jak bardzo przyzwyczaiła się do okazywanych jej względów, do jego zaintereso­wania i podziwu.

Przypomniała sobie, że jej matka zwykła ma­wiać, iż żona nie powinna kłaść się spać, czując gniew do swojego męża, jeśli nie chce się obudzić również zagniewana. Ponieważ piękna Maria de las Fuentes od trzydziestu lat cieszyła się nieustanną adoracją swojego małżonka, Margarita podejrzewa­ła, że matka miała rację, powtarzając tę maksymę. Gdyby tylko było to takie proste... Gdyby tylko była w stanie pokornie przyjąć rolę typowej madrileńskiej żony, posłusznie czekającej na męża w domu wśród gromadki dzieci.

Na myśl o dzieciach ogarnęła ją dziwna nostal­gia. Dzieci, jej... ich dzieci... Margarity i Carlosa... Poczuła ucisk w gardle. Leżała bez ruchu, wpat­rzona w ciemność, zastanawiając się, jak to się stało, że po raz pierwszy myśl o dzieciach nie wzbudziła w niej buntu. Wręcz przeciwnie, ogarnęło ją nie­spotykane wzruszenie, gdy wyobraziła sobie, jak trzyma przy piersi dziecko Carlosa. Czy faktycznie wychodząc za mąż, straciłaby swoją tożsamość, tak jak jej się do niedawna wydawało? Słuchając miaro­wego oddechu Carlosa, czując na swojej skórze mocne bicie jego serca, miała ochotę zmierzyć się z tymi uprzedzeniami.

Zaniepokojona tak nagłą zmianą swoich poglą­dów, poruszyła się niecierpliwie na posłaniu.

- Śpij - mruknął rozkazującym tonem Carlos.

- Próbuję.

- To próbuj mocniej! - Silne ramię zacisnęło się na jej talii.

Ta absurdalna odpowiedź w innych okolicznościach wywołałaby wściekłą awanturę, ale Margarita błyskawicznie zorientowała się, dlaczego Carlos obejmował ją tak kurczowo, a jednocześnie starał się trzymać jak najdalej od niej. Otworzyła szeroko oczy. Ciepło jego ciała parzyło jak ogień. Wystar­czyłoby poruszyć biodrami, odwrócić się...

- Śpij, do diabła! - warknął, jakby posiadł zdolność czytania w jej myślach.

Następnego ranka jego nastrój nie uległ po­prawie. W ponurym milczeniu Carlos torował drogę przez krzaki, a gdy tylko zdarzyło mu się spojrzeć w kierunku Margarity, natychmiast odwracał wzrok. Była jeszcze bardziej zagubiona niż do tej pory, nie potrafiła bowiem określić, jakie żywiła wobec niego uczucia. Poza tym była na niego zła, że tak się przed nią zamknął. Tym bardziej, że pragnął jej w takim samym stopniu, jak ona jego. Na wspomnienie ciepła jego ciała robiło jej się miękko w kolanach. Niech diabli porwą jego żelazną samo­kontrolę! Jakie takie pocieszenie stanowił jedynie fakt, że Carlos nie mógł zasnąć tak długo jak ona, a więc niemal całą noc.

Zatrzymali się tylko dwukrotnie, raz około połud­nia na posiłek oraz mniej więcej godzinę przed zachodem słońca. Z westchnieniem ulgi zdjęła z ramion ciężki plecak, natomiast Carlos wspiął się na poszarpaną granitową skałę, aby sprawdzić, czy gdzieś nie unosi się dym, co byłoby widomą oznaką, że są blisko celu. Jak się okazało, zauważył dym, ale w przeciwnym niż wioska kierunku.

- Idą za nami - oznajmił grobowym głosem, znalazłszy się ponownie na dole.

- Zbiegły więzień i jego ludzie? - upewniła się.

- Podejrzewam, że tak - potwierdził. - Nikt z mojego oddziału nie byłby na tyle nierozsądny, żeby rozpalić ogień za dnia.

- Jak daleko są?

- Półtora do dwóch kilometrów.

Poczuła się rozczarowana, ponieważ kilometr w dżungli oznaczał godzinę marszu, a więc byli zbyt daleko, by zorientować się, kto naprawdę rozpalił to ognisko. Przeczucie podpowiadało jej, że był to Simon.

- Musi mu bardzo na tobie zależeć, skoro ściga cię z taką determinacją - zauważył Carlos, mierząc ją chłodnym spojrzeniem.

Simonowi nie zależało personalnie na niej, była mu potrzebna tylko po to, by za jej pośrednictwem mógł dotrzeć do szefa SPEAR.

- Podejrzewam, że obydwoje jesteśmy mu po­trzebni - odparła, sięgając po plecak. - Mówiłam ci, że wini cię za swoje ostatnie niepowodzenia w Madrileño.

Była to tylko część prawdy, ale Margarita obłud­nie tłumaczyła sobie, że lepsza część prawdy niż całe kłamstwo.

- Lepiej chodźmy, póki jeszcze jest widno - zarządził.

Zarzuciwszy pasek plecaka na lewe ramię, pró­bowała odnaleźć drugi, gdy pleciony worek uderzył ją w plecy. Zamarła z ręką wyciągniętą za siebie. Wrażenie, że coś wspina się jej na plecy, zaparło jej dech w piersiach. Boże, spraw, żeby to nie była żmija, modliła się w duchu. Ani wąż koralowy, ani boa.

Poczuła woń cuchnącego oddechu, i w tej samej chwili szorstkie futro otarło się o jej kark. Gdy zdała sobie sprawę, że to margaj wskoczył jej na plecy, poczuła silne uderzenie. To Carlos z impetem rzucił się na nią, aby zerwać z jej ramion nie­proszonego gościa.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Dla kogoś, kto tak jak Carlos wręcz nienawidził wszelkiej maści drapieżników, widok margaja wspinającego się na plecy Margarity był jak senny koszmar. W ciągu sekundy, jaką zajęło mu rzucenie się do ataku, zarejestrował zadarty pysk zwierzęcia, obnażone zęby oraz zakrzywione ostre szpony. W następnej sekundzie jego dłoń zacisnęła się mocno wokół szyi margaja. Carlos obrócił się w po­wietrzu, by nie przygnieść Margarity, która pchnię­ta przez niego upadła na trawę.

Na szczęście chwycił zwierzę za kark, więc nie miało szansy się obrócić i ugryźć go. Adrenalina płynąca w żyłach Carlosa kazała mu trzymać drapież­nika na odległość wyciągniętej ręki, aby nie mógł sięgnąć jego twarzy. Kątem oka zauważył, że Mar­garita z rozdzierającym szlochem pada na kolana, wolał jednak nie odrywać spojrzenia od wijącego się, skrzeczącego stworzenia, które z furią waliło ogonem na prawo i lewo. Leżąc na plecach, cały czas trzymał rękę maksymalnie wyciągniętą przed siebie, jednocześnie starając się sięgnąć po macze­tę, która tkwiła w pochwie.

Świst kuli przeciął powietrze. Ułamek sekundy później zwierzę nie żyło. Zatrzepotały skrzydła przerażonych ptaków, rozległy się piski uciekają­cych małp.

Carlos utkwił zszokowane spojrzenie w zakrwa­wionym ciele drapieżnika. Gdy po jakimś czasie wreszcie dotarło do niego, co się stało, pełnym obrzydzenia gestem odrzucił martwego margaja. Już zaczął się podnosić, gdy Margarita przypadła do niego i jednym ruchem zmusiła go do położenia się z powrotem.

- Leż spokojnie! - nakazała, dokładnie ogląda­jąc jego twarz i szyję. - Ugryzł cię?

- Nie...

- Nie ruszaj się - przerwała mu w pół słowa. - Czytałam, że margaje roznoszą wściekliznę.

- Nie przejmuj się mną, Rito. Lepiej powiedz, co z tobą.

- Wszystko w porządku. Mówiłam ci, nie ruszaj się!

Z determinacją w oczach zdjęła z niego kamizel­kę, aby dokładnie obejrzeć ramiona.

- Czy czułeś ugryzienie? Tutaj? A może tutaj?

Och! - jęknęła, wpatrując się intensywnie w jego lewe ramię.

Carlos za moment zamarł w bezruchu.

- Nie, to tylko zadrapanie - westchnęła z ulgą, a następnie powróciła do szczegółowego badania.

Gdy przystąpiła do zdejmowania koszulki z Carlosa, zdecydował, że musi ją zatrzymać, zanim rozbierze go do naga.

- Nie ugryzł mnie - oznajmił, chwytając ją za nadgarstki. - Złapałem go za szyję, więc nie miał szans dosięgnąć mnie zębami.

- Jesteś pewien?

- Tak, jestem pewien - zapewnił solennie.

Jego słowa zaczęły docierać powoli do Mar­garity. Wpatrzyła się w Carlosa pełnym nadziei spojrzeniem. Margaj nie zdołał go ugryźć. Wszyst­ko było w porządku. Nie groziło mu niebez­pieczeństwo. Gdy w pełni zrozumiała znaczenie tych informacji, nastąpiła w niej opóźniona reak­cja na szok, jakiego doznała. Całym jej ciałem wstrząsnął silny dreszcz, po nim nastąpił kolejny, jeszcze silniejszy i dłuższy. Do tej pory klęczała, ale teraz uda odmówiły jej posłuszeństwa, więc usiadła na piętach. Nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa gorzko się rozpłakała.

- Rito, nie płacz! - poprosił Carlos, obserwując, jak raz po raz wstrząsają nią spazmatyczne szlochy. - Nie płacz, wszystko jest w porządku.

- Nieprawda! Nic nie jest w porządku!

Wyszarpnąwszy dłoń, zaczęła tłuc pięścią w jego klatkę piersiową, jakby to była wina Carlosa, że margaj postanowił przejechać się na gapę w jej plecaku.

- Przecież mógł mieć wściekliznę - szlochała. - Mogłeś umrzeć w strasznych męczarniach! Tu, na moich oczach!

- Rito, na litość boską! - Ponownie chwycił ją za nadgarstek. - Przed chwilą zastrzeliłaś tego drania z precyzją, której mogłoby ci pozazdrościć wielu strzelców wyborowych, a teraz szlochasz jak rozhisteryzowana panienka?

- Nie rozmawiajmy o tym! - krzyknęła, znów zalewając się łzami. - W ogóle nie rozmawiajmy. Lepiej... - Zawahała się. W jej zapłakanych oczach pojawił się niezwykły blask. - Lepiej mnie pocałuj.

Nie czekając na odpowiedź, żarliwie przywarła do jego ust. Ze względu na specyficzny stan emocjo­nalny, w jakim się znajdowała, nie był to najzgrab­niejszy pocałunek, jaki Carlos w życiu otrzymał, ale z całą pewnością najszczerszy i najbardziej namiętny. Z głębokim westchnieniem przytulił się do niej, niesiony nagłym przypływem uczuć.

Margarita wymruczała coś niezrozumiale wprost w jego usta. Pieszczoty stały się coraz bardziej gwałtowne, pocałunki coraz gorętsze, dłonie coraz bardziej niecierpliwe...

To nie tak miało wyglądać, przemknęło przez myśl Carlosowi, gdy gorączkowo rozpinał guziki wojskowej koszuli, którą pożyczył Margaricie. Reszt­ki cywilizowanych odruchów podpowiadały mu, że powinien przerwać ten miłosny spektakl i zacze­kać, aż znajdą się w bardziej romantycznym miej­scu, ale wystarczył jeden rzut oka na skąpą czerwo­ną bieliznę, aby zapomniał o wszelakich skrupu­łach... Zawahał się jeszcze raz, aż wreszcie przekro­czyli niewidzialną granicę i nie było już odwrotu. Żadne z nich nie wiedziało, co może ich czekać po drugiej stronie. Oboje jednak rzucili wyzwanie loso­wi. Nie chcieli już dłużej na siebie czekać, dlatego zespoleni w jedno, oddali się rytmowi natury.

Margarita nigdy do tej pory nie doznała tak wielkiej, obezwładniającej rozkoszy. Miała wraże­nie, że wyzwolona energia rozszczepiła ją na tysiące drobnych cząsteczek. Była tak wyczerpana, że nawet nie miała siły otworzyć oczu. Pragnęła jedy­nie, bezpieczna i nasycona miłością, zasnąć w ra­mionach Carlosa.

- Przepraszam. - Jego cichy głos wyrwał ją z krainy nirwany.

Podniósłszy powieki, przyjrzała się uważnie jego przygnębionej twarzy.

- Za co? - spytała zdumiona.

- Nie powinienem był... Ja nigdy... - plątał się. - Nigdy jeszcze nie przestałem tak bardzo nad sobą panować.

Uznała, że nie był to najlepszy moment, aby wyznać mu całą prawdę. Otóż gdyby nadal się powstrzymywał, osobiście wydrapałaby mu oczy.

- Nie zraniłem cię? - zapytał łamiącym się głosem.

- Ależ skąd! - zapewniła żarliwie.

- Następnym razem będzie lepiej - obiecał, nieco się od niej odsuwając.

Margarita nie była w tej chwili w stanie wyob­razić sobie, by kiedykolwiek mogło być lepiej niż tym razem. Jeśli było idealnie, to co, ma być jeszcze bardziej idealnie? Przecież to nielogiczne. Z dru­giej strony, czy w miłości jest miejsce na logikę? Uśmiechnęła się do siebie.

Carlos podniósł się, aby pozbierać rozrzucone ubrania.

- Następnym razem będziemy się kochać w prawdziwym łóżku - obiecał, naciągając spodnie.

W głowie Margarity zadźwięczał sygnał ostrze­gawczy. Jeszcze nie doszła do siebie po szaleńczych erotycznych ekscesach, a on już myślał o następnych. To tempo trochę ją przerażało. Zaniepokojo­na sięgnęła po koszulę.

- Następnym razem nie będziemy się spieszyć - zapewnił, jakby potrafił czytać w jej myślach. - Będziemy kochać się tak powoli, tak słodko, że zaczniesz umierać z rozkoszy.

- Teraz też o mały włos nie umarłam - zauważyła z przekornym uśmiechem, ale Carlos zdawał się nie podzielać jej rozbawienia. - Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu - dodała dla rozluźnienia atmo­sfery. - Mamy jeszcze do przebycia kilka kilomet­rów dżungli, więc na razie nie planujmy, co zrobi­my, gdy się z niej wydostaniemy.

- Mam swoje zasady! - żachnął się. - Nie jestem jakimś chłystkiem, który zabawi się raz z kobietą, a potem odchodzi w siną dal.

- Och, na litość boską! - jęknęła, doprowadzona do rozpaczy jego uporem. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Przecież to, że raz się kochaliśmy, nie znaczy od razu, że mamy razem zamieszkać...

- Raz? - prychnął z niedowierzaniem. - Jeśli sądzisz, że zdarzyło nam się to po raz pierwszy i ostatni, to znaczy, że jesteś jeszcze bardziej skołowana niż ja.

Musiała w duchu przyznać mu rację, było bo­wiem bardzo prawdopodobne, że nie poprzestaną na tym jednym razie. Faktycznie jednak czuła się oszołomiona, bowiem od momentu, gdy poczuła na ramieniu nieszczęsnego margaja, targały nią silne emocje o skrajnie różnym zabarwieniu - strach o własne życie, a zaraz po nim trwoga o życie Carlosa, następnie przemożna ulga, a na koniec gwałtowne pożądanie. A do tego wszystkiego targa­ło nią dużo głębsze, potężniejsze uczucie, którego nie potrafiła ani nie chciała nazwać nawet dla samej siebie. Potrzebowała czasu, aby uporządkować ten natłok emocji. By zrozumieć, dlaczego perspekty­wa dzielenia życia z Carlosem przyprawiała ją o drżenie rąk i przyspieszone bicie serca.

- Ta rozmowa niczego nowego nie wnosi, więc wydaje mi się, że powinniśmy ją zakończyć - oznaj­miła, sięgając po figi.

Potrząsnąwszy nimi energicznie, aby pozbyć się nieproszonych gości, czekała z wymowną miną, aż Carlos odwróci się, by mogła się swobodnie ubrać. Ku jej zdumieniu udawał, że nie rozumie, o co chodzi, zaś gdy posłała mu znaczące spojrzenie, uśmiechnął się przekornie.

- Jak słusznie zauważyłaś, mamy już dwudzies­ty pierwszy wiek - przypomniał.

Gdy jego wzrok powędrował niżej, ku szparze między niezapiętymi połami koszuli, na policzki Margarita wypłynął gorący rumieniec. Była zła na siebie za takie absurdalne zachowanie. Przecież zaledwie przed dziesięcioma minutami przeżywała w ramionach Carlosa cudowne chwile miłosnego uniesienia, dlaczego więc teraz nagle poczuła się tak bardzo skrępowana?

Zapinając guziki koszuli, doszła do wniosku, że czym innym jest pospieszne rozbieranie się w przy­pływie namiętności, a czymś zupełnie innym ponow­ne wkładanie ubrania pod bacznym okiem męż­czyzny, który jeszcze tak niedawno pomagał jej to ubranie zdejmować. Różnica wynikała z całkiem odmiennej sytuacji, dlatego jej rumieniec był zu­pełnie zrozumiały.

- Pewne rzeczy pozostają niezmienne nawet w dwudziestym pierwszym wieku, prawda? - za­uważył nie bez satysfakcji.

To powiedziawszy, podniósł z ziemi kamizelkę oraz maczetę, a następnie odszedł kilka kroków, by dać Margaricie choć trochę prywatności.

Naraz dobiegł ich głośny pisk. Carlos natych­miast odwrócił się w kierunku, skąd nadlatywał ten nieprzyjemny dźwięk. Na pewno z bardzo bliska. Chwilę później hałas rozległ się ponownie. Tym razem towarzyszył mu ogromny tumult, podniesio­ny przez wystraszone ptaki, których setki w jednej chwili poderwały się do lotu.

Zakląwszy cicho pod nosem, Carlos narzucił szybko kamizelkę.

- Wkładaj buty - rozkazał, jakby była nieświa­doma niebezpieczeństwa i potrzebowała specjalnej zachęty.

Nagle nad jej głową zaszeleściły liście, zatrzesz­czały gałęzie, a następnie po konarach przebiegło stado niedużych kremowych małp czepiaków. Uciekały w takim tempie, że nie mogło być naj­mniejszych wątpliwości, iż coś je nie na żarty wystraszyło. Margarita przyspieszyła sznurowanie butów, natomiast Carlos przykucnął tuż obok niej i położywszy na ziemi berettę, zanurzył dłonie w miękkiej ściółce.

- Rozejrzę się - oznajmił krótko, rozsmarowując błoto na ramionach i twarzy.

Bez słowa skinęła głową, starając się jak naj­prędzej zawiązać sznurówkę.

- Zostawiam ci pistolet. Tylko błagam, nie wpakuj mi przez pomyłkę kulki między oczy, gdy będę wracał - zażartował.

- Jeśli wpakuję ci kulkę między oczy, to na pewno nie będzie to przez pomyłkę - odparowała, przeładowując broń. - No to chodźmy - dodała, podnosząc się.

- Ale ty nigdzie nie idziesz - zaprotestował.

Margarita tylko wzruszyła ramionami. Nie chcia­ło jej się nawet otwierać ust, aby mu udowadniać absurdalność jego rozumowania. Podniosła wzrok ku górze, aby przyjrzeć się niebu gdzieniegdzie prześwitującemu przez liście drzew.

- Zostało nam najwyżej pół godziny do zachodu słońca - oceniła. - Ponieważ to ty masz jedyny noktowizor, nie mam innego wyjścia, jak pójść za tobą.

- Do licha, nie mam czasu się z tobą wykłócać! - zdenerwował się.

- A kto tu się kłóci? - zapytała z niewinną miną. - Dalej, komendancie, idziemy! - I dodała z charak­terystyczną zupacką artykulacją: - Rusz wreszcie ten swój leniwy tyłek, generale!

Wystarczyło na nią spojrzeć, by domyślić się, iż Carlos miał dwa wyjścia. Mógł albo pójść wraz z nią, albo wymierzyć jej cios na tyle silny, by straciła przytomność i w ten sposób grzecznie została tam, gdzie jej nakazał.

Margarita zdawała się bezbłędnie czytać w jego myślach.

- Nic z tego. - Uśmiechnęła się słodko. - Przy­pominam, że właśnie dałeś mi pistolet.

Musiał przyznać, że dotąd nikt nie odważył się z nim tak pogrywać. Wiadomo jednak, że piękna kobieta może pozwolić sobie na wiele, a wobec zakochanego mężczyzny, choćby nawet był genera­łem i komandosem, na wszystko.

Jeszcze się wahał, ale wiedział, że przegrał to starcie. Wreszcie z rezygnacją wysmarował twarz Margarity resztką błota, którego przed chwilą użył do kamuflażu. Krzywiąc się niemiłosiernie, wy­pluła maź, która przypadkowo dostała się jej do ust.

Zawrócili w kierunku ścieżki, którą Carlos wy­ciął w krzakach przed niespełna godziną, a która teraz wydawała im się całą wiecznością.

- Trzymaj się lewej strony przynajmniej pięt­naście metrów za mną - poinstruował. - Będę szedł po prawej. Kiedy usłyszysz taki sygnał - zademons­trował stłumiony, niski świst - padnij twarzą w dół i czekaj, dopóki cię nie zawołam.

Skinęła głową. Wprawdzie w trakcie szkoleń SPEAR nie specjalizowała się w akcjach w terenie, ale częsta współpraca z najlepszymi agentami nau­czyła ją, że podstawą przeżycia w takich sytuacjach jest absolutna współpraca w grupie. Nie miała zamiaru narażać Carlosa lub siebie na niebezpie­czeństwo tylko po to, aby popisać się heroicznym czynem.

Pocałowawszy ją mocno na pożegnanie, Carlos zniknął w gęstwinie na prawo od ścieżki. Postępu­jąc zgodnie z jego poleceniem, odczekawszy chwi­lę, weszła w zarośla po lewej stronie. Z pistoletem gotowym do strzału, pochylając się jak mogła najniżej, przemieszczała się w kierunku poprzed­niego obozowiska. Z najwyższym skupieniem wsłuchiwała się w dźwięki dżungli, wypatrując podejrzanego ruchu wysokich, giętkich paproci.

Nie miała pojęcia, jak daleko się cofnęli, pięć­dziesiąt, może siedemdziesiąt metrów? Przedziera­nie się przez chaszcze zmęczyło ją na tyle, że musiała na moment przystanąć, aby otrzeć pot spływający jej z czoła. Wtedy właśnie do jej uszu dobiegł umówiony sygnał. Niewiele myśląc, padła na twarz.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Margarita leżała plackiem twarzą przy ziemi, pilnie nasłuchując, co się wokół dzieje. Wydawało jej się, że już całą wieczność pozostaje w bezruchu. Musiała znajdować się w takiej samej pozycji dłuższą chwilę, bo z natury płochliwa maleńka pomarańczowa żaba wyjrzała zza kępy mchu, z niekłamanym zdumieniem przypatrując się dziwnej, rozpłaszczonej istocie.

Bardzo niepokojący było to, iż w dżungli pano­wała absolutna cisza, jakby poza Margaritą nie było tu żadnego innego żywego stworzenia. Owady nie brzęczały, ptaki nie ćwierkały ani nie trzepotały, małpy nie pohukiwały... Upiorna, przygniatająca cisza wręcz świdrowała w uszach. Był to bardzo, bardzo zły znak...

W każdej chwili spodziewała się usłyszeć okrzy­ki, odgłosy strzelaniny, świst kul i jęki rannych, tymczasem ciągle nic. Była coraz bardziej zdener­wowana, nienawidziła bowiem niepewności, dlatego by zająć czymś innym myśli, sięgnęła do tyłu, aby sprawdzić, czy w kieszeni dżinsów nadal znaj­dowały się zapasowe naboje. Wtedy dobiegł ją niespodziewany dźwięk.

Był to śmiech. Serdeczny męski śmiech.

Zamrugała zdumiona. Kolejny wybuch śmiechu. Zapewne okazało się, że to ludzie Carlosa podążali ich tropem. Na myśl, że Miguel Carreras był cały i zdrowy, odczuła niesłychaną ulgę. Z radosnym uśmiechem podniosła się, płosząc tym samym małą pomarańczową żabkę.

- Wszystko w porządku, Rito - zawołał w tej samej chwili Carlos.

Otrzepując się ze ściółki, natychmiast wyszła z zarośli na ścieżkę. Spodziewała się ujrzeć znajomą barczystą sylwetkę pułkownika, tymczasem jej oczom ukazał się ktoś, kogo do tej pory nigdy nie widziała na oczy.

Obok Carlosa stał bardzo wysoki chudy męż­czyzna o imponujących siwych wąsach. Był ubrany w szeroką koszulę z białej bawełny oraz workowate lniane spodnie, czyli w typowy strój wielu Madrileńczyków. Zdjąwszy z głowy mocno zniszczony słomkowy kapelusz, gwizdnął przez szparę po bra­kujących przednich zębach.

- Aj, przepiękna jest ta pańska kobieta, komen­dancie - pochwalił.

- O tak, to prawda - zgodził się Carlos, ignorując malujące się na jej twarzy oburzenie. - Margarito, przedstawiam ci Alejandra Benevideza. Alejandro, to Margarita de las Fuentes. Alejandro pochodzi z pobliskiej wioski, która jest tak mała, że nie została odnotowana na mapie.

Przełożywszy pistolet do lewej ręki, Margarita podała mężczyźnie dłoń na powitanie.

- Nawet pan sobie nie wyobraża, señor Benevidez, jak miło mi pana poznać.

- Bardzo proszę mówić mi Alejandro. - Męż­czyzna wyciągnął ku niej rękę, wytarłszy ją uprzed­nio w spodnie.

- Alejandro zaproponował, żebyśmy zatrzymali się w jego domu - poinformował Carlos.

- Powinniśmy jak najprędzej wyruszyć - oznaj­mił Alejandro. - Jeśli mrok zastanie nas w dżungli, nie dostaniemy się już dziś do wioski, bo wciągną windę.

Margarita nie miała pojęcia, o jakiej windzie mówił, ale gdy w poszukiwaniu wyjaśnienia spoj­rzała na Carlosa, ten wzruszył tylko bezradnie ramionami i podążył za przewodnikiem.

Opuścili ścieżkę, którą wcześniej wyciął w zaroś­lach Carlos. Alejandro prowadził ich tylko sobie znaną, niewidoczną dla niewtajemniczonych oczu dróżką.

Nie uszli nawet kilkunastu metrów, gdy nie­spodziewanie lunął rzęsisty deszcz, przez co węd­rówka stała się szalenie uciążliwa.

Wreszcie dotarli do krawędzi głębokiego wąwo­zu, na dnie którego płynęła rwąca, sądząc z odgłosu, rzeka.

- Diablo! - mruknął pod nosem Alejandro. - Zabrali windę.

- Jaką znowu windę? - nie wytrzymała Mar­garita.

- Tylko nią można przedostać się na drugą stronę rzeki - wyjaśnił mężczyzna, pokazując pal­cem do góry.

Mrużąc oczy, Margarita uniosła wzrok i zobaczy­ła grubą linę, która przecinała ciemniejące niebo. Przyczepiona była do stojącego samotnie na krawę­dzi wąwozu drzewa mahoniowego i znikała gdzieś w ciemnościach.

- Conceptión! - krzyknął Alejandro, niemal przyprawiając Margaritę o zawał serca.

Najpierw rozległo się szczekanie psów, ale w końcu usłyszeli kobiecy głos:

- Alejandro, to ty?

- Tak. Prześlij mi windę.

Coś zaskrobało o pień mahoniowca. Przyjrzaw­szy się uważniej, Margarita doszła do wniosku, że była to główna lina, dzięki której tajemniczy wehikuł mógł się przemieszczać. Alejandro ciągnął sznur obydwiema rękami, aż parę chwil później lekki stukot oznajmił przybycie niezwykłej windy.

Przyjrzawszy się temu wynalazkowi, Margarita stwierdziła, że nazwano ją nieco na wyrost, składała się bowiem z dwóch zbitych na krzyż desek z przy­twierdzonym na górze bloczkiem, który przesuwał się po linie. Nadal zastanawiała się, jak to w ogóle działa, gdy Alejandro zaproponował jej, by jako pierwsza odbyła podniebną podróż.

- Usiądź na poprzecznej desce i trzymaj się pionowej - podpowiedział. - To bardzo proste.

Aż za proste, myślała z przekąsem. Miała poważ­ne wątpliwości co do trwałości drewnianej kon­strukcji.

- Na pewno wytrzyma mój ciężar? - spytała nieufnie dzielna pani agent tajnej organizacji.

- Ależ oczywiście - zapewnił Alejandro. - Jeż­dżę tym dwa razy dziennie i jakoś żyję.

Akurat ten argument wcale nie podziałał na Margaritę uspokajająco, bowiem mężczyzna był tak chudy, iż bez wątpienia ważył co najmniej dziesięć kilo mniej niż ona. Wychyliwszy się poza krawędź skalnego ustępu, zerknęła n dno wąwozu, gdzie jakieś piętnaście metrów pod nimi szumiała rzeka. Cóż, nawet jeśli wpadnie do wody, nie zmoczy się bardziej niż do tej pory...

Carlos, stojący do tej pory w milczeniu u jej boku, zapytał, czy umie pływać.

- Jasne! Woda to mój drugi żywioł - zapewniła bez cienia przesady.

Wolałaby jednak nie demonstrować swoich umiejętności po ciemku i z ciężkim plecakiem na ramionach, zwłaszcza iż w rzece pewnie mieszkały pijawki i inne równie upiorne stworzenia. Po ostat­nich doświadczeniach tropikalna fauna nie wzbu­dzała w Margaricie zbyt wielkiego entuzjazmu.

- Zjechałbym pierwszy, ale wolę osłaniać tyły na wypadek, gdyby coś się stało - wyjaśnił Carlos, mocnym pociągnięciem sprawdzając trwałość liny. Test wypadł pomyślnie.

- Rozumiem - odparła, bezskutecznie próbując usiąść na poziomej desce, która jak dla niej znaj­dowała się trochę za wysoko nad ziemią.

Nagle silne ręce pochwyciły ją w talii i uniosły w górę.

- Miłej przejażdżki, querida - powiedział Car­los, sadowiąc ją wygodnie. - Do zobaczenia. Nie­długo spotkamy się po drugiej stronie.

- Mam nadzieję! - odrzekła, mocno chwytając pionową deskę.

- Gotowa? - odezwał się Alejandro.

- Goto... Ojeeeej!

Czuła się, jakby znalazła się w wagoniku kolejki górskiej w lunaparku. Prymitywne krzesełko jak strzała pomknęło w dół po zwisającej luźno linie. Margarita zacisnęła powieki, przekonana, że zaraz wpadnie do wody, jednak gładko dotarła do najniż­szego punktu, potem wolno podjechała wyżej, nieco się cofnęła, aż w końcu zatrzymała się tuż nad powierzchnią wody.

- Trzymaj się mocno! - zawołał wesoło Alejand­ro, wyraźnie ubawiony jej strachem. - Conceptión za chwilę wciągnie cię na brzeg.

Główna lina zatrzeszczała niepokojąco, a następ­nie drewniany bloczek zaczął się przesuwać po sznurze. Po serii szarpnięć Margarita znalazła się po drugiej stronie wąwozu, gdzie została przywitana przez żonę Alejandra, niewysoką, pulchną kobietę, która przyjęła jej przybycie z takim spokojem, jakby obce osoby co najmniej kilka razy dziennie pojawiały się w tej zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce. Nie miały jednak czasu na rozmowę, gdyż jak najszybciej należało przetransportować męż­czyzn na drugą stronę rzeki. Gdy tak się stało, Conceptión zakasała spódnicę i bez słowa poprowa­dziła gości ledwie widoczną ścieżką. Towarzyszyła im gromada psów, które ujadały jak najęte, infor­mując mieszkańców wioski o ich przybyciu. Kozy uciekały z drogi, becząc i pobrzękując dzwonkami zawieszonymi na szyjach. Coś, co z daleka przypominało wyjątkowo chudą krowę lub niespotykanej wielkości kota tygrysiego, przypatrywało im się uważnie z bezpiecznej odległości.

Ścieżka była tak podmokła, że buty Margarity zapadały się aż po kostki, a wszędzie wokół słychać było szmer cieniutkich strużek wody, które spływały po zboczu w kierunku wąwozu. Nic dziwnego, że wszystkie domy w wiosce zbudowane były na wysokich palach.

Wioska nie była duża, a prawdę mówiąc maleń­ka, składała się bowiem z siedmiu zaledwie chylą­cych się ku ziemi domostw. Nierówne, grubo ciosane stopnie wiodły do zasłoniętych wodoodpor­ną tkaniną otworów drzwiowych. W oknach nie było szyb, a zniszczone dachy niezbyt dobrze chroniły przed deszczem. Jednak mieszkańcy wios­ki, którzy zwabieni niezwykłym zamieszaniem jak jeden mąż wyglądali ze swych chat, nie sprawiali wrażenia osób ogarniętych lękiem, że ich domo­stwa lada moment rozsypią się jak domki z kart. Wkrótce na widok obcych wylegli na środek wioski. Dorośli, dzieci, psy, kurczaki, a nawet jedno różowe prosię, wszyscy stłoczyli się wokół przybyszów.

Podczas gdy Alejandro odpowiadał na niezliczo­ne pytania sąsiadów, Conceptión poprowadziła goś­ci po schodkach do jednej z chat.

- Czujcie się jak u siebie w domu - powiedziała serdecznie sympatyczna gospodyni, gestem zapra­szając, aby weszli do środka.

Mocno pochyliwszy się, Margarita pierwsza we­szła do jednoizbowej chaty, oświetlonej jedynie migoczącymi płomykami świec. Za nią podążył Carlos, Conceptión i jej mąż, a także pozostali mieszkańcy wioski, łącznie z psami, kurczętami oraz prosiątkiem.

- Siadajcie, siadajcie - powiedział Alejandro. - Najpierw coś zjecie, a potem opowiecie nam, co słychać.

Modląc się w duchu, aby zapadająca się lekko na środku pomieszczenia podłoga nie ustąpiła pod ciężarem tak dużej liczby gości, Margarita zajęła wskazane jej miejsce na ławce przy dużym, nieheblowanym stole. Mieszkańcy wioski rozsiedli się na podłodze wzdłuż ścian, natomiast Conceptión usta­wiała na stole miski z ryżem, czarną fasolą, talerze z tortillami oraz cynowe kubki pełne gorącej, słodkiej kawy.

Wszyscy obecni cierpliwie czekali, aż przybysze skończą posiłek, a potem zasypali ich gradem pytań. Ponieważ nie mieli elektryczności, nie mogli słuchać radia ani oglądać telewizji, zatem wszystkie wieści ze świata czerpali od przyjezdnych, którzy, jak Carlos wywnioskował z rozmowy, pojawiali się nieczęsto. Ostatni raz mieszkańcy wioski rozmawiali z kimś obcym przed miesiącem, dlatego głodni byli nowinek z szerokiego świata.

- Widziałem dziś dym z ogniska - poinformował Alejandro. - Niezbyt daleko od miejsca, gdzie was spotkałem. Wydaje mi się, że ktoś uparcie idzie waszym śladem.

- To prawda - przyznał z powagą w oczach Carlos. - Ale nie wiemy, czy to mój adiutant i reszta oddziału, czy też zbiegły więzień ze swoją bandą.

- A ten więzień jest groźny?

- Bardzo groźny - potwierdził Carlos. - W żad­nym wypadku nie wolno go lekceważyć. Jest grubą rybą w największym gangu narkotykowym w Ame­ryce Południowej.

- To drań! - zawołało zgodnie kilku mieszkań­ców wioski. - Przychodzą nie wiadomo skąd i okra­dają nas z naszych nędznych dochodów.

Margarita i Carlos nie komentowali tego, choć oczywiście domyślali się, że zarówno gospodarze, jak i ich sąsiedzi trudnili się handlem nar­kotykami. Podobna sytuacja miała miejsce na więk­szości wiejskich obszarów Madrileño, gdzie ubodzy wieśniacy traktowali przemysł narkotykowy jako jedyną szansę na zdobycie pieniędzy, dzięki któ­rym mogli się utrzymać oraz wykształcić dzieci. Nie mieli przy tym żadnych wyrzutów sumienia, uwa­żali bowiem, że skoro bogaci, znudzeni życiem Amerykanie znajdowali przyjemność we wciąganiu do nosa proszku pochodzącego z koki, a w dodatku byli gotowi za to słono zapłacić, to czemu by tego nie wykorzystać? Dlatego właśnie Carlos uważał, iż należy ścigać najpotężniejszych handlarzy, a nie takich biedaków jak mieszkańcy tej wioski, bo to ci najwięksi, obracający milionami dolarów, wykorzy­stywali nędzę i nieszczęście innych. Natomiast wprowadzane właśnie reformy gospodarcze miały zapewnić chłopom inne, za to całkiem legalne, źródła dochodów.

- Toms i ja wybierzemy się jutro na drugą stronę rzeki, żeby sprawdzić, kto was śledzi - zapropono­wał Alejandro, obejmując ramieniem szeroko uśmiechniętego, chudziutkiego chłopca w wieku siedmiu, najwyżej ośmiu lat. - To mój wnuk. Potrafi się wspinać po drzewach zwinniej niż małpka.

- Czy mógłbyś też wysłać najszybszego biega­cza do najbliższej wioski, w której znajduje się radiostacja? - poprosił Carlos. - Jeśli okaże się, że to bandyci, będziemy potrzebowali posiłków, bo ci ludzie są dobrze wyszkoleni i uzbrojeni po zęby - dodał, widząc, że gospodarz szykuje się do gwałtownej przemowy. Najpewniej chciał zapew­nić, że mieszkańcy wioski bez problemu dadzą odpór całej hordzie bandytów. - Na pewno mają przy sobie karabiny, a może także moździerze.

Wśród zebranych przeszedł pomruk. Mężczyźni przybrali wojownicze miny, zaś kobiety wyglądały na zaniepokojone. Margarita domyśliła się, że z pew­nością mieli już kiedyś podobne kłopoty i zbrojna walka nie jest im obca.

- Już wszystkiego się dowiedzieliście, więc idź­cie - zarządziła Conceptión. - Nasi goście są przemoczeni i zmęczeni. Eliado, przynieś Carlosowi jakąś koszulę i spodnie. Dałabym mu coś z rzeczy Alejandra, ale pękłyby w szwach.

Wysoki, barczysty młodzieniec pospiesznie wy­szedł, aby spełnić jej polecenie.

- A jeśli chodzi o ciebie, moja droga... - Zawaha­ła się, mierząc Margaritę wzrokiem od czubka głowy aż po mokre, zabłocone buty. - Tobie dam moją ślubną suknię.

- Ogromnie dziękuję - odparła Margarita, wzru­szona tym, że kobieta zaoferowała jej tak cenną, pamiątkową rzecz. - Ale wystarczy mi coś skrom­niejszego.

- Nie, nie, koniecznie musisz ją włożyć - nale­gała Conceptión. - Trzymałam ją dla wnuczki, ale... - Urwała, marszcząc czoło.

- Ale Anuncia uciekła z jednym gringo, który przyjechał tu rok temu - dokończył za nią mąż. - Był strasznie niezgrabny, potykał się o własne nogi, ciągle gubił okulary, a w dodatku na okrągło zbierał mrówki.

- Mrówki! - prychnęła pogardliwie Conceptión, jakby to było ostatecznym dowodem szaleńst­wa jej wnuczki.

Otworzyła duży pleciony kufer, z którego roz­toczył się zapach kory cedru, stosowanej do od­straszenia moli oraz zwalczania zarodków pleśni. Po krótkich poszukiwaniach wydobyła nieco pożółkłą, ale niegdyś bez wątpienia białą bawełnianą bluzkę oraz piękną, rozszerzającą się do dołu spódnicę, haftowaną wszystkimi kolorami tęczy. Z rzewnym uśmiechem przesunęła dłonią po skomplikowanym wzorze, złożonym z pnączy, kwiatów i różnobarw­nych papug.

- Zaczęłam ją haftować tego samego dnia, gdy zgodziłam się, by Alejandro ubiegał się o moje względy. O tym, że się ze mną ożeni, wiedziałam długo przed nim - wyjaśniła, spoglądając to na Carlosa, to na Margaritę. - A ty jak długo każesz mu się uwodzić, zanim za niego wyjdziesz?

Carlos z wyraźnym zainteresowaniem przypat­rywał się Margaricie, która nie miała pojęcia, co odpowiedzieć.

- Zresztą ceremonia ślubna tak naprawdę zna­czy niewiele - zlitowała się nad nią gospodyni. - Minęły trzy lata, odkąd dopuściłam Alejandra do swego łóżka, gdy ksiądz mógł wreszcie przyjechać do wioski i pobłogosławić nasz związek. Przy okazji ochrzcił naszego syna i starszą córkę. Od chwili, gdy kobieta odda się mężczyźnie, wszystko musi się jakoś samo ułożyć.

Adresatka tej życiowej mądrości z uporem wpat­rywała się we własne buty, aby uniknąć znaczącego spojrzenia Carlosa.

- Aha, znalazłam też koszulę nocną - oznajmiła Conceptión, podając Margaricie zwój miękkiej bia­łej materii. - Masz tu też suchą bieliznę. Obok łóżka leży kora do wyszorowania zębów i mydło. Zostaw ten dzbanek na stole, Alejandro - zwróciła się do męża.

- Conceptión, to przecież moja najlepsza tequila - zaprotestował.

- Nasi goście będą mogli jej spróbować, gdy już zostaną sami, jeśli oczywiście będą mieli na to ochotę. Chodź, Alejandro, już późno, pozwólmy im odpocząć. Gdybyście nas potrzebowali, będziemy u naszego syna - dodała, spoglądając na Margaritę i Carlosa.

Gospodarz z wyraźnym ociąganiem postawił gliniany dzbanek na stole, po czym podążył śladem energicznej żony. Wraz z nimi wyszły także psy, ujadaniem wypędzając kurczaki oraz prosię.

W izbie zapadła cisza, przerywana jedynie dud­nieniem deszczu w blaszany dach. Przyciskając do piersi pachnące cedrem ubrania, Margarita niepewnie spoglądała na przypatrującego się jej zza stołu Carlosa. Wolała nawet sobie nie wyobrażać, jak w tej chwili się prezentowała. Cała w błocie, przemoczona, ubrana w ogromną wojskową koszu­lę... Pocieszała się tym, że Carlos wyglądał wcale nie lepiej. Mokre włosy sterczały mu na wszystkie strony, policzki i brodę porastał kilkudniowy zarost, zaś porwana na ramieniu koszulka była przemo­czona.

Nie mogła uwierzyć, że minęło zaledwie kilka godzin od chwili, kiedy w przypływie namiętności zerwała z niego tę koszulkę i kompletnie straciła głowę w jego ramionach... Przypomniały jej się mądre słowa Conceptión: ,,Od chwili, gdy kobieta odda się mężczyźnie, wszystko musi się jakoś samo ułożyć’’. A zaraz potem pamięć podsunęła jej żarliwą obietnicę Carlosa: ,,Następnym razem bę­dziemy się kochać w prawdziwym łóżku. Żadnego pośpiechu. Będziemy się kochać tak powoli, tak słodko, że zaczniesz umierać z rozkoszy’’.

Nagle zrobiło jej się gorąco. Gdy to mówił, sądziła, że będzie miała sporo czasu na przemyś­lenie tego, co wydarzyło się w dżungli, na znalezie­nie kompromisu między uczuciem, jakie rozpalał w niej Carlos, a pragnieniem niezależności. Lecz teraz, gdy spoglądał jej prosto w oczy, była tak oszołomiona, że nie była w stanie wyjaśnić, dlaczego aż tak bardzo zależało jej na owej niezależności... Ba, nawet z trudem przypominała sobie, jak ma na imię... Czuła się bardzo nieswojo, nie była bowiem przyzwyczajona do sytuacji, w której nie potrafiła się w pełni kontrolować.

- Jesteś przemoczona do suchej nitki - zauwa­żył Carlos, przerywając jej rozmyślania. - Lepiej się przebierz, bo jeszcze złapiesz zapalenie płuc.

Wciąż przyciskając do piersi pożyczone ubrania, rozejrzała się po niedużej izbie. Jedynym w miarę odosobnionym miejscem była niewielka wnęka tuż za osłoniętym moskitierą łóżkiem. Było tam ciem­no, ale Margarita i tak nie czuła się swobodnie, cały czas miała bowiem wrażenie, że Carlos ją obser­wuje. Mimo iż w pomieszczeniu utrzymywała się dość wysoka temperatura, gdy zdejmowała mokre dżinsy i koszulę, wstrząsnął nią silny dreszcz, a na całym ciele pojawiła się gęsia skórka.

Dobiegło ją ciche przekleństwo, a następnie brzęk glinianego naczynia uderzającego o cynowy kubek. Domyśliła się, że to Carlos postanowił spróbować tequilę Alejandra.

Zdjąwszy staniczek, zmoczonym ręcznikiem wytarła ciało z błota i brudu, a następnie włożyła koszulę nocną, która zakrywała ciało od szyi aż do połowy łydek. Pozbywszy się mokrych fig, włożyła miękkie bawełniane majtki, sięgające od talii do pół uda. Oczywiście nigdy dotąd nie miała na sobie nic takiego, ale staromodna bielizna okazała się bardzo wygodna. Poza tym sam fakt, że po raz pierwszy od dwóch dni mogła się wreszcie przebrać w coś suchego i czystego, sprawił jej niewysłowioną przyjemność.

Właśnie sięgała po kawałek kory, aby wyczyścić zęby, gdy na schodach rozległo się donośne tupa­nie, a potem dały się słyszeć męskie głosy. Domyś­liła się, że to Eliado, zgodnie z umową, przyniósł ubrania. Chwilę później dobiegły ją dźwięki, które sugerowały, że Carlos również zaczął się przebierać.

Na zakończenie wieczornej toalety rozczesała włosy drewnianym grzebieniem, po czym zaczęła się rozglądać za dogodnym miejscem do rozwiesze­nia mokrych ubrań. Spostrzegła, że Carlos wykorzy­stał do tego celu wieszaki, które były przybite do ściany niedaleko wejścia, więc podeszła, aby obok powiesić swoją odzież.

Odwróciwszy się, zauważyła Carlosa, który wy­godnie usadowiony na ławce przy stole, z wyrazem zadowolenia na twarzy pociągał tequilę z cynowego kubka. Po raz kolejny w ciągu zaledwie trzech dni miała przy sobie innego mężczyznę. Prosta biała koszula w wiejskim stylu miękko okrywała szerokie ramiona, zaś sprane jasne spodnie zastąpiły oliw­kowe bojówki. Siedząc okrakiem na drewnianej ławce, w niczym nie przypominał dobrze jej znane­go wiceministra obrony ani groźnego generała - komandosa.

Ona także musiała przejść metamorfozę, gdyż Carlos przypatrywał się jej z wyraźnym zaintereso­waniem.

- W tej koszuli nocnej wyglądasz zupełnie ina­czej niż dotychczas, querida - zauważył z lekkim uśmiechem, błąkającym się w kącikach ust. - Jak mała dziewczynka.

Od małej dziewczynki odróżniały ją tylko ponęt­ne kobiece kształty, tak doskonale widoczne w świetle płomyków świec pod lekko przejrzystą bawełnianą tkaniną. Widząc zarys jej smukłego ciała, z wrażenia niemal upuścił kubek.

A on, naiwny, myślał, że to ta czerwona koronka doprowadziła go do szaleństwa! Spoglądając teraz na tę z pozoru niewinną białą koszulę, a także rysujące się pod nią długie, staroświeckie majtki, czuł, jak robi mu się coraz bardziej gorąco. Jednym łykiem opróżnił kubek z ognistej zawartości.

- Conceptión miała rację, jest już bardzo późno. Gotowa do łóżka? - spytał.

To z pozoru całkiem zwyczajne pytanie wypo­wiedział drżącym z emocji głosem. Oboje wiedzie­li, że nie była to niewinna propozycja udania się na spoczynek.

Widział, że Margarita toczy wewnętrzną walkę, zauważył to w jej zagubionym spojrzeniu. Wreszcie przymknęła oczy. Niemal czytał w jej myślach, niemal rozumiał dręczące ją sprzeczne emocje. Niemal...

Jego uwagi nie uszedł ów szczególny moment, w którym skapitulowała. Tak jak tego oczekiwał.

- Gotowa - odparła powoli, patrząc mu prosto w oczy.

Z triumfalnym uśmiechem porwał ją w ramiona.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gdy Margarita obudziła się następnego ranka, przywitały ją lśniące, migoczące promienie słonecz­ne. Wpadały przez szparę w moskitierze, rozpiętej nad łóżkiem Alejandra i Conceptión, tworząc złoci­stą plamę na szorstkiej, ręcznie tkanej pościeli.

Z błogim uśmiechem przysłuchiwała się pobeki­waniu kóz, pobrzękiwaniu dzwonków zawieszo­nych na ich szyjach, a także rozdzierającemu pianiu koguta. Przeciągnęła się rozkosznie, ziewając lek­ko. Wyciągnęła ręce, aby założyć je za głowę, ale nagły ból w mięśniach przypomniał jej o forsownej wędrówce, jaką niedawno odbyli. Ostatniej nocy dowiedziała się o mięśniach, o istnieniu których do tej pory nie miała bladego pojęcia...

Zerknęła na sąsiednią poduszkę, która wciąż nosiła ślad po głowie Carlosa, choć wyszedł tuż przed świtem, nakazując Margaricie, aby przespała się jeszcze trochę. Chętnie usłuchała tego polecenia, bowiem po godzinach spędzonych w jego objęciach była całkowicie wykończona. Gdy w swoim czasie obiecywał jej, że następnym razem będą kochać się wolno i namiętnie, nie ostrzegł jej, co według niego znaczy ,,powoli’’. Niespiesznymi pieszczota­mi doprowadzał ją na skraj szaleństwa, aż zaczęła błagać o więcej i więcej. Rumieniła się gwałtownie, bowiem ich krzyki mogły obudzić mieszkańców wioski. Łudziła się jednak nadzieją, że wszyscy spali na tyle twardo, aby ich miłosne wyczyny pozostały niezauważone...

Nadzieję tę straciła, gdy tylko Conceptión stanę­ła w drzwiach chaty, niosąc tacę z dzbankiem smakowicie pachnącej gorącej czekolady oraz tale­rze z całą furą jedzenia. Gospodyni zdawała się być zaskoczona, widząc ją jeszcze w łóżku.

- Wybacz, proszę, nie chciałam ci przeszkadzać. Słyszałam... hm... słyszałam, że obudziłaś się wcześ­nie rano, więc pomyślałam, że może miałabyś ochotę na śniadanie.

Na twarz Margarity wypłynął purpurowy rumie­niec. Co gorsza, mimo dyskretnych poszukiwań nie mogła zlokalizować koszuli nocnej.

- Jest pod łóżkiem - podpowiedziała ze śmie­chem Conceptión, stawiając jedzenie na stole.

Oszołomiona smakowitym zapachem czekolady, Margarita zapomniała o wstydzie i sięgnąwszy pod łóżko, podniosła koszulę i nałożyła ją pospiesznie, by jak najprędzej dołączyć do siedzącej przy stole gospodyni.

Śniadanie składało się z podsmażanych bananów polanych śmietaną, a także podstawowego dania kuchni madrileńskiej, czyli czarnej fasoli w wy­warze z warzyw. Oblizując się z apetytem, Mar­garita zanurzyła świeżo upieczoną tortillę w gorącej zupie.

- Pyszne - pochwaliła szczerze między jednym a drugim kęsem.

Conceptión szerokim uśmiechem przyjęła kom­plement.

- Nasze krowy są wprawdzie bardzo chude i nie nadają się na mięso, za to są bardzo mleczne. Gdybyśmy tylko mogli to mleko dowieźć na targ zanim skwaśnieje... - zasmuciła się.

Transport mleka przez góry i dżunglę rzeczywiś­cie był zadaniem niewykonalnym, dlatego mach­nęła lekceważąco ręką i sięgnęła po dzbanek z so­kiem ze świeżych pomarańczy, po czym rozlała napój do dwóch kubków.

- Aż mi wstyd, że się tak objadam - westchnęła Margarita, kończąc kolejną tortillę. - Zjem jeszcze jedną, a resztę zostawię dla Carlosa.

- Nie musisz, jadł z Alejandrem, zanim wyszli - poinformowała gospodyni.

- Zanim wyszli? - powtórzyła, przerywając je­dzenie. - Jak to? A dokąd poszli?

- Carlos, Alejandro i mały Toms przeprawili się na drugą stronę rzeki, żeby wytropić tego, kto was śledzi.

Margarita nieomal zakrztusiła się tortillą z fasolą. A więc Carlos udał się do dżungli na poszukiwanie osób, które wędrowały ich śladem. Wziął ze sobą tylko Alejandra i Tomsa, ją zaś pozostawił w wios­ce, aby nie narażać jej na niebezpieczeństwo. Z jednej strony była mu wdzięczna za jego opie­kuńczość, ale z drugiej była wściekła, bo przecież razem tyle przeżyli podczas ostatnich dni, że powi­nien był się z nią chociaż skonsultować!

- Na pewno nic im się nie stanie - pocieszyła Conceptión, sądząc, że przyczyną jej smutku był niepokój o Carlosa. - Alejandro zna dżunglę jak własną kieszeń i nie dopuści, żeby twój mężczyzna wpadł w pułapkę.

- Carlos nie jest moim mężczyzną - sprostowa­ła. - Jak widać, należy tylko i wyłącznie do siebie i sam o sobie decyduje.

Sceptyczne spojrzenie gospodyni powędrowało ku łóżku, na którym leżała zmięta pościel. Conceptión była jednak zbyt delikatna, aby to w jakikol­wiek sposób skomentować.

- Zostawię cię, żebyś mogła się ubrać - stwierdziła i wstała. - Wszystkie kobiety są na podwórzu i skubią kurczaki. Dołącz do nas, jeśli masz ochotę. Aha, dziś wieczorem urządzamy uroczystość na waszą cześć.

Z jednej strony Margarita była zaszczycona, że mieszkańcy wioski zamierzali zorganizować uro­czystą kolację na ich cześć, z drugiej jednak czuła się niezręcznie, widziała bowiem, że byli bardzo biedni i nie chciała ich pozbawiać cennego poży­wienia. Mimo to nie zamierzała protestować, by nie sprawić im przykrości.

Choć urodzona i wychowana w luksusie, Mar­garita doceniała ciężką fizyczną pracę. Zadbała o to jej matka, która nie znosiła bezczynności i nie potrafiła siedzieć z założonymi rękami, gdy wokół wrzała robota. Jako młoda dziewczyna, zanim jesz­cze zdobyła serce syna właściciela ziemskiego, Maria de las Fuentes szorowała podłogi, gotowała w wielkim kotle bieliznę pościelową oraz gracowała grządki w ogrodzie przy kuchni. Dumna ze swego pochodzenia, uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby jej dzieci doceniały ciężką pracę oraz tych, którzy ją wykonywali.

Szybko dokończywszy śniadanie, Margarita przeszła do wnęki, w której stała miska z wodą. Chcąc jak najszybciej zmyć z siebie zapach Carlosa, który czuła przy każdym ruchu, zaczęła z całej siły szorować ciało szorstkim ręcznikiem. Właśnie wkładała staromodne majtki Conceptión, gdy na piersi poczuła znane wibracje. Natychmiast przy­kryła medalion dłonią. To było takie frustrujące! Gdyby tylko mogła się z nimi skontaktować! Jedno­cześnie bardzo budujący był fakt, że nawet po upływie kilku dni nie stracili nadziei, że uda im się ją odnaleźć. Medalion wibrował jeszcze mniej więcej przez minutę, po czym znieruchomiał, aby po kolejnej chwili na nowo się uaktywnić. Sądząc, że może to być jakiś tajny kod, Margarita położyła dłoń na piersi, wstrzymując jednocześnie oddech, ale po chwili wibracje ustały na dobre. Z wes­tchnieniem znów zaczęła się ubierać.

Przepiękny strój weselny, pożyczony przez Conceptión, absolutnie nie nadawał się do skubania i zaparzania kurczaków, więc włożyła wciąż wilgot­ne dżinsy oraz wojskową koszulę Carlosa. Ubraw­szy się, wygładziła rozłożoną na materacach pościel, po czym wyszła na dwór, aby dołączyć do kobiet.

Na podwórzu powitały ją salwy serdecznego śmiechu, złociste promienie słońca oraz ściskająca za serce nędza. Zatrzymawszy się na werandzie, aby przyzwyczaić oczy do ostrego światła słonecz­nego, Margarita rozejrzała się dokoła. Główna droga wiodąca przez wioskę była zaledwie rozdeptaną, rozjeżdżoną błotnistą dróżką, zaś stojące przy niej domy sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały spaść z pali, na których je zbudowano. Wioskę oddzielały od dżungli osmalone kikuty pni drzew. Wydawały się pełnić rolę strażników, których zadaniem było strzec zabudowania przed wchłonięciem przez żar­łoczną dżunglę.

Mimo oczywistych trudności oraz zagrożeń, ja­kie niosło ze sobą mieszkanie w tym malowniczym zakątku świata, kobiety nie wyglądały na specjalnie zatroskane. Wokół fruwało pierze, a pracy towarzy­szyła ożywiona dyskusja o młodym żonkosiu i świe­żo upieczonym ojcu, który tak bardzo rozochocił się na widok żony, że próbował unieść jej spódnicę, choć miała dziecko przy piersi. Młoda kobieta, która bez fałszywego wstydu wesoło opowiedziała o swym narowistym mężu, otrzymała od sąsiadek kilka pouczających wskazówek wziętych prosto z życia.

- Rogerio też tego próbował, gdy karmiłam nasze pierwsze dziecko - wyznała jedna ze śmie­chem. - Więc wsypałam mu do piwa pokruszone nasiona nasturcji i przez trzy dni z trudem podnosił się z łóżka, żeby dojść do toalety. Zrozumiał i zostawił mnie w spokoju, aż byłam na niego znowu gotowa.

- Czyli jakiś tydzień później - zażartowała sie­dząca obok niej kobieta. - Ale wcale ci się nie dziwię, bo twój Rogerio jest wyjątkowo dorodny. Podobnie zresztą jak ten zabójczo przystojny Car­los, sądząc po odgłosach, które dziś w nocy dobiega­ły z domu Conceptión... Co takiego? Czemu mnie szturchasz?

Kobieta podążyła wzrokiem za znaczącym spoj­rzeniem sąsiadki, a zauważywszy stojącą nieopodal na werandzie Margaritę, wyraźnie się speszyła. Jednak chwilę później pogodny uśmiech powrócił na jej twarz.

- Oczywiście nie miałam nic złego na myśli - zapewniła wesoło, przesuwając się na ławce, aby zrobić miejsce dla nowo przybyłej. - Ale powiedz nam, moja droga, czy ten twój Carlos jest taki męski, na jakiego wygląda?

- Nawet jeszcze bardziej - odrzekła ze śmie­chem Margarita, sadowiąc się na ławce.

Zirytowany, spocony i zmęczony Carlos czekał na swoją kolejkę podczas przeprawy przez wąwóz. Alejandro był już na drugim brzegu, zaś mały Toms znajdował się właśnie w połowie drogi, przytrzymu­jąc się mało stabilnej drewnianej konstrukcji.

Dziadek słusznie porównał go poprzedniego wieczoru do małpki, bowiem chłopiec miał niespo­tykane zdolności, jeśli chodzi o wspinanie się na drzewa i skały. Niestety jego talenty tym razem na nic się nie zdały, bo choć Toms wiele razy podciągał się na lianach i wspinał na wysokie drzewa, by sprawdzić, czy nad baldachimem z liści nie unosi się dym zdradzający ludzką obecność, nie dostrzegł nic podejrzanego. W śpiewie ptaków nie dosłuchali się żadnego ostrzegawczego dźwię­ku ani nie spostrzegli żadnych oznak niepokoju wśród zwierząt. Jedynym potwierdzeniem, że fak­tycznie ktoś śledził Margaritę i Carlosa, zanim spotkał ich Alejandro, był ślad po ognisku, a przy nim nadpalone papierki po cukierkach. Tak więc zdołali ustalić tylko tyle, że podążająca ich tropem osoba miała słabość do czekoladowych cukierków z kokosowym nadzieniem...

Ale któż to mógł być? Zbiegły więzień czy żołnierze? Ta niepewność doprowadzała Carlosa do furii. Dziękował opatrzności, że zesłała im Alejandra, bo gdyby nie to, że zboczyli z zaplanowanego szlaku, aby zajść do niezaznaczonej na żadnej mapie wioski, zapewne stanęliby oko w oko z tym kimś, a instynkt podpowiadał Carlosowi, że nie byłoby to miłe spotkanie. Niestety wielce praw­dopodobne było, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, aby śledzić ich przez kilka dni w dżungli, na pewno tak prędko nie zrezygnuje i prędzej czy później odkryje tajemną przeprawę na drugi brzeg wąwozu.

Jeśli był to bandyta, co było bardzo prawdopodob­ne, sprawa naprawdę przedstawiała się groźnie. Musiał być bardzo zdesperowany, bo nie bacząc na czyhające w dżungli niebezpieczeństwa, uparcie podążał ich śladem, a to oznaczało, że traktował Carlosa i Margaritę jako śmiertelne zagrożenie, które za wszelką cenę chciał zlikwidować. Innymi słowy, zabić. Gotów był walczyć z madrileńskim wojskiem, byle tylko osiągnąć swój cel. Dlaczego jednak zbiegły więzień, zamiast uciec do innego kraju, decydował się na tak ryzykowną akcję? I kim on był, u diabła? Carlos nie znał nawet jego imienia.

W przeciwieństwie do Margarity...

Jej upór ogromnie irytował, a jednocześnie ranił Carlosa. Dlaczego nie była z nim szczera? Teraz było dla niego zupełnie oczywiste, że wiedziała o tym przestępcy dużo więcej, niż chciała się do tego przyznać. W ogóle wiedziała i potrafiła o wiele więcej, niż sądził jeszcze przed tygodniem. Gotów był założyć się o ostatniego centavo, że wcale nie na farmie ojca nauczyła się tak doskonale strzelać!

Kilka razy miał ochotę potrząsnąć nią mocno, by wydusić z niej prawdę. Co więcej, ostatniej nocy przez moment zastanawiał się, czy nie posunąć się do podłego co prawda szantażu. Chciał mianowicie powiedzieć jej, że jeśli nie wyzna mu prawdy, nie dokończy tego, co tak chwacko zaczął i pozostawi ją z niezaspokojonym pragnieniem. Jednak gdy spoj­rzał w niebieskie oczy Margarity i usłyszał swoje imię wyszeptane przez nią, zapomniał o wszelkiej strategii i podstępnych knowaniach. Co więcej, zapomniał o tym, co ich dzieliło, całkowicie oddając się temu, co zespalało ich w jedno.

Zaczynał poważnie powątpiewać, czy kiedykol­wiek zdoła zaspokoić głód, jaki wzbudzała w nim Margarita, bowiem po szalonej nocy nadal nie miał jej dość, tylko przeciwnie, pragnął jeszcze bardziej. Była pierwszą kobietą, która zachwycała go bez względu na to, czy miała na sobie skąpą czerwoną sukienkę, ogromną wojskową koszulę, czy też dłu­gą, niby aseksualną bawełnianą koszulę nocną.

Podobała mu się nawet z pierzem we włosach! Na widok jej zarumienionej, uśmiechniętej twarzy, okolonej burzą potarganych włosów, w które wplą­tały się kurze pióra, aż potknął się z wrażenia i mało brakowało, by upadł jak długi.

Nieświadoma jego przybycia, wesoło śmiała się, gawędząc z kobietami, jednocześnie skubiąc kur­czaka z wprawą, o którą nigdy by jej nie podej­rzewał. Doprawdy nie było chyba na świecie zada­nia, któremu by nie sprostała. Wyglądało na to, że potrafiła absolutnie wszystko.

Fakt, iż wiedział o niej tak mało, że wciąż miała przed nim sekrety, jednocześnie intrygował go i drażnił. Dlatego zbliżając się do zabudowań, był skrzywiony, jakby w ogóle nie cieszył go jej widok. Humoru nie poprawił mu także sposób, w jaki go przywitała. Gdy tylko go ujrzała, natychmiast prze­stała się uśmiechać, a jej spojrzenie stało się chłod­ne, wręcz lodowate. Przekazawszy na wpół oskuba­nego kurczaka siedzącej obok kobiecie, wstała i ocierając dłonie o dżinsy, podeszła do niego.

- I co, znaleźliście coś?

- Ślad po ognisku i parę papierków po cukier­kach - odrzekł oschłym tonem, domyślał się bo­wiem, jakie pytanie padnie za chwilę i był na siebie wściekły, że nie potrafi na nie odpowiedzieć.

- Nie wiesz, kto rozpalił to ognisko?

- Nie - mruknął.

Przez moment rozważała w milczeniu jego od­powiedź.

- Czy nie sądzisz, że powinieneś był mnie poinformować o swojej wyprawie z Alejandrem do dżungli? - zapytała zirytowanym tonem.

- Spałaś, kiedy wychodziłem - odparł, czując się nieswojo, gdyż prowadzili tę rozmowę na oczach wszystkich. - Obudziłem cię wcześniej... - Prze­rwał mu gwałtowny wybuch śmiechu jednej z ko­biet. - No więc obudziłem cię, ale znowu zasnęłaś. Pewnie wykończyła cię ta długa wędrówka przez dżunglę.

Znów wybuch śmiechu.

- Coś ją na pewno wykończyło! - wesoło zawo­łała jedna z kobiet.

Zastanawiając się gorączkowo, o czym ten bab­ski sejmik mógł dyskutować podczas jego nieobec­ności, ujął Margaritę pod rękę.

- Może porozmawiamy o tym, kiedy będę się mył? - zaproponował. - Alejandro mówił mi, że gdzieś tu w pobliżu jest staw.

Z przyczyn kompletnie dla niego niezrozumia­łych, podwórze aż zadudniło od śmiechu. Mar­garita zdawała się podzielać rozbawienie pozosta­łych kobiet, ponieważ jej wargi zadrżały, mimo że bardzo starała się zachować powagę. Carlos zerknął na Alejandra, ale ten zdawał się niczego nie poj­mować.

- O co chodziło? - zapytał, gdy trochę się już oddalili.

- O nic.

Z tyłu wciąż dobiegał ich serdeczny śmiech, więc Carlos nie dawał za wygraną.

- A jednak o coś musi chodzić - powiedział, hamując złość.

- To naprawdę nic wielkiego - odparła Mar­garita, rumieniąc się lekko. - Chodzi o pewien zabawny incydent, która wydarzył się, gdy Elena i jej mąż ostatnim razem kąpali się w tym stawie.

Starannie unikając jego spojrzenia, zniknęła w chacie Conceptión i Alejandra, aby przynieść mydło oraz czyste ubrania. Carlos oczywiście nie musiał wiedzieć, że w wyniku tego śmiesznego incydentu Elena po raz szósty zaszła w ciążę. Opowieść młodej matki, jak kochali się pod wodą, starając się przy tym nie utonąć, doprowadziła wszystkie kobiety do spazmatycznego śmiechu.

Opowieść Eleny przypomniała Margaricie o jej własnej głupocie, bowiem w ogniu namiętności zapomniała o zabezpieczeniu, a ostatnie czego w tej chwili potrzebowali, była niechciana ciąża.

Przez całą drogę nad staw Carlos milczał, po­grążony w rozmyślaniach, także w wodzie trzymał się od niej na odległość, nie podzielając zain­teresowań męża Eleny. Margarita pływała niespiesz­nie, pozwalając, by woda unosiła i kołysała jej ciało, on zaś szorował się energicznie, zmywając błotny kamuflaż. Zakończywszy toaletę, niecier­pliwym gestem przesunął dłonią po zaroście, który, jak domyślała się Margarita, musiał podrażniać skórę twarzy w ciepłym i wilgotnym tropikalnym klimacie.

- Muszę się jeszcze ogolić - oznajmił, potwie­rdzając jej przypuszczenia. - A potem porozma­wiamy.

- O czym?

- Co powinniśmy dalej zrobić.

Namydliwszy starannie policzki i brodę, rzucił mydło Margaricie, a następnie podszedł do brzegu stawu. Odprowadziła go spojrzeniem, po czym wyszła na brzeg, ubrała się w ślubny strój Conceptión i usiadła na kamieniu. W tym czasie Carlos ostrym nożem zgolił zarost z policzków i wziął się za brodę, ponieważ jednak nie miał lusterka, zaciął się w kilku miejscach i na skórze pojawiły się lśniące czerwone kropelki. Syknął zniecierpliwiony, a na szczęce pojawiła się cieniutka strużka krwi.

- Daj, pomogę ci - zaofiarowała się Margarita.

Uklęknąwszy przy nim, wzięła do ręki groźnie wyglądający nóż, nieco mniejszy od maczety, ale równie ostry.

- Umiesz golić? Robiłaś to kiedykolwiek? - spy­tał zaniepokojony.

- O tak, wiele razy.

- Jak to? - Zmarszczył brwi. - Kogo?

- Mojego ojca - odparła spokojnie, w duchu odnotowując nie bez satysfakcji jego ostry ton. - Zanim wreszcie dobrał sobie odpowiednią ma­szynkę elektryczną, która goliła dostatecznie do­kładnie, często prosił mamę, żeby go ogoliła. A kie­dy była zajęta, chętnie ją zastępowałam.

Wykonanie tej prostej czynności sprawiło jej dużo satysfakcji, a gniew, który wcześniej czuła wobec Carlosa z powodu porannej wyprawy, powoli ustąpił miejsca zwykłej radości z przebywania w to­warzystwie mężczyzny, który stawał się coraz waż­niejszy w jej życiu.

Namydliła mu twarz, po czym wprawnym, zdecydowanym ruchem przesunęła ostrzem po szyi. Pochyliła się do przodu, aby sięgnąć w trud­no dostępne miejsce na podbródku, przy okazji przyciskając piersi do nagiego ramienia Carlosa. Poczuła lekkie drżenie, które sprawiło jej ogrom­ną przyjemność. Prawdziwa sielanka: wokół tro­pikalna dżungla, nikogo w pobliżu, tylko ona i on...

Żeby życie było takie proste, westchnęła w du­chu. Żeby wszystko sprowadzało się do prostych, czystych emocji, odruchów i czynności, a bylibyś­my szczęśliwsi...

Wróciła do golenia. Całkowicie skupiła się na tym odpowiedzialnym zajęciu, dlatego nie spo­strzegła, że Carlos nagle zamarł. Po chwili gwałtow­nie odtrącił jej dłoń uzbrojoną w nóż i utkwił w niej oskarżycielskie spojrzenie.

- Co to? - zapytał ostro.

- Niby co? - Kompletnie nie miała pojęcia, w czym rzecz.

Bez słowa chwycił w dłoń skromną ozdobę, która wysunęła się zza dekoltu jej bluzki.

- To! - warknął, podnosząc medalion na wyso­kość jej wzroku.

Dopiero w tym momencie dotarło do niej, skąd wzięło się to drżenie, które początkowo błędnie przypisała emocjom. Przeklęty medalion znów za­czął wibrować!

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Dłoń Carlosa ponownie zamknęła się na meda­lionie. Margaricie wystarczyło jedno spojrzenie w jego pociemniałe z wściekłości oczy, aby domyś­lić się, że tym razem została przyparta do muru.

- Mów! - zażądał bez zbędnych ceregieli. - Ale tym razem chcę usłyszeć prawdę.

Zawahała się. Przez tyle lat żyła w świętym przekonaniu, że nikt z zewnątrz nie może wiedzieć o jej działalności w SPEAR, dlatego teraz było jej trudno wyznać całą prawdę. Jednak nauczono jej też innej zasady, równie ważnej dla każdego agen­ta, a mianowicie że gdy znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, powinna zapomnieć o wszelkich skrupu­łach i w pierwszym rzędzie ratować swoją skórę. A właśnie znalazła się w beznadziejnej matni. Murem, do którego została przyparta, było kamien­ne spojrzenie wiceministra obrony jej ojczystego kraju. Carlos trzymał ją na uwięzi, czyli na cienkim złotym łańcuszku, coraz mocniej wrzynającym się jej w skórę na karku.

- Mów! - powtórzył przez zaciśnięte zęby.

Dobrze, powie mu wszystko, zanim jednak to nastąpi, musi nieco zrównoważyć siły. Nie od­powiadała jej rola owieczki prowadzonej na rzeź.

- Najpierw musimy coś ustalić...

- Niczego nie będziemy ustalać! - ryknął. - Gadaj!

Spojrzała na niego zimno.

- Pozwala pan sobie na zbyt wiele, panie minis­trze. - Ostatnie słowo powiedziała ze znaczącym naciskiem.

Carlos zrozumiał.

- A więc to oficjalna rozmowa?

- Tak, a zarazem całkowicie poufna. Nikomu, nawet prezydentowi, nie zdradzisz tego, co ode mnie usłyszysz. Jeśli przyrzekniesz mi to, będę mówić. Inaczej nie powiem ani słowa.

- Mam zatajać prawdę przed moimi zwierzch­nikami? Czy wiesz, w jakiej sytuacji mnie stawiasz?

- Życie jest sztuką wyborów, więc wybieraj. - Nagle uśmiechnęła się lekko. - A tak poza protokołem przypomnę ci, że twoim najwyższym zwierzchnikiem jest mój stryj i gdyby dowiedział się tego, co ewentualnie ci wyznam, w rodzinie rozpętałoby się piekło.

- W coś ty się wplątała?!

- Jedno ci mogę powiedzieć, zanim dasz mi swoje słowo. Wiedz, że stoję po dobrej stronie, po tej samej co ty.

Carlos, mimo że ogarnięty furią, myślał logicz­nie. Był pewien, że Margarita nie trzyma z prze­stępcami i pod tym względem całkowicie jej ufał. Z drugiej strony był wysokim urzędnikiem państ­wowym i generałem, i oto stanął wobec dylematu: może uzyskać być może ważne dla bezpieczeństwa kraju informacje, ale będzie musiał zachować je tylko dla siebie, a w każdym razie zataić ich źródło. Lub nie dowie się niczego.

Uznał, że lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć.

- Masz moje słowo.

- Od trzech lat pracuję dla tajnej agencji szpie­gowskiej SPEAR.

Carlos przeklął pod nosem tak szpetnie, że Margarita natychmiast domyśliła się, co sądził na temat organizacji, w której działała.

- A to, co to jest? - zapytał powoli, otwierając dłoń, w której spoczywał medalion.

- To takie urządzenie, które informuje mnie, kiedy moi przełożeni chcą, żebym się z nimi skontaktowała.

- Czyżbyś przez cały ten czas miała łączność ze SPEAR?!

- Nie. Medalion tylko odbiera sygnały, nie może ich wysyłać. - Nie uwierzył. Nie ufał jej. Miał ku temu podstawy, a jednak było jej ogromnie przykro. - Uaktywnił się dzisiaj już kilka razy. - Wyszarpnęła mu medalion z dłoni. - Być może to jakaś zakodowana wiadomość, ale nie potrafię jej rozszyfrować.

Milczał. Między nimi wyrósł ogromny, nieprze­byty mur. Carlos oddalił się od niej, zamknął się w sobie. Margarita była zdruzgotana. Cudowna więź, jaka ostatnio powstała między nimi, właśnie rozpadła się w proch i pył.

- Zrozum mnie, Carlos. Nie wolno mi było zdradzić...

- Tak, tak. Jak mogłaś komuś zaufać, skoro sama jesteś jednym wielkim fałszem? Skoro uda­jesz kogoś innego, niż jesteś naprawdę?

- Nikogo nie udaję! - warknęła. - Jestem tajną agentką, generale. Jako wojskowy powinieneś coś o tym wiedzieć.

- Tak, wiem, agentko specjalna Scully - prych­nął ze złośliwą ironią, ignorując urażoną minę Margarity. - Skoro już jednak dałem słowo, może mi wreszcie wyjaśnisz, o co w tym wszystkim chodzi i jakie jest twoje zadanie?

- Podczas studiów w Stanach zostałam zwer­bowana do SPEAR w bardzo konkretnym celu, a mianowicie do walki z kartelami narkotykowymi w Ameryce Środkowej. Od trzech lat biorę udział w różnych akcjach, ale mówić możemy tylko o obec­nej. Otóż...

- A ja, głupi, sądziłem, że to przez moje poca­łunki drżałaś w moich ramionach. - Skrzywił się ironicznie. - Drżałaś z pożądania, o tak, ale do informacji, które zamierzałaś ode mnie wyciągnąć!

- Rzeczywiście jesteś głupi - syknęła z furią. - Czy wyciągałam od ciebie jakieś tajne informa­cje? Mów!

- Nie - przyznał po chwili.

- A może domyślasz się, kto ci przekazał wia­domość o ostatnim przerzucie narkotyków przez granicę?

- Ty?

- Owszem.

- No tak... a więc dziękuję. - Zamyślił się na chwilę. - Słuchaj, sprawa jest poważna i muszę znać wszystkie szczegóły. Kim jest ten człowiek, który chciał cię zabić? Skąd się wziął w Madrileño? Dlaczego strażnik sądził, że ten więzień cię zna? Czemu SPEAR się nim interesuje?

- Jakieś ponad pół roku temu zorientowaliśmy się, że ktoś wypowiedział prywatną wojnę SPEAR. Dopiero niedawno poznaliśmy jego imię. Nazywa się Simon. Nikt nie wie, skąd się wziął, co do tej pory robił, wiadomo tylko, że ma liczne powiązania z groźnymi grupami przestępczymi i terrorystycz­nymi.

- Oraz z kartelami narkotykowymi - uzupełnił. - I SPEAR wydelegował cię do przesłuchania tego niebezpiecznego bandyty? Ktoś, kto wydał takie absurdalne polecenie, powinien modlić się, żebym go nie spotkał.

- Absurdalne? Naprawdę pozwalasz sobie na zbyt wiele. Obrażasz mnie - wycedziła. - Poza tym dobrze wiesz, że potrafię o siebie zadbać.

- Och, naprawdę dużo potrafisz! Na przykład udowodnić kompletną ślepotę facetowi, który naiw­nie sądził, że się zakochał.

Facetowi, który naiwnie sądził, że się zakochał?! Margarita była oszołomiona.

- Carlos... - wykrztusiła z trudem.

- Dokończ swoją relację - powiedział zimno.

- Niewiele już zostało do powiedzenia. - Szyb­ko zebrała się w sobie. - Nie udało mi się nic wyciągnąć z Simona ani na temat jego przeszłości, ani motywów. Wiem tylko, że traktuje swoje blizny jak wojenne medale i że chce jak najszybciej pokazać je Jonaszowi.

- Jonaszowi?

- To szef SPEAR. Wiem o nim jeszcze mniej niż o Simonie, ale bezwzględnie mu ufam.

- Więc jednak komuś ufasz - rzucił ironicznie i zaczął się ubierać.

- Słuchaj, Carlos, mam tego dość. Pracuję w taj­nych służbach i obowiązują mnie pewne zasady. Jeżeli tego nie rozumiesz, to nie wiem, jakim cudem dochrapałeś się generalskich szlifów.

- Czy chcesz coś jeszcze dodać? - zapytał oschle.

A niby co? Tłumaczyć temu męskiemu szowiniś­cie, że poważnie traktuje swoją misję? Że jako tajna agentka nie mogła wcześniej powiedzieć mu o swo­jej działalności? A na koniec, że go kocha i każdy dzień bez niego będzie dniem straconym?

Och, nie poniży się do tego. Patrząc na zaciętą, wściekłą twarz Carlosa, wiedziała jedno: pozostała jej tylko duma. I milczenie.

- W takim razie wracamy do wioski - powiedział. - Musisz się przebrać i spakować rzeczy.

- Wyruszamy?

- Ty wyruszasz. Zięć Alejandra zabierze cię łódką w dół rzeki.

- A więc wszystko już zaplanowałeś - rzuciła chłodno.

- Tak.

- A sam co będziesz robił?

- Alejandro i ja wybieramy się z powrotem do dżungli. Nie wyjadę stąd, póki nie dowiem się, co się stało z moimi ludźmi.

Zatrzymała się gwałtownie. Carlos także stanął i posłał jej miażdżące spojrzenie.

- Koniec dyskusji - warknął.

- Nigdy więcej do mnie tak nie mów - po­wiedziała, powoli cedząc słowa. - Idę z wami. Moim obowiązkiem jest doprowadzić do areszto­wania Simona.

- Podjąłem już decyzję.

- Ja też. Idę z wami.

- W żadnym wypadku! - warknął.

Świerzbiło ją, by przyłożyć w tę rozjuszoną generalską gębę, ale się pohamowała i postanowiła spróbować perswazji.

- Twoi ludzie znaleźli się w dżungli z mojego powodu, dlatego bardzo obchodzi mnie ich los. Poza tym przestań się oszukiwać i przyznaj, że mnie potrzebujesz. Oboje dobrze wiemy, kto z nas jest lepszym strzelcem.

- Wiesz co? - wycedził przez zęby. - Dziś rano zastanawiałem się, czy nie przywiązać cię do łóżka, żeby wreszcie wycisnąć z ciebie prawdę. Ciekawe, że teraz, kiedy już wszystko wiem, ten pomysł wydaje mi się równie atrakcyjny.

Całkiem niespodziewanie Margarita zachicho­tała.

- To naprawdę świetny pomysł... ale odłóżmy go do czasu, kiedy będziemy już w San Rico, dobrze? - Osiągnęła swój cel, bo Carlos zbaraniał. - Dlaczego się dziwisz? Ja też kilka razy fantaz­jowałam na twój temat. Jak stwierdziły kobiety z wioski, jesteś bardzo męski, Carlos, naprawdę bardzo męski...

To powiedziawszy, wyminęła go z podniesioną dumnie głową, w duchu pękając z radości, bo wreszcie ostatnie słowo należało do niej. Oczywiś­cie zdawała sobie sprawę, jak trudno będzie jej odbudować wzajemne zaufanie, ale poradzi sobie z tym, bowiem gorące spojrzenie, jakim właśnie obdarzył ją Carlos, nieźle rokowało na przyszłość. Aby odnieść sukces, potrzebowała trochę cierp­liwości, pomysłowości oraz... paru godzin spędzo­nych wspólnie pod jedną moskitierą. Niestety w najbliższej wyprawie towarzyszyć im będzie Alejandro, więc ostatni punkt planu będzie mogła zrealizować dopiero po powrocie do San Rico.

Potrząsnęła energicznie głową, aby pozbyć się obrazów podsuwanych jej przez zdradliwą wyob­raźnię. Teraz przede wszystkim musiała się skupić na niebezpiecznej wyprawie do dżungli.

Jak się okazało, wędrówka nie była im jednak pisana. Co więcej, niewiele brakowało, by w ogóle nie wrócili do wioski.

Gdy wyłonili się z gęstego lasu, z przeciwnego brzegu wąwozu rozległa się seria z karabinu maszy­nowego. Pociski dziurawiły ziemię, rozpryskując błoto i rozrzucając kępy trawy.

- Padnij! - rozkazał Carlos, brutalnie popycha­jąc ją ku ziemi, wskutek czego Margarita po raz drugi wciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wylądowała twarzą w błocie.

W następnej chwili rzucił się na nią, by osłonić ją przed kulami. Przygnieciona jego ciężarem, ledwie mogła oddychać. Na szczęście zaraz przesunął się, aby wydobyć z kabury berettę. Wystrzelił cały magazynek tuż nad jej uchem, prawie ją ogłuszając. Poprzez nieznośne dzwonienie w uszach usłyszała dobiegające z drugiej strony wąwozu przekleństwa, a także towarzyszące im piski małp i pełne przera­żenia krzyki papug.

Przez minutę lub dwie leżała obok Carlosa, starając się uporządkować w głowie te dźwięki oraz dostrzec cokolwiek przez gęste listowie. Wreszcie, gdy jej słuch doszedł już jako tako do siebie, usłyszała donośne szeleszczenie paproci, docho­dzące z przeciwnego brzegu rzeki. Liany zakołysały się znacząco. To napastnicy zbliżali się do skraju wąwozu... a więc do windy!

Jednocześnie domyślili się, co za chwilę może się wydarzyć. Przekląwszy pod nosem, Carlos zmierzył wzrokiem zwisającą łagodnie linę, po której poruszała się winda. Mieszkańcom wioski groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, bowiem nietrudno było się domyślić, jak ktoś taki jak Simon zamierzał ich potraktować, gdyby tylko wpadli w jego ręce. Zdesperowany, sadystyczny bandzior musiał się już bowiem zorientować, kto pomagał Margaricie i Carlosowi.

- Trzeba przeciąć linę - powiedział.

- Daj mi broń. Będę cię osłaniać.

Wahał się przez chwilę, nagle jednak oprzytom­niał. Do diabła, choć był na nią wściekły, Margarita nie była jego wrogiem, tylko sojusznikiem, uświa­domił sobie. Nie wolno mieszać prywatnych spraw z zawodowymi, to pierwsza zasada.

Wreszcie spojrzał na nią cieplej... i stał się cud. Znów byli razem, po jednej stronie barykady. Teraz bez wahania powierzał jej swój los. Oczywiś­cie na krótko, bo walka zbrojna nie jest zajęciem dla kobiety, ale nie miał wyboru.

Gdy podał jej broń i zapasową amunicję, Mar­garita w duchu głęboko odetchnęła. Ten gest miał dla niej nie tylko praktyczne, ale i symboliczne znaczenie.

- Przemieszczaj się przy samej ziemi - po­instruowała. - Chowaj się za powalonymi pniami.

- Rozkaz! - Uśmiechnął się lekko.

Dla Margarity ten uśmiech był jak objawienie.

W jednym momencie, leżąc w błocie pod ob­strzałem bandy przestępców, doszła do szalenie prostego wniosku: kochała Carlosa ponad życie.

Oczywiście doskonale zdawała sobie sprawę, że był to najgorszy moment na takie wyznania, toteż na razie zatrzymała je dla siebie.

- Gotowy?

Carlos skinął głową. Ująwszy pistolet obiema dłońmi, ułożyła łokcie na leżącym przed nią pniu, by nie stracić równowagi w momencie wystrzału. Przypomniała sobie, że gdy zastrzeliła pekari, broń odskoczyła nieco w górę i w prawo.

- Ruszaj! - rzuciła komendę.

Biegnąc zygzakiem i ukrywając się za wszelkimi możliwymi przeszkodami, Carlos zdołał się dostać w pobliże liny obsługującej krzesełko, zanim po­nownie rozległy się strzały. Margarita z najwyższą trudnością mogła się skupić na obserwowaniu, skąd napastnicy prowadzą ogień, bowiem stale zerkała na Carlosa, żeby sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Wreszcie z bijącym sercem wyce­lowała i oddała pojedynczy strzał. Rozległ się przerażający okrzyk, padło kilka chaotycznych, krótkich serii, aż wreszcie zapadła cisza. Wiedząc doskonale, że minie zaledwie chwilka, nim kto inny podejmie ostrzał, natychmiast zerwała się i pobiegła, by dołączyć do Carlosa. Po chwili zauważyła Alejandra, który spieszył ku nim, niosąc najstarszy i najbardziej zardzewiały karabin, jaki kiedykolwiek widziała. Za nim podążali inni męż­czyźni z wioski, wszyscy uzbrojeni w maczety.

- Czy to ci handlarze narkotyków? - wysapał.

- Tak!

- Te dranie do końca życia pożałują tego, że zaczęli strzelać w kierunku naszej wioski!

- Mają przynajmniej jeden karabin maszynowy - sprowadził go na ziemię Carlos. - I pewnie każdy ma rewolwer oraz pistolet maszynowy.

- Czy wiemy ilu ich jest?

- Na pewno o jednego mniej niż przed pięcioma minutami - odparł, spoglądając ciepło na Mar­garitę. - Dzięki naszemu strzelcowi wyborowemu.

Mężczyźni przyjrzeli się jej z aprobatą.

- Musimy zdemontować windę - oznajmił Car­los. - Przykro mi.

- Nie ma sprawy. - Alejandro machnął ręką. - Zbudujemy następną. Mamy już praktykę, bo co jakiś czas spada.

- Jak to co jakiś czas spada? - Margarita nie wierzyła własnym uszom. - Przecież wczoraj mówi­łeś, że wozi cię w tę i z powrotem przynajmniej raz dziennie - przypomniała.

- Bo tak jest. Wozi, póki nie spadnie, a potem przygotowujemy nową i znów wozi.

- Tym razem sami pomożemy jej spaść - zade­cydował Carlos. - Margarita i Alejandro będą mnie osłaniać, kiedy pójdę przeciąć liny. Pozostali niech wyprowadzą kobiety i dzieci do dżungli.

Na wszelki wypadek... Nie powiedział tego głośno, ale wszyscy dobrze rozumieli, jak wielkie jest zagrożenie. Przecież mieli tylko jeden pistolet z prawdziwego zdarzenia, nie licząc prehistorycznej strzelby Alejandra, zaś ich przeciwnicy byli uzbro­jeni po zęby w najnowocześniejszą broń. W bezpo­średnim starciu szanse tubylców były bliskie zeru.

Ze ściśniętym gardłem Margarita rozejrzała się dokoła. Jedyne drzewo w okolicy, poza tym, na którym zaczepiona była lina, znajdowało się na środku wioski, tak więc Carlos nie miał gdzie się schować na wypadek serii z karabinu, z czego wynikał prosty wniosek, że jego życie zależało od ochrony, jaką mieli mu zapewnić Alejandro i ona.

- Może wszyscy powinniśmy się wycofać do dżungli? - zaproponowała. - Taktyczny odwrót jest w tym przypadku uzasadniony. Możemy ich atako­wać z ukrycia, obmyślić wypady... - Urwała, gdyż po raz kolejny tego dnia poczuła na piersi wibracje.

Czy SPEAR naprawdę sądził, że zagubiona w dżungli agentka nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko siedzieć i interpretować ich sygnały?! Margarita zaklęła w duchu.

- Nasze domy to nie pałace, ale nikomu nie pozwolimy się z nich wyrzucić - oświadczył dum­nie Alejandro. - Jeśli trzeba, będziemy walczyć.

- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - uspokoił go Carlos, wyjmując maczetę. - Wypro­wadźcie kobiety i dzieci do dżungli. Domy odbu­dujecie, życia nie przywrócicie. Rita ma rację, możemy działać tylko z ukrycia. Szybko, czas ucieka.

Parę chwil później, przytulona do pali, które podtrzymywały jeden z domów, Margarita z bijącym sercem obserwowała, jak Carlos wprawnym ciosem maczetą przecina konopną linę, po której przesuwała się winda. Zza drugiego domu czujnie wyglądał Alejandro, w każdej chwili gotowy do oddania strzału.

Gdy lina wpadła do wody, z przeciwnej strony wąwozu wystrzelono serię z karabinu maszyno­wego, więc Margarita błyskawicznie wycelowała i nacisnęła spust beretty. Przez chwilę zdawało jej się, że w gęstwinie mignęła oszpecona bliznami twarz, zaraz jednak napastnicy schronili się w zaroś­lach, skąd ponownie otworzyli ogień. W odpowie­dzi zahuczała archaiczna strzelba Alejandra, na moment ogłuszając wszystkich, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Niezrażony tym Alejandro opróżnił cały magazynek, po czym załadował strzelbę i dalej strzelał. Margarita gorączkowo zastanawiała się, co będzie, kiedy skończy się amunicja, bowiem w ma­gazynku beretty pozostały tylko dwa naboje. Co będzie, jeśli nie uda im się zastrzelić bandytów, a będą zmuszeni się wycofywać? Była tak skupiona na obmyślaniu planu obrony, że Alejandro musiał kilka razy zawołać ją po imieniu, by zwróciła na niego uwagę.

- Margarita! Margarita! Posłuchaj! Słyszysz?

Potrząsnęła głową, aby odblokować porażone hukiem strzelby uszy.

- Co takiego?

- Helikoptery.

Dopiero wtedy dosłyszała daleki odgłos wirują­cych śmigieł. Carlos, nieopodal przyczajony w za­głębieniu, w tym samym momencie podniósł gło­wę, by przyjrzeć się nadlatującym maszynom. Mar­garita nie miała możliwości ich dojrzeć, ponieważ wciąż leżała pod podłogą domu, nie wiedziała więc, czy są to wojskowe śmigłowce, czy też niosą na pokładzie kolejnych bandytów.

- Widzisz je? - zawołała do Carlosa, nie mogąc dłużej znieść niepewności.

- Tak!

Nie zdążyła dopytać się o szczegóły, gdy czubki drzew zaczęły się kołysać, a ryk silników zagłuszył wszelkie inne odgłosy.

Rozpętało się piekło.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Pierwszy helikopter osiadł na pobliskim wzgó­rzu, drugi po chwili dołączył do niego. Wyskoczyli z nich ubrani w bojowe mundury komandosi, którzy natychmiast otworzyli ogień i gęste zarośla po drugiej stronie wąwozu błyskawicznie się prze­rzedziły. Gałęzie, ogromne liście paproci, a także mniejsze drzewka po prostu znikały. Nawet pień ogromnego mahoniowego drzewa, do którego przy­czepiona była lina windy, rozszczepił się na kilka mniejszych. Widać było gorączkowo wycofujących się bandytów, kuśtykających, czołgających się, bądź pełzających.

- Wstrzymać ogień! - padła komenda.

Otarłszy rękawem błoto i pot z powiek, Mar­garita przyjrzała się komandosom, których dowódca właśnie przebiegł obok niej, kierując się w stronę Carlosa. Chcąc dołączyć do mężczyzn, wyszła spod drewnianej konstrukcji, lecz nagle znieruchomiała, kątem oka spostrzegłszy jasny kształt poruszający się wśród krzaków po drugiej stronie wąwozu. Jeden z bandytów wyskoczył z zarośli, przykląkł i wycelował z karabinu. Simon! Rozpoznała go natychmiast, nie miała najmniejszych wątpliwości. Z przerażeniem zauważyła, w którą stronę mierzył.

- Carlos! - krzyknęła ostrzegawczo.

Dowódca komandosów błyskawicznie rzucił się na niego i obaj upadli na ziemię ułamek sekundy wcześniej, nim zabrzmiała seria. Simon zniknął w leśnej gęstwinie.

- Druga drużyna do helikoptera! - zawołał ktoś za Margaritą. - Przerzut na drugą stronę, bo nam uciekną.

Nie dbając o bezpieczeństwo, ruszyła biegiem w kierunku mężczyzn. Była tak zatroskana o Carlosa, że nie zauważyła leżącego kamienia, toteż potknęła się i wyłożyła jak długa.

- Nic ci się nie stało? - zaniepokoił się Carlos, który podbiegł, aby pomóc jej się podnieść.

- Nie, tylko...

Zdumiona przypatrywała się stojącemu naprze­ciw niej mężczyźnie ubranemu jak komandos.

- Marcus! - zawołała, podnosząc się z kolan.

- We własnej osobie. - Z uśmiechem pochylił się, aby cmoknąć ją w prosto w usta.

- Masz za to, że mnie tak przestraszyłaś, znikając bez śladu. Więcej dostaniesz później, kiedy już wyłapiemy w dżungli tych twoich przyjaciół.

Zarumieniona i rozbawiona Margarita przedsta­wiła Marcusa Carlosowi, którego wyraz twarzy nie wróżył nic dobrego.

- Marcus, to jest Carlos. Carlos Caballero - spre­cyzowała.

- Domyśliłem się. - Wyciągnął rękę. - Ostatnio dużo o tobie słyszałem, komendancie.

- Naprawdę? Ciekawe, bo ja nigdy nie słysza­łem o tobie - odparł lodowatym tonem Carlos.

- Margarita i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi - powiedział Marcus, jakby to wyjaśniało, dlaczego nagle pojawił w madrileńskiej dżungli.

Carlos podejrzliwie uniósł brwi. Zanim jednak Marcus zaczął opowiadać zmyśloną historyjkę o je­go znajomości z señoritą de las Fuentes, a na pewno miał ją w zanadrzu, bo tak nakazywały zalecenia SPEAR, spojrzenie Margarity przyciągnęła ciem­nobrązowa plama na jego rękawie.

- Marcus, czy to krew? - zapytała z prze­strachem.

- Pewnie tak - przyznał, zerkając na ramię. - To tylko muśnięcie - dodał lekceważąco.

- Trafili cię? - Carlos zmarszczył czoło.

- Ta kula była przeznaczona dla ciebie, przyja­cielu, ale pomyliła adres. - Marcus roześmiał się.

Margarita miała właśnie uściślić, iż sądząc po wielkości krwawej plamy było to coś więcej niż tylko muśnięcie, ale w tym samym momencie nad ich głowami rozległ się huk wirujących śmigieł. Komandosi stłoczyli się, by wsiąść na pokład samo­lotu, ale jeden z nich za chwilę odłączył się od grupy i szybkim krokiem ruszył w dół wzgórza.

- Miło znów pana widzieć, komendancie - po­witał Carlosa z szerokim, serdecznym uśmiechem.

- Nawzajem, Miguel! - Poklepał po ramieniu swojego adiutanta. - Ilu naszych żołnierzy jest z tobą?

- Wszyscy - odparł z dumą pułkownik.

- Świetnie! Wiedziałem, że wyciągniesz ich z tej matni.

- Bez pomocy pewnie by mi się to nie udało - przyznał skromnie Miguel, podnosząc głos, aby zagłuszyć wzmagający się hałas wirujących śmigieł. - Część bandytów trzymała nas w potrzasku, a reszta poszła waszym tropem. Już kończyła się nam amunicja, gdy señor Waters przyszedł nam z pomocą.

- Wygląda na to, że mam wobec ciebie podwój­ny dług wdzięczności - zauważył Carlos.

- Kiedy tylko razem złapiemy Simona, twój dług zostanie spłacony z nawiązką - obiecał Marcus.

- Znajdę go, muszę z nim wyrównać rachunki. - Carlos szybkim spojrzeniem obrzucił ramię Mar­cusa. - Miguel i ja zajmiemy się tym, a ty zatroszcz się o siebie. Nawet najmniejsze zadrapanie może w dżungli doprowadzić do fatalnych skutków.

Nie było czasu na dłuższą rozmowę, ponieważ śmigłowiec był już gotów do startu, toteż Carlos i Miguel szybko do niego podeszli i wskoczyli na pokład. Carlos skinął głową w kierunku Marcusa, a następnie zawołał coś do Margarity, jednak ryk silnika zagłuszył jego słowa.

- Zaczekajcie! - krzyknęła, biegnąc za nimi. - Lecę z wami!

- Marcus jest naprawdę ranny, choć nie przy­znaje się do tego - powiedział Carlos. - Dopilnuj, żeby obejrzał go lekarz. A w razie ataku na wios­kę przejmiesz dowództwo obrony. Jesteś tu po­trzebna.

- Ale...

- Do zobaczenia w San Rico - przerwał jej stanowczo.

Po raz drugi w ciągu ostatnich kilku minut Margarita znalazła się w męskich ramionach. Poca­łunek Carlosa był równie krótki jak Marcosa, ale za to wprost płonął od szaleńczej namiętności. Roz­budziwszy w niej pragnienia, Carlos odwrócił się na pięcie i wrócił na pokład helikoptera, który natychmiast zaczął się podnosić. Powoli skierował się ku wąwozowi, aż w końcu zniknął za drzewami.

Margarita z ciężkim westchnieniem odwróciła się do Marcusa, który również śledził spojrzeniem oddalający się helikopter. Na jego ustach zagościł ten sam czarujący uśmiech, który znała z czasów trenin­gu przetrwania, kiedy to dzielili się zebraną z liści wodą, a także cienkim kocem, ukradzionym niczego niepodejrzewającemu wrogowi.

- No, no! - mruknął. - Wygląda na to, że mam poważną konkurencję. Chyba powinienem zacząć się martwić.

W rzeczywistości nigdy nie łączyło ich nic więcej niż przyjaźń, ale Margarita nie zamierzała prosto­wać jego słów.

- Teraz powinieneś przede wszystkim martwić się o swoje zdrowie - odparła. - Przypominam, że dostałeś w ramię, a kiedy podczas kursu pierwszej pomocy zabawialiśmy się w chorego i doktora, odgrażałeś się, że jeśli jeszcze raz zbliżę się do ciebie z igłą, natychmiast rzucisz SPEAR.

- Pamiętam! - skrzywił się niby to żartobliwie, ale coś jednak musiało być na rzeczy. - Często mi się śnisz, carina. Zwykle są to miłe sny, no wiesz... ale czasami przeistaczasz się w bestię ze strzykawką w ręku. Istny horror.

Marcus wprawdzie żartował, ale była to zwykła fanfaronada. Gdy przyciskając zranione ramię do tułowia, ruszył pod górę w kierunku drugiego helikoptera, widać było, że jest bardzo osłabiony. Margarita zaniepokoiła się nie na żarty. Objęła go wpół, aby było mu lżej iść.

- Jak nas znalazłeś? - spytała.

- Dzięki twojemu odbiornikowi.

Czyli słusznie podejrzewała, że częste wibracje medalionu miały szczególne znaczenie. Okazało się, że gdy tylko Margarita przepadła bez wieści, zatrud­nieni przez SPEAR specjaliści od urządzeń napro­wadzających pracowali dzień i noc, aby ją odnaleźć.

- Dwa dni kombinowali, jak wzmocnić twój sygnał, abyśmy mogli go namierzyć. Problem pole­gał na tym, że twój medalion jest odbiornikiem, który tylko przy okazji emituje nikłe fale, i właśnie je musieliśmy wzmocnić na tyle, by...

- Rozumiem - rzuciła niecierpliwie.

- Kolejne dwa dni trwał montaż odpowiednio czułych anten w Madrileño. Dostawałaś więc coraz potężniejsze sygnały, aż wreszcie zaczęliśmy od­bierać twoje fale. Dziwię się, że medalion się nie przegrzał i nie wypalił ci dziury na piersi.

- Też się zastanawiałam, czy do tego nie doj­dzie. Wiedziałam, że coś kombinujecie, ale dopiero teraz wiem, w czym rzecz. Drgania rzeczywiście były coraz silniejsze. Dziś rano Carlos je wyczuł.

Marcus dyskretnie nie zapytał, w jakich okolicz­nościach do tego doszło.

- A więc już wie, że pracujesz dla SPEAR?

- Musiałam mu powiedzieć.

- Założyliśmy, że tak postąpisz, i nikt cię za to nie będzie winił. Wymagała tego sytuacja. Oczywi­ście zebraliśmy informacje o Carlosie. Jest w po­rządku. Wiemy, że to dobry i prawy człowiek.

- Tak - potwierdziła, zerkając na drugą stronę wąwozu, gdzie odleciał helikopter.

- Czy ktoś jeszcze wie?

- Słucham? - Tak głęboko zamyśliła się nad tym, co może w tej chwili dziać się z Carlosem, że nie dosłyszała pytania Marcusa.

- Czy ktoś jeszcze wie, że pracujesz dla SPEAR? - powtórzył, przypatrując się jej z niepokojem.

- Tylko on. Zastrzegłam przy tym pełną dyskre­cję, nawet przed prezydentem.

- Przystał na to? - zdumiał się Marcus.

- Nie miał innego wyjścia.

- To dobrze. W takim razie musisz poznać oficjalny powód, dla którego tu jestem, bo mogą cię o to pytać. Oczywiście Carlos domyśla się, że pracujemy razem, ale wymogłaś na nim milczenie, więc ma związane ręce. A dla innych jest bajeczka. - Skłonił się nisko. - Pozwól, że się przedstawię. Marcus Waters, łowca nagród, do usług szanownej pani. Od miesięcy poszukuję Simona na zlecenie pewnego milionera, którego córka prawie zmarła po przedawkowaniu narkotyków dostarczonych przez gang Simona. Udało mi się przekupić jednego z jego ludzi, zdobyłem odpowiednie informacje i dlatego tu jestem.

- Całkiem nieźle - pochwaliła. Rzeczywiście Marcus pasował do wizerunku człowieka, który za pieniądze podejmie się najbardziej niebezpiecz­nego zadania, a opowieść o narkomance i szukają­cym zemsty ojcu była całkowicie wiarygodna. - No cóż, ty idź w objęcia konowała, a ja lecę na drugi brzeg.

- Carlos wydał ci inny rozkaz.

- Ja, Carlos i rozkaz? Chyba oszalałeś!

- Uff - sapnął Marcus. - On tu dowodzi. Nie przeginaj, wasze prywatne układy nic tu nie znaczą.

- Tak, masz rację - przyznała niechętnie.

Zaraz potem wystartował helikopter. Pilot zbli­żył się do krawędzi wąwozu i wypuścił drugą grupę komandosów oraz zabrał na pokład rannych. Mar­garita bezskutecznie wypatrywała Carlosa i Miguela, nie dostrzegła także Simona. Była wściekła, że nie może brać udziału w walce... i swym celnym okiem osłaniać ukochanego.

Ranni zostali odtransportowani do wioski, gdzie zajął się nimi lekarz, który przybył wraz z koman­dosami.

- Masz szczęście - oznajmił, zwracając się do Marcusa. - Kula poszarpała mięsień, ale nie uszko­dziła kości.

- Rzeczywiście - mruknął, krzywiąc się, gdy płyn dezynfekujący zalewał otwartą ranę. - Praw­dziwy szczęściarz ze mnie.

Pozostawiwszy go w dobrych rękach, Margarita poszła pożegnać się z Conceptión, Alejandrem oraz innymi mieszkańcami wioski.

- Bardzo cię przepraszam, że zniszczyłam twój ślubny strój. Niestety, tyle się działo...

- Ważne, że spełnił swoje zadanie. - Uśmiech­nęła się ciepło. - Sądząc po pożegnalnym pocałun­ku Carlosa, przyniósł szczęście także i tobie.

Być może... Wszystko rozegrało się tak szybko, że Margarita nie miała czasu przemyśleć ostatnich wydarzeń. Pamiętała poszczególne sceny, ale nie umiała wyciągnąć z nich wniosków. Pamiętała gniew Carlosa, gdy dowiedział się o Simonie i o jej pracy w SPEAR. Nie zapomniała także chwili, gdy z jej oczu opadły łuski i z całą jasnością zdała sobie sprawę ze swoich uczuć. Miała nadzieję, że uda jej się wszystko uporządkować po powrocie do San Rico.

Z uśmiechem obiecała Conceptión, że gdy tylko wróci do domu, wyśle jej nową sukienkę.

- Albo nie, lepiej będzie, jak ty i Alejandro odwiedzicie mnie w San Rico i sama wybierzesz coś, co ci się będzie podobało - zaproponowała. - Wyślę po was helikopter.

Byłaby bardzo szczęśliwa, mogąc chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za gościnność i serdecz­ność. Mając wciąż w pamięci swój karkołomny zjazd windą, postanowiła także zafundować mieszkańcom wioski materiały potrzebne do zbudowania porządnego mostu przez wąwóz. Złożywszy takie przyrzeczenie, dodała:

- Porozmawiam też z moim stryjem o wycięciu drogi przez dżunglę, żebyście mogli dowieźć mleko na targ, zanim skiśnie.

Odpowiedział jej entuzjastyczny pomruk.

- A kim jest twój stryj? - spytał zaintrygowany Alejandro.

- Prezydentem Madrileño.

- Do licha, że też się nie domyśliłem! - wy­krzyknął zaskoczony. - Wprawdzie się przedstawi­łaś, ale... Nie przypuszczałem... Tylu ludzi nosi nazwisko de las Fuentes.

- Faktycznie, to bardzo popularne nazwisko - przyznała. - Któryś z moich przodków musiał być wyjątkowo płodny - zażartowała.

Hałas silników przygotowującego się do startu helikoptera zmusił ją do szybkiego pożegnania.

Kilka minut później byli już w powietrzu. Podczas gdy Marcus zajął się przesłuchiwaniem jednego z lżej rannych ludzi Simona, Margarita nałożyła słuchawki, aby przysłuchiwać się rozmowie pilota z załogą helikoptera, w którym odleciał Carlos z oddziałem komandosów. Serce na moment zamar­ło jej w piersi, gdy pilot helikoptera biorącego udział w akcji zbrojnej zakomunikował, że wypat­rzyli jakiś ślad w dżungli, więc grupa pościgowa, dowodzona przez Carlosa, zostanie spuszczona na ziemię, aby podążyć tym tropem. Śmigłowiec miał pozostać w powietrzu i kontynuować poszukiwania.

Obława nadal trwała, gdy Margarita wylądowała na lotnisku w San Rico. Ponieważ pilot przekazał przez radio, że ma na pokładzie rannych oraz señoritę de las Fuentes, nikogo nie zdziwił widok karetek oraz limuzyn zaparkowanych wzdłuż pasa startowego. Margarita z ociąganiem oddała pilotowi słuchawki. Zaczekała, aż ranni zostaną wyniesieni z samolotu, po czym wyszła na płytę lotniska i natychmiast została otoczona przez tłum krew­nych i kuzynów. Po radosnym i nieco łzawym przywitaniu z matką, ojcem, braćmi oraz bratowymi, padło nieuniknione żądanie, by wyjaśniła, co do diabła robiła w więzieniu i dlaczego zaofiarowała się jako zakładniczka w zastępstwie strażnika.

- Tato, proszę, później. Najpierw muszę zabrać Marcusa do szpitala. Potem odpowiem ci na wszyst­kie pytania - wymigała się.

- Marcusa?

Cała rodzina jak jeden mąż odwróciła się ku brudnemu, zakrwawionemu agentowi. Jej ojciec przyjrzał mu się szczególnie uważnie.

- To pan jest tym amerykańskim łowcą nagród? - upewnił się. - Tym, który założył podsłuch jednemu z bandytów, a potem go przekupił?

- Tak, to ja - odparł Marcus bez mrugnięcia okiem.

Maria de las Fuentes, wciąż piękna i smukła, mimo że wydała na świat piątkę dzieci, wyminęła męża, aby podziękować Marcusowi za jego odwagę.

- Musi pan zamieszkać razem z nami, póki nie dojdzie pan do zdrowia - zdecydowała, po czym ucałowała go w policzek.

- Cóż...

- Zdecydowaliśmy, że Marcus zatrzyma się u mnie, aż będzie gotowy, by ponownie wyruszyć na poszukiwania - wpadła mu w słowo Margarita. - W ten sposób będziemy mogli spokojnie porozma­wiać, a ja zdam mu relację z tego, czego się dowiedziałam w ciągu ostatnich dni o tym bandycie.

Była to szczera prawda, ponieważ teraz było najważniejsze, aby jak najszybciej przekazała wszyst­kie informacje dotyczące jej spotkania z Simonem.

Matka zmarszczyła lekko brwi, po czym znaczą­co rozejrzała się po twarzach mężczyzn stojących w pobliży helikoptera.

- A gdzie jest Carlos? - zapytała niby od nie­chcenia.

- Został w dżungli.

Osiem godzin później Carlos wciąż nie powrócił, zaś mieszkanie Margarity zamieniło się w coś, co stanowiło połączenie szpitala i centrum dowodze­nia. Jeden z techników pracujących dla SPEAR zainstalował supernowoczesny komputer, który dzięki bezpośredniemu połączeniu z tajną siecią wojskową, pozwalał na stałe śledzenie grupy po­ścigowej. Poza tym zamontowane w komputerze głośniki umożliwiały podsłuchiwanie każdej roz­mowy pilotów śmigłowca z bazą.

Czekając na wieści z dżungli, Margarita zdała dokładne sprawozdanie ze wszystkiego, co się działo w ciągu ostatnich kilku dni. Marcus porząd­nie ją przemaglował, zadając setki szczegółowych pytań, dzięki czemu dotarli do najdrobniejszych szczegółów. Marcus, by pracować na najwyższych obrotach, zlekceważył zalecenia lekarza i odstawił środki przeciwbólowe, które wprawdzie przynoszą ulgę, ale spowalniają reakcje i myślenie. Zresztą był tak podekscytowany, że zdawał się nie odczuwać bólu. Błyskawicznie kojarzył informacje podane przez Margaritę z tymi, które wyciągnął od ban­dytów przesłuchiwanych w drodze do San Rico. Gdy po kilku godzinach morderczej pracy otrzyma­li sygnał od Jonasza, przedstawili szczegółową rela­cję z tego, co dotychczas ustalili. Szef zdawał się być bardzo zadowolony z dotychczasowego prze­biegu akcji, ponieważ wszystko wskazywało na to, że udało im się rozbić największy kartel narkotyko­wy w całej Ameryce Łacińskiej. Ponieważ Mar­garita i Marcus zidentyfikowali prawie wszystkich hurtowników, było pewne, że ten haniebny proce­der zostanie poważnie ukrócony.

Jonasza bardzo zainteresowała też informacja, że Simon z demonstracyjną dumą obnosił swoje blizny.

- Zaraz poproszę, żeby dodano tę informację do jego profilu psychologicznego - obiecał. - Może dzięki temu wreszcie ustalimy motywy, jakimi się kieruje?

Przypomniawszy sobie złowrogi ogień, jaki pło­nął w spojrzeniu Simona, Margarita zacisnęła kciu­ki za psychologów, którzy mieli zanalizować osobo­wość bandyty.

- Może zdradził ci cokolwiek na temat swoich dalszych planów? - zapytał Jonasz.

- To desperat. Wprawdzie zarabia krocie na narkotykach, ale nie to jest dla niego najważniejsze. Jest w nim jakiś diabelski ogień, chodzi pewnie o zemstę. Wyznał mi, że wszelkimi sposobami dąży do spotkania z tobą.

- Świetnie się spisałaś. Więcej nie mogłaś zdzia­łać. A na spotkanie z Simonem dobrze się przy­gotuję.

Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Jonasz był najbardziej odpowiedzialną osobą, jaką znała. Kiedy przed laty zdecydował się całkowicie odciąć od swego dotychczasowego życia, aby przy­jąć funkcję dyrektora SPEAR, doskonale wiedział, że jako szef tajnej organizacji wywiadowczej będzie musiał poświęcić jej każdą minutę. Jonasz nigdy nikogo nie zawiódł, nie zlekceważył istotnej wiado­mości, nie wystawił bez potrzeby na niebezpie­czeństwo żadnego agenta. Dlatego pochwała w ustach takiego człowieka miała szczególne zna­czenie, a także łagodziła wstyd, jaki Margarita odczuwała za każdym razem, kiedy przypominała sobie, że dała się uprowadzić Simonowi.

- Jakie są, twoim zdaniem, szanse, że Caballero znajdzie Simona? - zapytał Jonasz.

Zawahała się.

- Szczerze mówiąc, małe - przyznała w końcu. - Przekonałam się na własnej skórze, jak łatwo zagubić się w dżungli. Były chwile, kiedy wydawało mi się, że nigdy się stamtąd nie wydostaniemy. Więc jak w takich warunkach skutecznie kogoś wytropić?

A wszyscy troje wiedzieli, że Simon jest mist­rzem ucieczki i kamuflażu. Przecież SPEAR, mając do dyspozycji najnowszą technikę i najlepszych specjalistów, przez kilka miesięcy nie potrafił go namierzyć.

- Ale Carlos jest jedyną osobą, która może go złapać - dodała z dumą w głosie.

Chwilę później Jonasz zakończył rozmowę. Mar­garita poczuła na sobie uważne spojrzenie Marcusa.

- Nigdy się nie zakładam, ale teraz postawię wszystkie pieniądze, że ty i Carlos wprawdzie zagubiliście się w dżungli, ale odnaleźliście... no, zbliżyliście się do siebie.

- To prawda - przyznała. - Nawet bardzo. Dzika przyroda, brak wścibskich oczu, nastrój chwili... To robi swoje.

- Dzika przyroda, nastrój chwili... A więc jest jakieś ale?

- Nie.

- Nie umiesz kłamać. - Roześmiał się. - To ja, Marcus, pamiętasz? Nie zamydlisz mi oczu, carina. Powiedz, co cię dręczy? - Mógł być tylko jej przyjacielem, a skryte marzenia i gorycz serca już dawno ukrył bardzo głęboko w duszy.

Margarita milczała, uznała bowiem, że to, co czuje do Carlosa, jest tylko i wyłącznie jej sprawą. Żeby tylko jeszcze wiedziała, co do niego czuje...

Przygryzając dolną wargę, utkwiła spojrzenie w przeszklonych drzwiach, które prowadziły na maleńki balkon. Za oknem rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na zatokę oświetloną czerwonymi promieniami zachodzącego słońca. Jednak Margarita myślami przebywała w ciemnej, wilgotnej dżungli, wśród gęstych zarośli i wielkich jak drzewa paproci.

Czy po powrocie do San Rico Carlos ponownie przemieni się w mężczyznę, którego znała przed tą wyprawą? Czy znów stanie się pewnym siebie politykiem, który z zarozumiałą dumą wygłasza konserwatywne opinie o instytucji małżeństwa? Czy mimo tej zmiany wciąż będzie go tak mocno kochać?

Następnego wieczoru miała poznać odpowiedź na przynajmniej jedno z nurtujących ją pytań...

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Marcus Waters, ogromnie sfrustrowany dwu­dziestoczterogodzinnym brakiem jakichkolwiek informacji na temat wyniku pościgu za Simonem, właśnie przygotowywał sobie kolejną filiżankę kawy w kuchni Margarity, gdy od drzwi wej­ściowych doleciał go dziwny stukot. Natychmiast się sprężył. Mógł to być bezdomny pies, za­błąkany przechodzień i jeszcze tysiące innych rzeczy. Ale mógł to być również ogarnięty żądzą mordu Simon, który jakimś cudem wydostał się z dżungli i pojawił się tutaj. Marcusowi wciąż zaciskały się pięści na wspomnienie beznamięt­nej relacji Margarity o dobie spędzonej w towa­rzystwie tego bydlaka. Opowiedziała mu o wszyst­kim: skąd się wzięły głębokie rany na nadgarst­kach, o brutalnym uderzeniu w twarz, a nawet o zapowiedzi, że będzie musiała długo i namięt­nie błagać choćby o kroplę wody. Marcus obiecał sobie, że kiedy wreszcie dopadnie Simona, po­stara się, by to on długo błagał o zmiłowanie.

I oto być może zwierzyna sama szła w sidła...

Z nadzieją, że to Simon czai się za drzwiami, Marcus wyjął z cholewki pistolet i na palcach przeszedł do przedpokoju. Gdy znów rozległ się ów dziwny stukot, przywarł plecami do drzwi we­jściowych. Postanowił wykorzystać atut zaskocze­nia. Simon zjawił się tu, by zaatakować samotną kobietę, spotka go jednak przykra niespodzianka.

Marcus gwałtownie otworzył drzwi i wycelował pistolet marki Smith & Wesson w postać, która stała na korytarzu. Bezwzględne spojrzenia czar­nych i niebieskich oczu spotkały się. Przez dłuższą chwilę mężczyźni stali w bezruchu.

- A niech cię, Caballero! - zawołał wreszcie Marcus. - Jeśli nie chcesz zginąć, nie powinieneś pojawiać się bez zapowiedzi.

- Ciekawe, nawet nie widziałem, że powinie­nem się zapowiadać - odparł zniecierpliwionym tonem Carlos. - Zwłaszcza tobie, Waters, i zwłasz­cza w tym domu. - Zajrzał do pokoju dziennego. - Zabawiasz się w anioła stróża?

- Tak - potwierdził Marcus, dumnie podnosząc głowę. - Postanowiłem, że póki nie dasz znaku życia, nie spuszczę Margarity z oka.

Groźne spojrzenie Carlosa nieco złagodniało.

- To dobrze - pochwalił. - Właśnie tego spo­dziewałem się po tobie.

Dźwigając wielki plecak na jednym ramieniu, a na drugim ciężki nowoczesny karabin, Carlos wkroczył do salonu. Bagaż wyglądał tak nieporęcz­nie, że Marcus wreszcie się domyślił, skąd po­chodził ów stukot, który go tak zaalarmował. Za­trzasnąwszy drzwi, podążył śladem Carlosa.

- Co z Simonem? - zapytał.

Carlos w milczeniu potrząsnął przecząco głową.

- A niech to! - wyrwało się Marcusowi.

- Jeśli chcesz wiedzieć, mnie to też nie cieszy - warknął Carlos, mierząc go lodowatym spoj­rzeniem.

- Przepraszam, nie bierz tego za krytykę. Po prostu cała ta sytuacja jest cholernie frustrująca, bo SPEAR od paru miesięcy bezskutecznie próbuje go namierzyć. Mimo że korzystamy z najbardziej nowoczesnych technik, wciąż bawi się z nami w kotka i myszkę. Nie mamy pojęcia, gdzie nauczył się sztuki przetrwania, ale opanował ją do perfekcji. Pracują nad nim najlepsi agenci i specjaliści, dla nas to priorytetowa sprawa, ale wciąż pudło za pudłem.

Carlos zdjął karabin i oparł go o pokrytą koloro­wą, kwiecistą tkaniną sofę. Chwilę później to samo zrobił z plecakiem.

- Wczoraj wieczorem byłem pewny, że go złapiemy - przyznał, a w jego głosie pobrzmiewały furia i zniechęcenie. - Szliśmy jego śladem w dół głębokiego wąwozu. Zmrok zastał nas na wąskiej, stromej ścieżce, więc musieliśmy przesuwać się powoli, centymetr po centymetrze, plecami szoru­jąc po skale.

Marcus musiał przyznać, że nie było to łatwe zadanie, nawet przy użyciu noktowizora.

- Niestety kiedy dotarliśmy na dół, ślady się urwały - kontynuował opowieść Carlos. - Pode­jrzewam, że wszedł do rzeki i dalej posuwał się z jej nurtem, żeby nie można go było wytropić. Próbowaliśmy odnaleźć go z powietrza, ale roślin­ność była zbyt gęsta, żeby wyśledzić ukrywające­go się człowieka, który wie, jak zatrzeć wszelki ślad. Do tego w tej cholernej dżungli zanikała łączność radiowa, więc helikopter sobie, a my sobie... Fatalnie to wszystko się ułożyło. Mieć drania na wyciągnięcie ręki i pozwolić mu się wymknąć... A przecież, do diabła, nie popełniliś­my żadnego błędu!

- Traciliście łączność? To dlatego nie mogliśmy się z tobą skontaktować. Martwiliśmy się o was. Margarita mówiła, że w dżungli łatwo stracić orien­tację i kompletnie się zagubić.

- Skoro już mówimy o Margaricie... - Przerwał, uważnie przysłuchując się dźwiękom, które dobiegały z łazienki. - Skoro właśnie o niej mówimy... Od jak dawna jesteś w niej zakochany?

Marcus był przygotowany na różne pytania, nawet na wymówki, ale czegoś takiego absolutnie się nie spodziewał. Uśmiechnął się z zażenowaniem. Pomyśleć, że był przekonany, iż nic a nic po nim nie widać! Wprawdzie Margarita wciąż zdawała się niczego nie domyślać, lecz Caballero przejrzał go na wylot w ciągu zaledwie kilku minut. Oczywiście nie miał zamiaru zaprzeczać, bo na nic by się to nie zdało. Nie z tym bystrzakiem Carlosem.

- Byłem zgubiony już w pierwszej chwili, gdy tylko spojrzałem w jej niebieskie, podszyte grana­tem oczy - wyznał. - A gdy w szkole przetrwania fantastycznie radziła sobie ze wszystkim, a nawet - tu lekko się uśmiechnął - bez mrugnięcia okiem zjadła żuka, którego jej podsunąłem. Zaimponowa­ła mi jak żadna inna kobieta. Poznaliśmy się właśnie na tym treningu przetrwania. Niektóre zadania wykonywaliśmy razem jako partnerzy. A potem w tym samym czasie zostaliśmy przyjęci do organizacji.

- No tak, gdybyście znali się tylko prywatnie, dużo wcześniej dowiedziałbym się o twoim ist­nieniu.

Świadomość, że Margarita dzieliła się z Carlosem wszystkim poza swą działalnością w SPEAR, była dla Marcusa niezwykle bolesna, tym bardziej, że do wczoraj nie miał pojęcia o jego istnieniu. To znaczy znał jego nazwisko i funkcję, ale nic poza tym...

- A ty od jak dawna o niej myślisz?

- Dużo dłużej niż ona o mnie - przyznał z krzy­wym uśmiechem Carlos. - Długo znosiłem okrutne upokorzenia, zmieniło się to dopiero przed paroma dniami - dodał, rujnując ostatnie nadzieje, jakie Marcus wbrew rozsądkowi jeszcze żywił.

Nie miał ochoty tego słuchać, ale zdawał sobie doskonale sprawę, że nadeszła ostateczna pora, by pozbyć się resztek złudzeń. Przecież Margarita zawsze widziała w nim tylko przyjaciela. Oczywiście nie zamierzał przyznawać się do porażki, nie przed tym dumnym i przekonanym o swojej wartości Madrileńczykiem. Nie miał też zamiaru ułatwiać mu zadania, podpowiadając, iż Margarita zaczęła mieć co do niego wątpliwości. Niech sobie radzi sam.

Splótłszy ręce na piersi, przyglądał się Carlosowi w oczekiwaniu na dalszy ciąg wojny psycholo­gicznej, jaka się między nimi toczyła. Caballero tymczasem przeszedł do kuchni, gdzie poczęstował się kawą.

- Nie myśl, że zapomniałem o długu, jaki mam wobec ciebie - odezwał się, mierząc wzrokiem Marcusa.

- Nie masz wobec mnie żadnego długu.

- W samą porę dotarłeś do moich ludzi, by uratować ich od pewnej śmierci. Bez ciebie ci bandyci rozstrzelaliby ich jak kaczki... Potem za­słoniłeś mnie i przyjąłeś na siebie kulę Simona, której adresatem byłem ja. Mam wobec ciebie dług - powtórzył, popijając kawę. - Tylko nie miej złudzeń, jego spłata z całą pewnością nie będzie miała nic wspólnego z Margaritą.

Nieświadoma samczej wojny, która toczyła się w jej salonie, Margarita rozkoszowała się ciepłą wodą, która łagodnie opływała jej ciało. Niestety wciąż bolała ją głowa, a mięśnie ramion nadal były sztywne. Zmęczenie i napięcie dawały wyraźnie znać o sobie. Od czasu, gdy obydwoje z Marcusem powrócili do cywilizacji, spała co najwyżej godzinę. Przygotowanie sprawozdania z akcji w dżungli zajęło im całe popołudnie, zaś wieczór, noc i cały kończący się dzień upłynęły im na gorączkowym śledzeniu komunikatów radiowych dotyczących Carlosa i jego ludzi. Ostatnia wiadomość, jaką otrzymali krótko przed północą, była szczególnie niepokojąca, gdyż okazało się, że oddział po ciem­ku przemieszczał się wąską stromą ścieżką, która prowadziła na dno wąwozu.

A co jeśli okaże się, że Simon wykorzystał dogodne położenie i wystrzelał ich jak kaczki? Lub też wpadli w zasadzkę? Margarita długo trzymała nerwy na wodzy, teraz jednak ogarnęła ją panika. Powinna była iść z nimi. Powinna była nalegać. Powinna...

Jakaś dłoń przesunęła szklane drzwi, prowadzą­ce pod prysznic. Mimo że woda zalewała jej oczy, Margarita nie miała najmniejszych wątpliwości, kto właśnie wchodził do brodzika.

- Carlos! - zawołała radośnie, po czym rzuciła mu się na szyję, obsypując jego twarz pocałunkami.

Nie zważała na to, iż dwudniowy zarost drażnił jej skórę. Była szczęśliwa, że wreszcie się odnalazł cały i zdrowy.

- Nie znalazłeś go? - zapytała, gdy już nieco nacieszyła się jego widokiem.

- Niestety. Zgubiliśmy trop na dnie wąwozu. Przykro mi...

- To nic - zapewniła, głaszcząc go po mokrych włosach. - Simon od miesięcy wodzi SPEAR za nos.

- Waters też tak twierdzi.

- Waters? - powtórzyła, nie mogąc skojarzyć osoby z nazwiskiem. - Ach, Marcus...

Zupełnie zapomniała, że Marcus wciąż przebywa w jej mieszkaniu. Gorączkowo zastanawiała się, jak wyjaśnić jego obecność Carlosowi, aby nie wygląda­ło to tak, jakby się tłumaczyła.

- Lekarze chcieli zatrzymać go w szpitalu na obserwacji - zaczęła ostrożnie. - Musieliśmy jed­nak natychmiast wziąć się do pracy, dlatego za­proponowałam mu, żeby się u mnie zatrzymał.

- Bardzo dobry pomysł - pochwalił Carlos, czym zupełnie zbił ją z tropu.

Spodziewała się chłodu, wymówek, a tymcza­sem Carlos przygarnął ją do siebie i zaczął wodzić wargami po jej szyi.

- Doszliśmy z Marcusem do wniosku, że będzie mu dużo wygodniej u mnie - oznajmił, nie prze­stając jej pieścić.

- Jak to? - Chciała się odsunąć, ale nie pozwolił jej na to. Jego dłonie powędrowały w dół, wzdłuż jej pleców, aby wreszcie zatrzymać się na pośladkach.

- Dałem mu klucze - poinformował beztrosko.

- Ale...

- Już się spakował i wyszedł.

Nie zdążyła się nawet dobrze zastanowić nad tą nagłą zmianą, gdy Carlos przytulił ją mocno, no i zapomniała o całym bożym świecie, o bólu głowy, zmęczeniu, Marcusie... W tej chwili liczył się dla niej tylko Carlos, jego pocałunki i pieszczoty, a także miłość, którą starała się okazać mu każdym gestem.

- Tęskniłam... - szepnęła, na co odpowiedział jej długim, namiętnym pocałunkiem.

Dywan pewnie będzie sechł przez kilka dni, pomyślała z rozbawieniem kilka godzin później, leżąc w miękkiej pościeli w ramionach Carlosa. Było jej tak dobrze, że drżała na myśl o powrocie do rzeczywistości, którą porzucili gdzieś w drodze między łazienką a sypialnią.

- Rito... - wymruczał Carlos, odgarniając kos­myk włosów z jej policzka.

- Hmm...?

- Kiedy zeszłej nocy szliśmy tą ścieżką na dno wąwozu...

Otworzyła oczy, aby przyjrzeć się jego muskular­nym ramionom, przystojnej twarzy, porośniętej lekkim zarostem, lśniącym miękkim włosom... Gdyby miała jeszcze choć trochę siły, podniosłaby rękę, aby pogłaskać go po głowie, ale musiała ograniczyć się tylko do ciepłego uśmiechu.

- Tak?

- Myślałem tylko o tym, że muszę dopaść Simona, żeby już nigdy cię nie skrzywdził.

Była mu za to bardzo wdzięczna, choć wolałaby sama pojmać tego bandziora.

- Oddałbym życie, żebyś tylko była bezpieczna.

- Carlos... - zaczęła z głębokim wzruszeniem.

- Poczekaj - przerwał jej. - Pozwól mi mówić. To, co chcę teraz powiedzieć, układałem sobie przez całą drogę do San Rico. Kocham cię, Rito.

- Ja... też cię kocham - wyszeptała.

- Chcę dzielić z tobą życie. Chcę być twoim mężem, kochankiem, przyjacielem, kimkolwiek, byle tylko być przy tobie.

- A co z moją pracą dla SPEAR? - zapytała. - Co z fotelem senatora, o którym stryj marzy dla ciebie? Nie jestem pewna, czy będę w stanie poświęcić wszystko, co jest mi drogie, aby stać się potulną żoną polityka.

- Jak ci już mówiłem, lubię moją pracę w Minis­terstwie Obrony i nie zamierzam kandydować na senatora - przypomniał. - A co do twojej działalnoś­ci w SPEAR... - Zamyślił się, utkwiwszy spojrzenie w znienawidzonym medalionie.

Ciarki przeszły go na myśl, że wystarczył jeden sygnał, by Margarita pospiesznie opuściła jego ramiona i ruszyła na następną, śmiertelnie groźną akcję. Jednakże w ciągu ostatnich dni udowodniła, że potrafi znaleźć wyjście z każdej, nawet pozornie beznadziejnej sytuacji.

- No cóż, w dżungli poznałem cię z zupełnie innej strony, Margarito, i muszę powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem. Podziwiam cię, jesteś niesamowita.

Margarita była zbyt inteligentna, by nie domyś­lić się, że swoimi dążeniami i oczekiwaniami po­stawiła go przed nie lada dylematem.

- Podziwiasz mnie, a jednocześnie nie potrafisz się pogodzić z moją pracą w SPEAR.

- Nie będę ukrywał, że ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę, na co się narażasz - przyznał. - I nie­specjalnie mi się podoba, że ty i Waters możecie nagle gdzieś przepaść na kilka tygodni podczas następnej tajnej akcji.

- Pomiędzy Marcusem i mną nic nie ma - zapew­niła szybko. - Jesteśmy tylko przyjaciółmi.

Carlos dyskretnie przemilczał ten problem. Wprawdzie nie miał zamiaru dopuścić, by Marcus stanął między nimi, zarazem jednak nie chciał sprawić mu przykrości, ujawniając jego uczucia, które starał się za wszelką cenę ukryć.

- Myślę, że będę w stanie jakoś pogodzić się z tym, co robisz dla SPEAR. Nie podoba mi się to, ale mogę z tym żyć.

- Do tej pory Jonasz trzymał mnie za biurkiem. Wiesz, analiza informacji, konstruowanie hipotez, planowanie akcji i ich koordynacja... - odparła w zamyśleniu. - Teraz pierwszy raz wzięłam udział w operacji w terenie. Zawsze o tym marzyłam, ale...

Widać było, jak bardzo starała się znaleźć jakiś kompromis, pogodzić ich tak bardzo sprzeczne dążenia. Dlatego też Carlos zwalczył w sobie chęć przekonania jej do pracy w centrali. Nie zamierzał niczego narzucać Margaricie. Jak na konserwatystę i męskiego szowinistę, było to postępowanie na­prawdę niezwykłe. No cóż, generał Caballero na­wet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się zmienił podczas ostatnich kilku dni...

- Jakoś to zorganizujemy - obiecał z przeko­naniem.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Jakoś sobie to zorganizujecie z Carlosem.

Margarita westchnęła, bowiem optymizm matki wprost nie znał granic. Dolała sobie kolejną porcję mrożonej kawy, dodając nieprzyzwoitą ilość likie­ru. Oparłszy się o poręcz krzesła, wystawiła twarz w kierunku słońca, które wlewało się do pełnego kwiatów patio domu jej rodziców.

Maria de la Fuentes przez cały ostatni tydzień snuła różne plany dotyczące przyszłości córki. Zresztą nie tylko ona zajmowała się tym fascy­nującym tematem, ale również ojciec Margarity, jej bracia, wujowie, kuzyni i wtajemniczeni znajo­mi. Wszyscy uznali bowiem fakt, że Carlos prze­niósł się do apartamentu Margarity, za sygnał, aby rozejrzeć się za prezentami ślubnymi. Wszyscy oprócz Anny, która ponad stołem piorunowała wzrokiem Margaritę.

- Czy zamierzasz zaprzepaścić jego szanse na fotel senatora, nie kryjąc się z tym, że razem mieszkacie? - rzuciła kąśliwie kuzynka. - To nie są Stany, ale Madrileño.

- Anno!

Reprymenda ciotki jeszcze bardziej rozjuszyła Annę.

- A co, może nie mam racji? Margarita go nie docenia. Nigdy go nie doceniała. Ja o wiele bardziej nadaję się na jego żonę.

- Poza jednym drobiazgiem: on ciebie nie chce - skwitowała Margarita.

Twarz Anny zapłonęła.

- Zmuszę go, żeby mnie zechciał!

- Nie radzę - wycedziła Margarita.

Anna poczerwieniała jeszcze bardziej i poder­wała się z krzesła.

- I tak go nie będziesz miała! Nie dopuszczę do tego! Nieważne, czy go kochasz i czy chcesz z nim być, czy też nie.

To zabolało. No cóż, Anna zawsze wiedziała, jak dokuczyć bliźnim. Margarita nic nie powiedziała, gdy kuzynka pospiesznie je opuściła.

- Nie pozwól jej się wtrącać w wasze sprawy - poradziła ze spokojem Maria. - Mamy dwudzies­ty pierwszy wiek. Nawet tu, w Madrileño, nikt nie będzie utrącał kandydatury Carlosa tylko dlatego, że zamieszkaliście razem. Chociaż na pewno lepiej by wyglądało, gdybyście się pobrali, zanim kam­pania rozpocznie się na dobre.

- Och, z całą pewnością.

Niezrażona zgryźliwym tonem Margarity, Maria zmieniła temat.

- Kiedy ten łowca posagów, który się wokół ciebie kręci, wreszcie wróci do Stanów?

- On wcale nie jest łowcą posagów.

Niewinny wyraz twarzy matki ani na chwilę nie zmylił Margarity. Maria nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej córka spędzała z Marcusem wiele godzin, pomagając mu w ujęciu zbiega. Jak do tej pory, mimo ogromnych wysiłków, nie przyniosło to żadnego efektu. Marcus i Carlos stworzyli zespół koordynujący poszukiwania. Margarita także włą­czyła się do tych prac, wziąwszy w ministerstwie urlop. Była tak zajęta, że z trudem znajdowała chwile na złapanie oddechu. Niestety większość śladów prowadziła donikąd. Mogła winić za to tylko i wyłącznie siebie. Jak kraj długi i szeroki, rozeszła się wieść, że obiecała drogę i mostek pewnej zagubionej w dżungli wiosce. Telewizja przygoto­wała o tym program, w którym wspomniano rów­nież o dramatycznych wydarzeniach związanych z handlarzami narkotyków i dołączono portret pa­mięciowy Simona. Teraz każdy lokalny przywódca w całym Madrileño próbował to wykorzystać, by również zdobyć jakąś inwestycyjną dotację dla swojej wioski. Napłynęły dziesiątki raportów o oszpeconym norte americano, obracającym się wśród handlarzy narkotyków. Niestety, wszystko to były fałszywe tropy.

- A do Stanów Marcus prawdopodobnie wróci już wkrótce - odpowiedziała na pytanie matki. - Chyba że odkryjemy coś w tej rybackiej wiosce, do której wybieramy się dzisiaj po południu.

- Czy Carlos nie sprzeciwia się temu, że spę­dzasz z tym mężczyzną tyle czasu? - zdumiała się Maria.

- Nie.

Postawa Carlosa była naprawdę zaskakująca. Niczego nie narzucał Margaricie, z góry akceptował jej działania, był łagodny i wyrozumiały.

Początkowo sądziła, że wynikało to z obietnicy, iż nie będzie ingerował w jej pracę dla SPEAR, potem jednak nabrała pewnych podejrzeń. Podej­rzewała, że Carlos i Marcus, by zapewnić jej bez­pieczeństwo, za jej plecami uzgodnili, by nigdy nie pozostawała sama. Było bardzo możliwe, że psycho­patyczny Simon nienawidził Margarity i pragnął się na niej zemścić za to, że umknęła z jego rąk. Chore umysły często reagują w ten sposób. Tak więc nagły desperacki atak na nią był bardzo praw­dopodobny. Wprawdzie uważała, że potrafi się obronić przed każdym niebezpieczeństwem, ale mężczyźni jakoś nie podzielali tego poglądu.

W ciągu dnia pracowała więc w centrum dowo­dzenia, które z Marcusem urządzili w gabinecie Carlosa, lub z obstawą wyruszała w teren, by zbadać ślady, zaś w nocy... Nie ośmieliła się myśleć o no­cach spędzonych w ramionach Carlosa w obecności matki, bowiem Maria natychmiast spostrzegłaby dziwny, pozornie niczym nieuzasadniony rumie­niec na twarzy córki.

- Carlos to dobry człowiek - powiedziała cicho pani de la Fuentes. - Cieszyłabym się, gdybym go zobaczyła w senacie i byłabym dumna, mając takiego zięcia.

Margarita postanowiła skomentować tylko pierwszą część wypowiedzi matki.

- Myślę, że nie będzie ubiegał się o to miejsce w senacie. Powiedział mi, że praca w Ministerstwie Obrony całkowicie mu odpowiada.

- Twój stryj ma ciągle nadzieję, że Carlos jednak zdecyduje się kandydować. Potrzebuje ko­goś mądrego, silnego i zaufanego.

- I należącego do rodziny.

- To też.

Przez jakiś czas w milczeniu obserwowały kolib­ra, który zastygł w locie i spijał nektar z kwiatów hibiskusa, pnącego się po ścianach patio. Malutki ptaszek wisiał w powietrzu, mieniąc się zielenią na tle pomarańczowoczerwonych płatków. Zafascyno­wana precyzją i aerodynamiką tego lotu, Margarita sięgnęła po kawę.

- Wiesz co? - powiedziała nagle Maria. - Jeśli Carlos nie będzie się ubiegał o senatorski fotel, może ty powinnaś?

Margarita zakrztusiła się kawą. Łapiąc oddech, próbowała zorientować się, czy matka mówiła po­ważnie.

- Jesteś inteligentna i wykształcona, pochodzisz z rodziny, która od dawna piastuje wysokie stano­wiska. A co więcej, udowodniłaś swoje kompeten­cje, pracując w Ministerstwie Gospodarki.

- Ale...

- Jeśli zostaniesz senatorem, to z Carlosem, który jest przecież wiceministrem obrony, będzie­cie mogli dużo zrobić dla Madrileño. Należycie do nowego pokolenia, poznaliście inne kraje i dobrze wiecie... ja zresztą też... jak wiele trzeba w naszym kraju zmienić. A nie jest to zadanie dla ludzi starych. - Maria mówiła z coraz większym zapałem. - Twój stryj i ojciec robią, co mogą, by Madrileño przebudziło się i stało się państwem nowoczesnym, ale to dopiero początek drogi. A kiedy przejdą na emeryturę, nastanie wasz czas. Jeśli ludzie tacy jak wy przejmą władzę, w naszej ojczyźnie nastanie dostatek i pokój, w innym jednak przypadku wróci stare. Kochanie, wiem, jak bardzo cierpią prości ludzie, gdy w kraju panuje niesprawiedliwość. Wiem też, jak wiele dobrego można dla nich zrobić, gdy ma się szczere intencje, energię i głowę na karku. A ty, Carlos i wam podobni to wszystko macie. Nie przegapcie tej szansy. Nie zlekceważcie tego obowiązku...

Zaniemówiła. Nie spodziewała się usłyszeć tego od swojej matki, skromnej i wyznającej tradycyjne wartości kobiety, która całe swoje życie troszczyła się o dom, podczas gdy jej mąż zajmował się poważnymi męskimi sprawami.

- Dlaczego patrzysz, jakbyś zobaczyła ducha, niña? - Twarz Marii rozpromieniła się tym ciepłym uśmiechem, który najpierw zdobył serce Eduarda wiele lat temu, a teraz pozwalał utrzymywać ser­deczne kontakty z dziećmi. - Myślałaś, że będę oczekiwać od córki, by dokonywała takich samych wyborów, jak ja przed laty? Och, moja maleńka, choć tak bardzo jesteś do mnie podobna, to jesteś zupełnie inna, bowiem czasy są inne. Musisz sama decydować o sobie i podążać za swoim sercem, gdziekolwiek cię skieruje. Za sercem i sumie­niem...

Margarita wpatrywała się z miłością w swoją matkę. Ta mądra kobieta rozumiała tak wiele...

- To niezwykłe, co powiedziałaś, mamo. Dzię­kuję.

- Och, nie dziękuj, tylko przemyśl to wszystko. No cóż, to są twoje wybory, ale mam nadzieję, że z podobnym zapałem będziesz służyć swojej oj­czyźnie, jak teraz pracujesz dla tej tajnej organiza­cji, do której należysz.

- Organizacji? Jakiej organizacji? Mamo, o czym ty mówisz? - Margarita była ogromnie zaskoczona i spłoszona.

- Och, kochanie, wystarczy dodać dwa do dwóch... Te ostatnie wydarzenia... Ale bądź spokoj­na, nie wiem, co to za organizacja i wcale nie jestem ciekawa - odparła Maria. - Proszę cię jednak o jedno. Pomyśl o tym, co ci powiedziałam.

Margarita myślała o tym intensywnie, jadąc do rybackiej wioski oddalonej o dwadzieścia cztery kilometry na południe od San Rico. Nawet serpen­tyny i stromo opadające zbocza wzdłuż górskiej, krętej drogi nie przerwały jej rozmyślań. Za to Marcus był pod wrażeniem. Siedział za kierownicą, zwinnego bmw należącego do Carlosa, na zmianę mamrocząc przekleństwa pod adresem wijącej się drogi oraz pogwizdując z zachwytu na widok wspa­niałego krajobrazu.

- Spójrz tylko na to!

Margarita oderwała się wreszcie od rozmyślań o niezwykłej rozmowie, jaką tego dnia odbyła z matką. Kiedy ujrzała krajobraz, który wywołał taką reakcję Marcusa, uśmiechnęła się pogodnie. Madrileño w całej swojej krasie leżało u ich stóp. Pokryte dżunglą góry schodziły kaskadami ku brzegom iskrzącego się, turkusowego morza, a na dole wiła się złocista wstęga plaży. Obok rzędów wyciągniętych na brzeg łodzi suszyły się rozwieszo­ne na palach sieci, a przytwierdzone do nich różnokolorowe pływaki radośnie pobłyskiwały w promieniach popołudniowego słońca. Nieopodal w cieniu palm leżała bezładnie rozrzucona osada krytych strzechą chat. Sielankowy obraz spokojnej wsi, niestety, zmieniał się wraz ze zbliżaniem się do celu wyprawy. Coraz wyraźniej ujawniało się ob­licze prawdziwej biedy.

Za ostrym zakrętem Marcus skręcił z głównej drogi i zaczął poruszać się w żółwim tempie w dół grzbietu zbocza, bowiem nawierzchnia stawała się coraz gorsza. Resztki asfaltu, dziury, kamienie i piasek. Na kilkaset metrów przed osadą wszelkie podobieństwo do drogi zniknęło całkowicie.

- Te zniszczenia powstały zapewne podczas ostatniego huraganu - powiedziała Margarita.

- I być może to jest powód, dla którego otrzy­maliśmy zgłoszenie o pojawieniu się Simona.

Ludzie dowiedzieli się o wielkodusznej bratanicy prezydenta i zobaczyli swoją szansę na otrzymanie nowej drogi - zauważył sceptycznie Marcus.

- Możliwe - przyznała.

By nie zapaść się po kostki w sypkim piachu, zdjęła sandały i wrzuciła je do plecionej słomkowej torby. Beżowa sukienka bez rękawków powiewała na wietrze. Marcus szedł obok niej, a jego buty chrzęściły na piasku i muszlach. Ubrany był w ko­szulę, którą kupił sobie na bazarku w San Rico. Była luźna, kolorowa, typu hawajskiego. Trochę na nim wisiała, opadając na bawełniane spodnie w kolorze khaki. Całości dopełniała czapka baseballówka no­szona daszkiem do tyłu i żółte lustrzanki przeciwsło­neczne. Gdy się patrzyło na tego blondyna, wyglądał bardziej jak absolwent szkoły średniej na wakacjach niż jak tajny agent wykonujący swoje zadanie.

- Fu! - Zmarszczył nagle nos. - Czuć, że mieli dzisiaj udane połowy.

Smród psujących się na słońcu rybich wnętrznoś­ci był pierwszym sygnałem, że osada tak malow­niczo prezentująca się z góry traci wiele ze swego uroku przy bliższym poznaniu. Przedzierając się przez piasek, Margarita dostrzegła, że strzechy były już poszarzałe, mocno nadgryzione zębem czasu i musiały stanowić lokum dla wielu owadów i gekonów. Umieszczone wysoko na palach zardzewiałe beczki zapewniały zapas pitnej wody. Psy leniwie wylegiwały się na piasku, a niewielkie owłosione świnie ryły wśród odpadków w śmietnikach pod domami. Przynajmniej elektryczność tu dotarła. Pojedyncza linia, rozciągnięta między palmami, wchodziła do największej chaty, na której umiesz­czona była antena telewizyjna. Ze środka dochodzi­ły latynoamerykańskie rytmy. Okiennice otwarto i podparto w taki sposób, by jak najlepiej wyłapy­wały podmuchy bryzy. Gdy psy wyczuły obcych, zaczęły warczeć i szczekać, co spowodowało, że mieszkańcy oderwali się od swoich prac i zajęli się obserwowaniem przybyszów. Kilku ogorzałych od słońca i wiatru rybaków porzuciło naprawianie sieci i zbliżyło się do Margarity i Marcusa, a za nimi postępowały kobiety i maleńkie dzieci, które jesz­cze nie chodziły do szkoły. Stryj Margarity wprowa­dził obowiązkowe nauczanie nawet w najmniej­szych, zagubionych w dżungli wsiach Madrileño.

Wieśniacy powitali Margaritę i Marcusa z ser­decznością charakterystyczną dla większości mie­szkańców tego kraju, gdy zaś dowiedzieli się, kim są goście, przez grupę przebiegł szmer pod­niecenia.

- Naprawdę jesteś bratanicą prezydenta? - wy­krzyknął jeden z rybaków, zerkając na towarzyszy. - Tą, która buduje drogę do wsi?

- Tak, to ja - przyznała, ignorując wymowny uśmiech Marcusa. - Powiedziano nam, że widzieli­ście człowieka, którego poszukujemy, tego Amery­kanina z bliznami na twarzy i szklanym okiem.

Część z nich skinęła głowami, a młoda kobieta z dzieckiem na ręku powiedziała:

- Tak. Zszedł z gór późno w nocy. On i jeszcze jeden.

- Kiedy?

- Dwie noce temu. Zapłacili Ramonowi, żeby ich zabrał na łódź - dopowiedział przyprószony siwizną rybak.

- Dokąd ich zabrał?

- Na większą łódź. - Mężczyzna wskazał na morze. - Czekała na nich.

Marcus i Margarita spojrzeli na siebie. Potrzebo­wali czegoś więcej, niż określenia ,,większa łódź’’.

- Który z was to Ramon? - spytał Marcus.

- Mąż jeszcze nie wrócił - odpowiedziała młoda kobieta, tuląc dziecko do piersi. - Z tego co mówił Paulo, powinien być lada chwila.

Zaprosiła ich do domu, zaproponowała lemonia­dę i piwo na ugaszenie pragnienia. Marcus z radoś­cią poprosił o piwo, jednak grzecznie odmówił odwiedzin w chacie.

- Czy możecie nam powiedzieć, w którym miejs­cu ci ludzie wyszli z dżungli? - zapytał.

- Było późno - powiedział jeden z rybaków. - Nie widzieliśmy ich, dopóki psy nie zaczęły ujadać, ale myślę, że to było gdzieś tam.

- Dziękuję. Rozejrzymy się tam.

Margarita i Marcus, popijając ciepłe piwo, ruszy­li wzdłuż plaży, którą obmywały morskie fale.

- Po dwóch dniach tropikalnych deszczów nie znajdziemy tu żadnych śladów - powiedziała.

- Jasne że nie.

- Po co więc idziemy?

Marcus uśmiechnął się szelmowsko.

- Ta plaża jest taka piękna, pomyślałem więc, że miło będzie się przespacerować w towarzystwie jeszcze piękniejszej kobiety...

- Jak widać, tropikalne słońce szkodzi ci na mózg. - Roześmiała się.

- Taak? Czy myślisz, że skoro poznałem cię podczas wojskowych ćwiczeń, nie potrafiłem do­strzec w tobie delikatnego kwiatu?

- Tak właśnie myślę. - Delikatny kwiat prych­nął i wysforował się do przodu, lecz szybko został schwytany przez Marcusa i objęty za odsłonięte ramiona.

- A jeśli powiem, że myślałem o czymś więcej niż tylko o spacerze plażą?

Jego wypłowiałe od słońca jasne brwi uniosły się znacząco ponad okulary przeciwsłoneczne, co w Margaricie wywołało jeszcze gwałtowniejszy wy­buch śmiechu.

- Wtedy miałabym już całkowitą pewność, że tropikalne słońce kompletnie ci nie służy...

- Właśnie tak byś to ujęła?

Cały Marcus, z tym swoim łobuzerskim uśmiesz­kiem i wiecznym droczeniem się. Ale tym razem w jego głębokim barytonie wychwyciła specy­ficzną nutę, której do tej pory nigdy jeszcze nie słyszała.

- Jak się układa między tobą i Caballero?

Pytanie padło tak niespodziewanie, że zupełnie ją zaskoczyło. Czy tego dnia było coś w powietrzu? Najpierw matka, a teraz Marcus.

- Nieźle - odparła wymijająco.

- Czy powiedział ci, o czym rozmawialiśmy tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy pokazał się w twoim mieszkaniu?

Margarita sięgnęła pamięcią wstecz, ale jedyne, co mogła sobie przypomnieć, to Carlos wchodzący pod prysznic i...

- Nie.

Nastąpiła długa cisza. Marcus obserwował ją zza okularów.

- Margarita, ja... - zaczął niepewnie.

- Hej!

Ten krzyk spowodował, że Marcus się odwrócił.

Margarita zauważyła, że mały chłopczyk biegnie plażą w ich kierunku.

- Ramon, señorita ! Ramon nadpływa! - zawołał.

Mrużąc oczy, przeszukała pomarszczone falami morze.

- Tam! To musi być łódź Ramona. - Wskazał ręką. - Chodźmy.

Godzinę później byli już w San Rico. Radość z sukcesu wyprawy wręcz ich rozpierała. Dzięki Bogu Ramon miał wyśmienitą pamięć i przypom­niał sobie numer rejestracyjny łodzi, na którą zawiózł Simona i jego towarzysza. Opony aż zapisz­czały, kiedy Marcus skręcił w ulicę wiodącą do głównego placu San Rico.

- Zatrzymaj się tutaj - zakomenderowała Mar­garita, kiedy ich oczom ukazała się ozdobna fasada siedziby Ministerstwa Obrony. - Możemy pójść do biura Carlosa i skorzystać z jego telefonu. Będzie bliżej, a to bezpieczna linia, nikt nas nie podsłucha.

- Dobra.

Weszli do ministerialnego gmachu i ruszyli na drugie piętro. Jak przystało na wiceministra obrony, Carlos zajmował narożne biuro z widokiem na główny plac miasta. Ponieważ Margarita bywała tu już kilkakrotnie, a przy tym była osobą dość znaną wśród pracowników administracji państwowej, dlatego poufale zbyła gestem dłoni sekretarkę, która zerwała się na równe nogi na ich widok.

- Czy minister jest u siebie?

- Tak, ale ma gościa - nerwowym głosem poinformowała sekretarka.

- Na pewno się nie obrazi, gdy mu przerwiemy. Mamy bardzo ważne informacje.

- Señorita de las Fuentes! Proszę mi pozwolić go powiadomić.

Sekretarka sięgnęła po słuchawkę w tym samym momencie, kiedy Margarita przekręcała mosiężną gałkę. Naparła na ciężkie dębowe drzwi, otworzyła je i stanęła jak wryta. Carlos był z kimś w gabinecie, w porządku, tylko dlaczego ta osoba była owinięta wokół niego jak bluszcz?

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Margarita potrzebowała tylko jednego spojrze­nia na udręczoną twarz Carlosa, żeby zorientować się w sytuacji. Anna, słodka, fałszywa mała Anna skorzystała z okazji, że jej kuzynka wyjechała na trochę dłużej, i natychmiast zabrała się do realizacji swojego przewrotnego planu. Z wielkim zapałem, wprost niezmordowanie próbowała przekonać do siebie Carlosa.

Krew zawrzała Margaricie. Ruszyła przez skąpa­ny w słońcu pokój.

- Lepiej, żebyś się od niego odlepiła, zanim do was dojdę - wysyczała.

Pełne łez oczy urodziwej kuzynki zrobiły się duże i okrągłe. Gwałtownie złapała powietrze, wypuściła z objęć Carlosa i schowała się za jego szerokimi plecami. Usatysfakcjonowana tym, że jej słowa odniosły skutek, Margarita podparła się pod boki i spiorunowała wzrokiem Carlosa.

- Tak, ustaliliśmy, że będziemy nad pewnymi sprawami pracować, lecz wcale nie miałam na myśli tego, byś tulił moją głupiutką kuzynkę za każdym razem, gdy do ciebie przybiegnie cała we łzach i pełna żalu nad sobą.

Spojrzał na nią z zaciekawieniem.

- Skąd wiedziałaś, że tak właśnie było?

- Bo znam Annę. - Margarita zaczęła się powoli uspokajać. - I znam ciebie. Chociaż bywasz irytują­cy wprost nie do zniesienia, to nie jesteś takim mężczyzną, który flirtowałby z jedną kobietą, pod­czas gdy... Podczas gdy...

- Kocha inną - dokończył za nią z delikatnym uśmiechem.

Margarita zaśmiała się pogodnie. Po jej wściek­łości nie pozostał nawet ślad.

- Tak. Prawie tak bardzo jak ona kocha ciebie.

Uszczęśliwony Carlos odetchnął, po czym ruszył w jej stronę. Cichy szloch za plecami i szarpnięcie za marynarkę spowodowały, że się zatrzymał, od­wrócił i ostro spojrzał na Annę. Gdy ta odskoczyła jak oparzona, znów ruszył w kierunku Margarity.

I wtedy zobaczył dziwny błysk w oczach Mar­cusa. Rozpacz, pożegnanie ze złudzeniami, bez­brzeżna samotność...

Trwało to ułamek sekundy, bo oto Marcus już ukrył się za maską lekko drwiącego uśmieszku.

- Jeśli już skończyliście z tymi romantycznymi zwierzeniami, to może weźmiemy się do pracy? Chcielibyśmy skorzystać z twojego telefonu. Spra­wa jest bardzo pilna.

- Oczywiście.

Carlos odprowadził Annę do wyjścia. Nie pat­rzyła na niego, kiedy zamykał za nią drzwi.

- Powinieneś był mi powiedzieć, że kochasz Margaritę - wyszeptała, pociągając nosem.

Robił to dziesiątki razy, by jednak nie prze­dłużać żenującej sceny, nie wypomniał tego Annie.

- Myślałam... - Zaszlochała. No cóż, nie dość, że została odtrącona, to jeszcze na oczach Margarity! - Myślałam...

- Może poszukałabyś Miguela? - zaproponował delikatnie. - Myślę, że jest gdzieś na dole, w...

- Jest tutaj.

Krępy oficer gwałtownie wparował do gabinetu. Jego oczy ciskały gromu. Spojrzał na zapłakaną Annę, a potem na szefa.

- Co pan jej zrobił?

Zanim Carlos zastanowił się, jaką dać odpowiedź, żeby z jednej nie skompromitować nieszczęsnej dziewczyny, a z drugiej nie sprowokować do jakiegoś szaleńczego czynu krewkiego i śmiertelnie zakocha­nego oficera, Anna jeszcze raz pociągnęła nosem, odrzuciła włosy do tyłu, a potem powiedziała:

- Nie zrobił niczego, o co bym go nie prosiła.

Z wysoko podniesioną głową przeszła obok zdu­mionego pułkownika, a na koniec wypaliła:

- Gdybyś choć raz spróbował mnie pocałować, Miguelu Carrerasie, zamiast robić maślane oczy jak zakochany szczeniak, to może nie potrzebowała­bym o nic prosić Carlosa.

Zupełnie zbity z pantałyku Miguel najpierw pogapił się na swojego szefa, po czym odwrócił się na pięcie i pobiegł za ukochaną.

- Anno, zaczekaj!

- Mam czekać?! Mam dosyć czekania! Mam dosyć twojej... um...!

Carlos posłał sekretarce rozbawione spojrzenie i dyskretnie przesunął się w kierunku drzwi. Widok adiutanta obejmującego wpół Annę, podczas gdy gawiedź złożona z umundurowanych żołnierzy, którzy akurat byli na korytarzu, szczerzyła zęby z uciechy i pogwizdywała, uradował go niepo­miernie.

Gdy jednak wrócił do gabinetu, natychmiast stracił humor. Marcus przyciskał do ucha słuchaw­kę telefonu, a Margarita stała tuż przy nim.

- Ustalcie, do kogo należy ta łódź. Trzeba zająć się jej właścicielem, rodziną, znajomymi - mówił Marcus. - Numery łodzi przekażcie marynarce i lotnictwu, niech zaczną poszukiwania. Jeśli jest na Morzu Karaibskim, to ją znajdziemy. Myślę, że Simon jest nasz.

- Chciałabym być przy tym! - entuzjazmowała się Margarita.

- Nie ma problemu. Myślę, że po tym wszyst­kim, co przeżyłaś przez tego drania, Jonasz z pew­nością się zgodzi. Ale...

Jego wzrok spoczął na Carlosie, który stał nieru­chomo w drzwiach, a później ponownie na Mar­garicie.

- Czy jesteś pewna, że chcesz działać w terenie? Wspaniale się sprawdzasz w centrum dowodzenia.

- Papierkowa robota - mruknęła niechętnie.

- Cóż - powiedział Marcus pogodnie - to twoja szansa, zapracowałaś na nią. Rozumiem, że palisz się do brudnej roboty. Powiedz tylko słowo, ma­leńka.

Widząc wahanie na jej twarzy, Carlos poczuł ucisk w dołku. Przekonywał sam siebie, że potrafi stać z boku i się nie wtrącać. By zatrzymać przy sobie Margaritę, musiał zaakceptować fakt, że jego ukochana będzie brać udział w akcjach grożących śmiercią. Przecież taki miała zawód, była świetnie wyszkolona, odważna i kochała tę robotę... Zmu­szając się do uśmiechu, powiedział:

- Jesteście na tropie Simona?

- Już nam nie umknie - odpowiedziała z błyskiem w oku. - Mamy numery łodzi, która dwa dni temu zabrała Simona i jednego z jego ludzi z wybrzeża Madrileño.

- Dobra robota.

- SPEAR próbuje odnaleźć łódź i wyśledzić, dokąd zmierza - dodał Marcus. - Satelity penetrują Morze Karaibskie, komputery analizują dane, ma­rynarka i lotnictwo zaraz wezmą się do roboty... - Dobiegł go głos ze słuchawki. - Tak, jestem. Czego się dowiedzieliście?

Carlos podszedł i stanął obok Margarity. Wy­czuwał podniecenie, którym wprost emanowała. Wiedział, że ją traci. Przynajmniej na kilka najbliż­szych dni, tygodni, czy też nawet miesięcy, w zależ­ności od czasu trwania operacji. Później znowu ją odzyska... aż do chwili, kiedy SPEAR ponownie ją wezwie. Wytrzyma to, przyrzekał sobie. Do licha, musi się udać.

- A niech to!

Marcus rzucił słuchawkę na widełki. Jego policz­ki pałały z emocji.

- Mamy go! Złożono do kupy sygnały świetlne i radiowe oraz mapy satelitarne, no i namierzono ptaszka. Opuścił wody terytorialne Madrileño i pły­nie w kierunku wyspy Cascadilla.

- Cascadilla?! - Margarita w lot zdała sobie sprawę ze znaczenia tej informacji. - O co tu chodzi? Simon zwariował! Przecież tam jest awaryj­ne centrum dowodzenia SPEAR. Ten szaleniec pcha się w paszczę lwa. Albo też...

- Albo Simon planuje coś naprawdę niezwyk­łego. Wiemy przecież, że obsesyjnie chce się ze­mścić na SPEAR. Do diabła, czeka nas niezła zabawa! Ten drań jest zupełnie nieprzewidywalny.

- Czyżby to nie była ucieczka, ale atak? - na­brzmiałym od emocji głosem zapytała Margarita.

- Wkrótce się przekonamy. O dwudziestej pierwszej przyleci po nas samolot. Następny przy­stanek: Cascadilla.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Na niebie świecił księżyc. Carlos usiadł na kamiennej balustradzie. Z cygara snuła się powygi­nana smużka wonnego dymu. Szmer rozmów do­chodził przez otwarte tarasowe drzwi. Z wnętrza dobiegała również muzyka kwartetu smyczkowe­go, który został zaproszony, aby uświetnić przyjęcie z okazji powitania nowego attaché kulturalnego Australii w Madrileño. Carlos jednak nie dbał o to, co dzieje się w rezydencji prezydenckiej, bowiem jego myśli kierowały się w stronę lotniska, które było widać z tarasu. Światła na pasie startowym lśniły w ciemnościach czerwienią i bielą, a drogi do kołowania podświetlone były na niebiesko. Samo­lot miał wylądować o dwudziestej pierwszej, czyli piętnaście minut temu. Do tej pory Margarita i Marcus powinni już zapakować swoje bagaże i wyposażenie, więc samolot powinien wystartować lada moment. Carlos odprowadził Margaritę na lotnisko. Musi się przyzwyczajać do jej nagłych, niezapowiedzianych wyjazdów. Musi się przyzwy­czajać do pustego mieszkania. Obracając w palcach cygaro, próbował sam siebie przekonać, że godziny, które razem spędzili przed jej odjazdem na lotnis­ko, zrekompensują nadchodzące samotne noce. Była taka kochająca, taka pełna pasji...

- Carlos?

Odwrócił gwałtownie głowę.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przed sobą miał znajomą drobną sylwetkę w płomiennoczerwonej sukni wieczorowej.

Światło, bijące przez otwarte drzwi, połyskiwało w spływających falami włosach. Carlos poczuł, że ma zaciśnięte gardło. Zdołał jedynie powiedzieć schrypniętym głosem:

- Podobasz mi się w czerwieni, kochanie.

- Słaby z ciebie komplemenciarz, bo się po­wtarzasz. Już to od ciebie słyszałam - odpowiedzia­ła z uśmiechem, przybliżając się.

Jej twarz była skryta w cieniu, ale księżyc oświetlał łagodne linie odkrytych ramion i szyi. Zajęło chwilę, zanim wychwycił brak czegoś, co zawsze się tam znajdowało. Złotego medalionu.

- Myślałem, że wyjeżdżasz z Marcusem.

- Też tak myślałam. Byłam już nawet na lot­nisku.

- Dlaczego więc nie poleciałaś?

- Bo zgodziłeś się, żebym mogła opuścić cię w każdej chwili. I nagle zdałam sobie sprawę, że wolę zostać. Czy zaakceptujesz takie wyjaśnienie?

- Może być - zgodził się bez entuzjazmu.

Carlos wyrzucił za balustradę cygaro i przytulił Margaritę. W tym momencie nie wyobrażał sobie, żeby mógł kochać ją jeszcze mocniej. Kiedy uwol­niła się na chwilę z jego ramion, jej oczy lśniły tym cudownym, niepowtarzalnym blaskiem. Wtedy już wiedział, że się mylił. Kochał ją mocniej z każdym oddechem.

- Chyba będzie lepiej, jeśli się ze mną ożenisz - oznajmiła niespodziewanie. - Wprawdzie moja matka zapewniała mnie, że w dzisiejszych czasach nikt nie powinien mieć nam za złe, że mieszkamy razem, ale...

- Twoja matka to niezwykle mądra kobieta! - krzyknął z entuzjazmem.

- Bardzo mądra. - Przyjrzała mu się uważniej. - Powiedziała również, że powinnam kandydo­wać do senatu, o ile oczywiście ty nie masz za­miaru tego zrobić.

- Świetnie, jeśli tylko tego chcesz.

- I co, nie masz nic przeciwko temu?

Margarita naprawdę się zdumiała. Była pewna, że pokłócą się o to ze sto razy, zanim postawi na swoim... bo oczywiście już zdecydowała, że będzie kandydować i nic, nawet opór Carlosa, nie było w stanie zmienić jej planów... a tu proszę, wszystko idzie jak po maśle.

- Będę się tym szczycił - zapewnił szczerze. No cóż, wolał mieć żywą żonę, choćby noszącą tytuł senatora, niż otrzymać kondolencyjny list o śmierci agentki Margarity Alfonsy de las Fuentes... czy raczej Caballero... poległej na polu chwały w walce z najgorszymi szumowinami, jakich nosiła ziemia.

Wzdrygnął się na tę myśl, lecz zaraz się uśmiech­nął. Zgodziłby się nawet na to, by Margarita została chińskim cesarzem, byle tylko stolicę Państwa Środka przeniosła do San Rico i nadal z nim mieszkała...

No i nie rozczarował się.

- A kiedy skończy się kadencja mojego stryja, kto wie, może wystartuję w wyborach prezyden­ckich?

- Będziesz wspaniałą głową państwa. - Śmiał się, ale zarazem wierzył w to, co mówił. Nagle spoważniał. - Możesz to osiągnąć, kochanie. Z two­ją energią, inteligencją i uczciwością masz szanse tak wiele zrobić dla Madrileño. Tyle tu trzeba zmienić... Już teraz możemy wspólnie się tym zająć.

- To była jedna z przyczyn, dla których nie wsiadłam do samolotu. Ale nie główna.

- Nie? A jakie są te pozostałe? - Była tylko jedna.

Opierając dłoń na czarnej satynowej klapie smo­kingu, wspięła się na palce i sięgnęła do jego ust. - Ty, mi amor. Ty.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lovelace Merline Tajemnica medalionu
Lovelace Merline Rok trudnej miłości 07 Tajemnica medalionu
Lovelace Merline Rok trudnej miłości 07 Tajemnica medalionu
Lovelace Merline Modelka DzieciSzczescia3
Baxton Alen Tajemniczy medalion
Lovelace Merline Dzieci szczęścia 03 Modelka
Lovelace Merline Romans ściśle tajny(1)
793 DUO Lovelace Merline Lot do miłości
Lovelace Merline Noworoczne postanowienie
11 Lovelace Merline Hrabina i traper
Lovelace Merline Dzieci szczęścia Modelka
Baxton Alen Tajemniczy medalion
Lovelace Merline Zdobycz pirata
0495 DUO Lovelace Merline Wino i słońce Prowansji
Lovelace Merline Modelka DzieciSzczescia3
793 DUO Lovelace Merline Lot do miłości
793 Lovelace Merline Lot do miłości
Lovelace Merline Lot do miłości 2
Lovelace Merline Lot do miłości