! 﨨IX miesi臋cznik literacko filmowy 2'92






NUMER 2 (11) 1992


OPOWIADANIA:


Ursula Le Guin Opowie艣膰 偶ony

Jerzy Nowosad ....................................................................................Wzg贸rze wisielc贸w

Fred Saberhagen ....................................................................................Skrzyd艂a z cienia

Olgierd Dudek .................................................................................................Czas Siejby

Wiktor Wikiewicz .................................................................................Sejmor Srebno艂uski

David Brin.............................................................................................................. Te oczy

Lawrence Watt Ewans ................................................... No i rzuci艂em robot臋 u Harry鈥檈go


FENIX - miesi臋cznik literacko filmowy



Ursula Le Guin

Opowie艣膰 偶ony

Prze艂o偶y艂a Agnieszka Sylwanowicz


By艂 dobrym m臋偶em, dobrym ojcem. Nie rozumiem tego. Nie wierz臋. To si臋 nie mog艂o zdarzy膰. Widzia艂am, jak to si臋 sta艂o, ale to nieprawda. Niemo偶liwe. By艂 zawsze 艂agodny. Gdyby艣cie go widzieli, jak si臋 bawi艂 z dzie膰mi, ka偶dy, kto by go wi­dzia艂 z dzie膰mi, wiedzia艂by, 偶e nie ma w nim ani 艣ladu z艂a, 偶e jest dobry do szpiku ko艣ci. Kiedy go po raz pierwszy spotka­艂am, mieszka艂 jeszcze u matki, tam, nad jeziorem Spring Lake, i nieraz widywa艂am ich razem, matk臋 i syn贸w i my艣l臋, 偶e warto si臋 zaznajomi膰 z ka偶dym, kto jest tak mi艂y dla swojej rodziny jak on. A potem zdarzy艂o si臋, 偶e chodzi艂am po lesie i spotka艂am go, kiedy wraca艂 sam z polowania. Niczego nie upolowa艂, nawet myszy, ale go to wcale nie zmartwi艂o. Po prostu dokazywa艂, ciesz膮c si臋 rannym powietrzem. To jedna z rzeczy, kt贸re od razu w nim polubi艂am. Nie przejmowa艂 si臋, nie zrz臋dzi艂 i nie skamla艂, kiedy co艣 mu si臋 nie udawa艂o. Zacz臋li艣my wi臋c wtedy rozmawia膰. I chyba wszystko si臋 dobrze potoczy艂o, bo wkr贸tce ju偶 sp臋dza艂 u mnie prawie ca艂y czas. A moja siostra powiedzia艂a - bo widzicie, moi rodzice wyprowadzili si臋 ubieg艂ego roku na po艂udnie, zostawiaj膮c nam rodzinne gniazdo - wi臋c moja siostra powiedzia艂a, niby drocz膮c si臋, ale powa偶nie:

- No c贸偶, je偶eli on ma zamiar tu bywa膰 ca艂y dzie艅 i p贸艂 nocy, to dla mnie ju偶 chyba nie b臋dzie miejsca!

I wyprowadzi艂a si臋 kawa艂ek dalej. Zawsze by艂y艣my sobie naprawd臋 bliskie, ona i ja. Takie rzeczy nigdy si臋 nie zmieniaj膮. Nie przetrwa艂abym tego nieszcz臋snego okresu, gdyby nie moja siostrzyczka.

No wi臋c mieszka艂 tu. Mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e by艂 to szcz臋­艣liwy rok w moim 偶yciu. On by艂 dla mnie po prostu dobry. Ci臋偶ko pracowa艂, nie leni艂 si臋, a w dodatku by艂 taki du偶y i przystojny. Wszystkim imponowa艂, wiecie, mimo jego m艂ode­go wieku. Nocne spotkania w lesie; coraz cz臋艣ciej kazali mu i prowadzi膰 艣piew. Mia艂 taki pi臋kny g艂os i zaczyna艂 dono艣nie, a inni przy艂膮czali si臋 do niego niskimi i wysokimi g艂osami. Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz o tym pomy艣l臋, jak to s艂ysza艂am nocami, kiedy zostawa艂am w domu, nie sz艂am na spotkanie, bo dzieci by艂y jeszcze malutkie - ten 艣piew wzbija­j膮cy si臋 w g贸r臋 poprzez drzewa i 艣wiat艂o ksi臋偶yca, letnie noce i ksi臋偶yc w pe艂ni. Nie us艂ysz臋 ju偶 nic r贸wnie pi臋knego. Ju偶 nigdy nie zaznam takiej rado艣ci.

M贸wi膮, 偶e to z powodu ksi臋偶yca. To wina ksi臋偶yca, i krwi. Mia艂 to we krwi jego ojciec. Nigdy nie zna艂am jego ojca i teraz si臋 zastanawiam, co si臋 z nim sta艂o. Pochodzi艂 a偶 z okolic Whitewater i nie mia艂 tu krewnych. Zawsze my艣la艂am, 偶e tam wr贸ci, ale teraz ju偶 nie wiem. Co艣 si臋 o nim m贸wi艂o, jakie艣 pog艂oski, opowie艣ci, kt贸re zacz臋艂y kr膮偶y膰, kiedy to si臋 sta艂o z moim m臋­偶em. To si臋 ma we krwi, m贸wi膮, i mo偶e si臋 nigdy nie ujawni膰, ale je艣li ju偶, to pod wp艂ywem zmiany ksi臋偶yca. Zdarza si臋 to zawsze na nowiu. Kiedy wszyscy s膮 w domu i 艣pi膮. Takiego, kt贸ry ma przekle艅stwo we krwi, co艣 nachodzi, m贸wi膮, i on wstaje, bo nie mo偶e spa膰, i wybiega w rozjarzone s艂o艅ce, i wyrusza zupe艂nie sam - 偶eby znale藕膰 takich jak on. Mo偶e to i prawda, bo m贸j m膮偶 tak robi艂. Podnosi艂am si臋 i pyta艂am:

- Gdzie idziesz? A on odpowiada艂:

- Och, na polowanie. Wr贸c臋 wieczorem.

I by艂o to do niego niepodobne, nawet g艂os mia艂 inny. Ale by艂am taka 艣pi膮ca, nie chcia艂am budzi膰 dzieci, a on taki dobry i odpowiedzialny, nie do mnie nale偶a艂o pyta膰 go 鈥瀌laczego?" i 鈥瀌ok膮d?" i takie inne.

Wi臋c zdarzy艂o si臋 tak mo偶e trzy albo cztery razy. Wraca艂 p贸藕no, zm臋czony i niemal偶e z艂y jak na kogo艣 tak 艂agodnego -nie chcia艂 nic m贸wi膰. S膮dzi艂am, 偶e ka偶dy musi si臋 od czasu do czasu wypu艣ci膰, a gderanie nigdy nic nie pomog艂o. Ale naprawd臋 zacz臋艂am si臋 martwi膰. Nie tyle, 偶e szed艂, ile, 偶e wraca艂 taki zm臋czony i obcy. Nawet pachnia艂 dziwnie. W艂osy mi si臋 od tego je偶y艂y. Nie mog艂am wytrzyma膰 i powiedzia艂am:

- Czym ci臋 tak czu膰? Ca艂y pachniesz! A on odpowiedzia艂:

- Nie wiem - wr臋cz opryskliwie i uda艂, 偶e 艣pi. Ale zszed艂 na d贸艂, kiedy my艣la艂, 偶e nie widz臋, i my艂 si臋 i my艂. Ale te zapachy zosta艂y w jego w艂osach i naszym pos艂aniu przez wiele dni.

A potem ta okropno艣膰. Trudno mi o tym m贸wi膰. Chce mi si臋 p艂aka膰, kiedy musz臋 sobie o tym przypomnie膰. Nasza najm艂od­sza, male艅stwo, moje szczeni膮tko, odwr贸ci艂o si臋 od swego ojca. Z dnia na dzie艅. Wszed艂, a ona si臋 nagle zl臋k艂a i zesztywnia艂a z szeroko roztwartymi oczyma, a potem rozp艂aka艂a si臋 i pr贸bo­wa艂a schowa膰 za mnie. Nie bardzo jeszcze m贸wi艂a, ale powta­rza艂a w k贸艂ko:

- Niech to sobie idzie!

Ten wyraz jego oczu, przez moment, kiedy to us艂ysza艂. Nie chc臋 tego pami臋ta膰. Nie mog臋 zapomnie膰. Wyrazu jego oczu, patrz膮cych na w艂asne dziecko.

Powiedzia艂am do ma艂ej:

- Wstyd藕 si臋, co w ciebie wst膮pi艂o! - karc膮co, ale jednocze艣nie tuli艂am j膮 do siebie, bo te偶 si臋 przestraszy艂am. A偶 si臋 trz臋s艂am ze strachu.

Odwr贸ci艂 wtedy wzrok i powiedzia艂 co艣 jakby:

- Co艣 jej si臋 przy艣ni艂o - i tym zby艂 spraw臋. Albo stara艂 si臋 zby膰. Ja te偶. I naprawd臋 by艂am w艣ciek艂a na ma艂膮, kiedy nadal przera偶a艂 j膮 艣miertelnie widok w艂asnego taty. Ale nie mog艂a nic na to poradzi膰, a ja nie mia艂am na to wp艂ywu.

Trzyma艂 si臋 z dala przez ca艂y ten dzie艅. Bo chyba ju偶 wie­dzia艂. W艂a艣nie zaczyna艂 si臋 n贸w.

Wewn膮trz by艂o gor膮co i ciasno, i ciemno, i wszyscy ju偶 spali艣my jaki艣 czas, kiedy co艣 mnie zbudzi艂o. Nie by艂o go przy mnie. Kiedy si臋 ws艂ucha艂am, dobieg艂 mnie lekki ruch w przej­艣ciu. Wsta艂am, bo d艂u偶ej nie mog艂am ju偶 tego znie艣膰. Wesz艂am w korytarz; by艂o w nim jasno od mocnego 艣wiat艂a s艂onecznego wpadaj膮cego przez otw贸r. I zobaczy艂am go stoj膮cego na zew­n膮trz tu偶 przy wej艣ciu, w wysokiej trawie. G艂ow臋 mia艂 zwieszo­n膮. Usiad艂, jakby znu偶ony, i spojrza艂 na swoje nogi. Tkwi艂am bez ruchu wewn膮trz i bacznie przygl膮da艂am si臋 - sama nie wiem, dlaczego.

I zobaczy艂am to, co on zobaczy艂. Przemian臋. Najpierw zasz艂a w stopach. Wyd艂u偶a艂y si臋, ka偶da stopa robi艂a si臋 d艂u偶sza, wyci膮­ga艂a si臋, palce si臋 wyci膮gn臋艂y, stopa wyd艂u偶a艂a si臋 coraz bar­dziej, mi臋sista i bia艂a. I ju偶 nie by艂o na nich w艂os贸w.

W艂osy zacz臋艂y mu znika膰 na ca艂ym ciele. Jakby si臋 spieka艂y na s艂o艅cu i ju偶 ich nie by艂o. A偶 ca艂y zrobi艂 si臋 bia艂y, jak sk贸ra na robaku. I odwr贸ci艂 twarz. Zmienia艂a mu si臋 w oczach. Coraz bardziej i bardziej p艂aska, usta robi艂y si臋 te偶 p艂askie i szerokie, z臋by szczerzy艂y si臋, p艂askie i t臋pe, a nos by艂 ju偶 tylko mi臋sist膮 naro艣l膮 z dziurkami nozdrzy, uszu nie mia艂, oczy zrobi艂y si臋 niebieskie - niebieskie w bia艂ych obw贸dkach - i wytrzeszcza艂y si臋 na mnie z tej p艂askiej, rozmi臋k艂ej, bia艂ej twarzy.

Stan膮艂 na dw贸ch nogach. Widzia艂am go, nie mog艂am go nie widzie膰, mojego ukocha­nego, mi艂ego, zmienionego w t臋 nienawistn膮 posta膰.

Nie mog艂am si臋 ruszy膰, ale kiedy tak kuli艂am si臋 w przej艣ciu patrz膮c w dzie艅, dr偶a艂am i trz臋s艂am si臋 od warczenia, kt贸re nagle wybuch艂o w ob艂臋dne, straszne wycie. Wycie 偶alu i wycie prze­ra偶enia i wycie jak zew. Inni te偶 je us艂yszeli, nawet przez sen i obudzili si臋.

A to patrzy艂o i rozgl膮da艂o si臋 badawczo, to, w co si臋 przeob­razi艂 m贸j m膮偶, i przybli偶y艂o twarz do wej艣cia naszego domu. Mnie ci膮gle unieruchamia艂 艣miertelny strach, ale za mn膮 dzieci si臋 obudzi艂y i male艅stwo skomla艂o. Wtedy obudzi艂 si臋 we mnie gniew matki, zawarcza艂am i poczo艂ga艂am si臋 do przodu.

To co艣 ludzkiego rozejrza艂o si臋. Nie mia艂o strzelby, jak ci z ludzkich siedzib. Ale podnios艂o le偶膮c膮 na ziemi grub膮 ga艂膮藕 d艂ug膮, bia艂膮 stop膮 i wepchn臋艂o jej koniec do naszego domu, mierz膮c we mnie. Zmia偶d偶y艂am jej koniec w z臋bach i zacz臋艂am pcha膰 si臋 do wyj艣cia, bo wiedzia艂am, 偶e cz艂owiek zabije nasze dzieci, je偶eli mu si臋 uda. Ale moja siostra ju偶 by艂a blisko. Widzia艂am, jak biegnie na cz艂owieka z opuszczon膮 g艂ow膮 i zje偶on膮 grzyw膮 na karku, z oczyma 艣wiec膮cymi 偶贸艂to jak zimowe s艂o艅ce. Odwr贸ci艂 si臋 ku niej i zamachn膮艂 si臋 ga艂臋zi膮. Ale ja wypad艂am z wyj艣cia, oszala艂a z matczynego gniewu, a wszyscy inni te偶 biegli ju偶 w odpowiedzi na moje wo艂anie, zbiera艂o si臋 ca艂e stado w tym upale i w jarz膮cym si臋 blasku po艂udniowego s艂o艅ca.

Cz艂owiek spojrza艂 po nas, przera藕liwie krzykn膮艂 i machn膮艂 ga艂臋zi膮, kt贸r膮 trzyma艂. A potem zerwa艂 si臋 i pobieg艂 w d贸艂 po zboczu, kieruj膮c si臋 na uprz膮tni臋te pola. Bieg艂 na dw贸ch nogach, skacz膮c i wymachuj膮c, a my za nim.

By艂am ostatnia, bo wci膮偶 jeszcze mi艂o艣膰 pow艣ci膮ga艂a we mnie gniew i strach. Bieg艂am, kiedy zobaczy艂am, jak zwalaj膮 go z n贸g. Z臋by mojej siostry wpi艂y mu si臋 w gard艂o. Dopad艂am ich, kiedy ta istota by艂a ju偶 martwa. Inni cofali si臋 od zw艂ok. Odpy­cha艂 ich smak krwi i ten zapach. M艂odsi kulili si臋, a niekt贸rzy p艂akali, moja siostra za艣 pociera艂a pysk o przednie 艂apy, aby pozby膰 si臋 tego smaku. Podesz艂am blisko, bo my艣la艂am, 偶e je艣li ta rzecz jest martwa, to i czar, przekle艅stwo musia艂o si臋 wyczer­pa膰 i m贸j m膮偶 wr贸ci - 偶ywy, czy cho膰by martwy, 偶ebym tylko mog艂a go ujrze膰, moj膮 mi艂o艣膰, w jego prawdziwej, pi臋knej po­staci. Ale tam le偶a艂 tylko bia艂y i zakrwawiony, nie偶ywy cz艂o­wiek. Odst臋powali艣my od niego coraz dalej i dalej, a偶 odwr贸ci­li艣my si臋 i pobiegli z powrotem we wzg贸rza, z powrotem w lasy cienia i mroku, i b艂ogos艂awionej ciemno艣ci.


Jerzy Nowosad

WZG脫RZE WISIELC脫W



Z RAPORT脫W POLICJI

3 czerwca br., o go­dzinie 2.25, trzy ki­lometry na po艂udnie od miejscowo艣ci Manowo, nocny patrol po­licji drogowej zna­laz艂 porzucony samo­ch贸d marki skoda favorit, numer reje­stracyjny KRA1543. Opuszczony pojazd sta艂 z zapalonymi 艣wiat艂ami na w膮skiej 艣cie偶ce, pi臋膰 metr贸w od g艂贸wnej szosy. 艢lad贸w wypadku lub walki nie stwierdzo­no. Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kil­kana艣cie kropli czer­wonej cieczy.


Samoch贸d gwa艂townie zwolni艂, poczu艂em mocny przechy艂 na praw膮 stron臋. Charakterystyczne klapanie z ty艂u nie pozosta­wia艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Zme艂艂em mi臋dzy z臋bami kilka nie­przyzwoitych s艂贸w, zjecha艂em na pobocze i wysiad艂em. Przed­tem spojrza艂em na zegarek. Kwadrans po pierwszej.

W膮ska, le艣na droga wychodzi艂a z ostrego zakr臋tu na d艂ug膮 prost膮. Dobrze widoczny w 艣wiat艂ach reflektor贸w drogowskaz b艂yszcza艂 jeszcze 艣wie偶膮 farb膮: grub膮 cyfr臋 3 po nazwie miejsco­wo艣ci raz po raz przys艂ania艂a chyboc膮ca ga艂膮藕 akacji. Trzeba mie膰 prawdziwego pecha, 偶eby z艂apa膰 gum臋 trzy kilometry przed celem. Z zaci艣ni臋tych szcz臋k zn贸w wycedzi艂em co艣 nie przeznaczonego dla pensjonarek i otwar艂em baga偶nik. Wyci膮g­n膮艂em klucz, latark臋, podno艣nik. Zapasowe ko艂o rzuci艂em na ziemi臋. Pi臋tna艣cie minut po pierwszej w nocy nie jest por膮, kiedy rozsadza mnie ch臋膰 do pracy.

Ostatnia 艣ruba zgrzytn臋艂a niebezpiecznie. Najpierw nie mo­g艂em jej odkr臋ci膰, potem wlaz艂a w klucz tak g艂臋boko, 偶e musia­艂em nim wyr偶n膮膰 o asfalt. Zobaczy艂em tylko jak wyskakuje. Spad艂a gdzie艣 poza kr臋giem 艣wiat艂a.

Za艂o偶y艂em ko艂o zapasowe, przykr臋ci艂em trzy pozosta艂e 艣ruby i wsta艂em. Omiot艂em latark膮 asfalt w pobli偶u, potem traw臋 na skraju rowu. 艢ruba znikn臋艂a. Zacz膮艂em szuka膰 metodycznie, o艣wietlaj膮c wolno kolejne skrawki jezdni.

- Le偶y przy przednim kole, od wewn臋trznej strony - us艂ysza­艂em zza plec贸w i jakby z g贸ry.

Czyja艣 niespodziewana obecno艣膰 w miejscu, co do kt贸rego jeste艣my przekonani, 偶e opr贸cz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywo艂uje nieprzyjemn膮, gwa艂town膮 reakcj臋. A偶 do b贸lu 艣cis­n膮艂em w gar艣ci ci臋偶ki klucz i odwr贸ci艂em si臋.

Kiedy zatrzymywa艂em samoch贸d, wolna od drzew przestrze艅 po prawej stronie drogi by艂a ciemna. Teraz o艣wietla艂o j膮 niebie­skawe, trupie 艣wiat艂o bij膮ce od ziemi. To, co w mroku wzi膮艂em za p艂ask膮 polank臋, w rzeczywisto艣ci by艂o niewysokim pag贸r­kiem. Na szczycie sta艂 drewniany podest, z niego wychodzi艂 gruby s艂up zako艅czony poprzeczk膮. Przypomina艂 du偶膮 liter臋 T bez po艂owy daszka. Z poprzeczki zwisa艂 sznur zako艅czony p臋t­l膮. Ten sznur nie zwisa艂 lu藕no.

Wygl膮da艂 potwornie. Z pustych oczodo艂贸w wyp艂ywa艂y stru偶­ki zakrzep艂ej krwi, sk贸ra na policzkach nosi艂a 艣lady ptasich dziob贸w. Na zwi膮zanych z ty艂u r臋kach spostrzeg艂em krwawe bruzdy po k艂ach lub pazurach. Gwa艂townie zabrak艂o mi odde­chu.

- Niech pan nie robi takiej przera偶onej miny. - G艂os mia艂 r贸wnie gruby i chropawy jak s艂up, na kt贸rym dynda艂. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie powodzi mi si臋 zbyt dobrze. W ten spos贸b dorabiam do pensji.

Warstwa makija偶u na jego straszliwej g臋bie czyni艂a z niej martw膮 mask臋. M贸wi艂 prawie nie ruszaj膮c ustami, a przynaj­mniej ja tego ruchu nie dostrzeg艂em.

- Kiedy艣 by艂o tu szubieniczne wzg贸rze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod nazw膮 Wzg贸rza Wisielc贸w. Kto艣 wpad艂 na pomys艂, 偶eby to wykorzysta膰 i uatrakcyjni膰 t臋 tras臋 turystyczn膮. Kierowcy autokar贸w staj膮 tu pod byle pozorem, wtedy w艂膮czam 艣wiat艂o na pi臋膰 sekund. Na og贸艂 wywiera to piorunuj膮ce wra偶e­nie. Za te pi臋膰 sekund i godzin臋 przygotowa艅 dostaj臋 wi臋cej ni偶 za tydzie艅 pracy w macierzystej firmie. Czy pan ju偶 przykr臋ci艂 to ko艂o?

Och艂on膮艂em na tyle, 偶eby przytakn膮膰.

- Za kilka minut powinien nadjecha膰 autokar z Torunia. Pana obecno艣膰...

- Tak. Oczywi艣cie.

W biegu wrzuci艂em przebit膮 opon臋 i klucze do baga偶nika. Na koszmarn膮 mask臋 tamtego wype艂z艂o co艣, co u innych mo偶na by nazwa膰 u艣miechem. Trupie 艣wiat艂o zblad艂o i zgas­艂o.

Ko艂a wykona艂y trzy obroty w miejscu, samoch贸d skoczy艂 do przodu z przera藕liwym kwikiem gum. W nadziei, 偶e przyniesie to odpr臋偶enie, wbi艂em pust膮 fajk臋 w z臋by i ssa艂em j膮. Zwolni艂em dopiero przed wjazdem do wsi. M贸j Bo偶e, przecie偶 na taki pomys艂 m贸g艂 wpa艣膰 tylko kompletny idiota.


Z RAPORT脫W POLICJI.

Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny KRA1543. Analiza laboratoryjna potwierdzi艂a podejrzenia prowadz膮cego dochodze­nie. Przekazane pr贸bki zawiera艂y pot zmieszany z krwi膮 grupy zero RH minus. Ponadto stwierdzono obecno艣膰 mikro­skopijnych cz膮stek nask贸rka. Z du偶膮 doz膮 prawdopodobie艅stwa mo偶na przypu­艣ci膰, 偶e pochodzi艂y z powiek.


Sandra zrobi艂a jedn膮 z tych min, z kt贸rej ni mniej, ni wi臋cej wynika, 偶e kto艣 do kogo m贸wisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokaza膰. W ko艅cu stwierdzi艂a:

- Gdybym ci臋 nie zna艂a, pomy艣la艂abym, 偶e prowadzi艂e艣 sa­moch贸d po alkoholu.

Siedzieli艣my na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota by艂a nie do zniesienia. Na zewn膮trz, od czasu do czasu, lekki podmuch porusza艂 ci臋偶kim, przesyconym zapa­chem kwitn膮cych lip powietrzem.

Sandra odkroi艂a kawa艂ek ciasta i przenios艂a na m贸j talerzyk. Przez chwil臋 patrzy艂a na mnie z udan膮 uwag膮.

- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczy艂e艣 szubienic臋, na niej wisia艂 jaki艣 facet, kt贸ry, jak gdyby nigdy nic, zacz膮艂 z tob膮 rozmawia膰?

-Tak.

U艣miechn臋艂a si臋 pob艂a偶liwie, z przesadnym namaszczeniem wrzuci艂a do fili偶anki kostk臋 cukru.

- By艂am dot膮d ca艂kowicie przekonana, 偶e wisielcy to ludzie do艣膰 ma艂om贸wni.

- Ja te偶 - odpar艂em. - Ale ten s艂u偶y podobno jako atrakcja turystyczna. Nie jest wi臋c prawdziwy.

M膮偶 Sandry r贸wnie偶 nie uwierzy艂. Roz艂o偶y艂 na kolanach szczeg贸艂ow膮 map臋 najbli偶szych okolic, niemal oskar偶ycielsko wbi艂 palec w czarn膮 nitk臋 szosy.

- Ten obszar nale偶y do naszego nadle艣nictwa. Przeje偶d偶am tamt臋dy kilka razy w tygodniu. Gdyby na tym pag贸rku rze­czywi艣cie co艣 sta艂o, musia艂bym o tym wiedzie膰. Bez naszego zezwolenia niczego nie wolno budowa膰 na terenach przyle艣nych. Zreszt膮, czy ty wiesz ile protest贸w wzbudzi艂aby taka... budowla?

- W porz膮dku. - Podnios艂em r臋ce do g贸ry. - Poddaj臋 si臋. Niczego nie widzia艂em. Wszystko to wymy艣li艂em dla hecy.

Adrian wykrzywi艂 twarz w zaczepnym u艣miechu, zwin膮艂 ma­p臋.

- Ada艣! Chod藕, jedziemy na spacer.

Ch艂opak wyjrza艂 spod zielonych p艂acht li艣ci rabarbaru. Pod­ci膮gn膮艂 przyd艂ugie porci臋ta, otrzepa艂 podrapane kolana i pod­szed艂 do ojca.

-Autem?

- Autem.

- A mog臋 jecha膰 z psiodu?

- Nie wiem, zapytaj pana Jurka.

- Panie Lulku, mog臋?

- Oczywi艣cie. A ty Sandra?

- Nie. Jed藕cie sami. Musz臋 ju偶 zacz膮膰 przygotowania do

obiadu.

Zawr贸ci艂em samoch贸d na podw贸rku, malcowi podsun膮艂em pod siedzenie grub膮 poduszk臋. We wstecznym lusterku zoba­czy艂em, 偶e Sandra macha r臋k膮. Przyhamowa艂em, wychyli艂em g艂ow臋 przez drzwi.

- Stary, wstr臋tny 艂garz! - zachichota艂a kr贸tko i znikn臋艂a w sieni.

Adrian ze sztuczn膮 oboj臋tno艣ci膮 wsadzi艂 papierosa w usta, potem podni贸s艂 jasny, niewinny wzrok.

- To chyba nie by艂o do mnie - powiedzia艂 g艂osem panienki, kt贸ra zgadza, si臋 setny raz, a chce, 偶eby to uchodzi艂o za pierwszy.

Zwyk艂y, zielony pag贸rek, wysoki na oko艂o pi臋膰 metr贸w, bez drzew, cofni臋ty od szosy o rzut kamieniem. Pusty. Sta艂em oparty o samoch贸d i bezmy艣lnie gryz艂em ustnik fajki.

- Wygl膮da na to - przyzna艂em niepewnie - 偶e pod wp艂ywem zm臋czenia miewam zwidy.

Adrian podni贸s艂 z ziemi szyszk臋 i rzuci艂. Trafi艂 w pie艅 usy­chaj膮cej sosny.

- Jecha艂e艣 prawie sze艣膰set kilometr贸w, ostatnie dwie艣cie po zmroku. Trudno si臋 dziwi膰 - odpar艂. - Chod藕my obejrze膰 t臋 g贸rk臋. Mo偶e co艣 znajdziemy.

- Ale ja nigdy nie miewa艂em podobnych k艂opot贸w - j臋kn膮艂em.

- No wiesz - us艂ysza艂em pob艂a偶liw膮 odpowied藕. - Po czter­dziestce r贸偶nych rzeczy nale偶y si臋 spodziewa膰.

Obeszli艣my wzg贸rze z drugiej strony. U podn贸偶a r贸s艂 zagaj­nik olch, u艂o偶ony w szpaler o kszta艂cie litery S. Ch艂opiec mysz­kowa艂 po krzakach. Wytaszczy艂 stamt膮d omsza艂y patyk, wzi膮艂 t臋gi, a偶 zza plec贸w zamach; patyk przelecia艂 przez krzewy, us艂ysza艂em plusk. Spojrza艂em pytaj膮co na Adriana.

- Mi臋dzy olchami p艂ynie strumie艅 - odpowiedzia艂. - Podob­no s膮 w nim jeszcze niczego sobie klenie.

Brzd膮c na d藕wi臋k ostatniego s艂owa straci艂 zainteresowanie patykami. Podbieg艂 do mnie, podni贸s艂 r臋ce do g贸ry.

- Panie Lulku, kiedy pojedziemy na lyby? Przykucn膮艂em, on niby wstydliwie odwr贸ci艂 wzrok.

- Proponuj臋 jutro przed po艂udniem.

- Tak - popar艂 mnie Adrian. - Dzi艣 pan Jurek jest zm臋czony. Ca艂膮 noc jecha艂 samochodem.

- Fajnie - malec u艣miechn膮艂 si臋 rado艣nie. Pobieg艂 na szczyt pag贸rka, w k贸艂ko powtarzaj膮c: - Jutlo na lyby, na lyby jutlo.

Zawr贸cili艣my. Po szosie sun膮艂 ospale d艂ugi samoch贸d za艂ado­wany pniami drzew. Ko艅ce pni uderza艂y jednostajnie w jedni臋, podnosz膮c siwe chmury kurzu. W koronie akacji przera藕liwie skrzecza艂a sroka.

Adrian zatrzyma艂 si臋, popatrzy艂 w 艣lad za synem.

- S艂uchaj, czy ty, opowiadaj膮c t臋 histori臋 z nocy, u偶y艂e艣 okre艣lenia: Wzg贸rze Wisielc贸w?

I nie wzg贸rze po prostu, co艣 mi 艣wita, 偶e takie wzg贸rze, nie wiem, mo偶e g贸ra, istnia艂o naprawd臋. Gdzie艣 o tym czyta艂em. Ale tamto by艂o chyba w pobli偶u miasta, z ca艂膮 wi臋c pewno艣ci膮 nie o ten pag贸rek chodzi. Ada艣, co ty wyprawiasz?

Ma艂y sta艂 z przekrzywion膮 g艂ow膮 i komicznie zmarszczonym nosem.

- Tatu艣, chod藕 tu. Stla艣nie cos cuchnie. Adrian mrugn膮艂 porozumiewawczo.

- Przyswoi艂 nowe s艂owo i koniecznie musia艂 go u偶y膰. Popatrz pod nogi! - zawo艂a艂 do syna. - Pewnie wdepn膮艂e艣 w cos brzydkiego. Ch艂opiec zakr臋ci艂 si臋 w k贸艂ko, obejrza艂 swoje buty i odkrzykn膮艂.

" Chod藕 tatu艣! Buty mam ciste. To ta gola tak 艣mieldzi!

Weszli艣my na wzg贸rze. Dok艂adnie na szczycie poczu艂em nieprzyjemny, dusz膮cy od贸r. Po minie Adriana pozna艂em, ze do niego te偶 dotar艂a ta niesamowita wo艅. Niedowierzaj膮co poci膮gn膮艂 nosem.

- Rzeczywi艣cie, zapach arcyniemi艂y.

- Tatu艣, pat艣! Laz, dwa t艣y - malec zrobi艂 trzy kroki w bok - i tu ju偶 nie cuchnie. Obaj zrobili艣my to samo. Trzy kroki od szczytu wo艅 zanika艂a. Laz, dwa t艣y - brzydko pachnie. Laz, dwa, t艣y 鈥 艂adnie pachnie. Tatu艣, a co tak mo偶e nie艂adnie pachnie膰?

Adrian wzi膮艂 syna za r臋k臋, zacz臋li艣my schodzi膰 ze wzg贸rza. Pewnie gdzie艣 w pobli偶u pad艂o jakie艣 zwierz臋. Taki od贸r wydziela rozk艂adaj膮ce si臋 cia艂o.

Sroka ucich艂a nagle, zatrzepota艂a skrzyd艂ami i zgin臋艂a w zie­leni. Po szosie, ci臋偶ko posapuj膮c, sun臋艂a kolejna ci臋偶ar贸w­ka z drewnem.

Od podn贸偶a pag贸rka p艂ynie zielonkawa, przera藕liwie zimna mg艂a. Ogarnia wolno pierwsz膮 szubienic臋, drug膮, trzeci膮... Wszystkie s膮 zaj臋te. Wisz膮 na nich sine cia艂a z przekrzywionymi g艂owami, z granatowych ust wystaj膮 d艂ugie, obrzmia艂e j臋zyki. Dyndaj膮 monotonnie, grube sznury skrzypi膮 przejmuj膮co. Nad wzg贸rze z dzikim wrzaskiem wzlatuje wrona. Czuj臋 na grzbiecie strug臋 lodowatego potu. Chc臋 stan膮膰, ale czyje艣 mocne r臋ce po­pychaj膮 mnie natarczywie. Mijam kolejnego powieszonego. Wy­ba艂uszone, szklane oczy patrz膮 z niemym wyrzutem.

艢cie偶ka ko艅czy si臋. Dotar艂em do szczytu. Niepewnie unosz臋 g艂ow臋. .W s艂abej po艣wiacie ksi臋偶yca widz臋 s艂up. Z poprzeczki zwisa grube, konopne powr贸s艂o. Odwracam wzrok. Stok ca艂y pokry艂a mg艂a, szczyt zostawiaj膮c wolny - jak centrum sceny, gdzie zaraz ma wyst膮pi膰 aktor graj膮cy g艂贸wn膮 rol臋.

Kto艣 艂apie mnie za 艂okcie, podnosi. Staj臋 na jakiej艣 brudnej skrzyni. Na szyi czuj臋 szorstko艣膰 sznura. Niewidzialne r臋ce zaciskaj膮 go. Brakuje mi oddechu. Cie艅 podchodzi bli偶ej. Widz臋 nog臋. Lekko uniesiona do g贸ry z ca艂ej si艂y kopie w to, na czym stoj臋.

-Nieee!!

Wyrywam si臋, p臋kaj膮 postronki na r臋kach. Spadam ni偶ej, wal臋 w co艣 barkiem, na twarzy czuj臋 bry藕ni臋cie zimnego p艂ynu.

B艂ysn臋艂o 艣wiat艂o. - Jurek, co si臋 sta艂o? Wolno, bardzo wolno otworzy艂em oczy. . Le偶a艂em na pod艂odze zakutany w koc. Roztrzaskana szklanka spoczywa艂a tu偶 obok mojej g艂owy. Jej zawarto艣膰 mia艂em na twarzy. Po prawej ujrza艂em tapczan ze skopanym prze艣cierad­艂em, nad sob膮 dwie zatroskane twarze.

Adrian wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Uchwyci艂em j膮 i wsta艂em. Sandra pobieg艂a do kuchni, sk膮d zaraz dobieg艂 syk czajnika. Wytar艂em twarz chustk膮, zdj膮艂em mokr膮 od potu bluz臋 pi偶amy.

-Z艂y sen?

Pokiwa艂em g艂ow膮. Kominkowy zegar na kredensie pokazy­wa艂 czwart膮 rano.

- O czym?

-To wzg贸rze...

Adrian poprawi艂 skot艂owane prze艣cierad艂o, wyprostowa艂 po­duszk臋. Przysiad艂 na skraju tapczanu, uspokajaj膮co po艂o偶y艂 r臋k臋 na moim ramieniu.

- Niepotrzebnie tam wczoraj pojechali艣my.

Z korytarza doszed艂 odg艂os bosych, dzieci臋cych st贸p. Zza obrze偶a drzwi wyjrza艂a puco艂owata buzia w otoce stercz膮cych na wszystkie strony, jasnych w艂os贸w.

- Pan Lulek nie 艣pi? Pan Lulek zaraz p贸jdzie spa膰, ale ty p贸jdziesz ju偶. -Sandra prawie wbieg艂a - do pokoju. Na stoliku postawi艂a szklank臋 艣wie偶ej herbaty, kilkoma szybkimi ruchami przetar­艂a pod艂og臋.

Brzd膮c pogardliwie wygi膮艂 usta.

- No dobzie. Tylko tak nie ksi膰cie g艂o艣no. I pami臋tajcie o lybach.

- Pami臋tamy. A teraz maszeruj do 艂贸偶ka. Prawdziwi m臋偶czy藕ni jeszcze 艣pi膮.

Adrian popatrzy艂 na syna z rozbawieniem. Malec podci膮gn膮艂 spodnie pi偶amy a偶 pod pachy, za艂o偶y艂 r臋ce z ty艂u i dostojnie d艂ugim krokiem odszed艂.

- Ja nie jestem plawdziwy, tylko ma艂y - us艂yszeli艣my z g艂臋bi korytarza.

Sandra od艂o偶y艂a szmat臋 na tack臋, obci膮gn臋艂a szlafrok i usiad­艂a z mojej drugiej strony.

- Chcesz co艣 na uspokojenie? Mam takie 艂agodne tabletki. By艂 czas, kiedy Adrian bardzo ich potrzebowa艂.

- Nie, dzi臋kuj臋. To tylko nocny koszmar.

Pierwszy 艂yk gor膮cej herbaty przyni贸s艂 ulg臋. Tych dwoje przyjaznych ludzi w pi偶amach, ciep艂o ich bliskich cia艂, r贸偶owie­j膮ce niebo za oknem wolno przywraca艂y mi spok贸j.

- Opowiedz ten sen.

Spojrza艂em zdziwiony. My艣la艂em, 偶e ma ochot臋 na 偶art, ale Adrian m贸wi艂 powa偶nie.

- Dlaczego?

- Znam ci臋 ju偶 tyle lat i, jak pami臋tam, nigdy nie mia艂e艣 z tym k艂opot贸w. Zwykle spa艂e艣 jak kamie艅 bite osiem godzin. To by艂a prawda. Dopiero on teraz mi to u艣wiadomi艂.

- Nie, nie. - Sandra kategorycznie machn臋艂a r臋k膮. - 呕adnego przypominania sennych zm贸r. To najlepsza droga, 偶eby przy艣ni­艂y si臋 jeszcze raz. Czy ty nie s艂ysza艂e艣 jak on krzycza艂?

Adrian przejecha艂 palcami po rozwichrzonych w艂osach. Spojrza艂 na 偶on臋 roztargnionym wzrokiem, przez jego twarz prze­mkn膮艂 pe艂en zak艂opotania u艣miech.

- Przecie偶 wiesz, 偶e nie. Ty mnie obudzi艂a艣. Wsta艂.

- Chod藕my spa膰. Porozmawiamy rano. Obj膮艂 Sandr臋. wp贸艂, podszed艂 do drzwi. Sandra odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- Spr贸buj zasn膮膰. Mimo wszystko. I 艣pij tak d艂ugo, jak tylko b臋dziesz m贸g艂. Przypilnujemy Adasia, 偶eby tu nie wchodzi艂. A je艣li zn贸w... Jutro przeniesiemy ci臋 do pokoju od strony ogrodu.

Podzi臋kowa艂em skinieniem g艂owy.

- Przepraszam za to ca艂e zamieszanie.

- 艢pij dobrze - odpowiedzia艂a cicho i zgasi艂a 艣wiat艂o. Zamkn膮艂em oczy. Za oknem wydar艂 dzi贸b pierwszy kogut.


Z RAPORT脫W POLICJI.

Ustalenia: samoch贸d marki skoda favorit, numer rejestracyjne KRA1543, nale偶y do Rudolfa Kempi艅skiego, za­mieszka艂ego w Krakowie przy ulicy Zamenhoffa 73. Kempi艅ski jest z zawodu artyst膮 fotografikiem. Od dw贸ch miesi臋cy przebywa w Holandii, - gdzie wykonuje prace zlecone przez ameryka艅skie pismo 鈥濶ational Geographic".


Brzd膮c p臋cznia艂 z dumy i rado艣ci. Siatk臋 z rybami dzielnie taszczy艂 ca艂膮 drog臋, w domu wspi膮艂 si臋 na sto艂ek i w艂o偶y艂 je do zlewu.

- Mamu艣, a t艣y lyby to ja z艂apa艂em, wie艣? Na 艂adnej buzi Sandry zago艣ci艂 pe艂en niedowierzania u艣miech. Spojrza艂a najpierw na syna, potem pytaj膮co na nas.

- Naplawd臋. Z艂owi艂em t艣y konie.

Adrian rozwi膮za艂 siatk臋, zawarto艣膰 wysypa艂 do zlewu.

- Nie konie, synku, tylko okonie.

- No - potakn膮艂 Ada艣. - Okonie. T艣y. Na lobaka. Fajnie bia艂y, co nie, panie Lulku?

- Tak. Bra艂y dobrze.

Sandra nie wierzy艂a dalej. Ostro偶nie dotkn臋艂a pierwszej z brzegu ryby, oko艅 postawi艂 kolce i podskoczy艂.

- Ach, one jeszcze 偶yj膮?! - krzykn臋艂a przestraszona.

- No pewnie - odpar艂 powa偶nie malec. - Przecie艣 dopi臋艂o je z艂apali艣my.

-1 teraz b臋dzie k艂opot. Kto je oskrobie?

- Jak to, kto? - Adrian powiesi艂 siatk臋 na parapecie i wytar艂 r臋ce. - Panowie w臋dkarze.

Ada艣 straci艂 ca艂膮 pewno艣膰 siebie.

- Ja je艣cie tak tloch臋 nie umiem - powiedzia艂 cicho. - Ale pan Lulek ma taki specjalny no艣, to mozie...

U艣miechn膮艂em si臋 do niego przyja藕nie i pog艂aska艂em po g艂owie.

- Jako艣 sobie poradzimy. Jedno jest pewne. Dzi艣 na kolacj臋 b臋d膮 okonie po kaszubsku.

- Umiesz przygotowa膰 takie danie? - Sandra, jak wi臋kszo艣膰 kobiet, pow膮tpiewa艂a w m臋skie zdolno艣ci kulinarne.

- Ocenisz przy kolacji - odpar艂em.

- Rozumiem przez to, 偶e dzi艣 mam wolny wiecz贸r 鈥 za艣mia艂a si臋 rozbawiona, b艂yskaj膮c drobnymi, bia艂ymi z臋bami.

Przeszli艣my do jadalni. Ada艣 wdrapa艂 si臋 na krzes艂o i cieka­wie zajrza艂 do wazy.

- Lee - skrzywi艂 buzi臋, 艢ciawiowa. Panie Lulku, lubi pan 艣ciawiow膮?

- Lubi臋.

- A ja nie baldzo. Ale i tak pi臋膰 艂yziek b臋d臋 musia艂 zje艣膰. . - Zgad艂e艣.

Adrian sprawiedliwie odmierzy艂 pi臋膰 du偶ych 艂y偶ek do talerza syna. Ch艂opiec krzywi艂 twarz niemi艂osiernie, ale przeznaczon膮 mu porcj臋 zm贸g艂 bez protest贸w. Po obiedzie pop臋dzi艂 na podw贸­rze. Zacz膮艂em nabija膰 fajk臋.

- Chcesz kaw臋 czy herbat臋? - Adrian zebra艂 talerze, pytanie zada艂 ju偶 w progu pokoju.

Poprosi艂em o herbat臋. Przyni贸s艂 pe艂en dzbanek, kt贸ry po­stawi艂 na ma艂ym stoliku pod oknem. Przesiedli艣my si臋 na

fotele.

- Chc臋 was jeszcze raz przeprosi膰 za to nocne zamiesza­nie.

Oboje zrobili takie miny, jakbym rzek艂 co艣 zupe艂nie bez sen­su.

- Jakie zamieszanie? - Sandra patrzy艂a na mnie podejrzliwie. - Czy to jest tw贸j nowy 偶art?

- 呕art? - powt贸rzy艂em bezwiednie. - Nie. Zlecia艂em z ta­pczanu, wyla艂em herbat臋 na pod艂og臋, zaparzy艂a艣 艣wie偶膮, chcia­艂a艣 da膰 mi nawet jakie艣 tabletki na uspokojenie.

- Tabletki? - teraz ona powt贸rzy艂a mechanicznie za mn膮. -Owszem, mamy takie tabletki, ale daj臋 ci s艂owo honoru, 偶e tej nocy nie wstawa艂am ani razu.

- Weszli艣cie chwil臋 potem - powt贸rzy艂em spokojnie - jak rymn膮艂em o pod艂og臋. Rozbi艂em szklank臋... Zaproponowa艂a艣 mi przeniesienie do pokoju od strony ogrodu...

Adrian 艣ci膮gn膮艂 brwi, zmru偶y艂 oczy. Od kiedy go znam, zawsze tak robi艂, ilekro膰 mia艂 co艣 wa偶nego do powiedze­nia.

- Jerzy, o czym ty m贸wisz?

Nisk膮, ponur膮 izb臋 roz艣wietla jedno tylko 艂uczywo i kocio艂ek z p艂on膮cym w臋glem. Stoj臋 pod 艣cian膮. R臋ce mam uniesione do g贸ry, na przegubach czuj臋 twardo艣膰 偶elaza. Dwa kr贸tkie 艂a艅­cuchy nie pozwalaj膮 mi opu艣ci膰 r膮k. Wchodzi m艂ody, oko艂o trzydziestoletni m臋偶czyzna o d艂ugich, prawie bia艂ych w艂osach. Zbli偶a si臋 do mnie, rozkracza nogi i przekrzywia g艂ow臋.

- Zaczynamy od pocz膮tku. Jak ci臋 zw膮?

- Herbert Pia艣nik.

- Pie艣nik czy Pia艣nik?

- Pia艣nik.

- Co robisz?

- Jestem kowalem.

- Gdzie twoja kobieta?

Milcz臋. Wali mnie na odlew w twarz z jednej i drugiej strony. S艂odkawy smak krwi wype艂nia mi usta.

- Herbercie Pia艣nik, pytam ci臋 jeszcze raz: gdzie twoja 偶ona?

Pluj臋 mu w g臋b臋 z odleg艂o艣ci jednego 艂okcia. Przemieszana z krwi膮 艣lina sp艂ywa po pozbawionym zarostu, bladym poli­czku.

- Dawno艣 ju偶 ni膮 sobie 艂贸偶ko wymo艣ci艂. A ja ci niewygodny, bo wiem, gdzie ona jest.

Powoli, jakby z namys艂em, wyciera twarz. W wodnistoniebieskich oczach widz臋 w艂asn膮 艣mier膰. Odwracam g艂ow臋 w stro­n臋 ciemnego k膮ta.

-Pal!

Z 艂awy podnosi si臋 zwalisty cz艂owiek w kapturze. Zak艂ada sk贸rzane r臋kawice i si臋ga do kocio艂ka. Wielkie c臋gi s膮 na ko艅­cach prawie bia艂e. Iskrz膮 w p贸艂mroku, gdy kat unosi je w g贸r臋.

-Nie! Nieee!

Spadam w ciemno艣膰. Zamiast gor膮ca, na plecach czuj臋 ch艂贸d.

Unosz臋 powieki. Przez uchylone okno s膮czy si臋 mglista po­艣wiata ksi臋偶yca. Ch艂贸d na plecach to ch艂贸d pod艂ogi. Zn贸w le偶臋 obok tapczanu.

Wstaj臋, wdziewani kapcie. W 艂azience obmywam twarz zi­mn膮 wod膮. Przemierzania korytarz, pukam do przymkni臋tych drzwi na ko艅cu.. Cisza. Pukam mocniej. Nic. Lekko popycham drzwi.

- Adrian - wo艂am cicho.

Nie odpowiada mi nikt. Szerokie 艂o偶e jest puste i zas艂ane. Wbiegam do pokoju obok. W dziecinnym 艂贸偶ku Adasia 艣pi pluszowy mi艣.


Z RAPORT脫W POLICJI.

Spis rzeczy znalezionych w samocho­dzie skoda favorit, numer rejestra­cyjny KRA1543.

Baga偶nik: ko艂o zapasowe, podno艣nik, osiem kluczy p艂askich w komplecie, dwa klucze nasadowe, puszka smaru do 艂o偶ysk, pasek klinowy. Wn臋trze: koc w szkocka krat臋, apte­czka.

Skrytka: notes produkcji Sp贸艂dziel­ni Inwalid贸w 鈥炁歸it" w Grudzi膮dzu. Ustalenie miejsca zakupu notesu jest niemo偶liwe. S膮 dost臋pne w ka偶­dym kiosku na terenie kraju. Na pierwszej kartce dokonano zapisu twardym d艂ugopisem. Kartka ta zo­sta艂a wyrwana. Odci艣ni臋ty na dru­giej kartce tekst odczytano metod膮 pod艣wietlania. Zapis brzmia艂 nast臋­puj膮co: Adrian, Manowo 300.


Stoj臋 og艂upia艂y w ciemnym korytarzu. Zupe艂nie nie wiem, O co mam zrobi膰. Jeszcze raz zagl膮dam do sypialni. Martwa cisza.

- Adrian! - teraz krzycz臋 ju偶 g艂o艣no.

Odpowiada mi jaki艣 pomruk. Nie rozumiem pojedynczych s艂贸w, kto艣 jednak mamrocze co艣 w pobli偶u, z drugiego ko艅ca korytarza kto艣 szeptem odpowiada. Ca艂y dom wype艂niaj膮 nagle gor膮czkowe pomruki. Zapalam 艣wiat艂o.

- Adrian?

Odg艂osy milkn膮. S艂ysz臋 teraz ciche poj臋kiwanie. To g艂os kobiety. 艢wiat艂o zn贸w przymiera. Po omacku trafiam do jadalni.

Kobieta le偶y na stole. D艂ug膮 sp贸dnic臋 -zadart膮 ma a偶 pod szyj臋. Widz臋 jak mi臋kkie cia艂o na udach drga lekko w rytm ruch贸w, kt贸re wykonuje stoj膮cy przy stole m臋偶czyzna.

- Sandra? Adrian? - pytam p贸艂g艂osem. - Przepraszam. Nie wiedzia艂em...

M臋偶czyzna odwraca g艂ow臋. Mimo mroku widz臋 jego oczy. S膮 wodnistoniebieskie. D艂ugie, prawie bia艂e w艂osy pot zlepi艂 w d艂ugie str膮ki. Kobieta krzyczy przera藕liwie:

-Herbert!

W ten krzyk wplata si臋 g艂o艣ny, pogardliwy 艣miech. Trzaskam drzwiami, wypadam z domu. 艢miech staje si臋 g艂o艣niejszy. P臋dz臋 mi臋dzy drzewami, ga艂臋zie wal膮 mnie po g艂owie, wreszcie wystaj膮­cy korze艅 podcina mi nogi. Padam na twarz. Wyj臋 z b贸lu, ale usi艂uj臋 wsta膰. Podmuch wiatru zmienia zapach. Pami臋tam go. Ci臋偶ki, trupi od贸r wype艂nia mi nozdrza. D藕wigam niezdarnie cia艂o, b贸l ze skaleczonej nogi dociera a偶 do m贸zgu. Przewracam si臋 na wznak. Od ziemi strzela w niebo niebieskawe 艣wiat艂o.

Spuchni臋te, sine wargi ods艂aniaj膮 puste dzi膮s艂a. Ten cz艂owiek si臋 艣mieje.

- Twoja kolej, Markhard! - s艂ysz臋.

艢wiat艂o ciemnieje, obraz szubienicy zanika. Zn贸w jestem w ogrodzie. B贸l w nodze ustaje. Wstaj臋 i jak oszala艂y p臋dz臋 w stron臋 szosy.

Turek! Jurek! Cholera jasna, 艣pi zupe艂nie jak g艂az! Jerzy!! J L臋kliwie unios艂em powieki. Porazi艂 mnie jaskrawy blask, ale w obawie, 偶e obraz zniknie, nie zamkn膮艂em ich.

Ch艂贸d na twarzy by艂 ch艂odem mchu, moje rami臋 muska艂a lekko ga艂膮zka niskiej choinki, s艂o艅ce grza艂o ju偶 mocno. Przy mnie kl臋cza艂 Adrian.

- No, nareszcie. Kwadrans ci臋 bez ma艂a szarpi臋.

Obraz sta艂 si臋 wyra藕ny: na szosie sta艂 odkryty, terenowy samoch贸d nadle艣nictwa, nie opodal dw贸ch m臋偶czyzn w mundu­rach z nieukrywan膮 ciekawo艣ci膮 obserwowa艂o ca艂膮 scen臋.

Usiad艂em. Obola艂e mi臋艣nie gwa艂townie zaprotestowa艂y prze­ciw jakiemukolwiek ruchowi. Mimowolnie st臋kn膮艂em. Adrian przysiad艂 obok. _

- Mo偶esz mi wyja艣ni膰, co tutaj robisz? Szukam ci臋 od dw贸ch godzin. Rano wszed艂em do twego pokoju. Tapczan pusty. Zbie­g艂em ca艂膮 wie艣 w t臋 i z powrotem. Chcia艂em ju偶 dzwoni膰 na policj臋. Dopiero koledzy powiadaj膮 mi, 偶e jaki艣 facet w pi偶amie 艣pi pod lasem.

Zwolna dociera艂o do mnie wszystko, co m贸wi艂. By艂em w pi偶a­mie, boso, na pokaleczonych nogach krew zd膮偶y艂a ju偶 zakrzepn膮膰.

-Sen...

- M贸j Bo偶e, znowu?

- Biega艂em po pustym domu, widzia艂em... Zza drzew wy艂oni艂a si臋 ci臋偶ar贸wka z drewnem. Przy gaziku zwolni艂a, stan臋艂a tu偶 za nim. Kierowca wyszed艂 z kabiny.

- Nie r贸bmy widowiska. Reszt臋 opowiesz przy 艣niadaniu. .

Pom贸g艂 mi wsta膰, strzepn膮艂em traw臋 z kolan.

- Wiesz chocia偶, gdzie jeste艣?

Potakn膮艂em. Bez podnoszenia g艂owy wiedzia艂em. Ci臋偶ar贸w­ka z pniami sta艂a dok艂adnie w tym samym miejscu, w kt贸rym wymienia艂em przebite ko艂o.

Mieli艣my z przyjacielem zabawn膮 przygod臋, panie profeso­rze. - Adrian nape艂ni艂 szklaneczki lekkim winem. - Cho膰 rano nie nazwa艂bym jej jeszcze zabawn膮.

Odpoczywali艣my w wiklinowych fotelach, na wolnym od 鈥 drzew kawa艂ku ogrodu. Miejsce po drugiej stronie stolika zajmowa艂 starszy, mo偶e siedemdziesi臋cioletni m臋偶czyzna. Umoczy艂 usta w winie, mlasn膮艂 i potrz膮sn膮艂 wspania艂膮 szop膮 g臋stych, siwych w艂os贸w.

- Pyszne - mrukn膮艂 z uznaniem.

Emerytowany nauczyciel licealny, przesympatyczny dziwak i orygina艂 - tak mi go zapowiedzia艂 Adrian. Przycz艂apa艂 na popo艂udniow膮 herbatk臋.

- Wsta艂em przed si贸dm膮, wszed艂em do pokoju - Jurka nie ma. Nie ma go te偶 w 艂azience, w kuchni i na strychu. Ale, co ciekawsze, drzwi i okna by艂a pozamykane od wewn膮trz. Prze­straszony nie na 偶arty pobieg艂em do wsi. Nigdzie ani 艣ladu. I wie pan, panie profesorze, gdzie koniec ko艅c贸w go znalaz艂em? Spa艂 w najlepsze pod tym pag贸rskiem, trzy kilometry za Manowem.

- A wiem, wiem. - Stary pokiwa艂 g艂ow膮. - Wzg贸rze Wisiel­c贸w.

Od ziemi pop艂yn膮艂 nag艂y zi膮b. Lodowe paj膮ki pobieg艂y mi po plecach, r臋ce pokry艂a g臋sia sk贸rka.

- By艂em przekonany - Adrian nie dawa艂 za wygran膮 - 偶e, G贸ra Wisielc贸w znajdowa艂a si臋 bli偶ej miasta.

- I s艂usznie. Nie na pr贸偶no, widz臋, da艂em ci na maturze pi膮tk臋 z historii. - W g艂osie starego nauczyciela zabrzmia艂a satysfa­kcja. - Oficjalna, je艣li tak mo偶na powiedzie膰, miejska szubieni­ca sta艂a na przed艂u偶eniu obecnej ulicy D膮browskiego. Ale nie zwr贸ci艂e艣 uwagi na to, 偶e u偶y艂em nazwy Wzg贸rze, a nie G贸ra.

Odstawi艂em wino. Pierwszy 艂yk spowodowa艂 nieprzyjemny nap艂yw md艂o艣ci. :

- Czy to znaczy... - g艂os uwi膮z艂 mi w 艣ci艣ni臋tej krtani. - Czy to znaczy - powt贸rzy艂em - 偶e miasto mia艂o takich miejsc wi臋­cej?

- W艂a艣nie - potakn膮艂 stary, - Przez pewien czas druga szubie­nica sta艂a na rynku, potem tu偶 za murami. Ma艂o kto wie, 偶e jeszcze w trzydziestych latach naszego stulecia, domek przy ulicy Grodzkiej zamieszkiwali potomkowie ostatniego oprawcy Koszalina.

Z trudem opanowywa艂em szcz臋kanie z臋bami.

- O ile przedtem dokucza艂 mi sta艂y brak czasu, tak od przej­艣cia na emerytur臋 mam go w nadmiarze. Ale s膮 te偶 tego i dobre strony. Wertuj臋 stare kroniki, dokumenty, po偶贸艂k艂e szparga艂y. Znalaz艂em w nich kilka uroczych legend, kilka ciekawostek. Ta rozbie偶no艣膰 w nazwie pojawia si臋 w po艂owie osiemnastego wieku; raz jest to G贸ra, raz Wzg贸rze Wisielc贸w. No c贸偶, ma艂a g贸ra mo偶e by膰 wzg贸rzem. Jednak po czasie doszed艂em do przekonania, 偶e nie chodzi tu o dwie nazwy tego samego miejsca, lecz o dwa r贸偶ne miejsca. Opisuje kupiec brandenbur­ski: 鈥濸o prawej stronie go艣ci艅ca wisielca spotka艂em, ca艂kiem 艣wie偶ego, bo oczy jeszcze mia艂, i zaraz potem kaza艂em konie pogoni膰, bowiem ludzie moi gada膰 pocz臋li, 偶e z艂y to znak. Jedna­kowo偶 po trzech godzinach szcz臋艣liwie pod mury Koszalina dotar­li艣my mimo ci臋偶kie wozy i konie zm臋czone". Zwracam uwag臋 pan贸w: trzy godziny. - Stary nauczyciel t臋go poci膮gn膮艂 wina, oczy mu b艂ysn臋艂y. - Gdyby z ko艅ca dzisiejszej ulicy D膮browskiego jecha艂 pod mury miasta trzy godziny, oznacza艂oby to tylko jedno: 偶e sam ci膮gn膮艂 swoje wozy. Ale policzmy to inaczej: w jakim tempie idzie ko艅 wprz臋gni臋ty w obci膮偶on膮 mocno fur臋? Wiecie panowie na czym to mierzy艂em? Na furmankach z w臋glem. Ten zanikaj膮cy ju偶 na naszych ulicach pojazd porusza si臋 z szybko艣ci膮 pi臋ciu kilometr贸w na godzin臋. A zatem; trzy godziny razy pi臋膰 kilometr贸w daje dok艂adnie pi臋tna艣cie kilometr贸w. Oczywi艣cie, nie bez wp艂ywu na tempo marszu by艂 Stan 贸wczesnych dr贸g. Ale to nie wszystko. W diariuszu podr贸偶nym jakiego艣 m艂odego i bogatego narwa艅ca z Poznania znalaz艂em takie oto zdanie: 鈥濸owieszony by艂 za szyj臋 na g贸rce niewielkiej, przy potoku". Przewertowa艂em wszystkie dost臋pne stare mapy, rysunki, ryciny i opisy. W okolicach ulicy D膮browskiego nigdy nie p艂yn膮艂 potok. A tu p艂ynie do dzi艣.

Stary m臋偶czyzna zrobi艂 efektown膮 pauz臋 i westchn膮艂. W jego szklaneczce pokaza艂o si臋 dno. Adrian si臋gn膮艂 po butelk臋.

- Napisa艂em na ten temat artyku艂 do naszej gazety. Nie wy­wo艂a艂 偶adnego zainteresowania, prawd臋 powiedziawszy, zwr贸­cili mi go. Udowodni艂em w nim to w艂a艣nie, co m贸wi艂em przed chwil膮; 偶e Wzg贸rze i G贸ra to dwa r贸偶ne miejsca. G贸ra by艂a w pobli偶u miasta, Wzg贸rze zatem jest tutaj. Zapyta kto roztro­pnie: a po co koszali艅skim 艂ykom szubienica odleg艂a o trzy godziny marszu, kiedy przez d艂ugi czas mieli dwie pod no­sem? Co by艣 zrobi艂 Adrianie, gdyby艣 chcia艂 w majestacie prawa straci膰 cz艂owieka lubianego czy popularnego, lub, co gorsza, uwa偶anego przez innych za niewinnego? Co by艣 zro­bi艂, gdyby to mog艂o wywo艂a膰 burdy uliczne czy wr臋cz rozruchy?

- Wywi贸z艂bym go z miasta.

- W艂a艣nie.

Spojrza艂 na mnie w chwili, gdy 偶o艂膮dek podjecha艂 mi na wysoko艣膰 grdyki. Bezskutecznie usi艂owa艂em prze艂kn膮膰 艣lin臋. Oczy starego belfra zaokr膮gli艂y si臋 ze zdziwienia.

- Co z tob膮, m艂ody cz艂owieku? Zblad艂e艣 dziwnie. Czy偶by moje opowiadanie....?

- Nic takiego. - Przemagaj膮c kolejny nap艂yw md艂o艣ci, wsta­艂em od stolika. -Przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Zacz膮艂em przechadza膰 si臋 mi臋dzy drzewami.

- Chcesz krople na 偶o艂膮dek? - Adrian zada艂 pytanie tonem tak swobodnym, jakby chodzi艂o o kolejn膮 lampk臋 wina.

Zacisn膮艂em z臋by. Samo przypomnienie smaku mi臋ty wywo­艂a艂o ostre skurcze 偶o艂膮dka.

- Dzi臋kuj臋. Nie. Zaraz mi przejdzie - wykrztusi艂em.

By艂em pewien, 偶e md艂o艣ci nie ust膮pi膮. Odszed艂em jeszcze kilkana艣cie krok贸w dalej. Mog艂em tylko oszcz臋dzi膰 przykrego widoku innym. Skoro spokojnie siedzieli przy stoliku, nie czuli tego, co ja czu艂em.

- Jak pan, panie profesorze, wywnioskowa艂, 偶e chodzi o ten pag贸rek za Manowem? Przecie偶 takich g贸rek z potokiem jest wok贸艂 Koszalina wiele.

Stary popatrzy艂 na Adriana niemal z wdzi臋czno艣ci膮. Mimo­wolnie popsu艂em mu opowie艣膰, jego wychowanek taktownie naprawi艂 sytuacj臋.

- To proste. - Nauczyciel podni贸s艂 szklaneczk臋 do ust, dys­kretnie zerkn膮艂 na mnie. - Powiada opis: 鈥濼rzy kilometry za wsi膮, przy szlaku na po艂udnie". Oczywi艣cie, wed艂ug wsp贸艂czes­nych miar odleg艂o艣ci.

- Ale droga na po艂udnie wiedzie znacznie bli偶ej.

- Teraz. Wtedy bieg艂a tamt臋dy. - Szerokim gestem pokaza艂 艣cian臋 lasu.

Pierwszy atak torsji rzuci艂 mn膮 o p艂ot. Uchwyci艂em metalow膮 siatk臋, nisko pochyli艂em g艂ow臋. Dotkni臋cia pokrzyw nawet nie czu艂em.

- Jurek, cholera jasna, co z tob膮? - Adrian bieg艂 ju偶 w moj膮 stron臋.

- Ten smr贸d - wycharcza艂em. - Ten diabelski smr贸d ze wzg贸rza.

- Jaki smr贸d? O czym ty m贸wisz?


Z RAPORT脫W POLICJI.

6 czerwca br., z Wojew贸dzk膮 Komend臋. Policji skontaktowa艂 si臋 telefoni­cznie Rudolf Kempi艅ski, w艂a艣ciciel samochodu skoda favorit, numer re­jestracyjny KRA1543.. Z艂o偶y艂 nast臋­puj膮ce o艣wiadczenie: na czas pobytu w Holandii odda艂 samoch贸d w u偶ytko­wanie swemu koledze i przyjacielo­wi, Jerzemu Markhardowi. Ustalenia: Jerzy Markhard, urodzony 11.09.1951 w Warszawie, z zawodu artysta plastyk, zamieszka艂y w Ogrod藕ie艅cu, Podzamcze 315.


Ko艂a turkocz膮 monotonnie po wysch艂ych koleinach. Podnosz臋 g艂ow臋. Od wschodu niebo szarzeje, mi臋dzy wysokimi chmurami przeb艂yskuj膮 purpurowe smugi. Nad lasem przelatuje stado przestraszonych, rozkrzyczanych wron.

Patrz臋 na swoje d艂onie. S膮 sine.. Rzemienne postronki na przegubach kat zacisn膮艂 mocno. Ich ko艅ce przepl贸t艂 przez 偶ela­zne k贸艂ka w burcie wozu i zawi膮za艂 w ciasne w臋z艂y.

Konie st膮paj膮 ci臋偶ko. Wo藕nica nie pogania ich. Wie, 偶e pod g贸r臋 i tak nie przy艣piesz膮. Ci z ty艂u, w siod艂ach, te偶 nie u偶ywaj膮 ostr贸g. Do 艣witu jeszcze du偶o czasu.

Odwracam g艂ow臋. Widz臋 st膮d tylko wysok膮 wie偶臋 ko艣cio艂a i przymglony zarys mur贸w. Razem z popiskiwaniem k贸艂 odda­laj膮 si臋 wolno, ale nieustannie.

Ten z bia艂ymi w艂osami jedzie tu偶 za wozem. Wodnistoniebieskie 艣lepia wlepi艂 w las. Unika mego wzroku, inni te偶 uciekaj膮 z oczami. Robaczywe sumienia nie daj膮 im patrze膰 wprost. Spluwam prosto pod kopyta koni.

Pag贸rek. Widz臋, co stoi na szczycie. Dopiero j膮 postawiono. Z drewna wyp艂ywa jeszcze sok. Ten w kapturze odwi膮zuje rzemie­nie, ka偶e zej艣膰 z wozu. Dwaj jego pacho艂kowie brutalnie wykr臋caj膮 mi r臋ce do ty艂u, zn贸w postronki r偶n膮 przeguby a偶 do b贸lu. Popychaj膮 mnie do przodu, id膮 obok ciasno, bacznie obserwuj膮c ka偶dy ruch.

Szczyt. Cz艂owiek w kapturze wyci膮ga z worka gruby powr贸z. Bierze zw贸j w lew膮 r臋k臋, praw膮 rozwija go troch臋. Rzuca. P臋tla zatacza 艂uk, spada na poprzeczk臋 szubienicy.

-W艂a藕.

Ni偶szy z pacho艂k贸w zdejmuje kaftan i podchodzi do s艂upa. Jak ch艂opak na jarmarku za p臋tem kie艂basy wspina si臋 do g贸ry, przek艂ada sznur przez hak i zje偶d偶a.

Z boku wychodzi starzec w habicie. Cicho mamrocze modli­tw臋. Przykl臋kam. Ujmuje krzy偶 i podaje do uca艂owania. Spogl膮­dam w oczy starca, ale on te偶 odwraca wzrok. Odchodzi szybko i staje za wszystkimi.

Teraz zbli偶a si臋 ten z bia艂ymi w艂osami. Z r臋kawa wyci膮ga jakie艣 pisanie i czyta:

- Herbercie Pia艣nik, za to 偶e艣 kobiet臋 sw膮 偶ycia pozbawi艂, zostaniesz powieszony. I b臋dziesz wisia艂 tak d艂ugo, dop贸ki ptac­two ci oczu nie wyje, dop贸ki na twojej twarzy cho膰 k臋s cia艂a jeszcze b臋dzie. Czy chcesz co艣 powiedzie膰?

Kat stawia przede mn膮 drewnian膮 skrzynk臋. Pud艂o cuchnie zepsutymi rybami.

- Dobrze wiesz, Markhard - odpowiadam 鈥 偶e tej kobiety nie zabi艂em, bo ona ci 艂贸偶ka grzeje w twoich domach w Jamnie albo Dunowie. I wy, kt贸rzy tam stoicie, te偶 dobrze to wiecie, bo on was kupi艂 ze wszystkim. Ale jednego nie wiesz Markhard; p贸ki ten 艣wiat istnieje, tobie ani twoim b臋kartom spokoju nie dam. Wejd臋 w ka偶de ludzkie cia艂o, rzecz albo zwierz臋, wejd臋 wsz臋dzie, pomie­szani ci czas, pomieszam rozum, a ciebie dopadn臋. I was, kt贸rzy­艣cie warci tylko po sztuce z艂ota od g艂owy, te偶 n臋ka艂 b臋d臋.

Wodnistoniebieskie oczy znikaj膮 pod powiekami w grymasie w艣ciek艂o艣ci. Starzec w habicie czyni znak krzy偶a.

- I w strachu ci膮g艂ym doko艅czycie dni swoje, bo ba膰 si臋 b臋dziecie, 偶e wyjrz臋 z kamienia, z g膮siora pe艂nego, z mordy ulubionego psa, czy nawet z g艂adkiej buzi dziewki, kiedy j膮 na noc kt贸ry przygarnie.

W膮skie usta siniej膮, usi艂uj膮 co艣 powiedzie膰, wreszcie bia艂o­w艂osy piskliwym g艂osem wrzeszczy:

- Ci膮gnij!

Pacho艂kowie naci膮gaj膮 lin臋, cz艂owiek w kapturze kopie w skrzyni臋.

-Nie! Nieee!!

Cisza. Pe艂en najgorszych obaw, ostro偶nie otwieram oczy. Na ,zas艂onach igraj膮 cienie drzew, wiatr lekko porusza firanami. Poprzecinany smugami 艣wiat艂a sufit przypomina wygl膮dem b艂y­szcz膮ce kraty. Zn贸w le偶臋 na pod艂odze. Pod praw膮 r臋k膮 czuj臋 wilgo膰 rozlanej herbaty, lew膮 przygniatam sam sob膮. Zegar na kredensie jednostajnie tyka.

Wstaj臋, wychodz臋 na korytarz, delikatnie odsuwam pierwsze drzwi. Sandra 艣pi wsuni臋ta g艂臋boko pod pach臋 m臋偶a. Adrian odrzuci艂 g艂ow臋 na bok, lekko pochrapuje. Zawracam. Bezg艂o艣­nie otwieram nast臋pne drzwi. Zwini臋ty w k艂臋bek Ada艣 u艣miecha si臋 przez sen.

Postawi艂a przede mn膮 fili偶ank臋 z kaw膮, przysiad艂a na oparciu fotela.

- Mam pro艣b臋 - powiedzia艂a cicho. - Wiesz, 偶e moja mama le偶y w szpitalu. Dzi艣 jest dzie艅 odwiedzin. Poza tym chcia艂abym zrobi膰 w jej mieszkaniu gruntowne porz膮dki. Sama nie dam rady, a Adasia nie mog臋 zabra膰. Czy... czy nie m贸g艂by艣 wyje­cha膰 wieczorem?

Dziesi臋膰 po dziewi膮tej wsiedli do autobusu w stron臋 Koszalina.

- Panie Lulku! Panie Lulku! Nie ma mojego sp艂awika!

G艂os ch艂opca przywo艂a艂 mnie do rzeczywisto艣ci. Bambusowa trzcina, kt贸r膮 u偶ywa艂 jako w臋dki, zgi臋艂a si臋 jak koci grzbiet i sun臋艂a do wody.

- Trzymaj mocno.

Lekko poluzowa艂em hamulec ko艂owrotka. Napi臋ta 偶y艂ka z cichym popiskiwaniem mechanizmu ruszy艂a na 艣rodek rzeki.

- Teraz spr贸buj zwija膰.

- Ale lyba, co nie, panie Lulku?

K膮tem oka dostrzeg艂em ruch mi臋dzy drzewami. Kto艣 szed艂 w nasz膮 stron臋.

- Panie Lulku, ona mi ucieka!

- Powolutku skr臋caj w臋dk臋.

-A jak p臋knie?

- Nie powinna. Powolutku.

Malec post臋kiwa艂. Kostki jego drobnej r臋ki pobiela艂y. Zacis­n膮艂 z臋by, raz popatrywa艂 na mnie, raz na wod臋. Po chwili 艂eb ryby wyjrza艂 nad powierzchni臋. Powietrze atmosferyczne os艂a­bi艂o jej ataki. Da艂a si臋 ci膮gn膮膰, stawiaj膮c op贸r tylko swoim szerokim cia艂em.

- No, no. Pi臋kna sztuka.

Stary nauczyciel zdj膮艂 z g艂owy myck臋 uczynion膮 z chustki, przetar艂 ni膮 twarz i ci臋偶ko usiad艂 na trawie.

- Moje zu偶yte serce 藕le znosi upa艂y. Zreszt膮, niewiele jest rzeczy, kt贸re ono jeszcze dobrze znosi.

Ma艂y pomarkotnia艂. Przykucn膮艂 przy miotaj膮cej si臋 w ka艂u偶y wody rybie i obserwowa艂 te podrygi jakby z 偶alem.

- Panie Lulku - zapyta艂 nie podnosz膮c g艂owy. - Czy musimy j膮 zabi膰?

Pog艂aska艂em go po jasnej g艂owie.

- Nie. Post膮pimy jak w臋dkarze sportowcy. Zmierzymy tylko i wypu艣cimy.

Wyj膮艂em z kieszeni miark臋 i rozci膮gn膮艂em wzd艂u偶 srebrzy­stego cia艂a.

- Czterdzie艣ci sze艣膰 centymetr贸w.

Delikatnie wypi膮艂em haczyk i zepchn膮艂em ryb臋 do wody. Majtn臋艂a ogonem i tyle艣my j膮 widzieli. Ch艂opiec tymczasem za艂o偶y艂 now膮 przyn臋t臋 i zarzuci艂 w臋dk臋.

- Na podw贸lku i tak mi nikt nie uwi臋zi - westchn膮艂.

- Jak to, nikt? - profesor a偶 podskoczy艂 na trawie. - Przecie偶 masz dw贸ch 艣wiadk贸w.

- Tak - odpar艂 malec. - Ale pan Lulek dzi艣 wyje藕dzia, a pan ziadko do nas przychodzi.

- Wyje偶d偶a? Pokiwa艂em g艂ow膮.

- Dlaczego? Wiosna w pe艂ni, pogoda znakomita, ryby, jak wida膰, bior膮 dobrze. Zupe艂nie nie rozumiem.

Nic nie odpowiedzia艂em. Stary pogmera艂 po kieszeniach ko­szuli; znalaz艂 w nich dwa pogniecione kartelusze. Za艂o偶y艂 okula­ry i studiowa艂 zapiski.

- Hm, szkoda - powiedzia艂 od niechcenia po chwili. - Odnio­s艂em wra偶enie, 偶e ten pag贸rek za wsi膮 wzbudza pa艅skie zain­teresowanie. A ja jeszcze co艣 znalaz艂em.

Pos艂ysza艂em szum w艂asnej krwi. Odp艂yn臋艂a z twarzy w u艂amku sekundy. Stary niczego nie zauwa偶y艂, spokojnie m贸wi艂 dalej:

- Wyliczy艂em, 偶e ta dodatkowa, nieoficjalna szubienica sta艂a tu pi臋膰dziesi膮t, mo偶e sze艣膰dziesi膮t lat. Pokrywa si臋 to mniej wi臋cej z okresem, kiedy miastem trz臋s艂a pot臋偶na rodzina Mark-hard贸w.

Ada艣 odwr贸ci艂 wzrok od sp艂awika, wyszczerzy艂 w u艣miech v nieproporcjonalnie du偶e do swej buzi z臋by.

- Ale 艣mie艣nie. Bo pan Lulek te艣 si臋 naziwa Malkhald.


Z RAPORT脫W POLICJI.

Mimo szeroko zakrojonych poszukiwa艅 w lasach wok贸艂 Manowa, kierowcy samochodu skoda favorit, numer re­jestracyjna KRA1543 nie znaleziono. Psy tropi膮ce traci艂y 艣lad na pobli­skim wzg贸rzu.


D偶d偶y艂o. Postawi艂em ko艂nierz bluzy i poszed艂em w stron臋 samochodu. Sandra i Adrian stali w progu ze sm臋tnymi minami.

Podr贸偶n膮 torb臋 wrzuci艂em na tylne siedzenie. Termos z kaw膮 zachlupota艂 g艂o艣no, nylonowy woreczek z kilkoma kanapkami wypad艂 na pod艂og臋. Podnios艂em go i usiad艂em. Z poszycia fotela do mojej garderoby przenikn臋艂a zimna wilgo膰.

Przekr臋ci艂em kluczyk. Silnik mrukn膮艂 niech臋tnie, zakrztusi艂 si臋. Troch臋 pomog艂em mu peda艂em gazu. Lampka 艂adowania akumulatora zgas艂a po kr贸tkim namy艣le. Zapali艂em g艂贸wne 艣wiat艂a, wycieraczki niech臋tnie ruszy艂y po szybie. Zapi膮艂em pas.

Min膮艂em otwart膮 bram臋, przez sto metr贸w samoch贸d dygota艂 na kocich 艂bach. Przed g艂贸wn膮 szos膮 zwolni艂em. By艂a pusta. Opony kwikn臋艂y bole艣nie, wskaz贸wka szybko艣ciomierza bez oci膮gania ruszy艂a w g贸r臋.

Odetchn膮艂em z ulg膮. Rano po艂o偶臋 si臋 spa膰 na swoim w艂as­nym 艂贸偶ku, w dobrze mi znanym domku, daleko st膮d, bezpiecz­ny. I nie b臋d臋 mia艂 偶adnych sn贸w. Swoj膮 drog膮, powinienem p贸j艣膰 do lekarza. Takie koszmary... Mocniej przydusi艂em peda艂 przy艣pieszenia, silnik rykn膮艂 g艂o艣niej. Wskaz贸wka zamar艂a na liczbie 110.

W uchylonym okienku cicho gwizda艂 wiatr, wciskaj膮c do wn臋trza wo艅 ozonu i mokrego listowia. Cienie drzew podrygiwa艂y na mokrym asfalcie, rozproszone w wodzie 艣wiat艂o iskrzy­艂o na wszystkie strony. Wygl膮da艂o to tak, jakby samoch贸d pcha艂 przed sob膮 d艂ugie, 艣wietliste kloce, a one szoruj膮c o pod艂o偶e, sypa艂y setkami rozmigotanych iskier. W艂膮czy艂em radio, wytrzyma艂em dziesi臋膰 takt贸w piosenki i wy艂膮czy艂em. Odpowied藕 na pytanie, jak g艂臋boka jest jej mi艂o艣膰, dzi艣 mnie nie ciekawi艂a wcale.

Stop臋 zdj膮艂em z peda艂u bez zastanowienia. Wskaz贸wka szyb­ko艣ciomierza pos艂usznie zjecha艂a w d贸艂. Na skraju drogi dojrza­艂em jasn膮 plam臋 ma艂ej postaci. Przekr臋ci艂em w艂膮cznik 艣wiate艂 przeciwmgielnych. Nisko nad asfaltem pope艂z艂o ostre, 偶贸艂te 艣wiat艂o. To by艂o dziecko.

Dziecko? Wzdrygn膮艂em si臋. O tej porze? Nacisn膮艂em hamu­lec. Jednak dziecko. Ch艂opiec. Zasmarkany, zap艂akany i do cna przemoczony.

Min膮艂em go i zatrzyma艂em samoch贸d kilka metr贸w dalej. Nawet nie pr贸bowa艂 macha膰 r臋kami. W膮tpi臋, czy przez 艂zy w og贸le co艣 widzia艂. Wyskoczy艂em na pobocze; wtedy poczu艂em nieprzyjemny skurcz w gardle. Na szosie sta艂 Ada艣.

- Dziecko, na Boga, co ty tu robisz?

Skoczy艂 jednym susem i zawis艂 mi na karku. Drobnym cia艂em wstrz膮sa艂y spazmy p艂aczu i dreszcze. By艂 zzi臋bni臋ty do szpiku ko艣ci.

- Panie Lulku, ja chc臋 do mamusi - wyj膮ka艂, przemagaj膮c szcz臋kanie z臋b贸w. - Do mamusi!

Pobieg艂em do samochodu. .; - Jak tu si臋 znalaz艂e艣? Uciek艂e艣 z domu?

- Nie wiem. Ja tu si臋 obudzi艂em. Jedziemy do mamusi? . Posadzi艂em go na tylnym siedzeniu, opatuli艂em kocem.

Sandra u艂o偶y艂a syna do snu zanim wyjecha艂em. Ma艂y, ju偶 w pi偶amie, u艣cisn膮艂 mi r臋k臋 na po偶egnanie z niet臋g膮 min膮. Nie powiedzia艂 tego, ale czu艂em, 偶e ma do mnie 偶al. Obieca艂em mu biwak i 艂owienie ryb nad jeziorem. M贸j wcze艣niejszy wyjazd zniweczy艂 te plany.

Droga by艂a tu za w膮ska, 偶eby zawr贸ci膰. Po kilkudziesi臋ciu metrach dostrzeg艂em luk臋 mi臋dzy drzewami. Ostro偶nie zjecha艂em na lewe pobocze. Samoch贸d podskoczy艂 na kraw臋dzi asfaltu i bez­szelestnie wjecha艂 na traw臋. Nag艂y skurcz mi臋艣ni szcz臋k spowodo­wa艂, 偶e j臋kn膮艂em z b贸lu. W d艂ugich 艣wiat艂ach ujrza艂em wzg贸rze.

Nerwowym, niezdarnym ruchem wcisn膮艂em wsteczny bieg i pu艣ci艂em sprz臋g艂o. Silnik zgas艂. Przez uchylon膮 szyb臋 wp艂yn膮艂 do samochodu ci臋偶ki, dusz膮cy od贸r rozk艂adaj膮cego si臋 cia艂a. Wdusi艂em sprz臋g艂o, rozdygotanymi palcami uchwyci艂em kluczyk. Roz­rusznik zagdaka艂 kr贸tko i zamilk艂. Co艣 za mn膮 poruszy艂o si臋, w lusterku mign膮艂 d艂ugi cie艅. Gwa艂townie odwr贸ci艂em g艂ow臋.

Ch艂opiec sta艂 na tylnym siedzeniu, podparty jedn膮 r臋k膮 o dach. Mia艂 teraz twarz wielkiej, woskowej lalki, kt贸r膮 kto艣 wrzuci艂 do wody. Spogl膮da艂 w d贸艂 zimnym, szklistym wzro­kiem; sztywny, obcy, wrogi. Druga jego r臋ka wyp艂yn臋艂a w po­wietrze i od sufitu ruszy艂a w stron臋 mojej twarzy. To nie by艂a r臋ka dziecka; pot臋偶na, ow艂osiona 艂apa doros艂ego m臋偶czyzny, z ostrymi jak brzytwy szponami zamiast paznokci, sun臋艂a w d贸艂 jak na zwolnionym filmie, a ja tylko rozdziawi艂em szeroko usta, bo wrzask ju偶 nie m贸g艂 wyj艣膰 ze sparali偶owanej krtani. Dwa rozcapierzone paluchy celowa艂y w oczy, usi艂owa艂em zas艂oni膰 twarz, ale nie mia艂em do艣膰 si艂y, by unie艣膰 w obronnym ge艣cie ogromne kawa艂y bazaltu, w kt贸re przemieni艂y si臋 moje r臋ce.

- Twoja kolej, Markhard!! B臋dziesz dynda艂 tak d艂ugo, do­p贸ki nie znajdziesz nast臋pnego na swoje miejsce!! Nast臋pnego z tych, co warci byli po sztuce z艂ota od g艂owy!

Nim b贸l przeszy艂 mi czaszk臋 na wylot, wn臋trze samochodu przepe艂ni艂 potworny 艣miech, us艂ysza艂em trza艣niecie drzwi, 艣miech pop艂yn膮艂 po lesie, odbijany wielokrotnym echem powra­ca艂 i zn贸w nikn膮艂.

Ca艂y 艣wiat pokry艂a jednolita czer艅.


Z RAPORT脫W POLICJI.

Dane osobowe: Bukowy Adrian Krzy­sztof, urodzony w Gda艅sku, 15.04.1954, wykszta艂cenie wy偶sze, zamieszka艂y w Kumia艂ce ko艂o Sok贸艂­ki, wojew贸dztwo bia艂ostockie. Fragmenty wywiadu.

Pytanie - Pan pracowa艂 w Nadle艣nic­twie Manowo ko艂o Koszalina na sta­nowisku nadle艣niczego terenowego. Jak d艂ugo?

Odpowied藕 - Pi臋膰 lat.

P - Czy Jerzy Markhard kiedykolwiek tam pana odwiedzi艂?

O - Tak. Dwa razy.

P - Od jak dawna mieszka pan tutaj?

O - Od trzech lat.

P - Czy w ostatnim miesi膮cu wyje偶­d偶a艂 pan do Koszalina?"

O - Nie.

P - Czy w ostatnim miesi膮cu w og贸le wyje偶d偶a艂 pan gdzie艣 na d艂u偶ej?

O - Nie.

P - W samochodzie, kt贸rym jecha艂 zaginiony, znale藕li艣my kartk臋 z pana poprzednim adresem. Czy jest mo偶li­we, 偶e Markhard nie wiedzia艂 o pana przeprowadzce tutaj?

O - Absurd. Zupe艂ny absurd. Jerzy nie tylko doskonale o tym wiedzia艂, ale by艂 tu ju偶 u mnie trzy razy. Zreszt膮... Prosz臋. To s膮 jego listy kierowane na m贸j obecny adres.


Robert Lety艅ski cieszy艂 si臋, mocno sk膮din膮d zas艂u偶on膮, opini膮 niepohamowanego konsumenta kobiet. Ka偶da istota, kt贸ra mia艂a okr膮g艂e biodra i cho膰by cie艅 biustu, budzi艂a jego apetyt, niezale偶nie od urody i tuszy. Kocha艂 wszystkie i chcia艂 mie膰 wszystkie. Jedyn膮 przeszkod膮 na drodze tych tryumfalnych pod­boj贸w by艂a 偶ona Roberta; drobna, 艣liczna os贸bka o fio艂kowych oczach i wiecznie rozmarzonym wyrazie twarzy. Niestety, w oczach Roberta to urocze stworzenie mia艂o jeden powa偶ny feler - jego uroda nie ulega艂a przemianom; nie by艂a raz wspania­艂膮, du偶膮 blondynk膮 o rozfalowanym biu艣cie, innym razem szczu­plutk膮 jak 艂ania brunetk膮, jeszcze innym - t艂u艣ciutkim, przemi­艂ym rudzielcem o rozdygotanym, pulchnym ty艂eczku. Karina Lety艅ska wiedzia艂a o s艂abo艣ciach m臋偶a, on wiedzia艂, 偶e ona wie, i to obojgu odpowiada艂o. Ani jedno, ani drugie nie pragn臋艂o rozwodu; tak by艂o im dobrze i mimo wszystko kochali si臋. To w艂a艣nie uczucie powodowa艂o, 偶e Robert Lety艅ski starannie za­chowywa艂 pozory wierno艣ci, a jego 偶ona zupe艂nie dobrze udawa­艂a, 偶e w t臋 wierno艣膰 wierzy.

W艂a艣nie owo zachowanie pozor贸w zmusza艂o Roberta do cz臋stych kontakt贸w z przyjaci贸艂mi posiadaj膮cymi pospolite sa­mochody. W mie艣cie wielko艣ci Koszalina jego szaro-srebrny opel kadet 1.6D zbytnio rzuca艂 si臋 w oczy i zbyt wiele os贸b go zna艂o; o ile偶 bezpieczniej by艂o przemkn膮膰 przez ulice zakurzo­nym polonezem czy rozklekotan膮 syren膮.

Tego dnia los przeznaczy艂 Robertowi mocno ju偶 wyeksplo­atowanego fiata 126, a jego opel mia艂 sp臋dzi膰 noc na cichym podw贸rku przy ulicy Lechickiej. Za艣 dziewczyna, kt贸r膮 wi贸z艂 z miasta, mia艂a urod臋, jak膮 mo偶e wy艣ni膰 nastolatek w arcyerotycznym 艣nie; g艂adka, 艣niada, troch臋 wyzywaj膮ca w wyrazie twarz i, co Robert Lety艅ski prowadz膮c samoch贸d zauwa偶y艂 k膮tem oka, idealnie brzoskwiniowa sk贸ra na nogach.

W pierwszym zaje藕dzie odbywa艂o si臋 wesele. Wolnych poko­j贸w nie by艂o, bo te w ca艂o艣ci wynaj臋to dla os艂abionych go艣ci. Do domk贸w kampingowych w Byszynie pod Bia艂ogardem przybyli 艂ucznicy z ca艂ego kraju, w paru prywatnych pensjonatach dziwnym trafem te偶 by艂y komplety. Robert Lety艅ski jecha艂 dalej, z przyje­mno艣ci膮 obserwowa艂 d艂ugie nogi dziewczyny i bez przyjemno艣ci jej coraz bardziej wyd艂u偶aj膮c膮 si臋 min臋. Wreszcie po prostu za­wr贸ci艂 w stron臋 Koszalina i po kilkunastu minutach wjecha艂 w las.

- Nareszcie - us艂ysza艂 szept przy uchu, a nieco ni偶ej lekki zgrzyt zamka b艂yskawicznego przy w艂asnych spodniach.

Ta dziewczyna, a to ju偶 skonstatowa艂 troch臋 p贸藕niej, bez w膮tpienia nigdy nie ho艂dowa艂a zasadzie seksualnej dominacji m臋偶czyzn i, zamiast on do niej, ona zabra艂a si臋 do niego. Nieste­ty, wiedza dziewczyny z zakresu motoryzacji przedstawia艂a wiele do 偶yczenia. Ona zwyczajnie nie wiedzia艂a, 偶e tego nie da si臋 zrobi膰 w samochodzie marki fiat 126p. Tote偶 bez s艂owa wyci膮gn膮艂 partnerk臋 z auta, przytrzymuj膮c bielizn臋 w gar艣ci przeszli kilka krok贸w i zapadli w wysokiej trawie.

Pierwsze minuty up艂yn臋艂y kochankom w ca艂kowitej harmo­nii. Dziewczyna reagowa艂a znakomicie, sama te偶 demonstrowa­艂a nieliche umiej臋tno艣ci; noc zapowiada艂a si臋 na jedn膮 z tych, do kt贸rych m臋偶czy藕ni ch臋tnie wracaj膮 we wspomnieniach nawet po siedemdziesi膮tce. Robert czu艂 przyjemno艣膰 z obcowania z t膮 kobiet膮, przyjemno艣膰 wyj膮tkow膮, dlatego te偶, kiedy odwr贸ci艂a g艂ow臋 na bok i unios艂a go na biodrach w powietrze, pomy艣la艂 nie bez satysfakcji, 偶e to jej trzeci orgazm. Zmieni艂 zdanie dopiero wtedy; kiedy z przera偶aj膮cym krzykiem zrzuci艂a go z siebie i porwawszy torebk臋, wyj膮c jak pot臋pieniec, zacz臋艂a ucieka膰. M臋偶czyzna spojrza艂 za biegn膮c膮 kobiet膮, potem na sw贸j narz膮d p艂ciowy, do kt贸rego przylgn臋艂o kilka sosnowych igie艂, na samo­ch贸d i wzruszy艂 ramionami. Przedobrzy艂em, pomy艣la艂. I dopiero wtedy zauwa偶y艂, 偶e po lewej stronie jest jasno. Od ziemi bi艂o w g贸r臋 niebieskawe 艣wiat艂o. Podni贸s艂 wzrok wy偶ej i ju偶 zupe艂nie bez udzia艂u woli rozdziawi艂 usta do wrzasku. Wtedy us艂ysza艂 uspokajaj膮cy g艂os z g贸ry:

- Niech pan nie robi takiej przera偶onej miny. To tylko chara­kteryzacja.


Fred Saberhagen

Skrzyd艂a z cienia

Przek艂ad ZBIGNIEW K. KR脫LICKI Przek艂ad ZBIGNIEW K. KR脫LICKI


Podczas pierwszego i ostatniego zadania bojowego berserker ukaza艂 si臋 Malori'emu pod postaci膮 kap艂ana sekty, kt贸rej Malori by艂 cz艂onkiem z racji urodzenia na planecie Yaty. W podobnej do snu wizji - niczym nie r贸偶ni膮cej si臋 od prawdzi­wej walki - ujrza艂 wysok膮, zakapturzon膮 posta膰 stoj膮c膮 na zde­formowanej ambonie i przeszywaj膮c膮 go z艂owrogim spojrze­niem. Szerokie r臋kawy szaty sp艂ywaj膮ce z uniesionych w g贸r臋 ramion przypomina艂y ptasie skrzyd艂a. Kap艂an opu艣ci艂 r臋ce; 艣wiat艂a Wszech艣wiata za witra偶ami okien przygas艂y i Malori zosta艂 wykl臋ty.

Mimo, 偶e serce 艂omota艂o mu w piersi ze strachu przed kl膮tw膮, Malori zachowa艂 przytomno艣膰 na tyle by pami臋ta膰 o rzeczywi­stej naturze przeciwnika i o tym, 偶e nie jest wobec niego bezsil­ny. Na nogach ze snu szed艂 przez wieczno艣膰 do ambony i demo­nicznego kap艂ana, podczas gdy wok贸艂 p臋ka艂y witra偶e obsypuj膮c go deszczem od艂amk贸w i mdl膮cego l臋ku. Szed艂 kr臋t膮 艣cie偶k膮, omijaj膮c te miejsca g艂adkiej posadzki gdzie kap艂an szybkimi gestami stwarza艂 warcz膮ce, k艂api膮ce, kamienne paszcze pe艂ne z臋b贸w. Malori'emu wydawa艂o si臋, 偶e ma niesko艅czenie du偶o czasu by zdecydowa膰 gdzie postawi膰 stopy. Bro艅 - pomy艣la艂, jak chirurg instruuj膮cy niewidzialnego pomocnika. Tu, w mojej prawej d艂oni.

Od tych, kt贸rzy prze偶yli podobne bitwy s艂ysza艂, 偶e nieludzki przeciwnik pojawia si臋 ka偶demu w innej postaci; 偶e cz艂owiek musi prze偶y膰 w trakcie walki koszmarne chwile. Niekt贸rym berserker pojawia艂 si臋 jako rycz膮ca bestia, innym jako diabe艂, b贸g lub cz艂owiek. Dla jeszcze innych by艂 kwintesencj膮 grozy; czym艣 nieznanym, niewidzialnym. Walka by艂a koszmarnym prze偶yciem, podczas kt贸rego rz膮dzi艂a pod艣wiadomo艣膰, a trze藕we my艣li t艂umi艂 delikatny impuls elektryczny. Oczy i uszy szczelnie zas艂aniano by 艂atwiej wp艂ywa膰 na 艣wiadomo艣膰, usta zatykano, by unikn膮膰 odgryzienia j臋zyka, a nagie cia艂o utrzymy­wa艂y w bezruchu pola si艂owe broni膮ce go przed straszliwymi przeci膮偶eniami, jakie wi膮za艂y si臋 z ka偶dym manewrem jedno­osobowego statku w czasie walki. Z tego koszmarnego snu nie

mo偶na si臋 by艂o obudzi膰; przebudzenie przychodzi艂o dopiero po walce, przychodzi艂o dopiero ze 艣mierci膮, zwyci臋stwem lub roz­艂膮czeniem.

We 艣nie Malori zacisn膮艂 d艂o艅 na ostrym jak brzytwa, pot臋偶­nym tasaku do mi臋sa. Or臋偶 ten by艂 tak ogromny, 偶e wydawa艂 si臋 o wiele za du偶y by go unie艣膰. Sklep mi臋sny wuja na Yaty zosta艂 zniszczony, jak wszystko na tej planecie. Jednak zn贸w mia艂 W r臋ku tasak; zwielokrotniony, idealnie nadaj膮cy si臋 do walki.

Chwyci艂 go mocno obur膮cz i ruszy艂. W miar臋 jak podchodzi艂, ambona stawa艂a si臋 coraz wy偶sza. Wyrze藕biony na niej zamiast anio艂a smok o偶y艂, zion膮c ogniem. Malori odbi艂 p艂omienie tarcz膮, kt贸ra pojawi艂a si臋 znik膮d.

Za resztkami witra偶y 艣wiat艂a Wszech艣wiata prawie ju偶 dogasa­艂y. Stoj膮c u podstawy ambony, Malori zamachn膮艂 si臋 tasakiem, jakby pr贸buj膮c dosi臋gn膮膰 stoj膮cego wysoko kap艂ana. Niespodzie­wanie, w og贸le o tym nie my艣l膮c, zmieni艂 w po艂owie drogi kierunek uderzenia i z trzaskiem spu艣ci艂 ostrze na drewnian膮 ambon臋. Za­trz臋s艂a si臋, ale wytrzyma艂a cios. Kap艂an przekl膮艂 go.

Jednak zanim diab艂y zdo艂a艂y dopa艣膰 Malori'ego, sen straci艂 swoj膮 moc. W u艂amku sekundy rzeczywistego czasu kap艂an sta艂 si臋 wyblak艂膮 zjaw膮, a w chwil臋 p贸藕niej tylko wspomnieniem. Malori, wracaj膮c do przytomno艣ci, unosi艂 si臋 艂agodnie ko艂ysany przez mi臋kkie fale, z zas艂oni臋tymi wci膮偶 oczami i zatkanymi uszami. Zanim pobitewne zm臋czenie i brak bod藕c贸w zewn臋trz­nych zdo艂a艂y go wprawi膰 w stan psychozy, elektrody pod艂膮czo­ne do czaszki, zacz臋艂y karmi膰 m贸zg szpilkami d藕wi臋k贸w. To by艂 najbezpieczniejszy sygna艂 jaki mo偶na przes艂a膰 do umys艂u cz艂o­wieka, kt贸ry m贸g艂 si臋 znajdowa膰 w r贸偶nych stadiach szale艅­stwa. D藕wi臋k przeszed艂 w og艂uszaj膮cy ryk zmieszany z jaskrawob艂臋kitnym 艣wiat艂em, w jaki艣 dziwny spos贸b pozwalaj膮cym okre艣li膰 po艂o偶enie wszystkich cz臋艣ci cia艂a.

Pierwsz膮 my艣l膮 Malori鈥檈go po odzyskaniu przytomno艣ci by­艂o: 鈥濿艂a艣nie walczy艂em z berserkerem i prze偶y艂em". Musia艂 zwyci臋偶y膰 - a przynajmniej wymkn膮膰 si臋 nieprzyjacielowi -inaczej nie obudzi艂by si臋. To naprawd臋 niez艂e osi膮gni臋cie.

Berserkerzy nie przypominali 偶adnego z wrog贸w, z jakimi spotykali si臋 kiedykolwiek potomkowie mieszka艅c贸w Ziemi. Sprytni i inteligentni, nie byli jednak 偶ywymi istotami. Te ma­szyny, w wi臋kszo艣ci statki wojenne, jako pozosta艂o艣膰 jakiej艣 dawno zapomnianej mi臋dzygwiezdnej wojny nosi艂y w swym podstawowym programie rozkaz niszczenia wszelkiego 偶ycia - gdziekolwiek zdo艂aj膮 je odnale藕膰. Yaty by艂a jedn膮 z wielu skolonizowanych przez Ziemian planet, kt贸re zosta艂y zaata­kowane przez berserker贸w - i jedn膮 z najszcz臋艣liwszych, bo uda艂o si臋 ewakuowa膰 prawie wszystkich je j mieszka艅c贸w. G艂臋boko w otch艂ani kosmosu, Malori oraz jego towarzysze wal­czyli w obronie 鈥濰ope" -jednego z ogromnych statk贸w ewaku­acyjnych. 鈥濰ope" by艂a kul膮 kilkukilometrowej 艣rednicy, wy­starczaj膮co du偶膮 by pomie艣ci膰 znaczn膮 cz臋艣膰 populacji planety. Teraz wszystkie jej poziomy zajmowali mieszka艅cy Yaty, po­gr膮偶eni w bezruchu ochronnych p贸l si艂owych. Ci膮g艂e zmiany pola utrzymywa艂y ich organizmy w stanie p贸艂snu.

Podr贸偶 do innego, bezpiecznego sektora Galaktyki mia艂a trwa膰 kilka miesi臋cy, poniewa偶 jej wi臋ksz膮 cz臋艣膰 - w katego­riach czasu 鈥 mia艂o zaj膮膰 trawersowanie wyci膮gni臋tego ramie­nia mg艂awicy Taynarus. Tam gaz i py艂 by艂y o wiele za g臋ste by statek m贸g艂 przeskoczy膰 w nadprzestrze艅 i podr贸偶owa膰 z szyb­ko艣ci膮 wi臋ksz膮 od 艣wiat艂a. Nawet pr臋dko艣ci mo偶liwe do uzyska­nia w normalnej przestrzeni by艂y znacznie ograniczone. Przy tysi膮cu kilometr贸w na sekund臋 zar贸wno statek z ludzk膮 za艂og膮, jak i mechaniczny berserker roztrzaska艂yby si臋 o ob艂oczek gazu daleko rzadszy ni偶 mgie艂ka oddechu.

Taynarus by艂 nie naniesion膮 na mapy pl膮tanin膮 rozproszonej materii, przecinan膮 tunelami stosunkowo pustej przestrzeni. Mi臋dzygwiezdny py艂 zas艂ania艂 wi臋kszo艣膰 tego obszaru przed promieniami pobliskich s艂o艅c. Przez ciemne mielizny, grz臋za­wiska i kana艂y mg艂awicy lecia艂y teraz 鈥濰ope" i eskortuj膮ca j膮 鈥濲udith", 艣cigane przez stado berserker贸w. Niekt贸re z tych 艣mierciono艣nych maszyn by艂y nawet wi臋ksze od 鈥濰ope", lecz te, kt贸re teraz wyruszy艂y w pogo艅 mia艂y o wiele mniejsze rozmiary. W przestrzeni tak g臋stej od materii losy wy艣cigu zale偶a艂y nie tylko od szybko艣ci, ale i od rozmiar贸w; im wi臋kszy przekr贸j statku tym wi臋kszy op贸r i mniejsza pr臋dko艣膰.

Hope", 藕le przystosowana do takich warunk贸w (podczas gor膮czkowej ewakuacji nie by艂o innego wyboru) nie mog艂a li­czy膰 na udan膮 ucieczk臋 przed mniejszymi i zwinniejszymi wro­gami. Dlatego te偶 eskortuj膮ca j膮 鈥濲udith" stara艂a si臋 przez ca艂y czas trzyma膰 pomi臋dzy 鈥濰ope" a stadem prze艣ladowc贸w. 鈥濲u­dith" by艂a statkiem-baz膮 dla gromadki ma艂ych pojazd贸w bojo­wych, wysy艂aj膮c je za ka偶dym razem gdy nieprzyjaciel podszed艂 zbyt blisko i przyjmuj膮c je偶 powrotem na pok艂ad, kiedy niebez­piecze艅stwo zastawa艂o za偶egnane. W chwili rozpocz臋cia ewa­kuacji tych jednoosobowych stateczk贸w by艂o pi臋tna艣cie. Teraz zosta艂o dziewi臋膰.

D藕wi臋kowe zastrzyki aplikowane Malori'emu przez aparatu­r臋 biokontroli przycich艂y i umilk艂y. Jego 艣wiadomo艣膰 ponownie powr贸ci艂a na swoje miejsce. Wiedzia艂, 偶e stopniowe rozlu藕nianie si臋 pola ochronnego 艣wiadczy o rych艂ym powrocie do 艣wiata rzeczywisto艣ci.

Gdy tylko jego my艣liwiec, Czw贸rka, znalaz艂 si臋 w doku 鈥濲u­dith", Malori po艣piesznie od艂膮czy艂 si臋 od komputerowego syste­mu ma艂ego stateczku. Naci膮gn膮艂 lu藕ny kombinezon i wygramo­li艂 si臋 z ciasnego wn臋trza. Chudy i ko艣cisty, ruszy艂 niepewnym krokiem przez hal臋 hangaru, zauwa偶aj膮c po drodze, 偶e trzy czy cztery inne my艣liwce tak偶e ju偶 wr贸ci艂y i stoj膮 na swoich miej­scach. Sztuczna grawitacja dzia艂a艂a bez zarzutu, ale Malori po­tkn膮艂 si臋 i prawie upad艂, pr贸buj膮c szybko zej艣膰 po kr贸tkiej dra­bince do kabiny dowodzenia.

Petrovich, dow贸dca 鈥濲udith" - kr臋py, niewysoki m臋偶czyzna o kamiennej twarzy - najwidoczniej czeka艂 na niego.

- Czy - czy dosta艂em go? - wyj膮ka艂 niecierpliwie Malori, wpadaj膮c do kabiny. Na pok艂adzie 鈥濲udith" niezbyt przestrzega­no regulaminowego zwracania si臋, a Malori i tak by艂 cywilem. To, 偶e w og贸le pozwolono mu wsi膮艣膰 do my艣liwca, stanowi艂o najlepszy dow贸d, 偶e znale藕li si臋 w rozpaczliwej sytuacji.

Zmarszczywszy brwi, komandor odpar艂 bez ogr贸dek:

- Malori, by艂e艣 beznadziejny. Zupe艂nie si臋 do tego nie nada­jesz.

Malori'emu wyda艂o si臋, 偶e 艣wiat nieco poszarza艂. Do tej pory nie zdawa艂 sobie sprawy ile znaczy艂y dla niego ciche marzenia o s艂awie. Zdo艂a艂 z siebie wydoby膰 tylko s艂abe i niewyra藕ne:

- Ale... my艣la艂em, 偶e dobrze mi posz艂o... Pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰 co艣 z bitewnego koszmaru. ' Chyba widzia艂 jaki艣 ko艣ci贸艂...

- Dw贸ch ludzi musia艂o porzuci膰 swoje cele ataku, 偶eby ci臋 ratowa膰. Widzia艂em filmy robione automatycznymi kamerami. Kr膮偶y艂e艣 swoj膮 Czw贸rk膮 wok贸艂 tego berserkera jakby艣 stara艂 si臋 nie zrobi膰 mu 偶adnej krzywdy - powiedzia艂 Petrovich. Spojrza艂 na niego uwa偶nie, wzruszy艂 ramionami i doda艂 troch臋 艂agodniej­szym tonem: - Nie mam zamiaru ci臋 obje偶d偶a膰, przecie偶 nawet nie wiedzia艂e艣 co si臋 dzieje. Po prostu stwierdzam fakty. Dzi臋ki 艂asce prawdopodobie艅stwa 鈥濰ope" znajduje si臋 dwadzie艣cia parsek贸w przed nami, ukryta g艂臋boko w chmurze formaldehydu. Gdyby nie ta os艂ona, dostaliby j膮 tym razem

- Ale... - Malori chcia艂 co艣 powiedzie膰, lecz dow贸dca po prostu poszed艂 sobie.

Nadlatywa艂y kolejne pojazdy. Szcz臋ka艂y wsporniki, z cichym sykiem otwiera艂y si臋 luki; Petrovich mia艂 o wiele wa偶niejsze sprawy na g艂owie ni偶 ja艂owe dyskusje. Malori przez d艂u偶sz膮 chwil臋 sta艂 bez ruchu, czuj膮c si臋 oklapni臋ty, pobity i przygn臋bio­ny. Mimowolnie obrzuci艂 Czw贸rk臋 t臋sknym spojrzeniem. Cy­lindryczny pojazd o 艣rednicy niewiele wi臋kszej od d艂ugo艣ci cia艂a m臋偶czyzny spoczywa艂 w swojej metalowej ko艂ysce, oto­czony przez uwijaj膮cych si臋 technik贸w. Kr贸tka lufa dzia艂ka laserowego, wci膮偶 rozgrzana od ognia, dymi艂a lekko w g臋stej atmosferze. Oto jego tasak do mi臋sa.

呕aden cz艂owiek nie m贸g艂 kierowa膰 statkiem czy jak膮kolwiek broni膮 z kompetencj膮 dor贸wnuj膮c膮 dobrej maszynie. 艢limaczo powolne reakcje nerwowe i procesy my艣lowe dyskwalifikowa艂y ludzi jako bezpo艣rednich operator贸w statk贸w walcz膮cych z berserkerami. Jednak pod艣wiadomo艣膰 ludzka nie by艂a tak ograni­czona. Pewne jej procesy nie dawa艂y si臋 powi膮za膰 z 偶adn膮 aktywno艣ci膮 synaptyczn膮 m贸zgu i niekt贸rzy teoretycy utrzymy­wali, 偶e musz膮 one zachodzi膰 poza czasem. Pogl膮d ten wprawia艂 w sza艂 ka偶dego fizyka - ale je艣li chodzi o kosmiczne starcia, to hipoteza robocza okaza艂a si臋 ca艂kiem u偶yteczna.

Bojowe komputery berserker贸w po艂膮czone ze skomplikowa­nymi urz膮dzeniami randomizuj膮cymi zapewnia艂y im iskr臋 ge­niuszu i przewag臋 nad przeciwnikiem, kt贸ry chcia艂by opiera膰 swoj膮 taktyk臋 na statystycznym wyborze szansy powodzenia. Ludzie tak偶e u偶ywali komputer贸w do kierowania swoimi statka­mi, lecz teraz osi膮gn臋li przewag臋 nad najlepszymi randomizerami, raz jeszcze pos艂u偶yli si臋 swoimi m贸zgami, kt贸rych pewne obszary by艂y najwidoczniej wolne od wszelkiego po艣piechu, pracuj膮c poza czasem, z szybko艣ci膮, przy kt贸re kwanty 艣wiat艂a wydawa艂y si臋 nieruchomymi bry艂ami lodu.

Oczywi艣cie, istnia艂y pewne ograniczenia. Niekt贸rzy ludzie (jak si臋 teraz okaza艂o, Malori te偶 si臋 do nich zalicza艂) po prostu nie nadawali si臋 na pilot贸w; ich pod艣wiadomo艣膰 wyra藕nie nie by艂a zainteresowana tak przyziemnymi sprawami jak 偶ycie czy 艣mier膰. A i dla odpowiednich umys艂贸w pod艣wiadome dzia艂ania stanowi艂y wielkie obci膮偶enie psychiczne. Pod艂膮czenie do zew­n臋trznego komputera zawsze wprawia艂o ludzi w dziwny stan. Raz po raz wracaj膮cych z walki pilot贸w wyci膮gano z kabin ich statk贸w w stanie katatonii lub histerycznego podniecenia. Mo偶­na im by艂o przywr贸ci膰 zdrowe zmys艂y, ale nie nadawali si臋 ju偶 potem do walki. Spos贸b ten by艂 tak膮 nowo艣ci, 偶e o jego niedo­godno艣ciach przekonywano si臋 dopiero na pok艂adzie 鈥濲udith". Szybko zabrak艂o wyszkolonych pilot贸w, rezerwy sko艅czy艂y si臋 tak偶e. W艂a艣nie dlatego wys艂ano lana Malori'ego, historyka. U偶ywaj膮c nawet takich niewytrenowanych umys艂贸w zawsze zy­skiwa艂o si臋 troch臋 czasu.

Z pok艂adu operacyjnego Malori przeszed艂 do swojej ma艂ej, jednoosobowej kabiny. Nie jad艂 ju偶 od d艂u偶szego czasu, ale nie by艂 g艂odny. Przebra艂 si臋 i usiad艂szy w fotelu popatrzy艂 na swoj膮 koj臋, swoje ksi膮偶ki, ta艣my i skrzypce - ale nie pr贸bowa艂 si臋 przespa膰 ani zaj膮膰 czym艣 konkretnym. Oczekiwa艂, 偶e Petrovich wezwie go niebawem. Bowiem Petrovich nie mia艂 si臋 ju偶 do kogo zwr贸ci膰.

Prawie u艣miechn膮艂 si臋, gdy g艂os z komunikatora wezwa艂 go na spotkanie z komandorem i pozosta艂ymi oficerami. Malori potwierdzi艂 odbi贸r wezwania i wyszed艂, zabieraj膮c ze sob膮 opra­wiony w imitacj臋 sk贸ry pojemnik wielko艣ci walizeczki, ale o nieco innym kszta艂cie. Wybra艂 go spo艣r贸d kilkuset podobnych pojemnik贸w znajduj膮cych si臋 w pomieszczeniu przylegaj膮cym do jego kabiny. Napis na etykietce g艂osi艂: Crazy Horse.

Petrovich podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na Malori'ego wchodz膮­cego do ma艂ej salki operacyjnej, gdzie gromada oficer贸w zgro­madzi艂a si臋 ju偶 wok贸艂 sto艂u. Zauwa偶y艂 pojemnik i skin膮艂 g艂ow膮.

- Wygl膮da na to, 偶e nie mamy innego wyj艣cia, historyku. Brakuje nam ludzi; b臋dziemy musieli u偶y膰 twoich pseudopostaci. Na szcz臋艣cie mamy niezb臋dne urz膮dzenia, instalowane na wszystkich bojowych jednostkach.

- My艣l臋, 偶e szans臋 powodzenia s膮 niez艂e - powiedzia艂 spo­kojnie Malori, zajmuj膮c przeznaczone dla niego wolne miejsce i stawiaj膮c pojemnik na 艣rodku sto艂u. - Oczywi艣cie, to nie s膮 prawdziwe pod艣wiadomo艣ci; ale -jak uzgodnili艣my to w trakcie poprzednich dyskusji - dostarcz膮 nam lepszych mo偶liwo艣ci randomizowania ni偶 mogliby艣my uzyska膰 innymi sposobami. Ka偶­dy z nich ma unikaln膮, mimo, 偶e sztuczn膮, osobowo艣膰.

Jeden z oficer贸w zabra艂 g艂os.

- Wi臋kszo艣膰 z nas nie by艂a obecna podczas wspomnianych wcze艣niejszych dyskusji. Czy m贸g艂by nas pan troch臋 o艣wieci膰?

- Oczywi艣cie - powiedzia艂 Malori i odchrz膮kn膮艂. - Te osoby, jak je nazywany, s膮 u偶ywane w komputerowych symulacjach problem贸w historycznych. Uda艂o mi si臋 zabra膰 ze sob膮 z Yaty kilkaset takich osobowo艣ci. Wielu z nich to wojskowi.

Po艂o偶y艂 d艂o艅 na le偶膮cym przed nim pojemniku.

- To jest zrekonstruowana osobowo艣膰 jednego z najlepszych dow贸dc贸w kawalerii na staro偶ytnej Ziemi. Nie nale偶y do grupy, kt贸r膮 wybrali艣my jako testow膮; przynios艂em go tylko by poka­za膰 jak taki model wygl膮da, gdyby to pan贸w interesowa艂o. Ka偶­da taka kaseta zawiera oko艂o cztery miliony standardowych stron maszynopisu.

Inny oficer podni贸s艂 r臋k臋.

- A w jaki spos贸b uda艂o si臋 dok艂adnie odtworzy膰 osobowo艣膰 kogo艣, kto musia艂 umrze膰 na d艂ugo przedtem nim wymy艣lono jakiekolwiek metody bezpo艣redniego zapisu?

- Rzecz jasna, nie mo偶emy mie膰 stuprocentowej pewno艣ci. Opieramy si臋 tylko na przekazach historycznych i na tym co zdo艂a­my wydedukowa膰 z komputerowych symulacji minionych epok. To s膮 tylko modele. Jednak w walce powinny si臋 zachowywa膰 tak samo jak w trakcie dawnych bitew, w kt贸rych uczestniczyli ci ludzie. Ich dzia艂ania powinny si臋 charakteryzowa膰 agresywno艣ci膮, zdecydowaniem.

Niespodziewany huk eksplozji poderwa艂 wszystkich zgroma­dzonych na r贸wne nogi. Petrovich, kt贸ry zareagowa艂 najszyb­ciej, zd膮偶y艂 tylko wyskoczy膰 z fotela gdy drugi, o wiele silniej­szy wybuch wstrz膮sn膮艂 statkiem. Malori by艂 ju偶 prawie przy drzwiach, biegn膮c na przydzielone mu stanowisko, kiedy zatrzy­ma艂a go trzecia eksplozja. Wydawa艂o si臋, 偶e to koniec Galakty­ki; wok贸艂 fruwa艂y szcz膮tki mebli i wali艂y si臋 grodzie. Malorie鈥檓u przemkn臋艂a przez g艂ow臋 ostatnia jasna my艣l o niespra­wiedliwo艣ci losu zsy艂aj膮cego teraz 艣mier膰; a potem na jaki艣 czas w og贸le przesta艂 my艣le膰.

Powr贸t do przytomno艣ci by艂 d艂ugim i nieprzyjemnym proce­sem. Malori zrozumia艂, 偶e 鈥濲udith" nie zosta艂a ca艂kowicie znisz­czona bo wci膮偶 jeszcze oddycha艂, a sztuczne ci膮偶enie trzyma艂o go rozci膮gni臋tego na pod艂odze. Mo偶e by艂oby przyjemniej, gdy­by grawitacja wysiad艂a, bo jego cia艂o zamieni艂o si臋 w jeden wielki k艂臋bek pulsuj膮cego, promieniuj膮cego dzie艣 pod czaszk膮 b贸lu. Nie chcia艂 umiejscawia膰 dok艂adniej jego 藕r贸d艂a. Sama my艣l o dotykaniu w艂asnej g艂owy by艂a bolesna.

W ko艅cu potrzeba wyja艣nienia sytuacji przemog艂a obaw臋. Malori podni贸s艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 j膮 obmacywa膰. Tu偶 nad czo艂em mia艂 wielki guz, a na twarzy zaschni臋t膮 krew z niewielkich skalecze艅. Musia艂 do艣膰 d艂ugo le偶e膰 bez przytomno艣ci.

Sala narad by艂a zupe艂nie zniszczona, strzaskana i zasypana szcz膮tkami mebli, w艣r贸d kt贸rych dostrzeg艂 najpierw jedno skurczone cia艂o, potem drugie i nast臋pne. Czy偶by tylko on ocala艂? Jedna ze 艣cian by艂a rozdarta na ca艂ej d艂ugo艣ci, a st贸艂, za kt贸rym przedtem siedzia艂, przesta艂 istnie膰. Lecz c贸偶 to za du偶a, nieznanego typu maszyna sta艂a na drugim ko艅cu poko­ju? Wi臋ksza od szafy na akta i o bardzo skomplikowanej budowie. Szczeg贸lnie dziwnie wygl膮da艂y jej nogi; jakby mo­g艂y si臋 porusza膰...

Malori zamar艂 ze zgrozy, poniewa偶 maszyna naprawd臋 si臋 poruszy艂a, obracaj膮c na niego ca艂y zesp贸艂 wie偶yczek i soczewek. Poj膮艂, 偶e widzi i jest widziany przez berserkera. By艂a to jedna z mniejszych maszyn, u偶ywanych do zdobywania ludzkich stat­k贸w i kierowania nimi.

- Chod藕 tu - powiedzia艂a maszyny. M贸wi艂a 艣miesznym, skrzekliwym g艂osem; ta parodia ludzkiej mowy powsta艂a najwidoczniej w wyniku elektronicznej kompilacji zarejestrowanych na ta艣mach g艂os贸w je艅c贸w. - Nieprzydatny obudzi艂 si臋.

Wystraszony Malori pomy艣la艂, 偶e s艂owa s膮 skierowane do niego, ale nie m贸g艂 si臋 ruszy膰. Nagle, przez dziur臋 w rozszarpa­nej grodzi wszed艂 cz艂owiek, kt贸rego Malori nigdy przedtem nie widzia艂 na statku. Obszarpany i brudny m臋偶czyzna mia艂 na sobie zat艂uszczony kombinezon, kt贸ry niegdy艣 m贸g艂 by膰 jakim艣 mun­durem.

- Widz臋, panie - powiedzia艂 do maszyny. M贸wi艂 stand­ardowym j臋zykiem mi臋dzygwiezdnym, a ochryp艂y g艂os zdradza艂 艣lady kulturalnego akcentu. Zrobi艂 krok w kierunku Maloriego. - Ty tam, rozumiesz co m贸wi臋?

Malori mrukn膮艂 co艣 niewyra藕nie, spr贸bowa艂 kiwn膮膰 g艂ow膮, wreszcie powoli podci膮gn膮艂 cia艂o do pozycji p贸艂siedz膮cej.

- Jest tylko pytanie - m贸wi艂 m臋偶czyzna, podchodz膮c bli偶ej -jak chcesz, 偶eby to si臋 odby艂o; szybko czy powoli? Kiedy przyj­dzie tw贸j koniec - o tym m贸wi臋. Ja ju偶 dawno zdecydowa艂em, 偶e wol臋 sko艅czy膰 szybko, lekko i nie tak zaraz. I 偶e chcia艂bym si臋 przedtem jeszcze troch臋 zabawi膰.

Mimo w艣ciek艂ego b贸lu pod czaszk膮 Malori odzyska艂 ju偶 zdolno艣膰 rozumowania i zaczyna艂 pojmowa膰 sytuacj臋. Istnia艂o kr贸tkie s艂owo na okre艣lenie takich osobnik贸w jak ten tutaj, kt贸rzy mniej lub bardziej ch臋tnie wys艂ugiwali si臋 berserkerom. S艂owo u偶ywane przez same maszyny. Jednak w tym momencie Malori nie mia艂 zamiaru wypowiada膰 go g艂o艣no.

-Wol臋 szybko i lekko - zdo艂a艂 wykrztusi膰, mru偶膮c oczy z b贸lu i masuj膮c zdr臋twia艂y kark.

M臋偶czyzna przez chwil臋 przygl膮da艂 mu si臋 w milczeniu.

- W porz膮dku - powiedzia艂 wreszcie. Zwracaj膮c si臋 do ma­szyny doda艂 zupe艂nie innym, pokornym tonem: - Mog臋 z 艂atwo­艣ci膮 poradzi膰 sobie z tym nieprzydatnym, panie. Je偶eli zostawisz nas teraz samych, nie sprawi ci 偶adnych k艂opot贸w.

Maszyna skierowa艂a jeden z obiektyw贸w na Swojego s艂ug臋.

- Pami臋taj - odezwa艂a si臋 - 偶e trzeba przygotowa膰 jednostki pomocnicze. Czas ucieka. Niepowodzenie zostanie ukarane nie­przyjemnym bod藕cem.

- B臋d臋 o tym pami臋ta艂, panie - rzek艂 z 偶arliw膮 pokor膮 m臋偶czy­zna.

Maszyna spogl膮da艂a przez moment na obu ludzi, po czym oddali艂a si臋, krocz膮c z nieoczekiwan膮 gracj膮 na metalowych nogach. Malori us艂ysza艂 znajomy odg艂os zamykaj膮cej si臋 艣luzy.

- Jeste艣my teraz sami - powiedzia艂 m臋偶czyzna, patrz膮c na niego z g贸ry. - Mo偶esz nazywa膰 mnie Greenleaf. Je艣li chcesz si臋 ze mn膮 bi膰, to zr贸bmy to od razu.

By艂 niewiele wy偶szy od Malori'ego, ale mocno zbudowany i mimo swego obszarpanego wygl膮du robi艂 wra偶enie twardego i niebezpiecznego przeciwnika.

- Dobrze, m膮drze robisz. Wiesz co, szcz臋艣ciarz i ciebie, chocia偶 jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Berserkerzy nie s膮 tacy jak inni rz膮dz膮cy cz艂owiekiem -jak rz膮dy, partie, korpo­racje i idee - nie wyciskaj膮 z niego wszystkich si艂 by potem zostawi膰 go na pastw臋 losu. Nie, kiedy maszyny ju偶 ci臋 wykorzystaj膮, to ko艅cz膮 z tob膮 szybko i bezbole艣nie -je艣li dobrze im s艂u偶y艂e艣. Wiem. Widzia艂em jak to robi艂y z innymi. Czemu nie mia艂yby tego robi膰? One chc膮 tylko naszej zag艂ady, a nie cier­pienia.

Malori nic nie powiedzia艂. My艣la艂 o tym, 偶e nied艂ugo zdo艂a si臋 podnie艣膰.

Greenleaf (to nazwisko tak do niego nie pasowa艂o , 偶e zapewne musia艂o by膰 prawdziwe) manipulowa艂 przy ma­艂ym aparaciku, kt贸ry wyj膮艂 z kieszeni i trzyma艂 na p贸艂 ukryty w swojej wielkiej d艂oni...

Zapyta艂:

- Ile statk贸w eskorty, takich jak ten, idzie w os艂onie 鈥濰ope"?

- Nie wiem - sk艂ama艂 Malori. Nie by艂o 偶adnego innego statku pr贸cz 鈥濲udith".

- Jak si臋 nazywasz? - pytaj膮cy wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w instru­ment.

- 艂an Malori.

Greenleaf kiwn膮艂 g艂ow膮 i bez 艣ladu jakiejkolwiek emocji na twarzy zrobi艂 dwa kroki naprz贸d i kopn膮艂 MalorFego w brzuch, brutalnie i precyzyjnie.

- To za pr贸b臋 oszukania mnie, lanie Malori - us艂ysza艂 jego g艂os dobiegaj膮cy gdzie艣 z daleka. - Musisz zrozumie膰, 偶e mog臋 nieomylnie stwierdzi膰 kiedy m贸wisz prawd臋, a kiedy nie. No wi臋c, ile jest statk贸w eskorty?

Malori w ko艅cu zdo艂a艂 si臋 podnie艣膰, z艂apa膰 oddech i wykrztu­si膰:

- Tylko ten jeden.

Oboj臋tnie czy Greenleaf rzeczywi艣cie mia艂 detektor k艂am­stwa, czy tylko udawa艂 偶e ma, zadaj膮c pytania, na kt贸re z g贸ry zna艂 odpowied藕, Malori postanowi艂 m贸wi膰 od tej pory sam膮 prawd臋 - o ile to b臋dzie mo偶liwe. Jeszcze par臋 takich kopnia­k贸w, a b臋dzie zupe艂nie do niczego i berserker zabije go. Stwier­dzi艂, 偶e nie jest jeszcze got贸w rozsta膰 si臋 z tym 艣wiatem. Greenleaf (ang.) - zielony li艣膰

- Jakie stanowisko zajmowa艂e艣 na statku, Malori?

- Jestem cywilem.- Zaw贸d?

- Historyk.

- To jak si臋 tu znalaz艂e艣?

Malori chcia艂 si臋 podnie艣膰 na nogi, lecz zaraz zdecydowa艂, 偶e op贸r nic tu nie da i opad艂 z powrotem na pod艂og臋. Wiedzia艂, 偶e je艣li zacznie zastanawia膰 si臋 nad swoim po艂o偶eniem, to obrzyd­liwy strach uniemo偶liwi mu trze藕we my艣lenie.

- By艂 taki projekt... Widzisz, zabra艂em ze sob膮 z Yaty sporo tak zwanych modeli historycznych, czyli kaset z zaprogramowa­nymi dzia艂aniami, kt贸rych u偶ywa si臋 do bada艅 przesz艂o艣ci.

- Zdaje mi si臋, 偶e s艂ysza艂em o takich rzeczach. Co to za projekt?

- Zamierza艂em u偶y膰 osobowo艣ci postaci historycznych jako randomizer贸w dla bojowych komputer贸w my艣liwc贸w.

- Aha - Greenleaf rozsiad艂 si臋 wygodnie, przybieraj膮c godn膮 min臋 mimo swych brudnych 艂achman贸w. - I jak si臋 sprawuj膮 w walce? Lepiej ni偶 pod艣wiadomo艣膰 偶ywych pilot贸w? Widzisz, maszyny wiedz膮 nawet o tym.

-Nie mieli艣my okazji by to sprawdzi膰. Czy wszyscy pozosta­li cz艂onkowie za艂ogi nie 偶yj膮? Greenleaf oboj臋tnie skin膮艂 g艂ow膮.

- Posz艂o wyj膮tkowo 艂atwo. Chyba zawiod艂y wasze urz膮dze­nia obronne. Ciesz臋 si臋, 偶e znalaz艂em tu cho膰 jednego 偶ywego cz艂owieka - w dodatku skorego do wsp贸艂pracy.

Spojrza艂 na kosztowny chronometr przymocowany do brud­nego nadgarstka.

- Wsta艅 lanie Malori. Mamy prac臋 do wykonania. Malori wsta艂 i poszed艂 za nim na pok艂ad operacyjny.

- Maszyny i ja rozejrzeli艣my si臋 tutaj troch臋, kiedy le偶a艂e艣 nieprzytomny, Malori. Dziewi臋膰 ma艂ych my艣liwc贸w to za dobra bro艅 by j膮 marnowa膰. Maszyny s膮 pewne, 偶e pochwyc膮 鈥濰ope", ale obawiaj膮 si臋 troch臋 jej urz膮dze艅 obronnych - prawdopodob­nie o wiele silniejszych ni偶 na tym pudle. Berserkerzy ponie艣li ju偶 znaczne straty podczas tego po艣cigu, tak wi臋c zamierzaj膮 u偶y膰 tych dziewi臋ciu stateczk贸w jako oddzia艂u pomocniczego... Niew膮tpliwie znasz troch臋 histori臋 wojskowo艣ci?

- Troch臋.

Ta odpowied藕 by艂a pewnym niedom贸wieniem, ale zosta艂a uznana za prawdziw膮. Wykrywacz k艂amstwa - o ile istnia艂 -zosta艂 schowany do kieszeni. Jednak Malori nie zamierza艂 ryzy­kowa膰 bardziej ni偶 potrzeba.

- A wi臋c pewnie wiesz w jaki spos贸b niekt贸rzy genera艂owie starej Ziemi u偶ywali oddzia艂贸w pomocniczych? Wysy艂ali je przed g艂贸wnymi si艂ami swoich wojsk, tak by nie mog艂y uciec i jako pierwsze star艂y si臋 z wrogiem.

Wchodz膮c na pok艂ad operacyjny, Malori nie dostrzeg艂 znacz­nych zniszcze艅. Dziewi臋膰 ma艂ych stateczk贸w oczekiwa艂o w swych metalowych ko艂yskach, z uzupe艂nionymi zapasami pali­wa i broni. Zadbano o to natychmiast po powrocie z ostatniego zadania.

- Malori, obejrza艂em ju偶 sobie te my艣liwce i doszed艂em do wniosku, 偶e w 偶aden spos贸b nie mo偶na nimi zdalnie sterowa膰.

- To prawda. Musz膮 wsp贸艂pracowa膰 z umys艂em cz艂owieka lub urz膮dzeniem randomizuj膮cym.

- Ty i ja mamy je wys艂a膰 do walki jako oddzia艂 pomocniczy, lanie Malori - Greenleaf zn贸w spojrza艂 na zegarek. - Zosta艂a nam godzina na wymy艣lenie sposobu jak to zrobi膰 i tylko kilka godzin na sko艅czenie pracy. Im szybciej tym lepiej. Je偶eli si臋 nie po艣pieszymy, zap艂acimy za to - wydawa艂 si臋 bawi膰 t膮 my艣l膮 Greenleaf. - Jak s膮dzisz, co powinni艣my zrobi膰?

Malori zamkn膮艂 usta; ju偶 chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale rozmy艣li艂 si臋. Greenleaf rzek艂:

- Zainstalowanie na stateczkach jakich艣 osobowo艣ci nale偶膮cych do wojskowych oczywi艣cie nie wchodzi w rachub臋, bo mog艂oby si臋 im nie spodoba膰, 偶e gna si臋 ich do walki jak mi臋so armatnie. Zak艂adam, 偶e wi臋kszo艣膰 z nich to urodzeni przyw贸dcy. Jednak masz chyba jakie艣 inne, bardziej uleg艂e postacie?

Malori, ci臋偶ko oparty o pusty fotel oficera operacyjnego, zmusi艂 si臋 do ostro偶nego wywa偶enia odpowiedzi.

- Tak si臋 sk艂ada, 偶e mam tu kilka os贸b, kt贸re darz臋 szczeg贸l­nym zainteresowaniem. Chod藕.

Wraz z krocz膮cym tu偶 za nim Greenleafem, Malori poszed艂 do swojej ma艂ej, kawalerskiej kabiny. Wyda艂o mu si臋 niezwyk­艂e, 偶e nic si臋 w niej nie zmieni艂o. Na koi le偶a艂y jego skrzypce, a na stole ta艣my i kilka ksi膮偶ek. A tam, w swoich sk贸ropodob­nych pojemnikach sta艂y osobowo艣ci, kt贸re najbardziej lubi艂 ba­da膰. Podni贸s艂 kaset臋 le偶膮c膮 na samej g贸rze.

- Ten cz艂owiek by艂 skrzypkiem; ja te偶 tak lubi臋 o sobie my艣le膰. Jego nazwisko nic ci nie powie.

- Nigdy nie zajmowa艂em si臋 muzykologi膮. Jednak powiedz mi o nim co艣 wi臋cej.

- Mieszka艂 na Ziemi, w dwudziestym wieku. O ile wiem, by艂 bardzo wierz膮cy. Je艣li mi nie ufasz, to mo偶emy go pod艂膮czy膰 i zapyta膰 co my艣li o wojnie.

- Zr贸bmy tak.

Kiedy Malori pokaza艂 mu w艂a艣ciwe gniazdko w konsoli kom­putera, Greenleaf sam wepchn膮艂 wtyk.

- Jak si臋 z nim kontaktowa膰?

- Powiedz co艣.

Greenleaf przem贸wi艂 ostro do oprawionego w sztuczn膮 sk贸r臋 pojemnika.

- Nazwisko?

-Albert Bali.

G艂os, jaki wydoby艂 si臋 z g艂o艣nika konsoli, bardziej przypomi­na艂 ludzki g艂os ni偶 skrzeczenie berserkera.

- Co by膰 powiedzia艂, gdybym kaza艂 ci z kim艣 walczy膰, Albercie?

- Kiepski pomys艂.

- Zagrasz nam na skrzypcach?

- Z przyjemno艣ci膮.

Jednak z g艂o艣nika nie pop艂yn臋艂y 偶adne d藕wi臋ki.

- Potrzeba jeszcze paru po艂膮cze艅, je偶eli naprawd臋 chcesz pos艂ucha膰 muzyki - wtr膮ci艂 si臋 Malori.

- Nie s膮dz臋, 偶eby to by艂o potrzebne - Greenleaf wyci膮gn膮艂 wtyczk臋 z gniazdka i zacz膮艂 przegl膮da膰 pozosta艂e kasety, marszcz膮c brwi przy odczytywaniu nieznanych nazwisk. By艂o ich dwana艣cie czy pi臋tna艣cie. - Co to za jedni?

- Wsp贸艂cze艣ni Alberta Balia. Tej samej profesji.

Malori pozwoli艂 sobie opa艣膰 na koj臋 i odpocz膮膰 nieco. Nie­wiele brakowa艂o, by zemdla艂. Po chwili podni贸s艂 si臋 i stan膮艂 obok Greenleafa, przy stercie pojemnik贸w z osobowo艣ciami.

- To model Edwarda Mannocka, kt贸ry by艂 艣lepy na jedno oko i nie spe艂nia艂 warunk贸w zdrowotnych stawianych w tym czasie przed kandydatami do s艂u偶by wojskowej.

Wskaza艂 inny pojemnik.

- Ten cz艂owiek, o ile pami臋tam, s艂u偶y艂 kr贸tko w kawalerii, ale wci膮偶 spada艂 z konia i przeniesiono go do intendentury. A ten by艂 cherlawym gru藕likiem i umar艂 nie sko艅czywszy dwudziestu trzech standardowych lat 偶ycia.

Greenleaf poniecha艂 przegl膮dania kaset i jeszcze raz zmierzy艂 Malori'ego spojrzeniem. Malori poczu艂, jak obola艂e mi臋艣nie brzucha napinaj膮 mu si臋 w przewidywaniu ciosu. Czu艂, 偶e nie zniesie drugiego tak silnego uderzenia...

- Dobrze - Greenleaf zmarszczy艂 brwi i zn贸w spojrza艂 na sw贸j chronometr. Potem podni贸s艂 wzrok i u艣miechn膮艂 si臋 lekko. Dziwne, ale u艣miechni臋ty wygl膮da艂 na piekielnie sympatyczne­go faceta. - Dobrze! Muzycy, jak s膮dz臋, s膮 antytez膮 wojskowo­艣ci. Je偶eli maszyny to zaaprobuj膮, zainstalujemy ich i wy艣lemy my艣liwce. lanie Malori, dostaniesz podwy偶k臋.

Jego mi艂y u艣miech poszerzy艂 si臋.

- Chyba w艂a艣nie kupili艣my sobie nast臋pny standardowy rok 偶ycia; je偶eli rzecz si臋 uda - a my艣l臋, 偶e powinna.

Kilka minut p贸藕niej, gdy maszyna wesz艂a na pok艂ad, zgi臋ty w ' uni偶onym uk艂onie Greenleaf wyja艣ni艂 jej ca艂y plan, podczas gdy Malori sta艂 z ty艂u poblad艂y z przera偶enia.

- Dzia艂ajcie wi臋c - zaaprobowa艂a maszyna. - Je偶eli nie, to statek nieprzydatnych mo偶e znale藕膰 schronienie w zbieraj膮cej si臋 przed nami burzy.

Po czym berserker oddali艂 si臋 spiesznie. Zapewne jego statek wymaga艂 niezb臋dnych napraw i konserwacji.

M臋偶czyznom praca sz艂a bardzo sprawnie. Trzeba by艂o tyl­ko otworzy膰 kabin臋 my艣liwca, w艂o偶y膰 wyj臋t膮 z pojemnika kaset臋 z osobowo艣ci膮 do zainstalowanego tam adaptera, po艂膮­czy膰 ze sob膮 par臋 kabli i uchwyt贸w, a nast臋pnie zn贸w za­mkn膮膰 luk. Poniewa偶 szybko艣膰 odgrywa艂a w ca艂ym planie niebagateln膮 rol臋, sprawdzanie ograniczono do zadania ka偶­dej osobowo艣ci kilku kr贸tkich pyta艅 i wys艂uchania r贸wnie kr贸tkich odpowiedzi. Przewa偶nie dotyczy艂y one banalnych spraw jak jedzenie czy picie. Wydawa艂o si臋, 偶e wszystko idzie doskonale, lecz Greenleaf mia艂 jeszcze obawy.

- Mam nadziej臋, 偶e ci wra偶liwi d偶entelmeni znios膮 jako艣 szok, kiedy zrozumiej膮 sytuacj臋. Chyba dadz膮 sobie rad臋, co? Maszyny nie spodziewaj膮 si臋 po nich cud贸w m臋stwa, ale nie chcemy te偶 by wpadli w katatoni臋.

Bliski zemdlenia Malori szerpa艂 pokryw臋 luku 脫semki i pra­wie upad艂 gdy otworzy艂a si臋 niespodziewanie.

- S膮dz臋, 偶e zrozumiej膮 swoje po艂o偶enie w ci膮gu paru sekund po starcie. Przynajmniej w og贸lnym zarysie. Chyba nie domy艣la si臋, 偶e otacza ich kosmiczna pustka. Ty chyba by艂e艣 wojsko­wym. Na pewno wiesz co robi膰 z krn膮brnymi podw艂adnymi -zajmiesz si臋 tym, je偶eli nie zechc膮 podj膮膰 walki.

Kiedy pod艂膮czyli osobowo艣膰 do stateczku numer osiem i zadali mu jakie艣 pytanie, us艂yszeli w odpowiedzi:

- 呕ycz臋 sobie, aby moj膮 maszyn臋 pomalowano na czerwono.

- Natychmiast, prosz臋 pana - odpar艂 szybko Malori, zamyka­j膮c pokryw臋 luku i ruszaj膮c do Dziewi膮tki.

- Co on m贸wi艂? - zmarszczy艂 brwi Greenleaf, ale w tej samej chwili popatrzy艂 na sw贸j chronometr i pod膮偶y艂 za Malorim.

- Wydaje mi si臋, 偶e mistrz podejrzewa i偶 zostanie umiesz­czony w jakim艣 poje藕dzie. A je偶eli chodzi o to, dlaczego chce by by艂 pomalowany na czerwono... - sapa艂 Malori, mocuj膮c si臋 z lukiem Dziewi膮tki, i reszta odpowiedzi uto­n臋艂a w niewyra藕nym mruczeniu.

W ko艅cu wszystkie my艣liwce by艂y gotowe. Greenleaf zamar艂 z palcem na przycisku startowym. Po raz ostatni przewierci艂 wzrokiem Malori'ego.

- Odwalili艣my dobr膮 robot臋, zwa偶ywszy na tak kr贸tki czas. Je偶eli ten pomys艂 sprawdzi si臋 cho膰 cz臋艣ciowo, otrzymamy na­grod臋.

M贸wi艂 z namaszczeniem, przyciszonym g艂osem.

- Lepiej, 偶eby si臋 sprawdzi艂 - doda艂. - Czy widzia艂e艣 kiedy艣 cz艂owieka 偶ywcem obdzieranego ze sk贸ry?

Malori trzyma艂 si臋 stalowej podpory, 偶eby nie upa艣膰. Us艂ysza艂 cichy szmer 艣luz powietrznych. Dziewi臋膰 my艣liwc贸w odle­cia艂o w przestrze艅 i w tej samej chwili nad konsol膮 oficera operacyjnego ukaza艂 si臋 holograficzny obraz sytuacji. W jego centrum znajdowa艂a si臋 鈥濲udith", przedstawiona jako du偶a zie­lona kula z dziewi臋cioma mniejszymi, kr膮偶膮cymi wolno i nie­pewnie w pobli偶u. Nieco dalej r贸wny szyk czerwonych punkt贸w reprezentowa艂 resztki stada berserker贸w, kt贸re tak d艂ugo i nie­strudzenie 艣ciga艂o 鈥濰ope" i jej eskort臋. Berserker贸w by艂o co najmniej pi臋tnastu, zauwa偶y艂 w duchu Malori.

- Sztuka polega na tym - powiedzia艂 jakby do siebie Green-leaf - 偶eby bardziej obawiali si臋 swojego dow贸dcy ni偶 nieprzy­jaciela.

Wcisn膮艂 kilka klawiszy by przes艂a膰 sw贸j g艂os do my艣liwc贸w.

- Uwaga jednostki od Jeden do Dziewi臋膰! - warkn膮艂. -Jeste艣cie w zasi臋gu ra偶enia znacznie silniejszej od was jednostki i ka偶da pr贸ba niepos艂usze艅stwa lub ucieczki b臋dzie karana.

Takie pranie m贸zg贸w trwa艂o przez kilka minut, podczas kt贸­rych Malori zauwa偶y艂 zmiany w obrazie holograficznym, 艣wiad­cz膮ce o zbli偶aniu si臋 burzy zapowiadanej przez berserkera. G臋­sta chmura atomowych cz膮stek kierowa艂a si臋 w ten sektor prze­strzeni, przecinaj膮c drog臋 鈥濲udith" i ma艂ej flocie czerwonych i zielonych punkt贸w. 鈥濰ope", niewidoczna ze wzgl臋du na skal臋 odwzorowania, mia艂a teraz szans臋 ucieczki - o ile berserkerzy nie dopadn膮 jej szybko.

Widoczno艣膰 hologramu pogarsza艂a si臋 i Greenleaf zako艅czy艂 swoj膮 przemow臋, bo nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e kontakt z my­艣liwcami si臋 urwa艂. Zanim ca艂y obraz znikn膮艂 w bia艂ej zamieci, us艂yszeli jeszcze urywane rozkazy rzucane skrzekliwym g艂osem berserkera i skierowane do jednostek pomocniczych. Po艣cig za 鈥濰ope" jeszcze si臋 nie zako艅czy艂.

Przez chwil臋 w kabinie by艂o cicho; tylko od czasu do czasu dawa艂y si臋 s艂ysze膰 trzaski zak艂贸ce艅. Na pok艂adzie operacyjnym puste ko艂yski czeka艂y na powr贸t my艣liwc贸w.

-I tak - powiedzia艂 wreszcie Greenleaf. - Nie pozostaje nam nic innego jak czeka膰.

U艣miech znowu pojawi艂 si臋 na jego twarzy, zmieniaj膮c j膮 zupe艂nie. Zdawa艂 si臋 dobrze bawi臋 ca艂膮 sytuacj膮. Malori patrzy艂 na niego z zainteresowaniem.

- Jak ci si臋 uda艂o tak dobrze przystosowa膰?

- A czemu nie? - Greenleaf przeci膮gn膮艂 si臋 i wsta艂 od bezu偶y­tecznej ju偶 konsoli. - Wiesz, kiedy nieprzydatny porzuca dawne, kiepskie 偶ycie; kiedy wie, 偶e nie ma ju偶 powrotu - wtedy nie jest to takie trudne. Od czasu do czasu trafiaj膮 si臋 nawet kobiety -kiedy maszyny bior膮 je艅c贸w.

- Przydatny - rzek艂 Malori. Teraz wypowiedzia艂 na g艂os obra藕liwy epitet; teraz ju偶 si臋 nie ba艂.

- W rzeczy samej, przydatny - Greenleaf wci膮偶 si臋 u艣mie­cha艂. - Wiesz co, wydaje mi si臋, 偶e ty wci膮偶 patrzysz na mnie z g贸ry. Siedzisz w tym r贸wnie g艂臋boko jak ja, no nie?

- 呕al mi ci臋.

Greenleaf parskn膮艂 艣miechem i z pobolewaniem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie ma powodu. Jestem przekonany, 偶e mam przed sob膮 o wiele d艂u偶sze i szcz臋艣liwsze 偶ycie ni偶 jakakolwiek ludzka istota. Powiedzia艂e艣, 偶e jeden z tych m臋偶czyzn umar艂 maj膮c dwadzie艣cia trzy lata. Czy w tych czasach tyle wynosi艂a prze­ci臋tna d艂ugo艣膰 偶ycia?

- No, w tym czasie, na kontynencie europejskim, tak. Szala艂a tam wtedy I wojna 艣wiatowa.

- Ale on umar艂 na jak膮艣 chorob臋 - tak m贸wi艂e艣.

- Nie. Powiedzia艂em, 偶e by艂 chory na gru藕lic臋. Niew膮tpliwie ta choroba zabi艂aby go w ko艅cu. Jednak on zgina艂 w walce, w 1917 roku, w kraju zwanym Belgi膮. O ile pami臋tam, jego cia艂a nigdy nie znaleziono; salwa artylerii zniszczy艂a je doszcz臋tnie razem z samolotem.

Greenleaf znieruchomia艂:

- Samolot! Co ty m贸wisz?

Malori wyprostowa艂 si臋 z niejakim trudem.

- M贸wi臋, 偶e Georges Guynemer - bo tak brzmia艂o jego prawdziwe nazwisko - zestrzeli艂 pi臋膰dziesi膮t trzy maszyny wro­ga zanim sam zosta艂 zabity. Czekaj! - powiedzia艂 z nieoczeki­wan膮 si艂膮 i stanowczo艣ci膮, tak 偶e zbli偶aj膮cy si臋 do niego gro藕nie Greenleaf zatrzyma艂 si臋 zdziwiony. - Zanim zechcesz zrobi膰 co艣 gwa艂townego mo偶e powiniene艣 zastanowi膰 si臋, kt贸ra ze stron wygra t臋 walk臋 w kosmosie.

- Walk臋...?

- To tylko dziewi臋膰 statk贸w przeciw pi臋tnastu lub wi臋cej maszynom, ale w tym wypadku nie jestem pesymist膮. Osobowo­艣ci, kt贸re wys艂ali艣my, nie dadz膮 si臋 pozarzyna膰 jak ciel臋ta.

Greenleaf spogl膮da艂 na niego przez chwil臋, a p贸藕niej odwr贸­ci艂 si臋 nagle i skoczy艂 do konsoli. Zak艂贸cenia wci膮偶 jeszcze uniemo偶liwia艂y odbi贸r i niczego nie mo偶na by艂o zrobi膰. Powoli opad艂 w wy艣cie艂any fotel.

- Co艣 ty narobi艂? - szepn膮艂. - Ta zbieranina kalekich muzy­kant贸w... Przecie偶 nie k艂ama艂e艣?

- Och, ka偶de moje s艂owo by艂o prawd膮. Oczywi艣cie, nie wszy­scy piloci I wojny 艣wiatowej byli inwalidami. Niekt贸rzy cie­szyli si臋 doskona艂ym zdrowiem i dbali o nie wprost fanatycznie. I wcale nie m贸wi艂em, 偶e oni wszyscy byli muzykami, chocia偶 chcia艂em, 偶eby艣 tak my艣la艂. Bali mia艂 najwi臋ksze uzdolnienia muzyczne w艣r贸d as贸w lotnictwa, lecz i on by艂 tylko amatorem. Zawsze m贸wi艂, 偶e nienawidzi swojego zaj臋cia.

Greenleaf zapad艂 w fotel i wydawa艂 si臋 kurczy膰 w oczach.

- Przecie偶 jeden z nich by艂 艣lepy... To niemo偶liwe! ' - Jego wrogowie te偶 tak my艣leli, wypuszczaj膮c go na pocz膮t­ku wojny z obozu dla internowanych. Edward Mannock, 艣lepy na jedno oko. Musia艂 oszuka膰 komisj臋 lekarsk膮, 偶eby dosta膰 si臋 do wojska. Dramat tych ludzi polega艂 na tym, 偶e zabijali si臋 wzajemnie. W tamtych czasach nie by艂o maszyn, z kt贸rymi mo偶na by walczy膰; przynajmniej nie takich, kt贸re mo偶na by zaatakowa膰 samolotem. Bo ludzie chyba zawsze walczyli z jakiego艣 rodzaju berserkerami.

- Nie wiem, czy wszystko rozumiem 鈥 m贸wi艂, prawie b艂agal - nie Greenleaf.

- To znaczy, 偶e wys艂ali艣my osobowo艣ci dziewi臋­ciu pilot贸w?

- Dziewi臋ciu najlepszych. Ich 艂膮czna liczba zwyci臋stw po­wietrznych wynosi przesz艂o pi臋膰set zestrzele艅. Takie liczby s膮 zwykle przesadzone, lecz mimo to...

Zapad艂o d艂ugie milczenie. Wreszcie Greenleaf podni贸s艂 si臋 wolno z fotela i spojrza艂 na hologram. Kosmiczna burza cich艂a i obraz zacz膮艂 si臋 poprawia膰. Malori, kt贸ry odpoczywa艂 siedz膮c na pod艂odze, tak偶e wsta艂 - tym razem szybciej ni偶 poprze­dnio. Z zamieci bia艂ych p艂atk贸w wy艂oni艂 si臋 pojedynczy, 艣wie­c膮cy punkt, zd膮d偶aj膮cy w kierunku 鈥濲udith". By艂 jasnoczerwony.

- No wi臋c tak - rzek艂 Greenleaf, wyjmuj膮c z kieszeni kr贸tki blaster. W pierwszym odruchu skierowa艂 go na Malori'ego, lecz zaraz u艣miechn膮艂 si臋 swoim mi艂ym u艣miechem i potrz膮sn膮艂 g艂o­w膮. - Nie, zostawmy ci臋 maszynom. To b臋dzie o wiele gorsze.

Kiedy us艂yszeli szmer otwieraj膮cej si臋 艣luzy, Greenleaf pod­ni贸s艂 bro艅 i skierowa艂 luf臋 ku skroni. Malori nie m贸g艂 oderwa膰 oczu. Szcz臋kn臋艂y wewn臋trzne drzwi 艣luzy i Greenleaf nacisn膮艂 spust.

Malori jednym skokiem przeby艂 dziel膮c膮 ich przestrze艅 i wyrwa艂 bro艅 z bezw艂adnej d艂oni nim martwe cia艂o upad艂o na pod艂og臋. Odwr贸ci艂 si臋 i wycelowa艂 w otwieraj膮ce si臋 drzwi. Stan膮艂 w nich ten sam berserker, kt贸rego widzia艂 wcze艣niej, a przynajmniej tego samego typu. Jednak w jego wygl膮dzie zasz艂y znaczne zmiany. Z jednego ramienia pozosta艂 mu tylko kikut, z kt贸rego sp艂ywa艂y krople roztopionego metalu i zwisa艂y przeci臋te przewody. Metalowy korpus mia艂 podziurawiony jak sito, a nad kopu艂膮 unosi艂a si臋 aureola elektrycznego wy艂adowania.

Malori strzeli艂, lecz na maszynie nie wywar艂o to 偶adnego wra偶enia. M贸g艂 si臋 domy艣li膰, 偶e nie pozwoliliby Greenleafowi na posiadanie broni, kt贸r膮 mo偶na by u偶y膰 przeciw nim! Pogru­chotany berserker zignorowa艂 na razie Malori'ego; kolebi膮c si臋 przeszed艂 obok i pochyli艂 si臋 nad prawie bezg艂owym cia艂em Greenleafa.

- Zdra-zdra-zdra-zdrada - skrzekn膮艂. - Ostateczny nieprzy­jemny ostateczny nieprzyjemny b-b-bodziec.

W tej samej chwili Malori doskoczy艂 od ty艂u i wepchn膮艂 luf臋 blastera w jeden z jeszcze gor膮cych otwor贸w w pancerzu maszyny, pozostawionych przez celne serie laser贸w Alberta Balia lub kt贸­rego艣 z jego koleg贸w. Dwukrotnie nacisn膮艂 spust i berserker run膮艂 obok cia艂a swego s艂ugi. Aureola elektrycznego wy艂adowania znikn臋艂a.

Malori cofn膮艂 si臋 o par臋 krok贸w, po czym odwr贸ci艂 si臋 i jeszcze raz spojrza艂 na hologram. Czerwona plamka oddala艂a si臋 powoli od 鈥濲udith" - statek, kt贸rym przylecia艂 berserker, by艂 ju偶 tylko bezu偶yteczn膮 kup膮 偶elastwa.

Z dogasaj膮cej burzy atomowych wy艂adowa艅 wy艂oni艂 si臋 zie­lony punkcik. Minut臋 p贸藕niej 脫semka wyl膮dowa艂a w doku, z lekkim wstrz膮sem zajmuj膮c swoje miejsce w ko艂ysce. Z lufy lasera unosi艂 si臋 g臋sty dym. Stateczek by艂 w kilku miejscach osmalony przez ogie艅 nieprzyjaciela.

- Zg艂aszam cztery nast臋pne zestrzelenia - powiedzia艂a osobo­wo艣膰, gdy tylko Malori otworzy艂 luk. - Dzi艣 otrzyma艂em dobre wsparcie od pilot贸w mego skrzyd艂a, kt贸rzy oddali 偶ycie dla Ojczy­zny. Mimo dwukrotnej przewagi liczebnej wroga odnie艣li艣my druzgoc膮ce zwyci臋stwo. Jednak musz臋 gor膮co zaprotestowa膰 prze­ciw niedbalstwu obs艂ugi; m贸j samolot nie zosta艂 jeszcze pomalo­wany na czerwono.

- Natychmiast si臋 tym zajm臋 - mrucza艂 Malori, od艂膮czaj膮c osobowo艣膰 od pok艂adowego komputera. Czu艂 si臋 troch臋 g艂u­pio, pr贸buj膮c u艂agodzi膰 model historyczny. Jednak obchodzi艂 si臋 z nim niezwykle delikatnie i ostro偶nie przeni贸s艂 na biurko oficera operacyjnego, gdzie oczekiwa艂y puste pojemniki z ety­kietami g艂osz膮cymi wyra藕nie:

ALBERT BALL WILLIAM AVERY BISHOP REN臉 PAUL FONCK GEORGES MARIE BUYNEMER FRANK LUK臉 EDWARD MANNOCK CHARLES NUNGESSER MANFRED VON RICHTOFEN WERNERVOSS

W艣r贸d tej dziewi膮tki by艂 Anglik, Amerykanin, Niemiec, Francuz. By艂 呕yd, skrzypek, inwalida, Prusak, buntownik, ana­rchista, bibosz i katolik. Tych dziewi臋ciu ludzi mo偶na by艂o nazwa膰 jeszcze na wiele r贸偶nych sposob贸w, ale chyba tylko tym jednym s艂owem mo偶na by艂o obj膮膰 ich wszystkich - cz艂owiek.

Od najbli偶szych 偶ywych istot dzieli艂y go miliony kilometr贸w, lecz Malori nie czu艂 si臋 osamotniony. Delikatnie w艂o偶y艂 kaset臋 do pojemnika dobrze wiedz膮c, 偶e nie uszkodzi艂yby jej nawet przeci膮偶enia rz臋du kilkuset g. Mo偶e zn贸w w艂o偶y j膮 do kabiny 脫semki, kiedy spr贸buje dogoni膰 鈥濰ope"?

- Wygl膮da na to, 偶e tylko my dwaj zostali艣my, Czerwony Baronie.

Cz艂owiek, na wz贸r kt贸rego wymodelowano t臋 osobowo艣膰, nie mia艂 jeszcze dwudziestu sze艣ciu lat, kiedy zestrzelono go nad Francj膮 po blisko osiemnastu miesi膮cach sukces贸w i s艂awy. Przedtem, w kawalerii, raz po raz spada艂 z konia.


OLGIERD DUDEK

CZAS SIEJBY



Problem tkwi

Nie w istocie rzeczy,

A w jej interpretacji

- to powiedzia艂o

wielu ludzi.




Ju偶 od rana pielgrzymi schodzili do miasta do strony Z艂otej G贸ry i, mimo 偶e by艂a prawie szesnasta, wci膮偶 nowe grupy dociera艂y na i tak ju偶 zat艂oczony plac pod murami klasztoru. W zasadzie pi臋tnasty sierpnia by艂 zawsze dniem, w kt贸rym przyby­wa艂a najliczniejsza - warszawska - pielgrzymka wiernych, lecz w tym roku pobite zosta艂y chyba wszystkie dotychczasowe rekordy. 艁ukasz, stoj膮c obok ko艣cio艂a Naj艣wi臋tszej Maryi Panny, przygl膮da艂 si臋 faluj膮cemu 偶ywio艂owi ludzi. Przez megafony, na przemian z krzy偶ami wystaj膮ce ponad g艂owami t艂umu, roz­brzmiewa艂y g艂o艣ne religijne pie艣ni. Grupy sz艂y jedna za drug膮 i ka偶da z nich 艣piewa艂a na inn膮 melodi臋, tak 偶e co chwil臋 g艂osy zlewa艂y si臋 w og艂uszaj膮c膮 kakofoni臋 niezsynchronizowanych s艂贸w. Dodatkowym sk艂adnikiem, wyra藕nie zag艂uszaj膮cym 贸w gwar, by艂a audycja powitalna, nadawana z radiow臋z艂a Jasnej G贸ry, przez g艂o艣niki rozmieszczone wzd艂u偶 ulic miasta. Kazania miesza艂y si臋 tutaj z pie艣niami i reklamami zagranicznych spon­sor贸w, kt贸rzy sfinansowali tegoroczne obchody 艣wi臋ta Matki Boskiej Cz臋stochowskiej.

艁ukasz ziewn膮艂, zas艂aniaj膮c usta pi臋艣ci膮, a potem wbi艂 d艂onie w kieszenie swych spodni. S艂oneczny 偶ar la艂 si臋 z nieba na rozpalone, betonowe chodniki, a nagrzane powietrze falo­wa艂o lekko niczym przezroczysta kurtyna. Ch艂opak czu艂, 偶e ca艂a jego koszulka przesi膮kni臋ta jest potem. W zasadzie mia艂 najszczersz膮 ochot臋 i艣膰 sobie st膮d, ale by艂 ministrantem, a to oznacza pewne przywileje i tym samym pewne obowi膮zki -chocia偶by jak ten dzisiejszy. Wiedzia艂, 偶e ksi膮dz proboszcz nie kaza艂by mu czeka膰 na takim skwarze, gdyby faktycznie nie potrzebowa艂 jego pomocy. W ko艅cu 艁ukasz nie by艂 ja­kim艣 tam pierwszym lepszym nowicjuszem. Zna艂 samego ksi臋dza profesora 呕ytniewskiego i nawet dosta艂 od niego na pami膮tk臋 kilka ksi膮偶ek o teologii. Razem z nielicznymi, po­dobnymi mu wybra艅cami bywa艂 na wieczornicach religij­nych, kt贸re organizowa艂a kuria - w og贸le w艣r贸d ministrant贸w zalicza艂 si臋 do starszyzny i to do tej najbardziej wp艂ywowej. Ostatnio na przyk艂ad powierzono mu opiek臋 nad dopiero co powsta艂ym ko艂em m艂odych katechet贸w. By艂 wi臋c raczej wtaje­mniczonym cz艂owiekiem do zada艅 specjalnych i nikt nie zawra­ca艂by mu g艂owy rzecz膮, kt贸r膮 mo偶e za艂atwi膰 zwyk艂y, nastoletni adept. Dobrze o tym wiedzia艂, gdy ociera艂 pot z czo艂a, zerkaj膮c niecierpliwie na zegarek.

Rysiek sp贸藕ni艂 si臋, jak zwykle, o kwadrans. Przyszed艂 w firmowej czapeczce McDonalda, wyrazem takiego szcz臋艣cia na twarzy, jakby za chwil臋 mia艂 trafi膰 bingo.

- No i czego si臋 tak cieszysz? - 艁ukasz spojrza艂 na niego niech臋tnie. Mia艂 ju偶 wszystkiego po dziurki w nosie i dra偶ni艂y go wszelkie przejawy rado艣ci na innych twarzach.

- Widzia艂em jankes贸w. Przyjechali takim b艂臋kitnym autoka­rem. M贸wi臋 ci, pe艂en komfort: klimatyzacja, barek, telewizja. Maj膮 kr臋ci膰 jaki艣 film o kulcie maryjnym, ale przyjecha艂a te偶 ca艂a masa turystek. M贸wi臋 ci, taki towar 偶e palce liza膰.

-I to ci臋 tak cieszy?

-Ksi膮dz pra艂at m贸wi艂, 偶e Piotrek ma by膰 przewodnikiem i t艂umaczem grupy m艂odzie偶owej. Trzeba z nim pogada膰...

- O rany! I tak panienki b臋d膮 chcia艂y po艂azi膰 po rynku, a ich meni nie dopuszcz膮 ci臋 do nich na odleg艂o艣膰 rzutu kamieniem.

- Stary! To s膮 same panienki. Konkurencji zero. Jedna mia­艂a tak膮 bluzeczk臋, 偶e jak si臋 pochyli艂a po torb臋, to podwia艂o j膮 od spodu i pokaza艂a ca艂e cycuszki. Delicje, m贸wi臋 ci, palce liza膰.

- Lepiej skocz po co艣 do picia - 艁ukasz obliza艂 spieczone wargi - z Piotrkiem pogadam dzisiaj wieczorem.

- Widzisz? Od razu m贸wisz jak cz艂owiek - Rysiek roze艣mia艂 si臋, a potem odwr贸ci艂 na pi臋cie i poszed艂 w stron臋 najbli偶szej budki z napojami. Kupi艂 dwie puszki mro偶onej coli. Zdoby艂 si臋 : nawet na taki gest, 偶e nie przyj膮艂 od 艁ukasza pieni臋dzy. - Ja stawiam - wyja艣ni艂 kr贸tko.

Alejami wci膮偶 szli pielgrzymi, a policjanci z trudem kierowa­li ruchem samochod贸w, co chwil臋 formuj膮cych d艂ugie korki. Jaka艣 kobiecina w podesz艂ym wieku zas艂ab艂a i karetka pogo­towia musia艂a sforsowa膰 trawnik, niszcz膮c przy okazji klomb z kwiatkami. 艁ukasz z lubo艣ci膮 i namaszczeniem poch艂on膮艂 zawarto艣膰 puszki.

L艣ni膮cy srebrny mercedes ze znakami kurii zatrzyma艂 si臋, zje偶d偶aj膮c zupe艂nie na chodnik.

- Zobacz... - Ryszard szturchn膮艂 艁ukasza 艂okciem. Obydwaj spojrzeli w tym kierunku. Z wn臋trza wysiad艂 niski m臋偶czyzna w 艣wie偶utkiej, starannie odprasowanej sutannie. Cho膰 wygl膮da艂 znacznie bardziej dostojnie, ch艂opcy poznali w nim wikariusza. Gdy poprawi艂 d艂ugie r臋kawy swej szaty, przywo艂a艂 ich dyskret­nym ruchem d艂oni. Nie zwlekaj膮c podeszli do niego, po czym przywitali si臋, ca艂uj膮c tradycyjnie jego d艂o艅.

- Niech b臋dzie pochwalony... - powiedzieli prawie r贸wno­cze艣nie.

- Na wieki wiek贸w... - u艣miechn膮艂 si臋.

- To ty masz na imi臋 艁ukasz? - spojrza艂 z 偶yczliwo艣ci膮 na ministranta.

- Tak wasza wielebno艣膰 - ch艂opak opu艣ci艂 skromnie wzrok.

- Wiem, wiem... brat Jan opowiada艂 mi o tobie. Przez d艂ug膮 chwil臋 milcza艂, z 艂agodnym u艣miechem przygl膮­daj膮c si臋 艁ukaszowi, a potem spojrza艂 na Ryszarda.

- A ty synu? - spyta艂.

- Ja jestem Ryszard. Za rok rozpoczn臋 nowicjat.

- Oby艣 wytrwa艂 w swym zbo偶nym postanowieniu - wes­tchn膮艂, po czym si臋gn膮艂 na tylne siedzenie samochodu, bior膮c le偶膮c膮 na nim teczk臋. Wyci膮gn膮艂 z niej dwie kopie dokument贸w. - Brat Jan m贸wi艂, 偶e brali艣cie ju偶 udzia艂 w takiej akcji, wi臋c chyba nie musz臋 wam wyja艣nia膰 .szczeg贸艂贸w. Tutaj macie spisy mieszka艅c贸w z osiedla podlegaj膮cego parafii 艣w. Zygmunta i pe艂nomocnictwo od jego 艣wi膮tobliwo艣ci biskupa. Potrzebuje­my pi臋膰dziesi臋ciu miejsc noclegowych, dla pielgrzym贸w, kt贸­rzy nie pomieszcz膮 si臋 w hotelu parafialnym. Gdyby kto艣 odma­wia艂, nie nalegajcie; spiszcie tylko kt贸ra to rodzina. Musicie si臋 po艣pieszy膰, aby zd膮偶y膰 przed osiemnast膮. Listy zdacie w kance­larii parafialnej. Opaski te偶.

Wyci膮gn膮艂 z kieszeni dwie p艂贸cienne szarfy ze znakami s艂u偶­by pomocniczej laikatu, a ch艂opcy za艂o偶yli je ka偶dy na swoj膮 lew膮 r臋k臋.

- Macie jakie艣 pytania?

- Nie.

- Nie.

- Zosta艅cie z Bogiem - poklepa艂 艁ukasza po ramieniu, a nast臋pnie wsiad艂 do samochodu. Kierowca zamkn膮艂 za nim ] drzwi i z zawodowo oboj臋tn膮 min膮 przeszed艂 na drug膮 stron臋 ' wozu. Odjechali.

- Znowu nadkomplety... - Ryszard podrapa艂 si臋 w ty艂 g艂o­wy.

- Trudno; trzeba b臋dzie odwali膰 t臋 robot臋 - 艁ukasz wzruszy艂 ramionami i poszli w strn臋 ulicy 艣w. Tomasza. Po drodze musie­li min膮膰 plac Zwiastowania Naj艣wi臋tszej Maryi Panny, przeci膮膰 na skos ulic臋 艣w. Bart艂omieja, a potem ulic膮 艣w. Jakuba dosta膰 si臋 na plac Jezusa Chrystusa. By艂 to spory kawa艂ek drogi. Zanim znale藕li si臋 na miejscu, przejrzeli spisy, naradzili si臋, od kt贸rego domu zaczn膮 i postanowili, 偶e b臋d膮 chodzi膰 razem. W sumie i tak mogli by膰 spokojni, 偶e zd膮偶膮 znale藕膰 te pi臋膰dziesi膮t miejsc noclegowych. Jeszcze nigdy nie zdarzy艂o si臋, aby kto艣 z miesz­ka艅c贸w odm贸wi艂. Wszyscy byli g艂臋boko wierz膮cymi parafiana­mi i wiedzieli, 偶e nale偶y udzieli膰 schronienia przybyszom. Kto post膮pi艂by inaczej, ten nie by艂 godny, aby nale偶e膰 do parafii i nazywa膰 siebie chrze艣cijaninem, No, a w kraju ju偶 od dawna nie by艂o 偶adnych niechrze艣cijan.

Pierwszy dom okaza艂 si臋 wysok膮, zaniedban膮 co nieco ka­mienic膮. 艢rodkiem cuchn膮cej ple艣ni膮 bramy bieg艂 rynsztok przykryty pr贸chniej膮cymi deskami i du偶膮 p艂yt膮 dykty.

- Mo偶e p贸jdziemy dalej? - zaproponowa艂 Rysiek, niech臋tnie zagl膮daj膮c do za艣mieconej klatki schodowej.

- Co艣 ty, chce ci si臋?! - 艁ukasz min膮艂 go i po trzeszcz膮cych schodach zacz膮艂 wspina膰 si臋 do g贸ry. - Wikary nie m贸wi艂 w jakich warunkach ma by膰 nocleg, no nie? - doda艂, gdy Rysiek do niego do艂膮czy艂.

Zza pierwszych drzwi dobiega艂a g艂o艣na muzyka: telewizor albo radio. 艁ukasz zapuka艂 w grube, niemalowane drzwi. Nie by艂o odpowiedzi, wi臋c przycisn膮艂 taster dzwonka i trzyma艂 go do czasu, a偶 czyje艣 cz艂apanie zacz臋艂o przybli偶a膰 si臋 po tamtej stronie.

- Ju偶 id臋, id臋! - zasapa艂 obcy g艂os, po czym drzwi uchyli艂y si臋 lekko. W szczelinie pojawi艂a si臋 napuchni臋ta kobieca twarz o 艣widruj膮cych, nieufnych oczkach.

- O co chodzi?

- My jeste艣my z parafii. Czy nie przenocowa艂aby pani kilku pielgrzym贸w? 鈥 u艣miechn膮艂 si臋 艁ukasz.

- Nie ma miejsca - odpowiedzia艂a niech臋tnie.

- Nawet jednego?

- Na wet jednego.

- A jak, je艣li mo偶na wiedzie膰, godno艣膰 pani? - 艁ukasz nie przesta艂 si臋 u艣miecha膰, a Rysiek ostentacyjnie wyci膮gn膮艂 zza plec贸w list臋 mieszka艅c贸w i zawiesi艂 nad ni膮 d艂o艅 z d艂ugopisem. Kobieta dopiero teraz zauwa偶y艂a opaski na r臋kach ch艂opak贸w. Jej twarz w jednej chwili przybra艂a wyraz uleg艂ej pokory.

- Poczekaj... chwileczk臋 kochany. My jeste艣my pro艣ci lu­dzie; przepraszam, 偶e nie zaprosi艂am pan贸w do 艣rodka, ale r贸偶ni chodz膮 teraz po domach - 艂a艅cuch przy zamku zazgrzyta艂 sucho i drzwi otworzy艂y si臋 go艣cinnie na o艣cie偶.

- Prosz臋, niech panowie wejd膮. Przepraszam, 偶e nie posprz膮­tane, ale nie spodziewa艂am si臋. Prosz臋...

W mrocznym przedpokoju unosi艂y si臋 nie艣wie偶e, kuchenne zapachy.

- No wi臋c, jak b臋dzie z tymi noclegami? - 艁ukasz zajrza艂 do bocznego pokoju, w kt贸rym na pod艂odze bawi艂y si臋 jakie艣 dzieci.

- Panowie; tutaj ciasno, nie ma 艂azienki, ciep艂ej wody.

- Nie szkodzi. Pielgrzymi przywykli do niewyg贸d, dla nich nie b臋dzie to k艂opotem.

- Panowie s膮 z naszej parafii, prawda? Podobno proboszcz zbiera na nowe witra偶e. My jeste艣my biedni ludzie, ale dobrzy parafianie - kobieta wyci膮gn臋艂a z kieszeni zmi臋ty plik pieni臋dzy i wcisn臋艂a go w d艂o艅 艁ukasza. - To na te witra偶e.

艁ukasz na pierwszy rzut oka oceni艂 datek na jakie艣 pi臋膰dzie­si膮t nowych z艂otych.

- Ale to b臋dzie du偶y witra偶 - zauwa偶y艂. Kobieta bez s艂owa doda艂a dziesi膮tk臋. Zainkasowa艂 ca艂膮 sum臋, a potem u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Ma pani racj臋; trzeba rozumie膰 ci臋偶k膮 sytuacj臋 parafian. Zosta艅cie z Bogiem.

- Z Bogiem - odpowiedzia艂a kobieta. Gdy drzwi zamkn臋艂y si臋 za ich plecami, wyci膮gn膮艂 pieni膮dze, przeliczy艂 dok艂adnie, a nast臋pnie podzieli艂 na p贸艂.

- Trzymaj, to dla ciebie: po trzy dychy na twarz - poda艂 koledze jego cz臋艣膰.

- Nie藕le jak na pocz膮tek - Rysiek chuchn膮艂 w pi臋艣膰, a pieni膮­dze schowa艂 do kieszonki swej koszuli. Uwin臋li si臋 szybko. Po dwudziestu minutach mieli pi臋tna艣cie miejsc dla pielgrzym贸w i po dwie艣cie z艂otych w gar艣ci.

- Jeszcze dwie kamienice i za艂atwione 鈥 Rysiek zatar艂 r臋ce, gdy wyszli z ostatniego mieszkania. Praktycznie byli na poddaszu, lecz wy艣lizgane schody prowadzi艂y jeszcze wy偶ej.

- Ciekawe co tam jest - 艁ukasz wszed艂 prawie do po艂owy ich wysoko艣ci.

- Pewnie strych... chod藕my st膮d.

- Nie; tu s膮 drzwi do mieszkania.

Weszli na g贸r臋. Tam w 艣rodku kto艣 musia艂 pracowa膰, bo s艂ycha膰 by艂o nier贸wnomierne stukanie maszyny do pisania. 艁u­kasz za艂omota艂 w drzwi. Stukanie ucich艂o.

- Kto? - to by艂 g艂os dziewczyny.

- Pos艂a艅cy z Jeruzalem - roze艣mia艂 si臋 艁ukasz, szturchaj膮c koleg臋 pod 偶ebro. Rysiek parskn膮艂 艣miechem.

- Mieli艣cie przyj艣膰 dopiero wieczorem. Sta艂o si臋 co艣? - wy­soka dziewczyna otworzy艂a im, po czym nie czekaj膮c na wyja艣­nienia, odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a do pokoju. Zdezorientowani mini­stranci popatrzyli po sobie, nie rozumiej膮c sytuacji. Zn贸w rozleg艂o si臋 stukanie maszyny. Pierwszy z os艂upienia otrz膮sn膮艂 si臋 Rysiek.

- Wchod藕! - wskaza艂 ruchem g艂owy wn臋trze mieszkania i wepchn膮艂 tam 艁ukasza.

- Je偶eli jeste艣cie g艂odni, to w kuchni jest jeszcze troch臋 kawy i jakie艣 kanapki - dziewczyna przerwa艂a na chwil臋 pisanie.

- Mo偶ecie te偶 otworzy膰 konserw臋, ale je艣li poczekacie chwi­l臋, a偶 sko艅cz臋, to zrobi wam co艣 lepszego.

- Nie, dzi臋kujemy, nie trzeba - 艁ukasz podszed艂 do drzwi pokoju, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂 ostro偶nie. Du偶e pomieszczenie by艂o prawie puste, je艣li nie liczy膰 g膮szczu kabli za艣cielaj膮cych pod艂og臋, sporej liczby statyw贸w i reflektor贸w oraz walaj膮cych si臋 wsz臋dzie ksi膮偶ek. Pomalowane na bia艂o mieszkanie pe艂ni艂o rol臋 klubu, fotograficznego atelier i ma艂ej biblioteki.

Dziewczyna siedzia艂a przy oknie, a ca艂y st贸艂 zarzucony by艂 lu藕nymi kartkami zadrukowanego papieru. Niekt贸re, zmi臋te ar­kusze wala艂y si臋 po pod艂odze obok jej krzes艂a. Pracowa艂a w sku­pieniu, nie odwracaj膮c si臋 w stron臋 drzwi, nawet gdy ministranci omal nie przewr贸cili stojaka z projektorem filmowym. 艁ukasz . wyci膮gn膮艂 z p贸艂ki jak膮艣 pierwsz膮 lepsz膮 ksi膮偶k臋 i przekartkowa艂 j膮 machinalnie.

- O rany, Feuerbach! - wyrwa艂o mu si臋, gdy zobaczy艂 tytu艂.

- To egzemplarz jeszcze z osiemdziesi膮tego roku, ale Marian obieca艂, 偶e zdob臋dzie te teksty w wydaniu oryginalnym 鈥 wy­ja艣ni艂a mimochodem dziewczyna.

- Ale przecie偶 to nielegalne - zdziwi艂 si臋 艁ukasz.

Dziewczyna gwa艂townym ruchem odwr贸ci艂a g艂ow臋, a potem zerwa艂a si臋 z miejsca i stan臋艂a przy stole, jakby chcia艂a zas艂oni膰 cia艂em maszyn臋 do pisania. Jej zielone oczy zrobi艂y si臋 niemal dwa razy wi臋ksze.

- Kim wy jeste艣cie!? - spyta艂a przestraszony.

- To raczej ty powiedz kim jeste艣 - 艁ukasz zacz膮艂 przegl膮da膰 tytu艂y ksi膮偶ek, stwierdzaj膮c, 偶e wi臋kszo艣膰 z nich od dawna jest na indeksie.

- Widzia艂e艣 to? - Ryszard odkry艂 pod gazetami du偶e zdj臋cia akt贸w kobiecych. Zgodnie z zarz膮dzeniem synodu biskup贸w sprzed czterech lat wszelkie tego typu wydawnictwa podlega艂y cenzurze ko艣cielnej. By艂o to s艂uszne, bo swego czasu zachodnie pisma pornograficzne usi艂owa艂y wej艣膰 na polski rynek wydawniczy. Na pocz膮tku zadrukowywano na czarno tylko zbyt bezwstydne zdj臋cia kobiecych intymno艣ci, ale wkr贸tce ca艂e kobiece cia艂o uleg艂o takiemu utajnieniu, 偶e w pismach pornograficznych wszystko opr贸cz twarzy, d艂oni i st贸p musia艂o zosta膰 zas艂oni臋te. P贸藕niej zreszt膮 spad艂 popyt na pisma tego typu, co stanowi艂o wyra藕ny dow贸d na wzrost moralno艣ci w narodzie. Co prawda te tutaj zdj臋cia by艂y aktami, ale od czasu publicznego spalenia galerii Venus i tego typu fotografie by艂y uznawane za pornografi臋.. .

- Nie藕le... - przyzna艂 艁ukasz.

- Tak, nie藕le - Rysiek usiad艂 na krze艣le, zabieraj膮c si臋 do przegl膮dania akt贸w, a dziewczyna sta艂a jak sparali偶owana. 艁ukasz podszed艂 do niej wsuwaj膮c r臋ce do kieszeni spodni. Przez uchylone okno wpada艂y g艂osy religijnych pie艣ni, fotografie szele艣ci艂y w d艂oniach Ry艣ka, a poza tym panowa艂a kamienna cisza. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nikt nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem.

- Dziewczyna by艂a zupe艂nie blada. 艁ukasz wpatrywa艂 si臋 w okno, - a potem odwr贸ci艂 si臋 w jej stron臋, zaplataj膮c ramiona w teatral­nym, wyra偶aj膮cym ca艂kowit膮 pewno艣膰 siebie, ge艣cie.

- 艁adne gniazdko sobie tutaj uwili艣cie - przysiad艂 na krze艣le, opieraj膮c nogi na biurku. Zrobi艂 to w czysto ameryka艅skim stylu. - Ksi膮dz 呕ytniewski bardzo si臋 ucieszy, gdy b臋dzie m贸g艂 poogl膮da膰 sobie wasz膮 biblioteczk臋. Zgadzasz si臋 ze mn膮 sio­strzyczko?

- Nie b臋d臋 z tob膮 rozmawia艂a na ten temat. Nigdy nie rozma­wiam ze s艂ugusami.

- Harda sztuka - zauwa偶y艂 Rysiek, podchodz膮c do kolegi -...i w dodatku niez艂a.

Poda艂 mu plik zdj臋膰, na kt贸rych modelk膮 by艂a ta w艂a艣nie dziewczyna. Na jednym z nich kto艣 napisa艂 dedykacj臋: 鈥濫dycie - Mirek". 艁ukasz zauwa偶y艂, 偶e dziewczyna ma na lewej kostce u nogi z艂oty 艂a艅cuszek. Taki, zakuty przez jubilera, noszony przez tancerki albo... ch艂opak u艣miechn膮艂 si臋 pod nosem.

- Kacerstwo, pornografia, amoralno艣膰 - sporo jak na raz -gwizdn膮艂.

- Nie twoja sprawa ministranciku! - odpowiada艂a z zajad艂o­艣ci膮 godn膮 tygrysicy, ale w rzeczywisto艣ci dr偶a艂a ze strachu.

Nad domem z ci臋偶kim 艣wistem wirnika przelecia艂 bia艂y 艣mig艂owiec ze znakami laikatu katolickiego na kad艂ubie. Lata艂 nisko nad miastem, kontroluj膮c sytuacj臋 na ulicach.

Rysiek wyszed艂, a z kuchni zacz臋艂y dobiega膰 odg艂osy prze­gl膮danych naczy艅. P贸藕niej rozleg艂o si臋 mlaskanie.

Zdj臋cia by艂y wspania艂ej jako艣ci, a dziewczyna rzeczywi艣cie interesuj膮ca. M艂oda, 艂adna i dobrze zbudowana - jak to model­ka.

- Jeste艣 bardzo nieuprzejma, Edyta - 艁ukasz schowa艂 zdj臋cia do koperty, kt贸r膮 wygrzeba艂 ze stosu papieru na biurku. 鈥 To 藕le. Ja m贸g艂bym zapomnie膰 o tym co tutaj zobaczy艂em, m贸g艂bym te偶 poprosi膰 o to samo swojego koleg臋, ale musia艂aby艣 sta膰 si臋 troch臋 milsza.

- Nie jestem dziwk膮!

- ...i nie o to mi chodzi.

- A o co?

- Wiesz; ja jestem takim dziwakiem, nienormalnym cz艂owie­kiem. Chcia艂bym porozmawia膰 z tob膮 - zatoczy艂 r臋k膮 szeroki gest, wskazuj膮c rega艂y pe艂ne ksi膮偶ek - ...na ten temat. Nic wi臋­cej tylko porozmawia膰 i zapomnia艂bym o ca艂ej tej sprawie. Czy to du偶o?

- Wezm臋 sobie te zdj臋cia. S膮 bardzo 艂adne. Mog臋 ci je odda膰, ale musisz przyj艣膰 o osiemnastej na plac Bohater贸w Solidarno­艣ci. B臋d臋 czeka艂 pod pomnikiem Wa艂臋sy. Przyjdziesz?

- A czy mam inne wyj艣cie?

- Prawd臋 m贸wi膮c, nie - u艣miechn膮艂 si臋 - to do zobaczenia i przepraszam, 偶e przeszkodzili艣my w pracy.

Zostawi艂 dziewczyn臋 stoj膮c膮 bez s艂owa w pokoju, a sam wyszed艂, zabieraj膮c ze sob膮 Ry艣ka.

- O rany, co ci si臋 sta艂o? - oczy Ryszarda zrobi艂y si臋 ze : zdziwienia idealnie okr膮g艂e.

- Nic - zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, a potem spojrza艂a powa偶nie i na koleg臋. - Zapami臋taj sobie dok艂adnie co teraz powiem: niczego nie widzia艂e艣, nigdzie nie byli艣my, nie by艂o 偶adnej dziewczyny. W og贸le zapomnij o tym strychu. Chcesz jeszcze o co艣 zapyta膰?

- Ale... te zdj臋cia i ksi膮偶ki!

- Powiedzia艂em: nie by艂o 偶adnych zdj臋膰 i ksi膮偶ek.

Jego spojrzenie sta艂o si臋 zimne i przeszywaj膮ce. Rysiek umilk艂 na chwil臋. Wiedzia艂, 偶e z 艁ukaszem nie ma sensu zadzie­ra膰. By艂 o wiele bli偶ej ksi臋dza 呕ytniewskiego, a w dodatku zbyt dok艂adnie zna艂 erotyczno-imprezowe wyczyny przysz艂ego adep­ta nowicjatu. Wystarczy艂oby jedno s艂owo...

- Dobra. Nie ma sprawy. Czego nie robi si臋 dla starej przyja藕ni... - wzruszy艂 ramionami, po czym u艣miechn膮艂 si臋.

- Porozmawiam z pra艂atem. Piotrek na pewno b臋dzie mia艂 co艣 wa偶nego do zrobienia, a ty zast膮pisz go przy tych panien­kach.

艁ukasz klepn膮艂 go po przyjacielsku w rami臋.

- Dzi臋ki, stary! - szeroki u艣miech rozla艂 si臋 na twarzy Ry艣ka.

Plac Bohater贸w Solidarno艣ci nie wyr贸偶nia艂 si臋 niczym spe­cjalnym. Masywny pomnik - jedyna budowla na wybetonowa­nej, otoczonej kamienicami przestrzeni - raz w roku 艣ci膮ga艂 m艂odzie偶 z okolicznych szk贸艂, na uroczyst膮 akademi臋 po艂膮czon膮 z symbolicznym sk艂adaniem wi膮zanek kwiat贸w i zaci膮ganiem warty honorowej. Poczty sztandarowe, przem贸wienia - a wszy­stko to poprzedzone tradycyjn膮 msz膮 koncelebrowan膮 przez biskupa. 艁ukasz zna艂 to dobrze, bo sam wiele razy w tym ucze­stniczy艂, a jako siedmiolatek by艂 ze sw膮 szko艂膮 przy wmurowa­niu kamienia w臋gielnego pod pomnik tego w膮satego m臋偶czyzny. Podoba艂 mu si臋 nawet 贸w przyw贸dca, chocia偶 myli艂 go wtedy z kim艣 sprzed wojny. Teraz jednak w艂a艣nie tutaj um贸wi艂 si臋 z Edyt膮. Tak jaka obieca艂, przyni贸s艂 ze sob膮 jej zdj臋cia, lecz ona sp贸藕nia艂a si臋, co go wyra藕nie denerwowa艂o. Nie lubi艂 takich sytuacji.

Przez megafony rozmieszczone na s艂upach rozlega艂 si臋 na­tchniony g艂os: 鈥濧 powiadam wam, 偶e ka偶demu, kto ma, b臋dzie dane i obfitowa膰 b臋dzie, a kto nie ma, i to, co ma, b臋dzie od niego odj臋te. Wska偶cie tych nieprzyjaci贸艂 moich, kt贸rzy nie chcieli, abym nad nimi panowa艂, przyprowad藕cie tu i zabijcie w mej obecno艣ci".

G艂os wibrowa艂 w zau艂kach mur贸w i bramach pomimo szu­mu je偶d偶膮cych wok贸艂 samochod贸w. 艁ukasz nie zwraca艂 na to uwagi, bo dobrze zna艂 wszystkie przypowie艣ci biblijne, a poza tym przyzwyczai艂 si臋 ju偶 do normalnych w tym mie艣cie odg艂os贸w.

Jaki艣 m臋偶czyzna wysiad艂 z br膮zowoz艂otego volkswagena i znikn膮艂 w przeszklonych drzwiach sklepu z dewocjonaliami. Po chwili pojawi艂 si臋 zn贸w i zacz膮艂 wnosi膰 do 艣rodka figurki starannie opakowane w kolorowe kartony. To by艂 ju偶 trzeci tego dnia rzut Matek Boskich do sklep贸w. M臋偶czyzna przywi贸z艂 te偶 koszulki z religijnymi napisami oraz nadrukami twarzy Chrystu­sa i lizaki w kszta艂cie krzy偶yk贸w. W mie艣cie by艂 du偶y ruch, wi臋c wszystko rozchodzi艂o si臋 w b艂yskawicznym tempie.

- Chcia艂e艣 si臋 ze mn膮 widzie膰, prawda? - g艂os dziewczyny odezwa艂 si臋 zupe艂nie niespodziewanie. Sta艂a tu偶 za nim.

- Wygl膮dasz wspaniale - u艣miechn膮艂 si臋, obrzucaj膮c j膮 fa­chowym spojrzeniem. Za艂o偶y艂a kr贸tk膮, ledwie os艂aniaj膮c膮 piersi koszul臋, kr贸tkie spodenki oraz sanda艂y, lecz wcale nie wygl膮da­艂a jak dziewczynka. By艂a m艂od膮 kobiet膮. 艁ukasz zastanowi艂 si臋 nawet, czy nie jest przypadkiem starsza od niego. Nie przeszka­dza艂oby mu to jednak - zawsze imponowa艂y mu starsze dziew­czyny.

- Czy tylko to chcia艂e艣 tai powiedzie膰? - skrzywi艂a ironicz­nie usta.

-A je艣li tak?

- Je艣li tak, to m贸g艂by艣 ju偶 odda膰 zdj臋cia.

- Prosz臋 - poda艂 jej kopert臋.

- Czy... czy mog臋 ju偶 i艣膰? - zaskoczy艂 j膮 swym gestem i zde­zorientowa艂. Spojrza艂a na niego niepewnie.

- Tak. Zgodnie z umow膮 - roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce - ale je艣li mia艂aby艣 chwil臋 czasu, to zapraszam do klubu. Napijemy si臋 czego艣 ch艂odnego i porozmawiamy.

- ...i oczywi艣cie, jest to propozycja nie do odrzucenia. 艁ukasz u艣miechn膮艂 si臋. Tak czy inaczej mia艂 j膮 w r臋ku, ale postanowi艂 nie wykorzystywa膰 tego - na razie.

- Od tej chwili wszystko co powiesz, nie b臋dzie u偶yte prze­ciwko tobie - powiedzia艂 oficjalnie, po czym doda艂 - nie jestem tak膮 艣wini膮, jak my艣lisz.

- To gdzie jest ten klub? - spyta艂a.

- Chod藕my, zaprowadz臋 ci臋.

Ruszyli powoli w stron臋 ko艣cio艂a. Od czasu gdy kawiarnie zosta艂y zamkni臋te ze wzgl臋du na deprawuj膮cy wp艂yw na m艂o­dzie偶, jedynymi miejscami spotka艅 sta艂y si臋 parafialne kluby m艂odzie偶y katolickiej, prowadzone przez ksi臋偶y. 艁ukasz, jako ministrant, mia艂 tam wst臋p wolny i bezp艂atn膮 obs艂ug臋. Do te­atr贸w i filharmonii, kt贸re na fali przemian ustrojowych dobro­wolnie podporz膮dkowa艂y si臋 Ko艣cio艂owi, r贸wnie偶 m贸g艂 wcho­dzi膰 zupe艂nie gratis.

Edyta sz艂a tu偶 obok niego, ale milczeli, bo nie m贸g艂 znale藕膰 jako艣 tematu do rozmowy. Przygl膮da艂 si臋 jej tylko ukradkiem. Mia艂a d艂ugie, faluj膮ce ni to rude, ni to kasztanowo br膮zowe w艂osy i gdyby zmieni艂a ich kolor, pewnie nie pasowa艂yby do urody oraz barwy jej cia艂a r贸wnomiernie opalonego przez s艂o艅ce. Ch艂opak widzia艂 na zdj臋ciach, 偶e musia艂a opala膰 si臋 bez stanika.

- Zawsze jeste艣 tak rozmown膮 osob膮? - spojrzenie jej zielo­nych oczu otrze藕wi艂o go niczym zimny prysznic.

- Nie - westchn膮艂 - ale pierwszy faz widz臋 偶yw膮 ateistk臋.

- Nie jestem ateistk膮.

- Jak to?

- Ateista to nie wierz膮cy w og贸le. Ja nie wierz臋 w Ko艣ci贸艂, i tylko tyle.

- Dziwne to... - mrukn膮艂.

Zatrzymali si臋 przy bramie wiod膮cej na ko艣cielny dziedziniec. Jak zwykle o tej porze dnia w klubie nie by艂o wielkiego 艢 ruchu, lecz nawet gdyby by艂, 艁ukasz mia艂 zawsze zarezerwowane miejsce przy stoliku dla ministrant贸w. Tam w艂a艣nie usiedli. ; Zaraz te偶 pojawi艂 si臋 kelner i przyni贸s艂 dwie szklanki dobrze sch艂odzonego koktajlu.

- Masz tutaj niema艂e przywileje - zauwa偶y艂a dziewczyna.

- No c贸偶, pracuje si臋 troch臋 - stwierdzi艂 nonszalancko. - To pewnie za to, co robi艂e艣 cztery lata temu - wychyli艂a ma艂y 艂yk napoju, a potem ostro偶nie odstawi艂a oszronion膮 j szklank臋.

- Nie rozumiem - spojrza艂 na ni膮 uwa偶nie.

- By艂e艣 organizatorem pikiet pod uczelni膮. Domagali艣cie si臋 przekazania budynk贸w politechniki na rzecz seminarium katolickiego. P贸藕niej zreszt膮 zrobiono to samo z innymi uczelniami - wyja艣ni艂a rozgl膮daj膮c si臋 po wn臋trzu klubu.

- Mieli艣my racj臋, bo i tak poziom polskich in偶ynier贸w by艂 zbyt niski w por贸wnaniu z wykszta艂ceniem tych przyje偶d偶aj膮cych z Zachodu... ale sk膮d wiesz, 偶e tam by艂em?

- Studiowa艂am wtedy. Nie zd膮偶y艂am sko艅czy膰 uczelni.

- Trzeba by艂o i艣膰 do seminarium. By艂y u艂atwienia.

- Kobieta ze 艣wi臋ceniami kap艂a艅skimi?! - roze艣mia艂a si臋. - Poza tym interesuje mnie raczej 艣wiecka kariera.

- Wi臋c nie rozumiem o co ci chodzi. Mo偶esz pracowa膰 gdzie chcesz, prawda?

- Tak: w zak艂adzie jakiego艣 biznesmena, obcego biznesme­na, na stanowisku fizycznym.

- Ale za to w zak艂adzie o najwy偶szym standardzie produkcji. Supertechnologia i...

- ...i superkonsumpcja. To wszystko.

- Wi臋c czego ty by艣 chcia艂a? - zdenerwowa艂 si臋.

- I tak pewnie nie zrozumiesz - wzruszy艂a oboj臋tnie ramio­nami.

Spojrza艂a w bok, a potem zn贸w roze艣mia艂a si臋.

- Co si臋 sta艂o? - spyta艂 skonsternowany.

- Przepraszam. Nie jestem cz臋stym bywalcem takich klub贸w, wi臋c nie wiedzia艂am, 偶e macie tak wysublimowane poczucie hu­moru.

Wskaza艂a dyskretnie na plakat wisz膮cy tu偶 obok d臋bowego krzy偶a. 艁ukasz spojrza艂 tam, odwracaj膮c g艂ow臋. Pod wizerun­kiem korony cierniowej by艂o napisane:

Jezus oferuje ci: - zbawienie 鈥 uzdrowienie -uwolnienie Podczas ewangelizacji z udzia艂em ks. dr Dudy.

- Co ci臋 tak bawi? - nie zrozumia艂.

- Forma - odpowiedzia艂a, a widz膮c jego zdziwienie, zacz臋艂a si臋 zn贸w 艣mia膰. Tym razem z niego.

- Przesta艅! - nie lubi艂, gdy dziewczyny 艣mia艂y si臋 z niego. Zw艂aszcza gdy by艂y 艂adne.

- Przepraszam - spowa偶nia艂a.

- Zawsze 艣miejesz si臋 z byle czego?

- Cz臋sto. Lubi臋 si臋 艣mia膰. A ty zawsze jeste艣 powa偶ny?

Nie odpowiedzia艂, poci膮gaj膮c t臋gi 艂yk ze szklanki. Zastana­wia艂 si臋 w jaki spos贸b m贸g艂by j膮 ujarzmi膰. Ca艂y czas mia艂 wra偶enie, 偶e wbrew wszystkiemu, ona w jaki艣 spos贸b g贸ruje nad nim - poczuciem humoru, intelektem, wiedz膮, urod膮. Mu­sia艂 wymy艣li膰 natychmiast co艣, czym m贸g艂by jej zaimponowa膰. Nie lubi艂 znajdowa膰 si臋 w takiej sytuacji.

-Wiesz, gdyby艣 chcia艂a, m贸g艂bym wkr臋ci膰 ci臋 do ko艂a katechetycznego. Jest do艣膰 ciekawie: wyjazdy, biwaki, dys­koteki; mamy sporo o艣rodk贸w wypoczynkowych - wytar艂 usta wierzchem d艂oni.

- Zdoby艂em par臋 kontakt贸w tu i 贸wdzie...

- Naprawd臋?! A czego oczekujesz w zamian? - spojrza艂a na niego rozbawiona.

- Niczego - wzruszy艂 ramionami.

- To i艣cie chrze艣cija艅ska bezinteresowno艣膰 - pokr臋ci艂a g艂ow膮 niby z podziwem, po czym si臋gn臋艂a po szklank臋. Zn贸w wyczuwa艂 wyra藕nie, 偶e ona drwi z niego.

- Dlaczego jeste艣 tak... z艂o艣liwa? - spyta艂, dotkni臋ty tym zachowaniem. Dziewczyna, zaskoczona, w jednej chwili utkwi­艂a w nim uwa偶ne spojrzenie.

- Przepraszam - spowa偶nia艂a. - Nie powinnam zachowywa膰 si臋 w ten spos贸b, je艣li przyj臋艂am dobrowolnie twoje zaprosze­nie, ale ty zupe艂nie nic o mnie nie wiesz.

- Wi臋c opowiedz mi o sobie.

- Dobrze; lepiej 偶eby艣 wiedzia艂 na co si臋 nara偶asz, publicznie pokazuj膮c si臋 w moim towarzystwie - przerwa艂a na moment, zbie­raj膮c my艣li. - Dziesi臋膰 lat temu usuni臋to mnie z zaj臋膰 katechetycz­nych ze wzgl臋du na szczeg贸ln膮 krn膮brno艣膰 oraz nieprawomy艣lno艣膰. Z tych samych powod贸w nie uzyska艂am prawa do matury religijnej. Gdy mia艂am pi臋tna艣cie lat cofni臋to mi warunkowe dopu­szczenie do bierzmowania. Cztery lata temu po uroczystej ekskomunice usuni臋to mnie z parafii, a moj膮 kartotek臋 z danymi przej臋艂a policja. Co miesi膮c chodz臋 na przes艂uchanie i nie mog臋 zmieni膰 pracy ani miejsca pobytu bez zezwolenia laikatu oraz policji. Nie jestem tak grzeczn膮 dziewczynk膮 jak my艣lisz.

Napi艂a si臋, a potem milcz膮c zacz臋艂a opuszkami palc贸w wo­dzi膰 po kraw臋dzi szklanki. 艁ukasz chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale gdy nabra艂 powietrza, nie wiedzia艂 co by艂oby odpowiednie -westchn膮艂 tylko. Mia艂a naprawd臋 艂adne, smuk艂e palce. Musia艂y by膰 bardzo uwa偶ne i delikatne.

- W艂a艣ciwie sama nie wiem, dlaczego zgodzi艂am si臋 przyj艣膰 tutaj. Nie istnieje nic, w czym byliby艣my podobni i praktycznie stanowimy dwa przeciwleg艂e bieguny rzeczywisto艣ci. Ta znajo­mo艣膰 nie ma 偶adnego sensu - wyczyta艂 w jej oczach co艣 na kszta艂t rezygnacji. - Dzi臋kuj臋 za to, 偶e odda艂e艣 mi te zdj臋cia i zatuszowa艂e艣 ca艂膮 spraw臋. Jestem ci wdzi臋czna. Nie ka偶dy zdoby艂by si臋 na taki gest. A teraz najlepiej b臋dzie dla nas obojga, je艣li zapomnimy o ca艂ym tym wydarzeniu.

Wsta艂a, a potem poprawi艂a sw膮 koszulk臋.

- S艂uchaj, aleja... mnie to... - stara艂 si臋 pozbiera膰 s艂owa, kt贸re jak sp艂oszone ptaki zawirowa艂y w jego umy艣le.

- Do widzenia.

- Z Bo... do widzenia.

Jej u艣miech by艂 zupe艂nie zimny. Min臋艂a go 艂ukiem i nie ogl膮daj膮c si臋 wysz艂a z klubu.



Sprawozdawca CNN sta艂 na rogu ulicy, a reflektory rozsta­wione za s艂u偶bowymi samochodami, zalewa艂y jaskraw膮 biel膮 t艂um pielgrzym贸w maszeruj膮cych ze 艣piewem na ustach. Kilku m臋偶czyzn w kombinezonach ze znakami tej stacji poprawia­艂o jakie艣 kable, a kamerzy艣ci skupili na sprawozdawcy obiektywy wi臋kszo艣ci kamer.

- To niesamowite, to po prostu trudne do uwierzenia: te t艂u­my, te wiwatuj膮ce na cze艣膰 Maryi t艂umy wydaj膮 si臋 ci膮gn膮膰 w niesko艅czono艣膰 i wype艂niaj膮 sob膮 ca艂e miasto. To ju偶 nawet nie religijna wiara, to mi艂osna ekstaza! - wykrzykiwa艂 do mikrofonu podniecony spiker, a paru ludzi z obs艂ugi, kt贸rzy nie mieli akurat nic do zrobienia, jad艂o pra偶on膮 kukurydz臋, patrz膮c obo­j臋tnie na ca艂e to widowisko.

艁ukasz min膮艂 ich, przechodz膮c na drug膮 stron臋 ulicy. Kamieni­ca, kt贸rej strych zmieniono na tajn膮 pracowni臋 fotograficzn膮 by艂a tylko par臋 krok贸w dalej, lecz ch艂opak nie 艣pieszy艂 si臋 - nie mia艂 po co. Wiedzia艂, 偶e nawet gdyby Edyta pracowa艂a tego wieczoru, to i tak nie mia艂 偶adnego pretekstu, aby j膮 odwiedzi膰. Nie pr贸bowa艂 nawet. Wystarczy艂o mu to, 偶e m贸g艂 popatrze膰 na okno, w kt贸rym czasem pojawia艂a si臋 jej smuk艂a sylwetka. Wiele wieczor贸w sp臋­dzi艂 czekaj膮c na t臋 w艂a艣nie chwil臋, lecz nigdy nie zdoby艂 si臋 na odwag臋, aby podej艣膰 do niej, gdy tu偶 przed 艣witem wymyka艂a si臋 z bramy. Nigdy te偶 jej nie 艣ledzi艂. Czasem tylko obserwowa艂 z nie­ch臋ci膮 ludzi, kt贸rzy przychodzili do pracowni. Musieli by膰 jej dobrymi znajomymi, bo zwykle odprowadzali j膮 potem do domu.

Tego w艂a艣nie wieczoru Edyta nie by艂a sama. 艁ukasz stan膮艂 w zaciemnionej wn臋ce przeciwleg艂ej bramy, po czym zacz膮艂 w milczeniu wpatrywa膰 si臋 w okno. G艂osy 艣piewu by艂y tu na tyle przyt艂umione, 偶e s艂ycha膰 by艂o kroki przechodni贸w, mijaj膮­cych si臋 oboj臋tnie na chodniku.

- Pan kogo艣 szuka? - przestraszy艂 go natarczywy g艂os i snop 艣wiata nieoczekiwanie rozrywaj膮cy ciemno艣膰 bramy. Wzdryg­n膮艂 si臋, odwracaj膮c w tamt膮 stron臋. W otwartych drzwiach mieszkania sta艂a jaka艣 nieprzyjemna, starsza kobieta.

- Nie, nie... ja tylko tak... - b膮kn膮艂, staraj膮c si臋 wymy艣li膰 na poczekaniu jakie艣 usprawiedliwienie.

- J贸zek, chod藕 tutaj! - kobieta krzykn臋艂a w stron臋 otwartych drzwi. - To znowu ten przyb艂臋da. Pewnie chce co艣 ukra艣膰!

艁ukasz zamierza艂 uciec i prawie wybieg艂 na ulic臋, gdy nagle nadzia艂 si臋 twarz膮 na szeroki, masywny m臋ski tors. Silne ramio­na chwyci艂y go bezpardonowo za koszul臋 i w chwil臋 potem by艂 ju偶 w jasno o艣wietlonym przedpokoju. O艣lepiony, zamruga艂 nerwowo oczami.

- Dzi臋kuj臋 panu, panie Pawlak. - Znowu tutaj przylaz艂 i pew­nie by nam uciek艂 - rozp艂ywa艂a si臋 w u艣miechach kobieta.

- Nie ma o czym m贸wi膰; taki tam chuchrak - ramiona uwolni艂y ch艂opaka z u艣cisku. 脫w J贸zek wyszed艂 z pokoju, wycieraj膮c r臋k膮 艣lady t艂uszczu, kt贸re zosta艂y mu na ustach po jedzeniu. Poplamion膮 podkoszulk臋 mia艂 niedbale upchni臋t膮 za paskiem policyjnych spodni.

- Czego tutaj szukasz? - burkn膮艂 zaraz po tym, gdy mu si臋 czkn臋艂o.

- Niczego. Ja tylko tak... - ca艂a krew odp艂yn臋艂a z twarzy 艁ukasza.

- Co tylko tak!? - g艂os sta艂 si臋 jeszcze bardziej nieprzyjemny.

- No nic...

- Co nic!?

Z pokoju wychyli艂a g艂ow臋 kilkunastoletnia dziewczyna o de­likatnej, jakby jeszcze dzieci臋cej twarzy. Przygl膮da艂a si臋 z cie­kawo艣ci膮 艁ukaszowi.

- Jak si臋 nazywasz? - jej ojciec zacz膮艂 przeszukiwa膰 bluz臋 swego munduru wisz膮c膮 obok lustra.

- Ja naprawd臋 nic nie zrobi艂em - g艂os ch艂opaka sta艂 si臋 pra­wie p艂aczliwy - ...w s膮siednim domu mieszka moja dziewczyna. Chcia艂em tylko popatrze膰.

Ca艂y p艂on膮艂 rumie艅cami i czu艂 w艣ciek艂o艣膰 pomieszan膮 ze wstydem, 偶e musi im to powiedzie膰. Wola艂by ju偶 rozebra膰 si臋 do naga przed zgromadzeniem zakonnic ni偶 przyznawa膰 si臋 do tak osobistych spraw temu antypatycznemu cz艂owiekowi. W dodat­ku tego wszystkiego s艂ucha艂a ta nastolatka. Wybuchn臋艂a zaraz 艣miechem.

- Takie bajdy to mo偶esz wciska膰 swoim kumplom - zdener­wowa艂 si臋 policjant.

- Kiedy ja naprawd臋...

- No to jak ona wygl膮da?

艁ukasz prze艂kn膮艂 g艂o艣no 艣lin臋 - Jest wysoka, rudow艂osa...

- Ja j膮 widzia艂am tato. Ona przychodzi wieczorami - wtr膮ci艂a si臋 dziewczyna. - Ma na imi臋 Edyta, pracuje w barze u McDonalda i ma takie 艣wietne cz贸艂enka na niskim obcasie. Jak j膮 Ewka o nie spyta艂a, to nie chcia艂a powiedzie膰 sk膮d je ma. To podobno kacerka - one wszystkie s膮 takie.

M臋偶czyzna zastanowi艂 si臋 przez chwil臋: wci膮偶 nie m贸g艂 znale藕膰 notatnika, c贸rka m贸wi艂a na pewno prawd臋, a w pokoju styg艂a kolacja. To ostatnie chyba przewa偶y艂o szal臋.

- No dobrze, nie b臋dziemy robi膰 afery - wsun膮艂 r臋ce w kie­szenie spodni - zje偶d偶aj st膮d i nie pokazuj mi si臋 wi臋cej na oczy.

- Lowelas - doda艂 jeszcze, wybuchaj膮c 艣miechem.

Drzwi by艂y otwarte. 艁ukasz wypad艂 na ulic臋 jak pocisk. Z 艂omotem but贸w wbieg艂 do przeciwleg艂ej bramy i dopiero tam, dr偶膮c ca艂y, opar艂 si臋 o mur, aby och艂on膮膰 nieco. Jeszcze nigdy nie wyszed艂 na takiego idiot臋 jak przed chwil膮 - czu艂 si臋 podle. Miej­sce, z kt贸rego m贸g艂 patrze膰 na okno by艂o 鈥瀞palone, a drugie takie samo nie istnieje. Przegania艂 d艂oni膮 rozwiane w艂osy.

Nie zauwa偶y艂, kiedy na schodach zap艂on臋艂o 艣wiat艂o, ale gdy kto艣 wyszed艂 i spojrza艂 na niego podejrzliwie, wskoczy艂 jakby nigdy nic do klatki, udaj膮c, 偶e przyszed艂 do kogo艣. Nie mia艂 ochoty zn贸w zwraca膰 na siebie uwagi. Wspi膮艂 si臋 a偶 na sam膮 g贸r臋, pod drzwi, za kt贸rymi stuka艂a maszyna do pisania. Drzwi by艂y, o dziwo, uchylone. S膮czy艂a si臋 zza nich w膮ska smu偶ka 艣wiat艂a, znacz膮ca jasn膮 lini膮 ciemno艣膰 poddasza.

Ch艂opak po chwili wahania wsun膮艂 si臋 po cichu do przedpo­koju. Zmieniono zupe艂nie umeblowanie, od czasu gdy by艂 tutaj ostatnio. Pod艂oga zaskrzypia艂a, gdy stan膮艂 nieopatrznie na po­krzywion膮 przez wilgo膰 desk臋.

- Zapomnia艂e艣 czego? - Edyta przerwa艂a prac臋, wychodz膮c mu na spotkanie. Na ucieczk臋 sta艂o si臋 za p贸藕no. Zobaczy艂a go i stan臋艂a os艂upia艂a.

- To ty!? - spojrza艂a na niego z niedowierzaniem, a w jej g艂osie zabrzmia艂a irytacja. - Czego tutaj szukasz?

Nie wygl膮da艂a na szcz臋艣liw膮 z powodu tego spotkania.

- Ja? Niczego - wydawa艂 si臋 by膰 r贸wnie zaskoczony jak ona. Dopiero teraz och艂on膮艂 na tyle, 偶eby zastanowi膰 si臋 nad tym, co robi艂 od kilku minut. W sumie ju偶 od dawna chcia艂 z ni膮 poroz­mawia膰 i by艂 nawet zadowolony z tego, 偶e znalaz艂 si臋 tutaj. Normalnie przysz艂oby mu to z du偶ymi oporami.

- Chcia艂bym z tob膮 porozmawia膰 - zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

- Znowu w臋szysz? -jej 艣ci膮gni臋te brwi i surowy wyraz twa­rzy nie wr贸偶y艂y niczego dobrego. - 呕ytniewski ci臋 nas艂a艂?

- Nikt mnie nie nas艂a艂 - min膮艂 j膮, wchodz膮c do pokoju; znikn臋艂y lampy, ksi膮偶ki oraz zdj臋cia, a mieszkanie przypomina艂o normalny tego typu lokal.

- Wi臋c czego chcesz?

- Szuka艂em ciebie.

- To mi艂o - roze艣mia艂a si臋 sucho. - Ju偶 mnie znalaz艂e艣 i co teraz?

- Teraz powiem ci co b臋dziesz robi艂a jutro wieczorem - wzi膮艂 w r臋k臋 kilka kartek maszynopisu: ulotki; tak jak my艣la艂.

- To interesuj膮ce... - zaplot艂a ramiona, opieraj膮c si臋 biodrem o st贸艂 - wi臋c co b臋d臋 robi艂a jutro wieczorem?

- Jutro wieczorem p贸jdziesz do kina.

- Z tob膮?

- Tak.

To by艂o trzykrotne g艂o艣ne, teatralne: 鈥瀐a, ha, ha!" - i nic.

- Uwa偶asz, 偶e to zabawne? - spyta艂 naburmuszony.

- Zabawne!? To jest komiczne! - jeszcze nie widzia艂 tyle z艂o艣liwego okrucie艅stwa w oczach dziewczyny. -1 co, my艣la艂e艣, 偶e p贸jd臋 z tob膮?! Jeste艣 ostatni膮 osob膮, z kt贸r膮 mia艂abym ochot臋 p贸j艣膰 do kina. Nie lubi臋 wy chuchanych, dobrze u艂o偶onych ch艂o­pczyk贸w, kt贸rzy trzymaj膮 si臋 za sutanny swych proboszcz贸w i co niedziela biegn膮 do ko艣cio艂a, aby przy okazji spowiedzi donosi膰 na swoich koleg贸w. Jeszcze du偶o brakuje ci do tego, aby艣 by艂 dla mnie interesuj膮cy. Tak du偶o, 偶e nie jeste艣 sobie w stanie tego wyobrazi膰. A teraz id藕 ju偶 st膮d i zostaw mnie wreszcie w spokoju.

Wyszarpn臋艂a z jego d艂oni kartk臋. By艂a tak blisko, 偶e czu艂 ulotny, lawendowy zapach jej w艂os贸w. Ich spojrzenia skrzy偶o­wa艂y si臋 niczym klingi szpad.

- I pomy艣le膰, 偶e nie wyda艂em ci臋, gdy by艂a do tego okazja -skrzywi艂 si臋.

- Aha! Wi臋c o to ci chodzi; przyszed艂e艣 po podzi臋kowanie i nagrod臋? Jeste艣 wspania艂ym i bohaterskim ch艂opcem 艁ukasz-ku. To tylko dzi臋ki tobie nie wpad艂am w r臋ce policji - jej oczy zw臋zi艂y si臋 w w膮skie szparki. - Sp臋dzi艂am wi臋cej godzin w wi臋­zieniach katolickich ni偶 ty na modlitwie, wi臋c nie zrobi艂e艣 mi tak wielkiej 艂aski jak my艣lisz. Pewnie o tym nie wiedzia艂e艣, co?

- Mimo wszystko, jednak co nieco dla ciebie zrobi艂em.

- Oooo tak, wiem! To jak mam ci si臋 odwdzi臋czy膰? Nikogo nie ma, a tutaj jest 艂贸偶ko: mo偶e masz na mnie ochot臋? Nie kr臋puj si臋. Zas艂oni臋 firany i mo偶e by膰 ca艂kiem mi艂o. Ile razy chcesz; raz, dwa razy, a mo偶e masz si艂臋 na trzy?

- Wystarczy mi raz - powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮, a potem chwyci艂 j膮 za rami臋. Odtr膮ci艂a go.

- Id藕 st膮d, s艂yszysz!? Id藕 st膮d! - cofn臋艂a si臋 o krok.

- Nie. Sama m贸wi艂a艣, 偶e b臋dzie mi艂o - chwyci艂 j膮 silnie, przyci膮gaj膮c jak swoj膮 w艂asno艣膰. Chcia艂a si臋 wyrwa膰, ale by艂 mocniejszy. Zobaczy艂 w jej oczach strach i bardzo mu si臋 to spodoba艂o. 艁adnie si臋 ba艂a, a w dodatku mia艂a spr臋偶yste, zgrab­ne cia艂o. Pr臋偶y艂a si臋 w jego ramionach jak schwytana przemoc膮 kotka.

- 艁ukasz, zwariowa艂e艣!? - wyrwa艂a si臋, ale zas艂oni艂 sob膮 wyj艣cie.

- No krzycz - roze艣mia艂 si臋 - przybiegnie ca艂a okolica, 偶eby poczyta膰 twoje ulotki. Przecie偶 nie boisz si臋 wi臋zienia, prawda?

Szamota艂a si臋, ale nie mia艂a 偶adnych szans. Z艂apa艂 j膮 i jednym szarpni臋ciem rozdar艂 bluzk臋.

- Zaczekaj! Przepraszam ci臋, p贸jd臋 do tego kina - zacz臋艂a p艂aka膰, lecz on przewr贸ci艂 j膮 na pod艂og臋, a potem brutalnie zdar艂 z niej ubranie. Tak jak przypuszcza艂, nie krzycza艂a, cho膰 ze wszystkich si艂 stara艂a mu si臋 oprze膰. Drapa艂a, kopa艂a nogami, ale on dopi膮艂 swego - zgwa艂ci艂 j膮.

Gdy by艂o ju偶 po wszystkim, pu艣ci艂 jej bezw艂adne, omdla艂e uda i wsta艂 zostawiaj膮c j膮 zap艂akan膮 na pod艂odze.

- Przyjemnie by艂o - powiedzia艂 doci膮gaj膮c spodnie - mo偶e masz ochot臋 na ten drugi raz?

Skuli艂a si臋, oplataj膮c ramionami kolana. Dr偶a艂a na ca艂ym ciele, a do wilgotnych policzk贸w przyklei艂y si臋 jej pojedyncze kosmyki w艂os贸w. Unika艂a jego wzroku. Zrobi艂o mu si臋 jej nawet 偶al.

- To ty jeszcze z nikim tego nie robi艂a艣!? 鈥 ze zdziwieniem zauwa偶y艂 krew.

- Ty... ty chamie! -jeszcze silniej zacisn臋艂a uda.

- Wzi膮艂 koc przewieszony przez oparcie krzes艂a i rzuci艂 go jej.

- Okryj si臋 - powiedzia艂.

Spodziewa艂 si臋 obelg, ale ona bez s艂owa otuli艂a si臋 pledem i przegubem d艂oni zacz臋艂a wyciera膰 艂zy. Poci膮ga艂a cicho przez nos, pochlipuj膮c. 艁ukasz zobaczy艂 swoj膮 twarz w lustrze. Podra­pa艂a go do krwi; cztery wyra藕ne 艣lady po paznokciach ci膮gn臋艂y si臋 od brwi a偶 do ust.

- Kocica- mrukn膮艂. To by艂o dziwne: nigdy nie s膮dzi艂, 偶e dziew­czyna pozuj膮ca do zdj臋膰 i czytaj膮ca antyreligijne ksi膮偶ki, mo偶e by膰 dziewic膮 - no i w dodatku ten 艂a艅cuszek, kt贸ry nosi艂a na kostce; sporo s艂ysza艂 na temat sposobu prowadzenia si臋 takich dziewczyn. Nawet sam pra艂at m贸wi艂 o tym na zebraniu ko艂a.

Za oknem megafon wyg艂asza艂 w艂a艣nie przypowie艣膰 o igraj膮­cej dziatwie. Ch艂opak kucn膮艂 obok dziewczyny, przygl膮daj膮c si臋 jej z bliska. Odsun臋艂a si臋 w k膮t utworzony przez fotel i 艣cian臋. Obserwowa艂a uwa偶nie ka偶dy jego ruch, a w jej wilgotnych oczach b艂膮dzi艂o przera偶enie. Wyda艂a mu si臋 o wiele bardziej atrakcyjna ni偶 przedtem. Teraz to on by艂 stron膮 decyduj膮c膮. U艣miechn膮艂 si臋.

- Niez艂a z ciebie dziewczyna. Szkoda tylko, 偶e taka nieroz­s膮dna.

Nakry艂 kocem jej kolano, a potem wsta艂 i ruszy艂 do wyj艣cia. Nie przypuszcza艂 nawet, 偶e ca艂y dom obstawiony by艂 ju偶 przez s艂u偶b臋 porz膮dkow膮 laikatu. Doszed艂 do po艂owy przedpokoju, gdy drzwi otworzy艂y si臋 z trzaskiem wy艂amywanego zamka, a uz­brojeni m臋偶czy藕ni w oliwkowozielonych mundurach wpadli z impetem do pomieszczenia.

艢wiat zawirowa艂, ch艂opak krzykn膮艂, a potem le偶a艂 ju偶 na plecach, przygnieciony ci臋偶kim butem. Gdy mieszkanie zosta艂o spenetrowane, pojawi艂 si臋 ksi膮dz 呕ytniewski, proboszcz oraz wygl膮daj膮cy na przestraszonego Rysiek. 艁ukasz uni贸s艂 g艂ow臋, tak aby ich lepiej widzie膰. Z ty艂u szed艂 jeszcze ten policjant w podkoszulce, kt贸ry mieszka艂 w przeciwnej bramie, oraz kilku cywil贸w.

- To on. Poznaj臋 go - policjant wskaza艂 na przygwo偶d偶onego do ziemi ch艂opaka.

- Dzi臋kuj臋 panu - ksi膮dz 呕ytniewski zatrzyma艂 si臋 przy 艁ukaszu - zostanie pan wezwany jako 艣wiadek.

- Oczywi艣cie wasza wielebno艣膰 - m臋偶czyzna poca艂owa艂 go w pier艣cie艅 i k艂aniaj膮c si臋 kilkakrotnie, wyszed艂 ty艂em.

- To m贸j najlepszy ministrant, r臋cz臋 za niego - proboszcz wytar艂 pot z czo艂a. Dygota艂 ca艂y. - To jaka艣 kolosalna pomy艂ka.

- Ja te偶 go znam, ale to nie pow贸d, aby taki czyn uszed艂 mu na sucho. Jedynie sam B贸g mia艂by prawo mu wybaczy膰 i nie jest to w mocy ludzkiej - gestem odwo艂a艂 funkcjonariusza, kt贸ry trzyma艂 obcas na klatce piersiowej ch艂opaka. - Ukorz si臋, synu -doda艂 w stron臋 le偶膮cego.

艁ukasz rzuci艂 si臋 b艂agalnie na kolana.

- Wasza wielbno艣膰, prosz臋 o 艂ask臋. Ona jest kacerk膮 i to ona mnie sprowokowa艂a - przera偶enie za艂amywa艂o mu chwilami g艂os.

- Umilknij synu - ksi膮dz ojcowskim gestem po艂o偶y艂 d艂o艅 na jego g艂owie - i wierz w bo偶膮 sprawiedliwo艣膰, bo On jest s臋dzi膮 surowym, ale sprawiedliwym. Niczym s膮 wyroki ludzkie. A te­raz id藕 w pokorze.

Dw贸ch funkcjonariuszy za艂o偶y艂o kajdanki na r臋ce 艁ukasza, po czym uj臋to go pod pachy i poprowadzono do radiowozu. Z pokoju wyprowadzono dziewczyn臋 owini臋t膮 w koc.

- No prosz臋, co za 艂贸w: sama przewodnicz膮ca Kraj贸wki Laic­kiej - gwizdn膮艂 przez z臋by jeden z cywil贸w, ale 呕ytniewski uciszy艂 go jednym spojrzeniem.

- Dzi臋kuj臋 ci Ryszardzie za to, 偶e wskaza艂e艣 nam to miejsce - po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu ch艂opaka - Otrzymasz ode mnie referencje, z kt贸rymi, jak s膮dz臋 zostaniesz bez problemu przyj臋­ty do nowicjatu.

- Dzi臋kuj臋 wasza wielebno艣膰 - ministrant uca艂owa艂 go w pier艣cie艅 i wycofa艂 si臋 podobnie jak policjant.

- Trzeba przekaza膰 papiery 艁ukasza na policj臋 i przeprowa­dzi膰 weryfikacj臋 w jego rodzinie. Zajmiesz si臋 usuni臋ciem go z parafii oraz zlikwidowaniem przywilej贸w dla niego i rodziny, bracie Piotrze - 呕ytniewski spojrza艂 na proboszcza, kt贸ry zgo­dzi艂 si臋 przytakuj膮c bez s艂owa.

- A ty? - pytanie skierowane by艂o do dziewczyny.

- Ja ci臋 nie uca艂uj臋 w pier艣cie艅 - wykrzywi艂a usta w wyrazie pogardy.

- Jak mo偶esz do jego wielebno艣ci... - oburzy艂 si臋 proboszcz, lecz ksi膮dz nakaza艂 cisz臋 uniesieniem r臋ki. Nikt nie 艣mia艂 teraz pisn膮膰 nawet s艂贸wka. Ksi膮dz profesor 呕ytniewski, za zaanga偶o­wanie w krzewieniu wiary, mia艂 w nied艂ugim czasie zosta膰 beatyfikowany, a wi臋c stanowi艂 dla wszystkich prawdziwy autorytet. Edyta mimowolnie poczu艂a si臋 nieswojo.

- Jeste艣 oskar偶ona nie tylko o nieprawomy艣lno艣膰 - ksi膮dz starannie dobiera艂 s艂owa. - Dodatkow膮 twoj膮 win膮 jest to, 偶e naszego najlepszego ministranta nam贸wi艂a艣 do dzia艂alno艣ci antyko艣cielnej. Mamy 艣wiadka, kt贸ry widzia艂 go, gdy ca艂e noce sp臋dza艂 pod twoim oknem, spe艂niaj膮c rol臋 czujki. Stara艂 si臋 nawet wci膮gn膮膰 do takiej samej dzia艂alno艣ci swego przyjaciela Ryszarda, zmuszaj膮c go do milczenia. Jak widz臋 uprawia艂a艣 z im stosunki pozama艂偶e艅skie, aby go zba艂amuci膰. Jeste艣 ju偶 zupe艂nie zepsuta. Obydwoje odpowiecie w takim samym sto­pniu za kacerstwo.

Nikt nie potrafi艂 zrozumie膰, dlaczego dziewczyna zacz臋艂a si臋 艣mia膰. To by艂 dziki, nieopanowany wybuch 艣miechu.


Wiktor Wikiewicz

Sejmor Srebno艂uski


Odprowadza艂o go kilku oberwa艅c贸w z miasta, 艣le­py bard z karczmy i dwa gnomy, kt贸re przy艂膮czy艂y si臋 po drodze. 呕aden nie wiedzia艂 dok膮d id膮.

Zatrzymali si臋 dopiero na skraju puszczy i przest臋puj膮c z nogi na nog臋, smutnymi oczami patrzyli za nim, kiedy ruszy艂 dalej. D艂ugo m贸g艂 b艂膮ka膰 si臋 w le艣nej g艂uszy, lecz puszczony wolno ko艅 sam znalaz艂 drog臋 do ostatniej w dolinie, ukrytej w g膮szczu chaty. Jej drzwi z zewn膮trz podparte by艂y kijem.

Sejomor podprowadzi艂 konia do 藕r贸d艂a tu偶 przy kamiennym progu domu. Ci臋偶ko zsun膮艂 si臋 z siod艂a i przykl臋kn膮艂, 偶eby zaczerpn膮膰 wod臋 w d艂onie.

Ko艅 parskn膮艂 i zadar艂 g艂ow臋. Sejmor z przyzwyczajenia spoj­rza艂 na r臋koje艣膰 dwur臋cznego miecza przy siodle.

- Napij si臋 - us艂ysza艂 za sob膮. - Ca艂e 偶ycie pij臋 z tego 藕r贸d艂a, ale nie uda艂o mi si臋 zaspokoi膰 pragnienia.

Z lasu wr贸ci艂 stary druid. Teraz drwi膮co patrzy艂 na Sejmora.

- My艣lisz, 偶e go pokonasz? - zapyta艂. Sejmor podni贸s艂 si臋 z kl臋czek. Bez s艂owa poprawi艂 koniowi popr臋g i skoczy艂 na siod艂o.

- Zabij go! Zabij! - s艂ysza艂 za sob膮 kiedy wyje偶d偶a艂 z lasu.

D艂ugo mu w uszach brzmia艂 z艂o艣liwy chichot, powtarzany przez drzewa i szeleszcz膮ce trawy, szept - zabij! zabij! zabij! -pe艂en takiego napi臋cia, jakby ta jedna 艣mier膰 mog艂a wreszcie zaspokoi膰 pragnienie starego druida, a mo偶e wszystkich jego braci, od zamierzch艂ych czas贸w 偶yj膮cych samotnie w kurnych chatach, z dala od siedzib innych plemion.

Wreszcie cie艅 drzew odp艂yn膮艂 wstecz i kopyta jego konia zastuka艂y na suchej, sp臋kanej ziemi.

Wtedy zobaczy艂 pierwsze ko艣ci wybielone przez wiatr i de­szcze. Kredowobia艂a ko艅ska czaszka patrzy艂a w niebo oczodo艂a­mi pe艂nymi piasku, 艣lepymi jak oczy barda, kt贸ry w karczmie 艣piewa艂 legend臋 tej ziemi. Opodal ko艅skich ko艣ci co艣 jeszcze b艂ysn臋艂o w ziemi, jakby kilka miedzianych 艂usek z rozerwanej zbroi.

Dalej, w roz艂amie ska艂 prowadz膮cych do wn臋trza g贸rzystej krainy, prawie na ka偶dym kroku spostrzega艂 rdzawe szcz膮tki przemieszane z ko艣膰mi. Czasem spod ko艅skich kopyt wytacza艂 si臋 br膮zowy he艂m albo z trzaskiem zapada艂a si臋 przykryta pia­chem czaszka. Wreszcie trudno by艂o uczyni膰 krok, nie nast臋pu­j膮c na chrz臋szcz膮ce gnaty, jak deszczem i s艂o艅cem wybielone 艂uki, rzucone gdzie popadnie przez cofaj膮ce si臋 armie elf贸w; wsz臋dzie le偶a艂y rozprute zbroje, krasnoludzkie topory z wypr贸chnia艂ymi styliskami, po艂amane miecze i podobne do porzuconych 偶贸艂wich skorup, powgniatane tarcze. Czasami na p艂yto­wych zbrojach rozb艂yskiwa艂y z艂ote zdobienia, to zn贸w szlachet­ny kamie艅 zapala艂 si臋 niby zielone oko w g艂owie w臋偶a albo krwawa 艂za na r臋koje艣ci z艂amanego miecza.

Sejmor niech臋tnie opuszcza艂 wzrok. Zda艂 si臋 na instynkt ko­nia znajduj膮cego drog臋 przez pobojowisko wst臋puj膮ce w chmu­ry. Mia艂 wra偶enie, 偶e gdzie艣 tam mi臋dzy niebem a ziemi膮, od tysi臋cy lat trwa nieustaj膮ca bitwa, w kt贸rej codziennie ginie tyIko jeden rycerz.

Sejmora nie roztkliwia艂 zbytnio los tych, kt贸rzy padli przed nim.

Nad skutymi mrozem wierzcho艂kami ska艂 szuka艂 cienia ogro­mnych skrzyde艂, lecz wsz臋dzie tam panowa艂 doskona艂y bezruch i cisza. Tylko pod kopytami jego konia chrz臋艣ci艂y ko艣ci tych, kt贸rzy padli w drodze, nie si臋gn膮wszy nawet cienia tej 艣mierci, kt贸ra od tysi膮ca lat spada艂a ze spokojnego nieba nad dolin膮.

Zauroczony ogromem bia艂ych urwisk i ska艂, podobnych do baszt staro偶ytnego zamczyska, Sejmor opu艣ci艂 wzrok dopiero wtedy, gdy jego ko艅 zatrzyma艂 si臋 przed w膮sk膮 bram膮 otwart膮 w niebotycznych murach.

Po raz pierwszy Sejmor po艂o偶y艂 d艂o艅 na r臋koje艣ci miecza.

I wtedy zobaczy艂 ostatniego trupa.

Le偶a艂 twarz膮 do ziemi, przysypany suchym 艣niegiem. W mro藕nym powietrzu m贸g艂 le偶e膰 tak miesi膮c, nawet dwa.

To musia艂 by膰 prawdziwy olbrzym, pomy艣la艂 Sejmor. Pot臋偶­ne cia艂o okryte by艂o czarnym p艂aszczem, tylko prawa r臋ka, nie­naturalnie odrzucona na bok, nie wypu艣ci艂a ogromnego miecza. Sejmor zw膮tpi艂 czy sam m贸g艂by takim mieczem w艂ada膰 nawet si艂膮 obu ramion.

艢cisn膮艂 konia kolanami, a偶 ten st臋kn膮艂.i mimo oporu post膮pi艂 w p贸艂mrok szczeliny, zdawa艂oby si臋, wiod膮cej do wn臋trza zie­mi.

Uderzenia kopyt wybiega艂y do przodu niecierpliwym echem, kt贸re przemyka艂o po艣r贸d stalaktyt贸w i sopli zwieszonych ze stropu, po czym trwo偶nie wraca艂o z kamiennych zapadni.

Sejmor zobaczy艂 go wreszcie - bli偶ej ni偶 obiecywa艂a cisza. Potwornie wielki by艂, wi臋kszy ni偶 wszystkie o nim legendy. Pokryty srebrn膮 艂usk膮 ogromny smok le偶a艂 we wn臋trzu groty. W p贸艂mroku tylko jego grzbiet i boki p艂on臋艂y dziwnie chwiejnym 艣wiat艂em, Bia艂osrebrzystym, jakby pr贸cz 艂uski chroni艂 go jesz­cze magiczny pancerz.

Wystarczy艂 jeden rzut oka na to cielsko wspania艂e, ze skrzyd­艂ami roz艂o偶onymi szeroko na kamiennej posadzce, i Sejmor poczu艂 zarazem ulg臋 i straszliwy 偶al.

Z mieczem w r臋ku powoli zsiad艂, a raczej osun膮艂 si臋 z konia, kt贸ry natychmiast szarpn膮艂 si臋 wstecz.

Potem pochyli艂 si臋 nad ogromnym, guzowatym 艂bem, spo­czywaj膮cym martwo na ziemi usypanej drogocennymi klejnota­mi. Przyt艂umiona gorzkawa wo艅 bij膮ca od stulonych nozdrzy nie pozwala艂a okre艣li膰, kiedy naprawd臋 ten olbrzym wyda艂 ostatnie tchnienie. Niespodziewanie drgn臋艂a srebrzysta b艂ona okrywaj膮ca jedno z wypuk艂ych smoczych 艣lepi.

Sejmor sta艂 skamienia艂y - w tym oku na p贸艂 otwartym by艂a tylko 艣mier膰, ta sama 艣mier膰, kt贸rej nie dla siebie pragn膮艂 stary druid.

Sejmor us艂ysza艂 g艂os, chocia偶 nie drgn臋艂y nawet nozdrza i spoczywaj膮cy na kamieniu smoczy pysk - mo偶e po prostu zro­zumia艂 wyraz 艣lepi przy膰mionych staro艣ci膮.

- Wiedzia艂em, 偶e przyjdziesz... - Oko jeszcze zasnu艂o si臋 bia艂膮 mg艂膮.

- Czy mog臋... - zapyta艂 Sejmor ze 艣ci艣ni臋tym gard艂em. - Co艣 dla ciebie zrobi膰?

Wtedy przez wn臋trze groty przebieg艂 szmer i jednoczesny dreszcz w kamiennej posadzce, jakby to w艂a艣nie by艂o ostatnie tchnienie tego, kt贸ry umiera艂 w ogromnej jamie pe艂nej z艂ota, szlachetnych kamieni i dziwnych ozd贸b, od kt贸rych a偶 promie­niowa艂o magi膮.

- Wyjd藕 - us艂ysza艂. -I sp贸jrz... w dolin臋... To by艂o wszystko. Tylko skrzyd艂a drgn臋艂y i z chrz臋stem ostatecznie rozprostowa艂y si臋 na kamieniu.

Przed Sejmorem spoczywa艂 potwornych rozmiar贸w smoczy trup. Zmar艂 ze staro艣ci - nigdzie jego bok贸w nie tkn臋艂a stal hartowana ludzk膮 r臋k膮.

Sejmor d艂ugo sta艂 nad nim ze zwieszon膮 g艂ow膮.

f Potem wyszed艂 przed grot臋. Tam po raz pierwszy spojrza艂 w d贸艂, sk膮d przyby艂. Ujrza艂 dolin臋 tak, jak przez tysi膮ce lat widzia艂 j膮 ten, kt贸rego ju偶 nie ma.

Zobaczy艂 wi臋c sine szczyty i sko艂tunion膮 mierzw臋 puszcz, gdzie druidy cierpliwie czekaj膮 a偶 przyjdzie ich dzie艅; dalej - w rozja艣nieniu las贸w i p贸l - 艣wiat ludzi i kar艂贸w, elf贸w i gnom贸w. I pomy艣la艂, 偶e to ich jedyna wsp贸lna droga - na1 ten szczyt.

Kiedy to zrozumia艂, obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i wr贸ci艂 do wn臋trza jaskini. Jego ko艅 spokojnie ju偶 sta艂 obok smoczej padliny.

Depcz膮c rozsypane woko艂o drogocenne kamienie Sejmor .wst膮pi艂 na to ogromne cielsko, uni贸s艂 miecz - chwil臋 szuka艂 wzrokiem jakiej艣 szczeliny mi臋dzy 艂uskami - potem uderzy艂 z g贸ry i rozp艂ata艂 srebrzysty grzbiet...

A kiedy s艂o艅ce znad horyzontu szkar艂atnym okiem zajrza艂o w ciemnic smoczej jamy - przywita艂 je na progu.

Siedzia艂 tam, w pancerzu ze srebrzystej 艂uski i w 艂uskowatym he艂mie, nisko spuszczonym na twarz. W mro藕nym powietrzu ramiona okrywa艂 mu p艂aszcz ze smoczego skrzyd艂a. Obok Sta艂 jego ko艅 - srebrno艂uski cie艅 na tle skutych lodem ska艂.

Siedzia艂 ogromny, z dwur臋cznym mieczem na kolanach i nas艂uchiwa艂 dalekiego echa z kamiennych rozpadlin, k臋dy nad­chodzi艂 pierwszy z tych, kt贸rzy chc膮 mierzy膰 si臋 z nim.


David Brin

te oczy

prze艂o偶y艂 Krzysztof Soko艂owski


... wi臋c chcecie porozmawia膰 o lataj膮cych spodkach? Wspaniale! Tego si臋 w艂a艣nie obawia艂em!

Tak to ju偶 bywa zawsze, kiedy Gadatliwy Larry szanta偶uje mnie tak d艂ugo, a偶 zgodz臋 si臋 was dopie艣ci膰, wy cholerni, niedo­spani maniacy, a potem wieje na Bimini. Chce, 偶ebym przez dwa tygodnie zadawa艂 wam pytania na temat astronomii i kos­mosu... no wiecie, czarne dziury i r贸偶ne takie... ale pierwszej nocy wszyscy chc膮 si臋 k艂贸ci膰 na temat tego cholernego UFO...

Zaraz, zaraz, spokojnie... oczywi艣cie, typowy ze mnie nauko­wiec, tkwi膮cy w Wie偶y z Ko艣ci S艂oniowej i marz膮cy wy艂膮cznie o Represjonowaniu Niepokornych Umys艂贸w. Czego tylko sobie 偶yczysz, przyjacielu. Przecie偶 czujesz ten szlachetny p臋d, w wyobra藕ni ju偶 ruszasz w b贸j, swobodny je藕dziec w walce prze­ciw zamaskowanemu establishmentowi?

To si臋 dziw. Ja te偶 marzy艂em o kontaktach z obcymi. Tak naprawd臋 to nawet teraz zajmuj臋 si臋 badaniami...

Racja, SETI... Badania Pozaziemskiej Inteligencji... Nie, to nie to samo, co polowa膰 na UFO! Osobi艣cie nie wierz臋, by ziemi臋 odwiedzili kiedy艣 jacy艣 go艣cie z najmniejszymi preten­sjami do inteligencji...

Oczywi艣cie, szanowny panie. Jasne, ma pan szuflad臋 pe艂n膮 udokumentowanych przypadk贸w, a mo偶e nawet raz i drugi skontaktowali si臋 z panem osobi艣cie? Tak w艂a艣nie my艣la艂em. Znamy si臋... moi przyjaciele pr贸bowali studiowa膰 te 鈥瀎enome­ny". Nad ka偶d膮 relacj膮 sp臋dzali miesi膮ce, a w ko艅cu i tak okazy­wa艂o si臋, 偶e to balon meteorologiczny, samolot, albo piorun kulisty...

Jasne, jasne... No w艂a艣nie, przyjaciele, ja widzia艂em piorun kulisty z bliska; mam blizn臋 na nosie i stopione okulary, kt贸rymi mog臋 wam dowie艣膰 z jak bliska. Wi臋c nie pr贸bujcie mi t艂uma­czy膰, 偶e to mit jak te wasze cholerne lataj膮ce spodki!


***


Wszystkie nasze wysi艂ki tej nocy po艣wi臋cili艣my Anglii; ko艂o Avebury wygniatali艣my z艂ote zbo偶e w r贸wne p艂askie kr臋gi. To wspania艂a praca, lassa 艣wiat艂a na morzu zb贸偶. Mamy tu wspania艂e kr臋gi. Jutro ludzie zobacz膮 je w gazetach i za­czn膮 my艣le膰.

A w g贸rze, nad g艂owami, wisi nasza jasna 艂贸d藕 z eteru, oblana przychylnym jej 艣wiat艂em Matki-Ksi臋偶yca. Smuk艂y statek nosi na sobie g艂adki pancerz zaprojektoany tak, by okrywa艂 go przed oczami 艣miertelnych.

Powinni nas widzie膰. Ale niezbyt wyra藕nie.

Fyrfalcon wzywa nas nagle:

- Kraw臋dzie musz膮 si臋 wyr贸偶nia膰! Kr臋gi maj膮 by膰 doskona­艂e! Niech ci ich naukowcy bredz膮 o 鈥瀙rawach natury"! Zdob臋­dziemy sobie rano nowych wyznawc贸w.

Kiedy艣 mo偶e nazywaliby艣my go 鈥濳r贸lem". Ale przystoso­wali艣my si臋 do dzisiejszych czas贸w. 鈥濼ak jest, kapitanie", krzy­kn臋li艣my i wzi臋li艣my si臋 do roboty. Gryffinloch, nasza nas艂uchiwaczka, m贸wi ze swej grz臋dy: 鈥濭adaj膮 o nas w ludzkim radio! Chcecie pos艂ucha膰! ?

Potwierdzamy, pe艂ni rado艣ci. Nienawidzimy ludzkiej techni­ki bardziej od wszystkiego na tym 艣wiecie, ale kiedy s艂u偶y nam, jest naczyniem przepe艂nionym s艂odk膮 ironi膮.


***


Pora na drugie pytanie, kolego. Czy wyznawcy UFO a偶 tak r贸偶ni膮 si臋 od nas, astronom贸w uzbrojonych w teleskopy, szuka­j膮cych znak贸w 偶ycia i przekonanych, 偶e ono musi gdzie艣 tam by膰? I my, i oni, szukamy czego艣 nowego; marzymy, by to co艣 znale藕膰...

A jednak... dzieli nas kwestia dowod贸w. Nauka - uczy by spodziewa膰 si臋... by wymaga膰... czego艣 poza wspania艂ymi taje­mniczymi cudami. Jaki jest po偶ytek z uk艂adanki, kt贸rej nie spos贸b u艂o偶y膰?

Jasne, jestem i b臋d臋 spokojny. Ale nie przestan臋 wymaga膰 od ; Wszech艣wiata, by mia艂 cho膰 odrobin臋 sensu!


***


Ten ch艂opak prowadzi nawet szybciej ni偶by chcia艂, prze艣liz­guje si臋 beztrosko przez zakr臋ty tylko po to, by zaimponowa膰 siedz膮cej tu偶 ko艂o niego dziewczynie. Nie musi si臋 a偶 tak stara膰! Ma dziewczyn臋 na widelcu! Dziewczyna podj臋艂a decyzj臋 kiedy noc by艂a jeszcze m艂oda, a teraz siedzi na fotelu pasa偶era udaj膮c, 偶e to j膮 nic nie obchodzi. S艂upy telefoniczne migaj膮 jej w oczach w rytmie szale艅czo bij膮cego serca.

Kabriolet pnie si臋 w g贸r臋, zalany ksi臋偶ycowym blaskiem. Nagie kolano dziewczyny muska r臋k臋 ch艂opca; ch艂opiec wrzuca wy偶szy bieg. Kaszle, walcz膮c z si艂膮 starsz膮 ni偶 jego gatunek i skr臋ca niemal zbyt p贸藕no; samoch贸d dos艂ownie frunie ponad przepa艣ci膮! Czuj臋 ich. Po偶膮danie ju偶 go og艂upi艂o. Oczekiwanie og艂upi艂o j膮.

Nie wiedz膮, 偶e si臋 zbli偶amy.

Samoch贸d wje偶d偶a pod skalny nawis. Ch艂opak hamuje i ob­raca si臋 ku dziewczynie. Dziewnicza z nim igra, kr贸tko; wie jak go podnieci膰. Nic w tym fascynuj膮cego, nic trudnego. Nadlatu­jemy zza ich plec贸w; cieszy nas to zwyk艂e, proste po偶膮danie. Cofamy si臋, kryjemy tu偶 pod skalnym nawisem i posuwamy si臋 wzd艂u偶 niego a偶 znajdujemy si臋 pod ich samochodem.

W艂膮czamy pulsuj膮ce 艣wiat艂a - najwspanialsz膮 szat臋 naszego statku. Wzlatujemy.

Nikt im nigdy nie uwierzy. Lecz zasiano dzi艣 wi臋cej ni偶 jeden gatunek nasienia.


***


Jest .takie powiedzenie, kt贸re tu doskonale pasuje! 鈥濨rak do­wod贸w nie jest dowodem braku". No tak, SETI nie z艂apa艂 syg­na艂贸w z tych kilku badanych przez nas gwiazd, ale to nie ozna­cza przecie偶, 偶e nikogo tam nie ma!

...No... Jasne. Je艣li pan nalega, to samo mo偶emy odnie艣膰 do UFO

...tylko, 偶e przecie偶 SETI bada艂a ten nieogarniony Wszech艣wiat szukaj膮c fal radiowych; prawdziwe polowanie na ig艂臋 w stogu siana., o ile trudniej jest wyja艣ni膰 brak jakichkolwiek uczciwych dowod贸w na l膮dowanie UFO na naszej Ziemi? W ko艅cu to male艅­ka planetka. Je艣li by艂y tu jakie艣 stworki, je艣li przyby艂y tak dawno jak twierdz膮 niekt贸rzy ludzie, to czemu, do cholery, nie zostawi艂y nic do zbadania, dlaczego brak nam jaki艣 artefakt贸w o oczywi艣cie kosmicznym pochodzeniu! 呕eby艣my chocia偶 znale藕膰, powiedz­my, marsja艅ski odpowiednik butelki po Coca-Coli!


***


Lecimy teraz nad wschodni膮 Kanad膮, mamy patrol... tworzy­my mikroskopijne czasowe singularno艣ci w przypadkowo wy­branych domach i kradniemy portfele, kluczyki do samocho­d贸w, domowe drobiazgi. W mi臋dzyczasie niekt贸rzy z nas si臋ga­j膮 w g艂膮b sn贸w 艣pi膮cych kobiet i m臋偶czyzn; tych, kt贸rzy najle­piej poddaj膮 si臋 snom.

Pracujemy, a Gryffinloch nag艂a艣nia audycj臋 radiow膮. Bawi nas ta idiotyczna naukowa gadanina o 鈥瀙rzedmiotach pozosta­wionych przez obcych". Co za idiotyzm! Nie tworzymy w twar­dej, nieust臋pliwej materii!

Nigdy w 偶yciu nie trzyma艂em w d艂oni butelki po Coca-coli. Nie mo偶emy dotkn膮膰 czego艣, co zrodzi艂o si臋 w p艂omieniu. Na-

vet te ludzkie dzieci, kt贸re kradniemy, by wychowa膰 mi臋dzy linami, cierpi膮 stykaj膮c si臋 z utajonym ogniem w szkle i metalu. Cz艂owiek wybudowa艂 sw膮 pr贸偶n膮, now膮 cywilizacj臋 wok贸艂 czego艣 tak n臋dznego! I po co? Przecie偶 mia艂 nas! Czy 偶elazo potrafi rozgrza膰 kogo艣 tak, jak my? Ciekawi nas inne ciep艂o. To, kt贸re rozpala serca.


***


Tak, jasne... Dla tych z was, kt贸rzy nie czytaj膮 magazynu En膮uirer, wyja艣niam: s艂uchacz pyta mnie o najs艂ynniejsz膮 z opowie艣ci na temat UFO... opowie艣膰 o statku, kt贸ry mia艂 rozbi膰 si臋 w Nowym Meksyku tu偶 po zako艅czeniu drugiej wojny 艣wia­towej. Przez czterdzie艣ci lat 鈥瀘ni" studiowali ten statek, ukryty w Bazie Wojsk Lotniczych Wright-Paterson.

Ludzie, czy w zwyk艂ych, szarych obywatelach krew nie wrze a偶 do dzi艣! Oto mamy Te Obrzydliwe W艂adze, po raz kolejny nie dopuszczaj膮ce nas do swych sekret贸w!

Momencik, kolego. Za艂贸偶my, 偶e mamy tu to, co pozosta艂o z rewelacyjnego nadprzestrzennego statku kosmicznego go艣ci z Algerdeberon Szesna艣cie. Czy ty sam dostrzegasz dzi艣 rewela­cyjne technologie rodem z Ohio, przypominaj膮ce jakie艣, cho膰by najprostsze, techniki kosmiczne? No, mo偶e opr贸cz automatycz­nych kas w supermarketach, niech ci b臋dzie.

Daj spok贸j, czy偶by nasz bud偶et wygl膮da艂 tak jak wygl膮da, gdyby...

Ach, tak. Top secret, tajemnica pa艅stwowa? No, to mam " kolejne pytanie. Jak my艣lisz, kto przez ten ca艂y czas studiowa艂 w sekrecie statek Obcych?

...rz膮dowi in偶ynierowie? Jasne, jasne. A czy ty kiedy艣 w og贸le spotka艂e艣 in偶yniera, przyjacielu? To nie pozbawiony twa­rzy robot z jakiego艣 krety艅skiego filmu; przynajmniej wi臋kszo艣膰 z nich wygl膮da zupe艂nie inaczej. To inteligentni Amerykanie jak ty i ja; maj膮 偶ony, m臋偶贸w i dzieci...

Ile tysi臋cy in偶ynier贸w pracowa艂oby nad tym statkiem Ob­cych od 1948 roku? Wyobra藕 sobie wszystkich tych staruszk贸w graj膮cych w golfa, grzebi膮cych w silnikach samochod贸w, wy­st臋puj膮cych na balach dobroczynnych... i w ka偶dej chwili wal­cz膮cych z pokus膮 wychlapania dziennikarzom najlepszego ma­teria艂u wszechczas贸w!

Ka偶dy z nich? W dzisiejszej Ameryce? Daj spok贸j, przyjacie­lu. Dajmy sobie spok贸j z t膮 bzdur膮 z hangaru 18 i wr贸膰my do UFO, o to przynajmniej warto si臋 k艂贸ci膰!


***


Marz臋 o tym, by spa艣膰 z nieba i pokaza膰 temu radiowemu 鈥瀗aukowcowi" co to naprawd臋 znaczy dow贸d. Zwarz臋 mleko, kt贸re stawiaj膮 na progu jego domu i sprawi臋, 偶e w nocy b臋dzie cierpia艂 koszmary. Sprawi臋, 偶e zginie mu portfel i d艂ugopisy.

Sprawi臋...

Nic nie sprawi臋. Dzi艣 ju偶 jest nas za ma艂o; me sta膰 nas na samob贸jcze ryzyko. Nie mam najmniejszej ch臋ci, by nasze z艂ote statki znik艂y jak rosa w 艣wietle poranka. Fyrfalcon zdecydowa艂: Mog膮 nas zobaczy膰 tylko ci, kt贸rzy s膮 w stanie nas zobaczy膰. Mog膮 nas zobaczy膰 tylko ci maj膮cy gi臋tkie umys艂y; umys艂y wykszta艂cone w starej szkole...

Spojrza艂em na surow膮, nier贸wn膮 powierzchni臋 Ksi臋偶yca. Miejsce naszego wygnania, nasz azyl. I nawet tam 艣cigaj膮 nas oni, ci Nowi Ludzie. Przezroczysta 艣ciana ektoplazy pozostaje po tych z nas, kt贸rzy odwa偶yli si臋 stan膮膰 im na drodze. Nauczy­li艣my si臋 wiele tego dnia... nauczono nas, 偶e astronauci w ni­czym nie przypominaj膮 dawnych argonaut贸w. .

Oczy, oczy ich astronaut贸w promieniowa艂y szalonym, scep­tycznym blaskiem i nikt si臋 mu nie opar艂...


***


Najwyra藕niej nasz nast臋pny rozm贸wca pragnie powiedzie膰 co艣 o go艣ciach, kt贸rzy odwiedzili nas przed wiekami. Doskonale. Do­kupuj臋. Pogadajmy o tych 鈥瀊ogach" w ich s艂ynnych 鈥瀝ydwanach".

Ach tak, nauczyli staro偶ytnych Egipcjan budowa膰 piramidy? Rany Julek, zmusili peruwia艅skich Ink贸w do wydrapania na skalistej r贸wninie tych ich postaci? 呕eby statki kosmiczne mo­g艂y sobie znale藕膰 l膮dowiska, tak? Moim zdaniem mo偶na by w to nawet wierzy膰... do chwili, gdy zapytasz si臋, cz艂owieku, po co?

Po jak膮 choler臋 komu艣 potrzebne by艂y takie l膮dowiska? Prze­cie偶 m贸g艂by mie膰 wi臋cej! Czemu nie otworzy膰 male艅kiej polite­chniki i czemu nie nauczy膰 naszych przodk贸w jak miesza膰 ce­ment? Kilka lekcji elektroniki i mogliby艣my stworzy膰 lampy 艂ukowe i radar, przeprowadzaj膮cy Ich statki przez wszystko, od deszczu do szara艅czy!!!

...Co? Pojawili si臋, 偶eby nam pom贸c? No, to wielkie dzi臋ki, wy cholerni bogowie! Dzi臋ki wam za to, 偶e nie wspomnieli艣cie o sp艂ukiwanych toaletach, prasie drukarskiej, demokracji i mikrobiologicznej teorii chor贸b!

Dzi臋ki wam za to, 偶e zapomnieli艣cie o ekologii i musieli艣my prawie zrujnowa膰 t臋 nasz膮 Ziemi臋 nim skapowali艣my o co cho­dzi. Niech was diabli... gdyby tylko kt贸ry艣 z was pokaza艂 nam, jak wytworzy膰 proste soczewki, to z reszt膮 poradziliby艣my sobie sami! Ilu nieszcz臋艣膰, wynikaj膮cych z prostej niewiedzy, mogli­艣my unikn膮膰 dzi臋ki wam...

Macie ochot臋, by przypisa膰 Obcym takie osi膮gni臋cia cz艂o­wieka jak architektura i poezja, fizyka i empatia? O艣miel臋 si臋 stwierdzi膰, 偶e obra偶acie naszych nieszcz臋snych przodk贸w, co to wygrzebali si臋 z b艂ota, a pi臋li w g贸r臋 krok i spadali dwa, i osi膮gn臋li tyle, 偶e mo偶emy wreszcie po nich sprz膮ta膰 i patrze膰 Wszech艣wiatowi w twarz... nie, przyjaciele. Je艣li kiedy艣 Ziemi臋 odwiedzili obcy, to nie zawdzi臋czamy im nic.

O co chodzi?... I ty te偶, przyjacielu!... Nie, nic nie m贸wi艂em. Nie mam ochoty z tob膮 rozmawia膰! Je艣li chcesz czci膰 durnych, krety艅skich bog贸w z lataj膮cych spodk贸w, to twoja sprawa! Ma­my kogo艣 na linii...


***


Chocia偶 zaledwie rozumiemy zasady, bardzo lubimy ten wsp贸艂czesny wynalazek cz艂owieka, radio. Radio jest jak staro­偶ytny ogie艅, zapraszaj膮cy do plotek, do opowie艣ci.

Ale dzi艣 w艣cieka mnie ten go艣膰! Jego g艂os rozrywa fale powietrza palcami logiki ostrzejszymi od szk艂a, twardszymi od 偶elaza. Pyta, dlaczego nie uczyli艣my ich rzeczy u偶ytecznych; tych ludzi, kt贸rzy byli jak wosk w naszych r臋kach!

Niewdzi臋czny 艂otr! Czym s膮 sztuki, jakie艣 szkie艂ka, w por贸w­naniu z tym, co ofiarowali艣my niegdy艣 ludzko艣ci! Dar spojrze­nia poza widzialne! Poczucie tajemnicy! Strach! Niech jedna noc wydaje si臋 trwa膰 wiek - i prosty wie艣niak za nic b臋dzie mia艂 groz臋 plagi i suszy!

Musimy zwalczy膰 to szale艅stwo, nim nowy spos贸b my艣lenia wyzwoli ludzko艣膰, wydob臋dzie j膮 z zasi臋gu naszych ramion.

Nim ludzie naucz膮 si臋 obchodzi膰 bez nas.

Nasz kapitan jest zbyt ostro偶ny. Wymykam si臋 w szalupie ratunkowej i wkr贸tce znajduj臋 samotnego podr贸偶nika na pustej szosie. O艣lepiam go moimi 艣wiat艂ami i wplatani mu w sen obrazy podr贸偶y do dalekich gwiazd. Z zapa艂em bada 鈥瀏wiezdn膮 map臋", kt贸r膮 mu pokaza艂em, zapami臋tuje wzory opon na bagnie i wierzy, 偶e jest w nich zakl臋ta tajemnica Wszech艣wiata. Nie musz臋 nawet stara膰 si臋 o oryginalno艣膰. Od lat tak karmili艣my naszych wyznawc贸w, dopiero 艣rodki przekazu Nowej Ery po­mog艂y nam w rozprzestrzenianiu naszych wierze艅.

W jego oczach dostrzegam niezachwian膮 wiar臋 i oddalam si臋,. To dobra noc. T臋 noc wype艂nia stara magia. Nie po raz pierwszy lec臋 przed siebie, zap艂adniaj膮c zielon膮 planet臋 tajemni­cami, kt贸rych potrzebuje najbardziej.

Powinni艣my walczy膰 z zaraz膮 pozbawiaj膮c膮 ludzi tego, co nale偶y si臋 im z urodzenia. Powinni艣my zaspakaja膰 najg艂臋biej -ukryty g艂贸d cz艂owieka.

I nasz w艂asny g艂贸d.


***


Nie, nie, prosz臋 pani, ja z ch臋ci膮 porozmawiam jeszcze o UFO. Ten wiecz贸r i tak mo偶emy spisa膰 na straty.

Ale mam zamiar was teraz zaskoczy膰. Mam zamiar powie­dzie膰 wam, 偶e jako naukowiec nie mog臋 z pe艂nym przekonaniem stwierdzi膰, 偶e UFO nie istnieje. Akceptuj臋 t臋 niepra­wdopodobn膮 mo偶liwo艣膰, 偶e wok贸艂 nas dzieje si臋 co艣 dziwnego. By膰 mo偶e rzeczywi艣cie istniej膮 gdzie艣 jakie艣 dziwne istotki, kt贸re objawiaj膮 si臋 na Ziemi by przestawia膰 drogowskazy i powodowa膰 przerwy w dop艂ywie elektryczno艣ci. Mo偶e nawet porywaj膮 ludzi i zabieraj膮 ich na przeja偶d偶ki po Wszech艣wiecie?

Jeden problem: dlaczego nikt z was, twierdz膮cych, 偶e spotka艂 si臋 z istotami z gwiazd; dlaczego 偶aden z was nie przekaza艂 nam nigdy niczego prawdziwego i niepotwarzalnego, czego nauka jeszcze by nie zna艂a?

Do艂膮czam do naszej wspania艂ej 艁odzi Wszech艣wiata, otacza­j膮cej srebrnym py艂em miejsce, kt贸re niegdy艣 nazywali艣my do­mem. A teraz planeta ta dr偶y od ci臋偶aru ruchliwej, ciekawej, t臋skni膮cej za czym艣 ludzko艣ci. T臋skni膮cej... gdyby tylko ta ludz­ko艣膰 wiedzia艂a, co otrzymali od nas jej przodkowie. I co mogli­by艣my da膰 im, gdyby nam tylko pozwolili.

Pozwolili? W艂asne my艣li zawstydzaj膮 mnie. Kto da艂 robakom prawo, by na co艣 鈥瀙ozwala艂y"? Niegdy艣 ludzie odwracali wzrok i dr偶eli ze strachu.

A teraz ciemn膮 stron臋 Ziemi rozja艣nia blask miast. Tury艣ci i 鈥瀊adacze", uzbrojeni w aparaty fotograficzne, zadeptuj膮 nawet chronione 鈥瀙arki narodowe". Wieki min臋艂y nim my, postaci z legend, kontaktowali艣my si臋 z innymi, braterskimi ludami. Ju偶 dawno temu nasi bracia uciekli przed okiem wsp贸艂czesnego cz艂owieka lub zostali wdeptani w ziemi臋.

Mo偶e... czy to by膰 mo偶e, 偶e z jakich艣 powod贸w ludzie s膮 na nas w艣ciekli?

Lecz jest jeszcze inna, znacznie lepsza odpowied藕 na t臋 ca艂膮, bzdur臋 z UFO. Przyjmijmy, 偶e istnieje bardzo niewielka szan­sa... by膰 mo偶e udokumentowane przypadki oznaczaj膮, 偶e rze­czywi艣cie tu i 贸wdzie widziano ma艂ych srebrzystych ludzik贸w w statkach kosmicznych. I co powiem? Nawet je艣li, to i tak nie znamy przypadku kontaktu z Obc膮 Inteligencj膮!

Co to za zachowanie! Brz臋cze膰 w uszy kierowcom wielkich ci臋偶ar贸wek, mordowa膰 byd艂o, wygniata膰 kr臋gi na polach pszenicy, porywa膰 ludzi i wtyka膰 im ig艂y w m贸zg... Czy tak zacho­wuj膮 si臋 istoty inteligentne?

Nie s艂ysza艂em, by kto艣 kiedy艣 opisa艂 to akurat tymi s艂owami.

By膰 mo偶e niekt贸rzy z was, pod艣wiadomie, rzeczywi艣cie si臋 nami niepokoj膮.

A co najgorsze w tych ufoludkach... je艣li rzeczywi艣cie istnie­j膮, to nie chc膮 si臋 z nami kontaktowa膰!

...Co? Oni si臋 nas boj膮? Nas, kt贸rzy dotarli艣my zaledwie do tego parszywego male艅kiego Ksi臋偶yca i nie mogliby艣my dzi艣 tam wr贸ci膰, nawet gdyby艣my chcieli? My wystraszyli艣my Obcych z Gwiazd? Ha, ha. A ja 艣miertelnie boj臋 si臋 偶贸艂wi w zoo!


***


Lecz my naprawd臋 boimy si臋 was, wy prorocy nauki. Wycho­dzicie ze z艂ych przes艂anek. Nauczy艂bym was czego艣, tak... ale gdybym spr贸bowa艂, sp艂on膮艂bym na miejscu.


***


Wiesz, co ci powiem, kolego? Zaryzykujmy eksperyment. Zak艂adasz, 偶e ci Obcy s膮 tak cholernie cwani, prawda? W rze­czywisto艣ci pewnie nawet s艂uchaj膮 mnie teraz. Min臋艂o tyle cza­su, tacy sprytni faceci z pewno艣ci膮 nauczyli si臋 naszego j臋zyka, nie?

Fajnie. Wi臋c przez chwil臋, zamiast do was, moi ludzcy s艂u­chacze, przem贸wi臋 do tej tajemnej publiki gdzie艣 na niebie.

S艂uchajcie mnie, ma艂e zielone ludzki, s艂uchaj膮ce mego g艂osu gdzie艣 tam w tych waszych wymy艣lnych statkach! Rzucam was wyzwanie! Wyjmijcie kosmiczne d艂ugopisy, podam wam numer telefonu do Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie, Kalifornia. Mo偶ecie skorzysta膰 z kt贸regokolwiek z satelit贸w komunikacyj­nych wisz膮cych na naszym niebie. Z pewno艣ci膮 wystarczy wam na to oleju w g艂owie.

Gotowi? Notujcie: numer kierunkowy: 818. A p贸藕niej: 354-6 1 60. Zapisali艣cie?

Doskonale. Kiedy zg艂osi si臋 centrala JPL, popro艣cie o 鈥瀞pe­cjaln膮 lini臋 alfa" do mojego przyjaciela, doktora Michaela Kleina. Zapisali艣cie? Odezwie si臋 automatyczna sekretarka, ale nie przejmujcie si臋. B臋dziecie musieli udowodni膰, 偶e nie nale偶ycie do grupy ludzkich dowcipnisi贸w, kt贸rzy nas teraz s艂uchaj膮 - do pijak贸w i narkoman贸w korzystaj膮cych z okazji - wi臋c mam do was pro艣b臋: nagrajcie opis jakiego艣 fenomenu, kt贸ry sprawicie na niebie nast臋pnej nocy!

Mik臋 obieca艂, 偶e codziennie sprawdzi nagrania, i znajdzie kogo艣 do obserwacji. Fenomen powinien by膰 widoczny z Pasadeny o dziesi膮tej wieczorem i musi mie膰 zdecydowanie poza­ziemski charakter. Mo偶ecie pomalowa膰 na czerwono kratery Ksi臋偶yca lub zrobi膰 co艣 r贸wnie dobitnego.

I - oczywi艣cie - je艣li uda si臋 was zrobi膰 co艣 odpowiednio 鈥瀗ieziemskiego" mo偶ecie przyjmowa膰 zak艂ady, 偶e zawi艣niemy na telefonach oczekuj膮c nast臋pnej rozmowy.


***


Co za afront! Jeszcze nigdy 偶aden z tych szalonych nowych ludzi nie wyzwa艂 nas tak otwarcie! Dali艣my si臋 ponie艣膰 uczu­ciom przy pracy! Po艂owa stada le偶y martwa, a po艂owa uciek艂a w szale艅czej panice, nim Fyrfalcon rozkaza艂 nam przerwa膰. Pa­trzymy na martwe zwierz臋ta. Farmer, w艂a艣ciciel tego stada, nie b臋dzie zadziwiony nasz膮 wizyt膮. B臋dzie w艣ciek艂y.

Przeklinamy ci臋, logiczny cz艂owieku, cz艂owieku nauki! Gdy­by艣my tylko mogli, zwaliliby艣my wie偶e, z kt贸rych brzmi tw贸j g艂os. Satelity spada艂yby z nieba jak gwiazdy! Z pewno艣ci膮 prze­rwaliby艣my ci te twoje j臋ki!

Ale w naszej naturze le偶y s艂ucha膰, gdy si臋 o nas m贸wi. Tak by艂o zawsze. Tak b臋dzie, jak d艂ugo 偶yje nasza rasa.


***


Oto moje wyzwanie dla was, go艣cie z gwiazd w platynowych zbrojach. Dokonajcie przekonywuj膮cej demonstracji, a JPL za­艂atwi reszt臋! Mik臋 zdob臋dzie dla was wizy dyplomatyczne, za艂atwi l膮dowiska, wynajmie gliniarzy do ochrony, zgromadzi dziennikarzy, zorganizuje konferencje... czego tylko sobie 偶y­czycie! Zrobimy wszystko, by pierwszy kontakt by艂 dla was do艣wiadczeniem mi艂ym i jak najwygodniejszym.

Chcemy by膰 eleganckimi gospodarzami. Chcemy si臋 zaprzyja藕ni膰. Oprowadzi膰 was po mie艣cie. Ofiarujemy was wszystko, o co mog膮 prosi膰 uczciwi go艣cie. A je艣li nikt nie odpowie na to wyzwanie? Co to b臋dzie znaczy艂o, no, kolego? C贸偶, mo偶e to oznacza膰, 偶e UFO jest mitem! Z drugiej strony, mo偶e ufoludki rzeczywi艣cie istniej膮 i po prostu siedz膮 gdzie艣 w k膮cie; odrzucaj膮 to szczere zaproszenie.

A je艣li tak, to przynajmniej ustalili艣my sobie, kim s膮 w rze­czywisto艣ci... obrzydliwymi sukinsynami, kt贸re kochaj膮 robi膰 nam wod臋 z m贸zgu! I mog臋 ju偶 tylko powiedzie膰: spadajcie z nieba, dupki! Zostawcie nas, 偶eby艣my wreszcie mogli swobod­nie poszuka膰 tam sobie kogo艣, z kim warto b臋dzie pogada膰.

No, tak. W艂a艣nie w tej chwili nasz realizator, Ed, da艂 mi sygna艂: nasza stacja musi nada膰 porcj臋 reklam. Przepraszam ci臋, Ed. Chyba troch臋 mnie ponios艂o. Ale o tej godzinie, o trzeciej rano, moim zdaniem s艂ucha nas akurat tylu ludzi, co potwork贸w' z lataj膮cych talerzy...


***


Nasz Pan Marze艅, Sylphshank, zaj膮艂 si臋 dzi艣 manipulacjami w oszo艂omionych przez sen umys艂ach ludzi. Opowiada nam o kobiecie, drzemi膮cej ko艂o radia nadaj膮cego t臋 audycj臋. Gdy tylko m贸g艂, przekaza艂 w jej m贸zg obraz swej w艂asnej twarzy! Kobieta w艂a艣nie si臋 obudzi艂a. Ma zdumiewaj膮cy pomys艂 i, pod­niecona, dzwoni z nim do stacji radiowej!

Wspaniale! To powinno rozw艣cieczy膰 tego parweniusza, na­ukowca. Kiedy kobieta powie mu ju偶 wszystko, powt贸rzymy przekaz jeszcze raz, i jeszcze raz, a偶 w ko艅cu mo偶e ten cz艂owie­ka b臋dzie musia艂 zamilkn膮膰.

Przelecieli艣my nad Kaliforni臋, ojczyzn臋 naszych najwierniej­szych przyjaci贸艂 i najzacieklejszych wrog贸w. Jeden z odmie艅-

c贸w - z urodzenia cz艂owiek - u偶y艂 ukradzionej lampy lutowni­czej, by na r贸wninie ko艂o San Diego wypali膰 znaki 鈥瀞ilnik贸w 艂adowniczych" i 鈥瀢gniecenia". Jest grupa wiernych, kt贸ra po­艣wi臋ci艂a to pole swej religii. Cz臋sto wynagradzamy ich podo­bnymi znakami.

Nasze wielkie 艂odzie o d艂ugich dziobach sun膮 nad d膮browa­mi, pozbawione substancji jak sama my艣l. Niegdy艣 ich l艣ni膮ce burty niewidoczne by艂y dla ludzi. Teraz musimy chroni膰 je przed ich strasznymi oczami. Te oczy, ach...


***


No, wr贸cili艣my na anten臋. M贸wi profesor Don Liang w zast臋­pstwie Gadatliwego Larry'ego, kt贸ry wzi膮艂 sobie tak potrzebne wakacje od was, wy maniacy w ci臋偶kim stadium bezsenno艣ci. Chcecie pogada膰 o astronomii? O czarnych dziurach? O naturze wszech艣wiata? No, to macie tu w艂a艣ciwego cz艂owieka! O, kolej­ny telefon.

Tak, prosz臋 pani? Cholera... mia艂em nadziej臋, 偶e wyczerpali­艣my ju偶 ten temat...

Co? Hmmm... kiedy ju偶 pani o tym wspomnia艂a... no, to rzuca zupe艂nie nowe 艣wiat艂o na zagadnienie. Rzeczywi艣cie, dziwne, 偶e Opisy tych naszych ufoludk贸w s膮 tak charakterystyczne i tak do siebie podobne. G艂adkie, wysokie czo艂a. Wielkie oczy. D艂ugie palce...




***


Czy nie brzmi to pa艅stwu znajomo? I przyjrzyjmy si臋 ich zachowaniu... drobne z艂o艣liwo艣ci, mistyczne p贸艂prawdy... nie chc膮 spojrze膰 w twarz uczciwemu cz艂owiekowi...

Tak, prosz臋 pani, chyba wpad艂a pani na jaki艣 trop. Ufoludki to elfy!

Nasza 艂贸d藕 z eteru dr偶y. G艂os m贸wi dono艣niej ni偶 zwykle, rozprasza koncentracj臋.

Czw贸rka nastolatk贸w mruga oczami, wpatruj膮cymi si臋 w 艣wiat艂a naszej 艂odzi. 艢wiat艂a odbijaj膮 si臋 w ich twarzach. Mieli艣my ich w gar艣ci, lecz g艂os rozlu藕ni艂 nasz u艣cisk. Zaniepokojona Gryffinloch mruczy: 鈥濶ie powinni艣my pr贸bowa膰 tylu na raz". .

- G艂os nas zmyli艂 - odpowiada Fyrfalcon. - Uwa偶ajcie...

- Kt贸re艣 z nich si臋 budzi! - krzycz臋.

Na trzech twarzach ci膮gle wida膰 ekstaz臋; m艂odzi stoj膮 nie my艣l膮c, akceptuj膮c. Lecz czwarta twarz... z twarzy chudej dziewczyny-dziecka bije inny rodzaj blasku. Wstaje, oczy ma zw臋偶one, usta pr贸buj膮 wypowiedzie膰 s艂owa. Po艂膮czony z jej umys艂em odbieram wysi艂ek jaki podejmuje by widzie膰. By na­prawd臋 widzie膰! Na co patrz臋? Rany... jest przezroczyste, jak­by naprawd臋 nigdy nie is...

- Uciekajmy! - krzyczy Fyrfalcon, jak my o艣lepiony tym zab贸j­czym wzrokiem.


***


P贸藕no ju偶, lecz przyjmijmy spos贸b rozumowania s艂uchaczki i zobaczmy, dok膮d nas zaprowadzi.

Legendy m贸wi膮, 偶e dawno, dawno temu 艣wiat dzieli艂y z nami elfy, krasnoludki i trolle... te wszystkie barwne duszki, kt贸rymi nasi przodkowie straszyli dzieci, 偶eby trzyma艂y si臋 z dala od las贸w.

Moja 偶ona jest antropologiem i czytali艣my naszym dzieciom bajki, kt贸re zebra艂a na ca艂ym 艣wiecie. By艂y zabawne, wzruszaj膮­ce, nawet zachwycaj膮ce. Lecz po chwili zaczynasz dostrzega膰: niewiele z tych magicznych stwork贸w chcia艂by艣 mie膰 za s膮sia­d贸w! Czasami pi臋kne i podniecaj膮ce, postaci z ba艣ni s膮 ma艂odu­szne, maj膮 sk艂onno艣ci do tyranii i reaguj膮 histerycznie na jak膮­kolwiek sugesti臋 podzielenia si臋 sw膮 wiedz膮 z nami, z biednymi lud藕mi. Zawsze trzymaj膮 si臋 z dala, za granic膮 nieznanego. W dawnych czasach oznacza艂o to: poza kr臋giem 艣wiat艂a z ogniska.

I nagle co艣 si臋 zmieni艂o. Ludzko艣膰 zacz臋艂a rozszerza膰 kr膮g ogniska, a wszystkie magiczne bestie nadal tkwi艂y w mroku. Yeti i Wielka Stopa. Elfy i potwory z Loch Ness. Ci膮gle m贸wio­no, 偶e czyhaj膮 za kr臋giem 艣wiat艂a pochodni, latarki, sond i fotografii lotniczej...

By膰 mo偶e dzia艂o si臋 tak, bo by艂y tylko produktami naszej przegrzanej wyobra藕ni. Ale ja spr贸buj臋 przedstawi膰 inn膮 hi­potez臋.

Wyobra藕my sobie, 偶e dawno, dawno temu takie stworzenia rzeczywi艣cie 偶y艂y i rzeczywi艣cie zachowywa艂y si臋 jak duszki z legend. Lecz pewnego dnia zacz臋li艣my si臋 od nich uwalnia膰, walczy膰 z ignorancj膮, odpycha膰 ich coraz dalej i dalej by zyska膰 kontrol臋 nad 偶yciem...

***


Rozsypani w przestrzeni, kurczowo trzymaj膮c si臋 szcz膮tk贸w 艂odzi, nawo艂ujemy .si臋 z dala...

My, rozbitkowie.

M艂odzi ludzie przecieraj膮 teraz oczy, ju偶 przekonani, 偶e byli­艣my tylko halucynacj膮. Tak si臋 zdarza, gdy ludzie postrzegaj膮 nas w pewien spos贸b. Sceptycznie. Rozlecieli艣my si臋 jak li艣cie, jak szcz膮tki przerwanego snu. By膰 mo偶e wichry 艣wiata po艂膮cz膮 kiedy艣 kilku z nas i zaczniemy wszystko od nowa. Na razie mog臋 tylko dryfowa膰. I wspomina膰.

Kilkana艣cie lat temu mieli艣my plan jak sko艅czy膰 z t膮 plag膮 rozs膮dku. Kradli艣my ludzkie dzieci i przenosili艣my je na pewn膮 wysp臋 na po艂udniu. A w ludzkim 艣wiecie powodowali艣my 鈥瀒n­cydenty", na ekranach radar贸w pojawia艂y si臋 nieistniej膮ce samo­loty; pr贸bowali艣my rozpocz膮膰 wielk膮 wojn臋. Niech ich szalony geniusz spali sam siebie we w艂asnym ogniu, my艣leli艣my. Niegdy艣 tak 艂atwo nam by艂o sprowokowa膰 wojn臋 mi臋dzy lud藕mi...

Ale tym razem wszystko wygl膮da艂o inaczej. By膰 mo偶e takie by艂o to ich nowe my艣lenie, a mo偶e po prostu dostrzegli przepa艣膰? W ka偶dym razie unikn臋li wojny. Ogarn臋艂a nas roz­pacz.

Rozpacz tak wielka, 偶e zapomnieli艣my o wyspie. Kiedy w ko艅cu polecieli艣my tam, dzieci nie 偶y艂y.

Ci ludzie... jacy oni delikatni.

Jakim cudem co艣 tak delikatnego jest tak pot臋偶ne?

Na dworze jest ciemno i wieje wiatr. Kontynuujmy t臋 opo­wie艣膰 o duchach a偶 do ostatecznych granic.

M贸wili艣my o tym, jak ba艣niowe ludki wydawa艂y si臋 czyha膰 tu偶 za blaskiem p艂omienia, za granic膮 naszego wzroku. Skoro Ziemi臋 znamy ju偶 teraz ca艂kiem dobrze, nieliczne pozosta艂e opowie艣ci m贸wi膮 o 艣niegach Arktyki, o najg艂臋bszych g艂臋bi­nach... i o Wszech艣wiecie.

Nie potrafi臋 sobie wyobrazi膰, by te stworzenia obawia艂y si臋 | naszej broni... widzieli艣cie kiedy艣 my艣liwego, wracaj膮cego z polowanie ze skalpem elfa u pasa? Mam taki pomys艂... a co, je艣li wszystko si臋 zmieni艂o bo my艣my si臋 zmienili? Co, je艣li wsp贸艂cze艣ni ludzie niszcz膮 stworzenia z ba艣ni przez samo to, 偶e zbytnio si臋 do nich zbli偶aj膮?

艢miejecie si臋? Bardzo dobrze. Ale mimo wszystko, jaka to wspania艂a hipoteza. W dzisiejszym 艣wiecie zuchy marz膮ce o stopniu zwiadowcy ganiaj膮 po lesie zagl膮daj膮c w k膮ty, kt贸re f nasi przes膮dni przodkowie pozostawiliby nietkni臋te. Zastana­wiali艣cie si臋 kiedy, sk膮d ta zmiana?

By膰 mo偶e to tylko ciekawo艣膰.

A by膰 mo偶e tropimy naturalnego wroga naszego gatunku! By膰 mo偶e dlatego w najdalszych zak膮tkach Ziemi szukamy Yeti i Nessie. By膰 mo偶e dlatego wyrywamy si臋 w Kosmos!

By膰 mo偶e jak膮艣 cz臋艣ci膮 umys艂u ci膮gle pami臋tamy, jak potra­ktowali nas nasi ba艣niowi przyjaciele? By膰 mo偶e, pod艣wiado­mie, szukamy zemsty!

Potwory. Z naszej w艂asnej planety wygna艂y nas te straszne, wodniostookie potwory.

Eksperyment wyrwa艂 si臋 spod kontroli. Teraz one poluj膮 na nas.

Jak偶e bym chcia艂, by艣my nigdy ich nie stworzyli!

Ch艂opcy i dziewcz臋ta, czas nam si臋 sko艅czy艂. Niezale偶nie od | tego, jak ich nazwiemy: elfami czy Obcymi, niezale偶nie od tego, czy istniej膮, czy s膮 kolejnym naszym ekstrawaganckim marzeniem, nie widz臋 powodu, by jeszcze po艣wi臋ca膰 im czas.

Jutro wieczorem zajmiemy si臋 czym艣 bardziej interesuj膮cym... teori膮 Wielkiego Wybuchu, gwiazdami neutronowymi i naszym poszukiwaniem prawdziwie inteligentnego 偶ycia, kt贸re gdzie艣 tam musi przecie偶 istnie膰.

A na razie, dobranoc pa艅stwu. I dzie艅 dobry.


Lawrence Watt Ewans

No i rzuci艂em robot臋 u Harry鈥檈go

prze艂o偶y艂a Ewa Bellert-Michalak


U Harry'ego" to by艂 mi艂y bar i mo偶e nawet ci膮gle jest. Nie by艂em tam ostatnio. Le偶y par臋 mil w bok od autostrady 1-79, par臋 zjazd贸w na p贸艂noc od Charleston, ko艂o miejscowo艣ci zwa­nej Sutton. Nie藕le prosperowa艂 do czasu wybudowania autostra­dy z Charleston i pojawienia si臋 bar贸w szybkiej obs艂ugi tu偶 przy rozje藕dzie. Wtedy ju偶 nikomu nie chcia艂o si臋 nadk艂ada膰 tych paru kilometr贸w do Harry'ego. Miejscowi zastanawiali si臋, jak stary ci膮gnie jeszcze ten interes, a on ca艂kiem dobrze sobie radzi艂. Przekona艂em si臋 o tym, kiedy zacz膮艂em u niego pracowa膰.

Dlaczego poszed艂em pracowa膰 tam, a nie do jednego z bar贸w szybkiej obs艂ugi? No, bo moi rodzice mieszkali w domku o kilka krok贸w od Harry'ego, nie w Sutton tylko w艂a艣nie przy drodze - w 艣rodku niczego. W najbli偶szej okolicy by艂 tylko lokal Harry'ego i nasz dom. Harry mieszka艂 na ty艂ach restauracji. Tylko tam mog艂em doj艣膰 w mniej ni偶 godzin臋, a samochodu nie mia艂em.

Mia艂em wtedy szesna艣cie lat i potrzebowa艂em roboty, bo m贸j stary by艂 znowu bez pracy i je艣li chcia艂em czegokolwiek doko­na膰, musia艂em mie膰 swoje w艂asne pieni膮dze. Matce nie prze­szkadza艂o, 偶e u偶ywam jej samochodu, o ile wraca艂 z pe艂nym bakiem i o ile nie trzyma艂em go zbyt d艂ugo. To by艂a zasada. No wi臋c potrzebowa艂em jakiej艣 pracy, a w najbli偶szej okolicy znaj­dowa艂 si臋 jedynie bar Harry'ego.

Z pocz膮tku .Harry twierdzi艂, 偶e ma pe艂n膮 obsad臋: siebie, dw贸ch kucharzy i dw贸ch ludzi za lad臋. Tamci pracowali za dnia, po dw贸ch na zmianie, a Harry zasuwa艂 p贸藕n膮 noc膮 zupe艂nie sam. Kr臋ci艂em si臋 tam troch臋, bo nie mia艂em si臋 gdzie podzia膰, i wygl膮da艂o to na ca艂kiem 艂atw膮 robot臋: ruch niewielki, faceci g艂贸wnie siedz膮 i opowiadaj膮 sobie 艣wi艅skie kawa艂y. Bardzo mi to pasowa艂o.

Ale Harry uparcie twierdzi艂, 偶e nie potrzebuje 偶adnej pomo­cy. Mo偶e to by艂a i prawda, ale 偶adna logika nie mog艂a powstrzy­ma膰 mnie od je偶d偶enia samochodem matki. B艂aga艂em go bardzo stanowczo, naprzykrza艂em mu si臋 przez jaki艣 tydzie艅 czy dwa i w ko艅cu Harry postanowi艂 zaryzykowa膰 i da膰 mi szans臋; mia艂em pracowa膰 od godziny duch贸w jako barman, kelner i od藕wierny w jednej osobie.

Mia艂em pracowa膰 od p贸艂nocy do 贸smej rano, ale 偶eby zd膮偶y膰 do szko艂y, wymog艂em na nim si贸dm膮 trzydzie艣ci i dobili艣my targu. Szko艂a nie bardzo mnie obchodzi艂a, ale rodzice chcieli, 偶ebym chodzi艂. No i by艂o to miejsce spotka艅 ze znajomymi, poznawania nowych dziewczyn, i tak dalej no wiecie.

No i zacz膮艂em prac臋 po nocach u Harry'ego. Zjawi艂em si臋 po raz pierwszy o p贸艂nocy, a Harry da艂 mi fartuch i kapelusik, zupe艂nie jak z knajpki na starym filmie. Zreszt膮 on te偶 nosi艂 takie same. Mia艂em kelnerowa膰 i sprz膮ta膰, a nie gotowa膰, wi臋c nie wiem dlaczego chcia艂 bym je zak艂ada艂, ale 偶e mi to da艂, a ja potrzebowa艂em dolc贸w, wi臋c za艂o偶y艂em i udawa艂em, 偶e nie widz臋 plam t艂uszczu zastyg艂ego na fartuchu, ani nie czuj臋 ob­rzydliwego zapachu padliny, jaki wydziela艂. A Harry - zabawny facet, jak tylko si臋gn臋 pami臋ci膮, wygl膮da艂 na pi臋膰dziesi膮tk臋. Wiecie, nie m艂ody, ale te偶 i nie starzej膮cy si臋. Niekt贸rzy ludzie to potrafi膮. Wydaje si臋, 偶e mog膮 tak ci膮gn膮膰 bez ko艅ca. W ka偶dym razie to on pokaza艂 mi, gdzie co jest w kuchni i na zapleczu, kaza艂 czy艣ci膰 wszystko, co czyszczenia wymaga艂o i powtarza艂 wielokrotnie, jakby si臋 martwi艂, 偶e b臋d臋 sprawia艂 k艂opoty:

- Nie zawracaj g艂owy klientom. Zbierz tylko zam贸wienia, przynie艣 jedzenie i nie przeszkadzaj. Rozumiesz?

- Jasne - odpowiada艂em. - Rozumiem.

- Dobra - on na to. - Przychodz膮 tu czasem dziwni faceci w nocy, ale w wi臋kszo艣ci to dobrzy klienci, wi臋c nie spieprz robo­ty. Cho膰 jeden si臋 poskar偶y, jeden powie, 偶e 藕le go podliczy艂e艣, stracisz prac臋, rozumiesz?

- No jasne - m贸wi艂em, cho膰 musz臋 przyzna膰, 偶e 艂ama艂em sobie g艂ow臋 nad tym, co zrobi膰, gdy jaki艣 kutwa zwieje bez p艂acenia. Pr贸bowa艂em nawet policzy膰, za ile jedzenia warto by mi by艂o zwr贸ci膰 fors臋, 偶eby tylko nie straci膰 pracy, ale zapl膮ta艂em si臋 w podatki i tym podobne, a偶 w ko艅cu postanowi艂em zaczeka膰. Zobaczymy, jak mi si臋 co艣 takiego przydarzy, je艣li w og贸le si臋 przydarzy.

Potem Harry wraca艂 do kuchni, a ja 艂apa艂em si臋 za miot艂臋 i sprz膮ta艂em od frontu, a偶 zjawiali si臋 kierowcy ci臋偶ar贸wek. Za­mawiali hamburgery i kaw臋.

Na pocz膮tku sz艂o mi kiepsko, ale wkr贸tce si臋 przyuczy艂em. Przychodzili faceci, czasem z jedna lub dwie kobiety, zamawiali co艣, a Harry b艂yskawicznie to serwowa艂. Zjadali, wycierali usta, szli do klopa i odje偶d偶ali. Poza zam贸wieniem nie us艂ysza艂em od nich jednego marnego s艂owa. Sam zreszt膮 odpowiada艂em tylko: 鈥濼ak, prosz臋 pana" lub 鈥濼ak, prosz臋 pani" lub 鈥濪zi臋kuj臋 bardzo. Prosz臋 nas znowu odwiedzi膰". My艣l臋, 偶e ci kierowcy po prostu nie lubili bar贸w szybkiej obs艂ugi.

Tak przynajmniej by艂o na pocz膮tku od p贸艂nocy do jakiej艣 pierwszej, pierwszej trzydzie艣ci. Potem ruch mala艂. My艣l臋, 偶e o takiej porze nie by艂o ju偶 ci臋偶ar贸wek w drodze, albo kierowcy nie chcieli zapuszcza膰 si臋 tak daleko od autostrady, albo zjedli ju偶 wcze艣niej obiad, czy co艣 takiego. W ka偶dym razie w t臋 pierwsz膮 noc, oko艂o godziny drugiej, kiedy akurat zdawa艂o mi si臋, 偶e zrozumia艂em, dlaczego Harry powiedzia艂, 偶e nie potrzebuje po­mocy na tej zmianie, z brz臋kiem dzwoneczka otworzy艂y si臋 drzwi.

A偶 podskoczy艂em. To wszystko przez ten dzwonek. Odwr贸­ci艂em si臋, a potem zaraz spojrza艂em na Harry'ego, bo k膮tem oka przyuwa偶y艂em jego zafrasowany wyraz twarzy. A on przygl膮da艂 si臋 mnie i wcale nie patrzy艂 na klienta.

W tym momencie zda艂em sobie spraw臋, dlaczego dzwonek tak mnie poderwa艂. Przecie偶 nie s艂ysza艂em, 偶eby kto艣 podje偶­d偶a艂, a ki czort chcia艂by dyma膰 pieszo do lokalu Harry'ego o drugiej nad ranem, w g贸rach Zachodniej Wirginii? Ze sposobu, w jaki Harry na mnie patrzy艂, poj膮艂em, 偶e musi to by膰 jeden z tych szczeg贸lnych klient贸w, kt贸rych nie wolno mi by艂o wystra­szy膰.

No wi臋c odwr贸ci艂em si臋 i zobaczy艂em niskiego cz艂enia w bardzo ci臋偶kim p艂aszczu pozapinanym na eklery. A p艂aszcz, wiecie, zrobiony z takiego b艂yszcz膮cego, srebrzystego materia艂u jaki cz臋sto nosz膮 kierowcy wy艣cigowi na reklamach papiero­s贸w. Cz艂enio mia艂 jeszcze na sobie ocieplane spodnie narciar­skie z tego samego materia艂u, z mn贸stwem kieszeni, i zdejmo­wa艂 w艂a艣nie kaptur. Twarz przys艂ania艂y mu wielkie, grube gogle, jakby w艂a艣nie wyszed艂 z zamieci. A przecie偶 to kwiecie艅, od wielu tygodni nie widziano ju偶 艣niegu, na dworze jakie艣 dzie­si臋膰, pi臋tna艣cie stopni.

Nie chcia艂em nic popsu膰, wi臋c uda艂em, 偶e wszystko w po­rz膮dku i rzek艂em jak zwykle:

- Witam pana. Czy mog臋 co艣 poda膰? Spojrza艂 na mnie dziwnie i powiedzia艂:

- Chyba tak.

- Chcia艂by pan zajrze膰 do karty? - spyta艂em staraj膮c si臋 za­chowa膰 jak najgrzeczniej. Cholera, tu chyba przesadzi艂em. Kie­rowcy sk艂adali zam贸wienia bez pomocy.

- Chyba tak - powt贸rzy艂, wi臋c wr臋czy艂em mu kart臋.

Przejrza艂 j膮 i wskaza艂 na zdj臋cie hamburgera z serem, kt贸ry swym wygl膮dem tak przypomina艂 wytwory Harry'ego jak Sly Stalone przypomina mnie. Zapisa艂em zam贸wienie i poda艂em kartk臋 Harry'emu, a ten zasycza艂:

- Nie zawracaj g艂owy facetowi.

Zrozumia艂em wskaz贸wk臋 i wr贸ci艂em do zamiatania. Ham­burger by艂 gotowy i w艂a艣nie podawa艂em go go艣ciowi, gdy na zewn膮trz, od frontu, da艂 si臋 s艂ysze膰 strza艂 jak z dubelt贸wki i przez okno wla艂o si臋 zielone 艣wiat艂o. O ma艂o co nie upu艣ci艂em talerza. Nie mog艂em jednak wyjrze膰, bo klient w艂a艣nie grzeba艂 w kieszeniach w poszukiwaniu pieni臋dzy.

- Mo偶e pan zap艂aci膰, kiedy pan zje - powiedzia艂em.

- Nie, teraz - odpar艂 sucho. - Nie wykluczone, 偶e b臋d臋 mu­sia艂 zaraz wyj艣膰. Nie wiem, czy moje pieni膮dze b臋d膮 tu odpo­wiednie.

Facet m贸wi艂 bez akcentu, ale z tego o pieni膮dzach wywnio­skowa艂em, 偶e jest obcokrajowcem. Zaczeka艂em, a偶 wyci膮gnie gar艣膰 dziwnych monet i stwierdzi艂em, 偶e musz臋 je pokaza膰 kierownikowi. Da艂 mi t臋 swoj膮 fors臋 i gdy j膮 nios艂em do Harry-'ego, pr贸bowa艂em jednocze艣nie wypatrze膰 przez firank臋 w ok­nie, sk膮d pojawi艂o si臋 to zielone 艣wiat艂o. W tym momencie drzwi otworzy艂y si臋 i wesz艂y trzy kobiety. Pami臋tacie, 偶e ten cz艂enio by艂 okutany jak Eskimos, a one nie mia艂y na sobie niczego poza jeansami. Kobiety i do tego w kwietniu!

Mia艂em tylko szesna艣cie lat, wi臋c naprawd臋 stara艂em si臋 nie gapi膰. Pobieg艂em z powrotem do kuchni, by opowiedzie膰 Harry-'emu, co si臋 dzieje, ale wszystko mi si臋 wymiesza艂o: pieni膮dze, zielone 艣wiat艂o, p贸艂nagie kobiety i chyba co艣 bzdurzy艂em.

- M贸wi艂em ci, 偶e miewam dziwnych klient贸w - on na to. 鈥 Obejrzyjmy fors臋.

Wr臋czy艂em mu monety, a on wybra艂 cz臋艣膰 i powiedzia艂, 偶e te we藕miemy. Zupe艂nie nie wiem, czym si臋 kierowa艂, bo napisy na monetach wygl膮da艂y jak hieroglify i w og贸le ta forsa nie by艂a do niczego podobna. Da艂 mi reszt臋, a potem spojrza艂 w oczy i rzek艂:

- Mo偶esz obs艂u偶y膰 te kobiety, ch艂optasiu? To cz臋艣膰 twojej roboty. Nie wiedzia艂em, 偶e dzi艣 przyjd膮. Zreszt膮 m贸wi艂em ci, 偶e miewam tu dziwnych ludzi. Mo偶esz si臋 tym zaj膮膰 bez uszczerb­ku dla innych klient贸w czy wolisz na tym zako艅czy膰 i poszuka膰 sobie innej pracy?

A ja naprawd臋 chcia艂em dosta膰 ca艂膮 wyp艂at臋, wi臋c zacis­n膮艂em z臋by i mrukn膮艂em:

- Nie ma problemu.

Czy w wieku lat szesnastu zdarzy艂o wam si臋 kiedykolwiek obs艂ugiwa膰 st贸艂, przy kt贸rym siedzia艂o sze艣膰 nagich cyck贸w? Ich w艂a艣cicielki 艣mia艂y si臋 i 偶artowa艂y w jakim艣 obcym j臋zyku, kt贸rego nigdy dot膮d nie s艂ysza艂em. Chyba tylko jedna z nich m贸wi艂a po angielsku, bo tylko ona sk艂ada艂a zam贸wienia. Jako艣 sobie radzi艂em i gdy odchodzi艂y, Harry prawie si臋 do mnie u艣miecha艂.

Oko艂o czwartej ruch znowu zel偶a艂, ale ju偶 ko艂o czwartej trzydzie艣ci czy te偶 pi膮tej zacz膮艂 nap艂ywa膰 poranny t艂um. Mi臋dzy drug膮 a czwart膮 odwiedzi艂o nas chyba sze艣ciu klient贸w. Nie pami臋tam ju偶 dobrzej膮cy oni byli, w wi臋kszo艣ci nie tacy zn贸w dziwni, ale tego pierwszego cz艂enia i te trzy babki zapami臋tam na zawsze. No, mo偶e ci inni te偶 byli dziwaczni, mo偶e nawet bardziej ni偶 ten pierwszy facio, ale sam fakt, 偶e on by艂 pierwszy, no i te kobiety... Tak, to musia艂o zrobi膰 wra偶enie na szesnastolatku, nie? I nie chodzi o to, 偶e by艂y szczeg贸lnie pi臋kne, bo i nie by艂y, ot, takie sobie tam, ale nie przywyk艂em do widoku dziew­czyn bez bluzek.

Wyszed艂em o si贸dmej trzydzie艣ci zupe艂nie oszo艂omiony. Nie wiedzia艂em, cholera, co to wszystko ma znaczy膰. A je偶eli sobie to tylko wyobrazi艂em?

Wr贸ci艂em do domu, zmieni艂em ubranie i z艂apa艂em autobus do szko艂y. A mo偶e to dlatego, 偶e nie przywyk艂em do nocnej pracy, 偶e by艂em zm臋czony i musia艂em my艣le膰 o szkole? Mo偶e dlatego uleg艂em takim dziwacznym z艂udzeniom?

Wr贸ci艂em do domu, pospa艂em do jedenastej, wsta艂em i zn贸w do roboty. I, cholera, wszystko si臋 powt贸rzy艂o, tyle, 偶e tym razem nie by艂o p贸艂nagich kobiet. Wpierw przyszli zwykli kie­rowcy i ca艂a reszta, a gdy znikn臋li, zacz臋艂y zjawia膰 si臋 te dziwo­l膮gi-

Szesnastolatek, wiecie, my艣li, 偶e poradzi sobie ze wszystkim. Przynajmniej ja tak my艣la艂em i stara艂em si臋 zrobi膰 wszystko, 偶eby klienci nie wywierali na mnie 偶adnego wra偶enia. Nawet ci, co nie ca艂kiem wygl膮dali na istoty ludzkie. Harry przywyk艂 do mojej obecno艣ci i sz艂o mu z moj膮 pomoc膮 du偶o lepiej, wi臋c po paru tygodniach by艂o ju偶 jasne, 偶e mog臋 zosta膰, ile b臋d臋 chcia艂.

No i spodoba艂o mi si臋, jak tylko przywyk艂em do nocnych godzin. W ci膮gu tygodnia nie ociera艂em si臋 za bardzo o 偶ycie towarzyskie, ale tam, gdzie mieszka艂em, te偶 nie by艂o to mo偶li­we. Jednak z pensj膮 od Harry'ego i napiwkami mog艂em sobie pozwoli膰 na weekendy w dobrym stylu. Niekt贸re z napiwk贸w musia艂em wozi膰 do Charleston, do r贸偶nych jubiler贸w tak, 偶eby nikt nie zauwa偶y艂, 偶e ci膮gle ten sam ch艂opak przynosi jakie艣 dziwne monety i ozdoby. Na szcz臋艣cie Harry udzieli艂 mi kilku wskaz贸wek. Robi艂 przecie偶 to samo od lat, z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e odwiedzi艂 ju偶 ka偶dego jubilera w Charleston, Hungtington,

Wheeling, Washington w Pensylwanii i obszed艂 ju偶 p贸艂 Pittsburgha.

Zabawa by艂a pyszna: wypatrywanie, co te偶 si臋 pojawi i zam贸­wi hamburgera. Najlepiej wspominam faceta, kt贸ry przyby艂 bez samochodu, bez 偶adnych 艣wiate艂 czy b艂ysk贸w, no, bez niczego takiego. Mia艂 na sobie metaliczn膮 my艣liwsk膮 kamizelk臋, ople­cion膮 drucikami, i 艣redniowieczne rajtuzy z, jak to Harry na­zwa艂, s膮czkiem. Kamizelk臋 i w艂osy pokrywa艂 mu 艣nieg tudzie偶 rodzaj kleistego sosu. A trz膮s艂 si臋, jakby tu by艂a Arktyka, a nie Wirginia w 艣rodku lipca. Pod t膮 kamizelk膮 pe艂za艂o mu jakie艣 zwierz膮tko, ale nie pozwoli艂 mi na nie spojrze膰. Z kszta艂tu wzg贸rka wywnioskowa艂em, 偶e mog艂a to by膰 艂asica czy co艣 takiego. M贸wi艂 z najprzedziwniejszym w 艣wiecie akcentem, ale czu艂 si臋 zupe艂nie swobodnie i zamawia艂 bez patrzenia w kart臋.

Kiedy ju偶 tam troch臋 popracowa艂em, Harry powiedzia艂 mi, 偶e ka偶dy inny pomocnik na pewno pomiesza艂by mu szyki. Mog艂em przecie偶 pomy艣le膰, 偶e zwariowa艂em, albo mog艂em wezwa膰 poli­cj臋, albo mog艂em zacz膮膰 rozsiewa膰 plotki o tym miejscu, a ja niczego takiego nie zrobi艂em. I Harry to docenia艂.

Ale偶 to by艂o 艂atwe! My艣la艂em sobie, 偶e skoro Harry nie przejmuje si臋 tymi lud藕mi, dlaczego ja mia艂bym si臋 nimi przej­mowa膰. Nikogo to przecie偶 nie obchodzi艂o. Gdy kto艣 pyta艂, potwierdza艂em, 偶e p贸藕n膮 noc膮 przychodz膮 do nas r贸偶ni dziwacy, ale, nigdy nie informowa艂em jak bardzo dziwaczni.

Ale te偶 nigdy nie przyjmowa艂em tego tak spokojnie jak Har­ry. On by nawet nie mrugn膮艂, gdyby lataj膮cy spodek wyl膮dowa艂 na parkingu. A ja tak, ja mruga艂em, kiedy przybywa艂y. Spodki przylatywa艂y, cho膰 nie zdarza艂o si臋 to zbyt cz臋sto, ale musia艂em naprawd臋 do艂o偶y膰 wszelkich stara艅, 偶eby si臋 wtedy nie gapi膰. Wi臋kszo艣膰 klient贸w by艂a bardziej rozs膮dna. Je偶eli przyje偶d偶ali w czym艣 dziwnym, chowali to w lesie. Ale zawsze znalaz艂o si臋 kilku, kt贸rzy si臋 nie przejmowali. My艣l臋, 偶e je偶eli jaki艣 patrol policyjny tu si臋 zapu艣ci艂 i widzia艂 te pojazdy, to i tak nie odwa偶y艂 si臋 o nich zameldowa膰. Przecie偶 nikt by w to nie uwierzy艂.

Spyta艂em kiedy艣 Harry'ego, czy ci wszyscy faceci przybywa­j膮 z tego samego miejsca.

- Cholera ich wie - odpar艂.

Nigdy nie pyta艂, ani nie chcia艂, 偶ebym ja to robi艂. Ale nie mia艂 racji my艣l膮c, 偶e to ich wystraszy. Czasem mo偶na zgadn膮膰, 偶e kto艣 chce pogada膰, a niekt贸rzy z nich chcieli. Wi臋c z nimi rozmawia艂em.

Mia艂em chyba siedemna艣cie lat, kiedy wreszcie kto艣 mi po­wiedzia艂, co si臋 naprawd臋 dzieje.

Zanim zaczniecie zadawa膰 g艂upie pytania, pos艂uchajcie. To nie byli 偶adni Marsjanie ani stwory z kosmosu, czy co艣 takiego. Niekt贸rzy, prawd臋 m贸wi膮c, byli nawet z Zachodniej Wirginii. Tyle, 偶e nie z tej naszej Zachodniej Wirginii, tylko z wielu r贸偶nych Zachodnich Wirginii. Pisarze science fiction u偶ywaj膮 w takim przypadku nazwy "艣wiaty r贸wnoleg艂e". Inny wymiar, rze­czywisto艣膰 alternatywna - przer贸偶nie to okre艣laj膮.

Naprawd臋 wszystko trzyma si臋 kupy. Kilkoro z nich mi to wyt艂umaczy艂o. Widzicie, cokolwiek mog艂o si臋 zdarzy膰 w ca艂ej historii wszech艣wiata pocz膮wszy od Wielkiego Wybuchu a偶 do dzisiaj, rzeczywi艣cie gdzie艣 si臋 wydarzy艂o. A ka偶da z mo偶liwych r贸偶nic oznacza inny wszech艣wiat. Nie chodzi o to, czy Napoleon przegra艂 pod Waterloo, czy wygra艂, czy co艣 innego, czego tu nie zrobi艂. C贸偶 znaczy Napoleon dla wszech艣wiata? Betelguza ma w dupie ca艂膮 Europ臋, z jej przesz艂o艣ci膮, tera藕niejszo艣ci膮 czy przysz艂o­艣ci膮. Ale ka偶dy atom czy cz膮steczka, gdy tylko mia艂y okazj臋 co艣 zrobi膰 - rozbi膰 si臋 czy pozosta膰 razem, czy przemie艣ci膰 si臋 w tym kierunku zamiast w innym, czy cokolwiek innego - robi艂y to, ka偶da w innym wszech艣wiecie. Wszech艣wiaty te nie wyp膮czkowa艂y z siebie, wszystkie od pocz膮tku by艂y razem. Po prostu nie istnia艂a mi臋dzy nimi 偶adna r贸偶nica, a偶 do tego wydarzenia. A to oznacza, 偶e s膮 miliony identycznych wszech艣wiat贸w, w kt贸rych r贸偶nice jeszcze nie pojawi艂y si臋. Jest niesko艅czona liczba wszech艣wiat贸w. Wi臋cej - niesko艅czono艣膰 niesko艅czono艣ci. Tak naprawd臋 trudno to poj膮膰. Je艣li my艣licie, 偶e jeste艣cie blisko, pomn贸偶cie to przez wiele miliard贸w. W nich jest wszystko.

A to oznacza, 偶e w wielu z tych wszech艣wiat贸w ludzie wy-koncypowali, jak przemieszcza膰 si臋 z jednego do drugiego. Wi­docznie to nie takie trudne. Musi by膰 na to du偶o sposob贸w i st膮d mieli艣my go艣ci i w strojach z ulicy, i w kombinezonach kosmi­cznych, i lataj膮ce spodki.

Jest jednak pewien szkopu艂. Jak mo偶na znale藕膰 jeden, okre­艣lony wszech艣wiat przy ich niesko艅czonej liczbie? Szczeg贸lnie, gdy si臋 wyjecha艂o po raz pierwszy. Rzecz w tym, 偶e nie mo偶na. Wi臋c odkrywcy wyje偶d偶aj膮 i nie wracaj膮. Mo偶e gdyby niekt贸­rzy wr贸cili, mogliby przyjrze膰 si臋 swoim dokonaniom, zastano­wi膰 si臋, dok膮d ich te poro偶e zaprowadzi艂y, jak je na przysz艂o艣膰 planowa膰, i temu podobne. Ale nikt z przeze mnie pytanych o niczym takim nie s艂ysza艂. Je偶eli si臋 gdzie艣 wyruszy, ju偶 si臋 tam pozostaje. Mo偶na skaka膰 z jednego 艣wiata do drugiego albo osiedli膰 si臋 na sta艂e w kt贸rym艣 z nich, ale do domu ju偶 wr贸ci膰 nie mo偶na. No, najwy偶ej si臋 zbli偶y膰. Sporo si臋 o tym dowiedzia­艂em od pewnego starego dziwaka. Opowiada艂em mu o naszym 艣wiecie, streszcza艂em to, co widzia艂em w telewizji i wymienia­艂em wszystkich mi znanych prezydent贸w. Bardzo mu si臋 to podoba艂o. Ale gdy zapyta艂 mnie o religi臋, kt贸r膮 wyznawa艂 i okaza艂o si臋, 偶e nigdy o niej nie s艂ysza艂em, prawie si臋 za艂ama艂. Chyba szuka艂 艣wiata takiego jak jego w艂asny i nasz by艂 podobny, ale niewystarczaj膮co. Gdy mi to t艂umaczy艂, u偶y艂 okre艣lenia 鈥瀦a­sada b艂膮dzenia po omacku". Je偶eli si臋 chodzi w ko艂o z zawi膮za­nymi oczami, mo偶na wr贸ci膰 niemal dok艂adnie na miejsce startu, ale nigdy si臋 idealnie nie utrafi. Zawsze b臋dzie jakie艣 cho膰by minimalne odchylenie.

No wi臋c miliony takich ludzi, cz臋sto identycznych, podr贸偶uj膮 ze 艣wiata do 艣wiata w poszukiwaniu sobie tylko znanych cel贸w i cz臋sto na siebie wpadaj膮. Wiedz膮, czego szuka膰, wi臋c wymie­niaj膮 informacje i niekt贸rzy, jak mi m贸wili, pr贸buj膮 opracowa膰 sposoby nawigacji w tych swoich w臋dr贸wkach. Troch臋 ju偶 opra­cowali i mog膮 odrobin臋 sterowa膰.

Zastanawia艂em si臋 g艂o艣no, dlaczego tak wielu z nich zjawia si臋 z Harry'ego. Spr贸bowa艂a mi to wyt艂umaczy膰 kobieta o szaro-niebieskim kolorze sk贸ry wywo艂anym jakim艣 lekarstwem. Zachodnia Wirginia, mianowicie, jest jednym z najlepszych miejsc do podr贸偶y mi臋dzy 艣wiatami, a szczeg贸lnie nadaj膮 si臋 do tego g贸ry wok贸艂 Sutton. S膮 mniej wi臋cej w centrum wschodniej cz臋艣ci Ameryki P贸艂nocnej i niczego tam nie ma. To znaczy 偶adnych du偶ych miast, 偶adnych baz wojskowych czy czego艣 takiego, wi臋c gdyby wybuch艂a wojna atomowa - a na pewno w r贸偶nych 艣wiatach wybuch艂o mn贸stwo takich wojen, mo偶e nawet z jeszcze gorsz膮 broni膮 - chyba nikt nie kierowa艂by pocisk贸w na Sutton. Nawet w tych rzeczywisto艣ciach, gdzie nie Europejczy­cy odkryli Ameryk臋 ale Chi艅czycy czy jacy艣 inni, nie ma 偶adne­go powodu, 偶eby co艣 budowa膰 w pobli偶u Sutton. Specyfika tej okolicy u艂atwia mi臋dzy艣wiatowe przesiadki, ale nie bardzo mo­g艂em zrozumie膰, na czym ona polega. Moja rozm贸wczyni wspo­mnia艂a te偶 co艣 o ziemskim polu magnetycznym, ale nie wiedzia­艂em, czy to cz臋艣膰 wyja艣nienia, czy jakie艣 por贸wnanie.

G贸ry i lasy s膮 dobr膮 kryj贸wk膮 i dlatego nasz teren bardziej pasuje ni偶 jaka艣 tam pustynia. W ka偶dym razie w艂a艣nie w tej okolicy wielu ludziom udaje si臋 ca艂kiem 艂atwo i bezpiecznie podr贸偶owa膰 mi臋dzy 艣wiatami.

Co najdziwniejsze, z jakiego艣 niewyt艂umaczalnego powodu, lokal Harry'ego, lub jego odpowiednik, jest mniej wi臋cej w tym samym miejscu w milionach r贸偶nych rzeczywisto艣ci. Wi臋cej ni偶 milionach, w niesko艅czonej ich ilo艣ci. To nie zawsze jest 鈥濽 Harry'ego". Jeden z klient贸w, na przyk艂ad, wo艂a艂 na szefa Sal. Ale to lub jakie艣 podobne miejsce zawsze istnieje i podr贸偶nicy mog膮 tam je艣膰 bez sprawiania k艂opotu. Roznios艂o si臋, 偶e 鈥濽 Harry'ego" to mi艂y, spokojny lokal z dobrymi hamburgerami. Nikt tu nikogo nie zaczepia i mo偶na p艂aci膰 z艂otem lub srebrem, je艣li si臋 nie ma tutejszych pieni臋dzy, albo towarem lub czymkol­wiek, co Harry m贸g艂by wykorzysta膰. 艁atwo t臋 bud臋 znale藕膰, bo, jak powiedzia艂em, istnieje w mn贸stwie wszech艣wiat贸w, a ten teren nie r贸偶ni si臋 w nich specjalnie, o ile nie robi si臋 skoku na wielk膮 odleg艂o艣膰. Pewien facet powiedzia艂 mi, 偶e 鈥濽 Harry'ego" mo偶na spotka膰 w takim miejscu nawet jednego z moich sobowtor贸w i widz膮c teraz mnie pomy艣la艂, 偶e znowu tam trafi艂, a偶 musia艂em przysi膮c, 偶e ogl膮dam go po raz pierwszy. Przecie偶 pozna艂bym go na ko艅cu 艣wiata po tych 艣miesznych oczach.

Nigdy, ale to nigdy, nie zdarzy艂a nam si臋 偶adna powt贸rka w interesach z innymi 艣wiatami. Bo te偶 nikt nie znalaz艂 jeszcze drogi powrotnej do naszej rzeczywisto艣ci. Przybywali do nas ludzie, kt贸rzy s艂yszeli o Harrym od innych ludzi, w innym 艣wiecie. I, by膰 mo偶e, niezupe艂nie o tym samym Harrym, ale o jakim艣 miejscu w tej okolicy, gdzie mo偶na dobrze zje艣膰 i wy­mieni膰 do艣wiadczenia.

Wiecie, to dziwne uczucie zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e gdy po­daj臋 hamburgera, miliardy takich jak ja podaj膮 hamburgery mi­liardom innych.

Ci go艣cie przybywaj膮 do Harry'ego 偶eby zje艣膰, wymieni膰 infor­macje - tu lub na parkingu - i odpocz膮膰 od tego, cokolwiek robi膮.

No wi臋c przybywali, rozmawiali ze mn膮 o tych wszech艣wia­tach, a ja mia艂em tylko siedemna艣cie lat. To by艂o co艣 jak w tych telewizyjnych reklamach namawiaj膮cych do wst膮pienia do ma­rynarki 鈥濸oznaj 艣wiat!", tyle 偶e raczej 鈥濸oznaj 艣wiaty!", wszy­stkie, niejeden. S艂ucha艂em 艂apczywie. M贸wili o 艣wiatach, gdzie zeppeliny bombardowa艂y Cincinnati w czasie III Wojny 艢wiatowej, o miejscach, w kt贸rych nigdy nie wygin臋艂y dinozau­ry, a ssaki nie rozwin臋艂y si臋 wi臋cej ni偶 szczury, o miastach zbudowanych z kolorowego szk艂a lub ci膮gn膮cych si臋 na wiele mil pod ziemi膮, o 艣wiatach, gdzie od broni biologicznej wygin臋li wszyscy m臋偶czy藕ni albo kobiety lub i jedni i drudzy. Ci faceci opowiadali lepsze historie ni偶 te, kt贸re si臋 kiedykolwiek s艂ysza艂o lub czyta艂o. O 艣wiatach, gdzie za m贸wienie g艂o艣no grozi艂a kara 艣mierci. Nie za to, co si臋 powiedzia艂o, ale za sam fakt m贸wienia g艂o艣no. O 艣wiatach, gdzie statki kosmiczne bra艂y udzia艂 w woj­nie przeciwko Arcturusowi. Pi臋kne kobiety, dziwne miejsca, cokolwiek si臋 zamarzy艂o, wszystko tam by艂o,, ale trzeba by wieczno艣ci, 偶eby to znale藕膰.

S艂ucha艂em tych opowie艣ci przez wiele miesi臋cy. Sko艅czy艂em szko艂臋 艣redni膮, ale 偶e nie mia艂em mo偶liwo艣ci p贸j艣cia na studia, zosta艂em u Harry'ego. Na 偶ycie wystarcza艂o. Pogadywa艂em sobie z lud藕mi z innych 艣wiat贸w, nawet wsiada艂em do ich stat­k贸w, maszyn czasu, czy jak je tam nazwiecie, i rozmy艣la艂em, jak by to by艂o wspaniale tak sobie w臋drowa膰 ze 艣wiata do 艣wiata. Jak tylko by si臋 co艣 nie spodoba艂o, hop! I ca艂kiem inny 艣wiat. W 艣wiecie, gdzie ani Europejczycy, ani Azjaci nie dotarli do Ame­ryki, m贸g艂bym si臋 sta膰 bia艂ym bogiem Indian, albo znalaz艂bym 艣wiat, gdzie maszyny wykonuj膮 wszelkie prace, a ludzie tylko si臋 bawi膮 i odpoczywaj膮. Nadesz艂y moje osiemnaste urodziny, a potem min臋艂y i ci膮gle nic nie wskazywa艂o na to, 偶ebym mia艂 opu艣ci膰 Zachodni膮 Wirgini臋. My艣la艂em o tym coraz intensyw­niej. W ko艅cu zacz膮艂em wypytywa膰 klient贸w. Wielu m贸wi艂o mi, 偶ebym nie by艂 g艂upi; wielu nie chcia艂o wcale rozmawia膰; ale niekt贸rzy uwa偶ali, 偶e to 艣wietny pomys艂.

Kt贸rej艣 nocy pewien facet... Ale musz臋 wpierw wyja艣ni膰, 偶e cho膰 to wrzesie艅, upa艂 by艂 jak w 艣rodku lata, nawet p贸藕n膮 noc膮. Moi znajomi rozproszyli si臋 po 艣wiecie: poszli na stu­dia, albo do pracy, albo si臋 po偶enili, czasem zrobili i to, i to. Tatko pi艂 na um贸r, rodze艅stwo by艂o w szkole. Zamiast w nocy sypia艂em w dzie艅, od 贸smej rano do jakiej艣 czwartej po po艂ud­niu. Klimatyzacja u Harry'ego nie dzia艂a艂a i naprawd臋 mia艂em ochot臋 ju偶 to wszystko rzuci膰 i znale藕膰 sobie jaki艣 lepszy 艣wiat. Wi臋c gdy dolecia艂o mnie, 偶e jeden z dw贸ch rozmawiaj膮cych przy stoliku go艣ci ma wolne miejsce w poje藕dzie, zacz膮艂em si臋 przys艂uchiwa膰, na ile mog艂em w trakcie roznoszenia hamburge­r贸w i coli.

Jednego z tych dw贸ch ju偶 widzia艂em. Przychodzi艂 bardzo cz臋sto, odk膮d zacz膮艂em pracowa膰 u Harry'ego. Wygl膮da艂 zwy­czajnie, ale zjawia艂 si臋 oko艂o trzeciej nad ranem i rozmawia艂 z dziwol膮gami tak, jakby to byli jego starzy znajomi. Wywniosko­wa艂em z tego, 偶e sam te偶 musia艂 by膰 z innego 艣wiata, nawet je艣li pozostawa艂 w naszym. Potrafi艂 przychodzi膰 co noc przez tydzie艅 lub dwa, potem znikn膮膰 na par臋 miesi臋cy, potem znowu zacz膮膰 si臋 zjawia膰, a偶 przysz艂o mi do g艂owy, 偶e mo偶e uda艂o mu si臋 rozgry藕膰 problem nawigacji, o kt贸rym ci wszyscy ludzie tyle gadali. Ale potem pomy艣la艂em, 偶e chyba nie i 偶e albo przesta艂 skaka膰 z jednego 艣wiata do drugiego, albo nie by艂 to wcale jeden cz艂owiek a kilku takich samych. Ale gdy co艣 takiego si臋 zdarza­艂o, przychodzi艂o dw贸ch lub trzech bli藕niaczych facet贸w naraz, a tu by艂 zawsze tylko jeden, wi臋c, tak jak m贸wi艂em, albo wcale nie zmienia艂 艣wiat贸w, albo pozna艂 tajniki nawigacji lepiej ni偶 kto­kolwiek inny.

Go艣膰, kt贸ry z nim rozmawia艂, by艂 nowy. Nigdy go nie widzia­艂em. Wielki, co najmniej metr dziewi臋膰dziesi膮t, ci臋偶ki. Wszed艂 otrz膮saj膮c 艣nieg i sadz臋 z plastikowej odzie偶y, wyszczerzy艂 do mnie z臋by w u艣miechu i zam贸wi艂 dwa z najwi臋kszych hambur­ger贸w Harry'ego ze wszystkimi dodatkami. Pi臋膰 minut p贸藕niej naprzeciwko niego usiad艂 nasz sta艂y klient i wkr贸tce us艂ysza艂em, jak przybysz opowiada mu o wolnym miejscu na statku. Got贸w by艂 zabra膰 w podr贸偶 w poprzek czasu cokolwiek by kto chcia艂. Pomy艣la艂em wi臋c, 偶e to moja szansa i przynosz膮c hamburgery odezwa艂em si臋 grzecznie:

- Przepraszam bardzo, ale niechc膮cy pods艂ucha艂em. Czy mia艂by pan miejsce dla pasa偶era? Wielkolud za艣mia艂 si臋 i odpar艂:

- No jasne, ch艂opcze. W艂a艣nie m贸wi艂em Joemu, 偶e m贸g艂bym go zabra膰 z ca艂ym towarem. I dla ciebie te偶 si臋 znajdzie miejsce, je艣li mi si臋 to op艂aci.

- Mam pieni膮dze. Troch臋 zaoszcz臋dzi艂em. A ile to wyniesie? Facet znowu si臋 wyszczerzy艂, ale zanim zd膮偶y艂 cokolwiek powiedzie膰, wtr膮ci艂 si臋 Joe.

- Sid - powiedzia艂. - M贸g艂bym ci臋 przeprosi膰 na minut臋? Chcia艂bym przez chwil臋 porozmawia膰 z tym m艂odzie艅cem, za­nim pope艂ni wielki b艂膮d.

- Jasne, prosz臋 bardzo - zgodzi艂 si臋 Sid.

Joe podni贸s艂 si臋 i rykn膮艂 w kierunku Harry'ego:

- B臋dzie O.K. je艣li zabior臋 barmana na par臋 minut?

Harry odkrzykn膮艂, 偶e b臋dzie O.K. Nie mia艂em poj臋cia, co to wszystko znaczy, ale da艂em si臋 zabra膰 i wyszli艣my pogada膰 w samochodzie Joego.

To by艂 prawdziwy samoch贸d, stary ford, baga偶贸wka. Robio­ny na zam贸wienie: aksamity, uchylone okienka i inne bajery, a z ty艂u mn贸stwo rupieci, sprz臋t campingowy, ubrania i inne rzeczy, ale ani 艣ladu jakiej艣 maszynerii czy czego艣 takiego. Wiecie, ci膮gle nie by艂em pewien, bo ci faceci potrafi膮 naprawd臋 艣wietnie zamaskowa膰 swoje pojazdy, ale ten z pewno艣ci膮 wygl膮da艂 jak zwyk艂a baga偶贸wka i wed艂ug w艂a艣ciciela ni膮 by艂. Joe usiad艂 na miejscu kierowcy, ja obok i zwr贸cili艣my si臋 do siebie twarzami.

- No, wi臋c - zacz膮艂 - mo偶e wiesz, kim s膮 ci wszyscy ludzie? To znaczy tacy jak Sid?

- Pewnie, 偶e wiem - ja na to. - S膮 z innych wymiar贸w, 艣wiat贸w r贸wnoleg艂ych czy jak je tam zwa膰. Odchyli艂 si臋, spojrza艂 na mnie surowo i rzek艂:

- To ju偶 wiesz. A czy wiesz, 偶e 偶aden z nich nie ma szansy na powr贸t do domu?

- I to wiem - odpar艂em butnie.

- I ci膮gle masz ochot臋 wybra膰 si臋 z Sidem w podr贸偶 do innych wszech艣wiat贸w? Wiedz膮c, 偶e nigdy ju偶 nie wr贸cisz do tego wszech艣wiata?

- Tak jest, prosz臋 pana. Tego 艣wiata mam ju偶 powy偶ej uszu. Nic mnie tu nie trzyma pr贸cz kiepskiej roboty w barze. Chc臋 zobaczy膰 co艣 z tego, o czym ci ludzie m贸wi膮, zamiast tylko s艂ucha膰 o tym.

- Zobaczy膰 cuda i dziwy, h臋?

-Tak!

- Zobaczy膰 budowle wysokie na sto pi臋ter? Miasta przedziw­nych 艣wi膮ty艅? Ci膮gn膮ce si臋 tysi膮cami mil oceany? Niebotyczne g贸ry? Prerie i miasta, i dziwne zwierz臋ta, i jeszcze dziwniej­szych ludzi?

To by艂o dok艂adnie to, czego chcia艂em i lepiej nie m贸g艂bym tego wyrazi膰.

- Tak - potwierdzi艂em. - O to w艂a艣nie chodzi, prosz臋 pana.

- Ca艂e 偶ycie tu 偶y艂e艣?

- W tym 艣wiecie? Oczywi艣cie, 偶e tak.

- Nie, mam na my艣li Sutton. Ca艂e 偶ycie tu 偶y艂e艣?

- Nno, tak - przyzna艂em. - Mniej wi臋cej.

Przesun膮艂 si臋 do przodu, z艂o偶y艂 razem r臋ce, a g艂os jego przy­bra艂 na sile, jakby chcia艂 wywrze膰 na mnie wra偶enie swoj膮 powag膮.

- Ch艂opcze - powiedzia艂. - Nie pot臋piam ci臋 za to, 偶e chcesz odmiany. Za Boga nie chcia艂bym sp臋dzi膰 ca艂ego 偶ycia w tych g贸rach. Ale posuwasz si臋 niew艂a艣ciw膮 drog膮. Wcale nie chcesz zabra膰 si臋 z Sidem.

- Taa? A czemu偶 by nie? Czy powinienem zbudowa膰 w艂asny pojazd? Aleja nie umiem nawet matce naprawi膰 ga藕nika.

- Nie o tym my艣l臋. Chopcze, takie trzystumetrowe budowle mo偶esz zobaczy膰 w Nowym Jorku czy Chicago. Macie w swoim 艣wiecie oceany r贸wnie dobre jak gdzie indziej. Macie g贸ry i morza, i prerie, i ca艂膮 reszt臋. Jestem tu ju偶 osiem lat sprawdzaj膮c u Harry'ego, czy kto艣 ju偶 wie jak sterowa膰 w pozaprzestrzeni i zabra膰 mnie do domu, i stwierdzam, 偶e jest to cholernie intere­suj膮cy 艣wiat.

- A statki kosmiczne i... Przerwa艂 mi m贸wi膮c:

- Zachciewa ci si臋 statk贸w kosmicznych? To jed藕 na Flo­ryd臋 i przyjrzyj si臋 jak startuje wahad艂owiec. Cz艂owieku, to dopiero statek kosmiczny! Mo偶e nie leci do innych 艣wiat贸w, ale to prawdziwy statek kosmiczny. Chcesz dziwnych zwie­rz膮t? Wybierz si臋 do Australii albo Brazylii. Chcesz dziw­nych ludzi? Jed藕 do Nowego Jorku albo Los Angeles, albo gdziekolwiek. Chcesz miasta wykutego w szczycie g贸ry? Na­zywa si臋 Machu Picchu, chyba w Peru. Chcesz staro偶ytnych, tajemniczych ruin? Pe艂no ich w Grecji, we W艂oszech, w P贸艂­nocnej Afryce. Niezwyk艂ych 艣wi膮ty艅? Odwied藕 Indie. W sa­mym Benares powinno by膰 ponad tysi膮c 艣wi膮ty艅. Zobacz Angkor Wat lub piramidy, nie tylko egipskie, tak偶e te Maj贸w. Najwspanialsze, przy tym wszystkim, jest to, 偶e je艣li tylko chcesz, mo偶esz wr贸ci膰 do domu. Nie musisz, ale mo偶esz. Kto wie? Pewnego dnia mo偶e zat臋sknisz za rodzinnymi stronami? Wi臋kszo艣ci ludzi to si臋 zdarza. Mnie tak偶e. 呕e te偶, cholera, nie zobaczy艂em czego艣 wi臋cej w swoim 艣wiecie przed wyruszeniem do innych.

Gapi艂em si臋 na niego przez chwil臋, a偶 w ko艅cu wykrztusi艂em:

- No, nie wiem.

Wydawa艂o mi si臋, 偶e to tak 艂atwo po prostu wskoczy膰 do pojazdu Sida i znikn膮膰 na zawsze, a do Nowego Jorku by艂o pi臋膰set mil. I nagle zda艂em sobie spraw臋, jaki jestem g艂upi.

- I nie zapominaj - ci膮gn膮艂 Joe - 偶e je艣li stwierdzisz, 偶e nie mia艂em racji, zawsze mo偶esz wr贸ci膰 do Harry'ego i ruszy膰 z kim艣 w drog臋. Oczywi艣cie nie z Sidem, on ju偶 nigdy nie wr贸ci, ale na pewno kogo艣 znajdziesz. Wi臋kszo艣膰 skoczk贸w mi臋dzy-艣wiatowych jest samotna. Opu艣cili wszystkich swoich znajo­mych. Nie b臋dziesz mia艂 k艂opotu ze znalezieniem towarzysza podr贸偶y.

No i to ostatecznie zadecydowa艂o. Doszed艂em do wniosku, 偶e Joe ma racj臋 i powiedzia艂em mu to.

- No, dobra - on na to. - A teraz id藕 i spakuj swoje manatki, przepro艣 Harry'ego i tak dalej, a potem podrzuc臋 ci臋 do Pittsburgha. Masz pieni膮dze na dalsz膮 podr贸偶, tak? Ci idioci ci膮gle jeszcze nie wymy艣lili jak sterowa膰, wi臋c wracam do domu. Nie do mojego prawdziwego domu, ale tam gdzie mieszkam w wa­szym 艣wiecie. I nie mam nic przeciwko pasa偶erowi.

U艣miechn膮艂 si臋 do mnie, a ja odpowiedzia艂em u艣miechem.

Nast臋pnego dnia, rano, musieli艣my czeka膰 na otwarcie banku i on naprawd臋 nie mia艂 nic przeciwko temu. Przez ca艂膮 drog臋 do Pittsburgha 艣piewa艂 hymny i pie艣ni wojenne ze swego 艣wiata. W latach dwudziestych mieli tam drug膮 wojn臋 domow膮, bo jaki艣 fundamentalistyczny kaznodzieja pr贸bowa艂 obali膰 Konstytucj臋 i ustanowi膰 rz膮d ko艣cielny. Powiedzia艂 mi, 偶e od lat nie mia艂 komu za艣piewa膰 tych pie艣ni.

To by艂o sze艣膰 lat temu i odt膮d nie odwiedzi艂em ju偶 Harry'ego.

No wi臋c to w艂a艣nie popchn臋艂o mnie do podr贸偶y. A co was sprowadza do Benares?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 1'92
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 1'91
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 1'90
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 0'90
Motywy literackie i filmowe
Masoneria 鈥 fikcja literacko filmowa czy otaczaj膮ca nas rzeczywisto艣膰
Dzie艂o literackie a filmowa?aptacja (2)
Literacka i filmowa wizja PRL u Analiza wybranych przyk艂ad贸w
Motywy literackie i filmowe
motywy literackie i filmowe Barbara Micha艂ek
Dzie艂o literackie a jego?aptacja filmowa Om贸w zagadnienia na przyk艂adzie W艂adcy pier艣cieni
Filmowe?aptacje dzie艂 literackich jako przyk艂ad interpretacji tekstu pierwowzoru
Filmowe adaptacje dzie艂 literackich jako przyk艂ad[1]
Bezgraniczna mi艂o艣膰 i jej literacki oraz filmowy obraz Om贸w problem odwo艂uj膮c si臋 do wybranych teks
Filmowe adaptacje dzie艂a literackiego (matura), prezentacje maturalne
Robinson Crusoe przedstaw swojego ulubionego bohatera literackiego lub filmowego oceniaj膮c jego post
Adaptacje filmowe dzie艂 literatury dzieci臋cej i m艂odzie偶owej, EDUKACJA POLONISTYCZNA
Adaptacje filmowe literatury polskiej, Filologia polska, polonistyka, rok III, specjalizacja filmozn