! 﨨IX miesi臋cznik literacko filmowy 0'90

NUMER 0'90

OPOWIADANIA:

Henry Kuttner "Tryumf 艁owcy" 3

Greg Bear "Styczne" 15

James Morrow "Opowie艣ci Biblijne dla doros艂ych - nr 17 - Potop" 31

Jacek Piekara "Ponury Milczek" 40

PUBLICYSTYKA:

Tomasz Ko艂odziejczak "Nie tylko dla ch艂opc贸w" 30

WIDEO:

Krzysztof Soko艂owski "Ukochany brzydal" 55

STA艁E DZIA艁Y:

Wiktor Bukato Konwenty 13

FENIX - miesi臋cznik literacko filmowy



Drogi Czytelniku!



Zeszyt, kt贸ry trzymasz w r臋ku, zapowiada wej艣cie na rynek nowego miesi臋cznika po艣wi臋conego fantasy i SF. Zaczynamy skromnie, ale chcemy w ten spos贸b zaprezentowa膰 Ci nasze pismo, 偶eby艣 wiedzia艂 czego si臋 po nas spodziewa膰. Nast臋pne numery ukazywa膰 si臋 b臋d膮 w wi臋kszej obj臋to艣ci (ok. 100 stron) i mam nadziej臋, 偶e uda nam si臋 wydawa膰 je nie w formie zeszytowej, jak ten, ale w postaci ksi膮偶ki z klejonym grzbietem.

W ka偶dym z nich znajdziesz opr贸cz opowiada艅 mikropowie艣膰. B臋dziemy publikowa膰 du偶o fantastyki zachodniej, kt贸ra wci膮偶 pozostaje na naszym rynku ma艂o znana. Aby cho膰 w cz臋艣ci nadrobi膰 wieloletnie zaleg艂o艣ci, zamierzamy w ka偶dym numerze drukowa膰 przynajmniej jeden tekst z kolekcji utwor贸w uhonorowanych nagrodami Hugo i Nebula (w niniejszym zeszycie otwieraj膮 t臋 seri臋 opowiadania Grega Beara i Jamesa Morrowa), a tak偶e prezentowa膰 dokonania dawnych mistrz贸w gatunku (zaczynamy od Henry'ego Kuttnera). Opr贸cz tego nie zabraknie, rzecz jasna, przek艂ad贸w fantastyki wsp贸艂czesnej.

Nie znaczy to, 偶e rezygnujemy z us艂ug autor贸w rodzimych. Wprost przeciwnie! Ale nie b臋dziemy wydziela膰 dla nich osobnego miejsca, nie przyznajmy im 偶adnych taryf ulgowych. Przyjmiemy tylko tych, kt贸rzy wytrzymaj膮 por贸wnanie z pisarzami zagranicznymi.

Znajdziesz tak偶e w 鈥濬enixie鈥 nieco publicystyki, recenzje, wywiady, materia艂y o filmie, wideo i grach fantastycznych. Ju偶 teraz mog臋 zapowiedzie膰 kilka sta艂ych rubryk. Najnowszymi informacjami z 偶ycia 艢wiatowej SF dzieli膰 si臋 b臋dzie z wami Wiktor Bukato. Sta艂膮 recenzj臋 w ka偶dym numerze bierze na siebie Marek Oramus, wznawiaj膮c swoj膮 s艂awn膮 rubryk臋 z 鈥濸rzegl膮du Technicznego鈥. Postaramy si臋 te偶 przynajmniej co jaki艣 czas prezentowa膰 dzia艂 鈥瀔si膮偶ka i film鈥, po艣wi臋cony ekranizacjom fantastyki.

T臋 ostatni膮 rubryk臋 mo偶esz zna膰 z wydawanego niegdy艣 w bardzo niewielkim nak艂adzie kwartalnika 鈥濬eniks鈥. Zbie偶no艣膰 tytu艂贸w nie jest przypadkowa. Miesi臋cznik, kt贸rego zapowied藕 czytasz, opracowywany jest przez cz臋艣膰 zespo艂u redakcyjnego dawnego 鈥濬eniksa鈥. Instytucja, kt贸ra przed trzema laty zamkn臋艂a to pismo ju偶 nie istnieje, czasy si臋 zmieni艂y - postanowili艣my wi臋c jeszcze raz przyst膮pi膰 do pr贸by prze艂amania monopolu na rynku SF.

Tak jak przy pierwszej pr贸bie, decydujemy si臋 na formu艂臋 magazynu, bardziej stosown膮 dla fantastyki ni偶 wzorowany na pismach 鈥瀏艂贸wnego nurtu鈥 typ miesi臋cznika literacko-krytycznego. Gdzie le偶y r贸偶nica? Magazyn z za艂o偶enia s艂u偶y prezentacji dokona艅 r贸偶norod­nych, nie trzyma si臋 kurczowo 偶adnej 鈥瀕inii programowej鈥 (chyba, 偶e uzna膰 za tak膮 zamiar publikowania wszystkiego, co dobre, cho膰by godzi艂o w prywatne gusta cz艂onk贸w redakcji), a zamieszczane w nim g艂osy krytyk贸w mog膮 by膰 ze sob膮 diametralnie sprzeczne.

Wszyscy wyszli艣my klub贸w SF, mamy za sob膮 wieloletni膮 dzia艂alno艣膰 w fandomie. Dlatego chcemy, by 鈥濬enix鈥 by艂 pismem przede wszystkim tego 艣rodowiska. Nie b臋­dziemy Ci臋 zwodzi膰 tanimi chwytami, nie zamierzamy reagowa膰 na chwilowe koniunktury. Je偶eli czujesz si臋 zagorza艂ym zwolennikiem fantasy i SF, tej, kt贸ra od siedemdziesi臋ciu ju偶 prawie lat cieszy si臋 na 艣wiecie nies艂abn膮c膮 popularno艣ci膮 - to 鈥濬enix鈥 jest pismem wydawanym w艂a艣nie z my艣l膮 o Tobie.

Startujemy w trudnym dla wszystkich czasopism momencie - z pocz膮tku mo偶e nam by膰 trudno do Ciebie dotrze膰. Dlatego te偶 najpewniejszym (i najta艅szym!) sposobem otrzymania 鈥濬enixa鈥 jest prenumerata, o warunkach kt贸rej szczeg贸艂owe informacje znajdziesz na trzeciej stronie ok艂adki. Wiem, 偶e namawiam Ci臋 do ryzyka. ale w ko艅cu sami te偶 du偶o ryzykujemy, startuj膮c z nowym tytu艂em pomimo kryzysu, bezrobocia, inflacji i recesji gospo­darczej.

Mamy nadziej臋 偶e ju偶 za kilka miesi臋cy b臋dziemy mogli wszyscy - i Ty, i redakcja, i wydawca stwierdzi膰, 偶e op艂aci艂o nam si臋 to ryzyko podj膮膰.

Rafa艂 A. Ziemkiewicz



Henry Kuttner







Tryumf 艁owcy

(Home is the Hunter)

Prze艂o偶y艂 Jacek Manicki

Poza mn膮 nie ma nikogo, z kim m贸g艂bym porozmawia膰. Stoj臋 tutaj, na szczycie wielkiej kaskady marmurowych stopni, spadaj膮cej w d贸艂, do holu go艣cinnego, a wszystkie moje 偶ony przyozdobione swymi klejnotami czekaj膮, bo jest to Tryumf 艁owcy - m贸j Tryumf, tryumf Zacnego Rogera Bellamy'ego, 艁owcy. 艢wiat艂o po艂yskuje tam, w dole, na szklanych skrzyniach z setkami zasuszonych g艂贸w, kt贸re zdoby艂em w uczciwej walce i jestem jednym z najpot臋偶niejszych ludzi w Nowym Jorku. Te g艂owy czyni膮 mnie pot臋偶nym.

Ale nie ma nikogo, z kim m贸g艂bym porozmawia膰. Poza mn膮? Czy siedzi we mnie, s艂uchaj膮c, drugi Zacny Roger Bellamy? Nie wiem. Mo偶e jest on jedyn膮 rzeczywist膮 cz膮stk膮 mnie. Staram si臋, jak mog臋, i nie prowadzi to do niczego dobrego. By膰 mo偶e Bellamy'emu, kt贸ry siedzi we mnie, nie podoba si臋 to, co robi臋. Ale ja musz臋 to robi膰. Nie mog臋 przesta膰. Urodzi艂em si臋 艁owc膮 G艂贸w. Urodzi膰 si臋 nim, to wielki zaszczyt. Kt贸偶 mi nie zazdro艣ci? Kt贸偶 nie zamieni艂by si臋 ze mn膮, gdyby tylko m贸g艂?

Ale nie prowadzi to do niczego dobrego.

Nie jestem dobry.

S艂uchaj mnie, Bellamy, s艂uchaj mnie, je艣li w og贸le tam jeste艣, ukryty g艂臋boko w mojej g艂owie. Musisz s艂ucha膰. - Musisz zrozumie膰. Ty tam, w mojej czaszce. Teraz i ty, ka偶dego dnia, dos艂ownie ka偶dego dnia mo偶esz si臋 znale藕膰 w szklanej skrzyni stoj膮cej w holu go艣cinnym innego 艁owcy G艂贸w, a st艂oczony przed domem mot艂och cisn膮膰 si臋 b臋dzie do okien, przybywa膰 b臋d膮 go艣cie, 偶eby patrze膰 i zazdro艣ci膰, i wszystkie 偶ony sta膰 b臋d膮 przystrojone w at艂asy i klejnoty.

Mo偶e ty tego nie rozumiesz, Bellamy. Powiniene艣 czu膰 si臋 teraz wspaniale. Niepodobna, by艣 zna艂 ten realny 艣wiat, po kt贸rym ja musz臋 chodzi膰 i w kt贸rym przysz艂o mi 偶y膰. Sto albo tysi膮c lat temu m贸g艂 inaczej wygl膮da膰. Ale to Dwudziesty Pierwszy Wiek. To dzisiaj, to teraz, i nie ma ju偶 odwrotu.

Nie wydaje mi si臋, by艣 rozumia艂.

Widzisz, nie ma wyboru. Albo razem ze sw膮 kolekcj膮 ko艅czysz w szklanej skrzyni innego 艁owcy G艂贸w, a twoje 偶ony i dzieci zostaj膮 wydane mot艂ochowi, albo umierasz 艣mierci膮 naturaln膮 (do kt贸rej jedn膮 z dr贸g jest samob贸jstwo), tw贸j najstarszy syn dziedziczy tw膮 kolekcj臋, a ty, wtopiony w plastykowy monument, stajesz si臋 nie艣miertelnym. Stajesz na zawsze w prze藕roczystej plastykowej pow艂oce na cokole na skraju Central Parku, jak Renaway, jak stary Falconer, jak Brennan i ca艂a reszta. Wszyscy ci臋 wspominaj膮, podziwiaj膮 i zazdroszcz膮 ci.

Czy wtedy, w tym plastyku, dalej b臋dziesz my艣la艂, m贸j Bellamy? Czy ja b臋d臋 tam my艣la艂?

Falconer by艂 wielkim 艁owc膮. Nie spocz膮艂 ani na chwil臋 i do偶y艂 pi臋膰dziesi臋ciu dw贸ch lat. Pi臋kny to wiek dla 艁owcy G艂贸w. Kr膮偶膮 pog艂oski, 偶e sam zada艂 sobie 艣mier膰. Trudno powiedzie膰. To cud, 偶e przez pi臋膰dziesi膮t dwa lata zachowa艂 g艂ow臋 na karku. Wsp贸艂zawodnictwo staje si臋 coraz trudniejsze, a ostatnimi czasy pojawia si臋 coraz to wi臋cej i wi臋cej m艂odszych m臋偶czyzn.

S艂uchaj mnie, Bellamy, Bellamy tam, we mnie. Czy ty kiedykolwiek naprawd臋 co艣 rozumia艂e艣? Nadal uwa偶asz, 偶e to jeszcze cudowny czas dzieci艅stwa, szczeni臋ce lata, kiedy 偶ycie wydaje si臋 proste? Czy kiedykolwiek by艂e艣 przy mnie przez te d艂ugie, bezlitosne lata, kiedy moje cia艂o i umys艂 przysposabia艂y si臋 do profesji 艁owcy G艂贸w? Wci膮偶 jeszcze jestem m艂ody i silny. Nigdy nie zaprzesta艂em treningu. Ale najci臋偶szymi by艂y te pierwsze lata.

Przedtem 偶ycie by艂o cudowne. Trwa艂o to tylko sze艣膰 lat, sze艣膰 lat szcz臋艣cia, ciep艂a i mi艂o艣ci - w haremie u boku matki, w艣r贸d mamek i innych dzieci. M贸j ojciec by艂 wtedy bardzo dobry. Ale idylla sko艅czy艂a si臋, kiedy min臋艂o mi sze艣膰 lat. Nie powinni w og贸le uczy膰 nas mi艂o艣ci, skoro musia艂o to trwa膰 tak kr贸tko. Czy to w艂a艣nie pami臋tasz, m贸j Bellamy tam, we mnie? Je艣li tak, to ja ci m贸wi臋, 偶e te czasy nie mog膮 ju偶 wr贸ci膰. Zreszt膮 ty to wiesz. Na pewno wiesz.

U podstaw treningu le偶a艂o 艣lepe pos艂usze艅stwo i 偶elazna dyscyplina. M贸j ojciec nie by艂 ju偶 taki dobry. Nie widywa艂em si臋 cz臋sto z matk膮, a kiedy j膮 spotka艂em, ona te偶 by艂a dla mnie inna. Niemniej jednak mia艂em swoje zado艣膰uczynienie. Od czasu do czasu odbywa艂y si臋 parady, na kt贸rych mot艂och wiwatowa艂 na cze艣膰 moj膮 oraz ojca. Kiedy wykazywa艂em si臋 szczeg贸lnymi post臋pami w walce wr臋cz czy w strzelaniu, albo w d偶udo, chwalili mnie te偶 i ojciec, i instruktorzy.

By艂o to surowo zabronione, ale moi bracia i ja pr贸bowali艣my czasami zabi膰 jeden drugiego. Instruktorzy obserwowali nas bacznie. Wtedy nie by艂em jeszcze dziedzicem. Ale sta艂em si臋 nim, kiedy podczas walki d偶udo m贸j starszy brat skr臋ci艂 sobie kark padaj膮c. Wygl膮da艂o to na wypadek, ale oczywi艣cie nim nie by艂o i od tego czasu musia艂em by膰 ostro偶niejszy. Musia艂em nauczy膰 si臋 przebieg艂o艣ci.

Przez ca艂y czas, ca艂y ten trudny czas, trwa艂a nauka zabijania. By艂o to naturalne. Bez przerwy wbijali nam w g艂ow臋, jakie to naturalne. Musieli艣my si臋 uczy膰. A dziedzic m贸g艂 by膰 tylko jeden...

Ju偶 wtedy 偶yli艣my otoczeni strachem. Gdyby m贸j ojciec straci艂 g艂ow臋, wyp臋­dzo­no by nas wszystkich z posiad艂o艣ci. Och nie, nie pozostaliby艣my g艂odni i bez dachu nad g艂ow膮. To nie do pomy艣lenia w tym wieku nauki, Ale nie by膰 艁owc膮 G艂贸w! Nie stan膮膰 jako nie艣miertelny w plastykowym monumencie wzniesionym przy Central Parku!

Czasami 艣ni臋, 偶e jestem jednym z mot艂ochu. Wydaje si臋 to dziwne, ale w tym 艣nie odczuwam g艂贸d. A to przecie偶 niemo偶liwe. Wielkie elektrownie zaspokajaj膮 wszystkie potrzeby 艣wiata. Maszyny syntezuj膮 偶ywno艣膰, buduj膮 domy i daj膮 nam wszystko, co nie­zb臋dne do 偶ycia. Nigdy nie mog艂em nale偶e膰 do mot艂ochu, ale je艣li ju偶 by艂bym kim艣 takim, wszed艂bym do pierwszej lepszej restauracji i wzi膮艂 sobie je­dze­nie z ma艂ych szafek ze szklanymi drzwiczkami; co tylko dusza zapragnie. Od偶ywia艂bym si臋 dobrze - o wiele lepiej, ni偶 偶ywi臋 si臋 teraz. A jednak w moim 艣nie jestem g艂odny.

By膰 mo偶e to, co jem, nie zadowala ciebie, Bellamy tam, we mnie. Mnie nie zado­wala, ale nie po to jest. Moje posi艂ki s膮 po偶ywne. Maj膮 nieprzyjemny smak, lecz zawieraj膮 wszystkie bia艂ka, minera艂y i witaminy niezb臋dne do ustawicznego podtrzy­mywania najwy偶szej sprawno艣ci m贸zgu oraz cia艂a. I nie powinny by膰 przyjemne dla podniebienia. To nie p艂awienie si臋 w rozkoszach prowadzi cz艂owieka do nie艣miertelno艣ci w plastyku. Przyjemno艣膰 jest odczuciem os艂abiaj膮cym i zdradliwym. Bellamy tam we mnie - czy ty mnie nienawidzisz?

Moje 偶ycie nie by艂o 艂atwe. Nie jest 艂atwym i teraz. Uparte cia艂o opiera si臋 nie艣miertelnej przysz艂o艣ci, nak艂ania cz艂owieka do s艂abo艣ci. A jak d艂ugo mo偶na mie膰 nadziej臋 na zachowanie g艂owy na karku, je艣li jest si臋 s艂abym?

Mot艂och sypia ze swoimi 偶onami. Ja nigdy nawet nie poca艂owa艂em 偶adnej z moich. (Czy to ty zsy艂asz mi te sny?) Moje dzieci? Tak, s膮 moje; odpowiedzi膮 jest sztuczne zap艂odnienie. Sypiam na twardym 艂o偶u. Czasami wdziewam w艂o­siennic臋. Pijam wy艂膮cznie wod臋. Moje posi艂ki nie maj膮 smaku. 膯wicz臋 z moimi in­struk­to­rami co dnia, a偶 do skrajnego wyczerpania. To trudne 偶ycie - ale w ko艅cu sta­niemy, ty i ja, na zawsze zatopieni w plastykowym monumencie, a 艣wiat b臋dzie nam zazdro艣ci艂 i podziwia艂 nas. Umr臋 jako 艁owca G艂贸w i b臋d臋 nie艣miertelny.

Dow贸d znajduje si臋 w tych szklanych skrzyniach, tam na dole, w holu go艣cinnym. G艂owy, g艂owy - sp贸jrz tylko, Bellamy, ile g艂贸w. Stratton, m贸j pierwszy. Zabi艂em go maczet膮 w Central Parku. Nosz臋 na skroni blizn臋 po ranie, jak膮 zada艂 mi tamtej nocy. Nauczy艂em si臋 ju偶 dzia艂a膰 sprawniej. Musia艂em.

Za ka偶dym razem, kiedy wchodzi艂em do Central Parku, pomaga艂y mi strach i nie­nawi艣膰. Czasami w Parku jest strasznie. Chodzimy tam tylko po zapadni臋ciu zmierzchu i cza­tujemy nierzadko przez wiele nocy, zanim zdob臋dziemy jak膮艣 g艂ow臋. Wej艣cie do Parku jest, jak wiesz, zakazane wszystkim pr贸cz 艁owc贸w G艂贸w. To nasz teren 艂owiecki.

Jestem przebieg艂y, zwinny i szybki. Wykaza艂em si臋 wielk膮 odwag膮. Tam, w mro­kach Parku, nas艂uchuj膮c, czekaj膮c, podchodz膮c, niepewny, czy zaraz nie po­czuj臋 ostrej stali przeszywaj膮cej mi gard艂o, t艂umi艂em swoje l臋ki i piel臋gnowa艂em nie­nawi艣膰. W Parku nie obowi膮zuj膮 偶adne regu艂y. Bro艅 palna, maczugi czy no偶e - raz wpad艂em w sid艂a na ludzi, sama stal, liny i ostre k艂y. Ale na czas i dosta­-tecznie szybko zrobi艂em unik, dzi臋ki czemu zachowa艂em woln膮 praw膮 r臋k臋 i strze­li艂em Millerowi mi臋dzy oczy, kiedy po mnie przyszed艂. G艂owa Millera jest teraz tam, na dole. Nigdy by艣 nie powiedzia艂, 偶e przez jego czo艂o przeszed艂 pocisk. Wypy­cha­cze potrafi膮 czyni膰 cuda. Ale zwykle staramy si臋 nie uszkadza膰 g艂贸w.

Czym si臋 tak zadr臋czasz, Bellamy tam, we mnie? Jestem jedynym z naj­wi臋kszych 艁owc贸w w Nowym Jorku. Ale taki kto艣 musi by膰 przebieg艂y. Musi zasta­wia膰 sid艂a i pu艂apki z du偶ym wyprzedzeniem i to nie tylko w Central Parku. Musi bez ustanku przydziela膰 zadania swoim szpiegom i trzyma膰 napi臋te nici kontak­t贸w, biegn膮ce z ka偶dej posiad艂o艣ci w mie艣cie. Musi wiedzie膰, kto jest pot臋偶ny, a kto niewart zachodu. Co by da艂o zwyci臋stwo nad 艁owc膮, kt贸ry w swym holu ma tylko kilkana艣cie g艂贸w?

Ja mam ich setki. Do wczoraj wyprzedza艂em ka偶dego m臋偶czyzn臋 z mojej grupy wiekowej. Do wczoraj by艂em obiektem zazdro艣ci dla wszystkich, kt贸rych znam, idolem mot艂ochu, niekwestionowanym mistrzem po艂owy Nowego Jorku. Po艂owy No­wego Jorku! Czy wiesz, ile to dla mnie znaczy艂o? Co dawa艂a mi 艣wiadomo艣膰, 偶e moi rywale nienawidz膮 mnie, a jednak uznaj膮 moj膮 wy偶szo艣膰? Ty to wiesz, Bellamy. Fakt, 偶e Wierny Jonathan Hull i Dobry Bill Lindman z Gwizda­czem Cowlesem policzyli swoje trofea, a potem po艂膮czyli si臋 ze mn膮 przez wideo­fon i b艂agali ze 艂zami nienawi艣ci oraz furii w oczach, 偶ebym raczy艂 spotka膰 si臋 z nimi w Parku, da膰 im szans臋, kt贸rej pragn膮 - 贸w fakt by艂 dla mnie o偶ywczym tchnieniem.

Wy艣mia艂em ich. Swoim 艣miechem doprowadzi艂em Czarnego Billa Lindmana do dzikiego ataku w艣ciek艂o艣ci, a potem prawie mu zazdro艣ci艂em, bo ju偶 od dawna nie udawa艂o mi si臋 wpa艣膰 w tak膮 furi臋. Lubi臋 to 偶ywio艂owe popuszczanie cugli wszystkim swoim instynktom pr贸cz jednego - instynktu zabijania, na 艣lepo i bez powodu. M贸g艂bym wtedy zapomnie膰 nawet o tobie, Bellamy, tam we mnie.

Ale to by艂o wczoraj.

A wczorajszej nocy Dobry Ben Griswold zdoby艂 g艂ow臋. Pami臋tasz jak si臋 czuli艣my, ty i ja, kiedy dotar艂a do nas ta wiadomo艣膰? W pierwszej chwili chcia艂em umrze膰, Bellamy. Potem znienawidzi艂em Bena, tak jak nigdy jeszcze nikogo nie nienawi­dzi艂em, a dobrze zna艂em uczucie nienawi艣ci. Nie mog艂em uwierzy膰, 偶e tego dokona艂. Nie mog艂em uwierzy膰, c z y j 膮 g艂ow臋 zdoby艂.

Powiedzia艂em, 偶e to pomy艂ka, 偶e na pewno zdoby艂 g艂ow臋 kogo艣 z mot艂ochu. Ale wiedzia艂em, 偶e ok艂amuj臋 sam siebie. Nikt nie 艂aszczy艂 si臋 na nikczemn膮 g艂ow臋. One nie maj膮 偶adnej warto艣ci. Potem wmawia艂em sobie, 偶e to nie mo偶e by膰 g艂owa Wiernego Jonathana Hulla. Nie mo偶e by膰. Na pewno nie jest. Bo Hull by艂 pot臋偶ny. W jego holu znajdowa艂o si臋 prawie tyle samo g艂贸w co w moim. Gdyby Griswold mia艂 zagarn膮膰 je wszystkie, sta艂by si臋 pot臋偶niejszy ode mnie. Ta my艣l napawa艂a mnie czym艣, czego nie potrafi艂em znie艣膰.

Przywdzia艂em czapk臋 mego stanu z tyloma dzwoneczkami, ile g艂贸w zdoby艂em, i wyszed艂em zobaczy膰. To by艂a prawda, Bellamy.

Opr贸偶niano posiad艂o艣膰 Jonathana Hulla. T艂um wlewa艂 si臋 do 艣rodka i wylewa艂 stamt膮d, 偶ony i dzieci Hulla wychodzi艂y ma艂ymi, cichymi grupkami. 呕ony nie sprawia艂y wra偶enia nieszcz臋艣liwych, ale ch艂opcy tak. (Dziewczynki oddaje si臋 mot艂ochowi zaraz po urodzeniu; s膮 bezwarto艣ciowe). Obserwowa艂em przez chwil臋 tych ch艂opc贸w. Wszyscy byli zrozpaczeni i rozdra偶nieni. Jeden mia艂 blisko szesna艣cie lat, by艂 du偶ym, zwinnym wyrostkiem, ko艅cz膮cym ju偶 chyba trening. Pewnego dnia mog臋 go spotka膰 w Parku.

Wszyscy pozostali ch艂opcy byli za m艂odzi. Teraz, kiedy ich trening uleg艂 przerwaniu, nigdy nie wa偶膮 si臋 wej艣膰 do Parku. To dlatego, oczywi艣cie, nikt z mot艂ochu nigdy nie zostaje 艁owc膮. Przeistoczenie dziecka z kr贸lika w tygrysa wymaga d艂ugich lat morderczego treningu. W Central Parku szans臋 na prze偶ycie maj膮 tylko tygrysy.

Zajrza艂em przez okno domu Wiernego Jonathana. Ujrza艂em puste szklane skrzy­nie w holu go艣cinnym. A wi臋c nie jest to senny koszmar ani 艂garstwo; zagarn膮艂 je Griswold, powiedzia艂em sobie, zagarn膮艂 je, a razem z nim g艂ow臋 Wiernego Jonathana. Wszed艂em w bram臋. Zaciskaj膮c pi臋艣ci bi艂em g艂ow膮 w mur i j臋cza艂em z pogardy dla samego siebie.

Wcale nie by艂em dobry. Nienawidzia艂em siebie i nienawidzia艂em Griswolda. Wkr贸tce pozosta艂a tylko ta druga nienawi艣膰. Wiedzia艂em ju偶, co musz臋 uczyni膰. Dzisiaj, pomy艣la艂em, on stoi tam, gdzie ja sta艂em wczoraj. Zdesperowani ludzie b臋d膮 go przekonywa膰, b臋d膮 b艂aga膰, b臋d膮 rzuca膰 mu wyzwania pr贸buj膮c wszystkich znanych sobie sposob贸w, by 艣ci膮gn膮膰 go dzisiejszej nocy do Parku.

Ale ja jestem chytry. Planuj臋 daleko naprz贸d. Mam sieci zarzucone na posiad艂o艣膰 ka偶dego 艁owcy w mie艣cie, krzy偶uj膮ce si臋 z ich w艂asnymi sieciami.

G艂贸wn膮 rol臋 odgrywa艂a tutaj jedna z moich 偶on, Nelda. Dawno ju偶 zauwa偶y艂em, 偶e zaczyna odnosi膰 si臋 do mnie z niech臋ci膮. Nigdy si臋 nie dowiedzia艂em, co by艂o tego powodem. Podsyca艂em t臋 niech臋膰, dop贸ki nie przerodzi艂a si臋 w nienawi艣膰. Zadba艂em te偶, 偶eby Griswold si臋 o tym dowiedzia艂. To w艂a艣nie dzi臋ki takim fortelom sta艂em si臋 tak pot臋偶ny, jakim w贸wczas by艂em - i jeszcze b臋d臋, na pewno jeszcze b臋d臋.

Naci膮gn膮艂em na d艂o艅 specjaln膮 r臋kawic臋 (nie pozna艂by艣, 偶e to r臋kawica), podszed艂em do mojego wideofonu i zatelefonowa艂em do Dobrego Bena Griswolda. Pojawi艂 si臋 u艣miechni臋ty na ekranie.

- Wyzywam ci臋, Ben - powiedzia艂em. - Dzi艣 wiecz贸r o dziewi膮tej w Parku, przy karuzeli.

Wy艣mia艂 mnie. By艂 wysokim, pot臋偶nie umi臋艣nionym m臋偶czyzn膮 o byczym karku. Spojrza艂em na jego kark.

- Czeka艂em na tw贸j telefon, Roger - odrzek艂.

- Dzi艣 wiecz贸r o dziewi膮tej - powt贸rzy艂em.

Znowu wybuchn膮艂 艣miechem.

- Ani my艣l臋, Roger - odpar艂. - Po jakie licho mia艂bym ryzykowa膰 g艂ow臋?

- Jeste艣 tch贸rzem.

- Pewnie, 偶e jestem tch贸rzem - przytakn膮艂, wci膮偶 si臋 u艣miechaj膮c. - Kiedy nie ma nic do zyskania, a wszystko do stracenia. Czy by艂em tch贸rzem zesz艂ej nocy, kiedy zdoby艂em g艂ow臋 Hulla? Od dawna mia艂em go na oku, Roger. Przyznaj臋, obawia艂em si臋, 偶e dopadniesz go pierwszy. A tak nawiasem m贸wi膮c, dlaczego tego nie zrobi艂e艣?

- To o twoj膮 g艂ow臋 mi chodzi, Ben.

- Dzi艣 wieczorem nic z tego - o艣wiadczy艂. - I jeszcze niepr臋dko. Teraz d艂ugo nie zajrz臋 do Parku. B臋d臋 zbyt zaj臋ty. Tak czy inaczej, daleko ci teraz do mnie, Roger. Ile masz g艂贸w?

Wiedzia艂, niech go piek艂o poch艂onie, o ile mnie teraz wyprzedza. Pozwoli艂em nienawi艣ci wykrzywi膰 m膮 twarz.

- Dzi艣 wieczorem o dziewi膮tej w Parku - powt贸rzy艂em. - Przy karuzeli. Bo inaczej utwierdzisz mnie w przekonaniu, 偶e si臋 boisz.

- Poca艂uj mnie gdzie艣, Roger - zadrwi艂 ze mnie. - Dzi艣 wieczorem prowadz臋 parad臋. Popatrz sobie na mnie, je艣li chcesz... ale my艣le膰 o mnie b臋dziesz. Nic na to nie poradzisz.

- Ty 艣winio, ty parszywa, tch贸rzliwa 艣winio!

Roze艣mia艂 si臋; szydzi艂 ze mnie, prowokowa艂, tak jak ja wielokrotnie czyni艂em to wobec innych. Nie musia艂em udawa膰 gniewu. Mia艂em nieodpart膮 ochot臋 si臋gn膮膰 w ekran i zacisn膮膰 palce na jego gardle. Dobrze by艂o poczu膰 niepohamowan膮 w艣ciek­艂o艣膰. Bardzo dobrze. Pozwala艂em jej narasta膰 do punktu, w kt贸rym wyda艂a mi si臋 wystarczaj膮co wielka. Pozwala艂em mu si臋 艣mia膰 i czerpa艂em z tego przyjemno艣膰.

I wtedy uczyni艂em wreszcie to, co sobie zaplanowa艂em. We w艂a艣ciwym momencie, kiedy mog艂o to ju偶 wygl膮da膰 przekonywaj膮co, 艣wiadomie da艂em upust furii i r膮bn膮艂em pi臋艣ci膮 w ekran monitora. Roztrzaska艂 si臋. Twarz Griswolda rozlecia艂a si臋 na kawa艂ki; ten widok przypad艂 mi nawet do gustu.

Po艂膮czenie zosta艂o oczywi艣cie przerwane. Ale wiedzia艂em, 偶e wkr贸tce Griswold zg艂osi si臋 ponownie. Zsun膮艂em z d艂oni r臋kawic臋 ochronn膮 i wezwa艂em s艂ug臋, co do kt贸rego by艂em pewien, 偶e mog臋 mu zaufa膰. (Jest kryminalist膮; ochraniam go. Je艣li umr臋, on te偶 umrze i dobrze o tym wie.) Zabanda偶owa艂 mi nieuszkodzon膮 praw膮 d艂o艅 i pouczy艂em go, co ma powiedzie膰 reszcie s艂u偶by. Wiedzia艂em, 偶e wie艣膰 ta dotrze szybko do Neldy przebywaj膮cej w haremie i 偶e nie minie godzina, jak us艂yszy j膮 Griswold.

Karmi艂em gniew. Przez ca艂y dzie艅, 膰wicz膮c Pod kierunkiem moich instruktor贸w w sali gimnastycznej, trzyma艂em maczet臋 i pistolet tylko w lewej r臋ce. demonstra­cyjnie dawa艂em po sobie pozna膰, 偶e dochodz臋 do stadium dzikiej furii, sza艂u zabijania, kt贸ry ogarnia nas, kiedy czujemy, 偶e doznali艣my zbyt wielkiej pora偶ki.

Pora偶ka tego rodzaju mo偶e mie膰 tylko jedn膮 z dw贸ch konsekwencji. T膮 drug膮 jest samob贸jstwo. Nie ryzykujesz wtedy niczego i masz pewno艣膰, 偶e twe cia艂o stanie na obrze偶ach Parku, zalane w plastykowy monument. Ale czasami do g艂osu dochodzi nienawi艣膰 i wypiera wszelki strach. 艁owca staje si臋 wtedy istnym berserkerem, i pomimo 偶e czyni go to bardzo niebezpiecznym, stanowi w贸wczas 艂atw膮 zdobycz - zapomina o ostro偶no艣ci.

To niebezpiecze艅stwo dotyczy艂o r贸wnie偶 mnie, bo 艂atwo odda膰 si臋 tego rodzaju zapomnieniu. A to najlepsza droga do skazania si臋 na zapomnienie.

Tak wi臋c rzuci艂em Griswoldowi przyn臋t臋. Ale trzeba by艂o czego艣 wi臋cej ni偶 sama przyn臋ta, 偶eby go sprowokowa膰, skoro uwa偶a艂, 偶e podj臋cie takiego ryzyka nie przy­niesie mu 偶adnego zysku. Rozpu艣ci艂em wi臋c pewne pog艂oski. By艂y to bar­dzo wiarygodne pog艂oski. Z mojego poduszczenia roznios艂o si臋 poczt膮 pantoflow膮, 偶e Czarny Bill Lindman i Gwizdacz Cowles, tak samo jak ja zdespe­rowani tryumfem, jaki odni贸s艂 nad nami Griswold, wyzwali jeden drugiego na spotkanie tej no­cy w Parku. Tylko jeden m贸g艂 wyj艣膰 z tego 偶ywy, ale ten jeden zosta艂by mist­rzem Nowego Jorku w kategorii obejmuj膮cej nasz膮 grup臋 wiekow膮. (By艂 jeszcze, ma si臋 rozumie膰, Stary Murdoch ze sw膮 s艂ynn膮, gromadzon膮 przez ca艂e 偶ycie kolekcj膮. Na tak wysokim poziomie rywalizacja prowadzona by艂a jednak tylko mi臋dzy nami.)

Spodziewa艂em si臋, 偶e zas艂yszawszy te pog艂oski Griswold zacznie dzia艂a膰. Takich wiadomo艣ci nie spos贸b sprawdzi膰. Cz艂owiek rzadko rozg艂asza otwarcie, 偶e udaje si臋 do Parku. Z tego, co wiedzia艂em, mog艂a to by膰 nawet prawda. A z tego, co wiedzia艂 Griswold, jego przewaga znajdzie si臋 w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie, zanim zd膮­偶y si臋 nacieszy膰 swoim Tryumfem. Oczywi艣cie niebezpiecze艅stwo grozi艂oby mu r贸w­nie偶 i wtedy, gdyby wyszed艂 broni膰 swego zwyci臋stwa. Lindman i Cowles s膮 obaj dobrymi 艁owcami. Ale Griswold, je艣li nie zwietrzy艂by mojego podst臋pu, mia艂by szans臋 odnie艣膰 jedno pewne zwyci臋stwo - nade mn膮. Zacnym Rogerem Bellamym, czekaj膮cym w 艣lepej furii na um贸wionym miejscu spotkania z nie nadaj膮c膮 si臋 do u偶ycia w walce praw膮 r臋k膮. Czy偶 nie by艂o to a偶 nadto oczywiste? Tak, ale ty nie znasz Griswolda.

Kiedy zapad艂 zmrok, przywdzia艂em str贸j my艣liwski. Jest kuloodporny, czarny, 艣ci艣le dopasowany, ale nie kr臋puje ruch贸w. Uczerni艂em sobie twarz i d艂onie. Zabra­艂em pistolet, n贸偶 i maczet臋, kt贸rej metalowe ostrze poddane specjalnym za­bie­gom nie mia艂o prawa zab艂ysn膮膰 w 艣wietle ani go odbi膰. Lubi艂em pos艂ugiwa膰 si臋 zw艂aszcza maczet膮. Mam silne ramiona. Uwa偶a艂em, by nie u偶ywa膰 zabanda偶o­wa­nej d艂oni nawet wtedy, kiedy odnosi艂em wra偶enie, 偶e nikt mnie nie obserwuje. I pa­mi臋­ta艂em, 偶e musz臋 wygl膮da膰 na bliskiego wybuchu dzikiego sza艂u, bo zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e szpiedzy Griswolda b臋d膮 mu donosi膰 o ka偶dym moim ruchu.

Ruszy艂em w stron臋 Central Parku, zmierzaj膮c ku wej艣ciu, od kt贸rego by艂o najbli偶ej do placyku z karuzel膮. Do tego miejsca ludzie Griswolda mogli mnie sobie 艣ledzi膰. Ale ani kroku dalej.

Oci膮ga艂em si臋 przez chwil臋 przy bramie - pami臋tasz to, Bellamy tam, we mnie? Pami臋tasz plastykowe monumenty, kt贸re mijali艣my id膮c skrajem Parku? Falconer i Brennan, i inni, na zawsze nie艣miertelni, wypr臋偶eni dumnie niczym bogowie w prze藕roczystych, wiecznych blokach. Prze偶yte wszystkie nami臋tno艣ci, stoczone wszystkie walki, zapewniona nieprzemijaj膮ca chwa艂a. Czy ty te偶 im zaz­dro艣ci艂e艣, Bellamy?

Pami臋tam, jak oczy starego Falconera zdawa艂y si臋 przewierca膰 mnie (pogardliwie). Liczba g艂贸w, kt贸re zdoby艂, jest wyryta na cokole jego monumentu, a by艂 bardzo wielkim cz艂owiekiem. Zaczekaj, pomy艣la艂em. Ja te偶 stan臋 w plastyku. Zdob臋d臋 wi臋cej g艂贸w, ni偶 uda艂o si臋 to tobie, Falconer, a dzie艅, w kt贸rym tego dokonam, b臋dzie zarazem dniem, w kt贸rym b臋d臋 m贸g艂 z艂o偶y膰 to brzemi臋...

Ledwie skry艂 mnie g艂臋boki mrok panuj膮cy w bramie, zsun膮艂em szybko banda偶 z pra­wej d艂oni. Wydoby艂em sw贸j czarny n贸偶 i trzymaj膮c si臋 tu偶 przy murze zacz膮艂em przesuwa膰 si臋 szybko w kierunku ma艂ej furtki, do kt贸rej jest najbli偶ej z posiad艂o艣ci Griswolda. Nie mia艂em oczywi艣cie najmniejszego zamiaru zbli偶a膰 si臋 do okolic placyku z karuzel膮. Griswold b臋dzie si臋 艣pieszy艂, 偶eby mnie dopa艣膰 i szybko si臋 st膮d ulotni膰, a przez ten po艣piech przestanie by膰 mo偶e my艣le膰. Griswold nigdy nie by艂 dobry w my艣leniu. Stawia艂em wszystko na jedn膮 kart臋 zak艂adaj膮c, 偶e wybierze najkr贸tsz膮 tras臋.

Czeka艂em z uczuciem wielkiego osamotnienia, rozkoszuj膮c si臋 t膮 samotno艣ci膮. Trudno by艂o podsyca膰 w sobie z艂o艣膰. W ciemno艣ciach szepta艂y drzewa. Za Long Island, znad Atlantyku wschodzi艂 ksi臋偶yc. Wyobrazi艂em sobie, jak zalewa swym blaskiem Cie艣nin臋 i miasto.

B臋dzie dalej tak wschodzi艂, kiedy ja dawno ju偶 nie b臋d臋 偶y艂. B臋dzie po艂yskiwa艂 na moim monumencie i oblewa艂 m膮 twarz zimnym blaskiem, kiedy ja i ty, Bellamy, b臋dziemy ju偶 dawno spoczywa膰 w pokoju, kiedy nasza d艂uga wojna dawno ju偶 dobiegnie ko艅ca.

I wtedy us艂ysza艂em nadchodz膮cego Griswolda. Spr贸bowa艂em opr贸偶ni膰 sw贸j u­mys艂 ze wszystkiego pr贸cz 偶膮dzy zabijania. Do tego w艂a艣nie, od chwili kiedy uko艅czy艂em sze艣膰 lat, przysposabiane by艂y w takim znoju moje cia艂o i umys艂. Odetchn膮艂em kilka razy g艂臋boko. Jak zawsze usi艂owa艂 narosn膮膰 we mnie paniczny, parali偶uj膮cy strach. Strach i co艣 jeszcze. Co艣 czaj膮cego si臋 we mnie - to ty, Bellamy? - co podpowiada, 偶e tak naprawd臋, to ja wcale nie chc臋 zabija膰.

W tym momencie Griswold znalaz艂 si臋 w zasi臋gu mojego wzroku i znajoma, niena偶arta nienawi艣膰 doprowadzi艂a wszystko z powrotem do normy.

Nie pami臋tam wiele z samej walki. Wszystko, zdawa艂o si臋, zasz艂o w pojedynczym epizodzie, w kt贸rym czas stan膮艂 w miejscu - chocia偶 przy­pusz­czam, 偶e w rzeczywisto艣ci trwa艂o dosy膰 d艂ugo. By艂 nieufny ju偶 wtedy, gdy skr臋ca艂 w furtk臋. Wydawa艂o mi si臋, 偶e nie zdradza mnie najmniejszy szmer, ale on mia艂 wyostrzony s艂uch i uskoczy艂 w sam膮 por臋, by unikn膮膰 mego pierwszego strza艂u, kt贸ry powinien z miejsca roz­strzygn膮膰 spraw臋.

Tym razem nie by艂o podchodzenia. By艂a twarda, szybka i fachowa walka. Obaj mieli艣my na sobie kuloodporn膮 odzie偶, ale obaj byli艣my ju偶 ranni, zanim uda艂o nam si臋 zbli偶y膰 do siebie na tyle, by艣my pr贸bowali si臋gn膮膰 swych g艂贸w stal膮. Griswold wola艂 szabl臋, d艂u偶sz膮 od mojej maczety. Mimo to walka by艂a wyr贸wnana. Musieli艣my walczy膰 szybko, bo ha艂as m贸g艂 tu 艣ci膮gn膮膰 innych 艁owc贸w, je艣li jacy艣 wa艂臋sali si臋 tej nocy po Parku.

Ale w ko艅cu zabi艂em go.

Odci膮艂em mu g艂ow臋. Ksi臋偶yc nie wy艂oni艂 si臋 jeszcze ca艂kiem zza wysokich budynk贸w po drugiej stronie Parku i noc by艂a m艂oda. Wychodz膮c z g艂ow膮 Griswolda podnios艂em wzrok na spokojne, dumne twarze nie艣miertelnych stoj膮cych wzd艂u偶 obrze偶a Parku.

Wezwa艂em samoch贸d. W ci膮gu kilku minut by艂em ju偶 wraz z trofeum z powro­tem w swojej posiad艂o艣ci. Zanim dopu艣ci艂em do siebie chirurg贸w, dopilnowa艂em by g艂ow臋 zabrano do laboratorium do przy艣pieszonej obr贸bki, bardzo szybkiego spre­parowania. I rozes艂a艂em zaproszenia na uroczysto艣膰 艣wi臋cenia Tryumfu, kt贸ra mia艂a si臋 odby膰 o p贸艂nocy.

Gdy le偶a艂em na stole, a chirurdzy przemywali i opatrywali moje rany, wie艣膰 rozcho­dzi艂a si臋 ju偶 po mie艣cie lotem b艂yskawicy. Moja s艂u偶ba by艂a w posiad艂o艣ci Griswolda i prze­nosi艂a jego zbiory do mego holu go艣cinnego, ustawia艂a dodatkowe skrzynie, kt贸re mia艂y pomie艣ci膰 wszystkie moje trofea, wszystkie trofea Wiernego Jonathana Hulla, jak r贸wnie偶 wszystkie Griswolda. B臋d臋 najpot臋偶niejszym cz艂owiekiem w Nowym Jorku, zaraz po takich mistrzach, jak stary Murdoch i jeden czy dw贸ch innych. Ca艂a moja grupa wiekowa i ta o szczebel starsza, b臋d膮 szala艂y z zazdro艣ci i nienawi艣ci. Pomy艣la艂em o Lindmanie i Cowle­sie, i roze艣mia艂em si臋 tryumfalnie.

Wtedy my艣la艂em, 偶e to tryumf... wtedy.

Stoj臋 teraz u szczytu schod贸w patrz膮c w d贸艂 na 艣wiat艂a i jasno艣膰, na rz膮d po rz臋dzie trofe贸w, na moje 偶ony, cale w klejnotach. S艂u偶膮cy podbiegaj膮 do wielkich podwoi z br膮zu i odmykaj膮 je z wysi艂kiem. Co uka偶e si臋 za nimi? T艂um go艣ci, wielkich 艁owc贸w przybywaj膮cych z艂o偶y膰 ho艂d 艁owcy wi臋kszemu ni偶 oni? Albo... przypu艣膰my, 偶e na m贸j Tryumf nie przyszed艂 dos艂ownie nikt?

Br膮zowe wierzeje zaczynaj膮 si臋 rozchyla膰. Ale tam, za nimi nie b臋dzie nikogo. Nie mog臋 by膰 jeszcze tego pewien, ale wiem to, jestem pewien. Ten strach, kt贸ry nie opuszcza 艁owcy nigdy, z wyj膮tkiem jego ostatniego i najwi臋kszego Tryumfu, jest teraz za mn膮. Przypu艣膰my, 偶e kto艣 zdoby艂 g艂ow臋 starego Murdocha? Przypu艣膰my, 偶e tej nocy w Nowym Jorku jeszcze kto艣 inny 艣wi臋tuje sw贸j Tryumf, wi臋kszy od mojego?

Strach dusi mnie za gard艂o. Przegra艂em. Zakasowa艂 mnie jaki艣 inny 艁owca. Nie jestem dobry...

Nie. Nie! S艂uchaj. S艂uchaj, jak wywrzaskuj膮 moje imi臋! Popatrz, popatrz na nich, jak wlewaj膮 si臋 do 艣rodka przez otwarte wierzeje, s膮 wszyscy wielcy 艁owcy ze swymi skrz膮cymi si臋 od klejnot贸w kobietami, wal膮 zbit膮 ci偶b膮, by zape艂ni膰 roz­ta­czaj膮cy si臋 pode mn膮, jasno o艣wietlony hol go艣cinny. M贸j strach by艂 przed­wczes­ny. Mimo wszystko by艂em tej nocy jedynym 艁owc膮 w Parku. A wi臋c zwyci臋­偶y艂em i to m贸j Tryumf. Stoj膮 tam, po艣r贸d po艂yskuj膮cych szklanych skrzy艅, z twa­rza­mi zwr贸conymi w g贸r臋, na mnie, z twarzami wyra偶aj膮cymi podziw, zazdro艣膰. Jest tam i Lindman. Jest Cowles. Potrafi臋 bez trudu czyta膰z ich twarzy. Nie mog膮 si臋 ju偶 doczeka膰, kiedy dopadn膮 mnie samego dzisiejszej nocy i wyzw膮 na poje­dynek w Parku.

Wszyscy wyci膮gaj膮 do mnie ramiona w ge艣cie pozdrowienia. Skanduj膮 moje imi臋.

Bellamy tam, we mnie - s艂uchaj! To nasz Tryumf. Nigdy nam go nie odbior膮.

Przywo艂uj臋 skinieniem s艂ug臋. Wr臋cza mi przygotowan膮 zawczasu, nape艂nion膮 ju偶 szklanic臋. Teraz spogl膮dam z g贸ry na 艁owc贸w z Nowego Jorku, spogl膮dam na nich z wy偶yn swojego Tryumfu - i wznosz臋 ku nim m贸j puchar.

Pij臋.

艁owcy - teraz nie mo偶ecie mnie ju偶 ograbi膰.

Stan臋 w plastyku dumny, boski w wiecznym bloku, kt贸ry mnie oblewa, za mn膮 nami臋tno艣ci, za mn膮 wszystkie walki, moja chwa艂a na wieki.

Trucizna dzia艂a szybko.

To tryumf.



Jeden z najp艂odniejszych i najlepszych autor贸w science fiction lat czterdziestych i pi臋膰dziesi膮tych, Henry Kuttner, urodzi艂 si臋 w Los Angeles 7 kwietnia 1915 roku. Zadebiutowa艂 opowiadaniem "The Graveyard Rats" jeszcze w latach trzydziestych, na 艂amach pisma "Weird Tales", drukuj膮cego g艂贸wnie utwory grozy.. Kuttner r贸wnie swobodnie czu艂 si臋 w science fiction, fantasy i horrorze, a ponadto celowa艂 w humorystycznym traktowaniu tych wszystkich gatunk贸w. Jego ulubieni bohaterowie to nieodmiennie zalany genialny konstruktor Gallagher, niesamowici Hogbenowie, duszki, diab艂y; koszmary oraz nadludzie. Wielkim stymulatorem tw贸rczo艣ci Kuttnera by艂o jego ma艂偶e艅stwo z Catherine Moore, r贸wnie偶 utalentowan膮 autork膮, z kt贸r膮 zreszt膮 napi­sa艂 wiele utwor贸w wsp贸lnie, pod pseudonimami Lewis Padgett, Keith Hammond, Lawrence O'Donnell czy C.L. Liddel. Niestety, Henry Kuttner zmar艂 przedwcze艣nie, 3 lutego 1958 roku.

W.B.



KONWENTY

Min臋艂y ju偶 czasy, gdy na mi臋dzynarodowych sp臋dach fan贸w i tw贸rc贸w SF (zwanych na 艣wiecie conventions, a u nas konwentami) zjawia艂a si臋 nieliczna polska delegacja z艂o偶ona g艂贸wnie z redaktor贸w "Fantastyki" i ni偶ej podpisanego. Gdzie艣 tak od 1987 roku, czyli od 艣wiatowego konwentu w Brighton Polacy uczestnicz膮 w podobnych imprezach nader licznie. Na tegoroczny konwent 艣wiatowy, do Holandii, wybiera si臋 a偶 sze艣膰dziesi臋cioosobowa (mniej wi臋cej) ekipa. Poniewa偶 organizatorom jest to na r臋k臋, postanowi艂em poda膰 kilka informacji o najbli偶szych imprezach tego rodzaju - mo偶e kto艣 jeszcze si臋 skusi?

A wi臋c, wspomniany ju偶

XLVIII 艢wiatowy Konwent Science Fiction (Haga, 23 - 27 sierpnia 1990r.)

W艣r贸d zaproszonych go艣ci ho­norowych znajd膮 si臋 Joe Haldeman, Wolfgang Jeschke i Harry Harrison (autorzy), Andy Porter (fan) oraz Chelsea Ouinn Yarbro (mistrzyni ceremonii). Op艂ata wej艣ciowa (nie wliczono w ni膮 koszt贸w zamieszkania!) wynosi 85 dolar贸w, je偶eli zostanie uiszczona przed imprez膮. Na miejscu przy wej艣ciu prawdopodobnie trzeba b臋dzie zap艂aci膰 wi臋cej.

Eurocon'90 (Fayence, 1 - 4 listopada 1990 r.)

W tym male艅kim miasteczku na po艂udniu Francji odby艂a si臋 ju偶 tzw. Eurokonferencja SF pod koniec ro­ku 1985, czyli jakby przymiarka do tegorocznego Euroconu. Poniewa偶 termin koliduje z World Fantasy Convention (Chicago, 2 - 4 listopada), nie nale偶y si臋 spodziewa膰 osza­艂amiaj膮cej liczby go艣ci zza oceanu, ale Europa powinna by膰 reprezentowana nie藕le. Op艂ata wst臋pna 150 frank贸w: za t臋 cen臋 uczestnik bierze udzia艂 w trzech coktailach i ko艅cowym bankiecie. Koszt zamieszkania u miejscowych rodzin ­300 frank贸w od osoby pojedynczej, 400 od pary - ze 艣niadaniem.

W reszcie: Eurocon'91 - Cracon'91 (Kra­k贸w, 9 - 12 maja 1991 r.)

Jak sobie niekt贸rzy przypominaj膮, pierwszy Eurocon odby艂 si臋 w Polsce w 1976 roku (Pozna艅). Mia艂 on raczej charakter zjazdu naukowego ni偶 autentycznego konwentu, gdzie 偶ycie toczy si臋 przewa偶nie poza salami obrad. Eurocon'91 ma by膰 w艂a艣nie konwentem, tote偶 g艂贸wne atrakcje to maskarada, konkurs piosenki fantastycznej; wresz­cie ko艅cowy bankiet. No i gdzie艣 tam, w tle, kilka pogadanek i refe­rat贸w. Zaproszeni go艣cie honorowi to: Poul Anderson (autor), Gianfranco Viviani (wydawca), Roelof Goudriaan i Borys Zawgorodny (fanowie).

Wszelkie informacje na temat tych konwent贸w mo偶na otrzyma膰 od ni偶ej podpisanego, pisz膮c na adres: Wiktor Bukato, skrytka pocztowa 983, 00 - 950 Warszawa.

Teraz z nieco innej beczki...

D wie najwa偶niejsze nagrody literackie dla utwor贸w science fiction to Hugo i Nebula; pierwsz膮 przyznaj膮 uczestnicy konwentu 艣wiatowego, drug膮 cz艂onkowie Stowarzyszenia Ameryka艅skich Autor贸w Science Fiction (SFWA). Obo­wi膮zuj膮 tu cztery kategorie (dla utwor贸w literackich; Hugo przyznaje si臋 r贸wnie偶 filmom, malarzom itp.) - powie艣膰, mikropowie艣膰, opowia­danie d艂u偶sze i opowiadanie (novel, novelIa, novelette, short story). Cz臋艣膰 z nagrodzonych utwor贸w znana jest ju偶 polskim czytelnikom, wi臋kszo艣膰 jednak nie. B臋dziemy je prezentowali na 艂amach "Fenixa" podaj膮c jednocze艣nie rok, w kt贸rym nagrod臋 przyznano.

A przy okazji: czytelnicy naj­nowszej antologii Dona Wollheima ("Don Wollheim proponuje: 1989") znale藕li w nim opowiadanie Geoffreya A. Landisa "Fale na morzu Diraca", kt贸re dopiero w tym roku startuje w konkursie Nebuli i jest mocno faworyzowane. 呕yczymy powodzenia!



Wiktor Bukato



Hugo i Nebula za 1987r. w kategorii "opowiadanie"

Greg Bear







STYCZNE

(Tangents)

Prze艂o偶y艂 Jacek Manicki



Na kalifornijskiej 艂膮ce sta艂 ch艂opiec o orzechoworudych w艂osach. Jego twarz o azja­tyckich rysach ocienia艂 twardy kapelusz; niskie, przysadziste cia艂o odziane by艂o w podko­szulek z kr贸tkimi r臋kawkami i br膮zowe szorty. Mru偶膮c przed s艂o艅cem oczy ch艂opiec patrzy艂 ponad si臋gaj膮c膮 do pasa traw膮 na pi臋trowy, rozsypuj膮cy si臋 ze staro艣ci wiejski dom. Nagle zagwizda艂 kilka takt贸w z sonaty fortepianowej Haydna. Z pi臋tra domu dolecia艂o piskliwe, sfrustrowane, m臋skie - Jasna cholera! - i 艂omot pi臋艣ci wal膮cej w co艣 twardego. Przez chwil臋 panowa艂a cisza. Potem, wypowiedziane 艂agodniejszym g艂osem, rozleg艂o si臋 kobiece pytanie:

- Co艣, nie wychodzi?

- Nie. Siedz臋 w tym, czego nie widz臋.

- Szyfr? - spyta艂a nie艣mia艂o kobieta.

- Teserakt. Skoro si臋 nie 艣cina, nie jest galaret膮.

Ch艂opiec przykucn膮艂 w trawie i nas艂uchiwa艂

- No wi臋c? - ci膮gn臋艂a m臋偶czyzn臋 za j臋zyk kobieta.

- Och, Lauren, to wci膮偶 jeszcze jest w powijakach.

Rozmowa urwa艂a si臋. Ch艂opiec wyci膮gn膮艂 si臋 w trawie na wznak, 艣wiadom faktu, 偶e znajduje si臋 na terenie prywatnej posiad艂o艣ci. Przelaz艂 tu przez ogrodzenie ze sztachet i cegla­nych s艂upk贸w z nowego osiedla mieszkaniowego po drugiej stronie drogi. Szko艂a si臋 sko艅czy艂a, a matka - przybrana matka - nie lubi艂a, gdy kr臋ci艂 si臋 ca艂y dzie艅 po domu. A w艂a艣­ciwie to nie lubi艂a jego.

Zamkn膮艂 oczy i wyobrazi艂 sobie ogromn膮 fortepianow膮 klawiatur臋 oraz siebie, ta艅cz膮cego po klawiszach, wystukuj膮cego nogami orientalnie brzmi膮c膮 gam臋 D-dur. Pasowa艂a do jego pochodzenia, pomy艣la艂. Kocha艂 muzyk臋.

Otworzy艂 oczy, by ujrze膰 chud膮, siwiej膮c膮 pani膮 w tweedowym ubraniu, pochylaj膮c膮 si臋 nad nim i patrz膮c膮 spod 艣ci膮gni臋tych brwi.

- Jeste艣 na terenie prywatnym - powiedzia艂a.

Zerwa艂 si臋 na nogi i otrzepa艂 traw臋 ze spodenek.

- Przepraszam.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e kogo艣 tu zauwa偶y艂am. Jak ci na imi臋?

- Pal - odpar艂.

- To imi臋? - spyta艂a z rozdra偶nieniem.

- Pal Tremont. Tu nie jest moje prawdziwe imi臋. Jestem Korea艅czykiem.

- A wi臋c jak masz naprawd臋 na imi臋?

- Starzy kazali mi go wi臋cej nie u偶ywa膰. Jestem adoptowany. Kim pani jest?

Siwa kobieta zmierzy艂a go wzrokiem od st贸p do g艂贸w.

- Nazywam si臋 Lauren Davies - oznajmi艂a. - Mieszkasz. gdzie艣 w okolicy?

Wskaza艂 na rz膮d stoj膮cych jeden przy drugim dom贸w na skraju 艂膮ki.

- Sprzeda艂am teren pod te domy przed dziesi臋cioma laty - westchn臋艂a. - Zwykle nie jestem zadowolona. kiedy dzieciaki mi tu wchodz膮.

- Przepraszam - powt贸rzy艂 Pal.

- Jad艂e艣 lunch?

- Nie.

- A zjad艂by艣 zapiekank臋 z serem?

Spojrza艂 na ni膮 spod oka i pokima艂 g艂ow膮.





Kuchnia by艂a obszerna, o 艣cianach z czerwonej ceg艂y, wy艂o偶onych kafelkow膮 lamperi膮. Siedzia艂 za d臋bowym sto艂em, a ramiona ledwie wystawa艂y mu ponad blat, i jad艂 lekko przypalon膮 zapiekank臋, patrz膮c na obserwuj膮c膮 go Lauren Davies.

- Pr贸buj臋 pisa膰 o dziecku - powiedzia艂a. - To trudne. Jestem star膮 pann膮 i niewiele wiem o dzieciach.

- Pani jest pisark膮? - zapyta艂, popijaj膮c 艂yk mleka.

Parskn臋艂a.

- Nie tak膮, o kt贸rej ktokolwiek by s艂ysza艂.

- Ten pan na g贸rze, to pani brat?

- Nie. To Peter. 呕yjemy ze sob膮 od dwudziestu lat.

- Ale m贸wi艂a pani przecie偶, 偶e jest star膮 pann膮... Czy to nie kto艣, kto nigdy nie wyszed艂 za m膮偶 albo nigdy nie kocha艂? - spyta艂 Pal.

- Nie by艂am zam臋偶na. I w og贸le to nie twoja sprawa. Stosunki 艂膮cz膮ce Petera i mnie nie powinny ci臋 obchodzi膰. - Postawi艂a na tacy misk臋 zupy oraz kanapk臋 z sa艂atk膮 z tu艅czyka.

- To jego lunch - wyja艣ni艂a.

Pal, nieproszony, wszed艂 za ni膮 po schodach.

- Tu pracuje Peter - poinformowa艂a go Lauren. Pal stan膮艂 w progu wyba艂uszaj膮c oczy. Pok贸j zastawiony by艂 aparatur膮 elektroniczn膮, terminalami komputerowymi i szarymi stela偶ami, kt贸rych ka偶d膮 p贸艂k臋 zajmowa艂y, obok: ksi膮偶ek i drukowanych p艂ytek, dziwne, wykonane z kartonu bry艂y. Lauren postawi艂a tac臋 z lunchem na drukowanej p艂ytce, spoczywaj膮cej niepewnie na pude艂ku po dyskietkach.

- Nadal jakie艣 trudno艣ci? - rzuci艂a do chudego m臋偶czyzny, odwr贸conego do nich plecami.

M臋偶czyzna przekr臋ci艂 si臋 w ich stron臋 na obrotowym fotelu, zerkn膮艂 przelotnie na Pala, spojrza艂 na lunch i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, kt贸rej wierzch porasta艂a bujna, po艂ysk­liwie czarna czupryna. Na kr贸tko ostrzy偶onych skroniach kolor w艂os贸w przechodzi艂 gwa艂townie w jasn膮, wygl膮daj膮c膮 nienaturalnie siwizn臋. Mia艂 ma艂y, w膮ski nos i wielkie, zielone oczy. Na biurku przed nim sta艂 monitor komputerowy.

- Nie przedstawiono nas sobie - zauwa偶y艂, wskazuj膮c na Pala.

- To jest Pal Tremont, go艣膰 z s膮siedztwa. Pal, to Peter Tuthy. Pal pomo偶e mi nakre艣li膰 t臋 posta膰, o kt贸rej dyskutowali艣my.

Pal wpatrywa艂 si臋 z zainteresowaniem. Czerwone i. zielone linie na ekranie przesz艂y jak膮艣 niezrozumia艂膮 transformacj臋 i powtarza艂y j膮 znowu.

- Co to jest teserakt? - zapyta艂 Pal, przypominaj膮c sobie s艂owo, kt贸re us艂ysza艂 z okna, kiedy sta艂 na 艂膮ce.

- To czterowymiarowy odpowiednik sze艣cianu. Usi艂uj臋 znale藕膰 spos贸b, kt贸ry pom贸g艂by mi nauczy膰 si臋 go widzie膰 okiem wyobra藕ni - wyja艣ni艂 Tuthy. - Pr贸bowa艂e艣 tego kiedy?

- Nie - przyzna艂 Pal.

- Masz - Tuthy poda艂 mu okulary. - Jak w kinie.

Pal za艂o偶y艂 okulary na nos i zapatrzy艂 si臋 w ekran.

- Ach, tak? - powiedzia艂. - To sk艂ada si臋 i rozk艂ada. To zupe艂nie... to bodzie, a potem si臋 cofa. - Rozejrza艂 si臋 po laboratorium. - O rany!

We wschodnim ko艅cu pomieszczenia, na rusztowaniu z aluminiowych rurek, przypominaj膮cym sen hydraulika o sztalugach, spoczywa艂a d艂uga, odciele艣niona klawiatura fortepianowa, zamontowana w pod艂u偶nej, czarnej walizce. Ch艂opiec pod­bieg艂 do niej.

- Tronclavier! Ze wszystkimi prze艂膮cznikami! Moja matka ka偶e mi chodzi膰 na lekcje gry na fortepianie, ale ja wola艂bym si臋 uczy膰 na czym艣 takim. Potrafi pan na tym gra膰?

- Bawi臋 si臋 tym czasem - mrukn膮艂 z rozdra偶nieniem Tuthy. - Bawi臋 si臋 wszyst­kim, co elektroniczne. Ale co widzisz na ekranie? - zerkn膮艂 na Lauren mrugaj膮c powiekami. - Zjem ten lunch. Zjem go. Ale teraz nie przeszkadzaj nam, prosz臋.

- On ma pomaga膰 m n i e - zaprotestowa艂a s艂abo Lauren.

Peter u艣miechn膮艂 si臋 do niej.

- Tak, oczywi艣cie. Ode艣l臋 go na d贸艂 za ma艂膮 chwilk臋.

Zszed艂szy po godzinie z pi臋tra, Pal wst膮pi艂 do kuchni i podzi臋kowa艂 Lauren za lunch.

- Peter to prawdziwy orygina艂. Stara si臋 znale藕膰 nowe kierunki.

- Wiem - westchn臋艂a Lauren.

- Id臋 teraz do domu - oznajmi艂 Pal. - Ale przyjd臋 jeszcze... je艣li nie ma pani nic przeciwko temu. Peter mnie zaprosi艂.

- Na pewno nie b臋d臋 mia艂a nic przeciw temu - odpar艂a bez przekonania Lauren.

- Obieca艂 nauczy膰 mnie gry na Tronclavierze.

Z tymi s艂owami Pal, u艣miechaj膮c si臋 promiennie, wyszed艂 kuchennymi drzwiami.

Gdy posz艂a na g贸r臋, 偶eby zabra膰 tac臋, stwierdzi艂a, 偶e Peter siedzi z zamkni臋tymi oczami, rozparty wygodnie w fotelu. Na ekranie sk艂ada艂y si臋 i rozk艂ada艂y cierpliwie figury geometryczne, sze艣ciany przechodz膮ce bez ustanku jeden w drugi.

- No i co z tym zleceniem Hockruma? - spyta艂a.

- W艂a艣nie nad nim 艣l臋cz臋 - rzek艂 Peter, nie otwieraj膮c oczu.





Na drugi dzie艅 Lauren zatelefonowa艂a do przybranej matki Pala, 偶eby powiadomi膰 oboje rodzic贸w o miejscu pobytu syna. Kobieta zapewni艂a j膮, 偶e wszystko jest w porz膮dku.

- Czasami jest troch臋 niesforny. Niech go pani ode艣le do domu, je艣li co艣 przeskrobie, ale nie od razu! Chc臋 troch臋 odpocz膮膰 - powiedzia艂a, a potem roze艣mia艂a si臋 nerwowo.

Lauren zacisn臋艂a mocno usta, podzi臋kowa艂a jej i od艂o偶y艂a s艂uchawk臋.

Peter z ch艂opcem zeszli do kuchni i usiad艂szy zacz臋li zape艂nia膰 arkusze papieru liniami.

- Peter uczy mnie pos艂ugiwania si臋 swoim programem - oznajmi艂 Pal.

- Czy wiesz - odezwa艂 si臋 Tuthy, przyjmuj膮c sw贸j najwznio艣lejszy ton profesora Cambridge - 偶e przecinaj膮c sze艣cian p艂aszczyzn膮 mo偶na go poci膮膰 na mn贸stwo r贸偶nych geometrycznie przekroj贸w?

Pal patrzy艂 spod przymru偶onych powiek na pogl膮dowy szkic, nakre艣lony odr臋cznie przez Tuthy'ego.

- Jasne - stwierdzi艂.

- Dwuwymiarowa istota 偶yj膮ca na p艂aszczy藕nie, nazwijmy j膮 P艂aszczakiem, mo偶e postrzega膰 sze艣cian przepychany poprzez t臋 p艂aszczyzn臋 rozmaicie: jako tr贸jk膮t, prostok膮t, trapez, romb albo kwadrat. Je艣li dwuwymiarowa istota obserwuje proces przepychania tego sze艣cianu od samego pocz膮tku do samego ko艅ca, widzi jedn膮 lub wi臋cej tych figur powi臋kszaj膮cych si臋, zmieniaj膮cych nagle kszta艂t, kurcz膮cych si臋 i znikaj膮cych.

- Jasne - powt贸rzy艂 Pal, postukuj膮c w pod艂og臋 czubkiem trampka. - To proste. Zupe艂nie jak w tej ksi膮偶ce, kt贸r膮 mi pokazywa艂e艣.

- A kula przepychana przez tak膮 p艂aszczyzn臋 by艂aby dla nieszcz臋snego P艂aszczaka najpierw n i e w i d z i a l n y m punktem (dwuwymiarowa powierzchnia dotykaj膮ca stycznie kuli), a potem ko艂em. To ko艂o powi臋ksza艂oby si臋, a potem zmniejsza艂o, dochodz膮c do punktu i ponownie znikaj膮c. - Naszkicowa艂 pogl膮dowe rysunki wpatruj膮c si臋 z zachwytem w swoje dzie艂o.

- Rozumiem - przytakn膮艂 Pal. - Mog臋 si臋 teraz pobawi膰 Tronclavierem?

- Za chwilk臋. Cierpliwo艣ci. Jak zatem wygl膮da艂by teserakt wnikaj膮cy w nasz膮 tr贸jwymiarow膮 przestrze艅? Przypomnij sobie teraz program... obrazy z ekranu monitora.

Pal spojrza艂 w sufit.

- Nie wiem - powiedzia艂 z wyra藕nym znudzeniem.

- Spr贸buj si臋 zastanowi膰 - naciska艂 Tuthy.

- Wygl膮da艂by... - Pal wyci膮gn膮艂 r臋ce, by nakre艣li膰 w powietrzu kanciasty kszta艂t. - Wygl膮da艂yby jak te egipskie budowle, ale o trzech 艣cianach... albo jak pude艂ko. Wygl膮da艂by te偶 jak nietypowe pude艂ko, takie nieprostok膮tne.

- A gdyby艣my obr贸cili teserakt wok贸艂 osi?

Rozleg艂 si臋 dzwonek u drzwi i Pal zerwa艂 si臋 z kuchennego krzes艂a.

- Moja mama?

- Nie s膮dz臋 - uspokoi艂a go Lauren. - Ju偶 pr臋dzej Hockrum. - Posz艂a do frontowych drzwi. Wr贸ci艂a prowadz膮c za sob膮 niskiego, bladego cz艂owieczka. Tuthy wsta艂 i potrz膮sn膮艂 r臋k膮 m臋偶czyzny.

- Pal Tremont, a to Irving Hockrum - dokona艂 prezentacji, pomagaj膮c sobie r臋k膮. Hockrum spojrza艂 na Pala i zatrzepota艂 powiekami w przeci膮g艂ym, niezbyt smacznym mrugni臋ciu.

- Jak si臋 posuwa praca? - spyta艂 Tuthy'ego.

- Sko艅czy艂em - oznajmi艂 Tuthy. - Mam to na g贸rze. Wydaje si臋, 偶e twoi uczeni zdzieraj膮 kor臋 nie z tego drzewa logicznego co trzeba. - Przyni贸s艂 akt贸wk臋 z papie­rami oraz komputerowymi wydrukami i wr臋czy艂 j膮 Hockrumowi.

Hockrum przekartkowa艂 wydruki.

- Nie powiem, 偶eby wprawi艂o mnie to w dobry nastr贸j - stwierdzi艂. - Ale nie potrafi臋 znale藕膰 b艂臋du. Znaczy, 偶e mam tu oto kolejne dzie艂o twojego genialnego umys艂u. 呕a艂uj臋 tylko, 偶e wcze艣niej nam tego nie da艂e艣. Mnie oszcz臋dzi艂oby to troch臋 zgryzot... a firmie pieni臋dzy.

- Przykro mi - rzuci艂 nonszalancko Tuthy.

- Mam teraz dla ciebie wa偶n膮 rob贸tk臋... - I Hockrum przedstawi艂 w zarysie kolejny problem. Tuthy zastanawia艂 si臋 nad nim przez kilka minut, po czym potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- To bardzo trudne, Irving. Pionierska praca. Samo sprawdzenie, czy da si臋 to ugry藕膰, zaj臋艂oby co najmniej miesi膮c.

- Na razie tylko tyle chc臋 wiedzie膰: czy to jest do ugryzienia. Wiele od tego zale偶y, Peter. - Hockrum z艂o偶y艂 przed sob膮 r臋ce, chyba jeszcze bledszy i mizerniejszy, ni偶 kiedy wchodzi艂 do kuchni. - Dasz mi szybko zna膰?

- Zaraz si臋 do tego zabior臋 - obieca艂 Tuthy.

- Protegowany? - spyta艂 Hockrum wskazuj膮c na Pala. Na jego twarzy malowa艂a si臋 chytro艣膰, je艣li nie przebieg艂o艣膰.

- Nie, przyjaciel. Interesuje si臋 muzyk膮 - odpar艂 Tuthy. - Cholernie dobry w Mozarcie, je艣li mam by膰 szczery.

- Pomaga艂em przy teseraktach - pochwali艂 si臋 Pal.

- Moje gratulacje - powiedzia艂 Hockrum. - Mam nadziej臋, 偶e nie przeszkadzasz Peterowi w pracy. Peter pracuje nad bardzo wa偶nymi zagadnieniami.

Pal potrz膮sn膮艂 z namaszczeniem g艂ow膮.

- To dobrze - podsumowa艂 Hockrum i opu艣ci艂 dom, 偶eby zanie艣膰 swej firmie negatywne rezultaty.

Tuthy, z depcz膮cym mu po pi臋tach Palem, wr贸ci艂 do laboratorium. Lauren zasiad艂a w kuchni z wiecznym pi贸rem w d艂oni nad plikiem czystych kartek i usi艂owa艂a wzi膮膰 si臋 do pracy, ale w g艂owie mia艂a pustk臋. Hockrum zawsze wzbudza艂 w niej niepok贸j. Wesz艂a po schodach na pi臋tro i stan臋艂a w progu laboratorium. Cz臋sto tak robi艂a; jej obecno艣膰 nie przeszkadza艂a Tuthy'emu, kt贸ry potrafi艂 pracowa膰 w ka偶dych warunkach.

- Kim by艂 ten cz艂owiek? - pyta艂 w艂a艣nie Pal Tuthy'ego.

- Pracuj臋 dla niego. Jest pracownikiem bardzo du偶ej firmy elektronicznej. Po偶yczy艂 mi wi臋kszo艣膰 sprz臋tu, kt贸rego tu u偶ywam; komputery, wysoko rozdzielcze monitory. Przychodzi do mnie z r贸偶nymi problemami, a potem odnosi moje rozwi膮zania swoim szefom i twierdzi, 偶e sam do nich doszed艂.

- To bez sensu - stwierdzi艂 Pal. - A co to za problemy?

- Kody, szyfry. Zabezpieczenia komputer贸w. By艂em kiedy艣 ekspertem w tej dziedzinie.

- Czy to co艣 w rodzaju blokady? - Twarz Pala rozja艣ni艂a si臋. - Uczyli艣my si臋 tego troch臋 w szkole.

- Przykro mi, ale to o wiele bardziej skomplikowane - u艣miechn膮艂 si臋 Tuthy. - S艂ysza艂e艣 kiedy艣 o niemieckiej "Enigmie", albo o projekcie "Ultra"?

Pal pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Tak te偶 my艣la艂em. Nie zawracaj sobie tym g艂owy. Spr贸bujmy teraz wykre艣li膰 na ekranie jeszcze jedn膮 figur臋. - Wywo艂a艂 odpowiedni膮 procedur臋 czterowymiarowego programu graficznego i posadzi艂 Pala przed ekranem. - A wi臋c, jak wygl膮da艂aby hipersfera przedostaj膮ca si臋 do naszej przestrzeni?

Pal zastanowi艂 si臋.

- Dziwacznie.

- Wcale nie. Ogl膮da艂e艣 szkice pogl膮dowe.

- Ach, do n a s z e j przestrzeni. To proste. Wygl膮da jak balon rozdymaj膮cy si臋 z niczego i z powrotem kurcz膮cy. Trudniej sobie wyobrazi膰, jak wygl膮da hipersfera, kiedy jest prawdziwa. To znaczy na prewo od nas.

- Na prewo? - zdziwi艂 si臋 Tuthy.

- No tak, Prewo i lawo. D贸ra i g贸艂. Czy jak tam nazywaj膮 si臋 kierunki.

Tuthy wpatrywa艂 si臋 w ch艂opca. 呕aden z nich nie zauwa偶y艂 Lauren stoj膮cej w drzwiach.

- Prawid艂owe okre艣lenia brzmi膮 ana i kata - powiedzia艂 Tuthy. - No, jak wygl膮da?

Pal wykona艂 w powietrzu dwa szerokie zamachy ramionami.

- Jest jak kula i jednocze艣nie jak podkowa, zale偶nie od tego, jak si臋 na ni膮 patrzy. Chyba jak balon u偶膮dlony przez pszczo艂y, ale ca艂y g艂adki, nie sflacza艂y.

Tuthy nie odrywa艂 od ch艂opca wzroku. Po chwili spyta艂 cicho:

- Naprawd臋 to widzisz?

- Jasne. Czy nie od tego jest tw贸j program? Od umo偶liwiania ogl膮dania tego rodzaju rzeczy?

Tuthy pokiwa艂 g艂ow膮 oszo艂omiony.

- Mog臋 teraz pogra膰 na Tronclavierze?

Lauren wycofa艂a si臋 z drzwi. Mia艂a wra偶enie, 偶e pods艂ucha艂a co艣 donios艂ego, ale dla niej niepokoj膮cego. Tuthy zszed艂 godzin臋 p贸藕niej zostawiaj膮c Pala wystukuj膮cego na klawiaturze co艣 Telemanna. Usiad艂 z ni膮 przy kuchennym stole.

- Program dzia艂a - oznajmi艂. - Nie dzia艂a艂 dla mnie, ale dla niego dzia艂a. Przychodzi mu to z cholern膮 naturalno艣ci膮. - Tuthy rzadko u偶ywa艂 takiego j臋zyka. Znajdowa艂 si臋 wyra藕nie pod wielkim wra偶eniem. - Pokazywa艂em mu w艂a艣nie figury o odwracalnych cieniach. Jest to spos贸b, aby odnie艣膰 przynajmniej wra偶enie, 偶e widzi si臋, jak co艣 si臋 obraca w czwartym wymiarze. Chodzi o te wkl臋s艂e maski, jakich u偶ywaj膮 w Disneylandzie... zdaj膮 si臋 wybrzusza膰, to zn贸w zapada膰 w g艂膮b, zale偶nie od o艣wietlenia. Albo fotografie ksi臋偶ycowych krater贸w - przypominaj膮 bardziej wybrzuszenia ni偶 zag艂臋bienia terenu. To w艂a艣nie Pal nazywa obrazami odwr贸conymi: wybrzuszenia i zag艂臋bienia.

- I co w nich takiego szczeg贸lnego?

- Widzisz, je艣li podejmuje si臋 t臋 gr臋 i doprowadza do tego, 偶e twarze wkl臋s艂e zdaj膮 si臋 odwraca膰 lub wybrzusza膰 w twoim kierunku, to jest to namiastka obracania ich w czwartym wymiarze. Rysy takiej twarzy zdaj膮 si臋 zamienia膰 stronami. Prawe oko staje si臋 lewym, i tak dalej. W mig to poj膮艂, a zaraz potem odszed艂 gra膰 Haydna. Odegra艂 ju偶 wszystkie moje nuty. Ten dzieciak jest geniuszem.

- Masz na my艣li geniusza muzycznego? Spojrza艂 jej w oczy i zmarszczy艂 czo艂o.

- Tak, wydaje mi si臋, 偶e w tym te偶 jest znakomity. Ale zale偶no艣ci przestrzenne, wsp贸艂rz臋dne i ruch w wy偶szych wymiarach... Czy wiesz, 偶e gdyby艣 wzi臋艂a przedmiot tr贸jwymiarowy i obr贸ci艂a go w czwartym wymiarze, wr贸ci艂by stamt膮d z zamienionymi wzajemnie stronami lew膮 i praw膮? W czwartym wymiarze nie ma trwa艂ego podzia艂u na lewo i prawo.

Gdybym wi臋c wzi膮艂 swoj膮 r臋k臋... - podni贸s艂 praw膮 r臋k臋 - i uni贸s艂 j膮 w d贸r臋, albo opu艣ci艂 w g贸艂 to wr贸ci艂aby tu taka. - Wyci膮gn膮艂 teraz lew膮 r臋k臋, tak 偶e znalaz艂a si臋 nad praw膮, a praw膮 d艂o艅 zwin膮艂 w pi臋艣膰 i schowa艂 za plecami.

- Nie wiedzia艂am tego - przyzna艂a Lauren. - Co to jest d贸ra i g贸艂?

- Tak Pal nazywa ruch po czwartym wymiarze. Dla puryst贸w ana i kata. Co艣 w rodzaju g贸ry i do艂u dla P艂aszczaka, kt贸ry swoim umys艂em obejmuje tylko okre艣lenia lewo i prawo oraz w prz贸d i w ty艂.

Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋 nad przyk艂adem z r臋kami.

- Nadal tego nie rozumiem - podda艂a si臋 w ko艅cu.

- Ja te偶 nie - pocieszy艂 j膮 Tuthy. - Przypuszczam, 偶e nasze uk艂ady s膮 zbyt ma艂o elastycznie okablowane.

Pal prze艂膮czy艂 brzmienie Tronclaviera na kombinacj臋 katedralnych organ贸w z hawajs­k膮 gitar膮 i gra艂 teraz wariacje na temat Pergolesiego.

- Zamierzasz dalej pracowa膰 dla Hockruma? - spyta艂a Lauren. Tuthy jakby jej nie s艂ysza艂.

- To nadzwyczajne - mrukn膮艂. - Ten ch艂opiec wszed艂 tu tak po prostu. Przyprowadzi艂a艣 go przypadkowo. Zadziwiaj膮ce.





- My艣lisz, 偶e potrafi艂by艣 okre艣li膰 mi ten kierunek? Wskaza膰 mi go? - spyta艂 ch艂opca Tuthy, trzy dni p贸藕niej.

- W t臋 stron臋 nie porusza si臋 偶aden z moich mi臋艣ni. Widz臋 go w mojej wyobra藕ni, ale...

- A co czujesz widz膮c go? Ten kierunek?

Pal skrzywi艂 si臋.

- To co艣 o wiele wi臋kszego. Miejsce, gdzie my 偶yjemy, znajduje si臋 jakby na jednym stosie z innymi miejscami. Czuj臋 si臋 od tego samotny.

- Dlaczego?

- Bo jestem tu uwi臋ziony. Nikt tam z zewn膮trz nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.

Usta Tuthy'ego poruszy艂y si臋 bezg艂o艣nie.

- S膮dzi艂em, 偶e te kierunki wyczuwasz intuicyjnie, w wyobra藕ni. Chcesz mi powiedzie膰, 偶e naprawd臋 w i d z i s z, co si臋 dzieje tam na zewn膮trz?

- Tak. Tam na zewn膮trz te偶 s膮 ludzie. No, niezupe艂nie ludzie. Ale to nie moje oczy ich widz膮. Oczy s膮 jak mi臋艣nie, nie mog膮 pod膮偶a膰 w te strony. Ale g艂owa... m贸zg. Wydaje mi si臋... 偶e mog膮.

- Jasna cholera - zakl膮艂 Tuthy, mrugaj膮c powiekami. - Przepraszam - opanowa艂 si臋. - To grubia艅skie. Czy potrafisz pokaza膰 mi tych ludzi... na ekranie?

- To cienie. Podobne do tych, o kt贸rych rozmawiali艣my.

- 艢wietnie. A wi臋c narysuj mi te cienie.

Pal usiad艂 przy terminalu, jego palce zawis艂y nad klawiszami.

- Mog臋 ci je pokaza膰, ale musisz mi w czym艣 pom贸c.

- W czym mam ci pom贸c?

- Chcia艂bym im co艣 zagra膰. Tym z zewn膮trz. 呕eby nas zauwa偶yli.

- Tym ludziom?

- Tak. Wygl膮daj膮 zupe艂nie dziwacznie. Stoj膮 na nas, co艣 w tym rodzaju. S膮 zakotwiczeni w naszym 艣wiecie. Ale wyrastaj膮 wysoko... w g贸r臋. Nie zauwa偶aj膮 nas, bo w por贸wnaniu z nimi jeste艣my zbyt mali.

- Bo偶e, Pal, nie mam najmniejszego poj臋cia, jak prze艣lemy im tam na zewn膮trz muzyk臋... nie jestem nawet pewien, czy wierz臋 w ich istnienie.

- Ja nie k艂ami臋 - powiedzia艂 Pal przymru偶aj膮c oczy. Odwr贸ci艂 si臋 z fotelem do "myszy", spoczywaj膮cej na czarnej p艂ytce z podzia艂k膮 i z jej pomoc膮 naszkicowa艂 cienie na ekranie monitora.

- Pami臋taj, 偶e to tylko cienie ich rzeczywistego wygl膮du. Teraz narysuj臋 linie d贸ry i go艂u, 偶eby po艂膮czy膰 cienie.

Ch艂opiec zacieniowa艂 figury, 偶eby wygl膮da艂y jak pe艂ne. Skwitowa艂 sw贸j trik u艣miechem, wyja艣niaj膮c, 偶e by艂o to konieczne, bo rzut czterowymiarowego obiektu na normaln膮 przestrze艅 jest, oczywi艣cie, tr贸jwymiarowy.

- Wygl膮daj膮 tak, jakby wzi膮膰 ro艣liny z ogrodu i doda膰 im mn贸stwo r膮k i palc贸w... To troch臋 tak, jakby ogl膮da艂o si臋 przedmioty umieszczone w akwarium - wyja艣nia艂 Pal.

Z czasem Tuthy zapomnia艂 o swoim sceptycyzmie i zafascynowany gapi艂 si臋 z otwartymi ustami na to, co ch艂opiec odtwarza艂 na ekranie monitora.





- Wydaje mi si臋, 偶e marnujesz czas, tak mi si臋 w艂a艣nie wydaje - powiedzia艂 Hockrum. - Ta ocena rozwi膮zywalno艣ci problemu potrzebna mi by艂a na dzisiaj. - Przechadza艂 si臋 przez jaki艣 czas tam i z powrotem po salonie, a potem opad艂 na fotel tak ci臋偶ko, jak tylko pozwala艂o na to jego w膮t艂e cia艂o.

- Nie mog艂em si臋 skupi膰 - t艂umaczy艂 Tuthy.

- Przez tego ch艂opaka?

- Prawd臋 m贸wi膮c, tak. To bardzo utalentowany dzieciak.

- Pos艂uchaj, przysporzy艂e艣 mi wielu k艂opot贸w. Gwarantowa艂em, 偶e dostarcz臋 t臋 ocen臋 dzisiaj. Teraz podpadn臋. - Hockrum skrzywi艂 twarz, sfrustrowany. - Co ty, u diab艂a, robisz z tym ch艂opcem?

- Ucz臋 go. A raczej to on uczy mnie. W tej chwili budujemy czterowymiarowy sto偶ek, element sk艂adowy g艂o艣nika. Sto偶ek jest tr贸jwymiarowy - je艣li chodzi o materia艂 fizyczny u偶yty do jego budowy - ale pole magnetyczne tworzy jego rozszerzenie na czwarty wymiar.

- Czy kiedykolwiek zastanawia艂e艣 si臋, jak to wygl膮da, Peter?

- Zapewniam ci臋, 偶e na monitorze wygl膮da bardzo dziwnie...

- Ja m贸wi臋 o tobie i o tym ch艂opcu.

Rozpromieniona w natchnieniu twarz Tuthy'ego wyci膮gn臋艂a si臋 z wolna i pobru藕dzi艂a w wyrazie konsternacji.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Du偶o o tobie wiem, Peter. Wiem, sk膮d przychodzisz, dlaczego musia艂e艣 odej艣膰... to nie wygl膮da najlepiej.

Twarz Tuthy'ego sp艂on臋艂a szkar艂atnym rumie艅cem.

- Odpraw go - poradzi艂 mu Hockrum.

Tuthy wsta艂.

- Wyno艣 si臋 z mojego domu - powiedzia艂 spokojnie. - Koniec z nasz膮 wsp贸艂prac膮.

- Przysi臋gam - o艣wiadczy艂 Hockrum cichym, opanowanym g艂osem, patrz膮c spode 艂ba na Tuthy'ego - 偶e powiem wszystko rodzicom ch艂opca. Uwa偶asz, 偶e b臋d膮 si臋 spokojnie przygl膮da膰, jak ich dziecko zadaje si臋 ze starym, przepraszam za wyra偶enie, peda艂em? S膮dz臋, 偶e powiniene艣 si臋 z tym uwin膮膰 do ko艅ca tygodnia. Dwa dni. Zd膮偶ysz?

- Nie, nie wydaje mi si臋 - odpar艂 艂agodnie Tuthy. - Wyjd藕.

- Wiem, 偶e przebywasz tu nielegalnie. Fakt twojego wjazdu do kraju nie jest nigdzie odnotowany. Przy problemach, jakie mia艂e艣 w Anglii, nie jeste艣 tu z pewno艣ci膮 po偶膮danym cudzoziemcem. Szepn臋 s艂贸wko urz臋dowi imigracyjnemu i zostaniesz deportowany.

- Nie mam czasu na t臋 prac臋.

- To go sobie wygospodaruj, zamiast doucza膰 tego dzieciaka.

- Wyno艣 si臋 st膮d.

- Dwa dni, Peter.





Tuthy opowiada艂 Lauren przy obiedzie o utarczce, jak膮 mia艂 z Hockrumem.

- On my艣li, 偶e ja uwodz臋 Pala. Niewyobra偶alny sukinsyn. Nigdy ju偶 nic dla niego nie zrobi臋.

- Lepiej wi臋c b臋dzie, je艣li od razu porozumiem si臋 z adwokatem - stwierdzi艂a Lauren. - Jeste艣 pewien, 偶e nie mo偶esz go... uszcz臋艣liwi膰, za偶egna膰 ca艂ej tej afery?

- M贸g艂bym rozwi膮za膰 mu ten jego problemik w par臋 godzin. Ale nie chc臋 go ju偶 widzie膰 ani z nim rozmawia膰.

- Zabierze ci sprz臋t.

Tuthy zamruga艂 powiekami i machn膮艂 bezsilnie r臋k膮.

- Co oznacza, 偶e b臋dziemy musieli przyspieszy膰 prac臋, prawda? Ach, Lauren, g艂upio zrobi艂a艣 sprowadzaj膮c mnie tutaj. Powinna艣 mnie zostawi膰, 偶ebym zgni艂.

- Zignorowali wszystko, co dla nich zrobi艂e艣 - powiedzia艂a gorzko Lauren. Patrzy艂a przez kuchenne okno na zachmurzone niebo i drzewa przed domem. - Ocali艂e艣 ich g艂owy podczas wojny, a oni... mogliby ci臋 zamkn膮膰 w wi臋zieniu.





Sto偶ek le偶a艂 na stole, niedaleko okna, sk膮pany w promieniach porannego s艂o艅ca, pod艂膮czony zar贸wno do komputera, jak i do Tronclaviera. Pal roz艂o偶y艂 nuty skomponowanego przez siebie utworu na pulpicie przed syntezatorem.

- Przypomina kanon Bacha - powiedzia艂. - Ale dzi臋ki temu b臋dzie dla nich lepiej brzmia艂o. Ma co艣 w rodzaju kontrapunktu albo nadrytmu, kt贸ry zagram na d贸rnej cz臋艣ci g艂o艣nika.

- Dlaczego to robimy, Pal? - spyta艂 Tuthy, gdy ch艂opiec zasiad艂 za klawiatur膮.

- Tak na prawd臋, to ty nie jeste艣 st膮d, Peter, co? - spyta艂 Pal. Tuthy gapi艂 si臋 na niego.

- Chodzi mi o to, 偶e panna Davies i ty 偶yjecie sobie zgodnie... Ale czy ty jeste艣 st膮d?

- Sk膮d ci przychodzi do g艂owy, 偶e nie jestem st膮d?

- Przeczyta艂em par臋 ksi膮偶ek ze szkolnej biblioteki. O wojnie i w og贸le. Interesowa艂y mnie przede wszystkim "Enigma" i "Ultra". Znalaz艂em tam wzmianki o cz艂owieku, kt贸ry nazywa艂 si臋 Peter Thornton. Na zdj臋ciu wygl膮da zupe艂nie jak ty, tylko jest m艂odszy. W ksi膮偶kach pisz膮 o nim jak o bohaterze.

Tuthy u艣miechn膮艂 si臋 niepewnie.

- Ale w jednej ksi膮偶ce znalaz艂em pewn膮 notk臋. Znikn膮艂e艣 w 1965 roku. Oskar偶ono ci臋 o co艣. Nawet nie wspomnieli, o co.

- Jestem homoseksualist膮 - powiedzia艂 cicho Tuthy.

- Aha. No i co z tego?

- Spotkali艣my si臋 z Lauren w Anglii w 1964 roku. Chcieli wtr膮ci膰 mnie do wi臋zienia, Pal. Polubili艣my... pokochali艣my si臋, przeszmuglowa艂a mnie wi臋c przez Kanad臋 do Stan贸w.

- Ale jeste艣 przecie偶 homoseksualist膮. Oni nie lubi膮 kobiet.

- To wcale nieprawda, Pal. Lauren i ja bardzo si臋 lubimy. Du偶o ze sob膮 rozmawia­li艣my. Ona zdradzi艂a mi, 偶e marzy o zostaniu pisark膮, a ja opowiedzia艂em jej o matematyce i o wojnie. Omal nie umar艂em podczas wojny.

- Dlaczego? By艂e艣 ranny?

- Nie. Zbyt intensywnie pracowa艂em. Spali艂em si臋 i za艂ama艂em nerwowo. Przez ca艂e lata czterdzieste przy 偶yciu trzyma艂a mnie droga mi osoba... m臋偶czyzna. Po wojnie w Anglii by艂o bardzo ci臋偶ko. Ale on zmar艂 w 1963 roku. Przyjechali jego rodzice, 偶eby uregulowa膰 sprawy maj膮tkowe, i kiedy wnios艂em spraw臋 do s膮du o uwzgl臋dnienie mnie przy podziale, zosta艂em aresztowany.

Zmarszczki na jego twarzy pog艂臋bi艂y si臋. Zamkn膮艂 oczy i d艂ugo ich nie otwiera艂.

- Chyba naprawd臋 nie jestem st膮d.

- Ja te偶 nie. Moich starych niewiele obchodz臋. Nie mam zbyt wielu przyjaci贸艂, nawet si臋 tu nie urodzi艂em i nie wiem nic a nic o Korei.

- Graj - powiedzia艂 Tuthy z kamienn膮 twarz膮. - Zobaczymy, czy us艂ysz膮.

- Och, us艂ysz膮, us艂ysz膮 - zapewni艂 go Pal. - Mniej wi臋cej tak w艂a艣nie rozmawiaj膮 mi臋dzy sob膮. Ch艂opiec przebieg艂 palcami po klawiszach Tronclaviera. Sto偶ek, pod艂膮czony do klawiatury za po艣rednictwem mikrokomputera, zawibrowa艂 leciute艅ko. Pal przez godzin臋 przerzuca艂 tam i z powrotem stronice z zapisem swojej kompozycji, powtarzaj膮c pasa偶e, graj膮c wariacje. Tuthy siedzia艂 w k膮cie podparty pod brod臋, zas艂uchany w mysich zgrzytach i piskach wydobywaj膮cych si臋 ze sto偶ka. O ile偶 trudniejszy w interpretacji jest d藕wi臋k czterowymiarowy, pomy艣la艂. Nie ma tu nawet 偶adnych wizualnych punkt贸w zaczepienia...

W ko艅cu ch艂opiec przerwa艂 gr臋, spl贸t艂 d艂onie, rozprostowa艂 palce. Potem przeci膮gn膮艂 si臋.

- Musieli us艂ysze膰. Teraz trzeba tylko poczeka膰 na rezultaty. - Prze艂膮czy艂 Tronclaviera na automatyczne odtwarzanie i odepchn膮艂 si臋 razem z fotelem od klawiatury.

Pal zosta艂 a偶 do zmierzchu, potem z oci膮ganiem poszed艂 do domu. Tuthy tkwi艂 w laboratorium do p贸艂nocy, nas艂uchuj膮c cichutkich d藕wi臋k贸w wydawanych przez sto偶ek g艂o艣nika. Nie m贸g艂 zrobi膰 nic wi臋cej. Pocz艂apa艂 zgarbiony korytarzem do swojej sypialni.

Przez ca艂膮 noc Tronclavier odtwarza艂 zaprogramowany wyb贸r kompozycji Pala. Tuthy le偶a艂 w 艂贸偶ku w swoim pokoju, dwoje drzwi od pokoju Lauren, wpatruj膮c si臋 w sun膮cy po 艣cianie snop ksi臋偶ycowej po艣wiaty. Jak d艂ug膮 drog臋 musi przeby膰 czterowymiarowa istota, 偶eby tu dotrze膰?

Jak d艂ug膮 drog臋 przeby艂 sam, 偶eby tu si臋 znale藕膰?

Nie wiedzia艂 nawet, kiedy zasn膮艂. Mia艂 sen i w tym 艣nie pojawi艂 si臋 faluj膮cy obraz Pala z szeroko otwartymi oczami, wykonuj膮cego ramionami p艂ywackie ruchy. U mnie wszystko w porz膮dku, powiedzia艂 ch艂opiec nie otwieraj膮c ust. Nie martw si臋 o mnie... u mnie wszystko w porz膮dku. Wr贸ci艂em do Korei, 偶eby zobaczy膰 jak tam jest. Nie jest 藕le, ale bardziej podoba mi si臋 tutaj...





Tuthy obudzi艂 si臋 zlany potem. Ksi臋偶yc ju偶 zaszed艂, pok贸j zalega艂y nieprzeniknione ciemno艣ci. Hipersto偶ek kontynuowa艂 w laboratorium swoj膮 odleg艂膮, mysiopiskliw膮 transmisj臋.

Pal wr贸ci艂 wczesnym rankiem pogwizduj膮c chaotyczn膮 wi膮zank臋 fragment贸w czwartego koncertu skrzypcowego Mozarta. Lauren otworzy艂a mu drzwi wej艣ciowe i ch艂opiec wbieg艂 po schodach do Tuthy'ego. Tuthy siedzia艂 przed monitorem, odtwarzaj膮c wykonany przez Pala szkic czterowymiarowych istot.

- Widzisz ich teraz? - spyta艂 ch艂opca. Pal skin膮艂 g艂ow膮.

- S膮 bli偶ej. Co艣 ich zainteresowa艂o. Mo偶e powinni艣my wszystko przyszykowa膰, no wiesz, przygotowa膰 si臋. - Zmarszczy艂 czo艂o. - Zastanawia艂e艣 si臋 kiedy艣, Jak wygl膮da艂by czterowymiarowy odcisk stopy?

Tuthy rozwa偶a艂 przez chwil臋 ten problem.

- To by艂oby bardzo interesuj膮ce - rzek艂. - By艂by materialny. Z parteru dolecia艂 krzyk Lauren.

Pal i Tuthy, potykaj膮c si臋 o siebie na schodach, zbiegli na d贸艂. Lauren sta艂a w salonie z r臋kami skrzy偶owanymi nad piersiami i z d艂oni膮 przyci艣ni臋t膮 do ust. Pierwsza pr贸ba kontaktu poci膮gn臋艂a za sob膮 znikni臋cie fragmentu pod艂ogi salonu go艣cinnego i jego wschodniej 艣ciany.

- Co za niezr臋czno艣膰 - stwierdzi艂 Pal. - Jeden z nich musia艂 o to zawadzi膰.

- Muzyka - powiedzia艂 Tuthy.

- Co tu si臋, u diab艂a, wyprawia? - zapyta艂a Lauren. Jej g艂os, z pocz膮tku zgrzytliwy, przeszed艂 pod koniec pytania w krzyk.

- Wy艂膮cz lepiej t臋 muzyk臋 - wydusi艂 z siebie Tuthy.

- Dlaczego? - spyta艂 Pal z twarz膮 wykrzywion膮 pe艂nym podniecenia u艣miechem. - Mo偶e im si臋 nie podoba.

Obok Tuthy'ego rozd膮艂 si臋 nagle do 艣rednicy metra rozedrgany, jasny, przejrzysty, b艂臋kitny b膮bel. Znieruchomia艂 i tak samo raptownie znik艂.

- To by艂o jak 艂okie膰 - wyja艣ni艂 Pal. - Jedno z jego ramion. Wydaje mi si臋, 偶e stara si臋 ustali膰, sk膮d dobiega muzyka. P贸jd臋 na g贸r臋.

- Wy艂膮cz to! - krzykn膮艂 Tuthy. - Zagram co艣 innego.

Ch艂opiec wbieg艂 po schodach. Z kuchni dolecia艂 ohydny, g艂uchy trzask, potem odg艂os wype艂niaj膮cej si臋 pr贸偶ni - odwr贸cone cmokni臋cie zako艅czone sykiem - a nast臋pnie g艂ucha wibracja, od kt贸rej cierp艂y z臋by.

Wibracja powodowana przez czterowymiarow膮 istot臋 szuraj膮c膮 po ich tr贸jwymia­rowej "pod艂odze". R臋ce Tuthy'ego dr偶a艂y z podniecenia.

- Peter! - zawy艂a Lauren, nie dbaj膮c ju偶 o zachowanie resztek godno艣ci. Oderwa艂a r臋ce od piersi i wyci膮gn臋艂a zaci艣ni臋te pi臋艣ci, jakby szykowa艂a si臋 do 膰wicze艅 gimnastycznych albo boksowania.

- Pal zwabi艂 go艣ci - wyja艣ni艂 Tuthy.

Odwr贸ci艂 si臋 w kierunku schod贸w. Pierwsze cztery stopnie oraz fragment pod艂ogi zawirowa艂y i znikn臋艂y. Pr膮d powietrza omal nie wci膮gn膮艂 go w powsta艂膮 dziur臋. Odzyskawszy r贸wnowag臋 ukl膮k艂, 偶eby pomaca膰 precyzyjnie wyci臋t膮, wkl臋s艂膮 kraw臋d藕. Pod spodem znajdowa艂a si臋 piwnica.

- Pal! - zawo艂a艂 Tuthy. - Wy艂膮cz to!

- Gram im co艣 nowego - odkrzykn膮艂 Pal. - Chyba im si臋 podoba.

Zadzwoni艂 telefon. Tuthy znajdowa艂 si臋 najbli偶ej drugiego aparatu, zainstalowanego u st贸p schod贸w i instynktownie wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby podnie艣膰 s艂uchawk臋. To by艂 Hockrum. Krzycza艂.

- Nie mog臋 teraz z tob膮 rozmawia膰... - powiedzia艂 Tuthy. Hockrum znowu co艣 krzykn膮艂 i to tak g艂o艣no, 偶e us艂ysza艂a go Lauren. Tuthy od艂o偶y艂 gwa艂townie s艂uchawk臋.

- Je艣li dobrze zrozumia艂em, wylali go z pracy - oznajmi艂. - Zdaje si臋, 偶e jest z艂y. - Post膮pi艂 sztywno trzy kroki, odwr贸ci艂 si臋, pu艣ci艂 p臋dem i przeskoczy艂 wyrw臋 dziel膮c膮 go od pierwszego nietkni臋tego stopnia. - Nie mog臋 teraz rozmawia膰. - Potykaj膮c si臋 wlaz艂 na schody i zatrzyma艂 na pode艣cie u ich szczytu.

- Jezu - j臋kn膮艂, jak gdyby co艣 nagle do niego dotar艂o.

- Zadzwoni do w艂adz - ostrzeg艂a go Lauren.

Tuthy zby艂 to machni臋ciem r臋ki.

- Wiem co si臋 dzieje. Nadaj膮 kawa艂kom z przestrzeni tr贸jwymiarowej czwarty wymiar. Czwarty wymiar. Dobrze m贸wi Pal: niezgrabni brutale. Mogli nas pozabija膰!

Pal siedzia艂 przed Tronclavierem graj膮c rado艣nie now膮 melodi臋. Tuthy podszed艂 bli偶ej. Nagle drog臋 zagrodzi艂a mu gruba, zielona kolumna, twarda jak ska艂a i posiadaj膮ca podobn膮 faktur臋. Wibruj膮c zakre艣li艂a 艂uk w powietrzu. Z przestrzeni tr贸jwymiarowej wyrwany zosta艂 szeroki na metr kawa艂 sufitu. Podmuch wiatru uni贸s艂 Tuthy'emu w艂osy na g艂owie. Kolumna skurczy艂a si臋 do wymiar贸w kija od miot艂y, na ca艂ej jej powierzchni wykie艂kowa艂y wij膮ce si臋 jak w臋偶e w艂osy.

Tuthy obszed艂 ostro偶nie w艂ochaty kij i wyci膮gn膮艂 z kontaktu wtyczk臋 Tronclaviera. Klatka z br膮zowych kie艂basek w kszta艂cie cygara otoczy艂a komputer, zawirowa艂a, wyd艂u偶y艂a si臋 si臋gaj膮c sufitu, pod艂ogi oraz blatu stolika pod monitor, a potem skurczy艂a si臋 do cieniutkich w艂贸kien i znik艂a.

- Nie widz膮 tutaj wyra藕nie - stwierdzi艂 Pal, wcale nie poruszony nag艂ym przerwaniem jego koncertu. Lauren wspi臋艂a si臋 na g贸r臋 zewn臋trznymi schodami i stan臋艂a obok Tuthy'ego.

- Och, przepraszam za te zniszczenia.

W jednym p艂ynnym ruchu zwijania, niczym nalepki zrywane po艣piesznie z p艂askiej powierzchni, usuni臋te zosta艂y i Tronclavier, i sto偶ek, i ca艂e zwi膮zane z nimi okablowanie.

- Ojej - rzuci艂 Pal, a na jego twarzy pojawi艂 si臋 nagle niepok贸j.

I teraz przysz艂a kolej na ch艂opca. By艂 przeci膮gany wolniej, z wi臋ksz膮 ostro偶no艣ci膮. Na ko艅cu znikn臋艂a jego g艂owa, kt贸ra przez kilka sekund unosi艂a si臋 jeszcze w powietrzu.

- Zdaje si臋, 偶e podoba艂a im si臋 ta muzyka - powiedzia艂 z u艣miechem.

G艂owa, u艣miech i wszystko inne odlecia艂o w kierunku, kt贸rego Tuthy i Lauren nie byli w stanie zaobserwowa膰. Pok贸j zassa艂 powietrze poprzez otwarte drzwi, a potem z west­chnie­niem powr贸ci艂a normalno艣膰.

Lauren sta艂a jak wryta przez kilka minut, a Tuthy 艂azi艂 po tym, co zosta艂o z labo­rato­rium, przeczesuj膮c palcami zmierzwione w艂osy.

- Mo偶e wr贸ci - powiedzia艂. - Nawet nie wiem... - Ale nie doko艅czy艂. Czy tr贸jwymia­rowy ch艂opiec mo偶e prze偶y膰 w czterowymiarowej otch艂ani, czy co tam le偶y w d贸rze, albo w gole?

Tuthy nie sprzeciwia艂 si臋, gdy Lauren wzi臋艂a na siebie misj臋 zatelefonowania do przybranych rodzic贸w Pala i na policj臋. Kiedy przyby艂a policja, zni贸s艂 ze stoickim spokojem i nieruchom膮 twarz膮 wszystkie pytania oraz oskar偶enia. Powiedzia艂 im wszystko, co wiedzia艂. Nie uwierzono mu; nikt w艂a艣ciwie nie wiedzia艂, w co ma wierzy膰. Obfotografowano ca艂y dom.

- To tylko kwestia czasu - uprzedzi艂a go Lauren - nim aresztuj膮 mnie, ciebie albo nas oboje.

- A wi臋c ustalmy zawczasu, co b臋dziemy zeznawa膰 - odpar艂 Tuthy. - Powiesz im, 偶e to wszystko moja wina.

- Nie powiem. Ale gdzie on jest?

- Nie jestem zupe艂nie pewien. S膮dz臋 jednak, 偶e nic mu si臋 nie sta艂o.

- Sk膮d wiesz?

Opowiedzia艂 jej o 艣nie.

- Ale to by艂o wcze艣niej - zauwa偶y艂a.

- W czwartym wymiarze nie ma to 偶adnego znaczenia - wyja艣ni艂. Pokaza艂 niezdecy­dowanie w g贸r臋, potem w d贸艂, a potem wzruszy艂 ramionami.

Ostatniego dnia sp臋dzi艂 wczesnoporanne godziny owini臋ty w p艂aszcz i szlafrok w pe艂nym przeci膮g贸w laboratorium, puszczaj膮c raz po raz sw贸j program i usi艂uj膮c wyobrazi膰 sobie wizualnie ana i kata. Zamkn膮艂 oczy, skrzywi艂 si臋, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i spl贸t艂 palce. Uzyska艂 na ekranie monitora dziwne, ma艂e figury, ale nic to nie da艂o. Jego m贸zg nie potrafi艂 si臋 nagi膮膰.

Przy 艣niadaniu zanudza艂 Lauren 偶eby zrzuci艂a ca艂膮 win臋 na niego.

- Mo偶e to wszystko rozejdzie si臋 po ko艣ciach - pocieszy艂a go. - Nie maj膮 podstaw do wszcz臋cia dochodzenia. 呕adnych dowod贸w... nic.

Wszystko rozejdzie si臋 po ko艣ciach, pomy艣la艂 ponuro przesuwaj膮c r臋k膮 po g艂owie i u艣miechaj膮c si臋 ironicznie. A jak daleko nigdy si臋 nie dowiedz膮.

Rozleg艂 si臋 dzwonek u drzwi. Tuthy poszed艂 otworzy膰, kilka krok贸w za nim pod膮偶y艂a Lauren.

Odtwarzaj膮c p贸藕niej wypadki, jakie wtedy nast膮pi艂y, dosz艂a do wniosku, 偶e wydarzy艂y si臋 one w nast臋puj膮cej kolejno艣ci:

Tuthy otworzy艂 drzwi. Na ganku sta艂o trzech m臋偶czyzn w szarych garniturach, jeden z nich trzyma艂 teczk臋.

- Pan Peter Tuthy? - spyta艂 najwy偶szy.

- Tak - powiedzia艂 Tuthy.

Z rykiem i sycz膮cym cmokni臋ciem znikn膮艂 kawa艂 艣ciany nad drzwiami wraz z frag­mentem framugi. Trzej m臋偶czy藕ni spojrzeli na powsta艂膮 dziur臋. Ignoruj膮c to, co niemo偶liwe najwy偶szy z nich ponownie skierowa艂 sw膮 uwag臋 na Tuthy'ego i ci膮gn膮艂:

- Prosz臋 pana, naszym obowi膮zkiem jest odprowadzenie pana do aresztu. Otrzymali艣my informacj臋, 偶e przebywa pan w tym kraju nielegalnie.

- Och? - zdziwi艂 si臋 Tuthy.

Obok niego ur贸s艂 do d艂ugo艣ci p贸艂tora metra nieregularny, przejrzysty p臋cherz, kt贸ry wibruj膮c zawis艂 w powietrzu. Trzej m臋偶czy藕ni cofn臋li si臋. Ze 艣rodka p臋cherza wy艂oni艂a si臋 g艂owa Pala, a pod ni膮 jego wyci膮gni臋te rami臋 i d艂o艅. Tuthy nachyli艂 si臋. 偶eby obejrze膰 to objawienie. Palce Pala skin臋艂y na niego.

- Przyjemnie tu - powiedzia艂 Pal. - S膮 przyja藕ni.

- Wierz臋 ci - odrzek艂 spokojnie Tuthy.

- Panie Tuthy - zacz膮艂 zn贸w odwa偶nie najwy偶szy z m臋偶czyzn, chocia偶 jego g艂os prze­szed艂 w pisk.

- Nie p贸jdziesz ze mn膮? - spyta艂 Pal.

Tuthy obejrza艂 si臋 na Lauren. Skin臋艂a mu nieznacznie g艂ow膮, ledwie rozumiej膮c, na co si臋 godzi, i Tuthy uj膮艂 r臋k臋 Pala.

- Powiedz im, 偶e to wszystko moja wina - o艣wiadczy艂 jeszcze raz.

Poczynaj膮c od st贸p, a na g艂owie ko艅cz膮c, Peter Tuthy zosta艂 zdarty z tego 艣wiata. W powsta艂膮 po nim luk臋 wdar艂o si臋 powietrze. Znik艂a po艂owa mosi臋偶nej lampy przy drzwiach. Bez zadawania dalszych pyta艅 ludzie z urz臋du imigracyjnego wycofali si臋 do swo­jego samochodu z pe艂nymi spodniami i zak艂opotanymi, g艂臋boko poruszonymi minami. Odjechali, pozostawiaj膮c Lauren zag艂臋bion膮 w kontemplowaniu ciszy i spokoju.

Nie spa艂a przez trzy noce z rz臋du, a kiedy wreszcie zasn臋艂a, odwiedzili j膮 Tuthy z Palem i zadali jej pytanie.

Dzi臋kuj臋, ale wol臋 zosta膰 tutaj, odpowiedzia艂a.

Tu jest fajnie, jak nie wiem co, nalega艂 ch艂opiec. Oni lubi膮 muzyk臋.

Lauren potrz膮sn臋艂a spoczywaj膮c膮 na poduszce g艂ow膮 i obudzi艂a si臋. Gdzie艣 niedaleko rozleg艂 si臋 pogwizdliwy, cichutki rodzaj d藕wi臋ku, a po nim nast膮pi艂a silna wibracja. Dla niej brzmia艂o to jak aplauz.

Westchn臋艂a g艂o艣no, po czym wsta艂a z 艂贸偶ka, by zasi膮艣膰 nad notatnikiem.





Greg(ory Dale) Bear urodzi艂 si臋 20 sierpnia 1951 roku w Kalifornii. Obecnie mieszka na terenie stanu Waszyngton. Pierwsze opowiadanie "Destroyers" opublikowa艂 jeszcze jako szesnastolatek (w roku 1967), ale na serio pisaniem zaj膮艂 si臋 w latach siedemdziesi膮tych. Debiut powie艣ciowy to "Hegira" (1979). Jego najs艂ynniejsze powie艣ci, "Blood Music", "The Infinity Concerto" i "Serpent Mage" przygotowuj膮 do publikacji Wydawnictwa ALFA. Greg Bear jest laureatem jeszcze dw贸ch nagr贸d Nebula i jednej Hugo - wszystkie w roku 1984 - za mikropowie艣膰 "Hardfought" oraz d艂u偶sze opowiadanie "Blood Music", rozwini臋te p贸藕niej w powie艣膰 pod tym samym tytu艂em.

W.B.



Nagroda Nebula za 1989r. w kategorii "opowiadanie"

James Morrow

Opowie艣ci Biblijne dla Doros艂ych, Nr 17 - POTOP

(Bible Stories for Adults, No. 17: The Deluge)



Prze艂o偶y艂 Arkadiusz Nakoniecznik

Zanurz naczynie w Morzu Kaspijskim, unie艣 je do ust i napij si臋. Ta woda nie zawsze mia艂a smak soli. By膰 mo偶e gniew Jahwe oczy艣ci艂 ziemi臋, ale za to zniszczy艂 morza, zasalaj膮c je poga艅sk膮 krwi膮 i 艂zami grzesznych sierot.





Sheila i jej pokolenie wiedz膮, 偶e zbli偶a si臋 potop. Jahwe przemawia do nich poprzez ich grzechy. Z艂odziej rozcina sakw臋, szekle zaczynaj膮 d藕wi臋c0ze膰 przera藕liwie, nawo艂uj膮c do skruchy. Kap艂an kl臋ka przed pos膮偶kiem Dagona i rze藕ba otwiera marmurow膮 paszcz臋, by udzieli膰 ostrze偶e艅 pochodz膮cych nie od niego, lecz od Jahwe. Ladacznica d藕ga swoje wn臋trze kolczast膮 ga艂臋zi膮, wydrapuj膮c niechciane cia艂o i krwawi膮cy p艂贸d odzywa si臋 nagle boskim g艂osem. Jeste艣cie zepsut膮 ras膮, m贸wi Jahwe, brzydz臋 si臋 wami. Ze艣l臋 deszcze, kt贸re zma偶膮 was z powierzchni ziemi.

Jahwe zawsze dotrzymuje s艂owa. Zaczyna si臋 burza, potoki zamieniaj膮 si臋 w rzeki, rzeki w wodospady, a jeziora w kipi膮ce, rozw艣cieczone morza.

Tak, trudno by艂oby znale藕膰 kogo艣 bardziej plugawego od Sheili; w jej jab艂ku go艣ci艂o wiele robak贸w, a zw贸j z rejestrem jej grzech贸w by艂by tak d艂ugi jak Aras. Jest 偶ar艂oczna, niechlujna i sprzedaje swoje cia艂o. Mia艂a ju偶 jedena艣cie aborcji. Powinnam by艂a zrobi膰 i t臋 dwunast膮, u艣wiadamia sobie, kiedy zaczyna si臋 potop. Ale teraz jest ju偶 za p贸藕no; przesz艂a przez wszystkie b贸le, znacznie okropniejsze od jakiejkolwiek aborcji, a jej piersi pozosta艂y ju偶 na zawsze mi臋kkie i zdeformowane. Ani si臋 obejrza艂a, kiedy ch艂opiec mia艂 ju偶 siedem lat. By艂 silny, zdolny i 艂adny, lecz teraz te szybko biegaj膮ce stopy tkwi膮 w rozszczepionyrn pniu oliwnego drzewa, m膮dre d艂onie unosz膮 si臋 bezw艂adnie, a pi臋kna g艂owa le偶y pod wod膮.

Sheila s艂ysza艂a kiedy艣, 偶e matka powinna by膰 dla swego dziecka 艂odzi膮. w kt贸rej mo偶e ono przetrwa膰 wszystkie burze i sztormy, ale tym razem to Sam j膮 ratuje, nie ona jego. Utrzymuje jego cia艂o na powierzchni wody, maj膮c nadziej臋 osuszy膰 p艂uca z mokrej 艣mierci, kiedy niespodziewanie podp艂ywa do niej ma艂e cz贸艂no, zaledwie wydr膮偶ony pie艅, nic wi臋cej, a mi­mo to ulubiona zabawka ch艂opca. Cz臋sto przep艂ywa艂 w nim na drugi brzeg Arasu i chwyta艂 mieszkaj膮ce na brzegach 偶贸艂wie.

Sheila wspina si臋 do cz贸艂na, pozostawiaj膮c cia艂o Sama rekinom.





DZIENNIK POK艁ADOWY

10 czerwca 1057 po stworzeniu.

Zwierz臋ta jedz膮 zbyt du偶o. Je偶eli nic si臋 nie zmieni, to za osiem tygodni sko艅cz膮 nam si臋 zapasy.

Dla ro艣lino偶ernych: 4540 funt贸w owsa dziennie, 6780 funt贸w siana, 2460 funt贸w warzyw i 3250 funt贸w owoc贸w.

Dla mi臋so偶ernych: 17620 funt贸w mi臋sa jak贸w i karibu dziennie. Mo偶emy niebawem straci膰 ca艂y zapas, je偶eli nie znajdziemy jakiego艣 sposobu, 偶eby go zamrozi膰.





Gniew Jahwe sp艂ywa ci臋偶kimi, mokrymi zas艂onami, jakby ca艂y 艣wiat dosta艂 si臋 nagle pod ogromny wodospad. Sheila wios艂uje bez przekonania, nie maj膮c ani 偶adnego celu, ani powodu, 偶eby 偶y膰. Porywisty wiatr wzburza powierzchni臋 morza, b艂yskawice pokrywaj膮 niebo jaskraw膮 siatk膮 p臋kni臋膰. W wodzie robi sie g臋sto od rozk艂adaj膮cych si臋 grzesznik贸w; unosz膮 si臋 na plecach wpatruj膮c si臋 b艂agalnie w niebo 偶elatynowymi oczami, jakby prosili Boga o jeszcze jedn膮 szans臋.

艢wiat cuchnie. Sheila d艂awi sie odorem. Ciekawe, czy grzesznicy 艣mierdz膮 bardziej od sprawiedliwych? Kiedy ona umrze, czy smr贸d bij膮cy z jej cia艂a odstraszy nawet muchy i s臋py?

Sheila bardzo chce umrze膰, lecz jej cia艂o ma na ten temat inne zdanie; ka偶e jej unie艣膰 twarz i chwyta膰 w usta lej膮c膮 si臋 z nieba wod臋. G艂贸d stanowi znacznie trudniejszy problem, k膮saj膮c jej 偶o艂膮dek niczym skorpion. Cierpienie jest tak wielkie, 偶e Sheila postanawia ju偶 doda膰 kanibalizm do repertuaru swoich grzech贸w, kiedy na dnie cz贸艂na dostrzega dwa wystraszone, zdezorientowane 偶贸艂wie. Zjada jednego 偶ywcem, zaczynaj膮c od g艂owy, 偶uj膮c sk贸rzaste mi臋so i wysysaj膮c s艂onaw膮 krew.

Zza zas艂ony deszczu wy艂ania si臋 ogromny, mroczny kszta艂t: Sheila jest przekonana, 偶e to morski potw贸r, rozgniewany, m艣ciwy, o ostrych z臋bach... Wcielenie Jahwe, got贸w uwolni膰 艣wiat od jej ci臋偶aru. To dobrze. Unosi z trudem ci臋偶kie niczym m艂y艅ski kamie艅 wios艂o i za-nurza je w wodzie, p艂yn膮c w艣r贸d utopionych ksi膮偶膮t i wzd臋tych wod膮 koni ku ogromnemu uciele艣nieniu bosko艣ci.

B贸g jest tu偶 przed ni膮 i w chwil臋 potem uderza w jej 艂贸d藕, mia偶d偶膮c j膮 z 艂atwo艣ci膮, z jak膮 krokodyl rozbija uderzeniem ogona skorupki jajek. Sheila znika pod powierzchni膮 wody, ale jeszcze ma do艣膰 czasu, 偶eby wraz z ostatnim oddechem splun膮膰 w mroczn膮, pozbawion膮 wyrazu twarz Jahwe.





DZIENNIK POK艁ADOWY

20 czerwca 1057 po stworzeniu.

Jahwe nie wspomnia艂 nic o rozbitkach, a mimo to dzi艣 rano natrafili艣my na dwoje.

Z Testudo marginata nie by艂o 偶adnego problemu; mamy mas臋 偶贸艂wi, a 艣ci艣lej bior膮c wszystkie 255 gatunk贸w - Testudinae, Chelydridae, Platysternidae, Kinosternidae Cheloni­dae i jeszcze jakich tylko dusza zapragnie. Nieczyste stworzenia, niejadalne, bezu偶yteczne. Pozostawili艣my tego marginata w wodzie, gdzie wkr贸tce umrze.

Inna sprawa z Homo sapiens. Przera偶ona, nieprzytomna, przywar艂a kurczowo do resztek swego cz贸艂na niczym uczepiony drzewa leniwiec.

- Jahwe wyrazi艂 si臋 zupe艂nie jasno - powiedzia艂 Cham, opieraj膮c si臋 o reling "Raju II". - Wszyscy, kt贸rzy nie nale偶膮 do naszej rodziny, zas艂uguj膮 na 艣mier膰.

- Jest jedn膮 ze ska偶onego pokolenia - doda艂a jego 偶ona. - Ladacznic膮. Zostawcie j膮.

- Nie! - sprzeciwi艂 si臋 Jafet. - Musimy rzuci膰 jej lin臋, jak uczyni艂by ka偶dy cz艂owiek honoru.

Jego m艂oda 偶ona nie mia艂a na ten temat 偶adnego zdania.

Je偶eli chodzi o Sema i Temar, pojawienie si臋 tej ladacznicy sta艂o si臋 dla nich kolejn膮 okazj膮 do k艂贸tni.

- Jafet ma racj臋 - upiera艂 si臋 Sem. - Pozw贸l jej wej艣膰 mi臋dzy nas, Ojcze.

- Niech Jahwe zrobi z ni膮, co zechce - odpar艂a Temar. - Pozw贸l, 偶eby potop wype艂ni艂 swoje zadanie.

- A co ty my艣lisz ? - zapyta艂em moj膮 偶on臋. U艣miechn臋艂a si臋 i wskaza艂a na szalup臋.

Rozkaza艂em, 偶eby opuszczono 艂贸dk臋 na wod臋. Jafet i Sem powios艂owali w niej po wzburzonej wodzie, oderwali ladacznic臋 od resztek cz贸艂na i wci膮gn臋li j膮 przez burt臋. Z wieloma k艂opotami uda艂o nam si臋 wreszcie przenie艣膰 j膮 na pok艂ad "Raju II" i u艂o偶y膰 na przednim pok艂adzie. Przypomina艂a lubie偶nego morsa, t艂ustego i rozpasanego. Na grubym karku mia艂a naszyjnik ze szczurzych czaszek. Kiedy Jafet nacisn膮艂 jej pier艣, wyrzuci艂a ustami ogromn膮 ilo艣膰 wody i rozleg艂 si臋 kaszel, podobny nieco do ryku jaka.

- Kim jeste艣? - zapyta艂em.

Spojrza艂a na mnie ze zdumieniem, po czym zemdla艂a. Znie艣li艣my j膮 na d贸艂, do 艣wi艅, gdzie jest miejsce stworze艅 tak nieczystych jak ona. Moja 偶ona zdj臋艂a z niej przesi膮kni臋te wod膮 ubranie, a ja skrzywi艂em si臋 widz膮c pokryte strupami, obrzmia艂e cia艂o.

- Grzesznica czy nie, Jahwe uzna艂 za stosowne j膮 ocali膰 - powiedzia艂a moja 偶ona, oblekaj膮c j膮 w such膮 szat臋. - My stanowimy jedynie narz臋dzie jego przebaczenia.

- By膰 mo偶e - odpar艂em, uderzaj膮c s艂owami jak biczem.

Ostateczna decyzja zale偶y, rzecz jasna, tylko ode mnie, nie od moich syn贸w i ich 偶on. Czy pojawienie si臋 ladacznicy stanowi jaki艣 test? Czy prawdziwie pobo偶ny cz艂owiek m贸g艂by bez wahania skaza膰 na 艣mier膰 ten strz臋pek ludzkiego 艣miecia?

Jest obrzydliwa nawet wtedy, gdy 艣pi. Jej w艂osy s膮 jak hodowla wszy, a oddech jak zatruty wiatr.





Sheil臋 budzi pochrz膮kiwanie 艣wi艅. Otacza j膮 wielka czarna ciemno艣膰, wilgotna niczym zanurzony w bagnie kosz. Jej nozdrza p艂on膮, wype艂nione setk膮 najr贸偶niejszych zapach贸w. Wierzy, 偶e zosta艂a po艂kni臋ta przez Jahwe i teraz siedzi w jego 偶o艂膮dku.

Powoli jej oczy wype艂niaj膮 si臋 艣wiat艂em. Drewniane wrota skrzyni膮, uchylaj膮c si臋 na sporz膮dzonych ze sk贸ry zawiasach, i wchodzi m艂ody cz艂owiek, nios膮c buk艂ak z winem oraz ugotowany udziec barana.

- Czy jeste艣my we wn臋trzu Boga? - pyta Sheila, unosz膮c na 艂okciach sw贸j gruby tu艂贸w. Kto艣 da艂 jej suche ubranie. Wypowiedzenie kilku s艂贸w kosztuje j膮 tak drogo, 偶e opada z powrotem na przesi膮kni臋t膮 zapachem 艣wi艅 s艂om臋. - Czy to jest Jahwe?

- Jego ostatnie dzie艂o - odpowiada m艂ody m臋偶czyzna. - Moi rodzice, bracia, nasze 偶ony, ptaki, zwierz臋ta, a tak偶e ja, Jafet. Masz, jedz. - Podaje jej udziec. - Po siedem sztuk wszystkich czystych zwierz膮t, taki mieli艣my limit. Za miesi膮c nic z tego nie zostanie. Korzystaj, p贸ki mo偶esz.

- Chc臋 umrze膰. - Ale i tym razem buntownicze cia艂o ma na ten temat zupe艂nie inne zdanie; po偶era mi臋so i pije 艂apczywie wino.

- Gdyby艣 rzeczywi艣cie chcia艂a umrze膰, nie trzyma艂aby艣 si臋 tak kurczowo szcz膮tk贸w swego cz贸艂na - m贸wi Jafet. - Witamy na pok艂adzie.

- Na pok艂adzie? - pyta Sheila. Jafet jest bardzo przystojny. Widok jego k臋dzierzawej, czarnej brody budzi w niej u艣pione 偶膮dze. - Wi臋c jeste艣my na statku ?

Jafet kiwa g艂ow膮.

- "Raj II". Od dziobu do rufy dobre, 偶ywiczne drewno. To teraz ca艂y 艣wiat, poza tym nic nie ma. Jahwe najwyra藕niej chcia艂, 偶eby艣 tutaj trafi艂a.

- W膮tpi臋.

Sheila wie, 偶e jej wybawienie stanowi pomy艂k臋. Po prostu zosta艂a przeoczona. Nikt nie chcia艂, 偶eby si臋 tu znalaz艂a, a ju偶 na pewno nie B贸g.

- Ten statek zbudowa艂 m贸j ojciec - wyja艣nia jej m艂ody m臋偶czyzna. - Ma sze艣膰set lat.

- To ciekawe - m贸wi Sheila z grymasem niech臋ci na twarzy. Widzia艂a tego cz艂owieka: zdziwacza艂y, zasuszony patriarcha, potykaj膮cy si臋 co chwila o w艂asn膮 brod臋. Ostatnie pi臋膰set lat nie uczyni艂y dla艅 nic dobrego; wysuszy艂y tylko jego sk贸r臋 i pozbawi艂y robaka zdolno艣ci sztywnienia.

- Jeste艣 dziwk膮, prawda?

Statek ko艂ysze si臋, zatacza, i to samo dzieje si臋 z 偶o艂膮dkiem Sheili. Unosi buk艂ak do ust, nadymaj膮c winem pulchne policzki.

- Tak, a opr贸cz tego pijaczk膮, z艂odziejk膮, morderczyni膮 w艂asnych nie narodzonych dzieci... - szeroki u艣miech ods艂ania bezz臋bne cz臋艣ci dzi膮se艂 - ... a w dodatku jestem zboczona seksualnie.

Jafet raptownie nabiera w p艂uca powietrza i cofa si臋.

Nazajutrz najpewniej prze艣pi si臋 z ni膮, ale na razie Sheila jest wyczerpana i oszo­艂omiona winem. K艂adzie sko艂atan膮 g艂ow臋 na s艂omie i zasypia.





DZIENNIK POK艁ADOWY

25 czerwca 1057 po stworzeniu.

Urz膮dzili艣my wypraw臋 na lodowiec i wnie艣li艣my na pok艂ad trzydzie艣ci ton lodu. Mi臋so jeszcze przez jaki艣 czas nie zgnije, a nasze pantery, wilki i karnozaury b臋d膮 mia艂y co je艣膰.

Kiedy艣 by艂em 艣wiadkiem, jak ba艂wochwalcy rozprawiali si臋 z banit膮.

Przywi膮zali go za 艂okcie do jednego wo艂u, a za kolana do drugiego, po czym pognali jedno zwierz臋 na p贸艂noc, za艣 drugie na po艂udnie.

Po艂owa mej duszy jest przekonana o tym, 偶e powinni艣my przyj膮膰 t臋 kobiet臋. Czy偶 zabijaj膮c J膮 nie upodobnimy si臋 do tych, kt贸rych Jahwe skaza艂 na zag艂ad臋? Czy grzesz膮c w ten spos贸b nie skazimy nowej rasy, kt贸r膮 mamy zapocz膮tkowa膰? W l臋d藕wiach moich syn贸w spoczywa ca艂a przysz艂o艣膰 艣wiata. Jeste艣my tymi, kt贸rzy zachowaj膮 gatunek. Jahwe wybra艂 nas przez wzgl膮d na czysto艣膰 naszego nasienia, a nie nieomylno艣膰 naszych s膮d贸w. Nie do nas nale偶y pot臋pianie kogokolwiek.

Druga moja po艂owa 偶膮da, 偶eby wrzuci膰 t臋 kobiet臋 do wody. Jafet zapewnia mnie, 偶e to ladacznica, a pr贸cz tego pijaczka, z艂odziejka i morderczyni p艂od贸w. Powinna by艂a umrze膰 z ca艂膮 reszt膮. Nie mo偶emy pozwoli膰, 偶eby z jej zdegenerowanego brzucha wysz艂o na 艣wiat jakiekolwiek potomstwo.





Sheil臋 ponownie budz膮 pochrz膮kiwania 艣wi艅, ale tym razem jest wypocz臋ta, spokojna i ju偶 nie chce umiera膰.

Po po艂udniu do zagrody przychodzi inny m艂ody m臋偶czyzna, chyba jeszcze przystojniejszy od Jafeta. M贸wi, 偶e nazywa si臋 Sem i niesie szklank臋 herbaty, w kt贸rej p艂ywaj膮 trzy przezroczyste kamyki.

- To l贸d - wyja艣nia. - Skrzepni臋ta woda.

Sheila pije. Zimna herbata w cudowny spos贸b obmywa jej j臋zyk i przep艂ukuje gard艂o. L贸d to wspania艂a rzecz, my艣li. Ci ludzie wiedz膮, jak nale偶y 偶y膰.

- Gdzie tu si臋 mo偶na wysika膰? - pyta, a Sem prowadzi j膮 do ma艂ego pomieszczenia o 艣cianach z trzciny. Kiedy Sheila ko艅czy, Sem zabiera j膮 na wycieczk臋, prowadz膮c w g贸r臋 i w d贸艂 po 艂膮cz膮cych wewn臋trzne pok艂ady drabinach. "Raj II" przecieka jak dziurawy namiot, wsz臋dzie s艂ycha膰 monotonne, niepokoj膮ce pluskanie.

Ca艂e to miejsce mo偶na por贸wna膰 do ogromnego zoo. Wsz臋dzie pe艂no ssak贸w, gad贸w, ptak贸w, wszystkich po dwie sztuki. Sheila ogl膮da czarne, male艅kie stworzenia o zbyt wielu nogach i ogromne, cylindryczne o zbyt niewielu. Pochrz膮kiwania, ryki, wycia, j臋ki i skowyty wstrz膮saj膮 mokrymi deskami poszycia.

Sheili podoba si臋 Sem, ale nie jego p艂ywaj膮ca mena偶eria ani szalone przedsi臋wzi臋cie. Powoli ogarnia j膮 w艣ciek艂o艣膰. S膮 tu kobry, osy o gotowych do ataku 偶膮d艂ach, m艂ode tyrano­zaury i allozaury, 艂akomie zerkaj膮ce ku zgromadzonym na s膮siednim pok艂adzie gazelom; wreszcie tarantule, szczury, kraby, 艂asice, 偶贸艂wie, dziki, bakterie i wirusy. Jahwe oszcz臋dzi艂 je wszystkie.

Moi przyjaciele nie byli gorsi od tarantul, my艣li Sheila. Moi s膮siedzi byli r贸wnie wa偶ni, jak 艂asice. Moje dziecko znaczy艂o wi臋cej ni偶 bakteria.





DZIENNIK POK艁ADOWY

14 lipca 1057 po stworzeniu.

Deszcz usta艂. Dryfujemy na o艣lep. Moja 偶ona cierpi na chorob臋 mors­k膮. Pomimo lodu zapasy szybko si臋 kurcz膮. Nie mo偶emy ju偶 wy偶ywi膰 siebie, nie m贸wi膮c o milionie gatunk贸w.

Wieczorem rozmawiali艣my na temat naszej pasa偶erki. Zgodnie z przewidywaniami Jafet i Sam optowali za uniewinnieniem, podczas gdy Cham upar艂 si臋, 偶e ladacznica musi umrze膰.

- Z艂o konieczne? - spyta艂em go.

- To wcale nie jest z艂o - odpar艂. - W艣ciek艂ego psa zabija si臋 po to, 偶eby nie zarazi艂 innych. Ta kobieta nosi w swoim ciele przysz艂ych z艂odziei, zbocze艅c贸w i ba艂wochwalc贸w. Nie mo偶emy dopu艣ci膰 do tego, by skazi艂a nowy porz膮dek. Musimy opanowa膰 chorob臋, dop贸ki jeszcze istnieje szansa, 偶eby to uczyni膰.

- Nie mamy prawa - zaprotestowa艂 Jafet.

- Je偶eli B贸g mo偶e wyda膰 surowy wyrok na miliony grzesznik贸w, to mnie z pewno艣ci膮 wolno to uczyni膰 wobec jednego z nich - odrzek艂 Cham.

- Ty nie jeste艣 Bogiem.

Podobnie jak ja, ale ja jestem kapitanem statku i przyw贸dc膮 naszego ma艂ego plemienia.

- Wiem, 偶e m贸wisz prawd臋 - zwr贸ci艂em si臋 do Chama. - Maj膮c do wyboru ostateczne dobro i chwilow膮 lito艣膰 musimy wybra膰 to pierwsze. Cham zgodzi艂 si臋 wykona膰 egzekucj臋. Wkr贸tce pozb臋dzie si臋 ladacznicy, u偶ywaj膮c tego samego obsydianowego no偶a, kt贸rym, gdy wreszcie ujrzymy l膮d, rozprujemy brzuchy jagni膮t, sk艂adaj膮c ofiar臋 dzi臋kczynn膮 z ich krwi.





Sheil臋 zap臋dzono do pracy. Wraz z Chamem opiekuje si臋 gadami. Pyehoninae jedz膮 tylko wtedy, kiedy same zabij膮 ofiar臋, wi臋c Sheila sp臋dza ca艂e popo艂udnia rywalizuj膮c z pok艂adowymi kotami i 艂api膮c szczury, kt贸re potem wrzuca do zagr贸d pyton贸w.

Cham jest najprzystojniejszy spo艣r贸d trzech braci, ale Sheila nie lubi go. Wyczuwa w nim co艣 pod艂ego i 艣liskiego. Chyba s艂usznie przydzielono mu opiek臋 nad 偶mijami i w臋偶ami.

- Co my艣lisz o Jahwe ? - pyta go.

Zamiast odpowiedzie膰, Cham zerka na ni膮 z ukosa.

- Kiedy ojciec zachowuje si臋 niew艂a艣ciwie - nie rezygnuje Sheila - dziecko reaguje najcz臋艣ciej w ten spos贸b, 偶e stara si臋 nie dostrzega膰 tej niew艂a艣ciwo艣ci, zdwajaj膮c za to wysi艂ki, 偶eby by膰 kochanym.

Cham nadal milczy, mierz膮c j膮 dziwnym spojrzeniem. Sheila jednak jest uparta.

- Gdy zabija艂am dzieci, kt贸rych nie chcia艂am urodzi膰, pope艂nia艂am morderstwo. Kiedy to samo czyni Jahwe, nazywa to eugenik膮. Czy podoba ci si臋 nasz wszech艣wiat, Chamie?

Nic nie odpowiada, tylko wrzuca szczura do klatki z pytonami.





DZIENNIK POK艁ADOWY

17 lipca, 1057 po stworzeniu.

Osiedli艣my na mieli藕nie. Sem nada艂 miejscu naszego uwi臋zienia nazw臋 Arrarat. Rano wypu艣cili艣my Corvus corax, ale nie wr贸ci艂. W膮tpi臋, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczymy. Zosta艂y nam jeszcze dwa kruki, ale nie mog臋 si臋 zgodzi膰 na rozbicie pary. Nast臋pnym razem spr贸bujemy z jednym z Columbidae.

Za godzin臋 ladacznica umrze. Cham otworzy j膮, rozlewaj膮c jej krew i plugawe wn臋trzno艣ci, a potem wsp贸lnie wrzucimy jej zw艂oki do wody. Dlaczego Jahwe nic nie m贸wi艂 o rozbitkach?





Cham bezszelestnie w艣lizguje si臋 do 艣wi艅skiej zagrody, przykl臋ka nad Sheil膮 niczym nocna zmora i przyk艂ada ostrze do jej gard艂a.

Sheila jest przygotowana. Jafet o wszystkim jej powiedzia艂. Raptowny ruch i wszech艣wiat Chama przewraca si臋 do g贸ry nogami. On sam nagle znajduje si臋 na dole, Sheila na g贸rze, on bezbronny, ona z jego no偶em w d艂oni.. Jej t艂uste cia艂o wgniata go w s艂om臋. Pozlepiane w str膮ki w艂osy 艂askocz膮 go w policzki.

Teraz nale偶y dokona膰 gwa艂tu. Sheila jest w tym specjalistk膮, wielu bowiem spo艣r贸d jej najlepszych klient贸w nie chcia艂o s艂ysze膰 o niczym innym. Zr臋cznym ruchem rozcina od g贸ry do do艂u ubranie Chama, wy艂uskuj膮c go niczym pomara艅cz臋.

- Stawaj! - m贸wi, macaj膮c jego j膮dra i robaka. - Stawaj, albo umrzesz.

Cham dr偶y i poci si臋. Przera偶enie wykrzywia mu usta, lecz nim zd膮偶y krzykn膮膰, Sheila przesuwa no偶em po jego gardle niczym smyczkiem po strunach, rozcinaj膮c p艂ytko sk贸r臋 i upuszczaj膮c kilka kropel krwi.

Jest profesjonalistk膮. Potrafi podnieci膰 eunuch贸w, homoseksualist贸w, skaza艅c贸w tu偶 przed egzekucj膮. Unosi szat臋 i opuszcza si臋 powoli na erekcj臋 Chama, rozkoszuj膮c si臋 jego pozbawion膮 cho膰by odrobiny przyjemno艣ci nami臋tno艣ci膮 oraz delektuj膮c si臋 twardo艣ci膮 w swoim ciele. Wystarczy kilka minut fachowego unoszenia si臋 i opadania by robak Chama wybuch艂, nape艂niaj膮c j膮 jego doskona艂ym, czystym nasieniem.

- Przy艣lij do mnie swoich braci - m贸wi Sheila.

- Po co? - pyta Cham, dotykaj膮c p艂ytkiej rany na gardle.

- Oni tak偶e maj膮 swoj膮 rol臋 do spe艂nienia.





DZIENNIK POK艁ADOWY

24 lipca 1057 po stworzeniu.

Znikn臋艂a nasza szalupa. Mo偶liwe, 偶e odci臋艂a j膮 ladacznica, nim zosta艂a zlikwidowana. Niewa偶ne. Dzi艣 rano wys艂a艂em go艂臋bic臋, kt贸ra wr贸ci艂a niebawem z ga艂膮zk膮 w dziobie. Ju偶 wkr贸tce nasze sanda艂y dotkn膮 suchego l膮du.

Moi synowie postanowili oszcz臋dzi膰 mi widoku cia艂a ladacznicy. To dobrze. W ci膮gu sze艣ciuset lat mego 偶ycia widzia艂em dosy膰 martwych grzesznik贸w.

Dzi艣 wieczorem b臋dziemy 艣piewa膰, ta艅czy膰 i zanosi膰 podzi臋kowania do Jahwe, a tak偶e z艂o偶ymy w ofierze najlepsze jagni臋.





艢wiat powoli goi rany. 艁agodny, ch艂odny wiatr rozwiewa w艂osy Sheili, a s艂o艅ce g艂aszcze jej twarz. Daleko przed ni膮 bia艂e, sk艂臋bione chmury 偶egluj膮 po czystym niebie.

W oddali ukazuje si臋 jaki艣 punkcik. Sheila natychmiast kieruje si臋 wprost na ten punkt, przemierzaj膮c bezkresny ocean. Znak pokaza艂 si臋 w sam膮 por臋, gdy偶 zapasy zabrane z "Raju II" starcz膮 jeszcze co najwy偶ej na tydzie艅, tym bardziej, 偶e apetyt dopisuje jej jak nigdy.

Mija pi膮ty tydzie艅 w szalupie, ona za艣 wci膮偶 jeszcze nie mia艂a okresu. A Cham to tylko pocz膮tek, my艣li, u艣miechaj膮c si臋 przebiegle do glinianego garnka. Jak na razie l贸d nawet nie zacz膮艂 si臋 topi膰. Nasienie Sema i Jafeta, wyci艣ni臋te z nich pieszczotami i gro藕b膮 艣mierci, jest bezpiecznie zamro偶one. Uda艂o jej si臋 nagromadzi膰 go tyle, 偶e b臋dzie mog艂a zape艂ni膰 ca艂y 艣wiat dzie膰mi. Je偶eli wszystko potoczy si臋 zgodnie z jej planem, to ju偶 wkr贸tce Jahwe b臋dzie musia艂 zes艂a膰 nast臋pny potop.

Punkcik ro艣nie, by po pewnym czasie zamieni膰 si臋 w ptaka. Corvus Corax, tak pewnie nazwa艂by go stary cz艂owiek.

Sheila zdaje sobie spraw臋, 偶e jej plany s膮 艣mia艂e, a nawet zuchwa艂e; ale czy to ozna­cza, 偶e niemo偶liwe do zrealizowania? Ma zamiar da膰 pocz膮tek dumnemu, zuchwa艂emu ludowi, kt贸ry b臋dzie d膮偶y艂 do rozwi膮zania tajemnic lodu i s艂o艅ca; niepokornemu jak ona. B臋d膮 偶eglowa膰 po zalanym wod膮 艣wiecie tak d艂ugo, a偶 natrafi膮 na doskona艂y kontynent, poro艣ni臋ty jedwabist膮 traw膮 oraz sk膮pany w wiecznym 艣wietle, i nazw膮 go tak, jak ka偶dy powinien nazwa膰 sw贸j dom : Formoza, czyli Pi臋kny.

Kruk zni偶a lot i l膮duje na garnku z nasieniem, a Sheila czuje przyp艂yw niepo­hamo­wa­nej rado艣ci, kiedy wyci膮ga d艂o艅 i wyjmuje z jego ostrego, l艣ni膮cego dzioba zielon膮 ga艂膮zk臋.







James Morrow to autor do艣膰 m艂ody (po trzydziestce) kt贸ry swoje opowiadania drukuje g艂贸wnie na 艂amach "Isaac Asimov's Science Fiction Magazine". "Potop" pochodzi jednak z wydanej w 1988 roku antologii "Full Spectrum ". Morrow debiutowa艂 powie艣ci膮 "The Wine of Violence'; dwie kolejne to "The Continent of Lies" i "This Is the Way the World End". Ten ostatni utw贸r otrzyma艂 w roku 1987 nominacj臋 do nagrody Nebula. Na rok 1990 zapowiedziana jest kolejna powie艣膰 Morrowa "Only pegotten daugter"; r贸wnie 艣wi臋tokradcza jak drukowane dzi艣 opowiadanie.

W.B.



Jacek Piekara



Ponury Milczek



- Jakie zbrodnie pope艂ni艂? - za艣piewa艂 Le艣ny Gnom.

- Mordowa艂, zdradza艂, umy艣lnie niszczy艂 statki, torturowa艂, szanta偶owa艂, rabowa艂, sprzedawa艂 dzieci w niewol臋, on...

- Nie obchodz膮 mnie wasze spory religijne - przerwa艂 Le艣ny Gnom.

Jack Vance 鈥Ksi臋偶ycowa 膰ma



O'Reilly z niecierpliwo艣ci膮 czeka艂 na samolot. Panowa艂 wyj膮tkowy upa艂, a w poz­bawionym klimatyzacji przeszklonym wn臋trzu hali przylot贸w atmosfera by艂a i艣cie szklarnio­wa. Samolot mia艂 ju偶 blisko dwugodzinne op贸藕nienie, wi臋c O'Reilly opr贸偶nia艂 chyba dziewi膮ty czy dziesi膮ty kubek soku. Nap贸j pomaga艂 tylko na chwil臋, uwalniaj膮c j臋zyk i usta od spiekoty, ale potem powodowa艂 tylko coraz wi臋ksze pocenie. Koszula przylega艂a do plec贸w tak szczelnie, 偶e zaprzesta艂 jej ci膮g艂ego odlepiania. Stara艂 si臋 jednak sta膰 nieruchomo i cierpie膰 w spokoju, wiedz膮c, 偶e ka偶dy nieopanowany ruch mo偶e go narazi膰 na lekcewa偶enie obs艂ugi lotniska, kt贸ra upa艂 znosi艂a z mo偶liw膮 jedynie na Taurydzie ca艂kowit膮 oboj臋tno艣ci膮. O'Reilly zazdro艣ci艂 im lekkich i przewiewnych stroj贸w s艂u偶bowych; sam musia艂 niestety za艂o偶y膰 na zwyk艂e ubranie szeroki, ciep艂y p艂aszcz powitalny, kt贸rego zdj臋cie teraz by艂o ju偶 absolutnie niemo偶liwe. Grza艂 si臋 wi臋c pokornie w dusznej sali, z nienawi艣ci膮 my艣l膮c o procedurach celnych i medycznych, kt贸re zapewne spowodowa艂y op贸藕nienie samolotu. Zastanawia艂 si臋 te偶, kim ma by膰 ta szyszka, kt贸rej przybycie zapowiada艂a specjalna depesza z Centrum Federacji. Centrum zwykle nie zawraca艂o sobie g艂owy byle kim, a i nie fatygo­wa­艂oby w ma艂o wa偶nym celu O'Reillego - g艂贸wnego agenta handlowego na Taurydzie, kt贸ry mia艂 do艣膰 w艂asnych obowi膮zk贸w i k艂opot贸w, aby jeszcze bra膰 sobie na g艂ow臋 nast臋pny. Depesza by艂a kr贸tka oraz lakoniczna, jak to zwykle wiadomo艣ci s艂ynnego ze sk膮pstwa Centrum. Oznajmia艂a niedwuznacznie, 偶e "O'Reilly czeka膰, dwunasta, lotnisko Ganen,...or Jansen". Najbardziej zagadkowy by艂 贸w wyraz "...or", kt贸ry m贸g艂 oznacza膰, 偶e na Tauryd臋 przyb臋dzie senator Jansen, komandor Jansen, wizytator Jansen, albo B贸g wie co jeszcze, ko艅cz膮ce si臋 na "or". O'Reilly przypuszcza艂 jednak, 偶e go艣ciem mo偶e by膰 po prostu nowy ambasador, kt贸ry mia艂 zaj膮膰 miejsce biednego Henricksa. Centrum zwykle nie zwleka艂o z obsadzaniem wakuj膮cych stanowisk. Ale znowu Tauryda nie by艂a miejscem, do kt贸rego dyplomaci dobijaliby si臋 drzwiami i oknami. O'Reilly mia艂 tylko nadziej臋, 偶e przy艣l膮 kogo艣 cho膰 troch臋 znaj膮cego miejscowe obyczaje, a nie jakiego艣 bubka prosto ze szko艂y dyplomatycznej. Czu艂, 偶e wtedy jego obowi膮zki agenta handlowego musia艂yby odej艣膰 na dalszy plan i ust膮pi膰 miejsca obowi膮zkom nauczyciela. Spojrza艂 na zegar i zobaczy艂, 偶e dochodzi wp贸艂 do trzeciej. Obieca艂 sobie, 偶e poczeka jeszcze tylko p贸艂 godziny, ale w tej samej chwili kobiecy g艂os oznajmi艂 z g艂o艣nik贸w:

- Lot trzysta dwadzie艣cia dwa. Samolot z kosmodromu Nagadir wyl膮duje za trzy minuty.

Prawie w tej samej chwili do O'Reillego podszed艂 barczysty m臋偶czyzna w stroju stra偶nika, z karabinem przewieszonym przez plecy. W momencie kiedy stan膮艂 przed agentem, b艂yskawicznym ruchem zmieni艂 mask臋 Oboj臋tnego Przechodnia na Przyjaznego Nieznajomego.

- Prosz臋 za mn膮 - powiedzia艂.

O'Reilly doceni艂 w pe艂ni ten. gest, kt贸ry z pewno艣ci膮 by艂 form膮 przeprosin za tak d艂ugi czas oczekiwania. Sam wi臋c te偶 szybko zmieni艂 maski zak艂adaj膮c na twarz Przyjaznego Nieznajomego. By艂a to czysta kurtuazja, gdy偶 w stosunku jego do stra偶nika i stra偶nika do niego, stosunku ca艂kowicie wynikaj膮cym z powinno艣ci s艂u偶bowych, zmiana ta nie by艂a konieczna. 艢wiadczy艂a jednak o docenieniu przez O'Reillego przyjaznego zachowania funkcjonariusza lotniska. O'Reilly wiedzia艂, 偶e czasami na tych zdawa艂oby si臋 pozbawionych znaczenia gestach mo偶na by艂o zyska膰 bardzo wiele. Zreszt膮 na Taurydzie, tak naprawd臋, istnia艂o ma艂o spraw pozbawionych znaczenia.

Wyszli na rozpalon膮 p艂yt臋 lotniska. Ma艂y, zabieraj膮cy kilkunastu pasa偶er贸w samolot l膮dowa艂 w艂a艣nie na s膮siednim pasie. Kiedy podeszli do niego bli偶ej otworzy艂y si臋 drzwi, wysun臋艂y schody i z wn臋trza wyszed艂 wysoki, czarnow艂osy m臋偶czyzna w jasnym, p艂贸ciennym garniturze, z ma艂膮 walizeczk膮 w r臋ku. Zszed艂 na p艂yt臋 lotniska i stan膮艂 przed O'Reillym.

- Pan O'Reilly, je艣li si臋 nie myl臋? - spyta艂.

G艂os mia艂 mi艂y i matowy. M贸wi艂 po angielsku z lekkim, chyba skandynawskim akcentem.

- Jestem inspektor Jansen - przedstawi艂 si臋, wyci膮gaj膮c r臋k臋.

Agent po chwili wahania uj膮艂 jego d艂o艅 i z pewnym zak艂opotaniem natychmiast wypu艣ci艂. "Inspektor", pomy艣la艂. No tak, tego w艂a艣nie mo偶na by艂o si臋 spodziewa膰. Ale, Bo偶e, to przecie偶 gorsze, ni偶 nieudaczny ambasador. Inspektor to wr臋cz kl臋ska. W O'Reillym powoli dojrzewa艂a my艣l o z艂o偶eniu natychmiastowej rezygnacji. No, co tu si臋 b臋dzie dzia艂o! Jezu, lepiej nawet o tym nie my艣le膰. Po Jansenie od razu by艂o wida膰, 偶e Tauryd臋 zna, nie, nawet cholera nie z ksi膮偶ek. Jego znajomo艣膰 tej planety ogranicza si臋 chyba tylko do samej nazwy. Ale przecie偶 m贸g艂 mu kto艣 powiedzie膰, 偶eby za艂o偶y艂 na twarz mask臋. I nie chodzi tu wcale o obs艂ug臋 lotniska, bo oni s膮 przyzwyczajeni do cudzoziemc贸w, ale o to, 偶e wiadomo艣膰 si臋 rozniesie i Jansen b臋dzie z miejsca sta艂 na straconej pozycji. A pozycja spo艂eczna O'Reillego te偶 mo偶e na tym ucierpie膰.

- Chcia艂bym, aby pan przed wej艣ciem do hali za艂o偶y艂 mask臋 - poprosi艂 grzecznie agent.

Jansen wzruszy艂 ramionami.

- Czy to konieczne? - spyta艂.- Jest taki upa艂, nie wiem dlaczego nie zdejmie pan tego g贸wna z twarzy.

O'Reilly zmartwia艂. Dopiero po chwili dotar艂o do niego, 偶e te s艂owa wypowiedzia艂 cz艂owiek obcy, nie znaj膮cy zwyczaj贸w, zwyk艂y glina z Ziemi. Jezu, a pomy艣le膰, 偶e lewa r臋ka na sam d藕wi臋k tych s艂贸w skoczy艂a po mask臋 Szalonego Wojownika, a prawa d艂o艅 schowa艂a si臋 w fa艂dy p艂aszcza w poszukiwaniu r臋koje艣ci miecza. No, b臋dzie cyrk z tym Ziemianinem. Trzeba przyzna膰, 偶e ju偶 start mu si臋 uda艂. Gdyby na miejscu O'Reillego by艂 jakikolwiek Tauryda艅czyk, Jansen le偶a艂by na betonie z rozwalonym 艂bem - a sta艂oby si臋 to tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂by nawet pomy艣le膰, a co dopiero obroni膰 si臋.

- Niech pan pos艂ucha - rzek艂 ju偶 ostro.- Ma pan za艂o偶y膰 mask臋!

Lewa d艂o艅 instynktownie, sama, bez udzia艂u my艣li, ustawia si臋 prostopadle do cia艂a na wysoko艣ci brzucha. Gest ten oznacza艂 "rozkazuj臋!" i stosowa艂o si臋 go w stosunku do os贸b o bar­dzo niskiej pozycji spo艂ecznej. U偶yty w innym wypadku by艂 powodem do natych­mias­towego pojedynku. O'Reilly wiedzia艂, 偶e przyzwyczajony do beznami臋tnego i monotonnego tonu g艂osu m贸g艂 nie. odda膰 s艂owami wagi tego pole­cenia, ale Jansen us艂ucha艂.

- No, dobra - mrukn膮艂.- Da mi pan jedn膮 ze swoich?

Agent zastanowi艂 si臋. Najlepszy b臋dzie Ponury Milczek, cho膰 szczerze m贸wi膮c, jej noszenie w wi臋kszo艣ci przypadk贸w nie jest powodem do chwa艂y. No, ale za to nikt nie zaczepi Jansena, a to ju偶 wa偶ne. Zabicie Ponurego Milczka by艂o dyshonorem dla mordercy. Mask臋 t臋 bowiem zak艂ada艂 cz艂owiek, kt贸ry prze偶y艂 wielki szok psychiczny i w ten spos贸b prosi艂 o przebaczenie mu jego ewentualnych uchybie艅, kt贸re wynikaj膮 ze z艂ego stanu zdrowia. Faktem jednak jest, 偶e d艂ugotrwa艂e u偶ywanie maski by艂o nieco poni偶aj膮ce. No, ale lepsze to ni偶 nic.

Jansen za艂o偶y艂 pos艂usznie mask臋 i, nic ju偶 nie m贸wi膮c, skierowali si臋 w stron臋 drzwi do hali przylot贸w. Kiedy inspektor chcia艂 pierwszy przej艣膰 przez pr贸g, O'Reilly zd膮偶y艂 z艂apa膰 go za r臋k臋.

- Po mnie - powiedzia艂 i wszed艂 do 艣rodka, a zdziwiony, dotkni臋ty Jansen za nim. Samoch贸d czeka艂 na ulicy. Agent usiad艂 za kierownic膮, wpuszczaj膮c inspektora na miejsce obok siebie.

- 艁adnie witacie tu go艣ci - powiedzia艂 Jansen ze z艂o艣ci膮.

"No, i jak mu to wyt艂umaczy膰 w kilku s艂owach?" - pomy艣la艂 bezradnie O'Reilly. - "Bo偶e, dzisiaj wysy艂am rezygnacj臋."

- Po co pana przys艂ali? - spyta艂, decyduj膮c si臋 nie wyja艣nia膰 na razie niczego.

- Jak to po co? - zdziwi艂 si臋 inspektor: Kazano mi zbada膰 spraw臋 艣mierci naszego ambasadora. Szczerze m贸wi膮c, pana raport nie zachwyci艂 Centrum.

No i nic dziwnego. Jaki mo偶na napisa膰 raport z Taurydy, przeznaczony dla bezdusznych urz臋das贸w Centrum? Znaj膮c ich mentalno艣膰, gdyby napisa艂 prawd臋, przys艂aliby tu nie inspektora a kr膮偶ownik bojowy.

- Pan orientuje si臋 w sprawach Taurydy? - zapyta艂, w艂a艣ciwie niepotrzebnie, bo pewien by艂 przecz膮cej odpowiedzi.

- No c贸偶 - mrukn膮艂 Jansen z zak艂opotaniem. - Dosta艂em materia艂y, ale szczerze m贸wi膮c nie zd膮偶y艂em ich przeczyta膰. Ale znam tauryda艅ski. A poza tym, Centrum liczy, 偶e oka偶e mi pan wszechstronn膮 pomoc. - Po艂o偶y艂 nacisk na ostatnie zdanie.

O'Reilly j臋kn膮艂 w duchu. To, 偶e Jansen zna j臋zyk Taurydy, tylko komplikowa艂o sytuacj臋. Mo偶liwo艣膰 pope艂nienia przez niego b艂臋du zwi臋ksza艂a si臋 kilkakrotnie. Zreszt膮, c贸偶 to mog艂a by膰 za znajomo艣膰? Aby pozna膰 wszelkie jego niuanse i szczeg贸艂y znaczeniowe oraz zyska膰 mo偶liwo艣膰 wyra偶ania my艣li trzeba by艂o studiowa膰 ten j臋zyk co najmniej kilka lat, a potem d艂ugie lata zapoznawa膰 si臋 z nim na miejscu, gdy偶 tylko obcowanie na 偶ywo z t膮 ci膮gle zmieniaj膮c膮 si臋 mow膮 mog艂o przynie艣膰 jakie艣 korzy艣ci. Je偶eli Jansen zna艂 tylko j臋zyk literacki (a nic nie wskazywa艂o na to, aby by艂o inaczej), to mo偶liwo艣膰 pope艂nienia przez niego znacz膮cego b艂臋du na samym pocz膮tku r贸wna艂a si臋 stu procentom.

A na Taurydzie za b艂臋dy si臋 p艂aci艂o. Czasem nawet najwy偶sz膮 cen臋. Biedny Henricks.

Jechali przez wyludnione miasto. Mi臋dzy godzin膮 dwunast膮 a czwart膮 rzadko kto spaceruje po rozpalonych ulicach. Przez te cztery godziny Tauryda艅czycy odpoczywaj膮 na ty艂ach swoich bia艂ych, schludnych domk贸w, gdzie zwykle mieszcz膮 si臋 ma艂e ogrody i baseny. W cieniu ogrodowych drzew oddaj膮 si臋 zaj臋ciu; kt贸re opr贸cz poezji, muzyki i walki lubi膮 najbardziej: b艂ogiemu leniuchowaniu. Potem ulice si臋 o偶ywiaj膮. Gdy s艂o艅ce zacznie chyli膰 si臋 ku zachodowi otworz膮 si臋 sklepy, lokale, przekupnie wystawi膮 swoje kramy, rozpocznie si臋 czas towarzyskich wizyt. Ale to dopiero za godzin臋.

- Daleko jeszcze? - zapyta艂 Jansen, rozpinaj膮c guziki koszuli. - Skona膰 mo偶na w tym gor膮cu.

- Zaraz b臋dziemy na miejscu - odpowiedzia艂 O'Reilly.

- Chc臋 us艂ysze膰 od pana prawdziw膮 wersj臋 wydarze艅 - oznajmi艂 inspektor. - Bez tych wszystkich dwuznacznych bzdur z raportu.

Agent zacisn膮艂 mocniej d艂onie na kierownicy. Ten idiota zniewa偶y艂 go po raz trzeci i, s艂odki Bo偶e, nie mia艂 o tym zielonego poj臋cia.

- Oczywi艣cie - odpar艂. - Ale nie s膮dz臋 aby 艂atwo by艂o panu zrozumie膰 to, co tu zasz艂o.

- Dobra. Zacznijmy od pocz膮tku. Kto go zabi艂? -tyfrathon Kanderu Gardemuus.

- Co to znaczy?

- Tyfrathon to tytu艂 - odpar艂 O'Reilly - Kander, to prowincja sk膮d pochodzi jego r贸d, a Gardemuus to imi臋.

- W porz膮dku. Co takiego zrobi艂 Henricks, 偶e zosta艂 zmordowany?

O'Reilly zatrzyma艂 w贸z przed jednym z bia艂ych domk贸w i wysiad艂. Jansen wyszed艂 za nim. Drzwi otworzy艂 im niewolnik O'Reillego.

- K膮piel przygotowana, panie - oznajmi艂, pochylaj膮c g艂臋boko g艂ow臋 na znak szacunku.

Inspektor si臋gn膮艂 d艂oni膮 by zdj膮膰 mask臋, ale agent zauwa偶y艂 to w por臋 i powstrzyma艂 jego r臋k臋 w p贸艂 ruchu.

- Jak zostaniemy sami - rzek艂. - Przy niewolnikach nie wolno panu zdejmowa膰 maski.

- Co艣 takiego? - zdumia艂 si臋 Jansen. - Pan ma niewolnik贸w? Widz臋, 偶e dojdzie mi par臋 smaczk贸w do raportu.

O'Reilly westchn膮艂 ci臋偶ko w duchu. Jak wyt艂umaczy膰 Jansenowi, 偶e cz艂owiek o jego pozycji spo艂ecznej musi mie膰 co najmniej kilku niewolnik贸w? Ju偶 i tak patrzono na niego ze zdziwieniem, 偶e zawsze sam prowadzi w贸z, ale on nie mia艂 zaufania do szoferskich umiej臋tno艣ci Tauryda艅czyk贸w.

Weszli do obszernego bia艂ego pokoju. Pod艂oga wy艣cielona by艂a grubym futrzakiem o d艂ugim w艂osiu, w k膮cie sta艂o 艂o偶e zrobione z kilku olbrzymich poduch nakrytych dywanem, a obok niego le偶a艂y cztery wygodne pufy z br膮zowej sk贸ry i przeszklona szafka-ch艂odnia z na­pojami. Jansen z westchnieniem ulgi opad艂 na pierwszy z brzegu puf.

- Wsta膰 - rozkaza艂 po tauryda艅sku O'Rei艂ly, b艂yskawicznie zmieniaj膮c mask臋 Przy­jaznego Nieznajomego na mask臋 Ura偶onego Dobroczy艅cy. Lew膮 r臋k膮 wykona艂 ruch jakby otwiera艂 wachlarz - gest rozczarowania.

- Popro艣 o przebaczenie - powiedzia艂 szybko po angielsku do wstaj膮cego powoli Jansena.

- Prze-przepraszam - zaj膮kn膮艂 si臋 inspektor.

Tauryda艅skiego u偶ywa艂 poprawnie, aczkolwiek mia艂 ten niepokoj膮cy akcent Po艂udniowych Wysp, a przybysze stamt膮d nie byli specjalnie mile widziani w stolicy. O'Reilly zmieni艂 mask臋 Ura偶onego Dobroczy艅cy na Wybaczaj膮cego W艂adc臋, usiad艂 wygodnie na 艂贸偶ku, przetrzyma艂 chwil臋 w miejscu stoj膮cego Jansena, po czym da艂 mu znak, aby usiad艂. Potem gestem odprawi艂 niewolnika.

- Co ma znaczy膰 ta ca艂a szopka? - wybuchn膮艂 inspektor.

O'Reilly z ulg膮 zdj膮艂 z ramion p艂aszcz i w艂o偶y艂 go do szafy. Potem nala艂 sobie i Jansenowi po szklaneczce soku prosto z ch艂odni.

- Nie wolno panu siada膰 wcze艣niej ni偶 usi膮dzie gospodarz - wyja艣ni艂. - Mo偶e to by膰 uznane za celow膮 zniewag臋. W ten spos贸b daje mi pan pozna膰, 偶e jest pan lepszy ode mnie. Gospodarz nie mo偶e na to pozwoli膰, bo utraci honor.

- Cholera - zakl膮艂 Jansen. - Du偶o oni jeszcze maj膮 podobnych idiotyzm贸w?

- Sporo - odpar艂 z namys艂em O'Reilly. - Je偶eli chce pan czegokolwiek tu dokona膰 musi si臋 pan ich nauczy膰 i dostosowa膰 do nich. musz膮 sta膰 si臋 pana drug膮 natur膮.

- Nie zamierzam tu d艂ugo siedzie膰 - burkn膮艂 inspektor. - Wysma偶臋 raport i wio do domu. Dobra, ale niech mi pan powie, co znaczy艂o to zmienianie masek i tak dalej. Ca艂a ta szopa zrobiona po to, 偶eby niewolnik przypadkiem sobie nie pomy艣la艂, 偶e pana obrazi艂em.

Agent zdj膮艂 z twarzy mask臋 i otar艂 d艂oni膮 pot z twarzy. Jansen poszed艂 w jego 艣lady z nieukrywanym zadowoleniem.

- Ta maska - powiedzia艂, pokazuj膮c j膮 inspektorowi - to Wybaczaj膮cy W艂adca. Stosuje si臋 j膮 darowuj膮c komu艣 przewin臋. U偶ywana w stosunkach pomi臋dzy prze艂o偶onym a podw艂adnym b膮d藕 w stosunku do ludzi o ni偶szej pozycji spo艂ecznej. Za艂o偶ona w obecno艣ci kogo艣 o wysokim presti偶u mo偶e sta膰 si臋 powodem pojedynku.

- Barbarzy艅stwo - rzek艂 z przekonaniem Jansen. - A poprzednia?

- To by艂 Ura偶ony Dobroczy艅ca. Stosuje si臋 j膮 do os贸b, kt贸re zawiod艂y zaufanie i kt贸re odp艂aci艂y lekcewa偶eniem za wy艣wiadczon膮 przys艂ug臋. Ja zaszczyci艂em pana, maj膮cego na twarzy Ponurego Milczka, a wi臋c mask臋 cz艂owieka o nik艂ej pozycji, zaproszeniem do swego domu, a pan chcia艂 mnie obrazi膰. Je偶eli nie us艂ysza艂bym przeprosin m贸g艂bym wyrzuci膰 pana z domu, co pozbawi艂o by pana honoru, b膮d藕 wyzwa膰 na pojedynek. Ale zabicie Ponurego Milczka jest odbierane jako dyshonor, zrobi艂bym wi臋c to pierwsze.

- Pan by mnie na prawd臋 wyrzuci艂? - inspektor otworzy艂 szeroko oczy.

- Nie pozostawa艂oby mi nic innego - wyja艣ni艂 oboj臋tnie O'Reilly. - A wtedy jedynym sposobem by nie zosta膰 tu poturbowanym by艂by dla pana szybki wyjazd.

- Cholera - Jansen stukn膮艂 pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅. - Ale przecie偶 przyje偶d偶aj膮 tu cudzoziemcy. No, tury艣ci, naukowcy i tak dalej.

O'Reilly a偶 zamar艂 na moment, ale zaraz si臋 opanowa艂. Ca艂y czas zapomina艂, 偶e ma do czynienia z cudzoziemcem nie znaj膮cym symboliki gest贸w.

- To prawda - odpar艂 po chwili - Ale oni chodz膮 bez masek. Traktowani s膮 grzecznie, lecz ich pozycja jest r贸wna zeru. Obraza z ich ust nie jest obraz膮, a splamienie sobie r膮k ich krwi膮 by艂oby ha艅b膮. To miasto, jak 偶adne inne, panie Jansen. Cz艂owieka z ods艂oni臋t膮 twarz膮 nie spotka tu 偶adna krzywda, nawet gdyby uda艂 si臋 w najbardziej zakazane miejsce z walizk膮 pe艂n膮 pieni臋dzy.

- To wspania艂e wyj艣cie dla tajnej policji - zauwa偶y艂 bystro.

O'Reilly spojrza艂 na niego. "Nic nie rozumie", pomy艣la艂 bezradnie. No, ale to wymaga czasu. Tauryda jest rzeczywi艣cie skomplikowanym organizmem spo艂ecznym.

- Niestety nie - odpar艂. - Jaki偶 szanuj膮cy si臋 cz艂owiek przyj膮艂by raport od podw艂adnego wiedz膮c, 偶e pe艂ni艂 on s艂u偶b臋 bez maski? Potworna ha艅ba.

- No nie - roze艣mia艂 si臋 Jansen. - Da膰 tu kilku naszych, a w trymiga zrobiliby porz膮dek z przest臋pczo艣ci膮.

Tak. Z pewno艣ci膮. By艂 taki jeden co pr贸bowa艂 podobnie. Oficer policji Nykkanuus, szlachetnie urodzony, bardzo zdolny. Zbyt sprytny. A偶 dziwne, 偶e wychowany na Taurydzie m贸g艂 wpa艣膰 na podobny pomys艂. 殴le sko艅czy艂.

- Ale dobra - inspektor potar艂 brod臋 knykciami. - Niech pan m贸wi o Henricksie.

O'Reilly ca艂y czas zastanawia艂 si臋, czy wyjawi膰 prawd臋. W gruncie rzeczy wynik inspekcji Jansena by艂 mu ca艂kowicie oboj臋tny. Dawno ju偶 uniezale偶ni艂 si臋 od pensji p艂aconej mu przez Centrum i jak na taurydzkie warunki by艂 cz艂owiekiem w miar臋 maj臋tnym. Tak wi臋c ze strony Centrum nic mu nie grozi艂o, ale tauryda艅skie obyczaje nauczy艂y go dba艂o艣ci o w艂asny honor i dlatego udowodnienie k艂amstwa i wyrzucenie z posady (co by niew膮tpliwie nast膮pi艂o) by艂oby wielce nieprzyjemne i obni偶y艂oby rang臋 O'Reillego w jego w艂asnych oczach. Postanowi艂 wi臋c m贸wi膰 prawd臋, cho膰 wiedzia艂, 偶e nie b臋dzie to zadanie 艂atwe.

- Wracamy do pa艅skiego pytania - podj膮艂 agent. - Co zrobi艂 Henricks? Ot贸偶 Henricks pope艂ni艂 b艂膮d i 艣miertelnie obrazi艂 tyfrathona Gardemuusa.

- Czy mo偶e usiad艂 przed nim? - spyta艂 z艂o艣liwie Jansen.

- Henricks by艂 cz艂owiekiem o wysokiej pozycji spo艂ecznej - ci膮gn膮艂 O'Reilly nie zwracaj膮c uwagi na zaczepk臋. - Jego dom odwiedza艂 kwiat miejscowej arystokracji.

- W szczeg贸lnie za偶y艂ych stosunkach by艂 w艂a艣nie z Gardemuusem, od kt贸rego otrzyma艂 prawo odwiedzania w czasie odpoczynku...

- Co to znaczy? - przerwa艂 inspektor.

- Mi臋dzy dwunast膮 a czwart膮 - wyja艣ni艂 agent. - Zauwa偶y艂 pan, jak wyludnione by艂y ulice w czasie naszego przejazdu z lotniska? W艂a艣nie by艂 czas odpoczynku. Zezwolenie na odwiedziny w tym czasie jest najwy偶szym wyrazem zaufania. Na dobr膮 spraw臋 uznaniem za cz艂onka rodziny.

- No to fajnie. Ale dlaczego go zabi艂?

- Henricks zakocha艂 si臋 w c贸rce tyfrathona. Ma艂偶e艅stwo to by艂o mo偶liwe, chocia偶 pozycja Gardemuusa nieco by ucierpia艂a...

- Co? - krzykn膮艂 Jansen. - Chce pan powiedzie膰, 偶e pozycja jakiego艣 miejscowego szlachetki ucierpia艂aby, gdyby jego c贸rka wysz艂a za ambasadora Federacji? O'Reilly wiedzia艂, 偶e musi by膰 cierpliwy. Ale my艣l o rezygnacji sta艂a si臋 decyzj膮.

- Tyfrathon Gardemuus - odpar艂 - to arystokrata od stu dwunastu pokole艅. Od takiego te偶 czasu jego r贸d w艂ada Kanderem. Jest kilkudziesi臋ciu ludzi na ca艂ej planecie, kt贸rych jego c贸rka mog艂aby po艣lubi膰 nie nara偶aj膮c pozycji ojca. A Gardemuus marzy艂 o jej zwi膮zku z nast臋pc膮 tauryda艅skiego tronu, co uczyni艂oby go trzeci膮 osob膮 na planecie. Rozumie pan teraz?

- Rozumiem, ale przecie偶 go chyba nie zabi艂 tylko za to?

- Oczywi艣cie, 偶e nie - O'Reilly machinalnie rozwin膮艂 stulon膮 do tej pory pi臋艣膰 na wysoko艣ci piersi - (znak zdumienia). - O艣wiadczyny ambasadora Federacji i prawie 偶e cz艂onka rodziny nie godzi艂y w honor Gardemuusa.

- Wi臋c co?

Teraz przychodzi艂 czas aby przej艣膰 do najtrudniejszej cz臋艣ci opowiadania. Jak cz艂owiekowi pokroju Jansena wyt艂umaczy膰 z艂o偶ono艣膰 sprawy, uwarunkowan膮 wieloletnimi tradycjami i powoduj膮c膮, 偶e fakt, kt贸ry na Ziemi uznano by za morderstwo, tutaj by艂 tylko splotem nieszcz臋艣liwych okoliczno艣ci, a 艣mier膰 Henricksa nie sta艂a w kolizji z 偶adnymi przepisami prawa ani etyki? Nale偶a艂o zacz膮膰 od pocz膮tku.

- Zdo艂a艂 pan zapewne zauwa偶y膰 - powiedzia艂 po namy艣le - wyj膮tkow膮 rol臋 ma­sek w kontaktach mi臋dzyludzkich. Ka偶dy z nas nosi u pasa przynajmniej z dzie­si臋膰 r贸偶nych masek, kt贸re odzwierciedlaj膮 nasz stosunek do rozm贸wcy. Nie czas tutaj, abym t艂umaczy艂 panu ca艂膮 z艂o偶ono艣膰 tradycji i zwyczaju z tym zwi膮zanego. A nie s膮 to znowu sprawy 艂atwe do poj臋cia dla kogo艣, komu Tauryda jest zupe艂nie obca. Wracaj膮c jednak do sprawy. Henricks ubrany w najbardziej ceremonialny str贸j odwiedzi艂 pewnego dnia Gardemuusa. O przyja藕ni jak膮 tyfrathon dla niego 偶ywi艂 mo偶e 艣wiadczy膰 za艂o偶enie przez niego, gdy zobaczy艂 ambasadora, maski Drogiego Przyjaciela. Zwykle cz艂owiek o pozycji Gardemuusa ma tylko kilku, no, g贸ra kilkunastu ludzi, w obecno艣ci kt贸rych u偶ywa tej maski. Po pewnym czasie, kt贸ry up艂yn膮艂 im na zwyczajowej, ceremonialnej rozmowie, Henricks za艂o偶y艂 mask臋 Pokornego Ja艂mu偶nika i wy艂uszczy艂 swoj膮 pro艣b臋. Kiedy wspomina艂 ukochan膮 zmienia Pokornego Ja艂mu偶nika na P艂omiennego Kochanka. S艂owa o艣wiadczyn s膮 sformalizowane, ale u偶ycie tych dw贸ch masek zast臋puje wyznanie gor膮cej mi艂o艣ci po艂膮czone z kornym b艂aganiem. Na Taurydzie jest to najbardziej 偶arliwa forma o艣wiadczyn.

- Ale偶 oni sobie komplikuj膮 偶ycie - zauwa偶y艂 Jansen. - No i co dalej?

- Gardemuus nie chcia艂 przyj膮膰 tych o艣wiadczyn; ale nie mia艂 zamiaru te偶 na­ra­偶a膰 na szwank przyja藕ni z Henricksem, kt贸rego naprawd臋 lubi艂 i ceni艂. Dlatego te偶 przywdzia艂 mask臋 Dobrotliwego Ojca i odm贸wi艂. Wtedy Henricks powinien da膰 so­bie spok贸j. Zna艂 tutejsze obyczaje na tyle, 偶e wiedzia艂, i偶 nic ju偶 nie b臋dzie w sta­nie zmieni膰 decyzji Gardemuusa. On jednak ponowi艂 pro艣b臋. No c贸偶, mi艂o艣膰 za艣lepia - O'Reilly poci膮gn膮艂 d艂ugi 艂yk zimnego napoju. - I wtedy tyfrathon zmie­ni艂 mask臋 na Wybaczaj膮cego W艂adc臋. By艂o to wyra藕ne ostrze偶enie, 偶e dalsze na­le­ga­nia mog膮 spowodowa膰 zerwanie ich przyja藕ni. Dalej ju偶 mog艂o doj艣膰 tylko do tego, 偶e za艂o偶y艂by Oboj臋tnego Przechodnia daj膮c Henricksowi do zrozumienia, 偶e nie maj膮 o czy m贸wi膰. No c贸偶, to by艂aby ju偶 obelga i przyja藕艅 zosta艂aby zer­wa­na: Henricks doskonale o tym wiedzia艂, ale by艂 ju偶 bardzo zdenerwowany. Wydaje mi si臋, 偶e chcia艂 zako艅czy膰 t臋 niezwykle k艂opotliw膮 dla nich obu scen臋, a m贸g艂 to zro­bi膰 zak艂adaj膮c P艂omiennego Kochanka, co zreszt膮 uczyni艂, i zmieniaj膮c j膮 po­tem na Ponurego Milczka. By艂aby to jak najbardziej w艂a艣ciwa forma pro艣by o wy­ba­cze­nie niezr臋czno艣ci spowodowanej mi艂osnym za艣lepieniem i w stosunkach po­mi臋­dzy przyjaci贸艂mi nie pozostawi艂aby zadra偶nie艅. No, ale wtedy Henricks si臋 pomyli艂.

- I c贸偶 takiego zrobi艂?

- Wyci膮gn膮艂 mask臋 Barbarzy艅cy i j膮 w艂a艣nie za艂o偶y艂.

- I co? - spyta艂 bez specjalnego zainteresowania w g艂osie Jansen.

- I wtedy Gardemuus go zabi艂 - doko艅czy艂 O'Reilly.

Inspektor patrzy艂 na niego przez chwil臋 os艂upia艂ym wzrokiem.

- Jak, to? - wyj膮ka艂 w ko艅cu.

- Barbarzy艅ca oznacza rozkaz, wymuszenie, gro藕b臋. U偶ywa si臋 jej tylko w stosunku do ludzi bez honoru, najni偶szej s艂u偶by, b膮d藕 te偶 je偶eli chce si臋 kogo艣 艣miertelnie obrazi膰. W prze艂o偶eniu na s艂owa za艂o偶enie Barbarzy艅cy oznacza艂oby tyle co: "moje po偶膮danie jest tak wielkie, 偶e jak mi jej nie oddasz, to ci臋 zabij臋". Ale to nie w pe艂ni oddaje obel偶ywo艣膰 tej sceny. Gardemuus roztrzaska艂 mu g艂ow臋 rytualn膮 bu艂aw膮. Zrobi艂 to, s膮dz臋, tak szybko, i偶 nie zd膮偶y艂 si臋 nawet zastanowi膰 nad tym, 偶e post臋powanie Henricksa musia艂o by膰 wynikiem tragicznej pomy艂ki. Zagra艂a w nim krew stu dwudziestu arystokratycznych pokole艅. No i sta艂o si臋.

- Straszne, okropne, niesamowite - Jansen z trudem przyjmowa艂 do wiadomo艣ci s艂owa agenta. - Czy tu do cholery nie ma 偶adnych s膮d贸w na tej przekl臋tej planecie?

- S膮 - odpar艂 O'Reilly. - I Gardemuus by艂 s膮dzony zgodnie z prawem.

- No i? - zmarszczy艂 brwi Jansen.

"Bo偶e", pomy艣la艂 O'Reilly, "dlaczego obieca艂em sobie m贸wi膰 prawd臋 i tylko prawd臋? Przecie偶 to rozmowa jak ze 艣lepym o kolorach, A mo偶e i gorzej."

- S膮d, kt贸remu, nawiasem m贸wi膮c, przewodniczy艂 sam radca kr贸lestwa, wyrazi艂 swoje uznanie tyfrathonowi za tak 艣cis艂e wykonanie zalecanych przez zwyczaj obowi膮zk贸w.

- Jezu! - Jansen by艂 naprawd臋 wstrz膮艣ni臋ty. Ale z wolna w艣ciek艂o艣膰 zacz臋艂a bra膰 g贸r臋. Wsta艂 i chodz膮c wzd艂u偶 艣cian pokoju wali艂 pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅. O'Reilly o ma艂o nie podskoczy艂 z wra偶enia.

- Koniec z tym - warkn膮艂 wreszcie: Ja tu zrobi臋 porz膮dek, bo pan, panie O'Reilly - tu spojrza艂 ostro w stron臋 agenta - zbytnio ju偶 chyba nasi膮k艂 tymi barbarzy艅skimi zwyczajami. No nie, do czego to dosz艂o, ambasador Federacji zabity i nic! - m贸wi艂 dalej kr臋c膮c si臋 po pokoju. - To im nie ujdzie p艂azem. Dzi艣 jeszcze wysy艂am raport, a panu radz臋 - zn贸w ostre spojrzenie na O'Reillego - napisa膰 natychmiastow膮 rezygnacj臋. To chyba lepsze od wywalenia na zbity pysk!

- Mia艂em taki zamiar - odpar艂 sucho agent.

- Aha, jeszcze jedno. Chc臋 dzi艣 jeszcze m贸wi膰 z tym przewodnicz膮cym s膮du. S膮du - prychn膮艂 pogardliwie. - Parodia. Niech go pan tu wezwie.

"Wezwie", powt贸rzy艂 w my艣lach O'Reilly. Tak jakby radc臋 kr贸lestwa m贸g艂 ktokolwiek wzywa膰.

- To niemo偶liwe - odpar艂.

- Pan chyba nie zrozumia艂 jeszcze, 偶e reprezentuj臋 tu w艂adze Federacji. Jedno moje s艂owo, a wyl膮duje pan przed s膮dem. I to nie przed jak膮艣 miejscow膮 parodi膮, a dobrym, ziemskim trybuna艂em.

Przed s膮dem. Mi艂y Bo偶e. Czy ten dure艅 s膮dzi, 偶e tak 艂atwo by艂oby wywie藕膰 z tej planety Rogera O'Reillego, agenta handlowego, cz艂owieka o wysokiej pozycji spo艂ecznej i przyjaciela wielu osobisto艣ci? Jego nieobecno艣膰 wywo艂a艂aby na tyle du偶e zamieszanie finansowe, 偶e zbyt wielu Tauryda艅czyk贸w zaanga偶owanych w prowadzone przez niego interesy mia艂oby spore k艂opoty. A Tauryda艅czycy nie cierpieli k艂opot贸w.

- A co si臋 dzieje z tym cz艂owiekiem? - zapyta艂 nagle wstaj膮c Jansen.

- Z kim?

- Z tym ca艂ym Gardemuusem! - wrzasn膮艂 inspektor.

- Tyfrathon Gardemuus zrozumia艂, 偶e 艣mier膰 przyjaciela spowodowa艂 tragiczny b艂膮d - obja艣ni艂 spokojnie O'Reilly - i mimo korzystnego wyroku s膮du przywdzia艂 mask臋 Ponurego Milczka oraz uda艂 si臋 na wypraw臋 pokutn膮.

- Co to znaczy? - spyta艂 nieprzyja藕nie Jansen.

- To znaczy, 偶e dobrowolnie zrezygnowa艂 na czas pokuty ze swej spo艂ecznej pozycji, wyg贸d, dostatku i przyjemno艣ci. Wed艂ug wierze艅 Taurydy, kiedy sko艅czy si臋 czas tu艂aczki pokutnej, Gardemuus b臋dzie zn贸w przyjacielem Henricksa i w przysz艂ym 偶yciu b臋d膮 jak najukocha艅si bracia.

- Co za bzdury! Powiem panu, co czeka tego Gardemuusa. Dobry, uczciwy s膮d wojskowy na Ziemi. I je偶eli s臋dziowie b臋d膮 mieli cho膰 odrobin臋 zdrowego rozs膮dku, to sze艣膰 kul od plutonu egzekucyjnego.

- Niech pa艅 pos艂ucha - O'Reilly podj膮艂 ostatni膮 pr贸b臋 przekonania inspektora. - Panu kara jak膮 na艂o偶y艂 na siebie tyfrathon mo偶e wydawa膰 si臋 艣miesz­na, ale to z jego strony wielkie po艣wi臋cenie. Przecie偶 surowo艣膰 kary mo偶­na rozpatrywa膰 tylko w odniesieniu do spo艂ecznych i historycznych tradycji i zwy­czaj贸w danego narodu. Kiedy艣 na Ziemi Arabowie karali przest臋pc贸w obci臋ciem prawej d艂oni. W Europie taki cz艂owiek nie traci艂 nic, poza tym oczywi艣cie, 偶e stawa艂 si臋 kalek膮, ale w krajach arabskich dodatkowo by艂 automatycznie wykl臋ty ze spo­艂ecz­no艣ci. Nie m贸g艂 je艣膰 ani mieszka膰 razem z innymi, uwa偶ano go za pariasa i...

- Co mi pan wyje偶d偶a z takimi duperelami! - uni贸s艂 si臋 Jansen. - cho膰by pan rok gada艂, to ja wiem swoje.

- A jak pan zamierza zmusi膰 Gardemuusa, by opu艣ci艂 Tauryd臋? - spyta艂 O'Reilly.

- Jak? Powiem panu jak. Jutro wezw臋 najbli偶szy kr膮偶ownik i za艂atwi臋 t臋 spra­w臋 raz dwa. Mam pe艂nomocnictwo drugiego stopnia, panie O'Reilly, a chyba wie pan, co to oznacza?

O'Reilly wiedzia艂. Rzeczywi艣cie, ka偶dy statek bojowy przyb臋dzie na jego wezwanie. No, a to niestety oznacza艂oby wojn臋. Tauryda nie da bezkarnie porwa膰 jednego ze swych najczcigodniejszych obywateli. Wiedzia艂, co teraz nale偶y robi膰. Sprawy zasz艂y zbyt daleko. Trzeba b臋dzie jednak poprosi膰 radc臋 kr贸lestwa Natymuusa, aby raczy艂 przyby膰.

- Chcia艂 pan rozmawia膰 z przewodnicz膮cym s膮du? - spyta艂 O'Reilly. - Postaram si臋 wi臋c sk艂oni膰 go do przybycia.

- No, no - zauwa偶y艂 protekcjonalnie Jansen. - Nabiera pan rozs膮dku, co? Drugi stopie艅 to nie w kij dmucha艂, nie?

Agent wystuka艂 na klawiaturze telefonu zastrze偶ony numer Natymuusa. Na szcz臋艣cie telefon odebra艂 sam radca. Po ceremonialnych powitaniach O'Reilly powiedzia艂:

- Jak pan zapewne wie, ekscelencjo, goszcz臋 u siebie znamienitego wys艂annika Federacji Solarnej pana Jansena. Pan Jansen uni偶enie prosi, aby raczy艂 pan przyby膰, gdy偶 chce z艂o偶y膰 panu wyrazy najszczerszego szacunku i osobi艣cie podzi臋kowa膰 za sprawiedliwy wyrok w sprawie szlachetnego tyfrathona Gardemuusa. Poniewa偶 pan Jansen ju偶 jutro musi opu艣ci膰 wasz wspania艂y kraj, pragn膮艂by spotka膰 si臋 z panem, ekscelencjo, jeszcze dzisiaj.

Radca kr贸lestwa by艂 zadowolony. To, 偶e wys艂annik federacji Solarnej w czasie swego pobytu na Taurydzie b臋dzie widzia艂 si臋 tylko z nim znacznie podniesie jego presti偶. Dlatego te偶 zgodzi艂 si臋 ch臋tnie: obieca艂, 偶e b臋dzie nie p贸藕niej ni偶 za dwie godziny, je偶eli oczywi艣cie ekscelencja pan Jansen zechce czeka膰 tak d艂ugo. Poniewa偶 pan Jansen ustami agenta O'Reillego obieca艂 czeka膰 cho膰by do p贸艂nocy. Natymuus po偶egna艂 si臋 ceremonialnie i roz艂膮czy艂.

- Co za bzdur mu pan nagada艂? - spyta艂 inspektor.

- Inaczej by nie przyjecha艂 - odpar艂 kr贸tko O'Reilly. - A teraz najwy偶szy czas na k膮piel - zdecydowa艂 - Jestem pewien, 偶e 艂azienka dla pana jest od dawna gotowa.

Le偶a艂 w seledynowej, ciep艂ej wodzie pachn膮cej bukietem zi贸艂. Kiedy umy艂 si臋 ju偶 i sp艂uka艂 myd艂o pod prysznicem wyszed艂 z wanny, przypominaj膮cej kszta艂tem kon­ch臋 muszli, i poz­woli艂 si臋 osuszy膰 nagim niewolnicom. Z przyjemno艣ci膮 spo­gl膮­da艂 na ich smag艂e cia艂a o pe艂nych piersiach i smuk艂ych udach. Jansenowi na wszel­ki wypadek da艂 niewolnik贸w. Ba艂 si臋, 偶e inspektor zbyt dos艂ownie odebra艂by obec­no艣膰 nagich kobiet podczas swej k膮pieli, a ka偶da zaczepka z jego strony ob­ni­偶y艂aby presti偶 O'Reillego. Mia艂 nadziej臋, 偶e Jansen nie b臋dzie zaczepia艂 niewolnik贸w路.

Potem kobiety starannie go wymasowa艂y oraz natar艂y cia艂o olejkami. Wreszcie poczu艂, 偶e zm臋czenie ust膮pi艂o i jest jak 艣wie偶o narodzony. Przeszed艂 do garde­roby. Za艂o偶y艂 najbardziej ceremonialny str贸j, zielony kaftan szamerowany z艂otem i ciem­nogranatowy p艂aszcz lamowany 偶贸艂tym futrem molkara. Potem przypasa艂 miecz w z艂oconej pochwie. Przej­rza艂 si臋 z zadowoleniem w lustrze. No, teraz wy­gl膮­da艂 wystarczaj膮co godnie, by m贸c przyj膮膰 radc臋 kr贸lestwa. Za艂o偶y艂 mask臋 Go艣­cin­nego Gospodarza i poszed艂 do pokoju, gdzie siedzia艂 ju偶 od艣wie偶ony Jansen. K膮piel poprawi艂a mu humor.

- Niech pan zmieni mask臋 - poprosi艂 O'Reilly. - Ponury Milczek jest niezbyt odpowiedni na przyj臋cie takiej osobisto艣ci. Wydaje mi si臋, 偶e ta b臋dzie najlepsza. Wyci膮gn膮艂 w jego stron臋 Przyjaznego Nieznajomego, a Jansen za艂o偶y艂 t臋 mask臋 i od­da艂 mu niepotrzebnego ju偶 Ponurego Milczka. W milczeniu czekali na przybycie Natymuusa. O'Reilly pewien by艂 jak potoczy si臋 rozmowa z dostojnym radc膮 i ze stuprocentow膮 dok艂adno艣ci膮 m贸g艂 przewidzie膰 jej fina艂. W艂a艣ciwie mia艂 w膮tpliwo艣ci, czy post臋puje s艂usznie, ale wiedzia艂, 偶e wyjdzie to tylko wszystkim na dobre. No, mo偶e prawie wszystkim.

Tymczasem jednak zastanawia艂 si臋 leniwie nad tym, w jakiej masce i w jakim stroju przyb臋dzie Natymuus. Presti偶 O'Reillego by艂 na tyle du偶y, i偶 wymogom grzecz­no艣ci odpowiada艂by jedynie ceremonialny str贸j go艣cinny zak艂adany na wyj膮tkowe okazje, a maska, no c贸偶, 艂atwo si臋 domy艣li膰, 偶e radca za艂o偶y Przy­jaz­nego Nieznajomego. Ich stosunki s膮 zbyt lu藕ne, aby przyszed艂 w Dobrym Towa­rzy­szu. Agent m贸g艂 jednak i艣膰 o zak艂ad, 偶e radca wychodz膮c z jego domu b臋dzie mia艂 na twarzy Dobrego Towarzysza, a kto wie, czy nie Drogiego Przyjaciela. Ale to poka偶e czas. Ju偶 za jakie艣 dwie godziny wszystko powinno si臋 rozstrzygn膮膰: przysz艂o艣膰 O'Reillego, przysz艂o艣膰 Jansena i przysz艂o艣膰 Taurydy. Da B贸g, to ca艂a sprawa odb臋dzie si臋 jak nale偶y. Zgodnie z prawem, etyk膮 i dobrymi zwyczajami.

- Kiedy przyb臋dzie radca - powiedzia艂 agent - prosz臋 stara膰 si臋 m贸wi膰 jak najmniej i nie gestykulowa膰. Tutaj gesty maj膮 specyficzne znaczenia i wiele z nich mo偶e by膰 potraktowanych jako zniewaga. Niech pan o tym pami臋ta.

- Dobra, dobra - odpar艂 niegrzecznie inspektor. - Niech si臋 pan nie martwi. Postaram si臋 nie urazi膰 tego dostojnika. - Ostatnie s艂owo wym贸wi艂 z lekk膮 drwin膮 w g艂osie.

Nied艂ugo potem d藕wi臋czny g艂os gongu obwie艣ci艂 przybycie Natymuusa. Niewolnicy wprowadzili radc臋 do pokoju, po czym cicho wynie艣li si臋 zamykaj膮c drzwi. Go艣膰 by艂 wysokim, szczup艂ym cz艂owiekiem o pe艂nych energii ruchach. Pomimo siwych w艂os贸w i znamionuj膮cego leciwy路 wiek g艂osu, trzyma艂 si臋 prosto jak 艣wieca. Ubrany by艂 rzeczywi艣cie w str贸j, o jakim my艣la艂 O'Reilly, a i przypuszczenia agenta co do maski Przyjaznego Nieznajomego okaza艂y si臋 s艂uszne. O'Reilly wsta艂 z miejsca na powitanie go艣cia i nim usiad艂 ponownie, gestem poprosi艂 radc臋 aby spocz膮艂. By艂o to przyj臋cie nad wyraz kurtuazyjne i wr臋cz wyrafinowanie grzeczne. Natymuus musia艂 by膰 zadowolony. Jansen jednak postanowi艂 przej膮膰 inicjatyw臋 w swoje r臋ce. Zbli偶y艂 si臋 do radcy, i wyci膮gn膮艂 d艂o艅 na powitanie.

- Mi艂o mi pana pozna膰, ekscelencjo - powiedzia艂 po tauryda艅sku. - Jestem inspektor Tobias Jansen z Centrum Federacji.

O'Reilly z艂o艣liwie u艣miechn膮艂 si臋 pod mask膮, widz膮c zak艂opotanie radcy, kt贸ry w ko艅cu po pe艂nej napi臋cia chwili wahania u艣cisn膮艂 d艂o艅 Jansena. Gest ten, na Zie­mi nie b臋d膮cy niczym innym opr贸cz powitania, na Taurydzie mia艂 odmienne zna­czenie. Zobowi膮zywa艂 bowiem obu ludzi do niezmieniania masek na czas ca艂ej roz­mowy. W pertraktacjach i rozmowach oficjalnych by艂o to zupe艂nie tak, jakby je­den polityk prosi艂 drugiego "porozmawiajmy, ale obiecaj, 偶e b臋dziesz dla mnie mi­艂y". Nic wi臋c dziwnego, 偶e Natymuus powa偶nie waha艂 si臋, nim u艣cisn膮艂 d艂o艅 Jan­se­na. Teraz ta wizyta sta艂a si臋 tylko i wy艂膮cznie ceremonialna, bo radca nie m贸g艂 przy­st膮pi膰 do 偶adnych powa偶nych rozm贸w, b臋d膮c tak ograniczony w dzia艂aniu. Po­za tym samo powitanie by艂o jak na taurydzkie zwyczaje wr臋cz niegrzeczne, ale O'Reilly, cho膰 m贸g艂, wcale nie zamierza艂 t艂umaczy膰 post臋powania Jansena. Natymuus by艂 zdziwiony zachowaniem wys艂annika Centrum. Oczywi艣cie nie poka­zy­wa艂 tego po sobie w 偶aden spos贸b. Przecie偶 by艂 nie tylko Tauryda艅czykiem, ale i dyplomat膮. Jednak zachowanie Jansena nie tylko go zdziwi艂o, ale i urazi艂o. Daw­no ju偶 nikomu nie zdarzy艂o si臋 tak bezczelnie zaproponowa膰 mu niezmieniania maski. To jasne nadu偶ycie zaufania i je偶eli ten Ziemianin my艣li, 偶e za艂atwi cokol­wiek w taki spos贸b, to jest w g艂臋bokim b艂臋dzie. Stary radca mia艂 te偶 偶al do O'Reil­lego. Agent m贸g艂 go przecie偶 ostrzec przed tym cz艂owiekiem. No, chyba, 偶e 艂膮cz膮 ich wsp贸lne interesy, ale Natymuusowi zdawa艂o si臋, i偶 jest z O'Reillym. w na tyle dobrych stosunkach, 偶e ten nie powa偶y si臋 na dzia艂anie przeciw niemu. A poza tym O'Reilly to cz艂owiek o wysokim presti偶u, dobry przyjaciel nieszcz臋snego Gar­de­muusa, co przecie偶 o czym艣 艣wiadczy. Radca wymieniaj膮c z agentem cere­mo­nial­ne uwagi, a potem opowiadaj膮c o przygotowaniach do za艣lubin c贸rki jed­no­cze艣­nie intensywnie my艣la艂 nad ca艂膮 t膮 zagadkow膮 spraw膮. W rozwi膮zaniu pro­ble­mu pomog艂a mu pewna znajomo艣膰 stosunk贸w panuj膮cych na Ziemi. Nie by艂 bo­wiem, jak wi臋kszo艣膰 Tauryda艅czyk贸w, izolacjonist膮, ale ho艂dowa艂 koncepcji poz­na­wania obyczaj贸w i historii innych nacji. Pami臋ta艂 przecie偶, 偶e na Ziemi stosunek s艂u偶­bowego podporz膮dkowania nie jest prost膮 wypadkow膮 presti偶u. Wyda­wa艂o mu si臋 to niewiarygodne, ale w Federacji cz臋sto wysokie funkcje pe艂nili ludzie o ni­k艂ym presti偶u. Podejrzewa艂, 偶e Jansen piastuje jakie艣 wysokie stanowisko, jego po­zycja spo艂eczna jest wy偶sza od pozycji O'Reliego cho膰 por贸wnuj膮c presti偶 obu, wydawa艂oby si臋 to niemo偶liwe. Jansen wyra藕nie by艂 cz艂owiekiem bez honoru. 艢wiad­czy艂o o tym ka偶de wypowiedziane zdanie i ka偶dy gest. A stary radca mia艂 do­bre oko co do ludzi. "Biedny O'Reilly", pomy艣la艂 Natymuus, "by膰 podw艂adnym takiego zera. Dobrze, 偶e on jutro wyje偶d偶a, bo presti偶 O'Reliego spad艂by bardzo, gdyby dowiedziano si臋, kto jest jego zwierzchnikiem." Radca poczu艂 si臋 mile zasz­czycony zaufaniem agenta. Oto on zaprosi艂 go do swego domu wida膰 wierz膮c, 偶e Natymuus nie wykorzysta swych wiadomo艣ci przeciw jego presti偶owi. Zapewne ten Jansen chcia艂 si臋 spotka膰 z kt贸rym艣 z dostojnik贸w, a O'Reilly wybra艂 w艂a艣nie Natymuusa. To doprawdy wzruszaj膮ce z jego strony. Ale oczywi艣cie nie b臋dzie mo偶­na tolerowa膰 takich impertynencji jak poprzednia. Najlepiej uprzejmie si臋 po偶egna膰 i odej艣膰. Biedny O'Reilly. Zaraz po powrocie wypada艂oby mu przes艂a膰 ja­ki艣 drobny prezent. Niech wie, 偶e radca Natymuus nie zdradza przyjaci贸艂. Sko艅­czy艂 opowiada膰 i wsta艂 z miejsca.

- Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂em podzieli膰 si臋 z wami moj膮 rado艣ci膮. Jestem do g艂臋bi wzruszony i zaszczycony spotkaniem tak znamienitego cz艂owieka jak jego eksce­lencja pan Jansen. B臋d臋 zrozpaczony, je偶eli nie powitam ekscelencji - zwr贸ci艂 si臋 bezpo艣rednio do inspektora - na ceremonii za艣lubin.

O'Reilly wsta艂. Wiedzia艂 ju偶, co nast膮pi. Jansen wyci膮gn膮艂 r臋k臋 z wysuni臋tym wska­zuj膮cym palcem.

- Chwileczk臋, ekscelencjo! - zawo艂a艂. - Mieli艣my porozmawia膰 o procesie w spra­wie 艣mierci naszego ambasadora.

Cztery zniewagi w jednym zdaniu. Doprawdy trzeba mie膰 talent. Po pierwsze, wysuni臋cie wskazuj膮cego palca oznacza "uwaga, s艂uchaj mnie", a radcy kr贸lestwa nie dyktuje si臋 czego ma s艂ucha膰. Po drugie, nie zatrzymuje si臋 dostojnika, gdy ten oficjalnie daje do zrozumienia, 偶e chce si臋 po偶egna膰. Po trzecie, na temat pro­ce­su si臋 nie dyskutuje. Mo偶na podzi臋kowa膰, b膮d藕 wyzwa膰 na pojedynek. Innych mo偶liwo艣ci nie ma. Po czwarte proces nie dotyczy艂 艣mierci Henricksa, tylko honorowej sprawy tyfrathona Gardemuusa.

O'Reilly nie odzywa艂 si臋. Wypadki bez jego ingerencji i tak toczy艂y si臋 jak najbardziej odpowiednim torem. Natymuus by艂 nieco bezradny. Obieca艂, 偶e nie zmieni maski, a przecie偶 trzeba by艂o teraz na艂o偶y膰 Oboj臋tnego Przechodnia i odej艣膰. Przyjazny Nieznajomy nie mo偶e opu艣ci膰 swego rozm贸wcy.

- S艂ucham - odpar艂 radca siadaj膮c.

- Chcia艂em powiedzie膰 panu, ekscelencjo, 偶e proces w sprawie ambasadora Fe­deracji Solarnej uwa偶am za karygodny - m贸wi艂 wolno Jansen, starannie dobie­raj膮c s艂owa. - Jak mo偶na by艂o uwolni膰 od kary zab贸jc臋 wysokiego dostojnika Federacji? Oznajmiam panu, 偶e Gardemuus b臋dzie musia艂 stan膮膰 przed ziemskim s膮dem i odpowiedzie膰 za sw贸j czyn zgodnie z zasadami naszego prawa. Od pana ekscelencjo spodziewam si臋 pomocy w schwytaniu przest臋pcy.

Zniewag by艂o tyle, 偶e O'Keilly przesta艂 je liczy膰. Natymuus wolno wsta艂. Teraz powinien za艂o偶y膰 mask臋 Szalonego Wojownika i zabi膰 Jansena. By艂o to jednak niemo偶liwe z dw贸ch powod贸w. Po pierwsze, nie m贸g艂 zmieni膰 maski. Gdyby to uczyni艂 po uprzednim u艣ci艣ni臋ciu r臋ki inspektora. by艂oby to dyshonorem, no a Przyjazny Nieznajomy nie mo偶e walczy膰. Po drugie, Natymuus by艂 go艣ciem, a wyci膮gni臋cie miecza przeciwko drugiemu go艣ciowi w obecno艣ci Go艣cinnego Gospodarza jest 艣mierteln膮 zniewag膮.

- Je偶eli mi pan nie pomo偶e - ci膮gn膮艂 Jansen - b臋d臋 zmuszony wezwa膰 statek bojowy floty federacyjnej, aby umo偶liwi艂 mi wykonanie zadania. A uczyni臋 to bez wzgl臋du na konsekwencje.

Wymawiaj膮c s艂owo konsekwencje inspektor dla podkre艣lenia wagi swoich s艂贸w ude­rzy艂 pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅. "Biedny Jansen", pomy艣la艂 O'Reilly. Biedny, ma艂y, bez­radny pionek, kt贸ry my艣la艂. 偶e decyduje o czymkolwiek, a kt贸ry od samego po­cz膮tku rozmowy porusza艂 si臋 na szachownicy, na kt贸rej on by艂 arcymistrzem. Agentowi zrobi艂o si臋 偶al Jansena. To w gruncie rzeczy ani lepszy, ani gorszy cz艂o­wiek ni偶 wszyscy inni. Mo偶e gdyby wykaza艂 cho膰 minimum dobrych ch臋ci wszyst­ko mog艂oby sko艅czy膰 si臋 inaczej. Mo偶e gdyby zna艂 obyczaje Taurydy ocali艂by 偶ycie. A teraz c贸偶, Jansen musi zgin膮膰 i nawet ca艂a flota Federacji nie uratuje go przed 艣mierci膮. Oto skutek zadufania i lekcewa偶enia odwiecznych tradycji. Oto sku­tek nieuctwa, oto skutek lenistwa (przecie偶 mia艂 w drodze materia艂y o Tau­rydzie, nauczy艂by si臋 z nich paru najprostszych rzeczy). Oto skutek lekcewa偶enia (przecie偶 O'Reilly ostrzega艂 go, 偶eby nie wykonywa艂 偶adnych gest贸w). Biedny, g艂u­pi Jansen. Uderzaj膮c pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅 wykona艂 gest wyzwania do pojedyn­-ku. Gest najbardziej obel偶ywego wyzwania. W po艂膮czeniu z jego s艂owami dawa艂o to piorunuj膮cy skutek. A nieszcz臋sny Natymuus nie m贸g艂 odpowiedzie膰 ostrzem. Cokolwiek by zrobi艂, stanowi膰 musia艂o dyshonor. O'Reillemu 偶al by艂o tak偶e starego radcy. Chyba jeszcze nigdy nie stan膮艂 przed tak poni偶aj膮c膮 i trudn膮 pr贸b膮. Teraz tkwi艂 jak pos膮g pod drzwiami pokoju i agent wyobra偶a艂 sobie, jaka burza uczu膰 i my艣li przetacza si臋 przez m贸zg Natymuusa. A Jansen sta艂 przed nim, wzburzony i gro­zi艂 wyci膮gni臋tym palcem. Pozostawa艂o tylko jedno. O'Reilly b艂yskawicznie poz­by艂 si臋 Go艣cinnego Gospodarza i za艂o偶y艂 mask臋 Szalonego Wojownika. Teraz, kiedy Go艣cinnego Gospodarza ju偶 nie by艂o, radca m贸g艂 walczy膰. Lewa r臋ka szyb­ko zmieni艂a maski, prawa chwyci艂a r臋koje艣膰 miecza. Ale O'Reilly by艂 szybszy. To praw­da, i偶 Natymuus by艂 kiedy艣 najlepszym fechmistrzem Taurydy. Ale te lata min臋艂y, min臋艂y ju偶 do艣膰 dawno. O'Reilly by艂 nie tylko doskona艂ym handlowcem, ale i mistrzem walk mieczem. Nim starszy cz艂owiek zdo艂a艂 wyci膮gn膮膰 sw贸j miecz cho膰­by do po艂owy, agent b艂ysn膮艂 ju偶 w powietrzu srebrnym ostrzem.

- Jansen! - zawo艂a艂.

I kiedy inspektor odwraca艂 si臋 w jego stron臋, O'Reilly ci膮艂. Ostrze przesz艂o g艂adko przez szyj臋 i g艂owa Jansena gibn臋艂a si臋 na bok, a bluzgaj膮cy krwi膮 kad艂ub upad艂 w drgawkach na bia艂y futrzak. Radca schowa艂 ze zgrzytem. sw贸j miecz do pochwy. Milczeli przez chwil臋.

- Pozwoli pan przyjacielu - powiedzia艂 w ko艅cu Natymuus - 偶e przy艣l臋 niewolnik贸w z nowym dywanem na miejsce tego, kt贸ry tak nieszcz臋艣liwie si臋 zabrudzi艂.

- B臋d臋 zaszczycony - odpar艂 O'Reilly. Dopiero teraz radca zorientowa艂 si臋, 偶e nadal ma na twarzy Szalonego Wojownika i szybko zmieni艂 t臋 mask臋 na Przyjaznego Nieznajomego. Agent zn贸w sta艂 si臋 Go艣cinnym Gospodarzem.

- Jestem wzruszony - rzek艂 wolno radca - pa艅skim nad wyraz szlachetnym zachowaniem. Przewiduj膮c k艂opoty, jakie mog膮 pana spotka膰 z uwagi na ten po­偶a­艂owania godny incydent o艣mielam si臋 zaoferowa膰 panu wszelk膮 pomoc, jakiej tyl­ko m贸g艂by udzieli膰 cz艂owiek. o tak skromnej pozycji jak moja. B臋d臋 zasz­czy­co­ny, je偶eli zechce pan przyj膮膰 moje us艂ugi. - M贸wi膮c te s艂owa Natymuus zdj膮艂 mas­k臋 Przyjaznego Nieznajomego i za艂o偶y艂 Drogiego Przyjaciela. O'Reilly pochyli艂 z szacunkiem g艂ow臋.

- Z rado艣ci膮 przyjmuj臋, ekscelencjo, pa艅sk膮 nad wyraz szczodrobliw膮 propozycj臋, Nie mog臋 znale藕膰 s艂贸w pot臋pienia dla siebie samego, 偶e dopu艣ci艂em do zaistnienia w moim domu tak nieprzyjemnego incydentu. Jeszcze raz b艂agam o wy­baczenie, ekscelencjo. - O'Reilly za艂o偶y艂 mask臋 Pokornego Ja艂mu偶nika, a rad­ca zbli偶y艂 si臋 wolno do niego, si臋gn膮艂 do jego pasa, delikatnie zdj膮艂 z jego twarzy Ja艂mu偶nika i na艂o偶y艂 na ni膮 to, co agent widzia艂 przed sob膮: - Drogiego Przyjaciela.

- Pragn膮艂bym widywa膰 pana jak najcz臋艣ciej - powiedzia艂 Natymuus. - B臋d臋 zasz­czycony, je偶eli po艣wi臋ci pan sw贸j drogocenny czas i zechce towarzyszy膰 mi w czasie popo艂udniowego odpoczynku, My艣l臋, 偶e Jego Wysoko艣膰 Nast臋pca Tronu z ra­do艣ci膮 ujrza艂by pana na najbli偶szym przyj臋ciu wydanym na cze艣膰 oddanych przyjaci贸艂.

- Jestem zaszczycony pana 艂askawo艣ci膮, ekscelencjo - odpar艂 kr贸tko O'Reilly, gdy偶 uzna艂, 偶e ka偶de s艂owo przekazywa艂oby zbyt ma艂y 艂adunek emocjonalny.

- Pozwoli pan, 偶e go po偶egnam - rzek艂 radca - z radosnym niepokojem oczekuj臋 naszego jutrzejszego spotkania.

Wymienili ceremonialne formu艂y po偶egnalne, po czym radca odwr贸ci艂 si臋 jeszcze od drzwi. Nie by艂o to zgodne z etykiet膮, ale przecie偶 przyjaciele mog膮 pozwoli膰 sobie na drobne odst臋pstwa.

- Dzi艣 og艂osz臋 wiadomo艣膰 o tym wypadku - powiedzia艂 Natymuus. - I je偶eli wolno mi przypuszcza膰, proces odb臋dzie si臋 za tydzie艅. Je偶eli nie ma pan nic przeciwko temu, postaram si臋 przewodniczy膰 obradom s膮du, staraj膮c si臋, aby pa艅skie wa偶ne zaj臋cia nie ucierpia艂y na skutek tego b艂ahego zaj艣cia.

- B臋d臋 zaszczycony, ekscelencjo - powt贸rzy艂 O'Reilly.

Kiedy Natymuus wyszed艂, agent uda艂 si臋 do garderoby, a potem 艂azienki, pozo­sta­wiaj膮c niewolnikom k艂opot sprz膮tania pokoju. Gdy le偶a艂 ju偶 w zielonkawej, cu­dow­nie pachn膮cej wodzie zacz膮艂 leniwie zastanawia膰 si臋 nad konsekwencjami sytuacji. C贸偶, sta艂 si臋 naprawd臋 kim艣. Drogi Przyjaciel radcy kr贸lestwa Natymu­usa. Teraz koncesje sypn膮 si臋 jak z rogu obfito艣ci. Ale O'Reilly nie zrobi艂 tego dla pie­ni臋dzy czy presti偶u. On po prostu kocha艂 t臋 planet臋, kocha艂 swego najlepszego przy­jaciela Gardemuusa, kocha艂 tych ludzi i ich jak偶e odmienne od ziemskich obyczaje. I nie zamierza艂 pozwoli膰 na to, by ludzie pokroju Jansena n臋kali tak mu bliski kraj. A poza tym kocha艂 spok贸j i nie chcia艂, aby p贸艂g艂贸wki z Centrum dr臋czy艂y go spraw膮 Henricksa. Rozci膮gaj膮c si臋 wygodnie w wannie obmy艣la艂 tre艣膰 raportu o 艣mierci Jansena i mia艂 b艂og膮 nadziej臋, 偶e nast臋pnym razem przy艣l膮 mu rozs膮dniejszego inspektora.

Martwi艂o go jedynie to, 偶e cz艂owiek z jego pozycj膮 spo艂eczn膮 nie b臋dzie sobie m贸g艂 ju偶 pozwoli膰 na samodzielne prowadzenie samochodu. A tauryda艅scy kie­rowcy byli tak nieostro偶ni.



Warszawa, kwiecie艅 1989.



Jacek Piekara nale偶y do najm艂odszych autor贸w polskiej SF - za kilka tygodni b臋dzie obchodzi艂 dwudzieste pi膮te urodziny. Jest r贸wnie偶 tym autorem, kt贸ry najszybciej ze swoich r贸wie艣nik贸w zdo艂a艂 zwr贸ci膰 na siebie uwag臋 czytelnik贸w publikacjami prasowymi (m.in. w "ProbIemach" i "Fantastyce") oraz mikropowie艣ci膮 fantasy "Smoki Haldoru" ("Iskry," 1987). Pisze du偶o, znacznie wi臋cej ni偶 polscy wydawcy, s膮 w stanie publikowa膰 - dotychczas ukaza艂y si臋 jedynie dwie ksi膮偶ki Piekary; kilka nast臋pnych czeka od Iat na zmi艂owanie edytor贸w. W najbli偶szych dniach powinien pojawi膰 si臋 na rynku jego zbi贸r opowiada艅 "Zakl臋te Miasto" ("Nasza Ksi臋garnia"; seria "Sta艂o si臋 jutro"), kt贸ry przed laty; w momencie przyj臋cia do druku, by艂 pierwsz膮 rodzim膮 ksi膮偶k膮 fantasy.

(raz)



UKOCHANY BRZYDAL

RZECZ O WIDEO (cz. I)



Nie ma si臋 co oszukiwa膰. Problem istnieje; nie udawajmy, 偶e go nie ma. Czas najwy偶szy wyj膮膰 g艂ow臋 z piasku, przetrze膰 szczypi膮ce oczy i powiedzie膰 bardzo dobitnie: z艂apali艣my si臋 w pu艂apk臋 wideo, teraz trzeba pomy艣le膰, jak z niej wyle藕膰. Temat jest dra偶liwy i pe艂en przer贸偶nych nienormalno艣ci. Niekt贸re z nich nie interesuj膮 mnie w najmniejszym stopniu. Nie mam zamiaru udawa膰 szalonego kinomana, kt贸ry uwa偶a wideo za stw贸r z艂y z samej jego natury, nie b臋d臋 g艂osi艂 krucjaty przeciw magnetowidom i namawia艂 do palenia kaset na stosach. Nie b臋d臋 nawet 艣ciga艂 z siekier膮 ludzi twierdz膮cych, 偶e nie ma potrzeby chodzi膰 do kina na co艣, co ju偶 przecie偶 widzia艂o si臋 "z kasety", chocia偶 nie ukrywam, 偶e na to akurat cz臋sto miewam ochot臋. Ale pewien jestem jednego: przyczyna z艂a tkwi nie w "hardware" czyli w samym magnetowidzie lecz w "software", czyli w dost臋pnym na kasetach repertuarze filmowym i w sposobie jego wykorzystania. Zastan贸wmy si臋 wi臋c nad tym, co i jak ogl膮damy - oraz dlaczego ogl膮damy to, co ogl膮damy, tak, jak ogl膮damy.



1. Co?

Na pocz膮tku by艂o, oczywi艣cie, porno. TO trzeba by艂o obejrze膰! Trzeba by艂o posmakowa膰 "偶贸艂wi", trzeba by艂o porozkoszowa膰 si臋 zakazanym z dawna owocem. Pornoli by艂o sporo, o艣miel臋 si臋 nawet twierdzi膰, 偶e za du偶o. One to 艂a艣nie narzuci艂y pr贸g jako艣ciowy: wszystko, co lepsze od "hard porno", jest dobre. Mam niejasne wra偶enie, i偶 przekonanie takie - niedopowiedziane do ko艅ca i nigdy nigdzie jasno nie wyartyku艂owane - unosi si臋 w powietrzu jak duch, niestraszny tylko tym, kt贸rym najzupe艂niej wszystko jedno, co w艂a艣ciwie ogl膮daj膮.

Nie przypuszczam, by ktokolwiek pozostaj膮cy jeszcze przy zdrowych zmys艂ach pr贸bowa艂 zaprzeczy膰 twierdzeniu podstawowemu: 艣rodowisko ludzi zainteresowanych fantastyk膮 (i wiele os贸b spoza tego 艣rodowiska) cierpi na wideomani臋. Jej przyczyna jest jasna i nie ma si臋 czemu dziwi膰: jeszcze niedawno, zaledwie par臋 lat temu, film by艂 g艂贸wnym medium, przez kt贸re 艣wiatowa fantastyka dociera艂a do Polski, a dost臋p do filmu zawdzi臋czali艣my niemal wy艂膮cznie cudownemu dziecku: magnetowidowi. Przez pewien czas magnetowidy nie znajdowa艂y w kinie 偶adnej prawdziwej konkurencji, paso偶ytowa艂y wi臋c na "ogl膮daczach", 偶y艂y i prosperowa艂y. Ci, kt贸rzy przykleili si臋 do monitor贸w (a by艂o ich wielu), wpadli w ko艅cu w na艂贸g. Na艂贸g, o艣miel臋 si臋 stwierdzi膰, szlachetny... kiedy艣. Kiedy艣 warto by艂o czeka膰 w napi臋ciu na ka偶d膮 nowo艣膰, kiedy艣 ka偶dy nowy film by艂 lepszy (a w ka偶dym razie ciekawszy i bardziej zaskakuj膮cy) od poprzedniego. Katalogi fabu艂, gag贸w i efekt贸w specjalnych tworzono na bie偶膮co w s艂usznym (kiedy艣) przekonaniu, 偶e ka偶da kolejna produkcja Lucas贸w i Spielberg贸w dopisze do nich nowy rozdzia艂. Teraz, gdy sytuacja zd膮偶y艂a si臋 ju偶 zmieni膰, gdy niespodziewanie szybko umar艂y mody stare, a jeszcze nie pojawi艂y si臋 nowe, gdy kino fantastyczne wesz艂o w okres intelektualnego zastoju, nadszed艂 sprzyjaj膮cy czas, by odzyska膰 zachwian膮 r贸wnowag臋 umys艂ow膮 i zamiast tylko ogl膮da膰, zacz膮膰 tak偶e my艣le膰.

A my, jak boj膮ce si臋 wydoro艣le膰 dzieci, ogl膮damy wci膮偶 to samo i tak samo, zmieniaj膮 si臋 tylko tytu艂y. Obowi膮zuje ci膮gle kryterium ilo艣ciowe, licz膮 si臋 przede wszystkim ci, kt贸rzy wszystko ju偶 widzieli. Poj臋cie "nowo艣ci" rz膮dzi r贸wnie bezwzgl臋dnie jak przed dziesi臋ciu laty, kiedy ka偶da nowo艣膰 by艂a objawieniem. Ogl膮damy by ogl膮da膰: tytu艂 po tytule, kopi臋 po kopii. A偶 wstyd o tym przypomina膰, ale trzeba: na kasety trafia przede wszystkim produkcja klasy "B", "C" i - najcz臋艣ciej - "D...' Nigdy nie zabraknie jednego - z艂odziei czasu i zapychaczy pustych popo艂udni. Arcydzie艂a, dzie艂a, a ostatnio nawet przyzwoite filmy pojawiaj膮 si臋 rzadziej i jako艣 trudniej na nie trafi膰. Zar贸wno nasi rodzimi hurtownicy, jak i 艣wiatowy przemys艂 wideo nie prze偶yliby dnia, gdyby w biznesie stosowali kryteria estetyczne. Wi臋c ich nie stosuj膮.

Tam, gdzie nagran膮 kaset臋 mo偶na po prostu kupi膰, problem nie jest wielki. Wyb贸r istnieje zawsze. Polskie piractwo, z kt贸rego jeste艣my tacy dumni, 偶e niemal si臋 nim szczy­cimy (Polak potrafi!) doprowadzi艂o w interesuj膮cym nas gatunku do tragicznego w skutkach zamkni臋cia puli film贸w, kt贸re a priori uznano za fantastyk臋 i do automatycznej likwidacji pozycji kontrowersyjnych, kt贸re, Bo偶e bro艅!, mog艂yby si臋 "nie przyj膮膰". W zwi膮zku z tym zabrak艂o skali warto艣ci - kryteria jako艣ciowe, je偶eli maj膮 jeszcze jakie艣 znaczenie, ustalane s膮 na podstawie pozycji w najlepszym razie 艣rednich: ot, "Kobieta - jastrz膮b" czy "Nie艣miertel­ny". One to w艂a艣nie tworz膮 zawsze dost臋pny kanon "prawdziwej" filmowej fantastyki. Dla wygody tego kanonu wypa艣膰 z niego musia艂 Bergman, Ken Russel. Coppola z "Peggy Sue wysz艂a za m膮偶" i wielu, wielu innych. W ten spos贸b poj臋cie filmu dobrego, filmu z艂ego i wiele innych podstawowych poj臋膰 straci艂o jakiekolwiek znaczenie, a wraz z nimi straci艂o sens m贸wienie o filmach.



2. Jak?

Fatalna jako艣膰 kopii, powielanych w niesko艅czono艣膰 z VHS-u na VHS, 偶enuj膮ce t艂umaczenia, sepleni膮cy i siorbi膮cy herbat臋 w mikrofon lektorzy - to standard polskiego wideo. Decyduj膮 o tym, oczywi艣cie, wzgl臋dy uwa偶ane za praktyczne: je艣li kto艣 ma do wyboru jako艣膰, za kt贸r膮 musi s艂ono zap艂aci膰, lub ta艅szy brak jako艣ci, woli to drugie. Byle tylko dostrzec, 偶e co艣 si臋 rusza - i dobrze jest! Zaliczone!

By艣 mo偶e nie protestowa艂bym tak g艂o艣no, gdybym nale偶a艂 do grona, na przyk艂ad, mi艂o艣nik贸w film贸w karate. wyobra偶am sobie, zapewne b艂臋dnie. 偶e w takich filmach wystarczy widzie膰 tyle, by z rozs膮dnym prawdopodobie艅stwem okre艣li膰 czyja to noga frunie ku czyjej twarzy. Z filmem w og贸le, a zw艂aszcza z filmow膮 fantastyk膮, nie jest ju偶 na szcz臋艣cie tak prosto.

Je偶eli mieliby艣my ogl膮da膰 fantastyk臋 w ten spos贸b, lepiej ju偶 nie ogl膮dajmy jej wcale! Prawda oczywista, kt贸ra a偶 wstyd przypomina膰, brzmi: w fantastyce filmowej wytworzy艂 si臋 kanon, obowi膮zuj膮cy nawet najprzeci臋tniejsze z produkcji. Nale偶y do niego mi臋dzy innymi stopie艅 komplikacji efekt贸w specjalnych w science fiction, rola pejza偶u jako aktora w fantasy, kreowanie atmosfery zdj臋ciami i charakteryzacja w horrorze, a przede wszystkim widowiskowo艣膰 i staranny detal scenograficzny. Jako艣膰 kopii zabija najpierw te nieliczne i wzgl臋dne, ale zawsze walory, a p贸藕niej wszystko inne. Czytelna pozostaje jedynie akcja, od kt贸rej akurat najmniej mo偶na wymaga膰. Przez lata obejrza艂em co si臋 da艂o z dost臋pnej na kasetach fantastyki, zar贸wno w kopiach uchodz膮cych za dobre, jak i tych, kt贸re by艂y fatalne bez dyskusji. Prawdziwa rozpacz! "Blade Runnerowi", zachwalanemu jako "pierwszy z lase­ra", w por贸wnaniu z kopi膮 oryginaln膮 (ITI) brakowa艂o niemal wszystkich zieleni i fiolet贸w. I jeszcze "Legenda" na 21 calowym monitorze, 艣nie偶膮cy obraz, dialogi podawane z kilku­nasto­sekundowym op贸藕nieniem... i "Willow" z wielokrotnie omawianymi, wspania艂ymi, drobiazgowymi efektami specjalnymi, kt贸rych na ekranie telewizyjnym w og贸le nie spos贸b doceni膰... I pustki w kinach. "Batmana" krytykowa艂 mi z wielk膮 swad膮 rutynowany ogl膮dacz, kt贸ry w trakcie projekcji wy艂膮czy艂 w telewizorze kolor, bo go i tak nie by艂o. Przyk艂ady mo偶na mno偶y膰 w niesko艅czono艣膰, tylko po co?

Za艂ama艂em si臋 ostatecznie kiedy us艂ysza艂em, 偶e "Rain Man" jest "taki trudny w ogl膮daniu, 偶e wy艂膮czy艂em magnetowid... a do kina nie chodz臋, bo potrzebuj臋 minimum komfortu, fotel, herbatka". Czy偶bym by艂 ju偶 a偶 tak stary, by jako jedyny pami臋ta膰 s艂ynn膮 (jeszcze niedawno!) dewiz臋 McLuhana: "The medium is a message" - 艢RODEK PRZEKAZU JEST PRZEKAZEM! To, co ogl膮damy na wideo musi podlega膰 prze艂o偶eniu na j臋zyk filmu. Wideo mo偶e by膰 w poznawaniu filmu zaledwie 艣rodkiem pomocniczym, a i tak trzeba go u偶ywa膰 ostro偶nie. Nadu偶yty, jak prawie ka偶de lekarstwo, ma nieprzyjemne skutki uboczne.

Objawy chorobowe wideomani zauwa偶alne s膮 ju偶 dla ka偶dego, kto je chce dostrzec. Jak narkomani, ogl膮dacze 偶yj膮 w 艣wiecie urojonym. Nie znaj膮 film贸w, tylko kopie. Trwaj膮 w przekonaniu. 偶e widzieli wszystko, a nie widzieli nic. Je艣li w og贸le dokonuj膮 jakich艣 syntez, to tylko schematycznych, fabularnych, opartych na kryteriach n-to rz臋dnej produkcji, kt贸ra zawsze 艂atwo mie艣ci si臋 w szufladkach. Poj臋cie magii kina, jak偶e wa偶ne dla filmu i filmowej fantastyki, nie istnieje, bo nikt ju偶 o nim nie pami臋ta, bo nikt go ju偶 nie rozumie. Fotel, herbatka...

Potwierdzeniem tej nieweso艂ej diagnozy jest radosna dzia艂alno艣膰 krytyk贸w filmu fantastycznego, 偶yj膮cych i prosperuj膮cych wy艂膮cznie dzi臋ki magnetowidom i francuskim magazynom. Andrzej Ko艂ody艅ski, omawiaj膮c w "Filmach fantastyczno - nauko­wych"(Warszawa 1972, s.39) "Istot臋 z innego 艣wiata" Ch. Nyby przesuwa druk opowiadania Johna Campbella jr., na kt贸rym film ten by艂 oparty, z roku 1938 na "koniec lat 40-tych", przypisuj膮c opowiadaniu z rozp臋du "zimnowojenne tendencje". W zabawnej rubryce o wideo tygodnika "Ekran" pomylono ju偶 kiedy艣 dwa filmy Johna Carpentera; tytu艂 i obsad臋 wydrukowano z jednego, recenzj臋 z drugiego. W numerze specjalnym pod dumnym tytu艂em "Wszystko o wideo" pan Janusz Ko艂odziej zn臋ca艂 si臋 nad horrorem pisz膮c m.in.: "...o偶ywione widma i watahy szale艅c贸w, terroryzuj膮ce spokojne dzielnice wielkich miast..." a propos klasyka Carpentera "Halloween", w kt贸rym nie ma ani 偶ywego trupa, ani watahy szale艅c贸w, ani spokojnych dzielnic wielkiego miasta. 呕eby艣my przypadkiem nie pomy艣leli sobie, 偶e to tylko po艣lizg ci臋tego pi贸ra, autor doda艂 jeszcze optymistycznie: "... powoli powszechniej膮 wielbiciele kanadyjskich pi艂 do masakrowania cia艂", czyni膮c niew膮tpliwie aluzj臋 do filmu Tobe Hoopera, kt贸ry ma wprawdzie w tytule masakr臋 pi艂膮, ale jest to pi艂a teksaska. Gdzie Rzym, gdzie Krym, a raczej: gdzie konie, gdzie psie zaprz臋gi!? Miejmy nadziej臋, 偶e to ze strony "Ekranu" rzeczywi艣cie wszystko. Na reszt臋 z innych "藕r贸de艂", ca艂kiem zreszt膮 obfit膮, spuszczam lito艣ciw膮 zas艂on臋 milczenia ze wzgl臋d贸w towarzyskich.

Kiedy ju偶, jak w piosence M艂ynarskiego, wytworzy si臋 "okre艣lona sytuacja" zewsz膮d rozlega si臋 zawsze ch贸r okrzyk贸w: "to nie ja, to nie moja wina". Tymczasem 艣cinanie g艂贸w, nawet pustych, jest zaj臋ciem intelektualnie najzupe艂niej bezp艂odnym. Wyrzekanie na rzeczywisto艣膰, prawd臋 m贸wi膮c, tak偶e. Lepiej chyba po艣wi臋ci膰 chwil臋 czasu na poszukiwanie odpowiedzi na ostatnie pytanie:



3. Dlaczego?

殴r贸d艂o jednostki chorobowej, kt贸rej nada艂em nazw臋 wideomanii tkwi w tak powszechnym, 偶e ju偶 nawet niezauwa偶anym paradoksie - g艂oduj膮cy podobno obywatele bardzo biednego kraju zagro偶onego bezrobociem, kapitalizmem, urynkowieniem i wszystkimi innymi plagami (z wyj膮tkiem by膰 mo偶e d偶umy) maj膮 najwyra藕niej zdumiewaj膮co du偶o pie­ni臋dzy, kt贸rych najwyra藕niej nie umiej膮 wydawa膰. Podstawowa nienormalno艣膰, z kt贸rej wy­nikaj膮 natychmiast wszystkie inne nienormalno艣ci, polega na tym, 偶e Polaka teoretycznie nie sta膰 na magnetowid (skoro podobno nie sta膰 go na cukier), ale zarazem sta膰 go (skoro magnetowid贸w jest w Polsce ponad milion). A wi臋c, skoro jednak sta膰 go na magnetowid, to sta膰 go tak偶e na kasety, ale jednak nie sta膰 go na kasety (quod erat demonstrandum)... i tak w ko艂o Macieju. Zupe艂nie gubi臋 si臋 w interpretacjach aktywno艣ci cz艂owieka, kt贸ry za ci臋偶kie pieni膮dze kupi艂 sobie wideo tylko po to, by w pirackiej wypo偶yczalni zap艂aci膰 za kaset臋 i po udanej projekcji szum贸w informacyjnych polecie膰 do serwisu z g艂owic膮 oklejon膮 b艂otem. Mam wra偶enie, 偶e patrz臋 na kogo艣, kto kupi艂 sobie komputer, ale oszcz臋dzi艂 na dyskietkach, nabywaj膮c w ten spos贸b mebel znacznie mniej praktyczny od rega艂u, bo nie powinno si臋 stawia膰 na nim kwiatk贸w, a nie wolno ksi膮偶ek. W ko艅cu zobaczy膰, 偶e co艣 si臋 rusza mo偶na bez 偶adnych znacz膮cych koszt贸w; po prostu wygl膮daj膮c z balkonu.

Wbrew pozorom, a w zgodzie z faktami, Polak mo偶e sobie pozwoli膰 na wiele. I nawet sobie pozwala... ale nie do ko艅ca. Pomi臋dzy tym, na co go sta膰, i tym, na co wyda膰 nie chce, istnieje ca艂e wielkie terytorium domagaj膮ce si臋 kolonizacji jak niegdy艣 Dziki Zach贸d. Jak grzyby po deszczu rosn膮 teraz na nim miasteczka bezprawia oraz nielegalnie zdobyte fortuny... I wszystko by艂oby w zasadzie zrozumia艂e gdyby, jak na westernach, torowa艂y one drog臋 cywilizacji. Niestety, nikt nie rezygnuje z zarobienia na tandecie tylko dlatego, 偶e kto艣 pokiwa mu palcem przed nosem i powie "fe!". Cywilizacja polega podobno na zgodzie na rz膮dy prawa; nam na razie brak przede wszystkim prawa, ze zgod膮 te偶 nie jest najlepiej, by ju偶 nie wspomnie膰 o rz膮dach. Piractwo zd膮偶y艂o wychowa膰 sobie odbiorc臋, dla kt贸rego s艂owo "jako艣膰" nie ma 偶adnego znaczenia, kt贸ry po prostu nie wie, o czym mowa. Dziwi膰 to mo偶e nies艂ychanie, bo przecie偶 o jako艣膰 wcale nie jest a偶 tak trudno. Obejrza艂em ju偶 niemal wszystkie kasety firmowe rozpowszechniane przez ITI i chocia偶 mia艂em zastrze偶enia do jako艣ci samych film贸w, to do jako艣ci kopii - nigdy. Wiem, 偶e filmy ITI s膮 ogl膮dane, s膮 nawet sprzedawane i dziwi mnie niepomiernie, 偶e kto艣, kto obejrza艂 ich kaset臋, kiedykolwiek jeszcze p贸jdzie do pirata.

Dziwi, a raczej dziwi艂o. Ju偶 w trakcie pisania tego tekstu z ca艂膮 jasno艣ci膮 u艣wiadomi艂em sobie, na czym prawdopodobnie polega mechanizm tego zjawiska: na ignorancji, niewiedzy o tym, co mo偶na i co trzeba. Wideo zaatakowa艂o nas kiedy艣 z zasko­czenia i wkroczy艂o na ziemi臋 niczyj膮, na grunt najzupe艂niej nieprzygotowany. Bo mo偶e dzi艣 nikt jeszcze nie rozumie, jak szkodliwa jest moda dla dobrego, a prawd臋 m贸wi膮c, dla ka偶dego gustu. Bez rozs膮dnego przewodnika po Dzikim Zachodzie wideolandii nadal b臋dzie po pierwsze - szkodzi膰, a po drugie - irytowa膰. A wszyscy wo艂aj膮cy na puszczy nadal b臋d膮 wy艂膮cznie zdzierali g艂os. Nie ma prostej kuracji, ale istnieje proste lekarstwo - reklama. Rynek a偶 wo艂a przynajmniej o jeden, a najlepiej o kilka magazyn贸w wideo z prawdziwego zdarzenia. Bez reklamy, na "sucho", nikogo nie przekona si臋 o oczywistym fakcie - z naszymi Gold Starami za ubodzy jeste艣my na tandet臋, a za jako艣膰 warto p艂aci膰, bo tylko jako艣膰 si臋 op艂aca. By膰 mo偶e dzi艣 nikt jeszcze nie rozumie, 偶e nie warto p艂aci膰 za zmarnowany czas.



cdn. (Mam nadziej臋)



Nie potrafi臋 sko艅czy膰 tego tekstu b艂yskotliwym podsumowaniem. Wyobra偶am go sobie jako "dzie艂o w toku", do kt贸rego przy艂膮cz膮 si臋 czytelnicy. Uczciwie uprzedzam - jestem pewien swych racji, cho膰 wola艂bym si臋 myli膰 w diagnozach. I z ca艂膮 zarozumia艂o艣ci膮 oznajmiam, 偶e jestem otwarty na wszystkie argumenty. Czekam wi臋c, a czas oczekiwania skr贸c臋 sobie obejrzeniem "Abyss" Camerona - z kopii, na kt贸rej oczywi艣cie nic nie wida膰. Ale, w ko艅cu, to przecie偶 nowo艣膰. Tak wypada, prosz臋 pa艅stwa, po prostu tak wypada!



Publikowany poni偶ej tekst adresowany路 jest do tych, kt贸rzy SF NIE LUBI膭. Dlaczego wi臋c zamieszczamy go w naszym pi艣mie? 呕eby wam pom贸c radzi膰 sobie z rodzicami, nauczycielami lub kolegami z pracy, kt贸rzy widz膮c w waszej teczce lub szufladzie biurka kolorow膮 ok艂adk臋 patrz膮 na was znacz膮co i je偶eli nie pukaj膮 si臋 w czo艂o, to tylko przez grzeczno艣膰. Zmu艣cie ich koniecznie do przeczytania tego artyku艂u!



(red.) Nie tylko dla ch艂opc贸w

czyli Uniwersalny Poradnik "JAK ZACZ膭膯?"



Uwaga! Je偶eli lubisz fantastyk臋 naukow膮, mo偶esz zacz膮膰 czyta膰 tutaj - ale lepiej b臋dzie, je艣li zajrzysz na koniec tego artyku艂u.



Nie lubisz science-fiction. Denerwuj膮 Ci臋 kolorowe ok艂adki ksi膮偶ek, kt贸rych nie czyta艂e艣. W ksi膮偶kach, do kt贸rych zajrza艂e艣, dra偶ni膮 Ci臋 s艂owa takie jak nadprzestrze艅 chronoklazm kontramocja, trudne do wym贸wienia imiona bohater贸w. Wed艂ug Ciebie, mi艂o艣nik SF ca艂ymi dniami 艣ciga UFO albo wygina wzrokiem 艂y偶eczki, albo 艂owi na w臋dk臋 Loch Nessa. Wi臋c, gdy us艂yszysz: "fantastyka-naukowa", zawsze u艣miechasz si臋 lekcewa偶膮co.

Dowiesz si臋 tu paru rzeczy. Po pierwsze: dlaczego nie lubisz fantastyki. Dowiesz si臋 te偶, jak si臋 science fiction nauczy膰, jak w niej zasmakowa膰. Du偶o nie trzeba, troch臋 cierpliwo艣ci i czasu. Nauczyciela ju偶 masz, to on da艂 Ci ten tekst do r臋ki. Dowiesz si臋 wreszcie, jakie korzy艣ci daje czytanie SF, przekonasz si臋, ile straci艂e艣 do tej pory, unikaj膮c fantastyki. Przygotuj wi臋c sobie co艣 s艂odkiego do chrupania, usi膮d藕 wygodnie, w艂膮cz jak膮艣 muzyk臋. Ka偶demu dana jest szansa nawr贸cenia. Niech B贸g b臋dzie z Tob膮!



Uwaga! Autor nie daje gwarancji na skuteczno艣膰 poni偶szego zabiegu terapeutycznego u:

- mi艂o艣nik贸w wsp贸艂czesnej poezji awangardowej

- analfabet贸w

- materialist贸w diaIektycznych



PUNKT PIERWSZY: Kr贸tki przegl膮d taksonomiczny tych, kt贸rzy science fiction nie lubi膮.

Za to, 偶e nie lubisz SF mo偶e by膰 odpowiedzialne 艣rodowisko naturalne, bod藕ce, kt贸re odbierasz lub Tw贸j kod genetyczny.

By膰 mo偶e jeste艣 studentem polonistyki. Albo powa偶nym docentem. Albo ksi臋­dzem. Albo gospodyni膮 domow膮. Zreszt膮, wszystko jedno. Wiele r贸偶nych grup spo艂ecznych wywiera艂o na Ciebie naciski ju偶 od dawna. Od lat s艂ysza艂e艣: "O Bo偶e, wyobra藕cie sobie on si臋 zajmuje jakimi艣 sajens-fikszenaliami". Albo: "Pokazywali wczoraj film o kosmitach, ale bzdura, nie?" Polonistka w szkole m贸wi艂a, 偶e Lema nie czytuje z za艂o偶enia, rodzice kupowali Ci wy艂膮cznie atlasy anatomiczne i poradniki "Szyj臋 sama", a jedyny w klasie mi艂o艣nik fantastyki by艂 chudy, anemiczny i ci膮gle kto艣 spuszcza艂 mu b臋cki. To wszystko warunkowa艂o Twoj膮 pod艣wiadomo艣膰, a偶 w ko艅cu trafi艂e艣 do grupy osobnik贸w, kt贸rzy nie czytuj膮 SF, bo to nie wypada. Pomy艣l, przypomnij sobie wszystkie stresy z dzieci艅stwa wszystkie kompleksy nabyte i utrwalone. Je艣li to zrobisz - masz jeszcze szans臋. Zmie艅 towarzystwo, zapewniam Ci臋, niewiele stracisz.



Pami臋taj, w dzisiejszych czasach powiniene艣 zadawa膰 si臋 tylko z lud藕mi energicznymi, kt贸rzy mog膮 do czego艣 doj艣膰 w 偶yciu. A jak powiedzia艂 Karel Capek "Niekt贸rzy ludzie nie potrafi膮 wypowiedzie膰 s艂owa "Fan- tazja" bez lekcewa偶膮cego tonu; no c贸偶, ci Iudzie mog膮 doj艣膰 nawet do pi膮tej czy sz贸stej kategorii urz臋dniczj, ale nie dojd膮 nawet do jednej jedynej przygody."



Niewykluczone, 偶e Ty ju偶 pr贸bowa艂e艣. Mo偶e przeczyta艂e艣 dwie, trzy, mo偶e i dziesi臋膰 ksi膮偶ek. Skosztowa艂e艣, mia艂e艣 dobre ch臋ci, a jak偶e, tylko 偶e w ustach, zamiast s艂odyczy, tylko s贸l z pieprzem w musztardowym sosie. Mog艂o si臋 tak sta膰, rozumiem to. By膰 mo偶e, 偶e po prostu zacz膮艂e艣 od niew艂a艣ciwych ksi膮偶ek. Teraz le偶y na ladach wszystko - celuloza jest ci臋偶kostrawna, a ludzie ostatnio my艣l膮 raczej o kiszkach, ni偶 o m贸zgu. Ale by艂 czas, gdy SF znika艂a z p贸艂ek ksi臋garskich szybciej ni偶 futro zasiedlone przez rodzin臋 moli. W ksi臋garniach, antykwariatach, bibliotekach pozostawa艂y same gnioty. Ty poszed艂e艣 na 偶ywio艂, zgarn膮艂e艣 do koszyka trzy, cztery przypadkowe tytu艂y to co akurat by艂o na wierzchu. No i wzi膮艂e艣 ch艂am.

A mo偶e przera偶a Ci臋 hermetyczno艣膰 fantastyki? Ten 偶argon naukowy, paranaukowy i pseudonaukowy, te blastery, paradoksy bli藕ni膮t i cyborgi. Te schematy kt贸re znam i ja, i Dobry Cz艂owiek, kt贸ry Ci dostarczy艂 ten tekst, a kt贸rych Ty nie pojmujesz. Nie poddawaj si臋. Ka偶dy z nas nie raz pada艂 na pysk, nim si臋 nauczy艂 chodzi膰. Pom臋cz si臋 jeszcze troch臋, zobaczysz, z ka偶dym nast臋pnym tomem b臋dzie Ci 艂atwiej.

Cho膰 mo偶e jest ju偶 dla Ciebie za p贸藕no. Masz si贸demk臋 dzieci, sze艣膰 dni w tygodniu zasuwasz przy ta艣mie zbierasz znaczki pocztowe i na nic nowego nie masz ju偶 czasu. Pami臋taj, dzieci wyjd膮 z domu, ta艣ma stanie, zastaniesz bezrobotnym, albo emerytem. Wtedy spokojnie b臋dziesz m贸g艂 zabra膰 si臋 za science fiction.

艢rodowisko i w艂asne do艣wiadczenia mog艂y wi臋c wyrobi膰 u Ciebie odruchy warunkowe. Jednak Ty jeste艣 homo sapiens, a nie canis familiaris, je艣li tylko zechcesz, mo偶esz nie 艣lini膰 si臋 na d藕wi臋k dzwoneczka.

Chyba, 偶e jeste艣 obci膮偶ony genetycznie. Nie, nie obra偶aj si臋, to nie Twoja wina. To chemia i bia艂ko. Mo偶liwe, 偶e Ty po prostu n i e j e s t e 艣 w s t a n i e polubi膰 SF. Tak jak Twoi pradziadkowie nie lubili powiastek Podr贸偶niczych, a praszczurowie spali, gdy g臋dziarze 艣piewali o Graalu, utopcach i 艢w. Aleksym. Gdy na my艣l o gwiezdnych statkach g臋sia sk贸rka wyskakuje Ci na plecy, to dzia艂a Twoje DNA, kt贸re odziedziczy艂e艣 po swych przodkach. C贸偶, nic na to nie poradzisz. Bardzo mi Ci臋 szkoda i s膮dz臋, 偶e powinno przyzna膰 Ci si臋 specjalne ulgi w autobusach oraz na wyci膮gach narciarskich. Mam nadziej臋, 偶e brak wyobra藕ni zbytnio Ci nie przeszkadza w 偶yciu.



Je艣li masz kiepskie DNA nie martw si臋. SF ju偶 dawno przewidzia艂a mo偶liwo艣膰 ulepszania osobnik贸w genetycznie niedorobionych.



Czy znalaz艂e艣 ju偶 swoj膮 chorob臋? Sp贸jrz jeszcze raz uwa偶nie. Warunkowa艂o Ci臋 otoczenie, Twoje do艣wiadczenie, czy pochodzenie? Mo偶e jeszcze co艣 innego, wszak nie roszcz臋 sobie prawa do wszechwiedzy, ka偶da systematyka bywa zawodna. Przemy艣l to w ka偶dym b膮d藕 razie, znajomo艣膰 choroby zawsze pomaga w jej leczeniu.



PUNKT DRUGI: Jak to zrobi膰'

Przekona艂e艣 si臋 ju偶, Szanowny Czytelniku, jak b艂ahe by艂y przyczyny Twej niech臋ci do SF. Przyst膮pmy do zabiegu. Kiedy i jak?

Oczywi艣cie: im pr臋dzej, tym lepiej. Wi臋c je艣li jeste艣 Czytelniku osobnikiem m艂odym, Twoja wyobra藕nia nie zbamboszowa艂a si臋 do reszty, bierz si臋 do roboty. Science fiction wy­pe艂ni Tw贸j umys艂 i nawet je艣li zostaniesz Strasznie Powa偶nym Dyrektorem, to w szufladzie mahoniowego biurka, opr贸cz komputerowych wydruk贸w, trzyma膰 b臋dziesz ksi膮偶k臋 z kosmo­lotem na ok艂adce.

Popro艣 o pomoc swego Nauczyciela. Niech wybierze dla Ciebie ze swojej biblioteczki dziesi臋膰, dwadzie艣cia tytu艂贸w, a Ty przytargaj ten stosik do domu. Przy okazji poprawisz swoj膮 kondycj臋 fizyczn膮.



Mo偶esz te偶 czyta膰 kolejne ksi膮偶ki z jakiego艣 kanonu SF (np. podanego w "Drodze do SF" tom 1.). Natomiast nie s艂uchaj telewizyjnych i radiowych recenzent贸w, a recenzje w pismach fachowych i niefachowych omijaj odpowiednio - ma艂ym i du偶ym 艂ukiem.



Zadzwo艅 do pracy, we藕 tydzie艅 urlopu, albo za艂atw sobie zwolnienie lekarskie. I czytaj. Nie przejmuj si臋 pocz膮tkowymi k艂opotami.



PAMI臉TAJ: Sko艅cz ksi膮偶k臋 kt贸r膮 zacz膮艂e艣 nawet je艣li Ci臋 jej czytanie m臋czy.



SF to obszar olbrzymi. Tw贸j Nauczyciel mo偶e da膰 Ci kilka, g贸ra kilkana艣cie tom贸w. B臋dzie wi臋c wybiera艂 po dwa, trzy reprezentatywne dla danego podgatunku stylistyki, poetyki. Nie musz膮 Ci si臋 podoba膰 wszystkie, ale, uwierz mi, kt贸ry艣 na pewno Ci臋 oszo艂omi. Wszystkie swoje wra偶enia przekazuj Nauczycielowi. Nie b贸j si臋, nie zanudzisz go, zawsze wys艂ucha Ci臋 z przyjemno艣ci膮. Jest tak skonstruowany, 偶e o SF mo偶e gada膰 godzinami. Pami臋taj, 偶e on nawracanie Ciebie traktuje jak Wielk膮 Misj臋. Im wi臋cej b臋dziesz z nim rozmawia艂, tym wi臋ksz膮 sprawisz mu przyjemno艣膰. Nast臋pne dziesi臋膰 ksi膮偶ek, kt贸re Ci dostarczy, b臋dzie si臋 lokalizowa膰 w pasuj膮cej Ci konwencji.



PAMI臉TAJ: Przeczytaj w s z y s t k i e ksi膮偶ki z dostarczonego Ci kanonu.



Mo偶e si臋 tak zdarzy膰, 偶e przeczytawszy wszystko, nadal pozostaniesz wrogiem SF. Ale wtedy b臋dziesz przynajmniej wiedzia艂 czego nie lubisz - jak s膮dz臋 do tej pory nie znosi艂e艣 czego艣, czego nie zna艂e艣.



Je艣li jeste艣 literackim snobem, czytujesz tylko Joyce'a i Sartre'a, to uprzed藕 o tym swego Nauczyciela. Wtedy on przygotuje dla Ciebie zestaw specjalny. Jest z czego wybiera膰, bo napisano mn贸stwo ksi膮偶ek SF, kt贸rych normalny cz艂owiek nie jest w stanie przeczyta膰.





PUNKT TRZECI: A po choler臋 mi ta zabawa?!

To dobre pytanie. Stawiasz je we w艂a艣ciwym momencie. Powod贸w jest wi臋cej ni偶 艣wi艅stw, kt贸re po艂ykasz codziennie wraz z porann膮 kaw膮.

Przyjemno艣膰. SF to egzotyczna podr贸偶, to spotkanie z przyrod膮, jakiej nikt inny Ci nie da. To kosmiczne bitwy, nieznane krajobrazy, to ogrom przestrzeni i czasu. To 艂amig艂贸wka, zabawa dla Twego umys艂u i wyobra藕ni. To pu艂apki fabularne, zaskakuj膮ce puenty i niesa­mo­wite sytuacje.



"Fantastyka naukowa to takie urokliwe miasto pa艅stwo posadowione na prze艂臋czy mi臋dzy dwoma g贸rskimi masywami z kt贸rych jeden to Literatura, a drugi Nauka..." powiedzia艂 kiedy艣 Wiktor 呕wikiewicz.



Je艣li chcesz zosta膰 intelektualnym glonem i jedynie wch艂ania膰 szybkie fabu艂y - dostaniesz je tutaj. Je艣li szukasz odpowiedzi na wa偶ne pytania dotycz膮ce nauki i etyki, ludzko艣ci i przysz艂o艣ci, i chcesz my艣le膰, dostaniesz po偶ywk臋 dla swych rozwa偶a艅.

SF wyci膮gnie Ci臋 z za艣cianka geografii i nawyk贸w zetknie z setk膮 r贸偶norodnych 艣wiat贸w. Inaczej wi臋c spojrzysz na ten 艣wiat pod Twymi stopami, na cz艂owiecze mrowisko, na tempo zmian, kt贸re dot膮d Ci臋 przera偶aj膮. Bo SF przygotowuje ludzi do kroczenia dalej i pr臋dzej. Ty te偶 mo偶esz zosta膰 komandosem przysz艂o艣ci. Wsp贸艂tw贸rc膮 nowego mitu.

I powiem Ci co艣 jeszcze, tym razem troch臋 powa偶niej. 呕yjesz tu i teraz, ograniczony czasem i przestrzeni膮, kt贸re kiedy艣 zbiegn膮 si臋 nieub艂aganie w jeden punkt - drewniane pud艂o zagrzebane w ziemi. Chcesz by膰 wolny, lecz nieub艂aganie leziesz ku temu miejscu, uparcie i niestrudzenie. Nie uciekniesz. Ale jest spos贸b, by wychyli膰 g艂ow臋 poza wyznaczony Tobie czas i poza miejsce, w kt贸rym dane Ci jest oddycha膰. Ujrze膰 to co by艂o, co by膰 mo偶e, co b臋dzie i jest tam, gdzie si臋gn膮膰 nie pozwalaj膮 chemiczne silniki naszych rakiet i zbyt s艂abe teleskopy.

To w艂a艣nie science fiction.



UWAGA: Je艣li si臋 wzruszy艂e艣, to bardzo dobrze, o to chodzi艂o. Je艣li za艣 s膮dzisz, 偶e zacz膮艂em tru膰; wybacz mi, bo ja si臋 wzruszy艂em na pewno.



No i jest jeszcze jedna korzy艣膰 opr贸cz tych wszystkich kt贸re Ci wyliczy艂em. Z chwil膮, gdy polubisz SF, staniesz si臋 cz艂onkiem klanu. W tej jednej chwili, w kt贸rej powiesz "Lubi臋 fantastyk臋 naukow膮", zyskasz tysi膮ce kumpli. Oni Ci臋 nie znaj膮 ani ty ich, zasiedlacie wszystkie kraje i kontynenty. Ale uwierz mi, gdy spotkasz kogo艣 z nich, w poci膮gu, na pla偶y, u krawca, w ka偶dej chwili b臋d膮 oni gotowi um贸wi膰 si臋 z Tob膮 na piwo i pogada膰 o science fiction.

Nie zwlekaj wi臋c. To wszystko przed Tob膮.



KONIEC

P.S. Je艣li ju偶 pokocha艂e艣 SF to we藕 ten artyku艂, przepisz go w dziesi臋ciu egzemplarzach i daj swoim znajomym. Zosta艅 Nauczycielem. Pewien kominiarz z Ohio zlekcewa偶y艂 t臋 rad臋 i nast臋pnego dnia dw贸ch wyrostk贸w wybi艂o mu z艂oty z膮b, z艂odziej ukrad艂 drabin臋, a z wizyt膮 zwali艂a si臋 te艣ciowa.



KONIEC DEFINITYWNY



DODATEK DLA TYCH KT脫RZY JU呕 LUBI膭

Tak naprawd臋, ten artyku艂 powsta艂 dla Ciebie. Nie wierzysz? Naprawd臋. Nale偶ysz do kasty 艣wirus贸w, wiesz o tym, lecz chcia艂by艣, 偶eby par臋 otaczaj膮cych Ci臋 os贸b nie patrzy艂o na Ciebie jak na czuba. 呕eby ta pi臋kna i ukochana wok贸艂 kt贸rej od miesi膮ca ta艅czysz jak nastroszony wr贸bel lubi艂a czyta膰 to co i Ty. 呕eby Twoja polonistka przesta艂a wykrzywia膰 twarz po ka偶dym Twoim wyst膮pieniu na temat: 鈥濵oje lektury". 呕eby Twoi Rodzice dali Ci czasem par臋 z艂otych na ksi膮偶k臋, kt贸ra nie jest s艂ownikiem ortograficznym ani Dr贸bk膮-Szyma艅skim. 呕eby Szef Twojego laboratorium uzna艂 Ci臋 wreszcie za cz艂owieka odpowiedzialnego i da艂 Ci inn膮 robot臋 ni偶 wycieranie prob贸wek. Jednym s艂owem: 呕EBY CI臉 ZROZUMIANO.

Nie ma na co czeka膰. We藕 si臋 do roboty. Przygotuj stos ksi膮偶ek i podetknij pod nos ten tekst wszystkim tym u艣mieszkowiczom, pogardliwcom, niezrozumialcom i zabijakom. Mo偶e co艣 si臋 ruszy. Trzymam za Ciebie kciuki.



Tomasz Ko艂odziejczak

40





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 1'90
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 1'91
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 2'92
! ?NIX miesi臋cznik literacko filmowy 1'92
DYSKUSJA O LITERATURZE LAT 90
Motywy literackie i filmowe
Masoneria 鈥 fikcja literacko filmowa czy otaczaj膮ca nas rzeczywisto艣膰
o literaturze lat 90., polonistyka, 5 rok
Dzie艂o literackie a filmowa?aptacja (2)
Literacka i filmowa wizja PRL u Analiza wybranych przyk艂ad贸w
Motywy literackie i filmowe
motywy literackie i filmowe Barbara Micha艂ek
Nowe czasopisma literackie lat 90 (np 鈥瀊ruLion鈥, 鈥濩zas Kultury鈥, 鈥濬A art鈥, 鈥濳re sy鈥, 鈥濶owy Nurt鈥)
Dzie艂o literackie a jego?aptacja filmowa Om贸w zagadnienia na przyk艂adzie W艂adcy pier艣cieni
Filmowe?aptacje dzie艂 literackich jako przyk艂ad interpretacji tekstu pierwowzoru
Filmowe adaptacje dzie艂 literackich jako przyk艂ad[1]
Bezgraniczna mi艂o艣膰 i jej literacki oraz filmowy obraz Om贸w problem odwo艂uj膮c si臋 do wybranych teks